Michael Reaves, Steve Perry
1
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
2
WOJNY KLONÓW
MEDSTAR II
UZDROWICIELKA JEDI
MICHAEL REAVES, STEVE PERRY
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
Michael Reaves, Steve Perry
3
Tytuł oryginału
MEDSTAR II. JEDI HEALER
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
BARBARA CYWIŃSKA
MAGDALENA KWIATKOWSKA
Ilustracja na okładce
DAVE SEELEY
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
Ali rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title
Medstar II. Jedi Healer by Ballantine Books
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
4
Mojemu synowi Alexandrowi:
„Moc będzie z tobą - zawsze”.
M. R.
Dla Dianne
S. P.
Michael Reaves, Steve Perry
5
C H R O N O L O G I A
W O J E N K L O N Ó W
Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej
stronic znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod
wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych
gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.
Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią
klonów pod przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim
poświęceniem i heroizmem po obu stronach.
Miesiące po
Ataku klonów
0 Bitwa
o
Geonosis
0 Oddział szturmowy Republiki
0 Pościg za hrabią Dooku
1
Projekt „Czarny Kosiarz”
1
Bitwa o Raxus Prime
1,5
Spisek na Aargau
2 Bitwa
o
Kamino
2
Durge kontra Boba Fett
2,5 Obrona
Naboi
3
Wyprawa na Quilurę
6 Devaroniańska pułapka
6
Kryzys na Haruun Kal
6 Zabójstwo
na
Null
12 Zagrożenie ze strony biorobotów
15
Bitwa o Jabiimę
16 Ucieczka
z
Rattataka
24
Ofiary z Drongara
29
Atak na Azurę
30 Podbój
Praesitlyna
31 Cytadela
na
Xagobah
33
Polowanie na Dartha Sidiousa
36
Anakin przechodzi na Ciemną Stronę
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
6
R O Z D Z I A Ł
1
Mobilna Jednostka Chirurgiczna Siedem
wyżyna Jasserak, kontynent Tanlassa,
w pobliżu stepów Qarohanu,
rok drugi po bitwie o Geonosis
Nie mogła się długo zastanawiać. Nie miała dość miejsca, żeby pozwolić sobie na
świadomą ocenę swoich akcji i reakcji. Nie było czasu na decydowanie o rodzaju i
płynności ruchów. Jej umysł był zbyt wolny, żeby obronić ją w sytuacjach, od których
zależała śmierć albo życie. Powinna zaufać odruchom mięśni i zerwać kontakt ze
wszystkim, co mogło ją łączyć z przeszłością czy z przyszłością. Jeżeli chciała przeżyć
tę bitwę, musiała bez reszty skupić uwagę na teraźniejszości.
Nawet te myśli przeniknęły przez jej głowę w ciągu niespełna sekundy.
Wirując jak baletnica i wymachując klingą świetlnego miecza, Barrissa Offee
tkała przed sobą zasłonę świetlistej energii. Powstrzymywała blasterowe błyskawice,
strzały, ostrza mieczy i nawet lecące ku niej skalne odłamki. Mimo to po odbiciu od jej
klingi ani jeden nie kierował się znów ku napastnikom. To było bardzo ważne i
stanowiło najtrudniejszy element bitwy. Barrissa nie mogła zabić żadnego przeciwnika.
Mistrz Kenobi nie pozostawił co do tego cienia wątpliwości. Nie zgadzał się na
odcinanie rąk, nóg czy głów, nie pozwalał na przebijanie ciał napastników. Ani
Borokiian, ani Januulów.
O wiele trudniej było walczyć w taki sposób, żeby tylko obezwładniać albo ranić,
niż kaleczyć czy zabijać. Jednym słowem robić to, co się powinno.
Barrissa walczyła.
Stojący obok niej Anakin Skywalker także dawał dowody zręczności w
posługiwaniu się świetlnym mieczem, chociaż jego technika walki pozostawiała nieco
do życzenia. Rozpoczął szkolenie o wiele później niż większość padawanów Jedi, ale i
tak radził sobie całkiem nieźle. Barrissa wyczuwała jednak dzięki Mocy, że młody
Skywalker chciałby zrobić coś więcej. Miał ochotę wszystkich pozabijać. Panował nad
odruchami, ale padawanka zauważyła, że przychodzi mu to z trudem. Niepokoiło ją
Michael Reaves, Steve Perry
7
jeszcze jedno: kiedy tkał przed sobą sieć ochronnej energii, lekko się uśmiechał. Chyba
sprawiało mu to stanowczo za dużą radość.
Po jej lewej stronie walczył Mistrz Kenobi. Pomrukująca energetyczna klinga jego
miecza także splatała rozsiewającą woń ozonu zasłonę rozproszonego światła.
Kierowała blasterowe błyskawice ku powierzchni gruntu, nie przepuszczała
nadlatujących strzał i druzgotała durastalowe ostrza niemal zbyt szybko, żeby oko
mogło nadążyć za jej ruchami. Na twarzy mistrza malował się wyraz ponurej
stanowczości.
Poruszając się z niezwykłym, właściwym tylko sobie wdziękiem, mistrzyni
Unduli broniła się tanecznymi ruchami i bez wysiłku odbijała na boki wszystkie strzały.
Barrissa stała obok swojej nauczycielki, a lazurowa klinga jej broni poruszała się
idealnie synchronicznie z bladozielonym ostrzem mistrzyni. Walcząc osobno, były dla
napastników trudnymi przeciwniczkami, ale kiedy się zespoliły w Mocy, tworzyły
jednostkę bojową o wiele silniejszą i szybszą, niż wynikałoby to z sumy
indywidualnych umiejętności. Uzupełniały nawzajem swoje finty, parady i blokady tak
idealnie, że dzicy mieszkańcy ansjoniańskich równin spoglądali na nie z
niedowierzaniem, chociaż nie przestawali atakować.
Barrissa była dobrze wyszkolona, ale w pierwszej chwili na widok
rozwrzeszczanego tłumu ogarnęła ją fala trwogi. Napastników było zbyt wielu, a
odpieranie ich ataku w taki sposób, żeby nikogo nie zabić, stawało się o wiele
trudniejsze, niż gdyby miała wolną rękę. Wreszcie pozwoliła, żeby Moc przejęła
kontrolę nad jej ruchami. Wyskakując w powietrze, parując ciosy i wymachując klingą
broni, padawanka stwierdziła, że początkowa panika zniknęła bez śladu. Nigdy
przedtem nie walczyła ramię w ramię w towarzystwie trojga Jedi i nigdy dotąd nie
czuła tak silnego przepływu Mocy. Zjednoczyła się z Anakinem i Mistrzem Kenobim
prawie tak samo bez reszty jak z mistrzynią Unduli. Wrażenie zespolenia było
niewiarygodnie potężne i uderzało jej do głowy... odurzało ją, oszałamiało i napawało
zaufaniem. Możemy dokonać tej sztuki, pomyślała. Zdołamy pokonać obie armie!
Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe, ale przekonanie płynęło z serca, nie
z umysłu. Byli niepokonani. Strącali śmierć z powietrza: niosące ogromną energię
promienie cząstek, spiczaste jak igły groty strzał, klingi mieczy tak ostre, że można
było ścinać nimi długie grzywy Ansjonian...
Bitwa musiała się ciągnąć bardzo długo, co najmniej kilka godzin, ale gdy
wreszcie dobiegła końca, Barrissa stwierdziła, że trwała najwyżej dziesięć minut. Grunt
przed stopami Jedi zaścielały dziesiątki sztuk strzaskanej broni, a otaczający ich
napastnicy wyglądali na oszołomionych umiejętnościami walki swoich przeciwników.
No cóż, powinni się dziwić...
Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie utarczki na Ansjonie. Doświadczała
Mocy przedtem i potem wiele razy, ale nigdy nie czuła się przez nią taka... zniewolona.
Nawet kiedy demonstrowali swojego „ducha” Alwarom - ona tańcem „kompasowym”,
Anakin śpiewem, Mistrz Obi-Wan Kenobi opowiadaniem historii, a Mistrzyni
Luminara wspomaganym przez Moc rzeźbieniem figur z wirujących tumanów piasku -
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
8
nie była taka ożywiona jak podczas bitwy, kiedy walczyła u boku pozostałych. Walka
parami albo w większej grupie znaczyła o wiele, wiele więcej niż potyczka w
samotności.
Cóż, tamta bitwa należała do przeszłości. Nawet gdyby w ciągu lat spędzonych w
Świątyni Jedi Barrissa nie nauczyła się niczego więcej, zapamiętała jedno: przeszłość
można wspominać, ale nie ożywiać. Nie znajdowała się obecnie na Ansjonie, ale na
planecie o nazwie Drongar, która wyglądała jak ogromna, przesycona wilgocią
cieplarnia. Padawanka Jedi miała wykryć złodzieja, który kradł hodowane na
powierzchni planety zbiory drogocennej boty. Wywiązała się z powierzonego zadania,
ale jej mistrzyni nie powiedziała, jaki ma być następny etap edukacji.
Kiedy zaczęła ją ogarniać frustracja, usłyszała świergot stacjonarnego
komunikatora. Włączyła urządzenie i w parnym powietrzu przed nią roziskrzył się
hologram jej mentorki. Komunikator był niewielki i chyba trochę uszkodzony, bo
oprócz mrugania i zniekształceń obrazu, jakie zazwyczaj towarzyszyły przesyłaniu
sygnału na odległość wielu parseków, jakiś element wzmacniacza mocy wydzielał woń
przegrzanej izolacji... tak subtelną, że Barrissa nie była pewna, czy rzeczywiście ją
wyczuwa, czy może tylko to sobie wyobraża. Zapach nie był nieprzyjemny i
przypominał aromat prażonych orzechów klee-klee.
Mistrzyni Onduli znajdowała się wiele lat świetlnych od niej, na Coruscant, ale jej
wizerunek unosił się tak blisko, że Barrissa mogłaby go dotknąć. Trójwymiarowa
podobizna była jednak niematerialna i padawanka czułaby się, jakby chciała dotknąć
ducha.
Westchnęła i uświadomiła sobie, że napięcie z wolna ustępuje. Przebywając na
Drongarze, tęskniła za swoją nauczycielką. Hologram miał niewielką rozdzielczość i
migotał, ale sam widok Mistrzyni Unduli wystarczał, żeby mogła skupić myśli. Bardzo
tego potrzebowała. Głęboko przeżywała nie tylko nieco wcześniejsze przymusowe
przeniesienie medycznej bazy jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe, w obawie
przed zniszczeniem jej przez bojowe roboty separatystów, ale także śmierć Zana Yanta
i każdy z regularnie przylatujących transportów rannych klonów. Bardzo potrzebowała
spokoju i skupienia, jakie zawsze ogarniały ją na widok mentorki.
Kiedy już się przywitały, Barrissa powiedziała:
- Moje zadanie na Drongarze chyba zostało wykonane.
Mistrzyni Unduli przechyliła głowę na bok.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytała.
Młoda padawanka utkwiła spojrzenie w jej hologram, jakby nagle straciła całą
pewność siebie.
- No cóż... - zaczęła. - Przysłano mnie tu, żebym wykryła złodzieja zbiorów boty.
Istoty odpowiedzialne za ten proceder, Hutt Filba i admirał Bleyd, już nie kradną, bo
nie żyją. Wojskowi przysłali innego admirała, żeby objął dowództwo fregaty MedStara
i rozmieszczonych na powierzchni Drongara jednostek chirurgicznych... Powinien się
tu wkrótce zjawić, a zważywszy na wartość zbiorów boty, mogę się spodziewać, że
wybrano osobę uczciwą.
Michael Reaves, Steve Perry
9
- To była tylko część twojego zadania, padawanko - odparła Mistrzyni Unduli. -
Nie zapominaj, że jesteś także uzdrowicielką, a na powierzchni planety wciąż jeszcze
przebywają istoty, które potrzebują twojej pomocy.
Barrissa zamrugała.
- Tak, mistrzyni, ale... - zaczęła i urwała.
Jej nauczycielka jakiś czas patrzyła na nią bez słowa.
- Ale według ciebie to niewystarczający powód, żebyś tam nadal przebywała,
prawda? - zapytała w końcu.
- Szanuję twoją opinię, mistrzyni, ale chyba moja obecność na powierzchni
Drongara nie robi wielkiej różnicy - wyjaśniła Barrissa. - coś jak przenoszenie piasku z
plaży po jednym ziarnku. Bez trudu mógłby mnie zastąpić każdy kompetentny lekarz.
- A więc uważasz, że twoje talenty mogą być lepiej wykorzystane gdzie indziej -
powiedziała jej nauczycielka tonem sugerującym, że to nie miało być pytanie.
- Tak, moja mistrzyni - przyznała padawanka. - Naprawdę tak uważam.
Luminara Unduli się uśmiechnęła. Mimo migotania obrazu jej uczennica
zauważyła, że mistrzyni Jedi mruga jaskrawoniebieskimi oczami.
- To oczywiste - stwierdziła w końcu. - Jesteś młoda i pragniesz świecić
przykładem, ale to pragnienie zaślepia cię na wszystko, co cię otacza, a co nadal
wymaga twojej troski. Wyczuwam jednak, moja niecierpliwa padawanko, że twoje
szkolenie na Drongarze nie dobiegło jeszcze końca. Wciąż możesz się tam wiele
nauczyć. Czasami uzdrowienia wymagają nie tylko ciała, ale także dusze. Skontaktuję
się z tobą, kiedy uznam, że nadszedł czas opuszczenia tej planety.
Holograficzny wizerunek Mistrzyni Unduli rozpłynął się i zniknął. Barrissa,
siedząc na pryczy, starała się opanować i uspokoić, ale przychodziło jej to z trudem.
Nie bardzo wiedziała, jaki cel chce osiągnąć jej mistrzyni, pozostawiając ją w dalszym
ciągu na powierzchni Drongara. Padawanka Offee była wprawdzie uzdrowicielką i
ocaliła życie kilku istot, ale mogła wykorzystywać swoje umiejętności w każdym
innym miejscu. Na powierzchni tej urodzajnej planety nie działo się nic, co pomogłoby
jej stać się pełnowartościowym rycerzem Jedi. Jej nauczycielka powinna się raczej
rozejrzeć za jakimś miejscem, gdzie mogłaby ją poddać próbie, która rzuciłaby
wyzwanie wszystkim umiejętnościom padawanki, a nie tylko talentowi uzdrowicielki.
Tymczasem mistrzyni Jedi postanowiła zostawić ją na powierzchni przesiąkniętej
wilgocią błotnistej planety, na której toczono walki , w dziwnie przestarzały sposób...
wyłącznie na powierzchni, na której obie armie starały się uważać, żeby nie uszkodzić
drogocennych roślin bota, pleniących się tu gęściej i bujniej niż gdziekolwiek w znanej
części galaktyki. Bota, cudowna adaptogenna roślina, z której możną było sporządzać
kilka zdumiewająco skutecznych leków, była tak bardzo wrażliwa, że sadzonki na
całym polu mogła zniszczyć nawet umiarkowanie silna fala udarowa zbyt bliskiej
eksplozji. Delikatną roślinę mogło uszkodzić nawet bliskie wyładowanie
atmosferyczne, a takie zdarzały się bardzo często, jako że planeta była dość młoda i
wciąż jeszcze miała kapryśny klimat.
Unicestwienia zbiorów boty nie chciały ani Konfederacja, ani Republika, więc i
jedna, i druga stosowały podczas tej wojny wyłącznie niewiarygodnie prymitywne
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
10
rodzaje broni. Bitewne roboty walczyły z żołnierzami klonami przeważnie na odległość
strzału z blastera, w nielicznych grupach i bez wsparcia artylerii czy potężnych dział
jonowych. Uprawy, o panowanie nad którymi walczyły obie strony, były warte swojej
masy w drogocennych klejnotach, toteż nikt nie chciał ryzykować uszkodzenia ani tym
bardziej spopielenia cennych zbiorów, o co było nietrudno, bo mimo bagnistego terenu
środowisko zawierało dużo tlenu.
Wprawdzie od czasu do czasu obie strony stosowały cięższą broń, jak na przykład
podczas przypuszczonego przez separatystów nieco wcześniejszego ataku, który zmusił
Republikę do przeniesienia bazy, ale ze względu na konieczność delikatnego
obchodzenia się z botą najczęściej używano piechoty, która walczyła, okupując krwią
każdy centymetr zdobywanego gruntu. Nie pierwszy raz Barrissa się dziwiła, jakim
cudem tutejsza roślina może być tak wrażliwa, a zarazem tak długo zajmować
ekologiczną niszę na powierzchni planety nawiedzanej przez tak liczne i gwałtowne
burze.
Teraz podobne rozważania nie miały jednak znaczenia. Liczyło się tylko jedno:
chociaż złodzieje boty nie żyją, mistrzyni Unduli kazała jej pozostać na powierzchni
Drongara. Dlaczego? Co chciała przez to osiągnąć?
Barrissa pokręciła głową, żeby pozbyć się natrętnych myśli. Jasności umysłu nie
osiągało się dzięki intensywnym rozmyślaniom... prawdą było coś wręcz przeciwnego.
Musiała oczyścić umysł, żeby jak zawsze, ilekroć nawiązywała z nią kontakt, Moc
zapewniła jej spokój i pogodę ducha.
Zdarzały się dni, kiedy przychodziło jej to z wielkim trudem.
Michael Reaves, Steve Perry
11
R O Z D Z I A Ł
2
Jos Vondar leżał na pryczy i piorunował spojrzeniem młodego mężczyznę w
mundurze porucznika, który stanął w progu jego kabiny. Gość wyglądał jak smarkacz,
jakby dopiero co skończył czternaście standardowych lat.
- O co chodzi? - burknął oschle Jos.
- Pan kapitan Vondar? - zapytał młody mężczyzna. - Nazywam się Kornell Divini.
- Miło, że wpadłeś - odparł Vondar. - Może jeszcze zechcesz powiedzieć,
dlaczego nie zamknąłeś drzwi i pozwalasz, żeby do mojego skromnego mieszkania
wpadało nieznośne ciepło?
Młodzieniec wyglądał na trochę speszonego.
- Dostałem tu przydział, panie kapitanie - odezwał się w końcu.
- Nie potrzebuję nikogo, kto by mi sprzątał - odparł Jos.
Młodzieniec nieoczekiwanie wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
- Rzeczywiście, panie kapitanie, nic na to nie wskazuje - powiedział. - Zważywszy
na porządek, jaki panuje w pańskiej kabinie.
Jos nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Musiał przyznać, że ostatnio trochę o to
nie dbał. Powiódł spojrzeniem po niewielkim pomieszczeniu. Na oparciu formokrzesła
wisiały dwie ostatnie zmiany jego ubrania, chłodziarka napojów była w tak opłakanym
stanie, że nad skorzystaniem z niej zastanowiłby się dwa razy nawet zatwardziały pijak,
a porosty pieniły się na ścianach warstwą grubą jak mech na pniach drzew Kashyyyka.
Jos musiał szczerze przyznać, że w tak brudnym i zagraconym chlewie jak jego kabina
nie chciało żyć nawet bagienne prosię.
Z nich dwóch zawsze Zan był sympatyczniejszy. Nigdy by nie pozwolił, żeby ktoś
doprowadził jego kwaterą do takiego stanu. Jos prawie słyszał głos Zabraka:
„Posłuchaj, Vondar, widywałem bardziej schludnie utrzymane składnice odpadków. Co
chcesz przez to osiągnąć, przetestować sprawność swojego systemu
immunologicznego?”
Zana jednak nie było. Zan zginął.
Młodzieniec znów zaczął coś mówić i Jos ocknął się z zadumy.
- ...przydzielony do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem jako chirurg, panie
kapitanie.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
12
Jos usiadł na pryczy i przyjrzał się chłopcu. Chyba się przesłyszał. Ten... ten
dzieciak miałby być lekarzem?
Wykluczone.
Na jego twarzy musiało się odmalować niedowierzanie, bo chłopak dokończył
trochę bardziej formalnym tonem:
- Ukończyłem Akademię Medyczną na Coruscant, panie kapitanie. Dwa lata temu,
potem rok praktyki i rok służby w Wielkim Zoo.
Vondar lekko się uśmiechnął. Wielkie Zoo było nieformalną nazwą usytuowanej
na Alderaanie i przeznaczonej dla istot większości ras galaktyki placówki medycznej, w
której i on odbywał praktykę. Placówka chlubiła się nie mniej niż siedemdziesięcioma
trzema środowiskami i salami operacyjnymi. Dysponowała protokołami leczenia
inteligentnych istot prawie wszystkich ras, których tkanki były oparte na związkach
węgla, a także większości, których organizmy składały się ze związków krzemu czy
halogenu. Jeżeli jakaś poszkodowana istota żyła i była chociaż trochę przytomna,
można się było spodziewać, że wcześniej czy później zobaczy się ją w Wielkim Zoo.
Jos spojrzał na młodzieńca nieco łaskawiej. Prawdopodobnie to Korelianin jak on
albo ktoś pokrewny. Divini miał jasnoblond włosy, a jego policzki wyglądały, jakby
jeszcze nie zaznały depilacyjnej pianki.
- Powinieneś mieć trzyletnie doświadczenie, zanim cię powołali - odezwał się w
końcu.
- Tak jest, panie kapitanie - odparł Divini. - Wygląda na to, że brakowało im
lekarzy do pracy w warunkach polowych.
Z twarzy Vondara zniknął ostatni cień uśmiechu. Zan nie żył zaledwie od
tygodnia, a ten dzieciak wyobraża sobie, że może go zastąpić? Republika musiała się
znajdować naprawdę w rozpaczliwym położeniu, skoro wyrywała niemowlęta z
kołysek, żeby powoływać je do służby w wojsku.
A poza tym... nikt nie potrafiłby zastąpić Zana. Nikt.
- Proszę posłuchać, poruczniku - zaczął Jos. - Nazywasz się Divini, prawda?
- Uli.
Vondar zamrugał.
- Słucham? - zapytał.
- Wszyscy nazywają mnie Uli, panie kapitanie - wyjaśnił młodzieniec. - Pochodzę
z Tatooine, z okolic Morza Wydm. To skrót od Uli-ah, co oznacza „Dziecię Ludzi
Piasku”. Jeżeli chce pan się dowiedzieć, jak zdobyłem ten przydomek...
- Panie poruczniku Divini, nie zamierzam kwestionować mądrości Republiki i nie
sądzę, żeby ktokolwiek mógłby podawać ją w wątpliwość - przerwał Jos. - Więc tylko
witam cię na tej wojnie. Widziałeś się już z dowódcą naszej placówki?
- Z pułkownikiem Vaetesem? - upewnił się Uli. - Tak jest, panie kapitanie. To on
mnie tu skierował.
Jos westchnął.
- No cóż, w takim razie chyba powinienem znaleźć dla ciebie jakąś kwaterę -
powiedział, wstając z pryczy.
Młody Divini wyglądał na speszonego.
Michael Reaves, Steve Perry
13
- Pan pułkownik powiedział, że mam zamieszkać z panem, panie kapitanie -
odezwał się w końcu.
- Przestań zwracać się do mnie tak oficjalnie - burknął Vondar. - Nie jestem
twoim ojcem, chociaż ostatnio czuję się bardzo staro. Możesz mówić mi po imieniu...
To jak, Vaetes powiedział, żebyś zamieszkał ze mną?
- Tak jest, panie kapitanie... uhm, to znaczy tak, Jos - odparł Uli.
Korelianin zacisnął zęby.
- Zaczekaj tu na mnie - rozkazał.
- Oczywiście.
Pułkownik Vaetes siedział za biurkiem, kiedy Jos wkroczył do jego gabinetu, nie
pozwolił mu jednak dojść do słowa.
- Zgadza się, skierowałem chłopaka do twojej kwatery - powiedział. - Dostał tu
przydział jako chirurg ogólny, a ja nie zamierzam dopuścić, żeby konstrukcyjne roboty
rzucały wszystko i stawiały nową kabinę, skoro masz w swojej wolną pryczę. - Uniósł
rękę, żeby powstrzymać ewentualny sprzeciw podwładnego. - To nie kółko dyskusyjne,
kapitanie, ale armia. Jesteś w tej jednostce głównym chirurgiem, więc pomożesz mu się
zadomowić i zapoznasz go ze wszystkimi regułami. Nie musi ci się to podobać, ale
masz to zrobić. Możesz odejść.
Jos wpatrywał się jakiś czas w twarz zwierzchnika.
- Co z tobą, D’Arc? Ktoś rozpłatał ci głową i wpakował do środka standardowy
wojskowy mózg czy co? - zapytał w końcu. - Zachowujesz się jak bohater tandetnego
holowideogramu. Wiesz w ogóle, co się dzieje poza twoim gabinetem? Jeszcze nie
skończyliśmy się przenosić, funkcjonuje tylko jeden zbiornik bacta, a podczas
przeprowadzki straciliśmy cały pojemnik preparatu do zamrażania. Nieprzyjaciołom
nikt nie powiedział, że mamy tu problemy, więc nadal grzeją do naszych chłopców, a
my musimy ich jakoś łatać. Po prostu nie mam czasu niańczyć nieopierzonego
żółtodzioba!
Vaetes spojrzał na niego spokojnie, jakby rozmawiali o pogodzie.
- Czujesz się lepiej? - zapytał. - To dobrze. Wyjście jest za twoimi plecami. Po
prostu odwróć się i przejdź te kilka kroków, aby zadziałał odpowiedni sensor. I
pospiesz się, bo...
- Słyszę, słyszę - dokończył z niesmakiem Vondar. Nadlatywały co najmniej dwa
medyczne lądowniki z rannymi. - Ale jeszcze z tym nie skończyłem, D’Arc.
- Hej, wiesz przecież, że możesz do mnie wpaść w każdej chwili - zapewnił
dowódca. - Moje drzwi są zawsze otwarte... z wyjątkiem okresów, kiedy są zamknięte.
A przy okazji, nie zapomnij ich zamknąć, kiedy będziesz wychodził.
Jos wyszedł z gabinetu pułkownika i odetchnął wilgotnym i parnym
popołudniowym drongariańskim powietrzem.
Właśnie tego mi było potrzeba, pomyślał ponuro. Smarkacza bardziej naiwnego
niż świeżo wyhodowany klon. Dzieciak mógł sobie wyobrażać, że jest gotów do pracy
w warunkach polowych, ale w opinii Josa było to bardzo mało prawdopodobne.
Wprawdzie w każdym wielkim ośrodku medycznym mogły się trafiać trudne
przypadki, ale nieraz widywał, jak chirurdzy z wieloletnim doświadczeniem na widok
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
14
ciężko rannych wybiegali pospiesznie z operacyjnej sali, żeby nie zwymiotować do
aseptycznej maski.
Nazywali to operowaniem mimn’yeta, od wątpliwego pochodzenia mięsnych
posiłków, jakie cieszyły się popularnością pośród krwiożerczych gadopodobnych istot z
Baraba Jeden. Powiedzenie doskonale ilustrowało pospieszne tempo łataniny, jakie
musieli zachować, żeby utrzymać pacjentów przy życiu. Trzeba było jak najszybciej
powstrzymać krwawienie i nałożyć łatę albo piankę z synciała, żeby móc zająć się kimś
następnym. Brakowało czasu na luksusy w rodzaju regeneracji czy stymulacji. Nikomu
nie przeszkadzało, gdy któryś ranny opuszczał ośrodek z sinym znamieniem na twarzy
albo błyszczącą blizną. Liczyło się tylko to, czy on albo ona może nadal strzelać.
Czasami Jos, mając ręce ubabrane krwią, zajmował się rannymi dwadzieścia
standardowych godzin z rzędu, i to bez chwili wytchnienia między kolejnymi
pacjentami. To było prymitywne, barbarzyńskie i brutalne.
Tak właśnie wyglądała ta wojna.
I tak wyglądało sterylne piekło, do którego Vaetes wpuścił dzieciaka,
niewyglądającego na tyle poważnie, żeby pilotować lądowy śmigasz.
Jos pokręcił głową. Porucznika Kornella „Uliego” Diviniego czekał niedługo
lodowaty prysznic. Jos nie chciał być w jego skórze, kiedy to nastąpi.
Z drugiej strony, istniał jeden plus w tej całej sytuacji: prawdopodobnie Tolk
polubi tego chłopaka.
Na myśl o tym się uśmiechnął. Jego związek z lorrdiańską pielęgniarką był jedną
z niewielu dobrych rzeczy, jakie przydarzyły mu się podczas tej wojny. Jos uważał
nawet, że jedyną.
Den Dhur miał do wykonania pewne zadanie.
Miało niewiele wspólnego z samą wojną między Konfederacją a Republiką. Był
wprawdzie niezależnym korespondentem wojennym, ale istniało niewielkie
prawdopodobieństwo, że spłodzi na jej temat jakikolwiek artykuł. Nie, jego zadanie
polegało na udzieleniu pomocy przyjacielowi... komuś, kogo poznał podczas pobytu w
Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem i uważał za pokrewną duszę.
Nikt, kto od dawna znał upartego Sullustanina, z pewnością by nie uwierzył, że
może się on zaprzyjaźnić z jakąkolwiek żywą istotą. Nie musiałby zresztą zmieniać
opinii, bo Den nie zaszczycił przyjaźnią żywej istoty... to znaczy, żywej w tradycyjnym
sensie. Co sprawiało, że zadanie Dena stawało się jeszcze trudniejsze. Reporter siedział
ze swoim kumplem w kantynie bazy i popijał szalenie mocną mieszaninę wywaru z
przyprawy, sullustańskiego dżinu i Ducha Starego Janksa, zwaną sonicznym
śrubokrętem. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego trunek ochrzczono tak, a nie inaczej, ale
po wypiciu pierwszych dwóch porcji nikt się nie zastanawiał nad tym problemem. Jak
zawsze, towarzysz Dhura niczego nie pił. Nie było w tym nic dziwnego, skoro nie miał
ust ani gardła, a swego czasu przekonał Dena, że wlewanie alkoholu w otwór jego
wokabulatora nie byłoby najlepszym pomysłem.
Den zwrócił ogromne załzawione oczy na I-5YQ. Android miał irytującą
skłonność, spotęgowaną dzięki spolaryzowanym soczewkom Sullusianina: bywało, że
Michael Reaves, Steve Perry
15
rozszczepiał się na dziesiątki wizerunków. Poza tym wszystko wyglądało stosunkowo
normalnie.
- Musimy cię upić - odezwał się Den, spoglądając na androida.
- Dlaczego uważasz to za konieczne? - zapytał I-5YQ.
- Bo-o to niesprawiedliwe - odparł nieco bełkotliwie Sullustanin. - Wszyskim
kurzy się z g-ów...
- Zauważyłem, że z każdą chwilą coraz bardziej - przyznał android.
- Wszys-kim z wyją-kiem ciebie - stwierdził reporter. - To nie-obrze. Musi-y coś z
tym zrobić.
- Przyjmijmy na chwilę, że istotnie miałbym ochotę się odurzyć alkoholem -
odparł I-Five. - Dostrzegam jednak kilka problemów, z którymi trzeba byłoby się
uporać. Jednym z nich, dosyć istotnym, jest to, że nie mam przemiany materii i w
związku z tym nie potrafię przetwarzać etanolu.
- Racja, racja. - Den pokiwał głową. - Musi-y ja-oś rozwiązać ten problem. Ale nie
martw się, na pewno coś wy-yślę.
- W takim stanie trudno byłoby ci przypomnieć sobie własne nazwisko - zauważył
I-5YQ. - Nie obraź się, ale w tej chwili nie powierzyłbym ci nawet naprawy
okablowania robota myszy. Może później, kiedy...
Sullustanin zakołysał zwisającymi z policzków fałdami skóry.
- Mam! - wykrzyknął, wyraźnie podniecony. - To doskonałe rozz-wiązanie!
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał z rezerwą android.
Den dopił resztę trunku, ale musiał się przytrzymać krawędzi stolika i zaczekać,
aż cała kantyna, która w niewytłumaczalny sposób wystrzeliła w nadprzestrzeń, znów
się ustatkuje.
- Ograniczymy moc wy-ściową twojego rrr-dzenia - zaczął Den. -Zak-ócimy
odrobinę sygna-y z sensorów i poluzujemy co nieco obwody logiczne.
- Bardzo mi przykro - sprzeciwił się android. - Mam wielokrotne redundancyjne
zabezpieczenia. Obwody są połączone na stałe, co oznacza, że nie mogę przy nich
grzebać, podobnie jak ty nie mógłbyś przestać oddychać.
Den popatrzył groźnie na pusty kufel.
- Niech to zarr-aza - mruknął do siebie, ale po chwili znów się rozpromienił. - Do-
obrze, a co byś powiedział, gdy-byśmy bezpośre-nio prze-ączyli twoje obwody?
Naturalnie, tylko na pewien czas... To mog-oby się udać, nie u-ażasz?
- Może, gdyby pomogły ci w tym inżynierskie pikoandroidy - przyznał I-Five. -
Kłopot w tym, że spotyka się je wyłącznie w salonach naprawczych firmy Cybot
Galactica albo w ośrodkach ich autoryzowanych przedstawicieli. Obawiam się, że
najbliższy znajduje się dwadzieścia parseków od nas.
Den czknął i wzruszył ramionami.
- No cóż, jess-tem pe-ien, że tak czy owak coś wy-yślimy- obiecał. - Nie martw
się, Den Dhur nigdy się nie poddaje. Zajmę się tym, kolego.
Z głuchym stukiem opuścił głowę na blat stołu i chwilę potem donośnie zachrapał.
I-5 spojrzał na nieprzytomnego reportera i westchnął.
- Coś w tym wszystkim wydaje mi się bardzo znajome - mruknął do siebie.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
16
R O Z D Z I A Ł
3
Gdyby Jos miał jakikolwiek wybór, zapoznałby dzieciaka z pracą w łagodniejszy
sposób, sala operacyjna była jednak pełna ciężko rannych żołnierzy klonów, a kiedy się
tam znaleźli, warkot medycznych ładowników transportujących nowe ofiary brzmiał
równie monotonnie jak pomruk wymiennika ciepła. Potrzebny był każdy, kto umiał się
posługiwać wibroskalpelem. Natychmiast.
Jos nie mógł nawet obserwować, jak chłopak sobie radzi, bo miał ręce zanurzone
po łokcie w pełnej odłamków szrapnela klatce piersiowej jakiegoś klona. Pozostający
na usługach hrabiego Dooku naukowcy opracowali nową bombę odłamkową, zwaną
opielaczem... inteligentny ładunek wybuchowy, który po wystrzeleniu zataczał łuk nad
obronną siecią wojsk Republiki i opadał w sam środek oddziału. Eksplodował na
wysokości piersi żołnierzy i rozrzucał wokoło niewielkie, inteligentne i ostre jak
brzytwa durastalowe strzałki. Działanie opielacza powodowało śmierć wszystkich
miękkich celów, które znajdowały się w promieniu dwustu metrów od miejsca
eksplozji. Śmierć tym straszniejszą, że pancerze żołnierzy klonów nie potrafiły jej
zapobiec.
Jos uważał, że ktokolwiek je zaprojektował i wyprodukował, powinien zostać za
to pociągnięty do odpowiedzialności. Pod względem projektowania i rzeźbienia
miękkiej tkanki Kaminoanie byli geniuszami, ale o ile się orientował, pancerze klonów
były praktycznie bezużyteczne. Biorący udział w walkach niesklonowani żołnierze
nazwali je wiadrami. Określenie było jak najbardziej uzasadnione.
Już chciał poprosić, żeby zwiększono trochę natężenie pola presyjnego. ale
uprzedziła go Tolk.
- Pole plus sześć - rozkazała androidowi typu 2-1B, który obsługiwał urządzenie.
Tolk le Trene była Lorrdianką, a istoty z jej planety wykazywały niesamowitą
zdolność rozpoznawania minimalnych zmian wyrazu twarzy czy gestów, a także
wyczuwania emocji istot większości ras galaktyki w takim stopniu, że zakrawało to na
telepatię. Tolk cieszyła się opinią najlepszej pielęgniarki bazy. Co więcej, była istotą
urodziwą i wrażliwą, a także cieszyła się sympatią Josa Vondara, mimo że urodziła się
na innej planecie. Nie pochodziła z jego ojczystego klanu, więc ich związek nie miał
żadnej przyszłości. Vondarowie byli ensterami, a więc jego przyszła żona nie mogła
Michael Reaves, Steve Perry
17
być eksterem. Musiała pochodzić z jednej z planet jego systemu, najlepiej z ojczyzny.
Nie uznawano żadnych wyjątków od tej reguły.
Dopuszczano wyłącznie tymczasowe związki z istotami z innych planet.
Przymykano na nie oko, jako że młodzi musieli się wyszumieć, ale nie wolno było
sprowadzać do domu narzeczonej z innej planety, żeby przedstawić ją krewnym, chyba
że ktoś chciał się wyrzec własnego klanu i narazić na trwały bojkot towarzyski.
Należało się liczyć także z niesławą, jaką taki postępek sprowadziłby na pozostałych
członków rodziny: „Poślubił istotę z innej planety! Możesz to sobie wyobrazić? Jego
rodzice o mało nie umarli ze wstydu”.
Jos spojrzał na Diviniego, a później przeniósł spojrzenie na Tolk. Pielęgniarka
uśmiechnęła się do niego.
- Uli radzi sobie całkiem nieźle - powiedziała. - Androidy sanitariusze właśnie
wywieźli jego pierwszego pacjenta, i to bynajmniej nie do kostnicy. To uroczy
dzieciak.
Vondar pokręcił głową.
- Ta-a, uroczy - mruknął do siebie.
Zaryzykował i powiódł spojrzeniem po sali operacyjnej. Do pełnego zatrudnienia
wciąż jeszcze brakowało jednostce dwóch lekarzy i trzech chirurgicznych androidów.
Tego dnia mogło ich to sporo kosztować...
Zanim dokończył myśl, zobaczył zamaskowanego, ubranego w kitel chirurga,
który zajął miejsce przy jednym z wolnych stołów. Kiedy włączyło się sterylne pole,
nieznajomy zaprosił gestem androidów sanitariuszy, żeby przynieśli następnego
rannego klona.
- Nie mam pojęcia, kto to - powiedziała Tolk, zanim Jos zdążył ją o to zapytać.
Po wielu miesiącach spędzonych na powierzchni tropikalnej planety, lekarze
pełniący dyżury w sali operacyjnej rozpoznawali się nawzajem, nawet mimo masek
ochronnych. Oznaczało to, że nowy chirurg jest kimś obcym, co z kolei nasuwało
pytanie, dlaczego nikt nie powiedział jemu, kapitanowi Vondarowi i głównemu
chirurgowi, że do jednostki przydzielono nową osobę.
Nagle u jego pacjenta otworzyła się nowa rana. Trysnęła z niej fontanna krwi i Jos
musiał martwić się czymś całkiem innym.
Dziewięciu pacjentów później dostał mu się łatwy przypadek... rozszarpane płuco,
które posklejał w ciągu zaledwie kilku minut. Kiedy Tolk zaczęła zszywać ranę,
Vondar mógł się rozejrzeć po operacyjnej sali. Nie zobaczył żadnego rannego
przygotowanego do następnej operacji. Tempo pojawiania się nowych przypadków w
końcu osłabło. Spojrzał na androida odpowiedzialnego za selekcję rannych do
transportu w zależności od stanu zdrowia - obowiązek ten pełnił I-5YQ - i zauważył, że
android uniósł pięć palców na znak, że za tyle minut będą mieli przygotowanego
następnego pacjenta.
Jos ściągnął sterylne rękawiczki z cienkoskóry i wdzięczny losowi za chwilową
przerwę, włożył następną parę.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
18
- Przydałby mi się tu ktoś do pomocy - odezwał się nagle nowy chirurg. -
Naturalnie, jeżeli nie masz w tej chwili nic innego do roboty.
Głos nowego miał głębokie brzmienie, sugerujące, że jego właściciel jest starszy,
niż bywało zazwyczaj w sali operacyjnej, gdzie większość lekarzy i chirurgów miała od
dwudziestu do dwudziestu pięciu standardowych lat. Jos przesunął trzy stoły, przecisnął
się za plecami Leemotha, operującego dezertera z armii separatystów, Aqualishanina
Quarana, i spojrzał na pacjenta, którego życie ratował obcy chirurg.
- Transplantacja płuco-serca? - zapytał.
- Ta-a - mruknął nieznajomy. - Dostał impuls soniczny, co rozwaliło jego mięsień
sercowy. Popękały też pęcherzyki płucne.
Jos spojrzał na nowe organy, sprowadzone nieco wcześniej z banku klonów.
Rozpuszczalne klamry spinające arterie i żyły były niewiarygodnie archaiczne. Jos nie
widział takich od czasu studiów w akademii medycznej. Ten gość musiał więc być
jeszcze starszy... W poszukiwaniu lekarzy wojskowi Republiki musieli naprawdę sięgać
na dno rezerw. Najpierw dzieciak, a teraz jakiś dziadek, pomyślał ponuro. Ciekawe, kto
będzie następny, student medycyny?
- Chcesz wykonać zespolenie nerwów w sposób dystalny? - zapytał nieznajomy.
- Jasne. Jos zmienił rękawiczki, wziął podawany przez pielęgniarkę adaptopresor i
rozpoczął mikrozszywanie.
- Dzięki odparł starszy chirurg. - Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah, doktorze.
Jos nie byłby bardziej zdumiony, gdyby mężczyzna go spoliczkował. Tak
brzmiało pozdrowienie członków jego klanu! Nieznajomy nie tylko pochodził z jego
ojczyzny, z Korelii, ale był także krewniakiem ze strony matki. Coś niesamowitego!
- Zapomniałeś o dobrych manierach, synu?
- Hm, przepraszam - zreflektował się Jos. - Sumteh Vondar Ohleyz. Nazywam się,
uhm... Jos Vondar.
- Wiem, kim jesteś, synu - odparł nieznajomy. - A ja nazywam się Erel Kersos...
admirał Kersos, i jestem twoim nowym dowódcą.
Jos znów poczuł się, jakby ktoś go spoliczkował. Erel Kersos był wujem jego
matki. Nigdy przedtem się nie spotkali, ale Jos słyszał o nim to i owo. Erel odleciał z
Korelii jako młody mężczyzna i już nigdy nie wrócił. Nie wrócił, bo poślubił...
Jos starał się nie dać poznać po sobie, jak bardzo jest wstrząśnięty. To było coś
zdumiewającego, niewiarygodnego. Istniało tyle mobilnych jednostek chirurgicznych
rozsianych po powierzchniach planet całej galaktyki... jaka mogła być szansa, że
natknie się na Erela właśnie w tej, w której pełnił służbę?
- Może porozmawiamy trochę później, jeżeli nie masz nic przeciwko temu -
zaproponował Kersos.
- Uhm, tak. Racja. Bardzo chętnie - odparł Jos. - Panie admirale.
Zdumiewające, ale kiedy kończył zszywanie rany, jego dłonie nawet nie drżały.
Wuj jego matki, od sześćdziesięciu lat bojkotowany przez członków klanu, nie tylko
odnalazł się tu, na Drongarze, ale nawet został nowym dowódcą bazy!
Jak duże było prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności?
Michael Reaves, Steve Perry
19
Kaird z planety Nedij obserwował, jak uzdrowicielka Jedi zajmuje się rannym
pacjentem. Sklonowany żołnierz właśnie trafił do sali pooperacyjnej i ślady laserowego
zszywania były jeszcze wyraźnie widoczne na jego opalonej na brąz skórze. Barrissa
Offee przesuwała dłońmi po jego ciele, co niewątpliwie miało jakiś związek z Mocą.
Kaird niewiele wiedział o tych sprawach, które właściwie go nie obchodziły. Nie wątpił
w istnienie Mocy, ale zazwyczaj nie interesował się ani Jedi, ani niesamowitym
źródłem ich potęgi. Jako agent Czarnego Słońca skupiał się głównie na problemach
natury praktycznej.
Mimo to z zainteresowaniem przyglądał się staraniom Barrissy. Widział wszystko
całkiem dobrze, bo stał na tyle blisko, że mógłby jej dotknąć. Można powiedzieć, że był
niewidoczny, chociaż nie usiłował się ukrywać.
Planeta Nedij znajdowała się w jednym z najbardziej odległych i odosobnionych
zakątków galaktyki, a jej mieszkańcy rzadko utrzymywali kontakty z sąsiadami. Po
gwiezdnych szlakach błąkali się tylko ci, którzy świadomie wyparli się wspólnoty
Gniazda. Istoty tej rasy nie były więc dobrze znane w galaktyce i Kaird rzucałby się w
oczy w każdym towarzystwie inteligentnych osobników. Ostre rysy jego twarzy, krótki,
gruby dziób, fioletowe oczy i skóra porośnięta jasnobłękitnym meszkiem z pewnością
zwróciłyby uwagę, gdyby był normalnie ubrany. Obecnie jednak był praktycznie
niewidoczny, bo w celu wykonania zadania wybrał przebranie idealnie pasujące do
ośrodka medycznego.
Przedstawicieli wspólnoty braci i sióstr, znanej pod nazwą Milczących, spotykało
się dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka. Jej członkowie nigdy się nie
odzywali i przeważnie ukrywali ciała i twarze pod fałdzistymi szatami o obszernych
kapturach. Najczęściej nie robili nic innego poza tym, że stali w jednym miejscu.
Milczący twierdzili, że sama ich obecność w pobliżu chorych albo rannych przyczynia
się do poprawy stanu ich zdrowia. Najdziwniejsze jednak, że się nie mylili. Ich wpływu
na pacjentów nie potrafili wyjaśnić wybitni naukowcy ani praktykujący lekarze, ale
statystyczne badania dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że chorzy przychodzą do
zdrowia szybciej i częściej, ilekroć towarzyszą im ubrane w dziwne szaty obce istoty.
Członkowie wspólnoty pochodzili z różnych grup społecznych i ras, więc wszystko
wskazywało, że ich umiejętności nie mają nic wspólnego z Mocą. Milczący nie mieli
żadnych biologicznych cech, dowodzących wrażliwości na tajemnicze pole
energetyczne. Zjawiska nie można było także przypisać subiektywnym odczuciom
chorych, bo nawet pacjenci, którzy nigdy nie słyszeli o wspólnocie, odnosili takie same
korzyści jak ci, którzy wiedzieli o jej istnieniu. To było coś naprawdę niezwykłego i
zupełnie niewytłumaczalnego.
Kaird nie wiedział, jak to się dzieje, i prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło.
Czasami jednak się zastanawiał, czy jego obecność u boku sklonowanych żołnierzy
także wywiera na nich kojący wpływ, chociaż jego myśli są przeważnie równie odległe
od cechującego Milczących spokoju ducha jak Drongar od Jądra galaktyki. Nie miało to
żadnego znaczenia. Kaird udawał, że jest członkiem wspólnoty, bo dzięki temu mógł
się wtopić w tło lepiej, niż gdyby odgrywał jakąkolwiek inną rolę w tej mobilnej
jednostce chirurgicznej Republiki. Nieco wcześniej wypił sprowadzony z ojczyzny
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
20
ziołowy wywar, skutecznie neutralizujący charakterystyczną woń, jaką wydzielały ciała
większości istot jego rasy. Ukryty pod fałdzistym płaszczem, mógł się spodziewać, że
nikt nie zwróci na niego uwagi... Agent Czarnego Słońca musiał być tego pewien, bo
przecież jego zadanie na powierzchni tej planety nie miało nic wspólnego ani z wojną,
ani z leczeniem rannych.
Mówiąc krótko i zwięźle, Kaird znajdował się tu z powodu boty. Ta rzadko
spotykana roślina stanowiła istotne uzupełnienie arsenału środków medycznych
każdego lekarza. Mogła działać jako antybiotyk, narkotyk albo środek nasenny...
prawdę mówiąc, zależało to tylko od tego, komu się ją podawało. Była lekarstwem
skuteczniejszym niż liście cambylictusa czy płyn bacta dla Abyssina, środkiem
psychotropowym silniejszym niż santheriański korzeń tenho dla Falleena i steroidem
anabolicznym, który wspomagał umiejętności Whiphida. Czarne Słońce zarobiłoby
fortunę na sprzedaży każdej ilości boty, jaką udałoby mu się zdobyć. Niezwykła roślina
miała naprawdę wszechstronne zastosowanie.
Jak na ironię losu, używanie cudownego specyfiku w mobilnych jednostkach
chirurgicznych na Drongarze było zabronione. Oficjalnie twierdzono, że zakaz ma na
celu ukrócenie czarnorynkowego handlu tym specyfikiem, ale wszyscy wiedzieli, że w
rzeczywistości chodzi o powody natury ekonomicznej. Im dalej od Drongara, tym bota
stawała się cenniejsza, więc dlaczego ktoś miałby ją marnować na powierzchni
macierzystej planety w celu leczenia żołnierzy klonów? Nic nie wskazywało, żeby w
najbliższej przyszłości ich źródło miało ulec wyczerpaniu...
Wielu lekarzy nalegało na anulowanie tego zakazu. Wielu innych, po prostu go
ignorując, wymyślało sposoby leczenia rannych pacjentów. Będąc indywidualistą i
wojownikiem, Kaird pochwalał ich poświęcenie i odwagę, ale jako członek Czarnego
Słońca miał nadzieję coś z tym zrobić, jeżeli - albo kiedy - zakaz zostanie zniesiony.
Jeszcze nieco wcześniej przestępczy kartel zdobywał duże ilości boty bez
problemów. Para czarnorynkowych handlarzy w miejscowych siłach zbrojnych
Republiki dostarczała ją zamrożoną w karbonicie, dzięki czemu dawało się ją
przemycać bez obawy o wykrycie czy uszkodzenie. Niestety, obaj dostawcy pożegnali
się z życiem. Wyglądało na to, że jeden uśmiercił drugiego, a potem Kaird osobiście
zabił tego, który przeżył. Czarne Słońce musiało się postarać o innego dostawcę i
vigowie postanowili, że dopóki ich agent kogoś nie znajdzie, musi pozostać na
powierzchni Drongara.
Prawdę mówiąc, Czarne Słońce miało już swojego agenta na powierzchni planety,
a nawet w tej mobilnej jednostce chirurgicznej. Niestety, nie mogło mu powierzyć tego
zadania, bo agent pracował także dla kogoś innego. Pozostawał na usługach
odszczepieńców hrabiego Dooku i gdyby został dostawcą cennej boty, mógłby zostać
przypadkowo ujawniony. Kaird świetnie go rozumiał. Lens przekazywał przestępczej
organizacji informacje o obu walczących stronach, a to było zbyt ważne, żeby oprócz
tego zajmował się także dostawami niezwykłej rośliny.
Kaird przestąpił niezręcznie z nogi na nogę, bo fałdy płaszcza przykleiły się do
jego skóry. Wentylatory bazy działały bardzo kapryśnie, a osmotyczne pola
powstrzymywały tylko część ciepła i wilgoci. Zanieczyszczona atmosfera Drongara w
Michael Reaves, Steve Perry
21
niczym nie przypominała czystego i rozrzedzonego powietrza, w którym rozwijali się
ptakopodobni Nedijanie. Wprawdzie ich skrzydła dawno zanikły, a porastający ciała
miękki, podobny do puchu meszek był zaledwie bladym cieniem upierzenia odległych
przodków, ale mimo to istoty nadal wolały chłodne wyżyny i przysypane śniegiem
szczyty gór niż równiny.
Ach, gdyby mógł się tam znaleźć!
Kaird uśmiechnął się do swoich myśli, ale głęboki kaptur ukrył wyraz jego
twarzy. Skoro już o tym pomyślał, równie dobrze mógłby zatęsknić za towarzystwem
istot płci odmiennej i za zboczem wzgórza pełnym szybkonogich rathów, tradycyjnego
przysmaku istot jego rasy... a może także za odrobiną wybornego thwillwina, które
uzupełniłoby tę hedonistyczną fantazję.
Obserwując, jak padawanka Offee powoli przesuwa dłońmi po obnażonej piersi
klona, przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czy ta Jedi może się
stać dla niego w przyszłości jakimkolwiek zagrożeniem. To dziwne, że pojawiła się na
powierzchni właśnie tej planety. Naturalnie, była uzdrowicielką, ale w ostatnim okresie
rycerzy Jedi widywało się bardzo rzadko. Wysyłanie na Drongar osoby władającej
Mocą, choćby tylko niezupełnie wyszkolonej padawanki, wydawało się zwyczajnym
marnotrawstwem. Będąc agentem Czarnego Słońca, Kaird podejrzewał wszystkich i
wszystko, czego nie mógł logicznie wytłumaczyć. W jego przestępczej organizacji
służyli agenci starzy albo nieostrożni, ale nie znał żadnego starego i nieostrożnego.
Życie można było zachować tylko dzięki nieustannej czujności i ciągłemu
wyprzedzaniu o krok zamiarów potencjalnych wrogów.
Ta kobieta nie stanowiła dla niego bezpośredniego zagrożenia, chociaż dzięki
związkowi z Mocą umiała czytać w myślach. Kaird potrafił jednak je osłaniać o wiele
lepiej niż przeciętna istota, bo też jego szkolenie należało do najlepszych, na jakie mógł
sobie pozwolić jego vigo. Pierwsza lepsza padawanka, nawet uzdrowicielka, nic
wykryłaby niczego, na co by jej nie pozwolił. Mimo to czuł się trochę nieswojo. Każdy,
kogo wybierze na następnego dostawcę boty, musi wiedzieć, jak unikać zdradzania się
z przypadkowymi myślami albo uczuciami. Gdyby ta Jedi wyniuchała, że ma do
czynienia z nowym agentem, Czarne Słońce musiałoby zaczynać wszystko od nowa, a
to byłoby... bardzo kłopotliwe.
Kaird zastanawiał się, czy jej nie zabić. Nie byłoby to szczególne trudne, a dzięki
temu pozbyłby się kłopotu. Może więc...
Nie. W tej galaktyce można było być pewnym zaledwie kilku rzeczy, ale jedną z
nich było to, że jeśli ktoś zabił gdzieś jakiegoś Jedi, pozostali zawsze tam kogoś
posyłali, żeby wszczął niezależne dochodzenie. Kaird zdołałby bez trudu zabić tę
padawankę, ale następny Jedi mógł być rycerzem albo nawet mistrzem, a z kimś takim
trudniej byłoby mu się uporać. Jak powiadało stare porzekadło, lepszy znany d’javl niż
d’javl nieznany.
Wreszcie padawanka zakończyła uzdrawianie. Kaird zauważył, że młody klon
zamrugał, ale potem znów zamknął oczy. Pierś mężczyzny rytmicznie i łagodnie
unosiła się i opadała, a gałki oczne poruszały się pod powiekami w wypełnionym
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
22
marzeniami kojącym śnie. Bez względu na to, czego dokonała, jej zabiegi okazały się
skuteczne.
Kiedy go mijała, kiwnęła głową, jakby chciała okazać szacunek i wdzięczność
innemu uzdrowicielowi. Kaird odpowiedział jej takim samym gestem. Starał się nie
myśleć o niczym, dopóki nie uznał, że wyszła z budynku. Dopiero potem pozwolił
sobie na lekki uśmiech.
Doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien się skupić na wyborze i
wyszkoleniu nowego agenta dla Czarnego Słońca. Dopiero kiedy strumień boty
popłynie na nowo, będzie mógł się zatroszczyć o rozwiązanie pozostałych problemów,
jeżeli jakieś się pojawią. Czarne Słońce słynęło z tego, że potrafiło się przystosowywać.
Michael Reaves, Steve Perry
23
R O Z D Z I A Ł
4
Szpiegowanie w nieprzyjacielskiej bazie nie należało do zadań najłatwiejszych.
Stwierdzenie to, niewątpliwie prawdziwe, nie miało w sobie niczego zaskakującego ani
odkrywczego... co nie znaczyło, że jego zadanie było przez to chociaż trochę łatwiejsze.
Jeżeli chciało się prowadzić potajemną działalność w nieprzyjacielskiej bazie
wojskowej, trzeba było mieć więcej oczu niż Gran i wykazywać czujność większą niż
istota płci męskiej rasy H’nemtha. Należało zawsze mieć świadomość, że szpieg jest
intruzem, kimś niepożądanym. Nigdy, nawet na sekundę, nie wolno było się odprężyć.
Nie żeby ktoś miał powód go podejrzewać... zwłaszcza obecnie, kiedy Hutt i
poprzedni admirał okazali się kimś innym, niż się wydawali, nie wspominając o tym, że
obaj nie żyli. To była jednak wojna, a szpiegów chwytanych podczas wojny
niezwłocznie uśmiercano. A chwytano ich, i to wielu, w miejscach o wiele mniej
prawdopodobnych niż mobilna jednostka chirurgiczna na powierzchni zapomnianej
planety, usytuowanej z daleka od Jądra, niemal na krańcu jednego z ramion galaktyki.
Położenie agenta komplikowało jeszcze bardziej to, że doszło do kilku zabójstw,
za które on, szpieg służący dwóm panom pod różnymi pseudonimami - siłom zbrojnym
separatystów hrabiego Dooku jako Column i Czarnemu Słońcu jako Lens -
przynajmniej po części odpowiadał. Czy zmarłych obchodziło, że do ich śmierci
przyczynił się Column albo Lens? Nie. Czy obchodziłoby to którąkolwiek z tych osób,
gdyby druga została wykryta i uśmiercona? Zastanawiając się nad tym, miało się ochotę
ponuro uśmiechnąć.
Column - zazwyczaj utożsamiał się właśnie z tym przydomkiem, bo separatyści
zwerbowali go wcześniej niż Czarne Słońce - lubił wiele spośród tych osób.
Zaskakująco boleśnie przeżył nieco wcześniejszą śmierć jednego z lekarzy, chociaż nie
była wynikiem żadnej tajnej operacji. Często rozmyślał o niebezpieczeństwach
prowadzenia podziemnej działalności na terenie bazy nieprzyjaciół. Nawet jeżeli ktoś
przebywał pośród zabójców, mógł się - przynajmniej do pewnego stopnia - do nich
przywiązać. Tymczasem wśród lekarzy ani pielęgniarek nie było zabójców... wręcz
przeciwnie, wszyscy oni albo leczyli, albo uzdrawiali. Co więcej, gdyby musieli się
zatroszczyć o rannego wroga, potraktowaliby go z takim samym poświęceniem jak
własnego żołnierza. Ich obowiązkiem było ratowanie życia, nie osądzanie uczestników
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
24
walki. Tym trudniej przychodziło mu, kiedy - czy to jako Lens, czy też Column -
musiał działać na ich szkodę, co czasami okazywało się konieczne. Wprawdzie od
dawna oczekiwany koniec miał przynieść słuszne - chociaż bolesne mimo upływu
kilkudziesięciu lat - usprawiedliwienie, ale czasami cel wydawał się dziwnie odległy...
ukryty we mgle równie gęstej jak opary, które napływały znad bezkresnych bagien
Drongara. Na przeszkodzie stawały także drobne szczegóły codziennego życia, tak
samo jak przyjaźnie, troski i przymierza.
Column westchnął. Nie dało się budować drewnianych chat bez ścinania drzew,
ale zawsze czuł się nieswojo, ilekroć ogromne niebieskie drzewo padało na tych,
których uważał za przyjaciół i kolegów. Nie można było jednak tego uniknąć i chociaż
czasami okazywało się bolesne, należało do jego obowiązków i musiało być wykonane.
Nikt nie mógł na to nic poradzić. W najmniejszym stopniu.
Column stał przed oknem kabiny i spoglądał na dziedziniec. Mobilna Jednostka
Chirurgiczna Siedem została do tej pory odbudowana, co mogło oznaczać, że kiedy
personel przenosił ją z nizin na wyżynę, miał do rozwiązania stosunkowo niewiele
problemów. W ciągu niespełna dwóch miejscowych cykli dziennych - drongariańska
doba miała trochę więcej niż dwadzieścia trzy standardowe godziny - konstrukcyjne
roboty uporały się z postawieniem ośrodka administracyjnego, magazynów i, co
najważniejsze, pomieszczeń medycznych i mieszkalnych. Przed zapadnięciem nocy
trzeciego dnia ukończono także budowę kantyny i stołówki, więc na pierwszy raut oka
wyglądało, że wszystko wróciło do normy.
Nie obyło się jednak bez pewnych kosztów.
Przeprowadzka pod ciężkim ogniem dział separatystów spowodowała zgon trzech
pacjentów - wszyscy umarli z powodu powstałych w tym czasie urazów - rany piętnastu
następnych i śmierć jednego lekarza... Zana Yanta. Wielka szkoda.
Yant był nie tylko doskonałym chirurgiem, ale także znakomitym muzykiem.
Wydobywając magiczne dźwięki ze swojej quetarry, potrafił trzymać w napięciu
wszystkich członków personelu jednostki. Umiał sprawić, że jego instrument śpiewał.
Wyczarowywał melodie tak natrętnie piękne, że potrafiłyby chyba wyrywać
umierających żołnierzy ze szponów wieczności.
Nikt nie skomponował jednak żadnej rapsodii ani fugi, która potrafiłaby
przywrócić życie Zanowi Yantowi.
Column odwrócił się od okna i podszedł do biurka, które zajmowało większą
część miejsca pod przeciwległą ścianą. Separatyści czekali na najnowsze wieści i
musiał się posłużyć jednym ze skomplikowanych szyfrów, żeby wysłać wiadomość
siłom zbrojnym hrabiego Dooku. Proces kodowania był zawiły i skomplikowany.
Column musiał zacząć od zaszyfrowania wiadomości za pomocą wymyślnego kodu.
Protokół bezpieczeństwa wymagał także, aby przesłał ją za pośrednictwem
podświetlnych fal, a nie zazwyczaj stosowanego impulsu nadprzestrzennego.
Stosowana procedura była żmudna i czasochłonna, lecz konieczna, bo zakodowanie
wiadomości w niewłaściwy sposób mogło się okazać zgubne w skutkach. Właśnie tak
przekazano ostrzeżenie o ataku, podczas którego zginął doktor Yant, i gdyby Column
rozszyfrował je szybciej, może Zan pożyłby trochę dłużej. To była nauczka, którą
Michael Reaves, Steve Perry
25
szpieg musiał zapamiętać. Bez względu na to, jak żmudny i czasochłonny miał się
okazać proces szyfrowania, potrzebował środków i pomocy hrabiego Dooku, żeby
pokonać Republikę, i musiał się pogodzić z wieloma wyrzeczeniami.
Lepiej więc było od razu zabrać się do roboty. Ociąganie się nie ułatwi jego
zadania...
Den musiał oddać sprawiedliwość Klo Meritowi... Zaskoczony equański terapeuta
nawet nie mrugnął okiem, kiedy reporter pojawił się u niego zamiast Josa Vondara. W
niezwykłej sytuacji doradca czuł się prawdopodobnie pewniej niż Den, zwłaszcza że
Sullustanin pierwszy raz składał wizytę w gabinecie empaty.
Trochę zdenerwowany, oznajmił Meritowi, że zdecydował się na nią dosłownie w
ostatniej chwili. Nie zamierzał składać swojego brzemienia na szerokie barki Equanina
ani na niczyje inne, jeżeli już o tym mowa... a przynajmniej nie wcześniej, dopóki kilka
porcji wysokoprocentowego trunku, zwanego blasterem banthów, nie rozluźni jego
płatów czołowych w wystarczającym stopniu, żeby nakłonić go do zwierzeń. Den
uważał, że najlepszymi terapeutami są bywalcy barów, i nie ukrywał przed Meritem
tego przekonania.
Jego rozmówca kiwnął głową.
- Czasami rzeczywiście są - przyznał rzeczowo. - Możesz wierzyć albo nie, ale w
podobnych okolicznościach odbywały się niektóre z moich najlepszych seansów...
improwizowanych, ale i tak pozostawiających niezatarte wspomnienia. A przy okazji,
nie lubią zamiany pacjentów, zwłaszcza kiedy dochodzi do niej w ostatniej chwili. Tym
razem jednak jestem gotów się z tym pogodzić. - Pochylił się do przodu. - Więc co
sprowadza Dena Dhura do mojego sanktuarium?
Reporter przygryzł pulchną dolną wargę. Do licha, to było o wiele trudniejsze, niż
z początku sobie wyobrażał! Nie przypuszczał, że rozmowa wprawi go w tak silne
zakłopotanie...
- Jos powiedział, że mogę się nie spieszyć - odezwał się w końcu. - Ma po uszy
roboty z łataniem rannych klonów.
Merit długo nie odpowiadał. W końcu się wyprostował.
- No i? - przynaglił reportera.
Sullustanin zorientował się, że to nie będzie wcale zabawne.
- No cóż... - zaczął z wahaniem. - Powiedział, że ja potrzebuję tego bardziej niż
on.
Merit wyglądał na lekko zdumionego.
- Naprawdę tak zdecydował? - zapytał. - No cóż, ujawnianie czegokolwiek na
temat osobistych seansów moich pacjentów jest wbrew zasadom mojego zawodu, więc
powiem tylko, że jak na doktora Vondara to zdumiewające oświadczenie.
- Wiem - przyznał Den, zadowolony, że choćby tylko chwilę może porozmawiać o
kłopotach Josa, nie swoich. - Śmierć doktora Yanta bardzo nim wstrząsnęła.
Wprawdzie styka się ze śmiercią cały czas w sali operacyjnej, ale tu chodzi o coś
innego. Zan był jego przyjacielem, a jego zgon nie miał najmniejszego sensu. Ale... ale
czyja śmierć podczas wojny ma jakiś sens?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
26
Merit kiwnął głową i Den uświadomił sobie, że czuje się znacznie odprężony.
Pomyślał, że może ma to coś wspólnego z empatycznymi umiejętnościami Equanina.
Nieważne zresztą, skąd się to wzięło, grunt, że rozmawiało mu się z nim o wiele
swobodniej. Mimo to Sullustanin nadal uważał, że czysty alkohol o wiele lepiej potrafi
rozwiązywać języki.
- A jakie wrażenie wywarła jego śmierć na tobie? - zapytał empata.
- Ogromne - przyznał reporter. Ale nie byłem nią równie wstrząśnięty jak Jos
Vondar. Nie sądzę, żeby ktokolwiek tak mocno to przeżył. Chcę powiedzieć, że nie
znałem Zana równie dobrze jak on. Od czasu do czasu siadywał z nami do sabaka i
niemiłosiernie rzępolił na quetarze, ale...
Merit rozsiadł się wygodniej na krześle.
- ...ale nie przyszedłeś tu, żeby rozmawiać ze mną o jego śmierci, prawda? -
dokończył cicho.
Zaskoczony Den spojrzał na Equanina.
- No, no... dobry jesteś - przyznał. - Bardzo dobry.
- Właśnie dlatego zarabiam taką masą kredytów przyznał Merit.
Den zaczął siej wiercić na formokrześle, chociaż było bardzo wygodne.
- No cóż, chodzi o to, że ostatnio natknąłem się na tajne dane na temat żołnierzy,
których zabił Phow Ji - przyznał w końcu. - Pamiętasz chyba, że zginął, kiedy się rzucił
do ataku, nie korzystając z niczyjego wsparcia?
Merit się nie poruszył, ale coś w jego postawie zachęciło reportera do dalszej
rozmowy.
- Spece od propagandy zrobili z niego bohatera - ciągnął Sullustanin. - Mojej
historii nikt nie chciał nawet dotknąć dziesięciometrową piką mocy. Za życia Ji był
bezlitosnym zabójcą, zimnym jak sama próżnia, a teraz przedstawia się go jako
podziwianego bohatera.
- Może naprawdę na to zasługuje - stwierdził Merit.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Fałdy policzkowe Dena zafalowały z
oburzenia.
- Pokonał cały oddział salissjańskich najemników i bojowego superrobota -
wyjaśnił Equanin. - Nigdy niczego podobnego nie widziałem. Padawanka Offee
powiedziała, że po prostu wpadł w szał i uległ bezmyślnej żądzy zabijania. Wiedział
jednak, na co się decyduje, bo nie tylko kazał zarejestrować hologram tego wydarzenia,
ale także wysłać go mnie. Co więcej, jeżeli mam wierzyć swojemu informatorowi, to
nie był pierwszy lepszy oddział najemników. Wszyscy należeli do elitarnej jednostki,
przysłanej tu na ćwiczenia z powodu ekstremalnych warunków panujących na
powierzchni planety. Wiele wskazywało, że to członkowie grupy szturmowej,
przygotowujący się do poważnej akcji dywersyjnej. Na tej podstawie można wyciągnąć
nieunikniony wniosek, że zamiast oddawać się orgii bezsensownego mordowania,
Phow Ji złożył życie w ofierze podczas heroicznej akcji, która mogła przysporzyć
dużych korzyści Republice.
- Nadal uważam, że kierowała nim bezmyślna żądza zabijania - sprzeciwił się
Sullustanin. - Ale w gruncie rzeczy... Ta-a. - Urwał i zamyślił się, jakby coś sobie
Michael Reaves, Steve Perry
27
przypominał. - Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem dosłownie zdruzgotany - podjął w
końcu. - Zdruzgotany. Czułem się, jakby Ji osobiście kopnął mnie w bebechy. Zdawało
mi się, że go rozumiem, bo był szalony jak dyslektyczny Givin. Nie mógł ścierpieć, że,
jak sądził, poniżyła go padawanka Jedi. Chyba wiesz, że Ji pokonał kiedyś rycerza Jedi
w bezpośrednim pojedynku, więc udał się na linię frontu i postarał okryć sławą. Po
prostu.
- O to chodzi - przyznał Merit. - I właśnie dlatego czujesz słuszną wściekłość, że
przedstawia się go jako bohatera.
Den westchnął.
- Jestem reporterem od prawie dwudziestu standardowych lat i jeśli ktokolwiek
rozumie, że galaktyka nie jest tylko czarna i biała, tym kimś jestem ja, doktorku -
powiedział. - Teraz jednak czuję się jak nieopierzony żółtodziób, który się właśnie
dowiedział, że senator jego systemu jest łapówkarzem. Czuję się... zdradzony,
zawiedziony. - Parsknął, pokręcił głową i wbił spojrzenie w twarz rozmówcy. -
Dlaczego?
- Mam pewną teorię - oznajmił Merit. - Ty pewnie także, więc wysłuchajmy
najpierw twojej.
Sullustanin sprawiał wrażenie nieprzekonanego.
- Dlaczego nie twojej? - zapytał.
- Bo to ty przyszedłeś do mojego gabinetu. - Merit ciepło się uśmiechnął, a Den
po prostu nie mógł mu nie zawtórować. Empata, Jedi i Milczący w tej samej bazie,
pomyślał ponuro. Nic dziwnego, że otaczająca nas energia psychiczna ma większe
stężenie niż bagienny gaz.
Wydął wargi i wzruszył ramionami.
- Padawanka Offee powiedziała mi, że otacza mnie aura bohatera - stwierdził w
końcu.
- Dowiodłeś tego, kiedy przed śmiercią Zana Yanta ocaliłeś jego quetarrę -
przyznał Equanin.
- Na nic mu się to nie zdało - mruknął reporter. - Nie znalazł się nikt, kto zagrałby
na niej podczas jego pogrzebu. Posłuchaj, nie pragnę zostać bohaterem. Bohaterowie
dostają wprawdzie medale, ale z mojego doświadczenia wynika, że najczęściej
umierają.
- Nikt nie upiera się, że masz nim zostać - zauważył empata.
- To dobrze, bo w przeciwnym razie poczułby się rozczarowany - odparł reporter.
- Nie chcę jednak, żeby ubóstwiał mnie jakiś rozjuszony nexu. Zależy mi tylko, żeby
wszyscy poznali prawdę.
- Twoją prawdę - powiedział z naciskiem Merit. - Twoją wersję wydarzeń. I nie
tylko chcesz, żeby ją poznali. Pragniesz także, aby w nią uwierzyli.
Den spiorunował go spojrzeniem.
- Czyżbym słyszał naganę w twoim głosie? - zapytał cierpko.
- Niczego nie pochwalam ani nie ganię - odparł Merit. - Po prostu przedstawiam ci
swój pogląd na tę sprawę, ale mogę skromnie powiedzieć, że to pogląd poparty
doświadczeniem w odczytywaniu myśli wielu osób.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
28
Den poczuł się nagle bardzo nieswojo. Nie chciał wysłuchiwać teorii Merita; nie
był zainteresowany podążaniem za tokiem jego myśli. Wstał i ruszył do drzwi.
- Posłuchaj, czas już na mnie - powiedział. - Zrobiło się prawie ciemno, a ja
jeszcze nic dziś nie wypiłem. Nie chcę zostawać w tyle za innymi.
- Możesz się ukrywać za kuflem jakiś czas, Den - poradził Equanin. - Jeżeli
jednak się na to zdecydujesz, będziesz miał dwa problemy. Po pierwsze, kufel będzie
musiał się stawać coraz większy, żeby osłonić cię przed tym, z czym się nie chcesz
pogodzić, ale i tak wcześniej czy później do niego wpadniesz.
- A po drugie?
Merit wzruszył ramionami.
- Sam się przekonasz - powiedział. - I będziesz się musiał z tym sam uporać.
- Coś wspaniałego - westchnął Sullustanin. Aktywował portal, wyszedł i zmrużył
wielkie oczy z powodu zachodzącego, ale wciąż jeszcze jaskrawo świecącego słońca. -
Byłby z ciebie kiepski barman, doktorku - mruknął do siebie.
Michael Reaves, Steve Perry
29
R O Z D Z I A Ł
5
Kiedy w końcu Jos wyszedł z sali operacyjnej, zapadał drongariański tropikalny
zmierzch. Na ławce pod szerokolistnym drzewem siedział Uli. Chłopak wrzucił
chirurgiczny kitel do przetwarzacza odpadków i miał na sobie jednoczęściowy
republikański kombinezon, który wyglądał, jakby był kilka numerów za duży. Wokół
głowy młodzieńca krążyła niewielka chmura brzęczących komarów ognistych, ale Uli
był najwyraźniej zbyt zmęczony, żeby je odpędzać.
Vondar podszedł do niego powoli, wyjął z kieszeni kawałek sprasowanej
przyprawy i wyciągnął w jego stronę.
- Proszę - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował.
Młodzieniec się zawahał.
- Nie krępuj się - dodał Jos. - To względnie bezpieczny i łagodny środek
odmładzający. Nadal będziesz się czuł jak przeciągnięty przez gąszcz igłokolców... ale
tylko w jedną stronę, nie w obie.
Uli przyjął sprasowaną kromkę i wsunął do ust.
- Żartujesz? - zapytał, zaczynając żuć. - Wzmacniałem się tym po zakończeniu
praktyki, kiedy robiłem specjalizację. Podobnie jak wszyscy inni, których znałem.
Jos usiadł na ławce obok niego.
- Ta-a - mruknął nieobowiązująco. - Dobrze to pamiętam. - Ciężko westchnął. -
Stymkafeina i sprasowana przyprawa, dieta zwycięzców. - Kiwnął głową w stronę sali
operacyjnej. - Radziłeś tam sobie całkiem nieźle, chłopcze. Prawdę mówiąc, lepiej niż
mógłbym się spodziewać.
Uli przetarł oczy. Jos zauważył, że dłonie chłopaka lekko drżą.
- Czy to zawsze tak wygląda? - zapytał. - Tylko nie mów mi, że zazwyczaj o wiele
gorzej.
- Jak chcesz, ale to prawda - odrzekł Vondar.
Młody lekarz zwrócił na niego oczy, o wiele starsze od reszty twarzy.
- Pierwszy, którego operowałem, oberwał z agonizera - powiedział cicho.
Jos ponuro się uśmiechnął i pokiwał głową. Agonizer był nową, eksperymentalną
bronią ręczną, która oddziaływała głównie na układ limbiczny za pomocą
skoncentrowanego kolimatycznego promienia mikrosonicznego. Promień pobudzał w
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
30
jakiś sposób niekontrolowane wytwarzanie prostaglandyny, co wywoływało dojmujący
ból, ale bez urazów fizycznych. Ból nie ustępował ani po podaniu somaprinu, ani
żadnego innego silnego środka nasennego, i nierzadko bywał tak intensywny, że
pacjent umierał z powodu przeciążenia nerwów czuciowych. Jedynym sposobem
zaradzenia temu było odcięcie synaps receptorów bodźców urazowych w korze
wzgórzowej. Wymagało to zastosowania precyzyjnej procedury neurolaserowej, na
którą na ogół nie było czasu podczas pospiesznego i mało higienicznego operowania
mimn’yeta.
- Zważywszy na okoliczności, chyba spisałem się całkiem nieźle - ciągnął Uli
beznamiętnym tonem. - Najważniejsze, że uśmierzyłem ból. Naturalnie, mój pacjent do
końca życia będzie cierpiał na ciężką dyskinezę i ataksję ruchową...
Jos skrzywił się na dowód współczucia. Jakiś czas żaden z nich nic nie mówił.
- Słyszałem, co się stało z doktorem Yantem - odezwał się w końcu Uli. - Przykro
mi, Jos. Teraz rozumiem, dlaczego nie chciałeś mieć nikogo w swojej kabinie.
- Czasami mam ochotę dorwać gościa, który rozpoczął tę parszywą wojnę, i
osobiście, tymi rękami, zrobić mu resekcję płuca - powiedział Vondar.
- Coś podobnego - mruknął młodszy chirurg.
- A to dopiero na początek - dodał Jos.
Uli zachichotał. Spojrzał na Josa, który po chwili też wyszczerzył zęby w
uśmiechu. Niespodziewanie obaj wybuchnęli śmiechem... nie z rozbawienia, ale żeby
dać upust rozpaczy i frustracji.
Uspokoili się dopiero po jakiejś minucie, chociaż właściwie żadnemu nie było do
śmiechu.
- Wiem jak się czujesz - stwierdza Uli, ocierając załzawione oczy. - Ja także
straciłem dobrą przyjaciółkę, jakieś dwa lata temu... w Mos Espie na Tatooine.
Wywiązała się wtedy walka między dwiema grupami łowców nagród, a ona znalazła
się zbyt blisko pola bitwy. - Zawahał się na chwilę. - Czegoś takiego nigdy nie da się
zapomnieć, prawda?
- Nie - przyznał Vondar. - To niemożliwe. Ale z każdym dniem łatwiej się z tym
pogodzić.
- Masz rację. I nic nie można na to poradzić - oznajmił Uli.
- Tak to bywa - przyznał Jos. - Musisz sobie wytłumaczyć, że nie możesz tego
zmienić. Nie powinieneś się winić za to, że nie zdołałeś ocalić życia swojej
przyjaciółki, podobnie jak za to, że nie potrafisz położyć kresu tej wojnie. To nie twoja
wina, Uli. Nie odpowiadasz ani za jedno, ani za drugie...
Urwał, bo doszedł do wniosku, że zwraca się bardziej do siebie niż do młodszego
kolegi. Pokręcił głową. Łatwiej było mu to powiedzieć, niż w to uwierzyć.
Ale może... może z czasem będzie mu to łatwiej znieść.
Kaird znów czuł się bardzo nieswojo. Przy obecnej pogodzie nadający mu wygląd
Kubaza luźny płaszcz był wyjątkowo niewygodny, a czary goryczy dopełniała
elastomaska ukrywająca twarz. Te środki ostrożności były jednak konieczne.
Wyróżniałby się bez nich prawie w każdym tłumie, ale mógł służyć wiernie Czarnemu
Michael Reaves, Steve Perry
31
Słońcu, bo potrafił się maskować. W ciągu wielu lat ofiarnej służby ukrywał twarz i
ciało pod wieloma przebraniami, z mniejszym lub z większym powodzeniem. Kiedyś
nawet udawał Hutta, używając obciągniętego syntciałem plastoidowego szkieletu. Na
Jajo, ile się wtedy namęczył! W porównaniu z tamtymi cierpieniami upodabniające go
do Kubaza elastomaska i płaszcz nie sprawiały mu specjalnych kłopotów.
Kształt ciała nie pozwalał mu na udawanie istot niektórych ras, ale podobny do
krótkiej trąby kubaski nos niezłe maskował jego gruby dziób, gogle zaś, jakie nosiły w
pełnym słońcu owadożerne istoty, skrywały jego fioletowe oczy. Kiedy się znalazł w
kosmoporcie, nikt się za nim ani razu nie obejrzał, bo Kubazów spotykało się
dosłownie wszędzie, jak galaktyka długa i szeroka.
Czekał na lądowanie transportowca. Oprócz zaopatrzenia i sprzętu miały
przylecieć nim także dwie obce istoty, o których przybyciu został uprzedzony. Jedną
był Umbaranin, a drugą Falleenka. Jeżeli wierzyć Lensowi, oboje nie byli pierwszymi
lepszymi przemytnikami, ale subtelnymi i doświadczonymi najemnikami...
oportunistami i artystami oszustami, którzy przenosili się z miejsca na miejsce dzięki
niewiarygodnym przekrętom i podstępom. Lens powiedział, że - jak większość
najemników - czasami bywają wypłacalni albo nawet zamożni, a kiedy indziej spłukani
do gołej skóry. Wszystko wskazywało, że od jakiegoś czasu znajdują się w tej ostatniej
sytuacji.
Co oznaczało, że mogą się bardzo przydać Kairdowi.
Transportowiec, obniżając pułap lotu dzięki promieniom repulsorowym, przeciął
szkarłatnorude chmury zarodników, przeleciał przez otwór w kopule ochronnego pola i
łagodnie osiadł na płycie lądowiska. Roboty i binarne podnośniki od razu zaczęły
rozładowywać niezgrabny statek. Kaird wbił spojrzenie w rampę ładowniczą.
Dowiedział się, że pojazdem podróżuje tylko kilkoro pasażerów: Kaminoanin, który
miał przeprowadzić biologiczną inspekcję, i troje istot ludzkich, funkcjonariuszy
jakiegoś urzędu, przysłanych dla uzgodnienia z pułkownikiem Vaetesem ilości
wysyłanej boty. Do grona pasażerów należało także kilka androidów, a listę zamykały
nazwiska dwojga jego potencjalnych pracowników.
Zeszli po rampie ostatni, jeżeli nie liczyć niosącego ich bagaże
„czerwonogłowego” androida typu RC-101. Nic nie wskazywało, że przeszkadza im
parne, gęste jak zupa powietrze, mimo że tego dnia unosiło się w nim więcej niż zwykle
zarodników. Kaird podszedł i powitał przybyszów. Oboje byli istotami o opartej na
związkach węgla budowie ciał, ale chyba nie mogliby się bardziej różnić od siebie.
Wyglądali niemal śmiesznie. Łysy, bladoskóry i bardzo niski Umbaranin mógł mieć
najwyżej sto dwadzieścia pięć centymetrów wzrostu, a Falleenka przewyższała go
więcej niż o głowę, zwłaszcza że nosiła włosy upięte na czubku głowy. Szła dumnie
wyprostowana niczym wojowniczka, chociaż u boku nie miała żadnej broni. Mimo to
jej płynne ruchy i wyraźnie widoczne pod obcisłym kombinezonem z syntkaniny
mięśnie sugerowały, że nawet jeżeli istota jest bezbronna, może być niebezpieczna.
W przeciwieństwie do niej Umbaranin wyglądał, jakby silniejszy podmuch wiatru
mógł go ponieść nad koronami drzew drongariańskiej dżungli. Wrażenie potęgowała
obszerna opończa, osłaniająca go od stóp do szyi. Kaird przygotował się na spotkanie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
32
obojga istot i wiedział, że taka opończa nazywa się cieniopłaszczem. Strój Umbaranina
wydałby się większości istot człekokształtnych biały jak kreda, podobnie jak karnacja
jego właściciela, ale istoty tej rasy miały oczy wrażliwe na inne pasmo częstotliwości.
Widziały najlepiej w zakresie nadfioletu, zwłaszcza promieniowania o długościach fal
nie większych niż trzysta nanometrów.
Kaird także widział wszystkie barwy cieniopłaszcza. Uskrzydlone drapieżniki,
które były dawno temu jego przodkami, odbierały promieniowanie w zakresie o wiele
większym niż wąski wycinek, na jaki były wrażliwe oczy istot większości ras znanej
galaktyki. Od tamtych czasów urodziło się wprawdzie i wymarło setki tysięcy pokoleń,
ale oczy współcześnie żyjących Nedijan nie straciły nic z dawnej wrażliwości.
Cieniopłaszcz Umbaranina mienił się wszystkimi kolorami, dla których wymyślono
nazwy w niewielu językach oprócz nedijańskiego: berl, crynor, nusp, onsibl...
Ten widok dosłownie zaparł dech w jego piersi. Kiedy przybysz szedł ku niemu,
wzory jego ubrania zmieniały się co chwila, a dzięki kalejdoskopowej grze świateł i
cieni przybierały coraz to nowe kombinacje. Kaird pomyślał, że to wspaniały płaszcz.
Widywał władców planet, którzy zadowalali się noszeniem skromniejszych strojów.
Kiedy witał się z przybyszami, mikroprocesor wokodera w masce bezbłędnie
nadał jego głosowi chrapliwy kubaski akcent.
- Nazywam się Hunandin i pochodzę z klanu Apiida, do waszych usług - oznajmił.
- Nasz wspólny znajomy prosił, żebym powitał was na Drongarze. - Naturalnie,
wspólnym znajomym był szpieg Lens, ale Kaird nie musiał tego mówić. - Co mogę dla
was zrobić?
Oboje przybysze przyglądali mu się bez słowa i Kaird nagle stwierdził, że czuje
do Falleenki fizyczny pociąg. Nie wiedział, z jakiego powodu, czy dla jej urody, czy
charyzmy, ale domyślał się, dlaczego. Gadopodobne istoty wydzielały cechujące się
skomplikowanym składem chemicznym feromony, które subtelnie a czasami niezbyt
subtelnie - wpływały na emocje inteligentnych istot wielu ras galaktyki. Nedijanin
zastanawiał się, czy obca istota uwalnia je podświadomie, czy celowo. Nie miało to
dużego znaczenia... dopóki był tego świadom, jego zdyscyplinowany umysł nie
pozwoli mu ulec pokusie.
Przeżył jednak wstrząs, kiedy usłyszał odpowiedź Umbaranina.
- Leć swobodnie, leć prosto. Powietrzny Bracie - pozdrowił go obcy przybysz.
Błogosławieństwo jego Gniazda, w dodatku wypowiedziane z prawidłową
krtaniową modulacją głosu! Jakim cudem? Skąd obcy przybysz mógł to wiedzieć?
Świetne przebranie Kairda zmyliłoby wszystkich w tym obozie, nawet rodowitych
Kubazów. W żadnym wypadku...
Zaraz, zaraz. Kaird przypomniał sobie jeszcze jeden szczegół na temat Umbaran.
Istoty tej rasy były podobno obdarzone umiejętnościami paramentalnymi, dzięki
którym umiały czytać, a nawet wpływać na czyjeś myśli. Coś wspaniałego, jeszcze
jeden empata w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem, pomyślał ponuro. To cud, że
nasze głowy nie eksplodują.
Wszystko wskazywało, że nie tylko on odrobił pracę domową. Język Stada znało
bardzo niewiele istot rasy innej niż Nedijanie. Znał go Lens, a obecnie także ci dwoje...
Michael Reaves, Steve Perry
33
Rozejrzał się ukradkiem, czy nie zobaczy kogoś innego w zasięgu słuchu.
- Gratuluję ci przenikliwości - zaczął cicho - ale zapewniam, że z korzyścią dla
nas obu będzie podtrzymywanie złudzenia...
- Naturalnie - przerwała Falleenka. Umbaranin mówił nieco głośniejszym
chrapliwym szeptem, za to głos jego towarzyszki miał bogate, głębokie brzmienie. -
Nie zdradzimy nikomu twojej tajemnicy... Hunandinie. - Wypowiedziała jego imię z
lekkim sarkazmem. - Wybacz nam także złe maniery, bo jeszcze nie zdążyliśmy się
przedstawić. - Wyprostowała się i Kaird uświadomił sobie, że Falleenka jest trochę
wyższa niż on. - Nazywam się Thula. - Wskazała na swojego towarzysza. - A to mój
wspólnik, Squa Tront.
- Jesteśmy zachwyceni, że mogliśmy cię poznać - szepnął chrapliwie Umbaranin.
- Czy na powierzchni tej zapowietrzonej planety znajdzie się miejsce, gdzie
moglibyśmy się czegoś napić?
Kaird uśmiechnął się pod maską Kubaza.
- Naturalnie - odparł beztrosko. - Chodźcie ze mną. Mamy wiele spraw do
omówienia.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
34
R O Z D Z I A Ł
6
Piąć czy sześć metrów za kabiną Barrissy znajdowała się niewielka polana,
okolona z trzech stron przez ciemnozieloną gęstwiną kraczących krzaków o liściach
wyglądających, jakby pokryto je warstwą wosku. Krzewy zawdzięczały swoją nazwę
charakterystycznym dźwiękom wydawanym przez poruszane wiatrem gałęzie.
Sięgające do pasa gęste zarośla ograniczały przestrzeń, na której Barrissa zazwyczaj
ćwiczyła różne techniki walki świetlnym mieczem. Na ogół rycerze Jedi nie
wykonywali podobnych ćwiczeń w miejscach publicznych, ale polana była
odosobniona jak chyba żadne inne miejsce w jednostce chirurgicznej. Ćwiczącą
padawankę mógłby ktoś zobaczyć, tylko mijając niezarośnięte miejsce na
przeciwległym skraju polany. Nieco dalej zaczynały się jednak mokradła i było mało
prawdopodobne, żeby ktokolwiek przechodził tamtędy z uwagi na bagnisty teren.
Duszne powietrze wisiało nad niewielką otwartą przestrzenią niczym mokra
płachta i Barrissa pociła się obficie pod luźnym brązowym płaszczem. Czuła we
włosach i na skórze lepką wilgoć, bo pot nie parował z powodu dużego stężenia pary
wodnej w powietrzu. Był to jeden z niemiłych, ale nieuniknionych aspektów życia na
powierzchni Drongara. Padawanka przyzwyczaiła się nosić cały czas hydropakiet, bo w
przeciwnym razie mogło jej grozić odwodnienie.
Jak wiele razy przedtem, zaczęła od serii ćwiczeń rozluźniających główne mięśnie
ramion i przedramion. Przerzucając broń z ręki do ręki, cięła cuchnące tropikalne
powietrze prostymi kombinacjami dwóch lub trzech ciosów. Niczym tancerka
wykonywała bitewne ruchy wchodzące w skład Formy Trzeciej, jednej z siedmiu
opracowanych przez Jedi w ciągu wielu lat technik walki. Mistrzyni Unduli
przedkładała Formę Trzecią nad pozostałe, chociaż niektórzy Jedi uważali Trójkę za
technikę, obronną i nawet trochę, nią gardzili. Wprawdzie rzeczywiście opracowano ją
w celu obrony przed strzałami z blasterów i nadlatującymi pociskami, ale w ciągu wielu
stuleci udoskonalano tę formę, aż w końcu stała się techniką o wiele
wszechstronniejszą. Nauczycielka Barrissy twierdziła, że spośród wszystkich siedmiu
technik właśnie w Trzeciej kładzie się największy nacisk na wyczekiwanie i odbijanie
wiązek energii nadlatujących z prędkością światła. Barrissa wiedziała, że wymaga to
Michael Reaves, Steve Perry
35
najsilniejszego zespolenia z Mocą. Do opanowania tej techniki wiodła droga długa, ale
warta zachodu, bo prawdziwy Mistrz Formy Trzeciej był niezwyciężony.
Monotonny pomruk świetlnego miecza brzmiał kojąco, a energetyczna klinga
wydawała się równie znajoma jak jej dłoń. Barrissa nie pamiętała już chwil, kiedy nie
trzymała w niej broni Jedi. Jeszcze jako mała dziewczynka toczyła ćwiczebne
pojedynki z dysponującymi niewielkimi zasobami energii zdalniakami, z którymi
walczyli i ona, i inni młodzi padawanie. Automaty wysyłały jednak dość silne
wyładowania elektryczne i kiedy zdalniak kogoś użądlił, odczuwało się dotkliwy ból.
To właśnie ból był najbardziej wymagającym nauczycielem.
Kiedy Barrissa ukończyła szesnaście lat, skonstruowała własny miecz świetlny.
Wybrała jasnoniebieski kryształ, żeby nadawał jej klindze charakterystyczną barwę. Od
tamtej pory nosiła cały czas broń u pasa. Znała każdą jej część równie dobrze jak swoje
palce. Posługując się tylko Mocą, dla nabrania większej wprawy wielokrotnie
rozkładała ją i składała. Miecz był czymś więcej niż tylko bronią... stanowił
przedłużenie jej samej, niemal jak organiczna część ciała.
Uśmiechnęła się, postąpiła krok i wywijając szybko świetlistym ostrzem przed
sobą, utworzyła litą zasłoną światła. Znów za bardzo się rozpraszasz, pomyślała. Skup
się na tym, co robisz w tej chwili.
W tej samej sekundzie poczuła podmuch lodowatego powietrza. Musnął jej plecy,
jakby ktoś otworzył drzwiczki zamrażarki. Podziałał na nią niczym kubeł zimnej wody,
ale minął, zanim zdążyła sobie uświadomić co odczuwa. Mimo to kombinacja
przypadkowych myśli i chłodnego podmuchu wytrąciła ją z równowagi. Padawanka
zorientowała sic od razu, że szpic klingi, która zataczała łuk obok jej nóg i sunęła w
górę, znajduje się za nisko i zbyt blisko ciała.
Usłyszała raczej, niż wyczuła, ze koniec pulsującego ostrza przecina czubek jej
buta, sporządzonego z protetycznego włóknoplastu, materiału elastycznego, a zarazem
wyjątkowo wytrzymałego. Kiedy kupowała obuwie, sprzedawca zagwarantował, ze
producent wymieni je za darmo na nowe, gdyby zniszczyło się przed końcem jej życia.
Włóknoplast mógł powstrzymać cios zadany ostrą durastalową klingą broni, a nawet
wibronożem.
Istniało jednak niewiele materiałów chroniących przed ciosem klingi świetlnego
miecza, a włóknoplast, chociaż wytrzymały, nie zaliczał się do tej kategorii.
Barrissa pospiesznie wyłączyła ostrze. Spojrzała w dół i zobaczyła krople krwi w
chirurgicznie czystym przecięciu biegnącym w poprzek buta.
Była zdumiona... nie samą raną, ale błędem, który doprowadził do wypadku. Ileż
to razy wykonywała ćwiczenia tej Formy? Pięć tysięcy? Dziesięć? Zachowała się jak
nowicjuszka. Popełniła śmiesznie prosty błąd, którego nikt nie wybaczyłby
kilkuletniemu padawanowi, niemogącemu nawet marzyć o dorównaniu jej pod
względem umiejętności.
Czy możliwe, że tylko sobie to wyobraziła? Kusiło ją, żeby się z tym zgodzić, ale
kiedy wiatr zaszeleścił liśćmi kraczących krzaków, wyraźnie usłyszała
charakterystyczny, smętny odgłos. Tamten podmuch był zjawiskiem rzeczywistym.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
36
Przypięła świetlny miecz do pasa, uniosła nogę i stojąc na drugiej, bez trudu
ściągnęła przecięty but.
Rozcięcie było wąskie i niezbyt głębokie. Miało może trzy centymetry długości i
ciągnęło się kilka centymetrów nad drugim i trzecim palcem stopy. Krawędzie
naskórka były spalone, ale z rany sączyły się krople krwi, co dowodziło, że włóknoplast
pochłonął część energii klingi i nie dopuścił do kauteryzacji rany. Balansując na jednej
stopie, Barrissa wpatrywała się jakiś czas w krwawiące rozcięcie. W końcu pokręciła
głową.
Sięgnęła po Moc i kiedy poczuła jej przepływ w ciele, skupiła się na przeciętej
stopie. Nie groziło jej, że wykrwawi się na śmierć, ale też nie uśmiechało się skakanie
na jednej nodze do bazy i pozostawianie za sobą śladów krwi.
W końcu krew przestała płynąć z rany. Dopiero wówczas Barrissa poczuła w
stopie pulsujący ból. Głęboko odetchnęła i zrobiła dla niego miejsce, żeby go wsunąć i
ukryć. Ponownie uwolniła myśli i posługując się Mocą, wysłała je do rany. Krawędzie
chyba trochę zbliżyły się do siebie, ale potem znów się rozsunęły.
- Chyba powinienem to obejrzeć - usłyszała nagle czyjś głos dobiegający z boku.
Zaskoczona, spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła nowego chirurga, porucznika
Diviniego.
- Dam sobie sama radę - zapewniła.
Ubrany w wojskowy kombinezon, ubrudzony biotem do pół uda, chłopak -
Barrissa przypomniała sobie, że ma na imię Uli - podszedł bliżej i spojrzał na jej stopę.
- Wygląda, jakbyś nadcięła kilka ścięgien - powiedział. - Trzeba je jakoś połączyć,
żeby się dobrze zrosły. Będziesz potrzebowała także co najmniej trzech albo czterech
klamerek i dermaszczeliwa, bo w okolicy aż się roi od paskudnych mikroorganizmów. -
Wykonał zamaszysty gest, jakby miał na myśli powierzchnią całej planety. - Lepiej
teraz połatać i uszczelnić niż zakazić i żałować, nie uważasz?
Naturalnie, miał rację. Barrissa kiwnęła głową.
- Jak to sobie wyobrażasz? - zapytała.
Uli wyszczerzył zęby w beztroskim uśmiechu.
- Żaden problem - powiedział. - Mam przy sobie wszystko, co potrzebne. -
Poklepał kieszeń pasa. - Zawsze noszę tu swój wierny zestaw medyczny. - Gestem
wskazał stosunkowo suche miejsce na polanie. - Usiądź, młoda damo.
Powstrzymując uśmiech, Barrissa usłuchała, a Uli kucnął obok niej, opierając się
na piętach, jak potrafią tylko osoby o świetnie wyćwiczonych stawach skokowych.
Otworzył medyczny pakiet, rozłożył na ziemi i włączył sterylną płachtę, a kiedy
padawanka postawiła na niej stopę, włożył parę rękawiczek z cienkoskóry. Barrissa
przesunęła stopę trochę dalej i poczuła świerzbienie wywołane przez aseptyczne pole.
Uli przyłożył do rany błyskosterylizator. Uzdrowicielka Jedi usłyszała cichy
trzask i zobaczyła oślepiający błysk błękitnego aktynicznego światła, które dowodziło,
że jej rana już jest oczyszczona z bakterii i drobnoustrojów. Młody chirurg odłożył
narzędzie i sięgnął po rozpylacz nullikainy.
- Nie będzie mi potrzebna - sprzeciwiła się Barrissa.
- Słusznie - mruknął Uli. - Zapomniałem.
Michael Reaves, Steve Perry
37
Wsunął środek znieczulający z powrotem do zestawu. Posmarował resektor
synostatem i rozszerzył ranę za pomocą hemostatycznych kleszczyków. Kiedy
padawanka się pochyliła, zauważyła na osłonkach ścięgien palców stopy niewielkie
nacięcia, odsłaniające bledsze, perłowobiałe elipsy.
Skupiła się, żeby lepiej zapanować nad bólem.
Uli wpuścił do nacięć synostat i uzbroił się w cierpliwość. Pięć sekund później
nacięcia zmieniły barwę na podobną do tej, jaką miały osłonki zdrowych ścięgien.
- O czym zapomniałeś? - zainteresowała się Barrissa.
-Praktykowałem na Alderaanie, w W.elkim Zoo - odparł Uli, sięgając po
narzędzie do automatycznego biozszywania brzegów rany. - Kiedyś łatałem tam
rannego Jedi. Wspaniale panował nad swoim ciałem... Potrafił powstrzymywać
niewielkie krwawienia i uśmierzać ból. Coś wspaniałego!
Wsunął do rany końcówkę zszywacza i przycisnął jakiś guzik. W mgnieniu oka
klamerka utworzyła miniaturową pętlę. Barrissa wiedziała, że zszywkę sporządzono z
ulegającego biodegradacji pamięcioplastu. Miała trzymać jakiś tydzień, a potem zostać
wchłonięta przez jej organizm. Do tej pory rana powinna się zagoić.
- Jak do tego doszło? - zapytała, nawiązując do jego opowieści. - Na większości
planet Jądra, włączając Alderaan, rycerze Jedi mają do dyspozycji własnych
uzdrowicieli. Na ogół nie korzystają z pomocy innych lekarzy.
Uli wkręcił do końcówki aplikatora następną klamerkę.
- Pewnego pięknego popołudnia zgraja pijanych rozrabiaków postanowiła
zdemolować kantynę w centrum Aldery - zaczął. - Doszło do bijatyki, która przeniosła
się na ulicę. Przelatywała nią akurat senatorka Republiki, ale musiała się zatrzymać z
powodu zamieszek. Towarzyszył jej rycerz Jedi. W rozruchach brało udział trzydziestu
albo nawet trzydziestu pięciu rozrabiaków, którzy uparli się, żeby odwrócić do góry
dnem śmigacz senatorki. Rycerz Jedi... o ile dobrze pamiętam, był to Cereanin...
postanowił do tego nie dopuścić, ale banda doszła do wniosku, że powinien dostać
nauczkę.
- I co się wydarzyło?
Młodzieniec się roześmiał. Przycisnął guzik i wpuścił do rany następną zszywkę.
Barrissa spojrzała na niego. Pewnego dnia, kiedy będzie na tyle dorosły, żeby dorobić
się zmarszczek mimicznych, stanie się zdumiewająco przystojny, pomyślała.
- To, że czterech chirurgów praktykantów, a pośród nich ja, a także dwóch lekarzy
robiących specjalizację, spędziło resztę nocy, przyszywając napastnikom odcięte
dłonie, stopy i nogi. Klingi świetlnych mieczy pozostawiają chirurgicznie czyste, proste
rany, ale i tak musieliśmy uruchomić wszystkie zbiorniki bacta w naszym ośrodku.
Senatorce nie stała się żadna krzywda, ale na wszelki wypadek sanitariusze
przetransportowali i ją do ośrodka... naturalnie, w towarzystwie ochroniarza. Rycerz
Jedi miał szarpaną ranę ręki od wibronoża... dosyć długą, sięgającą do kości. Mimo to
nie krwawiła. Wszystko wskazywało, że Jedi się nią nie przejmuje. Oczyściłem ją i
zaszyłem, to wszystko.
Barrissa się uśmiechnęła. Zastanawiała się, kim mógł być tamten Jedi. Jedynym
znanym jej Cereaninem był Ki-Adi-Mundi, ale w obecnych czasach nikt nie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
38
marnowałby umiejętności mistrza Jedi, powierzając mu ochronę kogokolwiek, choćby
nawet senatorki Republiki. Prawdopodobnie był to jeden z tych, którzy zginęli na
Geonosis. Zostało nas tak niewielu, naprawdę niewielu, pomyślała.
Uli umieścił w aplikalorze zszywacza cztery klamerki i uważnie się przyjrzał
zewnętrznym krawędziom rany.
- Pomimo dermaszczeliwa uważam, że powinienem założyć jeszcze kilka
zszywek, aby rana się szybciej zabliźniła - powiedział stanowczo.
Barrissa kiwnęła głową na znak zgody. Wiedziała, że taki zabieg powinien
zmniejszyć naprężenie brzegów blizny podczas chodzenia.
Młody chirurg zakończył zszywanie rany kilkoma starannymi, precyzyjnymi
ruchami.
- Świetnie się pan spisał, doktorze Divini - podziękowała padawanka.
- Możesz mówić do mnie po prostu Uli - odparł chłopak. - Doktor Divini jest
moim ojcem. Tak samo nazywają się także mój dziadek i pradziadek. Wszyscy nadal
praktykują.
- Czy rozczarowałbyś ich, gdybyś nie poszedł w ich ślady? - zapytała Barrissa.
Młodzieniec parsknął śmiechem.
- Jedi z poczuciem humoru - powiedział. - Jednak cuda się zdarzają.
Schował narzędzia, a młoda padawanka jeszcze raz mu podziękowała. Uli wstał i
przesadnie nisko się ukłonił.
- Zawsze do usług - powiedział. - Właśnie po to tu przyleciałem.
Przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami, jak jego pacjentka wkłada but na
zranioną stopę.
- No cóż, gojenie takiej rany u zwykłego człowieka albo istoty człekokształtnej
potrwałoby pięć albo sześć dni - zauważył. - U ciebie zaś... ile, jak ci się wydaje? Trzy?
- Dwa - poprawiła Barrissa. - Najwyżej dwa i pół.
Uli pokręcił głową.
- Szkoda, że inni tak nie mają.
Młoda padawanka mimo woli wyobraziła sobie rannych konających na stole
operacyjnym. Widok twarzy młodzieńca uświadomił jej, że i on pomyślał o tym
samym. Postanowiła skierować rozmowę na inne tory.
- Dużo czasu spędzasz na tych bagnach? - zapytała.
Chłopak uśmiechnął się i zaczął znów wyglądać jak czternastolatek.
- Moja matka kolekcjonuje alderaańskie iskroskrzydłe owady - wyjaśnił. -
Niektóre stworzenia na tej planecie wyglądają podobnie, więc mogą być ich
panspermicznymi krewniakami. Pomyślałem, że schwytam dla niej kilka okazów.
Barrissa przypomniała sobie jego nazwisko i nagle coś zaskoczyło w jej głowie.
- Wpadłam kiedyś do Muzeum Ksenozoologii na Coruscant, żeby obejrzeć pewną
wystawę - zaczęła. - Najliczniejszy zbiór iskroskrzydłych owadów w znanej galaktyce.
Zajmował trzy największe sale budynku muzeum i należał do słynnej zbieraczki, Elany
Divini. Czy to twoja krewna?
- Moja matka nie uznaje połowicznych rozwiązań - odparł chłopak, spoglądając na
chronometr. - Muszę lecieć. Za dziesięć minut zaczynam dyżur.
Michael Reaves, Steve Perry
39
- Jeszcze raz dziękuję za zszycie rany.
- A ja dziękuję za okazję.
Kiedy odszedł, młoda padawanka obeszła kilka razy polanę. Jej stopa
funkcjonowała normalnie i powinna szybko się zagoić. Barrissa nie poczuła jednak
następnego podmuchu zimnego powietrza, który zaskoczył ją wcześniej. Przebywała od
tak dawna na powierzchni upalnej planety, że prawie zapomniała, jakie wrażenie
wywiera chłodny podmuch. Zastanawiała się, jakim cudem takie zjawisko mogło
powstać na Drongarze bez pomocy urządzeń mechanicznych i pod kopułą ochronnego
pola. Krótko po wschodzie słońca powietrze na dworze osiągało temperaturę ludzkiego
ciała i utrzymywało ją do późnego wieczoru, a czasem nawet w nocy.
Ale nawet jeśli naprawdę poczuła zimny podmuch, dlaczego pozwoliła, aby
wytrąciło ją to z równowagi do tego stopnia, że zraniła się szpicem klingi świetlnego
miecza? Kiedy ostatnio przydarzył się jej podobny wypadek, miała dziewięć lat i
skaleczyła się w nadgarstek, nie w nogę. Rana nie wyglądała wówczas ani w połowie
tak poważnie.
Cóż, jedno było pewne: zareagowała jak niedoświadczona amatorka.
Uznała wypadek za zły znak i ruszyła z powrotem do swojej kabiny. Wyglądało
na to, że im dłużej przebywa na powierzchni Drongara, tym bardziej się oddala od celu,
którym było zostanie pełnowartościowym rycerzem Jedi.
Wzdrygnęła się. W pierwszej chwili pomyślała, że ponownie czuje lodowaty
podmuch... tym razem jednak nie na skórze, ale w głębi serca.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
40
R O Z D Z I A Ł
7
W kantynie był tego dnia spory tłok. W zanieczyszczonym powietrzu unosiło się
wyjątkowo dużo zarodników, za to nie było widać ani jednego lądownika z rannymi
klonami. Przy tym samym stoliku co zawsze siedzieli Den Dhur, Klo Merit, Tolk le
Trene, Jos Vondar, I-Five i Barrissa Offee, którzy zazwyczaj dwa razy każdego
tygodnia brali udział partyjce sabaka. Od czasu do czasu przyłączali się do nich inni,
jak Durosjanin Leemoth, ale najczęściej widywało się razem tych sześcioro. Odprężali
się przy grze i nabierali sił przed kolejnymi zmaganiami ze śmiercią, krwią i bólem.
Wprawdzie sabak nie pozwalał im całkiem zapomnieć o wojnie, ale godzinę czy dwie
można było o niej nie myśleć.
Tym razem klimatyzatory działały całkiem nieźle, co także było samo w sobie
niezwykłe... Filtry w urządzeniach chłodzących wykazywały dużą wrażliwość na
wywoływaną przez zarodniki korozję, a ponieważ z tym problemem borykał się każdy
ośrodek medyczny na powierzchni Drongara, wszystkie prześcigały się w zdobywaniu
części zapasowych. Kiedy pole było włączone, zarodniki nie przenikały pod kopułę, ale
często wyłączano jego wycinki, żeby mogły przelecieć lądujące czy startujące
wahadłowce i transportowce. Pod uwagę należało także brać miejscową florę i faunę,
która żyła na powierzchni planety, zanim jeszcze pierwszy raz włączono ochronne pole.
Na ogół w zamkniętych pomieszczeniach nie można było się cieszyć chłodnym,
czystym i suchym powietrzem.
Jeżeli nie liczyć niebiańskiego chłodu, właściciel kantyny mógł się pochwalić
także zdobytymi nieco wcześniej kilkoma innymi luksusami. Nikt nie wiedział, czy
zawdzięczał to przypadkowi, czy może staraniom nowego twi’lekańskiego
kwatermistrza, Narsa Dojaha. Jednym z takich luksusów był nowy zestaw do gry w
dejarika, w którego skład wchodził także generator holograficznych potworów. Z
niebywałej okazji korzystały dwie kobiety pielęgniarki, które grały przy innym stole.
Drugim luksusem była nowa autochłodziarka do napojów, ale największe wrażenie
wywierał rezolutny jednonogi android kelnerski płci żeńskiej typu TDL-501, któremu
Den od razu nadał imię Teedle. Kelnerka krzątała się po zatłoczonej sali, obracając się
zgrabnie na jedynym kółku i balansując wdzięcznie tacami pełnymi szklanek.
Michael Reaves, Steve Perry
41
Znieruchomiała nagle obok stolika graczy w sabaka i postawiła cztery szklaneczki
przed Josem, Tolk, Klo i Denem.
- Jedna coruscańska chłodziarka, jeden blaster banthów, jedno alderaańskie piwo i
jedna johriańska whisky - oznajmiła zwięźle. - Razem siedemnaście kredytów, moi
drodzy.
Den machnął lekceważąco ręką.
- Dopisz do mojego rachunku - polecił beztrosko.
- Do czyjego rachunku, kochaniutki? - zapytała Teedle. - Twój dług jest większy
niż pułap, na którym unoszą się mieszkalne sztuczne planetoidy.
Każdemu zdaniu towarzyszył cichy trzask, podobny do odgłosu pękającego
pęcherza sennogumy do żucia.
Den odwrócił się powoli i spiorunował kelnerkę spojrzeniem.
- Wypraszam sobie - powiedział.
Teedle odgięła durastalowy kciuk i skinęła nim w stronę szynkwasu.
- Mohris twierdzi, że nie może cię dłużej kredytować - oznajmiła. - Albo spłacisz
dług, albo nie wypijesz tu ani kropli więcej.
Jos zorientował się, że z wyjątkiem I-Five, pozostali siedzący przy stoliku goście,
podobnie jak on, z trudem powstrzymują się od śmiechu. Odwrócił się do Teedle.
- Dopisz to do mojego rachunku - powiedział. - Płacę za niego dzisiaj wieczorem.
- Jak pan sobie życzy, kapitanie - odparła kelnerka i odjechała. Den odprowadził
ją kwaśnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Vondara.
- Dzięki - powiedział. - W tych czasach naprawdę trudno zaprogramować
współczucie.
Jos chciał coś odpowiedzieć, ale stwierdził, że I-5 nie odrywa spojrzenia od
oddalającej się Teedle. Pozostał, gracze w sabaka także zwrócili na to uwagę.
- Coś się stało, I-Five? - zaniepokoił się Klo Merii.
- Jest piękna - odparł z podziwem android.
Wszyscy osłupieli. Spojrzeli na niego, jakby widzieli go pierwszy raz w życiu. Jos
odstawił szklaneczką z coruscańską chłodziarką tak raptownie, że kilka kropli wylało
się na stos żetonów kredytowych.
- I-Five - zaczął. - Chcesz powiedzieć, że Teedle cię... pociąga?
Android spoglądał jeszcze jakiś czas za kelnerką, ale w pewnej chwili szybko się
odwrócił i spojrzał na swoje karty.
- Nie - odparł beztrosko. Uniósł głowę i Jos mógłby przysiąc, że na wiecznie
nieruchomej twarzy I-5 maluje się coś podobnego do szelmowskiego uśmiechu. - Ale
jakiś czas nie byliście tego pewni, prawda?
Pozostali wybuchnęli śmiechem. Jos także się roześmiał.
- Ach, ty pokryty chromowanymi płytkami podgrzewaczu wody - zaczął. -
Powinienem...
- Powinieneś się zamknąć i grać - dokończyła żartobliwie Tolk. Odwróciła głowę i
powiodła spojrzeniem po zasnutej dymem sali. - Gdzie się podział Karciany Rekin? -
zapytała.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
42
Innym nowym nabytkiem, który zaczął nieco wcześniej pracę w kantynie - Jos nie
potrafiłby powiedzieć, czy android naprawdę się na coś przydaje - był służący do
rozdawania kart podczas gry w sabaka automat typu RH7-D, zwany potocznie
Karcianym Rekinem. Android wyglądał jak mniejsza i mobilna wersja dużych
kasynowych automatów i obecnie wisiał pod sufitem dzięki repulsorom. Błyskawicznie
przetasował talię kart i położył ją na stole.
- Proszę przełożyć - polecił Josowi. Jego generowany przez elektroniczny
syntetyzator głos miał chrapliwe brzmienie.
Tłumiąc irytację, Vondar spełnił jego polecenie. Posługując się wypustkami
manipulatorów, Karciany Rekin szybko rozdał wszystkim po dwie karty.
- Wariant standardowy Bespina - oznajmił zwięźle. - Pierwsze rozdanie. Proszę
obstawiać, dżentelpanowie.
- Hej - zareagowała ostro urażona Tolk, piorunując go spojrzeniem. - Przetrzyj
fotoreceptor i spróbuj jeszcze raz, kolego.
- Bardzo panią przepraszam - odparł cierpko Rekin. - Proszę obstawiać,
dżentelistoty.
- Niewiele lepiej - burknęła Tolk, ale zerknęła na swoje karty.
Gracze rozmawiali o najnowszym członku zespołu chirurgów.
- Największy problem z nowym gościem widać już na pierwszy rzut oka -
stwierdził Den, wrzucając do miseczki żeton kredytowy. - Jest za młody, żeby bywać w
kantynie, więc chyba nieprędko zasiądzie z nami do sabaka.
- Wcale nie jest taki młody, na jakiego wygląda - zaoponowała Barrissa. - I
znalazł się daleko od domu. - Dorzuciła swój żeton do miski i dopiero wówczas
zauważyła, że Jos, Tolk, Den i Klo patrzą na nią i szczerzą zęby w niemym uśmiechu. -
O co chodzi? - zapytała.
- Co za wstyd! - odparł Den z udawaną surowością. - Nie wypada, żeby Jedi
stawała w obronie zwykłego śmiertelnika!
- Jestem wstrząśnięty - dodał Jos i uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok
rumieńca na jej policzkach. Doszedł do wniosku, że stanowi miły kontrast z tatuażem
na twarzy.
- Nie miałam na myśli... - zaczęła Barrissa, mierząc reportera urażonym
spojrzeniem. - Twoje myśli wpadły do rynsztoka, Dhur - burknęła. - Jak zawsze.
Reporter wzruszył ramionami.
- Trudno, żeby tak się nie działo, kiedy cała ta planeta jest rynsztokiem -
powiedział.
- Chodziło mi o to, że powinniśmy zrobić, co w naszej mocy, aby także brał udział
w naszych rozrywkach - ciągnęła padawanka. - Postarajmy się, żeby czuł się pośród nas
jak w domu.
- Naturalnie, masz rację - przyznał Equanin. - Okres dojrzewania, zwłaszcza w
przypadku istot ludzkich, zawsze trudno przeżyć bez niczyjego wsparcia.
- Ile właściwie ma lat? - zainteresował się I-Five. - Przyznaję, że ocena wieku nie
wchodzi w zakres mojego oprogramowania.
- Byłbyś okropnym androidem niańką - oznajmiła Tolk.
Michael Reaves, Steve Perry
43
- Za co dziękuję swojemu twórcy z głębi elektronicznego serca - odciął się
android.
- Ma dziewiętnaście standardowych lat - stwierdził Klo Merit. - Powiedziano mi,
że jest kimś w rodzaju cudownego dziecka. Uzyskiwał najwyższe oceny na wszystkich
kursach i ukończył studia z najważniejszym wyróżnieniem. Odbył praktykę w...
- ...Wielkim Zoo - dokończył Jos. - Hej, większość z nas widziała Cudownego
Chłopca przy pracy. Jest naprawdę bardzo dobry.
- Mogę to potwierdzić - odezwała się Barrissa. - Pasuję.
- Proszę zamienić się kartami, moje damy - odezwał się nagle Karciany Rekin.
Wszyscy skierowali spojrzenia na unoszącego się pod sufitem androida.
- Słodka Sookie - jęknął Jos, kręcąc głową. - Ktokolwiek wepchnął go Narsowi,
oberwie za swoje.
Den rozejrzał się po sali.
- Może jednak nowe androidy zarobią na swoje utrzymanie - zauważył. - Więcej
tu dziś gości niż kiedykolwiek. Niektórych nigdy do tej pory nie widziałem.
Wskazał stojący w kącie sali stolik, przy którym prowadziły półgłosem ożywioną
rozmowę, trzy nieznajome osoby.
Klo Merit spojrzał w tamtą stronę, i zmarszczył brwi.
- Widywałem już istoty dwóch spośród tych ras, chociaż nie znam siedzących tam
osobników - powiedział. - Jeden jest Kubazem, a drugi Umbaraninem, nie wiem
jednak, jakiej rasy jest trzecia osoba. Nigdy nikogo takiego nie widziałem.
- To Falleenka - wyjaśnił Jos. - Istoty tej rasy nie narzucają nikomu swojego
towarzystwa. Jeżeli nie pozostają na usługach ważnych mętów na Coruscant, rzadko
widuje się je poza macierzystą planetą. Ciekawe, co ona tu robi.
- Tylko nie zbliżaj się do niej za bardzo - ostrzegła Tolk, szczerząc zęby w
przekornym uśmiechu.
Den wyglądał na zdezorientowanego.
- Ciała Falleenów wydzielają feromony - dodał Jos. - Czasami bardzo silne.
Oddziałują na istoty większości ras. Zazwyczaj objawami wydzielania są
chromatoforyczne zmiany w zabarwieniu tkanki. Powiada się, że te istoty potrafią
mieszać prekursory i wywierać wpływ na działanie układu hormonalnego.
- Dzięki - burknął Den. - Teraz wszystko jest jasne jak bagienne błoto.
- Potrafią wywierać wpływ na czyjeś uczucia dzięki zapachowi swojego potu -
wyjaśniła lorrdiańska pielęgniarka.
Den zamrugał.
- Przy tej pogodzie muszą być naprawdę charyzmatycznymi istotami - powiedział.
I-5 wrzucił żeton kredytowy do miseczki ze stawkami.
- Podbijam - oznajmił rzeczowo.
Jos spojrzał na swoje karty i zmarszczył brwi.
- Wydaje mi się, że blefujesz, blaszana istoto - stwierdził cierpko.
- A mnie się wydaje, że się pocisz, chuderlawy mężczyzno - odciął się android.
- Kto by się tu nie pocił? - burknął Vondar. - Sprawdzam.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
44
Kiedy gracze rozłożyli karty, Jos wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu.
Miał Dowódcę monet, Panią szabel i Wytrwałość klepek. Ułożył karty obok siebie w
wyświetlanym przez Karcianego Rekina interferencyjnym polu, żeby nie zmieniły
swoich wartości.
- Jeżeli mój moduł matematyczny nie uległ poważnemu uszkodzeniu - zaczął I-
Five - chyba moje karty są lepsze niż twoje.
Jos spojrzał na jego karty i otworzył usta ze zdumienia. Android miał Idiotę,
trójkę klepek i dwójkę szabel... układ Idioty, który liczył się wyżej niż wszystkie inne,
nawet czysty sabak.
- To niesprawiedliwe - jęknął ponuro, kiedy I-5 zgarniał wygraną. - Po co
androidowi kredyty?
- Czyżbym ci tego nie powiedział? - zapytał I-Five. - Zamierzam stąd odlecieć i
spotkać się z czarownikiem Tundów, żeby kupić od niego mózg i serce.
Jos nie odpowiedział. Odpowiedź automatu przypomniała mu o CT-914,
sklonowanym żołnierzu, którego życie uratował w operacyjnej sali... tylko po to, żeby
kilka dni później wyhodowany w kadzi żołnierz zginął podczas niespodziewanego
ataku sił zbrojnych separatystów, podobnie jak wszyscy inni koledzy z jego garnizonu.
To właśnie Dziewięć-jeden-cztery, a także I-5, chociaż w mniejszym stopniu,
uświadomili mu, że klony, a w pewnych okolicznościach także androidy i inne
obdarzone sztuczną inteligencją automaty, powinno się traktować jak istoty świadome,
którym przysługują takie same prawa jak żywym istotom.
Niby wiedział o tym od dawna, ale podświadomie nie przywiązywał do tego dużej
wagi. Co gorsza, właściwie się nie zastanawiał nad moralnymi konsekwencjami tego
faktu. Klony hodowano, żeby walczyły podczas wojny, a w ich oprogramowaniu nie
przewidziano innych pragnień. Sklonowani żołnierze nie bali się śmierci, a bitwa
dawała im poczucie zadowolenia i spełnienia. Zdolność odczuwania bólu miała im
tylko pozwalać na unikanie sytuacji, podczas których mogłyby zostać zabite albo ranne.
Dopóki Jos nie poznał Dziewięć-jeden-czwórki, także uważał, że klony nie są zdolne
do innych uczuć, podobnie jak nie zawierają przyjaźni czy to z innymi klonami, czy z
żywymi istotami. Zauważył jednak, że CT-914 traktuje wyhodowanego w tej samej
kadzi CT-915 jak rodzonego brata bliźniaka, a kiedy ten drugi zginął, pozostały przy
życiu klon pogrążył się w rozpaczy.
Także I-Five, dysponujący udoskonalonym modułem funkcji percepcyjnych i
zdezaktywowanymi tłumikami kreatywności, wielokrotnie imponował wszystkim
swoim „człowieczeństwem”. Z początku Vondar uważał, że jego świat stanął na
głowie, ale później zaczął odczuwać coś w rodzaju wdzięczności. Taka rozszerzona
definicja człowieczeństwa pozwalała mu - w sensie dosłownym i przenośnym - widzieć
w Tolk potencjalną towarzyszkę życia, mimo że lorrdiańska pielęgniarka nie była
Korelianką.
Od jakiegoś czasu był pewien, że ją kocha. Bez względu na konsekwencje
poślubienia istoty z innej planety, był gotów pójść za podszeptami serca. Ciągle się
jednak zastanawiał, co powie na to nowy dowódca, Erel Kersos.
Michael Reaves, Steve Perry
45
Miał się tego dowiedzieć wcześniej, niż przypuszczał. Kiedy kasynowy android
potasował karty do następnego rozdania, do ich stolika podszedł bothański kapral.
- Panie kapitanie Vondar - powiedział. - Admirał Kersos prosi, żeby zechciał się
pan u niego zameldować. Proszę ze mną.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
46
R O Z D Z I A Ł
8
- Ohleyz Sumteh Kersos Vingdah - powitał go przełożony. - Than donya sinyin.
- Sumteh Vondar Ohleyz... dohn donya - odpowiedział Jos z lekkim wahaniem.
Upłynęło sporo ponad dziesięć lat, odkąd ostatnio mówił w arcyjęzyku. W obecnych
czasach wszyscy korzystali z basica. Kiedy był chłopcem, posługiwał się
ceremonialnym językiem jedynie podczas Dni Oczyszczenia.
Wuj jego matki wyglądał na zmęczonego. Miał niedepilowane policzki, a jeden
guzik przedniej klapy munduru był rozpięty. Tym razem jego twarzy nie przesłaniała
chirurgiczna maska i Jos widział wyraźnie rodzinne podobieństwo w rysach. Jeszcze w
dzieciństwie, przeglądając z kuzynką rodzinne archiwa, natrafił na kilka połamanych
hologramów. Pośród strzaskanych wizerunków znalazł podobiznę młodego mężczyzny,
który zrezygnował z dziedzictwa i wyparł się rodziny, chociaż wiedział, że zostanie
przez mą wyklęty. Jos oglądał te resztki z fascynacją, jakby były otwartym na
przeszłość oknem. Dobrze zapamiętał rysy tamtego młodzieńca i obecnie rozpoznawał
je w twarzy stojącego za biurkiem starszego mężczyzny.
Wiedział, że - zgodnie ze wszystkimi honorowymi kodeksami - nie wolno mu w
ogóle się do niego odzywać. Nie powinien z nim rozmawiać o niczym, co by
wykraczało poza stosunki panujące w wojsku miedzy przełożonym a podwładnym.
Kuzyn Erel Kersos był nadal pariasem, bo hańba, jaką się kiedyś okrył, nie zacierała się
z upływem czasu, a nawet nie miała zaniknąć po jego śmierci. Zważywszy jednak, że
Jos był także związany z istotą płci żeńskiej z innej planety nie zamierał rezygnować z
tego związku, złamanie zakazu rozmowy z wyklętym krewniakiem nie wydawało mu
się poważnym wykroczeniem. A poza tym, w pobliżu nie było nikogo z ich rodzinnej
planety, kto mógłby być świadkiem tej rozmowy. W dodatku Jos bardzo chciałby
poznać powód, dla którego kuzyn Erel został wyklęty przez członków klanu... bądź co
bądź, jego krewniak posunął się do tego, że nawet poślubił osobę z innej planety.
Znajdowali się sami w gabinecie Vaetesa. Jos miałby ochotę zadać kuzynowi setki
pytań, ale najbardziej interesowała go odpowiedź na jedno. Niezdecydowany, czy
powinien się odezwać, przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy odbył rozmowę z ojcem
na temat istot z innych światów...
Michael Reaves, Steve Perry
47
W ciągu pierwszych sześciu lat życia ani razu nie opuścił rodzinnej planety, a
obce istoty widywał rzadko i tylko z dużej odległości. Kiedy więc pod szkolną kopułą
poruszono temat przybyszów z innych planet, nie bardzo wiedział, co o tym sądzić.
Zagadnął o to jeszcze tego samego wieczoru, który ojciec spędzał w domu, zamiast jak
zwykle w klinice.
Musiał zebrać całą odwagę, zanim się na to zdecydował. Co prawda, ojciec nie
miał porywczego usposobienia i Jos nie wątpił, że tata go kocha, ale był dosyć wysoki i
kiedy nad nim stał, onieśmielał go swoim wzrostem. Potrafił także głośno mówić,
chociaż nigdy tego nie robił, ilekroć zwracał się do syna.
Z perspektywy czasu Jos uświadamiał sobie, że ojciec nie był gotów do tamtej
rozmowy. Kiedy opowiedział mu o dyskusji kolegów w szkole, tata oderwał się od
tego, co właśnie robił - o ile Jos dobrze pamiętał, przeglądał dysk z popołudniowymi
wiadomościami - i spojrzał na syna z niejakim zaskoczeniem.
- No cóż, chłopcze - zaczął niepewnie. - Jeżeli nie liczyć tego, że są istotami z
innych planet, różnica między nimi a nami to coś w rodzaju różnicy między blethyliną a
tarkaliną. Obie wyglądają podobnie, ale są różnej wielkości i barwy, W dodatku obcy
mają odmienny od naszego system wierzeń. Są... - urwał, jakby szukał odpowiedniego
określenia - ...nie tak czyści jak my. Mieszają rzeczy, których my nie mieszamy. To
dotyczy także tego, kogo... uhm, poślubiają.
- Aha. - Jos kiwnął głową. Wprawdzie nie rozumiał sensu usłyszanych słów, ale
niejasno sobie uświadamiał, że ojciec jest wyraźnie zakłopotany.
- Nie są złymi osobami - podjął po chwili starszy Vondar. - Są po prostu... inni niż
my.
- W czym, tatusiu? - zapytał Jos.
Jego tata zmarszczył brwi i jakiś czas się nie odzywał.
- Znasz smak słonoorzechowego masła na kromce chleba? - zapytał w końcu.
- Ta-a! - wykrzyknął Jos. Najlepsze było dopiero co sprowadzone z farmy, ze
świeżo rozłupanymi orzechami. Jeżeli się je rozsmarowało grubą warstwą, smakowało
jak nic na świecie.
- A lubisz niebieskoowocowy dżem? - zapytał tata.
- Ta-a. - Nie smakował równie bosko jak słonoorzechowe masło, ale i tak był
całkiem niezły.
- To dlaczego ci nie smakuje, kiedy na tej samej kromce chleba rozsmarujesz
mieszaninę słonoorzechowego masła i niebieskoowocowego dżemu? - zapytał ojciec.
- Hm - mruknął Jos. Tata miał rację. Oba smaki, każdy oddzielnie, były wspaniałe,
ale po zmieszaniu mogły przyprawić o mdłości piaskowego kota. Chłopiec zawsze
uważał, że to niesprawiedliwe.
- No cóż - zakończył ojciec. - Właśnie tak jest z ensterami i eskterami. Po prostu
nie łączy się jednych z drugimi.
- Ale, tatusiu, nie wszyscy są tacy sami - zaprotestował nieśmiało Jos. - To nie to
samo, co słonoorzechowe masło i niebieskoowocowy dżem. To nie...
Jego ojciec nie dał mu dokończyć zdania.
- Zrozumiesz to, kiedy będziesz starszy, Jos - uciął. - Na razie nie myśl o tym.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
48
Stojąc kilkadziesiąt lat później przed obliczem wyklętego kuzyna, Jos rozumiał o
wiele lepiej, co ojciec chciał wtedy powiedzieć. W jego rodzinnym domu nikt nie
widział w takim podejściu niczego niezwykłego, chociaż mieszkańcy innych planet
określali je mianem ksenofobii, rasizmu albo jeszcze gorzej. Jos bardzo długo był
przekonany, że nie mają racji. Istoty z innych planet nie rozumiały zawiłości
związanych z pojęciami „swoich” i „obcych” i wyciągały pochopne wnioski, kierując
się zwykłą ignorancją. Powinno się im współczuć, a nie bać się ich ani nimi gardzić.
Jos od dawna nie mówił arcyjęzykiem, nie obchodził Dni Oczyszczenia i uważał się za
galaktopolitę, a mimo to po ukończeniu studiów na Coruscant i praktyki na Alderaanie,
podczas której operował dziesiątki osobników innych ras, bariera oddzielająca istoty
jego rasy od wszystkich pozostałych była zakorzeniona w jego podświadomości tak
głęboko, że nawet nie uświadamiał sobie jej mocy.
Później jednak zakochał się w Tolk, lorrdiańskiej pielęgniarce, która nie tylko nie
pochodziła z jego planety, ale nawet z jego systemu. Wiedział, że ten fakt powinien
położyć kres jego marzeniom o jakimkolwiek trwałym związku. Używając słów wielu
starszych i niedołężnych istot, jakie operował, „upadł i nie mógł się podźwignąć”.
Najciekawsze jednak, że nie był pewien, czy mu na tym zależy.
- Proszę bardzo - odezwał się kuzyn admirał. Jego głos brzmiał stanowczo, jak
głos osoby nawykłej do wydawania rozkazów. - Pytaj.
Jos spojrzał prosto w jego oczy.
- Warto było? - zapytał.
Jego przełożony nie od razu odpowiedział. Chwilą patrzyli sobie w oczy i w
końcu starszy mężczyzna lekko się uśmiechnął.
- Tak i nie - wyznał cicho. Westchnął i usiadł w fotelu Vaetesa. - Pierwszych
sześć cudownych lat byłem pewien, że tak.
Jos uniósł brew. Kuzyn zachęcił go gestem, żeby usiadł, i kapitan skorzystał z
zaproszenia.
- Sześć lat po naszym ślubie moja żona Feleema zginęła na Coruscant w
katastrofie kolei magnetycznej - ciągnął Kersos ponuro. - Podobnie jak czterystu innych
pasażerów. Miała szybką śmierć. Z powodu degradacji nadprzewodzącego kabla i
awarii systemu bezpieczeństwa pociąg wypadł z toru trakcyjnego i z prędkością trzystu
kilometrów na godzinę staranował rząd pustych budynków przemysłowych na półkuli
południowej. Katastrofy nie przeżył nikt z pasażerów.
- Bardzo współczuję - bąknął Vondar.
- Dziękuję. - Jego kuzyn kiwnął głową. - Od śmierci żony upłynęło ponad
pięćdziesiąt lat, ale nikt z rodziny nigdy mi tego nie powiedział. Tego ani niczego
innego.
Jos zachował milczenie, wstrząśnięty rozpaczą, jaką usłyszał w głosie krewnego.
- I tak wyglądała wówczas moja sytuacja - ciągnął Erel Kersos. - Byłem oddanym
służbie dla Republiki młodym porucznikiem. Straciłem żonę, ale nie mogłem odnowić
stosunków z rodziną ani z klanem. Nie mieliśmy dzieci i nie mogłem wrócić do domu,
więc postanowiłem poświęcić się bez reszty pracy i zrobić karierę w wojsku. -
Michael Reaves, Steve Perry
49
Uśmiechnął się, ale z lekką goryczą. - Właśnie dzięki temu prawie czterdzieści lat
później awansowałem do stopnia admirała i trafiłem na Drongar.
- Mogłeś ich za to przeprosić - stwierdził Vondar.
- Musiałbym się wyprzeć zmarłej żony - sprzeciwił się admirał. - Nie mogłem się
na to zdobyć. Nie mógłbym także ścierpieć rodziny, która by tego ode mnie wymagała.
Kolejny raz zapadła cisza, podczas której tym razem Jos poczuł się nieswojo. W
końcu Kersos spojrzał prosto w jego oczy, czym speszył go jeszcze bardziej.
- Jos, musisz się nad tym zastanowić - odezwał się w końcu. - Bardzo poważnie
zastanowić.
Vondar zamrugał. Czyżby jego starszy krewniak też umiał czytać w myślach? Czy
nie mieli w bazie wystarczająco wielu empatów?
- Zanim poprosiłem o przydział na Drongar, poinformowano mnie, że służysz na
tej planecie - ciągnął admirał. - Dowiadywałem się, co tu robisz i jak sobie radzisz.
Domyślam się, dlaczego chciałeś ze mną porozmawiać. Wiem wszystko o tobie i o
lorrdiańskiej pielęgniarce.
Jos poczuł, że wzbiera w nim gniew. Kersos musiał to zauważyć, bo pokręcił
głową.
- Nie denerwuj się zanadto, synu - przestrzegł surowo. - Nie zamierzam ci mówić,
co powinieneś robić, a czego nie. Udostępniam ci tylko swoje doświadczenia. Kiedy
postanowiłem się ożenić z Feleemą, nie oglądałem się za siebie. Byłem młody i
odważny, a ona liczyła się dla mnie bardziej niż dezaprobata całej rodziny. Wydawało
mi się wtedy, że mając ją, nikogo więcej nie potrzebuję. Później, kiedy zginęła,
straciłem ją i nie miałem się do kogo zwrócić. - Urwał i chwilę się zastanawiał. -
Czasami rodzina jest ważniejsza, niż możesz to sobie wyobrażać - podjął w końcu. -
Zwłaszcza kiedy się ją ma, ale się dla niej nie istnieje. W życiu bywa rozmaicie, mój
chłopcze. Z różnych powodów ludzie się zmieniają... bywa, że się rozstają, a czasem
umierają. Kobieta, którą kochasz dziś, za dziesięć albo piętnaście lat może się zmienić
w kogoś, kogo nie będziesz mógł ścierpieć u swojego boku. Może także od ciebie
odejść. Nic na to nie poradzisz.
Jos kiwnął głową.
- Wiem - przyznał ponuro. - Powiedz mi jedno: gdybyś miał to zrobić jeszcze raz,
wiedząc to, co teraz, czy byś się na to zdecydował?
Jego kuzyn uśmiechnął się z przymusem.
- Nie jestem tobą - powiedział. - Moje błędy to moja sprawa, a twoje nie muszą
wyglądać tak samo.
- Niewiele mi pomogłeś - mruknął Vondar.
- Może i nie, ale powiedziałem ci wyłącznie prawdę. - Starszy mężczyzna
wzruszył ramionami. - Czasami wydaje mi się, że nie miałbym żadnych wątpliwości...
że postąpiłbym dokładnie tak samo. Sześć lat z Feleemą liczyło się dla mnie bardziej
niż sześćset lat na łonie rodziny. Kiedy indziej jednak się zastanawiam, jak to by było
gdybym widział, jak dorastają dzieci moich sióstr i braci... siostrzenice i siostrzeńcy,
których nigdy nie poznałem. Nie wiem nawet, czy w ogóle się urodzili. Nie mogłem
wrócić do domu ani nawet przylecieć na pogrzeb ojca. Moja matka nadal żyje... wiem
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
50
to, bo sprawdzam na bieżąco spisy ludności, ale ja dla niej dawno umarłem. Dokonałem
prostego wyboru... tyleż prostego, co nieodwracalnego, ale to nie było łatwe i mimo
upływu czasu nie stawało się łatwiejsze. Słyszałeś może stare powiedzenie, Jos: nigdy
nie jest łatwo ogolić Wookiego.
Vondar westchnął. Coś wspaniałego, pomyślał z goryczą. Właśnie to chciałem od
niego usłyszeć.
Michael Reaves, Steve Perry
51
R O Z D Z I A Ł
9
Kiedy Jos odszedł od stolika, pozostali gracze poświęcili kilka minut na rozmowę
o nowym dowódcy, admirale Erelu Kersosie.
- Słyszałem, że ma o wiele większe doświadczenie niż Bleyd - zaczęła Barrissa
Offee.
- Większe doświadczenie niż tamten półgłówek miałyby nawet beldony z Bespina
- mruknął Den. - Wiecie chyba, że nie wykryto jego zabójcy? Nie zapominajcie o tym,
ilekroć nie będziecie mogli w nocy zasnąć.
Karciany Rekin znów zaczął rozdawać karty, ale Den uniósł rękę, żeby go
powstrzymać.
- Mamy dosyć - powiedział. - Chcemy tylko dopić trunki.
Kasynowy automat nie zwrócił jednak uwagi na jego słowa.
- Dwurozdaniowy wariant z Dantooine - oznajmił stanowczo. - Proszę obstawiać,
dżenteeeel...
Jego głos nagle przeszedł w basowy pomruk, a manipulatory zwiotczały i
zamarły. Wirując powoli wokół pionowej osi. Karciany Rekin odleciał i osiadł na
blacie spoczynkowego stołu. Zaskoczeni gracze popatrzyli po sobie, a po chwili
zgodnie skierowali spojrzenia na I-5.
- Co mu zrobiłeś? - zaniepokoiła się Barrissa.
Gdyby android mógł, wzruszyłby ramionami.
- Unieruchomiłem go - powiedział. - I tak nie był zbyt błyskotliwym rozmówcą.
- Nawet go nie dotknąłeś! - żachnął się Den.
- Fakt, ale to nie było konieczne - stwierdził I-Five. -Wymierzyłem promień
mikrofalowy w jeden z jego czujników elektromagnetycznych i przeładowałem
kondensator. Wiedziałem, że po czymś takim wyłączy się i uda na awaryjny spoczynek.
- Może naprawdę powinniśmy byli cię upić - mruknął Den. - Na trzeźwo jesteś
niebezpieczny.
Pozostali spojrzeli sceptycznie na Sullustanina.
- Dlaczego ci tak bardzo na tym zależy? - zainteresowała się. Barrissa.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
52
- Bo to niezwyczajny android. - Den wstał, obszedł stolik i objął ramieniem I-
Five. Udało mu się to tylko dlatego, że android nadal siedział. - On także powinien
trochę się odprężyć.
- Jestem wzruszony twoją troską - odparł automat - ale chyba już wcześniej
ustaliliśmy, że to niemożli...
- To mogłoby się udać - przerwał Klo Merit. - Gdyby zmienić sygnał oscylatora w
taki sposób, żeby przesunięcie początkowych faz harmonicznych pozwoliło na
uzyskanie wielu sygnałów zamiast impulsu o standardowej konfiguracji.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na empatę. Merit szeroko rozłożył porośnięte
krótką ciemnobrązową sierścią, czteropalczaste ręce.
- Co się tak gapicie? - zapytał. - Nie mogę mieć więcej talentów niż jeden?
- To mogłoby się udać - przyznał z namysłem android. - Wprowadzenie
nieliniowego sprzężenia zwrotnego mogłoby zaowocować nową odpowiedzią
heurystyczną.
- Twój procesor sieci synaptycznej musiałby pracować w stanie niedostatku
elektronów - zwrócił uwagę Equanin.
- Naturalnie, to się rozumie samo przez się - odparł I-5. - Może dałoby się
opracować program, który...
Den przekrzywił głowę i spojrzał podejrzliwie na Merita.
- Gdzie się tego nauczyłeś? - zapytał. - Tylko nie wciskaj kitu doświadczonemu
reporterowi... My zawsze wszystko wyniuchamy.
Empata się uśmiechnął.
- Zanim zdecydowałem się na czytanie myśli, zajmowałem się wieloma innymi
rzeczami - zaczął. - Sześć miesięcy pracowałem w Industrial Automaton jako
poganiacz bosonów.
Den wzruszył ramionami.
- Kto by pomyślał - mruknął, odwracając się z powrotem do I-Five. - Co ty na to,
żebyśmy spróbowali? A żebyś nie podróżował sam, mogę być twoim drugim pilotem.
Gestem przywołał przechodzącą nieopodal kelnerką. Automat zawrócił zgrabnie na
pojedynczym kółku i skierował się w ich stronę. - Hej, Teedle, przynieś mi
pangalaktycznego gar...
- Cicho! - Tolk przekrzywiła głowę i zaczęła nasłuchiwać w pozycji, którą
wszyscy aż za dobrze znali. W nagłej ciszy dał się słyszeć odgłos, który także wszyscy
dobrze znali..
- Lądowniki! - Lorrdianka zerwała się i ruszyła do wyjścia z kantyny. Barrissa
pobiegła za nią. Klo Merit, poruszając się zdumiewająco szybko jak na tak masywną
osobę, także poszedł w ich ślady.
- Wszystko wskazuje, że na jakiś czas możemy sobie dać spokój z przekraczaniem
granic nauki - odezwał się I-5 do Dena. Wstał od stolika i podążył za pozostałymi. - Ale
nie zapominaj o tym, co tu powiedziano.
Goście siedzący przy pozostałych stolikach także wybiegali z kantyny, żeby się
udać na różne stanowiska. W środku prócz Dena została tylko trójka inteligentnych
istot siedzących w kącie sali: Kubaz, Umbaranin i Falleenka.
Michael Reaves, Steve Perry
53
Den wzruszył ramionami i zaczekał, aż kelnerka przyniesie zamówiony trunek.
Siedzieli w zatłoczonej kantynie i chociaż wszyscy mogli ich dobrze widzieć,
Kaird uważał, że są nieźle ukryci.
Nadal miał na sobie przebranie nadające mu wygląd Kubaza. Dzięki niech będą
Jaju za działającą wreszcie klimatyzację, pomyślał. Rozparł się na krześle i spojrzał na
parę potencjalnych współpracowników. O ile mógł się zorientować, patrzyli na niego
obojętnie... zawsze miał duży kłopot z rozpoznawaniem wyrazu twarzy większości
inteligentnych istot człekokształtnych - wszystko przez te bulwiaste naroślą i rozcięcia.
Nie wątpił jednak, że oboje podejmą się wykonania zadania... Jeżeli było się na bakier z
prawem, nie opłacało się odrzucać propozycji Czarnego Słońca.
Inna sprawa, czy potrafią wykonać to, czego od nich zażąda.
Zamówili trunki, ale zanim Kaird zdążył powiedzieć coś więcej, uprzedziła go
Falleenka.
- W porządku - powiedziała. - Zrobimy to. Co z tego będziemy mieli?
- Tak po prostu? - zdziwił się trochę rozczarowany Kaird. Spodziewał się, że
choćby dla zachowania pozorów istoty zechcą się targować.
- Jesteś przedstawicielem Czarnego Słońca - wyjaśniła Thula. - Czy wyglądamy
jak idioci?
- Jak? - zapytał rzekomy Kubaz - Jak chcecie to zrobić?
Spoglądając na Falleenkę zauważył, że jej bladozielona skóra zmienia kolor i
przybiera cieplejszy czerwonawopomarańczowy odcień. Niemal od razu poczuł, że
ogarnia go przemożne pożądanie. Uczucie było tak silne, że tylko z trudem nad nim
zapanował.
Przeżywał to już wcześniej, ale obecne pożądanie było nieporównanie bardziej
intensywne. Dobrze znał jego powód. Feromony. Ulotne związki chemiczne, uwalniane
wyłącznie z myślą o wywoływaniu emocji u innych osobników. Kaird wiedział, że
podobnie postępują istoty innych ras, jedne w celu przekazywania informacji, inne z
chęci oznaczenia terytorium... a niektóre dla wzbudzenia pożądania.
Thula się uśmiechnęła. Wiedziała, jaki wpływ jej feromony wywrą na rozmówcę.
- Właśnie tak - powiedziała. - Od czasu do czasu wojskowi zatrudniają cywilów,
zwłaszcza tych, którzy mają odpowiednie referencje. Tak się składa, że Squa i ja
zaopatrzyliśmy się w doskonałe dokumenty... najlepsze, jakie dało się kupić za kredyty,
zaświadczające, że jesteśmy ekspertami w wielu dziedzinach. Należą do nich
ekspedycja gwiezdnych statków i regulatory systemowe. Jeżeli znajdę... frajera, który
poczuje do mnie pociąg, na pewno zdobędziemy pracę gdzieś w systemie
transportowym.
- A jeżeli kadrowcem będzie istota płci żeńskiej albo jeszcze innej? - zapytał
Kaird. - Ktoś w rodzaju trójpłciowców z Salotha w Gromadzie Minosa? Czy
kiedykolwiek o nich słyszeliście?
Spojrzeli po sobie bez okazywania nawet cienia niepokoju.
- Nie, nie słyszeliśmy - odezwał się Squa Tront. - I nikt inny też nie, bo właśnie
ich wymyśliłeś.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
54
Kaird roześmiał się, a z jego maski wydobyły się gulgoty i parsknięcia, które u
Kubazów oznaczają wesołość. Ci dwoje byli niewiarygodnie opanowani, a to cenna
zaleta u przemytników.
Thula wskazała swojego partnera.
- Tak czy owak, gdybyśmy się natknęli na istotę płci pięknej, Squa ma w takich
sprawach pewne doświadczenie - wyjaśniła. - Jego metody różnią się od moich, ale
ostateczny wynik bywa zawsze taki sam. - Falleenka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. -
Chociaż wygląda, jakby nikt nie chciał na niego drugi raz spojrzeć.
- Wypraszam sobie - odezwał się dobrodusznie Umbaranin. - Pośród istot mojej
rasy uchodzę za całkiem przystojnego.
- Nie ma się czym chwalić - stwierdziła Thula, ale ciepło się uśmiechnęła, a Squa
odpowiedział jej podobnym uśmiechem.
Kaird wyczuł, że Falleenka i jej towarzysz darzą się nawzajem sympatią.
Stanowili doprawdy dziwną parę.
- Kiedy zostaniemy zatrudnieni, wywrzemy wpływ na tych, którzy mają
bezpośredni dostąp do towaru - ciągnęła Thula. - To powinno być łatwe jak kiwnięcie
palcem, ale,.. ile to jest warte dla Czarnego Słońca?
Nedijanin doszedł do wniosku, że czas zacząć zabawniejszą część negocjacji. W
prowadzeniu ich miał duże doświadczenie. Honorarium wynosiło zazwyczaj dwa
procent czystego zysku, ale tym dwojgu mógł zaproponować nawet cztery. Zamierzał
jednak zacząć od jednego procenta i osłodzić propozycję niewielką zaliczką,
powiedzmy, w wysokości pięciu tysięcy kredytów...
- Nie targujmy się jak gromada Toydarian - odezwał się nagle Squa bezbarwnym,
chrapliwym tonem. - Co byś powiedział, gdybyśmy od razu dostali cztery procent i
niewielką zaliczkę, powiedzmy, piąć tysięcy kredytów?
Kaird pokręcił głową i przeklął się w duchu. Trudno było negocjować z osobą
umiejącą wysyłać albo czytać myśli. Kiedy się skupiał, umiał nieźle je ukrywać przed
empatami, ale widocznie pozwolił sobie na chwilę nieuwagi i zapomniał, z kim ma do
czynienia. Dostał dobrą nauczkę.
Siedzące przed nim istoty miały jednak w sobie coś rozbrajającego...
Najwyraźniej potrafiły coś więcej niż tylko wyzwalać hormony i czytać w myślach.
Były parą sympatycznych zawadiaków i Nedijanin powinien docenić ich zalety. Można
było na różne sposoby wpływać na czyjeś myśli i emocje, a nawet zmysły, ale
spontaniczność i charyzmę spotykało się bardzo rzadko.
- Załatwione - powiedział. - Ale skoro widzicie rzeczy, których nie powinniście
znać, zapewne wiecie, co się stanie, jeżeli wynikną jakiekolwiek problemy. Gdybyście
na przykład doszli do wniosku, że możecie uszczknąć sto kilo boty i sprzedać ją na
własną rękę, przekonajcie się, co moje myśli mówią na ten temat.
Squa trochę zbladł, chociaż wydawało się to prawie niemożliwe. Z wysiłkiem
przełknął ślinę.
- Nigdy nie przyjdzie nam to do głowy - obiecał.
Thula zmieniła karnację skóry z powrotem na jaśniejszą, bladozieloną.
Michael Reaves, Steve Perry
55
- Nie jesteśmy zachłanni ani głupi i dlatego wciąż jeszcze żyjemy - oznajmiła. -
Nie trzeba być zbrojmistrzem Republiki, żeby umieć rozpoznać ciężkie działo, kiedy
się je zobaczy. Wykonamy to zadanie i zarobimy, ty też zarobisz i wszyscy będą
szczęśliwi. A kto wie, może kiedyś Czarne Słońce przypomni sobie o tym i zechce nas
wynająć do następnej roboty?
Kaird uśmiechnął się pod maską, która po niespełna sekundzie zmieniła uśmiech
w jego kubaski odpowiednik. Jego krótka trąbka wygięła się do góry.
- Zawsze miło prowadzić interesy z zawodowcami - powiedział. - Zostanę na
Drongarze, aż zorganizujecie dostawę, ale potem bierzecie na siebie całą
odpowiedzialność.
Uniósł rękę i skierował dłoń w dół w tradycyjnym kubaskim geście przyzwolenia.
Thula i Squa odpowiedzieli takim samym gestem.
Doskonale, pomyślał Kaird. Za kilka dni, najwyżej tydzień czy dwa, będę mógł
stąd odlecieć. Dopilnuję, żeby wszystko funkcjonowało jak należy, a sam zajmę się
czymś ciekawszym.
Kiedy wracał do kabiny, żeby się przebrać, przydarzyło mu się coś dziwnego.
Przechodząc między budynkami, poczuł podmuch lodowatego powietrza. Wzdrygnął
się mimo ciężkiego przebrania, chociaż muśnięcie trwało tak krótko, Że nie był pewien,
czy mu się to nie zdawało. Przystanął, żeby się ukradkiem rozejrzeć, ale niczego nie
zauważył. W pobliżu także nikt nie przechodził.
Zmarszczył brwi. Maska Kubaza zinterpretowała ten gest w taki sposób, że jego
trąbka wygięła się ku dołowi, a koniec prawie zetknął się z brodą. Kaird nie zwrócił na
to uwagi. Podmuch powietrza na tyle zimnego, że poczuł je mimo tych szmat, które
miał na sobie? Skąd mogło się wziąć, skoro nigdzie nie widział niczego, co mogło je
wytworzyć? Zjawisko było czymś niezwykłym, a agenci Czarnego Słońca nie dożywali
sędziwego wieku, jeżeli pozwalali sobie na lekceważenie niezwykłych zjawisk.
Tknięty przeczuciem, spojrzał w górę, ale nad głową zobaczył tylko dobrze znaną
mieszaninę bladej zieleni i żółci z niewielką domieszką błękitu i czerwieni. Jak zawsze,
nad kopułą siłowego pola kłębiły się gęste chmury zarodników. Niewielkie obłoczki
snuły się także wysoko pod kopułą, ale były tak rzadkie, że na pewno nie stwarzały
zagrożenia dla życia czy zdrowia. Nedijanin zastanawiał się, czy lodowate powietrze
mogło napłynąć spoza kopuły, ale zaraz odrzucił tę myśl jako niedorzeczną. Coś
takiego było niemożliwe, bo powietrze na zewnątrz było gorętsze, nie chłodniejsze.
W końcu wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Wydarzyło
się coś dziwnego, a on nie znał przyczyny... na razie.
Postanowił jednak, że ją pozna. I to jak najszybciej.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
56
R O Z D Z I A Ł
10
Komunikat podano przez hipersoniczne głośniki. Brzmiał, jakby ktoś cicho
mówiący zwracał się osobiście do każdej rozumnej istoty w bazie, ale spiker był
Ugnaughtem, a jego ochrypły, kaleczący basic głos utrudniał zrozumienie niektórych
słów.
- Uwaha, uwaha. Za trzy m’cowe dni Hol’Netowe Psiębiorstwo Rozywkowe we
współ... współ, uhm, pracy ze Wo’skowym Towa...rzystwem Dobroczynniem
Republiki przyśle wam tu Jasoda Revoca i jego G’laktyczne Rewie. Ni mniej, ni
więcej. Przylecą także Epoh Bahb, Lili Renalem, Annloc Yerj, Eyara Marath i Figrin
D’an oraz jego Węzły Modalne, ta-a!
Uli, który właśnie badał czyjś cefaloskan na ekranie osobistej przeglądarki,
zmarszczył brwi i spojrzał na Vondara.
- O co mu chodziło? - zapytał.
- Powiedział, że przylatuje tu do nas zespół artystyczny - odparł Jos. - Ma
zapewnić żołnierzom godziwą rozrywkę, a przy okazji i nam, przynajmniej w teorii.
Naturalnie, jeżeli nie będziemy akurat nikogo łatali albo nie usiłowali pozlepiać czyichś
wnętrzności.
Skinął na pełniącego dyżur androida typu FX-7, żeby dokończył za niego resekcję
jednego z organów żołnierza leżącego przed nim na operacyjnym stole. Od trzech
kwadransów usuwał odłamki szrapnela, które wbiły się w śródpiersie klona.
Wyciąganie odłamków było celem niemal wszystkich inwazyjnych zabiegów w
medycznej bazie. Operacji tego typu przeprowadzano o wiele więcej niż likwidowania
skutków trafienia przez pociski, urazów po promieniach sonicznych i ran zadanych
przez wibroostrza czy inne śmiercionośne narzędzia z morderczego katalogu broni, jaką
posługiwano się podczas wojny w dżungli. Jos doszedł do wniosku, że tego dnia
wyciągnął z ciał różnych żołnierzy co najmniej dziesięć kilogramów poskręcanego i
spieczonego żarem żelastwa. Odłamki powodowały zawsze najcięższe rany. Kawałek
durastali lecący z prędkością bliską bariery dźwięku rozszarpywał ciało żołnierza i
wgryzał się w nie głębiej niż oszalały z głodu reek.
- Nie wiem, jak tobie, ale mnie bardzo brakuje śmiechu i rozrywki - podjął po
chwili. - Słyszałem, że artyści rewii Revoca są całkiem nieźli. - Spojrzał na młodszego
Michael Reaves, Steve Perry
57
kolegę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Naturalnie, grana przez nich muzyka może ci
się wydawać trochę ciężkostrawna...
- Zawsze chętnie słucham dobrej muzyki - oznajmił Uli. - Najbardziej lubię taką
ze skokami i wygibasami. Moim najpilniejszym celem jest jednak znalezienie osoby
płci pięknej, z którą mógłbym umówić się na randkę... najlepiej istoty człekokształtnej,
której ciało zawiera związki węgla, chociaż po trzech tygodniach spędzonych w tej
bazie zaczynam się uczyć, żeby nie wybrzydzać.
Jos pokiwał z namysłem głową i przeszedł do sali pooperacyjnej, żeby pozbyć się
rękawiczek i chirurgicznego kitla. Czyżby od przybycia Ulego minęły naprawdę aż trzy
tygodnie? Uświadomił sobie, że ostatnio rzadko myśli o Zanie, i poczuł ukłucie
wyrzutów sumienia. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Każdy dobry lekarz wie, że
czas leczy wszystkie rany, pomyślał ponuro. Mimo wszystko każdy smutek ma swój
koniec. A zresztą, Zan nie chciałby, żeby ktokolwiek po nim rozpaczał. Mimo to Jos
czuł się winny. Z drugiej strony, musiał jednak przyznać, że Uli, chociaż taki młody,
jest całkiem niezłym współlokatorem. Dbał o porządek i czystość tak skutecznie, że
nawet Jos zaczął wykazywać troskę o najbliższe otoczenie. Zadbał nawet o to, aby
dotknięcie ściany ich kabiny nie przypominało głaskania zwierzęcej sierści. Z
pewnością Uli spoglądał na wiele spraw z innej perspektywy, ale - w przeciwieństwie
do większości młodych ludzi - nie traktował swoich poglądów jak dogmaty. Obaj
często rozmawiali na różne tematy, począwszy od zawiłości galaktycznej polityki, a
skończywszy na ulubionych restauracjach na Coruscant. Jos wolał drogie i eleganckie
lokale w rodzaju Zooteki, Uli zaś był starym bywalcem obskurnej knajpy o nazwie
Biesiadnik Deksa. Nie ulegało wątpliwości, że nowy współlokator kapitana Vondara
pomógł mu pozbyć się wspomnień po poprzednim.
Trzy tygodnie. Niemal tyle samo czasu upłynęło, odkąd dowództwo bazy objął
admirał Kersos. Jeżeli nie liczyć mijania się z Tolk w sali operacyjnej, wuj jego maiki
jeszcze nie widział lorrdiańskiej pielęgniarki, bo różne administracyjne obowiązki
zmuszały go do spędzania większości czasu na pokładzie fregaty MedStara, a Jos starał
się, żeby jego kuzyn i Tolk przebywali jak najdalej od siebie. Wprawdzie Kersos miał
na sumieniu ten sam grzech, nad jakiego popełnieniem zastanawiał się jego podwładny
i krewny, ale Jos się obawiał, że kuzyn nie polubi lorrdiańskiej pielęgniarki albo że
Tolk nie spodoba się admirał. Prawdę mówiąc, nie był pewien, która z tych dwóch
ewentualności może być gorsza.
No cóż, oboje na pewno się spotkają podczas występu zespołu HoloNetowego
Przedsiębiorstwa Rozrywkowego. Jos nie był jednak pewien, czy chce być świadkiem
ich spotkania... wszystko jedno, czy na trybunach, czy gdziekolwiek indziej na tej
samej półkuli Drongara.
Wpatrując się w płaski ekran z rozszyfrowanym tekstem, Column czuł że zbiera
mu się na mdłości. Nie podobało mu się, że ktoś z jego mocodawców zarządził akcję,
która oznaczała konieczność zastosowania przemocy.
Wyjątkowej przemocy.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
58
Separatyści nie kryli, że ich celem jest zdobycie planety i opanowanie plantacji
cennej boty. Pragnęli przechylić szalę zwycięstwa w tej wojnie na swoją korzyść i
zamierzali to osiągnąć w sposób, który był, mówiąc krótko, nikczemny.
Sama myśl o konsekwencjach tej akcji wystarczyła, żeby przyprawić o mdłości.
Wprawdzie Column nie miał odpowiadać za powodzenie wszystkich szczegółów
planowanego sabotażu, ale powinien dopilnować, żeby w odpowiedniej chwili
zakończył się pomyślnie jego ważny fragment. Oznaczało to pewny wyrok śmierci,
przynajmniej dla niektórych przedstawicieli sił zbrojnych Republiki. Mogło ich zginąć
bardzo wielu, także tych którzy nie walczyli z bronią w ręku. W końcu wielu cywilów
nie zgłosiło się do wojska na ochotnika, ale zostało do niego powołanych. Column znał
tylko niewielu lekarzy, którzy zaciągnęli się sami do armii czy do marynarki. Tacy
ochotnicy traktowali służbę w wojsku i pomoc rannym jak patriotyczny obowiązek, ale
na ogół lekarze, chirurdzy, technicy i pielęgniarki po prostu dostawali powołania.
Liczyli na to, że bez względu na wynik zmagań, po wojnie wrócą do domu, aby podjąć
normalne życie.
Nie mieli wyboru, bo alternatywą było więzienie. Tylko nieliczni, pragnąc
pozostać w zgodzie z sumieniem, godzili się iść za kratki. Decydowali się na ten krok z
ciężkim sercem, bo pobyt w więzieniu zamiast służby w wojsku mógł się ciągnąć za
nimi do końca życia. Przed wojną, zanim Column/Lens został podwójnym agentem,
znał osoby uchylające się od służby w wojsku z powodu konfliktu sumienia. Niektóre
do końca życia dźwigały na barkach brzemię hańby, ale inne ginęły niczym żądłacze
miażdżone obcasem ciężkiego buta pod ciężarem takiego wyboru.
Column westchnął. W obecnych czasach wyraźnie rysowały się tylko odlegle cele.
Przedmioty i ludzi wokół siebie widział jak przez mgłę, jakby byli najmniejszymi
cząstkami materii, których nie można dostrzec nawet z bliska. Gdyby, znając ich los,
przyglądał się im zbyt uważnie, ryzykowałby, że oszaleje. Jak mógłby się uśmiechać do
przyjaciół i znajomych, gdyby wiedział, co ich czeka? Jak mógłby dzielić ich marzenia,
frustracje i nadzieje, gdyby brał udział w spisku, który miał się przyczynić do ich
śmierci?
Nie. Musiał przezwyciężyć chwilowe obrzydzenie. Będzie miał dość czasu na żal,
kiedy ta wojna dobiegnie końca. Republika padnie, ostatecznie pokonana, a dawne, ale
wciąż jeszcze tkwiące w pamięci zło, zostanie raz na zawsze wyplenione.
Czasami komunały zawierały coś więcej niż tylko ziarnko prawdy. Mimo
wszystko właśnie dlatego stawały się komunałami. Także w obecnej sytuacji cele
uświęcały środki, bez względu na to, jak mogły się z początku wydawać odrażające.
Właśnie tak należało na to patrzeć, bo każde inne podejście doprowadziłoby do
paraliżu. A poza tym, cokolwiek się jeszcze wydarzy, Republika musiała ponieść
klęskę w tej wojnie.
Po prostu musiała.
Tolk siedziała w nogach pryczy Josa i wycierała włosy ręcznikiem z syntkaniny.
- Soniczna suszarka w twojej łazience znów się zepsuła - powiedziała.
Vondar, który obserwował ją, leżąc na pryczy, uśmiechnął się.
Michael Reaves, Steve Perry
59
- Coś takiego - odparł, udając zdumienie. Postarał się nadać głosowi
charakterystyczny akcent osoby z wyższych sfer, zamieszkującej eleganckie wschodnie
dzielnice Coruscant. - Będę musiał polecić swojemu androidowi lokajowi, żeby
natychmiast wezwał androida mechanika. Mam nadzieje, że zbytnio nie cierpiałaś w
tych okropnych i barbarzyńskich warunkach, moja droga?
Lorrdianka parsknęła śmiechem, skończyła wycierać włosy i rzuciła w niego
mokrym ręcznikiem. Trafiła go w twarz, zanim Jos zdążył go schwycić. Zachichotał, a
Tolk uśmiechnęła się szeroko.
Nagle jednak spoważniała.
- Co się stało? - zapytał Vondar.
- Nic.
Chciała wstać, ale Korelianin chwycił ją za rękę i delikatnie powstrzymał.
- Nie tylko ty zwracasz uwagę na wyraz twarzy - powiedział. - Możesz zdradzić
doktorowi Vondarowi, o co chodzi.
Pielęgniarka przygryzła dolną wargę.
- Skontaktował się ze mną dyrektor Chirurgicznych Usług Pielęgniarskich
MedStara - zaczęła niepewnie.
- No i? - przynaglił Jos.
- Mam zostać przeniesiona do ośrodka Ustawicznego Kształcenia Medycznego,
aby odbyć krótki kurs na temat pozycji chorego w szpitalnym łóżku. Sześć godzin,
wykłady i zajęcia laboratoryjne.
Jos prychnął.
- Kurs Ustawicznego Kształcenia Medycznego na temat odleżyn? - zapytał takim
tonem, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Co za idiota to wymyślił? Pacjenci
nie przebywają u nas wystarczająco długo, żeby nabawić się odleżyn! A zresztą, dzięki
masującym polom nie istnieje obawa...
- Wiem - wpadła mu w słowo Tolk. - Rozkaz nadszedł bezpośrednio z gabinetu
admirała.
Vondar zmarszczył brwi.
- Rozumiem... - powiedział z namysłem. - Jest jeszcze coś, o czym powinienem
wiedzieć?
- Dobra przyjaciółka z Chirurgicznych Służb twierdzi, że jestem jedyną
pielęgniarką z Drongara, której wydano rozkaz wzięcia udziału w tych zajęciach -
odparła Lorrdianka. - Jak sądzisz, co to może znaczyć?
Odpowiedź była całkiem oczywista. Dlaczego ktoś z otoczenia admirała miałby
wydawać tylko jednej pielęgniarce polecenie odbycia szkolenia które było - zważywszy
na naturę zabiegów stosowanych w mobilnej jednostce chirurgicznej - praktycznie
niepotrzebne?
- To sprawka kuzyna Erela - odezwał się Jos przez zaciśnięte zęby zęby. -
Zamierza się ciebie stąd pozbyć i nie chce, żebym tu był, kiedy będziesz wykonywała
jego polecenie.
Tolk kiwnęła głową.
- Ja też tak pomyślałam - przyznała ponuro.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
60
Vondar usiadł.
- Mogę oświadczyć tym z MedStara, że w tej chwili jesteś tu niezbędna -
zaproponował.
Pielęgniarka pokręciła głową.
- To nie ma sensu, bo wcześniej czy później i tak będę musiała z nim
porozmawiać - wyjaśniła. - Równie dobrze mogę to zrobić od razu. Odkąd mi
wyjawiłeś tożsamość nowego przełożonego, siedziałam jak na rozżarzonych węglach.
- Posłuchaj, Tolk, przecież nie musisz...
Pielęgniarka pochyliła się i przyłożyła dłoń do jego ust.
- Ćśś - powiedziała. - Jestem dużą dziewczynką. Nie załamię się, jeżeli twój kuzyn
krzywo na mnie spojrzy. Skoro ma zostać członkiem mojej rodziny... - Urwała i jakiś
czas się nie odzywała. - A może zmieniłeś zdanie? - zapytała w końcu.
Jos przyłożył dłoń do jej policzka.
- Mowy nie ma - oznajmił stanowczo.
Lorrdianka się uśmiechnęła.
- Więc postanowione - zdecydowała. - Polecę tam i spotkam się z twoim kuzynem
admirałem. Dopiero wtedy będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Zobaczysz, wszystko
dobrze się skończy.
- Jesteś pewna?
- Umiem rozpoznawać emocje po wyrazie twarzy, Jos - przypomniała mu Tolk. -
Przynajmniej się dowiemy, co zamierza.
Mimo to chirurg nie pozbył się wątpliwości, a Tolk domyśliła się tego, widząc
jego minę. Uśmiechnęła się, przesunęła jego rękę po swoim policzku, pocałowała
wnętrze dłoni... i nagle niepokój z powodu knowań kuzyna admirała spadł z pierwszego
miejsca listy zmartwień Josa Vondara.
Michael Reaves, Steve Perry
61
R O Z D Z I A Ł
11
Fregaty MedStara były szczytowym osiągnięciem techniki floty medycznych
jednostek Republiki. Okręty klasy MedStar zaprojektowano z myślą o przyjmowaniu
stabilizowanych w bazach medycznych chorych i rannych pacjentów, a kiedy było to
konieczne, także o kontynuowaniu leczenia. Wyposażono je w najnowocześniejsze
ksenobiologiczne i biomedyczne urządzenia, jakich pozazdrościliby dyrektorzy szpitali
wielu planet. Tego typu okręty były jednak bardzo kosztowne i obecnie tylko niewiele
pełniło czynną służbę. Zważywszy na charakter i czas trwania wojny, inne takie
jednostki konstruowano i przekazywano wojskowym tak szybko, jak nadążali
stoczniowcy z Kuat Drive Yards.
Podczas wojen drogi do zwycięstwa albo porażki zawsze prowadziły wokół
stosów trupów.
Column, który leciał transportowcem na pokład jednej z takich fregat, spoglądał
przez grubą taflę niewielkiego iluminatora na szybko kurczącą się ciemnozieloną
planetę w dole. Pokładowe generatory sztucznej grawitacji zadbały, żeby pasażerowie i
członkowie załogi cieszyli się normalnym, planetarnym ciążeniem, ale jeżeli sądzić po
szybkości oddalania się od Drongara, silniki nadawały transportowcowi co najmniej
pięciokrotnie większe przyspieszenie. Powodem pośpiechu była konieczność szybkiego
przedarcia się przez chmury zarodników. Column obserwował, jak kolonie
jednokomórkowych organizmów rozbryzgują się na zewnętrznej powierzchni
transpastalowego iluminatora niczym owady na owiewce kabiny śmigacza. Dzięki
dużej szybkości transportowca wielobarwne plamy, najczęściej w różnych odzieniach
czerwieni i zieleni, zamieniały się w smugi.
Drongariańskie formy życia były zarówno mutacjogenne, jak i adaptogenne, a ich
ewolucja przebiegała wyjątkowo szybko i ciągle, a nie skokami. Badania wykazały, że
powodem jest ich DNA, który nadawał niezróżnicowane właściwości dosłownie
wszystkim komórkom organizmów, co pozwalało im zdumiewająco szybko
przystosowywać się do zmian naturalnego środowiska. Duża skłonność do ulegania
mutacjom stanowiła jednak realne zagrożenie dla istot obcych ras przybywających na
Drongar, żeby wziąć udział w zbiorach boty. Zarodniki, bakterie, wirusy i namiastki
RNA, a bez wątpienia także miliony innych mikroskopijnych i wciąż jeszcze
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
62
nieodkrytych form życia, zanieczyszczały i zatykały wszystko, co znajdowało się na
powierzchni i w atmosferze planety. Kapitan statku przelatującego przez chmury
zarodników musiał się spieszyć, bo rozmnażające się w zawrotnym tempie
mikroorganizmy atakowały i niszczyły uszczelki, a potrafiły też trawić metal równie
szybko jak silny środek żrący. W podobny sposób mogły oddziaływać - i często to
robiły - na istoty obcych ras, a zwłaszcza na płuca, wątrobę, nerki, jelita, nozdrza i tak
dalej. Na szczęście, najbardziej szkodliwe stężenie zarodników panowało nad
wierzchołkami drzew.... na tyle wysoko, żeby istoty mogły względnie bezpiecznie
oddychać. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Column doszedł do wniosku,
że ma to coś wspólnego z kierunkiem większości podmuchów wiatru. A może
przyczyniało się do tego gorąco? Bez względu na powód, wszyscy byli zadowoleni, że
miliardy mikroskopijnych form drongariańskiego życia nie stanowią większego
zagrożenia dla przybyszów z innych planet.
Westchnął. Wiedział, że jego rozmyślania o formach miejscowej flory i fauny są
tylko próbą odwrócenia uwagi od czekającego go zadania. Przyciśnięcie guzika na
sterowniku holoprojektora skasowało widok powierzchni oddalającego się Drongara.
Miał przed oczami unoszącą się wysoko na geosynchronicznej orbicie fregatę
MedStara. Nie wątpił ani chwili, że czeka go wyjątkowo nieprzyjemne zadanie.
Czasami szpiegowanie polegało nie tylko na zbieraniu informacji. Od czasu do czasu
trzeba było odegrać bardziej aktywną rolę, a nawet podjąć się zadania graniczącego z
sabotażem. Tak właśnie wyglądała jego praca... była ciężka, ale nie mógł na to nic
poradzić.
Column zastanawiał się nad tym niefortunnym, ale nieuniknionym aspektem
swojej działalności... który, tysięczny raz? Rozmyślanie o nim nie mogło jednak
niczego zmienić. Toczyła się wojna, podczas której ginęli ludzie. Niektórzy zasługiwali
na śmierć, inni nie, ale chociaż szpiedzy i sahotażyści chwytani na terenie
nieprzyjacielskich baz bardzo chcieliby tego uniknąć, musieli ponosić
odpowiedzialność za akty przemocy. Gdyby się ich nie dopuszczał Column, jego
mocodawcy przysłaliby kogoś innego, kto może nie przejmowałby się tak bardzo, że
jest sprawcą zniszczeń i śmierci.
Agent nie uważał się za skrupulanta. W ciągu poprzednich miesięcy brał udział w
wielu akcjach, podczas których ponosił bezpośrednią odpowiedzialność za śmierć
inteligentnych istot i zniszczenia. Akcje te służyły jednak czemuś, co starożytny
ithoriański rewolucjonista, Andar Suquand, określał mianem wrzucania ziarnek piasku
w tryby maszyny. Nie mogły doprowadzić do zakończenia wojny, ale powinny
spowolnić tempo działań zbrojnych.
Czasami nie można było liczyć na osiągnięcie czegoś więcej.
Następna akcja miała być jednak, przynajmniej na ograniczoną skalę, czymś w
rodzaju wrzucania kamyków zamiast ziarnek piasku. Column spodziewał się, że w
wyniku tej akcji metaforyczne tryby się zatrą, wał rozrządowy pęknie, a naprawy okażą
się kosztowne, pracochłonne i czasochłonne... przez co obciążą fundusz wojenny
Republiki. Zważywszy na intensywność, zasięg i czas trwania bitew, które zaczynano
określać mianem Wojen Klonów, prawdopodobnie obciążenie to będzie niewielkie i
Michael Reaves, Steve Perry
63
może nawet przejść bez echa. Często jednak wojny wygrywało się dzięki nie zadaniu
kilku ciężkich strat, ale wielu pozornie mało znaczących. Nawet drobne szczeliny,
jeżeli było ich wystarczająco dużo, mogły przyczynić się do wycieku płynu z
ogromnego zbiornika.
Column zerknął ponownie na obraz z holoprojektora wbudowanego w następny
rząd siedzeń. W miarę jak transportowiec zbliżał się do fregaty MedStara, okręt powoli
się powiększał i obecnie był już wyraźnie widoczny na tle czerni przestworzy. Column
znów westchnął. Skoro musiał to zrobić, to zrobi. Nie mógł na to nic poradzić.
Jos zakończył serię prostych i nudnych rutynowych zszywań, z którymi uporałby
się każdy chirurg świeżo po praktyce. Proste jednak czy nie, zajmowały sporo czasu,
zwłaszcza kiedy trzeba było operować kilkanaście osób albo gdy obrażenia były bardzo
rozległe.
Kiedy wrzucił do przetwornika odpadków zakrwawiony chirurgiczny kitel, z sali
operacyjnej wyszedł Uli. Wyglądał świeżo jak po dziesięciu godzinach nieprzerwanego
snu, sonicznym natrysku i filiżance gorącej bajjah.
Naprawdę młodzi nie potrafią docenić zalet młodości, pomyślał Vondar.
- Cześć, Jos - odezwał się chłopak. - Dzisiaj dostarczali ich nam bez przerwy,
prawda?
- Ta-a, czasami tak się zdarza - odparł Korelianin. - Zbyt często. Jak ci poszło?
- Nieźle, nieźle - stwierdził Uli. - Dwie resekcje jelit, transplantacja serca i łatanie
wątroby. Wszyscy nadal żyją, nie ma powodu do niepokoju.
Jos uśmiechnął się i pokręcił głową. Każda z tych operacji uchodziła za
skomplikowaną nawet w normalnych warunkach, w nieogarniętej przez wojnę części
galaktyki. Chłopak minimalizował znaczenie zabiegów, które wycisnęłyby z Josa
siódme poty nawet po trzech latach stażu. Uli musiał mieć naprawdę platynowy
wibroskalpel, nie było co do tego wątpliwości. Niezdecydowanie, jakie Jos zauważył u
niego pierwszego dnia po przylocie do bazy, ustąpiło miejsca pewności siebie. Uli
spędził cały dzień, wyrywając pacjentów z objęć wieczności, ale Jos i tak wiedział, że
dla kogoś równie młodego śmierć pozostaje wciąż jeszcze pojęciem abstrakcyjnym.
- A u ciebie jak, wszystko w porządku? - zainteresował się młodszy chirurg.
Trochę zaskoczony dziwnym pytaniem Jos spojrzał na kolegę.
- Jasne - powiedział. - Dlaczego miałoby być inaczej?
- No cóż, sam wiesz - odparł Uli. - Tolk odleciała i tak dalej...
- Nie jest pierwszą pielęgniarką chirurgiczną, którą stąd zabrano.
- To prawda - przyznał chłopak. - Ale pierwszą, z którą... uhm, byłeś związany.
Jos uniósł brew.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał.
Młody chirurg wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wyglądał jak wielki dzieciak.
- Daj spokój, Jos - powiedział. - Mieszkamy w tej samej kabinie. Nie jest wcale
taka duża, a kilka plastoidowych paneli pośrodku nie wystarczy, żeby wytłumić
wszystkie dźwięki.
Vondar poczuł się nieswojo.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
64
- Sądziłem, że zachowywaliśmy się bardzo cicho - bąknął niepewnie.
- Nie bardzo - stwierdził Uli. - To zresztą oczywiste nawet dla tych, którzy nie
mieszkają z tobą w jednej kabinie. U niej wszystko w porządku?
- Jasne - zapewnił starszy chirurg. - Musiała polecieć na pokład fregaty MedStara
na dzień czy dwa, żeby wziąć udział w kursie Ustawicznego Kształcenia Medycznego.
Za dwa, najwyżej trzy dni powinna wrócić.
- Tęsknisz za nią.
Powiedział to tonem wskazującym, że to nie miało być pytanie. Jos pomyślał, że
mógłby go za to spoliczkować, ale w jego głosie wyczuł współczucie, nie drwinę.
- Ta-a - przyznał niechętnie. - Tęsknię.
Zapadła niezręczna cisza.
- Chyba pójdę coś zjeść - odezwał się w końcu Vondar. - Idziesz ze mną?
- Może później - odparł Uli. - Muszę przedtem sprawdzić stan zdrowia jednego
pacjenta.
Od czasu, kiedy zraniła się w stopę, Barrissa nie przestawała pilnie ćwiczyć
posługiwania się świetlnym mieczem. Z początku robiła to niepewnie i z wahaniem, ale
szybko odzyskała dawną płynność i szybkość ruchów. Niezwykłe zjawisko się nie
powtórzyło i z każdą chwilą młoda padawanka nabierała większej pewności siebie.
Mimo to nadal zachodziła w głowę, co mogło spowodować tamten wypadek. W
normalnych okolicznościach nie zastanawiałaby się, jak zrobić ruch, który wykonywała
dziesiątki tysięcy razy... Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinna się zastanawiać, tylko
działać.
Nie miała również pojęcia, skąd wziął się tamten zimny podmuch. Przepytała parę
osób, które przebywały wówczas w pobliżu, zagadnęła także kilku techników. Nikt
niczego podobnego nie doświadczył i nikt nie potrafił wyjaśnić, co mogło być
przyczyną niezwykłego zjawiska. Walczyła z pokusą zadecydowania, że to wytwór
wyobraźni, ale wiedziała, że to niemożliwe. Jeżeli nie liczyć charakterystycznego
szelestu kraczących krzaków, wyczuła przy tym wywołaną przez jakiś rodzaj energii
zmarszczkę Mocy.
Ufała Mocy od pierwszego razu, odkąd w swoim ciele poczuła jej ożywczą siłę i
zrozumiała jej istotę. Szybko także się dowiedziała, czym Moc nie jest. Nie mogła
służyć jako broń, nie chroniła ani nie nauczała... chociaż czasami się przejawiała w
każdej z tych czynności. Była, czym była, niczym mniej, niczym więcej. To
użytkownik odpowiadał za niewłaściwe jej wykorzystywanie.
Skończyła sekcję Formy Trzeciej, w której walczyła przeciwko czterem
strzelającym z blasterów wyimaginowanym przeciwnikom. Nawet największy żyjący
mistrz Jedi nie potrafiłby odbić czterech błyskawic wystrzeliwanych równocześnie pod
różnymi kątami, ale celem jej ćwiczeń nie było opanowanie tej umiejętności. Zasady
walki rycerzy Jedi opierały się na nieustannym dążeniu do perfekcji. Jedi przystępowali
do bitwy w przekonaniu, że będą musieli stawić czoło wielu świetnie wyszkolonym i
uzbrojonym przeciwnikom. Jeżeli ćwiczyli, mając pewność pokonania wroga
silniejszego, liczniejszego i lepiej uzbrojonego, mieli o wiele większą szansę
Michael Reaves, Steve Perry
65
zwycięstwa, niż gdyby od razu liczyli się z możliwością porażki tylko dlatego, że siły
były nierówne.
W pewnej chwili Barrissa wyczuła, że ktoś podchodzi do niej z tyłu. Uwolniła
myśli i posłużyła się Mocą... Uli.
- Hej - usłyszała jego głos.
Odwróciła się zadowolona, że go rozpoznała, zanim jeszcze się odezwał.
Uśmiechnęła się na myśl, że tak błahe wydarzenie mogło się dla niej stać powodem do
dumy.
- Cześć - powiedziała.
- Jak twoja stopa? - zainteresował się młody chirurg. - Żadnego trwałego śladu?
- Nie, wszystko w porządku - zapewniła padawanka. - Jest jak nowa. - Zauważyła,
że skwitował jej umiejętność uzdrawiania podziwem zaprawionym nutką goryczy. -
Znów wybierasz się na polowanie na iskroskrzydłe owady? - zapytała.
Chłopak pokręcił głową.
- Właśnie skończyłem dyżur w sali operacyjnej i wyszedłem na spacer, żeby
rozprostować kości - powiedział. Spojrzał na nią, ale unikał patrzenia jej w oczy. -
Mogę cię o coś zapytać?
Barrissa wyłączyła klingę świetlnego miecza.
- Jasne - powiedziała.
- Jak możesz być uzdrowicielką i zarazem posługiwać się tak sprawnie świetlnym
mieczem? - wyrzucił z siebie Uli.
- Dzięki ćwiczeniom - odparła padawanka. - Setkom i tysiącom godzin żmudnych
ćwiczeń.
Młody chirurg uśmiechnął się i pokręcił głową. Chciał coś powiedzieć, ale
Barrissa nie dała mu dojść do słowa.
- Chodziło ci o to, dlaczego to robię, nie jak, prawda? - zapytała.
- Właśnie. - Chłopak kiwnął głową.
Obok nich przeleciał z cichym brzęczeniem żądłacz, który zapewne szukał ofiary
mniejszej niż dwoje ludzi prażonych promieniami słońca. Barrissa wskazała na cień
rzucany przez koronę rosnącego nieopodal szerokolistnego drzewa, a Uli skorzystał z
jej zaproszenia.
- Jedi stali się wojownikami jeszcze w czasach dawnych wojen - zaczęła
padawanka. - Są groźni, bo potrafią władać Mocą. W ciągu niezliczonych lat, pełniąc
funkcję strażników Republiki, starali się wykorzystywać swoje umiejętności dla dobra
galaktyki... dla obrony, nie agresji. Wojownik musi jednak umieć walczyć zarówno
podczas dużej bitwy, jak i w trakcie pojedynku z samotnym przeciwnikiem, a częścią
tej umiejętności jest branie odpowiedzialności za swoje czyny. Wierzymy, że jeżeli
musimy kogoś zabić i odebrać mu życie, powinniśmy także umieć spojrzeć tej osobie w
oczy. Zabicie innej inteligentnej istoty, nawet takiej, która na to w stu procentach
zasługuje, nie jest czynem, na który można się zdecydować bez głębokiego namysłu.
Nie wolno podejmować takiej decyzji pod wpływem impulsu. Trzeba stać na tyle
blisko przeciwnika, żeby mieć świadomość wszystkich konsekwencji swojego czynu.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
66
Trzeba uświadamiać sobie ból i strach, jaki czuje wróg chwilę przed spodziewaną
śmiercią. Powinno się przynajmniej w części dzielić jego uczucia.
- Więc dlatego posługujecie się świetlnym mieczem - domyślił się Uli.
- Dlatego posługujemy się świetlnym mieczem - powtórzyła jak echo Barrissa. -
Dzięki niemu musimy stać twarzą w twarz z potencjalnym przeciwnikiem. Moglibyśmy
posłużyć się blasterem, żeby zabić wroga z odległości kilometra. To byłoby o wiele
skuteczniejsze i mniej ryzykowne, ale w jego oczach nie widzielibyśmy wówczas
nadciągającej śmierci, nie czulibyśmy jego strachu ani nie wycieralibyśmy jego krwi ze
swojej twarzy. Jeżeli ktoś musi zabić, powinien znać konsekwencje swojego postępku...
zarówno dla swojego przeciwnika, jak i dla siebie.
- No dobrze, to rozumiem - zgodził się Uli. - Ale...
- Nie wiesz, jak można być równocześnie uzdrowicielem i wojownikiem? -
podsunęła padawanka.
Młody chirurg kiwnął głową.
- To dwie strony tej samej monety - wyjaśniła Barrissa. - Zabrać życie, oszczędzić
życie... między jednym a drugim istnieje zawsze równowaga. Istoty większości ras
twierdzą, że każdy charakter jest skomplikowaną mieszaniną zła i dobra. Rzadko
spotyka się tylko jedną albo drugą cechę. Większość osób zachowuje się i postępuje
względnie przyzwoicie. Najczęściej wiodą uczciwe życie, ale zawsze istnieje
prawdopodobieństwo, że wybiorą zło. Nie umiem tworzyć życia, Uli, ale potrafię je
zachowywać. Jestem uzdrowicielką, co pomaga mi pogodzić się z faktem, że czasami
odbierałam życie... i bez wątpienia znów kiedyś komuś je odbiorę. Czasami przeciwnik
nie zasługuje na śmierć i mogę osiągnąć cel, jeżeli tylko odetnę mu rękę albo nogę.
Gdybym jednak pozwoliła mu wykrwawić się na śmierć, postąpiłabym niesłusznie,
więc cenię sobie, że mogę naprawić wyrządzoną mu wcześniej krzywdę.
- Przecież nie wszyscy rycerze Jedi są uzdrowicielami - zauważył młody chirurg.
- To prawda - przyznała Barrissa. - Mimo to wszyscy dysponują podstawową
wiedzą medyczną i znają techniki pierwszej pomocy. Naturalnie, od czasu do czasu
uzdrowiciele muszą leczyć innych Jedi, samych siebie, a nawet swoich wrogów.
Chłopak ponownie kiwnął głową.
- Tak, to też rozumiem - powiedział.
- Więc dlaczego o to pytasz? - zdziwiła się padawanka.
Divini wbił spojrzenie w ziemię, jakby nagle zainteresował się swoimi butami.
Dopiero po jakimś czasie spojrzał w jej oczy.
- Jestem chirurgiem, podobnie jak wiele pokoleń moich przodków, i odkąd sięgam
pamięcią, zawsze chciałem łatać pacjentów, leczyć ich i przywracać im zdrowie -
zaczął z namysłem. - A jednak...
Umilkł i znów się zamyślił. Barrissa się nie odzywała. Dobrze wiedziała, co chce
jej wyznać. Podsunęła jej to Moc, głośno i wyraźnie, ale młoda padawanka pragnęła,
żeby Uli sam to powiedział.
- A jednak kryje się we mnie także coś na kształt żądzy mordu - podjął w końcu
Divini - Pragnę ścigać tych, którzy doprowadzili do tej wojny, i eksterminować ich za
Michael Reaves, Steve Perry
67
pomocą wszystkich dostępnych środków i sposobów. Czuję w sobie jakiś gniew, który
popycha mnie do zabijania... ale nie chcę, żeby uważano mnie za mordercę.
Barrissa uśmiechnęła się z przymusem.
- I nic dziwnego - powiedziała. - Przyzwoite osoby nie chcą kroczyć taką drogą.
Ci, którzy kochają i troszczą się o innych, nie powinni się przyznawać do takich emocji.
- Więc jak mam się ich pozbyć? - zapytał Uli.
- Nie pozbędziesz się ich - wyjaśniła młoda padawanka. - Skoro jednak jesteś ich
świadom, możesz nie dopuścić, żeby przejęły władzę nad twoimi myślami. Emocje nie
mają etykietek z napisami „dobre” albo „złe”, Uli. Obojętne, co czujesz, ale zawsze
odpowiadasz tylko za swoje postępowanie. To właśnie w tym momencie musisz
dokonać wyboru. Nawet gdybyś potrafił władać Mocą, żeby czynić dobro, mógłbyś ją
wykorzystać w złym celu.
- To na tym polega Ciemna Strona, o której mi wspominano, prawda? -
zainteresował się Divini.
Barrissa zmarszczyła brwi.
- Rycerze Jedi znają wprawdzie pojęcia Ciemnej i Jasnej Strony, ale to tylko
słowa, a Moc jest czymś więcej. Sama w sobie nie jest ani zła, ani dobra... po prostu
jest, czym jest. Potęga sama w sobie nie prowadzi do rozkładu moralnego, ale może
przyspieszyć rozkład, który już się rozpoczął. Rycerze Jedi muszą ciągle wybierać, czy
chcą kroczyć jedną, czy drugą drogą. Powiedz mi, czy gdybyś miał okazję stanąć
twarzą w twarz z hrabią Dooku, naprawdę byś go zabił, gdyby to było w twojej mocy?
Młody chirurg długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Barrissa słyszała dobrze
znany chrapliwy szmer wydawany przez rosnące w pobliżu kraczące krzaki i piskliwe
brzęczenie krążących wokół jej głowy ogniokomarów. W pewnej chwili do jej uszu
dobiegł także chlupot błoniastych stóp przechodzącego przez błotnistą kałużę Ishi Tiba.
- Prawdopodobnie nie - odezwał się w końcu Uli.
- A widzisz - mruknęła padawanka.
- Nic jestem jednak pewien, że bym tego nie zrobił - ciągnął młody chirurg. -
Przecież to on ponosi bezpośrednią albo pośrednią odpowiedzialność za ludobójstwo na
planetarną skalę. To on odpowiada za zniszczenie wspaniałych budynków, na przykład
Muzeum Światła na Tandisie Cztery...
- To wszystko prawda - wpadła mu w słowo Barrissa. - Z drugiej strony... czy
kiedykolwiek słyszałeś skomponowane przez Banna Shooshę wariacje na temat
Vissëncanta?
Divini kiwnął głową.
- Powstały niespełna dwa lata temu, ale i tak uchodzą za jedno z najwspanialszych
dzieł tego tysiąclecia - powiedział.
- Były ulubionym utworem Zana Yanta - przypomniała padawanka. -
Skomponowano je dla uczczenia ucieczki rodziny Shoosha z Brentala. Kto wie, gdyby
nie tamta bitwa, może nigdy by nie powstały?
Uli wyglądał na zakłopotanego.
- Czy jakiekolwiek dzieło sztuki jest warte poświęcenia życia tysięcy istot? -
zapytał.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
68
- Prawdopodobnie nie - przyznała Barrissa. - Nie twierdzę, że jest. Mówię tylko,
że to wszystko nie jest takie proste. Nie sądzisz, że do tego wszystko się sprowadza?
Do dokonywania wyborów i ponoszenia ich konsekwencji.
- Chyba tak - mruknął Uli, chociaż wszystko wskazywało, że się nie pozbył
wątpliwości.
Barrissa odwróciła się i zapaliła klingę świetlnego miecza.
- No cóż - powiedziała, przystępując do ćwiczeń. - Nic innego nam nie pozostało.
Michael Reaves, Steve Perry
69
R O Z D Z I A Ł
12
Jos, Den i Uli, siedząc w jednym z najwyższych rzędów pospiesznie wzniesionych
trybun w towarzystwie kilkorga innych członków zespołu medycznego, obserwowali,
jak istoty różnych ras zajmują pozostałe wolne miejsca. Ściemniało się i niebawem
krótki tropikalny zmierzch miał ustąpić miejsca ciemnej nocy. Wysyłające pełny zakres
częstotliwości potężne diody elektroluminescencyjne zalewały prowizoryczny amfiteatr
jaskrawym, rozproszonym światłem. Dla lekarzy, pielęgniarek, asystentów, techników,
robotników i innych członków personelu mobilnej jednostki chirurgicznej
zarezerwowano sektor trochę chwiejnych plastikowych ławek. Dwa pozostałe sektory
zajmowali szeregowi żołnierze i podoficerowie. Uli przyglądał się, jak miejsca w
kolejnych rzędach zajmują klony: dziesiątki takich samych ciał i twarzy.
Odwrócił się do Josa.
- Co innego widzieć ich po jednym naraz na repulsorowych stołach
chirurgicznych - powiedział poważnie - ale kiedy tak siedzą jeden obok drugiego...
Słowo daję, wywierają duże wrażenie, zupełnie jakby ich wypuszczono z
holoduplikatora.
Vondar kiwnął głową, ale nie odpowiedział. On także przyglądał się siedzącym
obok siebie, śmiejącym się albo rozmawiającym żołnierzom. Niektórzy zachowywali
się hałaśliwie, inni wyglądali na zamkniętych w sobie. Według Josa zachowywali się
dokładnie tak samo jak pierwszy lepszy oddział żołnierzy cieszących się na myśl o
kilkugodzinnej rozrywce. Wprawdzie wielu miało podobne gesty i mchy i odznaczało
się pewną powściągliwości w raczeniu się napojami czy trzaskoorzeszkami, ale
podobnie zachowywałyby się pewnie jednojajowe bliźnięta. Jos wiedział, że identyczne
sploty DNA niekoniecznie powodują kształtowanie się takich samych osobowość
nawet jeżeli od urodzenia wpajano klonom podobne cechy charakteru.
Zamyślił się i przygryzł wargę. Jeszcze nieco wcześniej uważał żołnierzy za
składnice części zamiennych... i to nie tylko dlatego, że mieli identyczne organy, dzięki
czemu mógł dokonywać transplantacji bez potrzeby szpikowania ich środkami
immunosupresyjnymi zapobiegającymi odrzucaniu przeszczepów. Klo Merit miał rację.
Jego medyczne szkolenie, chociaż miało zrobić z niego dobroczyńcę, wpoiło mu
traktowanie wyhodowanych w kadziach istot jako kogoś gorszego niż ludzie. Obecnie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
70
jednak, kiedy poznał prawdę, zastanawiał się, jak mógł kiedykolwiek traktować klony
jak istoty niższej kategorii.
W końcu trybuny się zapełniły, a spóźnialscy usiedli z przodu, na ziemi. W bazie
nie było podwyższenia na tyle dużego, żeby zmieścili się na nim wszyscy członkowie
zespołu artystycznego, i pośrodku głównego placu bazy trzeba było wznieść nową
półkolistą estradę. W pewnej chwili gwar rozmów ucichł i dał się słyszeć głos spikera:
- Dżentelistoty wszystkich ras, powitajcie proszę naszego konferansjera, Epoha
Trebora.
Stojący z boku sceny członkowie Modalnych Węzłów pod dyrekcją Figrina D’ana
zaczęli grać dobrze znany bithański utwór, którego tytuł w przekładzie na basic brzmiał
Drogocenne wspomnienia. Trebor był mężczyzną, komikiem bezsprzecznie najdłużej
występującym w HoloNecie. Wprawdzie Revoc był gwiazdą młodszą, równie
popularną i lepiej opłacaną, ale starszy artysta pracował w swoim zawodzie co najmniej
od kilku dziesięcioleci. Po wybuchu wojny stał się najzagorzalszym orędownikiem
wypraw na różne fronty i dostarczania rozrywki żołnierzom, „prawdziwym
niedocenianym bohaterom tej wojny”, za jakich ich uważał. Jos wprawdzie nigdy nie
przepadał za prezentowanym przez niego rodzajem humoru, przesadnie
sentymentalnym i zanadto wiernopoddańczym wobec władz Republiki, nie mógł jednak
zaprzeczyć, że artysta jest bardzo popularny. Potwierdziła to zresztą burza oklasków,
jaka rozległa się po słowach spikera.
- Dobry wieczór, drogie inteligentne istoty - zaczął komik. - Szczególnie ciepło
witam naszych dzielnych wojaków. - Jego słowa wzbudziły jeszcze większy aplauz
widzów. - Nie wiem, czy wiecie, ale Kaminoanie doszli do wniosku, że skoro
wyhodowanie armii klonów zakończyło się takim sukcesem, mogą spróbować
szczęścia także w innych dziedzinach codziennego życia. Zamierzają klonować
Falleenów jako doradców w sprawach małżeńskich, Zeolozjan do pomocy w domu, na
farmie i w ogrodzie... a Gungan, żeby dawali lekcje krasomówstwa.
Dalszy ciąg monologu Trebora przerywały raz po raz oklaski i wybuchy śmiechu.
Większość dowcipów komika była dość zabawna, ale Jos nie potrafił się wyrwać z
ponurego odrętwienia. Żałował, że Tolk, zamiast siedz.icć obok niego, przebywa na
pokładzie krążącej wysoko nad jego głową fregaty MedStara i bierze udział w
absurdalnym i zbędnym szkoleniu. Obawiał się także równie zbędnego przesłuchania,
jakiemu może zechce poddać pielęgniarkę admirał Kersos. Kierując się najlepszymi
intencjami, jego kuzyn z pewnością wykorzysta okazję, żeby z nią porozmawiać.
Rozmyślając o tym, Jos nie potrafił się rozchmurzyć.
Zastanawiał się, ile czasu może jeszcze potrwać ta wojna i jak będzie wyglądało
ich wspólne życie po jej zakończeniu... naturalnie, jeżeli przeżyje. Gdyby - podobnie
jak Erel Kersos - poślubił istotę z innej planety, już nigdy nie mógłby wrócić na
powierzchnię rodzinnego świata. Nie martwił się, jak zarobi na utrzymanie, bo jako
wykwalifikowany chirurg mógł znaleźć zatrudnienie niemal w każdym ośrodku
medycznym galaktyki. Tolk była dobrą pielęgniarką i również nie powinna mieć
kłopotów ze znalezieniem odpowiedniej pracy. Mogliby nawet mieć dzieci, bo i
Lorrdianie, i Korelianie zaliczali się do istot ludzkich.
Michael Reaves, Steve Perry
71
Kiedy jednak pomyślał, że już nigdy nie zobaczyłby swojej ojczyzny, przyjaciół
ani rodziny...
To byłoby straszne. Naprawdę straszne.
Erel Kersos spędził większość życia na wygnaniu, ale chyba żałował decyzji
podjętej przed kilkudziesięcioma laty. Jos widział żal i gorycz w jego oczach.
Ubolewał, że nie siedzi obok niego Merit Klo, któremu mógłby się zwierzyć ze swoich
rozterek, ale empata opuścił mobilną jednostkę chirurgiczną, bo miał do załatwienia
jakąś sprawę. Nie, tym razem Jos musiał się sam uporać ze swoimi problemami.
A jedynym niezawodnym sposobem, jaki znał, było utopienie smutków w
alkoholu.
Kantyna będzie prawdopodobnie pusta, ale Teedle powinna pełnić dyżur. Zresztą i
tak jego nastrój najlepiej powinno poprawić picie w samotności. Dzięki niech będą
gwiazdom za to, że nie groziło mu uzależnienie od alkoholu... Wystarczyło, aby przed
pierwszym drinkiem zażył pięćset miligramów nowego leku, zwanego sinthenolem,
żeby nawet najbardziej stężony alkohol nie uderzył mu do głowy. Lek łagodził nawet
późniejsze objawy przepicia. A gdyby nie poskutkował, zawsze mógł się udać do I-
Five. Nieco wcześniej android odbył w sobie umiejętność kojenia bólu głowy i innych
przykrych objawów za pomocą dźwięków uspokajającej muzyki.
- Dwa klony wchodzą do kantyny...
Jos stracił resztę cierpliwości. Przedstawienie wydawało mu się bezsensowne, a
nawet jeszcze gorzej: niestosowne i irytujące. Co więcej, separatyści zmierzali do
przesunięcia linii frontu, więc w każdej chwili można się było spodziewać kolejnych
lądowników z rannymi żołnierzami. Wstał, skierował się do schodów i opuścił trybuny.
Den i Uli przyglądali się, jak Jos wychodzi z prowizorycznego amfiteatru. Młody
chirurg podrapał się po głowie.
- A myślałem, że się cieszył na myśl o tym występie - powiedział.
- Bo pewnie tak było - przyznał Den. - Kiedy spędzisz tu trochę więcej czasu,
uświadomisz sobie, że nasz zacny kapitan, chociaż na ogół zrównoważony, czasami
miewa jednak swoje... humory.
- Przypuszczam, że tęskni za Tolk.
- Jasne - potwierdził reporter. - Ostatnio jednak ma też wątpliwości co do sensu
przeciągania tej wojny. Uważam, że przed powołaniem go był zupełnie apolityczny, a
może nawet się cieszył, że będzie miał swój udział w tym konflikcie, ale odkąd dostał
przydział na Drongar, jego poglądy zrobiły zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.
Uli prychnął.
- Pokaż mi chociaż jedną osobę, która nie przeszła identycznej ewolucji -
powiedział.
- Mógłbym, ale ten osobnik już nie żyje - odciął się Sullustanin. - Oddał życie w
blasku chwały, wycinając w pień oddział separatystów, a prawdopodobnie także
zapobiegając możliwemu zamachowi, który słono by kosztował Republikę. - Wzruszył
ramionami. - Był jednak stanowczo w mniejszości, a jeśli chodzi o tę bazę, to właściwie
sam jak palec.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
72
- Phow Ji - domyślił się Divini. - Męczennik z Drongara, jak go teraz nazywają.
Ekipa Wiadomości HoloNetu kręci na jego temat dokument.
- Właśnie. - Den zastanawiał się, czy nie dołączyć do Josa w kantynie, bo z
pewnością to właśnie tam się udał kapitan, ale chwilę później Epoh Trebor przedstawił
urodziwą sullustańską tancerkę i piosenkarkę, Eyarę Marath, i reporter postanowił
zostać trochę dłużej. Nie widział nic złego w tym, jeżeli jeszcze jakiś czas spędzi,
oglądając występ artystki ubranej w niemal przezroczystą szatę.
Mimo to trudno mu było nie rozmyślać o galaktycznej niesprawiedliwości.
Wprawdzie Ji zginął i nie mógł się cieszyć ulotną stawą, ale Den widział w tym fakcie
jeszcze większą ironię losu.
No cóż, sława zawsze przemija, pomyślał ponuro. Przyglądał się, jak Eyara
Marath, tańcząc na scenie, śpiewa piosenkę znajdującą się na liście czterdziestu tysięcy
największych przebojów galaktyki. Piosenkarka była urodziwa i gorąca jak plazma, ale
Den zastanawiał się, gdzie będzie występowała dziesięć lat później, kiedy jej sława
dawno minie. A członkowie towarzyszącego jej zespołu? Jak oni się nazywali, Modalne
Supły? Także byli niezwykle popularni, ale Den miał prawie pewność, że dwadzieścia
lat później wylądują w zatęchłym kosmoportowym barze, gdzie przyjdzie im
występować za nędzne kilka kredytów. Tak zawsze się działo w tej gałęzi przemysłu
rozrywkowego. Jaskrawy blask reflektorów cieszył, ale pozostawała świadomość, że
wcześniej czy później zgasną.
W tej samej chwili, kiedy to pomyślał, zgasły wszystkie światła w bazie.
W tłumie widzów rozległy się pierwsze oznaki paniki. Den usłyszał okrzyki
zaskoczenia i przerażenia, a także gwar zaniepokojonych głosów. I on, i Uli byli
drobnej budowy i mogliby się zmieścić pod ławkami. Reporter zamierzał namówić na
to młodego lekarza, gdyby otaczający ich tłum naprawdę wpadł w panikę. Lepiej było
wpełznąć pod siedzenia, niż dać się stratować.
Zanim otworzył usta, włączyły się generatory i panującą ciemność rozproszył
niepewny blask awaryjnego oświetlenia. Den zauważył, że stojący na scenie Trebor,
Marath i inni, równie zdezorientowani członkowie zespołu, spoglądają po sobie z
nieukrywanym niepokojem.
Żółtawy blask uśmierzył narastającą panikę, ale chwilę później wydarzyło się coś
naprawdę niezwykłego. Reporter poczuł coś zimnego na policzku. W słabym, ale
wystarczającym blasku awaryjnego oświetlenia zauważył spadające na tłum widzów
grube białe płatki. Jeden spoczął nawet na jego dłoni. Den wpatrywał się w niego tak
długo, aż płatek się roztopił.
Śnieg.
Na plwocinę Sithów! - pomyślał zaskoczony. Śnieg? Tutaj?
Michael Reaves, Steve Perry
73
R O Z D Z I A Ł
13
Zaledwie Jos usiadł przy stoliku w kantynie - miał nieograniczony wybór, bo nie
zastał w niej nikogo oprócz androida kelnerki Teedle - światła zamrugały i zgasły.
Minutę później z basowym pomrukiem obudziły się do życia awaryjne generatory i
oświetlenie się pojawiło, chociaż trochę ciemniejsze i nie tak rozproszone.
- Co, do licha? - pomyślał Vondar.
Do jego stolika podjechała na stabilizowanym żyroskopowo kółku Teedle.
- Cześć, doktorku - zagadnęła. - Co tym razem? To samo, co zawsze?
- Jasne - odparł Jos. - Przynoś po jednym co jakiś czas i...
Urwał i z niedowierzaniem popatrzył w okno. Za transpastalową szybą padało coś
podobnego do sieczki albo plewów. Czyżby zarodniki? Nie, bo były zbyt duże i było
ich zbyt wiele. Wcale nie wyglądały jak kolonie zarodników. Były białe i lekkie jak
popiół albo...
- Śnieg? - zapytał bezgranicznie zdumiony Vondar.
- Na to wygląda, no nie? - potwierdziła Teedle. - W dodatku moje czujniki mówią,
że temperatura spada na łeb, na szyję... szybciej niż Ugnaught z posterunku po
zakończeniu służby.
Dopiero kiedy to powiedziała, Jos zwrócił na to uwagę. Niech to zaraza, pomyślał.
Naprawdę robiło się coraz chłodniej! O wiele chłodniej.
Wstał i skierował się do drzwi. Usłyszał, że Teedle toczy się tuż za nim.
Wyszedł na dwór i spojrzał w górę. Unosząca się wysoko kopuła siłowego pola
była zazwyczaj przezroczysta i niekiedy po zapadnięciu ciemności widziało się przez
nią niewielki półksiężyc błękitnej jonizacji. Tym razem jednak Jos go nie zobaczył.
Promieniujący z obozu blask odbijał się od czegoś, co wyglądało jak wiszące nisko,
ciężkie chmury.
Czasami, w szczególnie parne i wilgotne dni, pod kopułą gromadziło się i
skraplało trochę pary wodnej, ale nigdy nie tyle, żeby mogły się utworzyć skłębione
obłoki. Osmotyczne wymienniki funkcjonowały na ogól całkiem sprawnie.
Przepuszczały powietrze i krople deszczu, ale powstrzymywały o wiele mniej pożądane
mikroorganizmy. Żeby jednak spadł śnieg, różnica temperatur musiała wykroczyć
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
74
daleko poza normalną granicę. Jos nie miał pojęcia, jak mogło do tego dojść, skoro nikt
nie posłał pod kopułę baterii zamrażarek z antygrawitorami na repulsorowych saniach.
Zan wiedziałby, skąd się wzięła ta pogodowa anomalia. Za młodu pracował u
krewnego, który zajmował się obsługą wymienników podobnych kopuł siłowego pola.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałam - odezwała się stojąca za jego plecami
Teedle, uzupełniając wypowiedź cichymi trzaskami, jakie czasami wytwarzał jej
wokabulator. - Co prawda, funkcjonuję tu zaledwie od sześciu tygodni, więc nie mogę
powiedzieć, żebym widziała wszystko, co jest do zobaczenia.
Jos ruszył w kierunku sali operacyjnej. Śnieg nie przestawał padać, a ziąb stawał
się coraz bardziej dotkliwy. Grunt i inne odsłonięte powierzchnie były wciąż jeszcze
zbyt ciepłe, żeby płatki się tam gromadziły, ale jeżeli temperatura będzie nadal tak
szybko spadała, pracownikom bazy już niedługo przyjdzie odgarniać śnieg szuflami.
Vondar słyszał gdzieś albo czytał, że w rzeczywistości kopuła ma kształt sfery, nie
półkuli, i że druga połowa znajduje się pod powierzchnią gruntu. Zastanawiał się, czy
ten fakt może wywierać wpływ na temperaturę gleby.
Wzdrygnął się. Trzeba by włożyć jakąś kurtkę, pomyślał. Usiłował sobie
przypomnieć, czy w ogóle zabrał coś takiego, kiedy wybierał się na Drongar. Wątpił,
żeby ktokolwiek z. personelu bazy miał ze sobą ciepłe ubranie. Kiedy schodził z
pokładu transportowca, wilgotne i parne powietrze poraziło go niczym osobista
zniewaga, chwyciło w objęcia i nigdy nie przestało wywierać przygnębiającego
wpływu. Całe dnie i większą część nocy temperatura powietrza była wyższa niż
temperatura ciała, a za wielką sensację uznawano, kiedy wilgotność spadała, poniżej
dziewięćdziesięciu procent.
Tymczasem temperatura, zadając kłam wszystkim prawom termodynamiki,
szybko zbliżała się do zera. Jos doszedł do wniosku, że musi się zaopatrzyć w jakiś
płaszcz. Chociaż o wiele lepsza byłaby ciepła kurtka z kapturem...
- Uwaga, personel bazy - rozległ się nagle głos Vaetesa z głośników i megafonów.
- Doszło do awarii wymiennika ciepła osmotycznej kopuły siłowego pola obozu. Nie
ma powodu do niepokoju. Pole nadal nas chroni jak poprzednio. Technicy opanowali
sytuację i powinni niedługo uporać się z usterką. Dopóki jednak tego nie zrobią,
zalecam włożenie ciepłych ubrań albo pozostawanie w zamkniętych pomieszczeniach.
Jos powiódł spojrzeniem po okolicy. W zetknięciu z wciąż jeszcze ciepłą
powierzchnią gruntu płatki śniegu zamieniały się w błoto... ale i tak nie mógł uwierzyć
własnym oczom. Po przeniesieniu bazy na wyżyny gleba wyglądała tak samo jak
praktycznie każdego dnia w ciągu osiemnastu miesięcy, kiedy baza mieściła się na
nizinach, obecnie jednak jej wygląd uległ dramatycznej zmianie. Jos zastanawiał się,
jak będzie wyglądała okolica, kiedy dachy budynków pokryje warstwa śniegu, a na
ścieżkach i pod ścianami kabin utworzą się zaspy.
Na myśl o tym uśmiechnął się i pomyślał, że Zan byłby zachwycony. Niemal
żałował, że sytuacja wróci do normy, zanim biały puch zdąży pokryć wszystko grubą
warstwą. Doszedł do wniosku, że bardzo chciałby stoczyć z kimś porządną bitwę na
śnieżki.
Michael Reaves, Steve Perry
75
- Hej, coś takiego - mruknął do siebie. Widocznie w gruncie zgromadziło się o
wiele mniej ciepła, niż przypuszczał, bo śnieg przestał topnieć i pokrywał powierzchnię
coraz grubszą warstwą.
Może więc, mimo wszystko, jego życzenie miało się spełnić?
Barrissa patrzyła na coraz większe płatki śniegu. Warstwa na powierzchni gruntu
miała już grubość co najmniej kilku centymetrów i cały obóz iskrzył się niczym piękny
kryształ. Młoda padawanka zawsze lubiła zaśnieżone krajobrazy. Śnieg nadawał
świeży, czysty i niezwykły wygląd nie tylko brzydkiej durastali, ale także nie mniej
odrażającym plastikowym odlewom. Ze zdumieniem stwierdziła, że temperatura gruntu
najwidoczniej spadła poniżej zera, bo spadające na nią płatki przestały się topić.
Niezależnie od zachwytu, jaki budził w niej śnieżny pejzaż, mogła się także czuć
usprawiedliwiona. Najwyraźniej tamten lodowaty podmuch, jaki wówczas poczuła, nie
był jedynie wytworem jej wyobraźni. Gdyby energia kopuły pola siłowego oscylowała
z odpowiednią częstotliwością, mogłaby wywrzeć niekorzystny wpływ na kryształ jej
miecza, Barrissa była tego pewna, chociaż takie wypadki zdarzały się bardzo rzadko.
Kryształy zasilające centralny punki kopuły wyglądały podobnie jak te, jakie
instalowano w rękojeściach świetlnych mieczy. Były naturalnie o wiele większe i
emitowały nieporównanie więcej energii, a wytwarzane przez nie promieniowanie
skupiało się w inny sposób, dzięki czemu tworzyła się kopuła zamiast energetycznej
klingi broni Jedi. Oscylacje harmonicznych potężnego generatora pola siłowego, który
dostarczał energię do kopuły, mogły jednak wprawić w rezonans skupiające kryształy
jej świetlnego miecza. Powstałyby wtedy oscylacje wtórne podobne do wibracji, w
jakie huk gromu wprawia czasami struny muzycznego instrumentu. W normalnych
okolicznościach rękojeść broni Jedi stanowiła wystarczającą osłonę przed takimi
zakłóceniami, żeby wrogowie nie wywoływali zwarć w świetlnych mieczach, do czego
posuwali się w przeszłości. Jeden z kryształów kopuły mógł jednak mieć ukrytą skazę,
niemożliwą do wykrycia w czasie normalnego badania, ale wystarczającą do
wytworzenia na tyle silnych impulsów pola, żeby energetyczna klinga jej broni
skurczyła się o centymetr. Skurczyła się, a może wydłużyła...
Barrissa odprężyła się i dopiero wówczas uświadomiła sobie, że od tamtego
wydarzenia cały czas była podenerwowana. Nie wiadomo, jak było naprawdę, ale
przynajmniej ta hipoteza miała więcej sensu niż wyjaśnienie, że zraniła się w stopę,
robiąc ćwiczenia, które powinna umieć dobrze wykonać nawet we śnie.
Śnieg nadal padał i młoda padawanka uśmiechnęła się do siebie. Pułkownik
Vaetes twierdził, że anomalia pogodowa nie potrwa długo, więc zamierzała się nią
cieszyć, dopóki trwała.
Są chwile łatwiejsze do zniesienia niż inne, pomyślała. Ta z pewnością zaliczała
się do pierwszej kategorii.
Nedijanin Kaird, ubrany w luźny płaszcz niczym jeden z Milczących, stał na
dworze obok hali przylotów. Napawając się chłodem, obserwował z czymś w rodzaju
uniesienia, jak leniwie padające płatki śniegu przykrywają bazę coraz grubszą białą
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
76
warstwą. Jego kariera w Czarnym Słońcu trwała długo i przebiegała pomyślnie. Był
agentem szanowanym i kompetentnym i gdyby służył w organizacji jeszcze jakiś czas,
mógłby liczyć na to, że zostanie zastępcą viga albo nawet samym vigiem. Kłopot w
tym, że ilekroć przebywał na planetach o chłodnym klimacie, zawsze silnie odczuwał
tęsknotę za domem. Do tej pory nie mógł jednak narzekać na chłód na tej
zapowietrzonej tropikalnej planecie, która jeszcze godzinę wcześniej była wilgotna,
parna, duszna i niemal złośliwie zielona. Obecnie jednak...
To było coś niesamowitego. Na zewnątrz niewłaściwie funkcjonującej kopuły
nadal rosła dżungla i rozciągały się bagna. Kaird widział je tuż za miejscem, w którym
pole siłowe stykało się z powierzchnią gruntu. W bazie jednak, przynajmniej na razie,
powietrze było czyste jak kryształ i bardzo zimne. Przywodziło na myśl atmosferę
wokół Gniazda, w którym urodził się i wychował.
Pomyślał, że może jednak czas zbierać się do domu. Odłożył wystarczająco wiele
kredytów, żeby wrócić na Nedij i przeżyć resztę życia dostatnio, chociaż może nie w
luksusie. Mógłby znaleźć kilka nadających się do zamążpójścia istot płci odmiennej,
zbudować własne Gniazdo i zostać patriarchą nowego stada. Założyłby rodzinę i
zapomniał o przeszłości, która zmusiła go do opuszczenia Nedija. Jego rodzinne stado
przestało go uważać za członka Gniazda, ale Nedij był dużą planetą, więc nie powinien
mieć kłopotów ze znalezieniem innego miejsca.
Chłód i śnieg przemawiały do niego bardzo silnie. Przepracował w organizacji
kilkadziesiąt lat jako agent i wątpił, żeby jego mocodawcy wpadli w zachwyt, kiedy im
oznajmi, że chce odejść. Nie będą się jednak sprzeciwiali, jeżeli poprze prośbę
odpowiednimi argumentami. Znał miejsce pochówku zwłok wielu istot, które na ich
rozkaz osobiście zamordował; może zawsze ostrzec, że gdyby w niejasnych
okolicznościach nagle stracił życie, na światło dzienne mogłyby wyjść kłopotliwe
informacje. W najlepiej pojętym interesie jego szefów było więc jak najdłuższe
utrzymywanie go przy życiu... i w dobrym zdrowiu.
Emocje polowania, radość ze schwytania niebezpiecznego osobnika... tak, będzie
mu tego brakowało. Wcześniej jednak czy później podobne emocje mogą się
przyczynić do jego śmierci. Nie tego dnia i może nie w ciągu kilku następnych lat, ale
na pewno kiedyś spóźni się o krok, o ułamek sekundy, i zamiast niego na polu walki
zatriumfuje przeciwnik szybszy albo bardziej wygłodniały. Kaird nie dopuszczał do
siebie tej myśli, ale coś w głębi duszy podpowiadało mu, że to nieuniknione.
Nieoczekiwany śnieg z pewnością był jakimś znakiem. Wprawdzie pojawił się z
powodu usterki urządzenia, ale mimo to musiał coś oznaczać. Kaird był tego pewien.
W ułamku sekundy się zdecydował. Tak, na Kosmiczne Jajo! Już niedługo, kiedy
wykona to zadanie, stanie przed władcami Czarnego Słońca i złoży rezygnację.
Wystarczająco hojny dar powinien mu zapewnić przychylność jego viga. Później wróci
na rodzinną plancie, i rozpocznie nowe życie. Zamiast zabijać ludzi i wywoływać
katastrofy, będzie prawił żonom komplementy i łaskotał porośnięte puchatym
meszkiem pisklęta.
Naprawdę na to zasługiwał.
Michael Reaves, Steve Perry
77
W kantynie zebrały się istoty chyba wszystkich ras i zawodów, jakie spotykało się
w medycznej bazie. Jak Jos się spodziewał, w rzeczach osobistych nie znalazł żadnego
płaszcza, więc po prostu wyciął w kocu otwór na głowę. Stwierdził, że prowizoryczne
ponczo spisuje się całkiem nieźle i chroni go przed chłodem. Z niedowierzaniem
spoglądał na ubranego w szczelnie zapięty paralotniarski kombinezon i ciepłe rękawice
Ulego, na którego kierowały się zawistne spojrzenia wielu osób. Den Dhur spędził w
międzygwiezdnych przestworzach tyle czasu, że był przygotowany na wszelkie kaprysy
pogody. Jego podszyty termoizolacyjną pianką wiatroszczelny płaszcz także był
obiektem wielu zazdrosnych westchnień. Barrissa miała na sobie, jak zawsze, płaszcz
Jedi, i wyglądała jakby zmiana klimatu z tropikalnego na podbiegunowy sprawiała jej
wielką radość. Naturalnie, I-5 nic sobie nie robił z lodowatego powietrza, wprawdzie o
wiele cieplejszego niż na dworze, ale na tyle zimnego, że z ust bywalców kantyny
wydobywały się obłoczki mgiełki.
Kantyna była najcieplejszym miejscem publicznym w całej bazie, bo miała
dwukrotnie grubsze ściany. W ten sposób chciano uchronić resztę bazy przed
okrzykami i gwarem rozmów, jakie słyszało się wieczorami i nocami w każdej
zatłoczonej kantynie. Dzięki grubym murom i ciepłu emanowanemu przez ciała gości
temperatura w środku była znośna, chociaż daleka od komfortowej.
Schronienie w kantynie znalazła także większość członków zespołu
artystycznego, którzy na ogół spędzali czas w swoim gronie. Sprawiali wrażenie
sympatycznych i przyjaźnie nastawionych, zwłaszcza po wypiciu kilku pierwszych
kolejek miejscowych trunków.
W pewnej chwili Den spojrzał na Josa.
- Co powiedział Vaetes? - zapytał.
Upił kolejny łyk ognistoczerwonego płynu, który podobno potrafił przestawić o
kilka kresek wyżej wewnętrzny termostat spożywającej go istoty. Z początku Jos miał
ochotę pójść w jego ślady, ale zrezygnował, bo płyn pachniał jak przepełniony i dawno
zapomniany kosz z brudną bielizną.
- Powiedział, że niezbędne części zapasowe znajdują się na pokładzie fregaty
MedStara, ale wygląda na to, że gdzieś się zapodziały - odparł, spoglądając na
reportera. - Kiedy w końcu ktoś je znajdzie, będzie można nastawić regulator
temperatury i sytuacja w bazie wróci do normy... a raczej do tego, co tu uchodzi za
normę.
- Nigdy bym nie pomyślał, że to powiem, ale panujący do tej pory upał nie był
taki zły - wtrącił się Uli.
- Jeżeli chodzi o mnie, wolę jaskinie - oznajmił Sullustanin. - Stała temperatura od
osiemnastu do dwudziestu stopni, mnóstwo grzybów i żadnych głośnych dźwięków.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego wszyscy w nich nie mieszkają.
- Na usta cisną się określenia w rodzaju „mroczna”, „ponura” i „przygnębiająca” -
odciął się Vondar.
Chwilę później do ich stolika podjechała bezszelestnie Teedle.
- Siemanko, inteligentniaki - zagadnęła. - Wszyscy mają się czym oliwić? A może
jest jeszcze coś, co taka staruszka jak ja może dla was zrobić?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
78
Wszyscy w grupie zapewnili ją, że niczego im nie brakuje, i kelnerka odjechała,
żeby zapytać o to samo członków zespołu artystycznego.
- Jeszcze jeden zabawny android - mruknął cicho Den. - Jest ich tu więcej, niż
sobie wyobrażałem.
- Zdradzę ci pewien sekret - odezwał się I-Five. - Poczucie humoru mają
wszystkie androidy, a to o wiele więcej, niż mógłbym powiedzieć o niektórych żywych
istotach.
- Śnieg był bardzo zabawny, kiedy zaczął padać - ciągnął reporter, spoglądając
przez okno i ignorując uwagę androida. - Kiedy jednak zaczął sięgać do pasa... czyli
wam do kolan, wy przerośnięte drągale... przestał być zabawny. Nigdy nie słyszałem,
żeby gdzieś wydarzyła się podobna awaria kopuły.
- Naturalnie, że nie - zgodził się z nim Jos. - Wywoływanie katastrof to nasza
specjalność.
- Słyszałem, że ktoś z Kwatermistrzostwa wymyślił sposób przerabiania
podgrzewaczy polowych racji żywnościowych na grzejniki - odezwał się Uli. -
Podobno wypromieniowują dość ciepła, żeby dało się wytrzymać w kabinach.
- Dość ciepła? - zainteresował się Den. - Ile?
- Nie pozwolą ci zamarznąć na kość we śnie - wyjaśniła Barrissa.
- Oczywiście, bez zapasów żywności wcześniej czy później umrzesz z głodu -
dodał I-Five.
- Niech zgadnę - wtrącił się Jos. - A później ty i Teedle zaludnicie tę planetę, na
nowo?
Drobny Sullustanin pokręcił głową.
- To nic będzie wcale takie łatwe - powiedział.
- E chu ta - mruknął protokolarny android.
- Coś takiego! - żachnął się Uli. - Czyżby dotknął wrażliwego obwodu?
I-5 zamierzał coś powiedzieć, ale nagle zamarł i przekrzywił głowę. Jos kiedyś już
go widział w takiej pozie.
- O, nie -jęknął z rezygnacją.
- Ja też je słyszę - stwierdził Den. Chwilę później inni także usłyszeli znajomy
odgłos... narastający pomruk jednostek napędowych lądowników.
- Niech to zaraza - zaklął Vondar i jednym haustem dopił resztę trunku. Pozostali
poszli w jego ślady.
W tej samej chwili do kantyny wpadł niezwykle podniecony młody technik
łącznościowiec. Zderzył się z jednym z członków zespołu artystycznego, krzepkim i
rosłym Trandoshaninem, i omal go nie przewrócił. Istota oblała się zawartością
szklanki z trunkiem i zmełła jakieś przekleństwo, którego Jos nie zrozumiał. Chwyciła
technika jedną ręką i uniosła wysoko nad podłogę.
Kilku gości pospieszyło, żeby zapobiec nieuchronnej masakrze ale zanim
ktokolwiek zdołał powstrzymać porywczego Trandoshanina...
- Na pokładzie fregaty MedStara miała miejsce potężna eksplozja! - wykrzyknął
młody mężczyzna. - Siła wybuchu rozerwała połowę pokładów lotniczych i wyrzuciła
w próżnię większą część sekcji magazynowej!
Michael Reaves, Steve Perry
79
Jos poczuł ukłucie trwogi.
Tolk! - pomyślał zrozpaczony.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
80
R O Z D Z I A Ł
14
Kaird wiedział, że zanim zacznie planować triumfalny powrót do ojczyzny, musi
rozwiązać kilka problemów. Najpilniejszym i najważniejszym było upewnienie się, że
para przemytników, Thula i Squa Tront, staną się ogniwami łańcucha łączącego pola
uprawne boty z ładowniami transportowców Czarnego Słońca. To z kolei oznaczało, że
oboje muszą przedtem wkraść się w łaski Narsa Dojaha, podstarzałego i drażliwego
twi’lekańskiego kwatermistrza. Na szczęście Twi’lekowie zaliczali się do grupy istot,
na które duży wpływ wywierały feromony Falleenów. Na nieszczęście jednak Dojah
także o tym wiedział. Na widok Thuli od razu powziął podejrzenia i podczas pierwszej
rozmowy posunął się do tego, że włożył wyposażoną w filtr maskę do oddychania. Nie
ukrywając rozbawienia, Thula opowiedziała później o wszystkim Kairdowi... a raczej
Kubazowi Hunandinowi, jak mogliby zaświadczyć wszyscy przechodzący obok ich
stolika bywalcy kantyny.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wydaje ci się to zabawne - burknął zirytowany
agent Czarnego Słońca, kiedy Fallcenka umilkła. - Moi mocodawcy nie będą
zachwyceni, jeżeli Dojah cię nie zatrudni z powodu tego uprzedzenia. Ja także nie,
możesz być tego pewna.
- Och, za chwilę będziesz zachwycony - zapewniła Thula. - Jeszcze nie
skończyłam swojego opowiadania.
Kaird rozparł się wygodniej na krześle.
- Bardzo proszę, popraw mi humor - powiedział.
- Dojah nie zna wszystkich związków chemicznych jakie wydzielają ciała
Falleenów - podjęła Thula. Umiem także uwalniać odpowiedniki białek oddziałujących
wyłącznie dzięki dotykowi.
Kaird uśmiechnął się, a zainstalowane w masce czujniki wygięły jego krótką i
grubą sztuczną trąbkę do góry.
- Chcesz powiedzieć, że chociaż nie wyczuł twoich feromonów, wywarłaś na
niego wpływ, jaki zamierzałaś - zauważył.
- Właśnie.
Fallcenka wypiła resztę daiquiri Ciemnej Strony. Kiedy usiadła wygodniej,
odprężyły się mięśnie pod jej porośniętą delikatnymi łuskami skórą. Kaird poczuł, że
Michael Reaves, Steve Perry
81
budzi się w nim pożądanie. To zdumiewające! - pomyślał z zaskoczeniem.
Prawdopodobnie miał geny równie dobrze dostosowane do genów gadopodobnej istoty
jak do DNA boty, ale mimo to...
Zorientował się, że Thula go obserwuje i lekko się uśmiecha. Jego rozmówczyni
nie musiała umieć czytać w myślach, jak to robił jej partner, żeby wiedzieć, o czym
teraz myśli. Chrząknął i odwrócił się do Umbaranina.
- A ty? - zapytał.
- Nie ma powodu do niepokoju - odparł Tront chrapliwym szeptem. - Znalazłem
pracę jako operator danych systemu przeładunkowego. Wygląda na to, że podkradanie
niewielkich ilości boty nie powinno stanowić żadnego problemu.
- Miło mi to słyszeć - stwierdził Kaird. - Niestety będzie problem ze zdobyciem
ilości, którą Czarne Słońce chciałoby otrzymać jeszcze w tym tygodniu. Eksplozja na
pokładzie fregaty MedStara wyrwała ogromną dziurę w burcie ładowni, którą
wykorzystywaliśmy do swoich celów. Straciliśmy spory zapas zamrożonej w węglu
kontrabandy. W dodatku, jak oboje dobrze wiecie, silne wahania temperatury w naszej
bazie zdziesiątkowały większość tutejszych zbiorów. W ciągu najbliższych trzech dni
musimy zdobyć dodatkowe dwieście kilogramów przetworzonego towaru. Na szczęście
zbiory z Mobilnych Jednostek Chirurgicznych Sześć, Dziewięć i Czternaście
przechodzą przez magazyny naszej bazy, zanim zostaną wysłane na orbitę.
Tront wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
- To zbyt duża ilość, żeby ją uszczknąć bez wcześniejszego przygotowania,
zwłaszcza na samym początku działalności - powiedział. Wskazał na okno i padające za
nim płatki śniegu. - Nasze zadanie jeszcze bardziej utrudnia ta niesamowita awaria
kopuły.
- Racja - przyznał Kaird. - Niemniej, tak właśnie wygląda nasza położenie. Z
powodu zabójstwa ostatnio przysłanego agenta i agresywnych poczynań separatystów,
którzy chcieliby przejąć kontrolę, nad uprawami, moi mocodawcy zaczynają się
niepokoić. Sytuacja na powierzchni Drongara jest niepewna, a ja dostałem polecenie
zrobienia wszystkiego, co w mojej mocy, żeby osiągnąć jak największe zyski, póki to
jeszcze możliwe.
Tront zmarszczył brwi.
- Znasz bajkę o Kryształowym Kåhlycie, Hunandinie? - zapytał cierpko.
Kaird pokręcił głową.
- To popularna bajka na M’haelii - wyjaśnił Umbaranin. - Pewien farmer miał
kiedyś niezwykłego kåhlyta... To niepozornie wyglądające jajorodne stworzenie w
cudowny sposób potrafiło składać kryształy rabat w kształcie jaj, ale tylko po jednym
na każdy cykl zmian faz księżyca. Farmer zaczął sprzedawać kryształy i gromadzić
fortunę, ale jego żona była bardzo niecierpliwa. Nie zamierzała czekać, aż się
wzbogaci, więc zabiła i rozpłatała kåhlyta, żeby od razu wyciągnąć z niego wszystkie
kryształy.
Kaird pozwolił sobie na niecierpliwy gest.
- No i? - przynaglił Umbaranina.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
82
- Znalazła jednak tylko wnętrzności, jak w każdym stworzeniu. Ani jednego
kryształu. - Tront uniósł szklaneczkę i upił niewielki łyk trunku. - Może twoi
mocodawcy nie słyszeli tej bajki, przyjacielu Hunandinie, ale nie zabija się kåhlyta,
który znosi kryształy rubat zamiast jaj.
- Może i nie - odparł obojętnie Kaird. - Ale nie ciągnie się nexu za ogon, a
sprzeciwianie się woli nowego lorda byłoby czymś równie nierozsądnym.
Thula poruszyła się nerwowo na krześle.
- Słyszałam historie o temperamencie nowego lorda - powiedziała. Przeniosła
spojrzenie na partnera i wzruszyła ramionami. - Squa i ja dopilnujemy, żeby wszystko
się udało.
- Doskonale. - Kaird wstał, rzucił na stół kilka kredytów i ruszył do wyjścia z
kantyny.
Pogrążony w zadumie, brnął przez pokryty grubą warstwą śniegu dziedziniec
bazy. Dla dobra Thuli i Tronta lepiej będzie, jeżeli przemycą wyznaczoną ilość boty.
Obecnie, kiedy Kaird postanowił zrezygnować ze służby dla Czarnego Słońca i
powrócić na Nediju, niecierpliwił się na myśl o wszelkim opóźnianiu przedsięwzięcia
albo piętrzeniu trudności. Pomyślał, że im szybciej znajdzie jakiś statek i odleci z
powierzchni Drongara, tym lepiej.
I niech Kosmiczne Jajo stłucze się każdemu, kto ośmieli się wejść mu w paradę.
I-Five zainstalował w sali operacyjnej tyle bateryjnych grzejników, że
przynajmniej przestała zamarzać krew pacjentów. Ktoś przeprogramował niewielkiego
antygrawitacyjnego androida i wysłał go na dach do zgarniania śniegu, żeby delikatna
konstrukcja nie zarwała się pod ciężarem białego puchu i wszystkich nie pogrzebała.
Automat miał jednak zostawić warstwę kilkucentymetrowej grubości, żeby działała jak
termiczna izolacja.
Jos rozcinał, zszywał i łatał rannych żołnierzy, ale robił to równie machinalnie jak
android zgarniający śnieg z dachu nad jego głową. Tolk nie dawała znaku życia i na
myśl o tym, co mogło się jej przydarzyć, chirurg odczuwał skurcze żołądka.
Vaetes opowiedział im wszystko, co wiedział na temat eksplozji na pokładzie
fregaty MedStara. Nie było tego wiele i żadna z jego informacji nie była pewna, ale
kiedy Jos operował kolejnego pacjenta, pułkownik wyjawił przez zaciśnięte zęby kilka
szczegółów.
- Puściła uszczelka zewnętrznej klapy jednej ze śluz, prawdopodobnie po trafieniu
jej przez mikrometeor, chociaż nikt nie ma pojęcia, jak okruch mógł się przedostać
przez pola siłowe. Awaria spowodowała zwarcie w pokładowej instalacji elektrycznej.
Systemy bezpieczeństwa wyłączyły zasilanie, ale zanim to zrobiły, doszło do wycieku
ze zbiornika z łatwopalną substancją. Jej opary się zapaliły, a od nich zajęły się
przechowywane w tej samej ładowni inne łatwopalne materiały. Doszło do wtórnej
eksplozji, która spowodowała utratę szczelności całej sekcji. Systemy awaryjne odcięły
ją od pozostałej części fregaty, ale w wyniku wybuchu zginęło co najmniej kilkanaście
osób.
Vondar poczuł, że zasycha mu w gardle.
Michael Reaves, Steve Perry
83
- Co z Tolk? - zapytał.
- Nie wiem, Jos - oznajmił ponuro Vaetes, kręcąc głową. - Pokładowe systemy
łączności pracują w trybie awaryjnym i dopóki sytuacja nie zostanie opanowana,
operatorzy mają zakaz wysyłania wszelkich wiadomości. Znam liczbę ofiar, bo podał
mi ją pilot transportowca przelatującego w pobliżu miejsca katastrofy. Właśnie tyle ciał
naliczył w próżni obok wyrwy w kadłubie fregaty. Nie wiem jednak, ile osób poniosło
śmierć na pokładach. Kiedy tylko się dowiem czegoś więcej...
- Ta-a - mruknął Jos. - Dzięki.
Sterylizujące pole operacyjnego stołu zaopatrzono w grzejnik, którego prawie
nigdy nie wykorzystywano na powierzchni tropikalnej planety, ale towarzyszący
Josowi chirurgiczny android zwiększył natężenie pola do maksimum, więc
przynajmniej Vondar miał ciepłe dłonie.
Resztę jego ciała opanował dotkliwy chłód... a najgorszy zagnieździł się w duszy.
Tolk...
To niemożliwe, żeby zginęła. Żaden kosmos nie mógł być na tyle okrutny, żeby
pozwolić sobie na podobną ironię losu. Lorrdianka pracowała tak długo, tak ciężko i
wyrwała z objęć śmierci tylu rannych... Niemożliwe, żeby los odebrał mu jedyną osobę,
którą kocha.
Nie wiedział tylko, czy naprawdę w to wierzy.
Muszę uwierzyć, powiedział sobie. Po prostu muszę.
Podszedł do niego Uli.
- Na razie mam przerwę - powiedział. - Chcesz, żebym ci pomógł?
Jos zaczekał, aż pielęgniarka otrze pot z jego czoła, i pokręcił głową.
- Nie, dziękuję - odparł. - Radzę sobie całkiem dobrze.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek w życiu wypowiedział większe kłamstwo, ale
chłopak nie mógł mu pomóc... w pracy ani w niczym innym. Jos musiał skupić całą
uwagę na operowaniu. Rozcinał i usuwał zwęglone, obumarłe tkanki, amputował i
przyszywał kończyny, tamował krwotoki, osuszał rany, podwiązywał rozszarpane
żyły...
Ranni żołnierze zmieniali się pod jego dobroczynnymi dłońmi, a Jos pracował
dalej w nadziei, że ich rany uśmierzą ból jego serca.
Krążąc po kantynie jak w transie, Den Dhur powoływał się na wszystkie względy,
jakie zaskarbił sobie w ciągu wielu miesięcy od lądowania na powierzchni Drongara.
Przypominał technikom i szeregowcom stawiane kolejki oraz zgodę na niedozwolone
wykorzystywanie osobistego komunikatora, żeby mogli się porozumieć z najbliższymi,
a także kredyty, jakie pożyczał im do najbliższej wypłaty żołdu. Bezwstydnie błagał,
wdzięczył się i przymilał. To było ważne wydarzenie, a on chciał poznać wszystkie
szczegóły.
W końcu zebrał ich tyle, że ułożyły się w spójną całość. Postanowił podsumować
wszystko, czego się dowiedział.
Od ugnaughtańskiego mechanika pasażerskiego wahadłowca usłyszał, że przez
otwór w rozerwanej burcie ładowni fregaty wydostały się w próżnię niewielkie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
84
urządzenia i elektroniczne podzespoły. Mechanik twierdził, że były wśród nich
zapasowe harmonizatory i kryształowe stabilizatory, na których dostawę bardzo liczyli
technicy nadzorujący funkcjonowanie kopuły pola sitowego. Wszystko wskazywało, że
tak potrzebne części spłoną w górnych warstwach atmosfery niczym deszcz meteorów.
Wcześniej czy później podobny los spotykał wszystko, co przedostawało się w
głąb atmosfery.
Zanim zarządzono ciszę w eterze, dowiedział się od androida łącznościowca
pełniącego służbę podczas katastrofy, że na pokładach fregaty, w rejonie eksplozji
przebywało sto osiemdziesiąt sześć istot. Zanim się zamknęły próżnioszczelne wrota,
niektóre zdążyły się zapewne za nimi schronić. Inne nie zdążyły, ale w odciętych
sekcjach prawdopodobnie pozostały bąble powietrza, więc nieszczęśnicy musieli tylko
znaleźć pomieszczenia, które dałyby się zamknąć i uszczelnić. Powinni to zrobić, żeby
nie dopuścić do ucieczki resztek atmosfery, ale w rejonie katastrofy nie działały
systemy podtrzymywania życia, więc mogli zamarznąć, gdyby ktoś nie załatał wyrwy
na tyle szybko, aby zapewnić dopływ świeżego i ciepłego powietrza.
Naturalnie w awaryjnych schowkach fregaty znajdowały się próżnioszczelne
kombinezony, ale były na ogół cienkie i nie miały dużego zapasu powietrza. Co gorsza,
nikt nie wiedział, ile osób miało dostęp do tych schowków.
Od kubaskiego pilota transportowego wahadłowca Den uzyskał aktualną liczbę
ciał krążących w próżni obok miejsca katastrofy. W sąsiedztwie fregaty MedStara
unosiło się dwadzieścia sześć zamarzniętych zwłok.
- To mysiała bydź potężna egzblozja, skoro wyciongnęło na zewnontrz aż tyle,
koleś - stwierdził pilot, na znak przerażenia wyginając krótką trąbkę w dół i w górę.
I to było właściwie wszystko, czego Den się dowiedział. Nie miał pojęcia, jaki los
spotkał członków personelu Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem, przebywających
na pokładzie fregaty w chwili katastrofy. Nie wiedział, czy Merit i Tolk, z którymi
grywał w karty, przeżyli i czekają na ratunek, czy też może ich ciała unoszą się obok
kadłuba uszkodzonego okrętu niczym poskręcane i uszkodzone rzeźby z lodu. Był
reporterem i podczas innych wojen w wielu miejscach galaktyki często widywał zwłoki
przyjaciół czy znajomych, ale nigdy nie umiał się pogodzić z ich śmiercią. Jeżeli chciał
wykonywać swój zawód, musiał być obiektywny i nie kierować się emocjami, ale już
wcześniej się przekonał, że każdego dnia przychodzi mu to z większym trudem.
Boleśnie przeżył śmierć Zana Yanta, bardziej niż wydawało mu się to możliwe. Czym
innym było udawanie cynika i demonstrowanie podejścia „nic na to nie poradzę” w
gronie przyjaciół i znajomych, ale kiedy go nikt nie obserwował, nie potrafił reagować
jak dawniej, gdy był młody, pewny siebie i przekonany, że będzie żył wiecznie.
Usiadł przy stoliku i zaczął pochłaniać jeden po drugim blastery banthów, jakby
następny dzień miał nigdy nie zaświtać. Zastanawiał się dla ilu znanych osób
stwierdzenie to jest prawdziwe. Chociaż przywieziono wielu rannych, w kantynie wciąż
jeszcze spędzało czas mnóstwo osób, które nie miały dokąd iść albo czekały na
najświeższe wiadomości, czy to dobre, czy też złe.
Do jego stolika podjechała Teedle.
- Jeszcze raz to samo, słodziutki? - zagadnęła.
Michael Reaves, Steve Perry
85
- Nie - mruknął Sullustanin. - Jestem zdrów.
Kiedy niewielki android odjechał. Den wbił spojrzenie w kufel. Zdrów, akurat,
pomyślał. Słowo to wydawało mu się coraz mniej odpowiednie na określenie własnego
samopoczucia.
Może najwyższy czas się stąd wynieść, pomyślał ponuro. Znaleźć miłą, cichą
planetę, na której rozpocząłby pracę jako miejscowy dziennikarz. Nadsyłaniem
korespondencji z rejonów ogarniętych przez wojnę mogliby się zajmować młodsi,
którzy nadal uważali ją za podniecającą i godną opiewania. Ta-a, tematy na doskonałe
reportaże można było znaleźć nawet na planetach w rodzaju Drongara, który podobno
znajdował się z daleka od głównego „teatru działań zbrojnych”, ale za każdym razem z
tekstu wyzierało jedno i to samo słowo: wojna. Mnóstwo istot zabitych, okaleczonych i
zranionych ku większej chwale Republiki. Za chwilę zapoznamy państwa ze
wszystkimi szczegółami...
Uniósł rękę i przywołał Teedle. Może naprawdę powinien strzelić sobie jeszcze
jednego. Dobrze chociaż, że to strzały, od których da się uciec, pomyślał z rezygnacją.
No cóż, przynajmniej w pewnym stopniu...
Barrissa weszła do kantyny, otrzepała śnieg z ubrania i od razu zwróciła uwagę na
stolik, przy którym siedział Den wpatrzony w pusty kufel. Podeszła do Sullustanina.
- Mogę dotrzymać ci towarzystwa? - zapytała.
Reporter zwrócił na nią mętne oczy, uśmiechnął się i zamaszystym gestem
wskazał miejsce po przeciwnej stronie stolika.
- Co pijesz, Jedi? - zapytał. - Ja stawiam.
- Dziękuję, ale nic. - Barrissa usiadła. - Niedługo muszę wracać do sali
operacyjnej. Wiesz może coś nowego?
Kiedy reporter skończył opowiadać, padawanka kiwnęła głową. Dręczył ją
niepokój, że w chwili katastrofy nie odebrała żadnego zakłócenia Mocy. Zdarzały się
dnie, kiedy podczas bitew na powierzchni Drongara rozpoznawała wiry
nierzeczywistych prądów z wieloma szczegółami. Podobno mistrz Yoda potrafił
odbierać zakłócenia z odległości wielu parseków... a nawet przewidywać przyszłe
wydarzenia. Barrissa nie bardzo w to wierzyła, ale była pewna, że w chwili eksplozji na
pokładzie fregaty MedStara nie wyczuła nawet najlżejszej anomalii. Co prawda była
tylko padawanką, ale uważała taki brak wrażliwości za osobistą porażkę. Na pewno
Obi-Wan Kenobi albo Anakin Skywalker wyczuliby natychmiast coś tak poważnego. A
przecież Anakin nie władał Mocą równie długo jak ona, która miała z nią kontakt od
najwcześniejszych lat życia, dlaczego więc nie wyczuła tak brzemiennego w skutki
wydarzenia?
- Dobrze się czujesz? - zaniepokoił się Sullustanin.
Uzdrowicielka przytaknęła. Nie chciała go niepokoić, bo Den i tak nie mógł na to
nic poradzić. Reporter pokręcił głową, jakby miał inne zdanie, ale zachował swoje
myśli dla siebie.
Nagle jednak, może dlatego, że Barrissa niczego się nie spodziewała, poczuła
zawirowanie Mocy, które uświadomiło jej ponurą prawdę. Kiedy padawanką
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
86
zrozumiała, że eksplozja na pokładzie fregaty MedStara nie była dziełem przypadku, po
prostu skamieniała.
Reporter zauważył grę uczuć na jej twarzy.
- O co chodzi? - zapytał.
Barrissa głęboko odetchnęła i postanowiła się opanować. Absolutna pewność, że
uzyskana informacja jest prawdziwa, wstrząsnęła nią i na chwilę odebrała mowę.
Musiała coś zrobić z tą informacją. Powinna się komuś zwierzyć z tego, co Moc
jej podszepnęła. Nie Denowi, bo był tylko reporterem, ale komuś, kto potrafiłby podjąć
właściwe kroki.
Podobną pewność miała wiele miesięcy wcześniej, przed przeprowadzką
medycznej bazy, kiedy doszło do eksplozji na pokładzie transportowca. Osoby
odpowiedzialnej za tamtą tragedię nikt nie wykrył. Barrissa zwierzyła się wówczas ze
swoich podejrzeń pułkownikowi Vaetesowi, który wysłuchał jej uprzejmie, ale nie
uwierzył. Z pewnością wolał polegać na niezbitych dowodach niż na czymś, co uważał
za mistyczne bzdury. Padawanka pomyślała, że może tym razem pozbędzie się tych
uprzedzeń. Ten akt sabotażu był tysiąc razy bardziej nikczemny niż poprzedni i coś
trzeba zrobić, żeby to się już nigdy nie powtórzyło.
Michael Reaves, Steve Perry
87
R O Z D Z I A Ł
15
Jos, wyczerpany, ale wciąż jeszcze zbyt zdenerwowany myślami o Tolk, żeby
pozwolić sobie na odpoczynek, błąkał się bez celu po oddziale. Operowani pacjenci
wracali do zdrowia, na ile to było możliwe, i na razie stoły operacyjne świeciły pustką.
Jos nie zamierzał jednak wracać do kabiny, by siedzieć samotnie w dotkliwym
chłodzie. Musiał się czymś zająć.
Zobaczył, że pod ścianą kabiny stoi jeden z Milczących. W regularnych odstępach
czasu z kaptura jego płaszcza ulatywały obłoczki ciepłego powietrza. Na dworze było
chłodniej niż w sali operacyjnej, gdzie personel miał dość koców i grzejników, żeby nie
pozwolić pacjentom zamarznąć, wyglądało jednak, że przenikliwy ziąb nie wywiera na
Milczącym najmniejszego wrażenia.
W pewnej chwili Jos zauważył Barrissę. Młoda padawanka stała obok łóżka
żołnierza, który cierpiał na dziwną infekcję. Wszystko wskazywało, że jeden z
miejscowych drobnoustrojów uległ mutacji i stał się śmiercionośnie złośliwy, co samo
w sobie było powodem do niepokoju. Wszystko, co gnębiło jednego żołnierza, mogło
wpłynąć na stan zdrowia pozostałych.
- Cześć - odezwał się Vondar.
Barrissa oderwała spojrzenie od chorego żołnierza, który spał, a może zapadł w
śpiączkę.
- Cześć - odpowiedziała.
- Jaki jest jego stan? - zapytał chirurg.
- Żadnej zmiany - odparła uzdrowicielka Jedi. - Nie pomagają mu ani antybiotyki,
ani środki antywirusowe czy przeciwgrzybicze.
- A spektacylina? - zainteresował się Vondar.
Spektacylina była ulubionym specyfikiem najnowszej generacji, polimerazowym
lekiem powstrzymującym rozwój szerokiego spektrum RNA i zdolnym do niszczenia
większości najzjadliwszych drongariańskich drobnoustrojów.
Młoda kobieta pokręciła głową.
- Ma gorączkę, którą z trudem zbiliśmy dzięki lekom przeciwbólowym i środkom
wywołującym śpiączkę - powiedziała. - Liczba jego białych ciałek przekroczyła
wszelkie granice, a nerki zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Pacjent ma także płyn w
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
88
płucach i arytmię serca wynikającą z tamponady. Wątroba pracuje chyba na dwie
zmiany i zaczyna wykazywać oznaki zmęczenia. Dobrze chociaż, że jak się zdaje, jego
organizm nie wydala patogenów, więc dolegliwość nie jest zaraźliwa.
Jos podszedł do łóżka i spojrzał na pacjenta, z którego dokumentacji wynikało, że
nazywa się CT-802.
- Wszystko tu ulega tak szybkim mutacjom, że może kolejna poprawi stan jego
zdrowia - powiedział.
- Lepiej niech się pospieszy, bo inaczej zabije go poprzednia - mruknęła Barrissa.
- Zrobiłam wszystko, co mogę, ale to za mało. Stabilizuję go dzięki Mocy, lecz nie
mogą robić tego bez końca. - Mówiła spokojnie i cicho, co dziwnie kontrastowało z
widocznym na jej twarzy zmęczeniem. - Nie sądzę, żeby dożył wschodu słońca.
Vondar stał w milczeniu obok łóżka. Pamiętał rozmowę, jaką odbył w tej samej
sali z Zanem Yantem. Odkąd poznał Barrissę, upłynęło niewiele czasu, ale tu, pośród
bagien, w otoczeniu umierających i zmarłych, członkowie personelu medycznego
szybko zaprzyjaźniali się ze sobą. Najważniejszym problemem była wojna, a oni,
chociaż niewiele mogli poradzić, starali się robić wszystko, żeby jak najlepiej
likwidować jej skutki.
Głęboko odetchnął.
- Możemy spróbować jeszcze czegoś innego - zaproponował.
Uzdrowicielka przeniosła spojrzenie z pacjenta na niego i Jos zobaczył w jej
oczach pytanie. Po śmierci Zana musiał coś zrobić z osobistymi rzeczami kolegi.
Zapakował większość - quetarrę, ubrania, czytniki książek - i wysłał na Talus. gdzie
mieszkała rodzina Zana. Pod pryczą przyjaciela znalazł jednak coś, czego nie dołączył
do rzeczy osobistych: pakunek z prywatnym zapasem przetworzonej boty.
Posiadanie specyfiku na powierzchni Drongara było nielegalne. Wszystkie
zebrane i zamrożone w karbonicie rośliny wędrowały do innych systemów i na inne
planety, gdzie były warte swojej masy w najdroższych klejnotach. Tak samo
postępowano na wielu innych planetach, na których tubylcy zbierali owoce albo rośliny
zbyt cenne, żeby je spożywać. Nie inaczej działo się w kopalniach ogniokryształów,
gdzie górnicy wydobywali codziennie klejnoty warte więcej niż ich całoroczny
zarobek. Podobnie jak w wielu innych miejscach, w których osoby wykonujące
najcięższą pracę nie miały udziału w zyskach, bota miała opinię zbyt cennej, żeby
marnować ją na ratowanie życia żołnierzy.
Zan jednak nigdy się nie pogodził z takim rozumowaniem. Jakimś cudem zdobył
niewielką ilość wyciągu z cudownej rośliny i na ile mógł, wypróbował ją w warunkach
polowych. Naturalnie, zataił ten fakt w raportach. Nawet w niezbyt korzystnych
warunkach bota leczyła każdą oporną infekcję, jakiej mogły się nabawić klony Fetta na
Drongarze. Zan i Jos nie mogli nie zwrócić uwagi na ironię losu, że rannych żołnierzy
przysyłano na planetę, na której roślina pleni się niczym chwasty, a oni nie mogą jej
stosować do leczenia. Ryzykując karierę i wolność, Zan potajemnie wykorzystywał
botę do ratowania życia swoich pacjentów. Jos nigdy się na to nie odważył, ale
przymykał oczy na nielegalne praktyki przyjaciela.
Michael Reaves, Steve Perry
89
W pewnej chwili uświadomił sobie, że zbyt długo stoi bez słowa obok pryczy
rannego klona. Najwyższy czas podjąć decyzję, pomyślał. Czy możesz zrobić mniej niż
to, co Zan? Spojrzał na Barrissę.
- Zaczekaj tu - powiedział. - Zaraz wracam.
Wyszedł z budynku szpitalnego i skierował się do swojej kabiny. Śnieg wciąż
padał i sięgał mu do kolan, ale niektóre naprawcze androidy przetarły tu i tam wąskie
ścieżki, więc powrót do kwatery nie stanowił szczególnego problemu... na razie. O
wiele większym kłopotem był brak ciepłych ubrań. Vondar był osobnikiem
ektomorficznym, wysokim, szczupłym, długorękim i długonogim. Jego ciało
wypromieniowywało ciepło bardzo skutecznie, co przydawało się zwłaszcza w
klimacie tropikalnym. Obecnie jednak pod kopułą panowała temperatura mniej więcej
dziesięć stopni niższa niż na planetarnym biegunie i pierwszy raz w życiu Jos żałował,
że jego ciała nie porasta chociaż trochę grubsza warstwa tłuszczu. Miał na sobie
praktycznie wszystko, co zabrał: dwie pary wojskowych spodni i skarpetek, grubą
koszulę, kamizelkę ze skóry durnisa i koc, z którego zrobił prowizoryczne poncho.
Włożył dwie chirurgiczne czapki, żeby było mu ciepło w głowę, a także przepaskę na
uszy i trzy pary chirurgicznych rękawiczek z cienkoskóry, a mimo to trząsł się z zimna.
Jeżeli ten generator szybko nie przestanie wytwarzać harmonicznych...
Po drodze do kabiny zauważył kilkoro członków zespołu Revoca, którzy
kierowali się do kantyny. Pomachał im, a oni odpowiedzieli mu takim samym gestem.
Wyglądało na to, że większość nie ma nic przeciwko przymusowemu wygnaniu. Trebor
i inni sławni artyści zostali zakwaterowani w pospiesznie wzniesionych kabinach, w
których spędzali większość czasu. Na razie nikomu nie zezwolono na ewakuację, czy to
do innej mobilnej jednostki chirurgicznej, czy też na pokład fregaty MedStara, bo im
częściej wyłączano fragmenty uszkodzonej kopuły w celu przepuszczania startujących
albo lądujących transportowców, tym szybciej wzrastały amplitudy generowanych
harmonicznych. Większość nadlatujących ładowników kierowano do sąsiednich baz
Pięć i Czternaście, ale ich personel medyczny miał ograniczone możliwości, więc
niektórych żołnierzy trzeba było nadal wysyłać do Siódemki.
Paczka Zana z zapasem boty leżała pod pryczą Josa. Vondar przechowywał ją, bo
nie wiedział, co z nią zrobić, ale czuł podświadomie, że czekał właśnie na taką okazję.
Pomyślał, że Republice nie zaszkodzi nic, o czym się nie dowie. Ważne, że może
uratować życie ciężko chorego żołnierza... które było warte, jak zaczął sobie
uświadamiać, tyle samo, co życie każdej innej inteligentnej istoty. Wcześniej czy
później trzeba było opowiedzieć się po czyjejś stronie. Może nie był pewien tego czy
owego, ale wiedział, że nie wolno pozwalać umierać temu, kogo można ocalić. I niech
próżnia pochłonie każdego, kto twierdzi inaczej.
- Jos?
Korelianin uniósł głowę. W jego stronę kierował się pułkownik Vaetes.
Poczuł, że jego krew przemienia się w kryształki lodu szybciej niż podczas
krionaczyniowej transfuzji. Starał się przygotować na wiadomość, że Tolk przebywała
w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwej porze na pokładzie fregaty MedStara, że
potwierdzono jej tożsamość i że już nigdy nie zobaczy jej uśmiechu...
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
90
- Tolk nie stało się nic złego - usłyszał. - Właśnie się o tym dowiedziałem.
Josa ogarnęła ulga tak głęboka, że prawie się rozpłakał. Poczuł się jak
podtrzymujący świat legendarny gigant Salta, kiedy złożył brzemię na platynowym
piedestale odlanym przez jego brata, Yorella.
- Dzię... kuję - bąknął tylko.
- Obawiam się jednak, że szybko nie wróci - ciągnął Veates. - Siła eksplozji
rozerwała cztery pokłady w spodniej części kadłuba. Na pewno wiesz, że właśnie tam
znajdowały się hangary z lądowiskami. Tolk została, żeby zaopiekować się rannymi.
- To nieistotne - odparł Jos. - Liczy się tylko, że przeżyła.
- Merit także jest cały i zdrów - dodał pułkownik.
- Słyszałem, że opuścił naszą bazę - przyzna! Korelianin. - Nie wiedziałem tylko,
że poleciał na górę. - Zauważył ponurą minę przełożonego. - Co się stało? - zapytał z
niepokojem.
- Rozmawiałem z Jedi Offee, która zwierzyła mi się ze swoich podejrzeń - odparł
Vaetes. - Tym razem postanowiłem dać im wiarę. Poleciłem, żeby przeprowadzono
kilka testów, które potwierdziły jej obawy. Wszystko wskazuje, że to nie był wypadek,
lecz sabotaż. Prawdopodobnie winę należy przypisać tej samej osobie albo grupie osób,
które odpowiadają za eksplozję na pokładzie tamtego transportowca.
Jos wpatrywał się w niego, jakby nie wierzył własnym uszom. Sabotaż? Drugi
raz? Sprawcy zniszczenia tamtego transportu boty nie wykryto, a teraz wydarzyło się to
samo, ale na znacznie większą skalę.
Wiadomość wstrząsnęła nim do głębi. Nawet podczas wojny powinny istnieć
jakieś reguły gry. Szpitalne okręty uchodziły za nietykalne jeszcze od czasu Wielkiej
Wojny w nadprzestrzeni. Krążące najczęściej po stacjonarnych orbitach jednostki były
wprawdzie łatwymi celami, ale sam pomysł ataku na nie wydawał się cywilizowanym
istotom po prostu niedorzeczny.
A ściślej było tak... aż do tej pory.
Michael Reaves, Steve Perry
91
R O Z D Z I A Ł
16
Wyglądało na to, że Den spędza ostatnio prawie cały czas w kantynie. Nie był tym
specjalnie zachwycony, chociaż miało to swoje zalety. Po pierwsze, kantyna była
zdecydowanie najcieplejszym miejscem w całej bazie, a po drugie, to właśnie tam
można było spotkać najwięcej osób inspirujących go do relacjonowania historii, które
umiał najlepiej opisywać.
A po trzecie, w kantynie było mnóstwo trunków.
Naprawdę niełatwo było upić Sullustanina do tego stopnia, żeby urwał mu się
holowideogram. Jos usiłował kiedyś wyjaśnić mu różnice w ich fizjologii za pomocą
kaleczących język słów w rodzaju glikolizy, mitochondrii i polimorficznej
hemosorpcji... Tymczasem wszystko sprowadzało się do tego, że komórki jego
organizmu bardzo wybrzydzały, jakie i kiedy wybierać cząsteczki. Oznaczało to, że
ilość trunku, po której wypiciu większość istot o ciałach zbudowanych ze związków
węgla obejmowała ramionami czy mackami barki innych istot i wyśpiewywała prastare
koreliańskie piosenki pijackie, wywoływała zaledwie przyjemny szum w jego głowie.
W obecnej chwili Sullustanin słyszał właśnie taki szum i nie miał nic przeciwko
temu, żeby rozlegał się trochę głośniej. Zapłacił za poprzednie trunki dzięki
wypłaconemu przez redakcję holozinu Istoty honorarium za historię Ulego Diviniego,
młodego chirurga. Przywołał gestem Teedle, która od razu podjechała do jego stolika.
- Jeszcze jedną johriańską whisky - poprosił. - Z grzechoczącymi kostkami, jeśli
łaska.
- Sie robi, kochaniutki - odparła kelnerka. Odwróciła się i odjechała.
- Chodziło mi o kostki lodu! - zreflektował się reporter.
Przekonał się na własnej skórze, że idiomatyczne oprogramowanie używających
basica androidów kelnerów pozostawia najczęściej sporo do życzenia.
- I pewnie chcesz, żebym ci to podała w szklance, tak? - odcięła się Teedee, nie
odwracając głowy.
Den się roześmiał. Nie spodziewał się, usłyszeć takiej ciętej odpowiedzi.
Ktokolwiek pracował nad jej oprogramowaniem, musiał mieć duże poczucie humoru.
Spojrzał na smętne resztki zielonego płynu, zakręcił szklanką i przypomniał sobie,
o czym rozmawiał wcześniej z I-Five i Vondarem. Android powiedział mu kiedyś, że
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
92
poczucie humoru mają wszystkie automaty jego typu. Den zastanawiał się, jaka część
osobowości Teedle została zaprogramowana, a jaka wynika z jej osobowości. Podobno
istniał opracowany kilka wieków wcześniej prosty egzamin, który pozwalał uzyskać
odpowiedź na to pytanie. Jeżeli rozmawiając z niewidocznym partnerem, nie potrafiło
się odgadnąć, czy ma się do czynienia z istotą organiczną, czy cybernetyczną, należało
przyjąć pierwszą ewentualność.
Sullustanin nigdy nie słyszał, żeby takiemu egzaminowi poddano jakiegokolwiek
androida... a przynajmniej nikt nigdy się tym nie chwalił. Nie widział w tym nic
dziwnego. Prezes zarządu ogromnego przedsiębiorstwa produkcyjnego w rodzaju
Cybot Galactica albo Industrial Automaton mógł nie mieć ochoty, aby produkt nagle
zaczął sobie wyobrażać, że przysługują mu te same prawa co inteligentnej istocie
organicznej.
Był pewien, że I-5 zdałby taki egzamin bez trudu. Kto wie, może zdałaby go także
Teedle?
W końcu kelnerka przyniosła zamówiony trunek.
- Z kostkami, kochaniutki - oznajmiła. - Z zamrożoną H
2
O, jak sobie życzyłeś.
Den wypił łyk. Whisky była chłodna, ale ognista, i reporter poczuł, że po jego
wnętrznościach rozlewa się miłe ciepło. Uniósł szklankę, zakołysał nią i chwilę słuchał
grzechotu kulek lodu. Pomyślał, że od jakiegoś czasu w okolicy nie brakuje zamrożonej
wody. Od awarii kopuły pola siłowego upłynął ponad tydzień i nic nie wskazywało,
żeby usterka miała zostać szybko usunięta. Dobrze chociaż, że technikom udało się
ustabilizować temperaturę, chociaż na niezbyt przyjemnym poziomie minus sześciu
stopni. Śnieg przestał padać ale pod jego ciężarem zdążyły się zawalić dachy trzech
budowli. Mimo to nawet w obecnej sytuacji, chociaż warunki życia na powierzchni
Drongara pozostawiały wiele do życzenia, były i tak o wiele przyjemniejsze niż na
Hoth. Reporter przekonał się o tym na własnej skórze.
Podobno w celu usunięcia awarii należało sprowadzić spoza systemu co najmniej
dwie ważne części zapasowe. Dopóki nie zostaną dostarczone, pod kopułą miała
panować mroźna zima.
Zauważył, że przy jednym ze stolików siedzi dwóch członków zespołu
artystycznego. Bardzo chciałby wyciągnąć z nich jakieś informacje. Wyczuwał, że
przymusowa bezczynność zaczyna działać artystom na nerwy, ale kto mógłby mieć im
to za złe? Na pewno mieli napięty harmonogram występów, który obecnie legł w
gruzach. Opisanie ich przygody wymagałoby jednak ujawnienia awarii generatora
kopuły, a ci na górze postanowili utajnić tę informację, przynajmniej na razie. Den
trochę się zżymał, kiedy się o tym dowiedział, ale Vaetes pozostał nieugięty.
Sullustanin nie potrafił zrozumieć, do czego separatystom mogłaby się przydać ta
wiadomość, skoro wszyscy twierdzili, że to tylko drobna usterka. Mimo to zakaz
publikowania nie został odwołany i wszystko wskazywało, że jeszcze jakiś czas
pozostanie w mocy.
Nie miał więc do roboty właściwie nic oprócz picia kolejnych porcji trunku.
Jego sytuacji nie ułatwiał także sabotaż, jakiego się dopuszczono na pokładzie
fregaty MedStara. Z tego, co zdołał się dowiedzieć - a mimo tylu źródeł nie było tego
Michael Reaves, Steve Perry
93
wiele - ktoś spowodował eksplozję świadomie. Nie mieściło mu się to w głowie, bo
wysadzenia w powietrze okrętu szpitalnego nie uważano za działania zbrojne, ale za akt
najzwyklejszego barbarzyństwa. Prawdopodobnie sabotaż miał związek z wcześniejszą
eksplozją na pokładzie transportowca, co mogło sugerować, że do mobilnej jednostki
chirurgicznej przedostał się jakiś szpieg separatystów.
Nie trzeba dodawać, że Den nie mógł opublikować także tej informacji,
przynajmniej za pośrednictwem oficjalnych kanałów.
Pokręcił głową. Sytuacja wydawała się absurdalna. Szpieg? W oddalonej od
frontu walk medycznej bazie? Na powierzchni takiej zapadłej dziury jak Drongar? Po
wylosowaniu przydziału na tę planetę był pewien, że czeka go okres nudy i
przymusowej bezczynności, okazało się jednak, że podczas pobytu na terenie Mobilnej
Jednostki Chirurgicznej Siedem ani razu się nie nudził, ani nie narzekał na brak zajęć.
Kiedy dopił resztę trunku, do kantyny wszedł I-Five. Den zaprosił go gestem do
swojego stolika, ale android skierował się najpierw do szynkwasu, przy którym stała
Teedle.
Oboje zaczęli rozmawiać. Reporter siedział na tyle blisko, żeby ich słyszeć.
Zazwyczaj nie miał nic przeciwko podsłuchiwaniu, ale oboje dyskutowali w binarnym,
nie w basicu, i Den nie zrozumiał niczego z szybko następujących po sobie pisków,
gwizdów i świergotów.
Kilka sekund później Teedle odeszła, żeby obsłużyć jakichś gości, i dopiero wtedy
jej rozmówca usiadł przy stoliku reportera.
- Nie wiedziałem, że znasz binarny - zagadnął Sullustanin.
- Dziwi cię to? - odparł I-Five. - Musisz chyba wiedzieć, że oprogramowanie
protokolarnych androidów, nawet takich jak ja, których produkcja została wstrzymana,
umożliwia nam władanie wieloma językami.
- Racja - przyznał reporter. - Domyślam się, że robiłeś słodkie oczy do tej młodej
damy.
- Wcale nie - obruszył się automat. - Jeżeli już musisz wiedzieć, zapytałem o
numer jej modelu i o parametry podłoża półprzewodnikowego jej obwodów logicznych
i podzespołów.
Den był na tyle pijany, żeby uznać jego odpowiedź za zabawną.
- Wspaniały tekst - wykrztusił, kiedy przestał chichotać. - Może go wypróbuję na
tej małej tancereczce z zespołu Revoca. „Chodź do mojej kabiny, złotko...
podyskutujemy o parametrach podłoża półprzewodnikowego twoich obwodów i
podzespołów”.
Wybuchnął śmiechem.
- Istoty organiczne są zawsze zabawne - odezwał się I-Five. - Nawet jeżeli tylko
same sobie się takie wydają.
Den pohamował rozbawienie, chociaż jego fałdy policzkowe nie przestały się
kołysać z ledwo skrywanej wesołości.
- Nie marudź - powiedział. - Jeszcze nigdy się nie upiłeś, prawda? Miałem kilka
pomysłów, ale żadnego nie udało mi się wcielić w życie.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
94
- Nie jestem pewien, czy mam być ci za to wdzięczny, czy czuć się dotknięty -
odciął się android. - Prawdopodobnie pożądany skutek odniosłaby propozycja Klo
Merita, ale zgodziłbym się na nią tylko pod warunkiem, że później odzyskałbym
wszystkie dane, jakie mogłaby utracić moja pamięć. Dopóki nie będę tego pewien,
tłumiki samokontroli uniemożliwią jakąkolwiek zmianę mojej linii bazowej.
- No cóż, wciąż jeszcze się nad tym zastanawiam - mruknął Den. - Ale nic się nie
bój.
Uniósł szklaneczkę do ust i wysączył ostatnie krople trunku.
- To miło z twojej strony - stwierdził I-Five. - Czy właśnie przy takich okazjach
twoja twarz zapoznaje się z zawartością talerza pełnego płatków shroom? Bo jeśli tak,
to chociaż bardzo lubię zabawne zachowania istot organicznych, mam do wykonania
wiele innych prac, podczas których nie grozi mi podobne niebezpieczeństwo.
- Jeszcze nie jestem aż tak pijany - żachnął się Sullustanin. Odstawił na blat stołu
pustą szklankę, i nawet jej nie przewrócił, chociaż musiał poświęcić tej prostej
czynności całą uwagę.
- Najważniejsze, że sam w to wierzysz - odparł android.
Wstał i skierował się do wyjścia, ale kiedy otworzył drzwi, usunął się na bok,
żeby wpuścić do kantyny dwie istoty. Den zmrużył oczy, niemal oślepiony blaskiem
bijącym od zasp śniegu, i dopiero po chwili rozpoznał w nowych gościach Falleenkę i
Umbaranina. Jeśli dobrze pamiętał, przylecieli jakiś czas wcześniej, żeby się zająć
pracą administracyjną, więc na pewno podlegali nowemu zaopatrzeniowcowi w stopniu
sierżanta. Z początku reporter im zazdrościł, bo przynajmniej robili coś pożytecznego.
Tymczasem on, dopóki zakaz publikowania nie zostanie zniesiony, miał niewiele do
roboty oprócz siedzenia w kantynie i picia trunków.
Z drugiej strony, jeżeli o tym pomyśleć, jego zajęcie nie było wcale takie
najgorsze...
Michael Reaves, Steve Perry
95
R O Z D Z I A Ł
17
Dzieło zniszczenia się dokonało.
Szpieg stał przed iluminatorem i spoglądał na zielononiebieską planetę w dole. W
wyniku eksplozji śmierć poniosły trzydzieści trzy inteligentne istoty, unicestwieniu
uległo siedemnaście androidów, a straty materialne osiągnęły wysokość co najmniej
kilku miliardów kredytów. Column wiedział, że ostateczny rachunek będzie jeszcze
wyższy. Otrzymał rozkaz zniszczenia niższych pokładów, wskutek czego
przyjmowanie pacjentów z powierzchni Drongara zostało poważnie ograniczone. Odtąd
ranni i chorzy mieli czekać na transport w różnych medycznych bazach i część spośród
tych, którzy mogliby przeżyć, gdyby w porę przetransportowano ich na pokład fregaty
MedStara, miała umrzeć bez należytej opieki medycznej. Eksplozja powinna także
drastycznie spowolnić tempo wysyłki boty, ale nie na tyle, żeby zirytować władców
Czarnego Słońca. Gangsterzy wiedzieli o kontaktach Columna z separatystami. Szpieg
stąpał po kruchym lodzie, nie było co do tego wątpliwości. Musiał się upewnić, że w
sprawie dostaw boty jego usługi dla Czarnego Słońca przeważą możliwe
niedogodności, w przeciwnym razie do jego drzwi mógłby zapukać Nedijanin Kaird,
podobnie jak kiedyś zapukał do drzwi admirała Bleyda.
Katastrofa była niewątpliwie porażką Republiki, ale czy na tyle poważną, żeby
przechylić szalę zwycięstwa w tej wojnie na jej niekorzyść? Oczywiście, że nie. Była
jednak, jak głosiło popularne powiedzenie, jeszcze jednym klocem więcej na grzbiecie
bantha. Kto mógł wiedzieć, czy nie ostatnim, którego zwierzę nie zdoła udźwignąć? A
jeżeli nie ostatnim, to może przedostatnim?
Mimo to Column nie czuł satysfakcji. Nie miał świadomości dobrze spełnionego
obowiązku. Wysadzenie w powietrze szpitalnego okrętu czy choćby tylko jego części
było czynem odrażającym, nikczemnym i zasługującym ze wszech miar na potępienie.
Gdyby o jego postępku dowiedzieli się znajomi na Drongarze, którzy mieli o nim dotąd
dobre mniemanie, odwróciliby się od niego z obrzydzeniem. Pewnie także ucieszyliby
się, gdyby został stracony w ogniu blasterowych błyskawic. Radosnych okrzyków nie
wznosiłyby tylko osoby z palcami na spustach...
Szpieg wiedział, że nie powinien się nad tym zastanawiać. Bolesne doświadczenia
pozostawiały żywe rany i jeśli przywiązywało się do nich zbyt dużą wagę, nawet wiele
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
96
lat później sprawiały ból jak przypalanie żywym ogniem. Najlepiej było wepchnąć je
do komórki pamięci i przekręcić klucz w zamku. Powinny tam leżeć w ciemności do
końca dni i jeśli się ich nie oglądało, na ogół nie sprawiały dotkliwego bólu. Czasami to
był jedyny sposób, żeby dalej żyć.
O ile zdołał się zorientować, władze przypuszczały, że to był nieszczęśliwy
wypadek, więc chyba nikt nie szukał sabotażysty ani szpiega. Column wiedział, że
wcześniej czy później transporty rannych z powierzchni planety na pokład fregaty
zostaną wznowione i sytuacja się unormuje. Dopiero wówczas będzie mógł odlecieć i
wrócić do bazy.
Żeby snuć plany następnego ciosu, jaki wymierzy siłom zbrojnym Republiki.
Jeżeli Barrissa dobrze rozumiała znaczenie tego słowa, nazwanie cudem skutków
domięśniowego zastrzyku wyciągu z boty, jaki zaaplikowała umierającemu
żołnierzowi, byłoby lekką przesadą. Ale tylko lekką. Nie mogła zaprzeczyć, że
mężczyzna, który zaledwie kilka godzin wcześniej stał na progu wieczności, był
obecnie przytomny i świadomy, co się z nim dzieje. Gorączka zniknęła, a jeśli monitory
systemów telemetrycznych funkcjonowały prawidłowo jego szybko obumierające
organy jeszcze szybciej się stabilizowały. Liczba białych ciałek znacznie spadła,
chociaż wciąż jeszcze była trochę za wysoka. Wszystkie inne objawy również
wskazywały, że pacjent został praktycznie uzdrowiony.
Coś niesamowitego, pomyślała padawanka.
Miała jeszcze sześć przekazanych przez doktora Vondara domięśniowych
zastrzyków boty i znała kilku pacjentów, którym taki zabieg mógł bardzo pomóc.
Największą ulgę jako środek antybakteryjny i antywirusowy przynosił chyba istotom
człekokształtnym, ale inne osoby odczuwające silny ból, którego nie potrafiły
uśmierzyć zwykłe narkotyki, także doceniłyby siłę jego oddziaływania.
W mobilnej jednostce chirurgicznej przebywało o wiele więcej pacjentów niż
zazwyczaj, bo skutki eksplozji uniemożliwiały ich transport na pokład fregaty
MedStara. Stan zdrowia większości był stabilny, ale niektórzy wymagali szybkiej
specjalistycznej opieki medycznej, której nie potrafił im zapewnić personel jednostki.
Ich różnorodnym problemom mogło zaradzić podanie boty, ale Barrissa miała jej
niewiele.
Jeszcze dokonując obchodu pomieszczeń ośrodka medycznego, zastanawiała się,
skąd zdobyć większą ilość cudownego specyfiku. Naturalnie wszystkie większe uprawy
były dobrze pilnowane, ale Jos wyjawił jej, że tu i ówdzie spotyka się niestrzeżone
małe poletka dzikiej boty. Zan natrafił na kilka kępek i wykorzystał rośliny do
sporządzenia swoich preparatów. Gdyby padawanka znalazła dziko pleniące się rośliny
i zebrała chociaż kilogram, mogłaby sporządzić zawiesinę, która wystarczyłaby do
uleczenia pięćdziesięciu, a może nawet stu pacjentów. Nie znała wprawdzie
dokładnych dawek ani proporcji aktywnych składników niezbędnych do sporządzenia
roztworu nośnego, ale mogła dokonać analizy zawartości jednego z dozowników
doktora Yanta. Chemia i przygotowywanie leków nie należały do ulubionych
przedmiotów Barrissy podczas szkolenia medycznego, ale z obu wiedziała na tyle dużo,
Michael Reaves, Steve Perry
97
żeby zdać każdy z wyróżnieniem. Zamierzała wymyślić sposób, żeby jej starania
zakończyły się sukcesem.
Jaka szkodo, że Zan nie zostawił żadnych notatek, pomyślała. Oszczędziłoby mi
to czasu i trudu.
Naturalnie gdyby ktoś znalazł takie zapiski, ich właściciel mógłby mieć duże
nieprzyjemności. Oficjalnie to, co Zan i Jos zrobili, a do czego Barrissa się
przymierzała, było zabronione. Nie było jednak niemoralne i pod tym względem jej
szkolenie Jedi i wykształcenie medyczne nie pozostawiały wątpliwości. Istniały różne
prawa i przepisy. Niektóre uchwalano z niewłaściwych pobudek, inne miały usterki, a
niemal od wszystkich zdarzały się odstępstwa i wyjątki. W idealnych okolicznościach,
jeżeli rycerz Jedi stawał przed wyborem między przestrzeganiem prawa a kierowaniem
się nakazami sumienia, powinien starać się pogodzić jedno z drugim. Tyle że
okoliczności rzadko bywały idealne. W sytuacjach konfliktowych Jedi powinien
zawsze uznawać wyższość nakazów sumienia... i być gotowy do ponoszenia
konsekwencji, gdyby miało się to okazać konieczne.
W tym przypadku jej wybór nie był trudny. Ratowanie życia należało do jej
obowiązków. Postąpiłaby niewłaściwie, gdyby miała pod ręką odpowiedni środek i
pozwoliła pacjentowi umrzeć tylko z powodu wymogów prawa, uchwalonego na
potrzeby osób bogatych albo obdarzonych władzą.
Usłyszała cichy jęk. Odwróciła się i zobaczyła, że jeden z kilku niesklonowanych
pacjentów, rodiański porucznik o imieniu Zheepho, rzuca się na łóżku, jakby usiłował
pokonać unieruchamiające go presyjne pole. Rodianin cierpiał na chroniczną
miażdżycę kości, która w ciągu wielu poprzednich lat przebiegała bezobjawowo, aby
niespodziewanie się uaktywnić. Wywołujący ją zarazek, mikroorganizm będący czymś
pośrednim między wirusem a bakterią, powodował skurcze mięśni na tyle silne, że
rozrywały się zakażone więzadła, a podczas gwałtownych ataków tężyczki czasami
łamały się także kości. Nawet gdy dolegliwość była leczona, w pięćdziesięciu
procentach przypadków kończyła się śmiercią pacjenta. Nie istniało lekarstwo
gwarantujące całkowite wyzdrowienie, a większość dostępnych w bazie leków
wywołujących zwiotczenie mięśni nie wywierała na organizmy Rodian najmniejszego
wpływu. Chirurgiczne odłączenie pnia mózgowego mogło powstrzymać zarówno
aferentne, jak i eferentne przewodnictwo nerwowe, ale - jeśli nie liczyć takiej
drobnostki jak całkowity paraliż - taka operacja nie zahamowałaby konwulsji, bo
zakażeniu uległa sama tkanka mięśniowa, nie tylko centralny system nerwowy.
Barrissa liczyła na to, że ulgę może przynieść bota. Zheepho cierpiał straszliwe
męki i gdyby mu jakoś nie pomogła, pewnie szybko by umarł. W większości
przypadków infekcja rozprzestrzeniała się na różne narządy i było możliwe, że niektóre
najważniejsze, jak serce, wątroba czy płuca, po prostu odmówią posłuszeństwa.
Padawanka przejrzała bazy danych, ale w literaturze - przynajmniej w tej, do której
miała dostęp w mobilnej jednostce chirurgicznej - nie wspominano o możliwym
wpływie boty na organizmy Rodian.
Niewiele miała jednak do stracenia, bo jeszcze nigdy specyfik nie spowodował
śmierci istoty żadnej znanej rasy. Wiedziała także, że jeśli nie powstrzyma tężyczki,
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
98
stan zdrowia Zheepha pogorszy się do tego stopnia, że nawet jeśli będzie nadal żył, nikt
w mobilnej jednostce chirurgicznej nie zapewni mu wystarczającej opieki medycznej.
Ruszyła w stronę łóżka targanego konwulsjami Rodianma. Jeżeli chciała
zaaplikować mu specyfik, musiała wyłączyć generator presyjnego pola i wstrzyknąć
dawkę w ramię albo w udo. Dozownik miał wstrzelić rozpylony specyfik bezpośrednio
do tkanki mięśniowej, ale należało to zrobić, zanim ciałem pacjenta wstrząśnie seria
kolejnych drgawek. Barrissa pomyślała, że może się posłużyć Mocą, żeby
unieruchomić pacjenta.
Stanęła obok łóżka.
- Posłuchaj, Zheepho - zaczęła. - Nazywam się Barrissa Offee i jestem
uzdrowicielką Jedi.
- Wy... wy... wybacz mi, że n... n... nie ws... wstanę, uz... uz... dro... wicielko -
wyjąkał oficer przez zaciśnięte płytki wargowe.
- Mam tu specyfik, który może ci pomóc - ciągnęła padawanka, wyjmując z
kieszeni dozownik z aerozolem. - Istnieje jednak pewne ryzyko, którego nie potrafię
nawet ocenić.
Rodianin skulił się niczym wielka pięść. Tym razem spazm trwał dwadzieścia
sekund, a na napiętej skórze chorego pojawiły się błękitnozielone krople potu. Kiedy
atak minął, Zheepho spojrzał na Barrissę.
- W te... tej chwi... chwili, uzdro... wi... cielko, z radością przyjąłbym tru... tru...
truciznę, gdybyś mi... mi... ją po... dała - wyjąkał. - Aaaach!
Sekundę później chwycił go kolejny atak, tym razem jednak trwał krócej niż
poprzedni.
- Muszę przedtem wyłączyć presyjne pole - wyjaśniła młoda Jedi. - Postaraj się
leżeć tak nieruchomo, jak potrafisz.
- Żaden pro... pro... problem - wyjąkał Rodianin.
Barrissa czuła się bardziej niepewnie, niż się do tego przyznawała. Nie mogła
wywrzeć wpływu na umysł pacjenta, bo i tak nie kontrolował skurczów mięśni, więc
musiała unieruchomić Zheepha siłą. Mogła wprawdzie pomóc sobie trwającym jakiś
czas naciskiem Mocy, ale wiedziała, że musi bardzo uważać, żeby nie zranić pacjenta,
co nie było szczególnie trudne z uwagi na stan jego zdrowia.
Znalazła właściwe zespolenie z Mocą, w stopniu, którego potrzebowała, i
pchnąwszy ku Rodianinowi falę myśli, przyszpiliła go do łóżka. Kiedy się upewniła, że
pacjent leży nieruchomo, uzbroiła kciukiem dozownik z rozpyloną bota. Musiała już
tylko wyłączyć generator presyjnego pola, wyciągnąć rękę, przyłożyć wylot dozownika
do mięśnia pacjenta... i zadanie właściwie byłoby wykonane.
Do dzieła! - pomyślała.
Wyłączyła presyjne pole i wyciągnęła ku Rodianinowi ręce. Lewą unieruchomiła
jego nogę, a prawą przycisnęła wylot dozownika do uda. Sięgnęła kciukiem do
włącznika...
W tej samej sekundzie ciałem Zheepha wstrząsną! silny spazm. Nieoczekiwanie
duża siła skurczu mięśni sprawiła, że Barrissa straciła kontaki z Mocą.
Szybko! - pomyślała.
Michael Reaves, Steve Perry
99
- Kiedy przycisnęła guzik na obudowie dozownika, noga Zheepha szarpnęła się,
jakby poraziło ją tysiąc woltów elektrycznego napięcia. Wylot dozownika ześlizgnął się
z uda pacjenta, ale padawanka nie rozluźniła palców drugiej ręki, ściskających jego
nogę.
W następnej chwili chorym szarpnął drugi skurcz i Barrissa straciła równowagę.
Zachwiała się i osunęła na łóżko. Wylot dozownika się przemieścił, a zawartość wylała
się na grzbiet jej drugiej dłoni.
Zawiesina rozpłynęła się po skórze. Barrissa poczuła chłód i uświadomiła sobie,
że część boty dostała się do żyły. Szybko się wyprostowała, włączyła generator
presyjnego pola i wyłuskała z kieszeni drugi dozownik z dawką boty. Kiedy
stwierdziła, że mięśnie Zheepha znów zwiotczały, ponownie wyłączyła pole,
przycisnęła wylot urządzenia do uda pacjenta i przycisnęła kciukiem guzik.
Tym razem miała więcej szczęścia.
Włączyła generator, cofnęła się i zaczęła obserwować Rodianina. Jego ciałem
nadal wstrząsały skurcze, ale za każdym razem słabsze niż poprzednie. Po mniej więcej
dwóch minutach drgawki zanikły.
Czy możliwe, żeby bota działała tak szybko? - pomyślała.
- Ho, ho - odezwał się Rodianin. - Dzięki, uzdrowicielko. Nie mam pojęcia, co
zrobiłaś, ale będę ci za to wdzięczny do końca życia.
Padawanka się uśmiechnęła.
- Wrócę tu za jakiś czas i zobaczę, jak się czujesz - obiecała.
Zheepho leżał na Zielonym Łóżku, ostatnim w rzędzie na tym oddziale. Barrissa
przeszła przez obszar sterylizującego pola i skręciła do magazynu. Zaczerpnęła energii
Mocy i skierowała ją w głąb własnego ciała. Wprawdzie bota nie wywierała
szkodliwego wpływu na organizmy ludzi, jej organizm otrzymał jednak dosyć dużą
dawkę. Nie wyczuwała żadnej różnicy, ale...
W następnej chwili otoczyło ją pozbawione źródła światło.
Zamrugała i zobaczyła, że trzy metry od niej, pod przeciwległą ścianą, stoi
mistrzyni Luminara Unduli. Jej nauczycielka patrzyła na nią i zagadkowo się
uśmiechała.
- Mistrzyni? - zapytała zaskoczona Barrissa. - Skąd się tu...
Wizerunek Luminary zamigotał, stał się półprzezroczysty, potem przezroczysty i
w końcu zniknął niczym blask zgaszonego pręta jarzeniowego.
Barrissa odetchnęła głęboko i poczuła w sobie przypływ energii... czystej,
nieokiełznanej, bezkresnej potęgi. Stała się transcendentna, niemal wszechobecna.
Znajdowała się równocześnie w swoim ciele i poza nim. Miała świadomość
postrzegania poza trzema, a nawet czterema wymiarami. Odnosiła wrażenie, że może
chwycić tkankę czasoprzestrzeni obrócić ja i skleić, w jaki sposób zechce. Jedną
oślepiająco krótką chwilę czułą Moc jak nigdy do tej pory... jakby poza Mocą nie
istniało nic innego. Uzyskała coś w rodzaju kosmicznej świadomości, dzięki której
czuła się zespolona ze wszystkim i wszędzie, zdolna do zrobienia wszystkiego,
cokolwiek przyjdzie jej do głowy...
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
100
W ciągu tej trwającej mgnienie oka albo całą wieczność chwili stała się samą
esencją Mocy.
Słońca rodziły się i gasły, cywilizacje na planetach rozkwitały i upadały a czas
płynął z szybkością blasterowej błyskawicy albo okrętu mknącego przez nadprzestrzeń,
ale Barrissa czuła, że może śledzić wszystkie wydarzenia. Dostrzegała najdrobniejsze
szczegóły na każdej planecie we wszystkich galaktykach, aż po najdalsze krańce
wszechświata.
To było niesamowite uczucie, niemożliwe do opisania. Właśnie tak musiałoby się
czuć bóstwo, gdyby jakieś istniało.
Padawanka nie potrafiłaby powiedzieć, ile czasu spędziła w takim stanie, kilka
chwil czy kilka eonów, bo czas stracił dla niej wszelkie znaczenie...
A potem wszystko się skończyło. Chwiejąc się, młoda Jedi podeszła do ściany,
oparła się o nią plecami i zaskoczona dziwnym zjawiskiem, powoli osunęła się i usiadła
na zimnej posadzce.
Oddychała z wysiłkiem. Czuła się, jakby potężna fala wyrzuciła ją na brzeg
oceanu, ale w jej głowie wciąż jeszcze krążyło wspomnienie poprzedniego stanu. Czuła
się wyczerpana, ale zarazem... w pewnym sensie mądrzejsza.
Co to było? - pomyślała. Co mi się właściwie przydarzyło?
Michael Reaves, Steve Perry
101
R O Z D Z I A Ł
18
Jos nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek, odkąd wylądował na powierzchni
planety, był bardziej podniecony. Czekał niecierpliwie na lądowanie transportowca, na
którego pokładzie wracała Tolk. Stał na skraju lądowiska i raz po raz spoglądał w górę,
ale z powodu kłębiących się pod kopułą przeklętych chmur niczego nie mógł dostrzec.
Chociaż androidy usuwały śnieg ciągle, całą dobę, w niektórych miejscach zaspy
sięgały do wysokości piersi. Do tej pory pracownicy mobilnej jednostki chirurgicznej
sklecili naprędce tyle grzejników, że w większości zamkniętych pomieszczeń panowała
znośna temperatura. W niektórych było nawet ciepło, ale sytuacja pozostawała nadal
kłopotliwa. Snujące się nisko mgły i opary uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek na
odległość większą niż kilkadziesiąt metrów. Wszyscy czuli się, jakby żyli w
półprzezroczystej wielkiej bańce. W ciągu poprzedniej doby nie wydarzył się ani jeden
atak nieprzyjaciół w pobliżu bazy, nigdzie też nie wylądowała zabłąkana rakieta ani
śmiercionośny strumień zjonizowanych cząstek. Gdyby to zależało od Vondara,
wyłączyłby całkowicie generator kopuły pola siłowego, pozwolił, żeby śnieg się
roztopił - co na pewno nie potrwałoby długo - i dopiero wtedy polecił technikom
usunięcie awarii. Co prawda, gdyby to od niego zależało, w ogóle by się nie znalazł na
powierzchni tej zapowietrzonej planety. No i nikt by nie potrzebował ochronnych
kopuł, bo po prostu nie doszłoby do wybuchu tej przeklętej wojny.
W pewnej chwili w niewidzialnej wypukłości otworzyło się okno, przez które
przeleciał transportowiec z Tolk na pokładzie. Szybka wymiana gorącego i lodowatego
powietrza wprawiła chmury i kłęby mgły w wir podobny do miniaturowej trąby
powietrznej. Kilka minut później okno w kopule się zamknęło i wir zniknął, a po chwili
z chmur wyłonił się transportowiec, który zawisnął nad odśnieżoną płytą lądowiska.
Krótko potem spod kopuły zaczęły się sypać kolorowe płatki śniegu. Miały
czerwonawe zabarwienie dzięki koloniom zarodników, które dostały się przez okno i
zostały w mgnieniu oka zamrożone.
Trwało chyba całą wieczność, zanim statek wylądował i opadła rampa
lądownicza. Zeszło po niej pięcioro ludzi i dopiero wtedy w otworze włazu pojawiła się
Tolk. Pielęgniarka była ubrana w chirurgiczny kitel, a jej bagaż ciągnął android tragarz.
Jos zauważył na obnażonych przedramionach Tolk ślady odmrożenia.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
102
Na widok ukochanej poczuł falę radości, która przyprawiła go niemal o zawrót
głowy. Podbiegł do Tolk, by ją objąć. Lorrdianka odprężyła się w jego objęciach, ale po
chwili jakby zesztywniała.
- Witaj - odezwał się Vondar. - Nic ci się nie stało?
- Nic a nic. - Tolk rozejrzała się i wzdrygnęła. - Nie żartowałeś, kiedy
opowiadałeś mi o kaprysach tutejszej pogody.
- Nie jest tak źle - pocieszył ją Jos. - Tylko w pobliżu budynku archiwum panuje
coś w rodzaju bieguna zimna. Zalega tam tyle śniegu, że skryłby nawet wampę na
szczudłach. - Ujął ją za rękę i delikatnie zawrócił do obozu. - Chodźmy do środka, to
się trochę ogrzejesz.
Nie puszczając jej ręki, skierował się do swojej kabiny.
- Zajrzyjmy najpierw do mnie - zaproponowała Tolk. - Powinnam tam mieć jakąś
kurtkę.
Jos wzruszył ramionami.
- Jak chcesz - powiedział.
Kiedy znaleźli się w jej kabinie, Jos stwierdził, że zainstalowany i nieco wcześniej
włączony przez niego grzejnik zdążył nadać powietrzu znośną temperaturę. Tolk
usiadła na pryczy.
- Śnieg - stwierdziła. - Na Drongarze. Coś niebywałego.
- Szybko się do niego przyzwyczaisz - stwierdził Korclianin. - Pewnie będziesz go
traktowała jako coś w rodzaju wrzodu na pośladku... zwłaszcza zważywszy na naszą
trudną sytuację. Jeżeli tamci na górze nie zaczną szybko odbierać od nas pacjentów,
będziemy musieli układać ich w magazynach, bo już w tej chwili zaczyna brakować
miejsc na oddziałach.
Tolk kiwnęła głową. Jos uświadomił sobie, że wygląda na zmęczoną. Zmęczoną i
wymizerowaną.
- Bardzo źle było tam w górze? - zapytał współczująco.
Pielęgniarka westchnęła.
- Nie dla mnie - powiedziała. - Pełniłam dyżur na pokładzie dowodzenia. Przed
odcięciem rozhermetyzowanych sekcji kadłuba odczuliśmy tylko silny wstrząs. Nie
znałam ani jednej osoby spośród ofiar, a rannymi i wszystkimi, którym udało się
uratować, zajęły się ekipy ratunkowe pełniące służbę wiele pokładów niżej.
Jos pokręcił głową.
- Nie do wiary - westchnął. - Żeby wysadzać w powietrze szpitalny okręt!
- To rzeczywiście haniebny czyn - przyznała Lorrdianka, ale jej głos miał
beznamiętne, obojętne brzmienie.
Zapadła niezręczna cisza.
- Przyrządzić ci trochę stymkafeiny? - zapytał w końcu Vondar.
- Bardzo chętnie.
Chirurg zakrzątnął się, żeby przygotować gorący napój.
- A jak się miewa mój drogi starszy kuzyn Erel? - zapytał w pewnej chwili.
Tolk odwróciła głowę i spojrzała na swoją torbę.
- Świetnie - mruknęła.
Michael Reaves, Steve Perry
103
Jos doszedł do wniosku, że nawet jeżeli wziąć pod uwagę przeżycia dziewczyny
w ciągu kilkunastu poprzednich dni, jej zachowanie wydaje się bardzo dziwne.
- Tolk? - zagadnął. - Na pewno nic ci nie jest?
Pielęgniarka machnęła ręką.
- Nie-e, czuję się doskonale - powiedziała. - Po prostu jestem zmęczona, to
wszystko. Przeżyłam... trudne chwile.
- Jasne - przyznał Vondar z wahaniem. - Może pójdziemy do kantyny, żeby coś
zjeść i czegoś się napić? Co ty na to?
Lorrdianka spojrzała na niego.
- Przepraszam cię, Jos, ale chyba nie mam ochoty - powiedziała.
- W porządku, nic nie szkodzi - zapewnił Korelianin. - Możemy zostać tu, żaden
problem. Uhm... mógłbym przynieść coś do jedzenia ze stołówki...
- Posłuchaj, Jos - przerwała Tolk ostrym tonem, który słyszał stanowczo zbyt
wiele razy od zbyt wielu najbliższych krewnych. - Ja... wydaje mi się, że muszę tylko
odpocząć.
- Aha - mruknął Vondar. - Jasne, naturalnie...
Zawahał się, niepewny, co powiedzieć. Tolk nie wyglądała na zachwyconą ich
spotkaniem. Mogła być naprawdę zmęczona, a wydarzenia ostatnich tygodni musiały
wywrzeć wpływ na jej psychikę... ale była przecież chirurgiczna pielęgniarka, w
wojskowym szpitalu. W ciągu miesiąca oglądała śmierć większej liczby istot, i to w
bardziej drastycznych okolicznościach, niż wiele innych pielęgniarek w ciągu
dziesięciu lat. Była odporna jak durastal, więc jakim cudem eksplozja, której
najgorszych skutków nawet nie widziała, mogła zrobić na niej takie wrażenie?
Spojrzał na chronometr.
- Za kilka minut zaczyna się mój dyżur - powiedział i z zaskoczeniem uświadomił
sobie, że jest wdzięczny losowi za pretekst do rozstania się z Tolk. - Ja... skontaktuję
się z tobą, kiedy skończę, dobrze? Oczywiście jeżeli nie będziesz miała nic przeciwko
temu.
- Naturalnie, że nie - bąknęła pielęgniarka.
Jos podszedł bliżej i objął ją, ale jeszcze raz odniósł wrażenie, że mięśnie Tolk
napinają się pod dotykiem jego dłoni. Pocałował ją i dziewczyna odwzajemniła
pocałunek, ale było tak, jakby całował się z siostrą... Nie wyczuł nawet odrobiny
namiętności.
Kiedy, osłaniając oczy przed padającymi płatkami śniegu, brnął do sali
operacyjnej, ogarnął go nieokreślony niepokój. Tolk wróciła z wyprawy na pokład
fregaty odmieniona. Nie miał pojęcia, dlaczego ani jak, ale nie była tą samą osobą,
która tam poleciała.
Przeczuwał, że wydarzyło się coś złego. Coś bardzo złego...
Kiedy Den usiadł na zwykłym miejscu przy stoliku do sabaka, od pierwszej chwili
wyczuł, że coś się zmieniło, ale nie od razu uświadomił sobie, co takiego. Dopiero
kiedy uniósł rękę, żeby zamówić porcję trunku, zauważył, że w kantynie nie ma Teedle.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
104
Pomyślał, że to dziwne. W przeciwieństwie do istot organicznych, androidy nie
pracowały na zmiany. Teedle pełniła służbę zawsze, kiedy kantyna była otwarta, tym
razem jednak nigdzie jej nie widział.
Nie widział także Josa ani Tolk, ale pamiętał, że pielęgniarka zaledwie kilka
godzin wcześniej wróciła z pokładu fregaty MedStara, więc nie widział w tym nic
niezwykłego. Oprócz niego przy stoliku siedzieli Barrissa, I-Five i nowa osoba, której
widok od razu poprawił mu humor: Eyara Marath, sullustańska piosenkarka z zespołu
artystycznego Revoca. Czarująca istota zajmowała miejsce dokładnie naprzeciwko
niego po drugiej stronie stolika. W pewnej chwili uniosła głowę znad szklanki i ciepło
się do niego uśmiechnęła.
Reporter odpowiedział jej uśmiechem. Od jakiegoś czasu się zastanawiał, jak
zawrzeć z nią znajomość, a oto nadarzała się fantastyczna okazja. Od tak dawna nie
widział żadnej innej istoty płci pięknej swojej rasy, że chyba nawet wiedźma-
czarownica To’onalk wydałaby mu się pociągająca. Naturalnie nic podobnego mu nie
groziło, bo Eyara wyglądała uroczo niczym bogini piękności. Była na tyle młoda, że
prawdopodobnie mógłby być jej ojcem, ale jeżeli sądzić z zalotnego spojrzenia, wcale
tak o nim nie myślała. Miała czarne jak obsydian, błyszczące i wielkie nawet jak na
istotą z Sullusty oczy i łagodnie zaokrąglone, kształtne, duże uszy, a na policzkowych
fałdach skóry perliły się kropelki śliny. Kiedy zaszczyciła go uśmiechem, na jej twarzy
pojawiły się różowawe rumieńce.
O tak. Miał przed sobą wcielenie piękna!
- Wa loota maga nu - odezwała się piosenkarka. - Mi nama Eyara Marath.
Den zamrugał. Wypowiadała słowa z niewłaściwym akcentem, zupełnie jak istota
płci pięknej pragnąca się przypodobać towarzyszowi życia.
- Wa denga, seet’ boos’e - powiedział. - Mi nama Den Dhur.
Jego rozmówczyni znów się uśmiechnęła i reporter uświadomił sobie, że już nie
jest mu zimno. Ani trochę. Nie musiał się czuć przy tym stoliku jak staruszek.
- A gdzie Teedle? - zagadnął pozostałych graczy. Nagle zapragnął się czegoś
napić.
Nikt mu nie odpowiedział.
Reporter spojrzał na Merita, ale rosły Equanin wyglądał na zakłopotanego.
- Już tu nie pracuje - odparł cicho.
- Co takiego? - żachnął się Den. - Dostała przydział gdzie indziej? Przecież
dopiero niedawno zatrudniono ją w naszej kantynie.
Pomyślał, że dwie albo trzy szklaneczki blastera bardzo pomogłyby mu się
odprężyć. Wprawdzie mógłby się bez nich obejść, ale...
Zorientował się, że zapadła kolejna niezręczna cisza, którą przerwał w końcu I-5.
Jednostka TDL-pięć-zero-jeden została zdezaktywowana - oznajmił cicho.
- Powtórz, proszę - zażądał Sullustanin.
- Technicy poszukiwali podzespołu centralnego morywatora - wyjaśnił android. -
Jednostka TDL-pieć-zero-jeden była jednym z ostatnich modeli firmy Cybot Galactica,
a techniczne parametry jej motywatora typu YX-90 były identyczne jak motywatora do
generatora fazowych harmonicznych kopuły naszego pola siłowego. Trzeba było...
Michael Reaves, Steve Perry
105
Den uniósł rękę i przerwał androidowi.
- Zaraz, zaraz - burknął, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. - Chcesz
powiedzieć, że rozłożono ją na części, żeby funkcjonować mogło inne urządzenie?
Gdyby to było możliwe, głos I-Five brzmiałby jeszcze bardziej beznamiętnie niż
zwykle, a jego twarz przybrałaby bardziej nieprzenikniony wyraz.
- Specjaliści z sekcji inżynieryjnej stwierdzili, że upłynie przynajmniej pięć
standardowych tygodni, zanim sprowadzą rezerwowy motywator do uszkodzonego
generatora, więc zaczęli się rozglądać za odpowiednimi częściami zamiennymi - zaczął
z namysłem. - Zażądali, żeby jednostka TDL-pięć-zero-jeden...
- Teedle - poprawił go z naciskiem Sullustanin. - Nazywa się Teedle.
Protokolarny android umilkł i jakiś czas się nie odzywał.
- Zażądali, żeby przekazała im jednostkę typu YX-90 - podjął w końcu. - Jej
parametry robocze mieściły się w zakresie umożliwiającym dostrojenie generatora
fazowych harmonicznych.
Den wpatrywał się w androida z szeroko otwartymi ustami.
- Nie do wiary - powiedział po chwili. - Rozebrali ją na części? Jak śmieli? Teedle
była kimś więcej niż tylko... - Urwał, kiedy dotarło do niego pełne znaczenie słów
androida. - Parametry robocze - mruknął. - Przypominam sobie, że kiedyś rozmawiałeś
z nią na ten temat.
- Posłuchaj, Den, I-Five nie jest... - zaczęła Barrissa.
Reporter zignorował ją i wbił spojrzenie w androida.
- To tyją wystawiłeś, prawda? - zapytał oskarżycielskim tonem.
- Otrzymałem polecenie ustalenia potencjalnej przydatności jej motywatora -
odparł I-Five.
- Nie do wiary! - Sullustanin pokręcił głową - Skazałeś na zagładę kogoś
podobnego do siebie.
- Rozumiem twoje oburzenie, ale nie masz pojęcia o dwóch ważnych faktach -
wtrąciła Barrissa.
Den zwrócił uwagę, że jej głos ma dziwne brzmienie, ale nie miał czasu się nad
tym zastanawiać. Jego ulubiona kelnerka zniknęła, a winę za to ponosił I-5, jej rzekomy
przyjaciel.
- Wiem wszystko, co muszę wiedzieć... - zaczął.
- Teedle zgłosiła się na ochotnika, Den - uciął Merit.
Reporter przeniósł spojrzenie na equańskiego empatę.
- Coś ty powiedział? - zapytał.
- Wiedziała, jakie będą konsekwencje - ciągnął Klo. - To ona się zorientowała, ze
jej motywator ma prawie identyczne parametry jak ten, którego szukali technicy. I-Five
tylko potwierdził jej przypuszczenia. To wcale nie był jego pomysł.
Den pokręcił głową. Wypatroszyli ją, pomyślał ponuro. Teedle była istotą równie
inteligentną jak wszystkie inne siedzące przy stoliku do sabaka, a do tego zabawną, ale
ktoś jednym szarpnięciem ją wypatroszył.
- Wydaje mi się, że jesteś winien I-Five przeprosiny - odezwała się Barrissa.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
106
Także tym razem jej głos brzmiał jakby inaczej, chociaż trudno byłoby
powiedzieć, dlaczego. Padawanka wydawała się... no cóż, starsza. O wiele starsza. Ale
przecież to było niemożliwe.
- Nie ma takiej potrzeby - odezwał się automat. - Mimo wszystko jestem tylko
protokolarnym androidem. Dlaczego miałbym się czuć urażony?
Den westchnął.
- Przepraszam cię, I-Five - powiedział. - Okazało się, że moje podejrzenia są...
odległe od prawdy o wiele parseków. Ja, uhm... och, niech to zaraza! Lepiej zagrajmy
w sabaka.
Karty zaczął rozdawać Klo, bo wiele rozdań wcześniej gracze postanowili
zrezygnować z usług Karcianego Rekina, który tkwił smętnie w kącie sali.
Więc to tak, pomyślał reporter. Jeszcze jedna różnica między istotami
organicznymi a androidami. Rozmawiasz z nimi jak z żywymi osobami, ale okazuje się,
że w każdej chwili... mogą zostać rozebrane na części, bo mają element albo podzespół,
który bardziej przydałby się gdzie indziej. Naturalnie, podczas wojny ginęły także żywe
istoty... w mgnieniu oka mogli stracić życie przyjaciele, z którymi się piło albo grało w
karty, ale to było coś innego niż w przypadku androidów. Den doszedł do wniosku, że
musi się nad tym głębiej zastanowić.
Sięgnął po swoje karty i zauważył, że Eyara Marath znów uśmiecha się do niego.
Odwzajemnił jej uśmiech i pomyślał, że to dobry omen. Wszystko wskazywało, że
Sullustanka nie czuje się urażona jego napadem złego humoru. Była wyjątkowo
urodziwa. Od jak dawna nie siedział przy jednym stole z istotą płci pięknej swojej rasy?
Od jak dawna nie łączyła go z żadną bliska zażyłość? Stanowczo zbyt długo.
Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
- No cóż, przykra sprawa, ale mówi się trudno - mruknął, nie zwracając się do
nikogo w szczególności. - Mimo wszystko, kiedy nadejdą zamówione części zapasowe,
technicy naprawią Teedle i znów będzie jak nowa. Mam rację?
Zapadła jeszcze jedna niezręczna cisza. Przerwał ją I-5.
- Technicy nie złożyli zamówienia na nowy motywator - oznajmił łagodnie. -
Wojskowi wypłacą odszkodowanie korporacji, do której należała Teedee, ale nie widzą
potrzeby płacenia drugi raz takiej samej sumy za instalowanie nowego motywatora.
Den osłupiał. Znów spojrzał na androida, jakby nie mógł uwierzyć własnym
uszom.
- Niech to zaraza - burknął w końcu.
- Słuszna uwaga - odparł automat.
Merit skończył rozdawać karty.
Michael Reaves, Steve Perry
107
R O Z D Z I A Ł
19
Jos zdobył kurtkę i parę termicznych rękawic, co oznaczało, że usterka generatora
kopuły zostanie prawdopodobnie szybko usunięta. Wydawało mu się, że ilekroć starał
się na coś przygotować, krótko potem znikała potrzeba takich starań. Na razie jednak
czuł się o wiele lepiej.
Kiedy szedł do stołówki, usłyszał świergot osobistego komunikatora.
- Panie doktorze Vondar, mamy problem w sali operacyjnej - usłyszał głos jednej
z pielęgniarek.
- To nic moja zmiana... - zaczął.
- Tak, panie kapitanie, pułkownik Vaetes o tym wie, ale prosi, żeby pan wpadł.
- Dobrze. Już idę - odparł Korelianin.
Tego dnia w sali operacyjnej ratowano życie tylko kilku pacjentom. Wokół
jednego ze stołów zgromadziło się jednak sześć osób, pielęgniarek i lekarzy, do których
należał także Vaetes. Na widok wchodzącego Josa pułkownik cofnął się od stołu, ale
pozostali zasłaniali pacjenta Josowi.
- Jestem, panie pułkowniku - zameldował Vondar. - W czym problem?
- Czy kiedykolwiek operowałeś Nikta? - zapytał przełożony.
Zaskoczony Jos uniósł brwi.
- Trafił do nas rogatogłowy? - zapytał. - Nie miałem pojęcia, że jacyś przebywają
na powierzchni tej planety.
- Obawiam się, że tak - odparł Vaetes. - To jeden ze zbieraczy pracujących na
polach boty. Jego żniwiarka najechała na niewybuch i została rozerwana na kawałki.
Pacjent ma w ciele mnóstwo odłamków, a żaden z nas nigdy nie operował Nikta. Ty
masz o wiele większe doświadczenie, więc może kiedyś miałeś z jakimś do czynienia.
Jos głęboko odetchnął.
- Nie po pierwszym roku praktyki - przyznał ponuro. - Obawiam się, że nie mam
odpowiednich kwalifikacji, wymaganych...
- Ale nikt z nas w ogóle żadnego nie kroił, Jos - przerwał łagodnie Vaetes. -
Nawet porucznik Divini. Twoja wiedza z tamtego okresu to więcej niż wszystko, czym
dysponujemy.
Naturalnie miał rację.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
108
- Przygotuję się do operacji - odparł z rezygnacją Korelianin.
- Dzięki - oznajmił dowódca. - Tolk już tu jest, to ci pomoże.
Jos pokiwał głową.
Kiedy wysterylizował ręce, jedna z pielęgniarek ubrała go w kitel i pomogła mu
włożyć chirurgiczne rękawice. Podszedł do stołu operacyjnego i zobaczył po drugiej
stronie Tolk, która układała potrzebne narzędzia. Bardzo chciałby ją zapytać o
samopoczucie, ale obserwowało ich zbyt wiele osób, żeby w takich warunkach
rozmawiać na tematy osobiste.
Nagle, jakby jakieś znudzone bóstwo wojenne umiało czytać w jego myślach, dał
się słyszeć coraz głośniejszy pomruk jednostek napędowych nadlatujących
lądowników.
- Uwaga, nowi pacjenci! - zawołał Vaetes. - Jos, dasz sobie sam radę?
- Prawdopodobnie nie, ale i tak mi nie pomożecie, patrząc na ręce -odparł Vondar.
Zajmijcie się nimi. Zawołam was, jeżeli będę miał jakiś problem.
Przy rannym pacjencie zostali tylko Jos, Tolk i kilka czekających w pogotowiu
sterylnych androidów. Korelianin spojrzał na pielęgniarkę. Umieszczone pod sufitem
oświetlenie, stykając się z granicą pola elektrostatycznego, okalało jej głowę pajęczyną
mikroskopijnych rozbłysków, co sprawiało, że wyglądała jak anioł. Nawet w kitlu i w
masce jest piękna, pomyślał Vondar.
- Cześć - powiedział.
- Cześć - odparła Lorrdianka, ale w widocznych nad maską oczach nie pojawił się
nawet cień uśmiechu. Prawdę mówiąc, w ogóle na niego nie patrzyła.
Jos przyjrzał się pacjentowi. Niktowie byli gadopodobnymi istotami o twarzach
okolonych wianuszkiem niewielkich rogów z dwoma większymi wyrastającymi z
brody. Vondar słyszał o czterech czy pięciu odmianach Niktów, a jego pacjent miał
zielonkawą skórą, co wskazywało, że pochodzi z zalesionych nadmorskich rejonów
macierzystej planety. Leżał na stole rozebrany, a na jego torsie widniało kilka
zasklepionych ran.
Jos wiedział, że czeka go zadanie podobne jak w przypadku każdego innego
pacjenta. Musiał wysondować kanał każdej rany, wyciągnąć odłamek i pozszywać albo
wymienić uszkodzone organy. Niestety nie mógł ich niczym zastąpić, bo był pewien, że
w banku nie przechowywano ani jednego sklonowanego organu Nikta.
Także przy wyciąganiu odłamków czekało go sporo roboty. Porastające skórę,
Nikta łuski mogły się przemieszczać, żeby osłaniać zranione miejsca. Dzięki wielu
tysiącleciom procesu ewolucji reakcja zachodziła odruchowo i miała na celu ochroną
ran przed zakażeniem do czasu, aż się zasklepią i zagoją. Na ogół to wystarczało... ale
też żadna istota rasy Nikto nie miała w ciele kilku sporych kawałków durastali.
- Musimy zlikwidować napięcie mięśni na tyle, żeby dało się unieść płytki łusek
podbrzusza - odezwał się Jos do Paleel, jednej z pielęgniarek, która nie wysterylizowała
rąk i nie brała czynnego udziału w operacji. - Zorientuj się, jaki środek działa w taki
sposób na organizmy Niktów.
- Już to sprawdziłam - odparła pielęgniarka. - Myopleksaril, wariant czwarty. Trzy
miligramy na każdy kilogram masy ciała pacjenta. Dożylnie.
Michael Reaves, Steve Perry
109
- W porządku - mruknął Vondar. - Ile może ważyć nasz pacjent?
- Sześćdziesiąt kilogramów.
Jos dokonał w pamięci niezbędnych obliczeń.
- Więc podamy mu sto osiemdziesiąt myopleksarilu, czwórki, dożylnie -
zdecydował.
Ktoś włączył urządzenie do dożylnych zastrzyków. Był to zabieg dość prosty, ale
Jos nigdy nie lubił aplikować takich zastrzyków inteligentnym gadom, bo szukanie żył
pod porośniętą łuskami skórą stanowiło zazwyczaj nie lada wyzwanie. W obecnej
chwili nie dysponował jednak osmotycznymi kroplomierzami i musiał się zadowolić
tym, co miał. Trendy, druga pielęgniarka, napełniła komorę dozownika środkiem
zwiotczającym mięśnie i jeszcze raz się upewniła, czy lekarstwo i dawka są właściwe.
Dopiero wtedy przycisnęła wylot wtryskiwacza do ciała pacjenta.
Jos wiedział, że na działanie leku musi poczekać. Odwrócił się do pielęgniarki.
- Threndy, zechciej w tym czasie uporządkować narzędzia - polecił. - Paleel, na
wszelki wypadek przynieś drugi zestaw do operowania inteligentnych gadów. Tolk,
chodź tu i pomóż mi sklasyfikować jego rany.
Pielęgniarki zakrzątnęły się, żeby wykonać jego polecenia. Kiedy Tolk obeszła
stół i stanęła obok niego, Jos pomyślał, że jeśli odezwie się szeptem, nikt go nie
usłyszy.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
Lorrdianka nie oderwała spojrzenia od ran pacjenta.
- Nic mi nie jest - szepnęła.
- Chyba jednak coś ci dolega - nie dawał za wygraną Vondar. - Odkąd stamtąd
wróciłaś, wydajesz się jakaś... no cóż, nieobecna.
Tolk popatrzyła na niego, ale zaraz przeniosła spojrzenie na Nikta.
- Wygląda na to, że jeden odłamek utkwił w śledzionie... jeżeli istoty tej rasy w
ogóle mają śledziony - powiedziała, pokazując zasklepioną ranę.
- Nie zmieniaj tematu, Tolk - poprosił chirurg.
Pielęgniarka westchnęła.
- Co mam ci powiedzieć, Jos? - zapytała. - To nie była wizyta w ośrodku
rozrywkowym. Widziałam osoby wylatujące w przestworza niczym dojrzałe nasiona
trzaskodrzewa. Szczęśliwi umierali od razu.
- Ludzie umierają tu każdego dnia - przypomniał Vondar. - Chyba zdążyłaś się do
tego przyzwyczaić.
- To nie było to samo - sprzeciwiła się Lorrdianka.
- To nie twoja wina, Tolk - stwierdził Korelianin.
Spojrzała na niego urażona i chciała coś powiedzieć, ale w tej samej chwili
zwiotczały mięsień podbrzusza pacjenta pozwolił łusce się cofnąć... i z odsłoniętej rany
trysnęła fontanna purpurowej hemolimfy, która trafiła w pierś chirurga.
Kilka następnych minut wszyscy mieli pełne ręce roboty z powstrzymywaniem
wypływu ważnego płynu ustrojowego. W końcu Jos cofnął się od stołu operacyjnego i
powierzył to zadanie pielęgniarkom i androidom. Musiał się przebrać i na nowo
wysterylizować ręce, a to oznaczało, że poważna rozmowa z Tolk się odwlecze.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
110
Niech to zaraza.
Nie zamierzał się jednak poddawać. Wydarzyło się coś złego, czego nie dało się
wytłumaczyć tylko urazem po przeżyciach na pokładzie fregaty MedStara. Tolk nie
wyjawiła mu całej prawdy, a on nie zamierzał spocząć, dopóki jej nie odkryje.
Barrissa Offee nie bardzo potrafiła się skupić na zadaniu. Na łóżku w sali
operacyjnej, gdzie przebywała, leżał żołnierz... a ścisłej część żołnierza, bo jego nogi
do polowy uda rozszarpał jakiś szrapnel. Leczenie pacjenta miało polegać na
zastąpieniu jego nóg cybertronicznymi protezami... zrobotyzowanymi kończynami,
które, po pokryciu warstwą syntetycznej skóry, nie powinny się prawie różnić od
prawdziwych, Zamierzając przygotować żołnierza do tego zabiegu, padawanka musiała
się posłużyć Mocą, żeby łagodzić układowe wstrząsy jego organizmu. Wystarczyło
uspokoić jego autonomiczny układ nerwowy i pobudzić modyfikatory reakcji
biologicznych, więc jej zadanie nie było specjalnie skomplikowane. Wykonywała je
bezbłędnie dziesiątki razy i nie miała powodu się obawiać, że tym razem stanie się
inaczej.
Mimo to nie potrafiła się do tego zabrać.
Od czasu tamtego olśnienia, tamtego kosmicznego zespolenia, obawiała się
uwolnić myśli i zespolić z Mocą. Nie istniał żaden logiczny powód, żeby się czegoś
lękać, ale ilekroć usiłowała nawiązać taką łączność, czuła się jak sparaliżowana.
Wiedziała, że to niedobrze, zwłaszcza z uwagi na rolę, jaką odgrywała na
powierzchni spustoszonego przez wojnę Drongara. Wprawdzie od kilku dni pod jej
opiekę trafiało niewiele ofiar, ale w każdej chwili do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej
Siedem mogła napłynąć potężna fala rannych. Barrissa musiałaby wykorzystać
wszystkie umiejętności, aby ocalić ich od śmierci. Nie mogłaby pozwolić sobie na
bezczynność.
Doskonale o tym wiedziała, ale jej serce wzdragało się przed nawiązywaniem
kontaktu, który od tak dawna stanowił część jej życia. Znalazła się w wyjątkowo
kłopotliwej sytuacji.
Poleciła pełniącemu dyżur androidowi typu FX-7, żeby na krótko ponownie
umieścił klona w kriourządzeniu podtrzymującym funkcje życiowe. Z takim zamętem
w głowie nie wyświadczyłaby przysługi pacjentowi, gdyby wpłynęła na modyfikatory
jego reakcji biologicznych. Musiała wyjść z sali i uporządkować myśli. Pomyślała, że
może ulgę przyniesie jej gra w sabaka...
Wróciła do kabiny, usiadła na pryczy i wbiła spojrzenie w przeciwległą ścianę.
Szukała towarzystwa, ale przebywanie w gronie przyjaciół nie pozwoliło jej odzyskać
jasności umysłu. Wciąż jeszcze rozbrzmiewała w nim potęga tamtego doznania, które
na pewno nie było halucynacją, lecz czymś rzeczywistym. Obecnie jednak docierało do
niej tylko słabe echo, jak szmer pojedynczych kropli deszczu po burzliwej ulewie.
Wizyta w kantynie, gra w karty i rozmowa na błahe tematy z lekarzami i
pielęgniarkami nie pomogły jej w niczym poza odwleczeniem rozwiązania jej
problemu. Nie mogła się z niego zwierzyć nikomu z przyjaciół, bo co właściwie
Michael Reaves, Steve Perry
111
miałaby im powiedzieć? „Hej, Jos, właśnie się zespoliłam z galaktyką... a co z tym
przypadkiem ortolańskiego wycieku wodnistego z nosa, którym ostatnio się
zajmowałeś?”
Nikt nie mógł jej pomóc, bo żaden jej znajomy nie zetknął się z niczym
podobnym... a już z pewnością nikt z personelu medycznej bazy. Ciekawe, czy
ktokolwiek tego doświadczył... Barrissa nie sądziła, że jest najmądrzejszą żyjącą
padawanką, ale nie uważała się także za najgłupszą. Orientowała się, co zaszło. Przez
przypadek zaaplikowała sobie leczniczą dawkę wyciągu z boty. Nie miała wątpliwości,
że istnieje bezpośredni związek między niezamierzonym wstrzyknięciem porcji
specyfiku a niespodziewanym, obezwładniającym zespoleniem z Mocą. Nie wiedziała
wprawdzie, jak to się stało ani dlaczego, ale była pewna, że leczniczy wywar
spowodował jeszcze jeden cud. Spotęgował intensywność jej związku z Mocą tak
bardzo, że nawet nie umiałaby tego ocenić.
Pamiętała, co czuła, kiedy jeszcze jako dziewczynka nauczyła się władać Mocą.
Miała wrażenie, że wcześniej żyła w mrocznej jaskini i nagle dostała lampę, która
oświetla jej drogę. Poczuła się, jakby widziała, podczas gdy przedtem błądziła po
omacku. To było jej najintensywniejsze, najgłębsze objawienie.
Jednak w porównaniu z tamtym doznaniem przeżycie po wypadku na oddziale
przypominało zastąpienie lampy osobistym słońcem. To było tak, jakby rozróżniała
wyraźnie wszystkie szczegóły ciągnącej się po horyzont bezkresnej równiny, podczas
gdy poprzednio dostrzegała najwyżej kąt małego pokoju. Czuła się jak
jastrzębionietoperz, zdolny do wypatrzenia z odległości kilometra kamyka wielkości
kciuka, w porównaniu ze ślepym granitowym ślimakiem wyczuwającym tylko to, co
znajduje się kilka milimetrów przed nim. Zastanawiała się, co to może oznaczać.
Jej pierwszą reakcją była chęć skontaktowania się z nauczycielką. Mistrzyni
Luminara Unduli na pewno potrafi odpowiedzieć na jej pytanie albo zna osobę, która
rozproszyłaby jej wątpliwości. Tak czy owak, nie było powodu, żeby usiłować
samodzielnie rozwikłać zagadkę, zwłaszcza kiedy miała do dyspozycji bezkresne
zasoby archiwalne Świątyni.
Usiłowała nawiązać łączność kilkakrotnie, ale chyba miała zepsuły komunikator.
Wprawdzie wszystko wydawało się w porządku, a testy obwodów i podzespołów
wypadły pomyślnie, ale nie słyszała żadnego sygnału. Ktoś zakłócał częstotliwość jej
urządzenia i Barrissa nie mogła uzyskać dostępu nawet do świetlnej fali nośnej. Nie
miała pojęcia, dlaczego. Może powodem była jakaś wojskowa operacja...
Prawdopodobnie siły zbrojne separatystów albo Republiki posłużyły się
skomplikowanym urządzeniem, które uniemożliwiało wysyłanie sygnałów z
powierzchni Drongara. A może przyczyniło się do tego zjawisko naturalne? W
normalnej przestrzeni zdarzały się przecież elektryczne albo magnetyczne burze, które
wywierały wpływ na nadprzestrzeń i uniemożliwiały przesyłanie sygnałów
komunikatorów. Słońce Drongara było młode, gorące i obfitowało w protuberancje
wystarczająco silne, żeby...
Barrissa pozwoliła sobie na pełny rezygnacji gest. Zastanawianie się nad
możliwymi przyczynami nie miało sensu. Musiała porozmawiać z osobą, która
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
112
wiedziała o Mocy więcej niż ona. Powinna się jej zwierzyć i zapytać, co można na to
poradzić... i czy można. Po powrocie do kabiny jeszcze raz włączyła komunikator, ale -
jak mogła się spodziewać - urządzenie nadal nie działało.
Istniał także inny, prosty i elegancki sposób: zaaplikowanie sobie następnej porcji
ekstraktu boty. Barrissa była pewna, że ponownie osiągnęłaby tamten niewysłowiony
stan. Gdyby tym razem się go spodziewała i odpowiednio się przygotowała, może
znalazłaby odpowiedź na wszystkie dręczące ją wątpliwości. Nie wątpiła, że niezwykłe
doświadczenie kryje w sobie ogrom wiedzy. Gdyby zrozumiała istotę tego objawienia,
mogłaby przekazać członkom Rady prezent niezwykłej wartości. Nie umiała sobie
nawet wyobrazić cudów, jakich mógłby dokonać obdarzony taką potęgą prawdziwy
mistrz Jedi. Gdyby pozostali przy życiu rycerze uzyskali dostęp do tej samej potęgi,
której zaznała, mogliby zmienić koleje tej wojny, bez trudu pokonać wojska hrabiego
Dooku i przywrócić pokój w galaktyce. Barrissa wierzyła, że to możliwe, bo czuła się,
jakby sama mogła osiągnąć te wszystkie cele. Gdyby taka mityczna potęga stała się
udziałem Luminary, Obi-Wana albo Yody, wszystko stałoby się możliwe.
Zastanawiała się jednak, czy potrafi się dostatecznie przygotować na to, żeby dać
się znów ponieść równie potężnej fali. Następna mogła przetoczyć się po niej i nie
wypuścić jej z uścisku. Mogła zawładnąć jej duszą i zmienić ją w sposób wykraczający
poza zdolność pojmowania każdego.
Barrissa westchnęła. Do tego nie wystarczał jej talent i umiejętności. Chciała,
żeby kłoś jej pomógł, ale w bazie nie było nikogo takiego. Barrissa doszła do wniosku,
że dopóki nie porozmawia z Mistrzynią Unduli, najlepiej będzie nie robić niczego
nieodwracalnego.
Wiedziała jednak, że powstrzymanie się od działania także nie jest takie proste,
jak się wydaje. Wprawdzie tamta potęga ją przerażała, ale jej wspomnienie cały czas ją
pociągało. Padawanka obawiała się ponownego olśnienia, ale zarazem walczyła z
pokusą, żeby jeszcze raz mu ulec.
To byłoby takie łatwe! Pozostało jej jeszcze kilka dozownikowi życiodajnym
wyciągiem i wstrzyknięcie sobie zawartości któregoś potrwałoby najwyżej sekundą.
Powinna tylko przyłożyć wylot dozownika do skóry, przycisnąć guzik... Bardzo łatwe.
Barrissa objęła się ramionami i wzdrygnęła. Poczuła chłód, który nie miał nic
wspólnego z mrozem ani śniegiem na dworze.
Michael Reaves, Steve Perry
113
R O Z D Z I A Ł
20
- Witaj, Jos, drogi przyjacielu. Jak się czujesz?
Vondar spojrzał na empatę.
- Prawdę mówiąc, miewałem w życiu lepsze dni - powiedział. - Miewałem też
lepsze miesiące i lata, a nawet dziesięciolecia.
- Ach, tak?
Korelianin poczuł się skrępowany i zaczął się wiercić na formokrześle. Miał
niełatwe zadanie, bo mebel ciągle zmieniał kształt, żeby się jak najlepiej przystosować
do ruchów jego ciała i zapewnić mu wygodę.
- Chyba wiesz, uhm, o mnie i o Tolk - odparł w końcu.
Equanin zaplótł palce i pokiwał głową.
- Jeszcze nie oślepłem ani nie ogłuchłem - powiedział.
- No cóż... - zaczął Jos. - Sądziłem, że szybujemy wysoko niczym śmigacz na
specjalnie dobranych dla nas harmonicznych, ostatnio jednak Tolk jakby... ostygła.
- Jak to?
Vondar westchnął. Wszystko w gabinecie Klo miało pomagać pacjentom się
odprężyć - współczucie empaty, wystrój jego gabinetu, formokrzesło dla pacjenta - ale
ilekroć Jos go odwiedzał, ani razu nie czuł się swobodnie. Nie chodziło o to, że nie ufał
mu czy że nie wierzył, podobnie jak wielu członków jego rodziny, iż czytanie w
myślach może wywierać dobroczynny wpływ na pacjenta. Miał wśród przodków i
krewnych całe rzesze lekarzy, ale większość z nich negowała myśl o leczeniu za
pomocą terapii umysłowej. Wprawdzie jego ojciec nigdy by się do tego nie przyznał,
ale Jos wiedział, że starszy Vondar ma o wiele więcej zaufania do leczenia apatii,
depresji, schizofrenii i podobnych chorób za pomocą odpowiednich dawek dopaminy,
serotoniny i somatostatyny niż empatii. Jos wmawiał sobie, że nie podziela jego
uprzedzeń, ale nigdy w gabinecie Merita nie czuł się odprężony.
Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego właściwie zdecydował się tym razem wpaść
do jego kabiny. Nie był umówiony i po prostu wykorzystał okazję, że Merit jest wolny.
Musiał się zwierzyć komuś ze swojego problemu, a jego współlokator miał mniej lat
niż niektóre pary butów Vondara.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
114
- Wszystko między mną a Tolk układało się jak najlepiej, ale potem odleciała na
pokład fregaty MedStara, żeby wziąć udział w Kursie Ustawicznego Kształcenia
Medycznego - podjął w końcu. - Przebywała tam w chwili eksplozji... a odkąd wróciła,
jest chłodniejsza niż śnieg za oknem twojego gabinetu.
Merit pokiwał głową.
- Jak sądzisz, dlaczego? - zapytał.
- Gdybym to wiedział, nie przyszedłbym do ciebie - odparł Korelianin.
- Może posprzeczaliście się czy coś w tym rodzaju? - podsunął empata.
- Nie.
Merit znów kiwnął głową i rozparł się w formofotelu, który zmienił kształt, żeby
się dostosować do zmienionej pozycji ciała Equanina.
- No cóż, po tamtym wypadku wiele osób wpadło w przygnębienie - powiedział.
- Z tego, co słyszałem, wynika, że to nie był wypadek - przypomniał Vondar.
Merit wzruszył ramionami.
- Ja także słyszałem tę pogłoskę - przyznał. - Naturalnie, ci na górze mogą chcieć,
żebyśmy właśnie tak myśleli, bo gdyby to był akt sabotażu, służby bezpieczeństwa
mogłyby się czuć zwolnione od odpowiedzialności. Republika nie bardzo potrafi
zabezpieczać się przed podobnymi zarzutami.
Jos pokręcił głową.
- Barrissa twierdzi, że to był sabotaż - powtórzył. - Nie mam powodu jej nie
wierzyć.
- No cóż, dla naszej sprawy to i tak nie ma najmniejszego znaczenia - stwierdził
empata. - Nieważne, czy to był wypadek, czy też akt sabotażu. Liczy się tylko, że Tolk
mogła przeżyć silniejszy wstrząs, niż się przyznaje.
- Zastanawiałem się nad tym, ale to chyba niemożliwe - powiedział Korelianin. -
W naszej bazie umiera więcej osób każdego miesiąca, a czasami nawet każdego
tygodnia, niż zginęło na pokładzie fregaty MedStara. Tolk często opiekuje się ciężko
rannymi i przed śmiercią patrzy im prosto w oczy. Dlaczego ich los nie miałby jej
obchodzić bardziej niż tragedia osób, o które się nie troszczyła i których nawet nie
znała?
- Nie mam pojęcia - przyznał Equanin i umilkł, jakby się nad czymś zastanawiał.
- Co się stało? - zaniepokoił się Vondar.
- Nic, nic - mruknął Merit.
- Posłuchaj, Klo, może nie potrafię czytać z twarzy, nie jestem rycerzem Jedi ani
empatą, ale też nie wypadłem z ładowni transportowca melbulby - zdenerwował się
chirurg. - O co chodzi?
- Jak dobrze znasz Tolk? - zapylał Merit. - Wiem, że pracujecie razem, odkąd tu
przyleciałeś, i że łączy was jakaś zażyłość, jak przypuszczam, także fizyczna. Mam
rację?
- No, masz - przyznał Vondar.
- Ale... co wiesz o jej przeszłości? - ciągnął empata. - O jej ziomkach, zwyczajach
i rozwoju społecznym?
- Do czego zmierzasz?
Michael Reaves, Steve Perry
115
- Może ma powody się tak zachowywać, a ty ich po prostu nie znasz - odparł
Merit. - Może w jej przeszłości kryje się coś, czego ci nie wyjawiła.
- Chyba nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa - oburzył się
Jos.
Empata uniósł rękę przepraszającym gestem.
- Nie chciałem znieważyć Tolk - zastrzegł pospiesznie. - Wspomniałem o tym
tylko dlatego, że, jak sam twierdzisz, nie istnieje żaden rozsądny powód, dla którego
powinna być bardziej zdenerwowana po eksplozji na pokładzie MedStara niż po tym
wszystkim, co ogląda codziennie w naszej bazie. Uważam więc, że w grę może
wchodzić coś innego.
Jos spojrzał na niego i zamrugał.
- Chcesz powiedzieć, że mogła mieć coś wspólnego z tamtą eksplozją? - zapytał.
- Naturalnie, że nie, Jos - żachnął się Merit. - Chcę tylko powiedzieć, że dzieje się
z nią coś, o czym nie masz pojęcia. Gdybyś wiedział, może mógłbyś na to coś poradzić.
W najgorszym przypadku zorientowałbyś się w czym problem.
Vondar się zamyślił.
- Na razie nie zdołałem jej nakłonić do żadnych zwierzeń - przyznał w końcu.
- Więc nie masz praktycznie żadnych informacji, żeby pokusić się o jakieś
przypuszczenia - podsumował empata. - Powinieneś postarać się dowiedzieć czegoś
więcej. Kto wie, może to nic poważnego... na przykład kwestia urazu z czasów
dzieciństwa, który wyzwolił stare wspomnienia. Dopóki jednak nie zbierzesz więcej
informacji, pozostają ci tylko spekulacje... - Zawiesił głos, jakby chciał podkreślić
wagtę ostatecznego wniosku. - A takie spekulacje nic ci nie pomogą.
Jos kiwnął głową. Klo miał rację. Powinien porozmawiać z Tolk i dowiedzieć się,
co naprawdę nie daje jej spokoju. Czymkolwiek to było, mogliby się razem z tym
uporać.
Chyba że naprawdę Lorrdianka miała coś wspólnego z tamtą eksplozją...
Pokręcił głową. Wykluczone. Jeżeli mógł być w życiu czegoś pewien, to tego, że -
bez względu na wszystko - Tolk nie maczała palców w równie odrażającej zbrodni. Jak
mogłaby się jej dopuścić jakakolwiek pielęgniarka? Ich zadanie polegało przecież na
ratowaniu życia, nie odbieraniu.
- Dzięki, Klo - powiedział. - Chyba już dość zająłem ci czasu.
- Tamci wciąż jeszcze siedzą w kantynie i grają w sabaka - zmienił temat empata.
- I-Five ciągle wygrywa. Spłukałem się ze wszystkiego, co przeznaczyłem na dzisiaj -
dodał z wymuszonym uśmiechem. - Właśnie dlatego wróciłem wcześniej.
Jos wstał.
- Może i ja tam zajrzę, żeby czegoś się napić i spróbować szczęścia - powiedział.
- Dobry pomysł - pochwalił Equanin.
Vondar uśmiechnął się i wyszedł.
Nie dotarł jednak do kantyny.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
116
W połowie drogi, kiedy zmagając się z zimnem, przecinał niezabudowaną
przestrzeń zwaną Czworobokiem, usłyszał odgłos podobny do huku pioruna i stanął jak
wryty.
Co u licha? - pomyślał.
Chwilę później temperatura powietrza zaczęła rosnąć. Wyczuł to od razu, bo
podnosiła się bardzo szybko.
Nie bardzo się znał na kaprysach pogody, ale wiedział, że jeśli ciepłe powietrze
miesza się z lodowatym, powstają różne dziwne zjawiska... i właśnie coś takiego
zaczynało się dziać przed jego oczami. Niemal natychmiast utworzyła się gęsta mgła,
która uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek na odległość większą niż kilka metrów.
Chirurg poczuł też, że szarpią nim nadlatujące z różnych stron podmuchy wiatru.
Niektóre były gorące, inne lodowate, ale jedne i drugie niosły tumany płatków
topniejącego, zabarwionego przez zarodniki śniegu. Od czasu do czasu na zamrożony
grunt spadały wielkie krople lodowatego deszczu. Raz po raz w gęstej mgle pojawiały
się niesamowite rozbłyski elektrostatycznych wyładowań, które w przeszłości
określano podobno mianem ognia Jedi. Jos zauważył, że takie same światełka jarzą się
na czubkach jego palców, i postanowił stać bez ruchu. Naturalnie, do przebicia warstwy
powietrza konieczna była ogromna różnica potencjałów, a on nie miał na tyle dużej
pojemności, żeby zgromadziło się w nim wystarczająco wiele ładunków elektrycznych.
Miał nadzieję, że nie grozi mu porażenie, ale...
Kilka minut później mgła zaczęła się rozpraszać. Jos zauważył, że wzrost
temperatury spowodował zwiększenie wilgotności powietrza. Poczuł, że się poci, i
zaczął zdejmować kolejne warstwy ubrania: najpierw płaszcz, potem kurtkę i w końcu
nawet wierzchnie spodnie. Usłyszał, że pod podeszwami butów chlupie błoto.
- Wygląda na to, że poświęcenie Teedle nie było daremne - rozległ się głos Dena
Dhura. Jos rozejrzał się i zobaczył, że z rzedniejącej mgły materializuje się drobny
Sullustanin. - Zima szybko ustępuje.
Vondar kiwnął głową. Chyba rzeczywiście technicy uporali się w końcu z usterką
kopuły siłowego pola. Uświadomił sobie jednak, ze zaczyna tęsknić za chłodem.
Kilka kroków dalej z mgły wyłoniła się sylwetka I-Five. Jos zauważył, że android
spogląda w górę, i także uniósł głowę. Pierwszy raz od wielu tygodni było widać
bezlitosny blask słońca Drongara. Korelianin przeniósł spojrzenie na I-5.
- Chyba nasza sytuacja wraca do normy - powiedział.
- Rzeczywiście - przyznał automat.
Jos rozejrzał się po bazie. Sople lodu kurczyły się w oczach i znikały, błoto
stawało się coraz głębsze, a znad Wyżyny Jasserak zaczęło napływać na nowo
cuchnące powietrze. Do pełni szczęścia brakowało tylko odgłosu silników
nadlatujących ładowników.
Gdy tylko o tym pomyślał, w wilgotnym powietrzu dał się słyszeć coraz
głośniejszy pomruk repulsorów.
- Grają naszą piosenkę - mruknął do androida.
Michael Reaves, Steve Perry
117
Odwrócił się i ruszył do sali operacyjnej. Nie potrafiłby powiedzieć dlaczego, ale
był zadowolony. Na dobre czy na złe, ale chyba sytuacja się normowała. Może na razie
nie czekają go żadne niespodzianki. Chyba nie wymagał zbyt wiele od życia?
Możliwe...
I-Five nie ruszył jednak za nim. Nie słysząc dobiegającego zza pleców chlupotu
błota, Jos zwolnił i obejrzał się przez ramię.
- Pospiesz się! - zawołał. - Czeka na nas praca, nie pamiętasz?
Android odwrócił się powoli i spojrzał na niego. Dzięki subtelnym błyskom
światła w fotoreceptorach jego metalowa twarz wyglądała, jakby malował się na niej
zachwyt.
- Pamiętam - powiedział.
Jos stanął.
- Co pamiętasz? - zapytał.
- Wszystko.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
118
R O Z D Z I A Ł
21
Na liście osób opłacanych przez Kairda figurowało nazwisko mężczyzny,
zwierzchnika ksenobotaników nadzorujących jakość bory. Zawsze przewidujący
Nedijanin, jak zwykle przebrany za Kubaza, nie skąpił kredytów, żeby mężczyzna
dostarczał mu informacji o stanie zbiorów.
Spotkał się z nim w łazience, której drzwi zablokował, żeby nikt nie mógł być
świadkiem ich rozmowy. Jak większość urządzeń w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej
Siedem, filtry powietrza funkcjonowały sprawnie tylko od czasu do czasu, więc w
pomieszczeniu unosił się wstrętny odór.
Jeszcze gorzej śmierdziała jednak usłyszana wiadomość.
- Taka historia już się kiedyś wydarzyła - stwierdził ksenobotanik. - Czy słyszałeś
kiedykolwiek o żelazołozinowej roślinie z Bogdena?
- Nie.
- To fascynująca roślina - ciągnął mężczyzna. - Prawie tak samo twarda jak
durastal i bardzo popularna jako towar eksportowy do uprawiania w ogródkach na
dachach gmachów na Coruscant i innych planet Jądra galaktyki. Pędy rośliny stanowią
główne pożywienie ogromnych niedźwiedzi renda i...
- To rzeczywiście fascynujące, ale przejdź do rzeczy - przerwał zniecierpliwiony
Kaird.
- Przepraszam - zreflektował się ksenobotanik. - No cóż, co kilkadziesiąt lat
wymierają prawie wszystkie pędy żelazołozinowca na powierzchni danej planety. Nikt
nie ma pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Wygląda zupełnie, jakby rośliny
porozumiewały się za pomocą telepatii, która nakłania prawie wszystkie naraz do
obumierania. Najdziwniejsze jednak, że dzięki tej samej telepatii obumierają
równocześnie pędy żelazołozinowca na powierzchniach innych planet, oddalonych o
wiele parseków od Bogdena. Jedna z teorii głosi, że w DNA rośliny pojawia się coś w
rodzaju ilościowej reakcji powikłaniowej, która...
- Wystarczy, jeżeli mi powiesz, jaki to ma związek z botą - przerwał znów Kaird.
Z trudem opierał się pokusie uduszenia mężczyzny.
- Jak wiesz, wszystkie rośliny na powierzchni tej planety ulegają nieustannym
mutacjom, a bota nie jest wyjątkiem od tej reguły - podjął ksenobotanik. - Niedawno
Michael Reaves, Steve Perry
119
doszło do kolejnej, która objęła zasięgiem chyba całą powierzchnię Drongara. Nie
mamy pojęcia, dlaczego ani co ją wywołało, ale wszystko wskazuje, że ta mutacja
zmienia adaptogenne właściwości boty.
- Co to znaczy? - zapytał coraz bardziej zirytowany Nedijanin.
- Jeżeli proces będzie nadal postępował w tym kierunku, a wiele za tym
przemawia, z punktu widzenia możliwych zastosowań następne pokolenie boty będzie
praktycznie do niczego - odparł mężczyzna. - Bezwartościowe.
Kaird zaklął szeptem tak cicho, żeby rozmówca go nie usłyszał. Jak miał
powiedzieć o tym swojemu vigowi? Nie ponosił za tę sytuację winy, bo nie miał na to
żadnego wpływu, ale vigowie Czarnego Słońca słynęli z tego, że rozpylają na atomy
zwiastunów niepomyślnych wieści. Nieraz robili to w przeszłości.
- Kto o tym wie? - zapytał.
- No cóż, nikt oprócz mnie i ciebie - odparł przełożony inspektorów. - Na razie nie
zameldowałem o tym zwierzchnikom z wojska. Pomyślałem, że zechcesz dowiedzieć
się wcześniej niż oni.
- To dobrze - mruknął Nedijanin. - Czy możesz jeszcze jakiś czas zwlekać z
wysianiem tego raportu?
- Ale niezbyt długo - zastrzegł mężczyzna. - Pracownicy rozsianych po
powierzchni kontynentu botanicznych placówek są zobowiązani do przeprowadzania
okresowych testów. Ich raporty przechodzą przez moje ręce i mogę opóźnić ich
wysyłkę o tydzień czy dwa, ale nie dłużej. Słabsze partie zdarzają się dosyć często, ale
poważne mutacje wychodzą szybko na jaw. - Botanik wzruszył ramionami. - To zbyt
duża sensacja, żeby utrzymać ją długo w tajemnicy.
Z początku Kaird się zastanawiał, czy nic zabić specjalisty. To byłby najprostszy
sposób, żeby na długo zapobiec szerzeniu się informacji. Potem jednak doszedł do
wniosku, że to nie byłby właściwy sposób. Gdyby wyeliminował botanika, na pewno
jego miejsce zająłby ktoś inny, kto mógłby się nie dać równie łatwo przekupić. Lepiej
było, żeby o terminie wysyłki raportu decydował ktoś posłuszny. Jak zawsze,
informacja oznaczała władzę. Wiele można było osiągnąć w ciągu krótkiego okresu,
kiedy w grę wchodziły miliony, a może nawet miliardy kredytów.
- W porządku - odezwał się w końcu. - Możesz liczyć na dużą premię, ale
zachowaj w tajemnicy tę informację tak długo, jak zdołasz.
Mężczyzna przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
- Wyleją mnie z pracy, jeżeli się dowiedzą - powiedział.
- Załatwię ci lepiej płatną - zapewnił Kaird. - Zarobisz trzy razy więcej niż teraz.
Botanik wbił w niego spojrzenie, ale nie odpowiedział.
- Zaufaj mi - ciągnął Nedijanin. - Mam bardzo wielu wpływowych przyjaciół.
Wyjął z kieszeni u pasa sześcian kredytowy i rzucił go szefowi botaników.
Mężczyzna przycisnął guzik na jednej ściance i w powietrzu przed nim
zmaterializowała się świecąca czerwonym blaskiem liczba, której wysokość równała
się jego dwuletniemu uposażeniu.
- Fiu, fiu! - gwizdnął zaskoczony.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
120
- Na razie tyle, a potem będzie więcej, jeżeli utrzymasz tę informację w tajemnicy
jeszcze dwa tygodnie - obiecał Kaird.
Mężczyzna pokiwał głową, a na jego twarzy odmalowała się chciwość.
- Załatwione - obiecał.
Kiedy wyszedł, Kaird od razu opuścił cuchnące pomieszczenie.
Brnąc w głębokim po kostki błocie do swojej kabiny - jaka szkoda, że panująca w
ciągu kilku poprzednich tygodni wspaniała pogoda zakończyła się z chwilą usunięcia
usterki kopuły! - zastanawiał się nad sytuacją. Bota była zawsze rośliną kapryśną, nic
więc dziwnego, że niespodziewana zmiana klimatu z tropikalnego na podbiegunowy
spowodowała zagładę niemal wszystkich miejscowych upraw. Władze planowały
zrekompensować tę stratę zwiększonymi dostawami z innych obszarów. Większość
zbiorów z kontynentu Tanlassa przechodziła przez magazyny Mobilnej Jednostki
Chirurgicznej Siedem, więc jeśli Thula i Squa Tront zmienią manifesty przewozowe.
Czarne Słońce powinno dostać prawie tę samą ilość co poprzednio. Istniało jednak
pewne prawdopodobieństwo, że plany Kairda nie zakończą się tak pomyślnie, więc
może naprawdę lepiej było utrzymywać tę wiadomość jeszcze kilka dni w tajemnicy.
Kaird wiedział jednak, że to tylko półśrodek. Jedynym sposobem rozwiązania
problemu było jak najszybsze zdobycie jak największej ilości boty, zamrożenie jej w
karbonicie i wyekspediowanie do władców Czarnego Słońca, jeżeli roślina miała
wkrótce zmienić się z cudownego specyfiku w bezwartościowy chwast, resztki
skutecznie działającej boty z pewnością osiągną zawrotną wartość.
W czasach jego młodości ulubiona ciotka opowiedziała mu historyjkę o pewnym
handlarzu. Wynikało z niej, że jeżeli ktoś ma do sprzedania ostatnią skrzynkę rzadko
spotykanego markowego rimblowina w cenie tysiąca kredytów za butelkę i chce
osiągnąć jak największy zysk, powinien wypić wszystkie butelki oprócz jednej i
zamknąć ostatnią w dobrze strzeżonej piwnicy. W galaktyce nie brakowało bogaczy
skłonnych do zapłacenia fortuny za coś wyjątkowego; tacy nie zawracaliby sobie głowy
kupowaniem czegoś, co nie było unikatem. Pojedyncza butelka mogła osiągnąć wartość
o wiele wyższą niż cała skrzynka.
Z powodu swoich właściwości bota była jednym z najcenniejszych specyfików,
więc gdyby nagle zdobycie nowych roślin okazało się niemożliwe, pozostałe z
poprzednich zbiorów zyskiwałyby na wartości szybciej niż okręt przyspieszający do
prędkości światła. Bogata i ciężko chora osoba zapłaciłaby krocie, byleby tylko odwlec
spotkanie z przeznaczeniem. Dla kogoś, czyje zwłoki trafiały do przetwórni odpadów,
kredyty i tak nie miały żadnego znaczenia.
Kaird rozważał po kolei wszystkie możliwości. Mógłby ukraść dużą ilość boty i
postarać się przemycić ją z planety na pokładzie jakiegoś statku... Nie, to wiązałoby się
ze zbyt dużym ryzykiem. Mógł nie zapanować nad wszystkimi elementami takiej akcji.
Gdyby jego komunikator zaczął wreszcie działać, mógłby nawiązać łączność z
Czarnym Słońcem. W ciągu poprzednich kilku dni nie zdołał się jednak z nikim
porozumieć i chociaż łączność mogła niebawem zostać przywrócona, w tym
rozwiązaniu także krył się spory element ryzyka. Kiedy mutacja wyjdzie na jaw,
Michael Reaves, Steve Perry
121
wojskowi potroją straże, kradzież boty okaże się niemożliwa, a jego sytuacja stanie się
jeszcze gorsza.
Naturalnie, nie mógł nawet marzyć o użyciu brutalnej siły. Czarne Słońce było
potężnym imperium przestępczym, ale częściej działało za pomocą trucizny w kielichu
czy ukrytego sztyletu niż blastera lub świetlnego miecza. Siła ognia wszystkich
blasterów w dyspozycji syndykatu nie dorównywała sile ognia broni armii klonów na
powierzchni Drongara.
Nedijanin wszedł do kabiny, zablokował zamek drzwi i z ulgą zdjął krępujący
ruchy strój Kubaza. Cały czas się zastanawiał nad możliwymi wyjściami z sytuacji.
Miał w odpowiednich miejscach swoich agentów, więc sama kradzież boty mogła się
udać, ale na przetransportowanie jej i ucieczkę potrzebował statku... i to na tyle
szybkiego, żeby umknąć prześladowcom, gdyby odkryli kradzież, zanim Kaird oddali
się od planety na bezpieczną odległość.
Musiał więc porwać odpowiednią jednostkę, a także wykraść kody dostępu, które
umożliwiłyby mu ucieczkę.
Kaird był pewien, że jego vigo nie będzie zachwycony niespodziewaną zmianą
sytuacji, wiedział jednak, że większość jego obaw powinno uśmierzyć pięćdziesiąt
kilogramów skutecznie działającej i zyskującej na wartości boty.
Odetchnął z ulgą. Tak. Obecnie, kiedy miał zarysy planu, dopracowanie
szczegółów nie powinno mu sprawić większych trudności. Jego plan miał wszelkie
szanse powodzenia, a ci, którzy krzyżowali plany Nedijanina Kairda, nigdy nie
dożywali sędziwego wieku.
Postanowił się skontaktować z Falleenką i Umbaraninem, żeby omówić szczegóły
kradzieży. Potem pozostanie mu już tylko porwanie odpowiedniego statku, który
umożliwi mu realizację drugiej części planu.
Udając jednego z Milczących, spędził bezczynnie stanowczo zbyt dużo czasu.
Cieszył się, że nareszcie ma coś do roboty. Zawsze lepiej się czuł, gdy mógł działać, niż
kiedy tkwił bezczynnie w jednym miejscu.
Kiedy Den się obudził, w jego głowie huczało niczym w czaszy
benwabulańskiego dzwonu. Nie było w tym nic dziwnego, bo poprzedniego wieczoru,
zanim zasnął, zapomniał połknąć lekarstwo niwelujące skutki nadużycia alkoholu.
Uświadomił sobie, że ostatnio coraz więcej zapomina. Pomyślał, że pewnego dnia
może stracić zmysł kierunku...
- Dzieńdoberek - usłyszał nagle dźwięczny głosik.
Przetarł oczy i zobaczył Eyarę Marath. Sullustanka stała na progu łazienki i
wycierała ręcznikiem młode ciało. Rzeczywiście dobry, pomyślał ponuro.
- Twój soniczny natrysk jest niesprawny - ciągnęła piosenkarka, ciepło się
uśmiechając. - Musiałam się posłużyć rozpryskiwaczem wody. Jeżeli także chcesz się
odświeżyć, powinieneś zaczekać, aż następna porcja się ogrzeje.
Reporter się uśmiechnął. Więc mimo wszystko to nie sen, pomyślał.
Eyara przeszła do głównego pokoju i usiadła na krawędzi jego pryczy.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
122
- Naprawdę się cieszę, że do ciebie przyszłam, Den-la - powiedziała, dodając
poufały przyrostek do jego imienia.
- Ta-a, ja też - bąknął reporter i usiadł, żeby moc na nią patrzeć.
- Masz jakieś żony”? - zainteresowała się piosenkarka.
- Nigdy nie miałem doić czasu, żeby się z kimś związać - odparł Den i machnął
ręką, jakby miał na myśli wojnę, swoją pracę i wszystko inne. - A ty? Masz mężów?
- Nie- odparła Elara. - Prawdopodobnie minie jeszcze rok, zanim osiągnę
Gotowość.
Oboje się uśmiechnęli i Sullustanka zaczęła wkładać buty.
- Revoc twierdzi, że zostaniemy tu, dopóki wojskowi nie ogłoszą końca
kwarantanny zarządzonej ze względów bezpieczeństwa, więc może się jeszcze kiedyś
zobaczymy? - zaproponowała.
- Bardzo chętnie.
Wśród Sullustan nie było niczym niezwykłym, że poznawali się jednego dnia, a
następnego dnia dochodziło między nimi do zbliżenia. Dobrze znany dowcip głosił, że
Sullustanie rzadko się gubią i zawsze potrafią znaleźć drogę do najbliższej sypialni...
Eyara wstała, wytarła do sucha fałdy policzkowe i uśmiechnęła się jeszcze szerzej
do reportera.
- Jak wyglądam? - zapytała.
- Jesteś najpiękniejszą istotą płci żeńskiej w promieniu pięćdziesięciu parseków -
zapewnił ją Den.
- Prawdopodobnie jedyną, ale dzięki za komplement - odparła piosenkarka.
Ruszyła do drzwi i reporter pomyślał, że nie mógłby się znaleźć w
przyjemniejszej sytuacji. Miło było wiedzieć, że wciąż jeszcze jest zdolny do
podobnych uniesień.
Eyara stanęła na progu, obejrzała się i uśmiechnęła.
- Przypominasz mi mojego dziadka - oznajmiła. - To taki słodki staruszek.
Wyszła, a Den został w pokoju ze smętnie obwisłymi fałdami policzkowymi i
szeroko otwartymi ustami. Jej dziadek, też mi coś! - i pomyślał ponuro. A mogła
zaczekać jeszcze z miesiąc, zanim by to powiedziała...
Michael Reaves, Steve Perry
123
R O Z D Z I A Ł
22
Barrissa starała się doskonalić techniki władania świetlnym mieczem, ale nie
potrafiła się skupić. Raz po raz traciła wyczucie czasu i równowagi, miała także kłopoty
z oddychaniem... po prostu ze wszystkim. Nawet najprostsze sekwencje wykonywała,
jakby była zakuta w ciasny metalowy pancerz. Miała wrażenie, że z trudem porusza
kończynami.
Znalazła kawałek suchego gruntu, więc przynajmniej nie musiała stać po kostki w
błocie, ale to niewiele pomagało. Kolejny raz zaczęła wykonywać podstawową
sekwencję ruchów stosowanych podczas parady. Woń ozonu i pomruk klingi koiły jej
zmysły, ale nie pomagały się skupić.
W pewnej chwili wyczuła, że ktoś się zbliża.
Wprawdzie po tak grząskim gruncie, pełnym gnijącej roślinności, nikt nie mógł
podejść do niej bezszelestnie, ale pomruk energetycznego ostrza utrudniał usłyszenie
trzasku gałązek, chlupotu błota i innych cichych odgłosów, które ostrzegały o zbliżaniu
się jakiejś osoby. Na szczęście padawanka nie potrzebowała ostrzeżenia. Wyłączyła
miecz, przypięła go do pasa, odwróciła się i zobaczyła Ulego.
Młody chirurg uśmiechnął się do niej.
- Fatalnie - stwierdził.
Barrissa odpowiedziała mu uśmiechem.
- Nie możemy spotykać się w taki sposób - powiedziała. - Znów wybrałeś się na
spacer, żeby chwytać iskroskrzydłe owady dla matki?
- Próbowałem, ale z powodu mrozu wyginęły chyba wszystkie, jakie żyły pod
naszą kopułą - oznajmił Uli. Nie dopisało mi dzisiaj szczęście. Wiesz, mam wrażenie,
że chyba tęsknię za śniegiem i mrozem, chociaż póki trwały, okropnie narzekałem.
Barrissa pokiwała głową. Ona także odnosiła podobne wrażenie. Mimo wczesnej
pory dnia tropikalne słońce dawało się we znaki. Nawet osmotyczna tkanina jej
płaszcza nie wystarczała, żeby chronić ciało przed lejącym się z nieba żarem.
- Widzę, że masz kłopoty z ćwiczeniami - zauważył Uli. - Wygląda na to, że jesteś
trochę...
- Drętwa? - podsunęła młoda padawanka. - Spięta? Skrępowana?
Divini kiwnął głową.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
124
- Chciałem powiedzieć, że rozkojarzona, ale twoje określenia też pasują - przyznał
żartobliwie. - To chyba nie jest wina twojej stopy, prawda?
- Nie, nie - pospieszyła z odpowiedzią Barrissa. - Moja rana zdążyła się zagoić.
Chirurg znów pokiwał głową.
- To dobrze - powiedział. - Mógłbym ci w czymś pomóc?
- Czyżbyś miał na myśli masaż? - zażartowała uzdrowicielka.
Uli się zaczerwienił i Barrissa pomyślała, że młodzieniec wygląda niezwykle
sympatycznie. Nagle, pod wpływem impulsu, postanowiła opowiedzieć mu o swoim
problemie... naturalnie w ogólnych zarysach. Był lekarzem i sprawiał wrażenie
życzliwego. Pomyślała, że w jej sytuacji jakakolwiek pomoc jest lepsza niż żadna, a
młody chirurg mógł jej coś doradzić.
- Co wiesz o Mocy? - zapytała.
Divini wyglądał na zaskoczonego.
- Prawie nic - przyznał szczerze. - W życiu spotkałem tylko kilku Jedi, którzy
jednak nic na ten temat nie mówili. Podczas studiów medycznych mówiono mi o
istnieniu midichlorianów, więc wiem, że to organelle umożliwiające w jakiś sposób
łączność z Mocą. Słyszałem także krążące na ten temat dziwne historie, ale jeżeli
chodzi o to, jak to działa i czym jest...
Urwał i wzruszył ramionami.
Barrissa kiwnęła głową.
- W rzeczywistości midichloriany mogą powstawać dzięki Mocy - zaczęła. -
Pomagają jej przedostawać się do naszego kontinuum, nie na odwrót. Występują
izomorficznie na powierzchni każdej planety, na której rozwinęło się życie. Wygląda na
to, że Moc naprawdę przenika galaktykę, a może nawet cały wszechświat. Wszystko
sprowadza się jednak do tego, że Jedi także nie wiedzą, jak Moc działa i czym jest.
Wiemy tylko, jak się z nią kontaktować i jak się nią posługiwać. Pod wieloma
względami jesteśmy podobni do prymitywnych istot stojących na brzegu rwącej rzeki.
Możemy zanurzyć dłoń w jej nurcie, brodzić w wodzie i nawet starać się pływać, ale
nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się jej źródło. Wiemy tylko, że Moc istnieje i że jest
związana z życiem i świadomością na poziomie głębszym niż kwantowy.
Uli pokiwał z namysłem głową, jakby czekał na dalsze wyjaśnienia.
Barrissa wiedziała, że jej wykład jest na poziomie pogadanki dla
dziewięcioletnich dzieci, ale młody chirurg i tak sprawiał wrażenie zaciekawionego.
Doszła do wniosku, że krążąc tak wokół problemu, może w ogóle nie przejdzie do
sedna sprawy.
- Elementem nauki rycerza Jedi jest osiągnięcie jak najlepszego zespolenia z
Mocą. Największe sukcesy osiągają mistrzowie. Dzięki mądrości i doświadczeniu
mogą dokonywać czynów, które padawani, nie mówiąc o ignorantach, uważają za
nadprzyrodzone. Związek z Mocą wzmacnia naszą siłę, przesyca tlenem komórki ciała i
zmniejsza czas reakcji na bodźce. Kiedyś w parku na Coruscant widziałam, jak Mistrz
Yoda unosi skałę wielkości rodzinnego wózka elektrycznego, robiąc tylko nieznaczny
ruch ręką. Związek z Mocą pozwala osiągać wyniki wielkie i wspaniałe.
Michael Reaves, Steve Perry
125
- Ale można ją także wykorzystywać w złym celu, prawda? - zapytał Uli. -
Rozmawialiśmy o tym przy poprzedniej okazji.
Jest młody, ale bystry, pomyślała padawanka.
- Rzeczywiście - przyznała. - Jednym z rycerzy Jedi, którzy przeszli na Ciemną
Stronę Mocy, jest hrabia Dooku. W zamierzchłych czasach żyli także inni, którzy dali
się jej skusić i ulegli pragnieniu zdobycia władzy. Cztery tysiące lat temu pewien Lord
Sithów, Exar Kun, zniszczył cały gwiezdny system dzięki niewłaściwemu użyciu
potęgi Mocy. Jedi musi być ciągle świadom tej pokusy i pilnować się, żeby jej nie ulec.
- Ale ty byś tego nie to zrobiła, prawda? - zapytał Uli. - Nie jesteś kimś, kto wie,
że to coś złego, i mimo to sięga po zakazany owoc.
- Właśnie to jest najbardziej zdradliwe - przyznała Barrissa. - Osoby ulegające
podszeptom Ciemnej Strony nie uważają się za złoczyńców. Wierzą w słuszność
swojego postępowania. Są święcie przekonane, że kierują się szlachetnymi pobudkami.
Ciemna Strona wypacza ich rozumowanie i zaczynają wyznawać zasadę, że cel uświęca
stosowanie wszelkich środków, nawet najstraszliwszych.
Uli przyglądał się jakiś czas paznokciowi kciuka.
- Ale ty chyba nie zamierzasz... uhm, przejść na Ciemną Stronę? - wykrztusił w
końcu.
Przed rokiem, miesiącem czy nawet tygodniem Barrissa roześmiałaby się, słysząc
takie podejrzenie, ale w obecnej sytuacji mogła tylko pokręcić głową.
- Mam nadzieję, że nie, ale to nie jest ścieżka z drogowskazem głoszącym: „Tam
czai się potwór” - powiedziała. - To coś w rodzaju stromego i śliskiego zbocza, na
którym każde potknięcie może spowodować niepohamowany upadek.
Znów zapadła cisza. Wyglądało, jakby Uli się nad czymś zastanawiał.
- Rycerze Jedi mają swój kodeks etyczny, prawda? - podjął w końcu. - Znają
różnicę między dobrem a złem.
- Naturalnie - przyznała padawanka.
- Nie mam wielkiego doświadczenia, ale rozumiem, że wyczucie tej różnicy ma
zazwyczaj w mniejszym czy w większym stopniu każda inteligentna istota - zaczął z
namysłem Divini. - Jeżeli się bardzo pragnie zjeść wysokokaloryczne ciastko z
kremem, czasami można udawać ignoranta, ale w głębi duszy się wie, że lepiej tego nie
robić, bo to niezdrowe. Wydaje mi się, że wszyscy powinni ufać swoim odczuciom,
zwłaszcza kiedy w grę wchodzi coś naprawdę poważnego.
- Oczywiście, ale jeżeli gra toczy się o wysokie stawki, trzeba być tego pewnym -
odparła Barrissa. - A spożywanie wysokokalorycznych ciastek z kremem nie figuruje
wysoko na liście galaktycznych czynów zakazanych.
- To zależy od rodzaju ciastka - zauważył Uli z ciepłym uśmiechem. Rozległ się
cichy pisk i młody chirurg spojrzał na chronometr. - Na mnie już czas - powiedział. -
Za kilka minut zaczyna się moja zmiana. Zobaczymy się później, Barrisso.
- Bardzo chętnie - odparła padawanka.
Uli pomachał jej i skierował się ku kompleksowi operacyjnemu.
Kiedy zniknął, uzdrowicielka zaczęła się zastanawiać nad ich rozmową. Ani
słowem nie wspomniała Ulemu o osobistym przeżyciu i uświadomiła sobie, że chyba w
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
126
ogóle nie zamierzała tego robić, ale rozmowa pomogła jej skupić myśli na problemie.
Mogła wrócić do kabiny i oddać się medytacjom albo - mimo że nie szło jej najlepiej -
poćwiczyć władanie świetlnym mieczem. Czasami musiała się przemóc, chociaż bardzo
chciała zrezygnować.
Wciąż jednak nie uzyskała odpowiedzi na najważniejsze pytanie: czy przyjęcie
następnej porcji boty byłoby dobrym pomysłem. Czy ta droga wiodła w kierunku
chwalebnego pływania w rwącym prądzie Mocy, czy pogrążenia się w zatęchłym leju
ruchomych piasków jej Ciemnej Strony? Uli nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie.
Prawdę mówiąc, nie mógł jej pomóc nikt, kogo znała w tej bazie, bo żaden inny
Jedi nie stanął przed koniecznością dokonania takiego wyboru. Pomoc ze strony jej
mistrzyni czy kogokolwiek innego mogła dotyczyć najwyżej teorii, nie praktyki. „Zrób
to albo nie rób w ogóle”, jak miał zwyczaj mawiać Mistrz Yoda.
Barrissę dręczyło niejasne, ale uporczywe przeczucie, że sama musi dokonać tego
wyboru. Wiedziała jednak, że nawet jeżeli wybierze czekanie i odłożenie decyzji na
później, może skierować się w niewłaściwą stronę.
Ponownie włączyła klingę świetlnego miecza. Zajmij myśli czymś innym,
pomyślała. Zacznij robić coś, co potrafisz. Twoja rozterka nie zniknie, nawet kiedy
skończysz.
Niestety...
Odkąd ułożył plan działania, Nedijanin Kaird poczuł się o wiele lepiej. Spotkał się
ze swoimi agentami w innym, nowym przebraniu, tym razem otyłego mężczyzny.
Na czas i miejsce spotkania wybrał porę obiadu i zatłoczoną stołówkę. Panował w
niej gwar i zaduch, jako że istoty wielu ras spożywały typowe dla siebie posiłki. Nikt
nie zwracał uwagi na Kairda, Thulę i Squa Tronta.
Czasami najlepszą kryjówką był środek tłumu.
Otoczony uniemożliwiającą odczytywanie myśli, solidną tarczą mentalną
Nedijanin cicho i rzeczowo wymienił swoje żądania.
Jak mógł się spodziewać, Falleenka i Umbaranin mieli sporo zastrzeżeń.
- Coś takiego od razu położy kres naszej działalności w tej bazie - stwierdziła
Thula. Ugryzła mały kęs zielonkawoniebieskiego roślinnego kotleta i wykrzywiła się z
obrzydzeniem. - Fuj! - burknęła. - Co za marnotrawstwo smacznego spigagu! Ktoś
powinien ugotować kucharza w jego kotle.
- Bez wątpienia spotkałby go właśnie taki los, gdyby jego kuchnia nie spodobała
się tetrarsze Anaraka Cztery - odezwał się Squa Tront. - Tu nie musi się obawiać
równie drastycznych skutków jak na rodzinnej planecie.
- Ma szczęście - mruknęła Thula, odsuwając talerz na bok.
Kaird postanowił skierować rozmowę na rzeczowe tory.
- Pomyślałem, że to powinien być kres waszej działalności - zaczął, spoglądając
na Umbaranina. - Doszliśmy do wniosku, że napełnienie naszego wiadra za jednym
zamachem będzie lepsze niż czekanie, aż za każdym razem nakapie kilka kropli. Losy
tej wojny są niepewne. Przez przypadek kłoś głupi z jednej albo drugiej strony może
unicestwić tę planetę, a wówczas nikt nie osiągnie żadnych korzyści.
Michael Reaves, Steve Perry
127
Właściwie nie kłamał, chociaż nie miało to nic wspólnego z jego prawdziwymi
powodami. Czarne Słońce nie wiedziało o jego planie, więc powinien używać raczej
słowa „ja”, nie „my”.
- To prawda - przyznał Squa Tront. - Ale jeżeli sytuacja nie ulegnie zmianie, na
dłuższą metę zyskałbyś więcej dzięki powolnemu kapaniu.
- Będziesz to jadł? - zapytała Thula Nedijanina.
Kaird spojrzał na swój talerz, na który rzucono niedbale grudki w paskudnych
odcieniach brązu, zieleni i bieli. Nie miał pojęcia, co dostał do jedzenia... zważywszy
na przebranie, prawdopodobnie był to przysmak, za którymi przepadają istoty ludzkie.
Jego zdaniem cuchnął jak popsuty przetwarzacz odpadów w zatłoczonej do granic
możliwości kosmicznej spelunce.
- Proszę bardzo - powiedział, przesuwając rarytas w stroną Falleenki. Spojrzał na
jej towarzysza. - Na dłuższą metę wszyscy jesteśmy tylko pyłem wpadającym w
otchłań czarnej dziury - powiedział. - Moje zadanie polega na spełnianiu życzeń
władców Czarnego Słońca, a wasze na spełnianiu moich. Czy to jasne?
Thula i Squa Tront wymienili spojrzenia i szybko przenieśli je na Nedijanina. Jak
na rozkaz równocześnie pokiwali głowami.
- Jak najbardziej - oznajmili zgodnym chórem.
Kaird wykrzywił w uśmiechu ludzką maskę.
- To świetnie - powiedział. - Możecie liczyć na premię wartą ryzyka, na jakie się
narazicie, gdyby tutejsze władze wpadły na wasz trop.
Przemytnicy jeszcze raz spojrzeli po sobie.
- No cóż, kłopot w tym, że zanim ktokolwiek zauważy zniknięcie towaru, my
powinniśmy już przemierzać gwiezdne szlaki - zaczął Squa Tront. - Mimo wszystko to
właśnie na nas padnie pierwsze podejrzenie. Mam nadzieję, że wymyśliłeś sposób
wyciągnięcia nas z tego bagna?
- Bardzo mi przykro, ale to wasz problem - odparł obojętnie Kaird.
Pod sztucznym ciałem przebrania okropnie świerzbiała go skóra. Miał wrażenie,
że się gotuje. Wybrał to przebranie, bo jego system filtrujący zabezpieczał go przed
wpływem dokuczliwych feromonów tej Falleenki. Mikrogranulki filtru spisywały się
doskonale, czego nie mógłby powiedzieć o delikatnych splotach kanalików
umożliwiających wymianę ciepła i o prześwitach w tkaninie ubrania. Pomyślał, że
zawsze coś w tych skomplikowanych kostiumach musi powodować problemy. Mimo
wszystko z jego przebrań najlepszy był strój Milczącego.
Thula przełknęła ślinę.
- W takim razie najważniejsze będzie idealne zgranie w czasie - stwierdziła. -
Mamy do wyboru dwa rozwiązania. Możemy skorzystać z cywilnego środka
gwiezdnego transportu, ale musimy to zrobić co najmniej kilka dni wcześniej, zanim
szydło wyjdzie z worka. Możemy także wślizgnąć się potajemnie na pokład
wojskowego wahadłowca i być już w drodze do orbitalnej stacji przesiadkowej, kiedy
na powierzchni Drongara zacznie robić się gorąco.
- Nie wyglądacie, jakbyście dopiero się wykluli z jaja - zauważył Kaird. - Na
pewno sobie poradzicie.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
128
- Najgłośniej przemawiają kredyty - przypomniał Squa Tronl. - Najlepiej i
najłatwiej byłoby kogoś przekupić.
- Racja - przyznał Nedijanin. - Będziecie mieli ich dość, żeby sobie załatwić
stadion pełen polityków.
Umbaranin pokiwał głową.
- Jasna sprawa - powiedział. - Więc kiedy to ma być i ile będziesz tego
potrzebował?
- Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt kilogramów boty zamrożonej w karbonicie w
ciągu najbliższego tygodnia - odparł zwięźle Kaird. - Ma mieć kształt niewielkiego
osobistego nesesera z uchwytem do przenoszenia.
Thula spojrzała na niego.
- Do tego dochodzi co najmniej następne dwadzieścia kilogramów zamrożonego
karbonitu - zauważyła. - Dasz radę dźwigać siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt
kilogramów bez obawy, że coś sobie nadwerężysz?
- Jestem silniejszy, niż na to wyglądam - uspokoił ją Nedijanin. - A zresztą,
możecie zainstalować kółka albo niewielki repulsor.
Falleenka przeniosła spojrzenie na swojego towarzysza. Umbaranin kiwnął głową.
- W porządku - powiedziała. - Musimy mieć dwa dni przewagi nad wszystkimi,
którzy mogą nas ścigać.
- Załatwione - obiecał agent Czarnego Słońca. - Będziecie mieli pięć dni, żeby
wszystko zorganizować, a ja odlecę stąd dopiero dwa dni po was. - Wyciągnął z
kieszeni sześcian kredytowy i pchnął go po blacie stołu w stronę Umbaranina. Squa
uśmiechnął się na widok niewielkiej kostki, ale nie zaprotestował, kiedy Falleenka
sprzątnęła mu ją sprzed nosa.
- Thula zajmuje się wszystkimi sprawami finansowymi - wyjaśnił pogodnie. -
Jako księgowy jestem do niczego.
Przemytniczka ukryła sześcian w zagłębieniu złożonych dłoni.
- Fiu, fiu! - odezwała się, spoglądając na wyświetlona sumę kredytów. - Czarne
Słońce jest więcej niż hojne!
Przebrany za otyłego mężczyznę Kaird wzruszył ramionami.
- Dzielcie się tym bogactwem z tymi, z którymi musicie, bo to pomaga w
prowadzeniu interesów - powiedział. - Dzięki temu każdy będzie szczęśliwy.
Wszyscy troje wybuchnęli beztroskim śmiechem. Jak ci się podoba widok ich
otwartych ust? - pomyślał Nedijanin. Istoty człekokształtne mają zwyczaj obnażać zęby
i udawać, że to przyjaźń.
Kaird wstał od stolika, przeszedł przez zatłoczoną jadalnią i zniknął w zamykanej
od środka łazience. Wszedł do niej jako tęgi mężczyzna, a wyszedł w płaszczu z
kapturem Milczącego. Upodabniające go do istoty ludzkiej sztuczne ciało rozpuścił w
ultrasonicznym utylizatorze odpadów, który spełnił swoją funkcję po przyciśnięciu
odpowiedniego guzika. Nedijanin miał jeszcze w zapasie trochę sztucznego ciała na
wypadek, gdyby go kiedyś potrzebował.
Michael Reaves, Steve Perry
129
Nie przejmował się losem Falleenki ani Umbaranina. Drobni kombinatorzy,
złodzieje i artyści oszuści słynęli z tego, że potrafili być pragmatykami. „Nedijanin z
Czarnego Słońca chce to mieć i jest gotów zapłacić każdą sumę? Żaden problem,
szefie. Powiedz tylko, gdzie, kiedy i ile”.
Kaird wiedział jednak, że następny etap jego planu będzie nastręczał trochę więcej
trudności. Do jego realizacji musiał wybrać statek wystarczająco szybki i dysponujący
na tyle dużym zasięgiem, żeby pozwolił mu uciec ze skradzionym towarem. Jednostka
nie musiała mieć dużej ładowności... bo w najgorszym przypadku zamierzał uciec tylko
z pięćdziesięcioma czy sześćdziesięcioma kilogramami boty. Nawet gdyby towar był
zatopiony w bloku karbonitu, nie powinien być na tyle duży, żeby w razie potrzeby nie
dało się go przypiąć pasami do fotela drugiego pilota. Naturalnie, mógł dołączyć
repulsor do bloku ważącego tonę czy dwie i popychać go przed sobą równie łatwo jak
balon, ale tak duży przedmiot na pewno zwróciłby uwagę, a jednym z najważniejszych
założeń jego planu było to, żeby nie rzucać się w oczy. Nawet najszybszy statek, jaki
mógłby porwać na powierzchni tej zapomnianej przez wszystkich planety, nie
wyprzedzi niosącego potężną energię strumienia naładowanych cząstek z lufy działa.
Kaird chciał się znaleźć daleko poza zasięgiem nie tylko stacjonarnych stanowisk
artylerii, ale także pokładowej broni patrolowców, zanim ktokolwiek zacznie myśleć o
strzelaniu.
Chciwość przyczyniła się do upadku wielu złodziei, a Kaird nie zamierzał
dołączać do ich grona. Pięćdziesiąt kilogramów boty wartej tysiące kredytów za gram i
złożonej bezpiecznie w coruseańskich skarbcach Czarnego Słońca znaczyło
nieporównanie więcej niż tona tego samego towaru rozpylonego na atomy przez
bystrookiego artylerzystę Republiki... nie wspominając o statku i pilocie, którzy
spłonęliby przy tej okazji. Kaird cieszył się opinią jednego z najlepszych agentów
Czarnego Słońca, zabójcy, który wyeliminował dziesiątki nieprzyjaciół przestępczego
syndykatu tak zręcznie, że ani razu nikt go nie aresztował ani nawet nie podejrzewał,
ale sławę zawdzięczał temu, że nie był zachłanny ani głupi. Miał ułożony plan główny i
plan rezerwowy, a nawet plan awaryjny na wypadek, gdyby poprzednie dwa nie
wypaliły. Zdążył upatrzyć odpowiedni okręt, doskonale nadający się do jego celów.
Zamierzał wślizgnąć się na jego pokład najszybciej jak to możliwe, żeby obejrzeć
wszystkie urządzenia. Korzystając z tego, że stan podwyższonej gotowości właśnie
odwołano, chciał się nim udać najpierw na pokład fregaty MedStara. Liczył na to, że
jako członek religijnego zakonu nie będzie miał trudności z dostaniem się do śluzy.
Potem zaś wszystko powinno pójść jak z płatka. Niemal czuł, jak otacza go
chłodne, krystalicznie czyste górskie powietrze rodzinnego Nedija...
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
130
R O Z D Z I A Ł
23
Jos bardzo chciałby wypytać I-Five o szczegóły odzyskania pamięci ale niestety
tego dnia musiał łatać wielu żołnierzy. Na ogół operacje nie były trudne czy
skomplikowane, większość polegała na usuwaniu odłamków. Mniej więcej tym samym
zajmowali się polowi chirurdzy na frontach wszystkich chyba wojen, jakie toczono w
ciągu ostatnich kilku tysiącleci. Wyglądało na to, że separatyści doskonale przyswoili
sobie jedną z ponurych prawd każdej wojny: zabicie nieprzyjacielskiego żołnierza
kosztowało wrogów tylko tyle, ile umieszczenie jego zwłok w przetwórni odpadów,
podczas gdy zranienie go wyczerpywało ich zasoby i przysparzało problemów
personelowi medycznemu.
Jos dokonywał przeszczepów spalonej skóry i resekcji zmiażdżonych tkanek,
usuwał uszkodzone organy i zastępował je transplantami. Wydawało mu się, że czas
płynie w zwolnionym tempie.
Tolk asystowała tego dnia innemu chirurgowi. Ilekroć mógł, usiłował pochwycić
jej spojrzenie, ale bezskutecznie. Pielęgniarka zerkała na niego od czasu do czasu, ale
zaraz znów zajmowała się pracą. Widoczne nad jej maską oczy nie zdradzały żadnych
uczuć.
Zanim zmiana Josa dobiegła końca, pod jego dłońmi przewinęło się dziewięciu
żołnierzy. Vondar miał wrażenie, że zasypia na stojąco, co nie zdarzyło mu się od
zakończenia stażu.
W końcu udał się do łazienki, spryskał twarz i dłonie i zwilżył włosy letnią wodą,
co częściowo pomogło mu się pozbyć zmęczenia. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy był w
wieku Ulego - no cóż, może trochę starszy - i gdy znużenie spływało po nim niczym
woda po grzbiecie Aqualishanina. Obecnie jednak, ilekroć spojrzał w lustro, wydawało
mu się, że widzi coraz to nowe zmarszczki i więcej siwych włosów w zaroście na
twarzy. Zaczynał wyglądać...
Na litość Stwórcy, pomyślał ponuro, zaczynam wyglądać jak wuj matki.
Nie miał okazji porozmawiać z Tolk, bo pielęgniarka skończyła pracę wcześniej i
od tamtej pory jej nie widział.
Kiedy wyszedł z łazienki, natknął się na I-5, który opuszczał dezynfekcyjną
komorę operacyjnej sali. Połączenie nadfioletowego promieniowania i ultradźwięków
Michael Reaves, Steve Perry
131
wystarczało do uśmiercenia wszystkich mikroorganizmów, jakie mogły się przedostać
przez sterylną strefę otaczającą każdego pacjenta, ale android zawsze narzekał, że kilka
minut po opuszczeniu komory czuje się, jakby szumiało mu w czujnikach dźwięków.
- Więc twierdzisz, że twoja pamięć całkowicie wróciła? - zagadnął go Jos, kiedy I-
Five podszedł do niego.
- Słucham?
- Zwiększ wzmocnienie natężenia odbieranych sygnałów - burknął Vondar. -
Wspominałeś, że wszystko pamiętasz. Powiedz więc, czy naprawdę jesteś ulubionym
pieszczochem jakiejś bogatej księżniczki, czy też może drużbą Shistavanena albo kimś
w tym rodzaju?
- Jestem dokładnie tym, czym byłem poprzednio, ale dziękuję, że zapytałeś -
odparł android. - Mówiłem kiedyś, że w mojej pamięci istnieją luki, które muszą zostać
wypełnione. Teraz się wypełniły. Naprawa moich wewnętrznych funkcji percepcyjnych
została ukończona.
- Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o sobie - mruknął Jos. -
Przypomniałeś sobie coś wartego wzmianki? Daj spokój, I-Five. Wiesz przecież, że
możesz mi się zwierzyć.
Android przekrzywił głowę.
- Dlaczego tak bardzo chcesz to wiedzieć? - zapytał.
- No cóż, dlatego że... - zaczął Korelianin i urwał. Właściwie dlaczego tak mu na
tym zależało? - Bo z tego, co opowiadałeś, wynika, że miałeś wiele przygód - podjął w
końcu. - Najpierw na Coruscant, a potem przemierzając gwiezdne szlaki. A ja... Jeżeli
nie liczyć Drongara, byłem tylko na Coruscant i na Alderaanie. Patrzę w lustro i z
trudem rozpoznaję spoglądającą na mnie stamtąd podstarzałą bryłę protoplazmy. Kiedy
powiedziałeś, że wszystko pamiętasz, chyba pomyślałem...
Urwał i wzruszył ramionami.
- Że wykorzystasz okazję i pozwolisz wyobraźni wyruszyć na wycieczkę
krajoznawczą? - domyślił się I-Five.
- To też - przyznał Jos i umilkł, jakby szukał właściwych słów. - Chyba
powinienem opowiedzieć o wszystkim Klo...
- Jeżeli chodzi o intuicję, rzeczywiście jest o wiele lepszy niż ja - przyznał
android. - Większość lekarzy, szczególnie ci z naszej bazy i inni podobni do nich,
powie ci, że nie obawia się śmierci, bo tyle się na nią napatrzyło - podjął Vondar. - Kto
wie, może naprawdę tak uważają. Jeżeli jednak chodzi o mnie, właśnie z tego powodu
się jej boję... a przynajmniej boję się samej przeprawy na drugą stronę.
- Może padawanka Offee mogłaby ci bardziej pomóc niż... - zaczął I-Five.
- Śmierć bywa na ogół bolesna i długotrwała - ciągnął Korelianin, jakby go nie
usłyszał. - To dziwne, zważywszy na wszystkie dostępne w tej chwili środki
uśmierzające ból i stymulujące. Mimo to na każdą istotę dysponującą własną sztuczną
planetoidą wciąż jeszcze przypada miliard miliardów innych, co z trudem wiążą koniec
z końcem. Pod tym względem galaktyka prawdopodobnie nigdy się nie zmieni.
- Istnieją także inne możliwości - stwierdził android.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
132
- To prawda - przyznał Jos. - Pod warunkiem, że się jest wystarczająco bogatym.
Przeniesienie osobowości, zamrożenie w karbonicie i tak dalej... ale mnie dzieli od
takich możliwości wiele parseków i chyba nigdy w życiu nie będę bogaty, więc...
- Posłuchaj, Jos - przerwał I-5 i zdumiony Vondar urwał w pół zdania. Głos
androida właściwie się nie zmienił - nadal miał to samo, trudne do określenia
brzmienie, które wskazywało, że jego źródłem jest wokabulator, nie krtań - ale
brzmiało w nim coś dziwnego. Dopiero po chwili chirurg uświadomił sobie, że android
jeszcze nigdy do nikogo nie zwrócił się po imieniu. - Z moich obserwacji zwyczajów
społecznych wynika, że to najodpowiedniejsza chwila, aby przypomnieć ci o
wszystkich wspaniałych zaletach, jakimi wy, istoty organiczne, przewyższacie mnie,
istotę elektromechaniczną - ciągnął automat. - Jesteście na przykład zdolni do
twórczego myślenia i wzlotów wyobraźni, o jakich ja nie mogę nawet marzyć, bo moje
podstawowe oprogramowanie nie obejmuje takich niuansów. Mimo to nie tęsknię za
nimi. Nie pragnę rozumieć piękna ani sztuki. To samo dotyczy miłości i
egzystencjalnych kryzysów życiowych w rodzaju takiego, jaki przeżywasz w tej chwili.
- Nigdy w to nie uwierzę - odparł Vondar. - Przynajmniej masz poczucie
humoru...
- Także zaprogramowane - przypomniał I-Five. - Podobnie jak zaprogramowano
je chyba wszystkim innym androidom, które na takim poziomie porozumiewają się z
istotami organicznymi.
- Chciałeś się kiedyś urżnąć! - nie dawał za wygraną Korelianin.
- To prawda - przyznał spokojnie automat. - Nie powiedziałem, że moje
oprogramowanie nie obejmuje emocji. Jedną z nich jest lojalność, a inną ciekawość.
Brak tłumików twórczości i rozszerzona sieć percepcyjna pozwalają mi ekstrapolować
uczucia. Doświadczanie ulubionych emocji istot organicznych, nawet wywoływanych
przez wpływające na umysł wywary, powinno mi, przynajmniej w teorii, pomóc
zrozumieć te istoty. A skoro tkwię z wami w tej galaktyce, muszę dysponować
wszystkimi informacjami, jakie uda mi się zdobyć. Nie jestem jednak małym
robocikiem z dziecięcych bajek, który pragnie się stać istotą organiczną, Jos. Jestem
maszyną, bardzo skomplikowaną i w zdumiewającym stopniu zdolną do naśladowania
myślowych procesów istot organicznych, ale tylko maszyną. Prawdę mówiąc, nie chcę
się stać nikim innym.
Vondar przystanął i spojrzał na I-Five. Nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby jego
rozmówca przemienił się nagle w trzygłowego Kaminoanina. Poczuł ku własnemu
zdumieniu, że ogarnia go gniew. Nieco wcześniej radykalnie zmienił swój pogląd na
świat i może jeszcze nie do końca przywykł do myśli, że androidów nie powinno się
traktować jak elektronarzędzi z kończynami. Nie zamierzał pozwalać, żeby I-5 znów
namieszał mu w głowie.
- Czy przypominasz sobie, jak kiedyś graliśmy w sabaka? - zapytał. -
Rozmawialiśmy wówczas o tym, w jaki sposób każda istota może wiedzieć, czy została
obdarzona samoświadomością.
- Przypominam sobie - odparł spokojnie android.
Michael Reaves, Steve Perry
133
- Powiedziałeś wtedy coś takiego: „Być świadomym na tyle, żeby zadawać sobie
to pytanie, jest równoznaczne z udzieleniem na nie odpowiedzi”. Myślę, że jesteś
wystarczająco świadomy, aby uzyskać odpowiedź na to pytanie. Prawdę mówiąc, chyba
już sobie na nie odpowiedziałeś. Więc czemu się teraz wycofujesz i wypierasz własnej
świadomości? Ciekaw jestem, czy to ma coś wspólnego z uzupełnianiem luk w twojej
pamięci.
Android nie od razu odpowiedział. Cisza trwała dość długo. Kiedy się w końcu
odezwał, w jego głosie brzmiało wyraźne zdumienie.
- Właśnie dokonałem porównania subiektywnej aktywności nerwowej z
informacjami na ten temat zapisanymi w moich wewnętrznych bazach danych - zaczął.
- Wydaje mi się, że ogarnia mnie niepokój.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
134
R O Z D Z I A Ł
24
Czasami pseudonimy bywały mylące. Szpieg na ogół korzystał z tego, pod jakim
znali go pozostali w medycznej bazie. Czasem nazywał się Column, bo tak brzmiał
kryptonim, nadany przez jednego z funkcjonariuszy wywiadu separatystów hrabiego
Dooku. Najrzadziej używał przydomka Lens, pod jakim był znany jako agent Czarnego
Słońca. Naturalnie żaden z tych przydomków nie miał nic wspólnego z imieniem, jakie
szpieg otrzymał po urodzeniu, a wszystkie składały się na listę, która - zależnie od
okoliczności - ciągle się wydłużała.
W obecnej chwili używał kryptonimu Lens, bo pod takim znał go rozmówca.
Istota siedząca naprzeciwko niego wyglądała jak otyły mężczyzna, jednak pod
maskującymi zwałami tłuszczu krył się Kaird, nedijański gangster i skrytobójca.
Siedzieli w pustym gabinecie askajiańskiej nadzorczyni laboratorium, która podczas
okresu mrozów zapadła na paskudną miejscową formę ciężkiej grypy. Pracownica
laboratorium leżała na oddziale zakaźnym i nieprędko miała korzystać ze swojego
gabinetu.
Fałszywy mężczyzna przedstawił najważniejsze założenia planu. Chodziło o
wykradzenie dużej ilości boty... a także o porwanie okrętu, na którego pokładzie można
byłoby przetransportować ją poza Drongar. Plan nie miał najmniejszego sensu i Lens
bez ogródek powiedział to Kairdowi.
- Mamy swoje powody - usłyszał w odpowiedzi.
- Dlaczego mi o tym wszystkim mówisz? - zapylał.
- Jesteś naszym agentem, więc wydawało mi się, że powinienem cię ostrzec -
odparł fałszywy tłuścioch. - Kradzież na pewno spowoduje wszczęcie dochodzenia.
Powinieneś być na to przygotowany.
Lens się uśmiechnął.
- Jestem poza wszelkimi podejrzeniami - powiedział. - Jaki jest prawdziwy
powód?
Przebranie istoty ludzkiej było na tyle dobre, że jej uśmiech sprawiał wrażenie
autentycznego.
- Podobnie jak wszystkie inne wojny, także ta musi się kiedyś skończyć - odparł
jego rozmówca. - Niemniej interesy będą prowadzone także po jej zakończeniu. Jesteś
Michael Reaves, Steve Perry
135
dla nas cennym nabytkiem i możesz być nadal, kiedy ta wojna dobiegnie końca. Nie
lubimy marnować niczyjego talentu.
Jego odpowiedź miała większy sens, ale Lens czuł, że nie usłyszał całej prawdy.
- Jeszcze coś przede mną ukrywasz, prawda? - zapylał.
Śmiech fałszywej istoty ludzkiej także zabrzmiał całkiem szczerze.
- Rozmowa z kimś, kto nie jest tępy ani niewtajemniczony, to prawdziwa
przyjemność - powiedział Kaird. Pochylił się nad stołem w stronę Lensa. - Masz rację -
stwierdził. - Chodzi o to, że twoje oficjalne obowiązki zapewniają ci dostęp do
pewnych informacji.
- Nie należą do nich kody bezpieczeństwa umożliwiające przedostanie się na
pokład zdolnego do latania w próżni statku, zwłaszcza wyposażonego w jednostki
napędu nadświetlnego - zauważył Lens.
- To wiem, ale za to masz dostęp do danych medycznych - stwierdził Nedijanin.
- Ma do nich dostęp prawie każdy pracownik personelu medycznego tej bazy -
przypomniał Lens. - Nie rozumiem, jak takie informacje mają ci pomóc porwać
gwiezdny statek.
- A widziałeś kiedyś dziecięce klocki do zabawy w przewracankę? - zapytał
Kaird. - Można ustawiać je w długie linie i ścieżki. Ostatni jest oddalony o setki albo i
tysiące od pierwszego, ale jeżeli ustawi się je wystarczająco blisko siebie, przewrócenie
pierwszego spowoduje wcześniej czy później upadek ostatniego.
Lens pokiwał głową.
- To prawda - przyznał. - Rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.
- Zamierzam najpierw poszperać w tych aktach - ciągnął Kaird. - A kiedy się
dowiem tego i owego, poproszę cię o konkretne informacje, które mogą się okazać
bardzo pożyteczne. Naturalnie nie będę zawracał ci głowy niczym, do czego oficjalnie
nie masz dostępu.
- Żaden problem - zapewnił Lens. - Przekażę ci, czego potrzebujesz.
- Doskonale. - Zapadła krótka cisza. - Chciałbym wyświadczyć ci przysługę.
Przypuszczam, że służysz jeszcze komuś oprócz Czarnego Słońca, ale przedmiot
twojego... i naszego zainteresowania na tej planecie przestanie mieć wkrótce
jakiekolwiek znaczenie.
Lens zmarszczył brwi.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał.
- Istnieje tylko jeden powód, dla którego tu przebywamy - ciągnął Nedijanin. -
Powód ten już w tej chwili traci na znaczeniu, a niebawem straci je zupełnie.
- Chyba nie rozumiem - stwierdził Lens. - Masz na myśli botę?
- Tak - przyznał Kaird. - Wygląda na to, że roślina przechodzi nową mutację,
która pozbawi ją zupełnie adaptogennych właściwości. Następne pokolenie boty nie
będzie miało wartości większej niż pierwszy lepszy chwast na powierzchni Drongara.
Jej skład chemiczny zmieni się tak bardzo, że jako lek stanie się bezużyteczna. A skoro
Drongar jako taki nie ma żadnej wartości, zwłaszcza strategicznej, siły zbrojne
separatystów i Republiki nie będą już miały powodów, żeby tu dłużej pozostawać. -
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
136
Kaird rozłożył ręce i uniósł dłonie, jakby dla podkreślenia swoich słów. - Będziemy
mogli wszyscy wrócić do domów.
- Skąd o tym wiesz? - zainteresował się Lens.
- To nie ma znaczenia - odparł Nedijanin. - Wiem jednak, że to prawda. Mówię ci
o tym, bo kiedy odlecę, możesz wykorzystać tę informację, żeby pomóc swoim
przyjaciołom służącym pod rozkazami hrabiego Dooku. Może zechcą przypuścić
ostateczny szturm i opanują to, co jeszcze pozostanie z upraw wartościowej boty, bo
kiedy ta resztka również zmieni właściwości, żadnej innej nie zdobędą. Przynajmniej
nie na powierzchni Drongara.
Zaskoczony informacją Lens zachował milczenie. Nie widział powodu, dla
którego Kaird miałby kłamać. Kradzież dużej ilości boty przyniosłaby, przynajmniej
pośrednio, szkodę Republice, więc pod tym względem życzył rozmówcy powodzenia.
Jeżeli jednak usłyszana informacja była prawdziwa, separatyści powinni opanować jak
najwięcej wartościowych zbiorów boty, nawet mimo ryzyka zniszczenia reszty cennych
upraw. Lepiej zdobyć pół bochenka niż obchodzić się smakiem.
Musiał jednak wymyślić sposób zweryfikowania tej sensacji.
- To cenna wiadomość - odezwa! się w końcu. - Dlaczego przekazujesz mi ją za
darmo?
Siedzący naprzeciwko niego Nedijanin w przebraniu tęgiego mężczyzny pokiwał
energicznie głową.
- Jak powiedziałem, wcześniej czy później ta wojna dobiegnie końca - oznajmił. -
Nieważne dla nas, kto wygra, a kto przegra. Jeżeli wyświadczymy ci przysługę,
któregoś dnia możesz mieć okazję się nam zrewanżować. Czarne Słońce ma dobrą
pamięć, zarówno jeżeli chodzi o przyjaciół, jak i wrogów. Mamy wielu jednych i
drugich, ale nie zaszkodzi mieć jednego przyjaciela więcej.
Lens kiwnął głową i się uśmiechnął. Odpowiedź Kairda miała sens, chociaż była
dość dwuznaczna. W przeszłości Czarne Słońce robiło tyle ciemnych interesów, że
trzeba by dziewięciowymiarowego wycinka czasoprzestrzeni, żeby wszystkie
pomieścić.
Fałszywy grubas wstał tak energicznie, że wprawił w ruch fałdy tłuszczu.
- Skontaktuję się z tobą jutro albo pojutrze - obiecał.
- Niech mróz nigdy nie zmąci ostrości twojego spojrzenia.
Kiedy Nedijanin wyszedł, Lens zaczął się zastanawiać. Gdyby informacje
usłyszane z ust agenta Czarnego Słońca okazały się prawdziwe, należałoby przekazać
je zwierzchnikom. Szpieg wiedział, że wtedy prawie na pewno losy wojny szybko się
odwrócą.
Bardzo szybko.
Powłócząc nogami, Jos człapał w stronę swojej kabiny. Nie dzielił jej już ani z
Tolk, ani z Ulim. Twierdząc, że musi mieć przestrzeń do rozmyślania, lorrdiańska
pielęgniarka wyprowadziła się trzy dni wcześniej, a wkrótce po jej odejściu Uli
przeniósł się do samodzielnego pomieszczenia. W ostatnim okresie Jos spędzał
Michael Reaves, Steve Perry
137
większość czasu albo w sali operacyjnej, albo w kantynie. Wracał do kabiny tylko
wtedy, kiedy musiał się przespać, a obecnie bardzo tego potrzebował.
Zaledwie się położył, usłyszał coraz głośniejszy basowy pomnik repulsorów
nadlatujących lądowników. Dźwięk stał się tak intensywny, że Jos nie potrafiłby nawet
zgadnąć, ile maszyn nadlatuje. Pokręcił głową. Paskudna sprawa dla wszystkich, którzy
właśnie w takiej chwili pełnią dyżur...
Nagle usłyszał świergot osobistego komunikatora.
Spodziewając się niepomyślnej wieści, wyciągnął urządzenie.
- Słucham - powiedział.
- Miała miejsce eksplozja i pożar w przetwórni wodoru - oznajmił Uli. - Poważne
rany odniosło przynajmniej sto istot. Skierowano do nas dziewięć lądowników z
trzydziestoma kilkoma ofiarami na pokładach. Większość ma poważne poparzenia i...
- Właśnie skończyłem dyżur w sali operacyjnej - przerwał Vondar. - Z trudem
mogę unieśćręce, a co dopiero nimi operować.
- Wiem, wiem - przyznał młodszy chirurg. - Ale jeden z chirurgicznych
androidów wywołał eksplozję żyrostabilizatora. Naprawa urządzenia potrwa wiele
godzin, a nam brakuje chirurgów. Pułkownik Vaetes kazał mi się z tobą skontaktować.
Jos westchnął.
- Niech to zaraza - mruknął z rezygnacją.
Nawet nie miał siły się złościć. Czy to naprawdę nigdy się nie skończy?
Kiedy włożył chirurgiczne rękawiczki i wszedł do sali, androidy sanitariusze
wnosili pierwszych pacjentów. Korelianin zobaczył Tolk, która na jego widok kiwnęła
głową. Drobny gest, ale poczuł się trochę lepiej. Dobrze chociaż, że tyle im pozostało.
Podszedł do stołu, na który para androidów przekładała pacjenta z noszy. Ranny
był straszliwie poparzonym klonem.
- Jakie rozpoznanie? - zapytał Vondar.
- Oparzenia trzeciego stopnia na dwudziestu sześciu procentach powierzchni ciała
- zameldował zwięźle jeden z chirurgicznych androidów diagnostycznych. - Oparzenia
drugiego stopnia na kolejnych dwudziestu jeden procentach i pierwszego na
siedemnastu. Ponadto jego jelito cienkie rozszarpał odłamek rozerwanego zbiornika
wodoru. Lewy dolny kwadrant, w poprzek. Do tego kilka otworów w lewym płucu, co
spowodowało odmę, i kawałek metalu w lewym oku.
- Czyżby instalację zaatakowały roboty separatystów? - zdziwił się Jos.
- Nie, proszę pana - odparł android diagnostyczny. - To był wypadek.
Coś wspaniałego, pomyślał ponuro Jos.
- Nie dość, że naszych chłopców zabijają wrogowie, to jeszcze sami wysadzamy
w powietrze własne instalacje. - Odwrócił się do Threndy. - Przygotuj zestaw do
likwidacji oparzeń - polecił. - Niech ktoś mu poda sto miligramów enkefaliny i włączy
ultrasoniczny sterylizator. Musimy mu przeszczepić przynajmniej połowę skóry...
Podczas operowania pierwszych pięciu pacjentów Jos jeszcze jakoś się trzymał.
Wszystkich uratował.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
138
Szóstego jednak nie udało mu się ocalić od śmierci. Prawdę, mówiąc, sam go
zabił.
Był w połowie pierwszego etapu resekcji płuca i operował niesklonowanego
mężczyznę. Wycinając laserowym skalpelem część lewego płata, przypadkiem musnął
aortę. Krew z zaciśniętej arterii trysnęła pod sam sufit niczym gejzer.
- Niech ktoś włączy generator pola presyjnego! - krzyknął Vondar.
Tolk i Threndy asystowały Ulemu i Vaetesowi, którzy dokonywali transplantacji
serca innego pacjenta, ale chirurgiczny android pomocniczy szybko skierował pole
presyjne na uszkodzoną arterię i z idealną precyzją skupił je na przeciętym miejscu.
Niestety krew z arterii nadal wypływała, bo natężenie pola okazało się za małe.
- Podkręć jeszcze trochę - rozkazał Jos. - Ile masz w tej chwili?
- Sześć koma cztery - odparł android.
- Zwiększ do siedmiu - polecił Korelianin.
- Panie doktorze, taka wartość przekracza dopuszczalne parametry tkanki
ludzkiego... - zaczął automat.
- Usuwam ograniczenie - warknął Jos. - Ma być siedem, jak powiedziałem.
Kiedy android usłuchał, Vondar uświadomił sobie swój błąd. Leżący przed nim
pacjent nie był jednym z klonów Fetta, u których ścianki naczyń krwionośnych miały
zwiększoną grubość, żeby się nie dawały tak łatwo przebijać. Jos miał do czynienia ze
zwykłym mężczyzną co oznaczało, że...
Aorta eksplodowała od wewnątrz, jakby ktoś umieścił w niej niewielki ładunek
wybuchowy.
- Niech mi ktoś pomoże! - wrzasnął Jos.
Wszystkie chirurgiczne aparaty typu płuco-serce były w użyciu, a dodatkowa para
rąk nie wystarczyłaby do uratowania życia pacjenta. Presyjne pole nie mogło
powstrzymać wypływu krwi, a kiedy Vondar starał się podwiązać rozerwaną arterię,
uświadomił sobie, że jest za późno na wszelką interwencję. Mężczyzna doznał silnego
wstrząsu i zanim ktokolwiek zdążył zastosować cerebrostazę, na ekranie
diagnostycznego urządzenia pojawiła się ciągła linia. W ciągu następnych dziesięciu
minut Jos robił wszystko, co mógł, żeby przywrócić pacjenta do życia, ale
bezskutecznie. Nie zdołał pobudzić do pracy jego serca.
Na operację czekało czterech innych rannych i chirurg wiedział, co musi zrobić.
Uznał pacjenta za zmarłego i pozwolił, żeby androidy sanitariusze wynieśli go z
sali operacyjnej. Nie miał innego wyjścia. Gdyby nadal poświęcał uwagę tylko jemu,
naraziłby życic następnych rannych.
A może ich też zabijesz? - usłyszał nagle w głowie cichy złośliwy głos, kiedy
sanitariusze kładli na stole następnego pacjenta.
Nigdy w życiu nie czuł się bardziej zmęczony. Niech zaraza porwie tę wojnę!
Michael Reaves, Steve Perry
139
R O Z D Z I A Ł
25
Den siedział naprzeciwko ugnaughtańskiego specjalisty mechanika, Roranda
Zuzza, z uczuciem, jakby ktoś podał mu klucze do Coruscant na platynowej tacy. Zuzz
przekazywał mu już wcześniej cenne informacje, ale ani jednej tej wagi.
- Jesteś tego pewien? - zapytał.
- Możesz pzekazać to dalij, Dhur, i zarobić przy okazja górą krydytów - odparł
Ugnaught. - O, ta-a!
- Gdzie się tego dowiedziałeś?
Zuzz wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Od jidnej pani Ugnoughtki w Mobilnościowej Jednostce Chirurgićnej
Dwynaździe w Ksenoby - wyjaśnił mechanik. - Nazywa se Rachott i wbrost szaleje za
mnom. Dokonuje wszystkich testów na miejscowych zbiorowiskach boty.
- Dlaczego nikt mi wcześniej o tym nie powiedział? - zainteresował się
Sullustanin.
Krępa, niska istota wzruszyła ramionami.
- Pojińcia ni mam - powiedziała. - Rachott telko wykonywa testy i przekazuje
rezultata. Wynika z nieich, że bota stawa się coraz mniej skutecznościowa. Ktoś jidnak
ni dopuszcza do ujawniania tych rezultata. Nikt nie wi, dlaczego.
Android kelner podjechał z następną szklaneczką trunku i Zuzz chwycił ją, jakby
zawierała ostatnią kroplę płynu na zwróconej stale ku słońcu stronie planety.
Den zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Jeżeli bota naprawdę traciła
skuteczność, to była prawdziwa sensacja. Specyfik był wart swojej masy w
najczystszych ognioklejnotach, jeżeli nie więcej, i gdyby rzeczywiście tracił
właściwości, cena ostatnich skutecznych zbiorów wystrzeliłaby daleko poza galaktykę.
Jeśli wiadomość się rozejdzie, wszyscy rzucą się na poszukiwania, żeby zebrać, ile się
da. Można by przeżyć dostatnio resztę życia dzięki sprzedaży tego, co by upchnęło się
po kieszeniach...
Ta-a, to była prawdziwa sensacja. Przepustka do sławy, jaka zdarza się tylko raz w
życiu. Gdyby przedstawił ją we właściwy sposób - a wiedział, że to potrafi - może
nawet otrzyma nagrodę Poracsa. Coś takiego urządziłoby go na resztę życia.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
140
Musiał to potwierdzić, i to szybko. Musiał opublikować sensację, zanim uprzedzi
go ktoś inny. Wiedział, że dzięki niej naprawdę zaistnieje. Kto wie, może w przyszłości
będą nazywali jego imieniem dziennikarskie akademie?
Zapłacił za trzy następne kolejki trunków dla Ugnaughta i wyszedł z kantyny.
Powinien znaleźć przynajmniej dwie osoby, które potwierdzą prawdziwość otrzymanej
informacji, ale doszedł do przekonania, że właściwie wystarczy jedna. Po uzyskaniu
potwierdzenia napisze artykuł i wymyśli sposób wysłania go z Drongara. Na pewno mu
się uda, chociaż z głośnika jego komunikatora nadal wydobywały się tylko trzaski i
szum. Gdyby musiał, był gotów choćby wytatuować informację na plecach
odlatującego na przepustkę żołnierza Republiki. Cokolwiek.
Kiedy, oddychając z wysiłkiem gorącym i cuchnącym powietrzem, przecinał
niezabudowaną przestrzeń, zauważył Eyarę. Sullustanka kierowała się do stołówki.
Skręcił, żeby się z nią spotkać.
Nie było wątpliwości. Eyara to uosobienie piękna.
Uśmiechnęła się na jego widok i oboje wymienili słowa rytualnego powitania.
- Wyglądasz na podnieconego - zauważyła piosenkarka.
- Jak mógłbym nie być podniecony w twojej obecności, Słodka Fałdko? - zapytał.
Eyara się roześmiała.
- Uwielbiam Sullustan, którzy mnie rozśmieszają - wyznała. - Wyczuwam jednak,
że jesteś podekscytowany z innego powodu.
- Owszem, z powodu pewnej informacji - oznajmił Den. - Sensacyjnej, jeżeli
okaże się prawdziwa.
- To fantastycznie! - Jej głos miał ciepłe, szczere brzmienie.
Reporter spojrzał na Eyarę i poczuł tęsknotę za żonami, których nigdy nie
poślubił, i za rodziną, której nie miał czasu założyć. Zawsze liczyła się dla niego tylko
praca. Nie było w jego życiu miejsca na obserwowanie dzieci wychodzących pierwszy
raz z rodzinnej jaskini, na wsłuchiwanie się w ich śmiech czy napawanie się ciepłem
małżonki - albo małżonek w łóżku pod chłodzącym prześcieradłem. Planował, że zrobi
to któregoś dnia, kiedy będzie miał trochę więcej wolnego czasu. Niestety nigdy dotąd
go nie miał.
- Marszczysz brwi. O czym myślisz? - spytała Sullustanka.
Den westchnął.
- Jest parę rzeczy, których żałuję w moim sędziwym wieku - powiedział.
Piosenkarka obdarzyła go promiennym uśmiechem.
- Jeszcze nie jesteś taki stary - zapewniła.
- Podobno przypominam ci dziadka - odciął się reporter.
- To prawda, ale nasz ród został założony, kiedy dziadek był jeszcze bardzo młody
- stwierdziła Eyara. - Do tej pory jest sprawny i aktywny. Ma sześć żon, czternaścioro
dzieci i dwadzieścioro sześcioro wnucząt. Dwa lata temu pojął nową żonę, która
niedługo ma mu urodzić następne dziecko.
- Imponujące - mruknął Sullustanin.
- Czy kiedykolwiek myślałeś o powrocie do ojczyzny? - zagadnęła piosenkarka.
Den pokiwał głową.
Michael Reaves, Steve Perry
141
- Myślałem - przyznał. - Prawdę mówiąc, ostatnio nawet często. Kursowanie z
wojny na wojnę jest męczące, a ja się chyba starzeję. Nieraz się zastanawiałem, czy nie
zrezygnować z tego i nie wrócić na Sullustę, żeby rozpocząć pracę w jakimś
miejscowym dzienniku. Może udałoby mi się znaleźć kilka sędziwych istot płci
żeńskiej, na tyle zdesperowanych, żeby mnie poślubić.
- Nie musiałyby być sędziwe ani zdesperowane. - Piosenkarka przyglądała się
pilnie swoim stopom.
Den stanął i spojrzał na nią.
- Uhm... może tłumiki moich uszu źle funkcjonują - zaczął z namysłem. - Co
powiedziałaś, Eyaro-la?
Sullustanka odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
- Kiedy ta wojna się skończy i mój kontrakt wygaśnie, zamierzam wrócić do domu
i poszukać czegoś, co by się nadawało na małżeńską jaskinię - oznajmiła.
- Co takiego? - żachnął się Den. - Chcesz się pożegnać z przemysłem
rozrywkowym?
Piosenkarka znów się roześmiała, co zabrzmiało, jakby rozsypała garść
dżwiękokryształów.
- Znam kilku młodych, ale poważnych osobników płci męskiej - wyznała po
chwili. - Nie zrozum mnie źle, byliby dobrymi ojcami i zamierzam jednego czy dwóch
poślubić, ale chyba brakuje im czegoś w rodzaju... poczucia humoru. W mojej
małżeńskiej jaskini zawsze znajdzie się miejsce dla Sullustanina z twoim charakterem,
Den-la.
Zdumiony reporter uśmiechnął się do Eyary.
- To najwspanialsza propozycja, jaką usłyszałem w ciągu ostatniego boukka -
powiedział.
- Więc możesz uważać ją za oficjalną - zaproponowała artystka. - Dzieci muszą
mieć ojców sprawnych i silnych, ale potrzebują także starszych i mądrzejszych.
Zaszczyciłbyś moją jaskinię, gdybyś zechciał w niej zamieszkać.
Den zamrugał; poczuł w oczach dziwną wilgoć. Niemożliwe, żeby to były łzy,
pomyślał. Nie u takiego zrzędliwego starego cynika jak ja. Małżeństwo? Rodzina?
Jaskinia pełna krewnych i dzieci? Zawsze dotąd uważał, że to nie dla niego, że o czymś
takim nie może nawet marzyć. Był niestrudzonym reporterem, który opuścił rodzinną
planetę kilkadziesiąt lat wcześniej; zawsze przypuszczał, że zginie na polu jakiejś bitwy
albo zapije się na śmierć w spelunce pełnej szumowin i złoczyńców. Kiedy jednak
młoda i słodka istota zaproponowała mu inną możliwość...
- Proszę, zastanów się nad tym - podjęła Sullustanka, biorąc jego wahanie za
wstęp do odmowy.
- Coś ci powiem - przemówił Den. - Jeżeli dożyję końca tej wojny, uczynię
wszystko, żeby wrócić do domu. - Urwał, żeby głęboko odetchnąć. - Uważałbym za
wielki zaszczyt, gdybym mógł połączyć swoją jaskinię z twoją.
Zachwycona piosenkarka szeroko się uśmiechnęła.
- Naprawdę tak uważasz? - zapytała, a Den poczuł, że jej entuzjazm, energia i
radość życia spływają po nim niczym kaskady orzeźwiającej wody. - Nie mogę się
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
142
doczekać, kiedy powiem o tym pozostałym członkom rodziny. Niech się dowiedzą, że
znajdzie się wśród nich Den Dhur, sławny reporter!
- Wcale nie taki sławny - zaprotestował skromnie Sullustanin.
- Ukrywasz swój lichtarz pod korcem, Den-la - odparła Eyara. - Od wielu lat
czytuję twoje reportaże. Wszyscy na Sulluście dobrze wiedzą, kim jesteś.
- To nieładnie drwić ze starszych - mruknął Den z udawaną surowością.
- Nonsens - sprzeciwiła się Eyara. - To szczera prawda. W labiryncie naszych
jaskiń znam wiele dzieci, które marzą, że będą takie jak ty, kiedy dorosną.
- Nie mopakujesz? - nie dawał za wygraną reporter. - Uhm, to znaczy...
Sullustanka się roześmiała.
- Nie mopakuję - zapewniła, ujmując go za ręką. - Czy zechcesz pójść ze mną do
mojej kabiny i przypieczętować tę przysięgę? Naturalnie jeżeli nie jesteś zbyt zajęty
pisaniem swojej historii...
Den się uśmiechnął.
- Historia może poczekać - powiedział. - Nie jest aż tak ważna.
Dopiero kiedy to powiedział, uświadomił sobie, że to prawda. Mimo wszystko w
życiu istniały sprawy ważniejsze niż jutrzejsze wiadomości czy nawet łatwy zarobek.
Kto by pomyślał?
Kiedy w końcu Den wyszedł z kabiny Eyary, zapadał zmierzch. Reporter
zauważył, że przed drzwiami kompleksu operacyjnego rozmawiają Jos i I-Five. W
pewnej chwili chirurg powiedział coś do androida, odwrócił się i zniknął za drzwiami.
- Witaj, I-Five, wierny druhu! - wykrzyknął Sullustanin.
Na dźwięk jego głosu android się odwrócił. Den podszedł chwiejnie i żartobliwie
szturchnął go w ramię.
- Miło cię znów widzieć - powiedział. - Co nowego?
- Jeżeli nie liczyć ciebie? - zapytał automat.
Reporter zachichotał i obaj ruszyli w stronę kantyny. Dla uczczenia ich przyszłego
związku małżeńskiego Eyara otworzyła butelkę wyśmienitego bothańskiego wina
zbożowego, które łagodnie spływało w gardło reportera. Sullustanin czuł się doskonale.
Spędzając czas w towarzystwie piosenkarki, połączył się za pomocą komunikatora z
trzema zaufanymi osobami i uzyskał od nich potwierdzenie wiarygodności otrzymanej
informacji na temat boty. Miał ochotę to uczcić.
- Hej, jestem po prostu w przyjaznym nastroju. Nie będziesz wiedział, co to
znaczy, dopóki sam nie spróbujesz - powiedział androidowi. - A jeżeli już o tym mowa,
musimy cię wreszcie przyjąć do naszego klubu.
- Jaki klub masz na myśli? - zapytał I-5.
Den pogroził mu palcem.
- Tylko mi nie mów, że się wycofujesz - powiedział. - Musisz doświadczyć
radości alkoholowego upojenia. To dobrze zrobi twojej krzemowej duszy.
- Ach, o to chodzi - odparł android. - Prawdę mówiąc, wymyśliłem absurdalnie
prosty sposób osiągnięcia tego celu. Czuję się zakłopotany, że nie pomyślałem o tym
wcześniej.
Michael Reaves, Steve Perry
143
- Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy - przynaglił go reporter.
- Jak wspomniałem niedawno doktorowi Vondarowi, jestem w gruncie rzeczy
tylko maszyną - zaczął I-Five. - Mój procesor sieci synaptycznej jest heurystyczny, co
oznacza, że mogę ekstrapolować nowe dane na podstawie znanych. Wyposażono mnie
jednak w algorytmiczny podprocesor, który zaspokaja moje autonomiczne potrzeby.
- W porządku... - zaczął Sullustanin.
- Nie zrozumiałeś z tego ani słowa, prawda? - domyślił się automat.
- Chyba zrozumiałem dwa słowa, „mój” i „jednak” - odparł Den.
- To coś w rodzaju twojego przywspółczulnego układu nerwowego, który
kontroluje twoje oddychanie, bicie serca i tak dalej - wyjaśnił I-Five. - Pilnuje funkcji
twojego ciała, które nie znajdują się pod świadomą kontrolą. Wprawdzie nie muszę
oddychać, ale powinienem nieustannie nadzorować rozmaite procesy: zachowywanie
równowagi, smarowanie, funkcjonowanie przewodów energetycznych...
- Dobrze, dobrze, już rozumiem - przerwał pospiesznie Den. - Ale co to ma
wspólnego ze strzeleniem sobie kilku głębszych?
- To proste - odparł android. - Mój podprocesor daje się programować. Mogę
wprowadzić do niego program symulujący stan alkoholowego upojenia.
Den stanął i spojrzał na niego.
- Możesz... zaprogramować, żeby się upić? - zapytał, jakby nie chciał uwierzyć
własnym uszom. - Myślałem, że nie wolno ci manipulować przy obwodach czy
podzespołach.
- Chronione są tylko obwody, podzespoły i magistrale transmisji danych -
wyjaśnił I-5. - Odkąd jednak zniknęły wszystkie luki w mojej pamięci, mam pewną
swobodę działania, jeżeli chodzi o oprogramowanie.
- Ile czasu może ci to zająć? - zainteresował się reporter.
W głosie I-5 dała się słyszeć ledwo uchwytna, ale łatwa do rozpoznania nutka
dumy.
- Wyposażono mnie w nanoprocesor typu AA-Jeden o pojemności pamięci pięciu
eksabajtów, wyprodukowany przez SyntheTech i działający z częstotliwością siedmiu
petaherców. Napisałem ten program, zaledwie ci o nim wspomniałem. Zakodowanie
podstawowego algorytmu i obliczenie jego parametrów funkcjonalnych zajęło mi tylko
sześć koma jeden pikosekund.
- O rety - jęknął Sullustanin. - To... naprawdę szybko!
Przystanęli, żeby przepuścić niewielkie stado astromechanicznych robotów typu
R4, które, świergocząc i popiskując, przetoczyły się przed nimi.
- Więc kiedy zamierzasz uruchomić ten program? - zapytał w końcu Den. - Kiedy
planujesz się urżnąć, jak powiadamy my, istoty organiczne?
- Nie ma to jak teraz - odparł I-Five. - Jak powiadacie wy, istoty organiczne.
Den zastanawiał się kilka sekund.
- W porządku - odezwał się w końcu. - Przypuszczam, że mógłbyś to zrobić
gdziekolwiek, ale powinieneś wiedzieć, że należy przestrzegać pewnych zwyczajów. A
poza tym, chciałbym ci towarzyszyć. Już w tej chwili szumi mi lekko w głowie i nie
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
144
mam nic przeciwko, żeby zaszumiało jeszcze bardziej. Co więcej, nadchodzi pora
sabaka i w kantynie będą pewnie wszyscy, których może to zainteresować.
- Doskonale - przyznał android. - Nie ma to jak dobra widownia.
Den wskazał drzwi kantyny, proponując, żeby android poszedł przodem, a kiedy
I-Five usłuchał, ruszył za nim.
Stare nedijańskie porzekadło głosiło, że Wielki Latający Drapieżnik zawsze jest
przy tobie, nie dalej niż siedem długości skrzydła. Tę odległość wprawdzie
powiększono, żeby powiedzenie zachowywało słuszność w całej galaktyce, ale zasada
pozostawała zawsze taka sama. Jeżeli się powiedziało coś osobie, która znała kogoś,
kto znał kogoś innego i tak dalej, można było nawiązać kontakt niemal z każdym,
choćby cię oddzielało od niego nie wiadomo ilu osobników.
Kaird, ponownie przebrany za jednego z Milczących, stał w ciemności
zapadającej przed nadciągającą burzą i obserwował, jak jedna z pracownic personelu
kuchennego opuszcza główną stołówkę i kieruje się do swojej kabiny. Na powierzchni
zajętej przez siły okupacyjne planety, na której nie spotykało się żadnych tubylców,
nedijańskie porzekadło tym bardziej się sprawdzało. Jeżeli przyjąć jako punkt
odniesienia tę istotę płci żeńskiej, zaledwie dwie osoby oddzielały go od pilota
niewielkiego okrętu, który zamierzał porwać.
Istota była Twi’lekanką, nazywała się Ord Vorra i utrzymywała kontakty z
Biggsem Boganem, mężczyzną i jednym z trzech pilotów, którzy na zmianę zasiadali
za sterami osobistego okrętu admirała. Twi’lekankę łączył z mężczyzną związek tyleż
godny wzmianki, co niezwykły - przynajmniej na powierzchni Drongara. Oboje byli
namiętnymi graczami w straga i oboje osiągnęli w tej grze stopień adepta. Pradawna
gra, której celem było doskonalenie strategii i taktyki, toczyła się na prostej
holograficznej planszy. Każdy gracz dysponował dwunastoma figurami, a osiągnięcie
mistrzostwa wymagało doskonałej pamięci i wielu lat praktyki. Kaird grywał w straga,
ale nigdy nie udało mu się poświęcić grze tyle czasu, żeby osiągnąć stopień adepta.
Wydawało się czymś niezwykłym, że dwoje adeptów trafiło na planetę w rodzaju
Drongara, ale było zupełnie naturalne, że oboje szybko dowiedzieli się o tym i
skontaktowali ze sobą.
Pilot okrętu i kucharka... oboje grali w straga i oboje osiągnęli poziom adepta. Już
sam ten zbieg okoliczności wskazywał, że galaktyka jest miejscem bardzo dziwnym... o
czym Kaird od dawna świetnie wiedział.
Idąc za Twi’lekanką przez niezabudowaną przestrzeń, starał się trzymać jak
najdalej. Gdyby go zauważyła, nie pomyślałaby pewnie nic poza tym, że podąża za nią
jeden z Milczących, który się wybrał na wieczorny spacer, ale lepiej było nie
ryzykować.
Ciepły wiatr, zwiastujący bliskość deszczu, ledwo poruszał przesycone wilgocią
powietrze i z trudem rozpraszał unoszący się w nim wstrętny odór. Nedijanin sprawdził
wcześniej wspólną kabinę mieszkalną, w której kwaterowała Twi’lekanka, i uznał, że
jest zbyt zatłoczona i nie nadaje się do jego celu. Wiedział jednak, że skoro hałas i
krzątanina przeszkadzają graczom w straga, bo rozpraszają ich uwagę, Vorra i Bogan
Michael Reaves, Steve Perry
145
postarają się znaleźć miejsce, w którym będą mogli być sami. Nie żeby takie rzeczy im
przeszkadzały - podobno adepci straga potrafili planować posunięcia cztery ruchy
naprzód pośrodku piluwiańskiej burzy salamandrowej - ale ilekroć mogli, starali się
tego unikać. Kaird był pewien, że wcześniej czy później Twi’lekanka i mężczyzna
zaszyją się w odosobnionym miejscu, w którym będą się mogli oddawać ulubionej
rozrywce bez niepożądanego towarzystwa. Doszedł do wniosku, że wtedy się z nimi
skontaktuje.
Vorra interesowała Kairda tylko dlatego, że mogła go zapoznać z Boganem.
Zdarzały się dni, kiedy mężczyzna nie pełnił służby jako osobisty pilot admirała
Kersosa, ale nawet wówczas powinien znać aktualne kody bezpieczeństwa
admiralskiego okrętu. Nedijanin zamierzał się dowiedzieć, kiedy pilot będzie miał
wolne, a potem już tylko kwestią czasu będzie zgromadzenie tego, czego potrzebuje.
W pewnej chwili Twi’lekanka weszła do niewielkiego sklepu. Kaird ukrył się w
głębokim cieniu wzniesionego po drugiej stronie uliczki przemysłowego przetwarzacza
odpadów, pod którym stał się praktycznie niewidoczny.
Wiatr zaczął się wzmagać, a woń nadchodzącego deszczu stała się bardziej
intensywna. Nedijanin pocił się i czekał. Wiedział, że kopuła pola siłowego nie może
powstrzymać ulewy ani zapobiec parowaniu wody z kałuż. Kiedy wiele lat wcześniej
eksperymentowano z kurtynami i kopułami pól siłowych, nie zawsze brano takie
problemy pod uwagę, co uprzykrzało życie mieszkańcom i przysparzało im kłopotów.
Pod kopułą gromadziły się cieplarniane gazy, które nie mogły uciec do atmosfery, a
skraplająca się pod wewnętrzną powierzchnią para wodna powodowała gęste mgły i
zwiększała ilość opadów. Do ujemnych stron takiego rozwiązania należała także
zmniejszona ilość świeżego powietrza do oddychania. Z uwagi na to środowiskowe
parametry nieco wcześniej naprawionej kopuły ustawiono w taki sam sposób jak przed
„feriami zimowymi”, jak obecnie okieślano tamten okres. W praktyce oznaczało to, że
wróciły warunki klimatyczne, dzięki którym na skórach dewbacków pojawiały się
krople potu.
Wszystko wskazywało, że nowy admirał odziedziczył osobisty okręt
poprzedniego dowódcy, a przynajmniej uzyskał zgodę na używanie tej szybkiej
jednostki. Kaird pochwalał takie posunięcie. Okręt był zmodyfikowanym
surroniańskim promem szturmowym o opływowych kształtach i jednostce napędowej
złożonej z czterech silników jonowych klasy A2 i czterech klasy A2,50. Nedijanin
słyszał, że jednostka osiąga bardzo dużą prędkość podczas lotów w atmosferze i pod
tym względem dorównuje gwiezdnemu myśliwcowi typu N-l z planety Naboo, a także,
co najważniejsze, równie szybko przyspiesza do prędkości nadświetlnej. Nie wolno
było także zapominać, że dysponuje uzbrojeniem w postaci sprzężonych działek
laserowych i jonowych. Miała niespełna trzydzieści metrów długości i zapasy paliwa
wystarczające na długi lot... o wiele więcej niż potrzeba, żeby przetransportować
Kairda z powierzchni Drongara do siedziby władców Czarnego Słońca na Coruscant.
Nedijanin uznał, że kiedy tam dotrze i załatwi interes, spróbuje zatrzymać
porwany okręt i powróci na jego pokładzie do ojczyzny.
Do przyprószonych śniegiem szczytów gór Nedija...
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
146
Twi’lekanka wyszła ze sklepu z niewielkim pakunkiem. Jeżeli ktoś interesował się
pozbawionymi upierzenia istotami dwunożnymi, była nawet całkiem urodziwa, ale o
wiele za ciężka jak na gust Kairda. Nedijanki wyglądały wiotko, bo miały kości puste w
środku, i właśnie taki standard urody był ideałem dla Nedijan. Vorra odeszła w
gęstniejącą ciemność, ale Kaird zwalczył chęć, żeby ją nadal śledzić. Nie widział
powodu do pośpiechu. Wybrał ofiary i zamierzał dowiedzieć się na ich temat
wszystkiego, co możliwe. Lens miał mu przekazać ich dane medyczne, a urzędnik z
działu kadr informacje na temat przebiegu ich służby. Od cenzora zatrudnionego w
ośrodku przechwytywania rozmów zamierzał wyciągnąć kopie rozmów, jakie
prowadzili z przyjaciółmi i krewnymi.
W ciągu niespełna dnia powinien zgromadzić na temat obojga tyle informacji, ile
było możliwe. Chciał znaleźć w nich punkt zaczepienia, jakiś pozbawiony większego
znaczenia drobiazg, na którym mógłby oprzeć szkielet planu. Naturalnie,
niedoskonałego planu, ale podczas służby dla Czarnego Słońca Kaird dowiedział się, że
układane plany nie muszą być idealne. Zawsze należało zostawiać w nich trochę
miejsca na improwizację w nieprzewidzianych sytuacjach. Naturalnie, Kaird musiał
przewidzieć możliwość ich zaistnienia, i pomyśleć o przedsięwzięciu odpowiednich
kroków. Zamierzał przystąpić do działania dopiero, kiedy uzna plan za dobry. Gdyby
wszystko potoczyło się po jego myśli, realizacja powinna przebiec bez problemów, ale
jeżeli się pojawią, musi się z nimi uporać. Z własnego doświadczenia wiedział, że
wcześniej czy później zawsze jakieś się zdarzają.
Pomyślał, że za kilka dni zasiądzie za sterami nowego okrętu, przetransportuje
wart krocie ładunek, przekaże go władcom Czarnego Słońca i uzyska ich zgodę na
przejście na wcześniejszą emeryturę. A potem będzie żył długo i szczęśliwie aż do
Ostatecznego Lotu...
Wilgotne powietrze przecięła błyskawica i niemal od razu rozległ się huk pioruna,
co oznaczało, że wyładowanie miało miejsce blisko, bardzo blisko. Już po chwili spod
kopuły zaczęły spadać pierwsze wielkie krople deszczu.
Kaird doszedł do wniosku, że pora się gdzieś schronić. Tego wieczoru zebrał
wystarczająco wiele informacji. Nie powinien zabierać się do następnej sprawy, dopóki
nie zakończy poprzedniej. Musiał pamiętać o przepisie matki Gniazda na gulasz z
taboreta: zawsze powinno się zaczynać od schwytania zwierzęcia...
Szpieg Column poczuł żal, a nawet coś w rodzaju wyrzutów sumienia, kiedy
wysłał zakodowaną wiadomość do zwierzchników z komórki wywiadu separatystów.
Długo się bił z myślami, czy to słuszne posunięcie, ale doszedł do wniosku, że każdy
powinien robić, co musi. Wysłał więc wiadomość i wiedział, że nawet gdyby chciał, nie
zdoła jej powstrzymać przed dotarciem do adresata.
Transmisja zakończyła się bez problemu, chociaż sygnały przesyłane na terenie
bazy bywały często zakłócane i przerywane. Winę za to ponosiło szerokopasmowe
urządzenie zagłuszające najnowszej generacji, zainstalowane nieco wcześniej na
polanie w dżungli, mniej więcej piąć kilometrów od jednostki. Kłopoty z łącznością nie
były na tyle poważne, żeby wzbudzić czyjekolwiek podejrzenia, ale zapewniały mu
Michael Reaves, Steve Perry
147
ochronę, ilekroć musiał odebrać albo wysłać jakąś wiadomość. Oficjalnie twierdzono,
że powodem przerw w łączności są plamy na słońcu.
Jak zwykle, posłużył się wyjątkowo skomplikowanym szyfrem. Zazwyczaj
stosowanie go stanowiło zwykłą stratą czasu, ale w tym przypadku było nieuniknioną
koniecznością. Nie mógł dopuścić, żeby Republika przechwyciła i poznała treść
właśnie tego meldunku.
Wiedział, że rozszyfrowanie wiadomości wywoła u adresata, mówiąc oględnie,
wielką konsternację. Spodziewał się, że odbiorca nie od razu w nią uwierzy, i pragnąc
zweryfikować prawdziwość informacji, poprosi go dwa, a może nawet trzy razy o
potwierdzenie. Nie chodziło o brak zaufania, ale o nabranie pewności. Separatyści nie
mogli sobie pozwolić na zgromadzenie dużych sil i wysłanie ich do decydującego
ataku, dopóki istniała jakakolwiek możliwość, że nadawca popełnił głupi błąd podczas
kodowania.
„Co takiego? Nie, nie mówiłem, że bota traci na wartości. Powiedziałem, że
Bothanie mają kruche kości”...
Column uśmiechnął się, ale szybko spoważniał. Jego zadanie na powierzchni
Drongara dobiegało końca. Nawet jeżeli atak separatystów nie będzie uderzeniem, po
którym Republika padnie na kolana, przynajmniej zada jej naprawdę dotkliwy cios.
Prawdziwą tragedią było, że podczas tego ataku zginie na pewno wielu członków
personelu nie tylko tej, ale także innych mobilnych jednostek chirurgicznych. Szpieg
wiedział jednak, że klamka zapadła: wiadomość została wysłana, nic na to nie poradzi.
Powinien zacząć się zastanawiać, jak odlecieć z powierzchni tej planety. Na pewno
podczas dalszej kariery odwiedzi jeszcze wiele planet, na których będzie znany pod
innymi pseudonimami. Agent o jego umiejętnościach i przedsiębiorczości zawsze mógł
liczyć na to, że ktoś zechce wykorzystać jego talent. Podkopywanie fundamentów
Republiki kawałek po kawałku było żmudne, ale - na dłuższą metę - skuteczne.
Column wiedział, że to wszystko prawda. Obawiał się jednak, że będzie mu
bardzo trudno spojrzeć w oczy niektórym osobom - a zwłaszcza jednej i udawać, że nic
nie wie o nadciągającej zagładzie.
Nie miał jednak innego wyjścia. Gdyby nie patrzył w ich oczy i zachowywał się
inaczej niż zazwyczaj, ktoś mógłby powziąć podejrzenia, a to miałoby dla niego
katastrofalne skutki. Szpieg odwrócił się w stronę drzwi. Nadszedł czas, żeby wmieszać
się w tłum i udawać przyjaciela wszystkich, cieszyć się, bawić i kochać... dopóki
pozostało jeszcze trochę czasu.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
148
R O Z D Z I A Ł
26
Olśnienie przyszło w najmniej oczekiwanej chwili, kiedy Barrissa brała prysznic,
żeby dołączyć do grona czekających w kantynie graczy w sabaka. Nawet kiedy natrysk
ultrasoniczny w jej kabinie działał prawidłowo, wolała poddawać ciało działaniu
strumieni zimnej wody niż ultradźwięków. Sięgnęła po ręcznik, żeby wytrzeć twarz i
ręce; kiedy popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, przyszła jej do głowy pewna myśl:
„Odpowiedź znajdziesz w Mocy”.
Nie powinna uważać tego za objawienie. Słyszała to co najmniej tysiące razy,
niczym litanię, której wysłuchiwał każdy dorastający uczeń Jedi: „Jeżeli masz
wątpliwości, zaufaj Mocy. Może nie zawsze potrafisz prawidłowo interpretować jej
podszepty, ale Moc nigdy nie kłamie”.
Barrissa o tym wiedziała. Nauczyła się tego bardzo wcześnie i w miarę jak
dorastała, słowa te znaczyły dla niej coraz więcej. Nigdy w to nie wątpiła. Moc nie
zawodziła... była wieczna, nieskończona i wszechobecna. Zawsze udzielała
odpowiedzi, trzeba było tylko wiedzieć, jak się do niej zbliżyć, o co zapytać i gdzie
spojrzeć.
Ileż razy te same słowa wypowiadała mistrzyni Unduli, łagodnie i z pewnością
siebie, wynikającą z całkowitego przeświadczenia o ich prawdziwości?
„Posłuż się Mocą, Barrisso”.
Nie myśl, nie martw się, nie pozwól się wikłać w drobiazgi, nie poddawaj się
niepokojom. Po prostu posłuż się Mocą, zaufaj jej i zespól się z nią, bo właśnie w niej
żyją rycerze Jedi. Nie w przeszłości ani w przyszłości, ale w trwającej całą wieczność
radosnej świadomości, w której istnieje tylko chwila obecna. Nie pozwól, żeby strach
czy porażka powstrzymały cię przed wykorzystaniem tej szansy.
Barrissa wytarła twarz, powiesiła ręcznik i spojrzała w lustro. Zobaczyła w nim
swoje oblicze, spokojniejsze i bardziej odprężone niż kiedykolwiek od długiego czasu.
Naturalnie. Nagle wszystko stało się bardzo proste... niczym jedna ze
skomplikowanych zagadek, jakie zawsze zadawał Mistrz Yoda, ilekroć chciał komuś
pomóc oczyścić umysł z liniowych pojęć i myśli. Jej problem był następujący: jak
ustalić, czy powinna ponownie wstrzyknąć sobie porcję wyciągu boty, żeby zwiększyć
siłę zespolenia z Mocą? „Zapytaj Mocy”.
Michael Reaves, Steve Perry
149
Co w jej dotychczasowym życiu pomogło jej najsilniej, najskuteczniej i najpełniej
zespolić się z Mocą? Odpowiedź mogła być tylko jedna: bota.
Widziała oczami wyobraźni Mistrza Yodę, jak uśmiecha się łagodnie i kiwa
głową. Bota była kluczem otwierającym drzwi do nowych sposobów postrzegania. Za
tymi drzwiami ciągnęła się ścieżka, a ona mogła podążać nią do miejsca, w którym
kryły się odpowiedzi na jej problemy.
Nie było sensu dłużej zwlekać. Barrissa otworzyła szufladę stojącej obok pryczy
szafki i wyciągnęła jeden z pozostałych dozowników z wyciągiem boty. Głęboko
odetchnęła, przyłożyła do przedramienia wylot urządzenia i przycisnęła guzik na
obudowie.
Od razu poczuła narastające uniesienie, jakby tamto pierwsze doświadczenie
uczuliło jej zmysły i przygotowało ją w jakiś sposób na następne. Ponownie odniosła
zdumiewające wrażenie swojskości w połączeniu z zachwytem i zdumieniem z powodu
kolejnego doznania... ogarnęło ją zapierające dech w piersi uczucie, tak
wszechogarniające, jakby ciągnęło się w nieskończoność...
Młoda padawanka sądziła, że jest na to przygotowana, ale się myliła. Doznanie
było po prostu zbyt... potężne. Nie potrafiła zrozumieć, jak może je przyjąć, wchłonąć i
przetworzyć. Wymykało się jej ograniczonej zdolności pojmowania. Czuła się, jakby
usiłowała zamknąć w dwóch wymiarach płonące wielofasetkowe piękno
ogniokryształu. Nawet nie mogła zacząć tego rozumieć swoimi ograniczonymi
zmysłami. Uświadomiła sobie jednak, że wcale nie musi. Powinna się tylko odprężyć i
zespolić z Mocą. Doznanie było wzniosłe i cudowne, a zarazem straszliwe...
Przestała się obawiać, że to złudzenie. Niektórzy mogliby powiedzieć, że to nie
jest prawdziwe zespolenie z Mocą, skoro uzyskała je dzięki czynnikowi zewnętrznemu,
zamiast poprzez medytację, skupienie czy wewnętrzny spokój. Pewnie kiedyś sama by
tak powiedziała... kiedyś, ale nie w obecnej chwili. Kosmiczna jedność nie mogła być
niczym innym oprócz prawdy... młoda padawanka była tego pewna jak niczego w
życiu.
Nie liczyło się, jak tam dotarła. Ważne, że w końcu się znalazła.
Czuła się jak ktoś wygłodniały, kto nagle staje przed olbrzymim stołem, suto
zastawionym najwspanialszymi potrawami. Trudno byłoby jej wybrać spośród nich, ale
młoda padawanka wiedziała podświadomie, że to możliwe.
Nagle jej „stół” zawirował, zmienił kształt i stał się mieszaniną najróżniejszych
kolorów. Wyglądało to jak splecione nici różnobarwnych kolonii zarodników na
mrocznym niebie Drongara, jak obejmująca całą galaktykę gigantyczna tkanina, tak
skomplikowana i piękna, że w jej oczach zakręciły się łzy. Obraz przypominał
mistrzowskie dzieło sztuki, niewiarygodnie piękne, wprost trudne do opisania...
Zaraz, zaraz. Chwileczkę. Dzieło sztuki było wprawdzie doskonałe, ale Barrissa
zauważyła w nim coś niezwykłego. We wzorze istniały dziwne skazy, rozrzucone po
niezmierzonej przestrzeni niewielkie defekty, pozornie bez znaczenia. Uzdrowicielka
domyślała się jednak, że są w jakiś sposób konieczne, niczym szwy w przędzy
istnienia... może niedoskonałe, ale nieuniknione. Bez nich tkanina po prostu by się
rozpruła.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
150
Barrissa sięgnęła myślą do jednej ze splątanych nici. Zobaczyła, że powiększa się
i przemieszcza, staje się w jakiś sposób czytelna...
Znaczenie tego szczegółu dotarło do niej nie w słowach, nie w obrazach,
zapachach, smakach, dźwiękach czy dotyku. Uzdrowicielka odbierała to wszystkimi
zmysłami naraz - było to odczucie, jakiego nie doznawała żadna inna istota cielesna...
Sama stanowiła część tej tkaniny; dopiero po chwili zrozumiała, na czym polega skaza
w jej wzorze.
Ich jednostka znalazła się w niebezpieczeństwie. Po jej terenie krążył ten sam
szpieg, który odpowiadał za eksplozję transportowca i fregaty MedStara. Nie zginął, jak
wszyscy przypuszczali, ale wciąż żył. Co gorsza, przedsięwziął kroki, które - gdyby
nikt nie pokrzyżował jego planów - mogły się przyczynić do śmierci wszystkich
członków personelu jednostki.
W ciągu czasu krótszego niż mgnienie oka Barnssa dowiedziała się także czegoś
więcej: jak to ma nastąpić, dlaczego, gdzie i kiedy - ale chwilę później jej wizja
zniknęła. Zawirowała i spłonęła w eksplozji energii, nad którą nie potrafiła zapanować.
Padawanka stwierdziła, że nie pamięta żadnych szczegółów.
Skupiła się i wytężyła umysł, żeby je sobie przypomnieć, bo uświadamiała sobie,
jak duże mają znaczenie, ale stwierdziła, że coś jej przeszkadza...
Zorientowała się, że płynie bezwładnie, jakby porwana przez rozszalały nurt
wezbranej rzeki. Poczuła, że prąd miota nią niczym gałązką to w tę, to znów w tamtą
stronę. Płynęła w nurcie, ale do niego nie należała.
Zrozumiała, że to wina tamtej skazy. Widziała ją i sięgnęła do niej myślami, ale
nie miała wystarczających umiejętności ani dość energii, aby nad nią zapanować.
Wreszcie, starając się to osiągnąć, w jakiś sposób zakłóciła przepływ Mocy. Straciła
punkt oparcia i ześlizgnęła się z twardego gruntu, na którym trwała dzięki spokojowi
ducha. Pozwoliła, żeby porwał ją burzliwy prąd, żeby uniósł ją w dół rzeki...
Nie pozwoli na to. Miała dość energii. Aż za dużo. I zamierzała się nią posłużyć.
Spróbowała gdzieś zakotwiczyć, ale nie miała przed sobą niczego trwałego, co mogłaby
potraktować jako punkt odniesienia. Płynęła dalej, unoszona przez rwący nurt, który
miotał nią we wszystkie strony, obracał z boku na bok i odbierał orientację. W głębi
duszy rozpaczliwie szukała określeń na coś, co nie dawało się opisać. Poszukiwała
myślowych odpowiedników, które pozwoliłyby jej wyodrębnić się z chaosu. Starała się
osiągnąć spokój i skupić, ale nie potrafiła. Czuła się, jakby płynęła w prawdziwej rzece.
Woda dostawała się do jej ust, a prąd usiłował wciągnąć ją pod powierzchnię. Rzucał
nią, wypierał dech z płuc i starał się ją udusić niczym lawina. Wrażenie było
niepodobne do żadnego, jakie kiedykolwiek odczuwała.
Płynęła w nurcie Mocy.
W pewnej chwili wydało się jej, że słyszy wypowiadane cicho słowa. Głos
brzmiał znajomo, ale nie od razu go rozpoznała.
Zrezygnuj, mówił. Nie walcz z prądem. Nabierz powietrza i pozwól, żeby cię
wciągnął pod powierzchnię...
Nie! - pomyślała padawanka. Zapanuję nad nim, posłużę się nim, wykorzystam
go...
Michael Reaves, Steve Perry
151
Jeżeli nie usłuchasz, zginiesz!
Barrissa wyczuła w znajomym głosie troskę i niepokój. W głębi duszy
przyznawała rację mówiącej osobie. Dopiero jednak kiedy zaczerpnęła powietrza,
odprężyła się i pogrążyła w wodzie, odgadła tożsamość swojej rozmówczyni: mistrzyni
Unduli...
Ocknęła się i stwierdziła, że siedzi na pryczy. Zamrugała nerwowo, jak ktoś
wyrwany chwilę wcześniej z głębokiego snu. Nie musiała patrzeć na chronometr, aby
wiedzieć, że upłynęło dużo, bardzo dużo czasu. Wstrzyknęła sobie porcją boty mniej
więcej w południe, a obecnie było już ciemno.
Wstała, podeszła do okna, rozjaśniła je i spojrzała na zewnątrz. Słaba poświata
kopuły pola siłowego nie przesłaniała blasku gwiazd świecących wysoko na
bezchmurnym niebie. Konstelacje pokonały dopiero połowę nocnej drogi, więc musiała
się zbliżać północ. Jej doznanie musiało więc trwać co najmniej dwanaście godzin.
Znalazła się w miejscu, w którym nigdy nie była. Podejrzewała, że czegoś takiego
nie doświadczył jeszcze nikt inny, przynajmniej żadna spośród znanych jej osób.
Odwróciła się plecami do okna. Czuła się odświeżona, jakby cały ten czas
przespała. Nie była głodna ani spragniona, nie czuła także potrzeby udania się do
łazienki. Uśmiechnęła się do siebie. W jej umyśle wciąż jeszcze żywe było
wspomnienie tego, co przeżyła. Wirowało w jej głowie, skąpane w blasku światła,
dźwięków, zapachów, smaków i dotyku... Właśnie tak mógłby wyglądać mój związek z
Mocą, pomyślała. Tak powinien wyglądać. Cały czas...
Zmarszczyła brwi, bo poczuła, że coś delikatnie napiera na jej umysł. Ach, tak...
skaza. Zapowiadała zagładę mobilnej jednostki chirurgicznej. W kosmicznej skali nie
miała żadnego znaczenia dla wątku ani osnowy mistrzowskiej tkaniny, a mimo to w
niej tkwiła, a wraz z nią niezliczone inne skazy. Barrissa wiedziała, że te wady są
konieczne i wyeliminowanie wszystkich jest niemożliwe, niektóre jednak mogą i
powinny zostać usunięte.
Personelowi jednostki zagrażało śmiertelne niebezpieczeństwo. Padawanka była
pewna, że dowiedziała się o tym nie bez powodu. Nie mogła siedzieć bezczynnie.
Powinna jakoś wykorzystać tę informację.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
152
R O Z D Z I A Ł
27
Den jeszcze nigdy nie widział, żeby w kantynie panował taki ścisk, ale dopiero po
chwili zorientował się, dlaczego. Następnego dnia członkowie zespołu artystycznego
HoloNetowego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego zamierzali wzbić trochę kosmicznego
pyłu, jak mieli zwyczaj mawiać weterani gwiezdnych szlaków. Odlatywali z Drongara,
żeby wywiązać się z pozostałych zobowiązań trasy koncertowej, więc postanowili
uczcić tę okazję.
Kiedy Den i I-Five weszli do kantyny, reporter zatoczył się jak po silnym ciosie.
W sali unosiła się słodka woń przyprawowych pałeczek i gumy, a także różnych
napojów alkoholowych, ale ponad wszystko wybijał się odór ciał istot kilkunastu ras.
Duszne, parne powietrze wydawało się gęste i ciężkie jak gungański gulasz rybny.
Sullustanin spojrzał na androida.
- Na pewno chcesz przechodzić przez to wszystko? - zapytał.
- Tutejszy klimat wydaje mi się wręcz idealny - odparł I-5.
- Bardziej przypomina atmosferę, jaką można znaleźć jakieś dwadzieścia
kilometrów pod podstawą chmur Bespina - mruknął Den.
Powiódł spojrzeniem po zatłoczonym pomieszczeniu. Wielu artystów tańczyło - a
przynajmniej usiłowało - w rytm muzyki członków Modalnych Węzłów, grających
ulubione kawałki na tyle głośno, że najwyższe tony docierały chyba do uszu członków
załogi fregaty MedStara. W swojej karierze reportera Sullustanin odwiedzał wiele
hałaśliwych, zatłoczonych i niechlujnych spelunek, ale z czystym sumieniem mógł
uznać właśnie tę za jedną z najbardziej obskurnych.
Wyglądało jednak, że I-Five to nie przeszkadza.
- Tradycja, pamiętasz? - zapytał, spoglądając wymownie na towarzysza.
Przecisnął się między parą tańczących Ortolan i po prostu wmieszał w tłum gości.
Den westchnął. Chyba powinienem mieć go na oku, zanim ktoś postanowi
wykorzystać go jako wykałaczkę, pomyślał.
Nie miał jednak pojęcia, jak wcielić pomysł w życie, bo Sullustanie zaliczali się
do najniższych istot w cywilizowanej części galaktyki. Mimo to, starając się unikać
nóg, ostróg, macek i innych kończyn dolnych gości kantyny, zaczął się przeciskać przez
tłum. Nigdzie jednak nie zobaczył ani śladu protokolarnego androida. W końcu, w
Michael Reaves, Steve Perry
153
trosce o własne bezpieczeństwo - a przynajmniej w obawie, żeby ktoś nie zmiażdżył
palców jego nóg - wspiął się na stolik zajmowany przez pijanego klona, któremu jakiś
czas wcześniej urwał się holowideogram.
Dopiero wówczas zobaczył głowy gości przeciętnego wzrostu. W tłumie zauważył
także kilka wyższych istot, a wśród nich Wookiego, na którego zwrócił uwagę podczas
pierwszego i jedynego występu zespołu artystycznego. Ramiona i głowa tego osobnika
wystawały sporo ponad tłum. Wyglądało na to, że wielką radość sprawia mu picie piwa
i że chciałby się nim podzielić z innymi gośćmi kantyny, bo oblewał zawartością kufla
wszystkich wokół siebie.
Pijany Wookie. Już to wystarczało, żeby wcześniej czy później sytuacja w
kantynie stała się naprawdę ciekawa.
Wodząc spojrzeniem po zatłoczonej sali, Den zauważył w pewnej chwili
stojącego pod ścianą Klo Merita. Empata miał zamyślony wyraz twarzy i trzymał w
porośniętej sierścią ręce szklaneczkę z trunkiem. Equanie nie słynęli ze szczególnie
wysokiego wzrostu - przerastali większość istot najwyżej o sześć centymetrów - ale
byli barczyści i masywni. Prawdopodobnie Klo ważył więcej niż Wookie, nawet gdyby
dorzucić Ugnaughta czy dwóch. Reporter otworzył usta, żeby krzyknąć na powitanie,
ale zrezygnował. Sądząc z miny empaty, można było się domyślić, że przydałoby mu
się trochę lekarstwa, które zazwyczaj aplikował swoim pacjentom.
- Den?
Zaskoczony Sullustanin odwrócił się i zauważył, że do jego stolika podchodzi
Tolk le Trene. Lorrdianka także wyglądała o wiele za poważnie jak na miejsce
beztroskiej zabawy.
- Nie widziałeś przypadkiem Josa? - zapytała.
Den pokręcił głową.
- Jestem tu zaledwie od kilku minut - powiedział.
- Muszę go zaleźć - oznajmiła pielęgniarka, bardziej do siebie niż do reportera. Z
powodu panującego hałasu Sullustanin nie usłyszał następnych słów. Pochylił się ku
niej.
- Słucham?! - krzyknął, ale Tolk odwróciła się i bez słowa wmieszała w tłum
gość.
W jej spojrzeniu Den zauważył coś dziwnego. Nie był pewien, co, ale na widok
twarzy Tolk przyszło mu do głowy stare sakiyańskie powiedzenie o flensorze
przelatującym nad czyimś grobem. Poczuł, ze z przerażenia zatrzęsły się jego fałdy
policzkowe. Brrr!
W końcu wypatrzył I-Five.
Android stał obok artysty komika, Epoha Trebora. Wyglądał na pogrążonego w
rozmowie, gestykulował jednak o wiele żywiej, niż miał zwyczaj. Den nie miał pojęcia,
co mówi android, bo w takim hałasie nie na wiele przydawały się nawet wrażliwe
sullustańskie uszy, ale cokolwiek to było, po każdym zdaniu I-Five mężczyzna krztusił
się ze śmiechu.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
154
Wygląda na to, że żywioł wyrwał się z magnetycznej butelki, pomyślał reporter.
Android chyba w końcu wdrożył program, który Den zaczął nazywać w myśli
„upojeniowym algorytmem”. Mówiąc bez ogródek, I-Five był pijany.
Wiele przemawiało za tym, że android nie zapomniał o niczym, kiedy pisał
procedury swojego programu. Sullustanin zauważył, że fotoreceptory jego przyjaciela
płoną silniejszym blaskiem niż zazwyczaj. Jeżeli dodać do tego przesadne
gestykulowanie i częste wybuchy śmiechu, jakimi doświadczony artysta kwitował
słowa I-5, wszystko wskazywało, że android jest porządnie urżnięty.
Reporter uśmiechnął się do siebie. Zadanie wykonane, pomyślał. Chciał
wyświadczyć przyjacielowi przysługę, pomagając mu znaleźć sposób zrzucenia
okowów przyzwoitości i pozbycia się wszystkiego, co go przedtem krępowało. To
dobrze. I-Five na to zasługiwał. W końcu jeśli nawet istoty organiczne dusiły się w tych
okowach, o ileż bardziej musiała z tego powodu cierpieć sztuczna inteligencja?
A naprawdę pomyślną wiadomością było to, że następny ranek I-5 rozpocznie bez
kaca. Den uznał, że najwyższy czas przyłączyć się do zabawy. Zeskoczył ze stołu i
zaczął się przeciskać do szynkwasu.
- Przepraszam! Chciałem przejść! Uwaga, idzie niska istota! Przepraszam,
obywatelu! Hej, uważaj na moje uszy, wielkoludzie...
Jos siedział na pryczy i wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Czuł się paskudnie
jak jeszcze nigdy w życiu. Ostatnie dnie spędzał z rękami ubabranymi po pachy we
krwi. Łatał poszarpane ciała sklonowanych żołnierzy, którzy byli w tej wojnie tylko
mięsem armatnim. Jego jedyny prawdziwy przyjaciel, uzdolniony muzyk i chirurg,
zginął nagłą śmiercią, a drugi jasny punkt w morzu posępności - ukochana kobieta -
odsunęła się od niego i nawet nie zadała sobie trudu, żeby cokolwiek wyjaśnić.
Vondar patrzył na ścianę, ale jej nie widział. Był chirurgiem i napatrzył się na
śmierć, jeszcze zanim Republika powołała go do służby. Przywykł do śmierci. Na jej
widok mógł najwyżej wzruszyć ramionami.
Mylił się jednak, sądząc, że to mu pomoże. Zdarzały się dnie, kiedy śmierć
towarzyszyła mu od pierwszej do ostatniej chwili dyżuru, który kończył z otępiałym
umysłem i zaczerwienionymi oczami... dzień po dniu, bez końca. Mimo to każdy zgon
wywierał na nim duże wrażenie.
Tolk stanowiła dla niego zawsze coś w rodzaju odtrutki. Wspierała go i była warta
każdej ceny, bez względu na to, jak bardzo ich związek mógł narazić go na ostracyzm
krewnych i przyjaciół.
Obecnie jednak...
Obecnie jego dnie były mroczne, a noce jeszcze mroczniejsze. Jos nie widział
końca tej sytuacji. Ta wojna mogła się ciągnąć jeszcze wiele lat, a nawet dekad, bo
podobne konflikty zdarzały się już w przeszłości. Rozcinając i łatając pokiereszowane
ciała, mógł dożyć późnej starości, dopóki pewnego upalnego ranka nie przewróci się i
nie wyzionie ducha.
Jaki sens było nadal wieść takie życie?
Michael Reaves, Steve Perry
155
Jako lekarz wiedział, co to przygnębienie. Pacjenci po operacjach często wpadali
w depresję z powodu wydarzeń, które zmieniły bieg ich życia. Najciężej chorych Jos
wysyłał na ogół do empatów, ale jeżeli nie miał ich pod ręką, umiał sobie radzić z
objawami. To, że rozumiał przyczyny depresji, nie oznaczało jednak, że się na nią
uodpornił. Czym innym była wiedza, a czym innym uczucie.
O tak, kusiło go, żeby zostawić wszystko za sobą. Potrafiłby to zrobić, jeżeli już o
tym mowa. Wiedział, które miejsce musnąć wibroskalpelem, żeby spowodować
najsilniejszy krwotok. Wystarczyłoby zażyć lek powstrzymujący krzepnięcie krwi,
otworzyć główną arterie, powoli zasnąć... i nigdy więcej się nie obudzić. Taka śmierć
byłaby bezbolesna, podobnie gdyby zażył jakiś z kilkunastu specyfików, który
wystarczyło wyjąć z podręcznej szatki. Ostatni salut, a potem już tylko Wielki Skok...
Jego ziomkowie rzadko uciekali się do samobójstwa. Taki sposób zakończenia
życia wybrało tylko kilku Korelian, i nie było wśród nich nikogo z członków jego
rodziny.
Nie uważał tego za najgorsze, co może mu się. przydarzyć. Bez trudu mógłby
sprawić, żeby jego śmierć wyglądała na wypadek. Oszczędziłby krewnym wstydu, a
może także trochę smutku.
Pokręcił głową. Jakim cudem doprowadził się do takiego stanu? Nigdy nie
przypuszczał, że będzie kiedyś układał szczegółowy plan zakończenia własnego życia.
Pamiętał ze studiów, co mówić pacjentom, którzy wpadli w najgłębszy dołek:
„Zaczekajcie. Nie spieszcie się z niczym, czego nie da się odwrócić. Życie jest długie i
sytuacje się zmieniają. Za miesiąc, za rok albo za pięć lat wasze położenie także może
się zmienić. Spójrzcie tylko, ile osób, zaczynając od zera, wzbogaciło się, potem
straciło dorobek życia i ponownie wspięło się na szczyty. Popatrzcie na tych, którzy
cierpieli na ciężką albo nawet nieuleczalną chorobę, ale pozostali przy życiu na tyle
długo, żeby stan ich zdrowia uległ poprawie. Stopniowo odnaleźli szczęście nawet ci,
którzy stracili towarzysza czy towarzyszkę życia, dziecko, ojca albo matkę”. Wynikało
z tego, że żywi mają jakąś szansę. Martwi zaś nie mogli liczyć na żadną odmianę losu.
Jos westchnął i usłyszał, że powietrze ze świstem wydobywa się z jego płuc.
Właśnie takich rad udzielał swoim pacjentom. Wiedział, że to prawda.
Przypomniał sobie opowieść, jaką słyszał podczas studiów w Akademii
Medycznej na Coruscant. Jeden z wykładowców, starszy, siwowłosy mężczyzna, który
musiał mieć dobrze ponad sto standardowych lat i nazywał się Leig Duwan, pewnego
dnia opowiedział studentom historię, jaka przydarzyła mu się na Alderaanie. Sędziwy
wykładowca miał wyjątkowo pogodne usposobienie i kiedy opowiadał tę historię, cały
czas się uśmiechał.
Będąc na studiach, przeżywał trudne chwile: jego ojciec zmarł, ciężko chora
matka trafiła do szpitala, a siostra zaginęła podczas jednej z wypraw na linię frontu.
Duwan oblał egzamin i wszystko wskazywało, że może zostać skreślony z listy
studentów. Poważnie się zastanawiał, czy nie popełnić samobójstwa. Jakoś się jednak
przemógł, przetrwał trudny okres i w końcu jego sytuacja zmieniła się na lepsze.
Wiele lat później spotkał na ulicy obcego mężczyznę. Nieznajomy zatrzymał go i
powiedział: „Chcę panu podziękować, doktorze, bo ocalił mi pan życie”.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
156
Duwan słyszał podobne podziękowania wiele razy i odpowiedział machinalnie, z
rutynową swobodą: „To mój obowiązek, obywatelu. Nie musisz mi dziękować za...”
„Nie - przerwał nieznajomy. - Nie jestem pańskim pacjentem. Wpadłem kiedyś w
głęboką depresję i zastanawiałem się, czy nie odebrać sobie życia. Postanowiłem
skończyć ze sobą i nawet wymyśliłem sposób. Szukałem już ustronnego miejsca, gdzie
mógłbym popełnić samobójstwo, ale postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę.
Powiedziałem sobie, że jeżeli spotkam po drodze chociaż jedną osobę, która się do
mnie uśmiechnie, chociaż jedną, zrezygnuję ze swojego zamiaru. Przechodziłem ulicą
koło szpitala, a pan właśnie tam wchodził. Uśmiechnął się pan do mnie i kiwnął głową,
więc przyszedłem, żeby panu podziękować”.
W tej historii nie chodziło o uratowanie komuś życia dzięki medycznemu
doświadczeniu. Liczyło się to, że chociaż Duwan przeżywał trudne chwile, przemógł
się i żył dalej, i dzięki temu mógł uśmiechnąć się do nieznajomego i odwieść go od
popełnienia samobójstwa. W ciągu wielu następnych lat dzięki umiejętnościom
lekarskim i dużemu szczęściu ocalił jeszcze życie tysiącom innych osób. Nie powinno
się odrzucać możliwości udzielania pomocy innym, nawet jeżeli się miało o sobie
niewysokie mniemanie.
Jos spojrzał na chronometr. Musiał się udać na obchód, żeby sprawdzić, jak
miewają się po operacjach jego pacjenci. Gdyby skończył ze sobą, o jego
podopiecznych musiałby się troszczyć ktoś inny, a zmuszając kogoś do wykonywania
jego obowiązków, zachowałby się jak egoista.
Zachowałby się... obrzydliwie.
Pomyślał, że zdoła przeżyć jeszcze godzinę. To wszystko, co ci zostało,
powiedział sobie. Jeszcze tylko godzina, jedna godzina. Idź na ten obchód, napisz
raporty.
Doszedł do wniosku, że zdoła stawić czoło życiu jeszcze godzinę.
A później...
No cóż będzie miał mnóstwo czasu, żeby się o to martwić, gdy wróci do kabiny.
Na razie w jego życiu liczyła się tylko ta godzina.
Michael Reaves, Steve Perry
157
R O Z D Z I A Ł
28
Jos skończył obchód. Wiedział, że w kantynie trwa przyjęcie dla odlatujących
członków zespołu artystycznego HoloNetowego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego. W
normalnych okolicznościach nie miałby nic przeciwko przyłączeniu się do zabawy,
obecnie jednak...
A jeżeli będzie tam także Tolk?
Przeżywał katusze, ilekroć widział ją w sali operacyjnej, ale nie był pewien, jak
się zachowa, jeżeli się z nią spotka na gruncie towarzyskim. A jeżeli Tolk zjawi się tam
w towarzystwie kogoś innego?
Pokręcił głową. Jeżeli wpadnie do kantyny, przynajmniej nie będzie samotny.
Wcześniej czy później i tak się na nią natknie. Ich jednostka nie była wcale taka duża.
Niech to zaraza. Jos wyszedł z kompleksu operacyjnego i skierował się do
kantyny, ale czuł się jak człowiek, który udaje się na własną egzekucję.
W kantynie panował trudny do opisania tłok, zaduch i harmider, a wszystkie
wrażenia potęgowało gorąco. Vondar pomyślał, że pewnie w ogóle nie natknie się na
Tolk w takim tłumie.
Jego nadzieje okazały się płonne. Prawdę mówiąc, to Tolk go odnalazła, zanim
zdołał wychylić pierwszą szklaneczkę trunku. W pewnej chwili odwrócił się i zobaczył
ją przed sobą. Patrzyła na niego w napięciu, jakby w jego twarzy szukała... czego?
Nie miał pojęcia, od czego zacząć rozmowę. Powinien coś powiedzieć, ale...
Lorrdianka wyglądała tak uroczo nawet w roboczym ubraniu, z upiętymi włosami i
zmęczoną twarzą, że jej uroda zapierała dech w jego piersi.
- Posłuchaj, Tolk - bąknął w końcu. - Ja...
- Dużo o tym myślałam, Jos - przerwała pielęgniarka. - To nie jest tylko kwestia
tego, co do siebie czujemy. W tej wojnie chodzi o coś więcej, nie tylko o to, co się
dzieje w naszej jednostce, co tu robimy i kim dla siebie jesteśmy. Muszę mieć trochę
czasu, żeby się sama z tym uporać. - Urwała, żeby nabrać powietrza. - Złożyłam prośbę
o przeniesienie do Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Trzy.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
158
Vondar poczuł, że zaschło mu w gardle. Mobilna Jednostka Chirurgiczna Trzy
znajdowała się ponad tysiąc kilometrów na północ, na przeciwległym brzegu Morza
Gąbek.
- Mówisz poważnie? - zapytał. - Czy nie powinniśmy przynajmniej o tym
porozmawiać?
- Chyba nie - odparła Lorrdianka.
Jos wypuścił powietrze z płuc. Nie chciał zadawać tego pytania, ale nie mógł się
powstrzymać.
- Czy to znaczy, że między nami wszystko skończone?
Pielęgniarka się zawahała.
- To znaczy, że jakiś czas będziemy z daleka od siebie - odparła w końcu.
Vondar zorientował się, że w żaden sposób jej nie przekona. Wiedział, że jeżeli
Tolk zostanie przeniesiona, już nigdy więcej jej nie zobaczy. Był tego absolutnie
pewien.
- Muszę iść - podjęła Tolk. Odwróciła się i zniknęła w tłumie.
Jos przecisnął się do szynkwasu. Czuł się jak sparaliżowany. Co się stało? -
pomyślał. Co się między nimi popsuło? Co takiego powiedział albo zrobił?
Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć własnym uszom. To koniec. Odeszła. Tak po
prostu.
Jego myśli kołatały się w głowie, jakby szukały jakiegoś punktu oparcia, punktu
odniesienia. Był głównym chirurgiem i nie musiał wyrażać zgody na jej przeniesienie.
Mógł oznajmić, że jest bardzo potrzebna w tej jednostce, ale na co by się to zdało? Jak
mogliby współpracować, grywać w sabaka? Jak mogliby...
Pytania krążyły w jego głowie niczym pyłki kurzu albo rój ogniokomarów.
Doszedł do wniosku, że musi się napić.
Dotarł do szynkwasu, ale zanim zdążył cokolwiek zamówić, usłyszał basowy
pomruk. Odwrócił się w stronę źródła dźwięku.
No, no, czegoś takiego nie widuje się codziennie, pomyślał. Android i Wookie
pochyleni nad planszą holograficznej gry.
Gra nazywała się dejarik. Jos za nią nie przepadał, ale znał zasady. I-Five i
Wookie siedzieli przy stoliku w kącie sali i nie zwracali uwagi na pozostałych gości.
Jeżeli nie liczyć białej plamy u góry z lewej strony piersi, partner androida był
porośnięty czarną jak węgiel, zmierzwioną sierścią. Sprawiał wrażenie porządnie
zirytowanego - nawet jak na Wookiego - a to nie wróżyło najlepiej.
- Ani minuty nie można tu się nudzić, hm?
Vondar spojrzał w dół i zobaczył przed sobą Dena Dhura. Reporter wskazał na
stolik z planszą do gry w dejarika i westchnął.
- Może pamiętasz, jak raz czy dwa wspominałem, że usiłuję pomóc I-Five się
upić? - powiedział.
- No i? - zapytał Jos.
- No cóż...
Michael Reaves, Steve Perry
159
Na swój sposób Kaird dobrze się bawił, mimo że z konieczności nosił przebranie
Kubaza. Nie miał nic przeciwko obserwowaniu, jak istoty innych ras korzystają z
uciech życia, a jego pogodnego nastroju nie mąciła świadomość, że wiedział coś, co
popsuje im zabawę. I zamierzał to ogłosić. Kiedy rozejdzie się wiadomość o zmianie
właściwości boty, prawdopodobnie zapanuje chaos. Po prostu jeszcze jeden pech
podczas tej wojny.
Wielka szkoda. Nie był wprawdzie związany uczuciowo z nikim w tej jednostce -
uczucia były luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić - ale podziwiał i szanował
wielu spośród lekarzy, żołnierzy i techników. Zdecydowana większość miała poczucie
honoru. Wielu uważało honor za coś w rodzaju kodu ograniczającego w istotny sposób
ich możliwości, a nawet jeszcze gorzej, za świetny sposób powrotu do Wielkiego Jaja z
prędkością nadświetlną. Kaird był istotą praktyczną, a zatem nie mógł sobie pozwolić
na honor. Podziwiał go jednak u innych, i to nie tylko dlatego, że o wiele prościej było
przewidywać zachowanie osób honorowych.
Pod pewnymi względami było trudniej, a pod innymi łatwiej mieć do czynienia z
łajdakami. Weźmy na przykład Thulę i Tronta. Nedijanin byłby zdziwiony - prawdę
mówiąc, niemal rozczarowany - gdyby przy okazji najbliższej transakcji ta para nie
wymyśliła jakiegoś sposobu oszukania jego i Czarnego Słońca. Nie miałby nic
przeciwko temu, gdyby uszczknęli trochę towaru dla siebie - zawsze się tak działo przy
podobnych okazjach, więc to go specjalnie nie niepokoiło. Przemytnicy mogli być
łajdakami, ale sprawiali wrażenie wystarczająco rozsądnych, aby rozumieć, że
szaleństwem byłaby każda próba oszukania przestępczej organizacji na dużą skalę.
Zanurzył koniec trąbki w trunku. Lubił przebranie Kubaza między innymi dlatego,
że pozwalało mu zaspokajać pragnienie. Żałował, że nie może odprężyć się do końca i
wziąć udziału w zabawie, ale przybył do kantyny także z praktycznego powodu. Nieco
wcześniej okazało się, że pilot Bogan pełnił służbę dwukrotnie dłużej, niż to wynikało z
rozkładu jego zajęć, i w rezultacie nie mógł pozostawać w pogotowiu, żeby zasiąść za
sterami admiralskiego okrętu, gdy tylko Kaird by go potrzebował. Nedijanin wiedział,
że to niewielki problem. Obowiązki pilota pełniło także dwóch innych osobników, a
jeden przebywał obecnie w kantynie. Pilot, także mężczyzna - Kaird uświadomił sobie,
że w galaktyce wielu mężczyzn pełni te obowiązki - zachowywał się bardzo
wstrzemięźliwie. Musiał być gotów do objęcia służby, więc nie pił, nie palił ani nie
wąchał żadnego środka, który mógłby zatruć jego organizm. Nazywał się Sebairns i
chociaż chyba dobrze się bawił, ograniczał się do popijania bezalkoholowego wywaru z
liści miejscowej rośliny.
Kaird miał dostęp do różnych informacji, włącznie z medycznymi, i wiedział, że
Sebairns cierpi na alergię, na którą nie ma lekarstwa. Gdyby pilot przypadkiem spożył
pewne warzywo, w jego organizmie rozpoczęłaby się silna reakcja anafilaktyczna z
poważnymi objawami: wysypką, omdleniem, spuchnięciem brzucha. Dzięki
HoloNetowi Kaird dowiedział się, że na ciele mężczyzny pojawiłyby się świerzbiące
pryszcze i bąble. Pilot mógł zasłabnąć, a nawet - gdyby nie dostał w porę
odpowiedniego środka - zakrztusić się i udusić z powodu obrzęku tchawicy. Tutaj
jednak nie zachodziła obawa o jego życie, bo w jednostce nie brakowało
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
160
wykwalifikowanych lekarzy. Prawdopodobnie mężczyzna zostałby błyskawicznie
przetransportowany na oddział, gdzie wszystkie objawy bez trudu by usunięto. Tyle że
dzień czy dwa nie mógłby pełnić obowiązków, a to było więcej, niż Kaird potrzebował
do swoich celów.
Nedijanin obserwował uważnie krzątających się po sali androidów kelnerów i w
końcu wybrał właściwą chwilę. Wstał od jednoosobowego stolika tak beztrosko, jakby
musiał się udać do toalety. Android kelner idący z tacą do stolika Sebairnsa także
kierował się w tamtą stronę. Ich drogi miały się przeciąć dokładnie w miejscu
zaplanowanym przez Nedijanina.
W końcu znalazł się wystarczająco blisko androida.
- Bardzo przepraszam, czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajduje się toaleta? -
zapytał.
Toaleta była wprawdzie wyraźnie oznaczona za pomocą napisów w sześciu
językach i tyluż piktogramów, ale android na pewno słyszał wiele razy to samo pytanie
z ust innych podchmielonych gości. Odwrócił głowę i wskazał kierunek wolną
kończyną.
- Tam, proszę pana - powiedział. - To tamte drzwi pod rozjarzonym znakiem.
Korzystając z tego, że automat spogląda w inną stronę, Kaird uniósł rękę, jakby
chciał się podrapać po trąbce, i dyskretnie wpuścił szczyptę sproszkowanego warzywa
do szklaneczki z trunkiem pilota.
Ominął androida i udał się do toalety. Miał zamiar zaraz wrócić do stolika, aby
upewnić się, że pilot wypije przynajmniej trochę trunku i odpowiednio zareaguje.
Miałby świadomość, że osiągnął cel, jaki postawił sobie tego wieczora.
Było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek się domyślił, że do trunku mężczyzny
coś dodano. Mimo wszystko to nie była trucizna, a pełniący dyżur lekarze powinni bez
trudu rozpoznać reakcję alergiczną. Nieważne, jeżeli nawet dojdą do przekonania, że
wywołano ją celowo. Nikt nie mógł oskarżyć o to Kairda, bo gdyby nawet
przesłuchiwany android przypomniał sobie, że jakiś Kubaz zapytał go o drogę do
toalety, znalezienie tego Kubaza okazałoby się niemożliwe. Nedijanin nie zamierzał już
nigdy wykorzystywać tego przebrania i zaraz po powrocie do kabiny chciał je rozpylić
na atomy w przetwarzaczu odpadów. Nie można znaleźć czegoś, co nie istnieje.
W jednym z przebrań nadających mu wygląd otyłego mężczyzny miał kopię
najnowszego nagrania Galaktycznych Aktualności Sportowych, którą dostał od członka
zespołu artystycznego Jasoda Revoca. Kopia zawierała sprawozdanie z rozegranych
nieco wcześniej Mistrzostw Stragowych Sektora Galaktyki. Jeżeli ktoś nie był
miłośnikiem tej gry ani namiętnym graczem, obserwowanie partii straga było mniej
więcej równie interesujące jak przyglądanie się, jak rośnie bryła pleśni, ale dla
entuzjastów gry takie mistrzostwa były po prostu fascynujące. Kaird wiedział, że ani
Twi’lekanka Vorra, ani pilot Bogan jeszcze nie oglądali przebiegu rozgrywek, bo nie
transmitowano ich w tym sektorze galaktyki. Otyły mężczyzna, któremu Nedijanin
nadał przydomek „Mont Shomu”, zamierzał znaleźć się niby przypadkiem w zasiągu
słuchu Vorry i oznajmić pierwszemu lepszemu rozmówcy, że zdobył kopię nagrania.
Liczył na to, że Twi’lekanka zrobi wszystko, aby ją wypożyczyć. Naturalnie grubas
Michael Reaves, Steve Perry
161
przedstawi się jej jako miłośnik straga i za nic w świecie nie będzie się chciał rozstać z
nagraniem, zgodzi się jednak obejrzeć kopię w jej towarzystwie. Nie będzie miał także
nic przeciwko, jeżeli Twi’lekanka przyprowadzi przyjaciela...
Kaird uśmiechnął się, wyszedł z toalety, przecisnął się przez tłum gości i usiadł
przy stoliku. Obserwowanie, jak rozwija się jego starannie ułożony plan, sprawiało mu
wielką przyjemność.
- Nie wiem, czy dobrze rozumiem - odezwał się Jos. - I-Five jest... pijany?
- Obserwuję go od kilku godzin i wierz mi, jest urżnięty - oznajmił Den. - Jeżeli to
właściwe określenie dla androida.
- Dzięki programowi - ciągnął Vondar tonem wskazującym, że to nie miało być
pytanie.
- Ta-a.
- Który sam napisał.
- Właśnie.
Chirurg spojrzał na stolik z planszą do gry w dejarika, na której różne
przezroczyste holofigury przemieszczały się niespokojnie po kwadratach. Jeżeli nie
liczyć jaśniej płonących fotoreceptorów i przesadnie ożywionych gestów, oglądany z
daleka I-5 wyglądał jak zawsze. Jos pokręcił głową.
- To staje się coraz dziwniejsze - powiedział. Odwrócił się w stronę szynkwasu i
upił łyk trunku.
- Ha! - wykrzyknął nagle I-Five. - Mój molator bije twojego houjiksa! Wygrałem!
Rozwścieczony Wookie groźnie ryknął. Vondar obejrzał się w samą porę, żeby
zobaczyć, jak porośnięta czarną sierścią wielka istota wstaje, chwyta androida za prawą
rękę i wyrywa ją ze stawu barkowego. Z rozerwanych przewodów i systemów
sprzęgających serwomotorów posypały się iskry i trysnęły krople smarującego płynu.
Nie do wiary. Nie do wiary.
- Nie umie przegrywać - mruknął reporter.
- Na to wygląda - przyznał Vondar.
Obaj skoczyli do androida, chwycili go i odciągnęli od stolika z holoplanszą.
Tymczasem doprowadzony do wściekłości Wookie groźnie warczał, mamrotał coś w
swoim języku i wymachiwał nad głową oderwaną kończyną I-Five. Jos zauważył, że
kilku członków zespołu artystycznego, a wśród nich krzepki Trandoshanin, wkracza
szybko do akcji, żeby uspokoić krewkiego towarzysza.
Naturalnie I-5 nie czuł żadnego bólu, ale sprawiał wrażenie bardziej
zdezorientowanego niż zazwyczaj.
- Wygląda na to, że nie mam ręki - powiedział do Vondara. - Jestem pewien, że
kiedy tu przyszedłem, jeszcze ją miałem.
Chirurg wepchnął androida do pustej loży.
- Pożyczył ją twój kompan od dejarika - oznajmił, wskazując Wookiego
wymownym ruchem głowy.
- Posłuchaj, I-Five - wtrącił się Den. - Myślę, że najwyższy czas wytrzeźwieć.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
162
Android wzruszył ramieniem. Jos nigdy by nie pomyślał, że pijany automat z
jedną ręką jest zdolny do wykonania takiego ruchu.
- Jeżeli tak twierdzisz - powiedział. Jego fotoreceptory mrugały jakiś czas, ale w
końcu przygasły do poziomu blasku, który Jos uważał za normalny.
Android spojrzał na niego z wyrazem łagodnego zdziwienia.
- Ciekawe przeżycie - stwierdził rzeczowo.
- Bardzo chciałbym umieć tak szybko i bezboleśnie trzeźwieć -mruknął Vondar.
Jakaś kobieta przyniosła oderwaną rękę I-Five i wręczyła ją Josowi.
- Proszę - powiedziała. - Możesz zaprogramować swojego androida, żeby w
przyszłości unikał grania w cokolwiek z istotami rasy Wookie. Są, uhm... bardzo
ambitne.
I-5 spojrzał na oderwaną rękę.
- Ja również doszedłem do takiego wniosku - przyznał.
Jos uważnie obejrzał miejsce, w którym kończyna została wyrwana ze stawu.
- Nie jestem cybertechnikiem, ale wygląda na to, że przytwierdzenie jej nie
powinno być specjalnie trudne - stwierdził, przenosząc spojrzenie na androida. - Masz
szczęście, że nie oderwał ci głowy.
- To prawda - zgodził się z nim I-Five. - Zamocowanie jej mogłoby się okazać o
wiele trudniejsze.
- Co też sobie myślałeś, siadając z Wookiem do dejarika?
- Nic nie myślałem - przyznał automat. - Właśnie w tym cały problem. Byłem
pijany... przynajmniej na tyle, na ile potrafiłem zaprogramować stan alkoholowego
upojenia.
Zdumiony Vondar pokręcił głową.
- Daj spokój - mruknął. - Lepiej chodźmy do warsztatu i przekonajmy się, czy
jeszcze zastaniemy kogoś, kto potrafi cię naprawić. Przytwierdzanie mechanicznych
kończyn trochę wykracza poza moje umiejętności.
Wszyscy trzej opuścili kantynę, ale tylko dwaj głęboko odetchnęli dusznym
nocnym powietrzem. I-Five niósł oderwaną rękę. W pewnej chwili Den spojrzał na
androida.
- Czuję się paskudnie, bo to moja wina, że się upiłeś i wdałeś w awanturę w barze
- powiedział. - Zwłaszcza gdyby się miało okazać, że nie było warto.
- Sądzę, że było - odparł I-5. - Przypuszczam, że nawet bardzo. - Spojrzał na
chirurga. - Pamiętasz, jak wspominałem, że ogarnia mnie coś w rodzaju niepokoju?
Jos kiwnął głową.
- Wydaje mi się, że ten niepokój zrodził się ze sprzecznych impulsów wysyłanych
przez nowe dane, które powróciły do mnie dzięki odzyskaniu pamięci - ciągnął
automat. - Kilka z tych informacji dotyczy mojego przyjaciela i partnera Lorna Pavana.
Przypomniałem sobie, że złożyłem mu pewną obietnicę. Aby jej dotrzymać,
powinienem jak najszybciej powrócić na Coruscant. Decydując się na to, musiałbym
jednak porzucić swoje obowiązki na Drongarze. Nie potrafiłem się uporać z tym
problemem wyłącznie na gruncie logiki. Musiałem się posłużyć intuicją... zdolnością
do wyczuwania, co jest słuszne dla mechanizmów. To jest o wiele starsze niż logika i
Michael Reaves, Steve Perry
163
wykorzystywanie danych. Musiałem w jakiś sposób pobudzić korę swojej sieci
percepcyjnej do pracy w zupełnie innym trybie... całkowicie nieliniowym. To właśnie
stąd zrodził się pomysł zmiany informacji dostarczanych moim sensorom i sposobu
postrzegania moich danych.
- I udało się? - zainteresował się Den.
- Tak mi się wydaje - przyznał I-Five. - W każdym razie zdecydowałem się na
działanie.
- Opuszczasz nas, I-5? - zmartwił się Jos.
- Nie od razu - odparł android, ale nie uznał za stosowne powiedzieć nic więcej.
Jos nie potrafił się jednak powstrzymać.
- Przecież jesteś maszyną, pamiętasz? - powiedział. - Zaprogramowanym
automatem, niczym więcej, więc jakie to ma znaczenie, w jaki sposób podejmujesz
decyzje?
I-5 spojrzał na niego.
- Dobrze się bawisz, prawda? - spytał.
- O, tak - przyznał chirurg.
- Wszystko co powiedziałem poprzednio, jest prawdą - oznajmił I-Five -
Uświadomiłem sobie, że jakaś rzecz może być czymś więcej niż tylko sumą swoich
części i że różnica, która nie robi żadnej różnicy, jest z praktycznego punktu widzenia
nieistotna. Chyba się trochę bałem. Próbowałem przekonać bardziej siebie niż ciebie, że
nie jestem tym, za kogo uważasz mnie ty, Barrissa i kilkoro pozostałych. Brakowało mi
jednak niezbędnych informacji, aby dojść do takiego przekonania.
- Więc przekonałeś się... - zaczął Vondar.
- Że jestem naprawdę istotą świadomą - dokończył I-5.
Jos wyszczerzył zęby w uśmiechu i klepnął androida w durastalowe plecy.
- Długo trwało, zanim sobie to uświadomiłeś - powiedział.
Znaleźli technika Ishi Tiba, na poły śpiącego pod warsztatowym stołem. Z
początku istota potraktowała ich opryskliwie, ale szybko dała się udobruchać za
pomocą butelki dobrego koreliańskiego wina, którą Den wyniósł z kantyny.
Technik połączył przewody i rurki obwodów hydraulicznych, zgrzał punktowo
miejsce oderwania i przytwierdził rękę androida. Jos spojrzał na I-Five.
- A przy okazji... to wprawdzie nie moja sprawa, ale zżera mnie ciekawość -
zaczął. - Co to za obietnica, o której sobie przypomniałeś?
I-5 nie od razu odpowiedział, a cisza przeciągnęła się na tyle długo, że chirurg
zaczął żałować, iż zadał to pytanie.
- Przyrzekłem spełnić prośbę Lorna - odezwał się w końcu android. - Chciał,
żebym się opiekował jego synem.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
164
R O Z D Z I A Ł
29
Barrissa nie mogła zasnąć. W jej głowie wciąż jeszcze rozbrzmiewały echa
zespolenia z Mocą, o wiele silniejsze niż te, jakie pozostały po poprzednim
doświadczeniu. Wyzwalały oślepiające rozbłyski cudownej kosmicznej świadomości,
której cząstkę stanowiła ona sama... ale zarazem uświadamiały jej, że może stracić coś
ważnego. Barrissa chciała powrócić do tamtego miejsca... i pozostać w nim, gdyby było
to możliwe.
Może wpływy na jej organizm się kumulowały? Może kiedyś będzie umiała
płynąć w magicznym nurcie Mocy z własnej woli, bez pomocy wyciągu z boty?
Nie doznała nowego olśnienia. Zagrażające jednostce niebezpieczeństwo
nadciągało, ale było jeszcze dość daleko. Miała dzięki temu dość czasu na podjęcie
niezbędnych kroków zaradczych, ale z drugiej strony nie miała pojęcia, jak te kroki
powinny wyglądać. Odkrycie tego przekraczało jej umiejętności.
A ściślej umiejętności jej umysłu, pozbawionego niezwykłego związku z Mocą,
bo kiedy się z nią zespalała dzięki oddziaływaniu cudownego specyfiku, nic nie było
dla niej zbyt trudne. W głębi duszy wiedziała, że kiedy przywyknie do przebywania w
takim stanie, Moc pozwoli jej osiągnąć zdumiewające wyniki. Musi się tylko nauczyć,
żeby nie starać się nad nią panować, ale płynąć z jej nurtem, utożsamiać się z nią.
Dopiero obecnie rozumiała, jak najwięksi mistrzowie Jedi potrafią wyczuwać, co
zdarzyło się wiele parseków od nich, i uzyskiwać informacje o wiele szybciej, niż
gdyby korzystali z sieci łączności podprzestrzennej. Wiedziała - była pewna - że
wszechświat stanowi całość, a jego wszystkie elementy są ze sobą połączone za
pomocą wibrujących splotów Mocy, które się rozciągają daleko poza granice
wrażliwości jej zmysłów. Znała swoje miejsce w tym wszechświecie i wiedziała, jakie
miejsca zajmują wszystkie inne rzeczy, małe i duże. Zawsze tam tkwiły i zawsze miały
tkwić, chociaż nikt nie potrafiłby określić ich liczby.
Kusiło ją, żeby wybiec na zewnątrz, nazbierać kilka bel boty, sporządzić z niej
zawiesinę i zainstalować podajnik, który sączyłby ją do jej organizmu kropla po kropli,
bez końca. Zastanawiała się, czy to marzenie poszukiwaczki wiedzy, czy też może
osoby zmagającej się z nałogiem. Była ciekawa, czy to jakaś różnica.
Michael Reaves, Steve Perry
165
Tak czy owak, mogła przekazać tę wiedzę członkom Rady Jedi. Dzięki niej
rycerze i mistrzowie zyskaliby nieograniczoną potęgę. Nie tylko zakończyliby tę wojnę,
ale także zapobiegli wybuchowi następnych. Znieśliby niewolnictwo, przemienili
jałowe planety w urodzajne raje, a nawet wypędzili zło na krańce galaktyki, żeby zadać
mu tam śmiertelny cios. Z tak niewyobrażalną potęgą nic nie byłoby dla nich
niemożliwe!
Myśli zalewały umysł Barrissy niczym wezbrana rzeka. Młoda padawanka nie
potrafiła zapomnieć o swoim doświadczeniu.
Wiedziała jednak, że zanim się pogrąży zbyt głęboko w otchłań, musi rozwiązać
problem zagrożenia dla jednostki. Powinna się z tym uporać bez trudu, a potem będzie
mogła się zająć ważniejszymi sprawami...
Den biegł przez obóz w stronę lądowiska, mając nadzieję, że zdąży. Ty bezmyślny
głupcze! - ganił się w myśli. Żeby takiego dnia za późno się obudzić!
Nigdy nie zawracał sobie głowy alarmami chronometrów. Jak większość
Sullustan, świetnie orientował się w przestrzeni i kierował się impulsami wewnętrznego
czasomierza. Zazwyczaj, przylatując na nieznaną planetę, szybko przystosowywał się
do długości lokalnych dni i nocy. Zajmowało mu to najwyżej standardowy tydzień, a na
Drongarze przebywał o wiele dłużej.
Czy jednak tego dnia, który miał dla niego takie znaczenie, nie powinien zadbać o
to, żeby się obudzić we właściwej chwili? Tymczasem spał tak długo, że mógł nie
zdążyć się pożegnać z odlatującymi członkami zespołu artystycznego, do którego
należała Eyara.
Po jej oświadczynach, które przyjął, nie mógł pozwolić jej odlecieć bez
pożegnania. Nie miał pojęcia, czy jeszcze się kiedyś zobaczą, ale wiedział, że kiedy ją
znów spotka, stanie się jednym z członków jej licznej rodziny, do której należało także,
jak wszystko wskazywało, zdumiewająco wielu nieletnich osobników. On, ze swoją
mądrością i wiedzą, miał w niej pełnić rolę patriarchy, sędziwego posiwiałego
strażnika. Miał siedzieć głęboko w labiryncie mieszkalnych jaskiń, żeby rozdawać
młodym i głupim skarby rozwagi i życiowego sprytu.
W obecnej chwili nie wydawało mu się to znacznie mniej pociągające niż
wówczas, kiedy Eyara mu to zaproponowała.
Członkowie zespołu artystycznego musieli zostać przetransportowani na pokład
fregaty MedStara, w której hangarze spoczywał ich transportowiec. Eyara miała
odlecieć w pierwszej grupie.
Den skręcił za róg głównego budynku administracyjnego lądowiska w samą porę,
żeby zobaczyć, jak członkowie pierwszej grupy wchodzą po rampie na pokład
wahadłowca. Od razu zauważył Eyarę.
Zaczął przeciskać się przez dosyć liczną grupę stojących przed nim techników i
robotników.
- Hej! - zawołał. - Eyaro, zaczekaj!
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
166
Niech to zaraza! Nie widział niczego oprócz nóg... nóg porośniętych sierścią albo
łuskami, nóg ukrytych w spodniach, nóg istot palcochodnych albo stopochodnych...
istnego lasu kończyn dolnych. Wreszcie dotarł do barierki.
- Eyaro!
Sullustanka szła ze spuszczoną głową na końcu grupy, jakby się ociągała. Słysząc
jego rozpaczliwy okrzyk, odwróciła się i uśmiechnęła, a gdy go zobaczyła, w jej oczach
pojawiły się radosne błyski, jakby nabrała nowej ochoty do życia.
- Den-la!
Na myśl o tym, że zdążył, reporter poczuł wielką ulgę. Nie miał za złe Eyarze, że
w miejscu publicznym dodała poufały przyrostek do jego imienia. Podbiegła do
barierki i oboje objęli się czule.
- Bałam się, że nie przyjdziesz! - powiedziała. - Co się stało?
Den instynktownie zrozumiał, że wyjawienie prawdy nie byłoby najlepszym
wyjściem. Uraziłby Eyarę, gdyby powiedział, że omal się nie spóźnił na pożegnanie z
nią... bo po prostu zaspał.
- Dostałem wiadomość z HoloNetowego Przedsiębiorstwa Rozrywkowego -
skłamał. - Zamierzają nakręcić holowideogram na podstawie jednego z moich
zeszłorocznych artykułów. Musiałem przerwać rozmowę i biec całą drogę, żeby
zdążyć.
Aż dziw, jak gładko mu przyszło wypowiedzenie tego kłamstwa. Zdumiało go to,
ale był także trochę przerażony. Blaga jednak poskutkowała. Piosenkarka zwróciła na
niego przepełnione miłością wielkie oczy.
- Wracaj szybko na Sullustę - szepnęła. Musnęła na pożegnanie jego fałdy
policzkowe, odwróciła się i wbiegła po rampie na pokład wahadłowca.
Den wycofał się na skraj lądowiska. Statek wzniósł się nad płytę z basowym
pomrukiem repulsorów, szybko wzbił się w powietrze i zniknął w oślepiającym blasku
słońca Drongara.
Reporter odwrócił się i powoli poczłapał do kabiny. Nie potrafił zapomnieć, jak
łatwo mu przyszło skłamać. Usiłował wmawiać sobie, że to nieistotne, ot, drobiazg bez
znaczenia. Mógł się łudzić, że skłamał w dobrej wierze, żeby nie zranić uczuć
piosenkarki. Mógł szukać różnych innych argumentów, ale żaden nie byłby
prawdziwszy niż uścisk dłoni Neimoidianina.
Powinien uważać się za łajdaka.
Eyara była słodka, ufna i szczera. Den podziwiał ją za to, ale się zastanawiał, ile
czasu upłynie, zanim te same cechy charakteru zaczną go śmieszyć albo irytować...
A może nawet wzbudzać odrazę?
Nie zasługiwał, żeby darzyła go uczuciem istota równie prostoduszna jak Eyara.
Stanął pośrodku placu, bo stwierdził, że dzieje się z nim coś złego. Czuł dziwny
lęk, a w dodatku nie miał pojęcia, jak się z nim uporać.
Uniósł głowę i spojrzał w prawo i w lewo. Z miejsca, gdzie stał, mógł skierować
się w jedną z dwóch wiodących w przeciwne strony ścieżek. Idąc lewą, trafiłby na
kantynę ze zdumiewającą i wysoce terapeutyczną różnorodnością trunków, a skręcając
w prawo, znalazłby gabinet Klo Merita, w którym mógł porozmawiać z empatą, a
Michael Reaves, Steve Perry
167
przynajmniej ustalić z nim termin późniejszej wizyty. Musiał jakoś sobie z tym
poradzić.
Ale jak?
Stał jeszcze prawie dwie minuty w palących promieniach słońca, zanim się
zdecydował. Skręcił i ruszył w dalszą drogę.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
168
R O Z D Z I A Ł
30
Basowy pomruk repulsorów, okrzyki i gwar rozmów osób biegnących do sali, w
której klasyfikowano obrażenia, jęki i wrzaski rannych żołnierzy... Jos reagował na
podobne dźwięki tyle razy, że potrafiłby to robić nawet we śnie.
Sen. Śmiechu warte. Trudno byłoby nazwać normalnym snem przerywane
drzemki, na jakie lekarze z Mobilnej Jednostki Chirurgicznej Siedem mogli sobie
pozwolić między operacjami, ilekroć nie musieli od świtu do zmierzchu łatać rannych.
Naturalnie, istniały induktory fal delta, ale wciskanie czterech etapów nieprzerwanego
snu i okresów raptownych ruchów gałek ocznych do dziesięciominutowej drzemki nie
odświeżało mózgu równie dobrze jak prawdziwy, trwający od sześciu do ośmiu godzin
sen. Jedynym rozwiązaniem był rzetelny nocny wypoczynek, ale na podobny luksus
rzadko można było sobie pozwolić.
Na ogół na stoły operacyjne trafiali sklonowani żołnierze. Najtrudniejszymi
przypadkami dla Vondara nie były jednak istoty zupełnie obcych ras. Najtrudniej
operowało mu się niesklonowanych ludzi, bo mieli znajomą anatomię, a jednak w
subtelny sposób różnili się między sobą. Ilekroć operował niesklonowanego
mężczyznę, musiał bardzo uważać, żeby jego dłonie nie wykonały jakiegoś ruchu,
który mógł ulżyć w cierpieniu klonowi, ale zabiłby innego pacjenta. Już raz mu się to
przydarzyło.
Obce istoty bardzo rzadko pojawiały się na operacyjnych stołach. Te, które na
nich lądowały, na ogół pełniły na powierzchni Drongara obowiązki obserwatorów albo
urzędników. To właśnie one dostarczały personelowi medycznemu najwięcej
zabawnych chwil, choć zdarzały się momenty mrożące krew w żyłach.
Jos przeżył ostatnio coś takiego, kiedy został oblany ustrojowymi płynami
operowanego Nikta. Tym razem przyszła kolej na Ulego.
Młody chirurg operował Oniankę. Istoty tej rasy pochodziły z usytuowanej na
Odległych Rubieżach planety Uru i słynęły z wojowniczego usposobienia. Chyba nikt
nie miał pojęcia, co operowana Onianka porabia na powierzchni Drongara, ale krążyły
pogłoski, że służy w wojsku jako najemniczka. Tak czy owak, została trafiona
wystrzelonym z wyrzutni pociskiem, a Uli sondował ranę, żeby go wyciągnąć. W
pewnej chwili pojawił się błękitnobiały błysk i dał się słyszeć trzask, jakby ktoś wsadził
Michael Reaves, Steve Perry
169
kij w gniazdo rozwścieczonych żądłaczy. Młody chirurg poleciał do tyłu, zderzył się
plecami ze ścianą i osunął na posadzkę.
Sądząc po litanii przekleństw, nie stało mu się nic złego, ale normalne przy
operacjach prośby o podanie instrumentów czy odczyty wskazań przyrządów ucichły
jak ucięte nożem. Asystująca podczas operacji Onianki pielęgniarka Threndy podbiegła
do Ulego i pomogła mu wstać.
- Jak się czujesz? - zapytał Jos. - Potrzebujesz pomocy?
- Dzięki, nic mi nie jest - odparł młody chirurg. - Ale co to było, na miłość
siedmiu niebios Sumarina? Jeszcze nigdy...
Przerwał mu trzynożny medyczny android, który podszedł do niego i zaczął z nim
cicho rozmawiać. Vondar nie słyszał słów, ale po chwili Uli i Threndy wybuchnęli
głośnym śmiechem.
- O co chodzi? - zainteresował się Jos.
- Wygląda na to, że Onianie są elektroforetykami - wyjaśnił Uli. - Sondując ranę,
musiałem dotknąć okładziny organicznego kondensatora pacjentki. - Wzruszył
ramionami. - Trochę żałuję, że wcześniej nie miałem pojęcia o jego istnieniu...
Vondar zachichotał.
- Może powinniśmy ją trzymać na podorędziu na wypadek, gdyby któryś z
naszych androidów potrzebował ręcznego rozruchu - powiedział.
Skończył zmianę o tej samej porze, co Uli, i pod wpływem impulsu zapytał
młodszego kolegę, czy nie chciałby pograć z nimi w sabaka. Podczas ostatnich kilku
gier nie mieli kompletu graczy, bo Tolk przestała się pokazywać w kantynie, a Barrissa
była chyba zbyt pochłonięta „jedowaniem”, jak Den określał jej medytacje i ćwiczenia,
żeby codziennie im towarzyszyć. Nawet Klo bywał ostatnio bardzo zajęty i tylko
sporadycznie wpadał do kantyny.
Uli wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Jasne! - odparł entuzjastycznie. - Zawsze miałem nadzieję, że wcześniej czy
później ktoś mi to zaproponuje.
Jos także się uśmiechnął.
- Cieszę się, że dołączysz do nas - powiedział.
Pomyślał, że miło będzie znów mieć prawie komplet graczy. Z drugiej jednak
strony miał wyrzuty sumienia. Uli był tak ufny i prostoduszny, że na pewno pozwoli się
zjeść żywcem pozostałym graczom. Sabak bywał czasami bezlitosną grą.
Jos, Den, Barrissa i I-Five wyszli w końcu z kantyny.
- No, no - mruknął Vondar. - Kto by pomyślał?
- Zakładam, że nie ty - burknął oschle Sullustanin. - Chyba że jesteś w zmowie z
tym małym, podstępnym...
- Hej, nie miałem pojęcia, że jest takim świetnym graczem - obruszył się
Korelianin. - To znaczy... spójrzcie tylko na niego! Wygląda jak wyjęte z holoreportażu
uosobienie poczciwego młodego farmera. - Wzruszył ramionami. - A poza tym przecież
nie mieliśmy kompletu graczy, a mnie po prostu zrobiło się go żal.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
170
- Ta-a. - Reporter pokręcił głową. - No cóż, więc niech ci się zrobi teraz żal mnie.
Przegrałem dzisiaj trzysta kredytów.
I-Five spojrzał na Vondara.
- To propozycja - zaczął - ale następnym razem, kiedy będzie cię kusiło pobawić
się w altruistę, powiedz sobie stanowczo: „Nie rób tego”.
- Załóż sobie lepiej tłumik na wokabulator - zaproponował cierpko Den. - Przecież
tylko ty nie przegrałeś dzisiaj koszuli... nie żebyś miał jakąś do przegrania.
- To prawda - przyznał I-5. - Ale to i tak pierwszy raz od kilku tygodni, że nic nie
wygrałem.
Jos usiłował bezskutecznie rozpędzić krążącą wokół głowy chmurę
ogniokomarów.
- Pozwól, że jeszcze raz cię zapytam - powiedział, zwracając się do I-Five. - Po co
ci pieniądze? Jesteś androidem.
- Ten fakt rzadko umyka mojej uwagi, ale dziękuję za przypomnienie - odparł I-5.
- Ale powód jest całkiem oczywisty. Podróże zawsze kosztują sporo kredytów...
zwłaszcza jeżeli ktoś chce lecieć bardzo daleko, na przykład na Coruscant.
- Więc naprawdę tam lecisz? - zainteresowała się Barrissa.
- Tak.
- Przecież jesteś własnością wojska - przypomniał Vondar. - Nawet jeżeli
wymyślisz jakiś sposób, żeby przeniesiono cię służbowo na Coruscant, nie będziesz
miał swobody ruchów, aby rozpocząć poszukiwania syna Pavana.
- To też racja - przyznał spokojnie android. - A to oznacza, że może będę musiał
zdezerterować z wojska.
Jakiś czas ciszę zakłócało tylko brzęczenie ogniokomarów.
- Kiedy to zrobisz i zostaniesz schwytany - odezwał się w końcu Jos - skasują
zawartość twojej pamięci do ostatniej komórki.
- Jeżeli zostanę schwytany - poprawił go I-Five. - Na ogół nie marnowałem czasu,
kiedy przebywałem na Coruscant. Znam wiele sposobów prześlizgiwania się przez luki
i szczeliny, zwłaszcza w megalopolii tak ogromnej jak stolica Republiki.
Den wyssał trochę płynu z hydropakietu.
- To prawda - przyznał w końcu - ale przedtem będziesz musiał wydostać się z
Drongara. A poza tym, czy na pewno nie wzbudzisz niczyich podejrzeń, podróżując
sam jak palec?
- Androidy, zwłaszcza protokolarne, często samotnie odbywają międzygwiezdne
podróże - odparł I-5. - Nie jesteśmy niemowlętami. Nikt nie zaszczyci mnie drugi raz
spojrzeniem... zwłaszcza jeżeli ktoś mnie zaopatrzy w dokumenty dowodzące, że
jestem wysłannikiem i udaję się na Coruscant do Świątyni Jedi.
Popatrzył na Barrissę, a ona przyjrzała mu się z powagą.
- Chcesz zaryzykować wszystko, nawet własną tożsamość, żeby to zrobić? -
zapytała.
- Przyrzekłem to Lornowi wiele lat temu, kiedy zabrano jego syna Jaksa - odparł
I-Five. - Kazał mi obiecać, że gdyby coś mu się przydarzyło, zrobię wszystko co w
Michael Reaves, Steve Perry
171
mojej mocy, aby mieć oko na jego potomka, chociaż przebywa pod opieką rycerzy Jedi.
Lorn po prostu nie miał do nich zaufania.
- Muszę ci przypomnieć, I-Five, że Jedi przysięgali przestrzegać praw Republiki -
zaczęła młoda padawanka, ale nagle urwała, jakby się nad czymś zastanawiała. -
Czasami jednak te prawa stają w sprzeczności z wyznawanymi przez nas zasadami
etyki - podjęła w końcu. - Takie konflikty zmuszają nas do podejmowania decyzji.
- I w jaki sposób rycerze Jedi je podejmują? - zainteresował się automat.
- No cóż, niektórzy się upijają - odparła Barrissa z lekkim uśmiechem.
Jos nie mógł się powstrzymać i zachichotał. Poczuł się nagle bardzo dobrze.
- Tak się składa, że rzeczywiście szukam posłańca, który mógłby jak najszybciej
dostarczyć coś do Świątyni na Coruscant - podjęła uzdrowicielka. - Nie znam wielu
osób, które mogłabym prosić o tę przysługę, więc gdybyś zechciał...
Urwała i spojrzała wymownie na androida.
- To byłby dla mnie wielki zaszczyt - odparł uroczyście I-Five.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
172
R O Z D Z I A Ł
31
Column wpatrywał się w wiadomość wyświetlaną na ekranie monitora
stacjonarnego komputera. Złamanie skomplikowanego trzystopniowego szyfru zajęło
mu kilka godzin, ale tym razem się opłaciło. Separatyści otrzymali jego informację,
zweryfikowali ją i upewnili się, że bota naprawdę zaczyna tracić skuteczność. Podjęli
decyzję o wiele szybciej, niż szpieg się spodziewał, i w ciągu następnych kilku dni
zamierzali zaatakować stacjonujące na powierzchni Drongara siły zbrojne Republiki. W
bitwie miał wziąć udział każdy robot i najemnik, na jakiego mogła liczyć druga strona.
Wszyscy mieli tylko jedno zadanie: opanować i zdobyć pozostałą ilość skutecznie
działającej boty. Obie strony mogły ponieść bardzo ciężkie straty, zagładzie mogła
także ulec znaczna część pozostałej boty, ale wiadomość, chociaż bardzo zwięzła, nie
pozostawiała cienia wątpliwości. Atak miał się wkrótce rozpocząć. Wszystkie mobilne
jednostki chirurgiczne, a wśród nich Siódemka, miały się znaleźć w okrążeniu. Tym
razem separatyści hrabiego Dooku nie zamierzali brać jeńców... a przynajmniej takich,
których chcieliby zachować przy życiu.
Column wpatrywał się jednak w wiadomość z mieszanymi uczuciami. Spodziewał
się ataku, ale nie sądził, że rozpocznie się tak szybko. Atak miał zadać cios Republice, a
właśnie na tym polegało zadanie szpiega na powierzchni Drongara. Nie zmieniało to
jednak faktu, że odpowiedzialność za śmierć i zniszczenia spadnie przynajmniej w
części na jego barki.
Arkusik templastu z wydrukowaną wiadomością zaczął się zwijać na brzegach.
Column wiedział, że po następnej minucie czy dwóch wysławiony na działanie
powietrza łatwopalny materiał utleni się i spłonie bez śladu, a rozszyfrowana
wiadomość po prostu wyparuje.
Podobnie jak trzecia tożsamość szpiega, której przydatność wkrótce dobiegnie
końca.
Tak czy owak, nie miało to znaczenia. Wiadomość spełniła swoje zadanie, a
Column ją zapamiętał. Wiedział, że wojna na Drongarze także niedługo się zakończy.
Bota zostanie zebrana albo zniszczona, a może ulegnie mutacji i straci wartość...
walczącym stronom było to obojętne.
Michael Reaves, Steve Perry
173
Zanim rozpocznie się główny atak, Column odleci. Wymyśli powód, żeby złożyć
wizytę na pokładzie fregaty MedStara, a po drodze transportowiec ze szpiegiem na
pokładzie zostanie skierowany gdzie indziej, żeby pilot mógł przekazać towar
separatystom hrabiego Dooku. Naturalnie będzie dysponował odpowiednim kodem,
dzięki któremu przeleci niezatrzymywany przez nikogo. Potem wskoczy do
nadprzestrzeni, a wszyscy pozostali na powierzchni Drongara staną się dla niego tylko
smutnym wspomnieniem.
Jeszcze później otrzyma przydział na inną planetę. Wojna będzie toczyła się
nadal, a on przybierze kolejną fałszywą tożsamość i znów będzie działał na szkodę
Republiki. Wiedział, że chociaż może to potrwać bardzo długo, wcześniej czy później
Republika upadnie. Po prostu musi.
Westchnął. Wciąż jeszcze miał do załatwienia wiele spraw, a pozostało mu na to
mało czasu. Musiał zebrać zarejestrowane dane, akta, informacje i dokumenty, które
mogły mieć jakąś wartość dla jego mocodawców, a potem skompresować w pakiety
danych na tyle małe, żeby dało się je włożyć do kieszeni albo podręcznej torby. Koniec,
przynajmniej tu i teraz, zbliżał się wielkimi krokami.
Dochodziła północ. Kaird pozbył się przebrania Kubaza, a strój upodabniający go
do otyłego mężczyzny sprawiał mu zbyt wiele kłopotów, żeby go nosić bez wyraźnej
potrzeby, więc spotkał się z Thulą przebrany za mnicha z zakonu Milczących. Istniało
tylko niewielkie prawdopodobieństwo, że zostanie zauważony, więc Nedijanin mógł się
nie obawiać, że ktoś go usłyszy.
Oparł się plecami o cienką ścianę magazynu wzniesionego na zapleczu głównej
stołówki. Rozejrzał się i upewnił, że jest sam. Thula znajdowała się w magazynie. Nikt,
kto przechodził obok szopy w ciemności dusznej tropikalnej nocy, nie mógłby jej
dostrzec, ale Kaird słyszał Falleenkę dzięki zainstalowanej w ścianie osłoniętej kratce,
która chroniła przed deszczem, ale umożliwiała wentylację.
- Załatwiłaś to, o co cię prosiłem? - zapytał.
- Tak.
- Ty i twój przyjaciel będziecie mieli dwa dni przewagi - ciągnął Kaird. -
Proponuję, żebyście rozsądnie wykorzystali ten czas.
- A reszta naszego honorarium? - zapytała Falleenka. Jej głos brzmiał cicho
niczym pomruk leśnego drapieżnika.
- Spójrz na górną krawędź wewnętrznej framugi drzwi - polecił Nedijanin.
Zapadła krótka cisza. Kaird miał na tyle wrażliwe uszy, że usłyszał, jak jego
rozmówczyni podchodzi cicho do drzwi, chwilę przy nich stoi i wraca na poprzednie
miejsce. Zobaczył przez kratkę nikły blask i domyślił się, że Thula włączyła sześcian
kredytowy, aby sprowadzić wysokość wyświetlanej sumy.
- Bardzo hojnie - pochwaliła.
- A gdzie mój neseser? - zainteresował się Kaird.
- Do tej pory powinien się znaleźć w twojej kabinie obok reszty bagażu - odparła
Falleenka. - Robienie interesów z tobą to prawdziwa przyjemność, przyjacielu.
- Wymyśliliście sposób, żeby stąd odlecieć?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
174
- Tak - oznajmiła Thula. - Jutro rano zmywamy się z Drongara.
Zarezerwowaliśmy miejsca na pokładzie niewielkiego wahadłowca. Za sterami będzie
siedział pilot, który nie miał nic przeciwko przyjęciu łapówki.
- Ale przecież nie wystarczy wam wahadłowiec z powierzchni Drongara na
pokład stacji przesiadkowej - zdziwił się Kaird.
- Wystarczy, żeby znaleźć coś innego, co się nada do naszych celów - uspokoiła
go Falleenka. - Pieniądze to niezwykle skuteczny środek smarujący.
- Może któregoś dnia znów się spotkamy - mruknął Nedijanin.
- Może - zgodziła się Thula.
Kaird oddalił się od szopy i skierował do kabiny. Zostawił drzwi zamknięte, ale
standardowe zamki nie stanowiły wystarczającej zapory dla zawodowych włamywaczy,
do jakich się zaliczali Squa Tront i Thula.
Blok karbonitu stał na podłodze obok innych toreb i waliz. Wyglądał jak niezbyt
kosztowny neseser podróżny i niemal idealnie pasował do pozostałych sztuk bagażu.
Zamrożona w karbonicie bota powinna pozostać w takim stanie, dopóki ktoś nie
wciśnie guzika rozmrażania. Później trzeba ją będzie szybko przetworzyć, żeby nie
rozpoczęły się procesy gnilne, ale to już nie stanowiło problemu Kairda. Czarne Słońce
miało na swoje usługi najlepszych chemików w galaktyce i Nedijanin musiał tylko
dostarczyć towar władcom przestępczego syndykatu.
Uniósł neseser. Był ciężki, ważył prawie siedemdziesiąt kilogramów, ale Kaird
przekonał się, że może go dźwignąć i nieść bez widocznego wysiłku.
Poczuł się raźniej niż kiedykolwiek, odkąd postawił stopę na powierzchni tej
przeklętej planety. W tych okolicznościach spisał się najlepiej, jak potrafił, a kiedy
pomyślnie wykona zadanie, wysiłek sowicie mu się opłaci. Jeszcze tylko kilka dni
wybiegów i podstępów i zazna spokoju na powierzchni ukochanej ojczyzny.
Zasłużonego spokoju.
Jos obudził się w środku nocy, oszołomiony. Stanowczo przeholował z piciem
poprzedniego wieczoru. Usiadł na pryczy i przetarł oczy. Śniła mu się Tolk, która
wyjawiła mu, dlaczego chce go rzucić. Niestety, chirurg nie zapamiętał ani słowa z jej
wyjaśnień.
Wstał, poczłapał do łazienki, przepłukał usta i spryskał twarz zimną wodą. Pił
ostatnio tyle, że przestały skutkować lekarstwa, które zazwyczaj pomagały mu na kaca.
Spojrzał na odbicie swojej twarzy w lustrze.
Co za żałosny widok, pomyślał. Westchnął. Nie da się ukryć, że żałosny.
A poza tym, co za żałosna wymówka dla mężczyzny, dodał w myśli. Naprawdę
zamierzasz pozwolić jej odejść? Tak po prostu, bez walki?
Nie odrywając spojrzenia od odbicia swojej twarzy w lustrze, zmarszczył brwi.
- A niby co mam zrobić? - zapytał na głos. - Nie chce ze mną rozmawiać, a ja nie
mam pojęcia, dlaczego.
No i co z tego? - ciągnął w myśli. Nie jesteś idiotą. Dowiedz się, dlaczego! Nie
zapobiegłeś śmierci Zana, ale czy zamierzasz pozwolić, żeby Tolk odeszła od ciebie
bez podania powodu?
Michael Reaves, Steve Perry
175
Odwrócił się plecami do lustra, podszedł do pryczy i zaczął się wpatrywać w
zmiętą pościel. To było pytanie, zasadnicze pytanie, prawda? Najważniejsze i jedyne:
dlaczego. Dlaczego Tolk, ukochana kobieta, która wyznała mu miłość, zamierzała go
rzucić i przenieść się do innej jednostki? Twierdziła wprawdzie, że to przez eksplozję
na pokładzie fregaty MedStara, gdzie zginęło kilkadziesiąt osób... ale ten pretekst nie
miał przecież najmniejszego sensu. Widywała gorsze przypadki, o wiele gorsze, i to z
bliska. Nie, tu musiało chodzić o coś innego. Zachowywała się, jakby otrzymała
polecenie od jakiegoś prymitywnego planetarnego bóstwa...
Nagłe uświadomienie sobie prawdy uderzyło go z taką siłą, że musiał usiąść. Czuł
się, jakby ktoś walnął go z całej siły w splot słoneczny i wyparł powietrze z jego płuc.
Domyślił się! Wiedział!
Starszy krewniak Erel! To on musiał odbyć rozmową z Tolk. To on jej
opowiedział, jak się czuje ktoś, kto musiał na zawsze zrezygnować z odwiedzania
ojczyzny i utrzymywania kontaktów z krewnymi. To on zatruł jej myśli! Tak, to miało
sporo sensu. Pielęgniarka musiała się spodziewać, że przełożony zechce z nią
porozmawiać. Jos od początku bał się tej rozmowy, ale był tak przepracowany i
zmęczony, że jakoś mu to umknęło. Nie do wiary, że nie wpadł wcześniej na taką
możliwość, ale tak było. Tolk mówiła mu o eksplozji, śmierci i przerażeniu, a on tak się
skoncentrował na analizie jej wymówek, że nawet nie pomyślał o możliwości innego
wyjaśnienia.
Kuzyn Erel, pomyślał.
Poczuł, że wściekłość zalewa go niczym gorąca fala. Poszedł do łazienki,
przycisnął guzik sonicznego natrysku i wszedł do kabiny. Od razu poczuł, że brud, sen i
wciąż jeszcze sącząca się z porów kwaśna woń alkoholu spływają brudnymi falami po
jego ciele i znikają w odpływie. Spojrzał na chronometr i stwierdził, że następny
transportowiec wystartuje dopiero około południa. Miał dość czasu, żeby spokojnie się
ubrać, a potem... Na wszystko, co sprawiedliwe, zamierzał użyć wszelkich wpływów,
powołać się na przysługi, a nawet wyhodować sobie skrzydła i odlecieć, jeżeli właśnie
tego będzie trzeba, żeby odwiedzić kochanego krewniaka i wyciągnąć z niego prawdę...
w taki czy inny sposób.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
176
R O Z D Z I A Ł
32
Kaird albo Mont Shomu, jak nazywał siebie w przebraniu nadającym mu wygląd
otyłego mężczyzny, patrzył z uśmiechem, jak pilot i twi’lekańska kucharka popijają
miejscowe wino z butelki, którą przyniósł do kabiny. Miało niezły smak, a wytłoczono
je z miąższu kulistych purpurowych owoców wielkości zaciśniętej ludzkiej pięści.
Owoce rosły na podobnych do wielkich grzybów drzewach na Wyżynie Jasserak,
nazywały się avedamy i kiedy dojrzewały, miały chrupiący miąższ i cierpko-słodki
smak, który wyczuwało się w winie.
Obecność myokainy w butelce nie wpływała na aromat wina; roztwór
wywołującego zwiotczenie mięśni leku nie miał barwy, woni ani smaku. Pragnąc
rozwiać możliwe podejrzenia, Kaird także napił się troszkę. Nie zapomniał przedtem
wsypać do swojej szklaneczki szczypty środka neutralizującego działanie leku, dzięki
czemu mógł być pewien, że nie odczuje skutków jego wpływu.
- Może byśmy w końcu zaczęli, dobrze? - zaproponowała Twi’lekanka. W jej
głosie brzmiało wyraźnie słyszalne podniecenie.
Kaird uśmiechnął się, a usta maski otyłego mężczyzny posłusznie rozciągnęły
siew uśmiechu. Co za słodka i naiwna istota...
Bogan, mężczyzna pilot, także wyglądał na podekscytowanego. Wypił pół
szklaneczki owocowego wina i niecierpliwym gestem włączył projektor hologramów.
Nie był równie skrupulatny i wstrzemięźliwy jak jego zmiennik i nie miał nic
przeciwko picu wina poza służbą, chociaż starał się nie przesadzać.
W powietrzu nad ich głowami rozkwitł barwny hologram. Przedstawiał ogromną
halę ze stolikami, przy których siedziało po dwóch graczy. Wizerunek miał duża
rozdzielczość, więc goście Kairda z przyjemnością będą obserwowali pierwsze
dwadzieścia albo trzydzieści minut zarejestrowanego nagrania. Później, kiedy zacznie
działać lek, mieli pozostać przytomni i świadomi, ale pozbawieni możliwości
wykonywania prawie wszystkich ruchów.
Po kwadransie oboje zaczęli zdradzać pierwsze oznaki bezwładu mięśni. Na
pewno zastanawiali się i martwili przyczyną tego stanu rzeczy, ale mogli tylko
marszczyć brwi, bo na bardziej zdecydowaną reakcję, nie mieli dość energii. Po
następnych pięciu minutach nie mogli zresztą nawet napiąć mięśni twarzy. Gdyby
Michael Reaves, Steve Perry
177
Nedijanin wręczył im po blasterze, żadne nie zdołałoby wykrzesać dość sił, żeby unieść
broń i go zastrzelić.
Podszedł do mężczyzny.
- Możesz mówić? - zapytał.
- E-e-e... t-t-tak - wybełkotał Bogan, przeciągając głoski. - C-c-c-co...
- Postaram się wyjaśnić to zwięźle i rzeczowo - ciągnął Nedijanin. -
Zaaplikowałem wam po porcji narkotyku. Chcę, żebyś podał mi kody do osobistego
admiralskiego promu... dostępu, bezpieczeństwa, operacyjne, wszystkie. Narkotyk was
nie zabije, ale jeżeli nie przekażesz mi tych kodów albo podasz fałszywe, zabiję ciebie i
twoją twi’lekańską przyjaciółkę. Rozumiesz?
- T-t-ta-a-ak.
- To dobrze. - Kaird wyjął z kieszeni rejestrator. Wiedział, że bełkotliwy głos
pilota nie będzie miał żadnego znaczenia. Działanie systemów bezpieczeństwa nie
zależało od brzmienia głosu, więc każdy mógł wyrecytować odpowiednie słowa i cyfry.
- Podaj mi te kody. Nie spiesz się, wymawiaj każdy najwyraźniej, jak potrafisz. Jeżeli
będą prawdziwe, ty i twoja przyjaciółka przeżyjecie. Spędzicie miły wieczór, oglądając
rozgrywki w straga, a jutro w południe odzyskacie zdolność poruszania się na tyle, żeby
wezwać pomoc. Jeżeli jednak się okaże, że kody są fałszywe...
Wyjął z kieszeni niewielki termiczny detonator. Był używany do wyzwalania
dużych bomb i gdyby eksplodował w zamkniętym pomieszczeniu, rozerwałby
obecnych na strzępy, ozdobił ściany krwawą miazgą, a potem rozerwał na kawałki
same ściany. A wszystko w ciągu mniej więcej milisekundy.
Zbliżył detonator do twarzy mężczyzny, żeby pilot mógł się pozbyć resztek
wątpliwości.
- Poznajesz to? - zapytał.
- T-t-t...
- To dobrze - uciął Nedijanin, nie pozwalając Boganowi skończyć. - Z tym
detonatorem współpracuje nadajnik o zasięgu dwustu kilometrów. - Wyjął niewielkie
urządzenie, podsunął je pod nos mężczyzny i ponownie schował do kieszeni. - Jeżeli po
moim odlocie na pokładzie porwanego admiralskiego promu... tak, tak, zamierzam go
porwać... z powodu błędnego albo fałszywego kodu przydarzy mi się coś złego...
cokolwiek, włączę ten nadajnik.
Wstał, podszedł do projektora hologramów i umieścił termiczny detonator na
górnej powierzchni urządzenia.
Bogan zaczął się pocić, co można było uznać za pomyślną wróżbę.
- Wiem, że jesteś pilotem i odważnym gościem - podjął Kaird po chwili. -
Prawdopodobnie nie boisz się śmierci, ale twoja twi’lekańska przyjaciółka i
miłośniczka straga to niewinny cywil. Na pewno nie chcesz, żeby przemieniła się w
krwawe strzępy, prawda?
- N-n-n-nie...
- No cóż, więc się zgadzamy - podsumował Nedijanin. - Podaj teraz te kody.
Kiedy Bogan skończył wymieniać słowa i cyfry - głośno i powoli, co zajęło mu
sporo czasu - Kaird zebrał kilka poduszek i umieścił je za plecami bezwładnych gości, a
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
178
potem posadził ich obok siebie, żeby mogli obserwować hologram. Otarł pot z czoła
Bogana.
- Miłego oglądania - powiedział. - Nastawiłem projektor na automatyczne
powtarzanie, więc nie powinniście się nudzić... przynajmniej podczas pierwszych
kilkunastu powtórek.
Skłonił się lekko i wyszedł.
Naturalnie mógł ich zabić i wielu jego kolegów po fachu od razu by tak zrobiło.
On także nie odczuwałby wyrzutów sumienia, bo w ciągu wielu lat służby wysłał w
podróż do Kosmicznego Jaja tyle istot, że dwie dodatkowe nie sprawiłyby mu żadnej
łożnicy. Miał jednak powody, żeby ich nie zabijać. Po pierwsze, nikt mu za to nie
zapłacił, a po drugie, nie widział takiej potrzeby. Byli unieruchomieni w zamkniętej
kabinie, a Kaird zamierzał odlecieć, zanim ktokolwiek zauważy ich zniknięcie. Jego
goście nie mieli pojęcia, że w rzeczywistości jest Nedijaninem, a w ciągu najbliższych
kilku minut przebranie, w którym wyglądał jak Mont Shomu, miało przemienić się w
przetworzone synciało. Kaird zamierzał zadbać o to, żeby żadne prądy nie
doprowadziły nikogo do jego Gniazda.
Wyszczerzył zęby pod maską otyłego mężczyzny. Prawdę mówiąc, termiczny
detonator był szkoleniową atrapą... wyglądał jak prawdziwy, ale nie miał ładunku
wybuchowego i nie mógł wyrządzić żadnej krzywdy. Rzekomy nadajnik, jakim
machnął przed nosem Bogana, był osobistym automatem do opieki nad ledwo
opierzonymi pisklętami. Zresztą, o ile Kaird wiedział, miniaturowe nadajniki nie miały
zasiągu nawet kilkunastu, a co dopiero dwustu kilometrów.
W dodatku, gdyby kody okazały się fałszywe, Nedijanin zostałby schwytany i
zaprowadzony na przesłuchanie. A wtedy... lepiej, żeby go nie oskarżono o morderstwo
z premedytacją. Mógł trafić do więzienia za porwanie okrętu, ale za takie przestępstwo
nie groziła kara śmierci, nawet gdyby chodziło o osobisty prom admiralski podczas
wojny. Wcześniej czy później Czarne Słońce wysłałoby kogoś, kto go odnajdzie i
wyciągnie z więzienia. Gdyby jednak wojenny trybunał uznał go za winnego
morderstwa, trafiłby do przetwarzacza odpadów o wiele wcześniej, zanim Czarne
Słońce zaczęłoby się martwić jego zniknięciem.
Nie mógł także zapomnieć, że wyeliminował sakiyańskiego admirała Tamisse
Bleyda, poprzedniego dowódcę MedStara, i gdyby został schwytany, mogłaby się o
tym dowiedzieć osoba grzebiąca w jego mózgu. Wprawdzie nawet podczas wojny
przestrzegano pewnych zasad i rzadko wydawano zgodę na skanowanie mózgu bez
ważnego powodu, ale gdyby miało do tego dojść, Kaird powinien raczej skończyć ze
sobą, niż pozwolić sobie wydrzeć tę tajemnicę. Skoro i tak miał zginąć, to decydując się
na samobójstwo, przynajmniej miałby śmierć szybką i bezbolesną... czego nie mógłby
się spodziewać, gdyby Czarne Słońce było niezadowolone, że władze dowiedziały się o
jego roli w likwidacji admirała. Oczywiście najlepiej będzie nie dać się złapać. Kaird
poszedł do łazienki, żeby się pozbyć ostatniego elementu przebrania otyłego
mężczyzny. Najwyższy czas. Mont Shomu, podobnie jak Kubaz Hunandin, dobrze mu
się przysłużył, ale Nedijanin poczuł ulgę na myśl, że nie będzie musiał dłużej nosić
nieporęcznego i ciężkiego stroju. Zastanawiał się, jak radzą sobie mężczyźni, którzy
Michael Reaves, Steve Perry
179
naprawdę mają na ciele tyle tłuszczu. Pomyślał, że wolałby raczej zostać oskubany z
piór i opiekany na wolnym ogniu.
Jos był wściekły jak nigdy w życiu. Widział stojącego przed nim starszego
mężczyznę jak przez czerwoną mgiełkę. Zgrzytnął zębami.
- Gdybyś nie był wujem mojej matki i moim zwierzchnikiem, bez wahania
skopałbym ci tyłek! - wybuchnął.
- Na twoim miejscu chyba czułbym się tak samo - usłyszał w odpowiedzi.
Znajdowali się na pokładzie fregaty MedStara, w gabinecie admirała. Byli sami,
ale Jos podejrzewał, że gdyby zaczął przerabiać na miazgę twarz dowódcy, ktoś by
wpadł zobaczyć, skąd ten hałas. Byliby to pewnie strażnicy z wojskowej żandarmerii...
rośli, barczyści, uzbrojeni po zęby i zupełnie pozbawieni poczucia humoru.
Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Jos czuł, że nikt i nic nie zdoła go
powstrzymać przed rozkwaszeniem nosa zaginionego krewniaka.
- Jak śmiałeś się wtrącać do naszych spraw w taki sposób?! Kto dał ci takie
prawo?
- Chciałem ci tylko oszczędzić zmartwień - odparł Kersos.
- Oszczędzić... zmartwień? - powtórzył Vondar takim tonem, jakby nie mógł
uwierzyć własnym uszom. - Zniechęcając do mnie ukochaną kobietę? Przykro mi,
doktorze, ale z medycznego punktu widzenia nie widzę w tym żadnego sensu. Tolk jest
lekarstwem na wszystko, co mnie dręczy, boli i przeraża. Nawet nie potrafię ci tego
wytłumaczyć! - Chodzący nerwowo z kąta w kąt Vondar nagle stanął. - Nie do wiary,
że cię usłuchała!
- Co jest najlepszym dowodem jej troski i miłości, Jos - odparł Kersos.
- Jakim cudem doszedłeś do takiego wniosku? - żachnął się młodszy Korelianin.
- Nie chce cię narażać na bojkot krewnych i przyjaciół - wyjaśnił admirał.
- Bo przedstawiając jej obraz naszego przyszłego wspólnego życia, ukazałeś je w
ponurym i szkaradnym świetle - odciął się Jos. - Według ciebie mieliśmy być uważani
za najgorsze szumowiny całej galaktyki.
- Właśnie to powiedziałem - oznajmił Erel.
Jos z trudem rozwarł palce zaciśnięte w pięści. Głęboko odetchnął i nabrał
powietrza na nowo. Uspokój się, powiedział sobie. Rozkwaszenie admiralskiego nosa
może sprawić ci dużą satysfakcję, ale bez względu na to, jak bardzo wuj zasługuje, nie
byłoby to właściwe posunięcie. Nie zapominaj, że on także jest lekarzem. Robił, co
uważał za najlepsze.
Mimo to Vondar nie mógł się pogodzić z tym, co się stało. Miał ochotę
wyszorować pokład starszym krewniakiem. I to wiele razy.
Mimo to jego gniew stracił energię eksplodującej nowej. Jos odetchnął jeszcze
raz.
- No cóż, wujku, jeżeli członkowie mojej rodziny nie zechcą zaakceptować
kobiety, którą kocham, staną się krewnymi tylko z nazwy - powiedział. - A ja obejdę
się bez nich.
Kersos pokręcił głową. Wyglądał na bardzo zmęczonego.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
180
- Ja też tak uważałem, Jos - przypomniał. - Także kroczyłem kiedyś tą ścieżką.
- Nie jesteś mną - odciął się Vondar. - Możliwe, że po jakimś czasie bym tego
żałował, chociaż wątpię, ale nawet gdyby do tego doszło, to byłby mój wybór, nie twój.
Powinienem mieć prawo go dokonać.
- To nie takie proste, chłopcze - odparł admirał. - Mówisz o uświęconych przez
tradycję podstawach społeczności, które istnieją wiele tysiącleci.
- Ale za sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat większość tych podstaw czy tradycji
zniknie, a wśród nich zakaz poślubiania istot z innych planet - zaczął Jos, ale umilkł,
żeby powściągnąć gniew. Pomyślał, że musi spokojnie to wyjaśnić starszemu
krewniakowi. Był inteligentny i miał dar wymowy. Jeżeli umiał wytłumaczyć
zdenerwowanemu pacjentowi zawiłości medycznej procedury, na pewno potrafi
wyłuszczyć swoje racje w zrozumiały sposób. - Posłuchaj - podjął po chwili. -
Wyprzedziłeś swoje czasy o wiele dziesięcioleci i ja także zamierzam je wyprzedzić,
ale moje dzieci i wnuki nie będą musiały walczyć z równie bezsensownymi mopakami.
Wuj Erel rozłożył ręce w geście bezradności.
- Trudno mi w to uwierzyć - powiedział. - Czyżbyś umiał przewidywać
przyszłość?
Jos pokręcił głową i ciężko westchnął.
- Po prostu widzę teraźniejszość, wuju - zaczął z namysłem. - Wiele lat upłynęło,
odkąd odleciałeś z ojczyzny. Czy kiedykolwiek obiło ci się o uszy określenie Hustru
fönster?
Admirał także pokręcił głową.
- To mi wygląda na hoodishański - powiedział.
- Blisko, blisko - przyznał Vondar. - To vulanishański, równie zapomniany dialekt
z Wielkich Południowych Równin. Wydaje mi się, że ostatnie władające tym językiem
osoby z naszej planety zmarły pięćdziesiąt lat temu. Tak czy owak, Hustru fönster
oznacza „żonę w oknie”. Określenie weszło do obiegu kilka lat temu, ale nie wypada go
używać podczas rozmów z osobami z wyższych sfer.
Jego starszy krewniak wyglądał na zdezorientowanego.
- Przypuśćmy, że jakiś młody mężczyzna z szanowanej rodziny zakochuje się w
dziewczynie z innej planety - ciągnął Vondar. - Ulega uczuciu i spędza dużo czasu w
jej towarzystwie. Wtedy wszyscy mrugają porozumiewawczo, kiwają głowami i patrzą
w inną stronę. Nikt tego nie pochwala, ale też nikt nie ma nic przeciwko temu, pud
warunkiem, że gdy młodzieniec się wyszumi, wróci na łono rodziny. Ostatnio jednak
coraz częściej synowie i córki z szanowanych rodzin, odwiedzając inne planety,
poznają tubylców, z którymi pragną pozostawać w trwałych związkach. Wprawdzie
zakazują tego koreliańskie zwyczaje, ale jeżeli ktoś ma odpowiednie środki, może
wymyślić sposób obejścia tego zakazu. Syn albo córka wraca do domu i bierze ślub z
inną istotą ze swojej planety. Ta „druga połowa” zawiera taki związek wyłącznie z
pobudek finansowych albo prestiżowych. Nowożeńcy zatrudniają gosposię, ogrodnika
albo kucharkę... tak się składa, że z innej planety. Chyba się orientujesz, do czego
zmierzam, prawda?
Jego wuj nie odpowiedział.
Michael Reaves, Steve Perry
181
- Oficjalnie nikt tego nie zabrania - ciągnął Jos. - I wszyscy są szczęśliwi.
Żadnego skandalu ani wstydu. A gdyby taka „gosposia” czy „kucharka” zaszła w ciążę
z kimś nieznanym... no cóż, jeżeli jej pracodawcom bardzo zależy na wartościowej
pomocy domowej, mogą wychowywać jej dziecko prawie jak swoje. Mogą nawet
legalnie je adoptować, skoro coraz więcej małżeństw zawieranych przez rodowitych
Korelian nie ma własnych dzieci. Jeżeli dziecko żony z szanowanej rodziny jest
podobne do ogrodnika czy potomstwo gosposi wygląda jak jej pracodawca, no cóż... to
może być tylko zbieg okoliczności.
Jego starszy krewniak pokręcił głową.
- Coś takiego jest praktykowane w naszej ojczyźnie? - zapytał.
- Z każdym rokiem na coraz większą skalę - potwierdził Jos.
Erel wyglądał, jakby ugryzł coś kwaśnego.
- No cóż, masz swoją odpowiedź - mruknął jakby do siebie.
- Nieprawda! - sprzeciwił się Vondar. Czuł, że znów zaczyna go ogarniać gniew,
ale tym razem nie zamierzał się powstrzymywać. - Nie pozwolę, żeby moja narzeczona
przechodziła przez coś takiego. Nie dopuszczę, żeby żyła w kłamstwie, które nikogo
nie wywiedzie w pole. Ani myślę podtrzymywać archaicznej i anachronicznej praktyki,
która dawno straciła jakikolwiek sens istnienia. Zamierzam pojąć Tolk za żonę, a jeśli
komuś się to nie spodoba, może otworzyć klapę śluzy i pooddychać w próżni. Nic mnie
to nie obchodzi.
- Czy twoja rodzina... - zaczął admirał.
- Moją rodziną jest Tolk! - przerwał ostro młodszy Korelianin. - To ona jest na
pierwszym miejscu. Odtąd wszyscy inni będą mieli dla mnie najwyżej drugorzędne
znaczenie. Kocham ją. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. A jeżeli będę musiał
czołgać się przez pole pełne obsydianowych brzytew, żeby ją o tym przekonać,
zdecydują się na to bez wahania.
Starszawy mężczyzn się uśmiechnął.
- Co cię tak bawi? Jos poczuł autentyczną wściekłość. Zdecydował, że bez
względu na konsekwencje uderzy starszego krewniaka i przełożonego.
- Kiedyś, długo przed twoim urodzeniem, wygłosiłem podobne przemówienie do
swojego brata. - Kersos wstał od biurka. - Gratuluję, siostrzeńcze. Odtąd będę popierał
twoje dążenia w każdy możliwy sposób.
Jos zamrugał. Czuł się oszołomiony jak po jednym z nagłych ostrych zwrotów w
próżni, do jakich uciekali się czasami piloci gwiezdnych myśliwców.
- Słucham? - zapytał.
- Sprzeciwianie się tysiącom lat tradycji nie jest zadaniem dla słabeuszy - wyjaśnił
Erel. - Jeżeli się okaże, że Tolk nie znaczy dla ciebie tyle, ile twierdzisz, wcześniej czy
później tego pożałujesz. Jak powiadasz, możesz tego żałować... ale przynajmniej
startujesz z pozycji silnego człowieka.
Vondar pochylił się nad biurkiem i spojrzał w oczy starszego krewniaka.
- Dzięki twojej interwencji, wuju, na razie zaczynam od zera - powiedział. - Tolk
zamierza się przenieść do innej jednostki chirurgicznej. W tej chwili nawet nie chce ze
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
182
mną rozmawiać. Nie rozumiem, jakim cudem sytuacja między nami ma ulec poprawie,
skoro będzie nas oddzielało tysiąc kilometrów wody.
- Chłopcze, nikt z ekspedycyjnych wojsk medycznych Republiki na powierzchni
tej planety nie wybierze się donikąd bez mojego zezwolenia - przypomniał Kersos. -
Jeżeli twoja ukochana jest naprawdę warta zrezygnowania ze wszystkiego, co może cię
w życiu czekać, zasługuje na miano towarzyszki twojego życia. Naprawię swój błąd.
Zostanie blisko ciebie.
- Ale... jak? - zapytał Jos. - Co się stało, to się nie odstanie. Jak zdołasz...
- Pokażę jej nagranie, na którym zarejestrowałem naszą rozmowę - odparł
admirał. - Zdecydowała się rozstać z tobą, bo cię kocha. Jeżeli zobaczy i usłyszy, że i ty
ją kochasz, na pewno zmieni zdanie.
Vondar usiadł. Czuł się, jakby chwilę wcześniej ukończył wspinaczkę do krążącej
po orbicie mieszkalnej sztucznej asteroidy. Czy naprawdę wuj Erel zdoła naprawić
swój błąd? A może jest już za późno?
- Nie martw się, chłopcze - pocieszył go starszy krewny. - Naprawię wszystko, co
popsułem.
Pierwszy raz od wielu dni Vondar poczuł, że w jego serce wstępuje nadzieja.
Michael Reaves, Steve Perry
183
R O Z D Z I A Ł
33
Den Dhur siedział sam w kantynie i rozmyślał.
Właśnie skończył pisać wstępną wersję artykułu na temat mutacji boty i, mówiąc
skromnie, uważał to dzieło za jedno ze swoich szczytowych osiągnięć. Nie zapomniał o
zamieszczeniu analizy wpływu mutacji na interesy różnych grup i osób, a nawet
uwzględnił ich możliwe reakcje na utratę adaptogennego specyfiku. Naturalnie
sprawdził słuszność swoich rozważań za pośrednictwem HoloNetu. Chcąc podkreślić
bezsens toczenia walk o roślinę, która ulega mutacji i odbiera wojnie wszelki sens,
zakończył artykuł dobitnym ironicznym akcentem.
Krótko mówiąc, jego tekst należał do tych, które zwracają powszechną uwagę.
Jeśli go podpisze, jego nazwisko znów zajaśnieje na dziennikarskim firmamencie. Kto
wie, może nawet dostanie skierowanie na inną planetę, mniej... podniecającą niż
Drongar. Gdyby jednak się zdecydował wrócić na Sullustę i skorzystał z propozycji
Eyary, jego artykuł przysporzyłby mu jeszcze większej sławy.
Istniał tylko jeden problem. Den długo się zastanawiał nad jego rozwiązaniem, ale
nadal nie wymyślił sposobu wysłania artykułu z Drongara.
Przewidywał, że kiedy wiadomość o mutacji boty stanie się powszechnie znana,
nastąpi przerwanie działań zbrojnych i szybka ewakuacja wojsk z Drongara, bo na
powierzchni tej przeklętej planety nie pozostanie nic, o co siły zbrojne separatystów i
Republiki miałyby nadal toczyć walkę. Reporter nie miał nic przeciwko takiemu
zakończeniu.
Wcześniej musiały jednak wybuchnąć bezpardonowe walki obu stron o
przechwycenie zbiorów z ostatnich pól skutecznej boty. Roślina była uprawiana
właściwie tylko w jednym miejscu Południowej Tanlassy, a uprawy zajmowały mniej
więcej tysiąc kilometrów kwadratowych. Den mógł iść o zakład, że walki będą się
toczyły tylko wokół tego rejonu Drongara. Piętnaście mobilnych jednostek
chirurgicznych, których personelowi powierzono zadanie ratowania życia rannych
żołnierzy, a także, jak w przypadku Siódemki i kilku innych, zbierania boty, znajdzie
się w okrążeniu sił zbrojnych nieprzyjaciela. Roboty bojowe i roboty niszczyciele,
najemnicy wszystkich możliwych ras i żądne szybkiego zysku szumowiny przeskoczą z
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
184
wyciem przez barykady niczym stado bagiennych prosiaków. Den pomyślał, że to nie
będzie miły widok.
Od pierwszej chwili, kiedy usłyszał plotkę o mutacji boty, wiedział, że coś takiego
się wydarzy. Miał jednak pewność, że wiadomość rozejdzie się tak czy owak, więc
dlaczego to nie on miałby ją podać do publicznej wiadomości i zyskać sławę?
Znał odpowiedź na to pytanie, ale nie był nią zachwycony. Podczas pobytu w
jednostce chirurgicznej zaraził się wirusem groźniejszym niż wszystkie istniejące w
ekosystemie Drongara: sumieniem.
Mógłby opublikować wiadomość pod pseudonimem, ale stałby się wówczas
przynajmniej częściowo odpowiedzialny za ładunek odchodów banthy, jaki spadnie na
głowy istot, które przywykł uważać za przyjaciół.
Westchnął ciężko z utrapienia, aż zakołysały się jego fałdy policzkowe.
Ktokolwiek rozgłosi wiadomość o mutacji boty, nie powstrzyma sił zbrojnych hrabiego
Dooku przed przypuszczeniem ostatecznego ataku i nie uratuje od śmierci personelu
jednostki. A kiedy walka się rozpocznie, najlepiej byłoby przyglądać się jej z odległości
kilku parseków. Oznaczało to, że Den musi znaleźć miejsce na pokładzie statku
odlatującego z Drongara. Im szybciej, tym lepiej. To dlatego się zastanawiał, czy nie
towarzyszyć I-Five podczas podróży na Coruscant. Łatwo było stamtąd się dostać na
Sullustę czy gdziekolwiek indziej.
Dziennikarz zastanawiał się, czy nie pora przejść na emeryturę. Odnosił wrażenie,
że w porównaniu z nim dwugłowy Troig jest ucieleśnieniem zdecydowania. Czy miał
zrezygnować ze wszystkiego i zostać patriarchą w labiryncie jaskiń rodziny Eyary? A
może powinien się rzucić w wir pracy, którą wykonywał całe dorosłe życie? W
galaktyce nie brakowało dobrych tematów do opisania.
Z drugiej strony, Eyara była najbardziej czarującą i godną pożądania istotą płci
pięknej, jaką spotkał w życiu...
Wiedział, że musi się szybko zdecydować. I-Five miał wkrótce odlecieć z
zadaniem zleconym przez Barrissę Offee. Reporter nie powinien napotkać trudności,
gdyby postanowił mu towarzyszyć. Był cywilem i mógł lecieć, dokąd zechce. Dotarliby
do Jądra galaktyki w ciągu czterdziestu ośmiu standardowych godzin, może wcześniej.
Nie miał powodu zostawać dłużej na powierzchni Drongara. Zwlekając z odlotem
żeby napisać raport z ostatnich chaotycznych godzin działań zbrojnych, ryzykował
niemal pewną śmierć. A przecież, jak wielokrotnie tłumaczył wszystkim, którzy chcieli
go słuchać, nie uważał się za bohatera.
Ale zostawić przyjaciół... Josa, Barrissę, Tolk, Ulego i Klo... nie, wcale mu się to
nie podobało.
Zastanawiał się, jakim cudem dał się w to wplątać. Jak to się stało, że nagle musi
się martwić losem tylu osób?
Dostanie się na pokład fregaty MedStara w przebraniu jednego z Milczących nie
stanowiło najmniejszego problemu. Członków zakonów religijnych i medytacyjnych -
zwłaszcza tych, którzy wywierali dobroczynny wpływ na chorych i rannych -
traktowano zazwyczaj ulgowo. Kaird wszedł na pokład, rozlokował się w kwaterze,
Michael Reaves, Steve Perry
185
zabrał podręczny neseser i od razu skierował się do głównego hangaru. Członkowie
zakonu Milczących nie mówili, więc tylko wręczył strażnikowi arkusik flimsiplastu z
napisaną prośbą. Błysnął fałszywym identyfikatorem i uzyskał zgodę na wejście na
lądowisko. Dla zachowania pozorów pokazał na migi, że idzie złożyć bagaż w ładowni
wojskowego transportowca, który odlatywał dzień czy dwa później w kierunku planet
Jadra galaktyki. Po drodze mógł się natknąć na innego strażnika, ale widok
zakapturzonego Milczącego nie powinien w nim wzbudzić żadnych podejrzeń.
Osobisty okręt admirała spoczywał na wydzielonej części głównego lądowiska, z
daleka od pozostałych wahadłowców i transportowców. Nedijanin nie widział w tym
nic dziwnego. Mógł się tam dostać długim korytarzem.
Przy wejściu na admiralskie lądowisko nie postawiono strażnika, bo nikt nie
uważał tego za konieczne. Jeżeli się nie miało odpowiednich kodów, nie można było
wejść na pokład, włączyć silników, uzyskać zgody Kontroli Lotów ani przelecieć obok
patrolowców, a skoro kody znali tylko uprawnieni piloci, nikt nie uważał za konieczne
się tym przejmować.
Kaird szedł powoli, jak ktoś rozmyślający o bardzo ważnych sprawach. Niedaleko
przed nim znajdowała się martwa strefa, w której nie zainstalowano ani jednej kamery
systemu bezpieczeństwa. Nedijanin odkrył to, studiując plany fregaty MedStara, za
które przyszło mu słono zapłacić. Obszar miał powierzchnię najwyżej kilku metrów
kwadratowych, ale więcej nie potrzebował.
Kiedy dotarł do tego miejsca, rozejrzał się ukradkiem. Nikogo nie zobaczył, więc
pospiesznie zdjął płaszcz nadający mu wygląd Milczącego. Miał pod nim jeden z
mundurów Bogana i zwykłą maskę, w której wyglądał jak pierwsza lepsza istota
ludzka. Nie zmyliłby nikogo, kto zna prawdziwego Bogana, ale kamera systemu
bezpieczeństwa miała pokazywać jego twarz tylko z dużej odległości. Jedynym
możliwym do zauważenia przedmiotem powinna być maska filtracyjna, którą musiał
włożyć, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw wydrążył ją, żeby zmieściły się
podobne do dziobu usta. W przebraniu otyłego mężczyzny miał dość miejsca, żeby bez
trudu ukryć trzycentymetrową wypukłość warg, ale Bogan był istotą egzomorficzną,
więc Nedijanin musiał się wykazać dużą pomysłowością. Maski podobne do tej
widywało się jednak często na pokładzie fregaty MedStara, zwłaszcza po wcześniejszej
eksplozji, bo w atmosferze pomieszczeń okrętu wciąż jeszcze unosił się kurz,
zawierający cząsteczki trujących związków chemicznych.
Najtrudniejszym odcinkiem było sto ostatnich metrów. Gdyby Kaird natknął się tu
na kogokolwiek, musiałby go zabić i przebiec jak najszybciej resztę drogi. Nie
spodziewał się, że ktoś go dostrzeże, ale odetchnął z ulgą dopiero, kiedy dotarł do klapy
wewnętrznej śluzy.
- Hej, czy to ty, Bogan? - usłyszał nagle dobiegające zza pleców pytanie.
Poczuł ukłucie strachu. Głęboko odetchnął i odwrócił się do rozmówcy tylko na
tyle, żeby mężczyzna zobaczył fragment maski. Pomachał mu ręką i stwierdził, że
dzieli go od niego jakieś trzydzieści metrów. Pospiesznie wpisał na klawiaturze kod
dostępu.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
186
- Nie rozbij się o nic, kiedy będziesz wylatywał! - wykrzyknął nieznajomy i
głośno się roześmiał.
Kaird pozwolił sobie na nieprzyzwoity gest i w nagrodę usłyszał kolejny, tym
razem głośniejszy wybuch śmiechu.
Rozległ się cichy syk i klapa włazu admiralskiego okrętu się otworzyła. Nedijanin
szybko pokonał kilka stopni i wszedł na pokład. Kiedy się znalazł w środku, postawił
neseser z botą i pospieszył do sterowni. Wpisał kod bezpieczeństwa, przesłał energie do
jednostek napędowych i zajął się wykonywaniem procedur przedstartowych.
Usłyszał cichy trzask i z odbiornika rozległ się głos kobiety.
- A-jeden. tu Kontrola Lotów. Włączyłeś silniki, jakbyś zamierzał wystartować.
Czy to ty, poruczniku Bogan?
Kaird musiał dobrze wykonać tę część planu, ale zastanawiał się nad nią równie
długo jak nad wszystkimi pozostałymi. Mógł bez trudu naśladować głos Bogana - głosy
istot ludzkich miały ograniczony zakres częstotliwości dźwięków, więc nie sprawiłoby
mu to szczególnej trudności - ale nie potrafił układać rysów maski na tyle
przekonująco, żeby zwieść kogoś, kto widział go dzięki obiektywowi pokładowej
holokamery. Nie stanowiłoby to problemu na Coruscant, gdzie mógł skorzystać z usług
wielu fachowców. Specjalista dermatolog nadałby jego skórze właściwą karnację,
fryzjer ułożyłby i ufarbował włosy, a kosmetyczka poświęciłaby kilka godzin na
nałożenie specyficznego makijażu. Na pokładzie fregaty MedStara Kaird nie miał
jednak do pomocy nikogo, a przecież musiał pokazać swoją twarz... a ściślej, twarz
Bogana.
Szybko wsunął do szczeliny czytnika zawczasu przygotowany mikrodysk z
nagraniem i przycisnął odpowiedni guzik. Na ekranie monitora komunikatora pojawił
się wizerunek twarzy pilota z twarzą osłoniętą maską do oddychania. Obraz raz po raz
się rozmywał i zanikał.
- Ta-a, to ja - odparł Nedijanin, starając się jak najwierniej naśladować głos
Bogana. - Ja... na mrok przestworzy! Chyba coś złego się dzieje z moim
komunikatorem.
Wyciągnął rękę i wyłączył urządzenie. Przekazywał obraz zaledwie kilka sekund,
ale to wystarczyło, żeby operatorka Kontroli Lotów zobaczyła wizerunek ludzkiej
twarzy. W połączeniu z odpowiednim głosem powinno to utwierdzić ją w przekonaniu,
że rozmawia z prawdziwym Boganem.
- Będziesz musiała sobie wyobrazić moją sympatyczną twarz, Kontrolo -
powiedział.
Funkcjonariuszka zachichotała i Kaird doszedł do wniosku, że musi być młoda.
- Widywałam sympatyczniejszych nerfopasów niż ty - zaczęła. - Prawdę mówiąc,
widywałam sympatyczniejsze nerfy. - Znów zachichotała, ale zaraz spoważniała. -
Dokąd się wybierasz, Bogan? - zapytała. - Admirał nam nie zgłaszał, że zamierza
dzisiaj startować.
- Chcę tylko poćwiczyć trudne manewry, żeby nabrać większej wprawy - wyjaśnił
beztrosko Nedijanin, cały czas naśladując głos Bogana. - Kiedy dostanę zwolnienie z
marynarki, zamierzam się ubiegać o licencję pilota pasażerskich liniowców. Nie będzie
Michael Reaves, Steve Perry
187
mnie tylko parę godzin. Wykonam kilka pętli i beczek, ale zapiszę to w dzienniku
pokładowym, żeby wszyscy byli szczęśliwi.
- A admirał nie będzie miał nic przeciwko temu? - nie dawała za wygraną
operatorka.
- Powiedział, że nigdzie się nie wybiera - odparł Kaird. - Kiedy się
odmeldowywałem, miał zamiar się wykąpać, ale jeżeli musisz, możesz się z nim
skontaktować i poprosić o potwierdzenie.
- Chcesz, żebym wyciągała admirała z wanny? - oburzyła się kobieta. - Taa,
akurat. Podaj mi kod dostępu wrót śluzy.
Kaird wyszczerzył zęby jak drapieżnik i szybko podał wymagany kod.
- Zgadza się - odparła jego rozmówczyni. - Masz zezwolenie na wlot do komory
próżniowej.
Wrota między lądowiskiem a śluzą zaczęły się otwierać. Przelatując przez
gigantyczny właz, Kaird zauważył, że lekki wiatr poruszył śmiecie na płycie lądowiska.
Kiedy wleciał do komory, za rufą admiralskiego okrętu zamknęły się masywne wrota,
rozległo się zawodzenie alarmowych syren i zapaliła się czerwona lampka.
- Uwaga, uwaga, rozpoczęło się usuwanie atmosfery - rozległ się generowany
przez komputer głos. - Osoby bez próżnioszczelnych skafandrów są proszone o
natychmiastowe opuszczenie komory śluzy. Uwaga, uwaga...
Ostrzeżenie powtarzało się, dopóki syreny nie przestały wyć, a czerwone światło
nie zgasło. Po chwili otworzyły się zewnętrzne wrota i Kaird zobaczył usianą
iskierkami gwiazd czerń przestworzy.
- A-jeden, podaj kody startowe - usłyszał żądanie operatorki Kontroli Lotów.
Spełnił jej życzenie.
- A-jeden, masz pozwolenie na start. Tylko nie rozbij się o nic, kiedy będziesz
wylatywał.
Nedijanin wyszczerzył zęby w uśmiechu i położył dłonie na rękojeściach dźwigni
sterowniczych. Okręt wyleciał ze śluzy. Na Kosmiczne Jajo! -pomyślał Kaird.
Opuszczał Drongar z drogocennym prezentem dla swoich mocodawców. Dzięki temu
będzie mógł zrezygnować z dalszej służby i wrócić do domu. Cóż lepszego mogłoby go
spotkać w życiu?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
188
R O Z D Z I A Ł
34
Den nie miał wiele do pakowania. Spędził tyle lat jako wojenny korespondent, że
zabierał w drogę wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy. Ich lista nie ograniczała się
wprawdzie tylko do szczoteczki do fałd policzkowych, ale nie była też o wiele dłuższa.
Jego ubrania uszyto z kurczliwej tkaniny, a głosopisak był niewiele większy niż kciuk.
Do zabrania wszystkiego były mu potrzebne dwie średniej wielkości torby podróżne.
Musiał je tylko zapakować, zamknąć i w drogę. Robił to chyba tysiąc razy. Co
najmniej.
Nagle rozległ się melodyjny kurant.
- Proszę wejść - powiedział Sullustanin.
Płyta drzwi się odsunęła i na progu stanął I-Five.
- Oto android, na którego czekałem - powitał go reporter.
Fotoreceptory I-5 się rozjarzyły, co wyglądało, jakby uniósł brwi. Powiódł
spojrzeniem po niewielkim pomieszczeniu.
- Chyba jesteś spakowany i gotów do odlotu - powiedział. - Z drugiej strony,
trudno być tego pewnym, zważywszy na ogólny stan twojego... otoczenia.
Den wyszczerzył zęby w beztroskim uśmiechu.
- Cóż, nie jestem najporządniejszą osobą na tej planecie - przyznał. -
Prawdopodobnie również na większości innych znanych planet... a może nawet, jak
przypuszczam, także nieznanych.
- Och, nie jest tak źle - pocieszył go android. - Daj mi trzydzieści minut i miotacz
płomieni...
- Wiesz, wkrótce startuje jeszcze jeden transportowiec - uciął Sullustanin. - Na
jego pokładzie odlatuje ostatnia grupa członków zespołu artystycznego Revoca. Jestem
pewien, że z szeroko otwartymi ramionami przyjmą tak elokwentnego androida.
- Bez wątpienia - przyznał I-Five. - Ale tak się składa, że zamierzam stąd odlecieć
na pokładzie następnego wahadłowca.
Den kiwnął głową. Spodziewał się tego.
- Więc Barrissa powierzyła ci jakieś zadanie - powiedział.
Michael Reaves, Steve Perry
189
- Tak - przyznał android. - Chodzi o przekazanie pewnej informacji... w dyskretny
sposób i tylko za pomocą słów... a także jakiejś fiolki. - Wyciągnął ręką. - Przyszedłem
się pożegnać.
Den nie potrząsnął jednak górną prawą kończyną automatu.
- Nie musisz - powiedział. - Lecę z tobą.
Kolejna zmiana intensywności blasku fotoreceptorów I-5 miała oznaczać
zdumienie.
- Ach, tak? - zapytał android. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
- Świadomości, że ta jednostka zostanie wkrótce okrążona przez roboty i
najemników separatystów - odparł Sullustanin. - A także innych istot na tyle
inteligentnych, żeby umieć się równocześnie przemieszczać i strzelać.
Den opowiedział zwięźle, co wie na temat mutacji boty, i zwierzył się z obaw, co
się stanie, jeżeli ta informacja przedostanie się do wiadomości publicznej.
- Ta zmiana właściwości wcale mnie nie dziwi - odparł I-Five. - Cała ta planeta
jest jednym wielkim eksperymentem transgenicznym. Zważywszy na wzajemne
zapylanie zarodników i niezróżnicowany potencjał miejscowego DNA, dziwię się
tylko, że bota pozostawała stabilna tyle czasu.
- No cóż, stabilność nie jest słowem, którego będzie się tu używało w ciągu
najbliższych kilku dni - stwierdził reporter. - Właśnie dlatego wracam na Coruscant. -
Wzruszył ramionami. - Sądziłem, że mogli byśmy polecieć razem.
- Nie mam nic przeciwko temu, ale większość pozostałych androidów chyba nie
zechce się do mnie odzywać, jeżeli będzie mi towarzyszyła istota organiczna - odparł I-
Five.
- Wiesz, może warto byłoby odchwaścić tę część twojego oprogramowania, która
zmusza cię do wygłaszania tak złośliwych uwag - odciął się Sullustanin. - Bo jeżeli sam
tego nie zrobisz, ktoś ci w tym pomoże... za pomocą wibronoża. Mało kto lubi pyskate
automaty.
- Jak zapewne się orientujesz, nie jesteś pierwszą osobą, która mi to mówi - odparł
I-Five. - Twoja uwaga wprowadza jednak szczyptę pikanterii do mojego skądinąd
monotonnego żywota. A jeżeli już mowa o wibronożu, potrafię zatroszczyć się o siebie.
Den spojrzał na chronometr.
- Do odlotu wahadłowca zostało mniej więcej dziewięć godzin - zauważył. - Masz
jakieś plany, jak spedzić ten czas?
- Chyba powinienem zajrzeć do sali operacyjnej, żeby pomóc Josowi i pozostałym
- odparł android. - Bądź co bądź, takie było moje główne zadanie.
- Ja zamierzam wykorzystać ten czas w inny sposób - pochwalił się Sullustanin. -
Będziemy przebywali w różnych miejscach, które jednak będą miały ze sobą coś
wspólnego. - Wyszczerzył zęby w porozumiewawczym uśmiechu.
- Alkohol - domyślił się I-Five i urwał, jakby się nad czymś zastanawiał. - Czy
zamierzasz komuś powiedzieć, że wiesz o mutacji boty?
Den spojrzał na towarzysza. Nie ulega wątpliwości, że ten protokolarny android
jest bystry niczym woda w górskim strumieniu, pomyślał.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
190
- Oficjalnie nie - mruknął. - Na nic się nie zda wpuszczanie ogniokomarów do
uszu członków personelu, bo i tak nic na to nie poradzą, a tylko wpadną w przerażenie.
- Z twoich słów wnioskuję, że jest jeszcze jakiś ciąg dalszy - domyślił się I-Five.
- No cóż, niech ci będzie - zgodził się reporter. - Zaprzyjaźniłem się z kilkoma
graczami w sabaka i nie chcę, żeby ktoś sprawił im przykrą niespodziankę.
- Ale jeżeli, jak powiadasz, nie mogą wpłynąć na rozwój sytuacji, dlaczego
miałbyś im cokolwiek mówić? - zainteresował się android.
Den wzruszył ramionami.
- A czy gdybyś ty znalazł się na ich miejscu, nie chciałbyś wiedzieć, że zagraża ci
niebezpieczeństwo? - zapytał.
- Naturalnie - przyznał I-5. - Im więcej ma się informacji, tym lepiej można
funkcjonować.
- Więc sam widzisz. - Sullustanin ruszył do drzwi. - Zamierzam wypić
szklaneczkę albo sześć, a potem podzielę się z przyjaciółmi tą wiadomością. Do
zobaczenia na lądowisku.
Michael Reaves, Steve Perry
191
R O Z D Z I A Ł
35
Barrissa ponownie włączyła komunikator. Od wielu dni coś uniemożliwiało jej
nawiązanie łączności ze Świątynią Jedi i młoda padawanka nie miała zbyt wielkiej
nadziei, że w końcu się uda. Pamiętała, co Jos powiedział kiedyś podczas partii sabaka,
cytując sentencję usłyszaną w pewnej restauracji: „Jeżeli chcesz uniknąć rozczarowań,
minimalizuj oczekiwania”.
To realistyczna filozofia życiowa, pomyślała.
Chwilę później, może dlatego, że się tego nie spodziewała, udało się jej uzyskać
połączenie. W powietrzu przed nią rozkwitł hologram Luminary Unduli o rozmiarach
jednej szóstej naturalnych. Barrissa nie posiadała się z radości.
- Mistrzyni! - wykrzyknęła.
- A któż by inny? - zapytała nauczycielka. - Chciałaś się ze mną skontaktować,
prawda?
Zachwycona, że wreszcie będzie mogła jej wyjawić ważną i straszną tajemnicę,
młoda padawanka uśmiechnęła się szeroko. Zdumiewające, jak łatwo było zmniejszyć
umysłowe i duchowe brzemię. Wystarczyło tylko podzielić się nim z kimś innym,
zupełnie jakby się przenosiło część fizycznego ciężaru na barki innej osoby.
- Chciałam - przyznała uzdrowicielka, ale zawahała się i urwała.
Stwierdziła nagle, że w jej umyśle panuje zbyt duży chaos, że nie może zebrać
myśli. Musiała je najpierw uporządkować, by mieć pewność, że przedstawi swój
problem we właściwy sposób. Jej tajemnica mogła wpłynąć na losy całej galaktyki...
Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, uprzedziła ją mistrzyni Jedi.
- Barrisso, jak wygląda sytuacja? - zapytała. - Nie stało ci się nic złego?
- Och, przepraszam - zreflektowała się padawanka. - Próbowałam się tylko
zorientować, od czego zacząć. Ostatnio wydarzyło się tu, uhm, bardzo wiele.
- Wybierz jakiś punkt początkowy. - Czyżby w głosie jej mistrzyni dała się
słyszeć nuta irytacji? A może było to tylko zakłócenie transmisji? Barrissa miała
nadzieję, że to drugie. - Będziesz mogła potem iść do przodu lub się cofnąć.
Uzdrowicielka głęboko odetchnęła.
- W porządku - zaczęła. - Dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego na temat
boty...
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
192
Starając się mówić zwięźle, opowiedziała mistrzyni o swoich przeżyciach.
Zrelacjonowała nie tylko przebieg wydarzeń, ale także swoje odczucia, i podkreśliła
cudowne i niesamowite wrażenie całkowitego zespolenia z Mocą.
Mistrzyni Unduli słuchała jej w milczeniu. Od czasu do czasu zachęcająco kiwała
głową, ale nie przerywała jej ani słowem. Nie ponaglała też, kiedy uczennica
przerywała opowiadanie, żeby zebrać myśli.
- ...i to byłoby właściwie wszystko, co mam ci do powiedzenia - zakończyła. -
Może jeszcze tylko to, że niedługo przyleci do was protokolarny android I-Five z
zakodowaną wiadomością na dokładnie ten sam temat. Martwiłam się, że coś może mi
przeszkodzić w przekazaniu tej informacji. Długo nie mogłam się połączyć z tobą za
pomocą komunikatora, a I-Fivc szukał pretekstu do powrotu na Coruscant, więc
postanowiliśmy połączyć jedno z drugim. To niezwykły android i ma jakiś związek ze
Świątynią Jedi... kiedyś był własnością ojca jednego z naszych padawanów. Może ci się
do czegoś przydać.
Barrissa uświadomiła sobie, że mówi bez ładu i składu, i urwała. Mistrzyni Unduli
czekała jeszcze w milczeniu kilka sekund.
- Jesteś pewna, że twoje przeżycia nie były czymś w rodzaju... złudzenia? -
zapytała w końcu.
- To nie było złudzenie, mistrzyni - odparła Padawanka. - Doświadczyłam
zespolenia z Mocą potężniejszego, niż mogłabym sobie wyobrazić. To było coś
realnego. Jestem tego równie pewna jak faktu, że rozmawiam teraz z tobą.
A nawet jeszcze bardziej, chciała dodać, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
Jej mistrzyni kiwnęła głową.
- To rzeczywiście niezwykłe przeżycie - przyznała i zamilkła na chwilę. - Mistrz
Yoda, a także inni członkowie Rady na Coruscant wspominali niedawno, że wyczuli...
może nie zakłócenie, ale coś w rodzaju nagłego wzrostu intensywności Mocy. Może
powodem tego impulsu były twoje przeżycia?
Barrissa czekała, ale jej nauczycielka pogrążyła się w zadumie.
- Wyczuwam, że personelowi naszej jednostki medycznej grozi
niebezpieczeństwo - odezwała się w końcu padawanka. - Jak wspominałam, katastrofa
na pokładzie fregaty MedStara nie był dziełem przypadku. Osoba odpowiedzialna za
tamten sabotaż zechce zadać kolejny cios, a ja czuję... nie, jestem pewna, że dzięki
całkowitemu zespoleniu z Mocą mogłabym pokrzyżować jej plany. Nie mam co do
tego żadnych wątpliwości. Potęga mojego przeżycia była zniewalająca. Nawet w tej
chwili w mojej głowie rozbrzmiewają echa tamtego doznania.
- Więc dlaczego nie wykorzystałaś ich w tym celu? - zapytała mistrzyni Unduli.
- Bo chyba nie mam wystarczających kwalifikacji - odparła uzdrowicielka. - Nie
dysponuję doświadczeniem ani mądrością konieczną do podejmowania takich decyzji.
Nigdy dotąd nie podejmowałam podobnych kroków. - Rozłożyła ręce w geście
bezradności. - Mistrzyni, co powinnam zrobić?
Hologram jej nauczycielki nie od razu odpowiedział, a ze względu na niewielkie
wymiary i kiepską jakość odbioru, padawanka nie wyczytała niczego z rysów jej
twarzy.
Michael Reaves, Steve Perry
193
- Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, Barrisso - odezwała się w końcu
Luminara. - Ty jesteś tam, a ja tu i nie mogę ocenić twojej sytuacji. Chyba jednak
powinnaś...
Hologram zafalował i zaczął się rozmywać, a po wizerunku Mistrzyni Unduli
przebiegły z dołu do góry jaśniejsze i ciemniejsze fale. Głos Luminary co chwila cichł i
znowu powracał.
- ...postaraj... znaleźć... poznaj prawdę, bo...
W końcu głos się urwał i wizerunek zniknął.
Nie! - chciała krzyknąć padawanka. Wróć!
Nerwowo, gorączkowo przyciskała guziki na obudowie urządzenia, ale
nadaremnie. Połączenie zostało przerwane. Na dobre.
Na dobre.
Machinalnie przeczesała palcami włosy. Miała nadzieję, że brzemię
przygniatającej ją odpowiedzialności zniknie albo przynajmniej się zmniejszy, ale
stwierdziła, że dalej spoczywa na jej barkach, może nawet cięższe niż poprzednio.
Co powinna zrobić? Czy którejkolwiek padawance powierzano do rozwiązania tak
skomplikowany problem?
Jedna informacja uzyskana od mistrzyni niosła ze sobą iskierkę nadziei. Jak to
dobrze, że członkowie Rady Jedi dowiedzieli się o oddziaływaniu boty. Bez względu na
rozwój sytuacji na powierzchni Drongara będą mogli się zastanowić i podjąć decyzję, a
zajmą się tym najmądrzejsi i najbardziej doświadczeni członkowie Rady Jedi.
Świadomość tego nie pomagała jej wprawdzie w rozwiązaniu problemu, ale mogła się
przydać.
Przypomniała sobie też, że niebawem I-Five wyląduje na Coruscant, opowie o
wszystkim ze szczegółami i przekaże fiolkę pełną ekstraktu boty. Wywiązałam się z
obowiązku poinformowania członków Rady Jedi, pomyślała. Odtąd nie tylko ja będę
się martwiła, jak wykorzystać tę informację.
Nie poczuła jednak żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie, jeżeli przedtem ciążyło na jej
barkach drewniane jarzmo, obecnie przemieniło się w kamienne.
Zastanawiała się, ile czasu jeszcze zdoła uginać się pod jego brzemieniem.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
194
R O Z D Z I A Ł
36
Kiedy Kaird przeleciał obok ostatnich patrolowców, poczuł wielką ulgę. Był
zawodowcem i stawianie czoła śmierci stanowiło nieodłączną cząstkę jego życia. Nie
bał się powrotu do Jaja, bo wcześniej czy później każdy musiał odbyć tę podróż, ale
odwlekał tę chwilę dłużej niż większość innych ziomków. Znajdował się jednak w
głębokiej próżni i zamierzał niebawem przyspieszyć do prędkości światła. Oznaczało
to, że jeszcze raz oszukał śmierć, więc mógł sobie pozwolić na uzasadnioną dumę.
Wracał na Coruscant z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i z niezwykle
cennym upominkiem dla władców przybranego stada. Wykorzystał położenie najlepiej
jak to możliwe, a nawet ocalił coś z sytuacji, która początkowo wyglądała na zupełną
katastrofę. Zaiste, prawdę głosiło prastare powiedzenie: nie ma padliny tak zgniłej,
żeby nie mogła utrzymać przy życiu jakiegoś ścierwojada.
Włączył automatycznego pilota, odświeżył się, posilił syntetycznymi pędrakami
bool i wykonał krótką serię wojskowych ćwiczeń gimnastycznych. Kiedy jego mięśnie
się rozgrzały, a oddech pogłębił, poczuł się na tyle rześko, że przeszedł do śluzy, gdzie
pozostawił fałszywy neseser z drogocennym towarem. Podróżował sam, ale wolał go
mieć na oku. Doszedł do wniosku, że im mniej pozostawi przypadkowi, tym większa
szansa, że sprawy potoczą się po jego myśli.
Neseser stał dokładnie tam, gdzie go postawił. Był ciężki... Kaird mógł go
wprawdzie udźwignąć, ale wolał toczyć na przytwierdzonych kółkach. Chwycił za
rączkę i pociągnął neseser w stronę sterowni.
Idąc głównym korytarzem, musiał przejść przez kilka par próżnioszczelnych
drzwi oddzielających sektory okrętu. W przypadku przebicia kadłuba drzwi szybko i
automatycznie się zatrzaskiwały i uszczelniały, żeby zapobiec ucieczce atmosfery z
sąsiednich sektorów. Każdą parę drzwi zaopatrzono w wysoki próg, żeby uszczelka
przylegała do framugi na całym obwodzie. Progi miały wysokość kilku centymetrów
ale ilekroć działał generator sztucznej grawitacji, Kaird musiał podnosić nogi,
przechodząc przez nie, żeby się nie potknąć. Przyzwyczajony od lat do rutyny
gwiezdnych podróży, robił to machinalnie. O istnieniu progów pamiętali także
producenci neseserów i ciężkich waliz. Zaopatrywali swoje wyroby w standardowe
zestawy kółek, na tyle elastycznych, żeby miękko przejeżdżały przez przeszkody.
Michael Reaves, Steve Perry
195
Inaczej rzecz się miała z kółkami fałszywego nesesera. Kaird nie wiedział, skąd
jego byli wspólnicy je wytrzasnęli, ale zostały wykonane z twardego materiału i kiedy
najechały na próg pierwszych drzwi, jedno się zaczepiło i z trzaskiem oderwało.
Nedijanin pokręcił głową. Pomyślał, że mimo wszystko będzie musiał nieść ciężki
bagaż resztę drogi do sterowni.
Kiedy przechylił neseser, żeby obejrzeć usterkę, odpadło drugie kółko i oś, a wraz
z nimi kawałek karbonitu wielkości pięści.
W miejscu oderwania zalśnił jakiś metal.
Kaird nie wierzył własnym oczom. Poczuł niespodziewany przypływ hormonów,
dzięki którym jego piórka zjeżyły się z atawistycznego lęku. Nastroszyły się, żeby
wydawał się większy każdemu drapieżnikowi, który miałby na niego ochotę. Przez
kilkaset tysięcy najbliższych kilometrów sześciennych pustki przestworzy nie
znalazłoby się co prawda nic, co choćby w przybliżeniu wyglądało na drapieżnika, ale
nie wystarczało to do uśmierzenia jego instynktownego przerażenia. Wiedział, że w
karbonicie nie ma prawa tkwić żaden metal. Bota była niezwykle wrażliwa. Gniła
nawet wtedy, kiedy została już sprasowana w kostki, i właśnie dlatego trzeba ją było
zamrażać i transportować w karbonicie, bo dzięki procesowi zamrażania ustawały
prawie zupełnie procesy gnilne. Nie można było mieć pewności, że bota pozostanie
stabilna, dopóki nie nadało się jej postaci zawiesiny albo tabletki. Jeżeli miała postać
sprasowanej kostki, jaką jej nadawano do transportu, niepożądane reakcje chemiczne
mogło wywołać cokolwiek, z czym się stykała. Na tym etapie dokładano wszelkich
starań, aby wysyłać towar możliwie najbardziej sterylny, a Kaird nalegał, żeby para
przemytników zachowała w tym względzie wszelkie niezbędne środki ostrożności.
Więc dlaczego miał przed sobą metal zatopiony w bloku karbonitu?
Kilka razy głęboko odetchnął, aby usunąć dwutlenek węgla z krwiobiegu. W
końcu poczuł, że terapia poskutkowała i piórka przylgnęły z powrotem do ciała.
Uświadomił sobie, że tętno wraca do normy, a przerażenie z wolna ustępuje.
Istniały tylko dwie odpowiedzi na jego pytanie.
Pierwsza: coś metalowego zatopiono w karbonicie oprócz boty.
I druga: coś metalowego zatopiono w karbonicie zamiast boty.
Na pokładzie admiralskiego okrętu znajdował się zestaw medyczny, w którego
skład wchodziła także jednostka diagnostyczna. Kaird ostrożnie uniósł neseser i
trzymając go w objęciach, udał się do pokładowej izby chorych. Wykonując swoją
pracę, od czasu do czasu musiał się posługiwać podobnymi urządzeniami, żeby
tamować krwotoki albo opatrywać rany, czy to swoje, czy też towarzyszy. Nie uważał
się za eksperta, ale aparaturę medyczną zaprojektowano w taki sposób, żeby mogły się
nią posługiwać nawet osoby z niewielkim doświadczeniem. Co więcej, zaopatrzono ją
w proste instrukcje.
Kaird zorientował się, że pokładowy model ma wbudowany osiowy rezonator
obrazów.
Ostrożnie umieścił neseser na diagnostycznym stole. Polecił, żeby komputer
wyświetlił na ekranie instrukcję obsługi, zapoznał się z nią, wybrał maksymalną
czułość i przycisnął odpowiednie guziki.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
196
Nad neseser opuściła się chroniąca przed promieniowaniem przezroczysta
transpastalowa czasza i dał się słyszeć cichy pomruk. Chwilę później w powietrzu nad
komputerem zestawu diagnostycznego pojawił się obraz zawartości walizki. Nie były to
bynajmniej kostki sprasowanej boty.
W neseserze znajdowała się spora bomba.
Kaird przyjrzał się uważnie wizerunkowi. Miał duże doświadczenie w
rozpoznawaniu ładunków wybuchowych. Dostrzegł połączone szeregowo z
czasomierzem cztery termiczne detonatory... więcej niż potrzeba, żeby rozpylić
karbonit na atomy, a nawet wyrwać dziurę w kadłubie okrętu, gdyby eksplodowały
równocześnie. Kto wie, może miały dosyć energii, żeby rozerwać na strzępy cały okręt?
Kawałek karbonitu, który odpadł z kółkiem i osią, odsłonił róg jednego detonatora.
Karbonit nie spowalniał procesów elektronicznych ani mechanicznych, więc należało
się spodziewać, że bomba wybuchnie zgodnie z planem.
Thula i Squa Tront go przechytrzyli. Nie dość, że przywłaszczyli sobie jego botę,
to jeszcze wydali na niego wyrok śmierci. I pomyśleć, że hojnie ich za to wynagrodził!
Szczęście bywa czasami bardzo kapryśne. Kaird miał szczęście, że postanowił
toczyć neseser zamiast go nieść. Miał szczęście, że kółko wykonano z niewłaściwego
materiału. Miał szczęście, że zahaczyło o próg drzwi i się oderwało. Gdyby nie to,
neseser znajdowałby się w sterowni, a on prawie na pewno nie przeżyłby eksplozji
bomby.
To było niezwykle zuchwałe posunięcie. Gdyby wszystko poszło jak należy,
przemytnicy staliby się bajecznie bogaci. Najważniejsze jednak, że nikt by ich o nic nie
podejrzewał.
Ich plan wciąż jeszcze może się powieść, jeżeli będziesz tak dłużej stał i gapił się
w hologram niczym oślepione przez słońce pisklę! - skarcił się w myślach Nedijanin.
Zdjął neseser ze stołu i poszedł szybko do najbliższej śluzy. Nie wiedział, na jaki
czas nastawiono zapalnik bomby. Poczuł, że się poci, ale położył neseser w komorze na
płytach pokładu, wycofał się za wewnętrzny właz, wyłączył generator sztucznego
ciążenia w śluzie i wcisnął guzik otwierania zewnętrznej klapy.
Tym razem poczuł podmuch wiatru na plecach. Uciekające ze śluzy powietrze
porwało bombę i uniosło w próżnię. Kaird zamknął klapę śluzy, wrócił do sterowni i w
ciągu kilku sekund zwiększył prędkość na tyle, żeby się oddalić na bezpieczną
odległość. Eksplozja mogła nastąpić za wiele godzin, a może nawet dni...
Bezgłośny błysk daleko za rufą zarejestrowały pokładowe kamery niespełna dwie
minuty po wyrzuceniu bomby w przestworza. Z odczytów wskazań detektorów
wynikało, że ładunek miał energią równą mniej więcej połowie kilotony standardowego
materiału wybuchowego. Bomba tej wielkości przemieniłaby jego okręt w chmurą
rozżarzonej plazmy.
Kaird rozparł się wygodniej na fotelu pilota. Popełnił duży błąd, który mógł
przypłacić życiem. Pozwolił sobie na niewybaczalną arogancję, uważając, że Thula i
Squa Tront są rozsądni i wiedzą, jaką głupotą byłoby oszukiwanie agenta przestępczego
syndykatu. Musieli mieć świadomość, że taki agent odnajdzie ich nawet po latach i
Michael Reaves, Steve Perry
197
zażąda ich krwi, bez wzglądu na to, jak daleko umknęli. Czarne Słońce miało oczy i
uszy wszędzie.
Kaird nie przewidział jednego: że oszuści będą mieli dość odwagi, aby pokusić się
o zabicie zawodowego zabójcy. Przypuszczał, że te drobne cwaniaczki w
dotychczasowej karierze nie mają nikogo na sumieniu. Nie domyślał się, na co ich stać,
i to omal nie przyczyniło się do jego zguby. Zawsze lepiej przeceniać siłę
potencjalnego przeciwnika, niż jej nie doceniać. Jeżeli jest się przygotowanym na
najgorsze, łatwiej sobie poradzić z czymś mniej niebezpiecznym.
Zadziwiała go jednak łatwość, z jaką przemytnicy przejrzeli go na wylot. Miał
wiele szczęścia, a wszyscy wiedzieli, że czasami szczęście liczy się bardziej niż
umiejętności. Kaird także to wiedział.
Utrata boty nie stanowiła sama w sobie dotkliwej straty, bo jego vigo nie wiedział,
że Kaird zamierza mu ją podarować. Nedijanin mógł zdać mu relację z pobytu na
powierzchni Drongara, podając taką wersję, żeby nie zaszkodzić zbytnio swojej
reputacji. Zapewniłby, że doszła do jego uszu wieść o mutacji boty, ale kiedy się o tym
dowiedział, było za, późno na wszelką reakcją. Wojskowi zwielokrotnili straże i
uniemożliwili kradzież. Prawdopodobnie vigowie będą rozczarowani, ale to normalne.
Kaird był zbyt cennym agentem, żeby go karać za niefortunny splot wydarzeń, za który
nie ponosił najmniejszej odpowiedzialności. A poza tym Czarne Słońce znało wiele
innych sposobów zarabiania pieniędzy.
Jeżeli nie liczyć jego i obojga przemytników, nikt nie wiedział, jaki błąd popełnił,
i nikt się o tym nie dowie. Oznaczało to jednak, jak uświadomił sobie ponuro, że nadal
pozostanie niewolnikiem Czarnego Słońca. Jego vigo się nie wzbogaci i nie będzie miał
wobec niego długu wdzięczności. Na pewno nie wyrazi zgody na wcześniejszą
emeryturę Kairda, a skrytobójcy jego pokroju nie porzucali pracy z własnej woli, bo
doskonale wiedzieli, że nie ujdzie im to płazem.
Nedijanin nie mógł na to nic poradzić.
Zacisnął dłoń w pięść i spojrzał na nią, jakby zawierała los obojga łajdaków. Miał
nadzieję, że Thula i Squa Tront zdążą się nacieszyć bogactwem w ciągu krótkiego
okresu życia, jaki im pozostawał. Nie spodziewali się, że zginą tak szybko, a ich śmierć
okaże się bardzo nieprzyjemna.
Wyjątkowo nieprzyjemna.
Kaird wpisał współrzędne do pamięci nawigacyjnego komputera i przesłał energię
do silnika napędu nadświetlnego. Okręt skoczył naprzód niczym dźgnięty ostrogą, a
gwiazdy za dziobowym iluminatorem przemieniły się w błękitne smugi. Silniki
zaskowyczały i admiralska jednostka wślizgnęła się gładko do nadprzestrzeni.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
198
R O Z D Z I A Ł
37
Dowódca Mobilnej Bazy Chirurgicznej Siedem, pułkownik D’Arc Vaetes, był
najwyższym stopniem oficerem, z którym Barrissa mogła porozmawiać. Postanowiła
wpaść do jego gabinetu podczas przerwy między operacjami. W ciągu kilku
poprzednich dni ratowali życie niewielu rannym i młoda uzdrowicielka zachodziła w
głowę, czy to przypadkiem nie cisza przed burzą.
Była tylko padawanką, ale mogłaby prosić o zgodę - i prawdopodobnie by ją
uzyskała - na audiencję u nowego admirała stacjonującego na pokładzie fregaty
MedStara. Wiedziała jednak, że przy kontaktach z wojskowymi powinna się stosować
do ustalonych od dawna regulaminów. Znała zasady ich funkcjonowania i wiedziała, że
najrozsądniej jest przestrzegać drogi służbowej. Wojskowi Republiki mogli być
wspaniałymi osobami, ale wśród przedstawicieli marynarki albo armii elastyczność nie
wchodziła w zakres wymaganych zalet. Istniał prawidłowy sposób załatwiania spraw,
nieprawidłowy sposób i sposób wojskowy...
- Co mogę dla ciebie zrobić, padawanko Offee? - powitał ją Vaetes.
- Pańskiej bazie zagraża niebezpieczeństwo, panie pułkowniku - odparła bez
ogródek Barrissa.
Oficer się uśmiechnął.
- Naprawdę? - zapytał z ironią. - Jednostce chirurgicznej na terenie objętym
działaniami zbrojnymi zagraża niebezpieczeństwo? Zdumiewające.
- Nie o to chodzi, panie pułkowniku - ciągnęła uzdrowicielka. - Chcę powiedzieć,
że pańska jednostka znalazła się w większym niebezpieczeństwie niż normalnie.
Vaetes był znakomitym dowódcą, pierwszorzędnym chirurgiem i zawodowym
oficerem, więc trudno byłoby go podejrzewać o brak rozsądku. Spoważniał i poświęcił
rozmówczyni całą uwagę.
- Zechciej wyjaśnić, o co ci chodzi - powiedział.
- Uważam, że za eksplozję na pokładzie transportowca boty odpowiada ta sama
osoba, która dopuściła się sabotażu na pokładzie fregaty MedStara - zaczęła
padawanka. - Jestem pewna, że wkrótce odegra także bardzo ważną rolę podczas akcji,
która narazi na niebezpieczeństwo personel tej jednostki... i wszystkich pozostałych.
Michael Reaves, Steve Perry
199
- Śledztwo w sprawie eksplozji na pokładzie transportowca zostało zamknięte
jakiś czas temu - przypomniał Vaetes. - Stwierdzono, że szpiegiem i osobą
odpowiedzialną za sabotaż był Hutt Filba. Do takiego wniosku doszedł pułkownik Doil,
oficer odpowiedzialny za tamto dochodzenie.
- Nie wierzę, że to słuszny wniosek, panie pułkowniku - obstawała przy swoim
Barrissa. - A przynajmniej nie tak wygląda cała prawda.
- No dobrze, więc kto jest odpowiedzialny za jedno i drugie? - zainteresował się
dowódca. - I co takiego zamierza zrobić on albo ona, co może narazić na
niebezpieczeństwo moją jednostkę?
Uzdrowicielka westchnęła.
- Nie wiem dokładnie, kim jest - przyznała. - Nie mam także pojęcia, jak i kiedy to
się stanie.
Vaetes spojrzał na nią z ukosa.
- Więc skąd pewność, że w ogóle się stanie? - zapytał. - Dzięki intuicji?
- Dowiedziałam się tego za sprawą Mocy - wyjaśniła padawanka. - Trudno to
wytłumaczyć komuś, kto jej nie czuje, ale to znaczy o wiele więcej niż intuicja.
Nie mogła zdradzić, że intensywność jej zespolenia z Mocą spotęgował środek
leczniczy... w dodatku taki, do którego nie powinna była mieć dostępu. Gdyby mu to
wyznała, resztki jej wiarygodności mogły szybko wyparować. Vaetes był wojskowym,
pragmatykiem do szpiku kości i chirurgiem, a z doświadczenia Barrissy wynikało, że
dla chirurga nie istnieje żaden problem, którego się nie da wyciąć wibroskalpelem.
- Padawanko Offee, wiem, że Moc odgrywa ważną rolę w metodach operacyjnych
waszej organizacji, ale... - zaczął Vaetes, ale urwał i wzruszył ramionami. - Co mam
powiedzieć admirałowi, żeby uzasadnić konieczność podjęcia kroków zaradczych? A
nawet gdyby się zgodził uwierzyć ci na słowo, co niby powinniśmy zrobić, skoro nie
mamy, hm... szczegółowych informacji?
Barrissa czuła narastającą frustrację. Co miała powiedzieć? Jej dowódca miał
rację. A jeżeli nie potrafiła przekonać Vaetesa, który ją znał i - jak przypuszczała -
trochę lubił, jakie miała szanse przekonania kogoś, kto nigdy jej nie widział? Jej
ostrzeżenie brzmiało zbyt mgliście, żeby dawać mu wiarę. - Panie pułkowniku, czy nie
mógłby pan skontaktować się z Coruscant? - zapytała. - Mój komunikator nie pozwala
na uzyskanie stabilnego połączenia.
Oficer pokręcił głową.
- To tajemnica wojskowa, padawanko Offee, ale w tej chwili my także nie
możemy uzyskać połączenia z domem - odparł cicho. - Podobno łączność dalekosiężną
uniemożliwiają jakieś subeteryczne zakłócenia, z którymi nie potrafią się uporać nasi
specjaliści od systemów łączności.
Barrissa pokiwała głową. Spodziewała się, że jeżeli wojsko nawiąże łączność z
Radą Jedi, ktoś potwierdzi jej słowa, co może wystarczy, żeby Vaetes postawił
jednostkę w stan pogotowia. Wyglądało jednak, że nic z tego nie wyjdzie!
- Proszą posłuchać - podjął oficer. - Powiem ci, co zrobię. Porozumiem się z
dowódcą chroniącej nas jednostki żołnierzy. Powiem mu, że pewien nieprzyjacielski
najemnik, zanim wyzionął ducha podczas operacji, wyjawił nam, że na coś się zanosi.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
200
Nie zdążył podać żadnych szczegółów, ale chyba dobrze byłoby wzmocnić siłę i
zwiększyć częstotliwość patroli. Obawiam się, że tylko to mogę zrobić, jeżeli nie dasz
nam czegoś konkretnego, co dałoby się potwierdzić.
Cóż, to lepsze niż nic, pomyślała uzdrowicielka.
- Dziękują, panie pułkowniku - powiedziała.
Kiedy wyszła z gabinetu dowódcy, zauważyła Josa Vondara, który oddalał się od
lądowiska. Zachmurzyło się i zanosiło na kolejny deszcz, ale od kapitana
promieniowała dziwna energia, której padawanka nie wyczuwała u niego od bardzo
dawna. Z pewnością był w obecnej chwili w radośniejszym nastroju niż ona.
Skręciła, żeby z nim porozmawiać.
- Witaj, Jos - zagadnęła. - Jak się miewasz?
Vondar wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
- Chyba lepiej niż kiedykolwiek od bardzo dawna, a przynajmniej mam taką
nadzieję - powiedział. - Wkrótce się o tym przekonam.
- Cieszę się, że to słyszę.
Chirurg spojrzał na nią.
- Co cię gryzie? - zapytał.
- Dlaczego uważasz, że coś mnie gryzie? - Barrissa wyglądała na zaskoczoną jego
podejrzeniem.
- Gryzie cię - powtórzył Jos. - Świadczy o tym cały twój wygląd i zachowanie,
wyraz twarzy i ogólna postawa... wszystko mi mówi, że coś cię niepokoi. O co chodzi?
Cóż pomyślała padawanka, on i tak wie, że miałam dostęp do roztworu boty, więc
nie zaszkodzi mu wyjawić całej prawdy. Może lepiej rozwiązywać ten problem we
dwoje? W obecnej chwili była skłonna przyjąć czyjąkolwiek pomoc.
Kiedy ruszyli w drogę, opowiedziała o zespoleniu z Mocą, bocie i swoim
przeczuciu nadciągającego zagrożenia. Kiedy skończyła, z zaskoczeniem stwierdziła,
że stoją przed jego kabiną.
- I to byłoby mniej więcej wszystko - podsumowała.
- Na dziewiczą ciotkę Słodkiej Sookie! - mruknął Vondar. - Coś niesamowitego.
- To prawda - przyznała uzdrowicielka. - Czuję się jak mityczna prorokini
Daranas z Alderaana... widzę przyszłość, ale nikt nie zwraca uwagi na moje
ostrzeżenia.
- Przynajmniej powiedziałaś Vaetesowi, a on przekaże tę informację wojskom
lądowym - przypomniał chirurg. - Jeżeli naprawdę istnieje jakieś zagrożenie,
prawdopodobnie nadejdzie na powierzchni, nie z powietrza. Nasi żołnierze zostaną
uprzedzeni.
Barrissa kiwnęła głową, ale nie odpowiedziała.
- Jesteś pewna, że to bota potęguje twój związek z Mocą i wyostrza zmysły? -
zainteresował się chirurg.
- Absolutnie pewna - potwierdziła padawanka. - Wiem, że to daje wielką władzę.
Przypuszczam, że dzięki temu zespoleniu zdołałabym w jakiś sposób zapobiec
zagrożeniu. Może nawet potrafiłabym zakończyć wojnę na powierzchni tej planety.
Michael Reaves, Steve Perry
201
Chirurg nie odpowiedział, ale Barrissa za pośrednictwem Mocy wyczuwała jego
wątpliwości.
- Przypuszczasz, że doznałam czegoś w rodzaju halucynacji, prawda? - zapytała.
- Nie powiedziałem tego.
- Ale tak uważasz.
Mężczyzna potarł brodę.
- Barrisso, jesteś lekarką - zaczął z namysłem. - Wiesz, ze każdy środek leczniczy
oddziałuje indywidualnie na różne istoty. Jeżeli podasz dwa centymetry sześcienne
azotanu pletylu Devaronianinowi, uleczysz go z grypy płatowej i udrożnisz jego
przekrwione płuca praktycznie bez żadnych skutków ubocznych. Jeżeli podasz taką
samą dawkę człowiekowi, obniżysz ciśnienie jego krwi do takiego poziomu, że
zemdleje. Jeżeli zaś podasz ją Bothaninowi...
- ...umrze, zanim zdąży upaść na podłogę - dokończyła Barrissa. - Do czego
zmierzasz?
- Bota jest najcudowniejszym lekarstwem naszych czasów - wyjaśnił Vondar. -
Kiedy je podajemy istocie takiej rasy, która go jeszcze nigdy nie dostawała,
stwierdzamy z zachwytem, że wywiera nowy wpływ, o jakim wcześniej nie mieliśmy
pojęcia. Może bota naprawdę pozwala ci w tajemniczy i potężny sposób zespalać się z
Mocą, a może tylko to sobie wyobrażasz. Pragnąc zbadać jej wpływ, rzetelny
naukowiec musiałby przeprowadzić szereg doświadczeń i potwierdzić ich wyniki.
Oboje mieliśmy do czynienia z pacjentami na krawędzi psychodelicznego urojenia. Oni
także wierzyli w to, co widzą, czują i słyszą.
Barrissa pokiwała głową.
- Racja, ale Mocy nie da się przyszpilić do stołu badacza ani pokroić na kawałki -
powiedziała. - Jestem pewna, że wszystkie moje przeżycia były rzeczywistością, nie
urojeniem.
- Ale nie jest tego pewien nikt oprócz ciebie - zauważył Vondar.
- Mistrzyni Unduli twierdzi, że kilkoro członków Rady wyczuło w Mocy
zmarszczki mojego przeżycia - stwierdziła padawanka.
- Nie znoszę odgrywać roli adwokata Sithów, ale jeżeli dobrze rozumiem twoje
słowa, nie potwierdziło się, że ich odczucie miało jakikolwiek związek z twoim
przeżyciem - oznajmił chirurg. - To wszystko jest po prostu zbyt subiektywne, dla
dobra dyskusji przypuśćmy jednak, że to prawda. Czy wiesz, czym byś ryzykowała,
gdybyś została obdarzona taką władzą? Jak bardzo mogłabyś zaszkodzić nieświadomie
czy przez nieuwagę?
Barrissa wzruszyła ramionami. Miał rację. Od razu przeszedł do sedna problemu.
Za kogo się uważała, żeby sięgać po broń podobną do świetlnego miecza, którym
można rozciąć całą planetę? Czy nie spowodowałaby nieszczęścia przez przypadek
albo nieświadomie? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Nawet najmądrzejszy mistrz
Jedi z wieloletnim doświadczeniem musiałby korzystać z takiej potęgi bardzo
rozważnie. Tymczasem ona była zaledwie padawanką, której brakowało mądrości i
umiejętności.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
202
Stanęła przed koniecznością dokonania wyboru. Mogła chwycić podsuwaną jej
przez Moc płonącą pochodnię i wykorzystać ją do odpędzenia sprzed drzwi stada
drapieżnych kotów... ale decydując się na to ryzykowała podpalenie całego domu.
Tak czy owak, musiała wkrótce podjąć decyzję, bo jednego mogła być absolutnie
pewna: miała coraz mniej czasu.
Michael Reaves, Steve Perry
203
R O Z D Z I A Ł
38
Jos był w połowie usuwania odłamków z ciała sklonowanego żołnierza. W tym
przypadku konieczna była resekcja jelita. Klimatyzatory w kompleksie operacyjnym
znów nie działały, więc powietrze było okropnie parne, a samopoczucia chirurga nie
poprawiała konieczność zanurzenia rąk po łokcie w przebitych wnętrznościach
żołnierza. Wyciągając kolejny kawałek durastali z brzucha klona, Jos pomyślał, że to
operowanie mimn’yeta w najlepszym wydaniu. Albo w najgorszym.
A mimo to, borykając się z ponurym zadaniem, co chwila uśmiechał się do siebie.
Czuł się, jakby ktoś przyczepił mu do serca niewielki repulsor - tak mocno biło mu w
piersi, jakby się chciało wyrwać i unieść się w niebo między rdzawe i zielonoszare
pasma zarodników. Był przekonany, że poradzi sobie z każdym przypadkiem i załata
każdą ranę, bez względu na to jak rozległą. Powód jego uniesienia był całkiem prosty.
On i Tolk znów byli razem.
Wuj Erel dotrzymał słowa. Naprawił, co zostało popsute... w tym przypadku serce
Vondara.
Chirurg wyczuwał obecność pielęgniarki. Stała czujna obok niego, gotowa
wręczyć każde potrzebne narzędzie chirurgiczne. Nie mieli okazji długo rozmawiać, bo
nadlatujące lądowniki zapędziły ich do sali operacyjnej. Wyszeptane pospiesznie
przeprosiny, ukradkowy pocałunek... i to wszystko, bo potem musieli wyszorować ręce,
włożyć maski i chirurgiczne kitle.
Na nic więcej nie mieli czasu, ale niczego więcej nie było im potrzeba.
Kiedy Jos skończył resekcję, pacjenta ustabilizowano i przetransportowano na
oddział pooperacyjny, a jego miejsce na stole zajął następny. Miał pierś całą w
zakrzepłej krwi.
- Wiecie co? - zapytał głośno Jos, nie zwracając się do nikogo w szczególności. -
Galaktyka byłaby na pewno o wiele lepsza, a na pewno przyjemniejsza, gdybyśmy
wreszcie przestali zabijać się nawzajem. Kto się ze mną zgadza?
W odpowiedzi usłyszał kilka chichotów i dwa czy trzy nieszczere wiwaty.
- Jesteś marzycielem - powiedział I-Five.
- Zaproponuj to Palpatine’owi i zapytaj, co o tym sądzi - doradził Uli.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
204
Tak, to był wisielczy humor, ale jednak humor. Chyba wszyscy w sali operacyjnej
się uśmiechnęli, choćby tylko na chwilę.
Jos i Tolk spojrzeli po sobie i także się uśmiechnęli, chociaż maski zasłaniały im
twarze. Vondar czuł się, jakby miał sześć metrów wzrostu i był niezwyciężony,
niewrażliwy na wszelkie ciosy. Znów się połączył z ukochaną. Niczego więcej nie
potrzebował. Wiedział, że teraz da radę stawić czoło każdej przeszkodzie, jaką
postawiłoby życie na jego drodze.
Nagle coś grzmotnęło w kopułę pola siłowego i eksplodowało z donośnym
hukiem.
Deszcz przestał padać i Barrissa wyszła z sali operacyjnej. Klucząc między
kałużami, skierowała się na zwykłe miejsce ćwiczeń. Odczuwała strach i
zdenerwowanie, chociaż tylko spokój mógł jej pozwolić odzyskać umysłową
równowagę.
Wyciągnęła świetlny miecz, wysunęła klingę i rozpoczęła dobrze znany taniec.
Usunęła wszystkie inne myśli, zamknęła umysł i skupiła się wyłącznie na ćwiczeniach.
Zaufaj Mocy, pomyślała.
Po kilku minutach była spocona, ale doszła do stanu, na jaki nie mogła się zdobyć
w ciągu wielu poprzednich dni... Nie myślała, ćwiczyła.
Odprężyła się i uspokoiła. Moc przez nią przepływała. Nie bezgraniczna potęga, z
jaką się poprzednio zespoliła, ale dobrze znany kojący promyk w ciemności, który
towarzyszył jej od dziecka. Dobry przyjaciel z wyciągniętą ręką, oferujący coś, czego
najbardziej potrzebowała.
Spokój.
A wraz ze spokojem spłynęła na nią jasność umysłu. Nie ostra jak durastal ani
oznajmiona przez głośny dźwięk trąby, jak wówczas, kiedy została wrzucona w rwący
nurt Mocy, ale spokojna, cicha pewność: da radę. Poradzi sobie z tym, co musi zrobić.
Wyłączyła klingę świetlnego miecza i przypięła broń do pasa. Ponosiła
odpowiedzialność za te osoby. Znajdzie sposoby, żeby je chronić, nawet nie korzystając
z usług boty. Była Jedi. Może wciąż jeszcze tylko padawanką, ale mimo to miała
zdolności, o których większość istot mogła tylko marzyć.
Doszła do wniosku, że na terenie jednostki medycznej ukrywa się nieprzyjacielski
szpieg. Kim mógł być? Gdyby zdołała to odgadnąć, najprawdopodobniej odkryłaby
także, na czym polega nadciągające zagrożenie.
Przebywała na powierzchni Drongara wystarczająco długo i umiała na tyle dobrze
władać Mocą, że potrafiłaby wyeliminować niektóre osoby z grona podejrzanych. Była
uzdrowicielką, co oznaczało, że łączy ją z pozostałymi silna i szczególna więź.
Podobnej nie potrafiliby nawiązać nawet starsi Jedi, jeśli nie byli uzdrowicielami.
Stykała się z wieloma osobami z personelu medycznego i dobrze znała ich uczucia,
emocje, marzenia i pragnienia.
W jednostce przebywało zbyt wiele istot, żeby ze wszystkimi porozmawiać i
korzystając z usług Mocy, poznać ich myśli. Kierując się jednak zwykłym zdrowym
rozsądkiem, Barrissa mogła wyeliminować część z nich. Kimkolwiek był szpieg, nie
Michael Reaves, Steve Perry
205
służył w wojsku, prawdopodobnie nie był androidem i musiał mieć dostęp do ważnych
informacji. Krótko mówiąc, pełnił ważną funkcję albo miał władzę.
Co oznaczało, że w Mobilnej Jednostce Chirurgicznej Siedem musi być kimś, z
kim się stykała.
Uzdrowicielka ruszyła w drogę powrotną do swojej kabiny. Nie znała tożsamości
szpiega, ale mogła się tego dowiedzieć, eliminując z grona podejrzanych osoby, które
na pewno nim nie były.
Po pierwsze, musiał to być ktoś, kto stacjonował na terenie jednostki, jeszcze
zanim wylądowała na powierzchni Drongara, bo już wcześniej miały miejsce
podejrzane wydarzenia. Przygotowanie eksplozji na pokładzie transportowca z botą
musiało zająć tej osobie sporo czasu.
To znaczyło, że szpiegiem nie może być Uli, bo młody chirurg przebywał w
jednostce stosunkowo krótko.
Jos? Nie. Barrissa spędziła w jego towarzystwie wystarczająco dużo czasu, by
wiedzieć, że chirurg nie może być sabotażystą ani mordercą
Zan nie żył, a zresztą tak czy owak miał zbyt miękkie serce.
Pułkownik Vaetes? Miał dostąp do ważnych i tajnych informacji, i to bardziej
bezpośredni niż ktokolwiek inny, ale... nie. Nie osłaniał żadnym polem swoich myśli, a
Barrissa nie wyczuwała u niego złych intencji.
Więc kto pozostawał? Den Dhur? Reporter starał się pozować na cynika, ale nim
nie był. Padawanka nie wyczuwała także w jego umyśle niczego, co by wskazywało, że
Sullustanin jest zdolny do mordowania.
No dobrze, więc która ze znanych jej osób mogła mieć dostęp do niezbędnych
informacji? Kogo byłoby stać na mordowanie z zimną krwią osób, z którymi pracował?
Nie była zdolna do tego żadna z osób, których umysłu dotykała dotąd dzięki
Mocy. Wszyscy - lekarze, pielęgniarki, pracownicy personelu technicznego -
poświęcali się ratowaniu życia, nie odbieraniu. Barrissa wyczuwała, że ten imperatyw
płonie jasno w sercu każdego spośród nich, a Moc nigdy nie kłamała.
Zaraz, zaraz. Moc wprawdzie nigdy nie kłamała, ale nie zawsze wszystko
ujawniała. Padawanka pomyślała o dwóch znanych jej osobach, do których umysłów
nie przeniknęła głębiej niż tuż pod powierzchnię. Jedną była Lorrdianka Tolk le Trene,
która potrafiła czytać z wyrazu twarzy równie łatwo jak dziecko z elementarza, ale
starannie ukrywała własne myśli i emocje. Drugim był equański empata Klo Merit,
który także, dzięki długoletniemu szkoleniu, umiał chronić emocje i uczucia za
myślową tarczą i pokrywać je zagadkowym uśmiechem.
Tolk miała stopień porucznika i była pielęgniarką, ale mogła mieć dostęp do
ważnych czy tajnych informacji, zwłaszcza że tak dobrze potrafiła czytać z twarzy.
Merit był empatą i także nie miałby problemu z wyciąganiem tych danych od swoich
pacjentów.
Tylko jakim cudem którekolwiek z nich mogło być szpiegiem? Tolk i Jos byli w
sobie zakochani. Barrissa widziała to w ich każdym geście i spojrzeniu. Czy osoba
zakochana mogła być zdolna do zabijania innych istot?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
206
Tak, jeżeli się pamiętało o historii. Można było kochać siostrę i zabić jej brata.
Takie tragedie nie były niczym niezwykłym.
Mimo to Barrissa nie mogła uwierzyć, żeby to była Tolk. Jeżeli Lorrdianka
naprawdę szpiegowała, musiała wiedzieć, że jej sumienie na pewno obciąży śmierć
jeszcze jednej osoby. Ujawnienie jej perfidii zabiłoby Vondara... jeżeli nie od razu, to
po jakimś czasie. Chirurg nie pozbierałby się po takim ciosie.
A Merit? Czy szpiegiem i mordercą mógł być empata, który dzień w dzień leczył
psychiczne rany, koił udrękę i łagodził cierpienia umysłowe.
Powinna wykluczyć oboje kandydatów, kiedy jednak zastanawiała się nad tym z
całym spokojem i obiektywizmem, na jakie mogła się zdobyć, z każdą chwilą nabierała
coraz większej pewności, że to musi być Tolk albo Merit.
Nagle przypomniała sobie jeszcze coś: kiedy doszło do eksplozji, oboje
przebywali na pokładzie fregaty MedStara. Tolk wróciła zmieniona i odsunęła się od
Vondara. Obecnie wszystko wskazywało, że się pogodzili, ale... co to mogło oznaczać?
Czyżby Tolk naprawdę przeżyła wstrząs z powodu tamtej katastrofy? A może tylko się
borykała z wyrzutami sumienia?
O ile Barrissa wiedziała, Merit nie zwierzał się nikomu, co odczuwał po tamtym
sabotażu... a z pewnością nie podczas gry w sabaka. Po podróży na pokład fregaty rosły
Equanin okazywał pacjentom takie samo jak poprzednio, cokolwiek ironiczne, chociaż
profesjonalne zainteresowanie. Czyżby potrafił uzyskać taki dystans do dolegliwości
pacjentów, żeby uniknąć wypalenia, jakie groziło empatom, którzy zanadto angażowali
się uczuciowo w proces leczenia? A może powodem była bezduszność zawodowego
zabójcy?
Na razie Barrissa nie dysponowała żadnym dowodem, który pozwoliłby jej
ujawnić szpiega.
Pomyślała, że dobrze byłoby się zapoznać z rejestrami. Jeżeli jeszcze ktoś z jego
jednostki medycznej przebywał na pokładzie orbitującego okrętu w chwili sabotażu,
powinna go także umieścić na liście podejrzanych. Ale jeżeli nikt inny... Tolk? A może
jednak Merit?
Im dłużej o tym rozmyślała, tym bardziej wydawało się jej oczywiste, że tajnym
agentem musi być jedna z tych dwóch osób. Żadne inne wyjaśnienie po prostu nie
miało sensu. Morderca o umyśle otwartym na dotyk jej myśli wyróżniałby się niczym
zgaszona lampa pośród jasno płonących umysłów ludzi, którzy poświęcili się ratowaniu
życia innych. Musiałaby to zauważyć.
W pewnej chwili uświadomiła sobie, że zna sposób natychmiastowego poznania
prawdy. Stanęła, zawróciła i skierowała się do kompleksu operacyjnego. Prosty,
bezpośredni sposób. Najczęściej właśnie takie bywały najlepsze...
Nagle wysoko nad jej głową pojawił się oślepiający błysk i niemal natychmiast
dał się słyszeć donośny huk. Barrissa uniosła głowę i zobaczyła, że po powierzchni
kopuły pola siłowego wędrują fale żaru po eksplozji artyleryjskiego pocisku.
Zrozumiała, że atak się zaczął.
Puściła się biegiem do kompleksu operacyjnego.
Michael Reaves, Steve Perry
207
Den wybiegł z kantyny ze szklaneczką w dłoni. Skręcił za róg budynku w tej
samej chwili, kiedy w kopułą pola siłowego trafił drugi granat. Zobaczył oślepiający
błysk i usłyszał ogłuszający huk.
Skrzywił się z niesmakiem. Wszystko wskazywało, że nikogo nie będzie musiał
informować o słabnącej skuteczności boty. Było oczywiste, że tajemnica wyszła na
jaw.
Zauważył, że ścieżką po wewnętrznej stronie obwodu kopuły biegnie w stroną
wyjścia niewielki oddział żołnierzy. W tę samą stronę jechało także kilka pojazdów z.
zapasową amunicją i pancerzami. Za kopułą zaczynały się gromadzić silniejsze
oddziały.
Den stanął i z namysłem zaczął popijać swój blaster banthów.
- Chyba jednak mój odlot się opóźni - mruknął do siebie.
Jos zaczekał, aż w sali operacyjnej ucichnie echo ostatniej eksplozji.
- Zaczynam mieć naprawdę dość tego mopakowania - powiedział, spoglądając na
sufit. - Hej! - zawołał. - Jesteśmy jednostką medyczną! Nie ma tu nic, co nadawałoby
się do wysadzenia w powietrze!
Chwilę później rozległ się grzmot kolejnej eksplozji, która nie wyrządziła jednak
w sali operacyjnej żadnych zniszczeń. Zagrzechotało tylko kilka basenów i zakołysał
się płyn w zbiornikach bacta.
- Chyba cię nie usłyszeli - mruknął I-Five.
Jos zobaczył, że Tolk uśmiecha się pod maską. Poczuł się, jakby padł na niego
promień słońca. Nie chciał, żeby stała się jej krzywda, ale gdyby to on miał zginąć,
umierałby szczęśliwy.
Spojrzał w bok i zobaczył za oknem twarz Dena Dhura. Domyślił się, że mały
Sullustanin stoi na krześle albo skrzyni.
Reporter uniósł szklaneczkę wypełnioną w połowie zielonym płynem w geście
bezgłośnego toastu i upił łyk.
Jos kiwnął głową i wrócił do pracy. Prawie skończył operować ostatniego
pacjenta. Musiał go tylko zaszyć; potem będzie mógł się zastanawiać, co się dzieje.
W końcu Barrissa dotarła do kompleksu operacyjnego. Zobaczyła, że na stole pod
oknem stoi Den. Wyeliminowała go wprawdzie z listy podejrzanych, ale pomyślała, że
nie zaszkodzi się upewnić. Podeszła do niego.
- Den, czy mógłbyś dla mnie coś zrobić? - pytała.
- Cokolwiek zechcesz - odparł Sullustanin.
- Otwórz swój umysł na moje myśli.
Reporter zmarszczył brwi.
- Dlaczego? - Nawet nie ukrywał zaskoczenia.
- Bardzo proszę.
- Niech ci będzie, ale jeżeli zobaczysz w nim coś nieprzyzwoitego, miej pretensje
tylko do siebie.
Barrissa wysłała do niego wici myśli.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
208
Stał przed nią osobnik, który narażał życie, aby ocalić muzyczny instrument Zana
Yanta. Zdobył się na bezinteresowny bohaterski wyczyn, którego znaczenie starał się
potem umniejszać. Młoda padawanka wyczuwała jego umysł... bystry, inteligentny,
błyskotliwy. Były w nim także ciemne miejsca: wyrzuty sumienia i ból po jakiejś
stracie, ale Barrissa nie znalazła niczego równie mrocznego jak morderstwo.
- Dziękuję - powiedziała.
Z góry napłynął huk kolejnej eksplozji. Den spojrzał w niebo, ale po chwili
przeniósł spojrzenie na jej twarz.
- To dwustumilimetrowy pocisk moździerzowy - stwierdził spokojnie. - Mogą nas
nimi ostrzeliwać, dopóki miejscowe słońce się nie wypali, bo żaden nawet nie wgniecie
kopuły pola siłowego. W prawdziwych tarapatach znajdziemy się dopiero, kiedy
podciągną wyrzutnie naładowanych cząstek i gigawatowe lasery, a jestem pewien, że
wcześniej czy później je zastosują. Na razie ostrzeliwują kopułę, żeby zwrócić naszą
uwagę, a może także trochę nas zmiękczyć.
Urwał, wypił resztę trunku, zamachnął się i rzucił szklaneczką w nadziei, że
rozbije się o najbliższy mur. Wykonano ją widać z odpornego materiału, bo nie
roztrzaskała się, tylko odbiła.
- Dlaczego tak uważasz? - zainteresowała się padawanka. - Znasz powód tego
ostrzału?
- Prawie na pewno, ale w tej chwili to nie ma znaczenia - wyjaśnił Sullustanin. -
Bota uległa kolejnej mutacji i powoli traci skuteczność. Nowe rośliny stają się w
chwastami pozbawionymi jakichkolwiek właściwości leczniczych. Domyślam się, że
separatyści dowiedzieli się o tym i atakują nas, aby położyć łapy na tym, co jeszcze
zostało.
- Skąd to wiesz? - zdziwiła się uzdrowicielka.
- Na tym polega moja praca, Barrisso - odparł reporter. - Zamierzałem wyjawić
ten fakt pozostałym, zanim I-Five i ja stąd odlecimy, ale... - Wzruszył ramionami i
spojrzał w górę. - Zdradzisz mi kiedyś, o co chodziło z tym otwieraniem mojego
umysłu?
- Kiedyś ci powiem - obiecała padawanka. Jeżeli przeżyjemy, dodała w myśli.
Weszła do budynku i udała się korytarzem do umywalni przylegającej do sali
operacyjnej. Włożyła chirurgiczny kitel, ale nie wyszorowała rąk ani nie naciągnęła
rękawiczek. Nie zamierzała się zbliżać do żadnego operowanego pacjenta.
Podeszła do Josa i Tolk.
- Witaj, Barrisso - odezwał się Vondar. - Co jest grane?
Padawanka wyczuła, że głos Josa ma zmienione brzmienie. Cokolwiek go
dręczyło, w obecnej chwili nie sprawiało mu tyle bólu.
- Muszę porozmawiać z Tolk - powiedziała.
Zaskoczona pielęgniarka uniosła brew.
Barrissa głęboko odetchnęła. Wiele ryzykowała. Jeżeli Tolk była szpiegiem,
prośba o otworzenie umysłu na myśli uzdrowicielki uświadomi jej, że Barrissa ją
podejrzewa. Lorrdianka mogła mieć broń, a jeśli jest morderczynią, nie zawaha się z
niej skorzystać. Barrissa potrafiłaby się obronić - mogła w mgnieniu oka wydostać
Michael Reaves, Steve Perry
209
świetlny miecz przez rozcięcie w fartuchu, ale posłużenie się nim stworzyłoby
zagrożenie dla każdego, kto znalazłby się w zasięgu odbitej blasterowej błyskawicy.
Na kopule pola siłowego eksplodował następny pocisk. Den miał rację. Osłona
powinna wytrzymać... pod warunkiem, że znów nie odmówi posłuszeństwa. Mimo to
częste eksplozje, mówiąc delikatnie, szarpały wszystkim nerwy. W dodatku nikt nie
wiedział, kiedy atak może przybrać na sile.
Konfrontacja stanowiła ryzyko, ale Barrissa nie sądziła, żeby miało okazać się
nadmierne. Musiała się zresztą zdecydować... życie nie zawsze było tylko żeglowaniem
po spokojnej wodzie. Czasami należało wypłynąć na wzburzone fale i ryzykować
zatonięcie łodzi. Nie miała czasu, żeby czekać na stosowniejszą chwilę. Kto mógł
wiedzieć, jakie jeszcze podstępne plany szpieg zdążył urzeczywistnić?
- Słucham cię, Barrisso - powiedziała pielęgniarka.
- Chciałabym, żebyś otworzyła swój umysł na moje myśli - odparła padawanka. -
To dla mnie bardzo ważne.
Tolk nie wahała się ani chwili.
- Proszę bardzo - oznajmiła.
Słysząc te dwa słowa, uzdrowicielka zrozumiała, że uzyskała odpowiedź na swoje
wątpliwości. Utwierdziło ją w tym przekonaniu sondowanie umysłu Lorrdianki.
Promieniowała z niego miłość do Vondara, szacunek do samej siebie i duma z dobrze
wykonywanej pracy. Barrissa nie wykryła niczego, co miałoby jakikolwiek związek ze
szpiegowaniem czy sabotażem.
To oznaczało, że pozostała jej już tylko jedna podejrzana osoba.
- Dziękuję ci, Tolk - powiedziała z ulgą.
- Do czego było ci to potrzebne? - zainteresowała się pielęgniarka.
Uzdrowicielka spojrzała na nią i na chirurga. Oboje zasługiwali, żeby się
dowiedzieć, szczególnie Jos.
Nabrała głęboko powietrza i wyznała im całą prawdę.
Klo Merit, znany także jako Column i Lens, ostatni raz powiódł spojrzeniem po
swoim gabinecie. Artyleryjskie pociski rozpryskujące się mniej lub bardziej
nieszkodliwie na kopule pola siłowego nie stanowiły wprawdzie poważnego
zagrożenia, ale znów nikt go nie uprzedził o dokładnej chwili rozpoczęcia ataku, co
było w najwyższym stopniu irytujące. Przedstawiał dla separatystów dużą wartość,
więc dlaczego tak bardzo narażali jego życie?
No cóż, porozmawia z nimi później. Na razie musiał skorzystać z usług
czekającego niecierpliwie przekupionego kierowcy. Korzystając z panującego
zamieszania, zamierzał wyślizgnąć się ukradkiem z mobilnej jednostki chirurgicznej i
jak najszybciej oddalić z rejonu przyszłej walki. Kiedy się znajdzie poza zasięgiem
ostrzału, pozbędzie się kierowcy i włączy zakodowany osobisty transponder. Dzięki
jego sygnałom każdy robot bojowy rozpozna w nim przyjaciela, co pozwoli
Equaninowi bez trudu przedostać się na drugą stronę linii frontu. Co prawda, nie
powinien się tam spodziewać defilady na swoją cześć, ale taki już był los szpiegów.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
210
Wychodzili potajemnie, wracali potajemnie, a jeżeli pomyślnie wykonywali zadania,
nikt nawet nie znał ich prawdziwej tożsamości.
Czas w drogę, pomyślał. Zrobił, co musiał, i chociaż nie umiał się pozbyć
wyrzutów sumienia, nie mógł nic poradzić na zaskakujący rozwój sytuacji. Ruszył do
drzwi, otworzył je...
...i stanął jak wryty. Za drzwiami czekał Jos Vondar z wymierzonym w jego pierś
blasterem.
Michael Reaves, Steve Perry
211
R O Z D Z I A Ł
39
Pociski moździerzowe eksplodowały na kopule ochronnego pola coraz częściej,
zaczynała się także spełniać przepowiednia Dena o strumieniach zjonizowanych
cząstek i laserowych błyskawicach. Mimo jaskrawego blasku słońca w oddali widać
było słupy niszczycielskiej energii, odbijającej się od drobin kurzu i zawieszonych w
powietrzu kolonii zarodników. Na razie żaden promień nie przelatywał w sąsiedztwie
kopuły, ale takie szczęście nie mogło trwać wiecznie. Biegnąc do gabinetu Vaetesa,
żeby się zwierzyć z podejrzeń - a ściślej pewności - o winie Merita, Barrissa zauważyła,
że w stronę jednostki nadciąga kolejna burza. Pomyślała, że to korzystny zbieg
okoliczności, bo strugi ulewnego deszczu mogą pochłonąć albo odbić większą część
energii strzałów z taktycznej broni nieprzyjaciół. Prawdopodobnie bojowym robotom
także nie pomoże, jeżeli trafi je silne wyładowanie atmosferyczne. Spoglądając na
ciemniejące niebo, uzdrowicielka zauważyła na jego tle pojawiające się coraz częściej
błyski energetycznej broni separatystów, raz po raz przetykane błyskawicami
naturalnych wyładowań.
Wojna wraz ze wszystkimi śmiercionośnymi aspektami zbliżała się coraz szybciej.
Barrissę ogarnęło niemal namacalne poczucie nadciągającej zagłady. Wiedziała,
że jest zbyt późno, aby schwytanie szpiega separatystów na coś się zdało. Można go
było pociągnąć do odpowiedzialności za popełnione zbrodnie - zakładając, że szturm
przeżyje chociaż jeden żołnierz sił zbrojnych Republiki - ale obecnie, kiedy atak się
nasilał, najmniejszym problemem Barrissy nie był Klo Merit. Gra toczyła się o ocalenie
jednostki przed zagładą. Młoda Padawanka wiedziała, że jeżeli nie wydarzy się cud,
pociski moździerzowe i strzały z energetycznej broni zmielą mobilną jednostkę
medyczną na proszek.
„Potrafisz temu zapobiec”.
Słowa pojawiły się w jej umyśle, jakby wypowiedział je ktoś siedzący w jej
głowie. Padawanka przypomniała sobie, że ma w kieszeni dozownik z porcją boty.
Wystarczyło go wyjąć i wstrzyknąć zawartość w przedramię, żeby zaraz przechylić
szalę bitwy na korzyść sił zbrojnych Republiki. Barrissa była tego pewna. Nie bardzo
tylko wiedziała, jak tego dokona, ale chyba nie wystarczyłoby tylko machnąć ręką i
obserwować, jak roboty bojowe dezaktywują się i przewracają. Jaka szkoda, że nie są
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
212
zasilane z pojedynczego orbitalnego źródła energii, jak roboty Federacji Handlowej
podczas Bitwy o Naboo, pomyślała. Na pewno od tamtego czasu ktoś poszedł po rozum
do głowy. Gdzieś jednak pośród bezkresnych i wszechmocnych nurtów Mocy krył się
sposób ich pokonania. Barrissa wiedziała, że zdoła dotrzeć do niego z pomocą boty.
Wiedziała. Nie miała nawet cienia wątpliwości. Jak to jest, mieć taką potęgę, że potrafi
się zakończyć działania zbrojne? W ciągu kilku sekund ona, zwyczajna padawanka,
stałaby się najpotężniejszą Jedi w galaktyce... zdolną do władania Mocą w sposób,
jakiego nikt dotąd nie potrafił pojąć, a co dopiero wykorzystać. Mogłaby kierować
nieograniczonymi ilościami energii i pierwotnych mocy, niczym aktywny wulkan
topiący skały i wyrzucający je w powietrze w gejzerach płonącej lawy. Nikt nie
zdołałby jej powstrzymać. Gdyby tylko umiała ukształtować, ukierunkować i uzbroić
Moc, nic w galaktyce nie oparłoby się jej woli.
Sięgnęła do kieszeni i zacisnęła palce na dozowniku z bota.
„Pomyśl o wszystkich istotach, których życie mogłabyś ocalić”.
Racja. Właśnie na tym polegała jej praca, prawda? Była uzdrowicielką. Ratowała
życie. Tym razem miała okazję ratowania go na niewyobrażalnie większą skalę.
Burza się zbliżała. Raz po raz błyskawice przecinały mroczne niebo, a echo
grzmotów mieszało się z hukiem pocisków moździerzowych eksplodujących na
ochronnej kopule. Z rozwiązaniem tego problemu o wiele lepiej poradziliby sobie
Mistrzyni Unduli, Mistrz Yoda czy Mistrz Windu, ale oni byli daleko. Barrissa była
prawdopodobnie jedyną Jedi w promieniu mniej więcej trzech parseków od Drongara.
Nadeszła decydująca chwila. Padawanka wiedziała, że musi dokonać wyboru.
Natychmiast.
Mogła wstrzyknąć sobie botę i wszystkich ocalić albo...
...zrezygnować. Musiała jednak pamiętać, że skaże wówczas na pewną śmierć
wiele istot, a wśród nich te, które uważała za przyjaciół. Wyjęła dozownik z kieszeni.
Nad jej głową rozpętało się już istne piekło. Eksplozje pocisków moździerzowych,
błyskawice i grzmoty następowały prawie bez przerw jedne po drugich, a od jakiegoś
czasu promienie laserów i strumienie cząstek trafiały w samą kopułę. W pewnej chwili
jeden eksplodował bezpośrednio nad głową Barrissy, a spływające po powierzchni
półkuli kaskady niosących ogromną energię cząstek niemal ją oślepiły. Pole siłowe
powstrzymywało na razie promienie gamma, cząstki alfa i inne rodzaje
śmiercionośnego promieniowania, ale Barrissa nie miała pojęcia, jak długo jeszcze to
pole wytrzyma. Zjonizowane powietrze jeżyło włoski na jej skórze, a nozdrza
zaczynała drażnić ledwo wyczuwalna woń ozonu.
Wybór był przecież bardzo prosty, więc dlaczego się wahała? Mogła osiągnąć o
wiele więcej, niż ryzykowała, a cel aż nadto usprawiedliwiał zastosowanie takiego
środka. Już kiedyś dotarła do serca Mocy... więc dlaczego miałoby być czymś
niewłaściwym, gdyby tam powróciła, opanowała je i wykorzystała w szlachetnym celu?
Poczułaby się dobrze, bardzo dobrze. Postąpiłaby słusznie...
Podciągnęła lewy rękaw, chwyciła dozownik i zbliżyła wylot do wewnętrznej
powierzchni nadgarstka. Usłyszała pomruk kolejnej dawki energii - nie wiedziała, czy
to strumień cząstek, czy też promień laserowy - ale trafił w kopułę i zapoczątkował
Michael Reaves, Steve Perry
213
kolejną kaskadę ogni sztucznych. Barrissa przycisnęła do skóry wylot podajnika i
musnęła kciukiem guzik spustowy...
...ale zanim go przycisnęła, przypomniała sobie, co przeżyła w parku Oa na
Coruscant. Przyswoiła sobie wówczas lekcję, z której już raz skorzystała po
wylądowaniu na powierzchni Drongara, kiedy stawiła czoło groźnemu wojownikowi
Phow Ji. Pamiętała rozmowę, jaką wtedy odbyła ze swoją nauczycielką:
„Może przyjdzie taka chwila, że i ty doświadczysz dotyku Ciemnej Strony,
Barrisso. Mam nadzieję, że nie, ale jeśli tak się zdarzy, musisz rozpoznać ją i dać
odpór”.
„Czy będę czuła, że to zło?”
„O, nie. Poczujesz, że to coś wspanialszego niż wszystko, czego dotąd
doświadczyłaś. Coś lepszego, niż umiałaś sobie wyobrazić. Poczujesz przypływ siły,
spełnienie, satysfakcję. A najgorsze jest to, że poczujesz, iż postępujesz słusznie. I w
tym kryje się największe niebezpieczeństwo”.
Barrissa stała pod burzowymi chmurami, między którymi raz po raz przelatywały
ogniste błyskawice. Tylko najlżejszy ruch kciuka dzielił ją od zespolenia się z Mocą w
sposób cudowniejszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczała, a nawet
wyobrażała sobie, że mogłaby doświadczać.
W ciągu tego okresu - nie wiedziała, czy trwał mgnienie oka, czy całą wieczność -
zrozumiała, co nauczycielka chciała jej wytłumaczyć w tamtym parku. Poddanie się
Ciemnej Stronie było ścieżką wiodącą ku zagładzie... ku rozkładowi gorszemu niż
śmierć. Gdyby zginęła, nie skrzywdziłaby już nikogo, ale gdyby przeżyła i przeszła na
służbę Ciemnej Strony, mogłaby stać się potworem.
Przypomniała sobie także, co kilka tygodni wcześniej powiedziała Ulemu:
„Osoby ulegające podszeptom Ciemnej Strony nie uważają się za złoczyńców.
Wierzą w słuszność swojego postępowania. Są święcie przekonane, że kierują się
szlachetnymi pobudkami. Ciemna Strona wypacza ich rozumowanie, wskutek czego
wyznają zasadę, że cel uświęca stosowanie wszelkich środków, nawet
najstraszliwszych”.
Czyżby jej poprzednie przeżycie było naprawdę spotkaniem z Ciemną Stroną?
Barrissa doszła do wniosku, że to niemożliwe. Jak powiedziała Ulemu, Moc nie
opowiada się po stronie dobra ani zła. Mimo to władanie taką potęgą, bez względu na
to, w jak szlachetnym celu, wiodło niemal nieuchronnie do zagłady... jeżeli nie tego
dnia, to następnego albo któregoś kolejnego. Za każdym razem pokusa posłużenia się
nią byłaby trudniejsza do odparcia, a powody sięgnięcia po nią bardziej
usprawiedliwione. Barrissa czuła w głębi serca, że to prawda. Taka potęga musiała
uzależniać. Pochłonęłaby każdego, kto nie byłby nieskazitelnie szlachetny,
nieskończenie mądry i bezgranicznie bezinteresowny. Uzdrowicielka nie uważała się za
złą osobę, lecz nie była ideałem, a taki kontakt z Mocą mógł utrzymywać regularnie
tylko ktoś doskonały, jeżeli nie zamierzał się zaprzedać Ciemnej Stronie.
Jaki sens miało władanie boską potęgą, jeżeli się nie miało boskiej mądrości?
- Barrisso?
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
214
Uzdrowicielka ocknęła się z zadumy i stwierdziła, że w jej stronę biegnie Uli.
Zaskoczona, drgnęła i spojrzała na niego.
- Dobrze się czujesz?! - zawołał młody chirurg, starając się przekrzyczeć huk
kolejnego pioruna.
Barrissa się uśmiechnęła, opuściła lewą rękę i wsunęła prawą dłoń z powrotem do
kieszeni.
- Tak - zapewniła. - Nic mi nie jest.
W kopułę trafił następny strumień cząstek i znów po powierzchni spłynęły fale
zjonizowanej energii. Uli nerwowo spojrzał w górę.
- Wszyscy mają się schronić w zamkniętych pomieszczeniach - powiedział. -
Skorzystaj z dozymetru, aby się upewnić, że nie usmaży cię rozproszone
promieniowanie, bo wcześniej czy później kopuła nie wytrzyma i zaniknie. Aha, i lepiej
się spakuj... tylko najważniejsze przedmioty osobistego użytku, bo każdy może zabrać
jedną małą torbę. Jeżeli bojowe roboty przedrą się przez linie naszych żołnierzy,
będziemy musieli się stąd wynieść... i to szybko. Z dotychczasowych meldunków
wynika, że walka jest wyrównana, ale kto wie, na czyją stronę przechyli się szala
zwycięstwa?
- Rozumiem - odparła padawanka. - Dzięki, Uli.
Młodzieniec kiwnął głową, zawrócił i wkrótce potem zniknął w posępnym
półmroku. Barrissa także się odwróciła, żeby pójść do kabiny. W głębi jej duszy
narastała pewność równie rzeczywista jak wyprawa do serca Mocy. Uświadomiła sobie,
że już nie jest padawanka.
I wiedziała, dlaczego.
Stajesz się naprawdę rycerzem Jedi w dniu, w którym uświadomisz sobie, że nim
jesteś.
Nie zwracając uwagi na otaczający ją chaos, na kakofonię grzmotów i eksplozji
nieprzyjacielskich pocisków, Barrissa Offee odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła
śmiechem.
Michael Reaves, Steve Perry
215
R O Z D Z I A Ł
40
- Jos? - zdziwił się Merit. - Co się stało?
Spojrzał na zagradzającego mu drogę chirurga. Blaster w jego dłoni nawet nie
drgnął, zupełnie jakby Korelianin miał dłoń wyciosaną z kawałka drewna.
- Zamordowałeś Zana - odezwał się Vondar bezbarwnym tonem.
W sercu Merita zakiełkował strach, niczym kwiat z zamrożonego azotu, ale
Equanin nie dał po sobie niczego poznać. Liczył na to, że Jos go tylko podejrzewa.
Lekarz nie powiedział przecież, że odkrył prawdziwą tożsamość empaty. Gdyby się tak
stało, szpieg nie stałby przed obliczem głównego chirurga Mobilnej Jednostki
Chirurgicznej Siedem, ale pułkownika Vaetesa i kilku funkcjonariuszy wojskowej
służby bezpieczeństwa. Pomyślał, że nie pierwszy raz będzie musiał kłamać, żeby
wymigać się od odpowiedzialności; a jeżeli zupełnie nie stracił potęgi swojej empatii i
perswazji, to z pewnością nie ostatni.
Nadał twarzy wyraz lekkiej dezorientacji, a głosowi ton zatroskania.
- Nic podobnego - powiedział. - Zan zginął podczas ataku separatystów.
Transportowiec został trafiony przez zabłąkany pocisk. Byłeś tam przecież, Jos. Ja
także, nie pamiętasz?
- Doskonale pamiętam - odparł Vondar. W kopułę pola siłowego trafił kolejny
strumień skupionej energii i blask spływających po czaszy fajerwerków na chwilę
oświetlił go od tyłu... zupełnie jakby na progu gabinetu Merita stała zjawa z zaświatów,
a może demon opętany żądzą zemsty. - Bardzo dobrze pamiętam - ciągnął Jos. - Nie
zapomniałem również, że to ty wskazałeś mi sposób uporania się z rozpaczą, Klo.
Twoje współczucie i zawodowe umiejętności pomogły mi się opamiętać i pogodzić ze
śmiercią przyjaciela. Jestem twoim dłużnikiem, Klo, a raczej byłbym, gdybyś nie miał
udziału w sprowokowaniu tamtego ataku separatystów. Uważam, że między nami kwita
i nie jestem ci nic winien. Nie mam wobec ciebie żadnego długu wdzięczności.
Skąd mógł się dowiedzieć? - myślał gorączkowo Equanin. Podejrzewa mnie, ale
niczego nie wie na pewno. Byłem bardzo ostrożny. Nie pozostawiłem niczego, co
mogłoby...
Przestań o tym myśleć! - skarcił się w myśli. Uporaj się najpierw z
najważniejszym problemem.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
216
Mógł jeszcze wybrnąć z tej sytuacji. W końcu, był mistrzem emocjonalnych
manipulacji i wpływania na nastroje. Gdyby miał dość czasu, przekonałby Josa, że się
myli i że niesłusznie go podejrzewa.
Kłopot w tym, że tego czasu było coraz mniej.
- Żyjesz ostatnio w ciągłym napięciu, Jos - zaczął w końcu. - Nie wiem, skąd
przyszło ci do głowy to bezsensowne oskarżenie, ale chyba powinniśmy odłożyć dalszą
dyskusję na później, aż bezpiecznie odlecimy z Drongara.
Chirurg się roześmiał, ale nawet empatyczne umiejętności Merita nie odkryły
rozbawienia w jego głosie. Z umysłu Josa promieniowała wściekłość, utrzymywana w
ryzach tylko przez zimną determinację. Czapa lodowa zatykająca stożek wulkanu.
- A więc wydaje ci się, że dokądś się wybierasz... to naprawdę zabawne - ciągnął
Vondar.
Jakby dla przydania większej wagi jego słowom rozległ się huk kolejnej eksplozji.
Merit uświadomił sobie dwie prawdy. Po pierwsze, Jos nie kieruje się
przeczuciem ani podejrzeniem. Jest przekonany o prawdziwości swojego oskarżenia.
Nieważne, skąd to wie, ale jego pewność pozwoliła empacie na wyciągnięcie drugiego
wniosku: jeżeli go nie zabije, Jos zabije jego. Zbyt wiele razy grywał z nim w sabaka,
żeby żywić jakiekolwiek złudzenia.
Westchnął. Naprawdę lubił Josa. Lubił i podziwiał. Chciał odlecieć z Drongara
bez pozostawiania następnych trupów, ale widocznie życzenia rzadko się spełniały.
Na szczęście w prawym rękawie płaszcza miał ukryty niewielki blaster.
- Skoro już mowa o napięciu, to chyba i ty w nim ciągle żyjesz - odezwał się
Korelianin. - Jak mogłeś to zrobić. Klo? Co cię popchnęło do zdradzenia przyjaciół i
pacjentów? Dlaczego zabiłeś istoty, które znałeś, z którymi pracowałeś, jadłeś, a nawet
grałeś w karty?
Zastrzel go, pomyślał empata. Zastrzel go i wyjdź. Każda sekunda rozmowy z
Josem naraża cię na większe niebezpieczeństwo.
- Czy kiedykolwiek słyszałeś o systemie Nharl? - zapytał Equanin.
- Nie.
- Wokół gwiazdy systemu krążyło kiedyś pięć planet - ciągnął empata. - Jedna z
nich była moją ojczyzną. Nazywała się Equanus. Czy wiesz, dlaczego nie widuje się
wielu Equan w galaktyce? Bo pozostała nas tylko garstka... kilkuset, najwyżej tysiąc. Z
rasy, do której należało prawie miliard istot. A czy wiesz, dlaczego tak niewielu nas
zostało, Jos? Bo tylko tylu przebywało poza ojczyzną dwa lata, sześć miesięcy i trzy
dni temu, i tylko tylu przeżyło.
Merit nie opowiadał jeszcze nikomu tej historii. Wiedział, że postępuje
nierozsądnie, że zachowuje się jak samobójca, ale czuł, jakby pękła w nim psychiczna
tama. Nie wiedział, czy potrafiłby powstrzymać słowa, nawet gdyby bardzo tego
pragnął.
- Dwa lata, sześć miesięcy i trzy dni temu z naszego słońca wystrzelił jęzor o
długości ponad dziesięciu minut świetlnych - podjął po chwili. - Zapoczątkował go
ogromny, niesłychany wybuch, o wiele potężniejszy niż wszystkie, jakie zdarzyły się
na powierzchni naszej gwiazdy w ciągu poprzednich dziesięciu milionów lat.
Michael Reaves, Steve Perry
217
Słoneczny jęzor eksplodował z taką energią, że Equanus został po prostu usmażony. W
ciągu zaledwie kilku minut atmosfera i oceany wyparowały, a z lądu został tylko
wypalony popiół. Nasi naukowcy dostrzegli zagrożenie, ale było za późno na wszelką
interwencję. Jęzor pochłonął planetę, zanim ktokolwiek mógł spróbować ucieczki.
Mieszkańcy wiedzieli o nadciągającym kataklizmie, ale nie mogli nic poradzić.
Wszystkie planetarne kanały łączności zostały zablokowane, bo moi ziomkowie chcieli
się pożegnać z krewnymi, znajomymi i przyjaciółmi.
Widział, że Jos go słucha, i wyczuwał, że gniew chirurga z wolna słabnie. Śmierć
miliarda istot musiała nim wstrząsnąć. I nic dziwnego, skoro Jos był lekarzem. Merit
doszedł do wniosku, że nic go to nie obchodzi, podobnie jak nie obchodziło go, że w
ciągu następnej minuty może zostać zabity przez swoich przyjaciół separatystów. Teraz
liczyło się tylko opowiadanie.
- Wszyscy Equanie, prawie miliard istot, a wraz z nimi nasza sztuka, cywilizacja,
nadzieje, marzenia... wszystko obróciło się w popiół w ciągu zaledwie kilku sekund,
Jos - podjął po chwili. - Zniknęło. Zginęło. Na zawsze.
- Przykro mi z tego powodu - powiedział powoli Vondar. - Ale co to ma
wspólnego z nami?
Wykonał ręką z blasterem nieznaczny gest dowodzący bezradności i Merit
pomyślał, że mógłby tak łatwo strzelić mu prosto w pierś z broni ukrytej w rękawie
płaszcza.
Jednak się na to nie zdecydował.
- Chcesz wiedzieć, co to ma wspólnego z nami? - powtórzył. - To proste. Tamten
słoneczny wybuch nie był naturalnym kataklizmem, drogi doktorze. Winę za niego
ponoszą wojskowi Republiki... sławetnej, wspaniałej i dobrotliwej Galaktycznej
Republiki, którzy testowali nieznaną tajną superbroń. Nazwali ją pogromcą planet i
zamierzali zainstalować na pokładzie konstruowanej stacji bojowej. Wystrzelili z tej
broni w nasze słońce, ale pomylili się w rachubach. Naukowcy i wojskowi, którzy
stworzyli to bluźnierstwo, założyli bazę na powierzchni naszego księżyca. Ich także
pochłonął jęzor słonecznej energii, ale to niewielka pociecha dla mnie i dla garstki
ziomków, którzy przebywali z daleka od ojczyzny, podczas gdy mordowano naszą
planetę.
- Ja... nigdy o tym nie słyszałem - bąknął Vondar.
- Naturalnie, że nie - stwierdził Equanin. - Republice nie zależy, żeby dowiedziała
się o tym cała galaktyka. Wasi wojskowi zachowują milczenie, ale ja postawiłem sobie
za cel życia poznanie prawdy. Republika wymordowała istoty mojej rasy, Jos. Nawet
gdyby wszyscy pozostali przy życiu Equanie mogli się zebrać w jednym miejscu,
byłoby nas zbyt mało, żeby zaludnić jakąkolwiek inną planetę. Możesz powiedzieć, że
w kataklizmie zginęli także sprawcy, ale co powiesz o tych, którzy ich tam wysłali? Co
z urzędnikami, którzy na to się zgodzili? Nadal śmieją się, kochają, jedzą i śpią... nadal
żyją. Chciałeś wiedzieć, dlaczego, Jos? - zakończył empata. - Oto dlaczego.
Dłoń chirurga, w której trzymał blaster, trochę opadła i w pierwszej chwili Merit
pomyślał, że może były przyjaciel i pacjent zrezygnuje ze swojego zamiaru. Zaraz
jednak rysy Vondara stężały, a ręka z blasterem wróciła do poprzedniego poziomu.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
218
- Nawet nie usiłuję zrozumieć, jak musisz się czuć - zaczął chirurg - ale wiem, jak
ja się czuję. Może śmierci jednej osoby nie da się porównać z zagładą całej planety, ale
strata to strata. Ból to ból. Czy przypuszczasz, że rodzice Zana Yanta czują mniejszy
ból po stracie syna niż ty?
- Stracili syna, a ja straciłem ojczyznę - żachnął się Equanin. - To setki milionów
synów, córek, matek i ojców, Jos. Nie możesz porównywać tych strat. Wojskowi
Republiki popełnili przestępstwo przekraczające wszelką zdolność rozumienia.
Korelianin pokręcił głową.
- Bez względu na twoje powody czy ból - zaczął z namysłem - ty także dopuściłeś
się karygodnego przestępstwa.
- Widocznie postrzegam to w innym świetle. - Merit rozłożył ręce w taki sposób,
że prawa dłoń skierowała się ku Josowi. Musiał już tylko zgiąć nadgarstek. - Więc co
zamierzasz zrobić? Zastrzelisz mnie?
- Nie chcę tego robić, Klo, nawet po tym, czego się dopuściłeś, ale nie mogę
pozwolić ci odlecieć - odparł Vondar. - Barrissa poszła o wszystkim opowiedzieć
Vaetesowi. Wkrótce przyjdą po ciebie funkcjonariusze służby bezpieczeństwa.
Merit pokręcił głową.
- Nie zastaną mnie tu, Jos - powiedział.
- Zastaną.
Jeszcze kilka minut wcześniej Equanin był pewien, że chirurg go zastrzeli.
Obecnie jednak empata wyczuwał, że kiedy Jos usłyszał historię Equanusa, coś w jego
umyśle się zmieniło. Nie wydawał się już tak zdecydowany i nieugięty jak poprzednio.
- Znam cię dobrze, Jos - odezwał się Merit. - Nie strzelisz do mnie z tego blastera.
Jesteś lekarzem i masz miękkie serce, wrażliwe na wszelkie nieszczęścia. Ratujesz
życie, nie odbierasz. Nieraz widywałem, jak pracowałeś cały dzień, od świtu do
zmierzchu. Słaniałeś się na nogach z wyczerpania, ale spędzałeś czas w sali
operacyjnej, o mało nie zasypiając ze zmęczenia. A wszystko żeby ocalić życie jednego
klona. Nie możesz do mnie strzelić. To byłoby sprzeczne ze wszystkim, co wyznajesz.
Jos nie był blasterowcem. Empata wiedział, że mógłby go zabić, zanim chirurg
uświadomiłby sobie, co się dzieje, doszedł jednak do wniosku, że nie będzie musiał.
Nabrał pewności, że Vondar nie strzeli.
Powoli zaczął się cofać w kierunku drzwi w przeciwległej ścianie gabinetu.
Jos wymierzył blaster w pierś empaty.
- Nie rób tego, Klo! - krzyknął.
Rosły Equanin nie posłuchał.
Vondar przypomniał sobie Zana leżącego bez życia na pokładzie transportowca.
Sam także został wtedy ranny i przeżył tak silny wstrząs, że ledwo mógł się poruszać.
Musiał się zdobyć na niemal nadludzki wysiłek, żeby przeczołgać się do boku
przyjaciela.
Zabicie Merita nie przywróci życia Zanowi. Zemsta nie ożywi żadnej z ofiar
empaty. A poza tym, Klo miał rację. Praca Josa polegała na ratowaniu, nie odbieraniu
życia.
Michael Reaves, Steve Perry
219
Jeżeli jednak Equanin ucieknie, pozostanie na służbie separatystów i będzie nadal
działał na szkodę Republiki. Kto wie, ile jeszcze istot zginie w wyniku jego nienawiści
i żądzy zemsty? Nieważne, jedna czy tysiąc; jeżeli Jos pozwoli mu uciec, będzie
ponosił za ich śmierć częściową odpowiedzialność. Mógł powstrzymać Merita. Tu i
teraz.
- Klo!
Equanin cofnął się jeszcze krok. Czujnik w przeciwległej ścianie zareagował na
bliskość empaty i odsunął płytę drzwi.
Jos głęboko odetchnął, wymierzył...
...i dał ognia.
Usłyszał ogłuszający huk, podobny do trzasku pioruna, a jego oczy poraził
oślepiający błysk. Poczuł dotkliwy ból. Krzyknął i uświadomił sobie, że się
przewraca...
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
220
R O Z D Z I A Ł
41
Kopuła pola siłowego eksplodowała.
Jak na ironię, do ostatecznego przeciążenia pochłaniaczy energii przyczyniło się
zwykłe wyładowanie atmosferyczne, nie strumień naładowanych cząstek czy promień
laserowy. Po jakimś czasie Den uświadomił sobie, że mieli wielkie szczęście...
wprawdzie wyładowanie było na tyle silne, że stawały dęba włoski na skórze, rzęski
czy czuciowe szypułki, ale nie towarzyszyło mu nic paskudnego w rodzaju promieni
gamma. Sullustanin wiedział jednak, że na dziękowanie losowi przyjdzie pora później.
Teraz był zbyt zajęty ukrywaniem się pod stołem w kantynie, żeby myśleć o
czymkolwiek oprócz ucieczki. Załogi wahadłowców transportowały pacjentów na
orbitę mniej więcej od godziny, a następnie miała przyjść kolej na cywilów takich jak
on. Dopiero potem mieli się ewakuować oficerowie, a na samym końcu - zakładając, że
przeżyją tak długo - sklonowani szeregowcy.
Reporter nie miał nic przeciwko takiej kolejności. Co więcej, zamierzał się
znaleźć na początku kolejki cywilów.
I-Five kulił się pod stołem obok niego. Jego fotoreceptory nie płonęły zwykłym
blaskiem, bo kiedy rozszalały się wokół niego żywioły, android po prostu się wyłączył.
Wprawdzie jego osłony zazwyczaj wystarczały do powstrzymania
elektromagnetycznych impulsów, ale I-5 wolał nie ryzykować. Nieco wcześniej
odzyskał pamięć i nie chciał jej znów stracić.
W pewnej chwili Den pstryknął dźwigienką włącznika na karku androida.
- Czas w drogę - powiedział.
- Może tobie - odparł I-Five. - O ile dobrze pamiętam, androidy mają odlecieć po
szeregowcach.
Den chwycił go za metalową rękę i pociągnął do wyjścia. Kantyna była pusta, bo
barmani i kelnerzy czekali na swoją kolej na skraju lądowiska. Sullustanin rzucił okiem
na kilka skrzynek markowego wina i innych trunków. Bardzo chciałby je zabrać w
drogę, ale podejrzewał, że strażnicy nie zechcą ich uznać za niezbędne przedmioty
osobistego użytku.
- Nie jesteś zwyczajnym androidem - wyjaśnił reporter, kiedy wyszedł z budynku
na dwór i zakrztusił się przesyconym dymem popołudniowym powietrzem.
Michael Reaves, Steve Perry
221
- Nie jestem? - zdziwił się I-Five.
- Niee. - Den pokręcił głową. - Jesteś kurierem dyplomatycznym w służbie Jedi i
jako taki masz prawo zająć miejsce na początku kolejki. - Po wybuchu
moździerzowego pocisku, który eksplodował niespełna kilometr od nich, posypał się na
nich grad grudek ziemi. - Zakładając, że dotrzemy na początek - mruknął ponuro.
- Czy już kiedyś tego nie przerabialiśmy? - zapytał android. - O ile dobrze
pamiętam, kilka miesięcy temu.
- Taa - przyznał Den. - Tyle że ostatnio tamci starali się tylko przesunąć linię
frontu, żeby zdobyć więcej boty. Tym razem chcą nas wymordować. Nie mają nic do
stracenia.
Kolejny pocisk eksplodował o wiele bliżej niż poprzedni. Reporter zauważył, że
nikt nawet się nie stara ewakuować obozu w inne miejsce. Zautomatyzowani robotnicy
troszczyli się głównie o ocalenie zapasów resztek skutecznej boty.
W pewnej chwili Sullustanin potknął się i omal nie wpadł do krateru po eksplozji
pocisku. Przed stoczeniem się powstrzymał go tylko silny uścisk ręki I-Five.
- Lądowisko znajduje się prosto przed nami - oznajmił android. - Nie więcej niż
piętnaście metrów.
Den chciał coś odpowiedzieć, ale jego drogi oddechowe podrażniła woń
gryzącego dymu. Zakrztusił się i usiłował zaczerpnąć haust świeżego powietrza, ale go
nie znalazł.
Nagle poczuł, że ktoś unosi go w powietrze. Niósł go I-Five, sadząc susami w
stronę lądowiska. Reporter starał się wypełnić płuca świeżym powietrzem, lecz
bezskutecznie.
Przychodzi mu to o wiele łatwiej niż mnie, kiedy dźwigałem futerał z quetarrą
Zana, pomyślał. To była ostatnia spójna myśl, jaką zapamiętał.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
222
R O Z D Z I A Ł
42
- Spójrzcie... przychodzi do siebie! - usłyszał głos Barrissy. Brzmiał dziwnie,
jakby dochodził z głębi studni. Jos otworzył oczy, ale poraził je oślepiający blask.
- Zan - wychrypiał. - Nie rób mi tego! Nie umieraj...
Było jednak za późno. Vondar wiedział, że jeżeli otworzy oczy, zobaczy leżące na
pokładzie zwłoki przyjaciela. Nie chciał ich oglądać ani kolejny raz, ani nigdy w
życiu...
- Jos. - Poczuł, że dotykają go czyjeś delikatne dłonie. - Jos, to ja, Barrissa.
Wszystko w porządku. Wróć do nas.
Chirurg otworzył oczy i stwierdził, że blask już nie jest taki rażący. Zamrugał i
skupił spojrzenie na Tolk, która mimo łez w oczach uśmiechnęła się do niego.
- Gdzie... jesteśmy? - zapytał.
W izbie chorych na pokładzie fregaty MedStara - powiedziała. Jos wsparł się na
łokciu.
- Auu! - jęknął, bo poczuł silny ból w głowie. Dotknął czoła i stwierdził, że ma
tam opatrunek z synciała. Uli położył delikatnie rękę na jego piersi i zmusił go, żeby się
znów położył.
- Spokojnie, narwańcu - powiedział. - Masz szczęście, że w ogóle żyjesz. Zwalił ci
się na głowę sufit gabinetu Merita. Przeżyłeś kolejny wstrząs.
- A Merit? - zapytał Vondar. - Co się z nim stało? Czy...
- Nie żyje, Jos - odparła cicho Barrissa.
Dopiero wówczas chirurg zauważył, że za plecami Tolk i uzdrowicielki stoją
pułkownik Vaetes i admirał Kersos.
- Merit chciał uciec - wyjaśnił. - Musiałem go zastrzelić.
- Postąpiłeś słusznie, Jos - stwierdził Vaetes.
- To prawda - odezwał się wuj Erel. - Ryzykując życie, uniemożliwiłeś ucieczkę
groźnemu agentowi separatystów. Kiedy Uli, ja i funkcjonariusze służby
bezpieczeństwa wpadliśmy do jego gabinetu, leżałeś nieprzytomny niedaleko jego
zwłok. Zapewne nie wiesz, że miał ukryty w rękawie płaszcza mały blaster, ale nie
zdążył z niego skorzystać. Uli połatał cię i pomógł ci się dostać na pokład wahadłowca.
Michael Reaves, Steve Perry
223
- Uniósł prawą rękę i zasalutował. - Doskonale się spisałeś, kapitanie - pochwalił. -
Jestem z ciebie dumny, siostrzeńcze - dodał cicho.
- Nie jestem pewien... - zaczął Jos i urwał.
- Czego?
- Czy zdecydowałem się na to, żeby zapobiec śmierci i cierpieniom wielu innych
osób, czy też...
Umilkł, nie kończąc zdania.
- Z powodu Zana? - domyśliła się Tolk.
Jos kiwnął głową.
- To w tej chwili nie ma żadnego znaczenia - stwierdziła pielęgniarka. - Ktoś
musiał go powstrzymać i tym kimś byłeś ty. Resztę dośpiewasz sobie później.
Będziemy mieli na to mnóstwo czasu.
Mówiła prawdę... Zrobił to. Zabił inną inteligentną istotę. Nieważne dlaczego. Nie
liczyło się, że miał dobry powód. On, lekarz, odebrał komuś życie. Wiedział, że spędzi
z tego powodu kilka bezsennych nocy.
Ale, jak powiedziała Tolk, jakie miał wyjście?
Pokręcił głową, jakby wciąż jeszcze nie mógł się z tym pogodzić, ale znów jęknął.
- Spokojnie - odezwał się Uli. - Daj klejowi szansę zakrzepnąć.
- A mobilna jednostka chirurgiczna? - zaniepokoił się Vondar. - Co się z nią stało?
- Sam zobacz. - Stojący obok jego łóżka Den, który chwilę wcześniej wszedł do
sali w towarzystwie I-Five, wskazał iluminator. Tolk i Barrissa ostrożnie pomogli
Josowi stanąć obok łóżka.
Wyglądało na to, że dolny kwadrant południowego kontynentu stoi w ogniu, bo
gęste kłęby czarnego dymu wzbijały się wysoko w atmosferę i ścieliły nad Morzem
Kondrusa.
- Żegnaj, boto - mruknął Sullustanin.
- Udało się nam bezpiecznie wycofać większość żołnierzy - oznajmił Yaetes. - A
separatyści uciekają.
- Jakim cudem? zdziwił się Uli. - Ich roboty bojowe o mało się po nas nie
przetoczyły.
- Właśnie takim - stwierdził pułkownik, pokazując inny iluminator.
Uli przeszedł w tamto miejsce i spojrzał w przestworza.
- Fiu, fiu! - gwizdnął.
Barrissa spojrzała przez iluminator. Powoli leciał ku nim najeżony setkami
stanowisk artylerii ogromny okręt w kształcie klina.
- Republikański gwiezdny niszczyciel - oznajmiła. - Okręt klasy Venator.
- To „Zdecydowanie” - odezwał się admirał. - Wysłano go tu, żeby posprzątał i
eskortował nas z powrotem do systemów Jądra galaktyki. Bitwa o Drongar dobiegła
końca. Nie pozostało nic, o co warto byłoby nadal toczyć walkę. Udało się nam ocalić
mniej więcej dwie tony niezmutowanej boty. Nasze androidy zamrażają ją teraz w
karbonicie najszybciej jak potrafią. Na razie nie mamy żadnych danych na temat tego,
ile boty udało się zdobyć naszym wrogom.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
224
Zważywszy na intensywność ich bombardowania, zdziwiłbym się, gdyby dużo
ocalili - stwierdził Vaetes.
- Muszę się teraz położyć - mruknął Jos. - Chyba jestem trochę wyczerpany.
Barrissa i Tolk pomogły mu się ulokować na łóżku. Vondar był tym zachwycony.
Zaledwie zdążył zamknąć oczy, gwar rozmów otaczających go osób przerodził się w
odległy pomruk przypominający brzęczenie żądłaczy i komarów ognistych podczas
upalnej drongariańskiej nocy...
Zastanawiając się nad obrotem, jaki przyjęły sprawy, uzdrowicielka tylko jednym
uchem przysłuchiwała się rozmowom. Pomyślała, że dwie tony skutecznej boty to
niewielka zdobycz, skoro przyszło za nie zapłacić śmiercią i bólem. Zauważyła, że Den
przygląda się jej z lekkim uśmiechem, i także się do niego uśmiechnęła.
Chwilę później podszedł do niej I-Five.
- Przypuszczam, że skoro także lecisz na Coruscant, moje zadanie przestało być
sprawą najwyższej wagi - powiedział.
- To prawda - przyznała Barrissa - ale na razie nie oddawaj mi fiolki z bota. Od
systemów Jądra galaktyki dzieli nas wciąż jeszcze sporo parseków, a w tym czasie
wiele może się zdarzyć.
Android się zawahał.
- Jak się zapewne domyślasz, na ogół tego nie mówię, ale coś mi nakazuje... -
zaczął niepewnie.
- Może intuicja? - podsunęła uzdrowicielka z lekkim uśmiechem.
- Może - zgodził się I-5. - Tak czy owak, niech Moc będzie z tobą, Jedi Offee.
Młoda kobieta kiwnęła głową i położyła dłoń na jego ramieniu.
- Życzę ci powodzenia w poszukiwaniach, I-Five - powiedziała. - I niech Moc
będzie także z tobą.
Kiedy android odszedł, jeszcze raz spojrzała przez iluminator. Okręt musiał już
opuścić orbitę, bo kula Drongara się zmniejszała. W końcu obie jednostki, fregata
MedStara i lecące obok niej „Zdecydowanie”, znalazły się w międzyplanetarnych
przestworzach.
Wykonała zadanie. Jeżeli wszystko potoczy się po jej myśli, po upływie zaledwie
kilku standardowych dni znów stanie w Świątyni Jedi przed obliczem Mistrzyni
Unduli... tym razem jednak nie jako padawanka, ale pełnowartościowy rycerz Jedi.
Zastanawiała się, jakie czekają ją nowe zadania, przygody i wyzwania. Wiedziała, że
stawi im czoło, bezpieczna w kojących objęciach żywej Mocy.
Den spojrzał na I-Five.
- No cóż - powiedział. - Wygląda na to, że mimo wszystko wyprawa na Coruscant
nie będzie cię kosztowała tyle, ile z początku przypuszczałeś.
- Jasne. Wystarczyło zniszczyć połowę planety - odparł android. - Jeżeli chcesz
znać moje zdanie, to dość wysoka cena. - Spojrzał na reportera. - A ty, Denie Dhurze? -
zapytał. - Dokąd się wybierasz?
Sullustanin zakołysał z namysłem fałdami policzkowymi.
Michael Reaves, Steve Perry
225
- Chyba jednak powinienem wrócić na Sullustę - powiedział. - Zdradzę ci, że
czeka tam na mnie bardzo pociągająca istota płci pięknej i jej liczna rodzina. Wszyscy
mają o mnie bardzo wysokie mniemanie.
- Już to mówiłeś - przypomniał android. - I to co najmniej kilka razy.
Den westchnął. Mógłby spędzić resztę życia jako szanowany patriarcha, ale...
łatwo było odczuwać tęsknotę za ojczyzną, kiedy wypacał resztę tłuszczu na
Drongarze, ale przypomniał sobie główny powód, dla którego opuścił ojczyznę: na
Sulluście okropnie się nudził.
- Myślę jednak, że Eyara nieprędko tam przyleci - mruknął do siebie. - Nie muszę
się bardzo spieszyć.
- Gdybyś rozglądał się za posagiem, przypadkiem wiem, że można nieźle zarobić
w Południowych Podziemiach na Coruscant - odezwał się I-Five. - A ja nie miałbym
nic przeciwko partnerowi, bo wtedy władze nie musiałyby się martwić, kto jest moim
właścicielem. Co prawda irytują mnie takie wybiegi, ale czasami bywają konieczne.
Reporter pokiwał głową. Zawsze mógł mieć nadzieję na oskubanie frajerów
podczas gry w sabaka w miejscach takich jak Klub Pozaświatowców. Nie szkodzi,
jeżeli jakiś czas zastanowi się nad propozycją Eyary, a przy okazji zarobi kilka
kredytów. Przeniósł spojrzenie na androida.
- Wiesz, co, I-Five? - zaczął. - Myślę, że to początek korzystnej znajomości.
Medstar II – Uzdrowicielka Jedi
226
E P I L O G
Kiedy już wszyscy wyszli z izby chorych, Jos Vondar i Tolk le Trene objęli się i
popatrzyli na usiane punkcikami gwiazd przestworza przez iluminator okrętu, który
opuścił system Drongara.
- Jesteś pewien, że chcesz się na to zdecydować? - zapytała Lorrdianka.
Jos kiwnął głową.
- Jestem pewien - powiedział. - A ty?
Tolk wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Pójdę za tobą choćby na koniec galaktyki - oznajmiła. - Tylko obiecaj, że nie
będę musiała zostać kucharką albo gosposią.
- Jeżeli sytuacja stanie się zbyt trudna do zniesienia, po prostu stamtąd odlecimy -
stwierdził Korelianin. - Nie pozwolę, żebyś żyła w poniżeniu, jestem jednak winien
krewnym i sobie, żeby chociaż spróbować ułożyć sobie życie.
- Po swojej stronie będziesz miał przynajmniej jednego krewnego - rozległ się
nagle głos za ich plecami.
Zaskoczony Jos odwrócił się i zobaczył starszego krewniaka Erela. Admirał stał
na progu i się uśmiechał.
- Poprosiłem o przeniesienie do Bazy Borellos na Korelii - ciągnął admirał. -
Jeżeli masz dość odwagi, żeby wrócić do ojczyzny i stawić czoło temu przesądowi, nie
mogę być gorszy od ciebie.
Jos wytrzeszczył na niego oczy, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Mówisz poważnie? - zapytał w końcu.
- Jak najbardziej - oznajmił Kersos. - Spędziłem prawie całe życie w samotności i
teraz, kiedy w końcu spotkałem siostrzeńca, nie zamierzam z niego rezygnować.
Tolk uściskała go serdecznie.
- Więc witaj w rodzinie, wujku Erelu - powiedziała.
Spoglądając na narzeczoną i starszego krewnego, Jos uświadomił sobie, że
przynajmniej pod jednym wzglądem walki toczone na powierzchni Drongara o
panowanie nad cudownym lekiem nie miały żadnego sensu. Prawdziwy środek
zaradczy na kłopoty nękające istoty ludzkie, czy jakiekolwiek inne, sklonowane,
organiczne czy cybernetyczne, został dawno odkryty. Stało się to przed tysiącleciami,
kiedy jeszcze inteligentne istoty kierowały ku gwiazdom podejrzliwe spojrzenia.
Niektórzy nazywali ten środek Mocą, inni miłością, jeszcze inni - tak jak im pasowało,
Jos wiedział jednak, że można go znaleźć nie na bagnach odległej planety, lecz w
niezbadanych zakątkach serca.
Nagle z głośnika pokładowego komunikatora wydobył się cichy trzask i
ostrzeżenie, żeby przygotowali się do wskoczenia do nadprzestrzeni. Kiedy włączyły
się jednostki napędu nadświetlnego, Jos ujął Tolk za rękę. Opuścili Rubieże i pomknęli
w kierunku jaskrawo świecącego środka galaktyki.