Ryszard Wójcik
UMARLI WRACAJĄ DO BAZ
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1968 r.
Okładkę projektował: Mieczysław Wiśniewski
Redaktor: Ireneusz Łapiński
Redaktor techniczny: Jolanta Michałowska
Korektor: Mieczysław Chanowski
W STALOWEJ OBRĘCZY
16 września 1941. Kronsztad.
Od świtu w całym porcie wyją syreny alarmowe. Nad grzmotem artylerii przeciwlotniczej piętrzy się
ogłuszający łoskot wybuchających bomb. Na niebie, ogołoconym z radzieckich samolotów, kołują jak sępy
formacje Junkersów. Są tak pewne łupu i czują się na tyle bezpieczne, że nie zbaczają z kursu nawet pod
gradem pocisków. Co chwila nurkują, znacząc trasę swojego lotu wykwitającymi w dole gejzerami ognia i
oleistymi kłębami dymu. Płoną składy portowe, to tu, to tam wybuchają wciąż nowe wysepki ognia. Nad
widniejącym w dali Leningradem od tygodnia ściele się gęstniejąca zasłona dymów. Tam piekło rozpętało
się 8 września; wieczorem tego dnia Niemcy zrzucili na miasto ponad sześć tysięcy bomb zapalających,
wzniecając sto kilkadziesiąt pożarów. Tutaj — w Kronsztadzie — piekło dopiero się zacznie. Wprawdzie
opasana morzem twierdza wydaje się być bezpieczna, ale tam, na lądzie... Jednostki 42, 55 i 23 armii
radzieckiej, a także główne siły floty znalazły się w okrążęniu. Dziś nieprzyjaciel po krwawych walkach
złamał opór 8 armii i dotarł w rejonie Strelny do wybrzeży Zatoki Fińskiej.
Tam, na morzu, u bram miasta, okręty floty prowadzą nierówny pojedynek z okopanymi na lądzie
bateriami wroga. Niemieckie działa biją ogniem bezpośrednim po mieście, okładają pociskami baseny portu.
Bateriom kronsztadzkich fortów odpowiada ogniem dwunastocalowych luf stojący na kotwicy okręt liniowy
Oktiabrskaja Rewolucja i — basem swoich siedmiocalówek — ciężki krążownik Maksym Gorki. Do wczoraj
z Morskiego Kanału wspomagał je skutecznie okręt liniowy Marat...
Zbliża się epilog wielkiej bitwy na wodach Bałtyku. Bitwy, która trwa już trzeci miesiąc i — jak dotąd
— przynosi Niemcom krwawe sukcesy.
Intensywne naloty bombowe na Kronsztad to złowroga oznaka pogarszającej się z dnia na dzień
sytuacji. Wokół Leningradu zacisnął się już stalowy pierścień blokady. Radziecka Flota Bałtycka,
wykrwawiona w nieustannych, uporczywych działaniach obronnych, kąsana przez przeważające siły
nieprzyjaciela, powietrzne i morskie, opuściła przed trzema tygodniami najważniejszą po Kronsztadzie bazę
morską na Bałtyku — Tallinn. Ewakuacja Tallinna przebiegała w skrajnie niekorzystnych dla jego obrońców
warunkach. Oba brzegi Zatoki Fińskiej znalazły się już wtedy w rękach Niemców, tory wodne zostały przez
nich zaminowane, w dogodnych do ataku pozycjach zaczaiły się niemieckie okręty podwodne i kutry
torpedowe, a na niebie królowała bezkarna Luftwaffe. Radzieckie lotnictwo, przeznaczone do osłony floty,
pod naporem niemieckich wojsk, osaczających Leningrad, zmuszone było wycofać się do baz położonych
tak daleko na wschód, iż wyruszający z Tallinna konwój znalazł się już poza jego zasięgiem. Było to
prawdziwie tragiczne szamotanie się w gęstniejącej z każdą godziną sieci. Należało także ewakuować
bronione zaciekle bazy na półwyspie Hanko i fortyfikacje na Wyspach Moonsundzkich. Wobec postępów
nieprzyjaciela na lądzie straciły one swą kluczową pozycję, polegającą na szachowaniu wejścia do Zatoki
Fińskiej. Gdy wreszcie podjęto spóźnioną decyzję o ewakuacji tych baz — droga powrotna do Leningradu
stała się zdradliwą pułapką. Straty były ogromne.
Ewakuowano Tallinn, wycofywano się po kolei z Wysp Moonsundzkich, czyniono przygotowania do
opuszczenia półwyspu Hanko. Wycofane z ognia jednostki i sprzęt pospiesznie przerzucano do
leningradzkiego „kotła”. Tam — na lądzie — w murach miasta i na jego bliskich przedpolach miała się
rozegrać rozstrzygająca bitwa frontu północnego.
PIĘŚĆ CZY ROZWARTE PALCE
Wszystko, co pływało na morzu — okręty, ludzi i sprzęt — podporządkowano jednemu zadaniu:
obronie Leningradu. Z pokładów ścigaczy i torpedowców schodzili na ląd marynarze — maszyniści,
minerzy, łącznościowcy, okrętowi artylerzyści... Trafiali wprost do okopów, a często, gdy nieprzyjaciel
przerywał pierścień obrony, z marszu szli do ataku. Topniały w bitwie i rozpraszały się na niezliczonych
pozycjach najlepsze kadry floty. W samym tylko wrześniu dowództwo floty skierowało na ląd ponad
trzydzieści tysięcy ludzi — dokładnie połowę stanu. Sztab Frontu argumentował nieustępliwie: aby utrzymać
miasto, trzeba zacisnąć wszystkie siły w stalową pięść. Metoda działania „rozwartymi palcami” — obrony
wszystkich możliwych odcinków frontu — nie zdała egzaminu. Zbyt wiele kosztowało utrzymywanie do
ostatka rozproszonych baz na Bałtyku. Za ich ewakuację płacono później po stokroć wygórowaną cenę.
Lądowi sztabowcy gotowi byli teraz do końca wyczerpać ludzkie zasoby floty. Nie było czasu na dyskusje.
Nad flotą zawisło widmo kompletnej zagłady.
I oto zacumowane u nabrzeży, zakotwiczone w basenach portowych Kronsztadu, wprowadzone do
wąskich koryt leningradzkich kanałów i odgałęzień Newy — stoją ze skierowanymi w niebo lufami dział na
poły opustoszałe okręty bałtyckiej armady.
Nie stoją bezczynnie. Większość z nich zamieniono w pływające baterie artyleryjskie, inne — mniejsze
— spełniają rolę punktów kierujących ogniem artylerii, jeszcze inne utrzymują komunikację na Newie i
wodach pobliskich jezior. W krytycznych dniach zacieśniającej się wokół miasta blokady środkami floty
udało się przewieźć wielkie zapasy żywności, składowane w fortach Kronsztadu. Zadanie to wykonały
transportowce pod nieustannym ostrzałem niemieckiej artylerii, lawirując między bombami i minami,
zrzucanymi do Zatoki po nocach przez niemieckie samoloty.
Flota nie chciała i nie mogła skapitulować. Zmieniła się tylko jej rola w obronie oblężonego miasta.
Teraz, gdy sytuacja zmuszała do zaniechania działań zaczepnych, trzeba było się przystosować do warunków
oblężenia. Ukryte w zakamarkach portu jednostki bojowe starannie maskowano, pokłady okrętów
pokrywano grubymi stalowymi pancerzami, pomosty i nadbudówki okrywano belami bawełny, przekonano
się bowiem, że bawełna stanowi znakomitą osłonę przed odłamkami. Dla oka niemieckiego pilota
zamaskowane okręty stanowiły trudne do rozpoznania cele. Na podstawie lotniczych obserwacji Niemcy
doszli do pochopnego wniosku, którego nie omieszkali obwieścić całej Europie — że dla radzieckiej floty
wojennej na Bałtyku nastały ostatnie dni. Sądzili, że po krwawej ewakuacji Tallinna i ciągłych
bombardowaniach Kronsztadu większość radzieckich okrętów została zatopiona, a pozostałe są bądź
poważnie uszkodzone, bądź znajdują się w tak szczelnym zamknięciu na redach Kronsztadu i w ujściu
Newy, iż nie ma mowy o ich aktywnych działaniach. Jednakże sami widocznie nie bardzo w to wierzyli,
skoro postanowili wycofać z Bałtyku dwa liniowe okręty — Tirpitz i Scharnhorst. W ślad za nimi opuściła te
wody cała flotylla torpedowców. Dziwne również było i to, iż z jakichś względów poniechali otwartych
działań przeciw radzieckim okrętom, mimo iż armii niemieckiej musiało bardzo zależeć na szybkim
zagwarantowaniu łączności morskiej z Finlandią.
„JEDYNIE OKRĘTY PODWODNE...”
Na posiedzeniu Rady Wojennej floty kontradmirał Rall, analizując sytuację radzieckiej marynarki na
Bałtyku, powiedział do zebranych oficerów:
— Nie mając zagwarantowanej swobodnej komunikacji na morzu, frontowa maszyneria Niemców
doznawać będzie na lądzie ustawicznych awarii. Jest to bardzo czuły, newralgiczny punkt tego teatru działań
wojennych. — Końcem pałeczki admirał powiódł w stronę wybrzeży Szwecji. Ruch ten nie wymagał
żadnych komentarzy. Wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę z wielkiego znaczenia, jakie ma dla
Niemców ta droga. Przewozili nią z neutralnej Szwecji najcenniejsze surowce strategiczne w zamian za
złom, wywożony z okupowanych terenów. — Ale... — admirał popatrzył znacząco po zebranych — uderzyć
w ten punkt mogą jedynie nasze okręty podwodne...
Stwierdzenie to było krótkie, lakoniczne. Właściwie nie wymagałoby komentarzy, gdyby nie fakt, iż dla
obecnych musiało zabrzmieć jak całkowicie nierealny frazes. Któż mógł bowiem w tych warunkach myśleć
poważnie o rozwarciu stalowych szczęk pułapki i o wyjściu do działań na pełne morze? Podobny plan mógł
się zrodzić tylko w urojeniach fantasty.
16 września.
Niemieckie bombowce polują na Marata. Zbyt wiele zalał sadła za skórę atakującej piechocie,
ostrzeliwując z dział przedpola Strelny. Artyleria wroga wymacała go wczoraj w Kanale Morskim. Płytko,
nie bardzo było gdzie manewrować — pociski zaczęły kłaść się w celu. Na przystani węglowej trafiony
celną salwą dogorywał Pietropawłowsk. Z kolei gejzery wybuchów objęły Maksyma Gorkiego. Torpedowiec
Stiereguszczyj również otrzymał kilka trafień...
I oto pokiereszowany Marat rzuca kotwicę w Kronsztadzie. Tu artyleria przeciwlotnicza zdaje się
stanowić dostateczną osłonę. Ale nie jest tak dobrze... Niebo kotłuje się od wybuchów, równomierny łoskot
dział przeciwlotniczych słabnie wobec coraz gęstszych detonacji bomb. Coraz bliżej, coraz bliżej...
Nad dachami warsztatów portowych pojawiły się nagle dwa Junkersy, a później cała dziesiątka. Lecą
nisko, bardzo nisko, w kierunku Marata. Jeszcze nie dziś, dopiero za kilka dni dokonają swego dzieła. Okręt,
trafiony tysiąckilogramową bombą, zachłyśnie się potężnym wybuchem własnych komór amunicyjnych...
Teraz Junkersy wykryły inny cel: okręty podwodne!
Stoją bezradnie, jak zagonione do saka ryby, wzdłuż wysokich nabrzeży. Ale w ich obłe, długie cielska
niełatwo trafić. Kołyszą się od bliskich wybuchów, wyrzucone z dna tony iłu oblepiają pokłady, na których
ogłuszeni, czarni od błota marynarze przywarli do plujących ogniem cekaemów. Za chwilę rozpocznie się
następny nalot.
Dowódca jednego z tych okrętów czuje się szczególnie bezsilny. Jednostka, którą dowodzi, od
pierwszego dnia wojny jest faktycznie stosem pływającego złomu. Bez jednego wystrzału, bez jednej choćby
minuty walki...
BEZZĘBNY SZCZUPAK
Szcz-303 należy do najstarszych okrętów na Bałtyku. Prawdę mówiąc, jeszcze przed wybuchem wojny
skierowano go na emeryturę. Miał być okrętem szkoleniowym. Ale i w tej roli nie mógł już pełnić służby.
Pływanie na nim wiązało się z coraz większym ryzykiem. Trzeba było przeprowadzić kapitalny remont.
Dokonano wielu przeróbek, wymieniono wiele mechanizmów, jednakże gdy doszło wreszcie do pierwszej
próby, załoga daleka była od zachwytu.
— Spróbuj pływać taką trumną! — mówiono. Kiedyś okręt nosił mniej groźną nazwę — „Jazgarz”,
teraz nazwano go bardziej wojowniczo; „Szczupak”.
— Cóż z tego — wzdychali marynarze — kiedy ten szczupak słabszy od jazgarza...
W chwili wybuchu wojny remont doprowadzony był zaledwie do połowy, a lista wykrywanych wciąż
nowych defektów, zamiast maleć, z każdym dniem wydłużała się. Ostatecznie specjaliści orzekli, że okręt
może uratować jedynie „normalny” remont na pochylni w stoczni. „Normalny” remont — w warunkach
zagrażającego miastu całkowitego okrążenia!
Dowódca Szcz-303, Trawkin, nie mógł nawet marzyć o zaplanowanych próbnych manewrach na
pełnym morzu — Niemcy obsiali z samolotów minami magnetycznymi wszystkie wyjścia z bazy. Koledzy
Trawkina zdążyli przynajmniej do tego momentu zmierzyć się z nieprzyjacielem, niektórzy mieli już na
koncie bojowym pewne sukcesy, a ten nieszczęsny „Jazgarz” ani rusz nie chce się zamienić w zwinnego,
drapieżnego szczupaka!
Artyleria nadbrzeżna z Kronsztadu ponad wodami Zatoki salwą przydusza do ziemi atakującą
niemiecką piechotę. Przez lornetkę widać dymy nad płonącym u ujścia Newy Pietropawłowskiem.
Okaleczony bombami Marat chowa się pod niepewną osłonę kronsztadzkich baterii przeciwlotniczych.
Sytuacja rozwija się bardzo niepomyślnie dla floty. Niektórzy powiadają, że na nic się ona teraz nie przyda
— losy bitwy o Leningrad zostaną rozegrane nie tutaj, w zaryglowanych minami i sterroryzowanych z
powietrza zatoczkach i basenach portów, ale tam — w okopach u bram miasta.
— My się tu opalamy — mówili do siebie z wyrzutem marynarze — a oni tam...
Pokazywali przy tym widoczne gołym okiem dymy na lądzie. Wielu zgłasza się na ochotnika do
oddziałów szturmowych. Być może już za kilka godzin znajdą się na pierwszej linii ognia, idąc z karabinem
do ataku. Nie wiadomo, co stanie się ze „Szczupakiem”, co będzie z całą Flotą Bałtycką. Teraz obowiązuje
jeden nakaz: „Wszystko dla frontu, wszystko dla miasta”.
Mijają kolejno dni największego napięcia, najkrwawszych, decydujących walk: 21, 22, 23 września...
W dniu 23 września zmasowany atak 185 samolotów niemieckich miażdży Marata. Ginie dowódca i
wielu marynarzy. Ciężko trafiony zostaje również Maksym Gorki. Ale z pozostałych okrętów co najmniej
trzysta dział wspomaga działania własnej piechoty. Nie zabrakło w tym pojedynku także dział historycznej
Aurory. Wymontowane z okrętu i umieszczone na Wzgórzach Pułkowskich, wypisały i one swą rubrykę w
rachunku tej bitwy.
26 września niemiecki atak został powstrzymany. Linia frontu znieruchomiała. Skrępowany ciasną
obręczą okrążenia Leningrad znalazł się na wiele miesięcy w blokadzie.
TRUDNIEJ ŻYĆ NIŻ UMIERAĆ
Połowa października.
W nie opalonym wnętrzu teatru, nad głowami stłoczonych ludzi, gęstnieją obłoczki oddechów. Szatnia
nieczynna. Widzowie, przeważnie marynarze, siedzą na sali w czapkach-uszankach i wojskowych
płaszczach. Członkowie orkiestry, opatuleni w szaliki i palta, chuchaniem usiłują rozgrzać zmarznięte palce.
Za chwilę rozpocznie się kolejne przedstawienie Traviaty. Oto zabrzmiały już pierwsze dźwięki uwertury.
Prawie w tej samej chwili gdzieś za ścianą sali, jakby zza kulis, rozlega się dudniący łoskot zenitówek...
Siedzący w drugim rzędzie kapitan lejtenant Łoszkariow chwyta za rękę inżyniera Korża:
— To szaleństwo!
Na scenę wybiega lekkim, tanecznym krokiem Violetta — wesoła, roześmiana, taka jaka bywała w
dziesiątkach innych przedstawień, w lekkiej przewiewnej sukience, z obnażonymi ramionami, delikatna,
ulotna. W taki mróz! Jej dziewczęcy głos wypełnia po chwili salę. Zdumiona widownia zastygła w podziwie.
Na drugi dzień dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, kapitan 2 rangi Tripolski, przywołuje do
siebie inżyniera Korża i oznajmia krótko:
— Wykona pan pilne zadanie. Miasto potrzebuje naszej pomocy. Niech pan dobierze sobie dwóch
motorzystów, takich co mają więcej siły, i proszę udać się na cmentarz serafimowski. Mają tam jakieś
kłopoty z koparką.
— Tak jest! — odpowiada krótko Korż, którego głos bynajmniej nie zdradza entuzjazmu.
Pod zlodowaciałym pokładem S-7 niełatwo wyszukać dwóch ludzi, którzy mieliby za wiele sił.
Tygodnie głodu zrobiły swoje. Wreszcie jednak znaleźli się. Z trudem pokonując potężne zaspy śniegu na
drodze do miasta, pytają inżyniera:
— Co tam jest do roboty? Jakie to pilne zadanie?
— Nawaliła jakaś koparka. Mieliście już z czymś takim do czynienia?
— Na okrętach podwodnych koparek nie ma...
Korż wolałby przerwać tę rozmowę. Może źle zrozumiał polecenie? Koparka — to jasne, ale co u licha
ma z tym wspólnego cmentarz?
Kroczą dalej ulicami zasypanego śniegiem miasta. Mijają niekończący się pochód cywilów. Ludzie
parami i pojedynczo ciągną za sobą sanie, dziecięce saneczki, zaimprowizowane z kawałków drewna płozy...
Jedni wiozą wydobyte z gruzów i pogorzelisk kawałki drzewa, inni jakieś tłumoki. Co pewien czas spod
koców i szmat widać zwisającą rękę lub nogę. W pewnej chwili marynarzom udaje się zatrzymać
ciężarówkę. Umazany smarem, zły kierowca na uginających się nogach wychodzi z szoferki.
— Czego, u diabła, drzecie gęby? Tak się wami pali do towarzystwa? — Ruchem ręki odsunął plandekę
okrywającą budę. — No, czego stoicie? Włazić!
Obaj motorzyści cofnęli się: platforma wypełniona była trupami.
Odtąd nie próbowali zatrzymywać przejeżdżających samochodów.
Na zaśnieżonym cmentarzu ludniej było niż na Newskim Prospekcie. To tu właśnie, do ostatniej
przystani, docierały saneczki pojedynczych cywilów, tu zostawiały swój niesamowity ładunek wypełnione
po brzegi ciężarówki. W miejscu, do którego zaprowadził przybyłych zarządca cmentarza, zobaczyli długi,
głęboki rów z opuszczonymi na dno żuchwami potężnej koparki. Drugi kraniec rowu już się wypełnił
trupami cywilów i wojskowych.
Z ramienia nieruchomego stalowego kolosa zwisały porwane liny...
— A więc to jest ta nasza robota! Nasze „pilne zadanie” — powiedział inżynier Korż.
Obaj motorzyści bez słowa przystąpili do naprawy lin.
AKCJA „ŻN”
„Bezzębny Szczupak” (Szcz-303) został w ostatnich dniach października przyholowany na nowe
miejsce postoju. Zdemontowany okręt Trawkina, wraz z innymi okrętami, znalazł zaciszny kąt na Newie, tuż
u samej burty zakotwiczonej naprzeciw Ermitażu Gwiazdy Polarnej. Było to oczywiście względne „zacisze”;
pociski niemieckiej artylerii dolatywały i tutaj, wyrywając z nabrzeża kawały granitu, wzbijając wysokie
fontanny na Newie, ale marynarze uważali ten kąt za bezpieczny i... nie mylili się bardzo: ani jeden z
zacumowanych tu okrętów nie doznał poważniejszych uszkodzeń, mimo iż Niemcy robili wszystko, aby
lokatorom tego „schroniska” spędzać sen z powiek. Nocami ich pojedyncze samoloty zrzucały w górze rzeki
dryfujące miny, które spływając z prądem, miały burzyć mosty i zagrażać cumowanym u nabrzeży okrętom.
Na rzece dostrzeżono to w porę: przed każdym okrętem, przed każdą pływającą bazą wystawiono
posterunki, których zadaniem było niszczenie podejrzanego celu nawodnego. Przeznaczono ponadto dla
osłony stare drewniane barki, które spełniały rolę skutecznych tarcz, zagradzając drogę minom.
W obszernym salonie Gwiazdy Polarnej — niegdyś, przed rokiem 1917, komfortowego carskiego
jachtu — zbierali się teraz na narady dowódcy okrętów podwodnych i dowódcy sąsiadujących baz:
Smolnego, Irtysza, Oki, Ageny. Na jednym z takich zebrań flagowy mechanik brygady inżynieryjnej,
Bujwolow, w krótkich, zwięzłych słowach naszkicował najbliższą perspektywę uwięzionej w Leningradzie
floty.
— Towarzysze — powiedział, patrząc zebranymi prosto w oczy. — Na wiosnę okręty podwodne, wyjdą
w morze. Taka jest dyrektywa sztabu. Zresztą, któż z was nie pragnie opuścić tego więzienia?
Rzeczywiście, któryż dowódca okrętu chciałby tkwić ze swoją załogą bezczynnie, niby ryba złowiona
do saka, tuż o krok od morza, po którym kręciły się prawie bezkarnie niemieckie transporty, dowożąc do
armii oblegającej Leningrad wojsko i zaopatrzenie pierwszej potrzeby? Żaden z tych ludzi nie wątpił, że
przyjdzie kolej i na jego torpedy...
Okręty wmarzły w lód. Wydawały się na Zawsze unieruchomione i bezbronne. A jednak żyły. W
stalowych trzewiach zaczajonych rekinów kipiała wytężona, niezmordowana praca. Remontów nie
przerywano ani na chwilę. W nielicznych czynnych jeszcze fabrykach robotnicy pracowali po dwanaście
godzin — całą dobę na dwie zmiany, Załogi nie opuszczały fabryk, sypiając w halach przy maszynach.
Ludzie słaniali się na nogach. Robotnikom wydawano dziennie po 125, a wojskowym po 200 gramów
chleba, w dodatku niepełnowartościowego, doprawianego zielskiem i otrębami.
Marynarze pracujący na okrętach zacumowanych nie opodal Letniego Sadu zorganizowali brygadę
zbieraczy liści. Wygrabione spod śniegu liście klonów, grabów i dębów po odpowiedniej obróbce w fabryce
tytoniu imienia Urickiego zaspokajały potrzeby co zagorzalszych palaczy.
Pewnego dnia inżynier Andriuk, któremu polecono rozwiązać łamigłówkę, jaką stanowił niewątpliwie
problem zaopatrzenia pływających baz w paliwo, zwołał na Irtyszu naradę specjalistów. Powitał ich
pytaniem bez ogródek:
— Co robić? Paliwo się kończy.
Niestety, niełatwo było dać na to odpowiedź. Pływające bazy okrętów podwodnych — duże i na ogół
dobrze wyposażone okręty i statki — od czasu zablokowania Zatoki Fińskiej przez Niemców i zamknięcia w
kleszczach frontu oblężonego miasta spełniały rolę koszar dla załóg zimujących okrętów, mieściły w sobie
warsztaty naprawcze i składy, wypełniały także szereg innych funkcji, nie mniej ważnych i uciążliwych.
Okręt-baza Smolnyj, przycumowany obok gmachu Admiralicji (gdzie pomimo nalotów i sięgających tu
pocisków artyleryjskich biura floty były cały czas czynne), z niemałym trudem zaopatrywał ten ogromny
budynek w prąd elektryczny.
Gwiazda Polarna dostarczała pary, energii elektrycznej i wody do podziemi Pałacu Zimowego, gdzie
rozlokował się szpital. W Ermitażu pozostały nadal tysiące obrazów, bezcennych dzieł sztuki. Aby ocalić te
skarby od zniszczenia, trzeba było w ogromnych salach utrzymywać stałą temperaturę.
Mieszkańcy tej dzielnicy, a także żołnierze i marynarze, udający się codziennie z wiadrami do przerębli
na rzece, ilekroć przechodzili koło Ermitażu, przystawali u jednego z okien na pierwszym piętrze, skąd
zwisał długi kabel elektryczny, biegnący do stojącego w pobliżu okrętu podwodnego. Wszyscy wiedzieli: za
tym właśnie oknem mieszka i pracuje dyrektor Ermitażu, akademik I. A. Orbeli. Ten wybitny uczony
pozostał w oblężonym mieście, na posterunku obok swych skarbów. Jego wypowiedzi radiowe i artykuły
zamieszczane w gazetach podtrzymywały ducha obrońców Leningradu.
Irtysz, pod którego pokładem znalazł kwaterę sztab brygady okrętów podwodnych, pełnił ponadto
funkcję zapasowej elektrowni Smolnego, dostarczając jednocześnie światła i ciepła do Instytutu
Bibliotecznego imienia N. K. Krupskiej, zamienionego na szpital.
Tego roku zima zaczęła się niespodziewanie wcześnie. Zanim jeszcze spadł śnieg, chwyciły silne
mrozy. W mieście szybko topniały zapasy opału. Przystąpiono do rozbiórki drewnianych domów w Nowej
Wsi, palono meblami. Stanęły wodociągi, zamarzła sieć kanalizacji. Nawet w piekarniach zabrakło wody.
I znowu wezwano na pomoc marynarzy. Mechanicy-podwodnicy przystąpili do uruchomienia pomp
napędzanych silnikami Diesla, a tymczasem ich koledzy nosili do piekarni wodę w wiadrach.
— A więc? — powtórzył swe pytanie inżynier Andridk. — Co będziemy robić za dzień, za dwa? Na
bazach paliwo się kończy. Towarzysze... Czy są jakieś projekty?
Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza. Nikt się nie kwapił do zabrania głosu. Wreszcie odezwał się
lejtenant Kulczycki, dowódca Smolnego:
— Mówią, że rada miejska zezwoliła na rozbiórkę drewnianych trybun stadionu. Drewno zabrali
piekarze... Może nam pozwolą rozebrać drewnianą wyściółkę ulic? — Kulczycki niepewnie rozejrzał się po
twarzach obecnych. — Te drewniane kostki, przesycone smołą, mogłyby się palić nie gorzej od koksu.
Ale i tym razem nikt się nie odezwał. Drewniane nawierzchnie ulic, wyłożone regularnymi
sześciokątnymi klockami, stanowiły dumę Leningradu. Były trwałe i znakomicie głuszyły uliczny liałas.
— Ludzie nam za to nie podziękują — rzekł wreszcie zafrasowany Andriuk. — Szkoda nawierzchni...
— Na Gwieździe Polarnej mazut już się skończył — wtrącił lejtenant Sewastianow. — Przerobiliśmy
kotłownię na paliwo twarde. Ale i węgla już brak. Tyle tylko zostało, żeby kowale mieli trochę pod ręką.
Nasi palacze zaczynają po cichu palić asfaltem. Kopci się nie najgorzej, ale dobywać go trudno: kujemy
łomami ulice...
Lejtenant Pirożny z Irtysza ostrożnie zapytał:
— A w ostateczności nie dałoby się palić smarem?
Andriuk aż podskoczył na krześle:
— W żadnym wypadku! Odpowiada pan głową za każdy kilogram smaru! Ciekawym, z czym pan
wyjdzie w morze na wiosnę, gdy teraz przepuścicie swoje zapasy przez komin? Towarzysze! Musimy
znaleźć jakieś rozwiązanie. Musimy znaleźć węgiel! Szukajcie w mieście pod śniegiem, wszędzie, gdzie
tylko się da. Jest to w tej chwili nasza najważniejsza operacja bojowa. Nazwiemy ją w skrócie umownie:
„ŻN”. Co to znaczy, dowiecie się później.
W operacji „ŻN” wzięły udział wszystkie załogi okrętów podwodnych. Węgiel znaleziono. I to nawet
więcej, niż się go spodziewano. Sewastianow trafił na wielką hałdę węgla niemal na samej linii ognia, tuż
pod Niewską Dubrowką. Cały ten teren ostrzeliwano z niemieckich okopów. Trzeba było podkradać się do
hałdy nocami, choć i wtedy rwały się wokół pociski. Ale odtąd węgiel płynął do baz nieprzerwanym
potokiem.
Marynarze łamali sobie głowę: co znaczy tajemniczy skrót „ŻN”?
Andriuk milczał.
— Nie próbowaliście odgadnąć sami? — pytał.
— Próbowaliśmy. Wychodzi rozmaicie: „życia nauczy”, „żelazne nerwy”... To nam pasuje najlepiej. A
może „życiowo niezbędne”?...
Andriuk nadal uśmiechał się tajemniczo.
— W porządku — powiedział wreszcie. — Znaczy, trafnie dobrałem kryptonim. Nie wiedziałem, że aż
tyle znajdziecie rozwiązań.
Z DZIENNIKA TRAWKINA
Szcz-303, zacumowany do burty Gwiazdy Polarnej, wmarzł głęboko w lód... W przedziałach okrętu,
błyszczących zawsze, wypucowanych do czysta, dymią prowizoryczne piecyki-burżujki. Kopeć i sadza
mieszają się ze szronem, pokrywającym grubą warstwą stalowe burty i tarcze przyrządów. We wnętrzu
okrętów panują arktyczne chłody, mimo to ani na chwilę nie ustaje stukot młotków, zgrzyt metalu, jazgot
wiertarek. Ludziom palce przymarzają do żelaza. Bladzi z wyczerpania, głodu i zimna, ledwie trzymają się
na nogach. Codzienna racja żywności pozwala zaledwie na utrzymanie nikłej wegetacji organizmu.
Chwilami brakuje sił, żeby wspiąć się po trapie na pokład. A jednak marynarze pracują bez wytchnienia.
Tutaj, na okręcie, i tam — w oblężonym mieście.
19 listopada 1941 r. Wracałem ze sztabu. W drodze trafiłem na dwa naloty. Pierwszy przesiedziałem
pod łukiem mostu na ulicy Piaskowej, drugi zastał mnie akurat pośrodku Litiejnego Mostu. Zenitówki biły
jak oszalałe. Nie wiem, jakim cudem uszedłem cały spod gradu odłamków.
21 listopada. Przed chwilą zakończyło się zebranie załogi. Moi ludzie zobowiązali się przeprowadzić
remont okrętu, zanim ruszą na rzece wiosenne lody. Wspaniali chłopcy! Wychudły, pozieleniały z zimna
motorzysta Lebiediew wycedził przez zęby: „Ech, poczekajcie, dranie! Przyjdzie i na was kolej, spróbujecie
jeszcze na sobie naszych torped”. Nienawiść do wroga tkwi w każdym z tych ludzi jak dynamit!
24 listopada. Dwa alarmy: artyleryjski i lotniczy. Jednocześnie polowały na nas Junkersy i macały z
daleka działa ciężkiego kalibru. Bomby i pociski padały blisko naszego „Szczupaka”. Załoga nie przerywała
pracy.
28 listopada. W tym miesiącu dwukrotnie zniżano racje chleba. O zmierzchu ku Gwieździe Polarnej
podeszła moja żona. Jej widok wstrząsnął mną do głębi. Kredowobiała twarz, zapadłe policzki i oczy, z
których bezwolnie płynęły łzy.
— Wania, co robić? Wybrałam już całą żywność, na kartki na trzy dni naprzód. Dzisiaj dzieci nie mają
co jeść. I jutro to samo. Dziewczynki płaczą z głodu...
Dzieci... Jedna córeczka ma półtora roku, druga dwa i pół, a najstarsza ukończyła cztery. Jak je
ratować? Wyskrobałem trochę okruchów sucharów, trochę masła, kilka kawałków cukru — tyle, ile
zdołałem uzbierać, przez trzy tygodnie odejmując od własnych racji. Dla sześciorga nie wystarczy na jedną
kolację. Oddałem jeszcze żonie kupon sukna (nie zdążyłem sobie zamówić płaszcza) — może uda się jej
wymienić to na chleb.
29 listopada. Wróciłem przed chwilą z kubryka na bazie. Marynarze postawili na zebraniu sprawę mojej
rodziny. Rugali mnie za ukrywanie rozpaczliwej sytuacji. Podjęli beze mnie decyzję, że będą się odtąd
dzielić ze mną okruchami swoich mizernych porcji. Oczywiście jako dowódca okrętu zakazałem im tego:
każdy musi zjadać swoją porcję sam. W podobnej sytuacji znajduje się wielej rodzin. Nasze porcje nie
wystarczą dla wszystkich.
10 grudnia. Wczoraj nasze wojska wyzwoliły Tichwin. Na twarzach zebranych w kubryku marynarzy
radosne uśmiechy. Może oznacza to przełom? Może nastał koniec blokady?
16 grudnia. Od rana marynarze ćwiczą taktykę walki na lądzie. Ze szczególną pasją trenują bój na
bagnety. Akurat w czasie krótkiej przerwy radio podało wiadomość: nasi dali Niemcom łupnia pod Moskwą!
18 grudnia. Nasi zajęli Kalinin! Droga od Tichwina do Wołchowa nareszcie wolna! Może już wkrótce
uda się wywieźć na tyły moją rodzinę. Byle tylko szybciej to nastąpiło!
19 grudnia. Transport miejski w bezruchu. Osłabieni z głodu robotnicy muszą teraz dochodzić do swych
fabryk pieszo, czasem z drugiego krańca miasta. Wielu z nich ginie po drodze z głodu, chłodu i od
niemieckich pocisków. A jednak ludzie ci codziennie na nowo podejmują pracę, remontują czołgi i okręty,
produkują pociski i miny. Prawdziwi bohaterowie.
20 grudnia. Trwają nieustanne ostrzały artyleryjskie i bombardowania. Wiele domów uległo
zniszczeniu. Całe dzielnice pozostają bez wody i światła. Paliwo się skończyło.
Nie opodal Gwiazdy Polarnej marynarze wykuli w grubym lodzie przeręblę. Cywile schodzą na lód z
wiadrami, czerpią wodę i na saneczkach wywożą. Nierzadko jest to ich ostatnia wyprawa — nieruchome
ciała pozostają długo na lodzie.
25 grudnia. Jakże niewiele trzeba człowiekowi do szczęścia! Przed chwilą wpadł do kabiny politruk z
sąsiedniego okrętu. „Zwiększyli — krzyczy — zwiększyli!” Cały promienieje radością. I rzeczywiście: racje
chleba od dnia dzisiejszego zostały zwiększone. Robotnicy dostali po 350, a osoby na utrzymaniu po 200
gramów chleba.
26 grudnia. Przez jezioro Ładoga otwarto regularną komunikację z resztą kraju. Kolumny samochodów
przywożą teraz do miasta mąkę, cukier, masło, mięso, tytoń, medykamenty. Samochody jadą nieprzerwanym
sznurem, nie zważając na bliskie sąsiedztwo wroga, bez względu na bombardowania. Tą samą drogą
(rzeczywiście „droga życia”) wywozi się chorych i rannych, kobiety i dzieci.
6 stycznia 1942 r. Iljin świętuje dziś swój wielki sukces. W południe zameldował u mnie w kajucie:
„Rufowe i dziobowe stery zanurzenia działają normalnie!” Jest to rzeczywiście wielki sukces. Sternicy i
elektrycy zmagali się z tymi kapryśnymi mechanizmami przez wiele tygodni.
25 stycznia. Byłem przez kilka godzin w domu. Okna zabite dyktą, ściany poczerniały od dymu z
żelaznego piecyka. Żona, wychudła, z pociemniałą twarzą, ledwie porusza się po mieszkaniu. Córeczki z
szarymi twarzami dystrofików, okręcone w szmaty i koce, siedzą jedna obok drugiej na łóżku i jedzą zupę ze
stolarskiego kleju. A za ścianami niedaleko słychać wybuchy pocisków.
11 lutego. Dni coraz dłuższe. Już niedaleko wiosna. Znowu zwiększono porcje żywności. Od dzisiaj
wydają nam po 800, a robotnikom po 500 gramów chleba.
17 lutego. Cały dzień trwało seminarium dla dowódców okrętów. Na makietach i specjalnych
przyborach ćwiczyliśmy strzelanie torped do celu. Przyjemne uczucie: według wykreślonego przeze mnie
schematu wszystkie torpedy dosięgły celu.
23 lutego. Dzień Armii Czerwonej. Nastrój znakomity: wykonaliśmy zobowiązanie — remont okrętu
został zakończony.
24 lutego. Telegram od żony: Przybyliśmy do Uljanowska. W drodze umarła matka. Odmroziłam sobie
obie stopy, grozi mi amputacja. Czekam na twoją zgodę. Dzieci zdrowe. Całują. Lida. Oblałem się zimnym
potem, czytając te słowa. Pobiegłem natychmiast do naszego lekarza, pułkownika Tichona Aleksiejewicza
Kuźmina. Jest to znakomity lekarz i towarzysz! Wysłuchał mnie uważnie, a następnie w mojej obecności
podyktował telegram do Lidy — całą instrukcję, co i jak należy robić. Nogi ratować za wszelką cenę!
23 marca. List od żony: zdrowie powraca, zaczyna powoli chodzić (kochany Tichon Aleksiejewicz —
to jego zasługa!). Dzieci wyglądają lepiej.
12 kwietnia. Znowu Niemcy wymacują pociskami naszą bazę. Wybuchy są tak bliskie, że cały nasz
„Szczupak” kołysze się i drży. Wsłuchujemy się z napięciem w każdy zbliżający się gwizd. Tylko tego
brakowało, aby po tylu miesiącach pracy jakiś zabłąkany pocisk unicestwił cały wysiłek.
Żona pisze: nogi całe i zdrowe.
16 kwietnia. W mieście ruszyły tramwaje. Ich dalekie dzwonki brzmią dla nas jak najpiękniejsza
muzyka.
Lód na Newie pociemniał, skruszył się i pofałdował. Lada dzień zacznie płynąć kra, a w ślad za krą
wyjdą w morze nasze okręty!
KAJDANY PĘKAJĄ
— Lody ruszyły!
Umazani smarami, wycieńczeni motorzyści po kolei wynurzają się z ciemnych wnętrz. Na okrętach,
przyczajonych u newskich nabrzeży, na pokładach okrętów-baz widać wiele nieruchomych sylwetek. Nawet
ostry, wilgotny podmuch wiosennego wiatru nie jest w stanie wpędzić tych ludzi pod pokłady. Jeszcze
chwilę, jeszcze choć minutę chcieliby sycić oczy widokiem, na który czekali tyle miesięcy.
Newa ruszyła! Bure zwały kry suną z łoskotem ku morzu jak potężna armada. Na grzbietach lodowych
brył, unoszonych wartkim prądem, ślady zimowej gehenny: przymarzłe do lodu trupy, szczątki
roztrzaskanych samochodów, resztki barek...
Lodowe okowy, które więziły przez zimę unieruchomione okręty, prąc niepowstrzymanie naprzód, ku
Zatoce, oczyszczają z dryfujących min tory wodne. Co jakiś czas, poprzez odległy łoskot, kanonady,
dochodzi aż do pokładu Gwiazdy Polarnej charakterystyczny odgłos detonującej miny. Załogi okrętów
ukrytych na Newie nie mają za wiele czasu na wysłuchiwanie tych pirotechnicznych koncertów: przez całą
dobę kipi tu wytężona praca.
Na pokładzie S-7 ludzie biegają jak w ukropie. Odbywa się tam właśnie jedna z tych „chirurgicznych”
operacji, gdy ciężko chorego pacjenta — okręt podwodny — przywraca się życiu jedynie na skutek
zastosowania prawdziwie znachorskich zabiegów.
— Uwaga, Piskunow! — stojący na pokładzie starszyna Golenko krzyczy w dół do ubranego w
skafander nurka. Ten go i tak nie słyszy. Usiadł na krawędzi wykutej przerębli i spełza w bulgocący czarny
otwór. Golenko rozwija gumowy wąż i ostrożnie zwalnia linkę sygnałową. Miczman Jurkiewicz przykucnął
nie opodal ze słuchawkami na głowie i mikrofonem w ręce. Po chwili Piskunow zniknął pod lodem. Teraz
tylko Jurkiewicz wie, co się dzieje z nurkiem. Słyszy w słuchawkach jego ochrypły głos:
— Śruba... tak, widzę ją nareszcie! A niech to diabli!
— Co widzisz? Gadaj! — denerwuje się Jurkiewicz i spogląda do tyłu, na wszelki wypadek, bo cała ta
operacja została zaprojektowana głównie przez niego, w tajemnicy przed „naczalstwem”. Okręt jest już
prawie gotów do podjęcia walki, tylko ta śruba... Uległa awarii jeszcze na jesieni. Licho wie, jakie to
uszkodzenie. Czekać na remont w doku? Nikt nawet o tym nie marzy: w Leningradzie nie ma doków. A więc
kapitulacja?
— Śruba... — chrypi spod lodu Piskunow — na szmelc! Brak jednego pióra, dwa skręcone. Klops!
Nagle słychać przerażony głos Golenki:
— O rany! Kra!
— Nie wrzeszcz! — piekli się Jurkiewicz. — Nurek mi ogłuchnie.
Ale i on już widzi, co się święci.
— Piskunow! Wyłaź! I to już! — mówi do mikrofonu siląc się na spokój. Ale nerwy nie wytrzymują,
więc krzyczy ile sił: — Wyłaź, do jasnej cholery! Nikt cię nie ciągnie, to kawał lodu zaczepił o rurę
gumową. Ostrożnie! Uważaj na lód...
Na rzece niespokojne wiry skierowały nagle na okręt całe zwały lodu. Niesione prądem kry, piętrząc się
jedna na drugą, z trzaskiem i łomotem dotarły aż do burty i nagle wykuta przeręblą zaczęła się kurczyć i
maleć w oczach. Jeszcze chwila i... w wąskiej szczelinie ukazał się hełm nurka, a zaraz potem on sam.
Ciągnięty przez kolegów z całych sił na linie do góry, wypełzł na lód. W samą porę! Okręt zatrząsł się pod
naporem, aż zazgrzytały grube stalowe cumy.
Na drugi dzień Piskunow znowu zaryzykuje. I w końcu połamana śruba zostanie zdjęta pod wodą,
wydobyta i — z braku laku — umiejętne ręce inżyniera Kulczyckiego przyspawają jej nowe pióra, a
marynarze — ręcznie, pilnikami — przez wiele dni nadawać jej będą pożądany profil, aż dokładnie
zbalansowana, wyważona i odpolerowana wróci na dawne miejsce i sprawnie popchnie okręt ku ujściu
Newy.
Zanim to jednak nastąpi...
— Towarzyszu dowódco! — sternik Krutkowski z takim impetem skoczył do włazu, że o mały włos nie
przewrócił dowódcy okrętu, Trawkina, którego w pierwszej chwili nie poznał. — Diakow... „Malutka”
wychodzi! — i zanim zdążył cokolwiek z sensem wyjaśnić, już był z powrotem na górze.
Rzeczywiście: Trawkin, który w ślad za Krutkowskim wdrapał się na pomost, zobaczył na rzece, w
odległości kilkuset metrów, idącą na pełnych obrotach znajomą sylwetkę M-97. Czyżby jej dowódca,
Diakow, miał być tym pierwszym wybrańcem losu? M-97 nazywana potocznie „Malutką” (nazwę tę
zawdzięczała — podobnie jak wszystkie okręty tego typu — głównie swym niewielkim rozmiarom) należała
do najmniejszych okrętów we flocie. Może w sztabie zdecydowano się na wypuszczenie pierwszego
zwiadowcy?
Gdy okręt mijał Szcz-303, Trawkin z zawiścią pomachał ręką Diakowowi. Nie wiedział jeszcze, że i on
za kilka dni pójdzie tym samym kursem aż do... Ochtieńskiego Mostu, skąd na odcinku rzeki do Litiejnego
Mostu rozpościerało się tzw. „Morze Ochtieńskie”. Newa miała w tym miejscu bieg bardzo nierówny,
przypominający z góry krzywiznę haka, i nurt bardzo ostry, ale głębokość wody sięgała do osiemnastu
metrów i właśnie ta okoliczność skłoniła sztab floty do wyznaczenia na tym odcinku poligonu dla okrętów
podwodnych.
Gdy tylko spłynęła kra, rozpoczęto intensywny trening. Okręty wyznaczone do pierwszej grupy bojowej
— Szcz-304 (dowodzony przez J. P. Afanasjewa), Szcz-317 (kapitan lejtenant N. M. Mochow), Szcz-320
(kapitan 3 rangi J. M. Wiszniewski), Szcz-406 (kapitan lejtenant E. N. Osipow), S-7 (kapitan lejtenant S. P.
Lisin) i Szcz-303 (kapitan 3 rangi Iwan Trawkin) — zaczęły kolejno, według ustalonej listy, wychodzić na
„poligon”. W historii Floty Bałtyckiej był to wypadek bez precedensu: wszystkie wymienione (a potem i
pozostałe) okręty podwodne musiały wykonać normalny program ćwiczeń bojowych na... rzece. I to na
dodatek w warunkach skrajnie niekorzystnych, w nurtach rzeki o silnym prądzie i na małych głębokościach.
Każdy nieostrożny manewr groził uderzeniem o dno, a to z reguły prowadziło do poważnej awarii.
— Kapitanie trzeciej rangi, to nie jest zabawa dla naszej babci* — zwrócił się oficer, mechanik Iljin, do
Trawkina. — Stare pudło ma swój charakterek, diabli wiedzą, czy ten „szczupak” zechce pływać w korytku.
Nie dałbym głowy, że nasze diesle idą, jak trzeba, a stery zanurzenia...
— Towarzyszu Iljin, wasza głowa będzie jeszcze potrzebna na polach minowych w rejonie Gotlandii. A
teraz każcie podgrzać silniki...
— Tak jest! Podgrzać silniki! — Iljin przesadnie służbiście trzasnął obcasami i jednym susem zniknął
we włazie.
Zdjęto stalowe cumy. Okręt, uwolniony z kajdan, rozdygotany podniecającą pulsacją silników, oddalił
się w kłębach spalin od nabrzeża.
KOLCE „MORSKIEGO JEŻA”
Pierwsze dni maja 1942 roku. Budynek sztabu floty. Gabinet dowódcy Floty Bałtyckiej, wiceadmirała
Tribuca.
— Proszę, kontynuujcie, kapitanie drugiej rangi, słuchamy — wiceadmirał zwrócił się zachęcająco do
Jegorowa. Wziął notes, ołówek, ale w ostatniej chwili coś sobie musiał przypomnieć, bo wydobył z szuflady
biurka gęsto zadrukowaną kartkę papieru i rzekł do Jegorowa: — Przepraszam was, odczytam jeszcze ostatni
komunikat berlińskiego radia. Jest to dokument, z którego wynika, że nasze okręty podwodne, wszystkie co
do jednego, zostały w ostatnich miesiącach pogrzebane na dnie Zatoki Fińskiej. — Tribuc pokazał
odwróconą kartkę z zakreślonym czerwoną linią tekstem.
— W wyniku uporczywych działań ciężkich bombowców Luftwaffe — czytał — ostatnie z trzydziestu
sowieckich U-Bootów, które Rosjanie tchórzliwie ukryli w zakamarkach Newy, bądź uległy kompletnemu
zniszczeniu, bądź przez wiele miesięcy będą musiały leczyć rany, jeśli na taką kurację pozwoli im nasze
lotnictwo i artyleria, a także coraz wyraźniej niepomyślny dla Sowietów rozwój wydarzeń na froncie...
Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych Władimir Aleksiejcwicz Tripolski z miną niepoprawnego
sztubaka gwizdnął z podziwem:
— Gratulacje dla nieboszczyków! — uszczypnął się w policzek. — Już nas przenieśli na tamten świat!
Właśnie przed chwilą Tripolski złożył admirałowi raport z przebiegu remontu okrętów podwodnych. Z
raportu wynikało: dziesięć okrętów, całkowicie gotowych do opuszczenia bazy, odbywa intensywne
ćwiczenia na „Morzu Ochtieńskim”, trenując ze szczególnym uporem manewr szybkiego zanurzenia.
Siedem dalszych po niewielkim remoncie w doku może również wkrótce wejść do akcji...
Kapitan 2 rangi Jegorow, który cały czas tkwił przy zawieszonej na ścianie mapie, odezwał się tonem
bynajmniej nie wesołym:
— Zwykłe propagandowe sztuczki. Niemcy sami nie wierzą w nie. Czujemy to na własnej skórze. Od
tygodnia ich artyleria z rejonu Strelny i Peterhofu koncentruje swój ogień w kwadratach postoju naszych
baz. Po zmasowanych całodziennych atakach lotnictwa, które doprowadziły w końcu do poważnego
uszkodzenia krążownika Kirow, hitlerowcy zmienili taktykę i w przewidywaniu akcji naszych okrętów
zaczęli nocami zrzucać z samolotów miny na główny tor wodny — Kanał Morski. Są to miny najnowszych
typów, głównie denne magnetyczne i akustyczne, obliczone na działanie pola magnetycznego,
wytwarzanego przez okręt, a także reagujące na określona częstotliwość dźwięku pracujących śrub. Nasi
obserwatorzy zdołali w ciągu zaledwie tygodnia wykryć ponad sto pięćdziesiąt takich zrzutów...
* „Babcią” nazywali marynarze wysłużoną Szcz-303.
— Czy to znaczy, że miny uniemożliwią przemarsz okrętów do Kronsztadu? — zapytał, wyraźnie
zaniepokojony, jeden z dowódców okrętów.
Wiceadmirał podniósł się zza biurka i podszedł do mapy. Jegorow, spełniając jego prośbę, podał mu
linijkę.
— Towarzysze! Nieprzyjaciel z całą pewnością wie o naszych przygotowaniach do wyjścia. Nie jestem
nawet pewien, czy w niemiecko-fińskim sztabie nie przeceniają naszych możliwości. A i nam nie wolno nie
doceniać ryzyka i niebezpieczeństwa. Trzeba umieć trzeźwo patrzeć prawdzie w oczy. A jaka jest ta prawda?
— Tribuc na ilę odwrócił się od mapy i popatrzył na zebranych. Czyż musiał im wiele tłumaczyć? Zaznana
mapie grubą niebieską krechą linie hitlerowskich wojsk biegły wzdłuż południowych brzegów Zatoki
Fińskiej aż do Kiernowa, a następninie od Peterhofu do Uricka. Wybrzeże północne było okupowane aż do
starej granicy z Finlandią; lewy brzeg Newy, nieco na wschód od przedmieść Leningradu, aż do
Szlisselburga, znajdował się w rękach Niemców. Praktycznie biorąc, zablokowana flota radziecka nie
dysponowała ani jedną bazą, do której nie mogłaby sięgnąć artyleria niemiecka. Wróg mógł w każdej chwili
rzucić na dowolny okręt lawinę pocisków, wszystkie wyjścia z miasta znajdowały się pod krzyżowym
artyleryjskim ostrzałem, a co gorsza w tym wlaśnie rejonie Niemcy zdołali gęsto zaminować główno tory
wodne.
— Towarzyszu admirale — odezwał się znowu Tripolski, którego nie opuszczał optymizm. — Nasze
kutry i trałowce bronują niemal codziennie tory wodne aż do wysepek Lewansaari i Seiskara. Do Gotlandii
tylko krok... Chłopaki postawią zasłony dymne i pójdą...
— Tak — wiceadmirał niecierpliwym gestem i przerwał Tripolskiemu — to prawda, ale... Jest właśnie
kilka „ale”, które trzeba mieć na uwadze i każdej próbie forsowania Zatoki. Nasze rozpoznanie lotnicze
doniosło, że Niemcy wystawili sieci, o, tutaj — Tribuc linijką przeciął w kilku miejscach tory wodne w
zwężeniach Zatoki. — A ponadto wiemy już z całą pewnością, że rozległe pola minowe istnieją między
wyspą Nargen oraz Porkkala-Udd i nie ulega wątpliwości, żn przejścia koło Gotlandii są również gęsto
zaminowane. Szczególnie niepokojąco wygląda ożywioną krzątanina dwóch minowców: Rolanda i Kaisera.
Wczoraj przeciwnik wprowadził do akcji trzy flotylle trałowców. Jego samoloty sieją minami wokół
Kronsztadu. Wiemy, raczej z oznak zewnętrznych i pewnych poszlak, że Niemcy i Finowie, w obawie przed
zagrożeniem własnych konwojów, zdołali przygotować dla nas jeszcze kilka innych „niespodzianek”. W
lutym odbyło się tajne posiedzenie w niemiecko-fińskim sztabie floty, m którym obecni byli Doenitz i
Raeder. Flota zażądała od przemysłu dostawy półtora tysiąca kilometrów stalowej liny, oczywiście w celu
całkowitego zagrodzenia Zatoki siecią. Na razie przemysł nie jest w stanie wykonać tego zamówienia. Ale
czy to znaczy, że pozostawili nam Zatokę otworem? Na pewno coś przygotowali!
Wiceadmirał ponownie zwrócił się do Jegorowa, który za jego plecami przerywaną linią nanosił na
mapę Zatoki Fińskiej przypuszczalne granice pól minowych:
— Udzielam wam głosu, Włodzimierzu Aleksiejewiczu!
Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, kapitan 2 rangi Włodzimierz Aleksiejewicz Jegorow, był
wybitnie zdolnym i doświadczonym oficerem marynarki. Z jego zdaniem liczono się w sztabie i wiceadmirał
Tribuc często korzystał z jego rad. Tym razem, w obliczu bliskiego już terminu podjęcia na nowo działań
bojowych, od jego opinii w znacznym stopniu zależał wybór jednego z planowanych wariantów akcji.
— Towarzysze! — Jegorow odwrócił się twarzą do zebranych. — Wiosenny spływ lodów był naszym
sprzymierzeńcem. Kra, sztormy i wichury zniszczyły pokaźną część min, ale nadal miny stanowią główne
niebezpieczeństwo. Niemcy, bojąc się panicznie naszych okrętów, prowadzą swe transporty wzdłuż
przybrzeżnych płycizn i szkierów. Kto ich stamtąd może przegonić? Dopóki ląd znajduje się w ich rękach,
nie ma takiej siły oprócz naszych samolotów. A więc radziłbym wszystkim taktykę wyczekiwania: po
wyjściu w rejs siedzieć cicho, czatować na szlakach ich konwojów tak długo, aż sami wejdą pod celownik...
— Jegorow zamilkł na chwilę, a potem skierował się wprost do wiceadmirała: — Jeśli już pytacie o moje
zdanie w kwestii zasadniczej: metody dowodzenia z brzegu... No, cóż? Moim zdaniem, w warunkach
bałtyckich okręty podwodne nie mogą być dowodzone z lądu. Musimy zaniechać taktyki dowodzenia
grupowymi atakami okrętów — w obecnej sytuacji oznaczałoby to samobójstwo! Trzeba każdemu dowódcy
dać wolną rękę — niech próbuje sam rozwiązywać zadania, które nałoży na niego sytuacja. Maksymalna
inicjatywa i samodzielność! W niektórych wypadkach — połączone działanie dwóch, trzech okrętów
pozostających w kontakcie z okrętem dowodzenia. Okręt dowodzący utrzymuje łączność z samolotem
rozpoznawczym i z lądem. Innego wyjścia nie widzę!
Któryś z oficerów, wpatrując się w ogromną mapę Zatoki, przypominającą zawikłany labirynt
niebieskich linii i kresek, nie powstrzymał mimowolnego westchnienia:
-— Ryzykowna to będzie zabawa!
„SZCZUPAKI” WYCHODZĄ NA ŻER
25 maja 1942 roku.
— Uwaga! Afanasjew wychodzi!... — ten okrzyk wywołał na pokład Gwiazdy Polarnej cały tłum. Nikt
nie zważał na przepisy alarmowe. Ludzie — uczepieni lin, pochyleni ku rzece — machali czapkami,
powiewali chustkami, krzyczeli...
— Afanasjew, trzymaj, się!
— Afanasjew, daj im bobu!
— Za Leningrad!
— Za Moskwę!
— Wracajcie zdrowi!
Na Szcz-304, idącym w położeniu nawodnym w kierunku Kanału Morskiego, nikt tych okrzyków nie
słyszał. Zagłuszał je łoskot diesli. Nad rzeką unosił się jękliwy warkot ścigaczy, które wznosząc grzywy
piany, zamiatały skrzętnie wodne torowisko po obydwu burtach okrętu. Okręt Afanasjewa, wyznaczony jako
pierwszy na bojowy rejs w Zatoce Fińskiej, trzymał kurs na Kronsztad. Szedł dokładnie przetrałowanym
szlakiem, otoczony przez ścigacze i trałowce. Zanim jednak wszedł do Zatoki, już nad Kanałem Morskim
zagwizdały pociski ciężkich dział, bijących z Peterhofu. Wysokie fontanny wody wzbiły się w pobliżu Szcz-
304, ale w tej samej chwili myszkujące wokół ścigacze zaczęły rozsnuwać gęsty, burożółty welon dymu,
który skutecznie nakrył Afanasjewa. Tylko jeden pocisk padł niebezpiecznie blisko; eksplodując w
odległości zaledwie trzech metrów od kadłuba okrętu, zniszczył kompas i antenę.
— No, dzięki Bogu, doszli cało! — powiedział Kabo, wchodząc w kilka godzin później do oficerskiej
mesy na Gwieździe Polarnej. Zastał tam w komplecie dowódców wszystkich Szcz, wśród nich także Iwana
Trawkina. Ten chwycił roześmianego przyjaciela w objęcia, jakby witał w jego osobie całego i zdrowego
kapitana 3 rangi Afanasjewa, z którym jeszcze dzisiaj rano wypili „strzemiennego”.
— A kiedyż to my, Izaaku, wyjdziemy na polowanie? — zapytał Trawkin.
13 czerwca 1942 roku.
Osipow, dowódca Szcz-406, z pomostu swego okrętu podaje komendę:
— Cumy dziobowe rzuć!
Przy cumach dziobowych na pirsie — Kabo i Jaroszewicz, przy rufowych — Trawkin i Goldberg.
— Cumy rufowe rzuć!
Trawkin, stojąc na nabrzeżu, woła ochrypłym z emocji głosem:
— Eugeniuszu Jakowlewiczu! — i unosi wygięty zadzierżyście kciuk. Jeszcze nie wie, że teraz kolej na
niego.
I WRESZCIE
21 czerwca — południe.
„Babcia” wychodzi w morze.
Kapitan 3 rangi Trawkin w sztabie floty odbiera rozkaz:
Szcz-303 wychodzi w bojowy rejs. Zajmuje pozycję w wyznaczonym sektorze Bałtyku i rozpoczyna
działania na szlakach nieprzyjacielskich konwojów.
— Wiesz, Izaaku — zwraca się Trawkin do Kabo — mówiąc szczerze, odczuwam lęk. Nie boję się o
siebie, ufam moim ludziom, ale... jak się spisze moja „Babcia”? To stary gruchot. Służyłem na niej jeszcze
jako szturman. Każdy okręt, jak człowiek, ma swój charakter, swoje kaprysy. Tamtego starego „Szczupaka”
znałem jak własną kieszeń. Kto wie, jakie wady i zalety pokaże ten odmłodzony...
Kabo w milczeniu uścisnął dłoń przyjaciela. Popatrzyli sobie w oczy. Obaj nie byli pewni swych
okrętów. Mieli za sobą jedynie próbę „Morza Ochtieńskiego” — kilka próbnych rejsów na krótkim odcinku,
pomiędzy jednym a drugim mostem na Newie...
21 czerwca.
Biała leningradzka noc — natchnienie poetów i pisarzy. Przekleństwo oblężonego miasta. Plaga
zablokowanej w Leningradzie floty.
Idącego w położeniu nawodnym Szcz-303 widać z dala na spokojnej tafli wody. Przejrzysta poświata
białej nocy odsłania przed niemieckimi obserwatorami łatwy cel. I znowu — jak to już było wielokrotnie —
odzywa się ta sama złowieszcza muzyka. Biją działa z Peterhofu. Huraganowy ogień narasta, ogarnia coraz
ciaśniej okręt, na którym wszyscy zajęli swe miejsca w oczekiwaniu trafienia. Przygotowano odpowiedni
sprzęt, marynarze — gotowi do akcji — oczekują rozkazu. Nie ma zbędnej krzątaniny. Równo pulsują
diesle, popychając Szcz-303 — nareszcie! — ku morzu. Załoga przeżywa swój bojowy chrzest. Ludzie
przykuli spojrzenie do wskazówek przyrządów, zamienili się w słuch, ale każdy wie, że jego wyraz twarzy,
jego gesty są obserwowane przez innych, że jest to pierwszy egzamin odwagi i zimnych nerwów, a więc —
spasować nie wolno.
Ścigacze wykonują dokładnie swoją robotę. Zasłona dymu otula coraz szczelniej okręt Trawkina.
Jednocześnie z okrętów-baz na Newie zagrały w odpowiedzi najcięższe działa. Wtórowały im basom baterie
nadbrzeżne. Ta „perswazja” odnosi natychmiastowy skutek: głuche detonacje za burtą Szcz-303 stają się
coraz rzadsze. Przyduszone celnym ogniem milkną hitlerowskie baterie.
22 czerwca nad ranem. Kronsztad.
Cały, bez jednego zadrapania, Szcz-303 zalega u długiego pirsu w bazie. Czeka go kilka dni postoju.
Dowództwo floty z niepokojem wyczekuje na powrót Afanasjewa. Jakie wieści przywiezie ze sobą z tego
pierwszego rejsu? Poprzednik Afalnasjewa, Diakow, mimo iż jego M-97 osiągnął w ostatnich dniach maja
wody przybrzeżne Gotlandii i nie zauważony po dwunastu dniach wrócił do Kronsztadu — nie zauważył na
drodze długości 310 mil niczego interesującego. A jednak... M-97 co najmniej siedmiokrotnie musiał
przekroczyć pola minowe! Zawiniły zbyt prymitywne hydrofony. Rezultat tego rejsu praktycznie równał się
więc zeru.
TOPIELCY PROSZĄ DO TOWARZYSTWA
1 lipca. Kronsztad.
Dowodzony przez Afanasjewa Szcz-304 powraca do bazy.
— Od pierwszych godzin po wyjściu w morze przedzieraliśmy się przez pola minowe jak przez
chaszcze tarniny — mówi dowódca okrętu. — Minliny szorowały o burty to z lewej, to z prawe strony. Grała
nam na nerwach ta muzyka! Wkrótce potem wytropiły nas kutry i zaczęły miotać bomby. Nie taki wilk
straszny! Kadłub wytrzymał. Zdążyłem nawet nadać meldunek radiowy do bazy. Piętnastego czerwca
zauważyłem w peryskopie duży statek, ale... bez eskorty! Nie mogłem się mylić, był to statek niemiecki.
Poszedłem kursem na zbliżenie. Dopiero teraz zauważyłem idące przodem dwa trałowce. Bardzo ostrożnie,
dosłownie na kilka sekund podnosiliśmy peryskop, zbliżając się do punktu odpalenia torped. Byle nas nie
zauważyli! Przed każdym podniesieniem peryskopu przysiadałem w kucki i gdy tylko wynurzyła się ze
studzienki głowica z okularem, rozkładałem rączki peryskopu i przylepiony do wziernika unosiłem się wraz
z okularem do góry, aż pojawiła się powierzchnia morza. Krótkie machnięcie ręką („Peryskop stop!”), szybki
obrót peryskopu i po kilku sekundach „Peryskop w dół!” Tych kilka sekund musiało starczyć na ustalenie
kąta kursowego i odległości do celu.
— Atak przebiegał pomyślnie — kontynuował swą relację Afanasjew. — Odpaliliśmy torpedy z dwu
wyrzutni dziobowych. Po siedemdziesięciu pięciu sekundach eksplozja! Jedna torpeda ugodziła w statek.
Niemcom nawet nie przyszło do głowy, że to atak okrętu podwodnego. Widocznie sądzili, że transport
wyleciał na zabłąkanej minie, bo oba trałowce przez dłuższy czas trałowały w tym sektorze... Na drugi dzień
atakowaliśmy inny transportowiec. Ale Niemcy zdążyli zauważyć ślady wystrzelonych torped i zaczęli się
oddalać. Zdecydowałem: zaatakujemy z pozycji nawodnej, ale już w chwilę po ukazaniu się kiosku nad
wodą otworzyli do nas ogień z dwu dział. Szybko daliśmy nura...
18 czerwca Afanasjew cały dzień umykał przed pogonią, tropiony przez zespół ścigaczy, obrzucany
nieustannie bombami głębinowymi. Zdecydował się na opuszczenie sektora. Wrócił niemal na to samo
miejsce, gdzie zatonął storpedowany przez niego transportowiec. I nagle...
— Wykryły nas — opowiadał później — dwa torpedowce. Zaczęły się sypać bomby. Bliski wybuch
podrzucił nami jak piłką. Byliśmy na głębokości około czterdziestu metrów, gdy pełną parą wyrżnęliśmy
dziobem w... zatopiony przez nas transportowiec! Potopieni hitlerowcy zapraszali nas do towarzystwa...
Uderzenie było tak silne, że wszyscy zwalili się z nóg. Ja wyrżnąłem głową o jakiś kant, pociemniało mi w
oczach, ale zerwałem się na równe nogi. „Sprawdzić szczelność w przedziałach!” — rozkaz podany z
centrali podziałał na ludzi otrzeźwiająco. Wszyscy rzucili się do wyznaczonych stanowisk. Jeśli tam, w
centrali, dowódca wydaje rozkazy, to znaczy, że okręt jeszcze walczy. W żadnym z przedziałów nie było
większych uszkodzeń, tylko w pierwszym na dziobie zameldowano, że wyskoczyło kilka nitów w kadłubie
naciskotrwałym i powstało pęknięcie, przez które uderzył silny strumień wody. Ludzie zamknięci w tym
przedziale mieli pełną świadomość sytuacji: albo zatamują dopływ wody, albo zginą. Oficer mechanik
Kramarenko za moją zgodą w ostatniej chwili przedostał się do przedziału i zaryglował za sobą stalowe
drzwi, żeby woda nie przedostała się do innych przedziałów... Torpedysta Rumiancew i Litwiniuk daremnie
próbowali dotrzeć do szczeliny. Twardy jak żelazo strumień wody zbijał ich z nóg, ale oni za każdym razem
od nowa pełzli ku złowrogiej szparze: Teraz było ich trzech... Ociężały, bezwładny okręt leżał na dnie,
naokoło z piekielnym łoskotem detonowały bomby. Za stalowymi drzwiami pierwszego przedziału panowała
cisza. Minuty dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie Kramarenko przez rurę głosową zameldował, że
dziura została zaklinowana drewnianymi czopami. Wtedy spojrzałam na zegarek: minęło zaledwie cztery
minuty...
W nocy Szcz-304 wynurzył się na powierzchnię i po otrzymaniu drogą radiową rozkazu powrotu do
bazy ruszył marszem podwodnym przez zagrody minowe do Kronsztadu.
UMARLI PO RAZ PIERWSZY
4 lipca 1942 roku, godzina 22.00. Kronsztad.
W jasnej poświacie białej nocy okręt Trawkina opuszcza bazę. Najbliższy cel rejsu: wysepka Lavansaari
— ostatni przyczółek radzieckiej floty na Bałtyku. Stamtąd wychodzą w morze okręty podwodne na
wykonanie bojowych zadań.
O dziwo, przemarsz do Lavansaari odbywa się bez przygód!
5 lipca.
Zielony masyw Lavansaari i jej bezpieczna reda, omywana białymi bryzgami fal, pozostają „tam, na
górze”, za rufą „Szczupaka”, który po wyjściu na morze natychmiast zanurza się w wody Zatoki.
Równo, usypiająco pracują silniki elektryczne. Załoga w napięciu wsłuchuje się w ich głos, dopatrując
się w jego miarowości symptomów bezpieczeństwa i dobrych nadziei. Hydroakustyk — jedyny człowiek na
okręcie, który na podstawie szmerów, pisków i zgrzytów wypełniających słuchawki potrafi „zobaczyć”, co
dzieje się za obrębem podwójnego kadłuba — ma na razie spokojną twarz i na szczęście z jego kabiny nie
dochodzi żaden meldunek. Okręt, posłuszny sterom, podąża kursem wyznaczonym na płaszczyźnie mapy,
zbliżając się nieuchronnie do tajemniczej linii, którą zakreślił na niej własnoręcznie dowódca Szcz-304,
Afanasjew — pierwszy człowiek, który przed Trawkinem przepłynął tędy i na przekór przechwałkom
goebbelsowskiej propagandy pokazał hitlerowcom, że „pogrzebana w Leningradzie flota” żyje i gotowa jest
zadawać ciosy. Afanasjew, rysując tę grubą krechę, powiedział do Trawkina:
— Uważaj, Wania, tutaj zaczyna się piekło. Przebijesz się, wiedz, żeś u samego Belzebuba na patelni
siedział...
Dziób okrętu — może już teraz, może za kilka minut — przetnie granicę pierwszej zapory minowej...
— Uwaga! Z lewej burty tarcie o kadłub!
Po głosie, który rozległ się w rurze głosowej, matowym w tej chwili i ochrypłym, Trawkin poznał
natychmiast Iwanowa, gospodarza dziobowych aparatów torpedowych.
I oto już słychać ten złowieszczy odgłos w centrali. Jak gdyby czyjaś ogromna łapa obmacywała kadłub
okrętu i chrobotała kościstymi palcami po jego poszyciu. Nadeszło to, czego z takim niepokojem
oczekiwano: bezbronna, zdana jedynie na los szczęścia, na „głupi” przypadek, załoga w ostatecznym
nerwowym napięciu nasłuchuje tarcia minliny o burtę. Śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad okrętem.
Minlina — stalowa lina utrzymująca na kotwicy minę — dotknęła kadłuba okrętu w pobliżu
dziobowych sterów zanurzenia. Okręt powoli szoruje burtą o linę. Już słychać jej zgrzyt w okolicy kiosku,
już jest za kioskiem... Twarze pokryły się zimnym potem, zdaje się, że trudno oddychać. Wszystkie
spojrzenia przesuwają się ku rufie: byle tylko lina nie zaczepiła o rufowe stery zanurzenia, byle tylko
ominęła śruby...
— Lewy silnik stop! Ster w lewo!
Lewa śruba zastopowana. Ster wyraźnie odchyla okręt w lewo. Wreszcie zgrzyt ustaje. Bosman,
uderzając łyżką w aluminiowy kociołek, „oddzwania” alarm.
Radiotelegrafista Szyrobokow wysunął głowę z kabiny i przesadnie basując, krzyczy:
— Spocznij!
Na twarzach odprężenie. Śmiech brzmi nerwowo, głośno. W gwałtownej gestykulacji, w podnieconych
głosach rozładowuje się napięcie minionych chwil grozy.
— Spisał się nasz „Szczupak”!
— Dzielny „Szczupaczek”!
Marynarze pieszczotliwie, przyprawiając pochwalne epitety słonym marynarskim „matem” — żeby nie
brzmiało zbyt ckliwie — poklepują z zabawną czułością stalowe szwy i nity okrętu. Jeszcze wiele razy będą
nasłuchiwali tego mrożącego krew zgrzytu za burtą, jeszcze przeżyją niejedną minutę grozy na polach
minowych i pod bombami głębinowymi, ale to już nie będzie takie upokarzające, straszne jak za pierwszym
razem, w pierwszym dniu rejsu.
Tego samego dnia wieczorem.
Gotlandia za rufą. Zagroda minowa sforsowana. Na mapie przecinają kurs „Szczupaka” jeszcze dwie
podobne krechy, naszkicowane ręką Afanasjewa. Jakie kryją się za nimi niespodzianki?
Na trawersie latarni Waindlo Trawkin podnosi peryskop. W okularze majaczą dwie wyraźne sylwetki
trałowców. Na taką „drobnicę” szkoda torped. Może nawinie się jakaś większa sztuka? Ale wieczór i noc
mijają bez wydarzeń. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Trzeba umieć czekać — jak powiedział Jegorow.
Jego rada, przeniesiona z zacisznego gabinetu wiceadmirała do stanowiska dowódcy u peryskopu, wydaje się
być teraz szczególnie istotna. Diabli wiedzą, jakie pułapki przygotował nieprzyjaciel. Przecież Niemcy nie
czekali bezczynnie, aż torpedy radzieckich okrętów podwodnych przekonają ich o rzeczywistym zagrożeniu!
Druga doba rejsu.
Ciemna noc. Wyraźnie widoczne, z beztrosko zapalonymi światłami, mijają Szcz-303 z obydwu burt
niemieckie ścigacze, kutry torpedowe i okręty eskorty. Wynurzony podwodny okręt ładuje akumulatory
niemal pod bokiem wrogiej flotylli. Jest prawie niewidoczny na tle sfalowanej powierzchni morza. Kilka
okrętów przechodzi tak blisko, że Trawkin obawia się, iż tam, na pokładzie, mogą usłyszeć głośny stukot
diesli albo łoskot fali, rozbryzgującej pianę o oszalowanie kioku. Ale co robić? Baterie muszą być
naładowane, przedziały przewentylowane — jutro trzeba będzie forsować następną zagrodę minową.
Akumulatory i powietrze! Czym byłby bez nich okręt podwodny? Stosem bezużytecznego żelastwa.
Silniki elektryczne „Szczupaka” przy bardzo oszczędnym zużyciu energii nagromadzonej w akumulatorach i
przy małej szybkości marszu pod wodą mogą pracować nawet siedemdziesiąt godzin bez przerwy, natomiast
w szybkim marszu zapasów tych wystarczy tylko na godzinę — półtorej. Oprócz tego baterie akumulatorów
dostarczają prądu do oświetlenia i ogrzania okrętu, napędzają pompy i wiele innych urządzeń. Ładowanie
może się odbywać jedynie na powierzchni. Powietrze... Sprężarki uzupełnią jego zapas w butlach,
dmuchawy wietrzą przedziały. Powietrzem szasuje* się zbiorniki balastowe, sprężonym powietrzem
poruszane są rozliczne urządzenia pokładowe, no i oczywiście — torpedy... Tego powietrza, które okręt
zaczerpnie do wnętrza w czasie ładowania akumulatorów, wystarczy ludziom do oddychania najwyżej na
piętnaście — dwadzieścia godzin.
Urządzenia regeneracyjne uruchamiane bywają dopiero w ostateczności. A więc — na jutro okręt musi
nabrać w stalowe płuca dostateczny zapas najcenniejszego dla podwodników surowca: powietrza.
11 lipca, późnym wieczorem.
Poświata księżycowa zdradziecko odsłania okręt na spokojnych falach Zatoki. W takim świetle woda
zachowuje błękitny odcień i każdy ciemniejszy punkt widoczny jest z daleka.
Oficerską wachtę pełni Kalinin. Okręt idzi w położeniu nawodnym. Odbywa się ładowanie baterii.
Teraz wszystko zależy od dobrego nasłuchu i od oczu Kalinina.
— Uwaga, samoloty! Wszyscy na dół!
Kalinin jednym susem znalazł się na dole. Elektrycy i motorzyści przerwali ładowanie akumulatorów,
zastopowali diesle. Natychmiast zaryglowano włazy. A więc przydadzą się teraz uporczywe, nie kończące
się ćwiczenia na zablokowanej Newie!
Dwa nisko nad Zatoką lecące samoloty wrog z wysokości stu pięćdziesięciu metrów otworzył ogień z
broni pokładowej. Doskonale spisał się kadłub „Babuni”. Pociski nie zdołały przedziurawić stalowej blachy.
Ich bliski grzechot usłyszał Trawkin tuż nad uchem, dosłownie w sekundę po zaryglowaniu włazu, gdy
głową dotykał jeszcze pokrywy, po której przeszła długa seria.
— Ech, Iwanie Wasiljewiczu, mieliście szczęście! — zawołał uradowany Kalinin.
— Wy również! — roześmiał się Trawkin i tej samej chwili obydwaj padli sobie w objęcia rzuceni na
ścianę gwałtownym skokiem okrętu. W pobliżu gruchnęły dwie bomby — prezent od hitlerowskich pilotów.
* Szasowanie — opróżnianie z wody zbiorników balastowych na okręcie podwodnym za pomocą sprężonego powietrza.
Zgasło światło, przestały działać ełektryczne urządzenia sterowe. Okręt, schodzący coraz głębiej pod
wodę, trzymano teraz na ręcznym sterze. Ale obydwaj elektrycy — Grimajło i Sawieljew — szybko usunęli
skutki awarii. Światło zabłysło znowu.
Następnego dnia ze sztabu floty niemiecko-fińskiej przekazano przez radio komunikat:
Wczoraj przed północą nasze myśliwce, odbywające loty patrolowe nad wodami w rejonie Gotlandii,
wytropiły sowiecki okręt podwodny typu Szcz. Niespodziewany atak myśliwców zakończył się sukcesem:
sowiecki U-Boot, trafiony dwiema bombami, poszedł na dno. Tak skończyła się jeszcze jedna, nieudana
próba sforsowania naszej blokady, która w stalowych kleszczach trzyma dogorywające resztki sowieckiej
floty...
W Leningradzie i Kronsztadzie odebrano również ten komunikat. Próbowano o umówionej godzinie
nawiązać kontakt radiowy ze Szcz-303, ale Trawkin nie odpowiadał.
— Co znaczy ta cisza? — łamano sobie głowę w bazach. — Czyżby radio niemieckie ostatecznie
pokwitowało tragiczny finał wyprawy? A więc... Szcz-303 leży na dnie?
Na jednoznaczną odpowiedź było za wcześnie. Radiotelegrafiści uporczywie wywoływali kodem:
— Odezwijcie się!
TORPEDA W CELU
Tymczasem „umarli” kontynuowali swój rejs. Kapitan 3 rangi Trawkin nie wiedział nic o „sukcesie”
Niemców, których łupem stał się jakoby i jego okręt. Szcz-303 „zmartwychwstał” jeszcze przed północą tego
samego dnia.
Godzina 23.45.
„Szczupak” łagodnie kołysze się na fali. Teraz wachtę oficerską pełni Tołmaczow. Z jego ust pada
ostrzegawcze:
— Uwaga! Konwój na kursie! Odległość pięć mil!
Rzeczywiście: w oddali zarysowały się wyraźnie sylwetki kilku idących statków, a na ich tle —
mniejsze okręty eskorty. W położeniu nawodnym iść dalej nie sposób. Zbyt jasno. Pada komenda dowódcy.
— Zanurzenie!
Na głębokości peryskopowej poszedł „Szczupak” na zbliżenie. Dwa razy podnoszono peryskop.
Daremnie. W gęstniejącym mroku nic nie było widać. Po godzinie Trawkin decyduje się na wynurzenie. Z
pomostu przez lornetkę dostrzega transportowiec w eskorcie trzech małych okrętów. Odległość nie większa
niż trzy mile. Na tę wiadomość wybiega na pomost dowódca dywizjonu, kapitan 2 rangi Goldberg. Wyszedł
w ten rejs własnej woli — tak długo prosił admirała, aż ten zezwolił. Golberga — mimo stalowych nerwów
— wprost roznosi temperament. Wyrywa Trawkinowi z ręki lornetkę.
— Wania! — wykrzykuje po chwili. — Ścierwa walą wprost na linię strzału!
A więc nareszcie! Znienawidzony wróg, który dotąd tylko atakował, ścigał i nękał, pakuje się prosto
pod torpedy. Nareszcie rewanż! Goldberg ma rację: konwój znajduje się już prawie na miarze salwy i w
odległości dostatecznie bliskiej.
Okręt w położeniu nawodnym na pełnych obrotach silników zbliża się do celu. Zastępca szybko
uprawdza namiary, diesle idą całą mocą, obsługa aparatów torpedowych wyczekuje komendy u
przekaźników. Za chwilę dwa długie stalowe cygara podążą w kierunku konwoju. A potem... Potem nastąpi
zanurzenie, pogoń ścigaczy, wyczekiwanie na cios celnej bomby głębinowej. Na wojnie nie bierze się łupów
bezkarnie... Okręt w każdej chwili może być zauważony. Nerwy napięte do ostateczności.
— Aparat torpedowy numer jeden, pal!
W ślad za pierwszą opuściła okręt następna torpeda.
Jedna sekunda, druga, trzecia... Nagły jaskrawy wybuch, płomieniem sięgający nieba, wyrzucił w
powietrze całą górę wody. Transportowiec o pojemności siedmiu tysięcy BRT przełamał się w pół i poszedł
na dno. „Szczupak” zadał wrogowi skuteczny cios.
— Alarm zanurzenia!
Z dołu odpowiedź:
— Siłownia gotowa!
— Zanurzenie alarmowe!
Szcz-303 w samą porę chowa się pod wodę. Na ścigacze długo czekać nie trzeba... Zataczają nad
okrętem koła, słychać narastający jazgot śrub, a w chwilę potem charakterystyczne bulgotanie wody. Bomby
głębinowe nurkują na cel. Te chwile są pełne największego napięcia. Wybuch! Niewidzialna pięść uderza w
uszy. Znowu! Detonacje coraz bliższe, coraz częstsze, aż w końcu słychać jeden wielki grzmot, kotłujący
głębię do samego dna.
Mijają godziny. Okręty eskortowe miotają się jak szalone, ciągle w tym samym sektorze, rzucają
bomby, to milkną nagle i niespodziewana cisza zaczyna dławić przytajonych na okręcie ludzi świdrującym
niepokojem. Tam, na górze, wiele par uszu przywarło do słuchawek. Urządzenia nasłuchowe łowią każdy
szmer pod wierzchnią morza.
„Szczupak” waruje cicho na dnie. Wykluczone, by się wychylić na powierzchnię. Uchylać się przed
bombami nie ma sił — zbyt mało energii elektrycznej w bateriach.
Ludzie wiedzą: trzeba oszczędzać tlen. Jak najmniej ruchów. Najlepiej leżeć spokojnie lub spać.
Powietrze staje się coraz cięższe, trudno oddychać. Gęsty oleisty pot pokrywa pobladłe twarze. Jak długo
potrwa to czekanie?
Na górze przeklęta martwa cisza. Morze spokojne jak lustro. Kutry, których przybyło teraz więcej, i
ścigacze mają ułatwione zadanie. Nie zaprzestają poszukiwań. Nasłuch melduje, że do grupy dołączyły
trałowce. Zdaje się, że wloką po dnie kabel elektryczny.
— Głębokość w tym miejscu niewielka — mówi Goldberg. — Namacają nas!
— Już namacali — odpowiada Trawkin.
Potwierdzeniem tych słów jest coraz bliższa seria wybuchów.
-— Musimy ruszyć z miejsca, bo inaczej... — Dowódca nie kończy zdania. Krzyczy do rury głosowej:
— Cała wstecz!
Okręt odrywa się od dna i zaczyna wypełzać z niebezpiecznego sektora.
W przedziałach panuje cisza. Tylko operator nasłuchu ustawicznie melduje o manewrach okrętów-
tropicieli. Od jego wrażliwości słuchowej, od szybkiej orientacji zależy teraz bardzo wiele. Te czułe uszy
okrętu podwodnego spełniają rolę jego oczu.
Ciągle sypią się bomby. Trałowce i ścigacze to gubią ślad, to znowu wykrywają go na nowo. Bomby
padają coraz bliżej.
Jak uratować okręt? Jest tylko jedno wyjście, ale...
PUŁAPKA-WYBAWICIELKA
— Dowódco! — woła oficer nawigacyjny. — Leziemy na miny! To pułapka!
— Tak trzymać! — krzyczy sternikowi Trawkin. — Tak trzymać!
Okręt, jak gdyby popychany coraz silniejszą falą wybuchów, zbliża się niebezpiecznie do granicy pola
minowego. Teraz zaczyna się pojedynek nerwów: kto kogo przetrzyma. Czy Niemcy odważą się
podprowadzić swe okręty do zastawionej pułapki minowej, czy nie?
Za rufą wybuchy słabną, oddalają się. To nie one się oddalają, to okręt Trawkina zbliża się do bariery
śmierci, a prześladowcy zastopowali silniki. Wreszcie nastaje zupełna cisza. I choć załoga doskonale wie,
jaka jest sytuacja, widać, ludzie wolą to piekło od tamtego...
— Z prawej burty minlina!
— Prawy silnik, stop!
I znowu to samo znajome chrobotanie kościstej łapy — jakby sama kostucha dobijała się do włazów.
Znowu długie, najdłuższe chyba w życiu tych ludzi minuty i sekundy wyczekiwania: czy zaczepi o śrubę,
czy o ster? A może zahaczy o antenę? Przeszła! Ale cóż tam znowu? Jękliwy zgrzyt z lewej burty i na nowo
ten sam taniec; lewy silnik stop, prawy stop, ster w lewo, ster w prawo... Tak mijają trzy godziny.
Wreszcie pole minowe skończyło się. W ostatniej chwili gdzieś bardzo blisko wybuchła mina antenowa.
Od silnego wstrząsu pękł bak akumulatora, na szczęście niezbyt groźnie.
Operator nasłuchu, Mironienko, melduje:
— Za rufą słyszę równomierne bulgotanie. Zdaje się, że holujemy za sobą sieć sygnałową!
Sieć sygnałowa! Tego jeszcze brakowało! Wlokąc za sobą doskonale widoczne na powierzchni pływaki,
a może nawet świece dymne, okręt wyraźnie znaczy ślad swego pochodu!
-— Zanurzenie!
„Szczupak” nurkuje jeszcze głębiej. Tylko w ten sposób można zatopić pływaki. Lec na dnie i czekać.
Czekać aż do nocy. A wtedy...
Na szczęście noc jest ciemna. Pada deszcz, niskie chmury wloką się niemal nad samym wzburzonym
morzem. Widoczność słaba. Wymarzona pogoda dla podwodników.
— Powietrze! Jak szampan! — wzdycha z rokoszą Goldberg i nadyma płuca niby miechy. Stoi na
pomoście obok Trawkina i nadstawia twarz pod ostre, siekące rózgami strugi deszczu.
Ludzie w przedziałach już się znaleźli w strumieniu świeżego powietrza, które tłoczą do wnętrza okrętu
wentylatory i dmuchawy. Nikt nie wie, jak długo pozostaną na powierzchni; w każdej chwili może się coś
zdarzyć. Lepiej głęboko oddychać. Jaka szkoda, że nie można tego zrobić na zapas!
— A więc jednak Mironienko miał rację. Popatrz! — Trawkin wychyla się przez poręcz pomostu i
pokazuje Goldbergowi jakiś niewyraźny przedmiot, wlokący się u dziobu okrętu. — Sieć!
„Szczupak”, uciekając przed pogonią, gdzieś na granicy pola minowego zahaczył o sieć sygnałową.
Tego rodzaju „zabawki” porozstawiali Niemcy u wejścia do każdego portu, na torach wodnych, w każdym
węższym przejściu. Diabelnie niebezpieczna sprawa! Wprawdzie tego rodzaju sieci nie zdołają uwięzić
okrętu podwodnego, ale są zaopatrzone w przemyślne boje sygnałowe, które automatycznie zapalają się i
wydzielają kłęby gęstego dymu. Jest to sygnał do ataku dla pełniących dozór kutrów i ścigaczy. Na dodatek
sieć może się namotać na śruby, no a wtedy...
— Krutkowski!
Głowa sternika pojawia się w otworze włazu, u nóg dowódcy. Obydwaj z Goldbergiem patrzą w dół na
tego dzielnego marynarza. Chwila jest bardzo emocjonująca. Wiedzą o tym wszyscy trzej. Sternik za chwilę
wejdzie na zalewany sztormową falą dziób okrętu i wykona niebezpieczne zadanie. Jeśli nie zmyje go fala,
jeśli nawet uda mu się odczepić zdradziecką sieć — jeszcze to nie oznacza, że wróci bezpiecznie. W każdej
chwili Niemcy mogą wykryć okręt, a wtedy... Krutkowski pozostanie w morzu, a okręt pójdzie dalej. Takie
jest prawo wojny.
Po chwili sternik, zaopatrzony w niezbędne narzędzia, udaje się na dziób. Okręt, kołysany falą o sile
sześciu stopni, mocno przechyla się z burty na burtę, wznosi się dziobem do góry i głęboko opada.
— Krutkowski! Odezwij się! — nawołuje Goldberg.
Niespodziewanie Krutkowski, mokry, ale cały i zdrów, pojawia się na pomoście. Wręcza Goldbergowi
oślizły strzęp sieci. — Zuch! — woła tenże i rubasznie poklepuje sternika.
— Obejdzie się nasza „Babcia” bez woalki — żartuje Trawkin. — Nie czas, „Babciu”, na paradne
spacery!
SZACH KRÓLOWEJ
Jak zabić czas, kiedy okręt idzie spokojnie?
Gdy nad głową nie latają niemieckie samoloty, gdy nie słychać drążącego uszy warkotu śrub
patrolujących okrętów wroga, wtedy załoga Szcz-303 zamienia się w klub szachistów. Ta gra absorbuje
wszystkich. Marynarze sami, chyba podświadomie, szukają w niej odprężenia po chwilach nerwowego
napięcia i grozy. Najbardziej pasjonujące są pojedynki odbywają się między bosmanem Raszkowieckim i
dowódcą działu sygnałowego, Aleksiejewem. Wszyscy wiedzą, że chodzi tu o poważną stawkę: o
nieoficjalny tytuł mistrza szachów. Ale gra toczy się przez wiele dni dosyć zmiennie. W pewnej chwili
zaczynała się już rysować przewaga Aleksiejewa, ale wtedy właśnie nastąpił pierwszy atak torpedowy,
pościg, bomby... Zostawione w mesie szachy rozleciały się po podłodze. Zaczęła się prawdziwa gra o życie
na polu minowym.
Teraz okręt płynie w zanurzeniu. Akumulatory naładowane, powietrze pachnie jeszcze słonym
podmuchem sztormu, silniki pracują normalnie. Dowódca wreszcie poszedł się przespać. Można pozbierać
szachy i ustawić figury na nowo w szyku bojowym. Wianek głów opasał zawodników. Kibice szeptem
porozumiewają się między sobą, nie ma mowy o jakimkolwiek podpowiadaniu: najsurowiej zakazane!
Aleksiejew skupiony, metodyczny, przechodzi do ataku. Bosman wybiera ulubiony wariant skupienia całych
sił na skrzydle wokół króla, a sam ukradkiem, po dokonaniu roszady, gotuje desant królówką na tyły
przeciwnika...
— Szach królowej! — obwieszcza niespodziewanie milczący dotąd Aleksiejew.
Wszystko dokonało się tak nagle, że nikt nie zdążył się nawet uczepić jakiegokolwiek oparcia. Okręt,
jakby pchnięty od dołu mocarnym ramieniem, wzniósł się ze zgrzytem do góry, zadzierając wysoko dziób...
Coś przerażająco głośno tarło o stępkę. Z chaosu zgrzytów, rumoru i tupotu nóg wyłonił się niespodziewany
głos Trawkina:
— Cała wstecz!
Magiczne działanie tego głosu jest niezawodne. Jeśli rozlega się w najbardziej tragicznej chwili, znaczy:
okręt żyje i walczy dalej!
— Peryskop!
Dowódca przywiera twarzą do wizjera okularu. Okręt szedł cały czas na głębokości peryskopowej. I oto
w okularze... Nieprawdopodobne! W świetle szarzejącego świtu widać wyraźnie bliski, odległy o kilkanaście
metrów brzeg, z miotającymi się po nim sylwetkami żołnierzy w mundurach o barwie feldgrau. Dziób okrętu
wynurzył się z wody tuż u samego brzegu wyspy. A wyspa... Ależ tak! To Osmussaar. Niemcy rozlokowali
tu obóz jeńców wojennych. Cóż za ironia: pchać się samemu za druty!
Po kilku sekundach rozdygotany „Szczupak” daje nura do tyłu, powoli spełzając z pochyłego dna. W
samą porę, gdyż tam, na brzegu, załogi dział zaczynają obracać lufy ku morzu. Za późno!
— Szczęściarz z tego bosmana! — żartują marynarze.
— Jemu to nawet Niemcy pomagają!
I przerwana partia szachów zaczyna się na nowo.
„SZCZUPAK” POLUJE W „TRZCINACH”
17 czerwca.
Oficer wachtowy podnosi ostrożnie peryskop. Melduje, że na horyzoncie widać ciemną plamę. Dla
załogi jest to zapowiedź alarmu bojowego. Książki i szachy idą w kąt. Już może za chwilę zacznie się
polowanie i pościg: „Albo oni nas, albo my ich!”
Mija kilka minut. W okularze rośnie coraz wyraźniejsza sylwetka dużego transportowca o pojemności
— na oko — do czterech tysięcy BRT. Ale dlaczego statek idzie bez konwoju?
— On się nie rusza!
Rzeczywiście: statek nieruchomo stoi na wodzie. Pora jednak schować peryskop; dłuższa obserwacja
może zdradzić okręt. Trawkin podnosi peryskop, jak zwykle w takich chwilach, tylko na dwie trzy sekundy.
Podaje zastępcy współrzędne celu. Jeszcze tylko dwa, trzy podniesienia peryskopu i atak!
— Peryskop do góry!
Z ust dowódcy wyrywa się nie kontrolowany potok najsoczystszych słów. Statek — teraz widać to
wyraźnie — siedzi na mieliźnie. Jest opuszczony i najprawdopodobniej pusty.
— Do diabła! — Marynarze są przygnębieni.— Pochowali się przed nami fryce!
W bazie powiedziano Trawkinowi, że najłatwiej byłoby przydybać pewny łup w rejonie Ute. Tam, na
płytkich wodach, pośród szkierów, formują Niemcy swoje transporty, tam można zastać stojące na kotwicach
okręty i statki.
— Zapolujemy w trzcinach — doradza Kalinin i już zadowolony zaciera swoje ogromne łapska. —
Pora się zrewanżować za ten spacerek po minach!
Szkiery — skaliste wysepki, gęsto rozsiane wzdłuż całego fińskiego wybrzeża, z płytkimi przetokami
omywającymi nierówne kamieniste dno — stanowią ulubioną kryjówkę dla niemieckich statków.
Obładowane surowcami transportowce snują się ostrożnie wzdłuż brzegów, niby tłuste karpie w
przybrzeżnych szuwarach. Niedarmo marynarze ze Szcz-303 nazwali te miejsca „trzciną”. Polować tu
niełatwo. Okręt, który się na to zdecyduje, bierze na siebie ogromne ryzyko nadziania się na podwodne rafy i
głazy, a w razie tropienia go przez kutry i ścigacze traci szanse swobodnego manewru i sam może łatwo z
napastnika stać się ofiarą.
— Spróbujemy — mówi Trawkin. Pomrukując z cicha pod nosem, zaczyna wodzić palcem po mapie.
Teraz już we dwóch z oficerem nawigacyjnym spekulują:
— Jak my tędy, to oni...
— Jak my ich tutaj, to oni nas...
A tymczasem „Szczupak” bierze kurs na Ute.
19 czerwca.
Przez peryskop widać wyraźnie biały grzebień fal, kotłujących się u wybrzeża zielonej wysepki. Widać
także sterczące z zieleni na wzgórzu żądła armatnich luf. Zatokę zamykają od strony morza małe wysepki.
Okoliczność niezbyt przyjemna. Pod stępką głębia coraz mniejsza. Echosonda wykazuje już tylko siedem
metrów. W pewnej chwili Kalinin odwraca peryskop i widzi transportowce idące z eskortą prosto na
„Szczupaka”. Trzeba czym prędzej rejterować — na tej wąskiej płyciźnie spotkanie może się skończyć
staranowaniem okrętu. Na pełnych obrotach próbuje Trawkin wyprowadzić Szcz-303 na pozycję strzału.
Niestety! Konwój idzie tak szybko, że już nie sposób nadrobić straconego czasu.
Co robić? „Czekać, cierpliwie czekać” — radzili doświadczeni dowódcy okrętów. „Cierpliwość
podwodnika i żelazne nerwy to wysoko oprocentowany kapitał” — lubił mawiać kontradmirał Rall. A więc
— cierpliwe czatowanie.
20 czerwca. Wieczorem.
Nareszcie w peryskopie pojawiły się wyraźne sylwetki statków idących w konwoju. Trzy transportowce
i sześć okrętów eskorty. Prawdopodobnie jest to ten sam konwój, o którym wczoraj w nocy powiadomiono
Trawkina przez radio. W ładowniach broń i amunicja. Oczywiście celem ataku będzie największy statek:
dwanaście tysięcy ton pojemności.
Goldberg nie wytrzymuje i choć na chwilę przywiera do okularu peryskopu.
— Wania! Są blisko. Nie możesz spudłować!
Trawkin zwleka. Podchodzi jeszcze bliżej. W okularze widać już dokładnie okryte brezentem czołgi i
działa. Czy kadłub „Szczupaka” wytrzyma po wybuchu własnych torped siłę fali, która dotrze aż tutaj? Do
takiego celu rzeczywiście nie wolno spudłować!
— Niech to wszyscy diabli! — na minutę przed wystrzeleniem torped w okularze pojawia się okręt
eskorty. Wymija obrany przez Trawkina cel, przecinając trasę torped. Szcz-303 nie zdąży po raz drugi wyjść
na właściwą pozycję. Co robić? Jest tylko jedno wyjście: obrócić okręt w stronę konwoju tak, aby samemu
znaleźć się wcześniej we właściwym namiarze. Wówczas torpedy zdążą przeskoczyć przed dziobem
eskortowca i trafią w obrany cel. Komenda: kurs taki a taki, peryskop na sekundę ponownie do góry.
Ostatnie sekundy!
— Pal!
Siady obydwu torped żłobią wodę dokładnie w obranym kierunku. Wkrótce potem ogłuszający bliski
wybuch, zaraz po nim — następny. Przed opuszczeniem peryskopu Trawkin zdążył zobaczyć finał ataku:
trafiony statek, idący szybko pod wodę.
Przed chwilą echosonda wskazywała w tym miejscu dwadzieścia siedem metrów, a mapa...
siedemdziesiąt pięć. Fatalny błąd! Nie ma jednak czasu na medytacje. Najwyższy czas uciekać z
niebezpiecznego sektora. Kurs — w lewo, ku morzu...
Scigacze już „bronują” bombami w pobliżu. Wściekły warkot ich śrub słychać przed dziobem, za rufą, z
burty. A tu jak na złość dziwnie ociężały „Szczupak” nie chce żwawo ruszyć z miejsca, stery działają
kiepsko, okręt otrzymał trym na dziób i uporczywie kieruje się w dół. Iljin robi, co może, żeby wyrównać
jego położenie, ale na razie bezskutecznie. A tam, na górze, po jednej serii bomb następuje druga, okręty —
skierowane prawdopodobnie z pobliskiej przystani — dołączyły do pościgu. Hydroakustyk Mironienko
potwierdza to przypuszczenie.
Nagła cisza. „Szczupak” cofa się w większą głębię. Trawkin zamierza podnieść peryskop, gdy nagle
Mironienko melduje o przybliżających się z lewej burty dwóch ścigaczach. Znowu szybkie zanurzenie.
Sądząc po warkocie śrub, jeden z tropicieli namierzył ofiarę. Pruje prosto nad głowami ściganych. Na
wszystkich twarzach skurcz przerażenia: za chwilę spadną bomby. Ale wybuchy nie następują.
Pogoń trwa. Widocznie podsłuch okrętów nawiązał stały kontakt ze Szcz-303 i teraz tropiące jednostki
idą dokładnie jego śladem. Okręt manewruje zygzakiem, sterując silnikami, jednak zmylić pościgu nie udaje
się. Kutry dokładnie powtarzają każdy manewr. Dlaczego nie atakują? Co się za tym kryje? Niepewność jest
gorsza od bomb.
— Kiedy się to wreszcie skończy? — sapie szary ze zmęczenia oficer mechanik Iljin. Jego pomocnik
Gusiew, blady jak płótno, oparł się o stanowisko manewrowe szasu balastów — lada chwila upadnie.
Oficer nawigacyjny, pochylony nad mapą, ociera spocone czoło:
— Za pół godziny wyjdziemy ze szkierów. Na otwartym morzu łatwiej zgubić ślad...
— Brak mi powietrza — szepcze Gusiew i bezwładnie osuwa się na podłogę. Zjawia się felczer.
Nakłada Gusiewowi aparat tlenowy.
Cztery potężne detonacje stalowymi pięściami uderzyły w kadłub okrętu.
— Zanurzenie sześćdziesiąt metrów!
Komenda Trawkina zlewa się z następną salwą wybuchów. Teraz są one jeszcze bliższe. Trawkin
przewraca się przez stolik i ląduje u nóg Kalinina. Iljin, oszołomiony, leży pod peryskopem. A Gusiew... ten
zrywa maskę i chwyta za manipulator sterów zanurzenia. Okręt, gwałtownie przechylony, opada w głębinę.
— Dwa ścigacze idą naszym śladem nie zmieniając szybkości! — melduje Mironienko. — Naokoło
dziwnie cicho...
Teraz sprawa jest jasna: okręty nieprzyjaciela naprowadziły samoloty na cel. Ale skąd, u licha, znają
one tak dokładnie miejsce, gdzie znajduje się okręt? Może pękł od bliskich wybuchów któryś z
zewnętrznych zbiorników z ropą i teraz na powierzchni ściele się oleisty zdradziecki ślad? Może uchodzi w
którymś miejscu sprężone powietrze, znacząc bąblami kurs „Szczupaka”? Iljin podnosi się z podłogi i
biegnie do manometru. Rzeczywiście: jedna z rur doprowadzających powietrze jest uszkodzona.
Teraz kłopot ze sterami. Widocznie bliskie wybuchy uszkodziły silniki elektryczne urządzenia
sterowego. Trzeba przejść na sterowanie ręczne. Wymaga to dużego wysiłku fizycznego, tym bardziej że
jedna z bomb rozerwała się gdzieś w pobliżu rufy i zaklinowała ster kierunkowy. Poruszanie nim stało się
przez to jeszcze bardziej utrudnione. Trzej najsilniejsi marynarze — Pankratow, Krutkowski i Kosych —
chwycili z całej siły za koło sterowe, ale bez rezultatu. Dopiero pomoc kucharza Timofiejewa zrobiła swoje:
okręt zaczął słuchać steru.
Jeszcze raz nad głowami rozlega się warkot ścigaczy. Idą wachlarzem, rzucając bomby. Ale tym razem
wygląda to jak zwykłe „bronowanie” na chybił trafił. Mimo że wybuchy nadal są bardzo bliskie, nastrój
załogi poprawia się. W zużytym, dławiącym powietrzu każdy energiczny ruch powoduje wyczerpanie, a
mimo to wytężona praca nad usuwaniem awarii szybko posuwa się naprzód i wkrótce inżynier Iljin melduje
o naprawieniu najważniejszych urządzeń.
Niebezpieczeństwo chyba już minęło. Jednak długie milczenie Mironienki, w skupieniu nasłuchującego
w słuchawkach zewnętrznych odgłosów z morza, niepokoi Trawkina.
— Odchodzą? — pyta z wymownym gestem rąk.
— Zbliżają się! — woła Mironienko i już się krzywi w bolesnym grymasie wyczekiwania. Jego uszy są
chyba najczulszym instrumentem na pokładzie. Od tych uszu zależy los okrętu. Wszyscy zdążyli się o tym
przekonać.
Mironienko to swego rodzaju wirtuoz nasłuchu. Potrafi on z dźwięków, szmerów i zgrzytów
wypełniających głębię morza wyłowić i rozpoznać w porę każdą podejrzaną oznakę niebezpieczeństwa.
Wielu spośród załogi nakładało na uszy słuchawki, nikt jednak nie potrafił się połapać, jak można cokolwiek
zrozumieć w tej niesamowitej orkiestrze świstów, westchnień, skrzypień, stukań i głuchych uderzeń. Jeden
Mironienko znał wszystkie te „nuty” na pamięć. Odgłos przypominający darcie kartki papieru to fala
nabiegająca na bliski piaszczysty brzeg. Dźwięk podobny do tego, jaki powstaje przy darciu grubego kartonu
— to fala uderzająca o metalową burtę okrętu. Mironienko słyszy wszystko, a najważniejsze: potrafi w porę
uprzedzić o zbliżającym się prześladowcy.
— Dwa ścigacze idą wprost na nas!
Znowu niebezpiecznie bliski łoskot bomb. Zno wu kilka „tanecznych” uników „Szczupaka” i... cisza.
— Ścigacze oddalają się! — Mironienko odrzuca na chwilę słuchawki. Dłońmi pociera uszy, jakby
chciał stłumić echo niesamowitego huku eksplozji, który jeszcze przed chwilą torturował membranę błony
bębenkowej...
96 ZAPAŁEK
Nareszcie świeże powietrze!
O północy Szcz-303 wypływa na powierzchnię. Udaje się przewietrzyć przedziały i podładować baterie
akumulatorów. Okręt kołysze się na falach w pobliżu kursujących nieustannie patrolów nieprzyjaciela.
Dowódca decyduje się na to ryzyko z dwóch względów: załoga jest tak wyczerpana wieloma godzinami
walki i ucieczki, że ludzie wprost walą się z nóg. Trzeba uzupełnić tlen w zatrutej wyziewami krwi, mięśnie
muszą odpocząć. Nerwy — te długo jeszcze nie uspokoją się. Póki okręt nie wróci do bazy, nie ma co liczyć
na pełne odprężenie. Po drugie, może uda się jeszcze przed świtem dokonać oględzin i ewentualnie naprawić
zewnętrzne pokrywy aparatów torpedowych? Dziobnica na pewno też jest uszkodzona. Uderzenie o dno
chyba nie uszło bezkarnie.
W chwili gdy Krutkowski wychodzi na pomost, aby dokonać oględzin, od strony latarni Ristna
wyskakują na niskim pułapie dwa samoloty. „Szczupak” musi szybko skryć się pod wodą.
23 czerwca. Wieczorem.
Goldberg rozpoznaje przez peryskop niemiecki krążownik Emden, idący w konwoju od strony Dago.
Krążownik idzie w eskorcie sześciu minowców. Wyśmienita okazja do ataku! Okręty same naprowadzają się
na torpedy. W milczeniu, bez zbytniego pośpiechu, precyzyjnie jak na ćwiczeniach załoga zajmuje
stanowiska w alarmie bojowym. Szcz-303 idzie na zbliżenie z celem.
Trawkin każe opuścić peryskop tak, aby jego obiektyw znalazł się na poziomie wody, gdyż w
gęstniejącym zmierzchu konwój widać coraz słabiej. Dopiero po tym sylwetki okrętów zarysowują się
dostatecznie wyraźnie na tle jaśniejszego nieba. Są odległe teraz o dwie mile. Pora wyjść na kurs ataku.
Chwile, które nastąpią, zadecydują o powodzeniu ataku. Okręt, sterowany nadal ręcznie, idzie idealnie
wzdłuż wyznaczonej linii, która prowadzi do punktu odpalenia torped. Ale dlaczego tak długo brak
meldunku z dziobowego przedziału torpedowego?
Wreszcie Aleksiej Iwanow, gospodarz aparatów torpedowych, pojawia się, w drzwiach i melduje:
— Towarzyszu dowódco! Zewnętrzne pokrywy dziobowych wyrzutni zaklinowane!
Oto skutek uderzenia o skałę! Wspaniała okazja została zmarnowana. Obie wyrzutnie rufowe były już
puste.
Konwój — majestatyczny i groźny — przecinał właśnie linię strzału.
24 lipca. W nocy.
Starszyna radiotelegrafistów Aleksiejew melduje do sztabu brygady okrętów podwodnych o zatopieniu
drugiego transportowca i o awarii okrętu. Wkrótce drogą radiową nadchodzi rozkaz ze sztabu: wracać do
bazy.
27 lipca.
Szcz-303 ponownie forsuje pola minowe.
Przez trzy doby załoga nasłuchuje skrzypienia minlin, ocierających się o burty okrętu. A za burtą setki
rogatych stalowych kul, wypełnionych potężnymi ładunkami wybuchowymi, uwiązanych do kotwic na
różnej głębokości, kołysze się gdzieś blisko w niewiadomej, ślepej głębinie...
31 lipca.
Dwa kwadranse w wynurzeniu. Niespodziewany atak kutrów. W świetle wielu rakiet szybkostrzelne
działka wzbijają celnym ogniem naokoło kiosku dziesiątki fontann. Okręt, zanurzony na głębokości zaledwie
dwudziestu metrów, uchyla się od pierwszej salwy bomb głębinowych.
Udaje się zmylić pogoń.
Próby naładowania akumulatorów, ponawiane kilkakrotnie tej nocy, kończą się podobnie. Niemcy,
zaalarmowani obecnością radzieckiego okrętu podwodnego, dwoją się i troją, by uniemożliwić mu
jakąkolwiek akcję. Baterie udaje się naładować dopiero po opuszczeniu niebezpiecznego sektora. Trawkin
ustala przez radio miejsce spotkania z okrętami eskorty, które w ciągu dwu dni — 4 i 5 sierpnia — mają
oczekiwać na powracający do bazy Szcz-303.
4 sierpnia w nocy „Szczupak” zajmuje wyznaczoną na spotkanie pozycję. W gęstej mgle nic nie widać.
Dopiero przez nocną lornetę udaje się wyłowić z pomroki jakieś ledwie widoczne zarysy okrętów. Wydaje
się, że stoją nieruchomo. Nagle niebo rozjaśnia się od gwałtownej artyleryjskiej salwy. Z przeciwległego
krańca horyzontu równie silny błysk i — salwa!
Przy akompaniamencie toczonej walki okręt schodzi pod wodę.
Za dnia „Szczupak” leży na dnie.
6 sierpnia w nocy radiotelegrafista odbiera szyfrowaną depeszę: Kutry i trałowce czekają na was w
umówionym miejscu.
Trawkin w odpowiedniej porze stawia się w oznaczonym kwadracie. Rzeczywiście: z pomostu okrętu
widać w mroku sylwetkę trałowca i kilku kutrów. Sygnalista daje znaki latarką. Ale cóż to, do diabła?
Zamiast odpowiedzi znowu wylatują w górę rakiety i zaczyna się wściekła strzelanina. Kutry z maksymalną
szybkością idą w kierunku Szcz-303. Chcą taranować! Nie ma chwili do stracenia. Szybkie zanurzenie! I
znowu — jak poprzednio — uderzenie o dno! Iljin przedmuchuje zbiornik szybkiego zanurzenia.
Wstrząsany bliskimi detonacjami bomb okręt podwodny odrywa się z wysiłkiem od dna i zaczyna pełznąć w
stronę większych głębin.
Z dziobowego przedziału torpedowego alarmujacy meldunek: przeciek!
W poszyciu kadłuba wyleciał nit. Z wielkim trudem otwór zatkano.
— Nad nami trzy kutry! — krzyczy ostrzegaczo Mironienko. — Ostatnie jego słowa głuszy huk bomb.
Okręt dygoce, podwodna siła detonacji kołysze go z burty na burtę, jakby dwaj tytani rozgarniali łapami
wodę. Ludzie, oderwani od uchwytów, padają na podłogę, toczą się, uderzając jeden o drugiego. Tylko
Mironienko tkwi nadal na swoim miejscu, krzywiąc się z bólu, gdy huk detonacji w słuchawkach hydrofonu
jest zbyt silny.
Trawkin udaje się do przedziału dziobowego. Tam sytuacja jest najgroźniejsza. Ludzie szukają w twarzy
dowódcy nadziei. On sam wie o tym aż nadto dobrze: nie wolno mu zdradzić niepokoju czy choćby cienia
strachu. Aż do ostatka...
Okręt zaczerpnął zbyt wiele wody. Jeśli zaczepy o ilaste dno, wzbije kłąb płynnego błota, które unosząc
się na powierzchni morza, zdradzi jego pozycję. Starszyna Bojcow robi, co może, aby uruchomić silnik
pompy odwadniającej. W ostatniej chwili pompa rusza. Oby teraz gęściej jazgotały śruby kutrów, oby
bomby sypały się bez przerwy! Zgiełk pracy silników i detonacje chłoną odgłos pracującej pompy i nasłuch
niemiecki nie zlokalizuje ściganego okrętu. Na szczęście tamtych na górze nie trzeba o to prosić sypią się
bomby jak groch... Woda ze zbiornika regulacyjnego ustępuje. Ale sytuacja jest wciąż niedobra. Kto wie,
która bomba dosięgnie celu?
Ludzie z obsługi akumulatorów zaczynają gwałtownie kasłać. Wnętrze przedziału wypełnia się odorem
chloru, który wydobywa się z pomieszczeń baterii. Wtargnęła tam słona woda morska i zmieszała się z
elektrolitem wypełniającym baki akumulatorów. Od bliskiej detonacji bomby powstało krótkie spięcie.
Marynarze gołymi rękami gaszą płonące kable.
Dowódca dywizjonu kapitan 2 rangi Goldberg panuje nad sytuacją. Niezmiennie spokojnym głosem
wydaje polecenia:
— Zmniejszyć zanurzenie! Dociskaj, dociskaj, bracie, zawory, bo zaryjemy nosem i raki będą nas
szczypać!
I mimo woli, choć sytuacja jest poważna, marynarze uśmiechają się, a rzeczywistość wydaje się mniej
straszna.
— Ech, jaka szkoda, że nie możemy wypłynąć! — wzdycha kok. — Fryce nagłuszyli całe pudy świeżej
rybki, byłaby dobra ucha*. Palce lizać!
— Dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt... sześć! — Radiotelegrafista
Szirobokow przekłada z jednej kieszeni do drugiej zapałki: jeden wybuch bomby — jedna zapałka.
— Dociągnie do setki czy nie? — medytuje głośno Krutkowski.
Przegrał tym razem zakład: Niemcy zrzucili 96 bomb.
DWA PROSIĘTA DLA TRAWKINA
Noc z 6 na 7 sierpnia minęła na forsowaniu ostatniej za Gotlandia zagrody minowej. Nad ranem w
okularze peryskopu zobaczył Trawkin zielone wzgórza wysepki Lavansaari i wszedł na znajomą redę, którą
opuścił przed miesiącem w równie pogodnych i cichych godzinach przed świtem.. Miesiąc. Tylko miesiąc! A
ile przez ten czas było minut długich jak wieczność!
W bazie powiedziano mu, że okręty wychodziły dwukrotnie na spotkanie ze Szcz-303, ale w obydwu
wypadkach radzieckie kutry i trałowce napotykały przeważające siły nieprzyjaciela i po krótkiej wymianie
strzałów zmuszone były wycofać się z wyznaczonego sektora. Tak więc praktyka naocznie dowiodła, jak
bardzo ryzykowne i niebezpieczne było wyznaczanie rendez-vous w strefie wód zajętych przez wroga. Sztab
chyba wyciągnie z tego właściwe wnioski.
10 sierpnia. Wczesny, ranek.
Kutry torpedowe i ścigacze, wznosząc grzywy piany, rozsnuwają wokół Szcz-303 welony burego dymu.
Okręt w pozycji nawodnej idzie całą naprzód ku majaczącym w oddali fortom Kronsztadu. Zapowiada się
piękny dzień. W blasku wschodzącego słońca wybuchające wokół okrętu Trawiona gejzery wody wyglądają
świątecznie i niewinnie, niby pirotechniczne popisy na sztucznym basenie wesołego miasteczka. Po wielu
dniach podwodnych bombardowań głuchy odgłos dalekonośnych dział, które z zajętych przez Niemców
wybrzeży Zatoki blokują ogniem kronsztadzkie tory wodne, wydaje się Trawkinowi niegroźnym pomrukiem
letniej burzy...
Śladem Szcz-303 podąża dziś do bazy drugi zwycięski „Szczupak” — Szcz-406, dowodzony przez
kapitana 3 rangi Osipowa. Podobno Osipow miał więcej szczęścia: udało mu się zatopić aż pięć niemieckich
transportowców! Obaj dowódcy, stojąc na pomostach swych okrętów, widzą się nawzajem, machają z daleka
rękami, ale ich słów — krzepkich marynarskich słów — nie słychać. Zbyt natrętnie hałasują armaty!
Na pirsie w równych szeregach, wyciągnięci jak struny, stoją marynarze. Wśród nich załogi okrętów,
które witano przed kilku dniami równie uroczyście. Mosiężne trąby błyszczą z daleka. Orkiestra oczekuje
sygnału admirała.
Na pokładzie Szcz-303 zmęczeni, bladzi, ale pełni radości i dumy stoją ci, w których powrót już nie
wierzono. Że nie było to zwątpienie nieuzasadnione, świadczy choćby rdzawy, podrapany kadłub Szcz-303,
przebity odłamkiem kiosk, posiekana pociskami pokrywa włazu, liczne wklęsłości w grubej pokrywie stali i
skręcona dziwacznie stewa dziobowa...
— Orkiestra, marsza! — admirał Tribuc skinął ręką. W tej samej chwili po opuszczonym trapie schodzi
ogolony, blady Trawkin. Salutuje i składa krótki raport. Admirał nie słucha do końca, chwyta kapitana 3
rangi w objęcia i po marynarsku całuje z rozmachem w policzki. Coś do siebie mówią, śmieją się, za ich
plecami ktoś niesie kwiaty, rozbrzmiewa gwar wesołych głosów i — głośne, spłoszone — wzbija się nawet
ponad orkiestrę... kwiczenie dwóch prosiąt.
* „Ucha” — rosyjska nazwa popularnej zupy z ryb.
— Prosięta dla załogi Szcz-303! Różowiutkie, przewiązane wstążkami, wręczone zostają dowódcy
okrętu. Prosiąt jest dwoje — tyle, ile zwycięskich ataków ma na swym koncie załoga. Potem dumna cyfra
„2” wpisana zostanie w pięciokąt czerwonej gwiazdy, namalowanej na poszyciu kiosku.
I jeszcze wojenna zapłata za to, na co nie ma ceny: za bohaterstwo i poświęcenie. Pięć Orderów Lenina,
pięć Orderów Czerwonego Sztandaru, a dla wszystkich pozostałych — Ordery Czerwonej Gwiazdy.
— Orkiestra, walca!
Tego nie trzeba było powtarzać. Gdy tylko oczy dobiegły ostatniej linijki listu, który przedarł się od
rodziny przez obręcz frontu, gdy tylko wyściskano znajomych, marynarze ruszyli w tan. Zapanowała
powszechna radość. Bo udało się wrócić cało, bo torpedy nie chybiły celu, bo można było znowu oddychać,
ile się chce, świeżym powietrzem.
UMARLI POWRACAJĄ
25 sierpnia 1942 roku. Pałac Smolny.
Na posiedzenie Rady Wojennej Leningradzkiego Frontu wezwano „czterech najdzielniejszych floty”,
dowódców okrętów podwodnych: Wiszniewskiego, Osipowa, Lisina i Trawkina.
Przybyłych powitał serdecznie członek Biura Politycznego KC WKP(b) i członek Rady Wojennej,
Andrzej Aleksandrowicz Żdanow. Obecny był także admirał Tribuc i pozostali członkowie sztabu obrony
miasta. Żdanow z uwagą wysłuchał meldunku dowódców okrętów podwodnych o przebiegu bojowych
rejsów. Każdemu z osobna uścisnął rękę, gratulując odniesionych sukcesów, a następnie zwracając się do
nich powiedział:
— A myśmy tu już każdego z was pochowali na dnie, towarzysze! Niemcy trąbili nam przez cały czas
nad uchem, że nadszedł koniec naszej floty. W ostatnich komunikatach chwalą się, że zlikwidowali
trzydzieści naszych okrętów podwodnych, czyli...
— Każdego z was posłali na dno kilka razy! — dokończył Tribuc, dumny z sukcesu swoich marynarzy.
Był to przy tym podwójny sukces. Zablokowana u ujścia Newy i już raz przez hitlerowską propagandę
„doszczętnie zniszczona” radziecka flota podwodna od maja do sierpnia 1942 r., w najcięższym dla
oblężonego miasta okresie, zdołała zatopić ponad dwadzieścia nieprzyjacielskich transportowców, które
wiozły uzbrojenie i wojsko pod mury Leningradu. Ponadto skuteczne działania radzieckich podwodników na
wojennym teatrze morskim Bałtyku postawiły w stan gotowości wszystkie siły niemieckiej obrony przeciw
okrętom podwodnym, zakłóciły marsze konwojów i osłabiły morale sił działających na morzu.
— Sezon myśliwski jeszcze trwa, życzę powodzenia! — Żdanow wstał i każdemu z dowódców podał
na pożegnanie rękę.
— Ze szczegółowym planem najbliższych rejsów — dodał — zostaniecie, towarzysze, zapoznani za
kilka dni.
„GDZIE SĄ CI LUDZIE?...”
Jeden z ostatnich dni sierpnia. Leningrad. Sztab floty.
W gabinecie admirała Tribuca gęsto od dymu. Zakaz palenia, surowo przestrzegany na pokładzie okrętu
podwodnego, tutaj nie obowiązuje. Dowódcy — ubrani w białe tropiki, ogoleni, bez bokobrodów i bród,
które zdobiły ich twarze jeszcze kilka dni temu — przypominają raczej sportsmenów z jachtklubu, którzy za
chwilę rozegrają partyjkę tenisa lub bilardu. Wrażenie to potęguje jeszcze bardziej obecność rozległych
stołów-makiet, wzdłuż których ułożono kolorowe figurki markujące okręty podwodne, kutry torpedowe i
statki. Pokaźna grupa zebranych skupiła się wokół zawieszonych na ścianie tablic, do których przyklejono
wycinki szwedzkich i niemieckich gazet. Niektóre akapity, podkreślone czerwonym ołówkiem i
odczytywane na głos, powodują wesołą reakcję. Oryginalną „wystawę” przygotowano na specjalne
polecenie admirała, który przepada wprost za tego rodzaju „okazami”, a tym razem chciał sprawić
niespodziankę swym gościom.
— Patrzcie! Co oni tu piszą: Zagadkowe okręty podwodne u wybrzeży Finlandii... Zaraz, zaraz... Co ci
Szwedzi wymyślili?... W północnej strefie Bałtyku pojawiają się ostatnio nie rozpoznane okręty podwodne, o
których w niemieckich komunikatach mówi się jako o „angielskich U-Bootach”. Domniemane „angielskie
U-Booty”, które jakimś cudem przedarły się aż tak daleko na północ, atakowały już kilka konwojów... I dalej:
Trzeba by stanąć na głowie, aby móc sobie wyobrazić, że w zablokowanym mieście, które zjadło już
wszystkie zapasy paliwa i surowców, w warunkach surowej rosyjskiej zimy, udało się Sowietom
wyremontować całkowicie i przygotować do tak poważnego rejsu choćby jeden lub dwa okręty, a jeśli nawet
w to uwierzymy, to zapytajmy: gdzie są ci ludzie, którzy by wykonali takie zadanie?...
Dźwięk szkolnego dzwonka, którym oficer dyżurny przypomniał o rozpoczęciu narady, uciął gwar.
Instruktor ze sztabu brygady okrętów podwodnych podszedł do stołu, ujął delikatnie w palce makietę-
okręcik i rozsnuwając przywiązaną do niej kolorową nitkę, rzekł do Małanczenki:
— Najpierw wy, kapitanie lejtenancie, wyjdziecie ze swoją S-13. Spróbujemy na tym przykładzie
rozważyć jeden z wariantów forsowania nowych zagród minowych, ustawionych ostatnio przez Niemców.
O, tutaj... — okręcik, wlokąc za sobą kolorową nitkę, powędrował w ślad za ręką oficera aż do Zatoki
Botnickiej — tu nawiąże pan pierwszy kontakt radiowy z bazą.
Afanasjew, stojący obok Trawkina, uważnym spojrzeniem podążał za wlokącym nitkę modelikiem
okrętu:
— Gdybyż to szło tak gładko tam, na morzu! — mruknął.
— Na morzu jest dwadzieścia siedem zagród minowych — odparł Trawkin. I nie dodał ani słowa
więcej.
Kapitan lejtenant Małanczenko w ciągu zaledwie trzech dni przeprowadził swój S-13 aż do północnych
wybrzeży Hoglandu. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu na drodze do Zatoki Botnickiej tylko jeden raz
trafił pod bomby niemieckich kutrów i już piątego dnia mógł wysłać drogą radiową meldunek do bazy. W
południowej części Zatoki „wpadł” dosłownie na duży statek, wyładowany — jak się okazało — amunicją.
W miejscu, gdzie spoczął na dnie ów transportowiec, przez dłuższy czas wzbijały się z wody gejzery ognia.
Tej samej nocy, 12 września, celna torpeda Małanczenki rozdziera na pół drugi statek. Trzecią ofiarą S-13
była wielka barka, wyładowana drewnem. Małanczenko zdecydował się na atak z położenia nawodnego i
zatopił barkę ogniem swych dział.
Sukcesy S-13 nie na żarty przeraziły Niemców. Natychmiast zaczęli oni przegradzać cieśninę, do której
nie przywiązywali przedtem żadnego znaczenia. Postawili tam aż pięć zagród minowych i ściągnęli wiele
mniejszych jednostek z Zatoki Fińskiej.
15 października, w czasie ładowania akumulatorów, okręt został zaatakowany i schodząc pod bombami
na dno, uderzył mocno o skałę. Oba silniki elektryczne odmówiły posłuszeństwa. Pękł także wał steru
kierunkowego. Z ogromnym trudem udało się ustawić ster na zero i wreszcie, po wielu godzinach
przebywania na dnie, Małanczenko skierował okręt z powrotem do bazy. Na redzie Lavansaari S-13 pojawił
się dosłownie na ostatnich obrotach silnika. Wyczerpane akumulatory nie mogły nawet rozświetlić żarówek.
Okręt szedł w zanurzeniu.
W tym czasie S-9 w Zatoce Botnickiej zaatakował torpedami niemiecki konwój i zatopił statek o
pojemności dwanaście tysięcy ton. Następnego dnia dowódca S-9 zaatakował z położenia nawodnego duży
zbiornikowiec. Pogoń trwała czterdzieści minut. Celna salwa z dział nakryła statek. Na skutek nie trzeba
było długo czekać: załoga spuściła szalupy, a wielkie pudło wyleciało w powietrze.
Niewiele brakowało, a kolejna próba ataku skończyłaby się tragicznie. W czasie szybkiego zanurzenia
pod pokrywę włazu kiosku zaczęła przenikać woda, zalewając centralę. Znajdujący się w kiosku dowódca
okrętu i trzej oficerowie zdołali jednak zaryglować pokrywę dolnego włazu. Uratowali okręt przed zagładą,
ale sami skazali się na śmierć: woda wypełniała kiosk i już tylko u góry, pod sufitem, pozostawała niewielka
poduszka powietrzna. Okręt opadał w dół, aż na głębokości pięćdziesięciu dwóch metrów uderzył o dno.
Słona woda przedostała się do pomieszczenia akumulatorów i zaczął się stamtąd wydobywać gryzący chlor.
Sytuacja z każdą sekundą stawała się coraz bardziej tragiczna. Załoga zdołała jednak wyszasować zbiorniki
balastowe, okręt wypłynął na powierzchnię. Nieprzytomnego dowódcę i trzech oficerów wydobyto z kiosku
i po wielu zabiegach uratowano.
Awarię spowodował odłamek wspornika anteny, który dostał się pod pokrywę włazu do kiosku.
S-9 wróciła do bazy.
D-2 wpadła do sieci na północ od Gotlandii. Po czterech godzinach szamotania się w pułapce
uszkodzona wypłynęła na powierzchnię. Mimo kilku awarii zdołała jeszcze przed powrotem do bazy
torpedować Deutschland — prom przewożący niemieckie pociągi.
TRZYMAĆ KCIUKI ZA TRAWKINA
Szcz-303 znowu gotowy do wyjścia w morze.
Naczelny inżynier warsztatów remontowych Wołosatow, oprowadza Trawkina po przedziałach i z dumą
oświadcza:
— Iwanie Wasiljewiczu, okręt, można powiedzieć, jak zegarek!
Ludzie Wołosatowa wykonali całą robotę w ciągu dwudziestu pięciu dni, na dwa tygodnie przed
terminem. To oni właśnie, ci żołnierze-robotnicy dokonali dzieła, które przerastało heroizmem wyjobraźnię
hitlerowskiego dziennikarza, doradzającego swoim czytelnikom, aby raczej stanęli na głowie, niżby mieli
uwierzyć, że w takich warunkach „udało się Sowietom... przygotować do tak poważnego rejsu choćby jeden
czy dwa okręty”. Załoga warsztatów, nie dożywiona i ciągle przemęczona, pracowała pod nieustannym
ostrzałem ciężkiej artylerii, wśród gwizdu bomb, między jednym a drugim zejściem do schronu.
— Piękna robota — rzekł Trawkin, ściskając dłoń inżyniera.
Wołosatow nie dosłyszał. Właśnie ogłoszono alarm przeciwlotniczy. Gdzieś bardzo blisko uderzyły
salwą działa przeciwlotnicze.
I znów, jak za pierwszym razem, wokół wychodzącego z bazy „Szczupaka” kręcą się ruchliwym rojem
ścigacze. Strzelają niemieckie baterie, świece dymne zasnuwają tor wodny. Wkrótce potem idące przodem
trałowce zawracają, okręt schodzi na największą dopuszczalną głębokość. Jego kurs prowadzi między wyspą
Tjuters Wielki i mielizną Wikoła. Co kryje się na tej drodze w zdradliwych wodach Bałtyku?
Najbardziej niebezpieczny w marszu jest moment, gdy oficer wachtowy wykreśla pozycję statku. Aby
sprawdzić, czy w obliczeniach nie popełniono błędu, okręt musi wyjść na głębokość peryskopową.
Następują chwile pełne napięcia: zaczepi o miny czy nie? W górnych warstwach wody jest min najwięcej.
Dowódca zatrzymuje silniki i daje rozkaz wynurzenia. Wtedy ryzyko zmniejsza się. Ale po pewnym czasie
manewr trzeba znowu powtórzyć...
— Kąt kursowy prawo sto dwadzieścia, zdaje się, niemiecki U-Boot! — głos Mironienki podrywa
wszystkich na nogi.
Trawkin nakłada drugie słuchawki. Rzeczywiście; charakterystyczny szum śrub okrętu podwodnego
wyraźnie podąża za „Szczupakiem”. Jeden rzut oka na mapę i od razu sprawa staje się. jasna: w tym właśnie
sektorze koledzy Trawkina najczęściej ładowali akumulatory. Niemcy to wytropili i teraz szykują zasadzkę.
— Zatrzymali silniki. Pewnie kładą się na dno.
Następuje pojedynek między operatorami nasłuchu obydwu wrogich okrętów. Który potrafi „wymacać”
nieprzyjaciela dokładniej? Oba okręty, leżą przez kilka godzin w bezruchu. Niemcy nie wytrzymują pierwsi.
Zaczynają krążyć w pobliżu. Wtedy Trawkin niezauważony opuszcza sektor. Niemiec-operator nasłuchu
nawet nie zauważył tego odejścia.
Ładowanie akumulatorów. Wachtę na pomoście obejmują najlepsi ludzie z załogi: oficer wachtowy
lejtenant Kalinin, obserwatorzy Krutkowski i Tołmaczow. Krutkowski stanął wyżej, obok kolumny
peryskopu bojowego. Jego zadanie: obserwacja wzdłuż kursu. Tołmaczow zajął miejsce niżej, na składanej
platformie, przy drugim peryskopie. Obserwuje cały horyzont. Dowódca okrętu przebywa w centrali.
Nic się nie dzieje. Bywa i tak.
Z włazu wejściowego zaczynają dolatywać drażniące zapachy kuchni. Nareszcie kucharzom wolno
usmażyć kotlety. Wentylacja funkcjonuje na pełny regulator. Zajadając aromatyczną kolację, ludzie czują się
jak w domu.
— Mina na kursie! Odległość sześćdziesiąt metrów! — głos Krutkowskiego podrywa wszystkich jak
dzwon alarmowy.
Mina dryfująca! Ten „rogaty diabeł” nie jest jeszcze taki groźny, przynajmniej można go w porę
wypatrzyć. Ale gdy coś takiego płynie prosto na burtę, po plecach zaczynają biegać lodowate dreszcze.
Napięcie mija powoli. W dzienniku wachtowym przybywa jeszcze jeden zapis: o godzinie takiej a takiej
okręt wyminął minę.
Dni upływają nad podziw spokojnie. Zamknięci w stalowym pudle ludzie tracą poczucie czasu i
rzeczywistości. Gdzieś tam toczy się wojna, unurzani w jesiennym błocie żołnierze pełzną do ataku, płoną
miasta i wsie, w każdej minucie śmierć zbiera obfite żniwo, a tutaj... Żadnego celu w peryskopie! Może
winien temu nieustający sztorm, który jakby usiłował wychlusnąć Bałtyk z brzegów? Zwykła w tym rejonie
październikowa pogoda.
Okręt w położeniu nawodnym przekształca się w konia na biegunach: góry kipiącej wody to wznoszą
go na grzbiet, to rzucają w przepaść. Nawet najbardziej zaprawieni z załogi nie wytrzymują tej huśtawki.
Wystrzelenie torped przy takiej fali byłoby bezcelowe — i tak zboczyłyby z kursu. Gdy wreszcie któregoś
dnia cały konwój przechodzi przed dziobem bezsilnego Szcz-303, którego na dodatek silna fala wyrzuca co
chwila na powierzchnię, tak że w końcu trzeba nawet zaniechać obserwacji i zejść na głębinę — ludzi
zaczyna ogarniać szewska pasja.
18 października. Pierwsza księżycowa, spokojna noc.
Trawkin zamawia u kucharza filiżankę mocnej kawy. W chwili gdy kucharz zjawia się we włazie, od
obserwatora dobiega jego uszu meldunek:
— Kąt kursowy prawo dwadzieścia, na hory zoncie rozbłyski światła!
W oddali jeszcze jeden raz pojawił się krótki błysk. Już „Szczupak” całą naprzód idzie na kurs
zbliżenia. W lornetce zamajaczyły trzy transportowce i sześć okrętów eskorty.
Przerwać ładowanie akumulatorów! Oba diesle cała naprzód!
Noc jest tak jasna, że aby zaatakować z zaskoczenia, działać trzeba bardzo ostrożnie. Okręt wykonuje
manewr przygotowawczy. Na pełnych obrotach silników zmierza do przecięcia kursu konwoju. Coraz
wyraźniej widać zarys sylwetki pierwszego transportowca. Na oko sądząc, wybrana „sztuka” może mieć do
dwunastu tysięcy ton pojemności.
— Przygotować aparaty dziobowe!
Na obydwu stalowych cygarach marynarze wypisali jeszcze w porcie: „Za Charków!”, „Za towarzysza
Bojcowa!”
W siedem sekund po pierwszej torpedzie z sykiem powietrza wylatuje druga. Konwój w odległości mili.
W przedziałach Szcz-303 zalega śmiertelna cisza. Kalinin ze stoperem w ręku, niby sędzia na ringu, uniósł
dłoń do góry... Mija właśnie minuta od chwili wystrzelenia salwy. Dwie kolejne potężne detonacje
wstrząsają morzem. W świetle ogromnego płomienia, który wzbił się nad konwojem, widać przez chwilę
wyraźnie zanurzający się w wodzie dziób statku.
Jednostki eskorty już ruszyły w pościg. Na pełnych obrotach silników mkną teraz ku okrętowi
podwodnemu, prowadząc chaotyczny ogień artyleryjski. Zauważyli „Szczupaka”.
Szcz-303 czym prędzej daje nura. Zdenerwowany bosman stuka palcem w tarczę głębokościomierza,
jakby chciał przyspieszyć zanurzenie. Gdy wskazówka sięgała liczby 25, nad głowami rozlegają się — jakże
znane! — wybuchy bomb głębinowych. „Taniec” dopiero się zaczyna.
Okręt uchyla się od „poczęstunku” ścigaczy. Sztuka manewru polega na tym, by zostawić
prześladowców za rufą, by wypatrzyć jakąś lukę w ich szykach, przez którą udałoby się znaleźć bezpieczną
osłonę pod statkami idącego konwoju. Załogi ścigaczy wiedzą o tym doskonale, dlatego robią co mogą, żeby
ten manewr udaremnić. Teraz, gdy pierścień pościgu niebezpiecznie zacieśnił się, następuje decydujący
pojedynek operatorów nasłuchu.
I znowu niezastąpiony Mironienko pokazuje, że potrafi więcej niż jego niemieccy „koledzy” na górze.
W zadziwiający sposób układa z kakofonii dźwięków dostatecznie jasny i zrozumiały obraz sytuacji na
powierzchni morza, określa bezbłędnie kursy i manewry poszczególnych okrętów. Na podstawie jego
meldunków dowódca wynajduje w końcu lukę, a „Szczupak” jednym susem uchodzi z saka.
BŁĄD W SZTUCE
W hazardzie nieustannych pościgów, ucieczek i uników nie sposób przewidzieć wszystkich
niespodzianek. Morze kryje ich w sobie mnóstwo. Drobny błąd w ocenie głębokości i okręt, idąc w
zanurzenie, uderza niebezpiecznie o skaliste dno... Niemcy zrzucili nocą z samolotów nowe miny, a więc
sektor przewidziany do ładowania akumulatorów trzeba wymijać z daleka. Na trasie konwoju czatuje stado
gotowych do ataku ścigaczy... Nawet zmiana pogody, zbyt silna fala, złe warunki oświetlenia — mogą także
pomieszać szyki. Dodajmy jeszcze do tego „współczynnik błędu” w ocenie sytuacji, a i tak nie wyczerpiemy
wielorakich możliwości żywiołu przypadków, w które obfituje bojowy rejs każdego okrętu podwodnego.
20 października...
O świcie podniesiono peryskop. Kilka minut przed wschodem słońca na tle różowiejącego nieba
dostrzeżono w sektorze północnym daleki dym. Wkrótce wyraźnie zarysowały się dwa maszty pojedynczego
statku. Po upływie dwudziestu minut „ofiara” była widoczna jak na dłoni. Statek szedł bardzo ostrożnie,
lawirując jak najbliżej brzegu. Oficer nawigacyjny ocenił ze stoperem w ręku, że zmiana kursu następuje co
osiem minut i za każdym razem mniej więcej o piętnaście stopni. Kurs generalny wynikał z prostego
obliczenia.
A tu jak na złość zaczął dąć silny wiatr i w ciągu kilkunastu minut morze rozfalowało się na dobre.
Szcz-303, trzymany na głębokości peryskopowej, zaczynał się wynurzać na powierzchnię. Mimo to Trawkin
rozkazuje przygotować aparaty dziobowe i wyprowadza okręt na kurs ataku.
I właśnie wtedy bosman, w obawie przed wynurzeniem, sprowadził okręt na głębokość dwudziestu
metrów. Zanim wyszli na zanurzenie peryskopowe, statek zdążył się oddalić i o ataku nie było już mowy.
Klęli wszyscy: Trawkin i obsługa torped. Klęła bosmana cała załoga.
Ten milczał. Wiedział, że to jego wina, chociaż... załoga nie miała jeszcze żadnego doświadczenia w
przeprowadzaniu ataków w warunkach sztormu!
KTO KOGO WYPRZEDZI?
Nowa okazja nadarzyła się tej samej nocy.
Idąc kursem na północny zachód, wzdłuż przybrzeżnych szkierów, kilkakrotnie usłyszano jakieś
podejrzane szmery. Mironienko już w pierwszej chwili zameldował, że słyszy pracę śrub, prawdopodobnie
okrętu podwodnego. Mógł to być tylko okręt niemiecki. Potem szum śrub zamilkł, by odezwać się ponownie
w zupełnie nieoczekiwanym sektorze. Obserwacja przez peryskop nie dała żadnych rezultatów.
O drugiej po południu Kalinin dostrzegł w peryskopie konwój — transportowiec, ośmiotysięcznik, w
eskorcie dwóch małych okrętów.
Mgła utrudnia obserwację. Atak musi być przeprowadzony niemal na ślepo. Ludzie w napięciu
oczekują u wylotu rur głosowych, kiedy padnie komenda.
Mironienko co jakiś czas podaje namiary na konwój. Według tych danych oficer nawigacyjny u rury
głosowej nanosi na mapę aktualną sytuację celu. Jednocześnie zaznacza na niej kurs niemieckiego U-Boota.
— Ścierwo, wlecze się za nami!
Trawkin poleca bosmanowi, by co dwie minuty zmieniał głębokość zanurzenia na piętnaście metrów —
na wszelki wypadek, gdyby Niemiec spróbował wystrzelić torpedy.
Sytuacja staje się coraz bardziej ryzykowna. Z nakresu na mapie widać wyraźnie, że oba okręty
podwodne niemal tym samym kursem zbliżają się do konwoju. Niemiec, słysząc radziecki okręt i znając z
nasłuchu jego kurs, dąży do spotkania. Kto kogo wyprzedzi? Czy Szcz-303 zdąży pierwszy wystrzelić
torpedy, czy sam stanie się obiektem ataku? Nie trzeba wiele wyobraźni, by domyślić się, z jakim napięciem
dowódca niemieckiego okrętu podwodnego oblicza w tej chwili elementy strzału. Znając równie dobrze jak
Trawkin punkt, z którego należy odpalić torpedy wycelowane w konwój, może z dużym
prawdopodobieństwem trafienia storpedować przeciwnika. Czy zdąży?
Nagle Trawkin podejmuje ryzykancką decyzję? Niemiec z całą pewnością przewiduje, że Rosjanie
zaatakują od strony pełnego morza. Jego zamiary bez wątpienia opierają się na tym założeniu. A skoro tak
— trzeba wybrać właśnie inny wariant. Cała naprzód! Okręt zdąży jeszcze przeciąć kurs konwoju i zająć
pozycję do odpalenia torped z przeciwnej strony, przy brzegu. Zanim tamci z U-Boota połapią się w sytuacji,
będzie już po wszystkim!
Na maksymalnych obrotach silników Szcz-303 przecina kurs konwoju i zajmuje pozycję bojową. W
peryskopie poprzez rzednącą mgłę widać wyraźnie duży statek do przewożenia drewna, tak załadowany, że
jego burty ledwie wystają z wody. Do chwili odpalenia torped pozostaje zaledwie kilka sekund.
— U-Boot z prawej burty dziobu!
Meldunek Mironienki oznacza, że Niemiec połapał się w sytuacji i w tej chwili nadrabia opóźnienie. Za
późno!
— Aparaty, pal!
Salwa podrzuca okręt do góry. „Szczupak” natychmiast zwiększa zanurzenie. Po upływie czterdziestu
sekund dwa głuche wybuchy kwitują bezsporny sukces. Niemal jednocześnie Mironienko wykrzykuje:
— Słyszę zwiększający się szybko szum! Chyba torpedy!
W innych przedziałach usłyszano szum również. Widocznie Niemiec nie wytrzymał nerwowo i odpalił
dwie torpedy; na szczęście minęły po obydwu burtach.
W momencie gdy Szcz-303 siada na głębokości trzydziestu metrów na dnie, w przedziałach rozlegają
się radosne okrzyki załogi.
Pojedynek wygrany!
„MELDUJĘ: NIE MAM TORPED...”
2 listopada.
Telegram ze sztabu: Kursem na wasz sektor idzie zbiornikowiec. W zbiornikach benzyna. Zmierza do
Finlandii.
Długie pasmo jałowych dni, które nastały po udanym ataku na statek załadowany drewnem, zostało
wreszcie przerwane.
Szcz-303 zajął pozycję w wyznaczonym sektorze i w położeniu nawodnym poddaje się uderzeniom
coraz to większych fal. Dowódca i obserwator, stojąc w strugach lodowatego deszczu na pomoście, dobrze
już skostnieli z zimna. Obaj zawzięci palacze, korzystają z okazji. Fajczą jeden papieros za drugim,
odrabiając zaległości. O przewidzianej porze, z niemiecką punktualnością, pojawia się oczekiwany konwój:
dwa duże zbiornikowce w eskorcie czterech okrętów.
Wszystko idzie, jak należy. Niemieckie statki wchodzą na muszkę nocnego celownika. Pada komenda
„pal” i obie torpedy wściekłym warkotem mkną w kierunku celu. Ten warkot zaczyna niepokoić. To fale
obnażają pióra śrub napędzających stalowe cygara...
— Ster prawo na burt!
Okręt podwodny zawraca na kontrkurs. Ale dlaczego nie słychać spodziewanych detonacji? Mijają
sekundy, mija minuta, potem druga... Widocznie sztormowa fala zbiła torpedy z toru!
Ataku powtórzyć się nie da. Szcz-303 nie przegoni już konwoju. A poza tym — jaka pewność, że tym
razem się uda?
— Towarzyszu dowódco! Teraz musi się udać! — zaciera niecierpliwie ręce Kalinin. — Za dwa dni
święto, okrągły jubileusz...
— Jakie to święto? — pyta Trawkin, usiłując przypomnieć sobie dzień tygodnia i datę. Na morzu, a
zwłaszcza na okręcie podwodnym, czas leci swoim, niezwykłym trybem. — Co to za jubileusz?
— Okrągłe ćwierć wieku... Rocznica Rewolucji Październikowej! — Mówiąc to, Kalinin poklepuje
stalową poręcz pomostu. — Musimy się postarać o jakiś stosowny prezent. Chyba nas nie zawiedziesz,
„Szczupaczku”, co?
4 listopada.
O północy, w czasie ładowania akumulatorów, bystrooki Kalinin dostrzegł ciemne sylwetki okrętów.
Gdy się odległość zmniejszyła, okazało się, że są to dwa duże transportowce w eskorcie sześciu małych
okrętów. Statek idący przodem ma rozmiary imponujące. Ten będzie obiektem ataku. Piętnaście tysięcy ton!
Na oczach Trawkina konwój zmienia szyk. Na czoło wysuwa się jeden z eskortowców. Pozostałe
jednostki płyną w jego śladzie torowym. Idą z dużą szybkością. Ich odległość do Szcz-303 gwałtownie
maleje. Lejtenant Filipow i starszyna Iwanow przygotowali do odpalenia dwie torpedy. Czuwają w
gotowości u wyrzutni dziobowych.
Teraz obrany za cel transportowiec zwraca się całą długością burty ku Szcz-303. Jego dziób zaczyna
wpełzać za nitkę celownika. Po chwili środkowy maszt zbliża się do tego punktu...
— Aparaty, pal!
Na obydwu stalowych cygarach marynarze wymalowali jeszcze w porcie czerwoną farbą napisy: Na
cześć 25-lecia Października — śmierć faszystom!
Tego nikt się nie spodziewał: jedna z torped uderzyła w burtę eskortowca, przełamując go na pół. Po
kilku sekundach następna trafiła w transportowiec. Rozwarły się wrota piekieł! Niesamowity, wysoki aż do
chmur kłąb ognia buchnął znad wody. Po statku nie pozostało śladu. Był po brzegi wyładowany amunicją.
Ludzie stojący na pomoście Szcz-303 zdążyli zobaczyć jeszcze, jak tonie obalony na burtę i rozpołowiony na
dwoje okręt eskorty.
Sygnalista Tołmaczow dostrzegł zbliżające się szybko ścigacze. Noc znowu ogarnęła morze. W
ciemności okręt Trawkina staje się jeszcze jednym cieniem i po chwili pogrąża się w mrokach wód.
Scigaczom nie udaje się „wymacać” miejsca, gdzie zaczaił się jeszcze przed chwilą obecny wróg.
Załoga Szcz-303 jest w doskonałym nastroju.
— Towarzyszu dowódco! A nie mówiłem? — odzywa się Kalinin. — Mamy doskonały prezent. I to
jaki! Nasz najlepszy podarek na święto Rewolucji: cztery zatopione hitlerowskie statki! Gdzie są nasi
chłopcy od torped?
Wywołani ze swego przedziału marynarze z obsługi aparatów torpedowych są dumni jak pawie.
Zawsze, ilekroć ich pociski dosięgną celu, czują się bohaterami dnia. Ale tym razem... Przecież to były
specjalne, „świąteczne” torpedy!
— Sto gram! — trzaskają buciorami szczęśliwi wybrańcy losu, sięgając po aluminiowe kubki, które
podaje skąpy kucharz. Oczywiście na dnie nie zostaje ani kropelki spirytusu.
Z rana, gdy wszystko ucichło i okręt z zastopowanymi silnikami wyjrzał ślepiem peryskopu na
powierzchnię, nie zostało ani śladu z dantejskich nocnych scen. Trawkin każe nadać radiotelegram do
sztabu: Melduję: nie mam więcej torped. Stop. Zatopiłem cztery statki. Stop. Oczekuję rozkazu.
Odpowiedź nadeszła szybko: Gratuluję czterech zwycięstw. Wracajcie do bazy.
— W sztabie przyjęli nasz jubileuszowy prezent! — krzyczy z kabiny radiooperator, wręczając
dowódcy tekst depeszy.
W nocy włączono radio na odbiór. Z niecierpliwością oczekiwano tradycyjnego rozkazu Ludowego
Komisarza Obrony. Potem, po załadowaniu akumulatorów, okręt spoczął na dnie. Wszyscy marynarze i
oficerowie wolni od wachty zebrali się w przedziale dziobowym. Kapitan lejtenant Cejszer odczytał tekst
rozkazu.
Chwila była uroczysta i niezwykła. Świadomość, że słowa biegnące na falach eteru, pełne powagi i
wiary w zwycięstwo, dotarły także i do nich — do tej maleńkiej stalowej łupiny, zagubionej w głębinach
morza — ściskała w gardłach, przyspieszała rytm serc. Czuli się bezpośrednimi adresatami tych wzniosłych
słów. Okręt, który pomagał im zadawać śmiertelne ciosy nieprzyjacielowi, był maleńkim odcinkiem
ogromnego frontu, stanowił jednak — pośród obcego żywiołu, na zajętym przez wroga terytorium —
cząstkę, niepodległej, wolnej ojczyzny.
Dwaj akordeoniści — Grimajło i Pankratow — zaimprowizowali koncert i — oczywiście! —
tradycyjna Kalinka-Malinka, mimo skrajnej szczupłości miejsca, poderwała na nogi najbardziej
zapamiętałych tancerzy. Stojąc w miejscu — cóż robić! — przytupywali w takt melodii. Gusiew i
Tołmaczow deklamowali wiersze Majakowskiego, a tymczasem kucharz Timofiejew szykował jakieś delicje,
które odwykłych od ciepłej strawy marynarzy już samym zapachem przyprawiały o zawrót głowy.
Wracali po długiej, nie kończącej się dla nich nocy, „ugotowani w zupie” — jak określali marynarze
swój koszmarny pochód przez najeżone niebezpieczeństwami pola minowe. Gnały za nimi zajadle kutry
torpedowe, ścigacze i trałowce. Cała ta sfora obrzucała ich nieustannie bombami. W rejonie mielizny
Wikoola zostali zlokalizowani przez nasłuch wroga. Nie mieli innego wyjścia, jak tylko położyć się na dnie i
czekać, aż tamci na górze przestaną wierzyć w ich istnienie. Ale nie przestali. Orali śrubami ten niewielki
kawałek płytkiego morza i obsiewali go starannie bombami, których huk rozrywał Mironience uszy. A na
pokładzie nie było, oprócz dowódcy, nikogo, kto mógłby Mironienkę zastąpić.
W pewnej chwili zaczęło za nadwątloną burtą tak strasznie łomotać, że biedny operator nie wytrzymał i
cisnął słuchawki. Ale w tym momencie — o dziwo! — piekielne hałasy zaczęły się nagle oddalać. Nawet
gołe ucho wystarczało do stwierdzenia, że tam, na powierzchni, hitlerowski pościg ruszył całą naprzód.
Widocznie Niemcy nie wytrzymali nerwowo.
Wracali do Kronsztadu posiwiali od pierwszych mrozów, które skuwały już w lodowy pancerz wody
Zatoki. Stanęli na pokładzie pobielałego od szronu Szcz-303 i ze ściśniętymi gardłami patrzyli na zbliżający
się pirs, gdzie grzmiały bębny, pohukiwały trąby i gdzie wśród tłumu witających czterech marynarzy
spieszyło ku nim z czterema kwiczącymi prosiętami.
Nie wszystkim był pisany powrót.
Wojna zbierała swoje żniwo, na morzu równie obfite jak na lądzie. Z wielu okrętów podwodnych
drugiego rzutu zwiadowczego, które wyszły tej jesieni w bojowy rejs, nie miały już nigdy powrócić do bazy
okręty dowodzone przez Afanasjewa, Wiszniewskiego, Sazanowa, Pudiakowa, Smolara i Nieczkina.
Wiszniewski, Afanasjew i Pudiakow po wejściu do Zatoki Fińskiej nie odezwali się ani razu. Zginęli
bohaterską śmiercią podwodników. Okoliczności zagłady tych trzech okrętów pozostaną już chyba na
zawsze tajemnicą. Brak o nich jakichkolwiek wzmianek w raportach i komunikatach niemieckiego sztabu
floty. Smolar i Sazanow nawiązali kilkakrotnie łączność radiową ze sztabem. Oba okręty po wykonaniu
zadań wracały do baz. Czy ich załogi miały jakieś sukcesy? Zginęły na polu minowym czy w czasie
ucieczki, po wykonaniu ataku? Morze okryło ich śmierć tajemnicą.
Szcz-308, dowodzony przez kapitana lejtenanta Kostylewa, zajął pozycję w pobliżu latarni Ute. W ciągu
miesiąca Kostylew zdołał zatopić trzy duże transportowce i ściągnął na siebie niemal wszystkie siły obrony
przeciw okrętom podwodnym, patrolujące w tym rejonie. W ostatnim meldunku radiowym donosił o
poważnych uszkodzeniach okrętu, których załoga nie była już w stanie naprawić. Dalsze losy Szcz-308
również pozostaną na zawsze zagadką.
Z okazji szczęśliwego powrotu do bazy Szcz-303 wydawana w Leningradzie wojskowa gazeta pisała:
Okręt podwodny dowodzony przez kapitana 3 rangi Trawkina w dwóch rejsach bojowych zatopił 5
nieprzyjacielskich transportowców i jeden okręt eskorty... Co to znaczy zatopić 6 okrętów? To dużo czy
mało? Spuszczenie na wodę jednego dziesięciotysięcznika kosztuje od 15 do 20 milionów rubli. W pojemnych
ładowniach i na pokładzie takiego transportowca można przewieźć w ciągu jednego rejsu ponad 200
średnich lub 90 ciężkich czołgów, albo 2000 żołnierzy i oficerów wraz z uzbrojeniem i amunicją, albo pięć
do sześciu tysięcy ton węgla, lub półroczny zapas prowiantu dla jednej dywizji piechoty.
Z WILCZYCH PAZURÓW
Marzec 1943 r. Kronsztad.
Od rana świeci słońce. Jasny, wiosenny dzień. Nad wyspą Kotlin, wśród nadbrzeżnych drzew, powinien
unosić się podniecony ptasi zgiełk. Ale jest cicho. Na niebie stoją nieruchome balony zaporowe i tylko
gdzieś z daleka drąży niebo dokuczliwy jęk samolotu rozpoznawczego. Nieustanny, już drugi rok trwający
ostrzał artyleryjski wypłoszył z wyspy ptactwo. Tylko ludzie przyzwyczajają się do świdrującego gwizdu
pocisków, i stokroć gorszego niż pioruny łoskotu eksplozji.
Oto na redzie Przystani Kupieckiej, mimo iż pokrywa ją jeszcze gruby lód, na pokładach okrętów, na
pirsach i na nabrzeżu wyciągnięci równymi szeregami stoją marynarze brygady okrętów podwodnych. Nad
ich głowami powiewają podniesione na masztach flagi wielkiej gali banderowej i trzepocą w oddali
czerwone płótna transparentów.
Na pokładzie Szcz-303 załoga w komplecie. Uroczyści, ubrani w nowe mundury prosto spod igły,
czekają w wyrównanym szeregu. To oni są bohaterami tej uroczystości.
Na nabrzeżu pojawia się, w otoczeniu oficerskiej świty, dowódca Floty Bałtyckiej wiceadmirał Tribuc.
Wchodzi po trapie na pokład okrętu i wręcza Trawkinowi banderę gwardyjską. Szcz-303 otrzymuje tytuł
okrętu gwardyjskiego.
Przy dźwiękach hymnu na niewysokim flagsztoku nad kioskiem podnosi się gwardyjska bandera.
Wieczorem w Klubie Marynarzy, wznosząc toast za nowe sukcesy i zdrowie gwardzistów, wiceadmirał
powiedział:
— Wasze czyny obaliły buńczuczny mit hitlerowskiej propagandy o niemieckim wszechwładnym
panowaniu na Morzu Bałtyckim. Wasze celne torpedy to najlepsza odpowiedź: teraz faszyści muszą się
dobrze zastanowić, czy z umarłymi, czy z żywymi mają do czynienia. Wody tego niezbyt gościnnego dla
Niemców morza, od Zatoki Botnickiej po ujście Newy, pochłonęły w ciągu jednego tylko sezonu
nawigacyjnego aż pięćdziesiąt sześć nieprzyjacielskich okrętów. Należy więc zapytać: czyjeż to dzieło —
umarłych czy żywych?
Unosząc pełny kieliszek do góry, wiceadmirał dodał:
— A więc wypijemy: oby żywi zawsze cało wracali!
„MORSKI JEŻ” OBRASTA W KOLCE
2 maja 1943 r. Kronsztad.
Nad Przystanią Kupiecką wznosi się narastający zgiełk baterii przeciwlotniczych. Na słonecznym niebie
wykwitają całe bukiety purpurowych „maków”: artyleria przeciwlotnicza kładzie gęstą zaporę nad stojącymi
u nabrzeży okrętami. Pociski smugowe formują ochronny stożek nad zakolem, gdzie przyczaiła się Szcz-303.
Odłamki szczękają o granitowe płyty pirsu i dzwonią na stalowym poszyciu okrętu.
W chwili gdy Trawkin wychyla głowę z kiosku, na jego twarz pada cień. Wkrótce tony iłu i błota
chlustają na pokład. Dwa bliskie wybuchy bomb zakołysały kadłubem. Błoto oślepiło kapitana 3 rangi.
Zanim się zorientował w sytuacji, obydwa nurkowce wspinały się już do góry po drugiej stronie przystani.
— Dranie! — rozległ się na pokładzie głos Iljina. — Wywęszyli widocznie, że wybieramy się znowu do
nich w gościnę.
Trawkin spojrzał w kierunku, z którego dochodził głos, i mimo woli roześmiał się. Główny mechanik
okrętu stąpał niepewnie po pokładzie; cały schlapany, usiłował rękami zgarniać z siebie muł.
— Gdzież u diabła... gdzie jest moja czapka?
Obydwaj byli ubłoceni. W czasie nalotu Iljin znajdował się na pomoście. Szczęśliwym zbiegiem
okoliczności wybuch tylko przycisnął go do ściany kiosku i ochlapał. Czapka uleciała w niewiadomym
kierunku.
— Towarzyszu dowódco! — zwrócił się poszkodowany w ten sposób mechanik do Trawkina. —
Pamięta pan? Wrzesień... To było dosłownie tak jak tym razem. Pan stał tam na dole, ja byłem na pomoście i
wtedy nadleciały dwa Heinkle...
— ...I zrzuciły bomby, a mnie zerwało czapkę. Ależ tak, pamiętam! Staliśmy w tym samym miejscu, u
tego nabrzeża...
— Kapitanie! To już drugi rok wojny!
— Przez te dwa lata Niemcy też się coś niecoś nauczyli. W sprawach wojennych to bardzo
zdyscyplinowani uczniowie, ale żeby byli bardzo elastyczni, tego nie powiem. — Szef sztabu floty, kapitan 2
rangi Kurnikow, przechadzając się przed mapą, wskazał dłonią na zaklejone pasami papieru szyby. — Tłuką
i tłuką bez przerwy granatami w tę wyspę, a korzyści mają z tego, co kot napłakał...
Narada sztabu floty odbywała się w Kronsztadzie. Zaproszono na nią tylko dowódców i oficerów trzech
okrętów podwodnych, które jako pierwsze w nadchodzącej kampanii miały wyruszyć w rejs rozpoznawczy.
Do wykonania tego ryzykownego zadania wybrano trzech najlepszych: Trawkina, Osipowa i Kuźmina.
Dzisiaj mieli się dowiedzieć, jakie czekają ich zadania i jaki będzie podział ról w tej niebezpiecznej
wyprawie.
Szef sztabu przeszedł od razu do zagadnień szczegółowych.
Sytuacja na morzu po intensywnych jesiennych akcjach okrętów podwodnych uległa pogorszeniu.
Niemcy w końcu wyciągnęli właściwe wnioski z doświadczeń ostatniego sezonu. Nie przyznając się
otwarcie do poniesionych strat, coraz intensywniej wzmacniali zagrody minowe i sieciowe na wszystkich
możliwych torach wodnych, prowadzących z Kronsztadu ku morskim szlakom ich konwojów. Obecnie
główną zaporą był najwęższy przesmyk Zatoki Fińskiej — między wyspą Naissaar a półwyspem Porkkala-
Udd. Dane uzyskane przez rozpoznanie mówiły, że rejon ten został całkowicie odcięty dwoma rzędami
stalowych sieci, ciągnących się od jednego brzegu do drugiego. Nie były to nawet sieci, lecz bony, czyli
stalowe zagrody pływające, umocowane do dna masywnymi kotwicami. Kwadratowe „oka” tych krat,
splecione z osiemnastomilimetrowej liny, miały boki długie na cztery metry. Długość poszczególnych
segmentów bonów dochodziła do dwustu pięćdziesięciu metrów, a wysokość sięgała od czterdziestu do
siedemdziesięciu metrów. Na tym niewielkim odcinku postawiono dodatkowo 8500 min, w tej liczbie 560
magnetycznych dennych i 1360 kotwicznych.
W rejonie Hoglandu zapora przecinała Zatokę na linii Hogland—wyspa Tjuters Wielki — Wigrund i
była solidnie rozbudowana w głąb. Tworzyła ją wielka liczba min, ustawionych „piętrami”, gęsta sieć
punktów dozoru i łączności, reflektorów i baterii nadbrzeżnych, zainstalowanych na każdej z wysp. W
ostatnich dniach kwietnia wzmocniono dozory o dalsze sto czterdzieści małych okrętów.
Kurników wręczył każdemu z dowódców pakiet. Były to mapy, na których oznaczono wszystkie
przewidywane i wykryte przeszkody.
— Każda z tych map to na razie tajemniczy szyfr — powiedział. — Waszym zadaniem będzie ustalić
jego ukryte znaczenie, zakomunikować o tym do sztabu. Nie ma co ukrywać: zadanie jest wyjątkowo trudne
i niebezpieczne. Aby więc zmniejszyć ryzyko do minimum, wyruszycie, towarzysze, jeden po drugim, w
pewnych odstępach czasu. Najciężej będzie temu, kto wyruszy pierwszy — szef sztabu skierował pytające
spojrzenie na siedzącego w tyle Iwana Trawkina. — Proponuję, aby towarzysz Trawkin...
Trawkin, nie czekając, aż szef sztabu skończy, przerwał w pół słowa:
— Kiedy możemy wyruszyć?
„ZAPOWIADA SIĘ CIĘŻKA NOC”
Wychodząc ze sztabu jako ostatni, spojrzał Trawkin z przyzwyczajenia w niebo i zdziwił się: słońce
zdołało już zajść ku zachodowi. Narada trwała bez przerwy od południa! Zmęczony, przywalony nagłym
ciężarem odpowiedzialności, jaką go obarczono, szedł wolno ku przystani. Nie zauważył nawet, że od
pewnego czasu ktoś mu towarzyszy. Gdy usłyszał za sobą głos Mironienki, stanął jak wryty.
— Towarzyszu dowódco — Mironienko zasalutował służbiście. — Ja do was ze sprawą...
— Mironienko! Co ty tutaj robisz? Uciekłeś ze szpitala?
Trawkin już dawno, po powrocie z ostatniego rejsu, z głębokim żalem pożegnał się z hydroakustykiem,
którego trzeba było, niestety, odesłać do szpitala. Długie godziny bombardowań, przez które przeszedł Szcz-
303, odbiły się fatalnie na zdrowiu Mironienki. Słuch operatora był poważnie zagrożony. Lekarze skierowali
go natychmiast na kurację. Oczywiście o dalszym jego udziale w rejsach nie mogło być mowy. Obaj —
Mironienko i Trawkin — boleśnie przeżyli rozstanie. Znakomity, czuły słuch Mironienki nie jeden raz
wyprowadził okręt z ciężkich opresji. Cóż by znaczyły rozkazy dowódcy w czasie licznych ucieczek, kiedy
ścigany okręt lawirował między wybuchającymi bombami, gdyby nie te znakomite uszy operatora-wirtuoza?
— Towarzyszu dowódco...
Mironienko nie potrzebował mówić więcej. Z wyrazu jego twarzy, z błagalnego spojrzenia Trawkin
domyślił się reszty. Hydroakustyk dowiedział się, że wkrótce okręt znowu wychodzi w morze, i robił
wszystko, aby mu pozwolono choćby jeszcze ten jeden raz wyjść z kolegami w rejs.
Dalszy ciąg rozmowy odbył się w najbliższym schronie, dokąd zagnał obydwu gwałtowny ostrzał
artyleryjski. Przez trzy godziny, aż do zmroku, biły w przystanie Kronsztadu najcięższe działa. Niemcy
bezskutecznie usiłowali zlikwidować okręty podwodne, zanim zdołają one opuścić bazę.
— A więc? — ponowił pytanie Mironienko, gdy wychodzili ze schronu zakurzeni, obsypani wapnem i
piaskiem.
— Człowieku, nie mogę łamać przepisów... — Trawkin urwał i spojrzawszy na marynarza, z
determinacją machnął ręką: — No dobrze, ale pamiętaj, tylko ten jeden, ostatni raz!
Plan był taki: forsowanie zagrody minowej Naissaar — Porkkala-Udd odbędzie się na największej
możliwej głębokości i przy minimalnych obrotach śrub, wyłącznie w porze nocnej. Jeśli okręt ugrzęźnie w
sieci — czekać do nocy i dopiero wtedy pod osłoną ciemności próbować wyplątać się.
Szcz-303 jako pierwszy spróbuje sforsować system zagród w rejonie Hoglandu i jeśli uda się je pokonać
— Trawkin natychmiast przez radio zamelduje o tym do sztabu, określając dokładnie trasę marszu, granice
pól minowych, sektory, w których można ładować baterie i dyslokację jednostek obrony przeciw okrętom
podwodnym. Opierając się na tych danych, w ślad za Trawkinem wyjdą w morze pozostałe okręty: Szcz-108,
i Szcz-406.
7 maja 1943 roku.
Dowódca floty Bałtyckiej wiceadmirał Tribuc przybywa na inspekcję do Trawkina. Dokładnie lustruje
przygotowany do rejsu okręt, wygłasza krótkie przemówienie do załogi. Na pożegnanie ściska i całuje
dowódcę.
Gdy o zmroku okręt odbija od pirsu, admirał stoi jeszcze na nabrzeżu. Skinieniem dłoni żegna
oddalającego się „Szczupaka”.
Po raz trzeci w drodze do Lavansaari przygrywają Trawkinowi niemieckie nadbrzeżne baterię i po raz
trzeci nieskutecznie.
11 maja.
Szcz-303 opuszcza najdalej wysuniętą bazę i zanurza się w wody Zatoki Fińskiej. Kurs okrętu prowadzi
ku Zatoce Narewskiej. W ostatnich tygodniach rozpoznanie doniosło, że ta droga usłana jest głównie minami
magnetycznymi. Specjalne zagrożenie stwarzają zwłaszcza miny pływające tuż pod powierzchnią.
— Z prawej burty słyszę zgrzyt minliny!
Wszyscy jednocześnie usłyszeli ten złowieszczy, piłujący po nerwach odgłos. Jakże znajome jest to
kołatanie śmierci!
— Towarzyszu dowódco! Zatrzymała się!
Wiele razy przechodzili przez gąszcza minlin. Wiele razy powstrzymywali oddech w piersiach i
zadzierając wtulone w ramiona głowy, czekali... Nigdy dotąd minlina nie zaczepiła o śrubę, ani o stery. Ale
teraz... Zgrzyt nie przesuwa się ku rufie, powtarza się w jednym miejscu. Słychać komendę: „Ster lewo na
burt! Oba silniki stop!” Koło sterowe wolno obraca się w jedną i drugą stronę, okręt — posłuszny woli
dowódcy — wykonuje wszystkie konieczne ewolucje. Na próżno! Wydaje się, że lina przyrosła do burty. To
już tylko kwestia sekund, może minut, do chwili gdy przyciągana coraz bliżej mina uderzy o kadłub. I
nagle... zgrzyt ucichł! „Silniki!” Okręt ostrożnie pełznie dalej.
Po kilku minutach wszystko zaczyna się od nowa. Straszliwe „liny śmierci” tworzą na drodze Szcz-303
beznadziejny gąszcz. Teraz już nie ma innego wyjścia: cofanie się jest równie niebezpieczne, jak dalsze
posuwanie się naprzód. Jeszcze śmierć waha się z zadaniem decydującego ciosu.
To dziwne: umysł człowieka, zamkniętego w stalowym pudle, pomimo ostatecznego napięcia
wszystkich nerwów i muskułów — a może właśnie dzięki temu! — zdaje się wysyłać jakieś impulsy, które
czynią niemal namacalnym i widzialnym to, co dzieje się na zewnątrz, za stalową zasłoną podwójnych ścian
okrętu. I nic nie uchodzi jego uwagi. Trawkin kątem oka rejestruje zachowanie się oficera nawigacyjnego,
który w tej chwili bezwiednie wbija sobie ostrze ołówka w dłoń. Dostrzega również, jak radiotelegrafista
usiłuje rozproszyć uwagę mechanika, opowiadając jakąś błahą historyjkę, a jednocześnie podąża wzrokiem
za wskazówką stopera, mierząc odległość między jedną minliną a drugą.
Z rachunku wynika, że zagrody minowe odległe są od siebie o pół kilometra, a miny w zagrodach
postawione co czterdzieści metrów, Gęstość rozstawienia min stale wzrasta.
„Szczupak” idzie nad samym dnem, ocierając się niemal o skaliste podłoże szkierów. Szybkość
minimalna — dwa węzły, to znaczy około trzy i pół kilometra na godzinę. Hydroakustyk donosi o odległych
wybuchach podwodnych. Widocznie gdzieś tam w sąsiednich sektorach odbywa się „profilaktyczne”
bombardowanie. W tej chwili w całej Zatoce Fińskiej jest tylko jeden radziecki okręt podwodny: Szcz-303.
Pora zmienić kurs. Manewr musi być bardzo łagodny, trzeba to zrobić tak, by nie namotać na śruby tych
diabelskich lin. Właśnie padła pierwsza komenda, gdy rurą głosową z przedziału dziobowego dochodzi
meldunek: słychać kołatanie o kadłub! „Ster w lewo!” Stukanie, coraz wyraźniejsze, powoli przybliża się do
centrali. Wygląda to tak, jakby ktoś równomiernie tłukł młotkiem o burtę.
— Mina! Towarzyszu dowódco!
Cóż pomoże ten okrzyk? Iljin wpija się spojrzeniem w twarz Trawkina, jakby chciał tam wyczytać
gwarancję bezpieczeństwa. Ale co poradzi teraz Trawkin? Obydwaj w tym momencie są jednakowo
bezbronni i bezradni. Tak, ale jeden z nich jest ojcem całej załogi, a drugi — tylko mechanikiem. A więc ten
pierwszy m u s i, całym wysiłkiem woli, zachować spokój. Musi powiedzieć tonem nie budzącym żadnej
wątpliwości:
— Przejdziemy!
I dopiero gdy stukanie miny ucichnie za burtą, a Iljin, odetchnąwszy, odejdzie, dowódca rozprostuje
kurczowo zaciśniętą pięść i na rozwartej dłoni ujrzy czerwone od paznokci ślady...
13 maja.
Okręt przedostaje się do zachodniej części Zatoki Narewskiej. Rejs na razie przebiega pomyślnie.
Morze naokoło wolne od min. Można zaryzykować wynurzenie. Nie mija nawet godzina, gdy pojawiają się
samoloty. Zanurzenie! W pół godziny później słychać szum śrub. Gdzieś w pobliżu zaczynają wybuchać
bomby.
Przez peryskop widać brzeg jak na dłoni. Ale i z brzegu okręt może być również doskonale widoczny.
To niebezpieczne. Trawkin zmienia kurs na północno-zachodni. Tam, w pobliżu wysepki Waindloo, nadaje
meldunek radiowy do sztabu o sforsowaniu zagrody hoglandzkiej.
14 maja.
W nocy udaje się naładować akumulatory. W bateriach pełny zapas energii. Przyda się w marszu przez
następną zagrodę minową. To już siódmy dzień rejsu. Za rufą pozostał niewielki odcinek drogi, a ile na niej
przeszkód!
Tą samą drogą płynął Szcz-303 w roku 1942. Ta okoliczność podnosi nastrój załogi. „Idziemy
wydeptaną ścieżką — nie ma się czego bać!”.
Na północ od mielizny Usmadalik doskonale widać przez peryskop pięć okrętów. Z pewnością pełnią
one dozór po wschodniej stronie zagrody. To sygnał ostrzegawczy. Trzeba się uważnie rozejrzeć. Poruszając
się bardzo ostrożnie, okręt opływa barierę od południa ku północy. Zatrzymując co jakiś czas silniki,
Trawkin podnosi peryskop (wtedy mniej go widać) i ogląda uważnie okolicę. Boje i beczki utrzymujące sieć
są widoczne bardzo wyraźnie. Odstępy między bojami — pięćdziesiąt metrów. Wiadomo już, że za tym
pierwszym rzędem ciągnie się druga zagroda. Płynąc wzdłuż sieci, okręt co jakiś czas zahacza o minliny. Na
pewno są one i po drugiej stronie sieci i w samych sieciach. Jakże, u licha, prześliznąć się przez te pułapki?
Nadchodzi zmrok.
— Zapowiada się ciężka noc! — ogłasza Trawkin. Wszyscy doskonale rozumieją, co dowódca ma na
myśli.
Nikt tym razem nie żartuje. Twarze są skupione, pełne napięcia.
Trawkin z obawą spogląda na nowego hydroakustyka. Nie udało się, mimo nalegań i próśb, zostawić
Mironienki. Lekarze stanowczo odmówili. Zgodzili się jedynie na jego udział w rejsie w charakterze
pomocnika radiooperatora. Jak spisze się ten Wasiljew?
Mrok gęstnieje coraz bardziej. Okręt robi dwa węzły. Zanurzenie maksymalne. Na tej głębokości czuje
się, jak ciśnienie wody zgniata kadłub. Słychać nawet lekkie trzeszczenie. Znakomita stal „Szczupaka”
wytrzymuje ten napór. Wszyscy trwają w gotowości alarmowej. Przygotowano cały awaryjny sprzęt.
Wasiljew przesłuchuje horyzont.
Trwa to już trzy kwadranse. Hydroakustyk melduje, że słyszy przed dziobem jakiś dziwny szmer.
Trawkin nakłada słuchawki. Co to może być? „Silniki stop!” Dźwięk brzmi przenikliwie i zupełnie inaczej
niż wszystkie inne znane odgłosy.
— To fala uderza o łańcuchy sieciowe! — niespodziewanie rozwiązuje zagadkę nowy pomocnik
radiooperatora. Wiadomo, Mironienko jest niezastąpiony.
Kamień spada Trawkinowi z serca. Ale na krótko, bo oto po upływie dziesięciu minut bosman melduje,
że stery zanurzenia nie działają. Okręt z dużym trymem na dziób szybko schodzi w dół. W tej samej chwili z
przedziału dziobowego rozlega się wołanie:
— Za burtą słychać zgrzytanie!
„Taniec” się zaczął!
— Silniki stop! Cała wstecz!
Udało się! „Szczupak” płynie jakiś czas wzdłuż sieci i znowu daje nura. I znów sieć stawia opór. Tym
razem stało się coś gorszego. Sieć chwyciła i trzyma. Nie pomagają przechyły na dziób i na rufę, na nic
zmiany biegu silników.
W pobliżu słychać głuchy wybuch. Pewnie detonacja ładunku alarmowego. Wasiljew natychmiast to
potwierdza: słychać zbliżające się okręty. Zatrzymały się! To znaczy, że boją się podejść bliżej. Miny
utrzymują tę wilczą sforę w należytej odległości. A więc i z min może być jakiś pożytek.
— Zwiększyć trym do ośmiu stopni! Cała wstecz!
Dygot silników elektrycznych wstrząsa całym kadłubem. I nagle... okręt wyskakuje jak z katapulty do
tyłu.
Jeszcze raz udało się wyjść cało ze stalowego uścisku.
Znowu „spacer” wzdłuż bonów. Gdzieś tutaj niedaleko powinna być niecka denna. Za dnia nie było tam
widać żadnej boi. Może uda się jakoś przepelznąć. I tym razem próba kończy się tak samo. Teraz okręt
otrzymał trym na rufę.
— Cała wstecz!
Ale z przedziału silników elektrycznych meldują, że wykonać tego polecenia nie sposób: w bateriach
brak już energii.
Następują kolejne manewry za pomocą napełniania wodą i opróżniania zbiorników trymowych i
regulacyjnych. Bezskutecznie. Szarpnięcia silników do tyłu również zawodzą. Martwy uchwyt sieci nie
słabnie.
Trawkin ustawia rączki telegrafu maszynowego na „stop”. Czy jest jeszcze jakieś wyjście? Jeśli i tym
razem nie uda się oderwać okrętu od sieci, pozostaje już tylko jedno: wypłynąć na powierzchnię i w pozycji
nawodnej spróbować wyplątać się z matni. Ale na górze czuwają niemieckie okręty...
W centrali odbywa się krótka narada. Zastępca dowódcy do spraw politycznych Cejszer, organizator
partyjny Bojcow, sekretarz grupy komsomolskiej Iwanow, członek komitetu partyjnego Lebiediew i starszy
lejtenant Butyrski aprobują propozycję dowódcy okrętu: nie poddawać się panice, ale na wszelki wypadek
przygotować okręt do wysadzenia w powietrze. Nikt nie wie, co się jeszcze może zdarzyć po wynurzeniu...
Z przedziału diesli nadchodzi meldunek:
— Gotowi jesteśmy do walki na śmierć i życie! Okrętu nie poddamy!
Wkrótce i z innych przedziałów słychać takie same meldunki: nie poddawać się, walczyć do końca!
Już w czasie narady czujne ucho Mironienki wyłowiło jakiś podejrzany szmer za burtą. Tym razem
odgłosy przypominały stąpania gumowych kaloszy na górnym pokładzie. Pobladły Mironienko natychmiast
zameldował o tym dowódcy. Rzeczywiście: głuche stąpnięcia powtarzały się regularnie...
— Próbują zahaczyć nas od dołu stalową liną! Chcą nas uwiązać do sieci!
Tak, co do tego nie mogło być wątpliwości.
— Eee tam! To zwisające strzępy sieci tłuką o kadłub — Trawkin starał się, aby słowa zabrzmiały z
lodowatym spokojem. Wiedział doskonale, że mówi nieprawdę. Nerwy! Trzymać je trzeba do ostatka na
wodzy. Może się jednak uda...
A więc jeszcze jedna komenda, może już ostatnia:
— Zwiększyć trym na rufę do piętnastu stopni! Cała wstecz!
Silniki zawyły, czerpiąc z baterii ostatni potężny impuls. Okręt zaczął spełzać w tył! Po chwili osiadł na
dnie morza.
Jednocześnie z kilku stanowisk dobiegły radosne okrzyki. Ludzie uwierzyli, że są uratowani. Gotowi
byli podjąć walkę na nowo.
W przedziałach trudno oddychać. Brakuje tlenu. Jak długo uda się jeszcze wytrzymać? Iljin włącza
stację regenerującą powietrze. Ładunki regenerujące przeznaczone były na czarną godzinę. Teraz ta
godzina nadeszła.
— Towarzyszu dowódco, napięcie w bateriach spadło do piętnastu procent. Zapas sprężonego powietrza
starczy już tylko na jedno wynurzenie.
Felczer Andrejenko melduje, że w przedziałach niebezpiecznie wzrasta ilość dwutlenku węgla.
Następna próba sforsowania sieci, z wyczerpaną baterią akumulatorów i znikomym zapasem
sprężonego powietrza, byłaby czystym szaleństwem. Nawet gdyby się tym razem udało przebić przez sieci,
to i tak nie starczy w akumulatorach energii na wydostanie się ze strefy zagrożenia.
Jak najszybciej trzeba znaleźć miejsce, gdzie można byłoby załadować baterie i uzupełnić zapas
powietrza. Ostrożnie okręt oddala się od sieci.
— Ścigacze podążają za nami! — melduje Wasiljew.
Sypią się bomby. Nie żałują ich Niemcy. W każdej serii po osiem — dziesięć wybuchów. Okręt tańczy
od bliskich wstrząsów. Detonacje osłabiły zawór denny zbiornika trymowego i teraz woda wypełnia
zbiornik. W rurach wydechowych silników diesli również pojawiła się woda. Ociężały okręt idzie na dno.
Miotając słowa, jakich nikt jeszcze od mechanika nie słyszał, Iljin robi, co może, aby uzyskać
przynajmniej zerową pływalność okrętu. W końcu udaje mu się to.
Nowe wybuchy bomb zasypują przedziały odłamkami szkła, kawałkami korka i fragmentami
przyrządów, które odpadły ze swoich miejsc. Jeszcze jedna bliska seria i... koniec. Ale cóż to znaczy, do
licha? Cisza... Czyżby nieprzyjaciel zgubił cel? Okręty chodzą niemal nad grzbietem „Szczupaka”, ale
wybuchów nie słychać.
Marynarze usiłują doprowadzić do ładu uszkodzone przyrządy. Gorączkowa krzątanina pochłania ludzi.
Lepsze to niż ponure wyczekiwanie. Będzie, co będzie! Okręt pomału rusza naprzód. Ale tam, na górze
wiedzą widać o każdym jego ruchu. Już jeden z kutrów zbliża się od rufy. Jest bardzo blisko. Jednak nie
rzuca bomb. Teraz ze wszystkich stron słychać na górze szum śrub zbliżający się ku Szcz-303.
— Jak wilcza sfora! — mówi z wściekłością Bojcow, zaciskając pięści.
— Mogliby już kończyć... — ktoś z załogi nie wytrzymuje.
Gdyby padały bomby, można by jeszcze w zgiełku kanonady spróbować zmylić ślady. Ale teraz każdy
ruch śruby pomaga w zlokalizowaniu okrętu.
— Biorą nas za gardło!
„Szczupak” ostrożnie pełznie naprzód. Byle wyjść na większą głębię, byle bliżej otwartego morza.
Manewr w lewo, manewr w prawo... Okrętom na górze wciąż się nie spieszy. Zwolniły, idą teraz krok w
krok za swą ofiarą, otaczając ją ze wszystkich stron. Wygląda to na honorową eskortę. Niemcy już się
domyślili, że tym pod wodą brak powietrza, że akumulatory się kończą. Po co rzucać bomby, skoro Rosjanie
i tak muszą w końcu wypłynąć...
Wasiljew melduje, że nie słychać już śrub „eskortujących” okrętów, tylko dwa kutry nieustępliwie
wloką się w tyle.
Jeszcze kilka manewrów, kilka zwrotów, które mają zmylić nieprzyjacielski nasłuch, i okręt siada na
dnie. Wszystkie przyrządy i mechanizmy zostają wyłączone. Tylko jeden żyrokompas działa nadal. W
przedziałach zalega martwa cisza. Na górze pogodnie: cicho jak makiem siał. Prześladowcy i ścigani zaczaili
się w oczekiwaniu końca.
Trawkin obchodzi przedziały, wyjaśnia ludziom sytuację, podtrzymuje na duchu. Marynarze trzymają
się nad podziw dzielnie. Gorzej jest z kondycją fizyczną. Brak tlenu osłabia najsilniejszych. W dusznym,
zużytym powietrzu mięśnie wiotczeją, wzrok staje się mętny, obfity pot zalewa ciało.
Trawkin zostawia na wachcie tylko tych, którzy są absolutnie niezbędni. Inni — kłaść się i leżeć
nieruchomo. Jak najmniej ruchu. Mniej ruchu — mniej potrzeba tlenu. Od ostatniego wynurzenia mija już
czterdziesta piąta godzina. Oddechy huczą w opustoszałych przedziałach jak kowalskie miechy. Niektórzy
legli nieruchomo, zdają się zapadać w letarg, inni trzęsą się jak w febrze, jeszcze inni wymawiają jakieś
nieartykułowane dźwięki, machają bezładnie rękami. Niesamowity widok.
Dowódca milknie. Powiedział już chyba wszystko, co mogło być powiedziane. Idąc wąskim przejściem,
odbiera defiladę leżących na kojach towarzyszy walki. Ich czerwone, nabrzmiałe z wysiłku twarze mówią o
fizycznej udręce. Wszystkie oczy wyrażają jednak to samo: raczej śmierć niż niewola.
W przedziale dziobowym wita się z dowódcą gospodarz działu, starszyna Makarów. Podnosi się, by
złożyć meldunek, i pada nieprzytomny.
Iwliczew, dowódca drużyny sterników, trzyma się kurczowo sprężarki i potrząsa głową. Próbuje
strząsnąć ogarniającą go senność. Widząc to, Trawkin sam nagle odczuwa gwałtowną potrzebę snu.
— Towarzyszu kapitanie — szepcze Iłjin — prześpijcie się trochę. Wy już trzecią dobę bez snu...
Trawkina ogarnia brudna, różowa mgła, idzie słaniając się na nogach do przedziału piątego.
Półprzytomny wali się w swym ulubionym kącie, obok ciepłego jeszcze bloku głównego silnika
elektrycznego. Zasypia natychmiast.
„ŚMIERĆ SPOJRZAŁA ZE STU LUF”
Zdarzyło się to 21 maja.
O godzinie 15.35 z rury głosowej rozległ się meldunek Wasiljewa:
— Okręty ruszyły na nas!
Oficer wachtowy Magriłow zapisał meldunek do dziennika okrętowego i poszedł osobiście do dowódcy,
aby mu wiadomość tę przekazać. W tej samej chwili zawyła syrena alarmowa. Zgasło światło. Okręt
zakołysał się i... zaczął wypływać na powierzchnię!
W następnej sektmdzie Trawkin jest już na nogach. Biegnie do centrali. Z rozmachem uderza o stalowe
drzwi. Są zamknięte! W ciemności, która zalega przedział, bije na oślep pięściami, uderza całym ciałem. Na
próżno! Masywne drzwi są zaryglowane od strony czwartego przedziału. Nagle w maleńkim oczku judasza,
ślepym dotąd i niewidocznym, pojawia się błysk światła. Teraz Trawkin widzi dokładnie: słup światła
słonecznego wpada jak reflektor do wnętrza okrętu przez centralny luk wejściowy!
Chwila wyczekiwania. Być może w tym samym momencie pociski wylatują z armatnich luf i za
sekundę, dwie...
Cisza.
Magriłow z całych sił zaczyna znowu walić w drzwi. Podobne kołatanie słychać z przedziału drugiego.
W otworze judasza widać, jak z otwartych drzwi kabiny radiooperatora wypada Aleksiejew, otwiera drzwi
drugiego przedziału, wypuszcza Pieńkina, który natychmiast znika w luku wyjściowym. Mironienko uwalnia
Magriłowa i Trawkina.
Iljin i Cejszer rzucają się do dowódcy po rozkazy.
— Przygotować się do zanurzenia! — krzyczy Trawkin i w ślad za Pieńkinem wybiega na pomost.
Białe, oślepiające światło dnia uderza w oczy i ogłusza. Morze skrzy się naokoło miliardem tańczących
błysków. Okręty nieprzyjacielskie... Są! Zastygły w pobliżu, nieruchome, groźne. Do najbliższego nie dalej
jak trzydzieści metrów. Wycelowane żądła armatnich luf — wszystkie patrzą wylotami w Trawkina. Tak
patrzy sarna śmierć. A na dziobie — starszyna Gałkin wymachuje białą szmatą i wrzeszczy coś jak obłąkany.
— Gałkin! — ochrypły głos rozrywa krtań dowódcy. — Co ty, draniu, robisz?!
— Nie mogę... Nie mogę już dłużej! I tak nas tutaj zatłuką!
Gałkin cofa się coraz dalej na dziób. Jeszcze chwila i zsunie się do wody. Jego haniebna biała szmata
trzepoce w podniesionej ręce.
Trawkin sięga po pistolet. Został na dole, w kabinie. Myśleć... szybko myśleć! Co teraz robić?
Zanurzenie?... Zanim manewr zostanie wykonany, Niemcy otworzą ogień ze wszystkich luf. Tam, na dole,
nieprzytomni ludzie. Nie, trzeba wygrać trochę czasu, choćby tylko parę minut. Oszukać wroga, udawać,
dokąd się da, że załoga się poddaje. Przez złożone w tubę dłonie Trawkin zaczyna wykrzykiwać coś ku
najbliższemu okrętowi. Czyżby hitlerowcy uwierzyli?
Zaczynają spuszczać szalupę. Naprawdę uwierzyli! Trzech oficerów wsiada do łodzi. Jeszcze coś tam
między sobą uzgadniają, o czymś szwargoczą. Cenne sekundy, bezcenne minuty! Szyb wentylacyjny rzęzi,
zachłystując się świeżym powietrzem. Płuca marynarzy wyczekujących na dole chłoną w siebie ten
bezcenny powiew życia — świeże morskie powietrze!
Z centrali słychać zapewnienie Iljina, że wszystko już przygotowane do zanurzenia. Trawkin zwleka.
Patrzy w hipnotyzujące wyloty najbliższych dział, nie może oderwać od nich oczu. Kątem oka widzi
zbliżającą się szalupę. Niech podpłyną bliżej do burty, wtedy tamci nie będą mogli strzelać...
— Zanurzenie!
Jednym skokiem Trawkin znalazł się we włazie i zatrzasnął nad sobą pokrywę. Zdążył jeszcze
zobaczyć, jak na dziobie, idącym już pod wodę, zdrajca macha rozpaczliwie rękami, usiłując utrzymać się na
powierzchni.
Kierunek — pod najbliższy okręt. Rachunełc prosty: zanim Niemcy się opamiętają, zanim rozwiną
odpowiednią szybkość, która pozwoli im na rzucanie bomb głębinowych (przy małej szybkości bomby
mogły uszkodzić okręt bombardujący), zanim zdołają cokolwiek przedsięwziąć — „Szczupak” zdąży odejść
na pewną odległość i zalec na dnie.
Znieruchomiały Szcz-303 leży na głębinie. Naokoło rozwarło się prawdziwe piekło. Rozwścieczeni
Niemcy bezładnie rzucają bomby, gdzie popadło, miotają się we wszystkich możliwych kierunkach. Jedna
seria kładzie się bardzo blisko, niemal nad głowami. Lecą we wszystkie strony kawałki szkła, pękają
wszystkie żarówki, grobowa ciemność znowu zalega przedziały. Ludzie walą się z nóg, rzucani od jednej
ściany do drugiej. Elektryk Sawieljcw włącza oświetlenie awaryjne. Słaby żółty blask małej żarówki wydaje
się ludziom najpiękniejszym ze słońc. Grzmi nad głowami mocny głos dowódcy:
— Trzymać się!
„POWIETRZA!”
I znowu wyczekiwanie.
Kończą się zapasy energii elektrycznej w akumulatorach.
Pojemność baterii spadła do trzynastu procent. W normalnych warunkach jest to niedopuszczalne:
nadmierne rozładowanie akumulatorów grozi ich zniszczeniem.
Następny atak wroga przynosi załodze ulgę: serie bomb spadają daleko od okrętu — nieomylny znak,
że Niemcy zgubili „Szczupaka”. Od chwili gdy na okręcie panuje cisza, nie ma sposobu, aby go wykryć.
Pora dokonać szczegółowych oględzin. Iljin stwierdza, że żaden z głębokościomierzy nie działa.
Popękały niektóre baki akumulatorów. W wielu miejscach poprzez szpary w szwach kadłuba sączy się
strużkami woda.
Na szczęście elektrycy w porę zabezpieczyli pęknięte akumulatory i zabójczy chlor nie rozpełzł się po
okręcie. Obsłudze aparatów torpedowych i silników udaje się zaklinować najważniejsze szczeliny w
sztywnym kadłubie. Skąd ci ludzie biorą jeszcze siły!
Niemcy niechcący pomagają załodze. Rozwścieczeni ucieczką okrętu, „obsiewają” morze z
niepohamowaną furią. Ich hydroakustycy nawet przy najlepszych chęciach z tego nieustającego grzmotu nie
są w stanie wyłowić odgłosów świadczących o obecności okrętu. A tam, na dnie, pod pokładem Szcz-303
zaczynają działać hałaśliwe pompy, usuwając na zewnątrz zbędny balast wody.
Wreszcie Trawkin decyduje się na krok ostateczny: okręt uruchamia silniki elektryczne i próbuje
ucieczki z niebezpiecznego sektora. Udało się! Odgłosy kanonady słabną w oddali za rufą.
Pierwsze wynurzenie peryskopu.
— Cztery kutry torpedowe i cztery eskortowce za rufą!
Cała ósemka nie raczyła widać rozejrzeć się dokoła.
Cztery okręty eskorty zajęte były trałowaniem miejsca, gdzie niedawno spoczywał Szcz-303. Widocznie
uważali okręt za zatopiony. Z przeciwnej zbliżały się, w kłębach dymu nad kominami, cztery inne jednostki.
Przeszły obok, niczego nie zauważywszy.
Noc. Drugie wynurzenie peryskopu.
Szcz-303 wypływa z głębokości czterdziestu pięciu metrów. Ciemno choć oko wykol. Nic nie widać.
Operator nasłuchu donosi, że wokół zupełna cisza. Ledwie jednak otworzono pokrywę włazu, gdy gdzieś w
pobliżu rozległo się brzęczenie kilkunastu śrub.
— Szybkie zanurzenie!
Okręt chowa się na dnie. Zalega w głębokiej rozpadlinie. Wybuchy są znowu niebezpiecznie bliskie.
Coś niedobrego dzieje się ze zbiornikami. Nie można uruchomić pomp, bo Niemcy są tuż obok. Rzucają
bomby na chybił trafił.
Trzeba za wszelką cenę zdobyć choć trochę powietrza. Niektórzy zaczynają już bredzić. Z tych i
tamtych ust wyrywa się nieprzytomny bełkot.
— Pompa! Zepsuła się! — krzyczy Makarow.
— Spokojnie! Spokojnie! — ucisza Iljin. Właśnie przed chwilą obaj skończyli remont pompy.
— Powietrza! — szepcze ochryple felczer Andre jenko. Idzie jak ślepiec do drzwi i wali się, uderzając o
nie całym ciałem.
Kiedy nastąpi śmierć od uduszenia? Według teoretycznych przewidywań załoga powinna już nie żyć. A
jednak... Niektórzy trzymają się nawet nie najgorzej. Na przykład Iljin — ten dzielny człowiek ma w sobie
jeszcze tyle sił, że podnosi z podłogi nieprzytomnych kolegów i układa ich na kojach.
Nie jest wesoło. Trawkin czuje, jak sztywnieją mu palce u nóg. W całym ciele czuć jakby ukłucia
szpilek. Żeby choć godzinę, żeby pół godziny przebyć na powietrzu...
Na powierzchni jest już druga połowa dnia. Zbliża się wieczór.
W pewnej chwili Wasiljew melduje, że słyszy odchodzące zza rufy dwa okręty. Widocznie czatowały na
moment, gdy okręt da o sobie znać. Teraz odchodzą. Czyżby?
Zanim „Szczupak” wypłynie, trzeba wypompować z jego zbiorników siedem ton wody. Ten balast
utrzymywał go na dnie. Pompy zaczynają pracować na zmianę, z przerwami, podczas których Wasiljew
przesłuchuje horyzont. Wreszcie zbiorniki zostały opróżnione. Oba silniki próbują oderwać kadłub od dna,
ale bez skutku. Czasem tak bywa: ilaste podłoże zasysa głęboko kadłub. Znowu pracują silniki. Daremnie.
Iłjin opróżnia zbiornik trymowy. To samo. Dokładne oględziny wszystkich urządzeń wskazują na to, że w
jednym z włazów zejściowych, między dolną a górną pokrywą, zebrało się kilka ton wody. W czasie
bombardowania obluzowała się górna pokrywa włazu. Dowódca każe opróżnić częściowo zbiornik z wodą
do picia. Dopiero wtedy „Szczupak” unosi ociężały kadłub ku powierzchni.
Na morzu powietrze przejrzyste — bez lornety widać obydwa brzegi Zatoki. Jeszcze lepiej widoczne są
kutry patrolujące wzdłuż brzegu. Mimo to zaczyna się forsowne ładowanie akumulatorów. Przez radio
dowódca nadaje do bazy meldunek o nieudanej próbie pokonania zagrody.
„Idylla” nawodna trwa aż godzinę. Kutry wreszcie spostrzegły okręt. Zaczęła się gonitwa. Ale bomby
tym razem padały daleko.
Przez trzy noce próbuje Trawkin naładować akumulatory i za każdym razem przeszkadzają mu kutry.
Znowu zaczęło brakować powietrza, gwałtownie skurczył się zapas wody do picia: wypompowano ją w
czasie wynurzania okrętu.
Sztab nakazuje powrót do bazy. Ale jak wracać? Gdyby w akumulatorach było przynajmniej
dwadzieścia procent energii...
Chyba że... wejść na pole minowe w okolicach latarni Keri i tam uzupełnić baterie? Wyjście ryzykowne,
ale innego nie ma.
„Szczupak” znowu trafia na minliny, w końcu jednak dociera do środka pola. Tam Trawkin wynajduje
względnie bezpieczny kwadrat o boku jednej mili i zaczyna ładowanie baterii.
Pierwsze wynurzenie trwa półtorej godziny. Potem nadlatują dwa samoloty — trzeba szybko schodzić
pod wodę. W drugą i trzecią noc ciągle zjawiają się samoloty. Okręty nie próbują się nawet zbliżyć do
zagrody minowej. Jeszcze jeden raz miny stały się „przyjaciółmi” Szcz 303.
W takich warunkach ładowanie akumulatorów trwało sześć dni. W końcu w bateriach zebrał się zapas
energii, wystarczający do odbycia rejsu powrotnego. Dobiegł końca dwudziesty dzień od daty opuszczenia
bazy.
Minie jeszcze dwa lata, zanim kapitan 3 rangi Iwan Trawkin dowie się z ust wziętego do niewoli oficera
fińskiej marynarki, że owego dnia, 27 maja 1943 roku, „samoloty przelatujące nad polem minowym w
rejonie latarni Keri wytropiły radziecki U-Boot i zatopiły go”. I że „był to już drugi radziecki okręt
podwodny, zatopiony w ciągu tygodnia w tym rejonie...”
Skoro jeden i ten sam okręt Szcz-303 został, zdaniem Niemców, w ciągu siedmiu dni dwukrotnie
„zatopiony”, to jakież dane liczbowe o stratach radzieckiej floty otrzymywali niemieccy admirałowie?
PIJANI
Powrót był ciężki.
Najpierw wychodzili z pola minowego w rejonie Keri. Dokoła krążyło wiele zaalarmowanych kutrów i
ścigaczy. Musieli więc pełznąć ostrożnie dalej wśród min, aż 7 czerwca dotarli do Zatoki Narewskiej.
Wybrali tym razem drogę wzdłuż wybrzeża. Mając pod stępką siedem metrów, posuwali się naprzód. Nikt
już nie liczył napotykanych minlin. Gdy w akumulatorach pozostało zaledwie dziewięć procent energii,
poprosili przez radio o pomoc. W pobliżu mielizny Namsi położyli się na dnie i czekali.
W nocy rozegrała się w pobliżu jakaś bitwa. Słychać było wiele wybuchów. Nad ranem morze było
puste, więc mogli ładować. Do Lavansaari szli o własnych siłach. Sztab wyznaczył nowe miejsce spotkania z
okrętami eskorty.
9 czerwca. W nocy.
Trawkin wydaje długo oczekiwany rozkaz. Okręt wypływa na powierzchnię.
Wyszli na pomost wraz z oficerem sygnałowym. Oficer zachłysnął się podmuchem wiatru i upadł u nóg
dowódcy.
Świeże powietrze uderzało do głów jak mocny alkohol.
Słyszeli głośne okrzyki „uraaa!”, widzieli jak przez mgłę bliskie, coraz bliższe okręty z czerwonymi
gwiazdami na burtach. Byli pijani stokrotnie: powietrzem i powrotem do życia.
EPILOG
Dwa pozostałe okręty Szcz-406 i Szcz-408 — wchodzące w skład trzeciego rzutu zwiadu, który pod
dowództwem kapitana 3 rangi Trawkina wyruszył wiosną 1943 r. na rozpoznanie w Zatoce Fińskiej, nie
powróciły do bazy.
Pierwszy, w ślad za Trawkinem, wyruszył Szcz-406, dowodzony przez kapitana Osipowa. Losy tego
okrętu są nieznane.
19 maja 1943 r., po daremnym oczekiwaniu drugiego meldunku ze Szcz-303, sztab floty skierował w
morze ostatni z trzech okrętów. W kilka dni później nadszedł z morza drogą radiową meldunek: dowódca
Szcz-408, Kuźmin, donosił o wielokrotnych atakach lotnictwa, które uniemożliwia naładowanie baterii. W
rejon przebywania okrętu podwodnego wysłano na pomoc samoloty, ale Kuźmin już się więcej nie odezwał.
Tajemnica zagłady tego okrętu rozwiała się dopiero po kapitulacji Finlandii. W dokumentach fińskiego
sztabu znaleziono raport o ostatniej walce, jaką Szcz-408 stoczył w rejonie latarni Waindloo z pięcioma
prześladującymi go kutrami. Gdy już wyczerpały się akumulatory, okręt musiał wypłynąć na powierzchnię i
tam stoczył dwugodzinny beznadziejny bój z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Trafiony kilkoma
pociskami, zdołał jeszcze posłać na dno dwa kutry. Ludzie Kuźmina walczyli bohatersko do ostatka i zginęli
wszyscy na posterunku.
Szcz-303 po powrocie do Kronsztadu został ponownie doprowadzony do stanu gotowości bojowej i
oczekiwał na rozkazy. Dowództwo floty zdecydowało jednak na pewien czas zaniechać bojowych rejsów
okrętów podwodnych. Dane o sytuacji w Zatoce Fińskiej, dostarczone przez Trawkina, a następnie
potwierdzone fotografiami lotniczymi, przekonywały o słuszności tej decyzji. Zdjęcia ujawniały obecność
dwóch linii sieci przeciw okrętom podwodnym, ciągnących się od jednego brzegu do drugiego. Na straży
sieci postawili Niemcy dużo małych, ruchliwych okrętów dozorujących. Dalsze próby forsowania tej
potężnej zagrody, wyłącznie za pomocą okrętów podwodnych, byłyby czystym szaleństwem.
Nastała kolej intensywnych działań dla radzieckiego lotnictwa, ale na razie bazy lotnicze i lotniska
znajdowały się zbyt daleko od zagrody minowo-sieciowej, aby bez osłony myśliwców mogły stanowić dla
niej zagrożenie.
W końcu, jesienią 1943 roku, nakładem ogromnych kosztów i środków udało się Niemcom zablokować
wyjścia z radzieckich baz na Bałtyku.
W lutym 1944 r. wezwano kapitana 3 rangi Iwana Trawkina do sztabu. Czekała tam już na niego
podpisana nominacja na dowódcę dopiero co spuszczonego na wodę okrętu podwodnego.
— Iwanie Wasiljewiczu... niech się pan nie buntuje! — uspokajał Trawkina szef sztabu. — Otrzyma pan
nowy, doskonalszy okręt...
W końcu widząc, że argumenty nie skutkują i Trawkin gotów nadal rozpaczliwie obstawać przy swoim
Szcz-303, wtrącił się obecny przy tym dowódca brygady, Wierchowski:
— Towarzyszu kapitanie trzeciej rangi, to jest rozkaz!
— Rozkaz! — powtórzył Trawkin. Rozmowa była skończona.
I wreszcie nastał dzień rozstania z okrętem i jego załogą. Iwan Wasiljewicz po wielu latach wspomina
go tak:
...Okręt stał jak niegdyś, w najsurowszych dniach blokady, mocno przykuty lodem do drewnianych
słupów pirsu. Na pomoście, wyciągnięci w jednym szeregu, czekali moi marynarze... Próbuję powiedzieć
kilka słów, ale czuję, jak coś dławi w gardle. Patrzę, a tu oczy oficera-mechanika Iljina też dziwnie jakoś
zwilgotniały. Idę wzdłuż szeregu, podaję każdemu z moich towarzyszy dłoń i czuję żelazne uściski ich dłoni.
Dziękuję im, moim dzielnym chłopakom, że nigdy nie zawiedli. I wtedy, chyba po raz pierwszy w życiu, łzy
same popłynęły z oczu. W najgorszych chwilach, gdy śmierć chwytała już za gardło, potrafiłem nad sobą
zapanować, ale tym razem zapłakałem... Co myśmy razem przeżyli, zrozumie tylko ten, kto jak my, wiele razy
umierając, umiał dzielić z towarzyszem łyk ostatni powietrza...
KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM
POZIOMO: 1) wiceadmirał, dowódca radzieckiej Floty Bałtyckiej, 4) Kapitan lejtenant radziecki,
dowódca okrętu podwodnego „Szcz-406” 7) łagodny wiatr południowo-zachodni, 9) nazwa nadana przez
marynarzy „Szcz-303”, okrętowi dowodzonemu przez kapitana 3 rangi Trawkina, 10) pomieszczenie
mieszkalne na jednostce pływającej, 11) roślina dyniowata, kalebasa, 12) tytuł znanej sztuki satyrycznej W.
Majakowskiego, 15) starożytna stolica Asyrii, 18) dowódca „Szcz-408” , 21) meldunek wojskowy, 24) stacja
klimatyczna nad jeziorem o tej samej nazwie w woj. szczecińskim, 26) propozycja, 27) marynarski stopień
podoficerski, 28) jednoczesne oddanie strzałów działowych na komendę, 29) ciasne pomieszczenie, 30)
stały przedstawiciel państwa za granica.
PIONOWO: 1) rzeka w Rosyjskiej FSRR, lewy dopływ Irtyszu, 2) angielski mąż stanu i filozof (1501—
1626), 3) pododdział ubezpieczający wojska na postoju, 4) synonim huraganu, 5) oficer-mechanik na okręcie
podwodnym „Szcz-303”, 6) zaufanie, 8) wielki żagiel na szkunerze, 13) kozera, 14) rzeka w Azji Środkowej,
16) drzewo liściaste, 17) ruch obrotowy, 18) wodoszczelna nadbudówka na okręcie podwodnym, 19) okręt
liniowy radzieckiej Floty Bałtyckiej, 20) duże jezioro afrykańskie, 23) przenośne określenie frasunku, 22)
największy port Półwyspu Koreańskiego, 23) podziemne przejście, 25) minerał bezbarwny i przezroczysty,
chlorek sodu.
„Zwan”