Słowa ogromnej wdzięczności kieruję
do Curtis Taylor, redaktor z Gold Leaf Press.
Bez jej nadzwyczajnego talentu i niesamowitej
wrażliwości na sprawy ducha książka ta
nie zaistniałaby w obecnej formie.
Betty J. Eadie
Niniejszą książkę dedykuję:
Światłości, mojemu Panu i Zbawicielowi
Jezusowi Chrystusowi, któremu
zawdzięczam wszystko, co mam. On jest „laską”,
na której się wspieram, bez Niego bym upadła.
Mojemu wspaniałemu mężowi Joemu,
który jest moją ziemską „skałą”,
to on dodaje mi siły i otuchy.
Ośmiorgu moim dzieciom:
Donnie Marie, Cheryl Ann, Glennowi Allenowi,
Cynthii Carol, Josephowi Lee, Stewartowi Jeffery’emu,
Thomasowi Brittonowi i Betty Jean.
Wszyscy są „solą”, smakiem mojego życia.
Na końcu, choć wcale nie są mniej ważne,
ośmiorgu moim wnukom: Kurtowi Andrew,
Jessice Elizabeth, Zachary’emu Brittonowi,
Natalie Kathleen, Stephanie Leigh, Andrei Meggan,
Jennifer Leanne i Keonie Marie.
Ci młodzi ludzie to klejnoty w mojej koronie.
PODZIĘKOWANIA
Największą wdzięczność i miłość czuję do swojego
męża. Bez jego wiary we mnie i jego miłości ta książka
prawie na pewno by nie powstała. To Joe napisał jej
większą część na komputerze, jednocześnie cierpliwie
udzielając mi intensywnych lekcji obsługi edytora.
Potem, odsuwając swoje ego na drugi plan, zrobił
redakcję mojego rękopisu. Jadał gotowe posiłki i nosił
białe koszule dłużej, niż należało, żebym mogła więcej
czasu spędzać przy klawiaturze. Kocham cię, skarbie.
Dziękuję!
Miłość i wdzięczność kieruję do mojej drogiej
przyjaciółki Nancy Carlisle, której serce przepełnia
miłość nie tylko do naszego Zbawiciela, ale do
wszystkich spotykanych osób. Nancy nauczyła mnie
wyrażać miłość bardziej otwarcie. Pokazała mi, jak
wielkie jest jej zaangażowanie w pomoc innym,
spędzając ze mną niezliczone godziny w drodze na
wystąpienia, wielokrotnie wysłuchując relacji z moich
przeżyć, nigdy się przy tym nie męcząc i zawsze
zachęcając mnie do dalszej pracy. Nancy jako pierwsza,
w 1987 roku, pomogła mi zrobić szkic niniejszej
książki. Jej wiara we mnie nie osłabła, gdy przerwałam
pisanie, by zaopiekować się swoim chorym ojcem przed
jego śmiercią w lipcu 1991 roku.
Jestem szczerze zobowiązana Jane Barfuss, która
wysłuchawszy trzech moich wystąpień na temat
doświadczeń
z
pogranicza
śmierci,
opisała
je
w publikacji Świat duchowy. Jej zapiski obiegły
dosłownie cały świat. To dzięki jej notatkom poznałam
wiele wspaniałych osób, które zachęciły mnie do
ukończenia niniejszej książki i zamieszczenia w niej
większej liczby szczegółów.
PRZEDMOWA
Z lektury Po schodach do nieba dowiedziałem się
o doświadczeniu śmierci więcej niż w ciągu całego
swojego życia, wliczając w to dziesięcioletni okres
moich badań nad tego typu doznaniami oraz rozmów
z dziećmi i osobami dorosłymi, które przeżyły śmierć
kliniczną. Po schodach do nieba to nie tylko opowieść
Betty Eadie o jej śmierci po operacji i powrocie do
życia; tak naprawdę jest to odkrywanie sensu życia
ziemskiego.
Pamiętam
małego
chłopca,
który
powiedział do swoich rodziców, po tym jak przeżył
zatrzymanie akcji serca: „Zdradzę wam wspaniałą
tajemnicę – wchodziłem po schodach do nieba”.
Chłopiec był za mały, by wyjaśnić, co dokładnie miał na
myśli. Niniejsza książka zawiera tę samą wspaniałą
tajemnicę. Nie jest to sekret życia po śmierci; jest to
sekret życia.
Doświadczenie
z
pogranicza
śmierci
w rzeczywistości jest doświadczeniem śmierci. Każdy
z nas je pozna, kiedy umrze – bogaty czy biedny,
morderca czy święty. Kiedyś sądziłem, że w chwili
śmierci po prostu wkraczamy w ciemność i kończymy
swoje życie. Jako lekarz pracujący na oddziale
intensywnej
opieki
wielokrotnie
widziałem,
jak
umierają dzieci i dorośli, i nigdy nie przyszło mi do
głowy, by myśleć inaczej. Dopiero gdy poświęciłem
czas, by zapytać tych, którzy przeżyli śmierć kliniczną,
jakie to było doznanie, dowiedziałem się, że umieranie
często jest radosnym procesem duchowym. Na końcu
życia nie czeka na nas ciemność, a raczej przyjazne
światło – światło, które, jak powiedziało pewne dziecko,
„ma w sobie dużo dobrych rzeczy”.
Przeżycia
z
pogranicza
śmierci
nie
są
spowodowane niedotlenieniem mózgu, lekami czy
stresem
psychicznym
wywołanym
lękiem
przed
umieraniem. Trwające od niemal dwudziestu lat badania
naukowe udowodniły, że przeżycia te są naturalnym
i normalnym procesem. Udokumentowaliśmy nawet
istnienie obszaru w mózgu, dzięki któremu ich
doświadczamy. Oznacza to, że przeżycia z pogranicza
śmierci są absolutnie prawdziwe, nie są to halucynacje
umysłu. Są tak samo autentyczne jak jakakolwiek inna
czynność ludzkiego mózgu, jak matematyka czy język.
Minęło zaledwie osiem lat, odkąd moja grupa
badawcza z Uniwersytetu Waszyngtońskiego i szpitala
dziecięcego w Seattle opublikowała wyniki badań
w
czasopismach
pediatrycznych
Amerykańskiego
Towarzystwa Medycznego. Choć do takich samych
ustaleń doszli naukowcy na całym świecie, między
innymi z Uniwersytetu Florydy, Bostońskiego Szpitala
Dziecięcego oraz Uniwersytetu w Utrechcie w Holandii,
fakty te nadal nie są powszechnie rozumiane. Niestety
społeczeństwo nie zaakceptowało postępów naukowych
w rozumieniu procesu umierania, których dokonano
w ostatnim dwudziestoleciu. Niezwykle ważne jest,
byśmy ponownie zrozumieli, że nie jesteśmy tylko
urządzeniami biologicznymi, ale również istotami
duchowymi. Bardzo dużo problemów nękających nasze
społeczeństwo, takich jak kryzys opieki zdrowotnej,
prawo do godnej śmierci, kult zachłanności, który
zrujnował naszą gospodarkę, wstydliwy narodowy
problem bezdomności kobiet i dzieci – wszystkie te
kwestie wynikają z braku zrozumienia, że jesteśmy
wzajemnie od siebie zależnymi istotami duchowymi.
Książka Po schodach do nieba uczy, że życie
każdego z nas jest ważne i ma sens. Wielokrotnie uderza
mnie, że ci, którzy po śmierci wkroczyli w światłość
Boga, powracają z prostym i pięknym przesłaniem:
„Miłość jest najważniejsza… Miłość musi rządzić…
Swoje otoczenie tworzymy swoimi myślami… Jesteśmy
tu posłani, by w pełni przeżyć życie, by przeżyć je
w całej jego obfitości, by znajdować radość w swoich
dziełach, by doświadczyć i porażki, i sukcesu, by
używać wolnej woli do rozwijania i pomnażania darów
życia”. Betty nie wraca z zaświatów z pompatycznymi
deklaracjami ustanowienia nowego Kościoła ani
obietnicami wyprodukowania cudownych leków na
choroby, ale z prostym przesłaniem miłości. Wszyscy
wiemy, że istota tego przesłania jest słuszna, rzecz
jednak w tym, że wszyscy o niej zapomnieliśmy. „Mamy
być życzliwi, tolerancyjni i chętnie służyć innym. Mamy
się kochać nawzajem”.
Niniejsza książka jest w gruncie rzeczy opisem
przeżyć z pogranicza śmierci w formie prostej
i wspaniałej opowieści, którą wszyscy potrafimy
zrozumieć. Nigdy nie miałem tego rodzaju przeżyć, ani
nawet doświadczeń, które mogę określić jako duchowe,
i byłem nieco sceptyczny wobec relacji, którymi
podzieliło się ze mną wiele osób. Dla sceptyka na pewno
najtrudniejszą rzeczą jest zrozumienie tego, jak można
przebywać poza ciałem fizycznym, oraz tego, że
wchodzenie w zaświaty jest przyjemne. Betty Eadie
opisuje kolejne etapy tego przeżycia w doskonały,
ułatwiający zrozumienie sposób; autorka sprawia, że to,
co niepoznawalne, staje się możliwe do pojęcia.
Kiedy Betty zaczęła umierać, poczuła, jak jej ciało
słabnie. O tym, co było dalej, pisze: „Poczułam
przypływ energii. Wewnątrz mnie coś jakby pękło lub
się otworzyło. Moje pierwsze wrażenie było takie, że
jestem wolna. W tym odczuciu nie było nic
nienaturalnego”. Potem pojawili się przy niej Aniołowie
Stróżowie, którzy pomogli jej zrozumieć ważne rzeczy
dotyczące jej życia oraz pojąć jej związek z rodziną.
Towarzyszyli jej w trakcie przejścia na drugą stronę.
Betty weszła w ciemność i przemieściła się ciemnym
tunelem. „Pomyślałam, że to na pewno jest ciemna
dolina śmierci”, mówi. „Nigdy w życiu nie czułam
większego spokoju”.
Relacja Betty odpowiada na pytania, które od dawna
zadają mi ludzie na temat doświadczenia śmierci –
pytania, na które nie byłem w stanie odpowiedzieć. Betty
opisuje podsumowanie swojego życia na ziemi
i zaznacza, że nie była osądzana przez innych, ale przez
samą siebie. Wyjaśnia znaczenie i powody niektórych
negatywnych przeżyć z pogranicza śmierci oraz to,
dlaczego niektórzy ludzie są bardzo nimi zmartwieni.
Tłumaczy, dlaczego życie czasami bywa trudne
i dlaczego złe rzeczy często przytrafiają się dobrym
ludziom. Odpowiada na pytanie, dlaczego ludzie, którzy
zmarli, często nie mają ochoty wrócić do swojego ciała.
„Przytłaczający ciężar ciała i jego chłód były
odrażające”, mówi Betty. „Po radości, którą dała mi
swoboda duchowa, znowu stałam się więźniem ciała”.
Betty miała przeżycia z pogranicza śmierci nie
tylko jako osoba dorosła; była do nich przygotowana,
ponieważ doświadczyła czegoś podobnego jako
dziecko. Dzieci mają proste i czyste doznania,
niezakłócone
religijnymi
ani
kulturowymi
oczekiwaniami. Nie ukrywają swoich przeżyć, co często
robią dorośli, i nie mają problemów z zaakceptowaniem
duchowych konsekwencji spotkania z Bogiem. Nigdy
nie
zapomnę
pięcioletniej
dziewczynki,
która
powiedziała mi nieśmiało: „Rozmawiałam z Jezusem
i On był miły. Powiedział, że jeszcze nie pora, żebym
umarła”. Dzieci pamiętają swoje przeżycia z pogranicza
śmierci znacznie częściej niż dorośli i w rezultacie
o wiele łatwiej akceptują i rozumieją swoją duchowość
jako osoby dorosłe. Jeśli mają kolejne tego rodzaju
doświadczenie w późniejszym życiu, jest ono zazwyczaj
wyjątkowo silne i kompletne.
Betty Eadie przypomina nam, że waga przeżyć
z pogranicza śmierci polega na tym, że uczą nas one, jak
żyć. Dopiero od kilkuset lat uważamy, że człowiek nie
ma duszy i tym samym nie istnieje życie po śmierci.
Bezpośrednim następstwem takiego przekonania stał się
nienaturalny lęk przed śmiercią, który przenika nasze
życie doczesne i uniemożliwia nam osiągnięcie jego
pełni. Betty uczy nas, że wiedza o tym, iż śmierć jest
procesem duchowym, nie wywołuje pragnienia, by
umrzeć, ale pragnienie, by przeżyć swoje życie
w pełniejszy sposób. „Nareszcie wiedziałam, że Bóg
naprawdę istnieje”, mówi Betty. „Przestałam wierzyć
w siłę wyższą… Zobaczyłam kochającego Boga, który
stworzył wszechświat…”
Pewna mała dziewczynka powiedziała mi, że kiedy
umarła, dowiedziała się, iż ma „nowe życie”. Dodała, że
choć w szkółce niedzielnej słyszała o niebie, tak
naprawdę nie wierzyła w jego istnienie. Po tym jak
umarła i wróciła do życia, stwierdziła: „Już nie boję się
śmierci, bo teraz już trochę więcej o niej wiem”. Nie
chciałaby znowu umrzeć, bo, jak się dowiedziała: „życie
jest po to, żeby żyć, a światło jest na później”.
Zapytałem ją, jak się zmieniła po tym przeżyciu, a ona
milczała przez dłuższą chwilę, po czym stwierdziła:
„Miło jest być miłym”.
Książka Po schodach do nieba udziela nam tej
samej lekcji. „Jeśli będziemy życzliwi, zaznamy
radości”. Betty zapytała Jezusa: „Dlaczego nie
wiedziałam o tym wcześniej?”. W odpowiedzi usłyszała:
„Zanim poczujesz radość, musisz poznać smutek”. To
proste zdanie zmieniło mój sposób rozumienia życia.
Jest to mądrość, którą znałem „wcześniej”; prawdę
mówiąc, słyszałem ją przez całe życie. Po przeczytaniu
książki Betty uświadamiam sobie, że moje życie
zmieniło się pod jej wpływem, że muszę wrócić do
prostych prawd, które zawsze znałem, ale które
lekceważyłem.
Będąc Indianką, Betty w dzieciństwie uczęszczała
do szkoły z internatem. Przed szkołą znajdowała się
ogromna tablica z sentencją: „Jeśli nie ma wiary, ludzie
gasną”. Nasze społeczeństwo utraciło rozumienie
własnych wierzeń. Stało się to bezpośrednią przyczyną
makabrycznej szopki, jaką zrobiliśmy z umierania:
ludzie
umierają
poukrywani
w
szpitalach,
w towarzystwie zimnej aparatury zamiast pośród
krewnych i przyjaciół. Zapomnieliśmy, jak umierać,
ponieważ śmierć nie jest już częścią naszego
powszedniego życia. Jednocześnie zapomnieliśmy, jak
żyć. Joseph Campbell, wielki znawca mitów, stwierdził,
że
bezpośrednią
przyczyną
wielu
z
naszych
współczesnych problemów, poczynając od uzależnienia
od narkotyków, a na przemocy w centrach naszych miast
kończąc, jest powszechny brak duchowych wizji.
Zapomnieliśmy, że nasze powszednie życie jest istotne
duchowo.
W książce Po schodach do nieba zawarta jest
wspaniała tajemnica. To tajemnica, którą już znacie. Od
tysięcy lat starają się ją nam przekazać wielcy prorocy
i przywódcy duchowi. Betty Eadie poznała ją, ocierając
się o śmierć. Owa tajemnica ma moc, by odmienić
wasze życie.
MELVIN MORSE, DOKTOR MEDYCYNY
PIERWSZA NOC
Coś było nie tak. Już kilka minut po tym, jak mój mąż
Joe wyszedł z mojej sali szpitalnej, zaczęły mnie
ogarniać złe przeczucia. Miałam być sama przez całą
noc,
sama
tuż
przed
jednym
z
najbardziej
przerażających wydarzeń w moim życiu. Do głowy
zaczęły mi przychodzić myśli o śmierci. Podobne
refleksje nie nawiedzały mnie od lat. Dlaczego teraz
stały się takie natrętne?
Był wieczór 18 listopada 1973 roku. Zgłosiłam się
do
szpitala
na
histerektomię
częściową.
Jako
trzydziestojednoletnia matka siedmiorga dzieci ciesząca
się doskonałym zdrowiem postanowiłam posłuchać rad
swojego lekarza i poddać się operacji. Ani mój mąż Joe,
ani ja nie mieliśmy wątpliwości co do tej decyzji.
Tamtego wieczoru również mnie one nie dopadły, ale
zaczęło
mnie
niepokoić
coś
innego
–
coś
nieokreślonego.
Przez lata naszego małżeństwa rzadko spędzaliśmy
noce osobno, dlatego starałam się myśleć o naszej
rodzinie oraz wyjątkowo bliskiej więzi, która nas
łączyła. Choć mieliśmy w domu sześcioro dzieci (jedna
z córeczek zmarła jako niemowlę wskutek nagłej
śmierci
łóżeczkowej),
niechętnie
się
z
nimi
rozstawaliśmy. Nawet w czasie „wieczornych randek”
zostawaliśmy w domu i pozwalaliśmy dzieciom
wszystko zaplanować. Niekiedy przygotowywały dla nas
kolację w salonie, przy świecach i ogniu trzaskającym
w kominku. Zwykle dbały również o odpowiednią
muzykę – może nie taką, jaką sami byśmy wybrali,
mimo to idealną. Przypomniałam sobie wieczór, kiedy
nasze dzieci podały nam chińskie potrawy na pięknie
nakrytej ławie i przyniosły duże poduszki do siedzenia.
Przygasiły światła, ucałowały nas na dobranoc
i chichocząc, popędziły schodami na górę. Oboje
z Joem poczuliśmy się jak w niebie.
Pomyślałam, jakie mnie szczęście spotkało, że
mam takiego kochającego i troskliwego towarzysza jak
Joe. Wziął urlop w pracy, żeby być ze mną przed moim
pójściem do szpitala, i zamierzał spędzić w domu
jeszcze tydzień w czasie mojej rekonwalescencji. Joe
i
nasze
dwie
najstarsze
córki,
piętnasto-
i szesnastoletnia, już planowali wspaniały obiad z okazji
Święta Dziękczynienia.
Moje złe przeczucia jeszcze się nasiliły. Może ich
powodem była ciemność w pokoju, okropna ciemność,
której zaczęłam się bać jako mała dziewczynka. A może
to złowieszcze uczucie było wywołane przeżyciem
z pobytu w szpitalu wiele lat wcześniej, przeżyciem,
które nadal budziło wiele moich pytań oraz tęsknotę.
* * *
Kiedy miałam cztery lata, moi rodzice zdecydowali się
na separację. Ojciec często powtarzał, że „poślubienie
Indianki w tamtych czasach było chyba najgorszą
rzeczą, jaką mógł zrobić biały mężczyzna”. Był
jasnowłosym pół Szkotem, pół Irlandczykiem, mama
natomiast była pełnej krwi Indianką z plemienia
Dakotów. Jako siódme z dziesięciorga dzieci prawie nie
miałam szansy poznać swoich rodziców, zanim się
rozstali. Mama wróciła do rezerwatu, a ojciec
zamieszkał ze swoimi rodzicami w mieście. Wtedy mnie
i pięcioro mojego rodzeństwa posłano do katolickiej
szkoły z internatem.
W czasie pierwszej zimy w tej szkole zaczęłam
okropnie kaszleć i miałam dreszcze. W dużej sali spało
czterdzieści dziewczynek. Pamiętam, jak w nocy
opuściłam posłanie i weszłam do łóżka swojej siostry
Joyce. Leżałyśmy razem i płakałyśmy – ja z powodu
gorączki, ona ze strachu o mnie. Kiedy jedna z zakonnic
robiła nocny obchód, zauważyła mnie i zaprowadziła
z powrotem do mojego łóżka, które było mokre i zimne
od potu. Joyce próbowała przekonać zakonnicę, że
jestem chora, ale bez skutku. W końcu trzeciej nocy
zabrano mnie do szpitala.
Lekarz rozpoznał u mnie koklusz i obustronne
zapalenie płuc i polecił pielęgniarce, by zawiadomiła
moich rodziców. Pamiętam, że powiedział jej, że nie
spodziewa się, że przeżyję noc. Leżałam na łóżku
rozpalona od gorączki i na przemian zasypiałam
i budziłam się. W pewnej chwili poczułam czyjeś dłonie
na swojej głowie i podnosząc wzrok, zobaczyłam
pochylającą się nade mną pielęgniarkę. Przeczesała mi
palcami włosy i powiedziała: „Jest jeszcze taka mała”.
Nigdy nie zapomnę dobroci, jaką wyczułam w tych
słowach. Jeszcze bardziej wtuliłam się w pościel
i zrobiło mi się ciepło i błogo. Słowa pielęgniarki
uspokoiły mnie i zamknęłam oczy, żeby znowu zasnąć.
Obudziły mnie słowa lekarza: „Za późno.
Straciliśmy ją”, i poczułam, jak ktoś zakrywa mi głowę
kołdrą. Nic nie rozumiałam. Dlaczego było za późno?
Odwróciłam głowę i rozejrzałam się po pokoju, co nie
wydało mi się niczym dziwnym, choć miałam zakrytą
twarz. Zobaczyłam lekarza i pielęgniarkę stojących przy
moim
łóżku.
Przyjrzałam
się
szpitalnej
sali
i zauważyłam, że wypełnia ją światło jaśniejsze niż
przedtem. Łóżko wydało mi się ogromne i pamiętam,
jak pomyślałam: „W tym dużym białym łóżku
wyglądam jak brązowy robaczek”. Potem lekarz
odszedł, a ja poczułam, że ktoś jest przy mnie. Nie
leżałam już w łóżku, ale byłam w czyichś ramionach.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam, jak spogląda na mnie
mężczyzna z piękną białą brodą. Ta broda bardzo mi się
spodobała. Lśniła jasnym światłem, które wypływało
z jej wnętrza. Zachichotałam i okręciłam kosmyki brody
wokół swoich palców. Mężczyzna delikatnie mnie
kołysał i tulił w ramionach, i choć nie wiedziałam, kim
jest, nie chciałam go nigdy opuścić.
„Zaczęła oddychać!” – krzyknęła pielęgniarka
i lekarz przybiegł z powrotem do pokoju. Był to jednak
inny pokój. Okazało się, że przewieziono mnie do
mniejszego pomieszczenia, w którym było bardzo
ciemno. Mężczyzna z białą brodą zniknął. Moje
rozgorączkowane ciało było mokre od potu, a ja byłam
przerażona.
Lekarz
zapalił
światło
i
zostałam
przeniesiona z powrotem do poprzedniej sali.
Kiedy przyjechali moi rodzice, lekarze powiedzieli
im, że niemal mnie stracili. Słyszałam, co o mnie
mówili, ale nadal nic nie rozumiałam. Jak mogliby mnie
stracić, skoro byłam tam przez cały czas? Ale dobrze
było znowu być z rodzicami, z ludźmi, którzy naprawdę
mnie znali i kochali – tak jak ten pan z białą brodą.
Zapytałam rodziców, kim on był i gdzie sobie poszedł,
ale nie rozumieli, o czym mówię. Powtórzyłam im
słowa lekarza, że jest za późno, i opowiedziałam, jak
potem przyszedł pan z białym światłem w brodzie
i wziął mnie na ręce, ale rodzice nie umieli mi tego
wyjaśnić. Ani wtedy, ani później. Spotkanie z brodatym
panem stało się wspomnieniem oazy miłości i lubiłam
do niego wracać przez całą swoją młodość.
Wspomnienie tego przeżycia nigdy się nie zmieniło i za
każdym razem przypominałam sobie błogi spokój
i szczęście, które czułam w objęciach tego mężczyzny.
* * *
Starałam się przywołać to wspomnienie teraz, gdy
ciemność ogarniała pokój, w którym leżałam. Od
dzieciństwa, kiedy byłam daleko od swoich rodziców,
ciemność mnie przerażała. Teraz, znowu samotna
w ciemności, wyczuwałam coś dziwnego w pokoju.
Jakby śmierć podchodziła do mnie z każdej strony.
Myślałam tylko o niej, nie potrafiłam myśleć o niczym
innym. Tylko o śmierci. O śmierci i o Bogu. Te dwie
rzeczy wydawały się z sobą wiecznie złączone. Co czeka
mnie po drugiej stronie? Jeśli jutro umrę, to co tam
będzie? Wieczna śmierć? Wieczność z mściwym
Bogiem? Nie byłam pewna. I jaki jest Bóg? Miałam
tylko nadzieję, że nie taki, jakiego mi przedstawiano,
kiedy chodziłam do szkoły z internatem.
* * *
Do dziś dobrze pamiętam wygląd budynku, w którym
mieściła się moja pierwsza szkoła. Ogromne ceglane
mury i ciemne, zimne sale. Płot z metalowej siatki
oddzielał część dla chłopców od części dla dziewcząt,
a jeszcze jeden płot rozciągał się wzdłuż boku szkoły.
Byliśmy odgrodzeni od świata i oddzieleni od siebie.
Nadal pamiętam pierwszy poranek, kiedy moich braci
zaprowadzono do jednego budynku, a moje siostry
i mnie do drugiego. Nigdy nie zapomnę strachu w ich
oczach, kiedy obejrzeli się po raz ostatni w naszą stronę.
Myślałam, że mi serce pęknie.
Moje dwie siostry i mnie zaprowadzono do małego
pokoju, gdzie zakonnice nas odwszawiły i obcięły nam
włosy. Potem dały nam po dwie sukienki, każda
w innym kolorze: jeden kolor na jeden tydzień, drugi na
następny. Te mundurki miały pomóc zidentyfikować
uciekinierów. Zostałyśmy rozdzielone – naszą najstarszą
siostrę, Thelmę, którą nazywaliśmy Sis, zaprowadzono
do sali dla starszych dziewcząt. Pierwszego wieczoru
Joyce i ja ustawiłyśmy się w jednym szeregu z innymi
dziewczynkami, wmaszerowałyśmy do sali i stałyśmy
przy swoich łóżkach, aż zakonnica dała sygnał
gwizdkiem. Wtedy szybko się położyłyśmy, światło
zostało zgaszone, a drzwi zamknięte od zewnątrz na
klucz. To, że jestem zamknięta na klucz w tym ciemnym
pomieszczeniu, przerażało mnie. Struchlała ze strachu
czekałam, aż w końcu ogarnął mnie litościwy sen.
W niedzielę wszystkie dzieci prowadzono do
kościoła, co dawało moim siostrom i mnie okazję, żeby
zobaczyć naszych braci po drugiej stronie kaplicy.
Kiedy w pierwszą niedzielę przepychałam się przez tłum
dziewcząt, żeby ich dojrzeć, poczułam uderzenie
w głowę. Obróciłam się i zobaczyłam długi kij
zakończony gumową kulką. Zakonnice używały go,
żeby uczyć nas właściwego zachowania w kościele.
Później jeszcze wiele razy nim obrywałam. Ponieważ
trudno mi było zrozumieć, co znaczą dzwonki i kiedy
powinnam uklęknąć, często byłam tym kijem szturchana.
Mogłam jednak zobaczyć swoich braci, a to było warte
każdej kary.
Uczono nas o Bogu i dowiedziałam się wielu
rzeczy, o których nigdy wcześniej nie myślałam.
Powiedziano nam, że my – Indianie – jesteśmy
poganami i grzesznikami i oczywiście w to uwierzyłam.
Uczono nas, że zakonnice są wyjątkowe w oczach Boga
i mają nam pomóc. Moja siostra Thelma często była
przez nie bita niewielkim gumowym wężem, a potem
zmuszana
do
podziękowania
zakonnicy,
która
wymierzyła jej karę, albo była bita znowu. Wierzyłam,
że zakonnice są wybranymi służebnicami Pana, i z ich
powodu zaczęłam się niesamowicie bać Boga.
Wszystko, czego się o Nim dowiadywałam, jeszcze
nasilało ten strach. Bóg wydawał się zły, niecierpliwy
i potężny, co oznaczało, że prawdopodobnie zniszczy
mnie lub ześle prosto do piekła w dniu Sądu
Ostatecznego – albo wcześniej, jeśli Go rozgniewam.
Bóg z tamtej szkoły z internatem był istotą, której
miałam nadzieję nigdy nie spotkać.
* * *
Spojrzałam na duży zegar na ścianie. Od wyjścia Joego
upłynęło tylko kilka minut. Tylko kilka minut. Malutka
lampka nad umywalką dawała akurat tyle światła, by
powstały głębokie cienie – cienie, które w mojej
wyobraźni przypominały koszmary z przeszłości. „W
głowie mam kłębowisko myśli” – stwierdziłam.
Napędzane poczuciem odizolowania moje myśli gnały
przez mroczne korytarze wspomnień. Musiałam nad
nimi zapanować, żeby się uspokoić, inaczej ta noc nigdy
by się nie skończyła. Ułożyłam się wygodniej
i zaczęłam szukać radośniejszych historii z przeszłości.
Zaświecił promień światła.
* * *
Szkoła zawodowa dla Indian w Brainard była
prowadzona przez metodystów wesleyańskich. Nigdy
nie zapomnę, jak pierwszego dnia przeczytałam na dużej
tablicy stojącej przed szkołą: JEŚLI NIE MA WIARY,
LUDZIE GASNĄ. Pomyślałam, oczywiście, że te słowa
odnoszą się do Indian i że tutaj będą nas uczyć wiary.
Przekonanie to było chyba spowodowane innymi
napisami, które spotykałam w mieście, na przykład:
INDIANOM I PSOM WSTĘP WZBRONIONY.
Pobyt w szkole zawodowej dla Indian w Brainard
okazał się bardziej pozytywnym doświadczeniem niż
moje wcześniejsze kontakty z placówkami oświatowymi.
Panowała tam ciepła, mniej oficjalna atmosfera,
a nauczyciele wyraźnie lubili przebywać z uczniami.
Dowiedziałam się, że Bóg znaczy różne rzeczy dla
różnych ludzi. Zamiast o złym, mściwym Bogu, którego
poznałam
wcześniej,
w
Brainard
nauczano
o radośniejszym Bogu, który cieszy się, kiedy my
jesteśmy szczęśliwi. W czasie nabożeństw wierni często
wykrzykiwali „amen” i „alleluja” i trochę czasu zajęło
mi przyzwyczajenie się do tych niespodziewanych
zawołań. Chociaż zrozumiałam, że są różne sposoby
patrzenia na Boga i czczenia Go, chyba nadal byłam
przekonana, że to Bóg, który mnie ukarze, kiedy umrę
i przed Nim stanę.
Latem
chodziłam
zarówno
do
kościołów
luterańskich, jak i do baptystów, czasami też do Armii
Zbawienia. To, do jakiego szłam kościoła, nie było tak
ważne jak to, żeby w ogóle iść. Moja ciekawość Boga
wzrosła, kiedy dojrzałam, ponieważ stwierdziłam, że
odgrywa On ważną rolę w moim życiu. Nie byłam tylko
pewna, jaka to rola ani jaki będzie wpływ Boga na mnie
w dalszych latach mojego życia. Zwracałam się do
Niego w swoich modlitwach, by uzyskać odpowiedzi,
ale nie czułam, żeby mnie słyszał. Miałam wrażenie, że
moje słowa rozpływają się w powietrzu. Kiedy miałam
jedenaście lat, zebrałam się na odwagę i zapytałam
naszą szkolną opiekunkę, czy Bóg naprawdę istnieje.
Myślałam, że jeżeli ktokolwiek to wie, to właśnie ona.
Zamiast jednak odpowiedzieć na moje pytanie,
opiekunka uderzyła mnie w twarz i zapytała, jak śmiem
wątpić w Jego istnienie. Kazała mi uklęknąć i modlić się
o przebaczenie, co też zrobiłam. Wiedziałam już, że
jestem skazana na piekło z powodu braku wiary,
ponieważ zwątpiłam w istnienie Boga. Byłam pewna, że
to niewybaczalny grzech.
Później tego samego lata zamieszkałam ze swoim
ojcem i pewnej nocy przeżyłam coś, co wywołało u
mnie paraliżujący strach. Rozsunęłam zasłony w oknie
przy moim łóżku i leżąc, wpatrywałam się w gwiazdy
i przepływające chmury. Lubiłam to już od dzieciństwa.
Nagle moją uwagę przyciągnął promień białego
światła, które spływało z chmury. Znieruchomiałam ze
strachu. Światło poruszało się to w jedną, to w drugą
stronę, jakby nas, każdego człowieka, szukało. Byłam
przekonana, że to Jezus i Jego powtórne przyjście,
zaczęłam więc krzyczeć co sił w płucach. Uczono mnie,
że Jezus przyjdzie nocą jak złodziej i zabierze z sobą
prawych, a spali niegodziwych. Ojcu udało się mnie
uspokoić dopiero po kilku godzinach, kiedy w końcu
przekonał mnie, że widziałam tylko światło reflektora
reklamującego przybycie wesołego miasteczka. Nigdy
wcześniej nie widziałam tego rodzaju światła.
Zaciągnęłam zasłony i przez jakiś czas nie wpatrywałam
się w niebo.
Moje poszukiwanie prawdziwej natury Boga trwało
nadal. Pamiętam, że chodziłam do różnych kościołów
i nauczyłam się na pamięć wielu fragmentów z Nowego
Testamentu. Zaczęłam wierzyć, że kiedy człowiek
umiera, jego dusza przebywa w grobie razem z ciałem
aż do dnia zmartwychwstania, kiedy to przyjdzie
Chrystus i prawi powstaną, żeby z Nim być. Często
o tym myślałam, bojąc się własnej śmierci i ciemności,
która po niej następuje.
CIEMNOŚĆ NOCY
Zasłony w oknie mojej sali szpitalnej były teraz
zaciągnięte. Czy to ja je zaciągnęłam? Ponownie
spojrzałam na zegar i aż się uniosłam, żeby sprawdzić,
czy wtyczka nie wysunęła się z kontaktu. Miałam
wrażenie, że czas stanął w miejscu. Czułam, że muszę
z kimś porozmawiać. Może zajrzy do mnie pielęgniarka
albo, co byłoby jeszcze lepsze, mogłabym zadzwonić do
domu. Sięgnęłam po telefon stojący na stoliku po
drugiej stronie łóżka. Chwilę później już dzwoniłam,
a w słuchawce odezwała się Donna, nasza piętnastolatka.
Natychmiast zapytała, czy coś mi się stało. Cudownie
było usłyszeć troskę w jej głosie. Powiedziałam, że
wszystko jest dobrze, ale że czuję się trochę samotna.
„Tata jeszcze nie wrócił”, powiedziała Donna. Zrzedła
mi mina. Bardzo chciałam z nim porozmawiać. „Mamo,
dobrze się czujesz?”, zapytała córka. Odpowiedziałam:
„Tak, dobrze”. Ale w rzeczywistości chciałam
powiedzieć: „Poproś tatę, żeby do mnie przyjechał! Jak
najszybciej!”. Mój lęk się nasilał.
W słuchawce usłyszałam kilka głosików: „Chcę
porozmawiać z mamą!”, „Daj mi telefon!”, „Powiem
tacie!”. Domowe odgłosy poprawiły mi samopoczucie.
Przez następne pół godziny życzyłam dobrej nocy po
kolei każdemu dziecku. Ale kiedy odłożyłam słuchawkę,
znowu ogarnęła mnie dokuczliwa samotność. Pokój
wydał mi się ciemniejszy i czułam, jakby odległość
pomiędzy szpitalem a położonym po drugiej stronie
miasta naszym domem wynosiła milion kilometrów.
Rodzina była dla mnie życiem i przebywanie daleko od
niej przerażało mnie, bolało. Ale kiedy znowu zaczęłam
myśleć o każdym dziecku i oczywiście o swoim mężu
Joem, poczułam się lepiej i w tym momencie nikt na
całym świecie nie byłby w stanie mnie przekonać, że już
za kilka godzin nie będzie mi zależało, żeby
kiedykolwiek wrócić do domu – a nawet, że będę
błagać, żeby tam już nie wracać.
* * *
Zawsze myślałam, że mój mąż i dzieci zastąpią mi
rodzinę, której brakowało mi w dzieciństwie. Obiecałam
sobie, że kiedy wyjdę za mąż i założę własną rodzinę,
będzie ona dla mnie najważniejszym celem i azylem.
Obiecałam sobie, że będę kochała swojego męża
i zostanę z nim na dobre i na złe i że nasze dzieci zawsze
będą mogły mieć pewność, że będziemy razem.
Kiedy skończyłam piętnaście lat, wysłano mnie do
matki. Ojciec uważał, że dorastająca dziewczyna
powinna być z matką – nie w szkole z internatem i nie
z nim. Mama stwierdziła, że aby móc pracować na pełny
etat, potrzebuje opiekunki do dziecka. Zabrano mnie
więc ze szkoły i zaczęłam się opiekować swoją
najmłodszą siostrzyczką. Siedząc dzień po dniu w domu
i obserwując, jak dzieci z sąsiedztwa idą rano do szkoły,
a po południu wracają do domu, czułam żal. Jeszcze nie
zdawałam sobie w pełni sprawy z tego, ile
wykształcenie będzie dla mnie znaczyło, gdy dorosnę,
ale wiedziałam, że brakuje mi towarzystwa koleżanek
i kolegów oraz moich pozostałych sióstr i braci.
W krótkim czasie nabrałam przekonania, że jedynym
rozwiązaniem będzie wyjście za mąż i założenie własnej
rodziny. Czułam, że moim życiem rządzą potrzeby
innych ludzi i że tracę prawo do osobistego szczęścia.
Chciałam mieć własne ubrania, własne łóżko, własny
dom. Chciałam mieć męża, któremu mogłabym ufać,
takiego, który zawsze by mnie kochał bez względu na to,
co się wydarzy w naszym życiu.
Nic dziwnego, że zakochałam się bez pamięci
w chłopcu z sąsiedztwa i wyszłam za niego wiosną
następnego roku. Mój ojciec był stanowczo temu
przeciwny, ale mieszkałam z matką, a ona mnie poparła.
Miałam piętnaście lat i zupełnie nie zdawałam sobie
sprawy z tego, jakie są potrzeby prawdziwej rodziny.
Niedojrzałość nas obojga oraz to, że każde z nas miało
zupełnie inne cele w życiu, doprowadziły do
zakończenia tego małżeństwa sześć lat później. Moje
marzenia się rozwiały i miałam zranione serce, którego
uleczenie wymagało wiele cierpliwości i miłości. Nigdy
jednak nie żałowałam tego małżeństwa, ponieważ dało
mi czworo pięknych dzieci. Pierwsze były dwie
dziewczynki, Donna i Cheryl, potem urodził się syn
Glenn. Najmłodsza córeczka, Cynthia, zmarła jako
trzymiesięczne niemowlę wskutek nagłej śmierci
łóżeczkowej.
Joego poznałam
na
potańcówce
w
czasie
pierwszego Bożego Narodzenia po moim rozwodzie.
Stacjonował w bazie lotniczej imienia Steada, w pobliżu
Reno, w stanie Newada, gdzie mieszkałam w tamtym
czasie. On też był po rozwodzie i gdy go lepiej
poznałam, odkryłam, że mamy z sobą wiele wspólnego.
Jego dzieciństwo było podobne do mojego i on też
pragnął mieć scementowaną rodzinę. Najwyraźniej do
siebie pasowaliśmy. Nawet moje dzieci chciały, żeby Joe
był z nami, może bardziej niż ja w pierwszym okresie,
i wkrótce się pobraliśmy.
Od początku było nam tak dobrze, że aż trudno
było uwierzyć, że to prawda. Joe miał delikatność,
której wcześniej nie zaznałam. Był niesamowicie
cierpliwy wobec dzieci, ale na tyle stanowczy, że
odpowiadały miłością na jego miłość. Spierały się o to,
kto pierwszy powita go w drzwiach, kiedy wieczorem
wracał z pracy. Joe był dla nich „tatą”, odkąd pojawił się
w naszym życiu – pod każdym względem.
Bardzo chcieliśmy być razem i to, w połączeniu
z naszą rozwijającą się dojrzałością, stało się spoiwem,
które łączy nas od lat. Kiedy przenosiliśmy się z miejsca
na miejsce i kiedy każde z nas zmieniało coś we
własnym życiu, po prostu zobowiązaliśmy się rozwiązać
każdy problem i utrzymać rodzinę razem bez względu
na wszystko. Na pierwszym miejscu postawiliśmy
potrzeby rodziny, a swoje na drugim.
W lipcu 1963 roku Joe został przeniesiony do bazy
lotniczej Randolpha w San Antonio, w Teksasie.
W tamtych czasach zaczęto wprowadzać komputery
i Joe został skierowany na kurs programowania.
W czasie czterech lat naszego pobytu w Teksasie
urodziłam dwóch synów, Josepha juniora i Stewarta
Jeffery’ego.
Nasze życie było spełnieniem marzeń. Kupiliśmy
nowy samochód i nowy dom z klimatyzacją. Dzieci
miały mnóstwo ubrań, a ja mogłam sobie pozwolić, by
nie pracować i zająć się wychowywaniem naszej
gromadki. Czułam się naprawdę szczęśliwa. Szkoła
z internatem, moje samotne dzieciństwo i nieudane
małżeństwo były oddalone o całą wieczność od mojego
obecnego życia, od poczucia bezpieczeństwa i radości.
Mimo to czułam, że czegoś mi brakuje.
Nadal się modliłam, ale moja relacja z Bogiem
była chłodna i pełna lęku. Wiedziałam, że od czasu do
czasu wysłuchiwał moich modlitw – na przykład kiedy
po rozwodzie prosiłam Go o kogoś kochającego
i cierpliwego, kto by mi pomógł wychować dzieci, Bóg
wręcz zaprowadził mnie do Joego. Wierzyłam, że Bóg
istnieje i kocha swoje dzieci pomimo swojej rzekomej
mściwości, ale nie miałam pojęcia, jak wprowadzić tę
miłość do własnego życia, ani jak dzielić się nią ze
swoimi pociechami. Poruszyłam ten temat z Joem
i zaproponowałam, żebyśmy zaczęli chodzić do
kościoła. Nie okazał wielkiego entuzjazmu, głównie
z powodu swoich wcześniejszych doświadczeń, które
rozczarowały go do religii. Szanowałam jego zdanie,
ale nie przestałam szukać sposobu na wprowadzenie
w życie naszej rodziny większej religijności. Byliśmy na
nabożeństwach w kilku miejscowych kościołach, ale nie
czuliśmy się zadowoleni i po jakimś czasie dałam sobie
spokój. Moje przekonania religijne przez wiele lat były
chwiejne.
* * *
Moje rozmyślania przerwało wejście pielęgniarki.
Przyniosła mi w kieliszku tabletki nasenne, ale
odmówiłam ich przyjęcia z powodu niechęci do prawie
wszystkich rodzajów lekarstw. Mój lęk przed lekami
zaczął się dawno temu, nawet aspirynę brałam rzadko.
Wolałam przetrzymać ból głowy czy chorobę.
Pielęgniarka wyszła, a ja znowu zostałam sama ze
swoimi myślami. Pod wpływem zupełnej samotności
zaczęłam się zastanawiać nad czekającą mnie już za
kilka godzin operacją. Czy wszystko będzie dobrze?
Słyszałam wiele opowieści o ludziach umierających na
stole operacyjnym. Czy mnie też to spotka? Głowę
wypełniły mi obrazy cmentarzy. W moich myślach
pojawiły się nagrobki i krzyże na szyjach szkieletów
w zakopanych trumnach. Zaczęłam rozważać ostatnie
namaszczenie, o którym słyszałam w młodości.
Próbowałam zrozumieć, dlaczego zmarli mają na sobie
krzyże. Czy po to, żeby pokazać Bogu, że są świętymi?
A może to grzesznicy, którzy potrzebują ochrony przed
demonami z piekła? Moje przygnębienie jeszcze się
pogłębiło i ciemność przerażała mnie coraz bardziej.
Wyciągnęłam
rękę
i
dzwonkiem
wezwałam
pielęgniarkę.
„Czy ma siostra pod ręką te tabletki?”, zapytałam,
kiedy przyszła. Spojrzała na mnie zdziwiona, ale miała
je przy sobie. Wzięłam proszki, podziękowałam, a ona
przygasiła światło i zamknęła drzwi. Po chwili
poczułam senność i w końcu, po zmówieniu modlitwy,
zasnęłam.
DRUGI DZIEŃ
Ranek nadszedł szybko wraz z promieniami słońca
wpadającymi do sali przez szparę w zasłonach. Operacja
była wyznaczona na południe. Mogłam się rozbudzić
i czekać kilka godzin albo cieszyć się luksusem, jakim
było dla mnie wylegiwanie się w łóżku. Nadal byłam
półprzytomna po tabletkach nasennych, a może
zmęczona dręczącym mnie w nocy lękiem i obawami.
Teraz, kiedy poranne słońce rozświetlało pokój,
uspokoiłam się i zaczęłam myśleć o swoim poprzednim
pobycie w szpitalu. Moje lęki z minionej nocy były
niczym w porównaniu ze strachem, który czułam wtedy.
Tym razem przynajmniej wiedziałam, co miało się stać.
* * *
Joe przeszedł na emeryturę wojskową w 1967 roku
i zaczęliśmy się zastanawiać nad pracą dla niego
w cywilu. Komputery stawały się nową dziedziną
przemysłu, a kwalifikacje mojego męża umożliwiały
mu znalezienie pracy, gdziekolwiek by chciał.
Musieliśmy tylko zdecydować, w której części kraju
chcemy zamieszkać. W końcu wybraliśmy Północno-
Zachodnie Wybrzeże, gdzie Joe dostał posadę w dużej
korporacji kosmicznej. Uważaliśmy, że tamtejszy klimat
będzie miłą odmianą po gorącym i suchym powietrzu,
do którego przywykliśmy w Teksasie. Poza tym
oznaczało to zamieszkanie w pobliżu mojego ojca
i jego żony.
Wkrótce po tym, jak się przeprowadziliśmy,
stwierdziłam, że po raz siódmy jestem przy nadziei. Nie
ucieszyliśmy się z tej niespodzianki. Uważając, że mamy
już tyle dzieci, ile jesteśmy w stanie dobrze wychować –
pięcioro
żyjących
–
stosowaliśmy
środki
antykoncepcyjne. Sześć poprzednich ciąż nadwyrężyło
mój organizm i lekarze odradzali mi kolejne dziecko.
W trzecim miesiącu poczułam bolesne skurcze
i zaczęłam krwawić. Lekarze powiedzieli, że tracę tkanki
płodu. Z tego powodu, a także wskutek innych
komplikacji,
byli
pewni,
że
wkrótce
poronię.
Krwawienie nie ustawało i zostałam przyjęta na tydzień
do szpitala. Czekaliśmy, aż moje ciało pozbędzie się
uszkodzonego płodu w naturalny sposób. Wkrótce stało
się oczywiste, że ciąża sama się nie zakończy i jeden
z lekarzy powiedział, żebym wzięła pod uwagę aborcję.
Był przekonany, że dziecko – jeśli donoszę je do
rozwiązania – najprawdopodobniej urodzi się bez
niektórych części ciała. Nie miałam powodów, żeby mu
nie wierzyć. Po rozmowie z Joem postanowiłam poddać
się zabiegowi.
Na dzień przed wyznaczoną aborcją zostałam
przebadana w szpitalu przez inny zespół lekarzy. Oni
także uznali, że powinniśmy postępować zgodnie
z planem. Ostatni z wychodzących z sali medyków
powiedział do mnie: „Nie rozumiemy, dlaczego ten
mały tak się tam trzyma”. Poczułam, jak przechodzi
mnie dreszcz, i w mojej głowie pojawiła się myśl: „Nie
rób tego. Musisz urodzić to dziecko. Ono chce przyjść
na świat”.
Wieczorem odwiedził mnie Joe. Powtórzyłam mu,
co orzekli lekarze, i powiedziałam o swoim
przekonaniu, że to dziecko powinno się urodzić.
Rozmawialiśmy o podtrzymaniu ciąży i o urodzeniu
kalekiego dziecka. Żadne z nas tego nie chciało, ale
wiedziałam, że nie mogłabym żyć z myślą, że je
usunęłam. Joe zgodził się, że musimy utrzymać ciążę.
Późnym wieczorem jeszcze raz spotkaliśmy się
z lekarzami i przedstawiliśmy swoje zdanie. Lekarze
byli stanowczy. Musimy usunąć uszkodzony płód.
Powiedzieli, że żaden specjalista nie zgodzi się na
podtrzymanie tej ciąży i że oni, oczywiście, nie chcą
brać w tym udziału.
Następnego dnia zostałam wypisana ze szpitala
i zaczęłam szukać kogoś, kto przyjąłby mnie na moich
warunkach. W końcu znalazłam młodego lekarza, który
właśnie zaczął prywatną praktykę po kilku latach pracy
w lotnictwie. Poczuł do Joego sympatię z powodu
podobnej historii zawodowej i przyjął mnie jako
pacjentkę. Widział pewną szansę, że dziecko urodzi się
żywe, ale i on się obawiał, że będzie kaleką. Kazał mi
leżeć i dał listę zaleceń.
Joe i dzieci wspaniale zastępowali mnie w pracach
domowych, a ja wykorzystałam ten czas na kursy
samokształceniowe i ukończenie szkoły średniej.
W miarę jak mijały miesiące i zbliżał się termin porodu,
coraz bardziej się denerwowałam. Uprzedziliśmy dzieci
o tym, co może się stać, że dziecko może się urodzić
kalekie, bez niektórych części ciała, albo może umrzeć.
Joe i ja staraliśmy się wzajemnie pocieszyć,
przypominając sobie moje odczucia w reakcji na słowa
lekarza: „Ten mały nadal się trzyma”. Były to czasy,
kiedy szpitale nie pozwalały ojcom być przy porodzie,
i przerażała mnie myśl, że urodzę to dziecko bez Joego.
W końcu personel szpitala zgodził się, żeby Joe
towarzyszył mi w czasie porodu, ale obawiano się jego
ewentualnej reakcji. Powiedziano mu, że jeżeli zemdleje
albo zachoruje, ich priorytetem będę ja. Poproszono go,
żeby podpisał oświadczenie, które zwalniało szpital
z odpowiedzialności za niego.
Kiedy poczułam, że już czas, zgłosiłam się do
szpitala 19 czerwca 1968 roku. Byłam tak przerażona, że
nie mogłam zapanować nad drżeniem ciała. Joe stał
obok mnie w sali porodowej. Trzymał mnie za rękę
i głaskał po głowie. Musiał włożyć zielony fartuch
i białą maseczkę tak jak lekarze. Spojrzeniem swoich
szaroniebieskich oczu starał się mnie uspokoić, ale po
przyspieszonym unoszeniu się i opadaniu jego maseczki
widziałam, że jest tak samo przerażony jak ja. Kiedy
nadszedł moment przyjścia dziecka na świat, mocno
chwyciliśmy się za ręce.
Gdy dziecko wyszło, patrzyłam na oczy lekarzy.
Od razu poznałam, że niepotrzebnie się baliśmy
i cierpieliśmy przez te wszystkie miesiące. Lekarz
położył maleństwo na moim brzuchu, żebym mogła je
przytulić, a Joe i ja szybko obejrzeliśmy naszego synka
od stóp do głów. Rozpłakaliśmy się. Był idealnie
zbudowany i zdrowy. Kiedy go tuliłam, byłam pewna, że
to dziecko rzeczywiście było mi przeznaczone i że ono
naprawdę bardzo chciało przyjść na świat.
Choć za nic w świecie nie zmieniłabym swojej
decyzji, ciąża nadwyrężyła jednak mój organizm.
W następnych latach pojawiło się u mnie wiele
problemów ze zdrowiem i lekarze doradzili mi
histerektomię. Po długim namyśle i rozmowie z Joem
postanowiłam ich posłuchać. Wyznaczono mi datę
operacji.
* * *
Teraz, rankiem przed operacją, przyszła do mnie nowa
pielęgniarka i obudziła mnie szturchnięciem. Chciała
dać mi zastrzyk usypiający przed operacją. Rozbawiło
mnie, że budzi mnie po to, żeby mnie znowu uśpić.
Pewnie bym się roześmiała, ale już czułam, jak lek
zaczyna działać, jak ciepło rozchodzi się razem z krwią
po całym moim organizmie. Na pewno przyszedł wtedy
lekarz, bo usłyszałam jego głos: „Jest już gotowa?”.
A potem wszystko powoli zrobiło się czarne.
Było już popołudnie, kiedy zaczęłam odzyskiwać
przytomność. Stał przy mnie mój lekarz i mówił, że
operacja się udała i że niedługo powinnam poczuć się
lepiej. I pamiętam, jak pomyślałam: „To wspaniale.
Nareszcie mogę odpocząć i przestać się martwić
operacją”. A potem znowu zasnęłam.
Obudziłam się w nocy i rozejrzałam. Chociaż
umieszczono mnie w pokoju dwuosobowym, byłam
sama. Drugie łóżko stało puste. Pokój miał wesoły
wystrój dzięki tapecie w jaskrawe pomarańczowo-żółte
paski.
Krzykliwie,
pomyślałam,
ale
wesoło.
Zauważyłam dwie szafki nocne, dwie szafy na ubrania,
telewizor i duże okno przy moim łóżku. Poprosiłam
o łóżko przy oknie, ponieważ od dzieciństwa cierpiałam
na klaustrofobię. Na zewnątrz było ciemno i jedyne
źródło światła w pokoju stanowiła lampka nocna nad
umywalką przy drzwiach. Zadzwoniłam po pielęgniarkę
i poprosiłam ją o wodę. Powiedziała, że od wczesnego
popołudnia podawano mi kruszony lód, ale ja tego nie
pamiętałam. Poinformowała mnie również, że przyszedł
mój mąż z przyjaciółmi, ale ich odwiedzin też nie
mogłam sobie przypomnieć. Byłam jednak w pełni
świadoma, że rozmazał mi się makijaż i że nie życzyłam
sobie, żeby mnie ktokolwiek oglądał bez mojej wiedzy.
No i do tego moja szpitalna koszula; kiedy spojrzałam
w dół, zobaczyłam, że zakrywa tylko części intymne.
Pomyślałam, że będę musiała porozmawiać z Joem
o przyprowadzaniu jego przyjaciół.
O dziewiątej pielęgniarka przyniosła mi wieczorną
dawkę lekarstw. Poza niewielkim bólem pooperacyjnym
nic mi nie dolegało. Wzięłam tabletki i odpowiednio się
ułożyłam, by pooglądać przed snem telewizję. Na
pewno się zdrzemnęłam, bo gdy ponownie spojrzałam
na zegar, było wpół do dziesiątej. Niespodziewanie
poczułam zawroty głowy i nagłą potrzebę, żeby
zadzwonić do Joego. Sięgnęłam po telefon i z trudem
wykręciłam numer. Nie pamiętam rozmowy – byłam tak
zmęczona, że marzyłam tylko o tym, żeby zasnąć.
Zdołałam wyłączyć telewizor, a potem podciągnęłam
koc pod szyję. Poczułam przenikliwe zimno i zrobiło
mi się słabo jak nigdy przedtem.
MOJA ŚMIERĆ
Musiałam znowu zasnąć, lecz nie na długo, ponieważ
zegar nadal wskazywał wpół do dziesiątej. Obudziłam
się nagle pod wpływem bardzo dziwnego uczucia. Moje
instynkty ostrzegały mnie przed niebezpieczeństwem.
Rozejrzałam się po pokoju. Drzwi były niedomknięte.
Nad małą umywalką przy drzwiach wciąż paliło się
przyćmione światło. Stałam się bardzo czujna i ogarniał
mnie coraz większy strach. Zmysły mówiły mi, że
jestem sama, i czułam, jak moje ciało słabnie.
Wyciągnęłam rękę w stronę dzwonka przy łóżku,
by wezwać pielęgniarkę. Chociaż starałam się ze
wszystkich sił, nie byłam jednak w stanie go dosięgnąć.
Opanowało mnie bardzo złe przeczucie, jakby
wypływały ze mnie ostatnie krople krwi. W głowie
usłyszałam ciche buczenie. Cały czas słabłam, aż
poczułam, że moje ciało jest nieruchome i bez życia.
Wtedy doznałam przypływu energii. Wewnątrz
mnie coś jakby pękło lub się otworzyło i moja dusza
została ze mnie gwałtownie wyciągnięta przez klatkę
piersiową i poleciała w górę, jakby ją przyciągał
olbrzymi magnes. Moje pierwsze wrażenie było takie,
że jestem wolna. W tym odczuciu nie było nic
nienaturalnego.
Znajdowałam
się
nad
łóżkiem
i unosiłam się pod sufitem. Miałam poczucie
bezgranicznej wolności i wrażenie, że przebywam
w tym stanie od zawsze. Obróciłam się i zobaczyłam
jakieś ciało na łóżku. Byłam ciekawa, kto to jest,
i natychmiast zaczęłam się obniżać. Będąc od lat
pielęgniarką, dobrze wiedziałam, jak wygląda martwy
człowiek, i kiedy znalazłam się blisko jego twarzy, od
razu wiedziałam, że nie ma w nim życia. I wtedy
poznałam, że to moja twarz. Na łóżku leżało moje ciało.
Nie byłam zaskoczona ani przerażona, poczułam tylko
pewien rodzaj współczucia. Wyglądało młodziej
i ładniej, niż je pamiętałam, a teraz było martwe.
Jakbym zdjęła znoszony strój i odłożyła go na zawsze,
co było smutne, ponieważ moje ciało nadal było dobre
– wciąż mogło dobrze służyć. Uświadomiłam sobie, że
nigdy nie widziałam siebie w trójwymiarze, oglądałam
się tylko w lustrze, które jest płaskie. Oczy duszy widzą
jednak w większej liczbie wymiarów niż śmiertelne
ciało.
Widziałam
siebie
ze
wszystkich
stron
jednocześnie – od przodu, od tyłu i z boków.
Dostrzegałam szczegóły swojego wyglądu, o których
istnieniu nie miałam pojęcia i które sprawiały, że to, co
oglądałam, było pełne i kompletne. Możliwe, że właśnie
dlatego w pierwszej chwili nie rozpoznałam siebie.
Moje nowe ciało było nieważkie i niezwykle
ruchliwe. Byłam zafascynowana swoim nowym stanem
istnienia. Zaledwie kilka chwil wcześniej czułam ból
spowodowany operacją, teraz jednak nie miałam
absolutnie żadnych dolegliwości. Byłam kompletna
w każdy z możliwych sposobów – po prostu doskonała.
I pomyślałam: „Właśnie taka jestem naprawdę”.
Ponownie
zainteresowałam
się
ciałem.
Uświadomiłam sobie, że nikt nie ma pojęcia o mojej
śmierci, i poczułam nagłą potrzebę, by o niej komuś
powiedzieć. Pomyślałam: „Umarłam, a tutaj nikt o tym
nie wie!”. Zanim jednak zdołałam się ruszyć,
niespodziewanie zjawiło się przy mnie trzech mężczyzn.
Byli w pięknych, jasnobrązowych szatach, a jeden z nich
miał na głowie kaptur. Każdy był przewiązany złotym
plecionym pasem z luźno zwisającymi końcami. Bił od
nich blask, który jednak nie oślepiał, i zauważyłam, że
moje ciało również było otoczone łagodną poświatą
oraz że nasze światła mieszały się wokół nas. Nie bałam
się. Mężczyźni wyglądali na siedemdziesięcio- lub
osiemdziesięcioletnich, ale domyśliłam się, że znajdują
się w innym wymiarze czasowym niż ziemski. Coś mi
mówiło, że mają znacznie więcej lat niż siedemdziesiąt
czy osiemdziesiąt – że są wiekowi. Wyczuwałam w nich
wielką duchowość, wiedzę i mądrość. Przypuszczam, że
ukazali mi się w szatach, by wywołać wrażenie tych
zalet. Zaczęłam myśleć o nich jako o mnichach –
głównie z powodu tych ubiorów – i wiedziałam, że
mogę im zaufać. Przemówili do mnie.
Powiedzieli, że są ze mną od „wszechwieczności”.
Nie zrozumiałam; wieczność zawsze sprawiała mi
kłopot, a co dopiero wszechwieczność. Dla mnie
wieczność zaczynała się w przyszłości, a te istoty
powiedziały, że są ze mną od wszechwieczności. To
było jeszcze trudniejsze do zrozumienia. Wtem
zaczęłam widzieć w myślach obrazy z odległej
przeszłości, z istnienia poprzedzającego moje życie na
ziemi, z mojej znajomości z tymi mężczyznami
„przedtem”. Kiedy sceny te przesuwały się w moich
myślach, nabrałam pewności, że naprawdę znamy się od
„wszechwieczności”. Poczułam radość. Uświadomiłam
sobie istnienie życia przedziemskiego i pojęłam, że
śmierć to właściwie „narodziny” we wspanialszym życiu
zrozumienia i wiedzy, które nie mają żadnych
ograniczeń czasowych. Wiedziałam też, że ci mężczyźni
są
moimi
najlepszymi
przyjaciółmi
w
tym
wspanialszym życiu i że postanowili być przy mnie.
Wyjaśnili, że wraz z innymi byli moimi Aniołami
Stróżami w czasie mojego życia ziemskiego. Czułam
jednak, że ci trzej są wyjątkowi, że są również moimi
„aniołami służebnymi”.
Powiedzieli, że umarłam przedwcześnie. W jakiś
sposób napełnili mnie spokojem i powiedzieli, żebym
się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze. Kiedy to
uczucie do mnie dotarło, wyczułam ich głęboką miłość
i troskę. Te uczucia oraz myśli były przekazywane od
duszy do duszy – od jednego bytu do drugiego.
Początkowo sądziłam, że mężczyźni używają ust, bo
byłam przyzwyczajona do „ludzkiego” mówienia.
Porozumiewali się ze mną o wiele szybciej i pełniej,
w sposób, który określali jako „czysta wiedza”.
Najlepszym słowem nazywającym ten sposób byłaby
telepatia, ale nawet ona nie opisuje tego zjawiska
w pełni. Czułam ich emocje i zamiary. Czułam ich
miłość. Doświadczałam ich uczuć. I to mnie cieszyło, bo
prawdziwie mnie kochali. Mój poprzedni język, język
mojego ciała, był bardzo ograniczony i zdałam sobie
sprawę, że moja dotychczasowa zdolność do wyrażania
uczuć właściwie jest niczym w porównaniu ze
zdolnością duszy do porozumiewania się w czysty
sposób.
Było wiele rzeczy, które mężczyźni chcieli mi
przekazać i które ja chciałam im powiedzieć, ale
wszyscy wiedzieliśmy, że pierwszeństwo mają sprawy
bieżące. Nagle pomyślałam o mężu i dzieciach
i zmartwiłam się tym, jak przyjmą moją śmierć. Jak Joe
da sobie radę z wychowaniem sześciorga dzieci? Jak
dzieci poradzą sobie beze mnie? Musiałam ich znowu
zobaczyć, przynajmniej po to, żeby się uspokoić.
Moją jedyną myślą było opuścić szpital i znaleźć
się ze swoją rodziną. Po wielu latach czekania na
założenie własnej rodziny, po latach wysiłku, żebyśmy
trzymali się razem, bałam się, że teraz ich stracę.
A może raczej, że oni stracą mnie.
Natychmiast
zaczęłam
szukać
wyjścia
i zauważyłam okno. Szybko przez nie przeszłam
i znalazłam się na zewnątrz. Wkrótce zrozumiałam, że
nie muszę korzystać z okna, że mogę opuścić pokój,
przenikając przez dowolne miejsce. Okno przyszło mi
do głowy tylko dlatego, że jeszcze ciągle myślałam
o sobie jak o kimś śmiertelnym, a więc z fizycznymi
ograniczeniami. Zdałam sobie sprawę, że jestem
w „trybie spowolnionym”, ponieważ nadal myślę
w kategoriach swojego ciała fizycznego, kiedy
w rzeczywistości moje ciało duchowe potrafi przejść
przez wszystko, co wcześniej było dla mnie nie do
przejścia. Okno było przez cały czas zamknięte.
Moja podróż do domu minęła błyskawicznie.
Teraz, kiedy wiedziałam o swojej nowej umiejętności,
zaczęłam się poruszać z niesamowitą prędkością, ledwie
zauważając przesuwające się pode mną drzewa. Nie
podjęłam żadnej decyzji, nie wyznaczyłam sobie żadnej
trasy – po prostu pomyślałam o domu i już tam
zmierzałam. W okamgnieniu znalazłam się w naszym
salonie.
Zobaczyłam męża siedzącego w swoim ulubionym
fotelu i czytającego gazetę. Ujrzałam dzieci biegające
po schodach i pomyślałam, że powinny szykować się do
snu. Dwoje urządziło bitwę na poduszki – typową dla
naszych maluchów przed pójściem do łóżek. Nie czułam
chęci, żeby się z nimi porozumieć, ale martwiłam się,
jak będą żyły beze mnie. Kiedy przyglądałam się po
kolei każdemu dziecku, zobaczyłam w myślach
pewnego rodzaju podgląd jego przyszłego życia.
Zrozumiałam, że każde z moich dzieci jest na tym
świecie, żeby zdobyć własne doświadczenia, że chociaż
uważam je za „swoje”, to nie mam racji. Były osobnymi
duszami, jak ja, posiadającymi inteligencję, która
została rozwinięta, zanim przyszły na świat. Wszystkie
miały wolną wolę, dzięki której mogły przeżyć swoje
życie, jak chciały. Wiedziałam, że nie mogę im
odmawiać prawa do wolnej woli. One tylko zostały
oddane pod moją opiekę. Wiedziałam, że moje dzieci
mają własne misje (chociaż teraz sobie ich nie
przypominam) i kiedy je zrealizują, również zakończą
swój pobyt na ziemi. Zobaczyłam niektóre z czekających
je wyzwań i trudności, ale rozumiałam, że są one
konieczne dla ich rozwoju. Nie było potrzeby smucić się
czy bać. Miałam świadomość, że w końcu każdemu
z moich dzieci wszystko się ułoży i wkrótce znowu
wszyscy będziemy razem. Ogarnął mnie błogi spokój.
Mój mąż i moje drogie dzieci, rodzina, na którą tak
długo czekałam, będzie bezpieczna. Wiedziałam, że
dadzą sobie radę – i ja też.
Byłam wdzięczna za rozumienie dalszego rozwoju
spraw i czułam, że pozwolono mi go poznać, by moje
przejście przez śmierć było łatwiejsze.
Zapragnęłam żyć swoim życiem i doświadczyć
tego, co mnie czekało. Zostałam przeniesiona
z powrotem do szpitala, ale nie pamiętam tej podróży;
miałam wrażenie, że odbyła się błyskawicznie.
Zobaczyłam swoje ciało leżące na łóżku mniej więcej
metr pode mną i trochę w lewo. Moi trzej przyjaciele
nadal tam byli i czekali na mnie. Znowu poczułam ich
miłość i radość, jaką czerpali z pomagania mi.
Napełniona ich miłością, uświadomiłam sobie, że
przyszła pora, żebym zrobiła kolejny krok. Wiedziałam
też, że moi drodzy przyjaciele mnisi nie będą mi
towarzyszyć.
* * *
Słyszałam coraz donośniejszy dźwięk.
TUNEL
Kiedy znajdziesz się w obecności potężnej energii,
wiesz o tym. I ja wtedy o tym wiedziałam. Niski,
dudniący dźwięk zaczął wypełniać pokój. Wyczuwałam
moc, która go powodowała, pęd, który wydawał się
bezwzględny. Ale chociaż dźwięk i moc budziły grozę,
ponownie opanowały mnie bardzo przyjemne uczucia –
niemal hipnotyczne. Usłyszałam kuranty lub bicie
dzwonów w oddali – piękną melodię, której nigdy nie
zapomnę. Zaczęła mnie otaczać ciemność. Łóżko,
lampka przy drzwiach, cały pokój wydawały się
ciemnieć i nagle zostałam delikatnie pociągnięta w górę
w wielką, wirującą, czarną masę.
Czułam, jakby wciągało mnie potężne tornado. Nie
widziałam nic poza gęstą, niemal namacalną ciemnością.
Ciemność ta była czymś więcej niż tylko brakiem
światła; była to głęboka czerń niepodobna do niczego,
co widziałam wcześniej. Rozsądek mówił mi, że
powinnam być przerażona, że powinny się odezwać
wszystkie lęki z mojej młodości, ale w środku tej
czarnej masy miałam wyraźne uczucie przyjemności
i spokoju. Czułam, że przemieszczam się przez tę masę,
a dudniący dźwięk przycichł. Poruszałam się w pozycji
półleżącej, ze stopami do przodu i lekko uniesioną
głową. Szybkość stała się tak zawrotna, iż pokonywanej
przeze mnie odległości nie można by zmierzyć latami
świetlnymi. Ale uczucie spokoju i błogości również się
nasiliło i pomyślałam, że w tym cudownym stanie
mogłabym przebywać w nieskończoność; wiedziałam
też, że mogłabym, gdybym tego chciała.
Zdałam sobie sprawę, że razem ze mną podróżują
również inni ludzie oraz zwierzęta, ale w pewnej
odległości ode mnie. Nie widziałam ich, ale wiedziałam,
że ich odczucia są takie same jak moje. Nie czułam
z nimi żadnego osobistego związku i wiedziałam, że nie
stanowią dla mnie zagrożenia, więc wkrótce przestałam
zwracać na nich uwagę. Wyczuwałam jednak, że byli
tacy, którzy nie przemieszczali się do przodu tak jak ja,
ale pozostawali w tej cudownej czerni. Albo nie mieli
chęci, albo po prostu nie wiedzieli, jak się poruszać
dalej. Nie było jednak strachu.
Czułam, jak zaczyna się proces uzdrawiania. Tę
wirującą, pędzącą masę wypełniała miłość i zapadając
się głębiej w jej ciepło i czerń, cieszyłam się poczuciem
bezpieczeństwa i spokoju. Pomyślałam: to na pewno jest
ciemna dolina śmierci.
Nigdy w życiu nie czułam większego spokoju.
ŚWIATŁOŚĆ
W oddali zobaczyłam świetlisty punkt. Otaczająca mnie
czarna masa zaczęła przybierać kształt tunelu.
Poczułam, że pędzę przez niego z jeszcze większą
szybkością w kierunku tego światła. Zmierzałam do
niego instynktownie, chociaż znowu czułam, że
z innymi może być inaczej. Kiedy się zbliżyłam,
zobaczyłam
postać
stojącego
mężczyzny
promieniującego na wszystkie strony światłością. Gdy
znalazłam się jeszcze bliżej, światłość stała się jaskrawa
– niemożliwa do opisania, o wiele bardziej jaskrawa od
słońca – i byłam pewna, że ziemskie oczy w swoim
naturalnym stanie zostałyby nią porażone. Tylko oczy
duchowe mogły ją wytrzymać i docenić. Zbliżając się do
niej, podnosiłam się do pionu.
Zobaczyłam, że światło bezpośrednio wokół
mężczyzny jest złote, jakby całe Jego ciało otaczała
złota aureola, i że ta złota aureola, rozchodząc się na
pewną odległość, stopniowo nabiera koloru iskrzącej
się, cudownej bieli. Poczułam, jak światło mężczyzny
dosłownie przenika moje światło, że przyciąga moje do
swojego. Jak w pokoju, kiedy świecą dwie lampy, a ich
światła się łączą. Trudno powiedzieć, gdzie kończy się
jedno światło, a zaczyna drugie; po prostu stają się
jednym blaskiem. Choć światło mężczyzny było o wiele
jaśniejsze od mojego, wiedziałam, że opromienia nas
również moje światło. I kiedy nasze światła się łączyły,
to było tak, jakbym się z Nim stapiała, i czułam potężną
eksplozję miłości.
Była to najbardziej bezwarunkowa miłość, jakiej
kiedykolwiek doznałam. Mężczyzna rozłożył ramiona,
żeby mnie przywitać. Objął mnie mocno, a ja
powtarzałam w kółko: „Jestem w domu. Jestem w domu.
Nareszcie jestem w domu”. Czułam Jego potężną duszę
i wiedziałam, że zawsze byłam Jego częścią, że
w rzeczywistości nigdy się z Nim nie rozstałam.
I wiedziałam, że jestem warta, by z Nim być, by Go
obejmować. Wiedziałam, że On zdaje sobie sprawę ze
wszystkich moich grzechów i wad, ale że teraz nie są
one ważne. Pragnął tylko trzymać mnie w ramionach
i obdarzać swoją miłością, a ja pragnęłam obdarzać Go
swoją.
Nie miałam wątpliwości, kim jest. Wiedziałam, że
jest moim Zbawicielem i przyjacielem, i Bogiem. Był
Jezusem Chrystusem, który zawsze mnie kochał, nawet
wtedy, kiedy myślałam, że mnie nienawidzi. Był samym
życiem, samą miłością i Jego miłość dawała mi pełnię
radości, a nawet więcej. Wiedziałam, że znam Go od
samego początku, od czasów przed moim życiem
ziemskim, ponieważ moja dusza Go pamiętała.
Przez całe życie bałam się Go, a teraz zobaczyłam
– wiedziałam – że jest moim najlepszym przyjacielem.
Delikatnie rozluźnił uścisk i pozwolił mi odsunąć się na
tyle, bym mogła patrzeć Mu w oczy, po czym
powiedział: „Twoja śmierć była przedwczesna, jeszcze
nie nadeszła twoja pora”. Nigdy wcześniej żadne słowa
nie poruszyły mnie bardziej. Aż do tamtej chwili nie
czułam, żebym miała życiu jakiś cel; po prostu żyłam,
szukając miłości i dobroci, ale nigdy tak naprawdę nie
wiedziałam, czy moje postępowanie jest właściwe. Teraz
z Jego słów wynikało, że mam misję, mam cel; nie
wiedziałam jaki, ale wiedziałam, że moje życie na ziemi
nie było bezsensowne.
Jeszcze nie nadeszła moja pora.
Mój czas nadejdzie, kiedy moja misja zostanie
wypełniona, kiedy nadam sens swojemu życiu. Miałam
powód, żeby być na ziemi. Chociaż to zrozumiałam,
moja dusza się buntowała. Czy to znaczyło, że będę
musiała wrócić? Powiedziałam do Niego: „Nie, teraz
już nie mogę Cię opuścić”.
Rozumiał, co miałam na myśli, a Jego miłość
i akceptacja dla mnie nie zmalały. W mojej głowie jedna
myśl goniła drugą. Czy to jest Jezus, Bóg, istota, której
się bałam przez całe życie? Wyobrażałam Go sobie
zupełnie inaczej. A On jest przepełniony miłością.
Potem pojawiły się pytania. Chciałam wiedzieć,
dlaczego umarłam w ten sposób – nie dlaczego
przedwcześnie, ale jak to się stało, że moja dusza
przyszła do Niego przed zmartwychwstaniem. Nadal
byłam pod wpływem nauk i wierzeń wpojonych mi
w dzieciństwie. Światło Jezusa zaczęło przenikać mój
umysł i dostawałam odpowiedzi na swoje pytania, nawet
zanim zdążyłam je zadać. Jego światło było wiedzą.
Miało moc napełniania mnie wszelką prawdą. Kiedy
nabrałam pewności siebie i pozwoliłam, żeby Jego
światło mnie przenikało, zadawałam pytania szybciej,
niż myślałam, że to możliwe, i równie szybko
dostawałam odpowiedzi. I były to odpowiedzi pełne
i dokładne. Z powodu swoich lęków źle rozumiałam
śmierć i spodziewałam się czegoś innego. Grób nigdy
nie był przeznaczony dla duszy – tylko dla ciała. Nie
czułam się osądzana za swoje mylne wyobrażenia.
Czułam tylko, że prosta, żywa prawda zastąpiła moją
pomyłkę. Zrozumiałam, że On jest Synem Boga,
chociaż sam też jest Bogiem, i że przed stworzeniem
świata
postanowił
zostać
naszym
Zbawicielem.
Rozumiałam, a raczej pamiętałam Jego rolę jako
stwórcy ziemi. Przyszedł na świat z misją nauczania
miłości. Ta wiedza była raczej przypominaniem sobie
wcześniejszej wiedzy. Wracały do mnie wspomnienia
sprzed mojego życia na ziemi, wspomnienia, które
zostały celowo przede mną zasłonięte „welonem”
niepamięci w chwili moich narodzin.
Kiedy zasypywałam Go kolejnymi pytaniami,
zauważyłam, że jest rozbawiony. Uśmiechając się,
poradził mi, żebym zwolniła, że mogę dowiedzieć się
wszystkiego, czego tylko zechcę. Ale ja chciałam
poznać każdy szczegół, od początku do końca. Moja
ciekawość zawsze była utrapieniem dla moich rodziców
i męża – a czasami także dla mnie – ale teraz okazała się
błogosławieństwem, a ja byłam podekscytowana
swobodą zdobywania wiedzy. Pobierałam nauki od
najlepszego nauczyciela! Moja zdolność pojmowania
była tak wielka, że mogłam natychmiast przyswoić
sobie całe tomy wiedzy. Jakbym potrafiła poznać treść
całej książki po jednym spojrzeniu na jej okładkę –
jakby książka sama mi odsłaniała swoje najdrobniejsze
szczegóły, poznawałam ją na wylot, od środka i od
zewnątrz, każdy niuans i każdą możliwą sugestię.
Wszystko natychmiast. Kiedy pojmowałam jedną rzecz,
przychodziły mi na myśl kolejne pytania i zaraz
pojawiały się odpowiedzi, a wszystkie się z sobą
zazębiały i wzajemnie uzupełniały, jakby wszystkie
prawdziwe fakty były z sobą wewnętrznie połączone.
Słowo „wszechwiedzący” nabrało dla mnie zupełnie
nowego
znaczenia.
Przepełniała
mnie
wiedza.
W pewnym sensie wiedza stała się mną. Byłam
zdumiona swoją zdolnością pojmowania tajemnic
wszechświata dzięki samemu myśleniu o nich.
Chciałam wiedzieć, dlaczego na świecie jest tyle
religii. Dlaczego Bóg nie dał nam jednego wyznania,
jednej
czystej
wiary?
Odpowiedź
przyjęłam
z absolutnym zrozumieniem. Każdy z nas, dowiedziałam
się, jest na innym poziomie rozwoju duchowego
i rozumienia. Dlatego też każdy jest przygotowany do
innego poziomu wiedzy duchowej. Wszystkie religie,
które istnieją na ziemi, są potrzebne, ponieważ są ludzie,
którzy potrzebują tego, co one nauczają. Jedna religia
może nie zapewniać pełnego zrozumienia Ewangelii
Pana i wyznawcy tej religii, pozostając w niej, mogą go
nigdy nie osiągnąć. Taka religia staje się jednak
punktem wyjścia do poszukiwania dalszej wiedzy. Każde
wyznanie zaspokaja potrzeby duchowe, których inne
wyznania prawdopodobnie nie potrafią zaspokoić.
Żadna religia nie potrafi spełnić wszystkich oczekiwań
na każdym poziomie. Kiedy człowiek wznosi się na
kolejny poziom rozumienia Boga i rozwija się
duchowo, może się czuć niezadowolony z nauk swojego
obecnego Kościoła i poszukiwać innej filozofii lub
religii, aby wypełnić tę lukę. Kiedy do tego dochodzi,
oznacza to, że człowiek osiągnął jeden poziom
rozumienia i że będzie dążył do lepszego poznania
prawdy i do większej wiedzy, do kolejnej szansy
rozwoju. I te szanse będą mu dane na każdym etapie
drogi.
Otrzymawszy tę wiedzę, zrozumiałam, że nie
mamy żadnego prawa, aby krytykować jakikolwiek
Kościół, wyznanie czy religię. Wszystkie są dla Niego
cenne i ważne. We wszystkich krajach, religiach
i warstwach społecznych zostali umieszczeni szczególni
ludzie z ważnymi misjami, po to by oddziaływać na
innych. Istnieje pełnia Ewangelii, ale większość ludzi jej
tutaj nie pozna. Aby poznać prawdę, musimy słuchać
Ducha i zapomnieć o swoim ego.
Chciałam poznać cel życia na ziemi. Dlaczego tu
jesteśmy? Rozkoszując się miłością Jezusa Chrystusa,
nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek dusza
chciała
dobrowolnie
opuścić
ten
cudowny
raj
i wszystko, co on umożliwiał – poznanie światów,
tworzenie idei, zdobycie wiedzy. Dlaczego ktokolwiek
miałby chcieć być na ziemi? W odpowiedzi
przypomniałam sobie stworzenie świata. Właściwie
przeżyłam je, jakby zostało odtworzone przed moimi
oczami. To było ważne. Jezus pragnął, żebym sobie tę
wiedzę utrwaliła. Chciał, żebym wiedziała, jak się
czułam w czasie stworzenia. A jedynym sposobem było
to, żebym znowu je obejrzała i poczuła to, co wtedy
czułam.
Wszyscy
ludzie
jako
dusze
w
świecie
przedśmiertelnym uczestniczyli w tworzeniu ziemi.
Byliśmy zachwyceni, że bierzemy w tym udział.
Przebywaliśmy z Bogiem i wiedzieliśmy, że On nas
stworzył, że jesteśmy Jego dziećmi. Bóg cieszył się
z naszego rozwoju i przepełniała Go bezgraniczna
miłość do każdego z nas. Był tam też Jezus.
Zrozumiałam, co było dla mnie zaskoczeniem, że Jezus
jest odrębną istotą, że ma swój własny boski cel,
i wiedziałam, że Bóg jest naszym wspólnym Ojcem.
Według protestanckiego wychowania, które odebrałam,
Bóg Ojciec i Jezus Chrystus to jedna osoba. Kiedy się
wszyscy zebraliśmy, Bóg wyjaśnił, że przybycie na
pewien czas na ziemię pomoże nam w rozwoju
duchowym. Każda dusza, która miała się tam zjawić,
uczestniczyła w planowaniu ziemskich warunków,
między innymi praw śmiertelności, które miały nami
rządzić. Były wśród nich prawa fizyki, które znamy
teraz, niedoskonałości naszych ciał oraz siły duchowe,
do których moglibyśmy mieć dostęp. Pomagaliśmy
Bogu w stwarzaniu roślin i zwierząt. Wszystko najpierw
powstawało z materii duchowej, a dopiero potem
przybierało formę fizyczną – układy słoneczne, słońca,
księżyce, planety, życie na planetach, góry, rzeki, morza
i tak dalej. Widziałam ten proces, a potem, żebym mogła
go lepiej zrozumieć, Zbawiciel powiedział mi, że dzieło
duchowe można porównać do ziemskiej fotografii;
dzieło duchowe to wyraźne, jasne zdjęcie, a ziemia to jej
negatyw.
Ziemia
jest
tylko
namiastką
piękna
i wspaniałości swojej postaci duchowej, ale właśnie
takiego miejsca potrzebujemy do rozwoju. Było ważne,
żebym
zrozumiała,
że
wszyscy
pomagaliśmy
w tworzeniu panujących tu warunków.
Wiele myśli twórczych, jakie przychodzą nam do
głowy w tym życiu, jest wynikiem niewidocznej
inspiracji. Wiele ważnych wynalazków, a nawet
innowacji
technologicznych
zostało
najpierw
stworzonych w świecie duchowym przez geniuszy
duchowych. Potem śmiertelnicy otrzymali natchnienie,
żeby stworzyć te same wynalazki tutaj na ziemi.
Zrozumiałam,
że
istnieje
żywotne,
dynamiczne
połączenie pomiędzy światem duchowym a śmiertelnym
i że potrzebujemy dusz po drugiej stronie, by tutaj robić
postępy. Zobaczyłam też, że te dusze bardzo się cieszą,
pomagając nam najlepiej, jak tylko potrafią.
Zobaczyłam, że w przedśmiertelnym świecie
wiedzieliśmy o swoich życiowych misjach, a nawet je
wybraliśmy. Zrozumiałam, że wszystko, co nas w życiu
spotyka, jest zgodne z celami tych misji. Dzięki boskiej
wiedzy mieliśmy świadomość, jak wiele czeka nas
sprawdzianów i doświadczeń, i odpowiednio się do nich
przygotowaliśmy. Nawiązywaliśmy więzi z innymi –
członkami rodziny i przyjaciółmi – by korzystać z ich
pomocy w wypełnianiu swoich misji. Potrzebowaliśmy
jej. Przyszliśmy na ziemię jako ochotnicy, pragnący
poznać i doświadczyć wszystkiego, co Bóg dla nas
stworzył. Wiedziałam, że każdy z nas, kto postanowił tu
przyjść, jest dzielną duszą. Nawet najmniej rozwinięta
duchowo tutaj, tam była silna i odważna.
Dostaliśmy moc, żeby działać samodzielnie. Nasze
czyny wyznaczają kierunek naszego życia i w każdej
chwili możemy je zmienić albo nadać mu inny kierunek.
Zrozumiałam, że to kluczowa rzecz; Bóg złożył
obietnicę, że nie będzie ingerował w nasze życie, chyba
że Go o to poprosimy. A wtedy dzięki swojej
wszechwiedzy pomoże nam zrealizować nasze właściwe
pragnienia. Byliśmy wdzięczni za dar wolnej woli
i zdolność do wykorzystywania jej mocy. Pozwala ona
każdemu z nas zaznać wielkiej radości albo smutku.
Wybór należy do nas; to my podejmujemy decyzje.
Prawdę
mówiąc,
poczułam
ulgę,
kiedy
dowiedziałam się, że ziemia nie jest naszym naturalnym
domem, że to nie stąd się wywodzimy. Ucieszyło mnie,
że to tylko miejsce naszego tymczasowego pobytu i że
grzech nie jest naszą prawdziwą naturą. Pod względem
duchowym jesteśmy na różnych poziomach światła –
które jest wiedzą – i z powodu swojej boskiej, duchowej
natury czujemy przemożne pragnienie czynienia dobra.
Nasza ziemska część jest jednak w ciągłej opozycji do
naszej części duchowej. Widziałam, jak słabe jest ciało.
Słabe, ale też uparte. Chociaż nasze ciało duchowe jest
pełne światła, prawdy i miłości, musi ciągle walczyć,
żeby przezwyciężyć ciało, i to je wzmacnia. Ci, którzy
są całkowicie rozwinięci, znajdują idealną harmonię
pomiędzy swoim ciałem a duszą, harmonię, która
zapewnia im spokój i umożliwia niesienie pomocy
innym.
W miarę jak uczymy się przestrzegać praw
ustanowionych
przy
stworzeniu,
uczymy
się
wykorzystywać je dla własnego dobra. Uczymy się, jak
żyć w harmonii z siłami twórczymi wokół nas. Bóg
wszystkim nam dał talenty, niektóre bardziej, a niektóre
mniej stosowne do naszych potrzeb. Korzystając z nich,
poznajemy i w końcu zaczynamy rozumieć prawa
ustanowione przy stworzeniu, i przezwyciężamy
ograniczenia tego życia. Dzięki zrozumieniu owych
praw umiemy lepiej służyć ludziom wokół nas. To, kim
jesteśmy w świecie śmiertelnym, nie ma żadnego
znaczenia, ważne jest tylko to, czy działamy dla dobra
innych. Nasze dary i talenty są nam dane po to, byśmy
mogli lepiej służyć innym. A służąc im, sami rozwijamy
się duchowo.
Najważniejszą rzeczą, jaką zrozumiałam, jest to, że
liczy się tylko miłość. Zobaczyłam, że bez niej jesteśmy
niczym. Jesteśmy tutaj, by pomagać sobie nawzajem,
troszczyć się o siebie wzajemnie, rozumieć, wybaczać
i służyć sobie nawzajem. Jesteśmy tu, by okazywać
miłość wszystkim ludziom urodzonym na tej ziemi. Ich
ziemska postać może być czarna, żółta, brązowa,
przystojna, brzydka, chuda, gruba, zamożna, biedna,
inteligentna lub prymitywna, ale nie wolno nam nikogo
osądzać po wyglądzie. Każda dusza ma zdolność
napełniania się miłością i energią wiekuistą. Na
początku każda posiada pewną ilość światła i prawdy,
która może się zwiększyć i osiągnąć pełnię. My nie
potrafimy mierzyć tych rzeczy. Tylko Bóg zna serce
człowieka i tylko On potrafi je właściwie osądzić. On
zna nasze dusze, my widzimy tylko tymczasowe zalety
i wady. Z powodu swoich ograniczeń rzadko potrafimy
wejrzeć w serce drugiego człowieka.
Wszystko, co robimy, żeby okazać miłość, jest
wartościowe:
uśmiech,
słowo
otuchy,
drobne
poświęcenie. Dzięki takim uczynkom wzrastamy
duchowo. Nie wszyscy ludzie wzbudzają miłość, ale
kiedy spotkamy kogoś, kogo trudno nam pokochać,
często dzieje się tak dlatego, że osoba ta przypomina
nam o czymś, czego nie lubimy w sobie. Nauczyłam się,
że musimy kochać naszych wrogów – musimy pozbyć
się złości, nienawiści, zazdrości, zawziętości i niechęci
do wybaczania. Cechy te niszczą duszę. Będziemy
musieli wytłumaczyć się z tego, jak traktujemy innych.
W
chwili
otrzymania
planu
stworzenia
zaśpiewaliśmy radośnie i poczuliśmy się pełni miłości
Boga. Przepełniała nas radość, kiedy widzieliśmy
rozwój, który czekał nas tutaj, na ziemi, i serdeczne
więzi, które mieliśmy zbudować między sobą nawzajem.
Potem przyglądaliśmy się tworzeniu ziemi.
Patrzyliśmy, jak nasi duchowi bracia i siostry wchodzą
w ciała fizyczne, kiedy przychodziła ich kolej, jak każdy
z nich przeżywa ból i radość, które pomagają im
w rozwoju. Wyraźnie pamiętam, że przyglądałam się
amerykańskim pionierom podróżującym w poprzek
kontynentu i cieszącym się, kiedy udało im się pokonać
trudy i wypełnić swoje misje. Wiedziałam, że w tym
miejscu i czasie zostali umieszczeni tylko ci, którym
potrzebne były takie doświadczenia. Widziałam aniołów
radujących się z powodu tych, którzy pomyślnie przeszli
ciężkie próby, i zmartwionych z powodu tych, którym
się nie udało. Widziałam, że niektórzy ponieśli porażkę
spowodowaną własnymi słabościami, a niektórzy
słabościami innych. Wyczuwałam, że wielu z nas,
których tam wtedy nie było, nie stanęłoby na wysokości
zadania, że bylibyśmy kiepskim pionierami i stalibyśmy
się powodem cierpienia innych. Podobnie część
pionierów i ludzi z innych epok nie sprostałaby
dzisiejszym problemom. Jesteśmy tam, gdzie mamy być.
Kiedy to wszystko do mnie dotarło, zrozumiałam
doskonałość planu. Pojęłam, że wszyscy dobrowolnie
wybraliśmy swoje miejsca w świecie i pozycje
w społeczeństwie i że każdy z nas otrzymuje więcej
pomocy,
niż
się
domyśla.
Przekonałam
się
o
bezwarunkowej
miłości
Boga,
miłości
przewyższającej
wszelką
miłość
ziemską,
promieniującej z Niego na wszystkie Jego dzieci.
Widziałam aniołów stojących obok nas, czekających, by
nam pomóc, cieszących się naszymi osiągnięciami
i radościami. Ale przede wszystkim zobaczyłam
Chrystusa, Stwórcę i Zbawiciela ziemi, mojego
przyjaciela, najbliższego, jakiego możemy mieć.
Myślałam, że rozpłynę się z radości, kiedy trzymał mnie
w objęciach i pocieszał – nareszcie byłam w domu.
Oddałabym wszystko, co w mojej mocy, wszystko, co
kiedykolwiek miałam, żeby znowu poczuć tę miłość –
znaleźć się w objęciach Jego wiekuistej światłości.
PRAWA
Wciąż byłam z Panem i opływało mnie ciepło Jego
światłości. Nie miałam odczucia, że przebywam
w jakimś konkretnym miejscu, że otacza nas jakaś
przestrzeń lub że są w pobliżu inne istoty. Jezus widział
wszystko, co widziałam; właściwie to od Niego
pochodziło wszystko, co widziałam i rozumiałam.
Pozostawałam w Jego światłości i nasz dialog
toczył się dalej. Pytania i odpowiedzi padały coraz
szybciej i poszerzał się zakres tematów, aż miałam
poczucie, że zostały omówione wszystkie aspekty
egzystencji. Ponownie zainteresowałam się prawami,
które rządzą nami tutaj, i zaczęła do mnie płynąć wiedza
Jezusa. Wyraźnie wyczułam Jego radość, było Mu
przyjemnie,
że
może
się
ze
mną
podzielić
wiadomościami.
Dowiedziałam się, że jest wiele praw, które nami
rządzą – duchowe, fizyczne i powszechne – i że
większości z nich tylko się domyślamy. Prawa te zostały
stworzone w określonym celu i wszystkie wzajemnie się
uzupełniają. Kiedy zrozumiemy ich wagę i nauczymy się
wykorzystywać ich pozytywne i negatywne siły,
zdobędziemy dostęp do niepojętej mocy. Kiedy łamiemy
jedno z tych praw, co oznacza sprzeciwienie się
naturalnemu porządkowi, popełniamy grzech.
Zrozumiałam, że wszystko zostało stworzone przez
siłę duchową. Każdy element, każda cząstka stworzenia
ma w sobie inteligencję, która jest napełniona duchem
i życiem i dzięki temu jest zdolna do odczuwania
radości. Każdy element jest niezależny i może działać
samodzielnie, reagować na prawa i siły wokół siebie;
kiedy Bóg przemawia do tych elementów, one reagują
i cieszą się z posłuszeństwa wobec Jego słów. To
właśnie dzięki siłom naturalnym i prawom stworzenia
Chrystus stworzył ziemię.
Pojęłam, że żyjąc w zgodzie z prawami, które nami
rządzą, zostaniemy obdarzeni kolejnymi łaskami
i zdobędziemy jeszcze większą wiedzę. Zrozumiałam też
jednak, że łamiąc te prawa, „grzesząc”, osłabimy
i prawdopodobnie zniszczymy wszystko, co do tej pory
osiągnęliśmy. Grzech to przyczyna, która pociąga za
sobą skutek. Złymi czynami ściągamy na siebie wiele
kar. Jeśli, na przykład, zanieczyszczamy środowisko,
popełniamy „grzech” przeciwko ziemi i w rezultacie
odczuwamy naturalne skutki złamania praw życia. Sami
zapadamy na zdrowiu albo umieramy, albo też
doprowadzamy do tego, że inni zaczynają chorować lub
umierają z powodu naszych czynów. Są też grzechy
przeciwko ciału, na przykład przejadanie się albo
niedojadanie, brak ruchu, branie używek (do których
zalicza się każdą substancję zakłócającą funkcjonowanie
naszych organizmów) oraz inne fizycznie wyniszczające
działania. Żaden z tych „grzechów” ciała nie jest
większy od pozostałych. Jesteśmy odpowiedzialni za
swoje ciała.
Zobaczyłam, że każda dusza dostaje ciało na
własność.
Tak
długo,
jak
żyjemy
w
świecie
śmiertelnym, nasza dusza ma panować nad ciałem,
podporządkowując sobie jego pragnienia i namiętności.
Dusza objawia się w ciele, ale ciało i jego właściwości
nie mogą narzucać się jej wbrew jej woli – to nasza
dusza podejmuje decyzje. To ona rządzi. Aby stać się tak
doskonałym, jak tylko śmiertelnik potrafi być, musimy
wprowadzić absolutną harmonię pomiędzy naszymi
umysłem, ciałem i duszą. Aby osiągnąć doskonałość
duchową, musimy do tej harmonii dodać miłość
podobną do Chrystusowej oraz prawość.
Cała moja dusza chciała krzyczeć z radości, kiedy
przyjmowałam te prawdy. Rozumiałam je, a Jezus
wiedział, że pojmuję wszystko, co mi pokazuje. Moje
oczy duchowe zostały ponownie otwarte i zobaczyłam,
że Bóg stworzył wiele wszechświatów i że panuje nad
żywiołami. Ma władzę nad wszystkimi prawami oraz
energią i materią. W naszym wszechświecie są obecne
zarówno pozytywne, jak i negatywne energie, i oba
rodzaje energii są niezbędne do tworzenia i duchowego
wzrastania. Te energie mają inteligencję – spełniają
naszą wolę. Są chętnymi służącymi. Bóg ma władzę
absolutną nad oboma rodzajami energii. Pozytywna
energia to zasadniczo to, o czym wiemy, że jest dobre:
światło, dobroć, życzliwość, cierpliwość, miłosierdzie,
nadzieja i tym podobne. Negatywna energia to również
jest to, o czym wiemy, że jest złe: ciemność, nienawiść,
strach (największe narzędzie szatana), nieżyczliwość,
nietolerancja, samolubstwo, rozpacz, zniechęcenie i tym
podobne.
Pozytywne i negatywne energie działają w opozycji
do siebie. Kiedy nad nimi panujemy, zaczynają nam
służyć. Pozytywne przyciąga pozytywne, a negatywne
przyciąga negatywne. Światło trzyma się światła,
ciemność kocha ciemność. Jeśli stajemy się głównie
pozytywni lub głównie negatywni, zaczynamy lgnąć do
ludzi podobnych do nas. Ale to od nas zależy, jacy
będziemy. Już przez samo pozytywne myślenie
i wypowiadanie pozytywnych słów przyciągamy
pozytywną
energię.
Widziałam
takie
sytuacje.
Widziałam różne osoby otoczone przez różne rodzaje
energii. Widziałam, jak wypowiadane przez kogoś
słowa działały na otaczające go pole energetyczne.
Same słowa – wibracje w powietrzu – przyciągają jeden
rodzaj energii lub drugi. Podobny skutek mają ludzkie
pragnienia. Nasze myśli mają moc. Tworzymy własne
otoczenie przez myśli, które rodzą się w naszych
głowach. Fizycznie może to trwać jakiś czas, ale
duchowo dzieje się to natychmiast. Gdybyśmy zdawali
sobie sprawę z potęgi swoich myśli, zwracalibyśmy na
nie większą uwagę. Gdybyśmy uświadomili sobie
przerażającą
potęgę
swoich
słów,
wolelibyśmy
milczenie od prawie wszystkich swoich negatywnych
wypowiedzi. Własnymi myślami i słowami tworzymy
swoje sukcesy i porażki. Nasze smutki i radości rodzą
się w naszych sercach. Zawsze możemy negatywną
energię zastąpić pozytywną.
Ponieważ nasze myśli mogą wpływać na energię
wiekuistą, są źródłem tworzenia. Każdy rodzaj
tworzenia zaczyna się w umyśle. Najpierw musi być
myślą.
Utalentowani
ludzie
są
zdolni
do
wykorzystywania swojej wyobraźni, by tworzyć nowe
rzeczy, zarówno wspaniałe, jak i straszne. Niektórzy
przychodzą na świat z dobrze rozwiniętą wyobraźnią,
ale widziałam, jak część z nich źle wykorzystuje tę moc.
Niektórzy
wykorzystują
negatywną
energię
do
tworzenia szkodliwych rzeczy – przedmiotów lub słów,
które potrafią niszczyć. Inni używają swojej wyobraźni
w pozytywny sposób, dla poprawy sytuacji tych, którzy
są wokół. Ci ludzie naprawdę dają radość i są
błogosławieństwem. W dziełach stworzonych przez
umysł jest rzeczywista moc. Myśli to czyny.
Zrozumiałam, że życie jest przeżywane najpełniej
w wyobraźni – że, jak na ironię, wyobraźnia jest
kluczem do rzeczywistości. Nigdy bym się tego nie
domyśliła. Jesteśmy przysyłani tutaj, by przeżyć życie
w pełni, by przeżyć je w całej jego obfitości, by czerpać
radość z własnych dokonań, bez względu na to, czy są to
nowe myśli, rzeczy, uczucia, czy doświadczenia. Mamy
tworzyć swoje życie, wykorzystywać otrzymane dary
i zarówno ponosić porażki, jak i odnosić sukcesy. Mamy
wykorzystywać
swoją
wolną
wolę
do
jak
najpełniejszego rozwoju.
Kiedy zrozumiałam to wszystko, uświadomiłam
sobie ponownie, że miłość jest najważniejsza. Miłość
musi rządzić. Miłość zawsze rządzi duszą, a dusza musi
być umacniana, by panować nad umysłem i ciałem.
Zrozumiałam naturalny porządek miłości. Po pierwsze,
musimy kochać Stwórcę. To największa miłość, jaką
możemy czuć (choć możemy tego nie wiedzieć do
chwili spotkania z Nim). Następnie musimy kochać
samych siebie. Jeśli nie ma w nas miłości własnej, nasza
miłość do innych jest udawana. A potem musimy kochać
wszystkich jak siebie samych. Kiedy zobaczymy światło
Chrystusa w nas samych, zobaczymy je również
w innych i niekochanie w nich tej części Boga stanie się
po prostu niemożliwe.
Przebywając w blasku Zbawiciela, w Jego
absolutnej miłości, uświadomiłam sobie, że bojąc się
Go jako dziecko, odsunęłam się od niego. Kiedy
myślałam, że mnie nie kocha, odsuwałam swoją miłość
od Niego. On się nigdy nie odsunął. Zobaczyłam teraz,
że był jak Słońce w mojej galaktyce. Krążyłam wokół
Niego, czasami byłam bliżej, czasami dalej, Jego miłość
była natomiast zawsze taka sama.
Zrozumiałam, jak ważną rolę odegrali inni
w moim oddaleniu od Niego, nie czułam jednak
goryczy ani urazy do nich. Widziałam, jak mężczyźni
i kobiety mający nade mną władzę stali się ofiarami
negatywnej energii i uczyli mnie wiary w Boga przez
lęk. Ich cele były pozytywne, ale ich czyny negatywne.
Ponieważ sami żyli w lęku, posługiwali się nim, by
panować nad innymi. Zastraszali tych, którzy byli od
nich zależni, by wierzyli w Boga, bo „albo się boisz
Boga, albo idziesz do piekła”. To uniemożliwiło mi
prawdziwe
pokochanie
Go.
Po
raz
kolejny
zrozumiałam, że strach jest przeciwieństwem miłości
i największym narzędziem szatana. Ponieważ bałam się
Boga, nie potrafiłam prawdziwie Go pokochać, a nie
kochając Go, nie mogłam też kochać czystą miłością
siebie ani innych ludzi. Prawo miłości zostało złamane.
Chrystus przez cały czas się do mnie uśmiechał.
Cieszyło Go, że przyswajanie wiedzy sprawia mi
przyjemność, cieszyła Go moja radość wywołana tym
przeżyciem.
Nareszcie wiedziałam, że Bóg naprawdę istnieje.
Przestałam
wierzyć
w
siłę
wyższą,
wreszcie
zobaczyłam, kto za nią stoi. Zobaczyłam kochającego
Boga, który stworzył wszechświat i zawarł w nim
wszelką wiedzę. Pojęłam, że On rządzi tą wiedzą
i panuje nad jej mocą. Dzięki czystej wiedzy
zrozumiałam, że Bóg chce, abyśmy stali się tym, czym
On jest, i że obdarzył nas boskimi cechami, takimi jak
siła wyobraźni i tworzenia, wolna wola, inteligencja
oraz, najważniejsza cecha, zdolnością do miłości.
Zrozumiałam, że On faktycznie chce, żebyśmy
wykorzystywali moce niebios, i że my, wierząc, że
jesteśmy do tego zdolni, możemy tego dokonać.
UZDROWIENIE I ŚMIERĆ
W obecności Zbawiciela strumień mojego rozumienia
płynął naturalnie, od tematu do tematu, każdy element
prawdy prowadził nieuchronnie do następnego. Kiedy
dowiedziałam się o dwóch głównych rodzajach energii
we wszechświecie, obu podległych władzy Boga,
zobaczyłam, jak te siły mogą oddziaływać na nas
fizycznie. Pamiętając, że dusza i umysł mają olbrzymi
wpływ na nasze ciało, zrozumiałam, że dysponujemy
mocą, dzięki której możemy wpływać na własne
zdrowie. Przekonałam się, że dusza każdego z nas jest
potężna, że może dać ciału siłę, by potrafiło ustrzec się
przed chorobą, a kiedy jest już chore, by się wyleczyło.
Dusza ma moc panowania nad umysłem, a umysł panuje
nad ciałem. Przypomniały mi się słowa z Pisma
Świętego: „Mówi on do ciebie: Jedz! Pij! Lecz w sercu
swoim nie jest ci życzliwy”
.
Nasze
myśli
mają
nadzwyczajną
moc,
by
wykorzystywać negatywną i pozytywną energię wokół
nas. Kiedy przez dłuższy czas wykorzystują energię
negatywną, rezultatem może być osłabienie sił
obronnych organizmu. Jest to prawdziwe, zwłaszcza gdy
nasze negatywne myśli są skupione na nas samych.
Zrozumiałam, że jesteśmy najbardziej skupieni na sobie,
gdy jesteśmy przygnębieni. Nic nie potrafi osłabić
naszej naturalnej siły tak bardzo jak przedłużające się
obniżenie nastroju. Ale kiedy podejmiemy wysiłek, by
nabrać dystansu do siebie, i zaczniemy się koncentrować
na potrzebach innych i myśleć, jak im służyć,
zaczynamy zdrowieć. Służenie to balsam i dla duszy,
i dla ciała.
Proces leczenia odbywa się wewnątrz. Nasze dusze
uzdrawiają nasze ciała. Niezawodne dłonie lekarza
mogą wykonać operację, a lekarstwa mogą zapewnić
idealne warunki do powrotu do zdrowia, ale to dusza ma
wpływ na wynik terapii. Ciało bez duszy nie może być
wyleczone, nie może długo żyć. Pokazano mi, że
komórki naszych ciał zostały zaplanowane, by zapewnić
nam wieczne życie. Początkowo były zaprogramowane
w taki sposób, żeby same mogły się regenerować, żeby
komórki, które stały się niewydolne lub uległy
zniszczeniu, były wymieniane, po to aby życie nigdy się
nie kończyło. Coś jednak to zmieniło; nie pokazano mi
dokładnie, co to za proces, ale zrozumiałam, że
„śmierć” pojawiła się w Edenie. Pokazano mi, że Eden
istniał i że podjęte tam decyzje uniemożliwiają
śmiertelnikom życie wieczne.
Nasze ciała muszą umrzeć, mimo to jest w nas moc,
jeśli wykorzystujemy wiarę i pozytywną energię, by
wpłynąć na swoje komórki w taki sposób, aby móc się
wyleczyć – jeśli to jest właściwe. Musimy pamiętać, że
w leczeniu zawsze jest obecna wola Boga.
Pokazano mi, że wiele chorób w moim życiu było
skutkiem przygnębienia lub poczucia, że nie jestem
kochana. Zobaczyłam, że często sama sobie szkodziłam
negatywnymi wypowiedziami: „Och, te moje wszystkie
bóle”, „Nikt mnie nie kocha”, „Ile ja się nacierpię”, „Nie
dam rady dłużej tego znosić”, i wieloma innymi. Nagle
dostrzegłam „ja, ja, ja” w każdym z tych zdań. Ujrzałam
rozmiar swojego egocentryzmu. I zobaczyłam, że nie
tylko uznawałam te negatywne zdania za swoje, ale
również w nie wierzyłam. A potem mój organizm
działał według samosprawdzającej się przepowiedni:
„Mam same zmartwienia” moje ciało tłumaczyło sobie
jako: „Jestem chora”. Nigdy wcześniej o tym nie
myślałam, ale teraz przekonałam się, w jak dużym
stopniu sama spowodowałam swoje kłopoty.
Zrozumiałam, że zdrowienie zaczyna się od
pozytywnych wypowiedzi na swój temat. Kiedy
rozpoznamy chorobę lub problem, musimy zacząć
mówić o leczeniu. Musimy pozbyć się myśli o chorobie
i zacząć się koncentrować na lekarstwie. Następnie
musimy zwerbalizować to lekarstwo, pozwalając, by
nasze słowa dodawały mocy naszym myślom. To
powoduje ożywienie w bytach bezcielesnych wokół nas
i one zaczynają działać, by nas wyleczyć. Zrozumiałam,
że najlepiej jest werbalizować podczas modlitwy. Jeśli
Bóg uzna nasze wyzdrowienie za właściwe, pomoże
nam w procesie zdrowienia.
Nie mamy zaprzeczać istnieniu choroby czy
problemu, mamy tylko nie zgadzać się na ich władzę
nad naszym boskim prawem do pozbycia się ich. Mamy
żyć, kierując się wiarą, nie wzrokiem. Wzrok jest
związany z poznawczym, analitycznym umysłem. Umysł
racjonalizuje
i
usprawiedliwia.
Wiara
jest
podporządkowana
duszy.
Dusza
–
uczuciowa
i akceptująca – internalizuje. I tak samo jak z każdą inną
cechą, sposobem na wzmocnienie wiary jest korzystanie
z niej. Jeśli nauczymy się czerpać z tego, co mamy,
otrzymamy więcej. Jest to prawo duchowe.
Rozwijanie wiary przypomina siew ziaren. Jeśli
nawet niektóre z nich nie wykiełkują, i tak zbierzemy
pewien plon. Każdy akt wiary przyniesie nam
błogosławieństwo. A im bardziej biegli będziemy (a
będziemy biegli, jeśli będziemy ćwiczyć), tym większy
będzie plon naszej wiary. Każda rzecz skutkuje rzeczą
do siebie podobną. To też jest prawo duchowe.
Teraz zaczynałam naprawdę rozumieć moc duszy
nad ciałem i zobaczyłam, że dusza funkcjonuje
w sposób, z którego większość z nas nie zdaje sobie
sprawy. Wiedziałam oczywiście, że mój umysł wytwarza
myśli, a moje ciało wykonuje moje działania, ale dusza
stanowiła dla mnie zagadkę. Zrozumiałam, że dusza jest
zagadką dla większości ludzi. Zazwyczaj nawet umysł
nie jest świadomy jej działania. Dusza porozumiewa się
z Bogiem, będąc narzędziem odbiorczym, które
przyjmuje od Niego wiedzę i zrozumienie. Było ważne,
bym to pojęła. Wyobraziłam sobie duszę jako
świetlówkę w naszym ciele. Kiedy świetlówka się jarzy,
nasz rdzeń jest wypełniony światłem i miłością; to
właśnie ta energia daje ciału życie i siłę. Widziałam
również, że to światło może być przygaszone, a dusza
osłabiona z powodu negatywnych doświadczeń –
z braku miłości, a także z powodu przemocy,
wykorzystywania seksualnego albo innych niszczących
zjawisk. Osłabiając duszę, doświadczenia te osłabiają
również ciało. Być może ciało nie dozna przez nie
chorób, ale jest na nie bardziej podatne i takie pozostaje
do czasu, aż dusza zostanie znowu zasilona. Możemy
ponownie zasilić swoje dusze, służąc innym, wierząc
w Boga i zwyczajnie otwierając się na pozytywną
energię przez pozytywne myślenie. To my nad tym
panujemy. Źródłem energii, zawsze dostępnej, jest Bóg,
ale my musimy chcieć z tej energii korzystać. Musimy
zaakceptować moc Boga, jeśli chcemy cieszyć się jej
wpływem w naszym życiu.
Ku swemu zaskoczeniu zobaczyłam, że większość
z nas wybrała dolegliwości, na które miała cierpieć,
a część zdecydowała się na choroby, które miały
zakończyć ich życie. Czasami uzdrowienie nie
przychodzi natychmiast albo nie przychodzi wcale, dla
dobra naszego rozwoju. Wszelkie doświadczenia są dla
nas przydatne i czasami dla ewolucji swoich dusz
potrzebujemy takich, które uznajemy za negatywne. Jako
dusze
wszyscy
byliśmy
bardzo
chętni,
nawet
niecierpliwi, by przyjąć wszelkie dolegliwości, choroby
i wypadki na ziemi, po to by doskonalić się duchowo.
Zrozumiałam, że w świecie duchowym nasz pobyt na
ziemi jest bez znaczenia. Ból, jakiego tu doświadczamy,
trwa tylko chwilę, to tylko ułamek sekundy świadomości
w świecie duchowym, i jesteśmy bardzo chętni, by go
znosić. Nasza śmierć też często jest zaplanowana tak, by
pomóc nam wzrastać. Kiedy na przykład ktoś umiera na
raka, często jego długa i bolesna śmierć stwarza mu
szansę rozwoju, której inaczej by nie miał. Moja matka
umarła na raka, i uświadomiłam sobie, że przed
śmiercią zaczęła odnosić się do członków swojej
rodziny tak jak nigdy przedtem. Relacje się poprawiły
i uzdrowiły. Mama zrobiła postępy duchowe z powodu
swojej śmierci. Niektórzy ludzie postanawiają umrzeć
w sposób, który pomoże komuś innemu.
Przykładowo, ktoś może postanowić umrzeć
potrącony na ulicy przez pijanego kierowcę. Nam to się
wydaje straszne, ale dzięki czystej wiedzy Boga dusza tej
osoby wiedziała, że w rzeczywistości ratuje tego
kierowcę przed większymi kłopotami w przyszłości.
Mógł on być znowu pijany tydzień później i wjechać
w grupę nastolatków, okaleczając ich albo powodując
większy ból lub nieszczęścia, niż to było konieczne, ale
został przed tym powstrzymany, ponieważ siedział
w więzieniu za śmiertelne potrącenie osoby, która już
osiągnęła swój cel na ziemi. Z perspektywy życia
wiecznego tym młodym ludziom zostało oszczędzone
niepotrzebne
cierpienie,
a
dla
kierowcy
prawdopodobnie zaczął się okres duchowego wzrostu.
Przypadków jest znacznie mniej, niż myślimy,
zwłaszcza w sprawach, które dotyczą naszego życia
wiecznego. Ręka Boga i ścieżka, którą wybraliśmy,
zanim się tutaj pojawiliśmy, kierują wieloma naszymi
decyzjami
i
nawet
wieloma
naszymi
pozornie
przypadkowymi doświadczeniami. Próby rozpoznania
ich wszystkich są bezowocne, ale takie doświadczenia
naprawdę się zdarzają i są celowe. Nawet rozwód, nagła
utrata pracy albo bycie ofiarą przemocy mogą
ostatecznie poszerzyć naszą wiedzę i przyczynić się do
naszego rozwoju duchowego. Chociaż przeżycia te są
bolesne, mogą nam pomóc wzrastać. Jak powiedział
Jezus w czasie swojej ziemskiej posługi: „Wprawdzie
zgorszenia muszą przyjść, lecz biada człowiekowi,
przez którego zgorszenie przychodzi”
.
Dzięki wskazówkom Zbawiciela dowiedziałam się,
że
jest
ważne,
bym
wszystkie
doświadczenia
przyjmowała
jako
potencjalnie
dobre.
Muszę
zaakceptować swój cel i sytuację życiową. Mogę
pogodzić się ze wszystkimi złymi doświadczeniami,
które mnie spotkały, i spróbować przezwyciężyć ich
skutki. Mogę wybaczyć swoim wrogom, nawet ich
pokochać, i w ten sposób pozbyć się wszelkich złych
wpływów, które mogli na mnie wywrzeć. Mogę szukać
dobrych myśli i życzliwych słów i w ten sposób wlać
kojący balsam do własnej duszy oraz duszy innych
ludzi. Zobaczyłam, że mogę zacząć uzdrawiać się sama,
najpierw duchowo, potem emocjonalnie, mentalnie
i fizycznie. Przekonałam się, że mogę oszczędzić sobie
destrukcyjnych skutków rozpaczy. Miałam prawo żyć
pełnią życia.
Dostrzegłam
zło
w
uleganiu
jednemu
z największych narzędzi szatana – moim osobistym
kręgom poczucia winy i strachu. Zrozumiałam, że
muszę odciąć się od przeszłości. Jeśli złamałam prawo
lub zgrzeszyłam, muszę zmienić swoje postępowanie,
wybaczyć sobie i zrobić krok do przodu. Jeśli kogoś
zraniłam, muszę zacząć go kochać – szczerze –
i zabiegać o jego przebaczenie. Jeśli zniszczyłam
własną duszę, muszę zbliżyć się do Boga i znowu
poczuć Jego miłość – Jego uzdrawiającą miłość.
Nawrócenie może być bardzo łatwe, kiedy się na nie
zdecydujemy, albo bardzo trudne. Gdy upadniemy,
musimy się podnieść, otrzepać i iść dalej. Jeśli
upadniemy znowu, nawet po raz milionowy, nadal
musimy iść do przodu; rozwijamy się bardziej, niż
myślimy. W świecie duchowym inaczej patrzą na grzech
niż my tutaj. Wszystkie doświadczenia mogą być
pozytywne.
Wszystkie
są
doświadczeniami
rozwojowymi.
Nigdy nie wolno nam rozważać samobójstwa. Ten
czyn tylko pozbawiłby nas szans dalszego rozwoju na
ziemi. A potem, zastanawiając się nad swoimi
straconymi szansami, czulibyśmy wielki ból i żal. Jest
jednak ważne, by pamiętać, że Bóg jest sędzią każdej
duszy i decyduje o srogości prób, którym ją poddaje.
Staraj się znaleźć nadzieję, choćby w jednym
pozytywnym uczynku, a prawdopodobnie zobaczysz
promyk światła, który wcześniej przeoczyłeś. Rozpacz
nigdy nie jest uzasadniona, ponieważ nigdy nie jest
potrzebna. Jesteśmy tu po to, by się uczyć,
eksperymentować, popełniać błędy. Nie powinniśmy
oceniać się surowo; powinniśmy po prostu iść przez
życie krok za krokiem, nie przejmując się opiniami
innych ludzi na nasz temat ani nie mierząc się ich
miarką. Musimy wybaczać samym sobie i czuć
wdzięczność za rzeczy, które pomagają nam się
rozwijać. Najbardziej przykre dla nas doświadczenia
pewnego
dnia
okażą
się
naszymi
najlepszymi
nauczycielami.
Ponieważ wiedziałam, że początkiem każdego
rodzaju
tworzenia
jest
myśl,
miałam
również
świadomość, że grzech, poczucie winy, rozpacz,
nadzieja i miłość powstają w nas. Źródło uzdrowienia
jest w naszym wnętrzu. Źródło cierpienia jest w naszym
wnętrzu. Możemy stworzyć własną spiralę rozpaczy
albo możemy stworzyć trampolinę szczęścia i poczucia
spełnienia. Nasze myśli mają potężną moc.
Wszyscy jesteśmy jak raczkujące dzieci, które
poznają swoje możliwości i uczą się wykorzystywać
drzemiące w nich siły. Są to potężne moce, które
podlegają prawom chroniącym nas przed nami samymi.
W miarę jak się rozwijamy i dążymy do tego, co
pozytywne wokół nas, poznamy nawet te prawa.
Otrzymamy wszystko, do czego przyjęcia jesteśmy
przygotowani.
Przyp. 23, 7. Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za Biblią
warszawską. Przypisy pochodzą od tłumaczki.
Mt 18, 7.
KROSNA I BIBLIOTEKA
Dzięki tym informacjom zdobyłam wiedzę o Zbawicielu
i poczułam z Nim więź, która zawsze będzie mi droga.
Jego troska o moje uczucia była inspirująca; nie chciał
zrobić ani powiedzieć niczego, co by mnie mogło
urazić. Wiedział, że mam zdolność pojmowania spraw,
i starannie przygotował mnie do przyswojenia całej
wiedzy, do której dążyłam. W świecie duchowym nie
jest się zmuszanym do zrobienia lub zaakceptowania
rzeczy, do których nie jest się przygotowanym.
Cierpliwość jest tam naturalną cechą.
Nigdy nie zapomnę żartów Jezusa, które były co
najmniej tak samo zachwycające i błyskotliwe jak te
ziemskie – a właściwie wiele od nich lepsze. Nikt nie
byłby w stanie przewyższyć Go poczuciem humoru.
Nasz Zbawiciel
jest
pełen
doskonałej
radości,
doskonałej życzliwości. Cechują go łagodność i wdzięk;
nie miałam wątpliwości, że jest doskonały. Znałam Go,
Jego duszę, Jego uczucia, Jego troskę o mnie. Czułam,
że łączy nas więź, i wiedziałam, że jesteśmy rodziną.
Wyczuwałam, że odnosi się do mnie zarówno jak ojciec,
jak i starszy brat. Był mi bliski, ale jednocześnie
górował nade mną. Był delikatny i dobroduszny, ale
również odpowiedzialny. Miałam całkowitą pewność, że
nigdy nie nadużyje swojej władzy, że nigdy nawet nie
będzie chciał tego zrobić.
Jezus, niezmiennie otoczony światłem, uśmiechnął
się do mnie, a ja poczułam jego aprobatę. Zwrócił się
w lewo i przedstawił mnie dwóm kobietom, które
właśnie się pojawiły. Za nimi mignęła trzecia kobieta,
ale zdawała się załatwiać jakąś sprawę i zatrzymała się
przy nas tylko na chwilę. Jezus polecił tym dwóm
kobietom, żeby mnie odprowadziły, a ja poczułam ich
radość, że są ze mną. Kiedy im się przyjrzałam,
poznałam je; były moimi przyjaciółkami! Należały do
grona moich bliskich przyjaciółek z czasów przed
moim pojawieniem się na ziemi, a ich radość z naszego
ponownego spotkania była równie wielka jak moja.
Zanim Jezus pozostawił mnie z nimi, znowu wyczułam
Jego rozbawienie i usłyszałam, jak szepcze do mojej
duszy: „Idź poszerzać wiedzę”. Zrozumiałam, że mogę
poznawać wszystko, co tylko będę chciała. Byłam
zachwycona, że jest więcej rzeczy do zgłębienia –
o wiele więcej, jak się miało okazać. Zbawiciel oddalił
się, a moje przyjaciółki mnie uściskały. Miłość
ogarnęła wszystkie; każda z nas ją czuła. Każda była
szczęśliwa. Choć istniała olbrzymia różnica jasności
i mocy pomiędzy tymi kobietami a Chrystusem, ich
miłość również była bezwarunkowa. Kochały mnie
całym sercem.
Pamięć o wyprawie, na którą się wtedy udałam,
została mi właściwie zabrana. Wiem tylko, że
przyjaciółki zaprowadziły mnie do wielkiego pokoju,
w którym pracowali ludzie, ale nie pamiętam, jak się
tam znalazłyśmy ani jak ten budynek wyglądał
z zewnątrz. Pokój był piękny. Jego ściany wykonano
z jakiegoś materiału, może cienkiego marmuru, który
przepuszczał światło; w niektórych miejscach mogłam
przez nie zobaczyć to, co znajdowało się na zewnątrz.
Widok był interesujący i piękny.
Kiedy
podeszłyśmy
do
pracujących
osób,
zobaczyłam, że tkają na dużych, starodawnych krosnach.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to „staromodne”, by
używać ręcznych krosien w świecie duchowym. Stało
obok nich wiele bytów duchowych, mężczyzn i kobiet,
i wszyscy powitali mnie uśmiechami. Bardzo się
ucieszyli na mój widok i kilkoro z nich odeszło od
krosna, żebym mogła się mu lepiej przyjrzeć. Zależało
im, żebym zobaczyła dzieło ich rąk. Podeszłam bliżej
i wzięłam w dłoń kawałek materii, którą tkali.
Wyglądała jak połączenie przędzy szklanej z watą
cukrową.
Kiedy
nią
poruszyłam,
zamigotała
i roziskrzyła się niemal jak żywa. Efekt był zaskakujący.
Po jednej stronie tkanina była matowa, ale gdy ją
odwróciłam, stała się przezroczysta. Przezroczysta po
jednej stronie i matowa po drugiej – podobna do lustra
weneckiego – miała oczywiście jakieś przeznaczenie,
ale nie powiedziano mi jakie. Robotnicy wyjaśnili, że
z tej tkaniny powstaną ubrania dla ludzi przybywających
do świata duchowego z ziemi. Byli wyraźnie zadowoleni
ze swojej pracy oraz z mojej wdzięczności za to, że
pozwolili mi ją zobaczyć.
Moje dwie towarzyszki i ja odeszłyśmy od krosien
i przeszłyśmy przez wiele innych pomieszczeń,
w których widziałam niezwykłe rzeczy i wspaniałych
ludzi, ale nie pozwolono mi zarejestrować wielu
szczegółów. Pamiętam wrażenie, że podróżowałam
kilka dni albo tygodni i nigdy nie czułam zmęczenia.
Byłam zdziwiona tym, jak bardzo ludzie chcą tam
pracować ręcznie – ci, którzy wyrażą wolę. Z radością
wykonują narzędzia, które przydają się innym –
zarówno tam, jak i tu. Widziałam ogromne urządzenie,
podobne
do
komputera,
ale
znacznie
bardziej
skomplikowane i wydajniejsze. Pracujący przy nim
ludzie również się cieszyli, że mogą mi pokazać swoją
pracę. Ponownie zrozumiałam, iż wszystkie istotne
rzeczy najpierw powstają w świecie duchowym,
a dopiero później w fizycznym. Kiedyś nie miałam
o tym pojęcia.
Zaprowadzono
mnie
do
kolejnego
dużego
pomieszczenia, podobnego do biblioteki. Rozglądając
się, pomyślałam, że to skarbnica wiedzy, ale nigdzie nie
widziałam książek. I wtedy zauważyłam, że do umysłu
napływają
mi
myśli,
przepełnia
mnie
wiedza
o sprawach, o których dawno nie myślałam – a nawet
o sprawach, o których nie myślałam nigdy. Wtedy
uświadomiłam sobie, że jest to biblioteka umysłu. Samo
zastanowienie
się
nad
jakimś
zagadnieniem
powodowało, że napływała do mnie cała wiedza na ten
temat, tak samo jak wcześniej w obecności Chrystusa.
Mogłam poznać wszystkie szczegóły na temat każdej
postaci historycznej – a nawet ze świata duchowego.
Wszelkie informacje były dla mnie dostępne i nie
było żadnej myśli, żadnego stwierdzenia, żadnej cząstki
wiedzy, których nie zrozumiałabym poprawnie. Nie
istniała absolutnie żadna możliwość złego zrozumienia
czegokolwiek. Historia była jasna. Zrozumienie –
całkowite. Pojmowałam nie tylko to, co ludzie robią, ale
również dlaczego to robią i jak ich działania wpływają
na
postrzeganie
rzeczywistości
przez
innych.
Rozumiałam rzeczywistość dotyczącą danego tematu
z każdego punktu widzenia, z każdej możliwej
perspektywy, i wszystko to dawało całościowe ujęcie
każdego zdarzenia, osoby lub zasady, co jest niemożliwe
do osiągnięcia na ziemi.
Było to jednak coś więcej niż tylko proces
myślowy. Mogłam czuć to, co czuli ludzie, kiedy
działali. Rozumiałam ich cierpienie i radość, ponieważ
byłam w stanie żyć „w nich”. Nie pozwolono mi
zachować całej wiedzy. Tym bardziej cenię sobie
pozostawioną mi jej część, zwłaszcza dotyczącą
pewnych
wydarzeń
z
naszej
historii,
których
zrozumienie było dla mnie ważne.
Nadal chciałam doświadczyć jeszcze więcej w tym
wspaniałym,
niewiarygodnym
świecie,
i
moje
towarzyszki z radością mi w tym pomagały. Ich
najgłębszą radością było sprawienie mi radości,
i podekscytowane wyprowadziły mnie na zewnątrz do
ogrodu.
OGRÓD
Kiedy weszłyśmy do ogrodu, zobaczyłam góry,
malownicze doliny i rzeki w oddali. Moje towarzyszki
zostawiły mnie, żebym dalej szła sama, może po to, bym
mogła podziwiać piękno ogrodu nieskrępowana
obecnością innych. Rosły tam drzewa, kwiaty i rośliny,
a ich rozmieszczenie sprawiało wrażenie doskonałego,
jakby miały być dokładnie takie, jak były, i tam, gdzie
były. Przez pewien czas szłam po trawie. Była świeża,
chłodna i soczyście zielona i wydawała się żywa pod
moimi stopami. Tym jednak, co wzbudziło mój
największy zachwyt w ogrodzie, były intensywne
kolory. Na ziemi takich nie mamy.
Kiedy u nas światło pada na przedmiot, odbija się
od niego w określonym kolorze. Możliwe są tysiące
odcieni. Światło w świecie duchowym od niczego się nie
odbija.
Wypływa ze środka i wygląda jak żywa esencja.
Istnieją tam miliony, miliardy kolorów.
Na przykład kwiaty mają tak żywe i świetliste
barwy, że nie wydają się ciałami stałymi. Z powodu aury
intensywnego światła wokół każdej rośliny trudno
poznać, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy jej
powierzchnia. Jest oczywiste, że każda część rośliny,
każda jej mikroskopijna cząstka ma własną inteligencję.
To najlepsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy.
Każda maleńka cząstka żyje własnym życiem i może być
zestawiona z innymi elementami, by stworzyć inną
formę życia. Element, który teraz jest częścią kwiatu,
może później stać się częścią czegoś innego i być tak
samo żywy. Nie ma duszy tak jak my, ale ma inteligencję
i zmysł organizacji, potrafi reagować na wolę Boga
oraz inne prawa powszechne. Wszystko to jest widoczne,
kiedy ogląda się tamtejsze dzieła stworzenia, ale
szczególnie jest to wyraźne w kwiatach.
Niedaleko ode mnie przepływała przez ogród
piękna rzeka i natychmiast poczułam chęć, by do niej
podejść. Zobaczyłam, że jest ona zasilana dużym
wodospadem najczystszej wody i że wpływa do stawu.
Woda była oszałamiająco przejrzysta i pełna życia.
Życie. Było również w wodzie. Każda kropla
z wodospadu miała własną inteligencję i cel. Od
wodospadu dolatywała melodia majestatycznego piękna
i wypełniała ogród, mieszając się z innymi melodiami,
z których dopiero teraz zdałam sobie sprawę. Muzyka
napływała z samej wody, z jej inteligencji, a każda
kropla wydawała własny ton i melodię, która mieszała
się i łączyła z wszystkimi pozostałymi dźwiękami
i brzmieniami wokół niej. Woda błogosławiła Boga za
swoje życie i radość. Ostateczny efekt przewyższał
jakąkolwiek symfonię lub umiejętności jakiegokolwiek
ziemskiego kompozytora. Najlepsza muzyka ziemska
w porównaniu z tamtą wydaje się grą dziecka na
blaszanym bębenku. My po prostu nie mamy
umiejętności zrozumienia ogromu i mocy tamtejszej
muzyki, nie mówiąc już o umiejętnościach jej
stworzenia. Idąc w stronę wody, pomyślałam, że
prawdopodobnie są to „wody żywota” wspominane
w Piśmie
, i chciałam się w nich wykąpać.
Kiedy podeszłam do wody, zauważyłam różę, która
wyróżniała
się
spośród
innych
kwiatów,
więc
pochyliłam się, żeby się jej przyjrzeć. Jej uroda
zapierała dech. Żaden z tamtejszych kwiatów nie urzekł
mnie tak bardzo jak ten. Delikatnie kołysał się do cichej
muzyki, śpiewając pochwały dla Pana własnymi
słodkimi dźwiękami. Uświadomiłam sobie, że widzę,
jak ta róża rośnie. Kiedy rozwinęła się przed moimi
oczami, moja dusza była poruszona, i zapragnęłam żyć
jej życiem, wejść w nią i poczuć jej duszę. Kiedy tylko ta
myśl przyszła mi do głowy, przekonałam się, że
potrafię zajrzeć do wnętrza owej rośliny. Jakby mój
wzrok nabrał cech mikroskopu i umożliwiał mi
oglądanie najgłębiej położonych części kwiatu. To było
jednak coś więcej niż tylko doświadczenie wzrokowe.
Poczułam tę różę wokół siebie, jakbym rzeczywiście
była w jej wnętrzu, jakbym stanowiła jej część. Czułam
się tak, jakbym była tą rośliną. Czułam, jak róża kołysze
się do muzyki wszystkich innych kwiatów, i czułam, jak
tworzy własną muzykę, melodię, która idealnie
harmonizuje z tysiącem innych róż przyłączających się
do niej. Zrozumiałam, że muzyka w mojej róży płynie
z jej poszczególnych części, że jej płatki wydają własne
tony i że istota każdego płatka współtworzy doskonałe
dźwięki całego kwiatu, że każdy jego płatek działa
harmonijnie dla ogólnego efektu, którym jest radość.
Moja radość znowu była absolutnie pełna! Czułam Boga
w tej roślinie, w sobie, czułam, jak przenika nas Jego
miłość. Wszyscy byliśmy jednym!
Nigdy nie zapomnę róży, którą wtedy byłam. To
jedno przeżycie – zaledwie cząstka wspanialszej radości,
która jest osiągalna w świecie duchowym, jedność ze
wszystkim – było tak wspaniałe, że będę je zawsze
pielęgnować.
POWITANIE
Do ogrodu przybyła grupa bytów duchowych. Wiele
z nich miało na sobie miękkie pastelowe szaty, oddające
– być może – charakter miejsca, a także okazji. Byty
otoczyły mnie i poczułam, że zbierają się, by uczcić mój
awans. Umarłam (lub awansowałam, jak wskazywała
użyta przez nie nazwa), więc przyszły, by mnie powitać.
Ich twarze promieniowały zachwytem, jakby patrzyły na
dziecko,
które
po
raz
pierwszy
zjadło
coś
niewyobrażalnie smacznego. Uświadomiłam sobie, że
pamiętam
je
wszystkie
ze
swojego
życia
przedziemskiego,
więc
podbiegłam,
uścisnęłam
i ucałowałam każdego. Moi aniołowie służebni – moi
drodzy mnisi – pojawili się ponownie i ich też
ucałowałam.
Kiedy nasze dusze się przeniknęły, zdałam sobie
sprawę, że owe byty mają mnie wspierać. Moje
towarzyszki, które nadal były moimi przewodniczkami,
powiedziały mi, że umarłam przedwcześnie i że tak
naprawdę nie jest to świętowanie mojego awansu, ale
okazja, żeby mi pokazać, co mnie spotka, gdy zjawię się
tam we właściwym czasie. Bardzo się cieszyły, że mnie
widzą i że mogą mnie wspierać, ale wiedziały, że muszę
wracać. I wytłumaczyły mi, na czym polega śmierć.
Kiedy
„umieramy”,
powiedziały
moje
przewodniczki, doświadczamy tylko przejścia do innego
stanu. Nasze dusze wysuwają się z naszych ciał
i przenoszą do królestwa duchowego. Jeśli nasza śmierć
jest traumatyczna, dusza szybko opuszcza ciało, czasami
jeszcze zanim nastąpi zgon. Jeśli człowiek na przykład
miał wypadek lub stał się ofiarą pożaru, jego dusza
może być zabrana z ciała, zanim poczuje wielki ból.
Ciało może nadal wyglądać jak żywe, ale dusza już je
opuściła i jest w stanie pokoju.
W chwili śmierci dostajemy możliwość wyboru,
czy chcemy pozostać na ziemi do pogrzebu naszego
ciała, czy też chcemy przenieść się, jak ja to zrobiłam,
do poziomu, do którego rozwinęła się nasza dusza.
Zrozumiałam, że jest wiele poziomów rozwoju i że
zawsze trafimy do tego, na którym będziemy się
najlepiej czuć. Większość dusz postanawia zostać na
ziemi przez krótki czas i pocieszyć swoich najbliższych;
rodziny przeżywają o wiele większy smutek niż sam
zmarły. Czasami dusze pozostają dłużej, jeśli ich
najbliżsi są w rozpaczy. Zostają, by pomóc ich duszom
się uspokoić.
Powiedziano mi również, że nasze modlitwy mogą
przynieść korzyść zarówno istotom duchowym, jak
i ludziom na ziemi. Jeśli jest powód, by obawiać się
o duszę osoby zmarłej, jeśli jest powód, by sądzić, że jej
przejście może być trudne albo niechciane, możemy się
za nią modlić i uzyskać pomoc duchową.
Dowiedziałam się również, że ważne jest, byśmy
zdobyli wiedzę o duszy, kiedy jeszcze jesteśmy
w ludzkim ciele. Im większą wiedzę posiądziemy tutaj,
tym szybciej dotrzemy dalej w tamtym świecie.
Z powodu braku wiedzy lub wiary niektóre dusze są
rzeczywistymi więźniami ziemi. Część osób, które
umierają jako ateiści, albo ci, którzy związali się ze
światem chciwością, cielesnymi żądzami bądź innymi
rodzajami ziemskiego zniewolenia, mają trudności
z przejściem i pozostają związani z ziemią. Często brak
im wiary i siły, żeby skorzystać z energii i światła, które
przyciągają nas do Boga, a w niektórych wypadkach nie
potrafią nawet tej energii i światła rozpoznać. Takie
dusze pozostają na ziemi do czasu, aż nauczą się
uznawać moc duchową i oderwą się od tego świata.
Kiedy byłam w czarnej masie przed dotarciem do
światłości, wyczuwałam obecność takich ociągających
się dusz. Przebywają tam tak długo, jak chcą, w miłości
i cieple tej masy, podlegając jej uzdrawiającemu
wpływowi, aż w końcu przenoszą się dalej, by znaleźć
się w kręgu większego ciepła i bezpieczeństwa
zapewnianego przez Boga.
Z całej tej wiedzy nic jednak nie jest ważniejsze od
znajomości Jezusa Chrystusa. Powiedziano mi, że On
jest bramą, przez którą wszyscy wrócimy. Jest jedynymi
drzwiami, przez które możemy wrócić. Bez względu na
to, czy dowiemy się o Jezusie Chrystusie tu, czy już jako
dusza, musimy ostatecznie Go uznać i poddać się Jego
miłości.
Moi przyjaciele stojący wokół mnie w ogrodzie
byli pełni miłości. Zdawali sobie sprawę, że jeszcze nie
chcę wracać, że chcę zobaczyć więcej. Pragnąc zrobić
mi przyjemność, pokazali mi znacznie więcej.
WIELE ŚWIATÓW
Moja pamięć została otwarta na jeszcze dalszą
przeszłość przed stworzeniem ziemi, na najdalszą
wieczność. Pamiętałam, że Bóg jest Stwórcą wielu
światów, galaktyk i krain wykraczających poza granice
naszego rozumienia, i zapragnęłam je zobaczyć. Kiedy
tylko pojawiło się to pragnienie, moje myśli dały mi
moc i uleciałam z ogrodu, tym razem eskortowana
przez dwie inne istoty świetlne, które potem stały się
moimi
przewodniczkami.
Nasze
ciała
duchowe
odpłynęły od moich przyjaciół w czerń wszechświata.
Nabrałyśmy szybkości i poczułam radość z lotu.
Mogłam robić, co tylko chciałam, udać się, dokąd tylko
zapragnęłam,
przemieszczać
się
szybko
–
niewiarygodnie
szybko
–
albo
powoli.
Byłam
zachwycona tą swobodą. Wleciałam w ogrom
wszechświata i odkryłam, że nie jest to próżnia; to ocean
pełen miłości i światła – dostrzegalnej obecności Ducha
Świętego. Usłyszałam cichy, przyjemny, odległy, lecz
kojący dźwięk, który mnie ucieszył. Było to brzmienie
podobne do muzyki, ale wszechogarniające, wydawało
się wypełniać całą przestrzeń wokół mnie. Po nim
napłynął kolejny dźwięk o innej głośności i wkrótce
usłyszałam coś jakby melodię – ogromną kosmiczną
pieśń, która mnie koiła i krzepiła. Dźwięki wywołały
delikatne wibracje i kiedy mnie dotknęły, wiedziałam, że
mają zdolność uzdrawiania. Wiedziałam, że każda rzecz
dotknięta przez te dźwięki odczuje ich uzdrawiającą
moc; były jak balsam duchowy. To esencja miłości,
która naprawia uszkodzone dusze. Od podróżujących ze
mną towarzyszek dowiedziałam się, że nie wszystkie
muzyczne dźwięki są uzdrawiające – niektóre potrafią
wywołać w nas negatywne reakcje emocjonalne.
Zrozumiałam, że kiedy byłam na ziemi, szatan używał
tych negatywnych dźwięków w muzyce, która szkodziła
mojemu umysłowi i ciału.
Część zdarzeń, które nastąpiły potem, zostało
usuniętych z mojej pamięci, ale wiele wrażeń w niej
pozostało. Wydawało mi się, że podróżuję przez wiele
tygodni, nawet miesięcy, odwiedzając liczne dzieła
stworzone przez Boga. Podróżując, cały czas czułam
kojącą obecność Bożej miłości. Wyczuwałam, że jestem
„z powrotem” w swoim rodzimym otoczeniu, i robiłam
tylko to, co naturalne. Odwiedziłam wiele różnych
światów – planet takich jak nasza Ziemia, ale
cudowniejszych, zamieszkanych przez serdecznych,
inteligentnych ludzi. Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, to
On zapełnił dla nas bezmiar wszechświata. Pokonałam
niewiarygodne odległości, wiedząc, że gwiazdy, które
widzę, nie są widoczne z Ziemi. Widziałam galaktyki
i dotarłam do nich z łatwością, niemal natychmiast,
odwiedzając tamtejsze światy i poznając dzieci naszego
Boga, naszych duchowych braci i siostry. I wszystko to
sobie
przypominałam,
były
to
moje
ponowne
odwiedziny. Wiedziałam, że już kiedyś byłam w tych
miejscach.
Znacznie później, po powrocie do śmiertelnego
ciała, poczułam się oszukana, kiedy nie byłam w stanie
przypomnieć sobie szczegółów tamtego przeżycia, ale
z biegiem czasu zrozumiałam, że utrata części
wspomnień była konieczna dla mojego dobra. Gdybym
zapamiętała te wspaniałe i doskonałe światy, które
widziałam, żyłabym tu w ciągłej frustracji i zmarnowała
powierzoną mi przez Boga misję. Uczucie, że zostałam
oszukana, ustąpiło miejsca zachwytowi i głębokiej
wdzięczności za tamto doświadczenie. Bóg nie musiał
pokazywać mi innych światów ani pozwolić mi
zachować części wspomnień. W swej łasce dał mi
bardzo dużo; widziałam światy, których nikt nie jest
w stanie zobaczyć nawet przez najpotężniejsze ziemskie
teleskopy, i poczułam miłość, która tam panuje.
WYBÓR CIAŁA
Wróciłam do ogrodu i spotkałam się ze swoimi
poprzednimi
towarzyszkami.
W
światach,
które
zwiedzałam,
widziałam
ludzi
rozwijających
się,
trudzących się, żeby bardziej przypominać naszego
Ojca. Zainteresował mnie nasz rozwój na ziemi. Jak
wzrastamy?
Pytanie ucieszyło moje towarzyszki, i zabrały mnie
do miejsca, w którym wiele dusz przygotowywało się
do ziemskiego życia. Były to dorosłe dusze – w czasie
całego swojego pobytu tam nie zauważyłam żadnych
dzieci. Widziałam, jak chętne są te dusze do przyjścia na
ziemię. Traktowały życie na niej jak szkołę, w której
mogą się wiele nauczyć i rozwinąć cechy, których im
brak. Powiedziano mi, że wszyscy pragnęliśmy przyjść
na ziemię, że sami wybraliśmy wiele z swoich wad
i trudnych sytuacji życiowych po to, by się rozwijać.
Zrozumiałam też, że czasami otrzymujemy pewne wady
dla własnego dobra. Pan daje nam również dary i talenty
zgodnie ze swoją wolą. Nigdy nie powinniśmy
porównywać ich z talentami czy wadami innej osoby.
Każdy z nas ma to, czego mu potrzeba; każdy z nas jest
wyjątkowy. Równość duchowych wad czy darów nie jest
ważna.
Przestrzeń bezpośrednio przede mną i pode mną
rozsunęła się, jakby otworzyło się okno, i zobaczyłam
ziemię. Zobaczyłam zarówno świat fizyczny, jak
i duchowy. Zauważyłam, że niektóre szlachetne dzieci
naszego Ojca Niebieskiego zadecydowały, żeby nie
przychodzić na ziemię. Postanowiły pozostać duszami
przy Bogu i służyć jako Aniołowie Stróżowie ludziom.
Zrozumiałam też, że są inne rodzaje aniołów, między
innymi „aniołowie walczący”. Pokazano mi, że ich
celem jest walka w naszej obronie z szatanem i jego
aniołami. Choć każdy z nas ma swojego duchowego
opiekuna albo strażnika, czasami dla naszej obrony
konieczni są aniołowie walczący, z którymi mamy
kontakt przez modlitwę. Widziałam, że są to olbrzymi
mężczyźni,
bardzo
muskularnie
zbudowani,
o
cudownych
obliczach.
To
wspaniałe
dusze.
Zrozumiałam przez samo patrzenie na nich, że walka
z nimi byłaby daremna. Aniołowie ci byli ubrani jak
wojownicy, mieli pióropusze i zbroje i widziałam, że
poruszają się szybciej niż inni. Ale chyba tym, co
wyróżniało ich najbardziej, była otaczająca ich aura
pewności siebie; byli absolutnie pewni swoich
umiejętności. Żadne zło nie mogłoby im zagrozić, i oni
o tym wiedzieli. Kiedy nagle odfrunęli na misję (której
mi nie ujawniono), moją uwagę zwrócił ich niepokój;
rozumieli wagę swojej misji i wiedzieli, i ja wiedziałam,
że nie wrócą, zanim jej nie wypełnią.
Szatan pragnie nas przejąć i czasami, kiedy zbiera
swoje siły przeciwko jednemu z nas, osoba ta potrzebuje
specjalnej ochrony. Wszyscy jesteśmy chronieni dzięki
temu, że nie potrafi on odczytać naszych myśli. Umie
jednak odczytać nasze miny, co znaczy prawie to samo
co odczytanie myśli. Nasze aury i nasze miny pokazują
uczucia i emocje naszych dusz. Bóg je widzi, aniołowie
je widzą i szatan także je widzi. Stan naszych dusz znają
nawet niektórzy wrażliwi ludzie na ziemi. Możemy się
chronić, panując nad własnymi myślami, pozwalając
światłu Chrystusa przeniknąć do naszego życia. Kiedy
tak zrobimy, Jego światło będzie nas rozświetlać
i będzie widoczne na naszych obliczach.
Gdy to pojęłam, znowu zobaczyłam dusze, które
jeszcze nie przybyły na ziemię, i zobaczyłam, jak
niektóre z nich unoszą się nad śmiertelnikami.
Spostrzegłam,
jak
dusza
mężczyzny
stara
się
doprowadzić do spotkania dwojga śmiertelników –
swoich przyszłych rodziców. Mężczyzna ten odgrywał
rolę swatki i miał wielkie trudności. Jego przyszły
ojciec
i
przyszła
matka
nieświadomie
szli
w przeciwnych kierunkach i nie wykazywali chęci do
współpracy. Mężczyzna, który miał zostać ich synem,
dawał im instrukcje, mówił do nich, namawiając, żeby
się spotkali. Jego kłopoty zmartwiły inne dusze i kilka
z nich zaczęło „zaganiać” w jedno miejsce tych dwoje
młodych na ziemi.
Powiedziano mi, że będąc w świecie duchowym,
stworzyliśmy więzi z grupą braci i sióstr – tymi, którzy
byli nam szczególnie bliscy. Moje towarzyszki
wyjaśniły, że umówiliśmy się z tymi duszami, iż
zjawimy się na ziemi jako rodzina lub przyjaciele.
Łączące nas tutaj więzi duchowe są rezultatem miłości,
którą
się
wzajemnie
darzyliśmy
w
świecie
przedziemskim. Postanowiliśmy pojawić się na ziemi
również z innymi duszami ze względu na zadanie, które
mamy tu razem do wykonania. Niektórzy z nas chcieli
połączyć siły, żeby zmienić pewne rzeczy na ziemi,
a
możemy
dokonać
tego
najskuteczniej
w okolicznościach stworzonych przez wybranych
rodziców lub inne osoby. Niektórzy z nas po prostu
chcieli wspomóc wytyczony już kurs i ułatwić działania
tym, którzy mieli przyjść później. Rozumieliśmy
wpływy, jakie będziemy mieć na siebie nawzajem w tym
życiu, oraz fizyczne i osobowe cechy, które mieliśmy
dostać od swoich rodzin. Mieliśmy świadomość kodu
genetycznego naszych śmiertelnych ciał oraz ich
określonych
cech
fizycznych.
Chcieliśmy
i potrzebowaliśmy ich.
Rozumieliśmy, że wspomnienia zostaną zawarte
w komórkach naszych śmiertelnych ciał. Ta wiadomość
była dla mnie zupełnie nowa. Dowiedziałam się, że
wszystkie myśli i przeżycia są zapisywane w naszej
podświadomości. Są one również zapisywane w naszych
komórkach, więc każda z nich zawiera nie tylko kod
genetyczny, ale również zapis każdego przeżycia, jakie
kiedykolwiek mieliśmy. Co więcej, nasze wspomnienia
są przekazywane poprzez kod genetyczny naszym
dzieciom. Wspomnienia te wyjaśniają wiele cech
dziedziczonych w rodzinach, takich jak skłonności do
uzależnień, lęki, zalety i tak dalej. Dowiedziałam się
również, że nie przychodzimy na ziemię dwa razy; kiedy
wydaje się nam, że „pamiętamy” poprzednie życie, tak
naprawdę odtwarzamy wspomnienia zawarte w naszych
komórkach.
Widziałam, że rozumieliśmy wszystkie wyzwania
spowodowane naszą skomplikowaną fizycznością, i z
przekonaniem godziliśmy się na nie.
Zostaliśmy też wyposażeni w cechy duchowe
konieczne do wypełnienia naszych misji. Wiele z nich
było specjalnie zaprojektowanych na nasze potrzeby.
Nasi rodzice mieli zbiór własnych cech duchowych,
z
których
część
została
nam
przekazana,
i przypatrywaliśmy się, jak wykorzystują te zdolności.
W czasie dorastania nabyliśmy również innych cech.
Jako
dorośli
mamy
zestaw
własnych
narzędzi
duchowych i nadal możemy uczyć się z nich korzystać
albo możemy zrezygnować z korzystania z nich.
Niezależnie od wieku możemy nabyć nowych cech
duchowych, które mogą nam pomóc w znanych nam lub
nowych sytuacjach. Zawsze jest wybór. Widziałam, że w
każdej sytuacji dysponujemy właściwą umiejętnością,
żeby sobie pomóc, chociaż jest możliwe, że jeszcze jej
nie rozpoznaliśmy albo musimy nauczyć się z niej
korzystać. Musimy wejrzeć w siebie. Musimy zaufać
swoim umiejętnościom; wśród nich zawsze jest
właściwe narzędzie duchowe.
Przez jakiś czas patrzyłam, jak dusze starają się
doprowadzić do spotkania tych dwojga młodych ludzi,
a potem zainteresowałam się duszami szykującymi się
do przyjścia na ziemię. Jedna wyjątkowo bystra
i dynamiczna dusza męska właśnie wchodziła do łona
swojej matki. Mężczyzna ten postanowił urodzić się jako
dziecko upośledzone umysłowo. Bardzo się cieszył z tej
możliwości, ponieważ wiedział, jak pobudzi to rozwój
jego samego i jego rodziców. Tych troje połączyła silna
więź i wszyscy zaplanowali tę sytuację znacznie
wcześniej. Mężczyzna postanowił rozpocząć życie
śmiertelnika w chwili swojego poczęcia i patrzyłam, jak
jego dusza wchodzi do łona i do nowo powstałego
życia. Nie mógł się doczekać, kiedy poczuje wielką
miłość swoich ziemskich rodziców.
Dowiedziałam się, że dusza może wejść do ciała
matki na każdym etapie ciąży. Kiedy tam się znajdzie,
natychmiast zaczyna doświadczać życia śmiertelnika.
Aborcja, jak mi powiedziano, jest wbrew temu, co
naturalne. Dusza wchodząca do ciała czuje odrzucenie
i smutek. Wie, że ciało miało być jej, bez względu na to,
czy zostało ono poczęte poza małżeństwem, czy jest
ułomne albo czy ma siłę, by przeżyć zaledwie kilka
godzin. Ale dusza czuje również współczucie dla matki,
wiedząc, że podjęła decyzję opartą na wiedzy, którą
miała.
Widziałam wiele dusz, które miały przyjść na
ziemię na krótko, tylko na kilka godzin lub dni od
swoich narodzin. Cieszyły się tak samo jak pozostałe,
wiedząc, że mają cel do osiągnięcia. Zrozumiałam, że
ich śmierć została wyznaczona przed ich narodzinami –
jak śmierć każdego z nas. Dusze te nie potrzebują
rozwoju, który jest skutkiem dłuższego życia na ziemi,
a ich śmierć stworzy wyzwania, które pomogą
w rozwoju ich rodziców. Smutek jest głęboki, ale trwa
krótko, wszelki ból znika, kiedy znowu się spotykamy,
i panuje tylko radość z rozwoju i bycia razem.
Zaskoczyło mnie, jak wiele układa się planów
i podejmuje decyzji dla dobra innych. Wszyscy byliśmy
chętni do poświęceń dla innych. Wszystko robi się dla
rozwoju duchowego – wszystkie przeżycia, wszystkie
dary i niedoskonałości mu służą. Sprawy tego świata
niewiele znaczą dla nas po tamtej stronie – prawie nic.
Wszystko jest widziane oczami ducha.
Dla każdego z nas została wyznaczona pora
ukończenia ziemskiej edukacji. Niektóre dusze zjawią
się tu tylko po to, by się urodzić, by dostarczyć przeżyć
innym, a potem szybko odchodzą z tego świata. Niektóre
w śmiertelnym ciele dożyją późnego wieku, żeby
osiągnąć swoje cele i oddać przysługę innym,
stwarzając im okazje do służenia. Niektóre zjawią się,
by zostać naszymi przywódcami lub uczniami, naszymi
żołnierzami, naszymi bogaczami lub biedakami, a celem
ich przybycia będzie stworzenie sytuacji i relacji, które
umożliwią nam naukę miłości. Wszyscy, którzy zjawią
się na naszej ścieżce, doprowadzą nas do ostatecznej
realizacji naszego celu. Musimy być poddani próbom
w trudnych warunkach, żeby zobaczyć, jak wypełniamy
najważniejsze ze wszystkich przykazań – wzajemnej
miłości. W czasie pobytu na ziemi wszyscy jesteśmy
z sobą połączeni więzami, zjednoczeni dla jednego
nadrzędnego celu – nauki wzajemnej miłości.
Zanim została zamknięta scena z przedziemskiego
życia dusz, moją uwagę zwróciła inna dusza, tym razem
kobiety.
Była
jedną
z
najbardziej
czarujących
i zachwycających istot, jakie kiedykolwiek widziałam.
Tryskała energią i opromieniała zaraźliwą radością
wszystkich dookoła. Przyglądając się jej z podziwem,
poczułam bliską więź pomiędzy nami i miłość, którą ta
kobieta do mnie czuje. Wspomnienie tej chwili zostało
prawie w całości zablokowane, ale wiedziałam, że nigdy
tej kobiety nie zapomnę i że nie było wątpliwości co do
tego, że bez względu na to, dokąd się udawała, miała
być czyimś specjalnym aniołem.
Przyglądając się duszom szykującym się do
przybycia na ziemię, byłam pod wrażeniem urody
i wspaniałości każdej z nich. Wiedziałam, że kiedyś
byłam pośród nich, tak jak każdy z nas, i że zostaliśmy
napełnieni światłem i pięknem. W pewnej chwili
przyszła mi do głowy myśl odnosząca się do nas
wszystkich: „Gdybyśmy mogli zobaczyć się przed
swoimi narodzinami, bylibyśmy zdumieni swoją
inteligencją i urodą. Narodziny to sen i zapomnienie”.
PIJAK
Przyjście na ziemię w dużym stopniu przypomina wybór
college’u lub kierunku studiów. Każdy z nas jest na
innym poziomie rozwoju duchowego i zjawia się tutaj
w miejscu, które najlepiej odpowiada jego potrzebom
duchowym. Kiedy krytykujemy błędy lub wady innych
ludzi,
udowadniamy,
że
sami
mamy
podobne
niedoskonałości. Nie posiadamy wiedzy, by właściwie
osądzać swoich bliźnich.
Jakby dla zobrazowania tej prawdy niebiosa się
rozchyliły i ponownie zobaczyłam ziemię. Tym razem
mój wzrok skupił się na rogu ulicy w dużym mieście.
Na chodniku obok budynku zobaczyłam mężczyznę
pijanego w sztok. Jedna z moich przewodniczek
zapytała: „Co widzisz?”.
„Pijanego
menela
leżącego
w
błocie”,
odpowiedziałam, nie rozumiejąc, dlaczego muszę go
oglądać.
Moje przewodniczki się ożywiły. Powiedziały:
„Pokażemy ci, kim on jest naprawdę”.
Ukazały mi jego duszę i zobaczyłam wspaniałego
mężczyznę, pełnego światłości. Emanowała z niego
miłość, i zrozumiałam, że w niebie jest uwielbiany.
Przybył na ziemię jako nauczyciel, by pomóc
przyjacielowi, z którym łączyła go więź duchowa.
Jego przyjaciel był wybitnym prawnikiem i miał
biuro o kilka przecznic dalej. Chociaż pijak nie pamiętał
teraz umowy ze swoim przyjacielem, jego celem było
przypomnieć
mu
o
potrzebach
innych
ludzi.
Zrozumiałam, że prawnik z natury był skłonny do
okazywania współczucia, jednak widok pijaka miał
skłonić go do większej pomocy dla potrzebujących jego
wsparcia finansowego. Wiedziałam, że ci dwaj
mężczyźni się spotkają i prawnik rozpozna znajomą
duszę w tym pijaku – człowieka w człowieku –
i poruszony zrobi dużo dobrego. Ci dwaj mężczyźni
nigdy
się
nie
dowiedzą
o
swoich
wcześniej
uzgodnionych rolach, mimo to ich misje zostaną
zrealizowane. Pijak poświęcił swój czas na ziemi dla
dobra drugiego człowieka. Jego rozwój będzie
postępował, a inne rzeczy, których może potrzebować
dla dalszych postępów, będą mu dane później.
Przypomniałam sobie, że ja też spotkałam ludzi,
którzy wydali mi się znajomi. Kiedy ich zobaczyłam po
raz pierwszy, poczułam natychmiastową bliskość, błysk
rozpoznania, ale nie wiedziałam dlaczego. Teraz
zrozumiałam, że zostali skierowani na ścieżkę mojego
życia celowo. Zawsze byli dla mnie wyjątkowi.
Moje
towarzyszki
odezwały
się
ponownie,
wyrywając mnie z zamyślenia. Powiedziały, że ponieważ
brak mi czystej wiedzy, nigdy nie powinnam nikogo
osądzać. Ci, którzy przechodzili obok tego pijaka na
rogu, nie byli w stanie zobaczyć jego szlachetnej duszy,
więc oceniali go po wyglądzie zewnętrznym. Sama też
tak postępowałam, oceniając innych w myślach według
ich zamożności lub fizycznych zdolności. Zrozumiałam
teraz, że byłam niesprawiedliwa, że nie miałam pojęcia,
jakie jest ich życie, ani – co ważniejsze – jakie są ich
dusze.
Zaświtała mi również taka myśl: „Albowiem
ubogich zawsze macie pośród siebie i gdy zechcecie,
możecie im dobrze czynić”
. Ten cytat z Pisma jednak
mnie zmartwił. Dlaczego biedni są wśród nas? Dlaczego
Pan nie może nam zapewnić wszystkiego? Dlaczego nie
może po prostu podpowiedzieć temu prawnikowi, żeby
podzielił się swoimi pieniędzmi z innymi? Moje
towarzyszki znowu wtrąciły się do moich myśli
i powiedziały: „Wśród was chodzą aniołowie,
z obecności których nie zdajecie sobie sprawy”.
To było dla mnie trudne i przewodniczki znowu
pomogły mi zrozumieć. Wszyscy mamy potrzeby, nie
tylko biedni. I wszyscy zobowiązaliśmy się w świecie
duchowym, że będziemy sobie nawzajem pomagać, ale
zwlekamy
z
dotrzymaniem
przyrzeczeń,
które
złożyliśmy bardzo dawno temu. Pan zsyła więc aniołów,
którzy mają nas ponaglić i pomóc nam wywiązać się ze
swoich zobowiązań. Nie zmusza nas, tylko czasami nas
ponagla. Nie wiemy, kim są te istoty – z wyglądu niczym
się nie wyróżniają – ale są przy nas częściej, niż
myślimy.
Nie poczułam się zbesztana, ale uświadomiłam
sobie, że źle rozumiałam pomoc Boga dla nas na ziemi
i nie doceniałam jej. Pan udziela nam wszelkiego
wsparcia, jakiego może nam udzielić bez ingerowania
w nasze czyny i wolną wolę. My sami musimy chcieć
sobie pomagać. Musimy chcieć zobaczyć, że biedni są
tak samo warci naszego szacunku jak bogaci. Musimy
chcieć akceptować wszystkich innych ludzi, nawet tych
odmiennych od nas. Wszyscy są warci naszej miłości
i dobroci. Nie mamy prawa okazywać nietolerancji,
złości czy „mieć kogoś dość”. Nie mamy prawa patrzeć
na innych z góry ani potępiać ich w swoich sercach.
Jedyne, co możemy z sobą zabrać z tego życia, to dobro,
które okazaliśmy innym. Widziałam, że wszystkie nasze
dobre uczynki i serdeczne słowa wracają do nas po
tamtej stronie ze stukrotną siłą. Naszą siłą będzie
uczynione przez nas dobro.
Moje towarzyszki i ja przez chwilę milczałyśmy.
Pijak zniknął z zasięgu mojego wzroku. Moja duszę
wypełniały zrozumienie i miłość. Och, żebym mogła
tak pomagać innym, jak ten pijak pomoże swojemu
przyjacielowi. Och, żebym mogła stać się w tym życiu
błogosławieństwem dla innych. Moja dusza powtórzyła
ostateczne przesłanie: naszą siłą będzie uczynione przez
nas dobro.
Mk 14, 7.
MODLITWA
Zostałam pouczona wnikającą we mnie wiedzą
o człowieczeństwie, o boskiej wartości każdej duszy.
Zapragnęłam więcej światła i wiedzy. Niebiosa
ponownie się rozsunęły i zobaczyłam kulę ziemską
krążącą we wszechświecie. Dostrzegłam wiele świateł,
podobnych do reflektorów, napływających z ziemi.
Niektóre smugi światła były szerokie i wymierzone
w niebo jak lasery. Inne przypominały światełka małych
latarek, a jeszcze inne były małe jak iskierki. Zdziwiłam
się, kiedy mi powiedziano, że te światła to modlitwy
ludzi.
Zobaczyłam aniołów uwijających się w odpowiedzi
na modlitwy. Byli zorganizowani w taki sposób, żeby
udzielić jak największej pomocy. Dosłownie latali od
jednej osoby do drugiej, od modlitwy do modlitwy,
i praca ta napełniała ich miłością i radością. Byli
zachwyceni, pomagając ludziom, a szczególnie radośni
wtedy, kiedy ktoś modlił się z żarliwością i wiarą, żeby
mu pomóc od razu. Zawsze najpierw odpowiadali na
jaśniejsze, gorętsze modlitwy, potem po kolei na resztę,
aż żadna nie pozostała bez odpowiedzi. Zauważyłam
jednak, że w nieszczerych i rozgadanych modłach jeśli
w ogóle jest światło, to nikłe; wiele z tych próśb nie jest
spełnianych.
Powiedziano mi wyraźnie, że wszystkie modlitwy
błagalne są wysłuchiwane. Kiedy mamy wielką potrzebę
albo kiedy modlimy się za inne osoby, promienie
światła wypływają prosto z nas i natychmiast są
dostrzegane. Dowiedziałam się też, że nie ma
potężniejszej modlitwy niż modlitwa matki za swoje
dzieci. To najczystszy rodzaj modlitwy z powodu
żarliwości błagania, a czasami z powodu rozpaczy.
Matka potrafi wlać w swoje dzieci całą swoją miłość
i błagać Boga żarliwie w ich sprawie. Wszyscy jednak
mamy zdolność dotarcia do Boga w swoich modlitwach.
Zrozumiałam,
że
po
skończeniu
modlitwy
błagalnej powinniśmy przestać o niej myśleć i ufać, że
Bóg jej wysłucha. On zawsze zna wszystkie nasze
potrzeby i czeka na zaproszenie, żeby nam pomóc. Ma
moc, by spełnić każdą prośbę, ale jest zobligowany
własnym prawem i naszą wolą. Musimy pokazać, że
chcemy, by Jego wola stała się naszą. Musimy Mu
zaufać. Kiedy szczerze poprosimy, w nic nie wątpiąc,
otrzymamy to, o co prosimy.
Nasze modlitwy za innych mają wielką moc, ale
mogą zostać wysłuchane, tylko wówczas, gdy nie
naruszą wolnej woli innych lub gdy nie stoją na
przeszkodzie ich potrzebom. Bóg jest zobowiązany
pozwolić nam działać samodzielnie, ale jest też chętny
do wszelkiej pomocy. Jeśli wiara naszych przyjaciół jest
słaba, siła naszej duszy może ich rzeczywiście
wzmocnić. Jeśli są chorzy, nasze pełne wiary modlitwy
często potrafią dać im siłę do wyzdrowienia, chyba że
ich choroba została zaplanowana jako doświadczenie
służące ich rozwojowi. Jeśli ich śmierć wydaje się
bliska, musimy zawsze pamiętać, by prosić o spełnienie
się woli Boga, inaczej moglibyśmy przeszkodzić tej
osobie w przejściu na drugą stronę, powodując konflikt
celów. Skala naszej pomocy dla innych jest ogromna.
Możemy zrobić znacznie więcej dobrego dla swoich
rodzin lub innych osób, niż kiedykolwiek to sobie
wyobrażaliśmy.
To wszystko wydawało mi się bardzo proste –
początkowo zbyt proste. Zawsze myślałam, że modlitwa
wymaga długiego czasu. Sądziłam, że musimy marudzić
Bogu i nie dawać Mu spokoju, dopóki coś się nie stanie.
Miałam swój system. Zaczynałam od prośby o coś,
czego, jak myślałam, potrzebuję. Potem uciekałam się
do przekupstwa, dając Bogu do zrozumienia, że
udzielenie mi pomocy leży w Jego najlepszym interesie.
Jeśli
to
zawodziło,
zaczynałam
się
targować,
proponując jakiś konkretny akt posłuszeństwa albo
poświęcenia,
którym
mogłabym
zdobyć
Jego
łaskawość. Potem, zrozpaczona, zaczynałam błagać,
a w końcu wpadałam we wściekłość. Wskutek tego
systemu doczekałam się wysłuchania o wiele mniejszej
liczby próśb, niż miałam nadzieję. Teraz zrozumiałam,
że moje modlitwy były demonstracją wątpliwości. Moje
zabiegi były rezultatem braku wiary w Jego chęć
zadośćuczynienia moim prośbom tylko na podstawie
wartości moich potrzeb. Wątpiłam, czy Bóg jest
sprawiedliwy, czy ma moc, a nawet nie byłam pewna,
czy w ogóle mnie słucha. Te wszystkie wątpliwości
stworzyły barierę pomiędzy mną a Bogiem.
Teraz zrozumiałam, że Bóg nie tylko słyszy nasze
modlitwy, ale także zna nasze potrzeby, jeszcze zanim
my sami je sobie uświadomimy. Widziałam, że Pan
i Jego aniołowie chętnie odpowiadają na nasze
modlitwy. Widziałam, że sprawia im to radość.
Zobaczyłam jednak, że Bóg ma zdolność widzenia,
której my nigdy nie będziemy w stanie osiągnąć. Widzi
naszą duchową przeszłość i zna potrzeby naszego
przyszłego życia wiecznego. W swej wielkiej miłości
wysłuchuje modlitw zgodnie ze swą wiekuistą
wszechwiedzą. Na wszystkie modlitwy odpowiada
w sposób doskonały. Zdałam sobie sprawę, że nigdy nie
musiałam uporczywie powtarzać swoich próśb, jakby
Bóg nie potrafił ich zrozumieć. Potrzebne mi były wiara
i cierpliwość. Pan dał nam wolną wolę, a my
umożliwiamy działanie Jego woli w naszym życiu,
kiedy Go do niego zaprosimy.
Zrozumiałam również wagę podziękowań za to, co
otrzymujemy.
Wdzięczność
to
cnota
wiekuista.
Powinniśmy pokornie prosić i z wdzięcznością
przyjmować. Im bardziej dziękujemy Bogu za
otrzymywane błogosławieństwa, tym szerszą drogę
otwieramy dla kolejnych łask. Boga przepełnia
pragnienie, by nam obficie błogosławić. Jeśli zechcemy
otworzyć swoje serca i myśli dla Jego błogosławieństw,
zostaniemy obficie napełnieni łaskami. Przekonamy się,
że On żyje. Może sami zaczniemy zachowywać się jak
aniołowie, pomagając tym, którzy są w potrzebie.
W trakcie modlitwy i służenia nasze światła zawsze będą
jasno płonąć. Służenie to paliwo dla naszych lamp,
powstałe ze współczucia i miłości.
RADA MĘŻCZYZN
Wraz z towarzyszkami nadal byłam w ogrodzie i kiedy
zdałam sobie z tego sprawę, widok ziemi został
zasłonięty. Towarzyszki przeprowadziły mnie z ogrodu
do dużego budynku. Kiedy do niego weszłyśmy,
zachwyciłam się szczegółami wykończenia i misternym
pięknem. Tamtejsze budynki są doskonałe; każda linia,
kąt i detal są wykonane w taki sposób, by idealnie
dopełniać całości, stwarzając odczucie jedności lub
idealnego połączenia. Każda tamtejsza budowla, każdy
przedmiot jest dziełem sztuki.
Zaprowadzono mnie do pokoju, który był
kunsztownie zbudowany i urządzony. Gdy weszłam,
zobaczyłam grupę mężczyzn siedzących przy dłuższym
boku stołu w kształcie nerki. Podprowadzono mnie, bym
stanęła przed nimi przy wciętym boku. Jedna rzecz
uderzyła mnie prawie natychmiast: było tam dwunastu
mężczyzn – mężczyzn – i żadnej kobiety.
Jako osoba o dość niezależnych poglądach byłam
wyczulona na rolę kobiet. Równość i sprawiedliwe
traktowanie kobiet były dla mnie ważne i twierdziłam
stanowczo, że mogą rywalizować z mężczyznami jak
równy z równym w większości sytuacji. W czasie swego
życia na ziemi prawdopodobnie zareagowałabym
nieprzychylnie na radę o takim składzie, ale w niebie
nauczyłam się inaczej patrzeć na role mężczyzn i kobiet.
Zmiana w moich poglądach zaczęła się, gdy oglądałam
stworzenie ziemi. Dostrzegłam różnice pomiędzy
Adamem i Ewą. Pokazano mi, że Adam był bardziej
zadowolony z warunków, które miał w Edenie, a Ewa
była bardziej niespokojna. Tak bardzo chciała zostać
matką, że była gotowa zgodzić się na śmierć, by tylko
ten cel osiągnąć. Ewa nie tyle „uległa” pokusie, ile
podjęła świadomą decyzję, by spowodować warunki
konieczne do swojego rozwoju, a jej inicjatywa została
wykorzystana, by w końcu nakłonić Adama do zjedzenia
owocu. A jedząc owoc, spowodowali śmiertelność ludzi,
dzięki czemu możemy mieć dzieci – ale również
musimy umrzeć.
Zobaczyłam
nad
Ewą
Ducha
Świętego
i zrozumiałam, że rola kobiet na świecie zawsze będzie
wyjątkowa. Uświadomiłam sobie, że ich emocjonalność
umożliwia im większą wrażliwość na miłość, a Duchowi
Świętemu
pozwala
lepiej
nad
nimi
czuwać.
Zrozumiałam, że jako matki, a więc stworzycielki, mają
wyjątkową relację z Bogiem.
Zdałam też sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na
jakie
kobiety
są
narażone
ze
strony
szatana.
Zrozumiałam, że szatan będzie wykorzystywał na ziemi
te same pokusy, których użył w Edenie. Będzie
próbował rozbić rodziny, a tym samym ludzkość,
kusząc kobiety. To mnie zaniepokoiło, ale wiedziałam,
że to prawda. Plan szatana był oczywisty. Zaatakuje
kobiety poprzez ich niepokój, wykorzystując siłę ich
emocji – tych samych emocji, które dały Ewie siłę do
działania, kiedy Adam był bardzo zadowolony ze swojej
sytuacji. Zrozumiałam, że szatan zaatakuje więzi
pomiędzy mężem a żoną, oddalając ich od siebie,
wykorzystując siłę seksu i zachłanności, by zniszczyć
ich rodzinę. Widziałam, że w wyniku rozbicia domów
ucierpią dzieci i że kobiety będą potem przytłoczone
strachem o przyszłość i prawdopodobnie poczuciem
winy, ponieważ będą widzieć, jak rozpadają się ich
rodziny. Wtedy szatan będzie mógł wykorzystać ich
strach i poczucie winy, by je zniszczyć oraz zniweczyć
powierzoną
im
przez
Boga
misję
na
ziemi.
Dowiedziałam się, że kiedy szatan zawładnie kobietami,
z mężczyznami pójdzie mu łatwo. Zaczęłam więc
dostrzegać różnicę pomiędzy rolami mężczyzn i kobiet,
a także zrozumiałam sens i piękno tych ról.
Mając nowy punkt widzenia, nie okazałam żadnej
reakcji na radę złożoną wyłącznie z mężczyzn.
Uznawałam, że oni mają swoją rolę, a ja swoją.
Mężczyźni
promieniowali
miłością
do
mnie
i natychmiast poczułam, że są moimi przyjaciółmi.
Pochylili się ku sobie na naradę. Następnie jeden z nich
przemówił
do
mnie.
Powiedział,
że
umarłam
przedwcześnie i muszę wrócić na ziemię, że mam misję
do spełnienia, ale w swoim sercu się jej opieram.
Pomyślałam, że jestem w swoim domu i że żadne słowa
tych mężczyzn nie przekonają mnie, bym go opuściła.
Mężczyźni znowu się naradzili i zapytali, czy chcę
obejrzeć swoje życie. Ich prośbę odebrałam prawie jak
rozkaz. Zawahałam się; nikt nie chce, żeby jego
przeszłość śmiertelnika była oglądana w miejscu
absolutnej czystości i miłości. Powiedzieli jednak, że to
ważne, żebym zobaczyła swoje życie, więc się
zgodziłam. Z boku pojawiła się światłość i poczułam
przy sobie miłość Zbawiciela.
Przesunęłam się w lewo, żeby obejrzeć swoje życie.
Obraz pojawił się tam, gdzie stałam. Przede mną
ukazało się moje życie w formie czegoś, co tutaj
prawdopodobnie określilibyśmy jako niezwykle łatwe
do zrozumienia hologramy, ale przesuwające się
z zawrotną prędkością. Byłam zdumiona, że jestem
w stanie przyswoić tak dużo informacji podawanych
z taką szybkością. Oglądając zdarzenia ze swojego
życia, rozumiałam je znacznie lepiej niż wtedy, kiedy do
nich dochodziło. Nie tylko ponownie przeżywałam
swoje emocje z każdej chwili, ale czułam również to, co
czuli ludzie wokół mnie. Poznawałam ich myśli na mój
temat i uczucia, jakie wobec mnie żywili. Było kilka
sytuacji, kiedy wszystko stawało się dla mnie jasne
w nowy sposób. „Tak – mówiłam do siebie – o, tak.
Teraz rozumiem. Kto by pomyślał? Ale to oczywiście
ma sens”. Potem zobaczyłam, ile zawodu sprawiłam
innym. Wzdrygnęłam się, kiedy wypełniło mnie ich
rozczarowanie, do tego doszły jeszcze moje wyrzuty
sumienia. Uświadomiłam sobie cierpienie, które
sprawiłam innym, poczułam je. Zaczęłam się trząść.
Widziałam, ile smutku spowodowały moje wybuchy
złości, i wypełnił mnie ten smutek. Zobaczyłam swoje
samolubstwo
i
moje
serce
zapłakało,
prosząc
o ukojenie. Jak mogłam być taka nieczuła?
Kiedy byłam już bardzo udręczona, poczułam
napływającą do mnie miłość członków rady. Oglądali
moje życie ze zrozumieniem i współczuciem. Wszystko
zostało wzięte pod uwagę: to, jak zostałam wychowana,
czego mnie nauczono, ból, który sprawili mi inni,
szanse, które dostałam lub których nie dostałam.
I zdałam sobie sprawę, że rada mnie nie osądza. Sama
się osądzałam. Członkowie rady okazywali mi absolutną
miłość i bezgraniczne miłosierdzie. Ich szacunek dla
mnie nie mógłby być większy. Byłam im szczególnie
wdzięczna za miłość, kiedy zobaczyłam przed sobą
następną część pokazu.
Był to „efekt kół na wodzie”, jak określili go
członkowie rady. Zobaczyłam, że kiedy krzywdziłam
innych, potem wiele skrzywdzonych przeze mnie osób
krzywdziło w podobny sposób kolejnych ludzi. Fala
złych uczynków biegła od ofiary do ofiary,
przypominając przewracające się kostki domina, aż
w końcu wróciła do początku – do mnie, do winowajcy.
Fale rozchodziły się i wracały. Zraniłam znacznie
więcej osób, niż przypuszczałam; mój ból się
zwielokrotnił i stał się nieznośny.
Zbawiciel podszedł do mnie pełen troski i miłości.
Jego dusza dała mi siłę. Powiedział, że osądzam się zbyt
krytycznie. „Jesteś dla siebie zbyt surowa”, stwierdził.
Pokazał mi inną stronę efektu kół na wodzie:
powodował go jeden z moich dobrych uczynków,
bezinteresowny gest. Znowu zobaczyłam rozchodzące
się fale. Przyjaciółka, której okazałam życzliwość,
zachowała się życzliwie wobec jednej ze swoich
znajomych
i
łańcuszek
dobroci
się
wydłużył.
Zobaczyłam, że dzięki jednemu mojemu uczynkowi
przybyło miłości i szczęścia w życiu innych ludzi.
Widziałam, jak ich szczęście wzrastało i wpływało na
ich życie na wiele pozytywnych sposobów, czasami
znacząco. Ból w moim sercu ustąpił miejsca radości.
Poczułam miłość, którą czuli tamci ludzie, poczułam też
ich radość. A wszystko to zaczęło się od jednego
dobrego uczynku. Do głowy przyszła mi ważna myśl
i zaczęłam ją powtarzać: „Tak naprawdę liczy się tylko
miłość. Tak naprawdę liczy się tylko miłość i miłość
jest radością!”. Przypomniałam sobie cytat z Pisma: „Ja
przyszedłem, aby miały życie i obfitowały”
duszę wypełnia obfita radość.
Wszystko wydało się takie proste. Jeśli będziemy
dobrzy, poczujemy radość. I niespodziewanie wypłynęło
ze mnie pytanie: „Dlaczego nie wiedziałam o tym
wcześniej?”. Odpowiedział Jezus albo jeden z członków
rady, a odpowiedź wryła się w moją pamięć. Zapadła
w najgłębszą część mojej duszy, na zawsze zmieniając
mój pogląd na życiowe próby i przeciwności:
„Potrzebowałaś
zarówno
negatywnych,
jak
i pozytywnych przeżyć na ziemi. Zanim będziesz mogła
poczuć radość, musisz poznać smutek”.
Wszystkie
moje
przeżycia
nabrały
nowego
znaczenia. Zdałam sobie sprawę, że w moim życiu nie
było żadnych prawdziwych błędów. Każde przeżycie
było narzędziem służącym mojemu rozwojowi. Każde
złe doświadczenie pozwalało mi lepiej rozumieć samą
siebie i w końcu uczyłam się unikać takich doświadczeń.
Zobaczyłam
również,
jak
rozwijała
się
moja
umiejętność pomagania innym. Uświadomiłam sobie
nawet, że wiele z moich przeżyć było przygotowanych
przez Aniołów Stróżów. Niektóre przeżycia były
smutne, inne były radosne, ale celem wszystkich było
przeniesienie mnie na wyższe poziomy wiedzy.
Widziałam, że Aniołowie Stróżowie byli przy mnie
w czasie życiowych prób, pomagając mi, jak tylko
mogli. Czasami było ich wielu, czasami tylko kilku,
zależnie od moich potrzeb. Oglądając swoje życie,
zauważyłam, że często powtarzałam te same błędy,
wielokrotnie popełniałam te same złe czyny, do czasu,
aż w końcu wyciągałam właściwy wniosek. Ale
zobaczyłam też, że im więcej wniosków wyciągałam,
tym więcej możliwości się przede mną otwierało. I były
one rzeczywiście otwarte. Pokazano mi, że wiele razy,
kiedy myślałam, że osiągnęłam coś samodzielnie,
byłam wspomagana bożą pomocą.
Wymowa pokazu szybko zmieniła się więc
z negatywnej na pozytywną. Zmieniło się moje widzenie
samej siebie, ponieważ zobaczyłam swoje grzechy
i wady w wielowymiarowym świetle. Tak, sprawiły
przykrość mnie i innym, ale były narzędziami
służącymi mojej nauce, pomagającymi mi poprawić
swoje myślenie i zachowanie. Zrozumiałam, że
odpuszczone grzechy są usuwane. Wygląda to tak, jakby
były przesłaniane nowym rozumieniem, nowym celem
w życiu. To nowe rozumienie prowadzi mnie następnie
do zaniechania grzechu w sposób naturalny. Ale chociaż
sam grzech jest usunięty, pozostaje po nim nauczka.
W ten sposób odpuszczony grzech pomaga mi się
rozwijać i uczyć się lepiej pomagać innym.
Poszerzona wiedza dała mi spojrzenie, którego
potrzebowałam, żeby prawdziwie wybaczyć samej sobie.
I zrozumiałam, że każdy rodzaj wybaczenia zaczyna się
od wybaczenia samemu sobie. Jeśli nie będę zdolna do
wybaczenia sobie, nie będę umiała szczerze wybaczyć
innym ludziom. A muszę wybaczyć innym. To, co daję,
jest tym, co dostaję. Jeśli chcę wybaczenia, sama muszę
wybaczać. Zrozumiałam też, że wady innych ludzi, które
najbardziej krytykowałam – i najrzadziej wybaczałam –
prawie zawsze były wadami, które sama miałam albo
bałam się, że mam. Przerażało mnie, kiedy widziałam u
innych swoje rzeczywiste lub potencjalne słabości.
Zobaczyłam, jak niszcząca potrafi być żądza spraw
ziemskich. Wszelki rozwój jest duchowy, a rzeczy
doczesne, takie jak dobra materialne i rozbuchane
potrzeby cielesne, tłamszą duszę. Stają się naszymi
bożkami, związują nas z naszym ciałem, zniewalają,
przez co nie jesteśmy w stanie przeżywać wzrostu
i radości, których pragnie dla nas Bóg.
Ponownie mi przekazano, tym razem nie słowami,
ale myślowo, że najważniejszą dla mnie rzeczą w życiu
jest kochać innych jak siebie samą. Ale żeby innych
kochać jak siebie samą, najpierw muszę siebie pokochać
prawdziwie. Piękno i światłość Chrystusa są we mnie –
On je widział! – a teraz również ja musiałam je w sobie
odnaleźć. Potraktowałam to jak przykazanie i tak
zrobiłam. Stwierdziłam, że stłamsiłam prawdziwy urok
swojej duszy. Musiałam pozwolić jej zalśnić tak
pięknym blaskiem jak kiedyś.
Skończył się przegląd mojego życia i mężczyźni
siedzieli bez ruchu, promieniując bezgraniczną miłością
do mnie. Był tam też Zbawiciel w aureoli swej
światłości i uśmiechał się, zadowolony z moich
postępów. Członkowie rady znowu się porozumieli, po
czym zwrócili się do mnie. „Nie wypełniłaś swojej misji
na ziemi”, powiedzieli. „Musisz wracać. Ale nie
będziemy cię zmuszać; decyzja należy do ciebie”.
Bez wahania odparłam: „Nie, nie. Nie mogę
wracać. Moje miejsce jest tutaj. Tu jest mój dom”.
Powiedziałam to stanowczo, wiedząc, że nic nie jest
w stanie nakłonić mnie do opuszczenia tego miejsca.
Przemówił jeden z mężczyzn, również stanowczo:
„Twoja praca nie została ukończona. Będzie dla ciebie
najlepiej, jeśli wrócisz”.
Nie zamierzałam wracać. Jako dziecko nauczyłam
się wygrywać kłótnie i teraz użyłam wszystkich swoich
sposobów. Rzuciłam się na podłogę i zaczęłam płakać.
„Nie chcę wracać – załkałam – i nikt mnie nie zmusi!
Zostaję tu, gdzie moje miejsce. Skończyłam z ziemią!”.
Jezus stał niedaleko mnie, po mojej prawej stronie,
wciąż promieniujący swoją olśniewającą światłością.
Zbliżył się i wyczułam Jego troskę. Ale towarzyszyło
jej
pewne
rozbawienie.
Nadal
mnie
uwielbiał,
rozumiejąc moje nastroje, i wyczułam Jego empatię dla
mojego pragnienia, by zostać. Podniosłam się, a On
powiedział do rady: „Pokażmy jej, na czym polega jej
misja”. A odwracając się do mnie, rzekł: „Poznasz
swoją misję, aby łatwiej ci było podjąć decyzję. Ale
potem musisz zadecydować. Jeśli wrócisz na ziemię,
wiedza o twojej misji oraz większość tego, co zostało ci
tu pokazane, zostanie usunięta z twojej pamięci”.
Zgodziłam się niechętnie i pokazano mi, na czym
polega moje zadanie.
Potem wiedziałam, że muszę wrócić. Chociaż
bardzo nie chciałam opuścić cudownej krainy
przepełnionej miłością i światłem dla ziemskiego świata
pełnego trudów i niepewności, konieczność wypełnienia
misji zmusiła mnie do powrotu. Najpierw jednak
otrzymałam obietnicę od każdej z obecnych tam osób,
łącznie z Jezusem. Wymogłam na wszystkich, że
w chwili gdy moja misja zostanie ukończona, zabiorą
mnie z powrotem do domu. Nie zamierzałam spędzić na
ziemi ani minuty dłużej, niż to było konieczne. Mój dom
był tam, gdzie oni. Zgodzili się na mój warunek
i zapoczątkowali mój powrót.
Podszedł do mnie Zbawiciel i powiedział, że jest
zadowolony z mojej decyzji. Przypomniał mi, że po
powrocie na ziemię nie będę pamiętała o swojej misji.
„Będąc na ziemi, nie możesz ciągle o niej myśleć”,
powiedział. „Zostanie wypełniona we właściwym
czasie”.
„Och, jak On dobrze mnie zna”, pomyślałam.
Gdybym pamiętała swoją misję na ziemi, wykonałabym
ją tak szybko, i prawdopodobnie tak nieudolnie, jak to
możliwe. Stało się zgodnie ze słowami Zbawiciela.
Wiedza o misji została usunięta z mojej pamięci. Nie
pozostał w niej nawet najdrobniejszy szczegół, ale,
o dziwo, nie czuję chęci, by dociekać.
Pan obiecał, że zabierze mnie, gdy tylko wypełnię
swoje zadanie. Nadal dźwięczą mi w uszach Jego
ostatnie skierowane do mnie słowa: „Pobyt na ziemi jest
krótki. Nie będziesz tam długo, a potem wrócisz tutaj”.
POŻEGNANIE
Nagle otoczyły mnie tysiące aniołów. Były radosne,
zachwycone, że zdecydowałam się wrócić. Usłyszałam,
jak wykrzykują entuzjastycznie, wspierając mnie
miłością i otuchą.
Kiedy się rozglądałam, a moje serce miękło od
miłości, która płynęła od nich do mnie, aniołowie
zaczęli śpiewać. W całym swoim życiu, nawet
w niebiańskim ogrodzie, nie słyszałam równie
wspaniałej
muzyki.
Była
wzniosła,
cudowna,
nadzwyczajna i przeznaczona specjalnie dla mnie. To
było niesamowite. Aniołowie śpiewali spontanicznie,
nie tyle z pamięci, ile pod wpływem natychmiastowej
wiedzy, natychmiastowego uczucia. Ich głosy były
czyste, a każdy dźwięk wyraźny i słodki. Nie pamiętam
pieśni, którą śpiewali, ale powiedziano mi, że usłyszę ją
jeszcze raz. Nie kryłam łez, chłonąc ich miłość
i niebiańską muzykę – niedowierzałam, że tak mało
znacząca dusza jak moja może być obiektem tak
wielkiego uwielbienia. I uświadomiłam sobie, że
w niebiosach nikt nie jest mało znaczący. Każda dusza
ma
bezgraniczną
wartość.
Kiedy
moją
duszę
przepełniała pokora i wdzięczność, po raz ostatni
zobaczyłam ziemię.
Kiedy niebiosa się rozsunęły, ujrzałam ziemię, a na
niej miliardy ludzi. Zobaczyłam, jak walczą o byt,
popełniają błędy, doznają dobroci, znajdują miłość,
rozpaczają z powodu śmierci. Zobaczyłam też
unoszących się nad nimi aniołów. Aniołowie znali ludzi
z imienia i pilnie ich strzegli. Cieszyli się z ich dobrych
uczynków, a smucili błędami. Byli blisko, żeby
pomagać, udzielać wskazówek i chronić. Przekonałam
się, że możemy przywołać na pomoc dosłownie tysiące
aniołów, jeśli poprosimy pełni wiary. Dowiedziałam się,
że w ich oczach wszyscy jesteśmy równi, wielcy i mali,
utalentowani i upośledzeni, przywódcy i uczniowie,
święci i grzesznicy. Wszyscy jesteśmy cenni i pilnie
strzeżeni. Zawsze możemy liczyć na ich miłość do nas.
Widok został zasłonięty, a ja po raz ostatni
przyjrzałam się swoim wiekuistym przyjaciółkom,
dwóm kobietom, które były moimi przewodniczkami,
moim trzem wiernym aniołom służebnym i wielu
innym, których znałam z życia przedziemskiego
i których kochałam. Byli wspaniali, szlachetni i cudowni
i wiedziałam, że oglądałam ich dusze tylko przez
chwilę. Miałam zaszczyt poznać zaledwie maleńki
przedsionek niebios, tylko część tego rajskiego domu.
W tym domu oraz w sercach tych, którzy w nim
mieszkali, była wiedza przekraczająca moje najśmielsze
wyobrażenia. Czekają tam na nas plany, ścieżki
i prawdy; niektóre są tam od początku, inne dopiero
musimy stworzyć. Pokazano mi tylko skrawek niebios,
ale zawsze będę cenić to wspomnienie. Wiedziałam, że
ci aniołowie, śpiewający teraz, napełniający moje serce
miłością, będą moim ostatnim cudownym przeżyciem
po tamtej stronie. I gdy śpiewem wyrażali swoją miłość
i wsparcie dla mnie, zaczęłam płakać. Wracałam do
domu.
MÓJ POWRÓT
Nie padły żadne słowa pożegnania. Po prostu znowu
znalazłam się w sali szpitalnej. Drzwi nadal były
niedomknięte, nad umywalką paliła się lampka, a na
łóżku, pod kocami, leżało moje ciało. Stałam
w powietrzu, patrzyłam na nie i czułam odrazę.
Wyglądało na zimne i ciężkie, przypominało stary
kombinezon, który wytarzano w błocie. Ja natomiast
czułam się, jakbym wzięła długi, kojący prysznic.
A teraz miałam włożyć na siebie ten ciężki, zimny
i brudny strój. Wiedziałam jednak, że muszę to zrobić –
obiecałam to – ale musiałam się spieszyć. Gdybym
zastanawiała się o jedną sekundę dłużej, zabrakłoby mi
odwagi i bym uciekła. Moja dusza szybko wsunęła się
w ciało. Kiedy się zdecydowałam, reszta stała się
naturalnym procesem, nad którym miałam niewielką
kontrolę.
Przytłaczający ciężar ciała i jego chłód były
odrażające. Zaczęłam się w nim szarpać, jakby działało
na mnie wysokie napięcie elektryczne. Znowu poczułam
ból i niedomaganie i bardzo mnie to przygnębiło. Po
radości, którą dała mi swoboda duchowa, znowu stałam
się więźniem ciała.
Kiedy leżałam zniewolona cielesną powłoką, przy
moim łóżku ponownie pojawiło się trzech moich
wiekuistych przyjaciół. Moi drodzy mnisi, moi
aniołowie służebni przybyli, żeby mnie pocieszyć.
Byłam tak strasznie słaba, że nie mogłam ich powitać
tak, jak chciałam. Byli ostatnim ogniwem łączącym
mnie z powabem i czystością miejsca, w którym byłam;
z całej siły pragnęłam wyciągnąć do nich rękę
i podziękować im za ich cudowną i wiekuistą przyjaźń.
Chciałam jeszcze raz powiedzieć: „Kocham was”. Ale
byłam w stanie tylko się w nich wpatrywać oczami
pełnymi łez, w nadziei, że rozumieją.
Nie trzeba było słów; zrozumieli wszystko.
Milcząc, stali przy mnie i patrzyli mi w oczy,
promieniując miłością i napełniając mnie duchem, który
zwalczał wszelki ból. Przez kilka cennych sekund
patrzyliśmy sobie w oczy i porozumiewaliśmy się za
pomocą naszych serc. Właśnie wtedy przekazali mi
wiadomość, którą zawsze będę cenić jak święty symbol
naszej wiecznej przyjaźni. Ich słowa i obecność były dla
mnie wielką pociechą. Wiedziałam, że znali nie tylko
moje uczucia, ale również nową ścieżkę mojego życia,
wiedzieli o bólu, jaki będę czuła z powodu utraty ich
miłości, o ponownym zmaganiu się z trudami życia
ziemskiego, o uciążliwych podróżach, które mnie
czekały. Byli zachwyceni moją decyzją o powrocie na
ziemię. Dokonałam słusznego wyboru. „Ale teraz”,
powiedzieli, „odpoczywaj”. I wytworzyli uczucie
wielkiego spokoju i ukojenia. Poczułam, jak ono mnie
opływa, i natychmiast zaczęłam zapadać w głęboki,
leczniczy sen. Zasypiając, czułam, jak otaczają mnie
piękno i miłość.
Nie wiem, jak długo spałam. Kiedy otworzyłam
oczy, była druga w nocy. Minęły ponad cztery godziny
od mojej śmierci. Ile z tego czasu spędziłam w świecie
duchowym, nie wiedziałam, ale cztery godziny nie
wydawały się wystarczająco długim okresem na to, co
się ze mną działo. Nie wiedziałam, czy zastosowano
reanimację, żeby przywrócić mnie do życia, ani czy
w ogóle ktoś do mnie zajrzał. Czułam się wypoczęta, ale
byłam jeszcze bardzo przygnębiona. Zaczęłam wracać
myślami do niedawnych przeżyć. Nie mogłam się
nadziwić, że naprawdę rozmawiałam ze Zbawicielem
świata i byłam w Jego ramionach. Poczułam się
silniejsza, kiedy rozmyślałam o wiedzy, którą
otrzymałam w Jego obecności, i wiedziałam, że Jego
światłość zawsze doda mi sił i otuchy, kiedy znajdę się
w potrzebie.
Już miałam zamknąć oczy i zasnąć, kiedy
dostrzegłam jakiś ruch przy drzwiach. Podpierając się
na łokciu, uniosłam się, żeby lepiej widzieć,
i zobaczyłam, że do sali zagląda jakieś stworzenie.
Wzdrygnęłam się ze strachu. Pojawiły się kolejne
stwory. Miały najbardziej szkaradny i groteskowy
wygląd, jaki tylko można sobie wyobrazić. Weszło ich
pięć, a mnie sparaliżował strach. Miały w połowie
ludzki i w połowie zwierzęcy wygląd – niskie,
umięśnione stworzenia z długimi pazurami lub
paznokciami, o dzikich, ale ludzkich twarzach. Podeszły
do mnie, warcząc, pomrukując i sycząc. Ziały
nienawiścią i wiedziałam, że zamierzają mnie zabić.
Próbowałam krzyczeć, ale byłam albo zbyt słaba, albo
zbyt sparaliżowana strachem, żeby się ruszyć. Leżałam
bezradnie, a one były już mniej więcej półtora metra od
mojego łóżka.
Nagle z góry spłynął na mnie snop światła,
zwartego niczym szkło, w kształcie kopuły, i stwory
rzuciły się do przodu, najwyraźniej rozpoznając
zagrożenie. Zaczęły szaleńczo walić w kopułę
i próbowały się na nią wspiąć, żeby mieć lepszą pozycję
do ataku, ale kopuła chroniła mnie skutecznie. Była zbyt
wysoka, żeby mogły się na nią wdrapać, i to jeszcze
bardziej je złościło. Wrzeszczały, przeklinały, syczały
i zaczęły pluć. Byłam przerażona, bo czułam się
uwięziona w swoim łóżku. Stwory nie dawały za
wygraną, a ja nie wiedziałam, czy kopuła wytrzyma ich
atak. Nie wiedziałam nawet, czym one są.
Kiedy pomyślałam, że już dłużej nie dam rady,
i ledwo żyłam ze strachu, w sali ponownie zjawili się
trzej moi mnisi, moi adorujący aniołowie, i stwory
natychmiast uciekły. Aniołowie powiedzieli, żebym się
nie bała, że jestem chroniona. Wyjaśnili mi, że diabeł
jest wściekły z powodu mojego powrotu na ziemię
i dlatego przysłał te potężne demony, żeby mnie
zniszczyły. Mnisi dodali, że kopuła pozostanie wokół
mnie do końca mojego życia. Demony mogą próbować
znowu mnie zaatakować i możliwe, że zobaczę je lub
usłyszę w przyszłości, ale kopuła będzie mnie chronić.
„Musisz też wiedzieć – powiedzieli – że zawsze jesteśmy
przy tobie, żeby ci pomagać i dodawać ci otuchy”.
Chwilę później mnisi zniknęli, co mnie zasmuciło.
To była ostatnia rozmowa z moimi aniołami
służebnymi. Z miłością nazywam ich swoimi mnichami,
ale wiem, że są trzema z moich najbliższych przyjaciół
w całej wieczności. Z radością i niecierpliwością
czekam na dzień, w którym znowu padniemy sobie
w ramiona i odnowimy swoją wiekuistą przyjaźń.
Demony pojawiły się po odejściu aniołów, ale
kopuła mnie przed nimi uchroniła. Sięgnęłam po
telefon, zadzwoniłam do męża i powiedziałam, że
w mojej sali są demony. Mąż pomyślał, że mam
halucynacje, i poprosił jedną z naszych córek, żeby ze
mną
rozmawiała,
a
on
natychmiast
wyruszył
samochodem do szpitala. Dziesięć minut później Joe
wszedł do sali. Nikogo poza mną nie zobaczył, ale
podszedł do mojego łóżka i wziął mnie za rękę, a ja
próbowałam mu opisać, co się dzieje. Wkrótce demony
się zezłościły i odeszły, i tej nocy już się nie pojawiły.
Poczułam wielką ulgę, a kiedy trochę się uspokoiłam,
zaczęłam opowiadać mężowi o swoich przeżyciach
pośmiertnych. Nie wdawałam się w szczegóły, ale i tak
Joe zorientował się, że zdarzyło się coś ważnego,
i okazał mi dużo miłości i troski. Aniołowie zniknęli,
ale teraz był przy mnie mąż, pocieszał mnie i chronił.
Miłość, jaką mi okazywał, może nie była tak potężna jak
ta, którą obdarzali mnie aniołowie czy Chrystus, mimo
to była wspaniała i bardzo krzepiąca. Chociaż miłość,
jaką czujemy my, śmiertelnicy, jest niedoskonała, ma
jednak wielką moc uzdrawiania i podtrzymywania na
duchu.
Kiedy Joe siedział przy mnie, moja dusza kilka
razy przemieszczała się pomiędzy jednym a drugim
światem, jakby mój powrót nie był jeszcze trwały.
Pamiętam, że zajmowali się mną lekarze i pielęgniarki;
nie wiedziałam, co robili, ani nawet jak długo tam byli,
ale wyczuwałam napięcie i nerwowość ich wysiłków.
W tym czasie oglądałam świat duchowy i widziałam
wiele wspaniałości – zarówno z tego, jak i tamtego
świata. Potem miałam kolejne poruszające przeżycie,
nie w formie wizji, ale odwiedzin.
Do sali weszła śliczna dziewczynka. Miała dwa
albo trzy lata i była jedynym dzieckiem, które
widziałam w świecie duchowym. Opromieniała ją
aureola złotego światła, rozświetlającego pokój przy
każdym jej kroku. Najwyraźniej zainteresował ją Joe
i kiedy lekarze i pielęgniarki wyszli na chwilę,
zapytałam go, czy ją widzi. Nie widział. Dziewczynka
miała wdzięk baleriny, chodziła na paluszkach
i wykonywała drobne ruchy, jakby tańczyła. Natychmiast
zafascynowała mnie jej spontaniczność i radość.
Podeszła do Joego i stanęła na czubku jego buta. Jedną
nóżkę wyciągnęła do tyłu i zrobiła wagę jak balerina,
a pochylając się do przodu, sięgnęła do kieszeni jego
spodni. Patrzyłam na ten gest jak zauroczona. Zapytałam
ją, co robi. Obróciła się i roześmiała, posyłając mi
łobuzerski uśmiech, więc wiedziałam, że mnie
usłyszała. Nie odpowiedziała mi jednak. Wyczuwałam
jej wewnętrzną radość, czyste, kipiące w niej szczęście.
Potem zniknęła mi z oczu i więcej już się nie pojawiła,
ale byłam pewna, że nigdy jej nie zapomnę.
Przez
następnych
kilka
godzin
lekarze
i pielęgniarki wielokrotnie przychodzili sprawdzić mój
stan. Chociaż interesowali się mną o wiele bardziej niż
poprzedniej nocy, Joe ani ja nie wspomnieliśmy im
o moich przeżyciach. Rano jeden z lekarzy powiedział:
„Miała pani bardzo ciężką noc. Pamięta pani, co się
z panią działo?”. Stwierdziłam, że nie mogę wyjawić mu
prawdy, więc odrzekłam, że miałam koszmary.
Uświadomiłam sobie, że jest mi trudno mówić o swojej
podróży w zaświaty i wkrótce doszło do tego, że nie
chciałam o niej opowiedzieć nawet swojemu mężowi.
Uważałam, że mówienie o niej ją dewaluuje. Moje
przeżycia były święte. Dopiero po kilku tygodniach
opowiedziałam o niej Joemu i starszym dzieciom.
Natychmiast okazali mi wsparcie, rozwiewając wszelkie
moje obawy przed reakcją rodziny. W nadchodzących
latach czekało mnie wiele nauki i pracy nad rozwojem.
Następnych kilka lat okazało się najtrudniejszych
w moim życiu.
POWRÓT DO ZDROWIA
Zaczęło mnie ogarniać coraz większe przygnębienie.
Nie potrafiłam zapomnieć piękna i spokoju panujących
w świecie duchowym i strasznie chciałam tam wrócić.
Wokół mnie wiele się działo, a ja bałam się życia,
czasami go nawet nienawidziłam i modliłam się
o śmierć. Prosiłam Boga, żeby zabrał mnie z powrotem
do domu, błagałam, żeby uwolnił mnie od tego życia
i nieznanej misji. Bałam się wyjść z domu, bo rozwinęła
się u mnie agorafobia. Pamiętam, jak patrzyłam przez
okno na skrzynkę pocztową i marzyłam, by mieć dość
odwagi, by do niej dojść. Zapadałam się w sobie,
umierając powolną śmiercią, i chociaż Joe i dzieci byli
dla mnie cudownie wyrozumiali, wiedziałam, że się od
nich oddalam.
Ostatecznie uratowała mnie miłość do najbliższych.
Uświadomiłam sobie, że moje użalanie się nad sobą nie
jest wobec nich w porządku. Musiałam znowu włączyć
się do życia, zapomnieć o świecie duchowym i wziąć się
w garść. Zmusiłam się do wyjścia z domu i stopniowo
zaczęłam się angażować w zajęcia swoich dzieci – naukę
szkolną, działalność charytatywną, grupy kościelne,
wyjazdy pod namiot, rodzinne wakacje i tak dalej. To nie
stało się nagle, ale życie znowu zaczęło mi się podobać.
Choć w głębi serca nadal tęskniłam do świata
duchowego, moja miłość do życia ziemskiego rozkwitła
i stała się silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Pięć lat po swojej śmierci klinicznej poczułam
potrzebę, by dowiedzieć się w szpitalu, co mi się stało
tamtej nocy. Lekarze nic mi nie powiedzieli, a ja nigdy
nie zapytałam. W ciągu tych pięciu lat o swoich
przeżyciach
opowiedziałam
kilku
przyjaciołom
i wszyscy zadali to samo pytanie: „Ale czy lekarze
wiedzieli, że nie żyjesz?”. Nie potrzebowałam
potwierdzenia lekarzy, że umarłam – powiedział mi to
sam Jezus – ale moi przyjaciele chcieli więcej
informacji. Umówiłam się na wizytę u chirurga, który
mnie operował. Kiedy przyszłam, przed jego gabinetem
czekały tłumy kobiet; pielęgniarka powiedziała, że pan
doktor ma opóźnienie. Zrobiło mi się wstyd, że zajmuję
jego cenny czas – inne pacjentki potrzebowały go
bardziej niż ja. Mimo to czekałam i w końcu zostałam
wprowadzona do jego gabinetu.
Kiedy wszedł, poznał mnie i zapytał, w czym może
mi pomóc. Przypomniałam mu swoją operację, a on
zapewnił, że ją pamięta. Powiedziałam, że muszę poznać
prawdę o komplikacjach, które prawdopodobnie
nastąpiły wieczorem. Chirurg zapytał, dlaczego mnie to
interesuje, i wtedy opowiedziałam mu część swoich
przeżyć. Minęło czterdzieści pięć minut. W korytarzu
kłębiły się tłumy pacjentek, ale lekarz słuchał mnie,
siedząc nieruchomo. Kończąc, powiedziałam, że nie
zamierzam wnieść sprawy do sądu; po prostu chciałam
wiedzieć, co się wtedy stało – bardzo mi na tym
zależało. Nic nie mówiąc, lekarz wstał i poszedł do
archiwum. Kiedy wrócił, miał w oczach łzy. Tak,
powiedział, wieczorem wystąpiły komplikacje; stracili
mnie na jakiś czas, ale uznali, że lepiej będzie mi o tym
nie mówić. Wyjaśnił, co się stało. W czasie operacji
miałam krwotok i najwyraźniej wieczorem się
powtórzył. W chwili śmierci nikt się mną nie zajmował,
bo akurat była pora zmiany pielęgniarek, a ponieważ
nikogo przy mnie nie było, nikt nie wiedział, od jak
dawna nie żyję. Lekarz i pielęgniarki reanimowali mnie
do rana, podając zastrzyki, większe dawki leków
i kroplówki. Po wysłuchaniu lekarza ucieszyłam się, że
on i personel zrobili dla mnie wszystko, co było w ich
mocy.
Zapytałam go, dlaczego płacze, a on odpowiedział,
że to łzy szczęścia. Niedawno stracił ukochaną osobę
i słuchając mnie, poczuł nadzieję. Moja opowieść
o drugim świecie dała mu pociechę. Powiedział też, że
przypomina sobie podobne przeżycie innego pacjenta
kilka lat wcześniej i wiele szczegółów było takich
samych. Wiedza, że nasze życie nie kończy się wraz ze
śmiercią i że znowu spotkamy się z członkami swojej
rodziny, podniosła go na duchu. Zapewniłam go, że
mamy podstawy, by liczyć na wspaniałe życie po
śmierci – życie o wiele wspanialsze, niż jesteśmy sobie
w stanie wyobrazić.
Kiedy wyszłam z jego gabinetu, poczułam się
wolna. Mogłam raz na zawsze zapomnieć o szczegółach
swojej śmierci. A innym ludziom mogłam uczciwie
powiedzieć
to,
czego
zawsze
byłam
pewna.
Rzeczywiście umarłam i wróciłam do życia.
MÓJ SPECJALNY ANIOŁ
Rok po rozmowie z chirurgiem, sześć lat po opisanym
przeze mnie przeżyciu, zadzwoniła do mnie moja
siostra Dorothy w niezwykłej sprawie. Opowiedziała mi
o kobiecie spodziewającej się dziecka, które zostanie
oddane do adopcji. Jego rodzice byli alkoholikami
i jedno dziecko zostało im już odebrane. Niestety,
rodzina, która je adoptowała, miała za dużo dzieci i nie
mogła przyjąć kolejnego. Rodzice dziecka byli
Indianami i chcieli, aby trafiło do rodziców o takim
samym pochodzeniu, najlepiej do małżeństwa z ich
rodziny.
Dorothy wiedziała, że od pewnego czasu jestem
przygnębiona, i pomyślała, że zajmowanie się kolejnym
dzieckiem – byłoby to moje ósme – pomoże mi wrócić
do normalności. Powiedziała, że potrzebny jest ktoś, kto
wziąłby
maleństwo
na
kilka
miesięcy.
Przedyskutowałam sprawę z Joem i rodziną i chociaż
właśnie zapisałam się do dwuletniego college’u,
zaczęłam się zastanawiać nad przyjęciem tego dziecka.
Moja córka Cheryl była w ciąży i obiecała, że będzie
przychodzić i mi pomagać, żeby się przyzwyczaić do
opieki nad niemowlakiem. Joe stwierdził, że nie ma nic
przeciwko temu, żeby znowu trzymać w ramionach
maleństwo – nasze najmłodsze dziecko miało dwanaście
lat. Zgodziłam się więc i zanim kuratorka sądowa
przywiozła nam naszą kochaną dziewczynkę, miałam
już wszystko przygotowane, między innymi starą
kołyskę, którą trzymaliśmy dla wnuków, oraz inne
drobiazgi po naszych dzieciach. Pokochałam tę
dziewczynkę natychmiast, stwarzając trudną do zerwania
więź, z czego zdawałam sobie sprawę. Powtarzałam
sobie, że ona wkrótce nas opuści, ale serce nie chciało
słuchać tego, co mówił rozum.
Sąd miał problemy ze znalezieniem rodziny
adopcyjnej w najbliższej rodzinie dziewczynki. Minęły
dwa miesiące. Moja córka urodziła chłopczyka
i odwiedzałam ją tak często, jak to tylko było możliwe,
zabierając z sobą swoją przybraną córeczkę.
Była pogodna, bystra i zawsze chciała się przytulać.
Kiedy była chora albo potrzebowała ukojenia,
przyciskała nosek do mojej szyi, tak aby czuć mój
oddech na swojej buzi. Ta pozycja często ją uspokajała,
kiedy wszystko inne zawodziło. Oczywiście kochała ją
cała
rodzina.
Rano
nasi
synowie,
dwunasto-
i czternastolatek, wyjmowali ją ukradkiem z łóżeczka
i zanosili do pokoju dziennego, żeby się z nią bawić.
Zaczęła chodzić, kiedy miała dziesięć miesięcy,
a jej oliwkowa cera była zdrowa i błyszcząca jak u
każdego prawidłowo rozwijającego się dziecka. Co
rano nacierałam ją mleczkiem, aż jej skóra stawała się
miękka jak jedwab, i przez resztę dnia z przyjemnością
wdychałam jej zapach. Moja miłość do tej dziewczynki
pogłębiała się z miesiąca na miesiąc i wkrótce
zapomniałam, że nie jest moją córką.
Mała miała dziesięć i pół miesiąca, kiedy
zadzwoniła kuratorka i powiedziała, że znaleźli dla niej
rodzinę w innym stanie. Rodzice adopcyjni mieli
przyjechać po nią za kilka dni. To był dla mnie szok. Na
początku oboje z Joem podpisaliśmy dokument, że nie
wystąpimy o adopcję, i teraz byłam zrozpaczona. Przez
cały czas wiedzieliśmy, że mała nie może z nami zostać,
ale teraz przeżywałam najgorszą udrękę, jaką tylko
może czuć matka. Miałam stracić swoje dziecko.
Spakowałam
jej
ubranka
jak
ogłuszona
i odrętwiała. Ludzie do mnie mówili, ale nikogo nie
słyszałam. W mojej głowie kłębiły się pytania, na które
nie było odpowiedzi. Nigdy bym nie przypuszczała, że
tak się przywiążę uczuciowo – że tak mocno pokocham.
Jak do tego dopuściłam? Gdzie moja siła pozwalająca
znieść rozstanie?
Kiedy przyjechali nowi rodzice, zaniosłam małą do
samochodu. Początkowo myślała, że wyjeżdżamy obie,
i radośnie się do mnie przytuliła, mówiąc „pa, pa!”
reszcie naszej rodziny. Oni byli tak samo odrętwiali jak
ja. Rodzice adopcyjni czekali w aucie i nic nie mówili.
Byłam im za to wdzięczna. W tamtej chwili nikt nie był
w stanie mnie pocieszyć. Kiedy nowa matka wyciągnęła
ręce po małą, serce stanęło mi w gardle. Chciałam biec
za tym dzieckiem, biec i nigdy się nie zatrzymać, ale
nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Były słabe i dygotały.
Mała zdała sobie sprawę, że została ode mnie
zabrana, i zaczęła przeraźliwie płakać. Serce mi pękło.
Kiedy samochód odjeżdżał, stałam bez ruchu. Widok
mojej kochanej dziewczynki płaczącej z wyciągniętymi
do mnie rączkami wrył się w moją pamięć.
Rozpłakałam się i pobiegłam do domu prześladowana
tym obrazem. Dręczył mnie przez wiele miesięcy.
W domu wszystko mi ją przypominało – pianino,
przy którym uwielbiała siedzieć i udawać, że jest mamą,
kojec pełen zabawek, łóżeczko z jej pustą butelką.
I przede wszystkim cisza.
Po trzech miesiącach nie mogłam tego już dłużej
znieść i zaczęłam się modlić do Pana, by mi ją zwrócił.
Wspomnienia były zbyt żywe, zbyt świeże, pamięć
nieukojona. Nikt o niej nie mówił, ale wiedziałam, że
cała rodzina cierpi; wszyscy jej potrzebowaliśmy.
Pewnej nocy, kiedy podupadłam na duchu, bo zdałam
sobie sprawę, że mała nie wróci, pomodliłam się za
rodzinę, u której była. Poprosiłam naszego Ojca
Niebieskiego o błogosławieństwo dla nich, by dali jej
szczęście. Poprosiłam o łaskę dla małej, żeby
zaakceptowała nowe środowisko, uspokoiła się i znowu
była radosna. Modliłam się całym sercem za tamtych
ludzi i ich słodką córeczkę. Kiedy poczułam, że teraz
wszystko jest w rękach Boga, nareszcie zasnęłam.
W nocy obudził mnie posłaniec, który stał przy
moim łóżku. Zrozumiałam, że przybył ze świata
duchowego. Powiedział, że sytuacja mojej córeczki nie
jest dobra, że mała zostanie mi oddana. Dodał, że
otrzymam telefon i osoba dzwoniąca powie: „Mam dwie
wiadomości, dobrą i złą”. Do rana nie zmrużyłam oka.
Przez następne dwa tygodnie nie wychodziłam
z domu, czekając na tę zapowiedzianą wiadomość. Za
każdym razem, gdy dzwonił telefon, rzucałam się, żeby
go odebrać. Powiedziałam Dorothy o posłańcu, nie
zdobyłam się jednak na to, żeby powiadomić resztę
rodziny. Czułam, że i tak już nadużyłam ich
cierpliwości.
Telefon zadzwonił wczesnym rankiem. Usłyszałam
wyraźny głos kuratorki sądowej: „Betty, tu Ellen. Mam
dwie wiadomości, dobrą i złą”. Usiadłam w łóżku
i krzyknęłam: „Zaczekaj! Jedną chwilę!”. Byłam zaspana
i myślałam, że to mi się śni. Wygrzebałam się z łóżka
i spojrzałam w lustro, żeby się upewnić, że nie śpię,
potem chwyciłam słuchawkę i powiedziałam: „Okej,
słucham”. Serce waliło mi tak mocno, że czułam jego
uderzenia w bębenkach uszu. Ellen powiedziała, że moja
córeczka jest w szpitalu. „Nie przyzwyczaiła się do
nowej rodziny i cały czas płakała. Przez dziesięć
miesięcy byłaś jej mamą i chce być z tobą”.
Ellen wyjaśniła, że kiedy mała płakała, nowi
rodzice coraz bardziej się denerwowali i pewnego
wieczoru w pijackiej wściekłości pobili ją i zrzucili ze
schodów. Dziecko zostało zawiezione do szpitala i tam
porzucone. Przez dwa tygodnie mała była w ciężkim
stanie. Nie reagowała na leczenie, a lekarze wyrazili
obawę, że w jej stanie emocjonalnym może nigdy nie
wrócić do zdrowia. Na końcu Ellen powiedziała: „Betty,
jesteś naszą ostatnią nadzieją. Wiemy, że prosimy
o wiele, ale czy mogłabyś ją wziąć do siebie na jakiś
czas, przynajmniej do chwili, aż jej stan się poprawi?”.
Zrobiło mi się słabo i tylko zapytałam zduszonym
głosem: „Mogę do ciebie oddzwonić?”. Odłożyłam
słuchawkę. Było wpół do ósmej i Joe już wyszedł do
pracy. Pobiegłam do schodów i zawołałam dzieci.
Powiedziałam im, że mam cudowną wiadomość, ale nie
byłam w stanie jej z siebie wydusić. Miałam ściśnięte
gardło, słowa nie mogły przejść mi przez usta. Dzieci
poszły za mną do telefonu i słuchały, jak dzwonię do
Joego i próbuję mu wyjaśnić, co się stało. Powiedział,
że zaraz będzie w domu. Jego głos był spokojniejszy od
mojego i to mnie podniosło na duchu. Poczułam się
trochę pobudowana i wtedy zdałam sobie sprawę, że nie
dałam Ellen odpowiedzi – byłam tak podekscytowana,
że po prostu przerwałam rozmowę. Wybrałam jej
numer i nagle spanikowałam, że może źle ją
zrozumiałam.
A
jeśli
to
było
jedno
wielkie
nieporozumienie? Kiedy Ellen odebrała, poprosiłam, by
mi wszystko powtórzyła. Kiedy skończyła, dodała, że
leci
do
miasta,
w
którym
małą
porzucono.
Powiedziałam, że lecę z nią, a ona stwierdziła, że to nie
byłoby właściwe – chciała, żebym zaczekała u siebie.
Powiedziała mi jednak, gdzie mała jest, i gdy tylko
skończyłyśmy rozmowę, wybrałam numer biura
podróży i zarezerwowałam bilet na ten sam samolot,
którym leciała Ellen. Zadzwoniłam do niej jeszcze raz
i powiedziałam, że lecę z nią. Chcąc nie chcąc, umówiła
się ze mną na lotnisku. Tam, dokąd się wybierałyśmy,
miał czekać na nas kurator z moją córeczką. Lot był
bardzo długi i kiedy nareszcie opuściłyśmy samolot,
pobiegłam do terminalu i zaczęłam szukać swojej małej
w tłumie.
Wiedziałam,
że
muszę
szukać
mężczyzny
z dzieckiem. Nie znalazłam ich i zaczęłam szaleć
z niepokoju. Bardzo dobrze wiedziałam, jak wygląda
moja córeczka, więc dlaczego nie mogę jej znaleźć?
I wtedy dostrzegłam ich z boku, ale dziecko
w ramionach mężczyzny w ogóle nie przypominało
dziewczynki,
której
obraz
miałam
w
pamięci.
Wiedziałam jednak, że to ona. Słyszałam, jak biegnąc,
krzyczę: „Moje dziecko!”. Wyrwałam córeczkę z rąk
kuratora.
Mała była łysa, nie licząc kilku kępek włosków tu
i tam. Miała zapuchnięte oczka, jedna brew była
skaleczona
i
posiniaczona.
Natychmiast
mnie
rozpoznała i z całych sił objęła mnie obiema rączkami
i nóżkami. „Co oni jej zrobili? Co oni jej zrobili?”,
krzyczałam. Kurator był zaskoczony, kiedy obca,
zapłakana kobieta wyrwała mu dziecko z rąk. Ellen,
która przybiegła za mną, wyjaśniła, że wszystko jest
w porządku, że jestem matką dziewczynki.
Na nasz powrót na lotnisku czekali Joe i sześcioro
naszych dzieci. Bardzo się ucieszyli, a w ich oczach
pojawiły się łzy, kiedy zobaczyli małe zawiniątko
w moich ramionach. Mała chętnie poszła do każdego
nich, kiedy wyciągnęli ręce, żeby ją uściskać. Ale
z każdym była krótko, bo natychmiast chciała wrócić
w moje objęcia. Przywarła do mnie tak mocno, jakby jej
życie zależało od mojego istnienia.
Przez następnych kilka tygodni była spokojna tylko
wtedy, kiedy byłam w zasięgu jej wzroku. Zdaliśmy
sobie sprawę z rozmiaru krzywd, jakie wyrządzono jej
delikatnym uczuciom. Nie chciała z nikim rozmawiać,
nie chciała chodzić, a jej buzia była pozbawiona wyrazu.
Wydawała z siebie dźwięk, tylko kiedy ją opuszczałam.
I płakała aż do mojego powrotu. W końcu owinęłam ją
ściereczką do naczyń i przywiązałam do siebie, żeby
móc coś robić w domu. Tak połączone spędziłyśmy
kilka miesięcy. Ustawiłam jej łóżeczko obok swojego
łóżka i wcześnie kładłam się spać, ponieważ mała nie
chciała zasnąć beze mnie. Początkowo jej łóżeczko stało
tuż przy moim łóżku. Wsuwałam rękę pomiędzy
szczebelki i trzymałam ją za rączkę, póki nie zasnęła.
Co wieczór odsuwałam łóżeczko trochę dalej, aż po
kilku miesiącach mogła już spać po drugiej stronie
pokoju.
Wynajęliśmy z Joem prawnika, by rozpocząć
starania o adopcję. Zaraz po naszym powrocie
zawieźliśmy małą do szpitala na badania, żeby
udokumentować
obrażenia,
których
doznała.
Dowiedzieliśmy się, że oprócz widocznych skaleczeń
i siniaków miała pękniętą kość ręki, była odwodniona,
niedożywiona i na główce miała rany w miejscach,
z których wyrwano jej włosy. Jej stanu psychicznego
można się było tylko domyślać, ale jej kurczowe
trzymanie się mnie i odmowa, by iść do innych osób,
świadczyły o głębokiej nieufności. Lekarz stwierdził, że
jej zdrowie zależy od nieustannego i stałego poczucia
bezpieczeństwa, które zapewnia jej nasza rodzina.
Sąd zapoznał się ze sprawą i przejrzał wszystkie
dowody. Na decyzję nie trzeba było długo czekać: mała
była nasza. Joe zaproponował zmianę imienia naszej
córeczki; chciał jej dać najpiękniejsze imię, jakie znał,
i choć się sprzeciwiłam, rodzina mnie nie posłuchała.
Nie uszły jej uwadze podobieństwa między naszymi
osobowościami ani głęboka więź, jaka się między nami
wytworzyła; moja córeczka prawnie dostała imię Betty
Jean, po mnie, swojej nowej matce.
Mała Betty wróciła do pełni zdrowia fizycznego
i emocjonalnego, kiedy miała dwa i pół roku. Znowu
stała się najukochańszym i najweselszym dzieckiem
w naszym domu, zaskakując nas nieustannie swoim
poczuciem humoru. Pewnego popołudnia podbiegła do
Joego. Na jej buzi pojawił się łobuzerski uśmiech, jedną
nóżką stanęła na czubku jego buta, drugą wyciągnęła do
tyłu, zrobiła wagę jak balerina i sięgnęła do kieszeni
jego spodni. Natychmiast odżyły wspomnienia i dreszcz
przebiegł mi po plecach. Mała Betty roześmiała się
i usłyszałam głos dziewczynki sprzed lat, dziewczynki,
która dotrzymywała nam towarzystwa w sali szpitalnej,
kiedy zacierała mi się granica pomiędzy niebiosami
a ziemią. Wtedy zrozumiałam. Przypomniałam sobie
postać młodej kobiety, wróciło wspomnienie pięknej
i energicznej duszy, którą kiedyś widziałam, jak czeka,
by zjawić się na ziemi. Zapamiętałam ją jako młodą
duszę połączoną ze mną więzią w świecie duchowym,
którego powab i energia mnie zauroczyły. Miałam
ochotę płakać, bo wszystko, co dotyczyło tego
słodkiego aniołka, ułożyło się w całość. Pozwolono mi
zobaczyć ją jako dziecko w postaci duchowej. Teraz
zrozumiałam, dlaczego pokazano mi ją jako dorosłą
duszę gotową do przyjścia na ziemię. Pojęłam też, że
kiedy nie mogła się tu zjawić jako moje dziecko
z powodu mojej histerektomii, znalazła inną drogę do
mojego życia. I teraz już wiedziałam, dlaczego czułam
przymus, by wziąć ją jako niemowlę. Byłyśmy bliskimi
przyjaciółkami na zawsze, na wieczność za nami
i wieczność przed nami.
* * *
Od tamtych zdarzeń minęło sporo czasu; nasze dzieci
dorosły i większość z nich opuściła już dom. Założyły
swoje rodziny i wkroczyły na własne ścieżki rozwoju.
Wraz z Joem nadal staramy się im pomagać w ciężkich
chwilach, ale wiemy, że nigdy nie będziemy mogli
przeżyć za nie życia, i tego nie chcemy. Rozumiemy, że
są istotami niebiańskimi tak jak my, zdobywającymi tutaj
ziemskie doświadczenie. Nie możemy wziąć na siebie
ich smutku ani nie możemy zaplanować ich radości.
Jedyne, co możemy zrobić, to być rodziną. Jedyne, co
możemy zrobić, to kochać.
Od 18 listopada 1973 roku miałam więcej przeżyć
duchowych, ale nie czuję chęci, by o nich tutaj
opowiadać; trzeba było dziewiętnastu lat i ciągłego
namawiania, bym podzieliła się swoimi przeżyciami
w tej książce. Na wszystko przychodzi pora; na tę
książkę pora przyszła teraz.
Od czasu do czasu zastanawiałam się, na czym
polega moja misja, ale oczywiście nie spłynęło na mnie
olśnienie, nie pojawiła się odpowiedź. Po prostu żyję
w światłości Jezusa Chrystusa i nieustannie przyjmuję
Jego miłość w swoim życiu. Myślę, że postępując w ten
sposób, będę w stanie zrobić wszystko, czego ode mnie
oczekuje.
Mamy się kochać nawzajem. Wiem to. Mamy być
życzliwi, tolerancyjni i chętnie służyć innym. Wiem, że
miłość da nam więcej radości niż cokolwiek innego.
Widziałam jej cudowne, wspaniałe skutki. Szczegóły
moich przeżyć są ważne tylko dlatego, że pomagają nam
kochać. Wszystko inne jest dodatkiem. Po prostu mamy
wypełniać przesłanie Zbawiciela, który w rozmowie ze
mną wyraził je bardzo jasno: „Nade wszystko kochajcie
się nawzajem”.
Nigdy nie przestanę się starać.
Tytuł oryginału
Embraced by the Light
Projekt okładki
Magda Kuc
Fotografia na okładce
Copyright © mexrix/shutterstock
Opieka redakcyjna
Ewa Polańska
Bogna Rosińska
Artur Wiśniewski
Copyright © by Betty J. Eadiet 1992
Copyright © for the translation by Hanna de Broekere
ISBN 978-83-240-3514-4
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków,
ul. Kościuszki 37
, e-mail:
Table of Contents
KARTA TYTUŁOWA
PODZIĘKOWANIA
PRZEDMOWA
PIERWSZA NOC
CIEMNOŚĆ NOCY
DRUGI DZIEŃ
MOJA ŚMIERĆ
TUNEL
ŚWIATŁOŚĆ
PRAWA
UZDROWIENIE I ŚMIERĆ
KROSNA I BIBLIOTEKA
OGRÓD
POWITANIE
WIELE ŚWIATÓW
WYBÓR CIAŁA
PIJAK
MODLITWA
RADA MĘŻCZYZN
POŻEGNANIE
MÓJ POWRÓT
POWRÓT DO ZDROWIA
MÓJ SPECJALNY ANIOŁ
KARTA REDAKCYJNA