LEIGH MICHAELS
LEIGH MICHAELS
Sprzedaj mi
Sprzedaj mi
marzenie
marzenie
Tytuł oryginału: Sell Me a Dream
Przełożył:
Stanisław Bębenek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wiatr wzmógł się i kolorowe liście posypały się z drzew. Stephanie
Kendall stała na frontowych schodach okazałego nowego domu, spogląda-
jąc w zadumie na pagórkowaty krajobraz. Jej kasztanowe włosy, targane
chłodnymi podmuchami, sprawiały, że sama przypominała jesienny liść.
Z tyłu odezwał się głos kobiety:
– Dziękuję, Stephanie – powiedziała lekko zdyszana. – Musiałam wyjść i
jeszcze raz mu się przyjrzeć. – Szerokim gestem objęła front domu: – Za-
wsze marzyłam o czymś takim, a dziś marzenie staje się rzeczywistością.
Dziękuję, że pomogła mi go pani znaleźć.
– Cała przyjemność po mojej strome, pani Bruce. – Twarz Stephanie po-
jaśniała w uśmiechu.
Nie zarabiam na życie sprzedawaniem domów, lecz marzeń, pomyślała.
Handel nieruchomościami nie oznaczał dla niej wyłącznie interesu. Radość,
że mogła spełniać cudze marzenia, obserwować, jak pierwsze iskierki zain-
teresowania przeradzają się stopniowo w namiętną miłość do czterech
ścian i dachu – to była prawdziwa treść jej pracy. I to było to, co Stephanie
uwielbiała.
Jestem głupia, rozmyślała dalej. Sprzedawanie domów jest po prostu
pracą taką jak inne. Łatwo zachwycać się nią w dniu zawierania umowy,
podpisywania dokumentów, przekazywania gotówki, przyjmowania pro-
wizji. Lecz w pozostałe dni, podczas tych nie kończących się godzin spę-
dzanych z panią Bruce i mnóstwem jej podobnych osób na lustrowaniu
każdej nowej, zgłoszonej oferty, o wiele trudniej o entuzjazm do tego zaję-
cia. Za to dzień taki jak dzisiejszy – i prowizja tej wielkości – były dowo-
dem, że wszystkie te godziny nie szły na marne. Dziś mogła wracać do
domu ze spokojną głową, wiedząc, że starczy jej na zapłacenie rachunków
za kilka najbliższych miesięcy, do czasu, gdy po sfinalizowaniu następnej
transakcji otrzyma nową prowizję.
– Przyślę pani zaproszenie na oblewanie domu! – zawołała pani Bruce,
kiedy Stephanie wsiadła już do samochodu. – Pani i Tony'emu. Słyszałam,
jak mówił, że idziecie dziś na kolację, więc postaramy się nie zatrzymywać
go długo.
Stephanie pomachała ręką na pożegnanie. Potem krętą alejką wydostała
się swoim niewielkim samochodzikiem na główną ulicę. Była to jedna z
lepszych – i droższych dzielnic w mieście. I była to jej pierwsza naprawdę
duża sprzedaż. Do tej pory handlowała jakimiś budami, parterowymi dom-
kami, podupadającymi kamienicami czynszowymi. Lecz Tony, pośrednik,
dla którego pracowała, uznał, że jest już gotowa do większych zadań. Dzię-
ki jego pomocy sprzedała ostatnio kilka nowszych domów. No, pomyślała,
kariera zawodowa, zapowiadająca się tak skromnie trzy lata temu, naresz-
cie nabiera rozpędu.
Był również Tony. Spojrzała na serdeczny palec lewej dłoni. Brylancik
osadzony w złocie był mały, ale dobrej jakości. Poza tym, tłumaczyła sobie
Stephanie, imponowanie blaskiem i okazałością wielkich brylantów to dzie-
cinada. Ten mały kamyk był dla niej takim samym symbolem narzeczeń-
stwa jak wielokaratowe klejnoty. Dobra, solidna jakość w zupełności jej wy-
starczy.
Przyszło jej do głowy, że ten pierścionek przypomina nieco samego To-
ny'ego. Niezbyt efektowny i zdecydowanie starszy od Stephanie, wzbudzał
za to zaufanie swą solidnością i rzetelnością – a to na dłuższą metę liczy się
najbardziej. Tony nigdy jej nie zdradzi, nigdy nie opuści, ponieważ w jego
życiu ona będzie najważniejsza.
W jej myślach mignął przez moment obraz twarzy innego mężczyzny.
Potrząsnęła głową, pragnąc go odepchnąć, lecz wizja ciemnych włosów i
oczu barwy tropikalnej zatoki nie chciała jej opuścić.
Czemu tak często wspomina ostatnio Jordana, zastanawiała się gniew-
nie. Porzucił ją przecież dawno temu i nie było powodu myśleć o nim wię-
cej. Powinna teraz myśleć raczej o Tonym.
Kiedy parkowała samochód przed domem rodziców, znad pryzmy liści
przy krawężniku unosiła się wstęga dymu. Ojciec oparł się o grabie i pod-
niósł na powitanie rękę. Od drugiej, większej pryzmy oderwała się maleńka
postać w pomarańczowej kurtce i popędziła w kierunku samochodu.
– Mamusiu! – szczebiotała zachwycona. – Dziadek pali liście, a babcia
piecze ciastka, a...
Stephanie wzięła na ręce i przytuliła rozdokazywaną dziewczynkę.
Okrągłe policzki dziecka zaróżowiły się od chłodu, a niebieskie oczy pro-
mieniały radością. Spod kaptura wysuwały się ciemne loki...
Nagle Stephanie zrozumiała, dlaczego ostatnio tak często myśli o Jorda-
nie. Katie była także jego córką i teraz, kiedy z jej buzi ustępowała pucoło-
watość pierwszych lat dzieciństwa, z dnia na dzień stawała się coraz bar-
dziej podobna do ojca. Raptowna zmiana zaskoczyła ją do tego stopnia, że
doznała wrażenia, jak gdyby zamieniono jej dziecko.
Dlaczego, myślała gorączkowo, dlaczego nie może wyglądać jak ja? To
nie jest sprawiedliwe, że będę go miała przed oczami zawsze, ilekroć na nią
popatrzę... Nie, nie jest ważne, kogo Katie przypomina. Bez względu na to,
kto był jej ojcem, teraz jest tylko moją córką.
– Czy sprzedałaś dziś jakieś marzenie? – dopytywała się dziewczynka.
– Tak, kochanie – roześmiała się Stephanie. – Sprzedałam ogromne ma-
rzenie i jesteśmy względnie bogate. Przynajmniej na razie.
Katie spojrzała zaintrygowana. Wywinęła się z objęć matki.
– Czy to znaczy, że teraz dostanę prawdziwy rower zamiast tego głu-
piego trzykółkowca?
– Niezupełnie. Ciągle jeszcze jesteś za mała.
Szły przez trawnik, wysoko wymachując splecionymi dłońmi. Ojciec
krzątał się wokół ogniska, ale kłęby dymu snuły się nisko po ziemi.
– Nie wiedzie ci się dzisiaj, prawda? – spytała Stephanie.
– Są zbyt wilgotne – Karl Daniels uśmiechnął się – ale palone liście
pachną tak pięknie, że musiałem spróbować. Nasze małe radio donosi, jak
słyszałem, że babcia piecze ciastka. Chodźmy spróbować.
Dużą kuchnię wypełniał wspaniały aromat dochodzący z piekarnika.
Przez moment Stephanie miała wrażenie, że z powrotem wkroczyła w cza-
sy własnego dzieciństwa. Oto właśnie wróciła ze szkoły, mama krząta się
przy piecu, pachnie ciasto. Gdyby nie dziecko kręcące się obok, mogłaby
nawet zapomnieć o upływie lat.
Pocałowała matkę w policzek i wzięła gorące ciastko prosto z blachy.
– Zawsze miałaś do tego smykałkę – Anne Daniels przywitała się z cór-
ką.
– Tata uczył mnie, że najpierw należy wycałować kucharkę, a jeść moż-
na potem.
– Ona zdradza wszystkie moje sekrety – żachnął się Karl. – Chodź, Ka-
tie, umyjemy się.
Kiedy ich głosy ucichły w przedpokoju, Stephanie powiesiła kurtkę na
poręczy krzesła i usiadła przy stole.
– Wszystko poszło dziś dobrze? – zapytała Anne, wyjmując z piecyka
następną blachę ciastek.
– Zgodnie z planem. Pani Bruce ma nowy dom, a ja dostanę jutro czek,
jak tylko Tony obliczy, ile mu się należy.
– To chyba nie jest w porządku – westchnęła Anne – że ty wykonujesz
całą robotę przy sprzedaży domu, a on potem zabiera tak dużo.
– Ale on przecież ponosi wszystkie wydatki biurowe, płaci za wszystkie
ogłoszenia i rozmowy telefoniczne.
– Sądzę, że twoja umowa powinna być korzystniejsza niż reszty sprze-
dawców. W końcu, Stephanie, jesteś w trochę innym położeniu.
– To prawda, mamo, jestem z nim zaręczona – roześmiała się Stephanie
– ale poza tym on prowadzi jednak interes. Musi mieć zysk. – Napoczęła
następne ciastko i powiedziała niewyraźnie: – Zabiera mnie dziś na kolację,
żeby to uczcić.
– Oby cuda trwały wiecznie! – Anne przygryzła wargi i dodała: – Prze-
praszam, wymknęło mi się.
Stephanie skończyła ciastko i zapytała z naciskiem:
– Dlaczego nie lubisz Tony'ego?
Anne milczała długo. Potem odrzekła:
– Dokąd zabiera cię na kolację?
– Nie odpowiesz mi na pytanie, mamo?
– Wolałabym, żebyś go nie zadawała. – W oczach Anne pojawiło się za-
kłopotanie. – Jeżeli rzeczywiście zależy ci na Tonym, przyjmiemy go do ro-
dziny. Ale...
– Ale nie akceptujesz tego pomysłu, prawda? Chcę tylko wiedzieć dla-
czego. Co ci się nie podoba w Tonym?
Zapanowało długie milczenie.
– Stephanie, nie chcę nikogo urazić. Będzie ci i tak ciężko rozpoczynać
drugie małżeństwo bez żadnej nici porozumienia między Tonym a nami.
– Mamo, odpowiedz mi...
Przez moment stały naprzeciw siebie, podobne do bokserów na ringu,
jak to zdarzało im się niegdyś, w czasach dziewczęcych buntów Stephanie.
Potem Anne westchnęła i powiedziała:
– Naprawdę nie mam nic przeciwko Tony'emu. To jedynie takie wraże-
nie. Widzisz, Stephanie, on jest tak cholernie pozbierany. Każda chwila jego
życia jest zaplanowana, uładzona, ustalona do najdrobniejszego szczegółu.
– Jest bardzo dobrze zorganizowany – przyznała Stephanie.
– Właśnie mówię, pozbierany. Żadnej improwizacji, nic spontanicznego.
On najwyraźniej nie spieszy się, żeby cię poślubić.
– To chyba punkt na jego korzyść!
– I zawsze jest tak nieprawdopodobnie schludny – Anne zdawała się nie
słyszeć, że jej przerwano. – Założę się, że nigdy w życiu nie był na pikniku,
bo tam się można pobrudzić.
– Mamo, mnóstwo ludzi nie lubi pikników.
– Nie w tym rzecz, Stephanie, i ty wiesz dobrze, że nie. Dzieci nie zno-
szą szablonów. Boję się o Katie, że on będzie usiłował zrobić z niej dosko-
nałą małą dziewczynkę, odpowiadającą jego wyobrażeniom.
– On uwielbia Katie, mamo. Bardzo chce być jej ojcem.
– Ależ, Stephanie, Katie ma już ojca.
– Ojca? On nigdy w życiu jej nie widział, nigdy nie wykazał żadnego za-
interesowania.
Ani mną, dodała w myśli, żeby złagodzić gnębiące ją wyrzuty sumienia.
Zataiła przed matką, że kiedy Jordan ją opuszczał, nie wiedział wcale o Ka-
tie. Rozdrażniona, zaczęła usprawiedliwiać się przed sobą: nie powiedziała
mu, że będzie miała dziecko, ponieważ sama się jeszcze nie orientowała. A
on nie odezwał się więcej, dlatego nie miała okazji go poinformować. Nie
zależało mu...
– Mamo, czemu tak nagle bronisz Jordana? – zapytała po chwili po-
dejrzliwie.
– Nie bronię go – zaprzeczyła Anne łagodnie. – Uważam, że to, co zro-
bił, było okropne. Ale Katie potrzebuje go, a tobie też przydałaby się po-
moc. Powinien przynajmniej posyłać dla niej jakieś pieniądze.
– Mamo, nie potrzebuję pomocy Jordana. Ani jego pieniędzy, jeśli w
ogóle je ma, ani czegokolwiek innego. Teraz sama zarabiam. Dzisiejsza pro-
wizja to punkt zwrotny. A jeżeli chodzi o Katie – ona także go nie potrzebu-
je. O wiele bardziej przyda jej się Tony jako ojczym niż przypadkowe zapo-
mogi, które Jordan podrzucałby od czasu do czasu.
– Przecież on powinien ponosić odpowiedzialność...
– Nie jestem pewna, czy traktowałby to poważnie. Jordan nigdy nie sza-
lał na punkcie dzieci... Nie mogę sobie wyobrazić, że troszczyłby się o Katie
tylko dlatego, iż ja go o to poprosiłam.
– Zmieniłby zdanie, gdyby choć raz ją zobaczył – pokręciła głową Anne.
– Ona jest tak czarująca, że żaden ojciec nie potrafiłby się od niej odwrócić.
Mamo, pomyślała Stephanie, gdybyś się zastanowiła, zrozumiałabyś
może, dlaczego nie chcę od niego pieniędzy. Chyba się mylisz, a ja nie będę
ryzykować.
– Sądzę też, że Jordan postąpiłby tak, jak powinien – nie dawała za wy-
graną Anne. – Przecież w czasie rozwodu zaproponował ci alimenty.
– Alimenciki – sprostowała Stephanie.
– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie chciałaś nic od niego przyjąć.
Masz swoją dumę, oczywiście, ale powinnaś była to zrobić przynajmniej
dla Katie. Była to hojna propozycja...
– Odświeżę twoją pamięć, mamo – westchnęła Stephanie. – Zapropono-
wał mi procent od swoich zarobków. To rzeczywiście brzmiało hojnie, ale –
jeśli pamiętasz – on zostawił mnie, bo chciał pracować z tymi śmiesznymi
ludźmi, gdzie wszyscy urywali się w dni wypłat tylko po to, żeby zaoszczę-
dzić sobie papierkowej roboty z przyjmowaniem czeku. Jordan, człowiek,
który chciał podpalić świat, pracował wyłącznie dla zabawy.
– Ale może wtedy skończyłabyś studia – rzekła Anne ze smutkiem.
– Niekoniecznie, mamo. Dwadzieścia procent od niczego zawsze równa
się zero. To była propozycja bez pokrycia. Mógł mi dawać i połowę zarob-
ków, a ja i tak miałabym z tego guzik oraz na dodatek mnóstwo kłopotów,
żeby go dostać. Nie, dziękuję. Sama zadbam o siebie i o Katie, bez Jordana.
– Twoje obecne zajęcie przynosi ci niewiele więcej – stwierdziła cierpko
Anne.
– W handlu nieruchomościami potrzeba dużo czasu, żeby ruszyć z miej-
sca. Ale teraz, mamo, jestem na dobrej drodze. Jeżeli tylko wszyscy będzie-
cie cierpliwi, z pomocą Tony'ego dam sobie radę.
– Przyjmij jego pomoc, ale proszę cię, kochanie, nie wychodź za niego.
– Wyjdę, za kogo zechcę, mamo.
– Wiem, kochanie.
– Co to ma znaczyć? – spytała Stephanie podejrzliwie. – Ty i tata nie
chcieliście również, bym wyszła za Jordana...
– To prawda. Ledwie go znaliśmy. I widzisz, do czego to doprowadziło!
Stephanie policzyła do dziesięciu i, uspokojona, odrzekła:
– Spróbuję zapomnieć, że to powiedziałaś. No, trzeba zabrać Katie do
domu, nakarmić ją i przygotować się do wyjścia. Dziękuję za opiekę.
– Przepraszam, Stephanie. Nie powinnam była tego mówić – usprawie-
dliwiała się Anne.
Stephanie przystanęła w drzwiach, a jej sylwetka zdradzała napięcie. Po
chwili jednak ruszyła dalej, jak gdyby nic nie usłyszała.
Jej własny domek, ukryty pod gałęziami rozłożystego klonu, wyglądał
przytulnie i zapraszająco. Jak zwykle o tej porze roku, większość liści już
opadła z drzewa.
– Czy wiesz, Katie, jaki mamy plan na najbliższy weekend? – mówiła do
córeczki, odpinając jej pas bezpieczeństwa. – Wysprzątamy ogródek i przy-
gotujemy go do zimy.
Z komina wydobywała się smużka dymu. Dni stawały się coraz chłod-
niejsze i trzeba było uruchomić piec centralnego ogrzewania. Przyszła pora
dużych wydatków, pomyślała. Przypomniała sobie o czeku, który Tony
miał jej wręczyć jutro w biurze. Jak bardzo pragnęła mieć takie pieniądze
zeszłej zimy! Chciała wówczas tyle zmienić u siebie – przede wszystkim
kupić zmywarkę do naczyń i powiesić nowe zasłony. I może jeszcze poło-
żyć dywan w sypialni Katie – drewniana podłoga tak ziębi bose stopki, a
dziewczynka po prostu nie chce nosić kapci.
Lecz teraz, kiedy wystawiła już dom na sprzedaż, nie było sensu inwe-
stować. Sprzeda go tak, jak jest, i pozwoli nowym właścicielom wymyślać
ulepszenia, które sama tak długo planowała. Pieniądze, pozostałe po spła-
ceniu hipoteki, przeznaczą z Tonym na pierwszą ratę za większy dom dla
nich trojga.
Zdziwiła się, że matka nie zapytała, czy może znalazł się już kupiec.
Lecz po chwili uznała, że w końcu było to naturalne. Widocznie Anne Da-
niels nie chciała nic wiedzieć na ten temat. Najpewniej też prosiła Boga w
swych wieczornych modlitwach, by dom Stephanie wcale nie został sprze-
dany. Wiedziała przecież równie dobrze jak wszyscy, że zanim to nie nastą-
pi, data ślubu stale będzie odwlekana.
Matka w jednym miała rację. Tony wcale się nie spieszył. Przełożenie
ślubu było jego pomysłem. Stephanie chciała mieć to jak najszybciej za sobą
i wówczas sprowadzić Tony'ego do siebie. Byłoby im ciasno we trójkę, ale
przecież nie trwałoby to długo. Poza tym mogliby zaoszczędzić na czynszu,
płaconym za jego mieszkanie. Ale Tony postawił się okoniem. Powiedział,
że nie będzie przez całą zimę gnieździł się u niej jak w klatce...
– Cześć, Julie! – Zatrzymała się w furtce, kiedy z sąsiedniego domku
wyszła nastolatka, niosąc chodnik do wytrzepania. – Czy mogłabyś dziś
wieczorem posiedzieć z Katie?
– Pewnie, dokąd wychodzisz?
– Tony zabiera mnie na kolację do klubu.
– No, no! – roześmiała się Julie. – Widzę, że idziesz w górę! Pewnie
przestaniesz się odzywać do nas prostaków, kiedy już wyjdziesz za Tony'e-
go i zaczniesz chodzić do lokali co wieczór?
Stephanie śmiała się również, ale bez przekonania. Tony należał do klu-
bu, ponieważ uważał, że jest to niezbędne dla kogoś z jego pozycją. Jednak
przez cały ten czas, odkąd pracowali razem, zabrał ją na kolację zaledwie
parę razy.
Zastanawiała się nad tym, przygotowując jedzenie dla Katie. Tłumaczy-
ła sobie, że Tony, jak wszyscy doświadczeni przedsiębiorcy handlu nieru-
chomościami, po prostu starannie planował wydatki, by zachować rezerwę
na okres zastoju w interesie.
Jakże inaczej było jednak w pierwszym małżeństwie! Oboje uczyli się
jeszcze i z pieniędzmi było krucho, ale każdą niespodziewaną gotówkę wy-
dawali z radością i co do grosza.
I znowu myślę o Jordanie, uświadomiła sobie Stephanie, przyrzekając
solennie, że więcej to się nie powtórzy.
Do kuchni weszła Katie. Utkwiła wzrok w smażącym się hamburgerze i
powiedziała stanowczo:
– Nie chcę, żeby Julie mnie pilnowała.
– Dlaczego? – Stephanie spojrzała czule na maleńką postać, stojącą po-
środku kuchni z rękami wyzywająco opartymi na biodrach. – Czy masz coś
przeciw Julie, czy w ogóle przeciw opiekunkom do dziecka?
– Nie jestem dzieckiem – odparła Katie z godnością.
– Wybacz mi, zapomniałam, że masz już cztery lata.
– Ja nie chcę Julie! Chcę ciebie – usta Katie wydęły się w grymasie.
– Śliczna minka, kochanie. Robisz to bardzo dobrze – pochwaliła Ste-
phanie. – Poza tym będziesz mnie miała przez cały jutrzejszy dzień.
– Cały dzień? – spytała Katie podejrzliwie.
– Tak. Biorę wolne, w nagrodę za dzisiejszy sukces.
– Dziś wieczorem też? – Katie wielkimi niebieskimi oczyma obserwowa-
ła swą ofiarę.
– Nie, dziś wieczorem wychodzę.
– Nie chcę, żebyś wychodziła.
– Bardzo mi pochlebiasz, kochanie. No, jesteś już gotowa do kolacji?
Katie namyślała się przez chwilę, jak gdyby chciała rozpocząć strajk gło-
dowy. Potem wspięła się na krzesełko.
– Nie jestem głodna – oznajmiła.
– Nie dziwię się, po ciastkach babci. – Stephanie nalała sobie herbaty i
usiadła naprzeciwko Katie, która właśnie układała na talerzu idealnie pro-
stą linię z zielonego groszku.
– Znowu wychodzisz z Tonym? – spytała Katie.
– Tak.
– Sprzedawać marzenia?
Stephanie zaczęła niemal żałować, że nauczyła kiedyś dziewczynkę
tego powiedzenia.
– Nie, kochanie. Na kolację.
– Nie lubię Tony'ego.
Przez moment zarys upartej szczęki Katie, zdecydowany wyraz jej oczu
tak przypominały Jordana, że Stephanie doznała uczucia, jak gdyby zoba-
czyła ducha.
– Kathleen Kendall, dręczy cię zły, zielony potwór! – powiedziała gło-
śno.
Stephanie nie spotykała się z wieloma mężczyznami. Dla większości z
nich ona sama okazywała się zbyt zajęta, a odpowiedzialność związana z
Katie zbyt kłopotliwa, by chcieli interesować się nią dłużej. Tylko Tony był
inny. Pojawiał się częściej i Katie reagowała zawsze tak samo, zdecydowa-
nie w przykry sposób.
Stephanie wiedziała, że wina leży po jej stronie. Psuła Katie, zbyt długo
była dla dziecka całym światem. Z pewnością dziewczynka pokocha Tony-
'ego, jak tylko staną się prawdziwą rodziną. Kiedy będzie miała ojca na co
dzień, przyzwyczai się.
– Potwór? – oczy Katie stały się jeszcze większe.
Stephanie pożałowała, że nie zawsze uważa na to, co mówi.
– Nic takiego, córeczko. Myślałam po prostu na głos. Co chcesz robić ju-
tro?
Katie ciągle jeszcze zastanawiała się nad odpowiedzią, kiedy zapukała
Julie.
– Przepraszam za spóźnienie – rzekła wchodząc i zrzucając ociekającą
wodą kurtkę.
– Już jesteś? Od dawna pada?
– Zaczęło przed chwilą. Za to leje jak z cebra.
Julie zmierzwiła włosy Katie i usiadła przy stole.
– Posiedzę z nią, aż skończy jeść. Idź się szykować. Wspaniała randka
wymaga specjalnych starań.
W rzeczywistości przygotowania nie zajęły wiele czasu. Stephanie nie
miała olśniewających toalet. Większość ubrań w jej szafie była dobrana tak,
by pasowały do granatowego żakietu – stroju, jaki obowiązywał w biurze.
Włożyła zielonkawą sukienkę, zeszłoroczny prezent urodzinowy od matki.
Ciągle jeszcze pasowała doskonale, podkreślała też zielonkawe plamki na
jej piwnych tęczówkach i harmonizowała z kasztanowymi włosami. Wyszła
z sypialni, zatrzymała się pośrodku salonu i zmagając się z zapięciem ze-
garka, wydawała Julie instrukcje:
– Katie nie idzie jutro do przedszkola, może więc pobawić się nieco dłu-
żej niż zwykle. Babcia dała trochę swoich ciasteczek...
– Mam nadzieję, że to są czekoladowe chrupki – ucieszyła się Julie. –
Ona je robi najlepiej na świecie. Zapomniałaś kolczyków.
– Nie zdążę już – Stephanie sięgnęła do uszu.
Katie spojrzała znad klocków i poprosiła:
– Ja ci przyniosę, dobrze?
– Dobrze. Tylko pospiesz się.
Ale Katie już nie słyszała. Tanecznym krokiem weszła do pokoju matki i
drobnymi paluszkami zaczęła przeszukiwać szkatułkę, podczas gdy Ste-
phanie krzątała się w pośpiechu.
Dziewczynka w głębokim namyśle, z językiem wysuniętym na znak
skupienia przeglądała kolczyki jeden po drugim. Potem wybrała jedną parę
i zaniosła matce.
– Te – powiedziała, kładąc jej na dłoni maleńkie klejnociki.
Stephanie spoglądała w zadumie na delikatne złote ozdoby. Katie ma
dobry gust, stwierdziła z zadowoleniem. Wybrała jedną z nielicznych do-
brych par, jakie Stephanie posiadała. Większość jej biżuterii pochodziła z
przygodnych zakupów na straganach.
– Nigdy ich przedtem nie nosiłaś – zauważyła Julie. – Są piękne.
Stephanie pogładziła koniuszkami palców misterny drobiazg. Nie pa-
miętała już, kiedy ostatni raz nosiła te kolczyki. Wiązało się z nimi wiele
wspomnień – dostała je w prezencie od Jordana w któryś z tych rzadkich
dni, kiedy mieli pieniądze.
Postanowiła, że nie będzie ich więcej chować w szufladzie. Były to naj-
piękniejsze ozdoby, jakie miała, i przyszedł już czas, by przestać rozpamię-
tywać to, co minęło.
Wspomnienia, dumała, obserwując Katie zajętą badaniem maleńkich
przegródek szkatułki. Jestem zbyt młoda, by wspomnienia przesłoniły mi
resztę życia.
Odezwał się dzwonek u drzwi, radośnie poszła więc powitać Tony'ego.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tony precyzyjnie oddzielił ostatni kawałek mięsa od kości i nadział go z
satysfakcją na widelec:
– Kotlety są niezłe, choć wolę nowojorski medalion, bo nie ma kości.
Mniej się marnuje.
Dlaczego więc nie zamówiłeś tego, co chciałeś? To pytanie Stephanie
miała już na końcu języka, ale nie zadała go. I tak znała odpowiedź: schabo-
wy był dziś w daniach firmowych, a medalion nowojorski nie. Rachunek
Tony'ego zmniejszy się o dwa dolary.
Spojrzała przez wielkie okno, wychodzące na budynek basenu. Ich sto-
lik znajdował się w bocznym pomieszczeniu, z dala od głównej sali. O tej
porze panował tu jeszcze spokój i mieli prawie całą przestrzeń dla siebie.
Była pewna, że dziewczynce przypadnie ten klub do gustu. Jak tylko się
pobiorą, Stephanie będzie ją tu przyprowadzać. Katie mogłaby tu przez
cały rok korzystać z basenu, a kiedy nieco podrośnie, brałaby lekcje tenisa i
golfa. Tak, znajdzie się miejsce dla jej córki w tym świecie.
– Słyszałaś może jakieś plotki o tym, że zakłady McDonalda idą na
sprzedaż? – spytał Tony.
– Ani słowa – Stephanie pokręciła przecząco głową. – Czemu pytasz?
– Rozmawiałem wczoraj z Jake’em McDonaldem, ale nic nie mogłem od
niego wyciągnąć – Tony wyglądał na zmartwionego. – Bardzo bym chciał
dostać takie zlecenie. Może twój ojciec wiedziałby coś na ten temat? Praco-
wał, zdaje się, dla McDonalda.
Wiesz doskonale, że pracował, chciała odpowiedzieć urażona Stepha-
nie. Wiesz także, że przeszedł na wcześniejszą emeryturę, kiedy spółka
McDonald zbankrutowała, i że od tego czasu stale chodzi przygnębiony, a
mama musi bardzo uważać z wydatkami... Ale powstrzymała się znowu.
– Tata nic o tym nie wspominał, może dlatego, że nie bardzo miałam
dziś okazję dłużej z nim porozmawiać.
– Mógł też nie wiedzieć. W końcu pracował tylko w produkcji, nie w
głównym biurze.
– Ale był kierownikiem – przypomniała Stephanie. – I Jake McDonald
ciągle jeszcze dzwoni do niego.
– Bardzo bym chciał dostać takie zlecenie – powtórzył Tony.
– Nie chcę cię sprowadzać na ziemię, ale komu byś to wcisnął? Nie
przychodzi mi do głowy nikt w okolicy, kto chciałby kupić budynek tak
wielki, że można by w nim produkować samoloty. Jeśli Jake McDonald ma
głowę na karku, pójdzie do firmy specjalizującej się w nieruchomościach
przemysłowych.
– Sugerujesz, że nie dałbym rady tego sprzedać? – najeżył się Tony.
– Niezupełnie. Chodzi tylko o to, że twoje możliwości są ograniczone, a
to nie jest chodliwy obiekt. Najprawdopodobniej będzie tak stał pusty
przez najbliższych piętnaście lat, bez względu na to, kto zajmie się jego
sprzedażą.
– Ale, Stephanie, pomyśl tylko, jaki piękny dochód dawałaby przez lata
właściwie zainwestowana prowizja za taką transakcję.
– Masz rację. – Nie było sensu kłócić się z nim, więc zmieniła temat: –
Oglądałam wczoraj dom Evansów.
– Ten wspaniały pałacyk w Maple Hill?
– Tak, ten z gontowym dachem i ośmiokątnym salonem. Proponują bar-
dzo rozsądną cenę.
– Masz w związku z nim jakieś plany?
– Pełno – Stephanie wzięła głęboki oddech. – Myślę, że dla nas byłby
znakomity.
– Ta olbrzymia stodoła?
– Przed chwilą nazwałeś go...
– To było, zanim mnie zdenerwowałaś. Pomyśl tylko o kosztach konser-
wacji i utrzymania takiego wielkiego domu.
– Tony, ja myślę o powierzchni. O przepięknym drugim piętrze, gdzie
można by urządzić bawialnię dla Katie, o wysokich pokojach i misternej
stolarce w całym domu.
– Stephanie, chyba nie mówisz poważnie. Tam jest co najmniej pięć sy-
pialni.
– Prawdę powiedziawszy, sześć. Ale jedną chciałabym przeznaczyć na
garderobę, drugą na pralnię i suszarnię, żeby nie nosić prania po schodach
tam i z powrotem...
– Ma też wewnętrzne schody, prawda?
– Dębowe – podkreśliła Stephanie rzeczowo.
Tony pokręcił głową:
– Taki dom wykończyłby nas kosztami utrzymania. Chyba żeby urzą-
dzić kilka mieszkań na pierwszym piętrze i przynajmniej jedno na
drugim...
– W ten sposób bylibyśmy jeszcze bardziej ściśnięci niż u mnie.
– Ale tylko w ten sposób moglibyśmy sobie pozwolić na to, żeby tam
zamieszkać.
Westchnęła przygnębiona. W głębi duszy wiedziała, że Tony ma rację.
Trzeba było brać pod uwagę nie tylko cenę kupna. Dom Evansów miał pra-
wie sto lat. W czasie, kiedy był budowany, nikt nie myślał o cenach opału.
Mieszkanie w nim byłoby już teraz niezwykle kosztowne, nie mówiąc o
przyszłości.
– A może sami zbudowalibyśmy dom? – zaproponowała.
– To wykluczone – Tony kręcił głową sceptycznie. – Zbyt wielu widzia-
łem ludzi płacących w rezultacie dwa razy tyle, ile miała początkowo kosz-
tować budowa. Stephanie, nie potrafisz ograniczać wydatków.
Powiedział to z uśmiechem, ale słowa dotknęły ją. Miała ochotę odburk-
nąć, że przez ostatnie cztery lata ograniczała wydatki, ale powstrzymała
się.
– Skoro już mówimy o interesach – dodał Tony – dziś po południu wpa-
dła do biura Beth Anderson. Zgłosiła swój dom do sprzedaży i zostawiła
klucze. Chciałbym, żebyś go jutro zobaczyła.
– Ale ja biorę jutro wolne. – Uświadomiła sobie, że nazwisko z czymś jej
się kojarzyło. – Chyba znam Andersonów, prawda? Mają willę w West
Elm?
– Masz rację. To sympatyczny dom – salon, kominki, spora kuchnia, ga-
binet w piwnicy, świetne położenie. Obejrzyj go dobrze i powiedz, co my-
ślisz.
Ulżyło jej. Najpewniej Tony szukał równie intensywnie jak ona. Willa
Andersonów mogłaby okazać się w sam raz dla nich trojga. Rozmarzyła się:
Katie miałaby nareszcie dużo miejsca, a Stephanie nie musiałaby cały czas
lawirować pośród jej zabawek w salonie.
– Wpadnę tam jutro – zdecydowała.
– Dobrze. Ona będzie oczywiście w pracy – wyciągnął z kieszeni klucze.
– Dlaczego Andersonowie się wyprzedają? – spytała z zainteresowa-
niem, wsuwając klucze do torebki.
– Są w finansowym dołku – wzruszył ramionami. – Jak wszyscy. A pro-
pos...
Stephanie sięgnęła skwapliwie po złożony pasek papieru, który podał
jej Tony.
– Dziękuję. Nie sądziłam, że zostaniesz w biurze do późna, aby to
wszystko policzyć.
– Pomyślałem, że byłoby ci przyjemnie dostać go już dziś.
Stephanie rzuciła okiem na cyfry.
– Tony – rzekła wreszcie, siląc się na spokój – spodziewałam się znacz-
nie więcej. Co się stało? Jest tutaj o tysiąc dolarów mniej.
– Wiem. Włożyłem je dla ciebie na konto systematycznego oszczędza-
nia.
– Co zrobiłeś? – była wstrząśnięta. – Tony, ja potrzebuję tych pieniędzy
teraz!
– Ale w przyszłym roku możesz ich potrzebować bardziej. Okazje takie
jak z panią Bruce nie trafiają się co miesiąc, ani nawet co rok. Musisz zacząć
gromadzić rezerwę.
– Najpierw muszę mieć z czego. Tony, już dawno zaplanowałam, jak
wydać ten tysiąc.
– Wydać na rzeczy niezbędne czy na głupstwa? – potrząsnął głową z
powątpiewaniem. – Stephanie, musisz zrozumieć, że nikt nie zatroszczy się
o twoją przyszłość za ciebie. Musisz to zrobić sama.
Ale ja chcę żyć także teraz, buntowała się wewnętrznie. Chcę mieć nową
sukienkę, chcę kupić Katie upragnioną lalkę, chcę też przynajmniej raz na
tydzień zjeść obiad w restauracji zamiast pędzić do domu na sandwicza. I
jeszcze wydać odrobinę pieniędzy na coś przyjemnego – może na krótką
wycieczkę wiosną. Czy naprawdę żądam tak wiele?
Westchnęła jednak tylko zrezygnowana. Tony prowadził interesy o wie-
le dłużej i wiedział, jak łatwo tysiąc dolarów potrafi przelecieć przez palce.
Ale cóż w tym złego, sprzeciwiała się w duchu, że chcę czasem zjeść kraby
zamiast dorsza? Oczywiście, nie co dzień – nie, ale raz na jakiś czas, kiedy
mam ochotę na coś specjalnego!
Kiedyś marzyła o życiu, w którym krabów mogłoby być tyle, ile dusza
zapragnie. Ojciec pracował w zakładach McDonalda i chociaż zawsze do-
brze zarabiał, nigdy nie starczało na fantastyczne ubrania, podróże i luksu-
sy, do których tęskniła Stephanie. Tak więc, gdy zaczęła planować własną
przyszłość, wybrała coś, co zapewniało naprawdę duże pieniądze – zawód
eksperta sporządzającego dla towarzystw ubezpieczeniowych tabele staty-
styczne spodziewanej długości życia ich klientów. Była już w połowie drogi
do celu, kiedy spotkała Jordana i wszystko poza nim stało się nieważne.
Szybki ślub w uczelnianej kaplicy, zabawa w urządzanie pierwszego
wspólnego mieszkania, gdzie fantazją i własną ciężką pracą trzeba było
nadrabiać brak pieniędzy, szczęście pierwszej namiętnej miłości...
A potem życie rozpadło się na kawałki. Jej marzenia o karierze runęły w
przepaść razem ze studiami i małżeństwem. Czekał ją los porzuconej żony,
samotnie wychowującej dziecko.
Może matka miała jednak rację, zastanawiała się. Może Jordan powinien
zapłacić za to, co uczynił?
– Kelnerka najwidoczniej nie ma zamiaru podać mi drugiej kawy – zrzę-
dził Tony. – W takim razie możemy już iść.
Oto siedzę tutaj z moim narzeczonym, uświadomiła sobie Stephanie, a
po raz setny dzisiaj myślę o byłym mężu. Co, na miłość boską, dzieje się ze
mną?
– Nie dawałbym tak dużego napiwku – Tony odliczył drobnymi okrą-
głego dolara – gdyby nie spodziewano się tyle ode mnie. A może ty zrobisz
kawę w domu?
– Oczywiście – Stephanie odłożyła serwetę i wstała.
Sąsiednia sala była prawie pusta. Tony objął ją, a ona rozglądała się z
uśmiechem. Właśnie w przeciwległym rogu trzej mężczyźni wstawali od
stołu. Jeden z nich przekomarzał się z kelnerką. Stephanie pamiętała go, był
to przewodniczący miejscowej Izby Handlu. Ostatni raz widziała go kilka
miesięcy temu, kiedy wraz z żoną podpisywał dokumenty domu, który im
sprzedała. Posłała mu szeroki uśmiech. Mężczyzna obok ucieszył się na jej
widok:
– O, to nasza mała Stephanie! Nie widziałem cię wieki, moja droga.
– Witam pana, panie McDonald – podała mu rękę. Lubiła tego człowie-
ka, który był przyjacielem jej ojca. Wprawdzie dość gburowaty, do niej jed-
nak zawsze odnosił się przyjaźnie.
Tony stał spięty u jej boku. Czuła niemal fizycznie, jakiej gimnastyce
poddawał swój umysł: jeżeli przewodniczący Izby i właściciel największe-
go nieczynnego zakładu w mieście zapraszają nieznajomego na przy-
jacielską kolację, to kim jest nieznajomy?
Stephanie utkwiła wzrok w karku mężczyzny, tam gdzie biały kołnie-
rzyk koszuli stykał się z ciemnymi włosami okalającymi doskonale kształt-
ną głowę.
Serce jej biło tak mocno, że zdawało się kołysać salą. To niemożliwe,
myślała gorączkowo. To tylko chora wyobraźnia. Wyczarowałaś go z nico-
ści!
Odwrócił głowę... i wszystko zaczęło toczyć się jakby w zwolnionym
tempie. Światła na sali przygasły. Gdzieś w oddali ktoś coś mówił. Głos
brzmiał głucho i bezcieleśnie, a każda sylaba ciągnęła się godzinami. Real-
ny był tylko błękit oczu Jordana.
Nie wiedziała, jak długo tak stali naprzeciw siebie. Nie mogło to jednak
trwać dłużej niż ułamek sekundy, ponieważ nikt nie spostrzegł, co się z nią
działo. W końcu Jordan opuścił wzrok i podał rękę Tony'emu.
– Oto dziewczyna, z którą powinieneś porozmawiać, Jordanie – powie-
dział przewodniczący Izby. – To ona sprzedała nam dom i Martha jest za-
chwycona. Znajdzie, czego ci potrzeba. Stephanie, to jest Jordan Kendall.
Właśnie kupił fabrykę McDonalda i teraz rozgląda się za czymś do miesz-
kania. Jordanie, Stephanie Kendall... – przerwał raptownie. – To bardzo za-
bawne, że nosicie to samo nazwisko.
– Obawiam się, że to wcale nie jest zabawne – Stephanie zmusiła się do
uśmiechu. – My... się znamy.
Zimny wzrok Jordana spoczął na niej znowu.
– Zdaje mi się, że wyraziłaś w sądzie chęć powrotu do panieńskiego na-
zwiska natychmiast po orzeczeniu rozwodu?
Przewodniczący Izby zakrztusił się i Jake McDonald musiał mu pomóc
uderzeniem w plecy.
– Okazało się to niewygodne – odparła chłodno Stephanie. – W końcu
wolałam zatrzymać twoje nazwisko. Mamy u nas kilku dobrych agentów
handlu nieruchomościami. Na pewno znajdziesz kogoś, kto zechce dla cie-
bie pracować. Dobranoc. – Odwróciła się i szła przez salę sztywno wypro-
stowana, jakby spodziewała się, że dosięgnie ją cios noża.
Jordan wyglądał, jakby rzeczywiście mógł zamordować, myślała drżąc
z przeżytej emocji.
Czekała już ubrana przy wyjściu, z rękami wciśniętymi w kieszenie
płaszcza, kiedy Tony wyszedł z sali.
– Mój Boże, Stephanie – wysapał. – Wyglądasz, jak gdybyś zobaczyła
ducha.
Bo zobaczyłam. Wielkiego, z krwi i kości, wściekłego ducha. Dlaczego
był wściekły?, próbowała zebrać rozproszone myśli. Minęło kilka lat i w
dodatku to Jordan ją opuścił, a nie ona jego...
– Przecież nie jesteś już jego żoną. On chce tylko ubić z tobą interes.
– Skąd ci przyszedł ten pomysł do głowy?
– Kiedy odeszłaś, powiedział McDonaldowi, że chyba zadzwoni do cie-
bie. – Pomógł jej usiąść na przednim siedzeniu i zatrzasnął drzwi.
– Starał się tylko być uprzejmy – Stephanie ciągle jeszcze nie mogła
przyjść do siebie. – Nie zwróciłby się do mnie, nawet gdyby chciał kupić
budę dla psa!
– Nie mogę uwierzyć, że go spławiłaś. Odmówić człowiekowi, który ma
dość forsy, żeby kupić fabrykę McDonalda! Czy wiesz, ile w dzisiejszych
czasach kosztują wille dla grubych ryb? I jak niewielu ludzi może sobie na
nie pozwolić?
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Można kupić fabrykę nie mając
żywej gotówki, a nawet za pożyczone pieniądze. Poza tym, kto powiedział,
że on potrzebuje willi dla grubych ryb? Może wcale nie jest grubą rybą...
– Nigdy nie widziałem jeszcze zwykłego, szarego człowieka w takim
garniturze.
– A może on wcale nie chce dużego domu? W końcu jest przecież sam...
– Skąd wiesz?
– Nie wiem... – Stephanie przerwała raptownie swoją tyradę. Jak to, Jor-
dan żonaty, Jordan z rodziną?
– Gdybyśmy znaleźli dom – Tony wzruszył ramionami – który nam się
podoba, już byśmy byli po ślubie. Co więc miałoby jego powstrzymywać?
– Jordanowi małżeństwo nie odpowiadało. Zbyt go krępowało. Chciał
decydować o wszystkim.
Wiedziała, że mówi to z goryczą. Właśnie upór Jordana, żeby decydo-
wać samemu, nie brać pod uwagę jej pragnień, stał się przyczyną klęski ich
związku.
– Nie przejmuj się tak, Stephanie. No dobrze, byłaś jego żoną. To jest
niewielkie miasto, więc będziesz musiała go widywać od czasu do czasu.
Lepiej, jeżeli przejdziesz nad tym do porządku.
Nie mogła nie przyznać mu racji. Miasteczko było zbyt małe, żeby uda-
ło jej się nie spotykać Jordana, nawet jeśli on także próbowałby trzymać się
z daleka. Kupując fabrykę, automatycznie stawał się członkiem miejskiej
elity. Jej zawód sprawiał, że będą się poruszać w podobnych kręgach to-
warzyskich.
Kiedy Tony podjeżdżał pod jej dom, wyciągnęła klucze z torebki.
– Ciągle masz ochotę na kawę? – spytała marząc, żeby odmówił. Potrze-
bowała trochę czasu, żeby ochłonąć. Samo spotkanie po latach wystarczają-
co nią wstrząsnęło, a myśl, że będzie zmuszona nauczyć się mieszkać w
jednym mieście z Jordanem Kendallem, była jeszcze trudniejsza do zniesie-
nia.
– Oczywiście – Tony wyglądał na zaskoczonego pytaniem.
Deszcz lunął znowu i tych kilka kroków od samochodu wystarczyło,
żeby płaszcz Stephanie przemókł na wylot. Drzwi otworzyła Julie.
– Usłyszałam samochód, więc nastawiłam kawę – powiedziała, zbierając
się do wyjścia.
– Jesteś aniołem – pochwaliła ją Stephanie.
Stanęła w drzwiach obserwując, czy Julie bezpiecznie dotarła do domu.
Kiedy gasiła światło przy furtce, Tony już wracał do salonu ze swoją kawą.
– Tobie też zrobić? – dopiero teraz pomyślał o niej.
– Nie, dziękuję – oparła głowę na poduszce kanapy.
– Ciągle jesteś blada – zauważył. – Daj spokój, Stephanie, świat się jesz-
cze nie kończy. Przecież nic się nie zmieniło.
Jednak zmieniło się wszystko. Stephanie przypomniała sobie dzisiejsze
słowa matki: kiedy Jordan zobaczy Katie, nie będzie umiał odwrócić się od
niej.
– Kochanie – Tony objął ją i niezgrabnie pocałował. – Wszystko będzie
dobrze.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł ich hałas.
– Co to było? – zaniepokoił się Tony.
– Pewnie Katie – Stephanie nie poruszyła się, otworzyła jedynie oczy.
Po chwili w drzwiach pojawiła się dziewczynka. Z potarganymi włosa-
mi, z kciukiem w buzi, ciągnęła po podłodze za nogę szmacianą lalkę. Mia-
ła na sobie ulubioną piżamę, jasnożółtą w kaczuszki. Stephanie dopiero te-
raz zauważyła, jak bardzo piżama była znoszona i powyciągana.
– Nie mogę zasnąć – oznajmiła Katie. Jej wszystkowidzące oczy strzeliły
błyskiem gniewu, kiedy zobaczyła dłoń Tony'ego na ramieniu matki. Prze-
szła przez pokój i wdrapała się jej na kolana.
– O co chodzi? – spytała Stephanie.
– Zły, zielony potwór będzie mnie dręczył.
– To coś nowego – zdziwił się Tony.
– Katie, jaki zły, zielony potwór?
– Sama mówiłaś – nie ustępowała Katie, a z jej oczu wyzierał ten sam
chłód, co z oczu Jordana.
Stephanie przebiegła pamięcią dzisiejsze rozmowy i znalazła potwora.
Myślała wówczas o tym, jak Katie jest zazdrosna o Tony'ego. Rzeczywiście
wymknęło jej się takie wyrażenie.
– Myliłam się, Katie, nie ma w ogóle żadnego potwora, więc możesz za-
snąć zupełnie bezpiecznie.
Katie długo zastanawiała się, po czym spytała:
– Czy mogę dziś spać z tobą?
– Rany boskie! – wymamrotał Tony pod nosem.
– Nie, kochanie. Ale możesz zostawić drzwi otwarte i zapalić lampkę.
– Zaprowadzę cię do łóżka – zaofiarował się Tony.
– Nie chcę ciebie. Chcę mamy – spojrzenie Katie nie wróżyło nic dobre-
go.
– Mama jest zmęczona – Tony nie dawał za wygraną.
– No to idź do domu – odparowała Katie z żelazną logiką.
– Prawdę powiedziawszy... – wtrąciła Stephanie.
– Widzę, że dwóm kobietom naraz nie dam rady – poddał się z wymu-
szonym uśmiechem. – Do jutra, Stephanie.
– Nie lubi mnie, prawda? – stwierdził Tony, kiedy odprowadzała go do
drzwi.
– Bzdura. Nie jest po prostu przyzwyczajona dzielić się mną z kimkol-
wiek. Wyrośnie z tego.
– Kiedy? Jak zda maturę?
Stephanie nie znalazła odpowiedzi. Stała patrząc, aż samochód Tony'e-
go znikł w strugach deszczu. Potem zamknęła drzwi, wyłączyła wszystkie
światła i usiadła w spokojnym, ciemnym salonie.
Tak więc Jordan przybył do jej miasta. Ze wszystkich miejscowości w
kraju wybrał właśnie tę. I najwyraźniej zamierzał tu pozostać.
Przez te pięć lat niewiele się zmienił. Lepiej się teraz ubierał – nie tylko
Tony zauważył mistrzowską robotę krawca. Był też nieco krócej ostrzyżo-
ny. Ale mimo większej dbałości o wygląd był to ciągle ten sam Jordan, któ-
rego pamiętała.
Nigdy nie był zbyt wylewny, ale dziś miała wrażenie, że trafiła na mur.
Podobnie czuła się w ostatnich dniach małżeństwa. Co się z tobą stało,
chciała krzyczeć. Co sprawiło, że jesteś taki zimny, szorstki i nieprzystęp-
ny?
Podniosła ją nieco na duchu świadomość, że Jordan okazał się równie
zaskoczony i wstrząśnięty jak ona. Z pewnością zapomniał, skąd pochodzi-
ła. Nigdy nawet nie odwiedził jej rodzinnych stron. Teraz, po pięciu latach,
stanęli raptem naprzeciw siebie, przerażeni i niezdolni uniknąć tego spo-
tkania.
W każdym razie wyglądało na to, że Jordanowi udało się osiągnąć coś
w życiu. Cieszyła się, ale też chciała wiedzieć, czy sukces był dla niego wart
ceny, jaką zapłacili – zniszczenia małżeństwa.
Wróciła wspomnieniami do ciasnej sypialenki w ich mieszkaniu. Zno-
wu zmagała się z zimną desperacją Jordana i znowu próbowała wyjaśnić
mu, jak to bezskutecznie czyniła wtedy, dlaczego nie mogła rzucić studiów,
żeby pojechać z nim do jakiejś zapadłej dziury, gdzie taki sam jak on ma-
rzyciel gwarantował mu pracę. Nie gwarantował jednak, że pensja wystar-
czy dla obojga, że praca jest pewna i że stwarza widoki na przyszłość. Mu-
sieliby zawiesić swój los na wątłej nitce szczęśliwego trafu. Jordan nie spró-
bował nawet zrozumieć Stephanie, która nade wszystko ceniła poczucie
bezpieczeństwa i dlatego nie umiała podjąć tak wielkiego ryzyka.
Tamta rozmowa przechodziła stopniowo w oskarżenia, awantury, pła-
cze, by ostatecznie zakończyć się martwą ciszą, kiedy Jordan pakował swo-
je rzeczy.
Nie było ich wiele. Jordan nie przywiązywał wagi do materialnej strony
życia i większość tego, co mieli w mieszkaniu, należała do Stephanie.
To zabawne, rozmyślała dalej. Wówczas nie zauważyła nawet, że przez
te kilka miesięcy małżeństwa nie przyniósł do domu nic większego. Trochę
ubrań, jakieś błyskotki – musnęła dłonią misterne kolczyki – ale niczego
znaczniejszych rozmiarów. Jak gdyby wiedział, że nie pozostanie długo...
Po jego odejściu płakała bezprzytomnie. Kiedy jednak po dwóch tygo-
dniach ciągle nie było od niego żadnej wiadomości, zebrała się na odwagę i
złożyła pozew o rozwód.
Nigdy więcej z nim nie rozmawiała, aż do dziś. Chłodne grzeczności,
które wymienili ze sobą w klubie, staną się epitafium ich małżeństwa. Na-
stępnym razem, kiedy się spotkają, będzie jej łatwiej, pocieszyła się. Może
nawet wcale nie zaboli, może nie pozostanie nic oprócz mglistego wspo-
mnienia kilku spędzonych razem miesięcy.
A Katie? Zapomniała o niej przez chwilę. Prędzej czy później ktoś
usłużny powie mu przecież.
– Niech cię diabli wezmą, Jordanie Kendall! – powiedziała dobitnie,
spoglądając na ulewę za oknem. Odgłosy grzmotów zdawały się wtórować
jej wewnętrznemu wzburzeniu. – Dlaczego musiałeś wrócić po tylu latach i
znowu zniszczyć mój spokój?
ROZDZIAŁ TRZECI
Stephanie obudziła się. Słowa koślawej dziecinnej pioseneczki docho-
dziły ją zza łóżka. Katie dostrzegła otwarte oczy matki i popędziła ją przy-
witać.
– Dzień dobry, mamusiu!
– Katie, błagam cię, to jest mój wolny dzień! – jęknęła i przykryła głowę
poduszką.
– Chodźmy do baru, dobrze? Jestem głodna.
Zrezygnowana, wygramoliła się z łóżka. Zauważyła, że pościel była
zmięta. Musiała mieć jeszcze bardziej niespokojną noc, niż sądziła. Budziła
się kilkakrotnie i leżała w ciemnościach, dręczona przez nieokreślone stra-
chy, które zagroziły jej spokojnemu życiu.
Teraz jednak, w dziennym świetle, nie wyglądało to tak przerażająco.
Nawet gdy Jordan dowie się o Katie, co kiedyś musi nastąpić, nic takiego
się nie stanie. W końcu Stephanie o nic nie będzie go prosić. A jeśli chodzi o
przypuszczenie matki, że żaden ojciec nie mógłby się odwrócić od tak miłe-
go dziecka, jak Katie – cóż, Anne Daniels zawsze była romantyczką. Jordan
nigdy nie okazywał zainteresowania dziećmi i Katie nie zdoła stopić tej
dwumetrowej bryły lodu, choćby była najbardziej czarująca.
Stała pod prysznicem, ile tylko mogła wytrzymać, pozwalając zmywać
troski gorącym igiełkom wody. W tym czasie Katie zdążyła się ubrać i krę-
ciła się teraz, czekając, aż ktoś zawiąże jej sznurowadła, podopina guziki i
suwaki.
– Jestem głodna – powtarzała uporczywie.
Stephanie piła kawę, a Katie czekała z niecierpliwością na swoje jajka na
bekonie, kiedy do baru wkroczyła grupka mężczyzn. Katie spojrzała za-
chwycona, zeskoczyła z krzesła i popędziła do dziadka.
Karl Daniels przyniósł ją z powrotem do stolika.
– Co za niespodzianka – witał się radośnie. – Mogę się przysiąść?
– Oczywiście. Ale nie obrazimy się, jeśli zostaniesz ze znajomymi.
– Prawdę powiedziawszy – szepnął konspiracyjnie – zaczynam się mar-
twić, że widywanie się z nimi co rano zrujnuje moją reputację. Poza tym od
dawna już nie siedziałem przy stoliku z dwiema damami.
W tym momencie kelnerka podeszła z tacą i Katie rzuciła się na swoją
porcję, jak gdyby nie jadła od tygodnia. Stephanie smarując bułkę spytała:
– Przychodzisz tutaj z nimi na kawę codziennie?
– Prawie. Ciągłe siedzenie w domu męczy mnie. I, prawdę powiedziaw-
szy, męczy matkę.
– Jak się czujesz na emeryturze? – w jej głosie brzmiała nuta współczu-
cia.
– Nie miałem wyboru. Ale nudzę się, Stephanie – dobry humor opuścił
go wyraźnie. – Cholernie się nudzę. Straciłam ochotę na cokolwiek. Porobi-
łem już wszystkie drobne reperacje domowe, które miały mi starczyć do
przyszłego roku, a grabienie liści zabrało tylko jedno popołudnie. Nigdy
nie nauczyłem się zbierać znaczków czy czegoś w tym rodzaju i...
– Brakuje ci ludzi z pracy – dokończyła Stephanie.
– O to właśnie chodzi – przyznał. – Kiedy się kierowało przez lata całym
zespołem, z wielkim trudem przychodzi zajmować się później tylko sobą.
– Rozmawiałeś ostatnio z Jake’em McDonaldem?
– Nie. Czemu pytasz?
– Sprzedał zakłady.
– Naprawdę? Co nowi właściciele mają zamiar z nimi zrobić? – błysk
zainteresowania w jego oczach uświadomił jej, że ojciec ma nadzieję.
– Nie wiem. Dopiero wczoraj dowiedziałam się, że zostały sprzedane. –
Odstawiła filiżankę i wypaliła z determinacją: – Kupił je Jordan.
– Jordan? – Karl zacisnął szczęki. – Co on robi w naszym mieście, ten
suk...
– Tato, proszę cię – uspokajała go, spoglądając jednocześnie na Katie.
Na szczęście dziewczynka bardziej interesowała się pomarańczowym dże-
mem na grzance niż rozmową. – Był w końcu moim mężem.
– Ładny mi mąż! – Karl denerwował się coraz bardziej. – Porzucił cię,
zostawił na lodzie z dzieckiem, bez grosza pomocy...
– Tato – Stephanie żałowała teraz, że poruszyła ten temat. – Po pierw-
sze, Jordan nie miał grosza, który mógłby mi dać. Po drugie, gdyby nawet
miał, nie przyjęłabym.
– To skąd się wzięły pieniądze na fabrykę?
– Nie wiem. Najpewniej działa w czyimś imieniu – położyła dłoń na ra-
mieniu ojca. – Tato, proszę cię, obiecaj, że nie zrobisz nic szalonego. Poin-
formowałam cię dlatego, że i tak dowiedziałbyś się o wszystkim.
– Dlaczego tutaj? – gorączkował się Karl. – Dlaczego tu właśnie musiał
przyjechać?
– Nie wiem. Ale to ja muszę dać sobie z tym radę. Proszę cię, nie wtrącaj
się.
– Jak chcesz – ojciec był już nieco spokojniejszy. – Ale jeśli on coś knuje...
– Nie knuje, wierz mi. Był równie wstrząśnięty jak ja. Wyraźnie nie spo-
dziewał się zobaczyć mnie tutaj.
– Widziałaś się z nim?
– Był wczoraj na kolacji z Jake’em McDonaldem.
– I miał czelność rozmawiać z tobą? – mięsień jego szczęki drgał gniew-
nie.
– A co mógł zrobić? Mieliśmy urządzić wielką scenę pośrodku klubu? –
dopiero teraz Stephanie dostrzegła śmieszność tamtej sytuacji.
– Pójdę uprzedzić matkę – ojciec nie wydawał się przekonany. – A pro-
pos, mówiła mi, że wczoraj posprzeczałyście się.
– To nie była sprzeczka, tato.
– Wszystko jedno, jej i tak jest przykro, że wygadywała na Tony'ego.
– Ma prawo mówić, co myśli – obruszyła się. – Ma swoje zdanie o To-
nym, a ja mam swoje.
– Tony bardzo dużo osiągnął od czasu, jak tu przyjechał. Jest w nim jed-
nak coś, co mnie drażni, podobnie jak matkę. Tak czy inaczej, można na
nim polegać, a to wiele znaczy.
– Rzeczywiście – przytaknęła, wspominając przy tym, jak nieobliczalny
był Jordan. Podeszła kelnerka i Stephanie spojrzała na zegarek. – Boże, jak
późno – stwierdziła. – Katie, musimy obejrzeć teraz dom.
Willa Andersonów, usadowiona u podnóża pagórka, była jota w jotę tak
ładna, jak ją pamiętała. Cedrowy gont nabrał z czasem równej, srebrzystej
barwy. Stephanie nigdy jeszcze nie była w środku. Otwierając drzwi musia-
ła powściągać nie tylko ciekawość Katie, ale i swoją. Nie pozwól zbytnio
ponieść się marzeniom, powtarzała sobie. Tony odrzucał każdy dom, który
jej się podobał. Ale o tym zdawał się mówić z uznaniem, więc jeśli potwier-
dzi się jej pierwsze wrażenie...
Wędrowały z pokoju do pokoju, wchłaniając atmosferę domu. Beth An-
derson poustawiała tu i tam świeże kwiaty, a perfumowane świece rozsnu-
wały w powietrzu orzeźwiający zapach. Wszędzie panował nienaganny po-
rządek. Stephanie zachwyciła się kuchnią – dębowymi szafkami i błyszczą-
cymi kafelkami. Jej uwagę zwrócił też duży, odseparowany od reszty po-
kój, w sam raz do zabawy dla Katie. Dwie sypialnie ze skośnymi sufitami
miały okna wychodzące na trzy strony, olbrzymie szafy i łazienki.
Stephanie rozejrzała się po mniejszej sypialni, po eleganckich tapetach
w różowe kwiatki, i zwróciła się do Katie, która stała przy niej niezwykle
spokojna:
– Chciałabyś, żeby to była twoja sypialnia?
Katie zlustrowała pomieszczenie i potrząsnęła przecząco głową.
– Ale to bardzo ładny pokój.
– Wolę mój – odparła dziewczynka stanowczo.
Stephanie nie upierała się. Będzie wystarczająco dużo czasu, żeby prze-
konać małą. Pokój był przynajmniej dwa razy większy od tego, który zaj-
mowała teraz. Szybko polubi swoje nowe miejsce.
– Wolę nasz dom.
Stephanie westchnęła, lecz nie próbowała przekonywać małej. Ich ma-
leńki domek był dotychczas jedynym mieszkaniem Katie, więc przepro-
wadzka oznaczałaby dla niej olbrzymią zmianę. Było zrozumiałe, że się
buntowała. Stephanie miała przy tym nadzieję, że dziewczynka przyzwy-
czai się szybko, kiedy zobaczy swoje mebelki w nowym pokoju.
Stephanie nabierała pewności, że dom Andersonów byłby niemal bez
zarzutu. Miał wystarczająco dużo miejsca dla całej trójki, a nawet i czwórki,
gdyby zdecydowali się powiększyć rodzinę. Będzie musiała porozmawiać z
Tonym w poniedziałek, jak tylko przyjdzie do biura. Nie, zdecydowała po
namyśle, zadzwoni do niego zaraz po powrocie.
Odrobinę współczuła Andersonom. Muszą być nieźle przyciśnięci fi-
nansowo – myślała w drodze do domu. – Sprzedaż tak wspaniałego domu
na pewno była ostatnią deską ratunku.
Zatrzymała samochód i wysiadła, żeby usunąć rowerek Katie z podjaz-
du.
– Kathleen – beształa ją, wstawiając samochód do garażu – to nie jest
właściwe miejsce dla twoich zabawek.
– Przepraszam, mamusiu.
– Nie rób tego więcej – zmieniła ton na łagodniejszy. – Będę teraz grabić
liście i przycinać krzewy na zimę.
– Mogę ci pomagać?
Pomoc w wykonaniu Katie pozostawiała zawsze wiele do życzenia, ale
Stephanie zgodziła się, wiedząc, jak ważne jest, żeby dziecko czuło się po-
trzebne.
– Możesz zacząć od poszukania twojej łopatki i grabek. Zostawiłaś je,
zdaje się, tydzień temu.
Stos liści rósł systematycznie od godziny, kiedy ulicą nadjechał srebrzy-
sty samochód. Najnowszy model lincolna z obcą rejestracją przyhamował
ostro i stanął na podjeździe. Nietrudno było się domyślić, że za kierownicą
siedział Jordan.
Stephanie zamarła. W pierwszym odruchu chciała zawołać Katie i po-
wiedzieć jej, żeby się schowała. Uświadomiła sobie jednak, że uzyskałaby
odwrotny efekt, opuściła więc grabie i czekała. Nie wiedziała, czego chce
Jordan, ale postanowiła pozbyć się go.
Przyglądał się domkowi, marszcząc ironicznie czarne brwi. Kiedy pod-
szedł bliżej, jego spojrzenie skierowało się na nią.
– Nie jest to miejsce, w którym spodziewałem się ciebie zobaczyć. Ty
przecież chciałaś, zdaje się, mieć luksusowy apartament, najlepiej w No-
wym Jorku.
– Ludzie się zmieniają – odpowiedziała chłodno, z namysłem.
– Właśnie widzę, że się zmieniają – zgodził się spokojnie. – Byłaś uni-
wersyteckim geniuszem matematycznym, a teraz handlujesz nieruchomo-
ściami na prowincji. Stephanie, co się stało?
– Moje plany zostały... przerwane.
– Tak? – wydawał się lekko zdziwiony. – Przekonywałaś mnie kiedyś,
że nic nie jest w stanie ci przeszkodzić. Handel nieruchomościami... – za-
stanawiał się. – To nie najlepsze zajęcie dla kobiety, która nader ceni finan-
sowe bezpieczeństwo.
Stephanie zaczerwieniła się i zacisnęła zęby, żeby nie odpowiedzieć na
zaczepkę.
– Dawało lepsze możliwości niż praca sekretarki – odrzekła siląc się na
spokój. – W tym mieście nawet z dyplomem nie ma się wielkiego wyboru.
– Ale ty nie zrobiłaś dyplomu. Rzuciłaś studia.
Starannie przygotowałeś swoje lekcje, pomyślała.
– Szpiegowałeś mnie. Co wiesz jeszcze?
– Jake McDonald chętnie opowiedział mi co nieco – dodał Jordan w za-
myśleniu. – Dziwię się tylko jednemu. Tyle zawsze mówiłaś, jak ważny jest
dla ciebie ten dyplom, a jednak zrezygnowałaś. Dlaczego?
– Nie muszę ci się tłumaczyć.
– Chyba nie – stwierdził łagodnie. – Wszystko skończyło się dawno
temu. A jednak wczoraj nosiłaś kolczyki ode mnie.
– Naprawdę? – miała już dość udawania, mimo to brnęła dalej. – Zapo-
mniałam, skąd je mam. Czemu zawdzięczam twoją wizytę?
– Nie słuchałaś wczoraj? – zdziwił się. – Stephanie, chcę kupić dom.
Przewodniczący Izby Handlowej twierdzi, że jesteś najlepsza w mieście.
– Słuchaj, nikt nie obraziłby się, gdybyś zignorował jego radę. Nie mu-
sisz...
– Nie chcesz sprzedać mi domu?
– Nie. Nie wiem, dlaczego chcesz właśnie mnie... – urwała, starając się
powstrzymać rumieniec zażenowania, który mógł ją zdradzić.
– Chcę ciebie... – przerwał rozmyślnie, przebiegając oczami jej postać w
dżinsach i swetrze, do którego przylgnęło kilka suchych liści. Stephanie za-
drżała pod jego uważnym wzrokiem, jak gdyby to było fizyczne dotknięcie.
– Chcę ciebie, ponieważ interesuje mnie tylko to, co najlepsze. A taką opinię
ma firma Tony'ego Malone. I chcę ciebie, ponieważ wolałbym, żebyś praco-
wała dla mnie niż przeciwko mnie. Nie jestem głupcem, Stephanie.
– Cóż, tym razem masz pecha – Stephanie schyliła się po grabie i zaczęła
zgarniać liście do worka.
Wyjął worek z jej rąk i trzymał tak, żeby łatwiej było napełniać.
– Co byś powiedziała na to, że rozmawiałem dziś rano z twoim szefem i
że był zachwycony pomysłem, abyś swój czas poświęciła wyłącznie mnie?
Stephanie skończyła z pierwszym workiem i sięgnęła po następny. Od-
dychała szybko i z przykrością uświadamiała sobie, że to nie fizyczny wysi-
łek ją tak wyczerpał.
– Powiedziałabym, że mój narzeczony – starannie podkreśliła słowo –
ufa ci znacznie bardziej niż ja.
– Co to ma wspólnego z zaufaniem? – zdziwił się.
– Porozmawiam z Tonym. Jestem pewna, że zrozumie, dlaczego wolała-
bym nie robić z tobą interesów.
– Zaskoczę cię. Widzisz, Stephanie, to nie chodzi tylko o dom dla mnie.
Zamierzam sprowadzić tutaj sztab złożony z dwudziestu-trzydziestu ludzi,
jak tylko będziemy gotowi do otwarcia fabryki. Większość z nich również
zechce kupić domy. Jeśli więc będę zadowolony z twojej pracy, oczywiście
polecę im ciebie.
– Powiedziałeś o tym Tony'emu? – wyszeptała zaniepokojona.
– Jasne. Wydawał się być zachwycony taką możliwością. Daj spokój,
Stephanie, o co ci chodzi? Chyba nie myślisz, że chcę cię uwieść? Jeśli tak,
to masz wygórowane mniemanie o sobie. Oczywiście, ciągle jesteś ładna,
ale przecież można ci się oprzeć.
To była zamierzona zniewaga i Stephanie z całej siły przygryzła wargi,
żeby nie wybuchnąć. Worek trzasnął pod paznokciami. Sięgnęła po grabie,
a kiedy zwróciła się ponownie do Jordana, potrafiła już panować nad gło-
sem:
– Wynoś się stąd. Zniknij. Nie jesteś już moim mężem, nie muszę więc
znosić takiego traktowania.
Nie słuchał wcale. Utkwił wzrok za jej plecami. Kiedy się odwróciła,
żeby zobaczyć, o co chodzi, ogarnął ją paniczny strach.
Zza domu wychodziła właśnie Katie. Ciągnęła za sobą plastikowe grab-
ki. Szła prosto do matki, ale z wielką ciekawością spoglądała na nieznajo-
mego.
– Znalazłam, mamusiu – oświadczyła i położyła grabki u jej stóp.
– Mamusiu? – powtórzył Jordan w zdumieniu.
Katie nie zwróciła na to uwagi. Patrząc ciągle na Jordana swymi wielki-
mi, uważnymi oczami, powiedziała:
– Ładny samochód. Twój?
– Mój – przytaknął Jordan. – Jak się nazywasz?
– Kathleen Kendall – odpowiedziała wstydliwie, chwytając matkę za
rękę. – Przewieziesz mnie kiedyś?
Stephanie dostrzegła wściekłość na twarzy Jordana. Schyliła się nad
dziewczynką.
– Katie, pobiegnij do Julie i poproś jej mamę, żeby pożyczyła nam jajko
i... i proszek do pieczenia, dobrze? I pośpiesz się!
Katie zdziwiła się, ale pobiegła, szczęśliwa, że może w czymś pomóc.
– Dlaczego ją odesłałaś? – spytał Jordan przez zaciśnięte zęby.
Stephanie odczekała, aż dziewczynka zniknie.
– Ponieważ nikt jeszcze nie przestraszył tego dziecka i nie pozwolę ci
być pierwszym.
– Chciałem tylko z nią porozmawiać.
Stephanie cofnęła się o krok, jakby pragnęła oddalić gniew płonący w
jego oczach.
– Przepraszam, jeśli to był dla ciebie szok.
– Szok? – reześmiał się nerwowo. – Pewnie, że szok! To dlatego zatrzy-
małaś moje nazwisko! Kto jest ojcem twojej córki?
Oskarżenie oszołomiło ją i odebrało mowę.
– Nic dziwnego, że nie chciałaś ze mną pojechać, kiedy dostałem tę pra-
cę. Nic dziwnego, że tak ci się spieszyło z rozwodem.
– Nie – zaprzeczyła słabym, schrypniętym głosem – ona jest twoją cór-
ką.
– Na pewno powiesz mi teraz, że zawiodły pigułki. Co za dziwny zbieg
okoliczności!
– W ostatnim miesiącu przed twoim odejściem byłam tak rozstrojona, że
często zapominałam je brać – przyznała. Przerwała. W najstraszniejszych
snach nie przypuściłaby, że Jordan jej nie uwierzy.
Tym lepiej, pocieszyła się w duchu. Jeśli wątpi, że Katie może być jego
córką, zostawi nas w spokoju.
– Jutro wyjeżdżam – oznajmił sucho. – Muszę załatwić kilka spraw.
Wracam w poniedziałek. Chcę, żebyśmy od razu zaczęli szukać.
– Znajdź innego agenta – poprosiła.
– Jak chcesz, moja droga – uśmiechnął się mściwie. – Oczywiście, jeśli
odmówisz, będę musiał powiedzieć twojemu narzeczonemu parę rzeczy o
tobie. Z pewnością dalej będziesz utrzymywać, że Katie, bo tak się ona na-
zywa, jest moją córką.
– Ona nazywa się Kathleen Anne Kendall – odrzekła Stephanie, specjal-
nie podkreślając nazwisko.
– Trzymaj się dalej tej wersji – twarz Jordana pociemniała – a zmusisz
mnie do wystąpienia na drogę sądową.
– Nie proszę cię o nic! Zostaw tylko mnie i Katie w spokoju!
– Uważaj – ostrzegł – bo możesz dostać więcej, niż się spodziewasz.
Nie dopowiedziana groźba zawisła w powietrzu.
– No więc, Stephanie, dogadamy się? Czy...
Sparaliżowało ją. Miała nadzieję, że kiedy Jordan zobaczy Katie, przej-
dzie mu ochota do współpracy. Tymczasem on chciał posłużyć się dziew-
czynką jako środkiem nacisku przeciwko niej...
Cisza, jak gęsta mgła, otoczyła ich i oblepiła szczelnie. Wreszcie, ze ści-
śniętym do bólu gardłem, Stephanie wykrztusiła:
– Jakiego domu potrzebujesz, Jordanie?
– Naprawdę nie wiem – zastanawiał się. – Myślę, że będziemy musieli
obejrzeć wszystkie, jakie są w mieście. – Wsiadł do lincolna i zatrzasnął
drzwi.
Resztę dnia spędziła jak w malignie. Wiedziała, że skończyła grabić li-
ście, ponieważ worki stały równo przy krawężniku, czekając na wywiezie-
nie.
Późną nocą poddała się. Koszmary, które ją dręczyły, były tak przeraża-
jące, że nie chciałaby ich zaznać nawet za dnia. Zrezygnowała ze snu. Zapa-
rzyła herbatę i usiadła w kuchni, żeby ją wypić. Było to uniwersalne lekar-
stwo matki na wszystkie złe chwile i Stephanie użyła go teraz jak czaro-
dziejskiego napoju. Podobnie czyniła wtedy, kiedy małżeństwo rozsypywa-
ło się jej w rękach.
Znali się przed ślubem jedynie kilka miesięcy. Raz rozbudzona namięt-
ność wybuchała coraz mocniejszym ogniem, ale jej płomienie, zamiast spo-
pielić dzielące ich różnice, tylko je podsycały. Byli oboje tak młodzi, tak nie-
dojrzali, tak samolubni, że nie potrafili uniknąć klęski. Stephanie, jako jedy-
naczka, nigdy nie musiała myśleć o innych. Matka Jordana umarła, kiedy
był jeszcze dzieckiem. Wcześnie nauczył się więc, że jeśli on nie zadba o sie-
bie, nikt mu też nie pomoże.
Teraz widziała wyraźnie skazę, która okazała się zgubna dla ich mał-
żeństwa. Oboje nie uznawali kompromisu. Kiedy ich potrzeby były zgodne,
było im dobrze razem. Tam jednak, gdzie ich ścieżki się rozchodziły, nie
znajdowali nic, co mogłoby je połączyć.
To kulejące małżeństwo trzymało się tylko dzięki ich namiętności. Jedy-
nie w łóżku, i nigdzie indziej, zapominali o egoizmie. Tutaj potrafili wza-
jemnie wspomagać się i ochraniać.
Lecz wysiłek wspólnego życia wiele ich kosztował. Dystans zaczął się
szybko powiększać, kiedy Jordan otrzymał propozycję pracy, która dla nie-
go oznaczała spełnienie pielęgnowanych od dawna marzeń. Dawano mu
szansę działania w debiutującym dopiero przedsiębiorstwie, otwartym na
pomysły i ryzyko.
Dla Stephanie równało się to wyrokowi śmierci. Przedsiębiorstwo po-
wstało w małej mieścinie, setki mil od najbliższego uniwersytetu. Nie mo-
głaby tam skończyć studiów, byłaby tylko żoną Jordana.
Próbowała zatrzymać go przy sobie wszystkimi sposobami. Pozostawa-
ła im jeszcze namiętność, ale i jej wszechpotężna moc stopniowo słabła. W
końcu Jordan nie chciał już z nią być dłużej i odszedł.
Nigdy nie żałowała, że odmówiła podróży w nieznane. Jeżeli nie kochał
mnie na tyle, by wziąć pod uwagę moje pragnienia, myślała jeszcze teraz,
to nawet dziecko nic by nie zmieniło. Martwiliby się we trójkę zamiast we
dwoje, co będzie, jeśli przedsiębiorstwo splajtuje.
Najwidoczniej jednak nie splajtowało, skonstatowała oschle, przypomi-
nając sobie nowiutki samochód Jordana. A jeśli nawet, to najwidoczniej wy-
korzystał szansę i stanął na nogi. Albo może znalazł usłużnego bankiera,
który pożyczył mu pieniądze, żeby mógł efektownie pojawić się w jej mie-
ście.
On jest nie do zdarcia. Jeśli nie będę uważała, zaniepokoiła się, da mi z
pewnością radę. A Katie? Niepokój przeobraził się w paniczny strach. Co
Jordan zrobi z nami teraz, kiedy już wkroczył w nasze życie?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dzień wstał chłodny i nieprzyjemny, idealna pogoda na długie spanie.
Kiedy Stephanie wybiegła do biura, była mocno spóźniona. Miała nadzieję,
że Jordan jej nie wyprzedzi. W sekretariacie zastała jedynie Susan, swoją
koleżankę po fachu. Odetchnęła z ulgą. Susan odłożyła właśnie słuchawkę i
zapisywała coś w notesie.
– Jest Tony? – spytała Stephanie.
– Tak, rozmawia z drugiego aparatu. – W tym momencie telefon roz-
dzwonił się znowu i Susan burknęła niecierpliwie: – To urządzenie chyba
dziś oszalało.
– Co się stało?
– Rzuć okiem na artykuł wstępny – Susan wskazała gazetę. – Wszyscy
w mieście mają od rana domy na sprzedaż.
Stephanie wzięła do ręki gazetę. Nie spieszyła się. I tak wiedziała, co w
niej znajdzie.
Sprzedaż zakładów McDonalda stanowiła wielką sensację dla lokalnej
społeczności. W gazecie były zdjęcia Jake'a McDonalda, Jordana, zakładów.
Z jakichś niepojętych dla Stephanie względów było nawet zdjęcie robota.
Nie zdejmując kurtki usiadła za biurkiem i zaczęła czytać.
Zdążyła przebrnąć przez kilka pierwszych akapitów, kiedy otworzyły
się drzwi Tony'ego.
– Czemu nie rozbierzesz się i nie posiedzisz z nami choć trochę? – Był
wyraźnie poirytowany. – Znowu się spóźniasz.
– Katie nie chciała iść do przedszkola – rzuciła w odpowiedzi, próbując
czytać dalej.
– Katie musi zrozumieć, że jej kaprysy nie są najważniejsze na świecie –
oburzył się Tony.
– Chyba zaczyna łapać przeziębienie.
– To, zdaje się, oznacza, że będziesz chciała wziąć wolne dni, żeby jej
dogadzać? – I nie pozostawiając czasu na odpowiedź, zadał następne pyta-
nie: – Co myślisz o willi Andersonów?
– Tony, jest piękna – na wspomnienie domu irytacja Stephanie zniknęła
jak ręką odjął. – Byłaby dla nas w sam raz.
– Dla nas? – zdumiał się. – Skąd ty chcesz wziąć pieniądze? Ten dom
jest wystawiony za sumę dwa razy większą, niż planowaliśmy wydać.
– Myślałam...
– Co myślałaś? Że wygram na loterii, żebyś mogła żyć jak królowa? Nie,
Stephanie. Sprzedaj go i dołożymy całą prowizję do tego, co już mamy.
Jeszcze jeden cel oszczędzania? Oczywiście, mitygowała się, Tony rów-
nież poświęcał znaczną część swoich zysków na ten kosztowny wydatek.
Jeśli dom ma być ich wspólną własnością, ona też musi się dokładać.
– Myślałam, że go oglądałam z myślą o nas.
– Nie bądź śmieszna – Tony stawał się coraz bardziej opryskliwy. – Pro-
siłem cię, żebyś go oceniła, a nie zakochała się w nim od pierwszego wej-
rzenia. Aha, nie zapomnij zaprowadzić tam dziś Jordana. Może mu się
spodoba. Byłoby nieźle ubić interes bez inwestowania w ogłoszenia. – Za-
mknął z hukiem drzwi.
Susan była mimowolnym świadkiem kłótni. Odwróciła się na krześle i
obserwowała, jak Stephanie próbuje się uspokoić. W końcu rzekła z troską
w głosie:
– Stephanie, dlaczego ty się z nim zadajesz?
– Nikt nie jest doskonały, Susan.
– Racja, ale widziałam takich, którzy byli bliżsi ideału niż Tony Malone.
Dlaczego rujnujesz sobie życie? Może sądzisz, że nie stać cię na nic lepsze-
go?
– Nie porównuję go z nikim.
Susan bąknęła coś pod nosem, a potem spytała:
– Czy wiesz, że przez te wszystkie miesiące, kiedy jesteś zaręczona, nie
słyszałam nigdy, byś powiedziała, że go kochasz?
– Słowa nie są tu potrzebne.
– Czy to ci nic nie mówi? – Po dłuższej chwili milczenia Susan dodała: –
Przez dziesięć lat handluję nieruchomościami w jego biurze i w tym czasie
żadna kobieta nie potraktowała poważnie tego kutwy. Dopiero kiedy ty się
pojawiłaś... Myślę, że on boi się, że...
– Susan, powinnaś zmienić zawód, jeśli czujesz taki pociąg do psycho-
analizy – ucięła szorstko Stephanie. Nie miała dziś najmniejszej ochoty na
roztrząsanie swych spraw osobistych.
– Przepraszam – w głosie Susan nie było wcale skruchy. Zadzwonił tele-
fon, odwróciła się więc, by go odebrać.
Kilka minut później do biura wkroczyła elegancko ubrana kobieta po
pięćdziesiątce. Susan rozmawiała jeszcze, więc mimo iż do niej należało
dziś przyjmowanie klientów, Stephanie wstała z ociąganiem, żeby przywi-
tać damę. Hallie McDonald nigdy nie zaliczała się do grona jej ulubienic.
Nie miała nawet części wdzięku i ciepła, jakim odznaczał się jej mąż.
– Dzień dobry, pani McDonald – starała się wykrzesać z siebie odrobinę
serdeczności. – Chyba nie przychodzi pani kupić domu.
– Nie, Stephanie. Ani też nie planujemy sprzedawać naszego, chociaż
pojawił się w mieście młody człowiek, który wydaje się nim bardzo zainte-
resowany – odpowiedziała, nadając przy tym swemu spojrzeniu wyraz
dziewczęcej niewinności.
A więc Jordan próbuje nabyć nie tylko fabrykę McDonaldów, ale także
ich willę. Stephanie nie była zdziwiona. Spodziewała się, że będzie ją zamę-
czał swymi poszukiwaniami, aż mu się ta zabawa znudzi, a potem albo do-
kładnie sprecyzuje swoje życzenie, albo w ogóle nic u niej nie kupi. Jeśli na-
prawdę potrzebuje domu, będzie się starał tak wszystko zorganizować, by
nie dostała prowizji. A jeśli jednocześnie zaangażuje ją na tyle, żeby pozba-
wić ją innych klientów, zemsta będzie mu się wydawać jeszcze słodsza.
Tony nie dostrzega, w czym rzecz. Widzi tylko dyndającą przed nosem
marchewkę – trzydzieści prowizji w najbliższym czasie. Nie bierze nawet
pod uwagę możliwości blefu. A bez jego pomocy ona nie może walczyć z
Jordanem.
Ale to na razie nie było najważniejsze – miała teraz klientkę.
– Czym mogę służyć, pani McDonald?
– Wpadłam zapytać, czy nie pomogłabyś w tym roku w przygotowa-
niach do Domowych Wizyt?
Stephanie była zaskoczona. Doroczne zwiedzanie kilku najbardziej eks-
kluzywnych domów w mieście było nie tylko imprezą dobroczynną, ale też
jednym z najważniejszych wydarzeń towarzyskich roku i do jego organizo-
wania dopuszczano zwykle najdostojniejsze matrony. Do tej pory udział
Stephanie ograniczał się do kupienia biletu. Dlaczego ja?, zastanawiała się
teraz. Jeżeli pani McDonald zaprasza ją ze względu na pozycję Jordana, to
grubo przecenia jej wartość!
– Co prawda, wszystko odbędzie się dopiero wiosną, ale już teraz czyni-
my wstępne przymiarki. Mamy kłopoty z przekonaniem właścicieli, żeby
udostępnili publiczności swoje domy – pani McDonald z ubolewaniem po-
trząsała głową. – To przecież taki zaszczyt. Nie rozumiem, dlaczego ludzie
wzbraniają się wziąć udział w przedsięwzięciu tak ważnym dla całej spo-
łeczności i naszych podopiecznych.
Ten zaszczyt można sobie darować, pomyślała lekceważąco Stephanie.
To udręka pozwolić pięciuset gapiom włóczyć się po swoim własnym
domu.
– Co miałabym zrobić, pani McDonald? – spytała ostrożnie.
– Rozmawiasz z tyloma ludźmi, którzy mają eleganckie wille – pani
McDonald uśmiechała się promiennie – więc mogłabyś namówić niektó-
rych. Mam tutaj listę...
– Obawiam się, że nie będę w stanie tego zrobić, proszę pani. To kolido-
wałoby z moimi zajęciami.
– Cóż – dama wydawała się zawiedziona, ale szybko pokryła to uśmie-
chem – rozumiem, oczywiście. A tak przy okazji, moja droga, twój mąż nie-
źle sobie u nas poczyna.
– Mój były mąż – sprostowała Stephanie przez zaciśnięte zęby. – Roz-
wiedliśmy się prawie pięć lat temu.
– Pomyliłam się. Przykro mi – zaszczebiotała pani McDonald, ale Ste-
phanie miała wrażenie, że wcale jej nie było przykro. – Szkoda, że nie mo-
żesz nam pomóc, kochanie.
Po jej wyjściu Stephanie popadła w zamyślenie.
– Dlaczego mam poczucie, jakbym była manipulowana bez widocznego
powodu? – zwróciła się w pewnej chwili do Susan. – Pani McDonald wcale
nie wyglądała na zmartwioną, że odmówiłam wykonywania brudnej robo-
ty przy Domowych Wizytach, więc zastanawiam się, o co jej naprawdę cho-
dziło.
Susan popatrywała na nią z zastanowieniem:
– Czy Jordan Kendall był rzeczywiście twoim mężem? Ten Jordan Ken-
dall? – wskazała na gazetę.
– Tak, dawno temu.
– A teraz jesteś zaręczona z Tonym Malone? – Susan pokiwała głową ze
smutkiem. – Co się wyprawia na tym świecie? Jeśli chodzi o panią McDo-
nald, to myślę, że dostała to, czego chciała. – Susan spojrzała na fotografię
Jordana, a potem na Stephanie bawiącą się gazetą. – O ile sobie przypomi-
nam, McDonaldowie mają córkę.
– Oczywiście, że mają. Chodziłam z Tashą do tej samej klasy. Potem
matka posłała ją gdzieś daleko do internatu.
– Widziałaś ją ostatnio?
– Nie. Ona nie przyjeżdża tu często. Ale czemu pytasz?
– Stephanie nie bądź tępa. Oni chronili tę dziewczynę od niemowlęcia,
ponieważ nikt w okolicy nie był wystarczająco dobry dla McDonaldów.
– A teraz zdecydowali, że Jordan mógłby być, i Hallie McDonald przy-
szła sprawdzić, czy on jest do wzięcia? Życzę im szczęścia. Jeżeli zdobędą
Jordana, szybko zobaczą, że nie było o co walczyć.
– Nie byłabym taka pewna – wtrąciła refleksyjnie Susan. – Ma taki szy-
kowny samochód.
Ze swojego gabinetu wyszedł Tony.
– Dajcie gazetę – zażądał. – Cholera, kto wyciął fragment notowań gieł-
dowych?
– Ja – przyznała bez wahania Susan. – Po drugiej stronie jest kupon
zniżkowy na kawę, pięćdziesiąt centów na paczce. Pan tak oszczędza na
utrzymaniu biura. Myślałam, że moje starania będą docenione.
Stephanie nie słuchała. Była zajęta czym innym.
– Tony – powiedziała, kończąc sumować kolumnę cyfr – gdybyśmy
przeznaczyli cały zysk z mojego domu, moglibyśmy się wyrobić.
– Ciągle myślisz, że stać nas na willę Andersonów? Bądź rozsądna. Nie
możesz przecież dokładnie obliczyć, ile dostaniesz. Nie wiadomo, ile bę-
dziemy musieli opuścić z ceny wywoławczej. Nie wydawaj pieniędzy, za-
nim ich nie zdobędziesz. To jedyna sensowna metoda.
– Ale w ten sposób traci się całą radość życia – odezwał się od drzwi ni-
ski, głęboki głos.
Stephanie z niechęcią zastanawiała się, jak długo Jordan tkwił tam i
podsłuchiwał.
– Dzień dobry, panie Kendall. – Tony stał się nagle bardzo serdeczny. –
Właśnie mówiliśmy o domu, który dla pana mógłby się okazać w sam raz.
Stephanie zaraz go panu pokaże.
– Jak zrozumiałem, ona jest nim zachwycona. Idziemy, moja droga?
– Może weźmiemy mój samochód – zaproponowała Stephanie. – Bę-
dziesz mógł się wtedy lepiej rozejrzeć.
– Nie, dziękuję. Pamiętam, jak prowadzisz. Cały czas patrzyłbym tylko
na jezdnię przed nami.
Stephanie postanowiła ignorować jego zaczepki. Jeśli straci panowanie
nad sobą, nie będzie miała szans wyjścia obronną ręką z tej sytuacji.
– Musisz mi jednak przynajmniej powiedzieć, czego naprawdę szukasz.
Inaczej stracimy niepotrzebnie mnóstwo czasu.
– Mamy cały dzień przed sobą.
– Tutaj jest dwieście domów na sprzedaż. Dobrze byłoby wiedzieć, na
przykład... na przykład, ile potrzebujesz sypialni.
– A ile byś mi poleciła? Potrafię spać tylko w jednej naraz.
– To znaczy, że dom byłby wyłącznie dla ciebie?
– Gdybyś spytała mnie o to, jak tylko tu przyjechałem, odpowiedział-
bym, że nie mam rodziny. Teraz moglibyśmy posprzeczać się o to, więc
wolę milczeć.
– Czy chcesz mieć oddzielną jadalnię? Kominek? Saunę? Patio? – Ste-
phanie usilnie brnęła dalej, aby uniknąć drażliwego tematu.
– Tak.
– Wszystko?
– To, oczywiście, zależy od domu. Skąd zaczynamy? – włączył silnik.
W ten sposób można rozmawiać bez końca, zżymała się. Z minuty na
minutę nabierała pewności, że Jordan specjalnie nadużywa jej czasu.
Dwa pierwsze domy zostały zdyskwalifikowane bez wysiadania z sa-
mochodu. Kiedy przejeżdżali, ledwie zwalniając, obok trzeciego, Stephanie
zaprotestowała.
– Skąd możesz wiedzieć, że ci się nie podoba? Nawet nie spojrzałeś.
– Po co tracić czas? Nie podoba mi się okolica. Mogłabyś mnie trakto-
wać poważniej – przeszedł nagle do ataku. – Nie pozbędziesz się mnie, po-
kazując każdą ruderę w mieście.
– Ten dom nie jest ruderą – oburzyła się. – Nie da się tego stwierdzić...
– A może ty specjalnie chcesz przedłużyć wspólnie spędzany czas. Nie
miałem pojęcia, że jeszcze ci na tym zależy, moja droga!
– Skręć w lewo. – Stephanie nie dawała poznać po sobie, że poczuła się
dotknięta. Nie mogła zachęcać go do dalszych napaści.
– Następny raj dla majsterkowicza? Jeśli tak, to oszczędź mi go. Stepha-
nie, ja szukam domu ze snów, a nie z koszmarów.
– A stać cię na taki dom? One nie są tanie, nawet w tym miasteczku. Nie
chcę tracić czasu i pokazywać ci czegoś, czego nie będziesz mógł kupić.
– Masz rację. Ale proszę cię, nie zamartwiaj się o moje finanse. Sam po-
trafię doskonale spędzać bezsenne noce na kombinowaniu, skąd wziąć for-
sę.
Znowu mnie upokorzył, myślała z wściekłością. Brak pieniędzy nigdy
nie spędzał mu snu z powiek. To ja musiałam zawsze drżeć z obawy, czym
opłacimy najbliższy czynsz. Sen mogła mu zakłócić tylko praca. Albo mi-
łość...
Jordan zatrzymał samochód na poboczu i obserwował ją uważnie.
– Myślisz o Tonym?
– Dlaczego pytasz? I dlaczego stoimy?
– Pytam, ponieważ się zaczerwieniłaś. A stoimy, ponieważ nie powie-
działaś, dokąd jechać dalej.
Nie kuś mnie, broniła się w duchu. Spojrzała w kierunku domu, który
zamierzała mu pokazać, i zmieniła decyzję. Nie wydaje się, by Jordan pod-
chodził dziś poważnie do sprawy. Równie dobrze może zacząć od najdroż-
szych ofert.
– Wiesz, gdzie mieszkają McDonaldowie, prawda? Pojedź w tamtym
kierunku, a ja powiem, gdzie skręcić.
Najgorsze, rozważała w trakcie jazdy, że Jordana prawdopodobnie by-
łoby stać na kupno domu Andersonów. Może pewnie od ręki załatwić ze
swoim bankierem przy kawie kwotę, którą oboje z Tonym wyskrobaliby
kosztem największych wyrzeczeń. To nie fair. Jemu potrzebny jest tylko
dach nad głową. Nie zależy mu ani na architekturze, ani na wystroju wnę-
trza, byleby tylko miał ciepło i wygodnie. Dom Andersonów dla niego to
marnotrawstwo.
– Nie wiedziałem, że obok McDonaldów są jakieś slumsy.
– Poczekaj z komentarzami, aż zobaczysz.
Wzdłuż szerokiej alei ciągnęły się wille, odgrodzone od ulicznego hała-
su starymi, rozłożystymi drzewami. Jaskrawe liście osypywały się na zie-
mię. Słońce przedarło się już przez poranną szarość i dzień nabierał blasku.
– Wiesz – rzucił Jordan mimochodem – cały weekend myślałem o twojej
córce.
– Skręć w prawo – Stephanie z trudem opanowała zdenerwowanie.
– Z początku sądziłem, że jej ojcem mógłby być Tony – samochód poko-
nał zakręt bez wysiłku, niemal nie zwalniając. – Ale najwyraźniej nie jest.
Nie wygląda na prawdziwego mężczyznę ten twój narzeczony.
– Tak? – zatkało ją. – Jeśli chcesz wiedzieć, ojcem potrafi być każdy.
Dużo trudniej zostać tatą.
– Więc nawet ty przyznajesz, że Tony nie jest w tym najlepszy? – Jordan
wpadł w doskonały humor.
– Nie to miałam na myśli – ucięła krótko.
– Gdzie on ci kupił zaręczynowy pierścionek? W kawiarnianym auto-
macie z gumą do żucia?
– Brylant jest bardzo dobrej jakości – broniła się.
– O, jest nawet brylant? Przykro mi, że nie mam przy sobie mikroskopu.
– Proszę cię, nie czepiaj się Tony'ego. Jeśli pamiętasz, ty nie ofiarowałeś
mi z okazji zaręczyn żadnego pierścionka.
– Gdybym ci ofiarował, nikt nie musiałby domyślać się w nim brylantu.
– To nie ulega wątpliwości. Jesteśmy na miejscu.
Lincoln zatrzymał się na podjeździe. Jordan, ciągle jeszcze z rękami na
kierownicy, studiował uważnie willę Andersonów.
– To ta, o której myślicie z Tonym?
W jego głosie Stephanie usłyszała nutę zastanowienia. Jeżeli Jordan,
przyszło jej na myśl, zechce kupić ten dom tylko po to, żeby zrobić jej na
złość, niech kupuje. Niech ta uciążliwa sytuacja skończy się jak najszybciej.
Przynajmniej więcej nie będzie musiała go widywać. Może nawet opłaci się
wtedy poświęcić swoje marzenie.
– Zastanawiam się – odpowiedziała, starannie udając obojętność. – Jest
piękny i chciałabym w nim mieszkać. Ale oczywiście nasi klienci mają
pierwszeństwo.
– Rozumiem – odrzekł lakonicznie, Stephanie miała jednak wrażenie, że
nareszcie był naprawdę zainteresowany.
Ręka jej drżała, kiedy wsuwała klucz w zamek. Tak chciała teraz, żeby
Jordanowi dom się spodobał...
Przemierzał pokoje w skupieniu. Stephanie trzymała się z boku, żeby
nie przeszkadzać. Próbowała trzymać swą wyobraźnię na wodzy, ale bez-
skutecznie. Zdawało się jej, że mieszka tutaj. Widziała swoje meble w salo-
nie, zabawki Katie w bawialni, rzeczy swoje i Tony'ego w ich sypialni z po-
chyłym sufitem...
Po chwili pojawił się Jordan, kręcąc z powątpiewaniem głową.
– Nie pojmuję – zlustrował uważnie urządzenie kuchni i rozejrzał się
jeszcze raz dookoła. – Nie pojmuję, co jest tutaj tak wspaniałego?
– To ładny dom. I ma to wszystko, czego chciałeś – kominek, patio, ja-
dalnię. Jeśli nie podoba ci się, bo brak mu sauny, to...
– Nie chodzi...
–...pamiętaj, że zaledwie ze dwa domy w mieście ją mają, że jeden z nich
należy do McDonaldów i że, jak wiem z dobrze poinformowanego źródła,
nie jest on na sprzedaż.
– Nie chodzi o saunę. Nie ma tu na przykład porządnej jadalni – wyja-
śnił rzeczowo. – To tylko przestrzeń komunikacyjna pomiędzy kuchnią a
tylnym wejściem. Postawili tu stół z krzesłami i już.
Stephanie widziała stół ze swojego miejsca. Otworzyła już usta, żeby za-
oponować, ale rozmyśliła się, podeszła od strony drzwi wejściowych i spoj-
rzała jeszcze raz.
– Masz rację – przyznała zaskoczona, że tak łatwo spostrzegł to, co
umknęło jej uwagi. – Ten pokój zawsze podobał mi się mniej od innych. Te-
raz już wiem dlaczego. Człowiek stale potyka się w nim o meble.
– Musi jednak być tu coś atrakcyjnego – Jordan nie dawał za wygraną. –
Zacznij wreszcie swoje zawodowe zachwalanie.
– Przede wszystkim kuchnia – zreflektowała się Stephanie. – Dębowe
szafki wraz z całym wyposażeniem stwarzają komfortowe wręcz warunki
do zorganizowanej i wydajnej pracy.
– I co jeszcze?
– Bawialnia. Idealna dla dzieci... – przerwała zdając sobie sprawę, że w
najmniejszym stopniu nie obchodziły go te sprawy.
– Jest źle położona – ku jej zdziwieniu Jordan wykazał jednak zaintere-
sowanie.
– Znajduje się na uboczu. Co masz na myśli?
– Bawialnia powinna być blisko kuchni. Gdzie twoja pociecha przebywa
najczęściej?
– W salonie.
– Właśnie – przytaknął Jordan. – Jesteś nierozumna, jeśli myślisz, że bę-
dzie siedzieć sama, gdy reszta rodziny przebywa na drugim końcu domu.
W rezultacie masz jeden zmarnowany pokój.
– Czy rzeczywiście nic ci się tutaj nie podoba?
– Niewiele. Co masz następnego na liście?
Kiedy ich samochód mknął już ulicą, Jordan obejrzał się na dom Ander-
sonów.
– Możesz go sobie wziąć z moim błogosławieństwem. Oczywiście, jeśli
twój ukochany zechce sypnąć groszem.
– Tony jest ostrożny z wydawaniem pieniędzy – jego zawoalowane szy-
derstwo dosięgło Stephanie. – Nie tak jak inni, którzy wydają wszystko bez
opamiętania, by potem głodować do najbliższej wypłaty. Ostrożność zabez-
piecza przed nieprzewidzianymi nieszczęściami, zapewnia poczucie bez-
pieczeństwa i...
–... i nudę. Swoją drogą, to zdumiewające.
– Co takiego?
– Że wybrałaś na drugiego męża kogoś tak różnego ode mnie – powie-
dział ze spokojem. – Wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że
jestem nudny.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Budzik zadzwonił przeraźliwie i Stephanie podskoczyła w łóżku, jak
gdyby obok zawyła syrena. To niemożliwe, to nie może być już ranek, jęk-
nęła w duchu. Myliła się. Oczekiwał ją kolejny dzień, kolejne domy, które
Jordan miał oglądać i odrzucać, być może kolejny klient stracony wskutek
tej bezsensownej bieganiny.
– Gdybym ci pokazała Buckingham Palace, też by ci się nie podobał –
powiedziała mu wczoraj po południu w bezsilnej złości.
– Nie jestem pewny. Zawsze chciałem mieszkać w zamku.
W zamku, wspominała z irytacją wczorajszy dialog. Długo będziesz go
szukał w tym miasteczku.
Tarła wściekle oczy, które piekły ją i łzawiły od niedostatku snu. Wy-
schło jej w gardle, a głowę miała obolałą. Piękne dzięki, Katie, pomyślała.
Nie tylko złapałaś katar w przedszkolu, ale sprezentowałaś go mnie. Z de-
terminacją odrzuciła kołdrę.
Nawet łyk wody drażnił jej przełyk. Myjąc się kichała bez przerwy, a z
lustra patrzyły na nią zaczerwienione, błyszczące gorączką oczy. Nie dam
rady zmagać się dziś z Jordanem, stwierdziła. Nie sprzedałabym mu nawet
chustki do nosa, nie mówiąc o domu. Zmierzyła temperaturę, westchnęła i
poszła zadzwonić do biura, że jest chora. Głowa jej pękała, kiedy wracała
do łóżka.
Godzinę później do sypialni wsunęła się rozespana Katie z nieodłączną
szmacianą lalką.
– Nie idziesz dziś do pracy, mamusiu? – spytała grzecznie.
– Nie, kochanie. Jestem chora.
Katie zmarszczyła czoło w zamyśleniu. Potem poprawiła poduszkę, wy-
gładziła fałdy prześcieradła i otuliła ją kołdrą.
– Śpij, mamusiu – poradziła.
Stephanie przeklinała dzień, w którym zrezygnowała z zainstalowania
telefonu przy łóżku. Odległość do salonu wydawała się jej nie do pokona-
nia, chociaż wiedziała, musi zawiadomić teraz matkę. Zadzwonię za chwi-
lę, postanowiła.
– Zamknę drzwi. Nikt cię nie będzie niepokoił – oznajmiła Katie, wy-
chodząc na paluszkach.
– Dobrze, córeczko. A jeśli ktoś zadzwoni, powiedz, że umieram i żeby
mi nie przeszkadzano. – Zdążyła jeszcze pomyśleć, że mała zaczyna trosz-
czyć się o innych, i zapadła w niebyt.
Cztery lata matczynego doświadczenia wzięły jednak górę. Kiedy roz-
legł się ostry brzęk, wyskoczyła natychmiast z łóżka i znalazła się w poło-
wie sąsiedniego pokoju, zanim zdążyła otworzyć szerzej oczy. Przerażona
stanęła w drzwiach kuchni.
– Kathleen! – krzyknęła gniewnie i dziecko w tym momencie wybuch-
nęło płaczem.
Dziewczynka stała pośrodku kuchni, od stóp do głów obsypana mąką, i
tylko na policzkach widniały czyste smużki wyżłobione przez łzy. Spod
warstwy mąki wyzierał czerwony szlafroczek i na wpół splątane kucyki.
Była boso, a nie dalej niż dziesięć centymetrów od jej paluszków leżała roz-
trzaskana butelka syropu klonowego.
– Na miłość boską, Katie, nie ruszaj się! – krzyknęła w panice, przedzie-
rając się przez zrujnowaną podłogę i wyciągając córkę z kleistej mazi.
Dziewczynka rozpaczała coraz głośniej w obawie przed konsekwencja-
mi. Matka posadziła ją na stole i uważnie obejrzała stopki. Odłamki szkła
nie wyrządziły żadnej szkody. Stephanie odetchnęła z ulgą i dopiero wtedy
popatrzyła groźnie na córkę.
– Kathleen, coś ty tutaj narobiła!
– Przygotowywałam śniadanie dla ciebie – wychlipała dziewczynka.
Obawa o Katie sprawiła, że ból głowy ustąpił na chwilę, teraz jednak
nasilił się znowu. Stephanie bezradnie przyglądała się zdewastowanej
kuchni.
Syrop zrobił największe spustoszenie, ale nie tylko on. Jajko spadło i
rozmazało się na podłodze, obok zlewu widniała kałuża soku pomarańczo-
wego, a nad wszystkim unosił się delikatny mączny pył.
– Naleśniki? – domyśliła się Stephanie.
– Widziałam, jak robisz – ochoczo przytaknęła Katie, zadowolona, że
matka pojęła ją w mig.
Powinna była przewidzieć, że zdarzy się coś w tym rodzaju. W końcu,
dla małej był to zwykły dzień zabawy.
– Zadzwonisz do babci i zapytasz, czy będziesz mogła spędzić u niej
dzień, dobrze?
– Kocham cię, mamusiu – Katie znowu się nachmurzyła.
Gniew Stephanie stopniał. Przecież dziewczynka chciała jak najlepiej.
Całe szczęście, że nie eksperymentowała z kawą i jajecznicą!
– Ja ciebie też kocham. Ale dziś jestem chora. Zadzwoń, proszę, do bab-
ci, a ja trochę posprzątam.
– Nie chcę do babci – broniła się Katie. Siąkając nosem i powłócząc no-
gami poszła jednak w stronę telefonu. Po policzkach spływały jej dwie
wielkie łzy.
Stephanie zabrała się do porządkowania kuchni. Obok zlewu zauważy-
ła nienagannie zastawioną tacę – talerzyki, srebrne sztućce, serwetka...
Zdjęcie czerwonej róży, wycięte z ilustrowanego pisma, spoczywało przy
filiżance na kawę. Dobrze, że nie udało się jej dokończyć śniadania, pomy-
ślała z ulgą.
Zdążyła powyjmować szkło z kałuży syropu, kiedy u drzwi odezwał się
dzwonek. Dzięki Bogu, westchnęła z ulgą, babcia serio potraktowała tele-
fon Katie, przychodząc tak szybko. Może posiedzi tu chwilę i o mnie też
nieco zadba.
W drzwiach znowu pojawiła się Katie. Ciągle paradowała w szlafroczku
i boso.
– Ubierz się szybko, żeby babcia mogła cię wziąć ze sobą.
– Babci nie ma – odparła zachwycona dziewczynka.
– To kto... – Stephanie urwała nagle. Szorując na klęczkach podłogę,
znajdowała się na poziomie oczu dziecka. Niespodziewanie obok bosych
stopek pojawiła się para wielkich, czarnych skórzanych butów.
Jej wzrok powędrował z ociąganiem w górę, wzdłuż szarych spodni,
granatowej marynarki, jedwabnego krawata w paski...
– Witaj, Jordanie – rzekła niepewnie.
Była załamana. Coś ty zrobiła, moja droga córko, rozpaczała w duchu.
Gdyby zapukał Kuba Rozpruwacz i chciał pożyczyć nóż do mięsa, zaprosi-
łabyś go z pewnością, żeby sobie wybrał najostrzejszy.
Nie miała najmniejszych wątpliwości, że nigdy jeszcze nie wyglądała
gorzej – podkrążone i zapuchnięte oczy, matowe włosy w nieładzie, zno-
szona koszula nocna, do tego ubabrana po łokcie w syropie i mące.
– Katie była głodna, więc postanowiła przygotować śniadanie – wy-
krztusiła wreszcie.
– Jest jedenasta – Jordan bezlitośnie wskazywał na zegarek. – Sądzę, że
do tej pory mogłaś nakarmić ją sama. Ona wygląda jak zapomniany przez
wszystkich podrzutek.
Katie przyglądała im się uważnie. Na jej czole pojawiła się zmarszczka
zastanowienia. Stephanie pragnęła pomóc dziewczynce, ale nie potrafiła się
zdobyć na wyjaśnienia.
– I pomyśleć – cedził słowa Jordan – że ona tak cię chroni, a ty najwy-
raźniej w ogóle o nią nie dbasz.
– Chroni? – Stephanie nie rozumiała, o co chodzi.
– Tak. Rano powiedziała mi, żebym ci nie przeszkadzał, i odwiesiła słu-
chawkę.
– A, więc dzwoniłeś.
– Powiedzieli mi w biurze, że jesteś chora. Trudno mi było w to uwie-
rzyć, wpadłem więc, żeby się upewnić, czy przypadkiem nie ukrywasz się
przede mną. Muszę przyznać, że nie wyglądasz na okaz zdrowia.
– Masz dwa punkty za spostrzegawczość – podniosła się chwiejnie na
nogi, spłukała z dłoni syrop i sięgnęła po następną ścierkę.
Nagle pokój zawirował. Wyciągnęła ręce, żeby się podeprzeć, ale trafiła
w próżnię. Wszystko wokół poczerwieniało. Zaraz zemdleję, przeraziła się,
a on nigdy nie uwierzy, że nie zrobiłam tego specjalnie.
Otoczył ją ramieniem jak stalową obręczą. Chciała się wyswobodzić, ale
nie miała siły.
– Przepraszam – powiedziała, gdy tylko zawrót głowy zaczął ustępo-
wać. – Chyba wstałam zbyt szybko. Dziękuję. Byłoby okropnie, gdybym
uderzyła o kuchenkę. – Wiedziała, że mówi nieskładnie, ale nie potrafiła
przerwać tej paplaniny.
– Masz gorączkę – przytrzymał ją mocniej, kiedy próbowała się odsu-
nąć. – Cała płoniesz.
– Brawo. Mówiłam ci przecież, że jestem chora. Katie, czy rozmawiałaś
z babcią?
– Nie chcę iść do babci – Katie potrząsnęła głową przecząco i wyjęła pa-
lec z buzi.
– Ale musisz. Jordanie, puść mnie. Już mi lepiej.
– Twoje miejsce jest w łóżku – zaoponował. Ciągłe trzymał ją mocno w
ramionach.
– Wspaniały pomysł. Dlaczego więc nie pozwolisz mi się położyć?
Nie odpowiedział, tylko wziął ją na ręce i skierował się w stronę sypial-
ni.
– Ciągle jeszcze nie ważysz tyle, żeby mi to sprawiało kłopot.
Zaschło jej w gardle. Wspomnienie czasów, kiedy nosił ją często w ten
sposób, spowodowało, że oddychała szybciej. Zapach wody po goleniu
przywodził na myśl dawne chwile czułych pieszczot i miłości. Stephanie,
nie szalej, przywołała się do porządku.
Ułożył ją ostrożnie i chwilę stał pochylony nad jej wielkim łóżkiem.
Przez moment miała wrażenie, że dostrzegła w jego spojrzeniu odrobinę
ciepła. Potem sprawnie i fachowo poprawił kołdrę, a oczy przybrały na po-
wrót wyraz lodowatej obojętności.
To było tylko przewidzenie, przekonywała się. Twoje głupie, śmieszne
przewidzenie.
– Zawiozę Katie do rodziców – zaofiarował się Jordan.
Stephanie przygryzła wargi. Nie miała ochoty przyjmować od niego ko-
lejnej przysługi, ale jednocześnie wybawiłby ją w ten sposób z prawdziwe-
go kłopotu. Z pewnością nie wstałaby teraz z łóżka.
– Dziękuję – powiedziała sztywno.
– Nie chodzi wcale o ciebie. Chcę, żeby ktoś zaopiekował się Katie – od-
parł szybko i wyszedł z pokoju.
Po kilku minutach wpadła Katie.
– Pojadę jego samochodem – oznajmiła.
– Tak, kochanie. Wiem – uniosła się z wysiłkiem, żeby zapiąć jej guzik.
– Kto to jest?
Otóż i problem! Stephanie zamyśliła się głęboko. Nie mogła powiedzieć
o nim: „pan Kendall”, a Jordan z pewnością nie chciałby zostać nazwany
tatą, jakkolwiek była to najczystsza prawda.
– Dlaczego sama go o to nie spytasz? – odrzekła w końcu. Był to jedyny
uczciwy sposób przekazania inicjatywy w jego ręce. W końcu to on musiał
się zdeklarować.
Katie zastanawiała się przez chwilę, po czym pocałowała matkę na po-
żegnanie.
Stephanie z rozkoszą przytuliła się znów do poduszki, ale nie dane jej
było zaznać spokoju. Niedługo potem wrócił Jordan ze wspaniale parują-
cym kubkiem, wysoką szklanką pomarańczowego soku i aspiryną.
– To tylko zupa z puszki, ale pomoże ci na gardło – rzucił szorstko. –
Prześpij się trochę. – Znikł, zanim mogła mu podziękować.
Kiedy się obudziła, było już ciemno. Leżała chwilę bez ruchu, żeby
oprzytomnieć. Potem przeciągnęła się i stwierdziła, że ból mięśni oraz
odrętwienie ustąpiły. Od lat nie przespałam całego dnia, uświadomiła sobie
z niejakim poczuciem winy. Głowa nie była jeszcze całkiem w porządku,
ale dojmujące kłucie przeszło. Czuła się prawie jak ludzka istota.
Wysunęła się spod kołdry i ostrożnie spróbowała wstać. Po zawrotach
nie było śladu, a mocny, gorący prysznic i świeża piżama postawiły ją cał-
kowicie na nogi.
Zaczął jej doskwierać głód. W lodówce znalazła resztkę zupy, postawiła
więc rondelek na ogniu, żeby ją odgrzać. Podłoga w kuchni błyszczała czy-
stością. Poczuła wdzięczność do Jordana, że usunął ten bałagan.
Postanowiła zadzwonić do matki i poprosić, żeby przywiozła Katie. Po-
tem wypije jeszcze jedną filiżankę zupy, poogląda telewizję i położy się tak
wcześnie, jak tylko dziewczynka jej na to pozwoli.
Wspaniały plan – telewizja i wcześnie do łóżka! Stephanie uśmiechnęła
się do siebie. – Starzejesz się, moja droga – powiedziała głośno, wykręcając
numer rodziców. Zaskoczył ją chrapliwy dźwięk, jaki wydała.
– Masz okropny głos – Anne była przerażona.
– I tak jest dużo lepiej niż rano. Mogę już zająć się Katie, jeśli zechciała-
byś ją dostarczyć.
W słuchawce zapanowała cisza. Dopiero po chwili matka odpowiedzia-
ła wolno:
– Katie nie ma tutaj.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Stephanie wsparła się o krawędź
stołu, porażona strachem. Może tata zabrał ją ze sobą, zgadywała gorączko-
wo, albo bawi się z dziećmi na dworze...
– Nie widziałam jej cały dzień. Ty... Ty nie posłałaś jej do nas samej,
prawda? – w głosie Anny wibrowało przerażenie.
– Oczywiście, że nie. Jordan miał ją podrzucić.
– Poszłam z przyjaciółkami na obiad. Ale nie było mnie tylko przez
chwilę, a później siedziałam cały czas w domu...
– W porządku, mamo. Skąd mogłaś wiedzieć? – Stephanie pocieszała
matkę i tylko to sprawiło, że sama nie wybuchnęła płaczem.
Ty idiotko, oskarżała się, jak mogłaś mu uwierzyć? Co on zrobił, dokąd
zabrał Katie? Na razie jednak nie było sensu wciągać matki we własne kło-
poty.
– Pojechali do ciebie właśnie w porze obiadowej. Mogli cię akurat nie
zastać i...
– Czy mam przyjść?
– Nie, nie trzeba. – Stephanie wolała być sama. Cokolwiek uczyniłby
Jordan, uspokajała się, nie skrzywdzi przecież Katie. A może jednak? Chy-
ba trzeba zadzwonić na policję... Wzdrygnęła się na samą myśl o tym.
Światła samochodu prześlizgnęły się po ścianie domu. Stephanie odsu-
nęła firankę i ogarnęła ją fala ulgi, gdy rozpoznała lincolna. Wzruszenie
było tak silne, że omal nie osunęła się na ziemię. Patrzyła, jak otworzyły się
drzwi i na zewnątrz wygramoliła się Katie.
– Już wszystko w porządku – powiedziała do słuchawki. – Właśnie ją
przywiózł. – Pożegnała się pośpiesznie i popędziła do frontowego wejścia.
Uklękła na wycieraczce i Katie wpadła jej w ramiona. Stephanie była
szczęśliwa, że może tulić do siebie ten mały kłębek sprężonej energii. Do-
piero teraz uświadomiła sobie w pełni, czym jest dla niej córka.
– Bawiliśmy się w parku i karmiliśmy wiewiórki, i patrzyliśmy, jak gra-
ją w piłkę – słowa padały tak szybko, że zlewały się w trudną do zrozumie-
nia całość.
– Wiewiórki grały w piłkę? – dziwiła się Stephanie oszołomiona kaska-
dą słów.
– Coś ty, głupia? Piłkarze. I gęś prawie mnie uszczypnęła, i widzieliśmy
zamek, i tata huśtał mnie wysoko na huśtawce, wyżej niż chmury.
Więc teraz jest tatą. Łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu. Poczuła, że w
tym momencie stało się coś bardzo ważnego, że nieodwracalnie odpłynął w
przeszłość ten pierwszy okres życia Katie, kiedy była małym dzieckiem.
– I jedliśmy hamburgery, i przyniosłam ci kwiatek, bo jesteś chora –
ostrożnie wręczyła długą różę.
– Nie powinieneś był... – strofowała Jordana bez przekonania.
– To ona wybrała różę. Ja nie miałem zamiaru – wzruszył ramionami.
– I zobacz, co tata mi kupił. Tato, gdzie jest Miranda Panda?
– Ciągle w samochodzie – odparł Jordan poważnie. – Pamiętasz? Mieli-
śmy ją przynieść, jak będziemy pewni, że mama nie śpi.
– To idź i przynieś!
– Kathleen! – zaprotestowała Stephanie. – Gdzie są twoje maniery?
– Poproszę? – Katie zwróciła buzię w kierunku Jordana, który stał wy-
czekująco.
– Tak jest lepiej, groszku – pochwalił i poszedł do samochodu.
Zarówno przezwisko, jak głęboki, łagodny ton jego głosu zaniepokoiły
Stephanie. Matka miała jednak rację, doszła do wniosku. Całkowicie zmie-
nił zdanie o Katie.
Wrócił po chwili z olbrzymim misiem. Katie chwyciła niedźwiadka, któ-
ry był wyższy od niej, i powlokła go do siebie, szczebiocząc bez przerwy.
W salonie zaległa nagle kłopotliwa cisza. Stephanie poczuła, że ból gło-
wy wraca.
– Nie wiem, jak ci dziękować za dzisiejszą opiekę – powiedziała wresz-
cie. – Widać, że Katie dobrze się bawiła.
– Ja też – odpowiedź brzmiała sucho, beznamiętnie. Stephanie zapra-
gnęła, żeby sobie poszedł. Przyłożyła dłoń do czoła, żeby ukoić wzmagają-
cy się ból.
– Jadłaś coś?
Zapomniała o rondelku na kuchni. Zaprzeczyła, ale po chwili pożało-
wała tego. Jordan bez słowa udał się do kuchni.
– To musi być strasznie nudne dla ciebie – próbowała żartować – opieka
nad dzieckiem i chorą...
– Nic z tych rzezy. Po prostu muszę cię przywrócić do formy, ponieważ
dziś znalazłem dom, który chcę kupić.
– Który?
– Ach, żaden z tych, co mi pokazywałaś. Jutro powinnaś się tym zająć.
– Tak? A skąd wiesz, że jest na sprzedaż? Jasnowidzenie?
– Wszystko jest na sprzedaż za odpowiednią cenę. Poza tym stoi pusty, i
to najwyraźniej od dłuższego czasu.
W drzwiach pokoju stanęła Katie. Miała już na sobie piżamę w kaczusz-
ki. Stephanie zdumiała się do tego stopnia, że omal nie wypuściła kubka z
rąk. Czyżby to była ta sama dziewczynka, która co wieczór staczała bitwy,
żeby nie iść do łóżka, która zawsze się upierała, że zegar jest zepsuty?
– Chce mi się spać – ziewnęła. – Dobranoc, mamo, dobranoc, tato. Przy-
kryjecie mnie?
Stephanie dokończyła zupę. Czuła się samotnie, siedząc tak w salonie i
słuchając opadającej, to znów wznoszącej się melodii głosu Jordana, który
czytał bajkę. Nareszcie światło u Katie zgasło i Jordan pojawił się znowu.
Wyciągnął się z westchnieniem w fotelu.
– Teraz wiem, dlaczego potrzebowałaś dziś pomocy – stwierdził ziewa-
jąc. – Ona potrafi dać nieźle w kość.
– Rozumiem, że pogodziłeś się ze swoim ojcostwem – zapytała ostroż-
nie Stephanie.
– Przyznasz chyba, że miałem prawo przeżyć wstrząs. Ale już oswoiłem
się z myślą, że Katie jest moją córką – jego granatowe oczy promieniały, a w
głosie nie było najmniejszej nuty żalu.
– Zdaje się, że spędziliście wspaniały dzień – Stephanie z roztargnie-
niem okręcała swój kasztanowy lok wokół palca. – Nie wyobrażaj sobie jed-
nak zbyt wiele, ponieważ uważam, że najlepiej będzie, jeśli wszystko pozo-
stanie tak jak do tej pory.
– Najlepiej dla kogo?
– Cóż, nie mam zamiaru niczego zmieniać.
– A jak ci się wydaje, jakie zmiany ja mogę mieć na myśli? Na pewno
nie chcę wracać do punktu, w którym się rozstaliśmy. Mam wystarczająco
dużo kłopotów, żeby jeszcze dodawać do nich ciebie.
Spodziewała się czegoś w tym rodzaju, ale mimo to odpowiedź była bo-
lesna.
– Ty przecież masz zamiar wyjść za mąż – ciągnął dalej. – To już ozna-
cza wielką zmianę dla wszystkich, szczególnie dla Katie. Pragnąłbym tylko
móc ją zobaczyć od czasu do czasu. Nie żądam chyba zbyt wiele?
Stephanie milczała. Z pewnością nie mogła mu zabronić widywania
dziecka. Narobiłaby sobie tylko kłopotów, gdyby odmówiła.
– Nie musisz więc tkwić tutaj, kiedy ona jest w łóżku – zakonkludowała.
– Poczekam, aż uśnie na dobre, żeby ci nie przeszkadzała – Jordan od-
rzucił głowę do tyłu i zamknął oczy. Długo trwał tak bez słowa, w końcu
odezwał się jednak:
– Będę jutro bardzo zajęty w fabryce, więc sama musisz popracować
nad domem.
– Ach tak, zapomniałam o domu. Gdzie znalazłeś tę chatkę ze snów?
– To nie jest chatka – obruszył się – ale raczej zamek. Czy mówi ci coś
nazwa Whiteoaks?
– Chyba żartujesz! – Stephanie roześmiała się. – To gmaszysko pośród
chwastów, zdziczałych krzewów i uschniętych drzew?
– Tak – potwierdził. – Ten dom z wieżyczką, piękną dachówką i kutą
bramą wjazdową.
– Jest opuszczony od lat. To część masy spadkowej, a spadkobiercy nie
mogą dojść ze sobą do porozumienia. Nie jest na sprzedaż.
– Jesteś zbyt skromna, moja droga – uśmiechnął się. – Mam pewność, że
potrafisz namówić właścicieli, by się zastanowili.
– Nie bądź śmieszny, Jordanie!
– Muszę się przespać – ziewnął, przeciągnął się i wstał. – Jutro mam
spotkanie z moim adwokatem – mówił dalej jakby do siebie. – Bardzo je-
stem ciekaw, czego się dowiedział.
– Tak? – Stephanie zdziwiła się, że tak proste na pozór zdanie zaniepo-
koiło ją do tego stopnia.
– Tak. Zleciłem mu drobne poszukiwania. Jak pewnie pamiętasz, moja
droga, nasze dokumenty rozwodowe zawierały oświadczenie, że nie mamy
dzieci. Skłamałaś przed sądem i mogą powstać z tego najrozmaitsze kom-
plikacje – mówił teraz jedwabiście uprzejmym głosem. – Krzywoprzysię-
stwo to paskudna rzecz.
– Nie kłamałam! Nie wiedziałam, że jestem w ciąży, kiedy wypełniałam
te papiery... – głos jej się łamał.
Co on jej zresztą może obecnie zrobić, zastanowiła się. To było tak daw-
no.
– Idź już sobie! – krzyknęła. – Idź i nie wracaj. Nigdy więcej nie chcę cię
widzieć!
Zacisnął pięści, a oczy pociemniały mu z gniewu. Przez chwilę sądziła,
że może ją uderzyć. Wolałaby chyba nawet, żeby tak się stało. Przynajmniej
zachowałby się jak żywy człowiek, a nie jak zimny, bezlitosny zły los, który
ją prześladował.
– Postaraj się zdobyć dla mnie Whiteoaks, Stephanie – jego głos był nad-
spodziewanie łagodny. – Jak już go dostanę, nie będę zwracał uwagi na
głupstwa. Ale do tego czasu...
Nie dokończył groźby. Z rękami przyciśniętymi do piersi obserwowała,
jak odjeżdża.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następnego ranka Stephanie znowu pokazywała willę Andersonów.
Klientka była zachwycona.
– Kupiłabym natychmiast, ale mąż musi się też zgodzić, a on narzeka na
cenę.
Stephanie oprowadzała ją po pokojach, usiłując wyobrazić sobie, że jest
tutaj gospodynią, która prezentuje gościowi swój nowy dom. Jednak czar
prysł. Jadalnia stała się mała i ciasna, a bawialnia niewygodnie położona.
Ten cholerny Jordan, rozzłościła się w myślach. Po chwili jednak doszła do
wniosku, że może to i lepiej, iż zdruzgotał jej marzenie. Tony nigdy nie po-
zwoliłby kupić willi, jeśli więc Stephanie nie mogła jej zatrzymać dla siebie,
to nie miało żadnego znaczenia, do kogo będzie należała.
Pożegnała się uprzejmie z klientką i przez kilka minut siedziała w sa-
mochodzie, myśląc, w jaki sposób odwieść Jordana od kupna Whiteoaks.
Nic dziwnego, że nie przyszło jej nawet do głowy zaproponować mu
wcześniej ten dom. Każdy pośrednik w mieście, łącznie z Tonym, próbował
w swoim czasie – jak widać, bezskutecznie – pertraktować ze spad-
kobiercami. Teraz dom stał opustoszały i nawet ci, którzy kiedyś mieli na
niego wielką ochotę, zrezygnowali ostatecznie. Dla wszystkich w mieście
było jasne, że będzie niszczał spokojnie, zarastając chwastami, a spadko-
biercy będą się kłócić.
Whiteoaks usytuowany był w znacznym oddaleniu od dojazdowej uli-
cy, na końcu rzędu eleganckich rezydencji. Ich mieszkańcy z pewnością by-
liby zachwyceni zmianą właściciela. Mimo że położony na uboczu i oddzie-
lony płytkim wąwozem, jaskrawo kontrastował z domostwami sąsiadów.
Tylne wejście nie było zamknięte. Stephanie zaparkowała więc samo-
chód nie opodal, otworzyła furtkę i okrążyła budynek. Stojąc pośrodku za-
rośniętego chwastami trawnika podziwiała intensywną czerwień liści
bluszczu, który gęsto oplatał frontową ścianę. Przypomniała sobie, że Katie
mówiła coś wczoraj zamku. Tak, stwierdziła, ta masywna ceglana budowla,
wyglądająca, jakby mogła przetrwać każdą napaść, istotnie przypominała
zamek. Nad potężnymi rzeźbionymi drzwiami wejściowymi wznosiła się
wieżyczka, same zaś drzwi przywodziły na myśl zwodzony most. Był tu
nawet maszt, ustawiony na wystrzępionym kwietniku obok głównego
wjazdu – czyż każdy szanujący się pan władca nie wciąga chorągwi ze
swymi barwami?
Znając Jordana, zauważyła złośliwie, nie zdziwię się, jeśli zaprojektuje
taką chorągiew dla siebie!
Bez klucza mogła zajrzeć do środka jedynie przez zakurzone szyby. To
cud, pomyślała, że okoliczne dzieciaki nie wpadły na pomysł wypróbowa-
nia na nich celności swych proc.
Podejrzewając, że Jordan nie mógł zobaczyć więcej niż ona, zastanawia-
ła się, skąd mógł wiedzieć, że to jest właśnie dom, o jaki mu chodzi. Naj-
prawdopodobniej, doszła do wniosku, powiedział tak, ponieważ był pew-
ny, że nie da sobie rady ze wszystkimi przeszkodami. Jak przyjemnie było-
by jednak przeforsować sprzedaż! Jordan musiałby się wtedy wycofać, a
publiczna kompromitacja byłaby piękną nagrodą.
Tony siedział w biurze pochylony nad gazetą i studiował kursy giełdo-
we.
– Zastanawiam się, czy warto kupić akcje Robonicsa.
– To coś nowego – bąknęła Stephanie.
– Jeśli kupię teraz i będą zwyżkować, zarobię kupę pieniędzy. Ale z
drugiej strony, jeśli im się nie powiedzie... To duże ryzyko inwestować w
akcje nowej firmy. Nie wiem, co robić.
– Gdybyś to wszystko wiedział, nie handlowałbyś nieruchomościami.
Co to jest Robonics?
– Przedsiębiorstwo, dla którego Kendall kupił zakłady McDonalda. Po-
nieważ to firma miejscowa, łatwiej będzie mieć na nią oko, ale...
– Widzisz? Mówiłam ci, że to nie były jego pieniądze!
– Spółka wydaje się silna. – Tony nie słuchał, pogrążony we własnych
spekulacjach. – Właściciele porobili miliony, ale nie musi im się udawać za
każdym razem. Kompletnie nic nie wiem o tej nowej dziedzinie.
– Jakiej dziedzinie? – Stephanie było obojętne jakiej, ale kiedy Tony mó-
wił o akcjach, zmiana tematu była niemożliwa.
– Produkcja robotów. To ty nie wiesz, co oni mają zamiar robić w tej fa-
bryce?
– Skąd? – Dopiero teraz zainteresowała się na dobre. Tak więc Jordan
specjalizuje się w robotach. Oczywiście, musi zajmować się czymś, o czym
zwykli ludzie nie mają nawet zielonego pojęcia!
– Jeśli nie opowiedział ci o swojej pracy – Tony spoglądał podejrzliwie –
to o czym rozmawiasz ze swoim byłym mężem przez cały ten czas, który
spędzacie razem?
– Tony, daj spokój. Mówisz, że produkuje roboty? Czy rzeczywiście do
tych zabawek potrzebne są tak wielkie zakłady?
– To nie są wcale zabawki – obruszył się Tony. – Roboty służą do wy-
twarzania różnych towarów, zakładania materiałów wybuchowych, kon-
trolowania wyrobisk górniczych i kanałów ściekowych, w których człowiek
narażony byłby na gazy... do wszystkiego.
– Ale może też splajtować. Tony, do kogo naprawdę należy Whiteoaks?
– Stephanie – zmarszczył brwi ostrzegawczo – nie wiem, w jakie intrygi
się wdajesz, ale lepiej daj spokój. Nie pozwolę się wmanewrować w willę
Andersonów!
– Co ma wspólnego jedno z drugim? – Stephanie nie posiadała się ze
zdumienia. – Pytam tylko w imieniu klienta. Jordan chce kupić Whiteoaks.
Nie mogę rozmawiać z właścicielami nie wiedząc, kim są.
– Ach tak? Sądziłem, że chodzi ci o Andersonów, ponieważ jedną z czę-
ści odziedziczyła właśnie Beth Anderson. Jej matka, z domu Barclay, była
spokrewniona z mężem zmarłej właścicielki.
– A inni? – Stephanie słuchała uważnie.
– Dwoje mieszka gdzieś daleko. To zaledwie kuzyni pani Barclay.
– Kto jest czwarty?
– Hallie McDonald.
– Hallie? To znaczy, że żona Jake'a posiada udział w Whiteoaks?
– Czwartą część – uściślił Tony.
– Chciałabym zobaczyć minę Jordana, kiedy się o tym dowie – roze-
śmiała się Stephanie. – Wydawało mu się, że zleca mi zadanie niemożliwe
do wykonania, a to akurat Hallie McDonald trzyma na tym łapę.
– Ona właśnie jest przeciwna sprzedaży.
– A dlaczego? Nie zamierza tam mieszkać.
– Skąd mam wiedzieć? Nie spowiadała mi się. Prawdopodobnie nie za-
leży jej na pieniądzach. Mimo plajty McDonald jest dobrze zabezpieczony.
Poza tym większość majątku należy i tak do niej.
Stephanie wyjęła z szuflady cukierka, starannie odwinęła go i włożyła
do ust.
– A co z panią Anderson? – spytała ze sztuczną obojętnością.
– Czasami wydaje mi się, że jesteś rówieśniczką Katie – zirytował się
Tony.
– Potraktuj to jako część mojego młodzieńczego wdzięku – Stephanie
nie dała wyprowadzić się z równowagi.
– Nie wiem, co pani Anderson o tym myśli – wrócił do tematu. – Od lat
z nią nie rozmawiałem. To wszystko działo się dawno.
– Kiedyś będą musieli coś postanowić.
– Może tak, może nie. – Tony wskazał na gazetę i zmienił temat: – W so-
botę jest licytacja, która zapowiada się interesująco. Chcesz pójść?
– Z moim przeziębieniem? Nie wytrzymam na dworze. Poza tym Katie
tego nie znosi.
– Myślałem, że może byś wynajęła kogoś do opieki i moglibyśmy spę-
dzić czas sami.
Gdyby Stephanie zastanowiła się, nie odpowiedziałaby, ale słowa same
cisnęły się na usta:
– Odkładasz mi tyle z moich prowizji, że nie mogę pozwolić sobie na
płatną opiekę.
– Kiedy masz na coś ochotę, nie żałujesz sobie.
– Z pewnością nie należę do tych, którzy zamartwiają się, w co zainwe-
stować nadmiar gotówki.
– Któregoś dnia podziękujesz mi. Jak już będziemy gotowi do kupna
domu, przyda się niewielki kapitał.
– Czasami zastanawiam się, czy w ogóle kiedyś będziemy gotowi. Po co
mieć konto, jeśli nie można z niego korzystać? Oszczędzanie to nie ulica
jednokierunkowa. – Nie odpowiadał, więc Stephanie usiadła za biurkiem i
sięgnęła po telefon. – Ponieważ nie mogę wydawać moich oszczędności –
rzuciła z goryczą – muszę wziąć się do roboty, żeby coś znowu sprzedać.
– Nie licz tylko, że to będzie Whiteoaks.
Kiedy Stephanie, obładowana zakupami, zmagała się z zamkiem u
drzwi wejściowych, usłyszała telefon.
Oto mój spokojny sobotni poranek, zirytowała się. Ale zignoruję go i
wtedy będzie dzwonił bez końca, albo popędzę na złamanie karku i nie
zdążę. Jednak zdążyła.
– Zawsze tyle czasu potrzeba, żeby cię obudzić? – usłyszała w słuchaw-
ce uprzejmy głos Jordana.
– Nie spałam. Byłam na zakupach. Dzwonisz w określonym celu, czy
tylko tak sobie, żeby mnie trochę pomęczyć?
– Nie sprawi ci kłopotu, jeśli zabiorę dziś Katie na cały dzień?
Sprawi, pomyślała. Jeszcze jak sprawi. Już miała odmówić, kiedy do-
strzegła przez okno Katie, pedałującą w szaleńczym tempie po chodniku.
Ona byłaby zachwycona, zreflektowała się. Przecież do tej pory nie przesta-
ła wspominać tamtego dnia spędzonego ze swoim tatusiem. Poza tym, jeśli
się nie zgodzi, nie wiadomo, co Jordan może zrobić.
– Oczywiście, że nie – odrzekła zrezygnowana.
– Wpadnę więc po nią za godzinę – nie czekał na odpowiedź.
Stephanie odłożyła słuchawkę z westchnieniem i wróciła do swych za-
kupów. Przeklęty Jordan, on przecież nie prosił, lecz żądał...
Ale odmowa oznaczałaby tylko kłopoty. Prawa ojca są niepodważalne i
gdyby Jordan postanowił odwołać się do sądu, Stephanie byłaby związana
wyznaczonymi dniami wizyt albo jeszcze gorszymi ustaleniami. Wiedziała,
że nie mogła odpowiedzieć inaczej, czuła się jednak, jak gdyby ją szantażo-
wano.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pocieszała się. Mogli te-
raz w spokoju pójść z Tonym na licytację i zostać tak długo, jak tylko będą
chcieli, bez oglądania się na Katie. Ale ta myśl nie sprawiła jej ulgi.
Wyjmowała właśnie zakupy z toreb, kiedy w drzwi załomotał ojciec.
– Czy znajdzie się odrobina kawy dla zziębniętego? – wołał od progu.
– Przyszedłeś pieszo? – Stephanie już stawiała kubek.
– Muszę się dużo ruszać. Kiedy pracowałem, przemierzałem przy ta-
śmie przynajmniej dziesięć kilometrów dziennie. Teraz jestem emerytem. –
Poklepał się po brzuchu: – Kuchnia mamy robi swoje. – Objął dłońmi gorą-
cy kubek i przyglądał się z zaciekawieniem towarom rozłożonym na blacie.
– Zapasy na zimę?
– Uzupełniam tylko to, co Katie zużyła do naleśników, kiedy byłam
chora. Tamto śniadanie kosztowało mnie więcej, niż przejadłybyśmy przez
tydzień.
– Słyszałem coś o tym. Byłbym tu wcześniej, ale natknąłem się na nią
przed domem i wszystko mi opowiedziała. Cały czas trajkotała o Jordanie.
– Wcale się nie dziwię.
– Często ją widuje?
– Zabiera ją dziś na cały dzień.
Karl spokojnie i powoli wycedził przekleństwo, którego Stephanie nig-
dy jeszcze u niego nie słyszała.
– Tato! – mitygowała go.
– Przez cztery okrągłe lata nawet nie spojrzał w jej stronę – pienił się. –
Teraz pojawia się ni z tego, ni z owego, a ona szaleje z radości. Co się sta-
nie, kiedy zniknie znowu? Dobrze wiesz, że on robi to tylko dlatego, żeby ci
dokuczyć. Ale gdy się już znudzi, najbardziej ucierpi Katie. Trzeba go przy-
wołać do porządku. Nie będę patrzył spokojnie, jak krzywdzi się moją
wnuczkę!
– Nie mówiąc o córce – dorzuciła Stephanie. – Tato, chcę ci coś wyznać...
– Jeśli powiesz, że chciał cię siłą...
– Ależ skąd! Nawet mnie nie tknął... – Jak błyskawica przemknęło jej
przez myśl wspomnienie tej krótkiej chwili, kiedy niósł ją przez cały dom i
układał w łóżku. Poczuła, że się rumieni. Odwróciła twarz od ojca, w na-
dziei, że nie zauważy jej zamieszania. – Na niczym mu mniej nie zależy niż
na tym.
– Wystarczy to, co ci zrobił za pierwszym razem. Zostawić cię samą, z
dzieckiem w drodze i przez tyle lat nawet nie zapytać, jak wam się powo-
dzi.
Nie mogła dłużej tego znieść.
– Jordan nie wiedział nic o Katie – wykrztusiła. – Nigdy mu o niej nie
mówiłam. – Ojciec nie odezwał się ani słowem, więc brnęła dalej: – On nie
jest naprawdę taki zły, jak myślicie. Z początku tak bardzo go nienawidzi-
łam, że było mi wszystko jedno, potem zaś nie bardzo wiedziałam, jak wam
to powiedzieć...
– A teraz go bronisz – dokończył łagodnie Karl.
– Nie bronię! Myślę tylko, że nie jest w porządku oskarżać go o nie po-
pełnione winy.
– Tata idzie! Tata idzie! – dobiegł zza drzwi głos uradowanej Katie.
– Nareszcie mam okazję, żeby mu powiedzieć, co o nim myślę – ojciec
zbierał się do ataku.
Jordan wszedł do salonu, trzymając dziewczynkę za rękę. Z potargany-
mi od wiatru ciemnymi włosami, bez zwykłego krawata i marynarki, ubra-
ny swobodnie jak na wycieczkę, był dziś lepiej przygotowany do wspólnej
wyprawy. Uważnym spojrzeniem obrzucił szczupłą figurę Stephanie w ob-
cisłych dżinsach i swetrze. Ciekawa jestem, zastanowiła się, co on sobie my-
śli, kiedy tak na mnie patrzy.
W jego wzroku dostrzegła jednak tylko obojętność. Spogląda, jakbym
była plastikową lalką, oburzyła się, a nie kobietą, którą kiedyś tulił, pieścił i
kochał. Przestań o tym myśleć, przywoływała się do porządku. Sama na-
miętność, jak dowodzi nasz przykład, nie prowadzi do niczego. Pomyśl o
tamtych czasach, które zamiast spodziewanego szczęścia przyniosły kata-
strofę i mnóstwo cierpień.
– Jordanie, chciałem z tobą porozmawiać – Karl był wyraźnie spięty, ale
głos miał opanowany.
– To się dobrze składa, bo ja też – ucieszył się Jordan. – Jake McDonald
twierdzi, że jesteś najlepszym kierownikiem, jakiego zna. Interesuje mnie,
czy nie zechciałbyś rozważyć możliwości powrotu do pracy?
Warto było zobaczyć twarz Karla. Ze swojego miejsca opodal drzwi Ste-
phanie widziała dokładnie, jak ojciec zmaga się ze sobą, i omal nie wybuch-
nęła śmiechem. Mięśnie jego szczęki kurczyły się, kilkakrotnie otwierał usta
w odpowiedzi i znów je mocno zaciskał. Brawo, Jordan, gratulowała w du-
chu, to było mistrzowskie posunięcie.
– Nie do produkcji – kontynuował Jordan. – Potrzebuję kogoś do spraw
kadrowych, kto zna tutaj ludzi i wiedziałby, kogo warto zatrudnić. Jake
McDonald utrzymuje, że dałbyś sobie radę, ale może emerytura bardziej ci
odpowiada.
Karl poddawał się szybko. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnął od-
rzucić propozycję, pokusa nowej pracy, nowych zadań okazała się zbyt sil-
na.
– Nie znam się zupełnie na tych robotach – odrzekł niepewnie.
– Nic nie szkodzi. Będziesz przecież pracował z ludźmi.
– Zawsze chciałem mieć taką pracę...
– No, to załatwione. Możesz zacząć od przyszłego tygodnia?
– Mogę – Karl był zupełnie oszołomiony.
– Podrzucę cię do domu, jeśli chcesz – Jordan zbierał się do wyjścia.
Stephanie odprowadziła wszystkich do samochodu.
– Zaczekaj chwilę – zwróciła się do Jordana. – Chciałabym przynajmniej
wiedzieć, dokąd zabierasz Katie.
– Na mecz piłki nożnej – Jordan zapinał dziewczynce pasy. – Odwiozę
ją wieczorem.
W tym momencie nadjechał Tony. Parkował właśnie na podjeździe, kie-
dy rozległ się głuchy trzask i zgrzyt metalu. Wyskoczył z samochodu, huk-
nął drzwiami i podniósł rowerek Katie. Przednie kółko było zgięte w ósem-
kę. Czerwony z wściekłości cisnął nieszczęsną przeszkodę na środek traw-
nika.
– Mówiłem jej sto razy, żeby nie stawiała tego żelastwa na drodze! –
krzyczał oburzony.
Katie wychyliła się, żeby obejrzeć zniszczenia, i rozszlochała się tak, że
słychać ją było w całej okolicy.
– Mam wrażenie – powiedział stanowczo Jordan, przekrzykując głośny
płacz dziewczynki – że doświadczony kierowca powinien o tej porze dnia
zauważyć leżący przed nim rower.
– Temu dziecku przydałoby się dla odmiany nieco więcej dyscypliny ze
strony ojca! – pieklił się nadal Tony.
– Zgadzam się z tobą najzupełniej – głos Jordana, początkowo serdecz-
ny, stopniowo nabierał niebezpiecznych tonów – ponieważ jednak nie je-
steś jej ojcem, nie wtrącaj się. Trzymaj od niej z daleka swoje łapy i złośliwy
język! A teraz bądź łaskaw odsunąć samochód. Będę szczęśliwy, kiedy nie
będę musiał już na ciebie patrzeć.
Stephanie nie chciała stawać w tej kłótni po czyjejkolwiek stronie, wyco-
fała się więc do kuchni. Kiedy wszedł Tony, kończyła właśnie rozpakowy-
wać torby z zakupami.
– Co za tyran! – nie posiadał się z oburzenia. – Jak ty mogłaś z nim wy-
trzymać?
– Nigdy o tym nie myślałam.
– Cóż, byłaś wtedy młoda, niedoświadczona. Chociaż i tak głupio zrobi-
łaś, że nie poczekałaś trochę ze ślubem. Oszczędziłoby to wszystkim kłopo-
tów.
– Nie traćmy cennego czasu na rozmowy o Jordanie – odpowiedziała,
zastanawiając się jednocześnie, czy do tych kłopotów zaliczał również Ka-
tie. Sięgnęła po karton płatków, żeby go wstawić do szafki.
Tony zbliżył się z tyłu. Objął ją ramieniem i zanurzył twarz we włosach.
– Masz rację. Po co tracić czas, kiedy jesteśmy tylko we dwoje. Dajmy
spokój licytacji i zostańmy w domu. Przyda nam się odrobina przyjemno-
ści. – Jego dłonie powędrowały w kierunku piersi Stephanie.
Zdziwiło ją mile, że licytacja, niedawno tak ważna, nagle przestała go
interesować. Przyjemnie było wiedzieć, że wciąż potrafi być pociągająca...
– Katie zawsze staje nam na drodze – użalał się Tony. – Albo siedzi mię-
dzy nami, albo inaczej zawraca ci głowę. Jeśli już mamy to popołudnie dla
siebie, spędźmy je sami Stephanie, tak bardzo cię pragnę – gorącymi ustami
muskał jej szyję. – Proszę cię, kochanie...
Właściwie, pomyślała, czemu nie? W końcu jest to mężczyzna, którego
ma zamiar poślubić, mężczyzna, z którym spędzi resztę życia. Cóż złego się
stanie, jeśli przyspieszą noc poślubną? Pochlebiało jej także, że Tony na-
reszcie zachowywał się jak niecierpliwy kochanek. Do tej pory zawsze
chciał czekać aż do ślubu. Chwilami nawet ta jego cierpliwość drażniła ją i
sprawiała, że Stephanie zaczynała wątpić, czy jest dla niego atrakcyjna. Od-
wróciła się w jego ramionach, bliska i uległa, gotowa na wszystko. Od tak
dawna nie zaznała płomieni miłości...
Zrazu niepewnie, później coraz bardziej gorączkowo, niemal boleśnie,
pokrywał jej usta natarczywymi pocałunkami. Zamknęła oczy, czekając, aż
ogarnie ją niegdysiejszy żar namiętności.
Czekała wszakże na próżno. Usiłowała się skupić, ale jej wysiłki uda-
remniało nieodparte wrażenie, że oto gdzieś obok, ze skrzyżowanymi ra-
mionami i ironicznie uniesionymi brwiami stoi Jordan, obserwując ich
uważnie.
Zniknij, błagała rozpaczliwie. Dosyć mnie udręczyłeś przez te wszystkie
lata, teraz więc daj mi spokój! Nie potrafiła jednak pokonać własnej wy-
obraźni. Z jękiem rozpaczy wyswobodziła się z objęć Tony'ego.
– Co się stało, kochanie? – spytał troskliwie Tony.
– Nie mogę – wykrztusiła, szukając pospiesznie znośnego usprawiedli-
wienia. – Nie podobałoby się to Katie.
– Przecież jej tutaj nie ma.
– Sądzę... sądzę, że lepiej poczekać – z trudem zbierała myśli. – Chcę po-
zostać wobec niej uczciwa. Nadużyłabym jej zaufania, gdybyśmy sypiali ze
sobą przed ślubem.
– Zawsze Katie, prawda? – westchnął ciężko. – Nie ma sensu mówić o
tym więcej. Chodźmy lepiej na licytację – dodał, sięgając po marynarkę.
Z trudem przełknęła ślinę. Była wdzięczna Tony'emu za jego wyrozu-
miałość. Popełniła przecież czyn niewybaczalny. W głębi duszy przeczuwa-
ła, że nie zazna spokoju, dopóki nie uda jej się wymazać Jordana ze swych
myśli. Nie wiedziała tylko, jak ma przepędzić tego ducha, który ją straszył.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Licytacja skończyła się późno. Wilgotny chłód przeniknął Stephanie na
wkroś.
– Wpadniesz do mnie? – spytała, kiedy w nagrzanym samochodzie
przyszła nieco do siebie.
Ulga, z jaką przyjęła jego odmowę, wprawiła ją samą w zakłopotanie.
To przecież ona była główną przyczyną dzisiejszych niepowodzeń. Jej nie-
fortunne zachowanie i na dodatek wypadek z rowerkiem Katie zepsuły
dzień zupełnie. Jednak po tylu godzinach znoszenia humorów Tony'ego
potrzebowała odrobiny spokoju.
– Do zobaczenia w poniedziałek – powiedział zdawkowo.
Odjechał nie czekając nawet, aż Stephanie dotrze do drzwi. Czasami,
pomyślała, tak mnie irytuje, że miałabym ochotę pozbyć się go raz na za-
wsze. Szybko jednak zreflektowała się. Nie, to nieprawda. Oczywiście, nie-
raz złoszczę się na niego, każdemu zdarza się gniewać na ukochaną osobę.
Katie też doprowadza mnie do rozpaczy, a przecież nie mogłabym żyć bez
niej!
Pobyt na świeżym powietrzu sprawił, że poczuła wilczy głód. Zlustro-
wała zawartość szafek kuchennych, zdecydowała się na jajecznicę z grzan-
kami i nastawiła patelnię. Machinalnie sięgnęła po sztućce. Szuflada, wy-
ciągnięta ćwiczonym przez lata ruchem, wypadła na ziemię. Zepsuła się już
jakiś czas temu, ale Stephanie ciągle zapominała poprosić ojca, żeby ją na-
prawił. Była to jedna z tych przykrości, jakie nękają samotną kobietę o
dwóch lewych rękach.
Wrzuciła na patelnię masło, wbiła jajka do garnuszka. Zaniepokoiło ją,
że tak długo nie wracają. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można wysie-
dzieć z Katie do końca na meczu. Albo Jordan miał świętą cierpliwość, albo
postradał rozum...
Może ojciec nie mylił się, twierdząc, że zainteresowanie dziewczynką
było tylko pretekstem do dręczenia Stephanie? Jeśli tak, to ile jeszcze ma
przed sobą tych wizyt, zanim Jordanowi znudzi się ta zabawa? Katie będzie
wtedy zdruzgotana.
Zza drzwi wejściowych dobiegła ją wesoła paplanina małej i wtórujący
jej głęboki, pogodny głos Jordana. Postanowiła, że będzie uprzejma. Nie
okaże ani zainteresowania, ani złości. Poszła otworzyć, starannie dobierając
powitalny uśmiech.
– No i jak mecz?
– Mamusiu, zobacz, mam nowy płaszcz! Tatuś mi kupił! – Katie tańczy-
ła przed nią radośnie.
Uśmiech zastygł jej na ustach. Katie kręciła się jak fryga. Zsunięty kap-
tur odsłaniał długie, ciemne włosy, opadające na delikatną biel futra.
– Dlaczego kupiłeś czteroletniemu dziecku białe futro? – krzyknęła obu-
rzona.
– Ponieważ było jej zimno. Wróciliśmy po sweter, ale było zamknięte,
więc poszliśmy po zakupy.
Stephanie oblała się zimnym potem na myśl, co by się stało, gdyby jed-
nak zdecydowała nie iść z Tonym na licytację.
– Katie uznała je za najładniejsze w całym sklepie – ciągnął dalej. – Mia-
ła zresztą rację. – Zawiesił swą kurtkę na krześle i usiadł.
– Białe?
– Ono łatwo się pierze. Jest przecież sztuczne.
– Dobrze, że nie kupiłeś jej gronostajów! Białe futro dla kogoś, kto...
Jordan uciszył ją gestem i wskazał na Katie. Mała chłonęła tę wymianę
zdań z otwartymi szeroko oczami, a jej buzia układała się w grymas płaczu.
– To płaszcz księżniczki – wyznała. – Pani tak powiedziała.
– Pani miała na myśli, że tak nazywa się ten model – Stephanie
uśmiechnęła się, całkowicie rozbrojona. – Ale rzeczywiście, wyglądasz w
nim jak księżniczka.
– Mam też nowy sweterek i nowe dżinsy, i nowe buty – rozpięła
płaszcz, demonstrując kompletny strój.
– To była prawdziwa frajda wybierać to wszystko – dodał Jordan.
– Wyobrażam sobie – Stephanie z trudem opanowywała rozdrażnienie.
Miała tego dość. Potrafi przecież sama zadbać o ubranie Katie. – Dziwię się,
że w ogóle znaleźliście czas na mecz.
– Prawdę powiedziawszy, niewiele. Pierwsza połowa była nudna,
więc...
– Więc poszliście kupować. Katie, rozbierz się i umyj do kolacji.
– Nie jestem głodna – oznajmiła dziewczynka.
– Objadała sie bez przerwy. To moja wina – pospieszył z usprawiedli-
wieniem małej. – Dwa hot dogi, olbrzymie lody z owocami, lizaki, mrożony
banan...
– Czy zostaniesz z nią na noc, kiedy się rozchoruje? – rzuciła ostro.
– Z przyjemnością. Nigdy nie miałem szansy współuczestniczyć w wy-
chowaniu córki. Zarezerwowałaś to prawo dla siebie. – Przez chwilę ich
spojrzenia spotkały się, po czym Stephanie opuściła wzrok, a Jordan konty-
nuował ze złością: – Nie mniej do mnie pretensji. Gdybym chciał ci wy-
tknąć, że jesteś złą matką, wykupiłbym dla niej cały sklep. Potraktuj to jako
spóźniony prezent urodzinowy.
– Mamusiu... – próbowała zwrócić na siebie uwagę Katie.
– Nie wtrącaj się – przerwała jej Stephanie. – Zdaje ci się, Jordanie, że te-
raz, kiedy znów się pojawiłeś w naszym życiu, masz wszystkie prawa do
Katie...
– Mamusiu... – dziewczynka nie dawała za wygraną.
– Uważaj, Stephanie. Nie prowokuj mnie. Jedno musimy wyjaśnić. Nie
pojawiłem się znów w twoim życiu. Na tobie mi nie zależy, ale dla Katie
pójdę do piekła i z powrotem.
– Nie zabierzesz mi dziecka – Stephanie bezskutecznie starała się opa-
nować drżenie głosu. – Nie zaniedbuję jej. Nie znajdziesz nic, czego mógł-
byś użyć przeciwko mnie.
– Znajdę, moja droga – Jordan był nieco zaskoczony. – Trudno byłoby ci
na przykład wytłumaczyć przed sądem twoje dziwne przeoczenie. Nie ra-
czyłaś nawet poinformować mnie o istnieniu Katie.
– Nie dałeś powodów, by sądzić, że to cię w ogóle interesuje.
– Mamusiu... – Katie ciągnęła ją za rękę.
– Zdaje się – Jordan zauważył wysiłki dziewczynki i rozejrzał się po po-
koju – że Katie chce ci zwrócić uwagę na dym.
– O, Boże! – Stephanie popędziła do kuchni. Sczerniałe masło wydziela-
ło kłęby ciemnego dymu. Sięgnęła po uchwyt, którym mogłaby podnieść
rozgrzaną do niemożliwości patelnię, i szuflada została jej w ręce.
– Co się stało z szufladą? – Jordan wszedł za nią do kuchni.
– Co miało się stać? Jest zepsuta – odstawiła syczącą złowieszczo patel-
nię do zlewu.
Kiedy schylony szukał w skupieniu przyczyny awarii, Stephanie otwo-
rzyła szeroko okno.
– Nie potrzebuję twojej pomocy – rzuciła niechętnie. – Potrafię dać sobie
radę sama.
– Czyżby? – po raz pierwszy od przyjazdu z miasta spojrzał na nią
przyjaźniej. – Nigdy nie zapomnę, jak mocowałaś półki na książki w na-
szym mieszkaniu.
– Przynajmniej próbowałam – broniła się bez przekonania. – Wyszły
zresztą prawie poziomo.
– Obluzowała się prowadnica – oznajmił, kończąc oględziny. – Trzeba ją
tylko umocować. Czy masz gwiazdkowy śrubokręt?
Nie chcąc przyznać, że nie ma pojęcia, o jaki śrubokręt chodzi, Stepha-
nie wskazała miejsce z narzędziami. Zalała patelnię wodą i chmura pary
uniosła się nad zlewem.
– Opowiedz coś jeszcze o mamusi – zażądała Katie.
– Innym razem, groszku. Dziś nie moglibyśmy nawet dobrze zacząć. –
Dokręcił ostatnią śrubkę i wsunął szufladę na miejsce. Działała bez zarzutu.
– Gotowe.
– Dziękuję – rzekła Stephanie z ociąganiem.
– Bez specjalnego przekonania, ale lepsze to niż nic – skomentował kwa-
śno Jordan, po czym, zmieniając ton, dodał: – Wybacz mi moje zachowanie
z tymi zakupami. Nie chciałem cię urazić. Powinienem był zapytać, ale na-
prawdę nie miałem pojęcia, że to może być ważne.
Tym razem zaskoczył ją. Tak rzadko zdarzało jej się usłyszeć z jego ust
słowa przeprosin...
– Nie ma o czym mówić – odrzekła po chwili. – Ona rzeczywiście po-
trzebuje ubrań. Byłam tylko mocno zaskoczona. A z tym białym futrem...
Jordanie, co za pomysł kupować coś takiego dziecku!
– Kiedy byłem dzieckiem, marzyłem o marynarce z wełny. Kremowa
wełna, mieli taką na wystawie. Spędzałem tam godziny z nosem przylepio-
nym do szyby. Matka mówiła, że to niepraktyczne, więc nigdy jej nie dosta-
łem.
Stephanie wydawało się, że śni. Wstrzymała oddech w obawie, by nie-
opatrznym ruchem nie przerwać chwili zwierzeń. Nigdy przedtem Jordan
nie rozmawiał z nią w ten sposób.
– Długo miałem do niej o to żal, nawet po jej śmierci. Byłem pewien, że
obchodziłbym się z marynarką ostrożnie, a ona nie dała mi szansy tego
udowodnić. Dopiero kiedy dorosłem, zrozumiałem, że matka po prostu nie
miała pieniędzy. Teraz też zamierzałem powiedzieć Katie w sklepie, że bia-
ły kolor jest niepraktyczny, ale przypomniałem sobie tę historię.
Stephanie odruchowo wyciągnęła rękę przed siebie. Objął jej dłoń. Stali
tak przez krótką chwilę, a ciepło ich palców, jak magiczne spoiwo, zdawało
się zbliżać ich ku sobie.
Cofnęła się, odrobinę zażenowana swoim sentymentalizmem. Opowie-
dział jej tę historyjkę tylko po to, żeby ją rozrzewnić. Jeśli naprawdę miał
taki zamiar, odniósł pełny sukces.
Katie rozłożyła się na dywanie ze swoim kocykiem, a Jordan przyłączył
się do niej.
– Wszystkie domowe przyjemności – pomrukiwał cicho.
– Nie jest tu tak wytwornie, jak lubisz – Stephanie wzięła jego słowa za
ironię – ale z pewnością wygodnie.
– Skąd wiesz, co naprawdę lubię? – odparł zamykając oczy. – Powiedz
lepiej, co wyszperałaś o Whiteoaks?
– Nie naciskałabym tak mocno. Dlaczego ci się tak spieszy?
– Ponieważ mieszkam w hotelu. To jest miejsce, w którym ma się ochotę
wyć.
– Myślałam, że zatrzymałeś się u McDonaldów.
– Zapraszali mnie – otworzył oczy. – Hallie mnie uwielbia.
– Nie rozumiem dlaczego. Byłbyś uciążliwym gościem, zjawiałbyś się i
znikał o najdziwniejszych porach, nigdy nie potrafiłbyś zdążyć na posiłki.
Powinieneś jednak pielęgnować tę znajomość. Hallie jest współwłaścicielką
Whiteoaks.
– Co jeszcze? – ku jej rozczarowaniu Jordan wcale nie był zaskoczony.
– Masz pecha. Oni nie mogą się dogadać na żaden temat, nie mówiąc o
warunkach sprzedaży. Nie rozmawiałam z Hallie, ponieważ sądzę, że to
zajęcie dla ciebie. Za to Beth Anderson gwałtownie potrzebuje gotówki.
Gdyby ktoś kupił Whiteoaks, nie musiałaby sprzedawać własnego domu.
Nic nie wiem o dwóch pozostałych spadkobiercach, ale ze słów Beth wyni-
ka, że z radością pozbyliby się tego kłopotu. Jak widać, tylko Hallie robi
trudności. Co prawda, kilka lat temu namawiała ich, żeby przekazać dom
miejscowemu towarzystwu historycznemu z przeznaczeniem na muzeum.
– To nie ma sensu. Sama powiedziałaś, że właśnie ona sprzeciwia się
sprzedaży.
– Chciała symbolicznego dolara zapłaty. Planowała uczynić z tego daro-
wiznę, która przyniosłaby McDonaldom niebywałe ulgi podatkowe.
– Oczywiście pozostali współwłaściciele nie mieliby z tego nic.
– Właśnie. Towarzystwo nie ma pieniędzy na spłacenie ich części, Hallie
odmawia sprzedaży komuś innemu, więc Whiteoaks spokojnie niszczeje.
Bądź rozsądny, to beznadziejna sprawa.
– Chciałbym jednak obejrzeć ten dom dokładnie.
– W porządku – westchnęła Stephanie. – Poproszę Beth Anderson o
klucz. Może wtedy nabierzesz rozumu.
– To zależy, co przez to rozumiesz. Chcesz się założyć, że zamieszkam
tam na Boże Narodzenie?
– Nie mam zwyczaju się zakładać.
– Słusznie. Ze mną byłoby to zbyt ryzykowne. Mam kilka asów w ręka-
wie.
– Co masz w rękawie, tato? – włączyła się do rozmowy Katie.
– Coś, co ty też tam masz, groszku: rękę – Jordan wsunął palce w rękaw
jej swetra.
– Tato, łaskocze! – z błyskiem radości w oczach odwzajemniła się ojcu w
ten sam sposób.
W jednej chwili unieruchomił ją na podłodze, łaskocząc bezlitośnie.
– Mamo – wołała, chichocząc bez opamiętania – pomóż!
– Córeczko – przypomniała sobie Stephanie – tata ma wrażliwą szyję.
– Nie podpowiadać! – zagroził Jordan.
– Tak? Ciekawe, jak możesz mi przeszkodzić. Katie, dmuchnij mu w
ucho!
Żelaznym chwytem ściągnął ją z kanapy. Katie wykorzystała jego nie-
uwagę i wyswobodziła się. Stephanie od lat baraszkowała w ten sposób tyl-
ko z córką. Teraz nie miała żadnych szans. Obezwładniona i bezradna,
przygwożdżona do podłogi, skręcała się w konwulsjach śmiechu pod zwin-
nymi palcami Jordana. To chyba nie jest jednak zwykła dziecięca zabawa,
przemknęło jej przez myśl, kiedy raptownie uświadomiła sobie, jak blisko
ma przed sobą te ciemne oczy i śniadą twarz, jak pali ją skóra w zetknięciu
z jego gorącym ciałem.
– Nie mogę oddychać – zdołała wyszeptać. Szybko jednak przestała po-
trzebować powietrza.
Ich usta zwarły się gorączkowo. Pamiętała wiernie smak jego pocałun-
ków, jakby od ostatniego minął zaledwie dzień. Przepełniona aż do bólu
własnym pragnieniem, nie myślała o tym, co odczuwa Jordan. Wiedziała
tylko, że jedynie on potrafi ugasić trawiący ją pożar.
Wolno położył dłoń na jej piersi. Westchnęła głęboko. Nieskładnymi
myślami przywołała wspomnienie tej nieokiełznanej rozkoszy, jakiej do-
znawała oddając się w jego władanie. Nic nie było ważne, nic nie miało
znaczenia, liczył się tylko uścisk ich splecionych ciał.
– Mamusiu, tatusiu, dlaczego się ze mną nie bawicie? – odezwała się ża-
łośnie Katie.
Mój Boże, wzdrygnęła się Stephanie. Zapomniałam nawet, że dziecko
jest tutaj... Spojrzała Jordanowi w oczy, te ciemne oczy, których namiętny
wyraz znała tak dobrze.
– Po co wróciłeś? – jej szept był delikatny jak tchnienie. – Zostaw mnie,
Jordanie. Zostaw mnie w spokoju.
Widziała, jak wzrok Jordana przytomnieje, czuła też chłodne krople
otrzeźwienia wsiąkające w jej własne ciało, ciągle jeszcze przygniecione
jego ciężarem. Zsunął się z niej i przetoczył na plecy, przykrywając jedno-
cześnie oczy ramieniem, jak gdyby nie chciał już jej widzieć i nie zdawał so-
bie sprawy, do czego przed chwilą nieomal doprowadził.
Katie znów rzuciła się na Jordana, tarmosząc go i chichocząc. Stephanie
podniosła się, rozczesując splątane włosy drżącymi palcami.
– Czas do łóżka, Katie – powiedziała w nadziei, że Jordan zrozumie jej
intencję. Ale on zdawał się nie słyszeć. Leżał nie zmieniając pozycji, kiedy
zabierała do łazienki protestującą dziewczynkę.
– Chcę tatusia – prosiła Katie, kiedy matka ubierała ją w piżamkę i cze-
sała jedwabiste włosy w koński ogon. – Chcę, żeby tatuś poczytał mi na do-
branoc.
– Dobrze, córeczko – Stephanie była zbyt zmęczona, by oponować.
Wróciła do pokoju. Jordan, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie,
ze zmarszczonym czołem, wyglądał przez okno. Spojrzał na nią, lecz nie
rozchmurzył się. Nie chce mnie nawet dostrzec, pomyślała. To dziwne, jak
dwoje ludzi może być tak zgodnych w sypialni i tak sobie obcych poza nią.
– Księżniczka prosi, by jej powiedzieć dobranoc – oznajmiła.
Kiedy Jordan zbliżał się do finału bajki, Katie ziewała. Stephanie, sie-
dząc w bujanym fotelu obok łóżka dziewczynki, starała się wyłączyć uwa-
gę, ale nie mogła nie słyszeć tego wspaniałego, swobodnego barytonu, wy-
raźnie ubawionego prostą historyjką.
– Tato, możemy już zapytać mamusię o rower? – odezwała się na koniec
Katie.
– Jaki rower? – podchwyciła podejrzliwie Stephanie.
– Widzieliśmy dziecięcy rowerek – przyznał z ociąganiem Jordan. – Na
dwóch kółkach, nie większy od...
– Nie. – Niepowodzenia całego dnia spłynęły na nią w jednej chwili. –
Nie próbuj jej przekupić. Jestem jej matką i ja dbam o jej potrzeby! – była
wściekła i łzy zaczęły napływać jej do oczu. – Ona być może chce, żebyś jej
od czasu do czasu poczytał na dobranoc, ale to nie znaczy, że będzie wolała
z tobą mieszkać. Jesteś dla niej po prostu nową zabawką, dużym, żywym
pluszowym misiem!
Nigdy nie przypominał zabawki, tym bardziej w tej chwili. Był gniew-
ny, niemal groźny, a w jego pozornie opanowanym głosie pobrzmiewały
niebezpieczne tony:
– Skończyłaś, Stephanie?
– Jeszcze nie – odgarnęła włosy z oczu, wyzywająco wysunęła podbró-
dek i mówiła dalej: – Zostaw nas w spokoju, Jordanie. Nie chcemy ciebie.
Nie potrzebujemy. Odejdź i pozwól nam znów zapomnieć o tobie.
Podniósł z krzesła marynarkę. Odwrócił się w drzwiach i powiedział z
nieoczekiwaną łagodnością:
– Nie oszukuj się, Stephanie. Nie zapomniałaś mnie i nigdy nie zapo-
mnisz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Padał deszcz, szary, posępny deszcz jesienny, i Stephanie była w równie
ponurym nastroju jak pogoda na dworze. Nie tylko pogoda psuła zresztą
jej humor. Na biurku leżał błyszczący mosiężny klucz. Był to klucz do Whi-
teoaks, przypominający jej bezlitośnie, że dziś musi spotkać się z Jordanem.
Nie mogła tego dłużej odkładać.
Nie widziała się z nim od trzech dni, od owego wieczoru, kiedy wypro-
siła go z domu. Długo potem nie mogła zasnąć, pełna wyrzutów, rozpamię-
tując swój wybuch namiętności. Zastanawiała się też, jak mogła go była
uniknąć i jak powinna się zachować w przyszłości.
Gdyby nie obecność Katie, zapomnieliby się w fizycznym pożądaniu.
Leżąc w ciemnym pokoju, z pałającymi wstydem policzkami, musiała przy-
znać, że jej samej brakowało niewiele. W tamtej szalonej chwili nie mogła
się oprzeć przepotężnej sile namiętności, pragnieniu, by ich ciała połączyły
się w jedno.
To ją przeraziło. Czy była może nadpobudliwa, skoro mężczyzna, które-
go nawet nie lubiła, potrafił działać na nią w ten sposób?
A jednak tamtego wieczoru kilkakrotnie widziała Jordana takim, jakim
go nigdy nie znała. Zwracając się do Katie potrafił być delikatny, cierpliwy
i ujmujący. Co to za człowiek? Czy ktoś potrafiłby odsłonić jego prawdziwą
duszę?
Zakłady McDonalda, teraz już zakłady Robonics, leżały na skraju mia-
sta, w miejscu, gdzie niegdyś rozciągały się pola kukurydzy. Stephanie za-
trzymała się na parkingu dla pracowników. Zaskoczyła ją liczba stojących
tu samochodów. Większa jego część pozostawała jednak pusta, przypomi-
nając boleśnie o czasach, kiedy fabryka McDonalda zatrudniała tylu pra-
cowników, że pozwalała nieźle prosperować całej okolicy.
Stephanie wkroczyła do biura. Powitała ją elegancka kobieta koło trzy-
dziestki, ubrana w stylu, który jeszcze rok temu byłby w miasteczku nie do
przyjęcia. Jaka wspaniała recepcjonistka, pomyślała, zastanawiając się jed-
nocześnie, co mogło skłonić tę kobietę do przybycia na prowincję. Z pew-
nością pensja nie była na miarę jej potrzeb. A może to przywiązanie do Jor-
dana przygnało ją tutaj?
Jesteś zabawna, skarciła się. Motywy decyzji tej kobiety ciebie nie doty-
czą. Nie wiesz przecież, skąd się ona tu wzięła. Poza tym, nawet jeśli Jordan
rzeczywiście miał z nią romans, co cię to obchodzi?
– Czym mogę służyć? – Stephanie uświadomiła sobie z zakłopotaniem,
że kobieta zwraca się do niej po raz pierwszy.
– Witaj! Czemu zawdzięczamy dzisiejszą wizytę? – z biurowego pokoju
wyłonił się Karl Daniels, trzymając w ręce plik papierów.
– Jeśli stara się pani o pracę, panno... – kobieta jednym palcem przesu-
nęła kwestionariusz w kierunku Stephanie.
– To jest moja córka – wyjaśnił Karl uprzejmie. – Proszę cię, wejdź na
chwilę.
– Czekam na Jordana – Stephanie dostrzegła w oczach kobiety błysk
zrozumienia. – Proszę mu powiedzieć, że tu jestem – rzuciła, wchodząc za
ojcem do jego pokoju.
– Oczywiście pani Kendall – ton głosu sekretarki zmienił się radykalnie.
To wiele wyjaśnia, uspokoiła się. Może ona zaleca się do Jordana, ale
najwidoczniej nie jest zbyt dobrze poinformowana albo po prostu nie ma
powodu obawiać się takiego spotkania. Zresztą, jakie to może mieć dla
mnie znaczenie? Niech Jordan robi, co mu się podoba, byle tylko zostawił
mnie i Katie w spokoju.
– Wasza recepcjonistka nie jest najlepiej wychowana – stwierdziła, kiedy
znaleźli się w pokoju Karla.
– Zauważyłaś? Ona zresztą nie jest recepcjonistką. To jeden z najlep-
szych w kraju fachowców od programów komputerowych.
– Tak? – Stephanie nie okazała zaskoczenia, ale postanowiła przyjrzeć
się lepiej tej kobiecie. – Jak ci się podoba nowa praca? Wspaniale wyglądasz
w tym nowym garniturze.
– Praca jest bez wątpienia inna. Ale lubię ją. Poza tym, wiesz, gdy
pierwszy raz zobaczyłem Jordana, wydał mi się jednym z tych spryciarzy,
którzy cenią się o wiele wyżej, niż na to naprawdę zasługują. Nawet kiedy
zacząłem z nim pracować, sądziłem, że okaże się niewart funta kłaków, że
może nawet mieć pomysły, ale będzie zbyt próżny, by pobrudzić sobie ręce
prawdziwą robotą. Cóż, myliłem się.
– Tato, proszę cię, oszczędź mi wymieniania jego wszystkich zalet.
– On jest znakomitym inżynierem, a także dobrym kompanem. Widzia-
łem go z Katie i to było coś wspaniałego.
– To Jordan spotyka się z Katie za moimi plecami? – przerwała zasko-
czona.
– Wiesz... – zmieszał się Karl. – Nie wiedziałem, że to było za twoimi
plecami. Myślałem, że Katie wszystko ci i tak opowie.
– Przynajmniej raz moja kochana córeczka wiedziała, kiedy trzymać bu-
zię na kłódkę. A ty z mamą pomogliście jej w tym.
– Stephanie, co w tym złego? No, więc widział się z nią. Wielkie rzeczy.
– To ty ostrzegałeś mnie, że kiedyś ta zabawa znudzi mu się i że właśnie
Katie najbardziej na tym ucierpi. A teraz pozwalasz mu...
– Nikt nie musi mi na nic pozwalać – dobiegł ich głos od drzwi. – I tak
zrobię, co zechcę.
– Wiem – odparowała Stephanie. – Zawsze tak postępowałeś, bez
względu na to, kogo mogłeś przy tym zranić. Katie nie będzie jednak cier-
pieć z twojego powodu. Nie pozwolę ci jej skrzywdzić.
– Z pewnością nie ja krzywdzę. To ty usiłujesz mi zabronić widywania
jej. Ja tylko korzystam z ojcowskich praw.
– Każąc jej ukrywać wszystko przede mną!
– Nic z tych rzeczy! Czy musisz mieszać w to ojca? – gestem nakazał jej
wyjść za sobą z pokoju.
To rzeczywiście nie było zbyt taktowne, zreflektowała się Stephanie.
Urządzić taką scenę w obecności ojca! Wciąganie go w konflikt z pewnością
nie ułatwi mu pracy. Nie mogła zresztą nawet gniewać się na niego. Prze-
cież nie prosiła go, żeby nie pozwolił Jordanowi zbliżać się do Katie.
Przestało już padać, lecz kiedy pokonali pogruchotaną bramę wjazdo-
wą, ich oczom ukazał się smutny widok. Stephanie była przygnębiona wi-
dokiem olbrzymich kałuż na podjeździe, bujnych chwastów zsiekanych
przez deszcz, beznadziejnie mokrych dachówek.
– Przynajmniej od razu sprawdzimy, czy dach nie przecieka – nie potra-
fiła ukryć swego sceptycyzmu.
– I czy w piwnicy stoi woda – Jordan nie dawał się zbić z tropu i pro-
mieniał entuzjazmem.
W środku panował chłód, obezwładniający chłód domu, który od lat nie
zaznał ciepła. To nie tylko brak ogrzewania, rozmyślała Stephanie, mijając
ciężkie, rzeźbione drzwi wejściowe i stąpając po marmurowej posadzce
holu. Czuła tu dojmujący chłód opuszczenia. To, co mogło dawać schronie-
nie całej rodzinie, stało tak bezużytecznie przez lata i zimno stopniowo
przeniknęło ściany na wskroś.
– Nigdy nie uda ci się ogrzać tego domu – powiedziała, ale Jordan nie
słuchał.
Obrzucił hol jednym taksującym spojrzeniem i bez namysłu skierował
się w lewo. Stephanie postępowała za nim, cały czas mając nadzieję, że
szybko uda się wyperswadować mu ten pomysł. Żałowała też, że nie wzię-
ła cieplejszego płaszcza.
Kuchnia była pełna starych rupieci.
– Tu nie są potrzebne żadne przeróbki, żeby zrobić muzeum – stwier-
dziła ironicznie.
– Co z ciebie za sprzedawca? Powinnaś raczej powiedzieć mi, że istot-
nie, wnętrze jest nieco przestarzałe, ale za kilka tysięcy dolarów można je
fantastycznie urządzić.
– Za kilka grubych tysięcy. Trzeba by zerwać wszystko do gołych ścian.
– Oczywiście – zgodził się łatwo. – To było pomieszczenie dla służby.
Nie sądzisz chyba, że dawni właściciele kiedykolwiek postawili tu stopę?
Kiedy krążył po kuchni, znalazł się nagle blisko niej. Ciepło promieniu-
jące od jego ciała sprawiło, że ogarnęły ją dwa sprzeczne pragnienia: chciała
uciec jak najdalej i zarazem czuć rozgrzewającą bliskość Jordana. Z ociąga-
niem odsunęła się i ruszyła w stronę jadalni.
Olbrzymie okno, umieszczone w wykuszu, wychodziło na resztki tego,
co kiedyś stanowiło reprezentacyjny ogród. Był on teraz całkowicie zaro-
śnięty bluszczem i zdziczałymi krzakami róży.
Jordan ostrożnie otworzył szklane drzwiczki chińskiego sekretarzyka
wbudowanego w ścianę.
– Ci ludzie nie zadowalali się byle czym, prawda? – stwierdził, wodząc
palcem po ołowianych listwach, spinających geometryczne kształty rżnięte-
go szkła.
Szedł dalej. Poruszał się tutaj bez wahania, jak gdyby znał drogę. Na ra-
zie Stephanie nie dostrzegła niczego, co wywarłoby na niej większe wraże-
nie. Niskim, wąskim korytarzem dotarli do przestrzennego salonu. Kiedy
wchodzili tam, zza chmur wychynęło słońce. Promienie przeniknęły przez
romboidalne szybki witrażowego okna i rozprysły się po pokoju tęczowy-
mi barwami.
Stephanie bezwiednie wydała cichy okrzyk zachwytu i zrozumiała, cze-
mu ten dom tak przypadł Jordanowi do gustu. Światło, wdzięk, czar, mu-
zyka są tutaj cały czas, zostały tylko zamrożone w oczekiwaniu, aż ciepło
domowego ogniska pozwoli im znowu odtajać.
Jordan, pochylony nisko, oglądał właśnie kominek. Kiedy krzyknęła,
wyprostował się raptownie, uderzając w jego obramowanie. Podniósł się,
pocierając stłuczenie. Od razu pojął, w czym rzecz.
– Widzę, że i ciebie ten dom zaczyna wciągać – zauważył.
Stephanie, nie chcąc przyznać mu racji, rozglądała się z namysłem po
pokoju, starając się nie zwracać uwagi na cudowną grę światła.
– Tu jest okropnie, Jordanie – powiedziała w końcu. – Podłoga skrzypi,
kuchnia w ruinie, brudu tyle, że trzeba by go zmywać pompą strażacką.
– Mnie urzekło to, że ten dom, nawet opuszczony, zachował swą dawną
dumę. Kiedy go dostrzegłem, wiedziałem od razu, że czeka na mnie.
– Cóż, pewnie długo teraz będziecie czekać we dwójkę. Co jest za tymi
drzwiami?
– Biblioteka.
– Widziałeś ją przedtem?
– Nie. Po prostu wiem, że tam jest.
– Pewnie zaglądałeś przez okno.
Pchnęła drzwi i obiegła spojrzeniem wnętrze. Pokój wypełniały półki,
sięgające od podłogi aż po sufit, a nad nimi widniał rzeźbiony w dębie fryz.
Kominek był wystarczająco duży, by upiec na nim wołu.
– W porządku – przyznała Stephanie. – Biblioteka jest piękna, ale założę
się, że łazienki pozostawiają wiele do życzenia. – Skierowała się ku scho-
dom wewnątrz wieżyczki.
Dom wyposażony był w pięć łazienek i, jakkolwiek staroświeckie,
wszystkie były zachwycające. Jedna z nich, tuż obok głównej sypialni, zdu-
miewała rozmiarami. Prowadziły z niej drzwi do kompletnie wyposażonej
garderoby. Okna sąsiedniego gabinetu wychodziły na ogród. Stephanie od-
jęło mowę z zachwytu, kiedy przez zakurzoną szybę kontemplowała pozo-
stałości kunsztownych niegdyś szpalerów krzewów. Miała wrażenie, że na
chwilę przeniosła się w inne czasy.
– No co, poddajesz się? – Jordan promieniał. – Nie uda ci się mnie znie-
chęcić. To jest dom, jakiego pragnę.
– Cóż, kremowe dywany, trochę starych obrazów, dobre meble z pew-
nością dałyby tu wspaniały efekt. Ale po co ci taki wielki zabytek? Nie po-
trzebujesz przecież pięciu sypialni, nie mówiąc o pomieszczeniach dla służ-
by!
– Zawsze marzyłem o własnym luksusowym domu i nigdy nic takiego
nie miałem. – Jordan był mocno zakłopotany, jakby obawiał się, że go wy-
śmieje. – Teraz, kiedy mogę sobie na wszystko pozwolić, tylko Whiteoaks
wart jest dla mnie każdych pieniędzy. Urzeka mnie w nim atmosfera daw-
nego przepychu. Mógłbym sobie coś zbudować, ale nowe mury nie prze-
mawiają do mnie w ten sposób.
– W porządku – stwierdziła sucho Stephanie. – Czy rozmawiałeś już z
Hallie McDonald?
– Jeszcze nie. Jestem pewny, że ty dasz sobie radę.
– Dlaczego ja?
– Chcesz dostać prowizję czy nie? – rozglądał się uważnie po głównej
sypialni. – Widzę, że jednak dach jest nieszczelny.
Brudne zacieki na suficie wcale go jednak nie zmartwiły. Gdyby teraz
podłoga zawaliła mu się pod stopami, doszła do wniosku Stephanie,
uśmiechnąłby się tylko i powiedział, że takie rzeczy w starych domach się
zdarzają. Rozłościła się. Dlaczego nie miał takiego stosunku do czegoś, co
rzeczywiście jest na sprzedaż?
– Podoba mi się, że jest tyle okien w sypialni – entuzjazmował się dalej.
– A także kominek. Wyobraź sobie, Stephanie: leżeć tak na dywanie nie
opodal buzującego ognia i kochać się w mroźną noc...
Jego czułe słowa wypełniły pokój magiczną mocą. Stephanie słuchała
zauroczona, przepojona tęsknotą za tymi dawno minionymi dniami, które
spędzili wspólnie, kiedy to każde słowo tchnęło obietnicą i pięknem, kiedy
wszystko wydawało się możliwe, ponieważ byli zakochani. Po chwili jed-
nak ocknęła się i, starając się rozwiać czar, powiedziała:
– Powinieneś wybierać ostrożnie. Wełna perskich dywanów może oka-
zać się na przykład zbyt szorstka. – Skierowała się do wyjścia. – Idziemy?
– Może obejrzymy jeszcze strych? Chcę sprawdzić, ile będzie roboty z
dachem.
– Nie ufasz mojej fachowej wiedzy?
– Oczywiście, że nie. Powiedziano mi co prawda, że jesteś najlepszym
agentem w mieście. Teraz będę miał okazję przekonać się, czy to prawda.
Kiedy zniknął na wąskich schodach, Stephanie postanowiła bronić swej
godności i zostać. Nie pojawiał się jednak dłuższy czas, weszła więc na
górę.
– Co się stało? Wpadłeś w pułapkę na niedźwiedzie?
– Nie, ale nie zdziwiłbym się, gdybym jakąś znalazł. Tutaj jest wszystko.
Zawsze sobie wyobrażałem, że tak właśnie powinien wyglądać strych –
wołał rozradowany.
– Nie należy chyba grzebać w tym wszystkim – Stephanie wpadła w
półmroku na krawiecki manekin i odruchowo skłoniła się przepraszająco.
– Chcę mieć w kontrakcie, że kupuję dom z całą zawartością.
– Bądź rozsądny. Tutaj z pewnością znajdują się rodzinne skarby. –
Przedzierając się przez rumowisko staroci, dotarła do czegoś, co przypomi-
nało segment metalowego płotu. Była to rama łóżka, bez wątpienia naj-
większego, jakie kiedykolwiek widziała.
– Spójrz, czy to też skarb rodzinny? – Jordan uniósł w górę kapelusz,
pochodzący najpewniej z przełomu wieków. Pióra dawno obróciły się w
pył, a z ronda wystawały tylko resztki stosin.
– Wiesz, o co mi chodzi. – Stephanie bezwiednie zarysowała paznok-
ciem ramę i krzyknęła zaskoczona: – Niemożliwe, to łóżko jest z mosiądzu,
i to najprawdopodobniej litego. Co za idiota pomalował je na biało?
– Rozejrzyj się tutaj trochę. Może mina ci zrzednie jeszcze bardziej.
– Nie martw się o mnie. Popatrz na jego poręcze. Mają z piętnaście cen-
tymetrów grubości i są wyższe ode mnie!
– Czy sądzisz, że to dobrze? – spytał niewinnie. Otrzepał dłonie z kurzu
i zaczął iść schodami na dół.
– Więc jak, jesteś zainteresowany kupnem?
– Łóżka? To zależy, kto oprócz mnie miałby w nim sypiać.
– Miałam na myśli dom – Stephanie poczuła, że się czerwieni. – Jeśli da-
lej masz ochotę się wygłupiać, musimy ustalić, co konkretnie moglibyśmy
zaproponować właścicielom.
– Jasne. Dowiedz się, ile to może być warte, i zaoferuj na początek... bo
ja wiem... dwa razy tyle.
– Dwa razy ile? Ty nawet nie wiesz, co to może oznaczać!
– Nie bardzo. A powinienem?
– Zaraz ci powiem. Nie chcę się ośmieszyć, składając ofertę, której nie
mógłbyś sprostać finansowo.
Uśmiechnął się tylko. Kiedy zamykała drzwi wejściowe na klucz, rzucił
od niechcenia, spoglądając w górę na wieżyczkę:
– Nie zapominaj, że mam tu zamieszkać na Boże Narodzenie.
– A co będzie, jeśli oni jednak nie zechcą sprzedać? Zresztą, nawet gdy-
by się zgodzili, wszystkie negocjacje i formalności z pewnością przeciągną
się...
– Nie rozumiem, dlaczego miałoby to być takie trudne. Są różne sposo-
by. Weź pod uwagę, moja droga, że im szybciej zdobędę Whiteoaks, tym
krócej będziesz musiała się ze mną męczyć. A jeśli ci się nie uda, zacznę
szukać od nowa. I niełatwo ci przyjdzie mnie zadowolić.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Stephanie kończyła właśnie obrębiać swoją nową suknię, próbując jed-
nocześnie przekonać Katie, że nie powinna traktować Tony'ego jak wyrzut-
ka.
– To niegrzecznie, że się do niego w ogóle nie odzywasz – upomniała
dziewczynkę.
Katie siedziała na podłodze i rozbierała lalkę. Wzruszyła ramionami, jak
gdyby chciała powiedzieć: co mnie to obchodzi? Lalka była nowa i miała
wystarczającą ilość ubranek, by zaspokoić potrzeby przeciętnego dziecka.
Przyniósł ją ostatnio Jordan.
– Dlaczego nie chcesz z nim rozmawiać?
– Przejechał mój rowerek.
– Przecież to był przypadek. Poza tym, kto go zostawił na podjeździe?
Gdyby Tony nie wpadł na niego, z pewnością zrobiłby to tata.
– Tatuś by zauważył – stwierdziła dziewczynka.
– Cóż, może masz rację. – Stephanie pomyślała, że prowadząc tak wspa-
niały samochód też by uważała na przeszkody. – Tony odkupił ci rowerek.
Był on co prawda identyczny jak poprzedni, ale Katie nie chciała go
używać.
– Nie chcę takiego – usta dziewczynki wygięły się w podkówkę. – Trzy-
kółkowce są dla maluchów.
– W takim razie oddamy go z powrotem do sklepu.
Katie nie była zachwycona tą perspektywą, ale zanim Stephanie zdołała
wykorzystać sytuację, zadzwonił telefon.
– Cholera! – zaklęła pod nosem. – Tony będzie tu za piętnaście minut,
sukienka jeszcze niegotowa, w żadnej starej nie mogę się ludziom pokazać,
a ktoś akurat teraz chce sobie porozmawiać!
W słuchawce usłyszała głos matki.
– Przepraszam cię, mamo, nie mam czasu. Pani Bruce urządza przyjęcie
z okazji przeprowadzki do domu, który jej sprzedałam...
– To nie potrwa długo. Właśnie obmyślam menu na kolację z okazji
Dnia Dziękczynienia i chcę się upewnić, czy nie macie z Katie innych pla-
nów. Spędzicie z nami święto, prawda?
– Jak zwykle, mamo.
– A Tony? Może on też wpadłby do nas?
Stephanie ścisnęła mocniej słuchawkę. Głos matki brzmiał co prawda
oschle, równocześnie jednak po raz pierwszy od zaręczyn uwzględniła To-
ny'ego w rodzinnej uroczystości. Może zaakceptowała go nareszcie?
– Zapytam go dzisiaj, ale sądzę, że nie odmówi. – Odchrząknęła i doda-
ła z wahaniem: – Dziękuję, mamo, że zaaprobowałaś mój wybór.
– Nie bardzo. Dalej za nim nie przepadam. Ale dla rodzinnego spokoju
chcę go lepiej poznać.
– Jutro cię zawiadomię, czy się zgodził. Do widzenia.
Odłożyła słuchawkę z mglistym uczuciem niepewności. Nie wspomina-
ły o Tonym od czasu ostatniej kłótni, jednak ta sprawa ciążyła im jak ka-
mień. Teraz mama poczuła chyba wyrzuty sumienia. Może też uświadomi-
ła sobie, że odrzucając Tony'ego, prawdopodobnie straci córkę.
Kiedy odezwał się dzwonek u drzwi, sukienka była gotowa.
– Katie, otwórz, proszę i bądź miła dla Tony'ego, bo inaczej... – nie po-
trafiła wymyślić dość srogiej groźby, nie starczyło jej też czasu, żeby ją wy-
powiedzieć, ponieważ dzwonek znów zadźwięczał natarczywie. Znikła
więc pośpiesznie w sypialni.
Chętnie szyła swoje sukienki. Lubiła mieć pewność, że na większych ga-
lach nie spotka drugiej kobiety ubranej tak samo. Zresztą, stwierdziła przed
lustrem, tym razem wysiłek opłacił się. Delikatny materiał miękko układał
się na jej szczupłej figurze i szeleścił przyjemnie, kiedy przechadzała się
tam i z powrotem, studiując swoje odbicie ze wszystkich stron. Brzosk-
winiowy kolor podkreślał karnację twarzy i przydawał blasku kasztano-
wym włosom.
– Przynajmniej raz mogłabyś być gotowa na czas – Tony zrzędził już na
progu.
Stephanie spojrzała najpierw na niego, potem na Katie, siedzącą sztyw-
no na swoim krzesełku, i od razu pojęła, że jest poirytowany głównie z po-
wodu dziecka. Nie warto było sprzeczać się teraz, wydała więc Julie ostat-
nie polecenia, pocałowała dziewczynkę i włożyła płaszcz, nie odzywając się
do niego.
– Rozmawiałaś już z Hallie McDonald? – zapytał.
– Jeszcze nie, chociaż zmarnowałam dwa dni, żeby ją złapać – westchnę-
ła. – Czasami mam ochotę to rzucić. Nie ma sensu tracić tyle czasu na spra-
wę, która nigdy nie dojdzie do skutku.
– Jeżeli nie uda ci się jej załatwić albo, co gorsza, zrezygnujesz, możesz
równie dobrze zupełnie się wycofać z interesu. Kiedy ludzie usłyszą, że się
poddajesz w trudniejszym przypadku, nigdy więcej nie sprzedasz już
domu.
Miał rację. Po raz pierwszy uświadomiła sobie wyraźnie, jak łatwo Jor-
dan mógł zniszczyć jej zawodową reputację. Uparł się, żeby ją pognębić i
odciął wszystkie drogi ucieczki. Obojętnie, co ona teraz zrobi, zawsze bę-
dzie trzymał ją w garści. Co gorsza, jeśli Stephanie straci pracę i zarobki,
może nawet spróbować odebrać jej Katie. Strach chwycił ją za gardło.
Nie miała jednak czasu na dłuższe rozmyślania. Oblewanie domu pań-
stwa Bruce było wydarzeniem sezonu i zgromadziło towarzyską śmietankę
miasteczka. Uwagę wszystkich gości przyciągnęła nowa para: Jordan Ken-
dall z kobietą w czerni.
Palce Stephanie, zaciśnięte kurczowo na kieliszku, zwilgotniały. Ta ko-
bieta z ciemnymi, wysoko upiętymi włosami, wyglądała wspaniale. Żadna
z tu obecnych pań nie ośmieliłaby się włożyć tak wyzywającego kapelusza,
ale do niej pasował on, o dziwo, bez zarzutu. Z niewymuszoną swobodą
wspierała się na ramieniu Jordana.
– Kto to jest? – spytała szeptem Tony'ego. Jordan nie mógł jej usłyszeć.
Była zbyt oddalona, a pomiędzy nimi znajdował się tłum gwarzących gości.
Mimo to, gdy się odezwała, podniósł raptownie wzrok, śmiejąc się z cze-
goś, co powiedziała jego towarzyszka, i przeszył Stephanie spojrzeniem.
Wydało jej się, że wszyscy nagle ucichli, a nieme pytanie jego oczu było tak
wyraźne, jakby wykrzyczał je pełnym głosem: Co się stało, moja droga?
Czyżbyś była zazdrosna?
Stephanie pojęła z porażającą jasnością, że jej odpowiedź mogłaby
brzmieć tylko twierdząco. Minęło tyle lat, myślała w oszołomieniu, i nagle,
kiedy się człowiek najmniej spodziewa, zły, zielony potwór atakuje. Na
usta cisnęły się słowa, którymi chciała upomnieć tę kobietę, by przestała
spoglądać na Jordana z tak ciepłym rozmarzeniem. Miała ochotę zniszczyć
to spojrzenie, zniszczyć tę kobietę, zniszczyć nawet Jordana, gdyby zaszła
taka konieczność.
– Ona jest twoją największą szansą na sprzedanie Whiteoaks – odrzekł
Tony. – Nie poznajesz jej? To przecież Tasha McDonald.
Przez chwilę Stephanie sądziła, że się przesłyszała. Ta wspaniała istota
miałaby być córką Jake'a i Hallie McDonaldów?
– Tasha zawsze przypominała szarą myszkę...
– Przypominała – Tony rozejrzał się za następnym drinkiem – ale już nie
przypomina. Poza tym wygląda na to, że ma zamiar zostać panią Kendall –
w jego głosie pobrzmiewała satysfakcja.
Gwar wokół Stephanie przyprawił ją o ból głowy. Przez chwilę pożało-
wała nawet, że przyszła, lecz zaraz zmieniła zdanie. Uświadomiła sobie, że
i ona jest równie uważnie obserwowana jak Jordan z Tashą. Nie da poznać
po sobie, co czuje, widząc swojego byłego męża z nową dziewczyną. Z
uśmiechem zwróciła się do najbliższej sąsiadki.
– Jaka ładna z nich para, prawda?
– Masz niewątpliwie rację. – Stephanie dopiero teraz stwierdziła, że stoi
obok Hallie McDonald, która przygląda się jej badawczo. – Słyszałam, że
mnie poszukiwałaś.
– Tak, rzeczywiście. Mam obiecującego klienta, który jest zainteresowa-
ny Whiteoaks. Chcę przedstawić pani korzystną propozycję.
– Rozumiem – Hallie McDonald uśmiechnęła się nieszczerze. – Ja też
mam propozycję dla ciebie. Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca, żeby
wszystko omówić.
Pani McDonald torowała drogę przez olbrzymi salon, zatrzymując się
od czasu do czasu dla wymiany grzeczności z którymś z uczestników przy-
jęcia. Kiedy już znalazły się w części sypialnej, otworzyła pierwsze lepsze
drzwi i bezceremonialnie wciągnęła Stephanie do środka.
– Chcesz więc wiedzieć, co mogłoby mnie przekonać do sprzedaży Whi-
teoaks? Nie dziwię ci się. Byłaby z tego ładna prowizja, nawet wziąwszy
pod uwagę niewielką cenę, którą z pewnością chciałabyś wytargować.
– Oferta jest więcej niż wysoka, jak na obecny stan domu i...
– A ja chciałabym wiedzieć, jak cię przekonać, żebyś zrezygnowała z
Jordana.
– Ja mu się nie narzucam – zaprotestowała zdumiona. – Przyjechał tutaj
z własnej woli. Nic nie mogę na to poradzić.
– Daj spokój. Bez twojej zachęty nie przesiadywałby u ciebie całymi wie-
czorami. Jaka jest więc twoja cena za usunięcie się?
– Co pani rozumie przez usunięcie się? Mam się wyprowadzić? Uciec?
– Czemu nie? Raz już go przecież zostawiłaś.
– Pani chyba jest źle poinformowana. Ja nie mam zwyczaju uciekać.
Poza tym on jest ojcem mojej córki i do niej właśnie przychodzi tak często.
Tego nie da się uniknąć.
– Przez tyle lat wytrzymywał bez niej, wytrzymałby i teraz. Podobno
chcesz sprzedać swój dom. Kupię go za najlepszą cenę, żebyś mogła gdzie
indziej dobrze wystartować...
– Wykluczone. Ja nie biorę łapówek.
– Whiteoaks nie jest na sprzedaż, Stephanie. Za żadną cenę – pani
McDonald ruszyła majestatycznie w stronę drzwi. – W razie czego zaprze-
czę, oczywiście, że rozmawiałyśmy – dodała od progu.
– Ja też – odparła Stephanie. – Nie mam ochoty, żeby ktoś się dowie-
dział, jak tanio chciała mnie pani kupić. Może jednak interesuje panią, kto
jest tym potencjalnym klientem?
– Stephanie, to nie ma znaczenia. Powiedziałam ci, że Whiteoaks nie
jest...
– To Jordan Kendall. Proponuje dwukrotną cenę w stosunku do oszaco-
wanej. Proszę się nad tym zastanowić. Byłby z tego hojny dar dla towarzy-
stwa historycznego – prześlizgnęła się obok zamarłej w zdumieniu pani
McDonald i wróciła do salonu.
Stephanie usiłowała brać udział w ogólnej wesołości, podziwiać urzą-
dzenie domu, być zwyczajnym gościem na zwyczajnym przyjęciu. Czuła
się jednak jak delikatny kryształ, który pod najlżejszym dotknięciem mógł-
by roztrzaskać się na kawałki. W tamtym zacisznym pokoju poszarpano i
skrwawiono jej duszę.
Ogarnęło ją oburzenie. Jakim prawem Hallie McDonald śmiała złożyć
jej tak poniżającą propozycję? Jakim prawem usiłowała ją przekupić, wypę-
dzić z miasteczka, w którym się wychowała? Jak mogła targować się z nią o
Jordana?
– Jordanie, muszę z tobą porozmawiać – zdołała wykrztusić, kiedy na-
pór tłumu zetknął ich ze sobą.
– Wpadnę do ciebie po przyjęciu.
Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że to nic pilnego, ale on popędził da-
lej porywając Tashę na krąg taneczny, urządzony naprędce w bawialni.
Samotność szczelną zasłoną odgrodziła ją od pozostałych gości. Zasta-
nawiała się teraz, jak dziwnie skonstruowana jest dusza ludzka. Dlaczego,
kiedy Jordan oddalił się, raptem poczuła się tak dojmująco samotna? Czyż-
by tylko dlatego, że nie mogła z nim zatańczyć? Albo ta niespodziewana
zazdrość, kiedy zobaczyła obok niego Tashę... Przecież sama była zaręczo-
na z Tonym. Byłoby śmieszne sądzić, że Jordan postępuje nielojalnie, spoty-
kając się z inną kobietą.
Niepokoję się o los Katie, tłumaczyła sobie. Jordan najprawdopodobniej
ożeni się ponownie i założy rodzinę. Po cóż zresztą byłby mu potrzebny tak
wielki dom? Jego żona, mając własne dzieci, nie będzie miała ochoty za-
wracać sobie głowy jego córką, z pierwszego małżeństwa. Katie stanie się
wtedy dzieckiem odrzuconym, niedopasowanym, różniącym od innych...
Musimy postarać się z Tonym, przyrzekła sobie, żeby Katie nie związała
się zbytnio z Jordanem.
Trzeba będzie jak najszybciej wytłumaczyć Tony'emu, jak ważne jest,
żeby zdobył jej sympatię. Ale teraz nie pora na to ani miejsce.
– Zastanawiałem się długo – odezwał się Tony z zakłopotaniem – nad
tym, co kiedyś mówiłem, że nie stać nas na willę Andersonów.
Stephanie w roztargnieniu sączyła swego szampana. Prawie go nie słu-
chała. Po przeciwnej stronie salonu Tasha uśmiechała się promiennie do
Jordana. Jaka ona jest piękna, jak bardzo zmieniła się od czasów
szkolnych...
– Doszedłem do wniosku, że chyba poradzilibyśmy sobie – kontynu-
ował Tony.
– Z czym byśmy sobie poradzili?
– Z kupnem willi Andersonów.
Powinna teraz właściwie wybuchnąć radością. Będą mieli cudowny
dom w dobrej dzielnicy, dom, w którym można należycie wychować Katie.
Czuła jednak tylko tępy ból w piersi. Jordan zniszczył także i to marzenie.
– Jeśli dobrze sprzedamy twój, starczy nam na opłaty. Miałaś jednak ra-
cję.
Najprościej byłoby dogadać się z Hallie McDonald. Trzeba tylko zrezy-
gnować z Jordana. Głupia sprawa! Jak można zrezygnować z czegoś, czego
się tak naprawdę nie posiadało! Nigdy przecież nie stanowiliśmy jedności,
byliśmy tylko dwojgiem ludzi, mieszkających krótko pod wspólnym da-
chem.
Czemu jednak Hallie wpadła na taki pomysł? Gołym okiem widać prze-
cież, że Tasha owinęła go sobie wokół małego palca. Oczywiście, pozory
mogą mylić. Jej także wydawało się niegdyś, że Jordan ją uwielbia. Dlacze-
go więc nie przyjęła propozycji, przynajmniej nie wysłuchała jej do końca?
Ponieważ to nie byłoby uczciwe. Ponieważ chce zostać tu i poślubić To-
ny'ego. A także dlatego, że w głębi duszy nie potrafi zrezygnować z Jorda-
na.
– Dobrze się czujesz, Stephanie?
Głos Tony'ego dobiegał ją z oddali. Spojrzała nań bezprzytomnie, led-
wie go rozpoznając.
– Czy mam teraz porozmawiać z Beth Anderson? Ona jest tutaj.
– O czym?
– O kupnie domu. Co się z tobą dzieje?
– Nie. Nic jej nie mów.
– Przecież jeszcze tak niedawno bardzo chciałaś – Tony był zupełnie
zdezorientowany, jakby w połowie gry ktoś zmienił jej reguły.
– Każdy ma mnóstwo pragnień, Tony – odrzekła, obserwując w zamy-
śleniu Jordana i Tashę. – Nie wszystkie można spełnić. Czasem nawet, kie-
dy jakieś marzenie się ziści, okazuje się, że wcale nam na nim nie zależało...
Tak, to z powodu Katie, upewniła się raz jeszcze, kiedy wróciła do
domu i w ciemności przemierzała pokoje. Dziewczynka spała spokojnie, za
to Stephanie była zbyt poruszona, by położyć się do łóżka. Było już dobrze
po północy, a Jordan jeszcze się nie zjawił. Musi być jeszcze z Tashą, mówi-
ła sobie, udając, że nic ją to nie obchodzi.
Ale obchodziła ją Katie. Właśnie w interesie córki nie powinna zrywać
wszystkich łączących ją z Jordanem więzów. Nie wolno przecież pozba-
wiać jej ojca!
Nagle dotarł do niej sens ostatniej myśli. Właśnie w ten sposób postąpi-
ła cztery lata temu, kiedy zataiła wszystko przed Jordanem. Zachowała się
jak rozkapryszone dziecko, które zagarnia wszystkie zabawki dla siebie. Na
swoją obronę miała tylko fakt, że on również nie chciał ustąpić. Oboje byli
egoistycznymi dzieciakami, niezdolnymi do prawdziwej miłości.
Może jednak ciągłe jeszcze kocha Jordana? Może właśnie dlatego tak
boleśnie przeżyła spotkanie z Tashą? Chyba nie. Można być zazdrosnym
nie kochając. Zazdrość nie oznacza jeszcze miłości, bierze się raczej z żądzy
posiadania, niedojrzałości, z poczucia zagrożenia. Gdyby go kiedykolwiek
kochała, stwierdziła z żalem, poszłaby za nim wtedy.
Drzwi samochodu na podjeździe zamknęły się cicho, ale Stephanie usły-
szała trzaśniecie.
– Chciałaś się ze mną widzieć – zaczął od razu, kiedy mu otworzyła.
– To nie było pilne. Z pewnością nie musiałeś przychodzić w środku
nocy. Może porozmawiamy jutro.
– Widziałem cię już w nocnej koszuli, bez niej zresztą też. Nie zgwałcę
cię – mówił z namysłem, bardziej do siebie niż do niej.
– Jeśli tak, to możesz wejść – zaczerwieniła się, speszona, że dała po so-
bie poznać, iż usłyszała, co mówił. – Mam nadzieję, że Hallie McDonald nie
wie, gdzie się teraz znajdujesz. I tak jest wystarczająco nadęta. – Opowie-
działa mu krótko i bez ogródek, czego dowiedziała się od niej na przyjęciu.
– Wezwałaś mnie tutaj tylko po to, żeby mi to zakomunikować? – Jor-
dan najwyraźniej nie przejął się niepomyślnymi wiadomościami.
– Z pewnością nie dla twojego miłego towarzystwa – odparowała ze
złością.
– Chyba zapomniałaś, że mamy do czynienia z czterema właścicielami.
Dlaczego nie zaczniesz pertraktować z pozostałą trójką?
– Ponieważ bez zgody Hallie nic nie uzyskasz. Musisz mieć całość.
– Cóż, zacznijmy gromadzić ją po kawałku. Najlepiej pisemnie. Na razie
w zupełności wystarczy ich zgoda na sprzedaż. Za odpowiednią cenę moż-
na kupić wszystko.
Ostatnie słowa, wypowiedziane twardo i bezwzględnie, zmroziły ją.
– Prawie wszystko – rzuciła szybko. – O tym też chciałam z tobą poroz-
mawiać. Na przykład Katie nie jest na sprzedaż. Masz dla niej zawsze pięk-
ne zabawki, wspaniałe wspólne spacery, drogie ubrania. Wiesz doskonale,
że ja nie mogę sobie na to wszystko pozwolić. Nie próbuj więcej kupować
jej miłości, Jordanie.
– Dla Katie zrobię wszystko, na co będzie miała ochotę.
– To jeszcze dziecko. Nie rozumie, że nie mogę zapewnić jej tego co ty.
– Co więc mam zrobić? Przestać ją widywać?
– Nie – odpowiedziała, myśląc jednocześnie, że tak byłoby najlepiej. –
Nie spotykaj się tylko z nią tak często, nie psuj jej prezentami i nie rozbu-
dzaj w niej nadziei, że kiedyś będzie cię miała na zawsze.
Ciszę, która nastąpiła po jej słowach, przerwał tupot bosych stópek.
Nieoczekiwanie w drzwiach pojawiła się Katie.
– Mamo, w moim pokoju są potwory – oznajmiła cicho, wdrapując się
jej na kolana. Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie. – Tatuś! – zapisz-
czała i rzuciła się Jordanowi w objęcia.
– Cześć, groszku – odparł, posyłając Stephanie triumfujące spojrzenie
znad ciemnej główki, wtulonej w jego ramiona. – Chodźmy do potworów.
Stephanie czekała cierpliwie. Z pokoju dziewczynki dobiegały ją odgło-
sy zabawy, radosny chichot. Potem zapadła cisza. Po chwili wrócił Jordan z
papierową torbą.
– Potwory – powiedział z kwaśną miną. – Pozbierałem je do torby, żeby
można było wyrzucić na śmieci. To ją uspokoiło.
– Przynajmniej na razie – Stephanie wróciła do przerwanego wątku. –
Wychowanie dziecka nie jest prostym zajęciem. To nie tylko lody owocowe,
mecze piłki nożnej i rowery. To także dyscyplina, choroby, i pytania, skąd
się biorą dzieci, potwory w pokoju, które nie zawsze pozwalają się złapać
do torby...
– Powiedz mi – przerwał jej w pół zdania – jak wyjaśniasz jej obecność
Tony'ego? Było przecież jasne, kogo spodziewała się zobaczyć przed chwi-
lą.
– Tony nie spędza tu nocy, jeśli o to ci chodzi – stwierdziła urażona.
– Cieszę się. To znaczy, że zachowałaś resztki zdrowego rozsądku. Być
może nawet ockniesz się na czas i unikniesz błędu, jakim byłoby wyjście za
niego za mąż.
– Nie rozumiem, co się to może obchodzić.
– Nie rozumiesz? Uwierz nareszcie, że los Katie obchodzi mnie w tym
samym stopniu co ciebie. Ze swoim życiem możesz zrobić, co zechcesz, ale
jeżeli chodzi o nią...
– Wynoś się! Nie chcę cię nigdy więcej widzieć!
– Będziesz mnie widziała jeszcze nieraz. Wpadnę po nią jak zwykle w
sobotę – groźny wyraz jego twarzy nie dopuszczał sprzeciwu.
Zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie, nieświadoma mrozu, który wtar-
gnął do środka. Właściwie była nawet zadowolona, że jej nie posłuchał. Być
może Katie znaczyła dla niego więcej, niż można było sądzić. Jeśli więc da-
lej będzie przychodził ją odwiedzać...
– ... będę mogła też go widywać – słowa zawisły w powietrzu i dopiero
wtedy Stephanie zdała sobie sprawę, że powiedziała je na głos.
Mój Boże, pomyślała znużona. To nie zwykła zazdrość dręczyła mnie na
przyjęciu. To nie troska o los Katie tak mnie trapi. Ja ciągle go kocham i
chcę do niego wrócić.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Było jednak o wiele za późno.
Gdyby tej pierwszej nocy w klubie zrozumiała, co rzeczywiście czuje do
niego, może byłaby jeszcze nadzieja. Gdyby w tamtym wstrząsie, wywoła-
nym jego widokiem, potrafiła oprócz zaskoczenia i przerażenia dostrzec
również radość, może zdołaliby uratować coś od katastrofy. Gdyby tylko
zachowała cierpliwość, zauważyła zmianę w jego zachowaniu zamiast da-
wać upust swej złości, wszystko mogłoby być inaczej. Ostatnią szansę po-
jednania zaprzepaściła wyrzucając go z domu i zabraniając mu przycho-
dzić.
Nie mogła jednak oskarżać wyłącznie siebie, zakładać, że tylko ona po-
nosi winę, zaś Jordan wszystkimi sposobami usiłuje odbudować ich mał-
żeństwo. To byłoby niedorzeczne. Już tamtego wieczoru w klubie wściekł
się, jak gdyby sądził, że został przez nią celowo wmanewrowany w kłopo-
tliwą sytuację.
Nie, Jordan na pewno nie pragnie zaczynać od nowa. Ona zresztą też
chyba nie myśli o tym poważnie. Można interesować się mężczyzną, moż-
na nawet do pewnego stopnia kochać go – i nie chcieć z nim być. Cóż więc
z tego, upewniała się z determinacją, że odkryła drzemiące gdzieś w głębi
serca uczucie do kogoś, kto dawno temu był jej mężem i został ojcem jej
dziecka? Nie oznaczało to jeszcze, że jest jej niezbędny, że wszystkie plany
życiowe, które tak starannie obmyśliła, muszą teraz nagle rozwiać się na
wietrze.
Dawałaś sobie bez niego radę przez cztery z górą lata, dasz sobie radę i
teraz, zdecydowała ostatecznie i czując, że głowa jej pęknie, jeśli będzie
dłużej o tym rozmyślać, poszła nareszcie spać. Śniły jej się złe, zielone po-
twory, goniące ją po długich korytarzach Whiteoaks, i szyderczy śmiech
Hallie McDonald, który odbijał się echem w pustych pokojach.
Nie widziała się z nim aż do weekendu, kiedy przyszedł, żeby zabrać
Katie do klubu na basen. Była trochę niespokojna, ponieważ obawiała się,
że spotkanie twarzą w twarz może ożywić uczucia, które właśnie pogrze-
bała. Nie chciała też, żeby postawił ją w kłopotliwym położeniu, odgadując,
co dzieje się w jej duszy.
Jordan zachowywał się jednak uprzejmie, odprężyła się więc nieco.
Może wszystkiemu jest winna moja przewrażliwiona wyobraźnia, zastana-
wiała się, może denerwuję się niepotrzebnie?
Katie, z kostiumem kąpielowym i ręcznikiem w garści, niecierpliwie
czekała na kąpiel w podgrzewanym basenie. Od kilku dni zamęczała tym
matkę do tego stopnia, że Stephanie stała się odrobinę zazdrosna. Sądziła
niegdyś, że to ona z Tonym zaprowadzą tam dziewczynkę po raz pierwszy.
Jednak Jordan od razu zapisał się do klubu. Spodziewano się zresztą tego
po kimś z jego pozycją. Zbyt wielu rzeczy spodziewano się po nim, skon-
statowała mimo woli.
– Mamusiu, chodź z nami – Katie nieoczekiwanie odmówiła pójścia z
samym tylko ojcem.
– Nie, Katie. To wykluczone – Jordan zdecydowanie uciął dyskusję, za-
nim Stephanie zdołała odpowiedzieć.
Poczuła się, jakby ją uderzył. Nie miała wcale ochoty iść do klubu, ale
czy musiał tak jasno dawać do zrozumienia, że nie życzy sobie mieć z nią
nic wspólnego? Trudno, pogodziła się z sytuacją, w końcu nie ma znacze-
nia, co Jordan o niej myśli. Załatwi z nim tylko swoje interesy i wróci do
normalnego życia.
– Mam zgodę spadkobierców Whiteoaks – próbowała zatuszować chwi-
lowe zmieszanie.
– Wszystkich trzech?
– Tak. Ci dwaj dalecy krewni przystali bez wahania, a Beth Anderson aż
się paliła, żeby się pozbyć swojego udziału. Jej oświadczenie leży już w biu-
rze, zaś pozostałe dwa nadejdą pocztą lada dzień. Możesz wpłacić zadatki i
mieć je w każdej chwili. – Zawahała się, potem spytała z zaciekawieniem: –
Co chcesz z nimi zrobić? Bez części Hallie te zgody nie przydadzą ci się na
nic.
– Sądzę, że potrafisz się z nią jakoś dogadać.
W jego głosie odnalazła tyle chłodu i dystansu... Tknęło ją złe przeczu-
cie. Trudno jej było przyjąć do wiadomości, że Jordan też miałby ochotę się
jej pozbyć.
– Czy masz na myśli, że powinnam przyjąć propozycję Hallie? – spytała
w końcu łamiącym się głosem.
– Mogłaby to być bardzo interesująca propozycja – odpowiedział po
dłuższej chwili.
– Nie biorę łapówek, Jordanie, szczególnie za coś, co i tak bym zrobiła.
Mam nadzieję, że jednak zdobędziesz Whiteoaks, i to szybko, ponieważ
chcę się od ciebie ostatecznie uwolnić.
– Jeżeli tak jest rzeczywiście, to w jednym się mylisz. Ciągle jeszcze coś
nas łączy – wskazał na Katie, wyraźnie próbując opanować zdenerwowa-
nie.
Kiedy wyszedł, nie dopowiedziana groźba długo dźwięczała jej w
uszach. Sama sobie jestem winna, stwierdziła po namyśle. To ja zaczęłam tę
zajadłą walkę, a Jordan tylko ją dokończył. Jeżeli jeszcze potrzebował do-
wodu, że nic się nie zmieniło, teraz właśnie go dostarczyłam.
Zawiązała na włosach chustkę, włożyła najbardziej znoszone dżinsy i
wzięła się do porządków. Był to jej najlepszy sposób, żeby zapomnieć o
zmartwieniach – rzucić się z pasją na kurz, brud i śmieci, które nawet w
najlepiej utrzymanej kuchni zdawały się same rozmnażać. I tak wkrótce,
przed sprzedażą domu, należało wykonać tę robotę.
Dom był bowiem ciągle do sprzedania. Rozmyśliła się wprawdzie co do
willi Andersonów, ale znajdą z Tonym coś innego, gdzie nic nie będzie jej
przypominać Jordana. Miała nadzieję, że nastąpi to szybko.
Siedziała właśnie na lodówce, wycierając kurz z najwyższych półek, kie-
dy ktoś zadzwonił do drzwi. Z pewnością Tony, pomyślała gramoląc się na
dół. Wiedział przecież, że Katie wyszła z Jordanem. Pomyliła się jednak, i
to bardzo. Ostatnią osobą, której mogłaby się spodziewać, była Tasha
McDonald.
– Mogę wejść? – spytała. Zanim Stephanie zdobyła się na odpowiedź,
już była w salonie. – Pomyślałam sobie, że wpadnę, naciągnę cię na filiżan-
kę kawy i dowiem się, co u ciebie słychać. Nie widziałyśmy się od wieków.
Jakoś nigdy nie miałam czasu, żeby poodwiedzać stare przyjaciółki, kiedy
przyjeżdżałam do domu.
– Rozgość się – chłód w głosie Stephanie ostro kontrastował z przymil-
nym szczebiotem Tashy. – Więc raptem zostałyśmy starymi przyjaciółkami.
Przyszłaś tu, żeby wywęszyć, co zamierzam zrobić w sprawie Jordana i
pewnie ponowić wspaniałomyślną ofertę matki. Nie mam ochoty rozma-
wiać na żaden z tych tematów. Nie trać czasu, idź lepiej kupić sobie jakąś
sukienkę albo coś w tym rodzaju.
– Nie musisz być aż tak brutalna – Tasha uśmiechała się zimno.
– To mój dom, zachowuję się w nim, jak mi się podoba.
– O rany, jeżeli w ten sposób traktowałaś Jordana...
– Wiesz, Tasho, zdumiewasz mnie. Wy, McDonaldowie, zawsze starali-
ście się mieć wszystko co najlepsze, a raptem teraz ty uwzięłaś się na uży-
wanego męża.
Tasha przechadzała się po pokoju sprężystym krokiem modelki. Nie pa-
sowała do tego wnętrza.
– Wszyscy w młodości popełniamy błędy. Ty popełniłaś, Jordan rów-
nież. Nie powiększaj tylko błędu nadzieją, że on wróci do ciebie.
– Zastanów się, dlaczego miałabym chcieć, żeby do mnie wrócił? Twoja
matka, zdaje się, żywi to samo mylne przekonanie co ty. Powiedz jej, pro-
szę, że działa wbrew waszym interesom.
– Wbrew interesom? Nie bardzo rozumiem.
– Nie sądzę, żeby mi uwierzyła, ale zawsze może zapytać Jordana. Prze-
stanie się ze mną widywać, jak tylko uda mu się zdobyć Whiteoaks.
– Jordan chce kupić Whiteoaks? – oczy Tashy rozbłysły w zdumieniu.
– Nie powiedziała ci? Im bardziej ona się upiera, tym dłużej my musimy
się spotykać.
– To wy spotykacie się wyłącznie w interesach? – w głosie Tashy
brzmiało powątpiewanie. Obrzuciła lekceważącym spojrzeniem zakurzone
ubranie Stephanie i zdawało się, że ten widok ją przekonał. – Tak, chyba ci
wierzę.
– Dziękuję pięknie. – Stephanie miała ochotę chwycić najbliższy ciężki
przedmiot i cisnąć nim w dziewczynę.
– Nie bardzo rozumiem, po co mu potrzebna ta waląca się rudera. Cóż,
jeśli tak, to tym lepiej dla mnie – ze swym uśmiechem modelki skierowała
się ku drzwiom. – Bardzo miło się z tobą rozmawiało, Stephanie. Mam na-
dzieję, że jednak będziemy przyjaciółkami, jeśli zdecydujesz się tu zostać.
Stephanie pożegnała się i ze zdwojoną energią wróciła do swoich ku-
chennych porządków. Każda nowa plamka brudu przypominała jej Tashę,
likwidowała ją więc zaciekle. Nigdy naprawdę nie lubiła tej dziewczyny.
Przypominała jej swoją matkę – pretensjonalną, małostkową, mściwą, pod-
rzędną dyktatorkę. Teraz postanowiła zdobyć Jordana. Stephanie była cie-
kawa, czy on dostrzeże, jak płytkie wnętrze kryje się pod tą zwiewną i miłą
powierzchownością. Jeśli nie, sam sobie będzie winien. To w końcu jego ży-
cie i ma prawo zrujnować je poślubiając Tashę McDonald.
Niedługo potem zjawił się Tony. Stephanie zdążyła już opróżnić szafki i
ze wszystkich stron otaczały ją pudełka, słoiki i puszki.
– Gdzie jest ekspres do kawy? – spytał.
– Za mąką razową. Zrobisz też dla mnie?
– Oczywiście, jeśli znajdę gdzieś filiżankę. Masz kurz na nosie.
– Na pewno nie tylko na nosie – zeszła z drabinki i przysiadła z wes-
tchnieniem ulgi. – Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tyle czasu pracuję
bez odpoczynku.
– Kiedy wprowadzimy się do willi Andersonów, będziemy chyba po-
trzebować sprzątaczki.
– Nigdy co prawda nie myślałam o tym, ale to dobry pomysł. Zaraz, czy
powiedziałeś „do willi Andersonów”?
– Pewnie. Rozmawiałem wczoraj z Beth i złożyłem jej ofertę.
– Mówiłam ci przecież, że nie chcę już tego domu!
– Chyba żartujesz? – Tony nie posiadał się ze zdumienia. – Po całym
tym zamieszaniu, którego narobiłaś, mówisz teraz, że nie chcesz?
Dlaczego?
Bo tam straszy duch Jordana... Słowa z taką mocą cisnęły jej się na usta,
że musiała się powstrzymywać, by nie powiedzieć ich głośno. Poszła więc
do kuchni po kawę i dopiero po powrocie odparła:
– Nie podoba mi się aż tak bardzo, jak się początkowo wydawało.
– Tak? Teraz więc jesteśmy w kropce, ponieważ złożyliśmy już ofertę.
– Mylisz się, Tony. Ty jesteś w kropce. Mówiłam ci wtedy na przyjęciu
wyraźnie, że nie chcę...
– Myślałem, że to wpływ nadmiernej ilości szampana. Nie zachowywa-
łaś się zbyt dorzecznie. Potrafiłaś tylko gapić się na Jordana z tą ladacznicą
McDonaldów. Prawdę powiedziawszy, Stephanie, byłem zakłopotany, wi-
dząc własną narzeczoną z oczami wlepionymi cały czas w mydłka, który
porzucił ją przed czterema laty...
W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i weszła Katie. Jej
dziecięce szczebiotanie było mniej donośne niż zwykle. Stephanie spojrzała
na Jordana pytająco.
– Wyczerpała się pływaniem do cna – wyjaśnił. – Myślę, że mała drzem-
ka dobrze jej zrobi – dodał, prowadząc dziewczynkę prosto do łazienki.
– Czuje się tu jak u siebie w domu, prawda? – zauważył z przekąsem
Tony.
– Jest jej ojcem... – Stephanie wolała zmilczeć, że i ją denerwowała czasa-
mi swoboda, z jaką Jordan zachowywał się u niej.
– Ale nie jest twoim mężem. Jeśli myślisz, że będę grał drugie skrzypce
przy tym artyście od naciągania...
– To zabawne. Nie twierdziłeś, że jest naciągaczem, kiedy przyjechał do
miasta i opowiadał o prowizjach za trzydzieści domów.
– To było, zanim zaczął intrygować.
– Przepraszam, że przeszkadzam wam w kłótni – odezwał się Jordan od
drzwi – ale Katie potrzebuje swojej kołderki.
– Jest w suszarce – Stephanie podniosła się.
– Nie trzeba, moja droga. Sam znajdę – poszedł pogwizdując nonsza-
lancko.
Twarz Tony'ego poczerwieniała z irytacji. Stephanie wiedziała, że Jor-
dan słyszał każde słowo ich rozmowy. Odczekała w milczeniu, aż pojawi
się ponownie z kołdrą i zaniesie ją do pokoju dziewczynki.
– Tony, jesteś ślepy – zaczęła strapiona. – Sam powiedziałeś, że to intry-
gant. Naprawdę nie widzisz, że on to robi specjalnie?
Telefon zadzwonił tak natarczywie, że Stephanie aż podskoczyła. Tego
tylko brakowało, pomyślała z rozpaczą. Nie dość, że zostałam wzięta w
dwa ognie i nie wiem, jak wybrnąć z trudnej sytuacji, to jeszcze na dodatek
ktoś teraz czegoś chce od niej!
– Czy to Stephanie Kendall? – głos po drugiej stronie słuchawki był pe-
łen słodyczy.
– Witam panią, pani McDonald – Stephanie zamarła z przerażenia.
– Tak się cieszę, że cię zastałam, kochanie. Rozważyłam starannie twoją
propozycję...
Tasha szybko wróciła do domu, stwierdziła Stephanie. Była nieco za-
skoczona obrotem oprawy, ponieważ nie sądziła, żeby ich rozmowa mogła
mieć jakikolwiek wpływ na decyzję Hallie.
–... i teraz bardzo mi zależy, żeby sprzedać Whiteoaks Jordanowi Ken-
dall.
– Czy cena panią zadowala? – zaskoczenie sprawiło, że z trudem wy-
krztusiła pytanie.
– O, w zupełności, kochanie.
– Pan Kendall podpisze więc formalną ofertę i, jeśli można, podrzuci
pani jeszcze dziś wieczorem.
– Nie ma takiego pośpiechu...
Dla mnie jest, gorączkowała się w duchu Stephanie. Twój podpis na tej
kartce papieru nie ma wprawdzie większego znaczenia, ale na pewno
utrudni ci zmianę decyzji. Nie wypuszczę takiej okazji z rąk. Zbyt wiele dla
mnie znaczy. Przede wszystkim uwolnię się od Jordana.
– Ponieważ dom stoi pusty – kuła żelazo póki gorące – a panu Kendall
bardzo zależy na czasie, czy możemy umówić się ze wszystkimi formalno-
ściami na najbliższy piątek, to znaczy w dzień po Święcie Dziękczynienia?
– w odpowiedzi na jej szaleńcze gesty Tony już zerkał w swój kalendarz i
notował datę.
– Trzeba jednak wziąć pod uwagę współwłaścicieli – w głosie Hallie po-
jawiło się wahanie. – Być może...
– Wiem – Stephanie promieniała. Jak bardzo chciała podetknąć jej pod
nos te zgody! Nie zaryzykowała jednak. – Zaraz z nimi porozmawiam i jeśli
będą trudności, przełożymy termin.
– Dobrze. Sądzę więc, że możemy zaczynać.
Odłożyła słuchawkę i wówczas spostrzegła, że Jordan przygląda jej się
uważnie, stojąc nie opodal.
– Czy możesz zdobyć forsę na piątek? – Skinął głową twierdząco. Jego
twarz pozostawała obojętna. Żadnego triumfu, żadnej radości. – W takim
razie właśnie kupiłeś Whiteoaks. Jesteś geniuszem. Mając te trzy podpisane
zgody...
– Musiałaś coś uczynić, że zmieniła zdanie – zauważył chłodno.
– Tak, w pewnym sensie coś zrobiłam. Będę musiała porozmawiać z
tobą o tym.
A więc to koniec, pomyślała. Jak tylko Hallie podpisze papiery, wszyst-
ko się skończy i nie zobaczę go więcej. Wyjąwszy Katie, będzie tak, jakby-
śmy nigdy się nie widzieli, nigdy nie kochali...
– Cóż, pójdę sobie, żebyście mogli ustalić szczegóły – Tony podniósł się
i objął mocno Stephanie. – Do widzenia, kochana – ucałował ją namiętnie i
wyszedł, mijając Jordana bez słowa.
Długo stali w milczeniu, przypatrując się sobie nawzajem. Potem Jordan
zapytał:
– Co więc zrobiłaś? Czy zgodziłaś się na warunki Hallie?
Czyżby naprawdę chciał, żeby tak było? Roześmiała się nerwowo i od-
rzekła:
– Niezupełnie. Powtórzyłam tylko jej córce to, co mi kiedyś powiedzia-
łeś: że jak tylko uda ci się zdobyć Whiteoaks, nie będziemy musieli się wię-
cej widywać. Zdaje się, popędziła z tym prosto do matki.
– Dziękuję ci za Whiteoaks, Stephanie. Ten dom to spełnienie moich ma-
rzeń. Przynajmniej ich części.
Niespodziewana czułość w jego głosie sprawiła, że postąpiła krok w
jego kierunku. A druga część?, zastanowiła się. Czyżby była to Tasha? Te-
raz jednak nie miało to już znaczenia.
– Moja praca polega na sprzedawaniu marzeń – wyszeptała.
Miał delikatne, czułe usta. Jego wargi wędrował pieszczotliwie po jej
policzku, powiekach, skroni. Kiedy dotknęły ust, westchnęła i osunęła mu
się w ramiona. Tony żądał zawsze swymi pocałunkami, podczas gdy Jor-
dan prosił, niemal błagał. Pod jego delikatną pieszczotą Stephanie otworzy-
ła się jak kwiat.
Weź mnie na ręce, zapragnęła nagle, zanieś mnie do sypialni, przypo-
mnij mi, że byłam twoją żoną. Ogień, płonący w każdej komórce jej ciała,
przyzywał go, domagał się tej ostatecznej fizycznej bliskości, która jako je-
dyna potrafiła ukoić dręczący ją ból samotności. Tylko w ten sposób potra-
fili do tej pory wyrazić wzajemną czułość i troskę.
Raptem wątpliwość wtargnęła w jej nieprzytomne myśli. Dlaczego wy-
daje jej się, że tym razem miałoby być inaczej? Przypomniała sobie o To-
nym i o zaręczynowym pierścionku, który nosiła na palcu. Jak bliska była
nadużycia jego zaufania! Wyrwała się z objęć Jordana.
– Nie – powiedziała bardziej do siebie niż do niego – Tony...
Przyspieszony oddech Jordana był jedyną oznaką, że w ogóle coś od-
czuwał. Przyglądał się jej uważnie w końcu zapytał łagodnie:
– Naprawdę zamierzasz to zrobić? Poślubić go?
– A nie powinnam? – Jej głos brzmiał nienaturalnie nisko. – Nie jestem
już twoją żoną. Nie masz mnie na własność.
– Nigdy nie miałem, Stephanie. Ale i tak znam cię lepiej niż ktokolwiek
na świecie. Wiem, że nie będziesz z Tonym szczęśliwa.
– Dlaczego nie miałabym wyjść za Tony'ego? Zależy mi na nim, mamy
ze sobą wiele wspólnego. Tyle dla mnie zrobił...
– To mają być słowa zakochanej kobiety? Zastanów się nad tym, co po-
wiedziałaś! Sama masz wątpliwości. Kiedy cię całuję...
– My potrafiliśmy się porozumieć tylko w sypialni. Z Tonym łączy mnie
praca, zainteresowania.
– Nie wystarczy pracować ze sobą, żeby być dobrym małżeństwem.
– Sypiać ze sobą też nie, jeżeli tylko to wiąże ludzi.
– Nigdy nie myślałem, że tylko to nas łączyło. Ty za to przeszłaś z jednej
skrajności w drugą. Tony cię nie pociąga. Jego dotyk na ciebie nie działa.
Widziałem, jak reagowałaś, kiedy cię całował.
– No, w tym jesteś bez wątpienia lepszy – powiedziała z sarkazmem –
ale nie zapominaj, że seks nie jest najważniejszy.
– Nie można go też lekceważyć. Poza tym, dla ciebie jest naprawdę
ważny. Kobieta tak namiętna jak ty nie zazna szczęścia, sypiając z kimś, kto
przypomina zimną rybę.
Może jednak rzeczywiście obchodzi go, czy będzie szczęśliwa w drugim
małżeństwie, pomyślała. Może pozostała jeszcze cieniutka niteczka zespala-
jąca ich ze sobą? Może naprawdę zależy mu na niej?
– Na miłość boską, Stephanie, nie rób tego! – nalegał błagalnie. – Czy to,
że Katie instynktownie go nie znosi, nic dla ciebie nie znaczy?
– Ona jest tylko o niego zazdrosna.
– Nie tylko! Przede wszystkim boi się go i nienawidzi.
– A ty ją do tego zachęcasz.
– Nieprawda! Sam starałem się z nią walczyć, zanim na to wpadłem. –
Przerwał, wziął głęboki oddech i dokończył: – Słuchaj, Stephanie. Nic mnie
nie obchodzi, co zrobisz ze swoim życiem. Jesteś dorosła i możesz je spa-
skudzić, jak ci się tylko podoba. Ale Katie jest jeszcze dzieckiem...
A więc jednak tylko Katie miała dla niego znaczenie. Teraz Stephanie
pozbyła się już najmniejszych wątpliwości. Jej ciałem, pomnym ciągle tej
szaleńczej chwili w jego ramionach, wstrząsnął dreszcz. Nie nalegał, żeby
się z nią kochać, ponieważ było mu to obojętne. Całował ją, bo chciał jej
uświadomić, że nie ceni Tony'ego na tyle, by za niego wyjść.
Zaledwie jeden pocałunek... Prawie wystarczył, aby zniszczyć starannie
pielęgnowaną nadzieję na spokojniejszą przyszłość. Mało brakowało, a po-
deptałaby wszystko, co udało jej się stworzyć przez ostatnie cztery lata. I to
dla kogo? Dla mężczyzny, który już raz ją porzucił?
Powinna była właściwie rozpaczać, ale nie miała siły. Serce jej przepeł-
niała tylko gorycz. Spokojnym, doskonale obojętnym głosem powiedziała:
– Zobaczymy się więc w piątek w biurze. Będziemy mogli wtedy
wszystko zakończyć. Żegnaj, Jordanie.
Miała wrażenie, że w ten sposób żegna się z połową swego życia.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Listopad zbliżał się do końca. Znikły już kolorowe liście, a te, którym
udało się pozostać na gałęziach, zszarzały i wyschły. Drżały teraz na mroź-
nym wietrze, zwiastującym początek zimy.
Był poranek Dnia Dziękczynienia, święta, w którym wszyscy, zdawało
się, przystanęli w biegu, by w skupieniu podziękować za szczodre dary, ja-
kie przyniósł mijający rok. Katie kąpała się, fałszując niemiłosiernie przed-
szkolną piosenkę.
Stephanie wsunęła głowę do łazienki.
– Pośpiesz się, rybko. Wyjdź z wody, bo nie zdążysz. Niedługo przyj-
dzie Tony.
– Czy on musi iść z nami? – usta dziewczynki ułożyły się w grymas nie-
zadowolenia.
– Babcia zaprosiła go na obiad. Chcesz się ubrać w swoją nową niebie-
ską sukienkę?
– Tę od tatusia? – wygramoliła się z wanny, zapominając o Tonym.
Stephanie wytarła ją i w nagrodę otrzymała całusa.
– Kocham cię, mamusiu.
Stephanie wzruszyła się. Jak łatwo ta istotka umiała poprawić jej na-
strój. Jeszcze przed chwilą potrafiła myśleć wyłącznie o jutrzejszej transak-
cji, o tym, że na wszystko przychodzi kres, że chyba nikt już się nie wycofa.
Teraz, tuląc dziewczynkę i zanurzając twarz w pachnące dziecięcym szam-
ponem włosy, uświadomiła sobie, jak wiele jej jeszcze pozostało.
– Mamusiu – Katie wierciła się, chichocząc – łaskoczesz mnie w szyję!
Co będzie najlepsze dla Katie? To pytanie dręczyło matkę od ostatniej
wizyty Jordana. Miał rację mówiąc, że Katie jest jeszcze dzieckiem, ale czy
potrzeby dziecka miałyby być najważniejsze? Co zrobić, gdy staną w
sprzeczności z jej własnymi pragnieniami?
Katie wyglądała bardzo poważnie w swoje niebieskiej aksamitnej su-
kience. Stephanie musiała przyznać, że Jordan nie uznawał półśrodków.
Większości ojców sama sukienka wydawałaby się wystarczająca, natomiast
Katie wróciła do domu taszcząc jeszcze plisowaną halkę, rajstopy, czarne
lakierki i dopasowane kolorem kokardy.
Stephanie powinna poczuć się dotknięta. Zawsze chciała ubierać córkę
w ten sposób, ale nigdy nie było jej na to stać. Nie potrafiła jednak wykrze-
sać z siebie złości, widząc radość, z jaką dziewczynka przeglądała się w lu-
strze.
– Jestem śliczna – stwierdziła mała poważnie, jak gdyby dokonała epo-
kowego odkrycia.
– Jesteś, córeczko. Na pewno spodobasz się babci. – Zostawiła krygującą
się przed lustrem dziewczynkę i zajęła się własną toaletą.
Kończyła właśnie czesanie, kiedy odezwał się dzwonek do drzwi. Wes-
tchnęła z ulgą. Przynajmniej tym razem Tony nie będzie czekał.
Katie wykonała przed Tonym piruet.
– Prawda, że jestem śliczna w nowej sukience?
– Widzę, że sklepy z ubraniami nie zbankrutują na razie. Co za dziwny
pomysł kupować dziecku aksamitną sukienkę. Wyrośnie z niej, zanim bę-
dzie miała okazję kilka razy ją włożyć.
– Być może – zgodziła się sztywno Stephanie. Wyjęła z szafy swoje ze-
szłoroczne zimowe palto oraz białe futerko Katie.
– Nie do wiary – oczy Tony'ego o mało nie wyszły z orbit. – Dać ci tro-
chę pieniędzy i od razu wariujesz. Skóra mi cierpnie, kiedy sobie wyobrażę,
co ci strzeli do głowy po jutrzejszej prowizji.
– Nie myśl więc o tym. To w końcu moje pieniądze.
– Ale tracić je na takie głupstwa...
– Kiedy zaczniesz płacić za ubrania Katie – dobry nastrój Stephanie
prysł jak bańka mydlana – będziesz miał prawo decydować, co powinna
nosić. Na razie nic cię to nie powinno obchodzić. Idziemy?
Tony kilkakrotnie otwierał i zamykał usta jak wyjęta z wody ryba, ale
nic nie odpowiedział.
Po raz pierwszy Stephanie zdała sobie sprawę, jak bardzo Tony nie zno-
sił Katie. Może to dlatego, że była córką Jordana, analizowała beznamiętnie.
Nigdy nie spodziewała się, że będzie ją uwielbiał, mało który ojczym to po-
trafi. Czy Tony polubi jednak ich wspólne dziecko, jeśli będzie ono pochła-
niało tyle czasu, uwagi i pieniędzy?
– Co robi ten cholerny samochód na podjeździe twoich rodziców?
– Proszę cię, Tony – Stephanie odruchowo przywołała go do porządku,
ciągle jeszcze pogrążona w swych myślach. Dopiero potem dostrzegła
błyszczącą srebrzyście sylwetkę lincolna i zmartwiała.
– Tatuś przyjechał! – krzyknęła uradowana Katie.
– Może wpadł na chwilę omówić coś z tatą – rzekła Stephanie niepew-
nie.
– To on nie umie telefonować? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że też tu
będzie? Co to ma być, narada familijna?
– Daj spokój, Tony. Nic nie wiedziałam. Pewnie przyszedł tylko złożyć
życzenia.
Cały dom był przesiąknięty aromatem pieczonego indyka. Karl zauwa-
żył nadjeżdżający samochód i czekał w drzwiach na gości. W głębi dostrze-
gli Jordana, podnoszącego się na powitanie.
Zawsze miał nienaganne maniery, skonstatowała Stephanie. Ciekawe,
gdzie się ich nauczył, skoro wychowywali go przypadkowi ludzie...
Karl, zajęty paltami, zapraszał wszystkich do środka. Najwyraźniej nie
dostrzegał nieprzyjaznych spojrzeń, jakie wymienili dwaj mężczyźni, nie
umknęły one jednak uwagi córki. Atmosfera w pokoju ochłodziła się znacz-
nie.
Ciszę przerwała Katie.
– Mama mówi, że nie mogę pytać pierwsza, czy ładnie wyglądam –
zwierzyła się Jordanowi – musisz więc sam mi to powiedzieć.
– Jesteś nie tylko ładna, groszku – parsknął śmiechem Jordan. – Jesteś
dziś przepiękna. – Mówiąc to, cały czas obserwował Stephanie: podziwiał
nową suknię, świetliste miedziane włosy, by w końcu zatrzymać wzrok na
jej twarzy. Ciepło tego spojrzenia przyprawiło ją o dreszcze, jak gdyby rap-
tem stanęła naga pośrodku salonu rodziców.
On robi to specjalnie, pomyślała. Chce, żebym się głupio poczuła.
– Pójdę pomóc mamie – rzuciła pospiesznie.
Aby dojść do korytarza, musiała prześlizgnąć się obok Jordana. Usunął
się, żeby ją przepuścić, i szepnął:
– Uciekasz, moja droga?
Nic nie odpowiedziała. Chyba rzeczywiście uciekała. Z pewnością zo-
stawiła Tony'ego na pastwę losu. Będzie musiał radzić sobie sam.
Anne pochylała się nad piecem, polewając indyka roztopionym masłem.
Wyprostowała się na powitanie córki. Pozdrowiła ją z radością w głosie, ale
nie potrafiła ukryć napięcia, malującego się na twarzy. Stephanie, ignorując
pozdrowienie, od razu przystąpiła do rzeczy.
– Co tutaj robi Jordan?
– Wiesz, jaki jest ojciec – Anne odwróciła z zakłopotaniem wzrok. – Za-
wsze mi mówił, że odpowiadają mu wszystkie moje pomysły. Zaprosiłam
więc Tony'ego bez porozumienia z nim, a...
– ...a on zaprosił Jordana bez porozumienia z tobą.
– Właśnie.
– I teraz będziemy musieli znosić to przez cały dzień?
– Nie będzie tak źle – Anne próbowała wymyślić coś na pocieszenie. –
Indyk jest już prawie gotowy, zaraz potem będzie mecz...
– Tony nie znosi meczów.
– To niedobrze. Obawiałam się czegoś takiego – westchnęła Anne.
– Czy macie coś jeszcze do picia? – Karl wsunął głowę do kuchni.
– Tato, dlaczego zaprosiłeś Jordana? – spytała Stephanie, sięgając do lo-
dówki.
– Przykro byłoby, gdyby został sam. – Karl najwyraźniej nie podzielał
obiekcji córki. – Cała radość ze świąt polega na spędzaniu ich z rodziną.
Poza tym, wiesz, tu jest Katie... Pomyśl, jak ty byś się dziś czuła bez niej?
– Tato, on jest moim byłym mężem.
– O to właśnie chodzi – odpowiedział Karl, zadowolony, że go pojęła. –
Macie to już za sobą, dlaczego więc nie zostać przyjaciółmi? Ze względu na
Katie, na mnie chociażby. To w końcu mój szef.
– Nie ja o tym decydowałam – stwierdziła kwaśno Stephanie.
Ojciec najwyraźniej nic nie rozumiał. Gdyby jednak udało się jej uświa-
domić mu, jaką stworzył sytuację, zepsułaby dzień również jemu. Niech
przynajmniej jedna osoba bawi się dobrze.
W jadalni Katie wgramoliła się na puste krzesło obok Jordana, nieświa-
domie korzystając z tego, że nikt nie miał ochoty zająć go wcześniej.
– Babciu, jestem głodna – oznajmiła.
– Uważaj, co robisz! – strofował ją Tony. – Nie rozlej soku, bo więcej nie
dostaniesz.
Niechęć, wyzierająca z bliźniaczych spojrzeń córki i ojca, wystarczyłaby
każdemu, żeby zapaść się pod ziemię, ale Tony nic nie spostrzegł. Był zbyt
pochłonięty przygotowaniami do posiłku.
– Indyk wygląda naprawdę wspaniale, pani Daniels – powiedział w za-
chwycie, starannie rozkładając na kolanach serwetkę.
Jordan wstał i z właściwą mu niewymuszoną elegancją przytrzymał
krzesło Anne, pomagając jej zasiąść przy stole.
– Dziękuję, mój drogi – odwzajemniła mu się serdecznym uśmiechem.
– Odrobina alkoholu nie zaszkodzi, żeby uczcić mijający rok – Karl
ostrożnie uwalniał korek z butelki szampana. – W końcu, mamy mu wiele
do zawdzięczenia.
Jeśli chodzi o ojca, to z pewnością ma rację, pomyślała Stephanie. Nowa
praca bardzo go odmieniła. Jego chód odzyskał zwykłą sprężystość, oczy
jarzyły się dawnym blaskiem, a z całej postaci biła gotowość sprostania
wszystkim wyzwaniom, jakie mógł przynieść każdy nowy dzień. Nawet
zmarszczki na twarzy wygładziły się nieco.
Poszukała wzroku Jordana, próbując przekazać mu niemą wdzięczność
za to, że tak wydatnie pomógł ojcu odmłodnieć. W jego spojrzeniu dostrze-
gła jednak tylko spokój, chłód i obojętność.
Korek wystrzelił i Karl napełnił kieliszki. Wznosząc toast promieniał ra-
dością.
– Za nasze zdrowie, za szczęśliwy mijający rok i za następny, który jest
przed nami.
Stephanie miała wątpliwości, czy mijający rok okazał się dla niej szczę-
śliwy, ale nie protestowała.
– I za Stephanie, dla której nadchodzą teraz wspaniałe czasy – dorzucił
Tony.
– Dziękuję – odpowiedziała.
– Wypijmy też za zbliżający się ślub – Karl znalazł się z właściwym mu
wyczuciem sytuacji. – Zdrowie Stephanie i Tony'ego, z życzeniami szczę-
ścia na przyszłość.
Stephanie usłyszała gwałtowny kaszel matki, kątem oka dostrzegła też
promienny uśmiech Tony'ego, gotowego do spełnienia toastu. Wrażenia te
docierały do niej z trudem, całą bowiem uwagę skupiła na Jordanie.
Podniósł kieliszek, ponieważ odmawiając popełniłby nietakt. Jego cięż-
kie, utkwione w nią spojrzenie zdawało się jednak mówić: Nic nie zmusi
mnie do wypicia za szczęście waszego małżeństwa.
Była pewna, że to z powodu Katie. Wystarczająco często utwierdzał ją
w tym przekonaniu. Miał zresztą rację. Ślub z Tonym oznaczałby dla
dziewczynki najgorsze, co mogło jej się zdarzyć. Muszę z tym skończyć, po-
stanowiła. Muszę jak najszybciej uwolnić się od tego zobowiązania.
A może jednak nie tylko z powodu Katie? Wpatrując się w te zniewala-
jące oczy po przeciwnej stronie stołu, zdała sobie z pełną wyrazistością
sprawę, że ciągle go kocha. Kochała go zawsze, zawsze też będzie go ko-
chać i żaden mężczyzna nie potrafi jej zastąpić Jordana.
Wszystkie uprawiane przez nią gry, wszystkie tłumaczenia, wszystkie
argumenty na rzecz poślubienia Tony'ego, które tak pewnie wymieniała
jednym tchem, okazały się nagle ponurym żartem. W ten sposób uciekała
tylko od Jordana najdalej i najszybciej, jak tylko umiała, szukając schronie-
nia u kogoś najmniej do niego podobnego. Teraz jednak przestało to mieć
sens, ponieważ nie mogła uciec od siebie samej.
Mój Boże, rozmarzyła się, jak cudownie byłoby siedzieć tu tylko z Jorda-
nem i Katie, a po obiedzie wrócić we trójkę do domu...
Z porażającą jasnością uświadomiła sobie, że przecież miała już kiedyś i
odrzuciła precz wszystko, czego pragnęła. Wszystko to przepadło, znikło,
ponieważ nie zaufała mężczyźnie swego życia. Szkoda, że nie zrozumiała
tego wcześniej. Szkoda, że nie przeczuła od razu, jak tylko go zobaczyła, że
okaże się dla niej tak ważny.
– Jeszcze jeden toast! – dopominała się rozbawiona Katie, ciągnąć dziad-
ka za rękaw.
Karl uśmiechnął się do niej i trącił swój kieliszek o wypełnioną sokiem
szklaneczkę małej.
– Zdrowie Katie, naszej nadziei na przyszłość – powiedział uroczyście.
Dziewczynka pęczniała z dumy, kiedy wszyscy spełniali toast.
Twoje zdrowie, córeczko, pomyślała Stephanie. Nauczyłaś mnie cierpli-
wości, miłości i dojrzałości. Teraz będziesz musiała mnie nauczyć wybacza-
nia, spokoju ducha i pogodnego znoszenia tego, co przyniesie jałowy los.
– Wiesz, kochanie – zwrócił się Karl do Stephanie, krojąc parujące mięso
– powinnaś teraz zdobyć licencję pośrednika. Tony ma rację. Otwierają się
przed tobą wspaniałe czasy. Tylu nowych ludzi przyjedzie do miasta, mo-
głabyś więc...
Tony sięgał właśnie po łyżkę, żeby nabrać sobie sosu. Myśl o Stephanie
jako pełnoprawnym pośredniku wstrząsnęła nim. Rzucił szybkie spojrzenie
na Karla. Dłoń zadrżała mu i zahaczył rękawem o kieliszek, przewracając
go z trzaskiem. Nie pozostało w nim wiele, ale i to wystarczyło, by popla-
mić lniany obrus. Tony, zaczerwieniony po uszy, mamrotał coś przep-
raszająco.
Katie uniosła swoją szklaneczkę i popijając z gracją zauważyła uprzej-
mie:
– Tony, rozlałeś swego szampana. Nie dostaniesz więcej.
Spojrzenie, jakie Tony posłał dziewczynce, potwierdziło najgorsze oba-
wy Stephanie. Nawet Karl był zaskoczony jadem, który ono zawierało.
Tony nie jest niegodziwcem, broniła go w myślach. Wiele mu zawdzię-
cza, pomógł jej przecież bardzo w drodze do kariery. Czuła jednak, że jego
surowość i nieugięte zasady szybko stłamsiłyby Katie i ją samą.
Z zaskoczeniem skonstatowała, że gdyby postąpili wedle jej woli, byliby
po ślubie, na długo zanim Jordan pojawił się w mieście. Siedziałaby teraz
tutaj przy stole, rozdarta pomiędzy dwoma mężami – byłym i aktualnym.
Rzeczywiście, winna mu jestem wdzięczność, nawet jeśli to przewrotny
rodzaj wdzięczności. Dzięki niemu nie będę zmuszona rozwodzić się po
raz drugi.
Poszła do kuchni pomóc matce w zmywaniu. Anne, widząc napiętą
twarz córki, próbowała ją rozpogodzić, powtarzając plotki z sąsiedztwa i
gawędząc niezmordowanie, mimo iż pogrążona w swych myślach Stepha-
nie odpowiadała jej tylko monosylabami.
Muszę to jak najszybciej zakończyć, zdecydowała w końcu. Dłużej tego
nie wytrzymam.
Weszła do salonu. Zamierzała zabrać Katie do domu na poobiednią
drzemkę. Zastała ją smacznie śpiącą w objęciach Jordana, który oglądał
mecz.
– Czy sądzisz, że gdybym podniosła ją bardzo ostrożnie... – spytała, po-
chylając się nad jego krzesłem.
– Po co? Tutaj jest jej całkiem wygodnie. O co chodzi? Tak bardzo spie-
szy ci się do domu?
Było jasne, co miał na myśli. Przypuszczał, że resztę świątecznego popo-
łudnia zamierza spędzić w łóżku. Niech tam, może myśleć, co mu się podo-
ba. Nigdy się nie dowie, jak bardzo mylił się tym razem.
– Idź, jeśli chcesz – dodał, patrząc na ekran. – Przywiozę Katie później.
Kilka godzin wam wystarczy?
– Wystarczy w zupełności – odburknęła.
Tony był w bardzo dobrym humorze. Kiedy jechali przez miasto, po-
gwizdywał cicho jakąś melodyjkę i w końcu stwierdził:
– Football zawsze nudził mnie śmiertelnie. Nie rozumiem, co cywilizo-
wani ludzie widzą w tak brutalnej grze.
– Wyglądasz na zadowolonego z siebie – zauważyła Stephanie z sarka-
zmem.
– O, tak – odrzekł zaskoczony, że może w to wątpić. – Jestem bardzo
rad. Chyba wywarłem dziś niezłe wrażenie na twoich rodzicach.
– Niewątpliwie – odrzekła powściągliwie, przypominając sobie plamę
na obrusie.
– Ojciec, zdaje się, nawet mnie polubił. Naprawdę, nie sądziłem, że się
do mnie tak łatwo przekonają. Nawet z Kendallem wyszło nieźle, że wpadł.
Stephanie milczała, aż dotarli do domu. Kiedy znaleźli się już w środku,
zdjęła płaszcz, skrzyżowała ramiona i powiedziała:
– Nic z tego nie będzie, Tony.
– Nie rozumiem...
– Z naszego małżeństwa. – Zsunęła pierścionek zaręczynowy z palca.
Próbując złagodzić brutalność swych słów, dodała: – Jesteś wspaniałym fa-
cetem, naprawdę, ale nie pasujemy do siebie.
– Ależ, Stephanie...
– Byłeś mi bardzo pomocny – nie pozwoliła mu przerwać – i chyba po-
myliłam wdzięczność z miłością. Nie, to też nie tak. Myślę, że kocham cię w
pewien sposób, ale nie w taki...
– ...w jaki kochasz Jordana?
– Tamto jest już dawno skończone, Tony – jej głos załamał się.
– Dlaczego więc...
– Ponieważ nie potrafię żyć tak, jak ty chciałbyś, żebym żyła, nie umiem
też dostosować się do twych wymagań. – Jej słowa były bolesne, lecz szcze-
re. Niełatwo przychodziło jej mówić o tym, ale wolała dopowiedzieć
wszystko do końca. Lepiej od razu oczyścić ranę, żeby mogła się zagoić, niż
jątrzyć ją niedomówieniami.
– Chciałem dla ciebie jak najlepiej, Stephanie.
Słowa goryczy cisnęły się jej na usta, ale zdołała je powstrzymać. W za-
mian dodała łagodnie:
– Wiem, że miałeś dobre chęci. Czasem jednak traktowałeś mnie jak
dziewczynkę. Jestem dorosła i muszę sama decydować o sobie.
– Czy to naprawdę koniec? – spytał obracając machinalnie w dłoni pier-
ścionek.
Skinęła głową.
– Co teraz zrobisz?
– Chciałabym dalej sprzedawać domy, jeżeli... jeżeli mi pozwolisz. –
Przestraszyła się nagle. Co stanie się, gdy Tony odmówi? Jak zdoła utrzy-
mać Katie i siebie?
– Oczywiście. Po co zrywać owocną współpracę? – Uśmiechnął się nie-
pewnie i przez chwilę Stephanie zwątpiła, czy postępuje słusznie. Wspo-
mniała jednak wszystkie te milczące waśnie, które wiedli ze sobą miesiąca-
mi. Nie mieli zwyczaju o wszystko wykłócać się otwarcie, ale zawsze dzie-
liło ich mnóstwo drażniących drobiazgów, niewartych gadania, osadzają-
cych się jednak na dnie duszy.
– Sama będę decydowała, jak wydawać zarobione pieniądze – zastrze-
gła się.
– Zawsze chciałem ci tylko...
– Dziękuję za wszystko – przerwała mu, zdecydowana nie wracać do
dawnych sporów. – Zobaczymy się jutro w biurze.
– Oczywiście. – Westchnął przygnębiony, wziął swój kapelusz i pochylił
się, by po raz ostatni ją pocałować.
W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się.
– Babcia dała nam mnóstwo indyka – oznajmiła Katie, nadzwyczaj
ostrożnie niosąc paczkę.
Stephanie ledwie jej słuchała. Widziała tylko wściekłość na twarzy Jor-
dana, zdradzającą, że ten niewinny pocałunek nie uszedł jego uwagi i że
wyciągnął zeń fałszywe wnioski.
Nie wyrzekł ani słowa. Znikł, zanim zdążyła dojść do siebie. Usłyszała
za moment oddalający się ryk silnika lincolna. Po chwili Tony również opu-
ścił dom. Stephanie opadła na podłogę pośrodku salonu i płakała, aż zabra-
kło jej łez.
Biuro Tony'ego było zatłoczone do ostatnich granic. W nie ogrzewanych
od lat murach Whiteoaks panował taki ziąb, że wszyscy przemarzliby do
szpiku kości przed zakończeniem transakcji. Stephanie doskonale zdawała
sobie z tego sprawę, ciągle jednak buntowała się wewnętrznie. Było coś wy-
soce niestosownego w fakcie, że losy tak imponującego domu decydowały
się w mikroskopijnym lokalu, gdzie połowę zainteresowanych musiano
upchnąć po kątach na stojąco.
Formalności przebiegały zgodnie z planem. Dopiero kiedy przekazano
ostatni czek i złożono ostatni podpis w wyznaczonym miejscu, Stephanie
uświadomiła sobie, jak bardzo cały czas była zdenerwowana. Odetchnęła
teraz swobodniej i uśmiechnęła się z satysfakcją do Tony'ego. Dopięli swe-
go tam, gdzie inni dawno już by się poddali, a czek w jego ręku oznaczał
dla obojga zabezpieczenie na kilka miesięcy.
Obie strony były zadowolone. Sprzedający, że pozbyli się nareszcie kło-
potu. Nabywca, że ziściło się jego marzenie, choć cena tego marzenia mogła
przyprawiać o zawrót głowy. Stephanie zastanawiała się przez chwilę, czy
to właśnie gnębi w tej chwili Jordana. Spodziewała się wybuchu entuzja-
zmu, on zaś zdawał się nawet nie dostrzegać, że wszystkie żmudne stara-
nia, wszystkie podchody i intrygi dobiegły końca.
Tony natomiast był w lepszej formie, niż oczekiwała. W przewidywaniu
jego błagalnych min czy możliwych próśb o ponowne rozważenie jej decy-
zji obmyśliła sobie nawet zręczną odpowiedź. On jednak wyglądał na cał-
kowicie rozluźnionego. Może też odczuwa ulgę, pomyślała niepewnie, że
ich niefortunne narzeczeństwo wreszcie się rozpadło?
Hallie McDonald promieniała.
– Będziesz musiał zaprosić nas wszystkich na pierwsze przyjęcie – mó-
wiła kokieteryjnie do Jordana. – Chcemy zobaczyć Whiteoaks w jego no-
wym blasku.
Beth Anderson także była obecna. Ponieważ załatwiła własne sprawy
wcześniej, nie musiała asystować przy finalizowaniu transakcji. Miała jed-
nak swoje powody, żeby przyjść.
– Nie mogłam znieść niepewności – szepnęła Stephanie w tajemnicy – i
zadręczać się w domu, czy rzeczywiście wszystko idzie tu dobrze. Przy-
szłam więc z mocnym postanowieniem, że połamię Hallie nogi, jeżeli spró-
buje się wycofać.
Wsparła się na ramieniu Tony'ego i odciągnęła go na bok.
– Przemyślałam ponownie decyzję o sprzedaży naszego domu i...
Stephanie nie usłyszała dalszego ciągu, ale mogła się go domyślić. Wy-
glądało na to, że Tony wywikła się z kłopotów. Odczuła znaczną ulgę. Mar-
twiła się, że będzie zmuszony kupić dom, którego nie chciał. Mógł co praw-
da sam zrezygnować, ale postąpiłby wtedy nieetycznie.
Wzięła torebkę i skierowała się ku drzwiom. Doszła do wniosku, że nie
ma potrzeby kręcić się tu dłużej i że może dać sobie wolne na resztę dnia.
Jordan nie odezwał się do niej słowem przez cały czas, postanowiła więc się
nie napraszać. Miała przecież swoją godność.
Była już w połowie drogi do samochodu, kiedy ją zawołał. Zatrzymała
się, sztywniejąc zaskoczona. Zanim zdążyła się odwrócić, zbliżył się do niej.
Z tymi włosami potarganymi na wietrze jest bardzo przystojny, stwierdziła
i serce ścisnęło się jej na myśl, że kiedyś przecież należał do niej. A teraz,
cóż, Hallie McDonald niedwuznacznie dała przed chwilą do zrozumienia,
że spodziewa się widzieć Tashę jako gospodynię na pierwszym przyjęciu u
Jordana. Co gorsza, mogła mieć rację.
– Stephanie... – zaczął i przesunął rękę po włosach gestem zakłopotania.
– Wypełniłaś swoje zadanie nadzwyczajnie. Czeka cię teraz dużo roboty z
moimi ludźmi. Zaczną się zjeżdżać po Bożym Narodzeniu i każdy zechce
natychmiast gdzieś zamieszkać.
– Będę musiała zmobilizować się do pośpiechu – odpowiedziała ozięble.
– Wpadnę po Katie jutro rano, jak zwykle – dodał po dłuższej chwili
milczenia.
– Przygotuję ją na dziesiątą. – Wsiadła do samochodu. – Żegnaj, Jorda-
nie.
Było to coś więcej niż zwykłe pożegnanie z kimś, kogo niedługo znowu
zobaczy. Rozstawała się przecież z całą epoką swego życia. Jutro, kiedy Jor-
dan przyjedzie po Katie, będzie już dla niej tylko byłym mężem i nikim
więcej.
Nigdy nikim więcej, pomyślała z determinacją. Wszystko, co było, mi-
nęło, odeszło w przeszłość.
Da sobie radę. Życie nie kończy się tylko dlatego, że jedna z jego dróg
została zamknięta. Ma przecież Katie, ma jeszcze swą pracę i swój dom. To
wystarczy. To będzie musiało wystarczyć, przestraszyła się raptem, ponie-
waż uświadomiła sobie, że nie ma innej możliwości.
Udało jej się uśmiechnąć swobodnie i skinąć dłonią na pożegnanie. Za-
nim ruszyła, obiecała sobie, że rozpłacze się dopiero w domu. Były to jed-
nak próżne obietnice.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Stephanie była w łazience, kiedy zadźwięczał telefon. Cholera, zaklęła,
przynajmniej w sobotę powinno się mieć czas na miłą, niespieszną kąpiel.
– Tata dzwoni – zawiadomiła ją Katie przez uchylone drzwi. – Chce z
tobą mówić.
Jordan! Na chwilę serce jej zamarło, lecz poskromiła swą nieoczekiwaną
radość. Przez ostatnie dwa tygodnie od zakończenia transakcji widziała się
z nim przelotnie kilka razy, gdy przyjeżdżał zabrać Katie. Zachowywał się
wtedy uprzejmie, ale powściągliwie. Nie widziała więc powodu, żeby dziś
miało być inaczej.
– Mogłaś mu powiedzieć, że cała jestem w szamponie – zawołała Ste-
phanie, lecz dziewczynka już znikła.
Spłukała więc włosy, owinęła je ręcznikiem włożyła szlafrok i udała się
do pokoju. W tym czasie Katie zdążyła się wczołgać pod choinkę i buszo-
wała wśród paczek. Stephanie wyciągnęła ją stamtąd za nogi.
– Nie wolno grzebać w prezentach – skarciła małą i podniosła słuchaw-
kę.
– Wybacz mi – przepraszał Jordan. – Poinformowała mnie, że się ką-
piesz, ale pobiegła, zanim zdążyłem powiedzieć, że to nic pilnego, i więcej
nie wróciła.
– Przegrałeś konkurencję z atrakcjami spod choinki.
– Zawsze wiedziałem, że nie zostanę jej wybrańcem na zawsze, miałem
jednak nadzieję, że będę nim przynajmniej do czasu, aż odkryje chłopców.
To przykre być porzuconym dla marnego drzewka. Słuchaj, dzwonię z
prośbą.
– Wyduś wreszcie, o co ci chodzi – niecierpliwiła się. Zmarzła trochę w
cienkim szlafroku.
– Mam tu wszędzie pełno robotników, którzy śpieszą się, żeby zrobić
jak najwięcej przed pierwszym śniegiem. Nie mogę wyjść. Czy mogłabyś
podrzucić Katie? Zwrócę ją wieczorem.
– Oczywiście, ale to potrawa. Nie jestem gotowa.
– Będę ci bardzo wdzięczny.
– Zakładam, że Katie nie musi być elegancko ubrana...
– Ona czuje wielki pociąg do trocin – roześmiał się. – Tutaj jest ich peł-
no. W zeszłym tygodniu rozebraliśmy kuchnię i teraz zaczynamy ją prze-
budowywać.
Miał taki uradowany głos, stwierdziła odkładając słuchawkę. Czy spra-
wił to nowy dom, czy może Tasha? Widziała ją parę razy w mieście. Zdaje
się, wróciła tu na dobre...
Postanowiła o tym nie myśleć. Ponownie wyciągnęła Katie spod choin-
ki, zagroziła, że przyniesie ze strychu jej niemowlęcy kojec i wsadzi ją do
środka, po czym poszła się ubrać.
Miała nadzieję, że uda jej się rzucić okiem na zmiany wewnątrz domu.
Przejeżdżała ostatnio kilkakrotnie obok Whiteoaks i zauważyła, że roboty
posuwają się naprzód. Obluzowana jeszcze niedawno brama wjazdowa
była wyprostowana, usunięto chwasty, starannie przycięto niektóre drzewa
i krzewy. Większość prac na dworze musiała jednak poczekać do wiosny.
Z pracami w środku musiało być zupełnie inaczej. Witrażowe okna od
razu rozbłysły nieskazitelnym blaskiem, symbolizując pośpiech, z jakim
Jordan chciał oddać swój zamek do użytku. Widywała też zaparkowane
furgonetki hydraulika, elektryka, dekoratora wnętrz. Pewnego razu do-
strzegła ciężarówkę wyładowaną dywanami. Była wtedy tak bardzo cieka-
wa ich koloru, że aż musiała przywołać się do porządku. Nawet jeśli Jordan
zechce wyłożyć sobie podłogi skórami lamparta, to jego sprawa. Od tego
czasu, dla własnego spokoju, starała się omijać to miejsce.
Dziś było inaczej. Została przecież w pewnym sensie zaproszona. Co
więcej, Jordan mógł chcieć pokazać jej dom w środku. W końcu, miała pra-
wo się tym interesować.
Kiedy zatrzymywała się na podjeździe, stały tam samochody robotni-
ków, ale poza tym nie widać było śladu życia. Katie podskakiwała z tyłu,
na ile pozwalał jej pas bezpieczeństwa.
– Patrz, mamusiu. Tam jest kuchnia, tutaj zaraz jadalnia, a tutaj...
– Wiem, kochanie.
– Skąd? – zdziwiła się dziewczynka.
– Byłam tu kiedyś, zanim tatuś kupił ten dom.
– Tutaj, ten z dużymi oknami, to mój pokój.
– Twój pokój? – wyrwało jej się pełne przerażenia pytanie, zanim zdoła-
ła je powstrzymać.
– Tak – skinęła głową Katie. – Tatuś powiedział, że powinnam mieć
własny pokój, gdybym chciała zostać na noc.
– Rozumiem. – To brzmi nawet logicznie, pomyślała. Nie musi też ko-
niecznie oznaczać, że Jordan zamierza całkiem zabrać Katie do siebie.
– Popatrz, to są wszystkie nowe rzeczy do kuchni – dziewczynka wska-
zała na otwarte drzwi garażu.
– Rzeczywiście. Widzę tam nawet coś, co przypomina rower na dwóch
kółkach – zauważyła oschle Stephanie.
– Tatuś powiedział, że jeśli nie będę zostawiać go na podjeździe... –
dziewczynka, przygryzając wargę, spoglądała badawczo na matkę, jak gdy-
by odgadując rozmiar kłopotów, które ściągnęła na siebie.
– Mam nadzieję, że nie będziesz – odwróciła się i otworzyła tylne drzwi.
– Zadzwonisz, a ja poczekam, aż wejdziesz do środka.
– Na razie – Katie ulokowała wilgotny pocałunek na policzku matki. –
Nie wpuszczaj Świętego Mikołaja beze mnie!
I tyle zostało z jej nadziei na zobaczenie postępu robót! Mogła co praw-
da podejść z córką do drzwi i wprosić się do środka, ale duma jej nie po-
zwalała. Zobaczyła jeszcze, jak Katie wspina się na paluszkach do dzwonka
i jak Jordan otwiera drzwi. Odpowiedziała na jego zdawkowe pozdrowie-
nie ręką, a potem wycofała samochód na ulicę. Wiedziała, że nie powinna
być zazdrosna o córkę. Zrobiło jej się jednak przykro na myśl, że gdy ze-
chce zobaczyć Whiteoaks, będzie najpewniej musiała wykupić bilet na naj-
bliższe dobroczynne zwiedzanie.
Śnieg zaczął padać po południu. Zaskoczył Stephanie w mieście, kiedy
korzystając z nieobecności Katie robiła końcowe zakupy na Gwiazdkę. Te
ostatnie prezenty zawsze były najtrudniejsze do znalezienia. Ojciec, na
przykład, miał już wszystko, czego mógł chcieć. Przemierzała więc dział z
męskimi ubraniami w nadziei, że coś jej wpadnie w oko.
I wtedy zobaczyła sweter. Był ciemnobłękitny jak tropikalna zatoka, jak
oczy Jordana. Bez jakiegokolwiek zamiaru dotknęła palcem delikatnej weł-
ny. Nie pomyślała nawet do tej pory, żeby i jemu kupić prezent. On jednak
z pewnością nie zapomniał o Katie. Dziewczynka musi mieć więc coś, co
mogłaby mu podarować.
Dała sweter do zapakowania i dołożyła go do stosu innych zakupów,
zanim zdążyłaby się rozmyślić. Co za głupota z mojej strony, wyrzucała so-
bie w drodze powrotnej. To nic, pocieszyła się zaraz potem, jeśli w ostatniej
chwili zmienię zamiar, zawsze będę mogła go zwrócić.
Natychmiast jednak po wejściu do domu położyła kolorową paczuszkę
pod choinką. Błyszczące opakowanie przyciągało uwagę i nie dawało spo-
koju. Spójrz prawdzie w oczy, zdawało się mówić, nie kupiłaś tego swetra
ze względu na Katie. Przyznaj lepiej, że w ten sposób chciałaś przywłasz-
czyć sobie część jego Gwiazdki.
Nastawiła wodę na herbatę, przebrała się po domowemu i zaczęła snuć
plany na najbliższą przyszłość. Po raz pierwszy od lat mogła sobie na to po-
zwolić. Będzie oczywiście dalej mieszkała w swoim domku. Trzeba więc
zdecydować się nareszcie na zmywarkę do naczyń i nowy dywan do poko-
ju Katie. Może nawet uda się tanim kosztem urządzić dodatkowy pokój na
poddaszu. Tak bardzo potrzebowały więcej miejsca, a prowizja za White-
oaks umożliwiała im tę odrobinę luksusu.
Było już późno, kiedy światła lincolna prześlizgnęły się po oknach. Ste-
phanie szkicowała właśnie plany nowego pokoju, poszła więc otworzyć,
trzymając jeszcze ołówek w ustach.
Katie wpadła jak burza, trajkocząc o postępie robót w kuchni.
– Daj spokój, groszku – uspokajał ją ojciec. – Kuchnia nic mamę nie ob-
chodzi. – Spojrzał zdziwiony na Stephanie. – Zawsze myślałem, że tańczy
się z różą w zębach, nie z ołówkiem.
– To prawie na jedno wychodzi – Stephanie nie miała ochoty do żartów.
– Jak więc idzie ci z kuchnią?
– Naprawdę cię to interesuje?
– Oczywiście. Sama myślę o przeróbkach u siebie.
– Czyli zostajesz tutaj?
– Tak – starała się nadać swemu głosowi możliwie obojętny ton. – Po-
nieważ w końcu nie wychodzę za mąż, nie ma sensu się przeprowadzać. –
Skinął głową w sposób, który pozwalał się domyślać, że wiedział o zerwa-
nych zaręczynach i że niewiele go to obeszło.
– Mamusiu, co jest w tej nowej paczce? – Katie znowu wczołgała się pod
choinkę.
– Katie, nie grzeb tam, proszę cię.
– W tej błyszczącej? Dla kogo to?
Stephanie spojrzała na barwne pudełko. Jeszcze go nie podpisała, jesz-
cze miała szansę je zwrócić. Czy jednak mały, niezobowiązujący prezent
może komuś zaszkodzić?
– Jordanie, czy ubierasz u siebie choinkę?
– Prawdopodobnie tak, jeżeli robotnicy skończą wszystko w terminie.
– Będziesz więc mógł położyć pod nią coś od Katie – sięgnęła po koloro-
wą paczkę.
Katie ostrożnie wycofała się spod drzewka i spytała z niewinną miną:
– Co ja mu dałam?
Stephanie starała się ukryć rumieniec zakłopotania, ogarniający jej po-
liczki, ale nie dała rady. Można się było tego spodziewać, pomyślała. Katie,
ze swym brakiem taktu, zawsze umiała ją zdemaskować.
Jordan zachował powagę. Ważąc prezent w ręce, rzekł ze spokojem:
– Jestem przekonany, że mała okazała dobry gust. Dziękuję ci, Katie...
dziękuję wam obu.
Stephanie zamierzała mu wyjaśnić, że nie spodziewa się niczego w za-
mian, że chciała tylko, by dziewczynka miała coś dla niego, ale najwyraź-
niej nie było potrzeby. Odczytał to w jej oczach i uśmiechnął się. Tak ser-
deczny, poruszający do głębi uśmiech nieczęsto zdarzało jej się ostatnio wi-
dzieć u niego.
– Słuchaj – powiedział nagle z ożywieniem – mógłbym godzinami opo-
wiadać ci o tej kuchni, rysować projekty, ale zawsze lepiej byłoby ją zoba-
czyć. Może wpadniemy tam, żebyś obejrzała wszystko na własne oczy?
– Jordanie, to nie jest konieczne – oczy Stephanie błyszczały zadając
kłam jej słowom. – Tyle kłopotu dla ciebie...
– Chcesz więc, czy nie?
– Chciałabym, ale...
– To uczesz się trochę i jedziemy.
Zabrzmiało to, jakby mówił do Katie. Poszła się uczesać. Potem, czując
się niewymownie głupio, zmieniła swobodny domowy strój na bardziej ko-
biecy. Jordanowi z pewnością było obojętne, jak się prezentowała, jej jednak
nie, poprawiła więc jeszcze makijaż.
– Ładnie wyglądasz, mamusiu – zauważyła natychmiast Katie. Siedziała
teraz pośrodku salonu, gotowa do drogi, ze swoją szmacianą lalką i kołder-
ką w ramionach.
– Dziękuję, kochanie.
– Bardzo ładnie – potwierdził Jordan opinię córki.
– Czy koniecznie musisz taszczyć to wszystko ze sobą? – Stephanie,
zmieszana komplementem, pochyliła się nad dziewczynką, walcząc z guzi-
kami jej futerka.
– Jedziemy przecież tylko na chwilę.
– To żaden kłopot – wstawił się Jordan za córką.
– Dobrze, ale jeśli ona zapomni zabrać kołderkę z powrotem, ty ją przy-
wieziesz, żeby miała pod czym spać.
– Nie zapomni – zapewnił.
– Jedźmy więc – ponieważ było za późno, żeby się wycofać, Stephanie
zaczęła się teraz niecierpliwić.
– Mogę wziąć mój samochód – zaofiarowała się. – Nie będziesz musiał
nas odwozić.
– Nie ma sensu jechać w dwa samochody, kiedy jest tak ślisko – zaopo-
nował Jordan. Byli już na dworze i jego ciemne włosy zasrebrzyły się od
płatków śniegu.
Nie mogła dłużej się spierać, wsiedli więc razem do lincolna i ruszyli.
Jezdnia była gładka jak szklanka, ale doskonały samochód radził sobie bez
trudu.
– Nie wybrałeś najkrótszej trasy – zwróciła uwagę Stephanie.
– To zależy, dokąd się jedzie – odparł wymijająco. Po chwili zaparkował
na podjeździe rodziców. Rzucił pośpiesznie, zanim zdążyła się zdziwić: –
Jest późno, a Katie miała wyczerpujący dzień. Zadzwoniłem więc do mojej
matki z prośbą, żeby zajęła się nią przez jakiś czas. – Kiedy był już z Katie
w połowie ścieżki do domu, osłupiała Stephanie ciągle jeszcze stała bez ru-
chu.
– Nie można obejrzeć twojej kuchni razem z Katie? – zapytała, kiedy ru-
szyli dalej.
– To nie takie proste, słowo daję. – Śnieg padał coraz gęstszy, skrząc się
w świetle ulicznych latarni. – Musimy też uzgodnić inne sprawy i wolał-
bym, żeby ona tego nie słyszała.
Mówił tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. O jakie sprawy mu cho-
dzi, zastanawiała się zaniepokojona. Czy przypadkiem nie o to, gdzie
dziewczynka ma mieszkać? Nie odezwała się jednak do czasu, aż samo-
chód bezpiecznie dotarł na miejsce.
– Jakie sprawy? – spytała wówczas spokojnie.
– Zmieniłem testament, jak tylko dowiedziałem się o Katie. Teraz, gdy-
by coś mi się stało, będzie ona najbogatszą czterolatką w mieście. Ale to nie
jest idealna sytuacja... – zawahał się i otwierając drzwi zmienił temat: – Oto
słynna kuchnia. Na razie wszystko trzeba sobie jeszcze wyobrazić.
Stephanie miała wyobraźnię. Wystarczyło jej przymknąć oczy, żeby uj-
rzeć, jak pomieszczenie będzie wyglądało w przyszłości. Teraz oczywiście
podłoga była goła, w kątach leżały sterty trocin, poniewierały się deski,
rury i przewody elektryczne. Część szafek była już zawieszona, ożywiając
nieco wnętrze soczystym blaskiem dębowego drewna.
– Przypomina z grubsza kuchnię u Andersonów – powiedziała wresz-
cie.
– Może masz rację – potwierdził niefrasobliwie.
– Oczywiście, ta będzie ładniejsza. – Przesunęła dłonią po kafelkach nad
zlewem: – Są śliczne.
Jak wspaniale byłoby tutaj gotować, rozmarzyła się, mając tyle światła
wlewającego się przez okna. Pomalowałabym ściany na żółto i... Zreflekto-
wała się. Tasha może je sobie malować, jak zechce.
– Chcesz zobaczyć resztę domu?
Skinęła głową. Poprowadził ją długim korytarzem. Uderzyła ją zmiana
atmosfery. Dom, który do niedawna był stary, zimny i opuszczony, ożył
nagle wraz z wniesionym tu ciepłem i ruchem, odmłodniał w obliczu cze-
kających go nowych zadań.
Weszli do gabinetu i stopy Stephanie zanurzyły się w miękkości kremo-
wego dywanu. Spojrzała nań pytająco.
– Bardzo sugestywnie wtedy mówiłaś – wyjaśnił niepewnie.
Rozglądała się dalej ciekawie. Mało było tu mebli, brakowało zasłon,
żadnych osobistych przedmiotów. Jeżeli jego projektant wnętrz zdziałał tyl-
ko tyle, to nie wysilił się zbytnio.
– Nie jest tu jeszcze skończone – usprawiedliwiał się. – Nie było sensu
robić więcej ze względu na pył. Próbowaliśmy odizolować kuchnię, ale i
tak się kurzyło.
– Trochę tu goło – stwierdziła Stephanie.
– To prawda. Potrzebuję nieco... odrobinę kobiecej rady – z wysiłkiem
dobierał słowa. – Bardzo trudno urządzić dom dla kogoś, kto...
Dobrze, że nie widział w tej chwili jej twarzy. A więc to jest ta druga
sprawa, o której chciał z nią mówić! Może to nawet w porządku, pomyślała,
że chce najpierw powiadomić byłą żonę, zanim publicznie ogłosi swe pla-
ny. Nie stwierdził wprawdzie wyraźnie, że ma zamiar poślubić Tashę, ale
to właśnie z pewnością miał na myśli. Tak czy inaczej, nic jej to nie powin-
no obchodzić.
– Zdaje się, że Katie ma tu swój pokój – zmieniła na wszelki wypadek
temat.
– To dawny pokój dziecinny na górze. Mam nadzieję, że się nie sprzeci-
wisz.
– Na pewno będzie potrzebowała zdrzemnąć się od czasu do czasu.
Mogę go zobaczyć?
Pomieszczenie przypominało krainę czarów. Dywan był gruby i miękki,
w sam raz, żeby ogrzać bose stopy. Na ścianie wymalowano postaci boha-
terów różnych filmów rysunkowych, dokładnie tak jak w ich własnym
domu.
– Chciała mieć wszystko tak jak u siebie – tłumaczył Jordan. – Ustąpiła
tylko przy dywanie.
Stephanie nie mogła się nie uśmiechnąć. Było to bardzo do małej podob-
ne. Przypomniała sobie dzień, w którym dziewczynka nie zgodziła się na
nowy pokój w domu Andersonów.
– Nie ma tu łóżka – zauważyła.
– Jeszcze nie ma. Nie znalazłem dotąd takiego, które by zaaprobowała.
– Może nie być łatwo, ponieważ tamto zrobił dla niej dziadek.
– Spodziewałem się czegoś takiego. Nie rezygnuję jednak.
– Bardzo ładnie z twojej strony, że zadajesz sobie tyle trudu, by czuła się
tu jak w domu.
– Wcale nie chcę, żeby się czuła jak w domu – odrzekł szybko ostrym,
nienaturalnym głosem. – Ani trochę. Chcę, żeby to był jej dom!
Stephanie zamarła w przestrachu. W końcu musiało to nadejść. Zebrała
wszystkie swe siły i powiedziała spokojnie:
– Wiem, że źle postąpiłam, nie mówiąc ci o niej. Rozumiem też, że
chcesz mieć większy udział w jej życiu. Sądzę nawet, że mogłaby tu zosta-
wać na weekendy bądź przy innych okazjach. Poza tym...
– Stephanie, to nie wystarczy.
– Będzie musiało wystarczyć, ponieważ nic więcej nie jest możliwe.
– Słuchaj, myślę jednak, że taka możliwość istnieje. Czy chcesz oglądać
dalej?
Kiedy szła w stronę głównej sypialni, drżała nieco, i to zarówno z po-
wodu jego słów, jak z obawy przed tym, co mogła tam ujrzeć. Chyba jed-
nak nie zaprosiłby jej, gdyby wszędzie poniewierały się rzeczy Tashy. Na-
wet jeśli ta kobieta sypia tutaj, raczej nie podtykałby Stephanie pod nos nie-
zbitych dowodów...
Pokój był urządzony prosto i w dobrym guście. Dwa obite błękitnym
aksamitem fotele stały przy oknie, pomiędzy nimi lampa. Przed komin-
kiem, na którym pełgały jeszcze płomyki dogasającego ognia, leżał olbrzy-
mi biały futrzak...
Dawno wypowiedziane słowa odbiły się echem w jej pamięci: „leżeć tak
na dywanie nie opodal buzującego ognia i kochać się w mroźną noc...”
To nie fair, oburzyła się. Nie powinnam była tego oglądać wiedząc, że
to właśnie Tasha będzie tutaj z nim sypiać... Muszę stąd wyjść jak najszyb-
ciej.
Z pośpiechu zwróciła się niezręcznie w stronę drzwi i dopiero wtedy
naprawdę dostrzegła łóżko. Jego mosiężna przednia poręcz o zawiłych,
tworzących skomplikowany wzór krzywiznach, sięgała niemal sufitu. Tyl-
na poręcz była wykonana równie kunsztownie.
Widziałam już kiedyś to łóżko, przypomniała sobie. Stało na strychu,
pokryte farbą...
Łzy napłynęły jej do oczu. Cholera, pomyślała, ono należy do niego,
może z nim uczynić, co tylko zechce. Ale po co przyprowadził mnie tutaj?
Żeby się pochwalić? Żeby sprawić mi przyjemność i pokazać, że posłuchał
mojej rady?
– Jest śliczne – mówiąc to, spróbowała niepostrzeżenie obetrzeć oczy.
On jednak dostrzegł.
– Stephanie, nie płacz. Proszę cię, nie płacz. – Objął ją delikatnie i scało-
wał łzę.
– Nie rań mnie więc – odrzekła łamiącym się głosem. – Nie wyrządzaj
mi przykrości.
– Chyba nic nie mogę na to poradzić.
Przywarła do niego mocno. Obejmował ją, aż przeszło najgorsze.
– Przepraszam – wyszeptała. – Nie wiem, co się ze mną dzieje.
– Stephanie, czy jest jakakolwiek szansa... – spytał po krótkiej chwili
milczenia.
– Że pozwolę ci zabrać Katie? Nigdy! – odparła z nagłym błyskiem gnie-
wu.
Wpatrywał się w nią długo i intensywnie. Nagle pocałował ją z niezdar-
ną niecierpliwością i jeszcze raz, delikatniej. Próbowała się opierać, lecz nie
rozluźnił uścisku, tłumiąc słowa jej protestu spragnionymi ustami. – Cicho!
– rozkazał. Wplótł palce w jej włosy i tulił ją tak mocno, że nie mogła się
wyswobodzić.
Szybko przestała walczyć. Hipnotyczna moc pocałunku oszołomiła ją i
obezwładniła, sprawiła, że zapragnęła na zawsze pozostać w jego ramio-
nach, stać się jego częścią, nigdy go nie opuścić. Cierpienie, tłumione pod-
czas długich lat rozłąki, wzmogło się. Rany, które zadali sobie wzajemnie,
zostawiły piekące blizny, pragnęła więc tulić się do niego i uśmierzyć ból w
jedyny znany im sposób.
– Stephanie – wyszeptał i objął ją ciaśniej. Nic nie pozostało z uprzedniej
brutalności, kiedy jego dłoń błądziła w jej włosach, wzdłuż ramion, aby
wreszcie otoczyć biodro i przyciągnąć ją tak blisko, że ciepło jego ciała zda-
wało się przenikać na wskroś.
Wszystko mi jedno, myślała Stephanie. Wszystko jedno, co stanie się ju-
tro, dopóki mogę być z nim dzisiaj. Sięgnęła po omacku do guzików jego
koszuli, a palce jej drżały, kiedy usiłowała je odpiąć.
Westchnął, uniósł ją raptownie i położył na łóżku. Byli siebie spragnieni
w sposób niemożliwy do opisania słowami. Tylko ciała potrafiły wyrazić
ich tęsknotę.
Ostatni guzik ustąpił i Jordan odrzucił koszulę.
– Boże – rzekła drżącym głosem – już zapomniałam, jak jesteś piękny.
– Piękny? – zapytał bez tchu.
Skinęła głową i wyszeptała, nie całkiem świadoma swych słów:
– Kochaj mnie dziś, Jordanie. Dam ci wszystko, co zechcesz. Nie potrafię
ci się oprzeć... Nigdy nie potrafiłam...
Przez moment leżał spokojnie, ciągle wtulony w jej piersi, tuż przy ko-
ronce stanika. Potem odsunął się.
– Jordan? – spytała.
Siedział na brzegu łóżka, z twarzą ukrytą w dłoniach:
– Nie potrafię tego zrobić – odpowiedział szorstkim, schrypniętym gło-
sem. – Sprowadziłem cię tutaj, żeby cię uwieść. Zaplanowałem, tak, z zim-
ną krwią zaplanowałem, jak pójść z tobą do łóżka. Ale teraz nie potrafię po-
sunąć się dalej.
W jej głowie rozdzwonił się dzwoneczek, którego pulsujące uderzenia
zdawały się wołać: Oszalałaś? OSZALAŁAŚ?
Chciała obrzucić go przekleństwami. Chciała tłuc pięściami. Chciała
uciec i już nigdy, przenigdy go nie zobaczyć.
Rozdygotanymi palcami zapięła bluzkę, wsunęła w spódnicę i spytała:
– Odwieziesz mnie teraz do domu? – Jej głos brzmiał nierówno i łamał
się.
Nie słyszał jej. Siedząc, jak przedtem, na brzegu łóżka, rozpoczął:
– Widzisz, Stephanie, to jest tak. Ja zawsze wygrywałem nasze spory –
w łóżku. Tym razem musi być inaczej. W łóżku nie możemy rozwiązać na-
szego problemu. A jeśli go nie rozwiążemy, nie mamy żadnych szans na
przyszłość.
– Przyszłość? – spytała niepewnie. – Dla nas? Chyba żartujesz?
– Nie prosiłem cię, byś oddała mi Katie – spojrzał na nią z napięciem. –
Chcę, byście obie zamieszkały tutaj. W Witheoaks.
Jej oszołomiony umysł potrzebował dobrej chwili, by pojąć to, co usły-
szała. Dopiero wtedy popatrzyła nań zdumiona.
– Chcesz, żebym tu zamieszkała? Z tobą?
– Chcę – odpowiedział porywczo.
Ciągle nie mogła uwierzyć. To musi być jakaś gra, głowiła się. Przecież
dopiero co ofiarowała mu wszystko, a on odprawił ją z kwitkiem, niezdol-
ny kochać się z nią mimo wszystkich starannie przygotowanych planów.
Nie potrafiłaby z nim być bez tego poczucia fizycznej bliskości, które ich
niegdyś łączyło.
– Nie, Jordanie – zaczęła, starannie dobierając argumenty. – Rozumiem
wszystko, ale...
– Nie, nie rozumiesz, do cholery. Przez wszystkie lata, od kiedy mnie
rzuciłaś...
– To ty mnie rzuciłeś, Jordanie – sprostowała urażona.
– Chciałem po ciebie wrócić. Chciałem ci powiedzieć, że nie wytrzymuję
tej idiotycznej sytuacji, że przecież jesteś moją żoną i twoje miejsce jest przy
mnie. Wtedy właśnie przyszedł pozew rozwodowy.
– Sądziłam, że odszedłeś na dobre, trzeba więc było tak to zakończyć.
– Przez jakiś czas też tak uważałem. Próbowałem zapomnieć o tobie,
udawać, że nigdy cię nie było. Miewałem inne kobiety, nie przeczę. Zawsze
jednak, kiedy byłem z którąś z nich, myślałem tylko o tobie. Zawsze czu-
łem, jakbyś stała gdzieś z boku, jakbyś prześladowała mnie swoją mglistą
obecnością.
Stephanie natychmiast przywołała wszystkie te chwile, kiedy całowała
Tony'ego, mając przed oczami Jordana.
– Potem przyjechałem tutaj i spotkałem cię znowu. Co gorsza, okazałaś
się taka sama, jaką cię pamiętałem. Miałem nadzieję, że może zbrzydniesz,
może staniesz się odstręczająca i kłótliwa. Nic z tego. Jeśli się zmieniłaś, to
na lepsze. Sądziłem, że to dzięki Tony'emu nabrałaś łagodności i ciepła.
Nienawidziłem go, ponieważ udało mu się uczynić z tobą coś, czego ja nie
potrafiłem. Kochając cię tak mocno, pobudzałem cię tylko do gniewu, histe-
rii i zawziętości.
– Bałam się ciebie. Tego pierwszego wieczoru, kiedy byłeś tak
wściekły...
– Tony obejmował cię wtedy jak swoją własność – przypomniał. – Mia-
łaś wyjść za niego. Zabolało mnie, że tak łatwo przekreśliłaś to, co nas łą-
czyło. Potem dowiedziałem się o Katie...
– Nie musisz się poświęcać ze względu na nią. To nic nie da. Nigdy jej
nie opuszczę. Będę walczyć o nią do upadłego...
– Ty naprawdę myślisz, że chodzi mi tylko o Katie? Gdyby tak było,
wziąłbym cię przed chwilą bez wahania i z przyjemnością. Nie możesz tego
zrozumieć? Stephanie, zależy mi przede wszystkim na tobie.
– Ciągle powtarzałeś mi co innego – poczuła się słabo i zapragnęła
usiąść, lecz zrezygnowała w obawie, że nie przejdzie tych kilku kroków
dzielących ją od krzesła.
– Sam chciałem utwierdzić się w tym przekonaniu. Wmawiałem sobie,
że nic mnie nie obchodzisz. Dopiero kiedy zachorowałaś, miałaś czerwony
nos, chrypiałaś i wyglądałaś okropnie, dopiero wtedy przekonałem się, że
dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie.
– Zgodziłeś się jednak na rozwód – mówiła nieswoim głosem.
– Adwokaci kosztują majątek. Byłem wtedy bez grosza, ledwie wiąza-
łem koniec z końcem. Kiedy zaczęły pojawiać się pieniądze, okazało się za
późno, nie było o co walczyć. Przecież nawet nie powiadomiłaś mnie, że
złożyłaś pozew. Te papiery przyszły do mnie pocztą.
– Teraz Katie sprawiła, że zmieniłeś zdanie – powiedziała z goryczą.
– Kiedy kupowałem zakłady McDonalda, nic nie wiedziałem o Katie.
– Musiałeś być wstrząśnięty naszym spotkaniem w klubie.
– Nie całkiem. To miasto jest dobrym miejscem dla rozwinięcia mojego
interesu, ale podobnych mogłem znaleźć więcej. Wybrałem je ze względu
na ciebie. Nie spodziewałem się wprawdzie zastać cię w klubie, ale miałem
zamiar odszukać twoich rodziców i dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.
Wiadomość, że mieszkasz tutaj, była tylko dodatkową premią.
– A Tasha?
– Wyjeżdża po świętach, dzięki Bogu. – Uśmiechnął się i odgarnął jej
włosy opadające na policzek.
– To ty jej... nie kochasz?
– Jakże mógłbym, kiedy wszedł mi w paradę pewien ognisty rudzielec?
Pamiętasz, co deklamowałaś podczas naszego ślubu? – Uroczystym głosem
zacytował: – „Wstanę a obieżę miasto: po ulicach i po rynkach szukać będą
tego, którego miłuje dusza moja...”
Przemknęła oczy, wsłuchana w echo dawno minionej przeszłości.
– Myślałaś tak wówczas naprawdę, czy były to tylko puste słowa? Ja
ciebie szukałem, Stephanie. Nie Katie, lecz ciebie. Teraz wszystko jest w
twoich rękach. Spróbujemy jeszcze raz, czy rozstaniemy się na zawsze?
– Czemu pytasz dopiero teraz, a nie od razu, kiedy zwróciłam Tony'e-
mu pierścionek?
– Chciałem mieć dom, do którego mógłbym cię wprowadzić, a nie roz-
padającą się ruinę. Chciałem, byś zobaczyła, co teraz potrafię ci ofiarować.
Otarła dłonią wilgotny policzek i słuchała dalej.
– Dziś jednak nie mogłem się powstrzymać. Muszę wiedzieć. Więc jak,
Stephanie?
– Marzyłam, żebyś do mnie wrócił – mówiła z trudem, gdyż głos odma-
wiał jej posłuszeństwa. – Jednocześnie zależało mi, żebyś wziął całą winę
na siebie. Przykro mi teraz, że byłam taka uparta, samolubna i wyniosła.
Objął ją mocno. Tulili się gorączkowo do siebie, spragnieni nie tyle ero-
tycznej bliskości, ile zwykłego ludzkiego ciepła.
– Chcę znowu spróbować, Jordanie – wyszeptała cicho.
Mało brakowało, byśmy oboje przepadli przez nasz dziecięcy upór, po-
myślała z pokorą. Teraz, kiedy dojrzeliśmy, dana jest nam rzadka szansa
zaczynania jeszcze raz. Błędy młodości sprawiły, że staliśmy się starsi i mą-
drzejsi. Nigdy nie spuszczę oka z tego człowieka. Nie, poprawiła się, po-
zwolę mu czuć się wolnym, ponieważ umiem nie tylko kochać, ale i ufać...
– Nie chciałbym o tym wspominać – odezwał się, głaszcząc jej włosy –
ale jestem tylko słabym człowiekiem, więc jeśli nie masz zamiaru kochać się
dziś ze mną, lepiej przenieś się do innego pokoju. To poważne ostrzeżenie,
pierwsze i ostatnie, jakiego ci udzielam.
– Nie jesteśmy przecież małżeństwem, jak wiesz.
– Rozwód jest czysto techniczną przeszkodą, łatwą do pokonania. Jeśli o
mnie chodzi, Stephanie Kendall, nigdy nie przestałaś być moją żoną.
Blask jego oczu zapierał jej dech w piersiach. Długo dobierała słowa i
przygotowywała się, żeby je wypowiedzieć:
– Jest późno – rzekła z żalem, nie ruszając głowy z jego ramienia. – Le-
piej odbierzmy Katie, zanim mama zacznie nas szukać przez policję.
– Katie zostaje przecież na noc. – Przytknął policzek do jej włosów i
uśmiechał się figlarnie.
– Kiedy to załatwiłeś?
– Od razu, gdy zadzwoniłem do twojej matki.
– Ty rzeczywiście wszystko zaplanowałeś, prawda?
Odsunęła się na tyle tylko, by widzieć jego twarz.
– A ona ci pomogła.
– Powiedzmy, że już kilka tygodni temu rozmawiałem z nią, snując róż-
ne przypuszczenia – potwierdził z tym samym uśmiechem, przyciągając ją
znów do siebie. – Wiesz, cały dzień nie mogłem odżałować jednej rzeczy.
Kiedy zadzwoniłem dziś rano, Katie powiedziała mi o twojej kąpieli. Póź-
niej bez przerwy wyobrażałem sobie, jak stoisz ze słuchawką, ociekająca
wodą, w samym tylko szlafroku, i to wyobrażenie nie dawało mi spokoju...
– Szkoda byłoby zniweczyć wszystkie te plany – powiedziała łagodnie
Stephanie. – Nie mam racji?
– Witaj w domu, kochana – odrzekł Jordan i słowa przestały już być po-
trzebne.