ROBERT JORDAN
CONAN ZWYCIĘZCA
PRZEKŁAD TATIANA GRZEGORZEWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VICTORIOUS
PROLOG
Noc vendhiańska była nienaturalnie cicha, powietrze zaś ciężkie i duszne. Ponieważ nie
wiał najlżejszy nawet wiaterek, stołeczne miasto Ayodhia omdlewało z gorąca. Księżyc wisiał
ciężko na niebie niczym potworny żółty pryszcz, a nieliczni, którzy odważyli się na niego
spojrzeć, zaczynali drżeć i modlić się w duchu, by chociaż jedna chmurka przysłoniła jego
obezwładniające, wrogie oblicze. W mieście szeptano, że taka noc i taki księżyc zwiastują
zarazę albo wojnę — w każdym razie śmierć.
Człowiek, który sam siebie nazywał Naipalem, puszczał te pogłoski mimo uszu. Spoglądał
z najwyższego balkonu rozległego pałacu z alabastrowymi wieżami i złotymi kopułami —
daru, który otrzymał od króla — wiedząc, że to nie księżyc jest niepomyślnym znakiem. To
gwiazdy, ich zmieniające się konfiguracje, blokowały jego poczynania od miesięcy. Położył
długie, giętkie palce na wąskiej złotej szkatułce. Ta noc, pomyślał, niesie ogromne
niebezpieczeństwo, może zetrzeć na proch wszystkie jego plany. Inna sprawa, że bez ryzyka
nie ma zysku, a im większe ryzyko, tym większe niebezpieczeństwo.
Naprawdę nie nazywał się Naipal, lecz w kraju powszechnie znanym z intryg tacy jak on
musieli zachować szczególną ostrożność. Był wysoki nawet jak na mieszkańca Vendhii,
którzy uchodzili za wysokich pomiędzy narodami Wschodu. By zamaskować ów wzrost,
nosił szaty ciemnej barwy (dziś także miał taką na sobie), kontrastujące z mieniącymi się
kolorami tęczy jedwabiami i atłasami noszonymi przez miejscowych modnisiów. Jego
skromny, niewielki turban, którego nie zdobił diadem ani pióro, miał kolor grafitu. Jego
twarz, posępnie przystojna, promieniowała spokojem, którego nie mógłby zburzyć żaden
kataklizm. Skryte za ciężkimi powiekami czarne oczy dla mężczyzn były oznaką mądrości,
dla kobiet zaś — namiętności.
Rzadko kiedy odkrywał się przed innymi, wszak jego siła tkwiła w tajemniczości, tak więc
mało kto wiedział, że pod imieniem Naipal kryje się nadworny czarnoksiężnik króla Vendhii
Bhandarkara. Ów Naipal, powiadano w Ayodhii, to mądry człowiek nie tylko dlatego, że
dobrze i wiernie służy królowi, od czasu gdy poprzedni czarnoksiężnik zaginął w
tajemniczych okolicznościach, ale również dlatego, że wydaje się pozbawiony ambicji. W
kraju, gdzie mężczyzn i kobiety aż rozsadzały nie zaspokojone ambicje i żądza władzy, tę
powściągliwość uważano za godną pochwały, chociaż dziwną. Swoją drogą, miał też inne
dziwactwa. Wiadomo było na przykład, że przeznacza ogromne sumy dla biedaków, dzieci
ulicy. Stanowiło to temat żartów dla dworskich dostojników, ponieważ uważali, że czyni tak,
by popisywać się szczodrością. Prawdę mówiąc, długo zastanawiał się, nim ofiarował
pierwszy grosz. Wychowywał się na tych ulicach i dobrze pamiętał owe nieszczęsne noce,
gdy leżał skulony w jakiejś uliczce, zbyt głodny, żeby zasnąć. Prawda ukazałaby jego słabość;
a ponieważ nie mógł sobie na słabość pozwolić, przeto sam rozpuszczał plotki o cynicznych
pobudkach swych uczynków.
Po raz ostatni spojrzawszy na niebo, Naipal zszedł z balkonu, mocno ściskając szkatułkę.
Misternie wykonane złote lampy w kształcie ptaków i kwiatów rozświetlały wysokie
korytarze jego pałacu. Na stołach z błyszczącego hebanu i rzeźbionej kości słoniowej stały
śliczne porcelanowe naczynia i delikatne kryształowe wazy. Grube dywany pod jego stopami,
mieniące się wszystkimi barwami, były bezcenne, zaś kunsztownie tkane gobeliny,
pokrywające alabastrowe ściany, warte ręki królewskiej córki. Na użytek publiczny Naipal
stanowił wcielenie skromności i umiaru; prywatnie gonił wciąż za przyjemnościami
zmysłowymi. Jednakże tej nocy, po tak długim oczekiwaniu, jego oczu nie cieszyły zdobienia
pałacu, nie pragnął też wina ani muzyki, ani kobiet.
Zszedł na dół, zapuścił się w głąb swego pałacu, by w końcu dotrzeć do komnat o
ścianach, które lśniły bladym perłowatym połyskiem, jak gdyby oszklone ręką mistrza,
pomieszczeń wyrwanych z wnętrza ziemi przez tajemne moce. Tylko nielicznym spośród
swoich służących pozwalał wchodzić do tych ukrytych głęboko pod powierzchnią ziemi
pokoi i korytarzy, a i oni nie mogli nikomu powiedzieć o tym, co tu robili lub widzieli, jako
że byli pozbawieni języków. Świat nie miał pojęcia o istnieniu tych pomieszczeń. Ci służący,
którzy nigdy do nich nie schodzili i dlatego pozwolono im zachować języki, powodowani
strachem i ostrożnością, na wszelki wypadek nie szeptali o nich nawet we własnych łóżkach.
Na końcu biegnącego w dół korytarza znajdowała się ogromna kwadratowa sala długości
trzydziestu kroków, o delikatnie lśniących jasnych ścianach, które były jedną całością, bez
śladu połączeń. Wyżej wznosiła się spiczasta kopuła wysokości dwudziestu ludzi. Pośrodku,
pod ową kopułą, znajdował się tajemny znak wykonany ze srebra, wtopiony w prawie
przezroczystą podłogę i zajmujący większą część pokoju. Ów srebrny znak zdawał się
promieniować niesamowitym lodowatym blaskiem. Na jego obwodzie widniał trójnóg z
delikatnej roboty złota, sięgający do wysokości kolan Naipala, tak że każda z nóg wyglądała,
jakby była przedłużeniem części wzoru. Powietrze wydawało się ciężkie z powodu
straszliwych mocy i wspomnień niegodziwych czynów.
Niespodziewanie szósta część jednej ze ścian przemieniła się w wielkie żelazne kraty z
wprawionymi weń zamkniętymi drzwiami, również z żelaza. Obok tych dziwnych krat stał
stół z błyszczącego drzewa różanego, gdzie na czarnym aksamicie — niczym klejnoty u
jubilera — leżały narzędzia i składniki, których potrzebował tej nocy. Na kryształowych
nóżkach na jednym z końców aksamitu stała duża płaska skrzynka z misternie rzeźbionej
kości słoniowej. Jednakże honorowe miejsce na owym stole zajmował niewielki, kunsztownie
rzeźbiony hebanowy kuferek.
Położywszy złotą skrzynkę obok atłasowej poduszki, przed którą stał jeszcze jeden złoty
trójnóg, Naipal powrócił do stołu. Wyciągnął dłoń w kierunku kuferka, ale pod wpływem
nagłego impulsu zmienił zamiar i podniósł pokrywę skrzynki z kości słoniowej. Ostrożnie
odsunął na bok błękitny jedwab, miękki jak najdelikatniejszy puch, odsłaniając posrebrzane
lustro, którego gładka powierzchnia nie odbijała ani jego postaci, ani nawet pomieszczenia.
Mag skinął głową. Właśnie czegoś takiego się spodziewał, ale wiedział jednocześnie, że
nie wolno mu zaniedbać niezbędnych środków ostrożności. To lustro nie różniło się aż tak
bardzo od szklanej kuli, jednakże o ile kula służyła do porozumiewania się lub śledzenia, to
lustro miało zupełnie wyjątkowe zastosowanie. Srebrzysta powierzchnia ukazywała oblicza
tych, którzy zagrażali mu swymi knowaniami.
Kiedyś, niedługo po tym, jak został nadwornym czarnoksiężnikiem króla Bhandarkara, w
lustrze ukazała się góra Yimsha, siedziba straszliwych Czarnych Proroków. Wiedział, że jego
nagłe pojawienie się po prostu rozbudziło ich ciekawość. Nie widzieli w nim zagrożenia,
takimi byli głupcami. W dzień obraz się rozpłynął, by już nigdy więcej się nie pojawić. Co
najwyżej jako chwilowy przebłysk. Skutecznie się z nimi rozprawił.
Z uczuciem satysfakcji Naipal przykrył lustro i otworzył hebanowy kuferek. To, co ujrzał
wewnątrz, sprawiło, że jego satysfakcja wzrosła. W rzeźbionych otworach w czarnym
drewnie tkwiło dziesięć kamieni, gładkich, obłych, o czerni tak intensywnej, że heban
wydawał się mniej czarny niż one. Dziewięć było wielkości ludzkiego paznokcia, ostatni zaś
— dwa razy większy. To były khorassani. Przez całe wieki ludzie ginęli, daremnie próbując
je odnaleźć, aż w końcu obrosły legendą — stały się jedną z historii opowiadanych dzieciom
przed snem. Dziesięć lat poświęcił Naipal na ich odnalezienie, a jego poszukiwania
obfitowały w przygody i mogłyby stanowić kanwę dla niejednego dzieła literackiego — jeśli
tylko byłyby komuś znane.
Z ogromnym szacunkiem położył dziewięć mniejszych khorassani na złotych trójnogach,
które otaczały tajemny znak wtopiony w podłogę. Dziesiąty, największy, umieścił na trójnogu
przed poduszką.
Usiadł po turecku na poduszce i zaczął wypowiadać zaklęcia przyzywające niewidzialne
moce.
— E’las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar!
Powtarzał te słowa, patrząc, jak kamień przed nim zaczyna się żarzyć, zupełnie jakby w
środku był uwięziony płomień. Nie dawał światła, choć wydawał się płonąć. Nagle, z sykiem,
jaki wydaje rozgrzany do białości metal zanurzony w wodzie, z rozżarzonego kamienia
dobyły się wąskie smugi ognia, a dziewięć khorassani otoczyło srebrny wzór. Równie
niespodziewanie, jak się pojawiły, ogniste kraty zniknęły, zaś wszystkie dziesięć kamieni
zaczęło płonąć z taką samą siłą. Rozległ się jeszcze jeden przenikliwy syk i księżycowe
kamienie przemieniły się w płonące punkty, podczas gdy z każdego trójnogu wynurzyły się
rozżarzone pręty. Wewnątrz ognistej klatki nie było widać ani podłogi, ani kopuły — nic,
poza bezkresną ciemnością.
Naipal milczał, napawając się swym dziełem, po czym zawołał:
— Masroku, przyzywam cię!
Nastąpiło poruszenie, jak gdyby wszystkie wiatry świata zaczęły się kotłować w
olbrzymich pieczarach.
W pomieszczeniu rozległ się grzmot i wewnątrz klatki z płomieni począł się unosić
olbrzymi ośmioręki kształt, dwukrotnie przewyższający człowieka, o skórze niczym
szlifowany obsydian. Za cały strój miał srebrny naszyjnik, z którego zwisały trzy ludzkie
czaszki, jego ciało zaś było oślizgłe i bezpłciowe. W dwóch rękach dzierżył srebrne miecze,
które świeciły nieziemskim blaskiem. W dwóch innych trzymał włócznie, które ozdobione
były ludzkimi czaszkami, w piątej zaś — cienki sztylet. Każda z tych broni mieniła się
turkusowo, chociaż każda z innym natężeniem. Po obu stronach bezwłosej głowy powiewały
ogromne płaty uszu, a skośne rubinowe oczy skierowały się w stronę Naipala.
Potwór ostrożnie przybliżył jedną ze srebrnych włóczni do granicy ognia. Milion szerszeni
zabrzęczało z wściekłością, a światło rozbłysło wzdłuż granicy ognia, gasnąc tylko wtedy,
gdy ostrze włóczni się wycofywało.
— Czemu wciąż próbujesz uciec, Masroku? — zapytał Naipal. — Nie uda ci się tak łatwo
wycofać z naszej umowy. Tylko materia nieożywiona może przejść na drugą stronę tej
granicy. Nikt, nawet ty, nie może tego dokonać. Zresztą, dobrze o tym wiesz.
— Jeśli popełnisz jakiś błąd, człowiecze, nie będzie potrzeby przestrzegania jakichkolwiek
umów. — Buczące słowa wydobyły się spomiędzy zębów, które wydawały się stworzone
jedynie do rozszarpywania mięsa. Wypowiedziane zostały beznamiętnym tonem, choć dało
się w nich usłyszeć nutkę arogancji. — Cały czas trzymam się naszego paktu.
— Z całą pewnością, wszak winieneś mi wdzięczność nie tylko z tego powodu. Czyż nie
wydobyłem cię na wolność z więzienia, w którym tkwiłeś od stuleci?
— Na wolność, człowiecze? Opuszczam me więzienie tylko wtedy, gdy mnie przyzywasz
w to miejsce, i muszę tu pozostawać, dopóki nie raczysz łaskawie zezwolić mi, bym znów do
owego więzienia wrócił. Czy myślisz, że pomagam ci ze względu na czcze obietnice?
Wysłałem demony, by dopadły twego poprzednika, dzięki czemu mogłeś zyskać moc
niezbędną do zostania nadwornym czarnoksiężnikiem. Zasłoniłem oczy Czarnym Prorokom z
Yimshy, gdy szukałeś tego, co mogło sprowadzić na twoją głowę ich gniew. Robiłem to
wszystko na twoje żądanie, człowiecze, a ty ośmielasz się mówić mi o wolności?
— Bądź mi dalej posłuszny — powiedział Naipal chłodno — a odzyskasz pełną wolność.
Jeśli odmówisz… — Otworzył złotą skrzynkę. Wydobył z niej srebrzysty sztylet, podobny do
jednego z trzymanych przez demona, nawet żarzący się, i zamierzył się na niego. — Kiedy
zawieraliśmy pakt, zażądałem od ciebie jakiegoś potwierdzenia owego paktu, a ty dałeś mi tę
broń z ostrzeżeniem, jak niebezpieczna może się ona stać w zetknięciu z ludzkim ciałem. Czy
nie uważasz, że posiadając tę demoniczną broń, nie muszę zawracać sobie głowy tym, skąd
się wzięła jej moc? Nie doceniasz ludzkiej wiedzy, Masroku, a przecież to właśnie śmiertelni
ludzie wtrącili cię do twego ciężkiego więzienia. I właśnie dzięki wiedzy zwykłych ludzi w
pradawnych zapiskach ludzkich czarnoksiężników znalazłem wzmiankę o broni zrodzonej
przez demony, broni wykonanej z rozżarzonego srebra, broni, która nigdy nie chybiała,
niezależnie od tego, w kogo była wymierzona i mogła zabić każdego. Nawet demony,
Masroku. Nawet ciebie!
— Więc zadaj mi cios! — odburknął demon. — Maszerowałem na wojny u boku bogów i
przeciwko bogom w czasach, gdy najwyższym osiągnięciem człowieka było odwrócenie
kamienia, by zjeść leżącą pod nim gąsienicę. Zadaj mi cios!
Uśmiechając się nieznacznie, Naipal z powrotem umieścił sztylet w skrzyni.
— Na nic mi się nie przydasz, Masroku, będąc martwym. Chciałem ci po prostu
uzmysłowić, że pozostanie w więzieniu nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może cię ode
mnie spotkać. Nawet dla demona uwięzienie jest czymś lepszym od śmierci.
Rubinowe oczy demona spojrzały niechętnie na maga.
— Czego żądasz ode mnie tym razem, człowiecze? Moje możliwości są ograniczone,
chyba że pozwolisz mi się przemieszczać.
— To nie będzie potrzebne. — Naipal zaczerpnął głęboko powietrza; niebezpieczeństwo
było wprost namacalne. — Zostałeś uwięziony w grobowcu króla Orissy pod zaginionym
miastem Maharashtra.
— Pytałeś już o to przedtem, człowiecze i wiesz, że nie powiem ci, gdzie leży grobowiec i
miasto. Jak mam to zrobić, skoro jestem cały czas związany?
— Dobrze znam granice twej pomocy. Słuchaj moich rozkazów. Powrócisz do tego
grobowca, Masroku, i przyniesiesz mi wojownika pogrzebanego z królem Orissą, jednego z
żołnierzy, którzy stanowili jego straż przyboczną w chwili śmierci.
Przez chwilę wydawało się Naipalowi, że demon przyjmie rozkaz bez sprzeciwu, lecz
nagle Masrok zaczął wrzeszczeć, a wówczas zaczął też wirować. Wirował coraz szybciej, aż
wreszcie stał się hebanowo — srebrną smugą. Ani razu nie dotknął granic klatki, ale
szerszenie brzęczały, a błyskawice cięły jej ogniste ściany. Komnata drżała od krzyku, a
błękitnobiały blask wypełnił powietrze.
Twarz Naipala pozostała spokojna, jeśli nie liczyć kropelek potu, które pojawiły się na
jego czole. Dobrze znał moce leżące za tą barierą i siłę potrzebną do tego, by tak krzyczeć i
migotać. Demon był bliski zniszczenia klatki i wydostania się na wolność. Gdyby mu się
udało, Naipal umierałby po tysiąckroć, a wszystkie jego plany spaliłyby na panewce.
Nawałnica ustała równie szybko, jak się zaczęła. Masrok znieruchomiał, jakby faktycznie
wyrzeźbiony został w obsydianie, wbijając pełne wściekłości spojrzenie w czarnoksiężnika.
— Żądasz zdrady!
— Malutkiej zdrady — powiedział Naipal słodko, mimo że utrzymanie nerwów na wodzy
wiele go kosztowało. — Nie obchodzi mnie, gdzie znajduje się ten grobowiec. Ja chcę tylko
jednego z tysięcy wojowników.
— Uciekać przed dwoma tysiącami lat niewoli to jedna sprawa, a zdradzić to, czego
miałem strzec, zupełnie inna!
— Oferuję ci wolność, Masroku.
— Wolność. — To było wszystko, co demon powiedział.
Naipal skinął głową.
— Wolność po dwóch tysiącach lat.
— Dwóch tysiącach lat, człowiecze? Całe ludzkie życie jest przy moim niczym chwilka.
Czym są te lata dla kogoś takiego jak ja?
— Dwa tysiące lat — powtórzył mag. Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
— Trzech jest jeszcze strażników oprócz mnie — powiedział wolno Masrok. — To moje
inne ja. Wszyscy powstaliśmy z tego samego kłębowiska chaosu w chwili, kiedy narodził się
czas, człowiecze.
Naipal ledwo był w stanie ukryć podniecenie.
— Zrobisz to tak szybko, jak to będzie możliwe. I pamiętaj, że kiedy wykonasz swą misję,
odzyskasz wolność. Będę oczekiwał wiadomości, że zadanie zostało wykonane. A teraz
znikaj, Masroku! Rozkazuję ci!
Następny grzmot rozległ się w pomieszczeniu i ognista klatka stała się pusta.
Drżącą ręką Naipal otarł pot z czoła, po czym odruchowo wytarł ją o swą ciemną szatę.
Dokonało się. Kolejna nitka została umieszczona w misternie tkanym gobelinie. Owych nitek
były tysiące, wiele z nich tkali mężczyźni — i kobiety — którzy nie mieli pojęcia, co
naprawdę robią i dlaczego, ale kiedy wzór w końcu zostanie utkany… Na twarzy Naipala
pojawił się nikły uśmieszek. Kiedy wzór zostanie utkany, cały świat pokłoni się Vendhii,
Vendhia zaś — Naipalowi.
I
Z daleka miasto sprawiało wrażenie drogocennego klejnotu — kość słoniowa i złoto na
brzegu szafirowego morza — usprawiedliwiając w pełni miano Złotej Królowej morza
Vilayet, jakie mu nadano. Bliższe spojrzenie wyjaśniało jednak, czemu niektórzy zwali
Sultanapur Pozłacaną Dziwką Vilayetu.
Rozległy, osłonięty falochronem port pełen był statków, wypełnionych aż po brzegi
jedwabiem z Khitai, galer, które przewoziły ładunki cynamonu i goździków z Vendhii.
Oprócz nich zawijały tu inne okręty, z Khorafu czy Khawarismu, cuchnące brudem, potem i
rozpaczą przewożonych na nich niewolników.
Kopuły pałaców z białego marmuru wprost ociekały złotem, a alabastrowe wieże pięły się
ku lazurowi nieba, lecz ulice były ciasne i kręte nawet w najlepszych dzielnicach, jako że
Sultanapur rozwijał się przez całe wieki przypadkowo. Dziesiątki razy przez te wszystkie lata
miasto obumierało, jego pozłacane pałace zaś i świątynie zapomnianych bogów chyliły się ku
upadkowi. Jednakże nowe pałace i nowe świątynie nowych bogów rosły na gruzach starych
niczym grzyby po deszczu i niczym grzyby po deszczu wciskały się, gdzie tylko mogły,
pozostawiając jedynie kręte przesmyki ulic.
Miasto było zakurzone, co nie dziwiło w kraju, w którym deszcz zdarzał się najwyżej raz
w roku; a gdy spadł, powodował smród równie silny jak w porcie. Bez deszczu, który by
mógł zmyć ulice, odór przez lata unosił się w rozgrzanym powietrzu, zapachy kuchni i potu,
perfum i odpadków międliły się razem, aż wreszcie nie można było odróżnić jednych od
drugich. Wiecznie unoszące się wyziewy stanowiły równie nierozłączną część miasta jak
budynki.
W Sultanapurze było bez liku łaźni: zespoły ozdobnych, marmurowych, pokrytych
mozaiką basenów, obsługiwanych przez niewiasty odziane jeno we własną skórę; drewniane
balie za tawerna — mi, gdzie dziewczyna do posług mogła wyszorować plecy za cenę
napitku. Jednakowoż owe kąpiele należały do tradycji nie z powodu dbałości o higienę, lecz
stałej spiekoty. Zmarszczony nos i puzderko z pachnidłem były cechami rozpoznawczymi
nowo przybyłych do Sultanapuru, bo ci, którzy przebywali tu dłuższy czas, już zdążyli do
smrodu przywyknąć…
Przybysze byli tu zawsze, gdyż Pozłacana Dziwka Vilayetu przyciągała określony gatunek
ludzi ze wszystkich zakątków świata. W chłodzie ocienionego figowcem dziedzińca czy
tawerny kupiec z Puntu o hebanowej twarzy mógł negocjować z Khitańczykiem o
migdałowych oczach warunki sprzedaży wina z Zingaru, a blady Korynthiańczyk mógł
rozważać z przybranym w turban Vendhiańczykiem, którędy przewieźć kość słoniową do
Iranistanu. Ulice mieniły się od różnobarwnych strojów z niezliczonych krajów, a języków i
akcentów, które można było usłyszeć na bazarach, nie sposób zliczyć. Niektóre towary były
nabyte uczciwą drogą. W innych przypadkach — zakupiono je od piratów, będących
utrapieniem morskich szlaków, lub też członków karawan albo przemytników na ciemnym
nabrzeżu. Niemniej jednak, niemalże połowa tego, co przepływało przez Sultanapur,
wędrowała do królewskiego skarbca na poczet podatków.
Mimo że wyższy i szerszy w ramionach od większości przechodniów, których mijał,
muskularny młodzieniec — idący ulicami zapełnionymi przez zmierzające do doków,
ciągnięte przez woły, wozy o dużych kołach, piszczących z powodu nie posmarowanych osi
— nie wzbudzał niczyjej uwagi. Tunika z białego płótna była naciągnięta do granic
możliwości na jego ramionach, przy boku zaś w podniszczonej skórzanej pochwie wisiał
szeroki miecz, lecz ani miecz, ani szerokie bary nie były w Sultanapurze niczym niezwykłym.
W mieście, gdzie nigdy nie brakowało towarów i ciągle trzeba było chronić życie, siłacze z
mieczami mogli zawsze być pewni pracy.
Pod bujną czarną czupryną, odgarniętą z twarzy i przytrzymywaną przez skórzany pasek,
widniały oczy błękitne jak Vilayet i twarde jak agaty. Owe oczy sprawiały, że tych, co w nie
spojrzeli, przeszywał dreszcz. Niektórzy, gdy ich mijał, odczyniali uroki, lecz robili to
ukradkiem. Unikając przekleństwa tych dziwnych oczu, nikt nie chciał rozzłościć ich
posiadacza, gdyż skórzany pokrowiec jego miecza był zniszczony od częstego używania, a
postawa i twarz sugerowały, iż nie miałby nic przeciwko temu, by zniszczyć go jeszcze
bardziej.
Mimo że świadom obecności tych, którzy gapili się na niego i odczyniali uroki, młodzian
ignorował ich. Dwa miesiące spędzone w Sultanapurze sprawiły, że zdążył się już do tego
przyzwyczaić. Czasami zastanawiał się, jak ci mężczyźni zachowaliby się, gdyby zostali
wysłani w jego rodzinne góry Cymmerii, gdzie oczy o barwie innej niż błękitna lub szara
stanowiły taką rzadkość, jak jego oczy w tym południowym zakątku Turanu. Jakże często,
zanim przybył w to miejsce, gdzie błękit Vilayetu naigrawał się swą wilgotnością z suchego
powietrza, wspominał z tęsknotą omiatane wiatrem śnieżyste turnie swej ojczystej ziemi. Z
tęsknotą, lecz krótkotrwałą. Przed przybyciem do Turanu był złodziejem, a złoto, które
przynosiła ta profesja, przeciekało mu przez palce z taką samą szybkością, z jaką wchodził w
jego posiadanie. Zamierzał wrócić do Cymmerii — kiedyś — lecz z taką ilością złota, żeby
mógł je rozrzucać wokół jak krople wody. W Sultanapurze zaś znalazł starego przyjaciela i
nowy zawód.
Cymmerianin wszedł do zbudowanej z kamienia tawerny z półksiężycem niedbale
wypacykowanym na jej froncie, odcinając się od tumultu ulicy, ledwie zamknął za sobą
ciężkie drzwi. Wewnątrz „Złotego Półksiężyca” panował chłód, ponieważ grube mury
odgradzały od skwaru równie jak od hałasu. Stoły stały na kamiennej podłodze w tak dużej
odległości od siebie, że rozmów, toczących się przy jednym, prawie nie słyszało się przy
drugim, a środek izby był celowo słabo oświetlony. Wszystko to miało każdego utwierdzić w
przekonaniu, że nic z tego, co się tu mówi, nie dotrze do niepowołanych uszu. Klienci byli
przeważnie Turańczykami, chociaż rzadko kiedy czystej krwi. Mieli na sobie różne stroje:
począwszy od podniszczonych, w dalekiej przeszłości białych płócien, a skończywszy na
kosztownych aksamitach i jedwabiach w krzykliwych odcieniach szkarłatu i żółci. A jednak
nawet najbardziej obszarpanym z nich nie brakowało pieniędzy, o czym świadczyły dziwki
siedzące mężczyznom na kolanach i towary wyłożone pomiędzy stołami na wąskich paskach
jasnego, kolorowego jedwabiu.
Kilku mężczyzn powitało Cymmerianina głośno lub skinieniem głowy. Znał ich z imienia
— Junio, Valash i Emilius — jako że trudnili się tym samym co on, lecz ledwo odpowiadał na
pozdrowienia, ponieważ tego dnia co innego zaprzątało jego myśli. Rozejrzał się w półmroku,
wypatrując kobiety. Ujrzał ją w tej samej chwili, w której ona zobaczyła jego.
— Conan! — zapiszczała, a on otoczył ramionami jej jedwabiste, oliwkowe ciało. Skrawek
czerwonego jedwabiu, szeroki na dwa palce, przesłaniał jej krągłe piersi, inny zaś, dwukrotnie
szerszy, przeciągnięty przez wąską klamrę z pozłacanego mosiądzu, opasywał kusząco
wygięte biodra. Czarne włosy opadały na jej plecy aż do nagich pośladków, a ciemne oczy
błyszczały.
— Miałam nadzieję, że przyjdziesz się ze mną zobaczyć. Strasznie za tobą tęskniłam.
— Tęskniłaś za mną? — roześmiał się. — Minęły ledwie cztery dni, Tasho. Ale myślę, że
ten drobiazg wynagrodzi ci udręki samotności… — Sięgnął do skórzanej sakiewki
zawieszonej przy pasku i wyjął z niej błękitny topaz na przepięknym złotym łańcuszku.
Przez następne kilka minut był całowany. Zawiesił łańcuszek na jej szyi i znów został
obsypany pocałunkami. A pocałunki Tashy, pomyślał, to więcej niż noc spędzona z
jakąkolwiek inną kobietą.
Podniósłszy lazurowy kamień z gniazdka pomiędzy piersiami, przyjrzała mu się znów z
zachwytem, a potem spojrzała na Conana spod drugich rzęs.
— Musiałeś mieć udany połów — uśmiechnęła się.
Conan wyszczerzył w odpowiedzi zęby.
— Łowienie ryb to dla nas, rybaków, ciężki kawałek chleba. Na szczęście ich ceny są
naprawdę wysokie. — Ci z mężczyzn, którzy znajdowali się na tyle blisko, by słyszeć jego
słowa, wybuchnęli śmiechem, podprowadził więc Tashę do wolnego stołu.
Wszyscy mężczyźni, którzy odwiedzali „Złoty Półksiężyc”, nazywali siebie rybakami i
niewykluczone nawet, że kilku naprawdę nimi było — od czasu do czasu. Jednakże
przeważająca większość dostarczała swe „połowy” w nocy na wyludnione skrawki wybrzeża,
gdzie nie kręcili się poborcy króla Yildiza, wypatrując, czy towar jaki wyładowano, to ryby
czy też bele jedwabiu i beczułki wina. Powiadano, że gdyby wszyscy tak zwani rybacy
naprawdę przywieźliby do Sultanapuru ryby, miasto zostałoby zasypane aż po czubki
najwyższych wież, a Vilayet całkiem by opustoszał.
Conan usiadł przy stole stojącym z tyłu sali i posadził sobie Tashę na kolanach. U jego
boku pojawiła się ciemnooka karczmareczka w stroju niemal tak skąpym jak stroje dziwek,
tyle że zrobionym z bawełny, nie zaś z jedwabiu. Była równie łatwo dostępna jak inne kobiety
tutaj, a uśmiech, którym obdarzyła barczystego Cymmerianina, sugerował, że gotowa jest
natychmiast zająć miejsce Tashy.
— Wina — powiedział i gdy się oddalała, wpatrzył się w jej rytmicznie kołyszące się,
ledwie okryte biodra.
— Przyszedłeś, żeby się zobaczyć ze mną czy z nią? — spytała kwaśno Tasha. — A tak w
ogóle, to czemu nie zjawiłeś się wczoraj? Przecież wczoraj miałeś wrócić. A może zajęty
byłeś pocieszaniem jakiejś karczmary o grubych kostkach?
— Nie uważam, żeby jej kostki były grube — odparł ironicznie Conan. Jego ręka w
ostatniej chwili chwyciła nadgarstek Tashy, nim ta wymierzyła mu policzek. Wyrywała się,
usiłując wstać, aż musiał w końcu otoczyć rękoma jej kibić.
— Kto w takim razie siedzi na moich kolanach? Ona czy ty? — zapytał. — To powinno
wyjaśnić ci, kogo przez cały ten czas pragnąłem.
— Może — odparła, wciąż jeszcze nadąsana, ale przestała się wyrywać.
Ostrożnie oswobodził jej ramiona z uścisku. Powinien przewidzieć, że może dojść do
takiego wybuchu. Naprawdę mogłaby wydłubać mu paznokciami oczy. Lecz jej gwałtowność
przejawiała się również w innych dziedzinach, dlatego wciąż ją znosił.
Karczmarka wróciła z glinianym dzbanem wina i dwoma pogiętymi metalowymi
pucharami, po czym oddaliła się z monetami, które dostała. Tasha rzuciła jej na odchodnym
złowróżbne spojrzenie. Doświadczenie podpowiadało Conanowi, że kobiety — niezależnie od
tego, co mówią — wolą mężczyzn, którzy zbyt łatwo nie poddają się ich tyranii, ale pomyślał,
że może jednak warto by było załagodzić ten spór.
— A teraz posłuchaj — powiedział. — Mogliśmy wrócić do Sultanapuru dopiero tego
ranka, gdyż wiał przeciwny wiatr. Miałem tylko kilka godzin na znalezienie tego cacka dla
ciebie. Jeśli chcesz, sprowadzę Horda, by potwierdził me słowa.
— Skłamałby dla ciebie. — Wzięła puchar, który napełnił, lecz zamiast się napić,
przygryzła dolną wargę, po czym powiedziała:
— Szukał cię. Mam na myśli Horda. Zapomniałam ci powiedzieć. Chce się natychmiast z
tobą widzieć. Chodzi o jakiś ładunek „ryb”.
Conan powstrzymał uśmiech. Jej podstęp był zbyt grubymi nićmi szyty. Kiedy opuszczał
statek, jednooki przemytnik zwierzył mu się z zamiaru odwiedzenia pewnej kupieckiej żonki,
której mąż bawił właśnie w Ahifie. Cymmerianin nie widział jednak powodu, by dzielić się tą
wiadomością z Tashą.
— Hordo może poczekać.
— Ale…
— Cenniejsza mi jesteś nad jedwabie czy klejnoty. Zostanę tutaj. Z tobą.
Napotkał ukośne spojrzenie błyszczących oczu.
— Naprawdę jestem ci aż tak droga? — Przytuliła się do niego i schyliła, by zamruczeć
mu do ucha, biorąc je jednocześnie między białe zęby. — Bardzo mi się podoba twój prezent,
Conanie.
Uliczny hałas wzmógł się na chwilę, co oznaczało wejście kolejnego klienta. Tasha skuliła
się, wstrzymując oddech. Sprawiła wrażenie, jakby chciała zasłonić się Conanem niczym
tarczą. Uświadomił sobie nagle, że nawet jak na „Złoty Półksiężyc” zrobiło się zbyt cicho.
Szmer rozmów raptownie ucichł. Cymmerianin spojrzał w kierunku drzwi. W półmroku
zamajaczył ledwie cień mężczyzny, wysokiego jak na Turańczyka. Jedno wszelako było
pewne — nawet w nikłym świetle wpadającym zza drzwi. Mężczyzna miał na głowie wysoki,
spiczasty hełm strażnika miejskiego.
Intruz niespiesznym krokiem przemierzał wyciszoną tawernę, rozglądając się, jakby kogoś
szukał; palce jednej ręki zaciskał na rękojeści zakrzywionego miecza zawieszonego przy
biodrze. Żaden z mężczyzn siedzących wokół nie patrzył mu w oczy, ale on nie sprawiał
wrażenia zainteresowanego którymkolwiek z nich. Był oficerem — spostrzegł Conan —
wysoki, o pociągłej twarzy, z cienkim wąsikiem i niewielką spiczastą bródką.
Palce przybyłego przestały bębnić o rękojeść, gdy jego wzrok spoczął na stole, przy
którym siedział Conan, po czym zaczęły znowu, podczas gdy podchodził bliżej.
— Och, Tasho — powiedział łagodnie. — Czyżbyś zapomniała, że mieliśmy się dzisiaj
spotkać?
Tasha spuściła wzrok i odpowiedziała cichutko:
— Wybacz mi, kapitanie Muradzie. Widzisz, że mam klienta. Nie mogę… proszę cię.
— Znajdź sobie inną kobietę! — warknął Conan.
Kapitan poszarzał na twarzy, lecz nie spuszczał wzroku Tashy.
— Nie mówiłem do ciebie… rybaku. Tasho, nie chciałbym cię zranić, ale będę chyba
musiał nauczyć cię posłuszeństwa.
Conan zaśmiał się szyderczo.
Tyiko głupiec lubi straszyć kobiety. Lubisz tresurę, kup sobie psa do bicia.
Twarz strażnika pobladła pod opalenizną. Nagle chwycił Tashę za ramię, ściągając ją z
kolan Conana.
— Zejdź mi z oczu, pokurczu, zanim…
Straszliwy cios padł w tej samej chwili, gdy Conan z warknięciem zerwał się na równe
nogi. Mężczyzna o pociągłej twarzy, zaskoczony, otworzył szerzej oczy, jakby liczył na to, że
weźmie dziewczynę bez walki, a jego ręka powędrowała do rękojeści miecza — ale Conan
był szybszy. Nie sięgnął jednak po własne ostrze. Zabicie strażnika to dla przemytnika kiepski
interes — chyba że jest to absolutnie konieczne — chociaż, mówiąc szczerze, nawet wtedy
nie bardzo. Żołnierze, którzy wzięli łapówkę za udawanie, że nic nie widzą, stawali się
prawdziwymi tygrysami broniącymi królewskich praw, kiedy jeden z nich został zabity.
Cymmerianin grzmotnął pięścią w podbródek tamtego, nim jeszcze zdołał on wyciągnąć broń
z pochwy. Oficer sprawiał wrażenie, jakby usiłował zrobić salto do tyłu i upadł na stół,
przewracając go. Jego hełm potoczył się po podłodze, lecz Turańczyk leżał tam, gdzie upadł,
niczym worek owsa.
Karczmarz, tłusty Kothańczyk z małymi złotymi kolczykami w uszach, pochylił się nad
oficerem i przyjrzał się mu bacznie. Wytarł nerwowo pulchne dłonie w poplamiony winem
fartuch, po czym wyprostował się.
— Przez ciebie nie będę mógł prowadzić interesu przez dziesięć dni. Jeśli będę miał
szczęście. Na Mitrę, człowieku! Zabiłeś tego wyperfumowanego bufona! Ma przetrącony
kark.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć lub choćby się poruszyć, drzwi na ulicę
otworzyły się i weszło dwóch strażników. Maszerowali po sali, uśmiechając się z pogardą, jak
gdyby byli na koszarowym placu, wypełnionym kmiotkowatymi poborowymi. Nienaturalny
spokój tawerny zakłócany był jedynie przez lekkie szuranie i szelest, odmierzające trasę
mężczyzn.
Conan zaklął pod nosem. Akurat stał nad ciałem tego przeklętego durnia. Jakikolwiek ruch
przyciągnąłby uwagę szybciej, niż zdołałby umknąć. Nie miał zamiaru zakończyć ucieczki z
mieczem w plecach. Ostrożnym ruchem ręki nakazał Tashy odsunięcie się. Skwapliwość, z
jaką go posłuchała, nieco go rozczarowała.
— Szukamy kapitana Murada! — krzyknął w ciszy jeden ze strażników. Często łamany
nos nadawał mu wygląd awanturnika. Drugi skubał niespiesznie wąsy i spoglądał wyniośle na
salę. Kothańczyk usiłował ukryć się w cieniu, lecz żołnierz o złamanym nosie zmroził go
spojrzeniem.
— Hej, karczmarzu! Ta hołota, którą obsługujesz, wydaje się pozbawiona języków. Gdzie
jest kapitan Murad? Wiem, że tu wchodził.
Usta Kothańczyka pracowały bezgłośnie i jeszcze mocniej wycierał ręce o fartuch.
— Lepiej rozwiąż język, głupcze, nim będę ci go musiał rozciąć. Nawet jeśli kapitan jest tu
z dziewką, musi bezzwłocznie wysłuchać wiadomości, którą mu przynoszę. Gadaj albo zrobię
sobie z twojej skóry buty!
Nagle skubiący wąsy żołnierz złapał mówiącego za rękę.
— Murad jest tam, Taviku! — krzyknął, pokazując palcem.
Oczy strażników przeniosły się bezlitośnie z nieruchomej postaci oficera na Conana; ich
twarze stwardniały. Cymmerianin czekał niewzruszenie, pozornie nic sobie nie robiąc z ich
spojrzeń. Co ma być, to będzie.
— To twoja robota, wielkoludzie? — zapytał chłodno Tavik. — Podniesienie ręki na
oficera Straży Miejskiej będzie cię kosztować obicie pięt. Abdulu, spróbuj ocucić kapitana.
Potężny młodzieniec pomyślał, że strażnicy ostatnio byli trochę za bardzo pewni siebie.
Tavik wyciągnął swój zakrzywiony miecz, lecz trzymał go od niechcenia, zniżając do swego
boku, jakby nie wierzył, że ktokolwiek tutaj może sprawić, iż będzie musiał go użyć. Drugi ze
strażników nawet nie sięgnął po broń.
Abdul pochylił się nad zwłokami kapitana Murada, chwycił oficera za rękę i zmartwiał.
— On nie żyje — wyszeptał, po czym jego słowa przeszły w krzyk. — Nie żyje, Taviku!
Conan pchnął ławkę, na której przedtem siedział, na Abdula, który usiłował równocześnie
odskoczyć i wyciągnąć miecz. Podczas gdy skakał niezdarnie, usiłując wyminąć przeszkodę,
Cymmerianin odsłonił ostrze swego miecza. Wraz z jękiem swego towarzysza Tavik
wyciągnął miecz, by zadać nim cios. Unieszkodliwiłby z pewnością przeciwnika, gdyby nie
to, że ten przeciwnik był uzbrojony. Teraz płacił za swój błąd, gdyż miecz Conana rozpłatał
jego odsłonięty brzuch. Z rozdzierającym krzykiem Tavik upuścił miecz, zaciskając palce w
próżnym wysiłku, by wepchnąć z powrotem jelita, po czym legł obok swej broni na
kamiennej podłodze.
Conan odskoczył, gdy tylko wyjął z ciała miecz i skierował go w dół, w ostatniej chwili
odpierając pchnięcie Abdula. Siła ciosu wytrąciła strażnikowi broń z ręki i napełniła rozpaczą
jego ciemne oczy, na chwilę przed tym, zanim miecz Cymmerianina przeszył jego gardło na
wylot. Gdy Conan wyszarpnął broń z upadającego ciała, Tavik wierzgnął po raz ostatni, po
czym skonał.
Cymmerianin, patrząc spode łba, wytarł miecz o tunikę Abdula i schował go do pochwy.
W izbie jadalnej, uświadomił sobie, pozostała teraz zaledwie połowa tych, którzy oglądali
początek walki, a i oni znikali wciąż za drzwiami. Każdy spośród mężczyzn i niewiast byłby
szczęśliwy, gdyby mógł przysiąc, że nie było go w „Złotym Półksiężycu” w dniu, w którym
zginęło trzech strażników miejskich.
Kothiański karczmarz otworzył drzwi na tyle, by wyjrzeć na ulicę, po czym zamknął je z
jękiem.
— Strażnicy — wymamrotał. — Chyba z dziesięciu. I wyglądają na zniecierpliwionych.
Będą tu lada moment, żeby sprawdzić, co dzieje się z tymi dwoma. Jak mam wyjaśnić to, co
zaszło w mojej tawernie? Co mam powiedzieć? — Chwycił złotą monetę rzuconą mu przez
Conana, nie omieszkawszy jej ugryźć, zanim ją schował pod fartuchem.
— Powiedz im, Banaricu — rzekł Conan — że kapitana zabili w czasie sprzeczki
handlarze niewolnikami z Khorafu. Oni też wykończyli później strażników. Było ich
kilkunastu. Zbyt wielu, byś mógł interweniować.
Banaric skinął niechętnie. Może w to uwierzą. Może.
Conan spostrzegł, że w tawernie pozostali tylko oni dwaj. Nawet Tasha zniknęła. I to bez
choćby jednego słowa, pomyślał cierpko. Swoją drogą, co za okropny dzień. A jeszcze do
tego musi się liczyć z pogonią Straży Miejskiej. Lub też nie musi — pod warunkiem, rzecz
jasna, że Kothańczyk powtórzy historyjkę, za którą mu zapłacił.
— Pamiętaj, Banaricu — powiedział. — Kilkunastu khorafiańskich handlarzy
niewolnikami. — Poczekał aż karczmarz skinie głową, po czym wziął nogi za pas.
II
Conan pospiesznie oddalał się od „Złotego Półksiężyca” labiryntem uliczek, który oplatał
obszar wokół karczmy; uliczek ledwie tak szerokich jak jego ramiona, a śmierdzących
moczem i padliną. Ten dzień zamierzał spędzić w objęciach Tashy, ale z pewnością nie
wchodziło to już w rachubę. Poślizgnął się na szlamie, z trudem utrzymał równowagę i zaklął.
Nawet jeśli uda mu się znaleźć ponownie tę dziwkę, nie był pewien, czy chce spędzać czas z
kobietą, która otrzymawszy prezent ucieka — nawet bez pocałunku — tylko z powodu
niewielkich kłopotów. Istnieją przecież inne kobiety i inne sposoby miłego spędzania czasu.
Mimo że kupił jej topaz i rzucił sztukę złota Banaricowi, w jego sakiewce trudno było
dostrzec dno. „Rybą”, wyładowaną ostatniej nocy na dzikiej plaży był khitański jedwab oraz
słynne basrallaskie koronki z Vendhii. Ich ceny były wysokie. Może wydać trochę złota na
przyjemności.
Znajdował się w samym sercu rozległego miasta, daleko od dzielnicy portowej, ale
wszystkie części Sultanapuru mogły się poszczycić mianem dzielnic handlowych. Nie było tu
wozów zaprzężonych w woły, ale wąskie uliczki nadal wypełniał tłum ludzi, bo sklep
kotlarski i dom publiczny z powodzeniem mogły stać obok domu kupca, a karczma i sklep
ceramiczny przy samej świątyni. Kupujący, sprzedawcy i wierni — wszyscy wymieszani w
ciżbie.
Wymuskane damy w woalkach z koronki, za którymi podążali słudzy niosący ich nabytki,
potrącały terminatorów dźwigających na barkach zwinięte dywany lub bele tkanin. Brudni
ulicznicy o zachłannych palcach czyhali na sakiewki w aksamitnych tunikach grubych
mężczyzn o jeszcze bardziej zachłannym spojrzeniu. Na niewielkim placyku żongler
utrzymywał w powietrzu sześć zapalonych pochodni naraz, równocześnie przeklinając malca,
proszącego o pieniądze tych, którzy zatrzymali się, by popatrzeć.
Na każdym skrzyżowaniu handlarze owocami sprzedawali granaty, pomarańcze i figi,
niektórzy z tac zawieszonych na szyi, inni z wiklinowych koszy na osłach. Od czasu do czasu
owe osły dodawały swój ryk do ogólnego zgiełku. Gęsi i kurczaki w trzcinowych klatkach
gdakały i krzyczały, świnie uwiązane za nogi chrząkały ponuro. Domokrążcy zachwalali setki
różnych towarów, a sprzedawcy targowali się co sił w płucach, krzycząc, że taka cena ich
zrujnuje, a jednak obniżali ją jeszcze bardziej.
Miedziak wystarczył na dużą garść fig, które Conan zjadł po drodze, rozglądając się i od
czasu do czasu robiąc też zakupy. Od kowala, kującego młotem rozżarzone do białości żelazo
w kuźni pod pasiastą markizą, Cymmerianin kupił sztylet o prostym ostrzu i pochwę, którą
wetknął z tyłu za pas. Misternie rzeźbione paciorki bursztynu włożył do sakiewki z myślą, że
przyozdobią szyję innej dziewczyny niż Tasha. Chyba że, oczywiście, przeprosi ładnie za
swoją ucieczkę.
Wąski, ocieniony sklepik, prowadzony przez kościstego mężczyznę o obleśnym
zachowaniu i służalczej fizjonomii, dostarczył peleryny z kapturem z najcieńszej wełny, która
miała chronić nie przed zimnem, które nigdy nie nawiedzało Sultanapuru, ale przed słońcem.
Szukał takiego odzienia od dłuższego czasu, jako że większość mężczyzn w Sultanapurze
nosiła turbany i sprzedawano niewiele peleryn z kapturami, nie mówiąc już o pelerynach na
tyle dużych, by pasowały na jego bary.
Obok Conana przeszedł obszarpany mężczyzna niosący na plecach wielki gliniany dzban
owinięty w wilgotne gałgany. Z dzbana wystawała rączka chochli, a po bokach brzęczały
zawieszone na łańcuchu miedziane kubki. Widok ten obudził w Conanie pragnienie po
zjedzeniu tak wielu słodkich fig. Obszarpaniec był nosiwodą. W mieście tak gorącym i
suchym jak Sultanapur, za wodę trzeba było płacić podobnie jak za wino.
Conan zatrzymał mężczyznę i kucnął przy ścianie, podczas gdy sprzedawca wody zdjął
dzban. Łańcuchy były tak długie, że każdy Turańczyk mógł pić na stojąco, ale Conan musiał
albo kucnąć, albo się pochylić. Miedziak powędrował do kościstej dłoni sprzedawcy, a Conan
chwycił kubek z wodą.
Nawet się nic umywa do górskiego strumienia w Cymmerii, schłodzonego wiosennymi
roztopami, pomyślał. Ale takie myśli były całkiem bezużyteczne; sprawiały tylko, że spiekota
wydawała się wysysać wilgoć z człowieka jeszcze szybciej. Naciągnął kaptur nowej peleryny,
by skryć się w jej cieniu. Kiedy pił, poprzez kakofonię ulicy docierały do niego strzępki
rozmów. Myśli zajęte miał Tashą, ale jego uszy rejestrowały urywki.
— …Czterdzieści miedziaków za antałek to rozbój w biały dzień…
— …Przynajmniej dziesięciu zabitych, powiadają, a jeden to generał…
— … Słyszałem, że książę…
— …Jeśli mój mąż się dowie, Mahmoudzie…
— …Spisek vendhiański…
— …Podczas gdy wazam Vendhii w Aghrapurze prowadzi rozmowy pokojowe…
— … Więc uwiodłem jego córkę, by wyrównać rachunki…
— .. .Zamachowiec był olbrzymem z Północy…
Conan zamarł z miedzianym kubkiem przy ustach. Powoli podniósł wzrok na twarz
nosiwody. Mężczyzna, bezczynnie patrząc w ścianę, o którą oparł się Cymmerianin, wydawał
się po prostu czekać na zwrot kubka, ale pot spływał mu po ciemnym czole, choć jeszcze
przed chwilą nie było tam jego śladu, przestępował też z nogi na nogę, w każdej chwili gotów
do ucieczki.
— Co usłyszałeś, nosiwodo?
Obszarpaniec podskoczył, aż zachybotał dzban. Musiał go złapać, by się nie przewrócił.
— Tak, panie? Ja… ja nic nie słyszałem. — Nerwowy śmiech przerwał jego słowa. —
Zawsze są plotki, panie. Zawsze plotki, ale ja słucham tylko paplaniny w mojej głowie.
Conan wsunął kawałek srebra do stwardniałej dłoni mężczyzny.
— Co właśnie usłyszałeś? — spytał łagodniejszym tonem. — O człowieku z Północy?
— Panie, ja handluję wodą. Niczym więcej. — Conan nadal mu się przyglądał, ale
mężczyzna zamrugał i przełknął, jakby ktoś na niego warknął. — Panie, powiadają, że są
zabici żołnierze, strażnicy miejscy i może generał albo książę. Powiadają, że to sprawka
Vendhiańczyków i że jeden z zabójców…
— Tak?
Sprzedawca wody znowu przełknął ślinę. — Panie, mówią, że jeden z zabójców jest…
olbrzymem. Z… z Północy.
Conan skinął głową. Opowiadanie najwyraźniej nawiązywało do wydarzeń w „Złotym
Półksiężycu”. Jeśli wieść o nich rozeszła się, chociaż w zniekształconej formie, to o czym
jeszcze wiedziano? Może znano jego imię? Nie martwił się tym, w jaki sposób historia ujrzała
światło dzienne. Przemytnicy zazwyczaj nie zeznawali przeciwko sobie nawzajem, ale może
tego poranka któryś w tawernie został złapany i przesłuchany przez strażników?
Niewykluczone, że Banaric uznał sztukę złota za niewystarczającą zapłatę, żeby okłamać
strażników rozwścieczonych tym, co zobaczyli. W tej chwili jego głównym zmartwieniem
było wymyślenie sposobu na to, żeby uniknąć złapania w mieście, w którym rzucał się w oczy
jak wielbłąd na stepie. Ogarnął wzrokiem ulicę i nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Nie
było strażników. Na razie.
Opróżnił kubek jednym haustem, ale przytrzymał go chwilkę dłużej.
— Handel wodą to niezłe zajęcie — powiedział. — Wodą i niczym więcej. Ludzie, którzy
handlują wodą i niczym więcej, nigdy nie muszą oglądać się za siebie, żeby sprawdzić, kto
czai się za ich plecami.
— Rozumiem, panie. — Nosiwoda sapnął. — Handluję wodą i niczym więcej. Niczym
więcej, panie.
Conan kiwnął głową i wypuścił z ręki kubek. Nosiwoda dźwignął dzban na plecy tak
szybko, że woda przelała się przez brzegi i popędził w tłum. Zanim zniknął z pola widzenia,
Conan już o nim zapomniał. Zostanie wyznaczona nagroda, pewnie tak samo przesadzona jak
liczba zabitych strażników, a nosiwoda i tak wcześniej czy później będzie próbował sięgnąć
po jakąś jej część, ale przy odrobinie szczęścia przynajmniej przez godzinę będzie siedział
cicho. Prawdę mówiąc, Cymmerianowi wystarczy jedna dziesiąta tego czasu.
Naciągnąwszy kaptur peleryny jeszcze bardziej, Conan pośpieszył w dół ulicy, szukając
szczególnego rodzaju handlarza. Handlarza, którego chyba tu wcale nie ma, pomyślał
gniewnie. Byli sprzedawcy miedzianych misek, wiklinowych koszy, tunik i sandałów, i
pozłacanej biżuterii — wszyscy, z wyjątkiem tego, którego szukał. Ale przecież widział
terminatorów noszących… O, jest. Stragan sprzedawcy dywanów, wypełniony dywanami we
wszystkich kolorach i rozmiarach, w stertach, zwiniętymi i rozwieszonymi na ścianach.
Kiedy Conan wszedł, pulchny sprzedawca z profesjonalnym uśmiechem na twarzy
pospieszył do niego, zacierając dłonie.
— Witam, panie. Witam. Oto najprzedniejsze dywany w całym Sultanapurze. Nie, w
całym Turanie. Dywany, które ozdabiają pałac samego króla Yildiza, niech go Mitra
błogosławi po trzykroć dziennie. Dywany z Iranistanu, z….
— Ten proszę — przerwał mu Conan, wskazując dywan, który leżał na przedzie straganu
zwinięty w rulon szerszy niż ludzka głowa. Uważał, żeby trzymać głowę opuszczoną. Jego
błękitne oczy mogłyby być dla straży wskazówką.
— Doprawdy panie, jesteś prawdziwym koneserem. Wybrałeś najlepszy dywan w moim
sklepie, nie kłopocząc się nawet rozwijaniem go. Kosztuje zaledwie sztukę złota…
Tym razem szczęka sprzedawcy opadła, bo Conan natychmiast rzucił żądaną monetą. Co
prawda, jego sakiewka prawie opustoszała, ale nie miał czasu na targowanie się, jakkolwiek
dziwne mogło się to wydawać sprzedawcy.
Usta pulchnego mężczyzny nie zamykały się, kiedy próbował odzyskać równowagę.
— Uch, tak panie. Oczywiście. Załatwię zaraz pomocników, żeby przenieśli pański zakup.
Dwóch powinno wystarczyć. To silne chłopaki.
— Nie trzeba — odpowiedział Conan. Miecz i pas zostały naprędce umieszczone
wewnątrz rulonu. — Sam sobie poradzę.
— Ale on jest zbyt ciężki dla jednego…
Sprzedawca zamarł w niemym podziwie, kiedy Conan z łatwością zarzucił sobie dywan na
lewe ramię, a później nonszalancko przesunął do wygodniejszej pozycji. Gruby rulon na jego
ramieniu usprawiedliwi zgarbioną sylwetkę i pochyloną głowę, co z kolei sprawi, że nie
będzie wyglądał na tak wysokiego. Dopóki jego kaptur będzie głęboko naciągnięty na twarz,
może uchodzić za jednego z dziesiątków mężczyzn noszących dywany dla tkaczy lub
sprzedawców.
Zauważył, że sprzedawca przygląda mu się z rozdziawioną gębą.
— Idzie o zakład — wyjaśnił Conan i jako że nie potrafił wymyślić warunków owego
zakładu, pośpiesznie opuścił sklep. Na ulicy czuł jeszcze wzrok sprzedawcy na plecach.
Kiedy wydostał się na wąską uliczkę, poczuł przemożną chęć oddalenia się stamtąd tak
szybko, jak to tylko możliwe, ale zmusił się, żeby zwolnić. Niewielu robotników czy
terminatorów w Sultanapurze poruszało się szybciej niż wolnym spacerkiem, chyba że byli
obserwowani przez swych panów. Conan zazgrzytał zębami i dostosował swoje tempo do
innych robotników. Za to, zniecierpliwiony, używał dywanu, by utorować sobie drogę przez
strumienie ludzi. Większość schodziła mu z drogi, jedynie przeklinając pod nosem.
Burknięcie spod kaptura odpowiadało nielicznym, którzy wykrzykiwali przekleństwa i grozili
mu pięścią lub chwytali za rękaw. Przyjrzawszy mu się uważniej, każdy z tych ostatnich
przypominał sobie nagle, że bardzo się spieszy. Ukradkowe spojrzenia spod kaptura
powiedziały Conanowi, że jest prawie w połowie drogi do portu.
Powoli do świadomości Cymmerianina dotarła zmiana w natężeniu hałasu ulicy. Świnie z
powiązanymi nogami i spętane owce wciąż chrząkały i beczały, a i gdakanie z ustawionych w
wysokie sterty wiklinowych klatek wypełnionych kurczakami nie ustawało. Ale kobieta
targująca się głośno o szal vendhiańskiej koronki zamilkła, a następnie odwróciła się plecami
do tłumu i kontynuowała już znacznie ciszej. Sprzedawca szpilek i wstążek przerwał wpół
swe nawoływania i wycofał się do wylotu uliczki, zanim znów się odezwał. Inni wzdrygnęli
się lub zająknęli albo też zaczęli się nerwowo rozglądać.
To nie on jednak był przyczyną zamieszania. Tego Conan był pewien. To było coś za nim,
ale nie mógł odwrócić się, by spojrzeć. Nadstawił ucha, by przeniknąć ścianę ulicznej
paplaniny i rynkowego trajkotania. Tak. Pośród wielu stóp, które stąpały po ulicy, pewna
ilość poruszała się w zgodnym rytmie. Maszerujące stopy. Stopy żołnierzy. Cymmerianin
podniósł prawą dłoń do dywanu tak, jakby chciał go podtrzymać. Dłoń spoczęła nie dalej niż
na szerokość palca od rękojeści miecza ukrytego w zwoju.
— Mówię ci, Gamelu — rozległ się schrypnięty głos za plecami Conana. — Ten wielki
przygłup to tylko robotnik, człowiek tkacza. Nie marnujmy na niego czasu.
Drugi rozmówca odpowiedział tonem gładszym i z nutką kpiny:
— A ja ci mówię, że gdyby się wyprostował, byłby naprawdę wysoki. To może być ten
gigantyczny barbarzyńca, którego wynajęli Vendhiańczycy. Czyżbyś zapomniał o nagrodzie,
Alsanie? Czy można zapomnieć o tysiącu sztuk złota?
— Wciąż jestem zdania, Gamelu, że…
— Hej, ty tam! Ty, duży! Zatrzymaj się i odwróć!
Conan zatrzymał się. Tysiąc sztuk złota, pomyślał. Z pewnością kapitan Murad nie był tyle
wart. Ale żołnierze uważali, że on pasuje do opisu człowieka, za którego będzie zapłacona tak
wysoka nagroda, a nie mógł sobie wyobrazić, by chodziło o kogoś innego.
Powoli się odwrócił, trzymając gruby rulon pomiędzy strażnikami a swoją twarzą, tym
razem nie zadając sobie trudu, by usunąć ludzi z drogi. Żołnierze zbliżali się, najwyraźniej
zadowoleni, że ich posłuchał. Gdy odwrócił się do nich bokiem, już przy nim stali.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
— Dobrze — powiedział schrypnięty głos. — Pokaż no swoją twarz!
Pozwolił, by ręka obróciła go jeszcze trochę. Wtedy, wyszarpnąwszy schowany w dywanie
miecz, rzucił ciężki rulon w mężczyznę, który go szarpał. Był tylko na wpół świadom tego, że
strażnik z cienkimi wąsami upadł z trzaskiem łamanej nogi. Wzrok Conana zwrócony był
bowiem na dwudziestu innych strażników wypełniających wąską uliczkę za pierwszym.
Na krótką chwilę wszystko zamarło; Conan poruszył się pierwszy. Wyciągnął rękę, by
cisnąć wiklinowe klatki z wrzeszczącymi kurczakami pomiędzy żołnierzy. Kurczaki
wyprysnęły z łamanych klatek. Sprzedawcy i sklepikarze, piszcząc tak samo jak oszalałe
ptaki, rozbiegli się we wszystkie strony; niektórzy próbowali nawet utorować sobie drogę,
odpychając żołnierzy, którzy z kolei usiłowali usunąć ze swej drogi ludzi, tłukąc na oślep.
Chrząkania świń zmieniły się w rozpaczliwe kwiki, a owce skakały i szarpały się w swych
pętach.
Conan wyszarpnął miecz z pochwy w momencie, gdy jeden ze strażników wydostał się z
ogólnego zamieszania i przeskoczył przewróconego mężczyznę. Robiąc unik, Cymmerianin
uderzył. Turańczyk zabulgotał głośno, kiedy zgiął się wpół od stali, która wbiła się w jego
brzuch. Zanim upadł, Conan wyszarpnął miecz i przeciął więzy pętające najbliższe owce.
Uciekając przed błyszczącym ostrzem, wełniste zwierzęta popędziły w kierunku ciżby
żołnierzy krzyczących, by zejść im z drogi i sklepikarzy błagających o zmiłowanie; a
wszystkiemu towarzyszył trzepot dziesiątków skrzydeł i skrzeczenie kurczaków. Dwóch
innych żołnierzy uwolniło się z ciżby tylko po to, by przewrócić się o owce. Conan nie czekał
dłużej. Pobiegł, przewracając za sobą kolejne klatki.
Za pierwszym rogiem skręcił w prawo, za drugim — w lewo. Miał przewagę tylko kilku
chwil. Większość z tych, którzy go widzieli, zapytana przez strażników miejskich, zaprzeczy
wszystkiemu jak zwykle w Sultanapurze, ale niektórzy będą mówić. Wystarczająco wielu, by
żołnierze odtworzyli jego trasę. Nagle zobaczył ciągniętą przez muła dwukółkę ze stertami
beli wyższymi niż człowiek. Za nią jechał następny wóz o wysokich kołach — furman szedł
obok zwierzęcia z batogiem — a za nim jeszcze jeden…
Nagle Conan stanął przed straganem garncarza. Nic sobie nie robiąc z jego
wytrzeszczonych oczu, starł krew z miecza żółtą markizą. Szybko schował miecz do pochwy i
już w biegu zapiął pas. Na następnym skrzyżowaniu obejrzał się. Garncarz, który gapił się na
niego i wskazywał go palcem, przestał krzyczeć, kiedy poczuł na sobie jego wzrok. Ten
człowiek z pewnością będzie mówił, i to zanim strażnicy zdążą go o cokolwiek zapytać. Ale
trzeba było podjąć ryzyko. Nawet jeśli przegra, nie będzie gorzej, niż jest. Ale uda się,
powiedział do siebie. Takie samo uczucie miał przy grze w kości, gdy mu się wiodło.
Pewien, że garncarz zauważył, w którą stronę poszedł, Conan udał się w kierunku, skąd
nadjechały wozy. Kiedy ruszył wzdłuż ulicy, odetchnął, wcześniej nie zdając sobie nawet
sprawy z tego, że wstrzymywał oddech. Niewątpliwie, miał więcej szans niż zazwyczaj przy
grze w kości. Następny zaprzężony w wołu wóz klekotał w dół wąskiej ulicy w jego stronę.
Cofnął się do ściany, by wóz mógł przejechać, i gdy tylko go minął, obszedł go i skrył się
za nim. Kiedy jego nogi znalazły się w jednej linii z wysokimi kołami, zaczął iść w tym
samym tempie, co wół. Garncarz wskaże strażnikom kierunek, w jakim się udał, podczas gdy
on poszedł w przeciwnym… To tylko chwila przewagi, ale kilka takich chwil, dodanych do
siebie, może uratować mu życie.
Gdy tylko wóz przeciął ulicę, na której stał garncarz, Conan pognał do przodu. Musi
dotrzeć do portu i plątaniny doków, magazynów i tawern, gdzie znajdzie bezpieczne miejsce
pomiędzy przemytnikami. I musi się dowiedzieć, dlaczego jego głowa jest warta tysiąc sztuk
złota. Pierwsza rzecz była najważniejsza, choć niełatwa. Bez wątpienia rzucał się w oczy, a
wkrótce w opisie człowieka, za którego wyznaczono nagrodę, pojawi się też biała peleryna.
Jeśli jego niebieskie oczy będą widoczne, znacznie ułatwi to strażnikom znalezienie
wysokiego cudzoziemca z Północy. Zastanawiał się zatem, jak wymienić pelerynę na okrycie
innego koloru, ale również z kapturem, by jego oczy nie zostały zauważone.
Rozglądał się za peleryną, którą mógłby kupić lub ukraść, ale niewiele z nich miało
kaptury, żadna zaś nie była wystarczająco duża, by nie wyglądała komicznie na jego
szerokich ramionach. Nie było sensu przyciągać spojrzeń dziwacznym wyglądem. Tak
szybko jak mógł, by nie zwracać uwagi, zatrzymując się na każdym skrzyżowaniu, by
rozejrzeć się za strażnikami, szedł w stronę portu. Lub przynajmniej próbował. Trzy razy
zmuszony był do zmiany kierunku na widok strażników miejskich, a raz ledwo zdążył dać
nura do sklepiku sprzedającego tanią pozłacaną biżuterię, nim dziesięciu strażników przeszło
mimo. Szedł na północ, uświadomił sobie, równolegle do dzielnicy portowej i z pewnością
nie w jej kierunku.
Widok włóczni strażników ponad głowami tłumu przed nim zmusił go do skręcenia w
boczną uliczkę pełną ludzi. Coraz dalej od portu, pomyślał, międląc w ustach przekleństwo,
kiedy przepychał się przez tłum; później zaklął raz jeszcze, gdy okrzyki wzywające do zejścia
z drogi zasygnalizowały, że żołnierze weszli na tę samą ulicę. Nic nie wskazywało na to, że
go zauważyli, ale jak długo jeszcze, skoro był wyższy o głowę od najwyższego mężczyzny na
ulicy? Wydłużył krok, później prawie natychmiast znów zwolnił. Dziesięć włóczni,
błyszczących w słonecznym świetle, ukazało się przed nim.
Tym razem nie marnował oddechu na przekleństwa. Uliczka śmierdząca odpadkami i
zawartością nocników oferowała jedyną drogę ucieczki. Kiedy w nią się zanurzył, zdał sobie
sprawę, że już tu kiedyś był, razem z Hordem, niedługo po tym, jak przystał do bandy
przemytników jednookiego mężczyzny. Schody z pokruszonej brązowej cegły, wąskie, a
mimo to zajmujące całą szerokość uliczki, prowadziły na pięterko powyżej straganu
sprzedawcy owoców. Conan przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Przygarbiony mężczyzna w
szatach z wielbłądziej wełny podskoczył, kiedy Cymmerianin bez pukania pchnął
nieheblowane drewniane drzwi.
Mały pokój był skąpo umeblowany — pod jedną ścianą znajdowało się łóżko, a pod drugą
— pionowy kufer z wieloma małymi szufladkami. Stół, który opierał się na ledwie
zreperowanej nodze, stał pośrodku gołej drewnianej podłogi, przy nim zaś — pojedynczy
stołek. Kilka sztuk odzieży wisiało na kołkach na ścianach. Wszystkie wydawały się stare i
znoszone, przygarbiony mężczyzna zaś pasował do nich, jak ulał. Rzadkie białe włosy oraz
oliwkowa cera, przyciemniona starością i pomarszczona jak często składany pergamin,
zdawały się świadczyć, że mężczyzna ma już ze sto lat. Kiedy chwycił paczkę
nieprzemakalnego materiału, okazało się, że jego dłonie z wyglądu przypominają guzowate
pazury. Jedyną częścią ciała, w której zdawała się tlić jeszcze iskierka życia, były ciemne,
ukryte pod kapturem błyszczące oczy.
— Przepraszam — powiedział Conan, gorączkowo usiłując przypomnieć sobie imię
staruszka. — Nie miałem zamiaru wtargnąć tak nagle, Ghurranie. — Tak, to właściwe imię.
— Łowię z Hordem.
Ghurran chrząknął i pochylił się, by spojrzeć z grymasem na paczki i zwoje pergaminu na
rozklekotanym stole.
— Hordo, tak? Znów go bolą stawy? Powinien sobie znaleźć inne zajęcie. Morze nie
wpływa najlepiej na jego kości. Chyba że przychodzisz we własnym imieniu. Pewnie po
napój miłosny?
— Nie. — Skupiony był głównie na podsłuchiwaniu znajdujących się na dole żołnierzy.
Dopóki nie odejdą, nie może ryzykować wystawiania nosa na zewnątrz. — Tak naprawdę to
potrzebuję — wymamrotał — jakiegoś sposobu, by stać się niewidzialnym do czasu, gdy
dotrę do portu.
Starzec wciąż pochylał się nad stołem, ale jego głowa obróciła się w kierunku olbrzymiego
młodzieńca.
— Dobieram zioła i od czasu do czasu czytam w gwiazdach — powiedział sucho. — Tobie
zaś potrzebny jest czarownik. Czemu nie spróbujesz napoju miłości? Gwarantuję, że rzuci on
w twoje ramiona na całą noc każdą kobietę. Oczywiście, niewykluczone, że taki przystojny
młodzian jak ty nie potrzebuje żadnych napojów.
Conan potrząsnął z roztargnieniem głową. Oddziały strażników spotkały się u wylotu
uliczki. Ciche szepty docierały do niego, ale nie mógł zrozumieć ani słowa. Nie wydawali się
nigdzie spieszyć. Tyle zamieszania, a on nie wiedział nawet dlaczego. Spisek vendhiański, tak
mówili ci, których podsłuchał.
— Bodaj ich siostry sprzedawały się za pół darmo — wymamrotał po vendhiańsku.
— Katar! — chrząknął Ghurran. Staruszek upadł na kolana i zaczął grzebać pod stołem w
poszukiwaniu rulonu, który upuścił. — Moje stare palce już nie są takie jak dawniej. W jakim
języku mówiłeś?
— Vendhiańskim — odpowiedział Conan, nie odwracając uwagi od żołnierzy. —
Nauczyłem się trochę tego języka, przecież kupujemy od Vendhiańczyków tyle ryb. —
Większość przemytników znała przynajmniej trzy lub cztery języki, choć może niezbyt
biegle, a jego wprawne ucho pochwyciło sporo słów vendhiańskich, tak jak kilku innych
języków. — Co wiesz o Vendhii? — spytał.
— Vendhii? Skąd miałbym coś wiedzieć o Vendhii? Spytaj mnie o zioła. O ziołach coś
wiem.
— Mówią, że płacisz za zioła i nasiona z dalekich krajów i że zadajesz wiele pytań o te
kraje. Z pewnością nabyłeś jakieś zioła z Vendhii.
— Wszystkie rośliny mają zastosowanie, ale ludzie, którzy je do mnie przywożą, rzadko
coś o nich wiedzą. Próbuję wyciągnąć z nich informacje, pytam o wszystko, co wiedzą o
kraju, z którego te zioła czy nasiona pochodzą, żeby później znaleźć tę odrobinę wiedzy, która
mi się przyda. — Staruszek wstał i zatrzymał się, żeby złapać oddech, wycierając zakurzone
kościste dłonie w ubranie. — Kupiłem trochę drobiazgów z Vendhii i powiedziano mi, że to
kraj spisków, kraj niebezpieczny dla nieostrożnych, dla tych, którzy zbyt łatwo wierzą w
obietnice mężczyzn lub pochlebstwa kobiet. Czemu chcesz się dowiedzieć czegoś o Vendhii?
— Mówią, że został zamordowany jakiś książę czy generał i że to Vendhiańczycy wynajęli
kogoś do tej roboty.
— Rozumiem. Nie wychodziłem przez cały dzień. — Ghurran possał guzowaty palec. —
To mało prawdopodobne w obecnej sytuacji, bo podobno wazam Vendhii, główny doradca
króla Bhandarkara, przebywa w Aghrapurze, by sfinalizować traktat i wielu wielmożów
królewskiego dworu wAyodhii jest tam razem z nim. Chociaż te spiski… Kto to może
wiedzieć? Ale wciąż nie powiedziałeś mi, dlaczego jesteś tym tak żywo zainteresowany.
Conan zawahał się. Staruszek dostarczał leków i naparów dla połowy przemytników w
Sultanapurze. To, że tak wielu mu ufało, przemawiało na jego korzyść.
— Plotka głosi, że zamachowcem był mężczyzna z Północy, a Straż Miejska chyba uważa,
że to ja nim jestem.
Mężczyzna o pergaminowej skórze włożył dłonie do rękawów swej szaty i przechyliwszy
głowę, spojrzał na Conana.
— A jesteś? Czy wziąłeś vendhiańske złoto?
— Nie — odparł Conan. — Nie zabiłem również księcia ani generała. — Z pewnością nie
był to żaden z mężczyzn, z którymi się dzisiaj zmierzył.
— No dobrze — powiedział Ghurran. Jego usta zacisnęły się niechętnie. Później westchnął
i zdjął ze ściany zakurzoną granatową pelerynę. — Proszę. W niej staniesz się trochę mniej
widoczny niż w tej, którą masz na sobie.
Stłumiwszy zdziwienie, Conan szybko zmienił białą pelerynę na granatową. Mimo kurzu i
zagięć powstałych od wiszenia, może przez lata, granatowa wełna była doskonale utkana i
wcale nie znoszona. Opinała ciasno ramiona Conana, ale niewątpliwie uszyto ją dla
mężczyzny dużo większego niż Ghurran.
— Z wiekiem człowiek się kurczy — powiedział przygarbiony zielarz, jakby potrafił
czytać w myślach.
Conan skinął głową.
— Dziękuję ci, będę o tym pamiętał. — Kiedy mówił, głosy żołnierzy oddaliły się. Uchylił
drzwi i wyjrzał. Wąska ulica była zatłoczona, ale strażnicy odeszli. — Żegnaj, Ghurranie. I
raz jeszcze stokrotne dzięki.
Nie czekając, aż mężczyzna odezwie się ponownie, Conan wyślizgnął się, zszedł po
schodach i wmieszał się w tłum. Dzielnica portowa, pomyślał. Kiedy tam dotrze, będzie czas
na rozważanie innych kwestii.
III
Patrole strażników były pewną niedogodnością dla młodego Turańczyka, który opuścił
właśnie dzielnicą portową i wkroczył na tereny, które — o ile mógł się zorientować —
upodobały sobie szczególnie zastępy żebraków, stręczycieli i kieszonkowców. Unikał
żołnierzy całkiem zręcznie, a na tym obszarze nikt nie zaszczycił go uważniejszym
spojrzeniem.
Dzięki koryntiańskiej matce nie wyglądał na Turańczyka, ale po prostu — niezbyt
przystojnego mężczyznę o ciemnych oczach. Gładko ogolony, jak właśnie teraz, łatwo mógł
uchodzić za rodowitego mieszkańca przynajmniej kilkunastu krajów, czego nie omieszkał
niejednokrotnie wykorzystać. Był wzrostu ledwie powyżej średniego, mizernej budowy, która
często zwodziła ludzi, powodując, że nie doceniali jego siły, co już kilka razy uratowało mu
życie. Jego strój był pstrokaty: połatany koryntiański kubrak, niegdyś czerwony, workowate
bryczesy z wypłowiałej wełny, znoszone buty z Iranistanu.
Tylko miecz u boku i turban, niezbyt czysty i niezbyt starannie zwinięty, są turańskie,
pomyślał kwaśno. Cztery lata poza ojczyzną i ledwie dziesięć dni po powrocie, a już się
włóczy po zakurzonych ulicach Sultanapuru, unikając Straży Miejskiej. Nie po raz pierwszy,
odkąd opuścił dom w wieku dziewiętnastu lat, żałował, że nie poszedł w ślady ojca,
zajmującego się handlem przyprawami. Jak zwykle jednak, żal ten trwał tylko do czasu, kiedy
uświadomił sobie, jak nudne może być życie handlarza przyprawami; wszelako ostatnio
uświadomienie sobie tego zajmowało mu więcej czasu niż niegdyś.
Skręciwszy w uliczkę przystanął, żeby spojrzeć, czy ktoś nie zwrócił na niego uwagi. Jakaś
zmęczona dziwka zaczęła się do niego uśmiechać, następnie oszacowała w myślach jego strój
i poszła dalej. Reszta tłumu szła swoją drogą, nikt nie zaszczycił go choćby jednym
spojrzeniem. Wycofał się do wypełnionego fetorem zaułka, nadal nie spuszczając oka z ulicy,
dopóki nie poczuł szorstkiego drewna drzwi pod palcami. Zadowolony, że nadal nikt mu się
nie przygląda, zanurkował w ciemność.
Natychmiast zatrzymał go dotyk noża na gardle, ale powiedział tylko przyciszonym
głosem: — Jestem Jelal. Przychodzę z Zachodu. — Gdyby powiedział jeszcze jedno słowo,
wiedział o tym dobrze, nożownik użyłby ostrza, nie mówiąc już o dwóch innych
mężczyznach, którzy — był tego pewien — znajdowali się w ciemnym, jak oko wykol,
pokoju.
Krzesiwo stalowo zaiskrzyło, światło zamigotało, a dymiąca i śmierdząca zjełczałą oliwą
lampa została przystawiona do jego twarzy. Dwaj inni, stojący obok tego, który wciąż trzymał
nóż przy jego gardle, a nawet mężczyzna z lampą, którego prawe oko otaczała szeroka szrama
w kształcie półksiężyca, ściskali w dłoniach obnażone sztylety.
Mężczyzna ze szramą na twarzy odsunął się na bok i wskazał głową drzwi prowadzące w
głąb budynku.
— Dalej — powiedział. Dopiero wtedy nóż przy gardle Jelala został opuszczony.
Jelal nic nie powiedział. To nie pierwsze takie spotkanie i nie dwudzieste nawet. Przeszedł
przez drugie drzwi.
Pokój bez okien, do którego wkroczył, był dokładnie taki, jakiego się spodziewał w tej
części miasta: nieotynkowane ściany z glinianej cegły, brudna podłoga, nieheblowany stół na
pękniętej nodze. To, czego się nie można było spodziewać, to rozpraszające mrok świece z
wosku, biały lniany obrus na blacie stołu i kryształowy flakon z winem, stojący na obrusie
pomiędzy dwoma kielichami ze złota. Mężczyzna siedzący za stołem również nie był kimś,
kogo można oczekiwać w takim miejscu. Prosty, ciemny płaszcz, skromny, lecz gatunku zbyt
dobrego na te okolice Sultanapuru, przykrywał większą część jego odzienia. Wąska twarz, z
cienkim nosem, wąsami i małą, schludnie wywoskowaną bródką, wydawała się bardziej
pasować do pałacu niż dzielnicy żebraków. Przemówił, gdy tylko Jelal wszedł.
— Dobrze, że się zjawiłeś, Jelalu. Każde moje wyjście do miasta zwiększa ryzyko, że
zostanę rozpoznany. Czy nawiązałeś kontakt? — Gładką dłonią z ciężkim złotym
pierścieniem–pieczęcią na palcu wskazującym machnął w kierunku kryształowego flakonu.
— Napij się wina dla orzeźwienia.
— Nawiązałem kontakt — ostrożnie odpowiedział Jelal — ale…
— To dobrze, mój chłopcze. Wiedziałem, że ci się uda, nawet w tak krótkim czasie. Cztery
lata w Koryntii, Koth i Khauranie, gdzie podawałeś się za kupca i handlarza, działając
legalnie i wprost przeciwnie i nigdy nie zostałeś złapany czy choćby o coś podejrzany. Jesteś
chyba najzręczniejszym człowiekiem, jakiego miałem. Ale obawiam się, że zadanie, jakie
miałeś wykonać w Sultanapurze, uległo zmianie.
Jelal wyprostował się.
— Panie, proszę o przeniesienie do zwiadowców Ibari.
Lord Khalid, człowiek, który miał pod sobą wszystkich szpiegów króla Turanu Yildiza,
popatrzył w osłupieniu.
— Na Mitrę, dlaczego?
— Panie, mówisz, że nigdy nie byłem o nic podejrzewany w ciągu tych czterech lat i to
jest prawda. Ale to prawda nie tylko dlatego, że dobrze odgrywałem tę rolę, ale dlatego, że
byłem kupcem albo handlarzem kiedy trzeba, spędzałem dnie na kupowaniu i sprzedawaniu,
rozmowach o cenach i rynkach. Panie, zostałem żołnierzem po części dlatego, że nie chciałem
zostać kupcem jak mój ojciec. Byłem dobrym żołnierzem i proszę, bym mógł służyć
Turanowi i królowi tam, gdzie mogę służyć im najlepiej, jako żołnierz w górach Ibari.
Pan szpiegów postukał palcem w stół.
— Mój chłopcze, zostałeś wybrany właśnie z tego powodu, o którym mówisz. Odbywałeś
swoją służbę w południowych górach, tak więc mało prawdopodobne jest, by jakiś
cudzoziemiec widział cię jako żołnierza. Twoje przysposobienie do kupiectwa w dzieciństwie
nie tylko przygotowało cię do grania tej roli w sposób perfekcyjny, ale również wyposażyło w
bezcenną zaletę. Kupcy muszą umieć oddzielać fakty od plotek, by właściwie prowadzić
interesy, a to zapewniało, że potrafisz robić to samo z innym rodzajem wieści i że twoje
relacje będą miały ogromną wartość. I tak się stało. Służysz Turanowi najlepiej tam, gdzie się
w tej chwili znajdujesz.
— Ale, panie…
— Wystarczy, Jelalu. Nie ma czasu. Co wiesz o wydarzeniach dzisiejszego dnia w
Sultanapurze?
Jelal westchnął.
— Krąży wiele plotek — zaczął powoli — które mówią o wszystkim z wyjątkiem inwazji.
Łącząc te najbardziej prawdopodobne, powiedziałbym, że dziś rano został zamordowany
książę Tureg Amal. Poza tym najbardziej rozpowszechniona plotka głosi, że był w to
zamieszany ktoś pochodzący z Północy. Ponieważ nie to było celem mojego przybycia do
Sultanapuru, zająłem się tym tylko pobieżnie.
— Pobieżnie, powiadasz, a jednak jedno z twoich przypuszczeń jest prawdziwe. — Starszy
mężczyzna pokiwał aprobująco głową. — Jesteś rzeczywiście najlepszy z moich ludzi. Nie
wiem, skąd się wzięła plotka o człowieku z Północy. Może ktoś widział takiego mężczyznę
na ulicy?
— Ale strażnicy, panie… Oni szukają…
— Tak, tak. Plotka dotarła i do nich, a ja nie zrobiłem nic, by zmienić ten stan rzeczy.
Niech prawdziwi winowajcy myślą, że uszli uwadze. Nie pierwszy ani nie ostatni raz
żołnierze zostali wysłani w pogoń za cieniem. A kilku niewinnych cudzoziemców — jeśli
któregoś z nich można nazwać niewinnym — przesłuchanych czy nawet zabitych, to niska
cena za pomoc w ujęciu przez nas niczego się nie spodziewających prawdziwych złoczyńców.
Wierz mi, stawką mógł być tron Turanu.
Jelal zdobył się na kiwnięcie. Z doświadczenia wiedział, jak zimny i wyrachowany potrafi
być ten łagodnie wyglądający człowiek, nawet jeśli stawka jest dużo niższa niż tron turański.
— A książę, mój panie? Powiedziałeś, że w połowie mam rację.
— Tureg Amal — westchnął Kalid. — Pijak, nicpoń, rozpustnik i wielki admirał Turanu
zmarł dziś rano od zatrutej igły wbitej w szyję. Wbitej nie przez olbrzyma z Północy, jak
mówią plotki, ale przez kobietę, Vendhiankę. Podobno był to zamach.
— Zamach? — spytał Jelal. — Panie, powszechnie wiadomo, jak książę traktował kobiety.
Czy po prostu nie mógł przywieść jakiejś dziewczyny do morderstwa?
Pan szpiegów potrząsnął głową.
— Mimo iż wolałbym, żeby tak było, z pewnością nie. Służba w pałacu Turega Amala
została dokładnie przesłuchana. Vendhiankę dostarczono do pałacu dziś rano, przypuszczalnie
jako prezent od kupca z tego kraju, szukającego poparcia dla swych interesów na Vilayecie.
Po godzinie książę już nie żył, opiekun jego haremu został uśpiony narkotykami, a kobieta
zniknęła niepostrzeżenie z silnie strzeżonego pałacu.
— To z pewnością może wyglądać na robotę zamachowca — zgodził się Jelal ale…
— To jeszcze nie wszystko — przerwał mu zwierzchnik. — Dowódca ochrony księcia,
kapitan Murad, również zginął dziś rano, razem z dwoma swoimi ludźmi, najwyraźniej w
wyniku awantury w karczmie. Nie lubię takich zbiegów okoliczności. Może to się ze sobą nie
łączy, ale mogli zostać uciszeni po umożliwieniu ucieczki tej kobiecie. A jeśli człowiek
wielkiego admirała wziął pieniądze za to, by pomóc w jego zamordowaniu… Cóż, taki
skandal mógłby poczynić większe szkody niż zabójstwo tego starego głupca.
— Chyba rzeczywiście tak było, panie, inne wyjaśnienia nie mają sensu. Rozumiem, że
wazam Vendhii przebywa w Aghrapurze, by negocjować traktat z królem Yildizem. Z
pewnością król Vendhii nie poparłby zamachu w czasie gdy jego główny doradca znajduje się
w naszej stolicy, w naszych rękach. A jeśli nawet, to dlaczego wielki admirał? Śmierć króla
wywołałaby zamieszki, podczas gdy śmierć księcia wywołuje tylko niechęć w stosunku do
Vendhii.
— Śmierć króla spowodowana przez vendhiańskiego zamachowca wywołałaby również
wojnę z Vendhią — powiedział sucho Khalid — podczas gdy śmierć Turega Amala… —
Wzruszył ramionami. — Nie znam się na tym, mój chłopcze, ale wiem, że Vendhiańczycy
wysysają spiskowanie z mlekiem matki i nigdy nie robią niczego bez celu, zazwyczaj
nikczemnego. Jeśli chodzi o wazama, to Karim Singh wypłynął z Aghrapuru wczoraj. A
traktat? Już wcześniej byłem w stosunku do niego podejrzliwy, teraz zaś jestem podejrzliwy
podwójnie. Nie więcej niż pięć lat temu omal nie rozpoczęli wojny z nami w związku z ich
roszczeniami co do Secunderamu. Teraz, bez słowa protestu, wazam przystawia swą pieczęć
na traktacie, w którym nie ma nawet słowa o tym mieście. Na traktacie, który oprócz tego
faworyzuje w kilku punktach Turan. Myślałem, że chcą nas uspokoić, podczas gdy sami
przygotowują uderzenie. Teraz już nie wiem, co o tym myśleć. — Zaczął zwijać koniuszek
brody pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, co było największą oznaką wewnętrznego
niepokoju, jaką kiedykolwiek przejawił.
Jelal mimo woli poczuł, że zagadka go wciąga, jak to już wcześniej po wielekroć bywało.
Pragnienie, by powrócić do żołnierki, wciąż było żywe, ale zostało zepchnięte gdzieś w głąb
jego duszy. Na chwilę.
— Co mogę zrobić, panie? — spytał w końcu. — Vendhiańskiego zamachowca z
pewnością nie ma już w mieście.
— To prawda — odparł pan szpiegów, a jego głos twardniał, gdy mówił. — Ale ja chcę
odpowiedzi. Muszę je mieć. Król na mnie polega. Co knuje Vendhia? Czy mamy spodziewać
się wojny? Śmierć kapitana Murada może dostarczyć kilku wyjaśnień. Użyj kontaktów, które
nawiązałeś z przestępczym światkiem Sultanapuru. Znajdź drogę prowadzącą do odpowiedzi,
jakich potrzebuję, i podążaj nią nawet do Vendhii, jeśli to konieczne. Ale znajdź mi
odpowiedzi.
— Dobrze, panie — obiecał Jelal. Ale sobie przyrzekł, że to już ostatni raz. Bez względu
na to, czy wróci do zwiadowców Ibari, czy nie, po tej sprawie nie będzie już szpiegiem.
IV
Pomimo peleryny, którą dostał od Ghurrana, Conan trzymał się blisko boków wąskich,
ruchliwych uliczek, na skraju nieprzerwanego strumienia ludzi. To prawda, że granatowa
peleryna nie zwróci uwagi strażników szukających peleryny z białego płótna, a kaptur skrywa
jego twarz i przeklęte niebieskie oczy, ale trudno nie zauważyć choćby jego postury. Niewielu
mężczyzn w Sultanapurze zbliżało się wzrostem lub szerokością ramion do niego, a już z
pewnością żadnego z nich nie było wśród tłumów kłębiących się na ulicach, którymi dziś
szedł. Potężny Cymmerianin wyróżniał się jak remairiański ogier wśród mułów.
Pięć razy po opuszczeniu zielarza Conan był zmuszony skręcać w boczne uliczki z powodu
patroli strażników; ich pochylone włócznie migotały w ostrym słońcu, jakby ostrzegając, ale
szczęście wydawało się mu sprzyjać. Stale posuwał się w stronę portu, choć często musiał
zbaczać z drogi. Zaprzężonych w woły wozów o wysokich kołach ponownie zaczęło być tyle,
ile ludzi. Wysokie kamienne kształty magazynów wyrosły przed nim wraz z wysokimi
białymi wieżami miejskich spichrzy. Mężczyźni o stwardniałych dłoniach i w poplamionych
od potu tunikach dokerów i portowców przewyższali liczebnie wszystkich prócz żeglarzy o
chwiejnym chodzie. Połowę kobiet stanowiły dziwki mające na sobie wąskie paski
dzwoniących monet i cienkie jedwabie lub nawet mniej. Druga zaś połowa rzucała uważne
spojrzenia na torebki, które można by zwędzić, lub bele jedwabiu czy koronki, które można
by ściągnąć z wozu. Tu również byli ludzie, którzy go znali.
— Godzinka przyjemności, olbrzymie? — zagruchała hoża dziwka o farbowanych włosach
upiętych wysoko na głowie, z pozłacanymi miedzianymi kółkami w uszach. Podeszła bliżej i
naparła niemal nagimi piersiami na jego ramię, zniżając głos tak, że tylko on mógł usłyszeć.
— Ty głupcze, Straż Miejska zabrała już trzech dokerów tylko dlatego, że byli wysocy. I
przesłuchują cudzoziemców, więc jesteś podwójnie narażony na ryzyko. Obejmij mnie i
pójdziemy do mojego pokoju. Mogę cię ukryć do czasu, aż wszystko ucichnie. I będzie cię to
kosztować… och, na Mitrę, nic cię to nie będzie kosztować.
Conan uśmiechnął się mimo woli.
— To hojna propozycja, Zaro. Ale muszę znaleźć Horda.
— Nie widziałam go, Conanie. Nie możesz teraz ryzykować poszukiwań. Chodź ze mną.
— Innym razem — powiedział, a ona zapiszczała, kiedy klepnął pulchny pośladek.
Niedługo potem żeglarz w wysmarowanej smołą tunice i brodaty magazynier powtórzyli
ostrzeżenie Żary. Smukła dziwka z twarzą dziewicy i niewinnymi oczami — oraz z
zakrzywionym nożem kieszonkowców, którym się bez przerwy bawiła — powtórzyła
zarówno ostrzeżenie, jak i propozycję. Żadne z nich jednak nie wiedziało, gdzie można
znaleźć Horda. Conan był bliski przyjęcia propozycji smukłej kobiety. Zdawał sobie sprawę,
że klepsydra została odwrócona, a sypiący się piasek działa na jego niekorzyść. Jeśli nie
znajdzie szybko Horda, będzie musiał się gdzieś zadekować.
Nagle uwagę Cymmerianina przykuł niski, żylasty mężczyzna, uginający się pod ciężarem
płóciennego worka na plecach. Conan jedną ręką chwycił kościste ramię mężczyzny i
wywlókł go ze strumienia ludzi.
— Co robisz? — wyszeptał spomiędzy zaciśniętych w nerwowym uśmiechu zębów jeniec
Cymmerianina. Przewracał szaleńczo zapadłymi oczami nad spiczastym nosem, co nadawało
mu wygląd myszy szukającej dziury.
— Na Mitrę, Cymmerianinie! Ukradłem to ledwie dwadzieścia metrów stąd, zaraz się
zorientują, że to znikło. Puść mnie.
— Szukam Horda, Tareku — powiedział cicho Conan.
— Horda? O ile mi wiadomo, jest w magazynie Kafara. — Tarek potknął się, kiedy Conan
zwolnił uścisk, później poruszył ramieniem w szerokim geście. — Nie powinieneś mnie w ten
sposób chwytać, Cymmerianinie. To może być niebezpieczne. I czy nie wiesz, że Straż
Miejska…
— …szuka wysokiego cudzoziemca — dokończył za niego Conan. — Wiem.
Z kierunku, z którego szedł Tarek, dobiegł krzyk, a mały człowieczek popędził jak gryzoń,
którego przypominał. Conan ruszył w drugą stronę, mijając stragan, gdzie sprzedawca soli w
obszernych szatach wydawał się tańczyć ze swymi pomocnikami, którzy skakali w unikach,
podczas gdy on szarpał brodę, kopał ich i wykrzykiwał, że bogowie byli niemiłosierni,
zsyłając jednemu człowiekowi ślepych terminatorów i złodziei. Podczas gdy handlarz solą
skakał i wrzeszczał, dwie dziewczyny, nie więcej niż szesnastoletnie, dźwignęły jeden z jego
płóciennych worków i znikły niepostrzeżenie w tłumie.
Jeszcze dwukrotnie Cymmerianin musiał skręcać w boczne uliczki z powodu patroli Straży
Miejskiej, ale magazyn Kafara nie znajdował się daleko i szybko do niego dotarł. To nie była
jedna z drugich kamiennych budowli, które należały do kupców, ale niepozorny piętrowy
budynek, otynkowany łuszczącą się białą gliną, który mógł kiedyś służyć za tawernę lub
sklep. Był to magazyn podejrzanego autoramentu. Magazyn przemytników. Złoto
odpowiednio użyte utrzymywało strażników z daleka, przynajmniej na razie. Jeśli kiedyś
łapówki zawiodą, bo ktoś wyżej zadecyduje, że trzeba dać przykład, lub, co bardziej
prawdopodobne, nagroda za skonfiskowanie kontrabandy przewyższy łapówki —
przemytnicy z Sultanapuru nawet na chwilę nie zrezygnują. Dziesiątki takich magazynów
można znaleźć w pobliżu portu — jeśli magazyn Kafara zniknie, dwa inne powstaną w jego
miejsce.
Odrapane drewniane drzwi wiodły z ulicy do pokoju bez okien, ledwie oświetlonego przez
pochodnie w prymitywnych żelaznych kinkietach. Dwie z nich wypaliły się, ale nikt nie
zdawał się tego zauważać… Grupka mężczyzn, odzianych w niedopasowane ubrania z tuzina
krajów, kucała półkolem, rzucając kośćmi o ścianę. Inni siedzieli na beczkach przy blatach
położonych na skrzyniach, pochłonięci przyciszoną rozmową nad glinianymi kubkami z
winem. Kothańczyk w czerwonej tunice w paski siedział samotnie na trzynogim stołku
niedaleko drzwi w tyle pokoju, bezmyślnie wbijając nóż w nieheblowane deski podłogi.
Powietrze w pokoju było ciężkie i duszne, nie tylko z powodu pochodni, ale również dlatego,
że niewielu z mężczyzn kiedykolwiek zaznajamiało się z wodą, a większość z nich uważała,
że mydło to doskonały prezent dla kobiety, jeśli jest perfumowane, ale nie jest czymś, czego
należałoby używać samemu.
Tylko Kothańczyk zwrócił uwagę na pojawienie się Conana.
— Czy nic wiesz… — zaczął.
— Wiem, Kafarze — odparł Conan szorstko. — Czy jest tu Hordo?
Kothańczyk wskazał głową drzwi za nim i powrócił do wbijania noża.
— Piwnica — powiedział, kiedy ostrze zadrgało w podłodze po raz kolejny.
W takich miejscach towary każdego z przemytników przechowywano zazwyczaj w
oddzielnych pomieszczeniach, bo wszyscy oni do tego stopnia nie ufali innym, że nie
powiadamiali się nawzajem, jaką „rybę” lub gdzie przewożą. Zamknięte drzwi, obite żelazem
i pozamykane na masywne żelazne zamki, ciągnęły się szeregiem na tyłach budynku. Na
końcu korytarza, obok drzwi prowadzących na uliczkę za magazynem, znajdowały się
kamienne schody prowadzące w dół.
Kiedy Cymmerianin zaczął po nich schodzić, Hordo otworzył drzwi na dole.
— Gdzieś się podziewał, na dziewięć piekieł Zandru? — krzyknął jednooki przemytnik. —
I coś ty, na Mitrę, zrobił?
Był prawie tak wysoki jak Conan, choć jego mięśnie pokrywał tłuszcz, a twarz nosiła
patynę lat. Duże złote koła wisiały w jego uszach a postrzępiona szrama biegła spod opaski na
oku aż do gęstej, czarnej brody, wykrzywiając lewą stronę jego ust w wiecznym uśmiechu.
— Przekazuję wiadomość Tashy, a następną rzeczą, jaką słyszę, jest… Cóż, zejdź lepiej,
zanim straż złapie cię na moich oczach. Jeśli ta głupia dziwka nie powiedziała ci, że cię
szukam, policzę się z nią.
Conan drgnął, czując smutek. Więc Tasha mówiła prawdę. Gdyby zazdrość nie zaślepiła
go tak, że uważał, iż kłamie, opuściłby „Złoty Półksiężyc”, zanim przybył kapitan, a Straż
Miejska nie chciałaby jego głowy. Cóż, nie pierwszy raz wpakował się w kłopoty, źle
odczytawszy intencje kobiety. W każdym razie mężczyzna, który używa przemocy, żeby
zaciągnąć kobietę do łóżka, zasłużył na śmierć.
— To nie jej wina, Hordo — powiedział, wchodząc do piwnicy za brodaczem. — Miałem
mały kłopot… — Urwał na widok obcego, wysokiego, kościstego mężczyzny w turbanie,
stojącego obok dwudziestu małych drewnianych kufrów, podobnych do obitych blachą
skrzyń, w których przewożono herbatę, ustawionych na brudnej podłodze pod kamienną
ścianą. Tu również światło padało z pochodni. — Kto to jest? — zapytał Cymmerianin.
— Wołają na niego Hasan — odpowiedział niecierpliwie jednooki mężczyzna. — Nowy
„rybak”. A teraz powiedz, Cymmerianinie, czy w tych pogłoskach jest choć trochę prawdy?
Nie obchodzi mnie, czy zabiłeś Turega Amala, śmierć tego starego głupca nie jest żadną
stratą dla świata. Ale jeśli to zrobiłeś, musisz opuścić Sultanapur, może nawet Turan, i to
szybko. Nawet jeśli nikogo nie zabiłeś, lepiej żebyś się nie pokazywał, dopóki nie złapią tego,
kto to zrobił.
— Wielki admirał? — zakrzyknął Conan. — Słyszałem, że to generał, choć teraz, kiedy się
nad tym zastanowię… Niektórzy mówili o księciu. Hordo, czemu miałbym zabijać wielkiego
admirała Turanu?
Nagle odezwał się mizerny mężczyzna.
— Plotki mówią, że zrobił to ktoś wynajęty. Za pewną ilość złota człowiek może zabić
każdego.
Twarz Conana stała się kamienna.
— Czyżbyś nazywał mnie kłamcą? — powiedział śmiertelnie spokojnym tonem.
— Uspokój się, Cymmerianinie — powiedział Hordo, a do drugiego mężczyzny dodał: —
Chcesz popełnić samobójstwo? Będziesz mógł mówić o szczęściu, jeśli z tego wyjdziesz
tylko z połamanymi kośćmi. Jeśli on mówi, że nie zabił nikogo, to znaczy, że nie zabił.
— Tego nie powiedziałem — powiedział Conan zakłopotany. — Kapitan Straży i dwóch
innych strażników. Spojrzał na mężczyznę w turbanie, który chrząknął. — Również na ten
temat masz coś do powiedzenia?
— Nie straszcie piórek, koguciki! — warknął Hordo. — Mamy sporo „ryb” do
załadowania. Człowiek, który chce, żebyśmy to przewieźli, będzie tu lada moment, a nie chcę
rozlewu krwi ani nawet kłótni przy nim. Poszuka sobie kogoś innego, jeśli dojdzie do
wniosku, że pozabijamy się nawzajem, zanim dostarczymy te skrzynie. — Jego brodata głowa
zakołysala się jak głowa niedźwiedzia. — Potrzebuję całej załogi, jeśli mamy dostarczyć ten
trefny towar do ujścia Zaporowskiej w określonym czasie, a jedyni ludzie, którzy stawili się
na me wezwanie, handryczą się jak pijani dokerzy.
— Mówiłeś, że nie wypłyniemy przez najbliższe trzy lub cztery dni — powiedział Conan,
przechodząc, żeby obejrzeć kufry. Hasan zszedł mu przezornie z drogi, ale to jego
interesowały precyzyjnie wykonane pudełka, a nie mężczyzna. — Załoga jest rozsypana po
tawernach i burdelach — kontynuował. — Ich rozum na długie godziny zniknął w łonach
kobiet i oparach wina. Bardzo chciałbym teraz wydostać się z Sultanapuru, ale jeśli
znajdziemy całą dwudziestkę przed nocą, będę Erlikitem.
— Musimy płynąć po ciemku — powiedział Hordo. — Złoto bardziej kocha szybkich niż
wolnych. — Przemytnik ze szramą na twarzy wzrokiem nakazał Hasanowi oddalić się nieco,
następnie przybliżył się do Cymmerianina i zniżył głos. — Nie wątpię w twe słowa, Conanie,
ale czy to nie ciebie szukają strażnicy? Może za tego kapitana?
Conan wzruszył ramionami, ale nie przerwał oględzin skrzyń.
— Nie wiem — odpowiedział tak, że słyszał go tylko Hordo. — Plotki nic nie mówią o
Muradzie, a mojego imienia również się nie wymienia. — Skrzynie miały najwyżej długość
przedramienia. Ich boki były gładkie i pozbawione ozdób, a płaskie, ściśle przylegające wieko
każdej z nich zalakowano pieczęciami z odciskiem ptaka, którego nigdy wcześniej nie
widział. — Na ulicy mówi się o Turegu Amalu. Choć niektóre pogłoski muszą dotyczyć
wydarzeń w „Złotym Półksiężycu”, bo nie mówiłoby się o wysokim człowieku z Północy. —
Dźwignął jedną ze skrzyń, szacując jej wagę. Ku jego zdziwieniu okazała się tak lekka, jakby
była wypełniona pierzem. — Ludzie z krajów północnych nie są częstymi gośćmi w
Sultanapurze.
— To prawda — zauważył rozumnie jednooki mężczyzna. — Mówi się też, że kiedy
spotykają się dwie plotki, wymieniają się słowami. A także, że plotka zmienia się w drodze z
ust do ucha.
— Czyżbyś na starość zaczął cytować aforyzmy, Hordo? — zachichotał Conan. — Nie
wiem, o co tu chodzi, ale wiem, że dopóki wszystko się nie wyjaśni, to miecz wisi nad moją
głową.
— Nie jestem jeszcze tak stary, by nie spróbować przetrącić ci karku — odburknął Hordo.
— A kiedyż to żaden miecz nie wisiał nad twoją głową, Cymmerianinie?
Conan puścił to pytanie mimo uszu; dawno temu doszedł do wniosku, że człowiek nie
może wieść wolnego życia, jeśli unika kłopotów.
— Co jest w tych skrzyniach? — spytał.
— Przyprawy — nadeszła odpowiedź od drzwi.
Ręka Cymmerianina powędrowała do rękojeści miecza. Nowo przybyły nosił ciemnoszarą
pelerynę z obszernym kapturem. Gdy tylko drzwi piwnicy się za nim zamknęły, odrzucił
kaptur, który odsłonił wąską, śniadą twarz, zwieńczoną turbanem dwa razy większym, niż
było to w modzie w Turanie; turbanie, na którego przedzie wpięte zostały szpilką z opalu i
srebra czapie pióra. Pierścienie z szafirami i ametystami zdobiły jego palce.
— Vendhiańczyk! — wybuchł Hasan.
Hordo nakazał mu się uciszyć.
— Bałem się, że już nie przyjdziesz, Patilu.
— Nie przyjdę? — Vendhiańczyk sprawiał wrażenie zakłopotanego, ale nagle uśmiechnął
się szeroko. — A, bałeś się, że jestem zamieszany w te wydarzenia, o których aż huczy na
ulicach. Nie, zapewniam cię, że nie mam nic wspólnego z nieszczęsnym zgonem wielkiego
admirała. To mnie nie interesuje. Jestem tylko zwykłym kupcem, który musi unikać płacenia
cła zarówno waszemu królowi Yildizowi, jak i mojemu królowi Bhandarkarowi, jeśli chce
osiągnąć niewielki zysk.
— Oczywiście, Patilu — powiedział Hordo. — I przyszedłeś do właściwego człowieka.
Możesz być pewien, że celnicy Yildiza nie wezmą od ciebie złamanego grosza. Reszta mojej
załogi przygotowuje teraz łódź do szybkiego transportu. Conanie, sprawdź, czy wszystko jest
już gotowe. — Odwrócił się plecami do Vendhiańczyka i zrobił kilka nieznacznych,
wyrażających wściekłość gestów, które mogli dojrzeć tylko Conan i Hasan. — Musimy być
gotowi, lada moment wyruszamy.
Conan doskonale wiedział, co oznaczają te gesty. Miał iść na górę i przechwycić ludzi z
załogi Horda, którzy przyszli zamroczeni winem. Pięciu lub sześciu pijusów, zataczających
się i niewątpliwie należących do załogi Horda, nie przekona Patila, że będą w stanie
dotrzymać obietnicy i wyruszyć jak najszybciej. Ale Conan nawet nie drgnął. Za to znowu
podniósł skrzynię.
— Przyprawy? — spytał. — Szafran, pieprz i inne przyprawy, których nazw nie pomnę,
wszystkie one pochodzą zza Vilayetu, ze wschodu. Jakież to przyprawy pochodzą z zachodu?
— Rzadkie przyprawy z wysp Oceanu Zachodniego — odpowiedział gładko Patil. — W
moim kraju są uważane za wielki rarytas.
Conan skinął głową.
— Oczywiście. Mimo to nigdy nie słyszałem, żeby ktoś to przemycał. A ty, Hordo?
Brodaty mężczyzna pokręcił z powątpiewaniem głową; obawa, że Conan zagraża umowie,
zasępiła mu twarz. Twarz Patila nie zmieniła się, ale zwilżył usta koniuszkiem języka. Conan
pozwolił upaść pudełku, a Vendhiańczyk zrobił grymas, kiedy pudełko walnęło z głuchym
odgłosem na podłogę.
— Otwórz je — powiedział Conan. — Chciałbym zobaczyć, co będziemy wieźć przez
Vilayet.
Patil wydał okrzyk protestu pod adresem Horda.
Nie tak się umawialiśmy. Kafar powiedział mi, że jesteś najbardziej godnym zaufania
przemytnikiem, inaczej zwróciłbym się do kogoś innego. Płacę sporo złota za to, żebyś
dostarczył moje skrzynie i mnie samego do ujścia rzeki Zaporowskiej, a nie za to, żebyś
zadawał pytania i stawiał warunki.
— Płaci dużo złota, Conanie — powiedział powoli Hordo.
— Czy wystarczająco, by przewozić liście kanda? — spytał Cymmerianin. — Lub
czerwony lotos? Widziałeś nieszczęśników, którzy stawiali fajkę ponad wino, kobietę lub
nawet jedzenie. Ile złota byłoby to warte?
Oddychając ciężko, Hordo podrapał się w brodę i wykrzywił usta.
— No, dobra. Otwórz kufry, Patilu. Nie obchodzi mnie, co zawierają, pod warunkiem, że
nie są to liście kanda ani czerwony lotos.
— Nie mogę! — krzyknął Vendhiańczyk. Jego ciemna twarz zaczęła błyszczeć od potu. —
Mój pan będzie wściekły. Żądam, żeby…
— Twój pan? — przerwał mu Hordo. — Jaki to kupiec ma pana, Vendhiańczyku? A może
wcale nie jesteś kupcem?
Głos Conana stwardniał.
— Otwieraj skrzynie.
Oczy Patila przesuwały się, jakby czegoś szukał. Nagle obrócił się w stronę drzwi. Conan
zrobił wypad, żeby złapać ręką szeroką pelerynę Vendhiańczyka, a śniady mężczyzna
odwrócił się. Jego pięść powędrowała w kierunku twarzy Conana. Lekkie migotanie światła
ostrzegło Cymmerianina i uskoczył on przed ciosem. Ostrze w kształcie liścia, które
wystawało spomiędzy palców Patila, przecięło lekko policzek Conana tuż pod okiem. Stopa
Conana zawadziła o upuszczoną skrzynię, która przekręciła się i przewróciła go na brudną
podłogę.
Gdy uwolnił się z chwytu Conana, Patil popędził do drzwi, otworzył je i przeskoczył przez
próg. Wpadł wprost na trzech mężczyzn, którzy wydawali się podtrzymywać nawzajem, idąc
czy raczej zataczając się. Wszyscy czterej upadli, młócąc rękami i klnąc na czym świat stoi.
Stanąwszy na nogi, Conan zaczął wyciągać walczących mężczyzn z plątaniny ciał i
odrzucał na bok, kiedy delikwent okazywał się członkiem załogi Horda. Ostatnim był Patil.
Vendhiańczyk leżał bez ruchu. Jego wielki turban przekrzywił się i spadł zupełnie, kiedy
Cymmerianin przekręcił go na plecy. Było tak, jak się obawiał Conan. Ciemne oczy Patila
wpatrywały się pusto w niego, wykrzywione bólem, a zęby Vendhiańczyka były obnażone w
zamarłym grymasie. Conan przyłożył dłoń do jego piersi. Nie miał wątpliwości, że ostrze
miecza było na tyle długie, by dosięgnąć serca.
Przesunął dłonią po policzku. Końce palców zrobiły się czerwone, ale rozcięcie było tylko
trochę głębsze od zadrapania. Miał szczęście, że ten człowiek po prostu nie wbił mu noża w
brzuch.
— Nie tego się spodziewałeś, prawda? — przemówił do zwłok. — Ale wolałbym cię mieć
żywego, żebyś mówił.
Hordo przeszedł za nim, by chwycić szaty Vendhiańczyka.
— Zabierzmy go stąd, zanim ktoś idący po schodach zobaczy go, Cymmerianinie. Nie ma
potrzeby afiszować się z tą sprawą, zwłaszcza że nie chciałbym, by ktoś pomyślał, że
zabiliśmy tego głupca dla towaru. Takie pogłoski mogą człowieka zrujnować.
Razem wciągnęli ciało do piwnicy i zatrzasnęli okute żelazem drzwi. Trzech
przemytników, którzy przez przypadek nie pozwolili uciec Vendhiańczykowi, leżało opartych
o ścianę, dwóch z nich gapiło się nieprzytomnie na ciało, kiedy zostało ono rzucone do ich
stóp.
— J–jest b–bardziej zalany o–od nas — wymamrotał Iranistańczyk mający na głowie
poplamioną i brudną chustę.
— On n–nie jest ppijany — odpowiedział mężczyzna obok, Nemedianin, który mógłby
uchodzić za przystojnego, gdyby nie to, że jego nos został kiedyś rozcięty za kradzież. — O–
on nie żyje.
Trzeci mężczyzna zacharczał jak rozdzierany żagiel.
— Wy trzej, mordy w kubeł! — ryknął Hordo.
Conan ponownie dotknął policzka. Krew już krzepła. Bardziej był ciekaw jednak skrzyni,
którą upuścił. Postawił ją na podłodze pionowo i ukląkł, by obejrzeć ołowiane pieczęcie. Ptak
odciśnięty w szarym metalu nie stał się bardziej znajomy. Być może vendhiański, choć w
takim razie skrzynie wędrowałyby w niewłaściwą stronę. Pieczęcie mogły być po prostu
sposobem na to, by trzymać skrzynie szczelnie zamknięte albo móc sprawdzić, czy były
otwierane. Widział również podobne zamknięcia, będące mechanizmami do wypuszczania
igieł z jadem lub trujących miazmatów na tych, którzy wtykali nos w nie swoje sprawy.
Wprawdzie takie sposoby rzadko były używane w przypadku szmuglowanych towarów, ale
przecież najwyraźniej nie były to zwyczajne „ryby”.
— Spróbuję — wymamrotał. Serce biło mu jak oszalałe, kiedy wepchnął koniec swego
nowego sztyletu pod jedną z pieczęci.
— Czekaj, głupcze… — zaczął Hordo, ale jednym ruchem nadgarstka Conan przeciął
miękki ołów. — Któregoś dnia twoje szczęście się skończy — odetchnął jednooki
mężczyzna.
Nie odpowiedziawszy, Cymmerianin szybko złamał inne pieczęcie. Sztylet posłużył do
podniesienia ciasno przylegającego wieka. Obydwaj wpatrywali się z niedowierzaniem w
zawartość skrzyni. Po brzegi wypełniony był małymi, ususzonymi liśćmi.
— Przyprawy? — powiedział Hasan z powątpiewaniem.
Conan ostrożnie pogmerał sztyletem w liściach, następnie nabrał garść. Szeleściły krucho
w jego dłoni i nie miały żadnego zapachu.
— Człowiek nie próbuje zabić, by ukryć przyprawy — powiedział Conan. — Sprawdźmy,
co jest w innych skrzyniach.
Na wpół wstał z kolan, zachwiał się i upadł na plecy. Czuł silne dudnienie w piersi. Raz
jeszcze dotknął rozcięcia na policzku; miał wrażenie, jakby płat skóry zwisał pomiędzy
palcami a policzkiem.
— To ostrze. — Język stawał mu kołkiem. — Coś na nim było… Krew odpłynęła z twarzy
Horda.
— Trucizna — wydyszał. — Zwalcz ją, Cymmerianinie. Musisz ją zwalczyć! Jeśli
pozwolisz, by twe oczy zamknęły się, już ich nie otworzysz!
Conan ponownie spróbował wstać, przejść do innych skrzyń, ale znów upadł. Hordo złapał
go i posadził pod ścianą.
— Skrzynie — powiedział Conan. — Jeśli umieram, to chcę wiedzieć dlaczego.
— Niech Mitra przeklnie te skrzynie! — warknął Hordo. — A ty nie umrzesz! Trzeba
tylko sprowadzić tu Ghurrana.
— Pójdę po niego — powiedział Hasan i zamilkł pod piorunującym spojrzeniem Horda.
— Jak to zrobisz? Nigdy nie widziałeś tego człowieka na oczy. Prytanisie! — Hordo
przeszedł na drugą stronę piwnicy i dłonią wielkości niewielkiej szynki złapał Nemedianina
za tunikę i podniósł go na nogi. Drugą ręką uderzał mężczyznę z rozciętym nosem w oba
policzki. — Skup się, Prytanisie! Słyszysz mnie? Słuchaj, weźmie cię Erlik albo ja dam ci w
czapę!
— Słucham — jęknął Nemedianin. — Na bogów, miej litość nad moją głową. Czuję się,
jakbym dostał obuchem w łeb.
— Więc słuchaj, jeśli nie chcesz mieć pogruchotanej czaszki — zagrzmiał Hordo, ale
przestał policzkować pijaczynę. — Idź do Ghurrana i przyprowadź go tutaj. Powiedz mu, że
dostanie sto sztuk złota, jeśli przybędzie na czas. Czy zrozumiałeś, ty zapijaczona ikro
wielbłąda?
— Zrozumiałem — powiedział Nemedianin niepewnie i zatoczył się pod drzwi pchnięty
przez Horda.
— Więc biegnij, na bogów. Jeśli mnie zawiedziesz, rozpruję ci brzuch i powieszę na
twoich własnych jelitach! A ty gdzie się wybierasz? — dodał jednooki mężczyzna, widząc, że
Hasan podąża za Prytanisem.
— Z nim — odpowiedział Hasan. — Jest tak pijany, że jeśli go ktoś nie przypilnuje,
zapomni, po co wyszedł przy pierwszym antałku wina, jaki zobaczy.
— Będzie pamiętał — mruknął Hordo — bo wie, że dotrzymam obietnicy. Co do joty.
Jeśli chcesz się na coś przydać, przykryj Patila peleryną, żebyśmy nie musieli na niego
patrzeć.
— Nie masz stu sztuk złota, Hordo — powiedział Conan.
— Więc ty zapłacisz — odpowiedział przemytnik. — A jeśli umrzesz na moich rękach,
sprzedam twoje ciało, by zdobyć pieniądze.
Conan zaśmiał się, ale śmiech szybko przerodził się w kaszel, bo nie starczało mu
oddechu. Czuł się słaby jak dziecko. Nawet jeśli ktoś postawiłby go na nogi, wiedział, że nic
nie będzie w stanie zrobić. Jednak przerażenie i rozpacz w głosie przyjaciela nie poruszyły
go. Musi poznać odpowiedź, a ona kryje się tutaj — w skrzyniach stojących pod ścianą. A
przynajmniej jakaś wskazówka. Znalezienie odpowiedzi utrzyma go przy życiu trochę dłużej,
bo nie pozwoli sobie na śmierć, nie poznawszy jej. Nie umrze, nie wiedząc dlaczego.
V
Jeden po drugim pięciu innych członków załogi Horda wtoczyło się do piwnicy Kafara,
większość równie pijana jak pierwsza trójka. Ich twarze przybrały zdecydowanie niezdrowy
odcień, kiedy usłyszeli, co się wydarzyło. Nie chodziło o śmierć Vendhiańczyka, nawet nie o
próbę zabicia Conana, ale raczej o sposoby, jakich użyto. Przyzwyczajeni byli do uczciwej
walki, zrozumieliby nawet nóż wbity w plecy, ale trucizna to coś, przed czym człowiek nie
może się bronić. Kielichy, które zmieniały kolor, kiedy nalano do nich zatrutego wina, były
domeną czarnoksiężników oraz książąt, którzy mogli sobie pozwolić na to, by owym
czarnoksiężnikom płacić.
Pozieleniałe twarze nie poruszały Conana, ale ponure spojrzenia, jakie mu rzucali — i
owszem.
— Jeszcze nie umarłem — wymamrotał. Słowa z trudem wydobywały się z jego ust.
— Gdzie, na dziewięć piekieł Zandru, podziewa się Ghurran? — ryknął Hordo.
Jakby na zawołanie obite stalą drzwi otwarły się i Prytanis wprowadził Ghurrana do
piwnicy, podtrzymując go za kościste ramię. Wyglądało na to, że Nemedianin z rozciętym
nosem wytrzeźwiał do pewnego stopnia — albo z powodu ćwiczeń, które musiał wykonywać,
prowadząc Ghurrana, albo pod wpływem gróźb Horda.
Skórzany pasek przewieszony był przez pierś pochylonego zielarza, przytrzymując małą
drewnianą szkatułkę u jego boku. Uwalniając ramię szarpnięciem, zmierzył groźnym
spojrzeniem pokój — chwiejących się pijusów, wciąż chrapiącego Iranistańczyka i przykrytą
peleryną górę, która była kiedyś Vendhiańczykiem.
— Czy po to zostałem tu zaciągnięty jak koza na targ? — zazgrzytał zębami bez tchu. —
By leczyć ludzi tak głupich, że chleją plugawe wińsko?
— Plugawe wińsko na ostrzu — zdołał powiedzieć Conan. Pochylił się do przodu, a jego
głowa opadła. — Już raz dzisiaj mi pomogłeś. Czy możesz to zrobić raz jeszcze, Ghurranie?
Staruszek minął Horda i ukląkł, by zajrzeć w oczy Cymmerianina.
— Może nie jest za późno — wymamrotał, po czym powiedział mocniejszym głosem: —
Macie to zatrute ostrze? Pokażcie mi je.
Hasan podniósł pelerynę na tyle, by można było wyciągnąć sztylet z piersi trupa. Zanim
podał nóż Ghurranowi, wytarł ostrze w kształcie liścia o pelerynę.
Zielarz obrócił niewielką broń w swych chudych palcach. Gładka gałka z kości słoniowej,
służąca za rękojeść, wyrzeźbiona była tak, by przylegała do dłoni, kiedy ostrze wyskakiwało
spomiędzy palców. — Broń zamachowca w Vendhii — powiedział. — Tak mi w każdym
razie ją opisywano.
Wzrok Conana spoczywał na pergaminowej twarzy staruszka.
— I co? — To wszystko, co powiedział.
Zamiast odpowiedzi Ghurran podniósł sztylet do nosa i ostrożnie powąchał. Marszcząc
czoło, poślinił palec o długim paznokciu i dotknął ostrza. Z większą eszcze ostrożnością niż
przedtem podniósł palec do ust. Natychmiast splunął, wycierając palec o skraj szaty.
— Zrób coś! — zażąda! Hordo.
— Nieczęsto mam do czynienia z truciznami — powiedział łagodnie Ghurran. Otworzył
drewniane pudełko, które wisiało u jego boku i zaczął wyjmować małe pergaminowe
zawiniątka i kamienne fiolki. — Ale może uda mi się coś zrobić. — Wyjął z pudełka
moździerz z brązu i tłuczek, oba nie większe niż dłoń człowieka. — Dajcie mi puchar wina, a
żywo!
Hordo kiwnął na Prytanisa. Zielarz przystąpił do pracy, wrzucając ususzone liście i
szczypty proszków do moździerza i ucierając tłuczkiem. Prytanis powrócił z chropowatym,
glinianym pucharem wypełnionym po brzegi tanim winem. Ghurran wziął je i wlał do
mikstury w moździerzyku, mieszając energicznie palcem.
— Proszę — powiedział staruszek, przystawiając wino do ust Conana. — Pij.
Conan spojrzał na napój. Kilka kawałków liści pływało na powierzchni wina wraz z
ociupiną różnobarwnych proszków. — Czy to wyciągnie ze mnie truciznę?
Ghurran patrzył na Conana niewzruszenie.
— W czasie, jaki by ci zajęło dotarcie do doków i powrót, rozstrzygnie się, czy będziesz w
stanie przejść się po tym pokoju czy umrzesz. — Słowa te wywołały poruszenie wśród
słuchających ich przemytników.
— Jeśli on umrze… — zaczął Hordo groźnie, ale Conan mu przerwał.
— Jeśli umrę, nie będzie to wina Ghurrana, prawda, Ghurranie?
— Pij — powiedział stary człowiek — albo ty sam będziesz temu winny.
Conan posłuchał. Pierwszy łyk wykrzywił mu twarz, każdy następny był jeszcze gorszy.
Kiedy zabrano puchar, z trudem łapał powietrze.
— Na Croma! Smakuje, jakby wykąpał się w tym wielbłąd! Kilku słuchaczy — tych,
którzy byli na tyle trzeźwi, by zrozumieć jego słowa — zaśmiało się.
Ghurran chrząknął.
— Chcesz łakoci czy odtrutki? — Jego wzrok spoczął na otwartej skrzyni. Z twarzą, która
sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zapadłej, kiedy spochmurniała, wziął kilka liści i roztarł
je w dłoni kościstym palcem.
— Czy znasz te liście? — spytał Conan. Nie był pewien, czy naprawdę zaczął lżej
oddychać, czy sobie to tylko wyobraził. — Człowiek, który to zrobił, mówił, że to przyprawy.
— Przyprawy? — powiedział Ghurran roztargnionym tonem. — Nie, nie sądzę, by to były
przyprawy. Lecz przecież — dodał, wsypując liście z powrotem do skrzyni — nie znam
wszystkich roślin. Chciałbym zajrzeć do innych skrzyń. Jeśli są tam zioła, których nie znam,
to może zabiorę trochę jako zapłatę.
— Oglądaj, co chcesz! — wykrzyknął entuzjastycznie Hordo. — Prytanisie, pomóż mu
otwierać skrzynie. — Nemedianin i zielarz ruszyli w stronę skrzyń, a Hordo zniżył głos tak,
że mógł go słyszeć tylko Conan. — Jeśli weźmie zioła zamiast stu sztuk złota, to jeszcze
lepiej.
Conan odetchnął głęboko — naprawdę oddychało mu się łatwiej.
— Pomóż mi wstać, Hordo — nakazał. — Powiedział, że będę chodzić albo umrę i na
kości Mitry, zamierzam chodzić.
Spojrzeli na siebie przeciągle, po czym jednooki wyciągnął ręce. Conan wstał z trudem,
opierając się o ścianę. Choć to nie wystarczało. Zrobił chwiejny krok. Nogi miał jak z waty,
ale zmusił się do zrobienia następnego kroku.
— Temu już nic nie pomoże. — Głos Prytanisa dobiegł zza skrzyń, gdzie stał ze sztyletem
w dłoni. Trzy z nich były już otwarte. — Znalazłem więcej tych liści.
Ghurran z powrotem naciągnął pelerynę na twarz zmarłego.
— Ciekaw byłem, jak wygląda człowiek używający zatrutych ostrzy. Ale przypuszczam,
że nowe zioła są ważniejsze od trupów. Więcej liści, powiadasz?
Conan zrobił następny krok, później jeszcze jeden. Słabość wciąż miała go w swym
władaniu, ale czuł się nieco silniejszy, nie miał już wrażenia, jakby był z trzciny.
Hordo spojrzał na niego, wyglądając jak zatroskany niedźwiedź.
— Dobrze się czujesz, Cymmerianinie?
— Wystarczająco dobrze — odpowiedział Conan i roześmiał się. — Ale jeszcze kilka
chwil temu zgodziłbym się żyć tylko na tyle długo, by dowiedzieć się, o co w tym wszystkim
chodzi. Teraz zaczynam myśleć, że mimo wszystko mógłbym pożyć trochę dłużej.
— To ciało jest zbyt cherlawe. — powiedział nagle Ghurran. — Zbyt stare! — Ukląkł,
zaglądając do jednej ze skrzyń. Wszystkie dwadzieścia było otwarte, a zawartość niektórych z
nich wyciągnięta. Najwięcej było suchych liści — takich, jak w pierwszej skrzyni. Były tam
również szafranowe kryształki, które zdawały się — sądząc po proszku pod ich stosem na
brudnej podłodze — kruszyć się pod własnym ciężarem i ciasno zawiązane skórzane worki, z
których kilka zostało rozciętych tak, ze wysypało się z nich coś, co mogłoby być solą, gdyby
nie karmazynowy kolor. Dwie skrzynie zawierały przezroczyste fiolki wypełnione zieloną
cieczą, troskliwie zapakowane w płócienne torby z gęsim puchem.
— O co ci chodzi? — spytał Conan. — Chodzę, jak zapowiedziałeś i dopilnuję, byś dostał
złoto, które obiecał Hordo. — Jednooki przemytnik wydał stłumiony odgłos bolesnego
protestu.
— Złoto — prychnął Ghurran lekceważąco.
— Jeśli nie złoto, to co? — spytał Conan. — Jeśli jakiekolwiek zioła lub inne substancje w
tych skrzyniach mogą ci się przydać, weź je sobie, a mnie zostaw tylko trochę. Chyba już nie
dostarczymy ich do Zaporowskiej, ale wciąż ciekaw jestem, dlaczego ten człowiek próbował
mnie zabić, by je ukryć. Nawet niewielka ilość liści i reszty może mi pomóc się dowiedzieć.
— Tak — powielał zielarz powoli. — Chciałbyś wiedzieć, prawda? — Zawahał się. — Nie
wiem, jak ci to wyjawić. Gdyby to, co ci dałem, nie poskutkowało, nie byłoby potrzeby o tym
mówić. Miałem nadzieję znaleźć coś w tych kufrach lub, co bardziej prawdopodobne, przy
zwłokach. Człowiek, który nosi przy sobie zatrutą broń, mógłby również nosić odtrutkę na
wypadek, gdyby sam się przypadkowo zranił.
— A do czego potrzebna odtrutka? — spytał Hordo. — Przecież zneutralizowałeś truciznę.
Ghurran znów się zawahał, spoglądając, to na Horda to na Conana.
— Leczenie, jakie zastosowałem, człowieku z Północy, jedynie złagodziło na jakiś czas
działanie trucizny.
— Ale mnie tylko trochę boli głowa — powiedział Conan. — Za godzinę będę mógł się
zmierzyć z każdym mężczyzną w Sultanapurze.
— I będziesz tak się czuł jeszcze przez dzień lub dwa, później trucizna znowu cię weźmie
w swoje władanie. Trwałe wyzdrowienie wymaga ziół, które znam, ale które można znaleźć
tylko w Vendhii.
— Vendhia! — zakrzyknął Hordo. — Na czarne flaki i pęcherz Erlika!
Conan dał znak Ghurranowi, by mówił dalej, a stary mężczyzna ciągnął:
— Musisz jechać do Vendhii, człowieku z Północy, a ja muszę jechać z tobą, bo napar
przeze mnie przygotowany jest konieczny, by cię utrzymać przy życiu. Nie pragnąłem tej
podróży, bo me ciało nie nadaje się do takich wypraw. Ty jednak możesz znaleźć odpowiedzi,
jakich szukasz, właśnie w Vendhii.
— Może i tak — powiedział Conan. — Nie pierwszy raz moje życie odmierzane będzie
dzień po dniu.
— Ale Vendhia… — zaprotestował Hordo. — Conanie, tam nie przepadają za ludźmi z tej
strony Vilayetu. Jeśli ty, ze swymi przeklętymi oczami, jesteś uważany za dziwnego tutaj, jak
będziesz postrzegany tam? Bardzo możliwe, że stracimy głowy, a będziemy mogli mówić o
szczęściu, jeśli pierwej nie obedrą nas ze skóry. Ghurranie, czy jesteś pewien, że nie możesz
nic zrobić tu, na miejscu, w Turanie?
— Jeśli nie pojedzie do Vendhii — odparł Ghurran — umrze.
— Zgoda, przyjacielu — powiedział Conan jednookiemu mężczyźnie. — Znajdę tam
odtrutkę i odpowiedź na pytanie, czemu te skrzynie są tak cenne, że gotowi są dla nich
zabijać. Patil był Vendhiańczykiem i sądzę, że skrzynie miały trafić do tego kraju. Poza tym i
tak muszę na jakiś czas opuścić Sultanapur, żeby ukryć się przed Strażą Miejską, dopóki nie
znajdą zabójcy Turega Amala.
— Skrzynie — powiedział nagle Hasan — wciąż mogą zostać zabrane do Zaporowskiej.
Ktokolwiek miał spotkać się z Patilem, nie będzie wiedział, że Patil nie żyje. Może mieć
nawet odtrutkę.
— To lepsze niż Vendhia — powiedział szybko Hordo. — Przede wszystkim dużo bliżej.
Po co jechać aż na koniec świata, jeśli nie jest to konieczne?
— Spróbować nie zaszkodzi — zgodził się Conan. — Ta podróż łatwiejsza będzie do
zniesienia dla twych kości, Ghurranie. — Staruszek wzruszył ramionami.
— A jeśli przyjaciele Patila nie będą mieli tego, czego potrzebujesz — dodał Hordo —
pomyślimy o Vendhii.
— Czekaj no! — Prytanis przeszedł na środek sali, patrząc gniewnie. Inni przemytnicy byli
mocno podchmieleni i tylko on jeden wydawał się na tyle trzeźwy, by naprawdę zrozumieć, o
czym mówiono. — Zabrać skrzynie do Zaporowskiej, powiadasz. Ale jak znajdziemy ludzi,
których szukamy? Ujście rzeki jest szerokie, a za wydmami i pagórkami po obu jej stronach
mogłaby się ukryć cała armia.
— Kiedy zgodziłem się na przewiezienie towaru Patila — powiedział Hordo —
zażądałem, by przekazał mi sygnały, które zostaną nadane przez ludzi na brzegu i znaki,
którymi my musimy odpowiedzieć.
— Ale co z tego będziemy mieć? — nie dawał za wygraną Prytanis. — Vendhiańczyk nie
może zapłacić. Czy myślisz, że jego towarzysze to zrobią, kiedy przybędziemy bez niego?
Mówię wam: zapomnijmy o tych skrzyniach i znajdźmy ładunek „ryb”, który napełni nasze
sakiewki.
— Ty psie tchórzliwy! — Głos Horda był niski, przez co wydawał się tym bardziej
złowróżbny. — Conan jest jednym z nas, a my trzymamy się razem. Czy jesteś aż tak
przegniły? Wyrzuciłbyś towar za burtę lub wydał rannych celnikom?
— Nie nazywaj mnie tchórzem! — warknął Nemedianin. — Dobrze wiesz, że wiele razy
ryzykowałem głową. Jeśli Cymmerianin chce jechać, wolna droga. Ale nie żądaj, by reszta z
nas narażała życie tylko dla przyjemności podróży.
Poszarpana blizna na lewym policzku Horda stała się sina — co stanowiło widomy znak,
że przygotowuje ripostę, ale Conan przemówił pierwszy.
— Nie żądam, żebyście jechali dla przyjemności podróży, Prytanisie, a nawet nie dla
przyjemności płynącej z mego towarzystwa. Powiedziałeś, że chcesz złota?
— Jak każdy — odparł Prytanis ostrożnie.
— Te skrzynie dla ludzi czekających na Zaporowskiej warte są góry złota. To
Vendhiańczycy. Znasz innych z tego kraju, z pierścieniami na każdym palcu i klejnotami na
turbanach. Czyś widział kiedy Vendhiańczyka bez sakiewki pełnej złota?
Prytanis zmrużył oczy, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że Conan mówi nie tylko do niego.
— Ale…
Potężny Cymmerianin kontynuował, niczym lawina spadająca na nieszczęsnego wieśniaka,
nie zwracając uwagi na próby przerwania mu.
— Vendhiańczycy czekający na Zaporowskiej będą mieli mnóstwo złota; złota, które
będzie się nam należało, gdy tylko dostarczymy skrzynie. A jeśli nie będą chcieli zapłacić…
— Wyszczerzył zęby jak wilk i dotknął rękojeści miecza. — Nie byliby pierwszymi, którzy
próbowali odmówić zapłaty za „ryby”. Ale nie pozwoliliśmy, żeby innym uszło to płazem,
nie pozwolimy również Vendhiańczykom.
Prytanis wyglądał tak, jakby chciał dalej protestować, ale jeden z przemytników zawołał w
pijackim odurzeniu:
— O tak! Pociąć ich na plasterki i zabrać wszystko!
— Vendhiańskie złoto dla wszystkich! — krzyknął drugi. Inni mruczeli z aprobatą lub
śmiejąc się, powtarza te słowa. Nemedianin z rozciętym nosem zamilkł i ponury wycofał się
w kąt.
— Wciąż masz dar pociągania za sobą innych — powiedział cicho Hordo do Conana —
ale tym razem lepiej by było pozbyć się Prytanisa. Będą z nim kłopoty, jeśli tego nie zrobimy,
a mamy wystarczająco dużo kłopotów i bez niego. Na Mitrę, staruszek najprawdopodobniej
będzie rzygał przy najmniejszej fali. Zdaje się, że byłby bardziej uszczęśliwiony perspektywą
wyprawy do Vendhii. — Rzeczywiście, Ghurran siedział oparty o skrzynie, wpatrując się w
pustkę.
— W razie potrzeby poradzę sobie z Prytanisem — odpowiedział Conan. — A Ghurran z
pewnością potrafi coś nawarzyć, by uspokoić swój żołądek. Chodzi o to, by znaleźć nowych
ludzi. — Statek Horda nie wymagał tak licznej załogi, ale wiatry nie zawsze są sprzyjające, a
do wiosłowania poprzez przypływy i wiry trzeba było przynajmniej dwa razy więcej ludzi.
Cymmerianin zmierzył wzrokiem mężczyzn rozwalonych na podłodze i dodał: — Nie
wspominając już o otrzeźwieniu tych tutaj, tak żeby mogli samodzielnie chodzić.
— Wino z solą — powiedział Hordo ponuro. Conan mrugnął; miał pewne wspomnienia
dotyczące metod jednookiego na otrzeźwienie pijanych. — Ty nie możesz ryzykować
wychodzenia na ulice za dnia — ciągnął Hordo. — Zostawię tych tutaj tobie, a sam spróbuję
wyciągnąć paru ludzi z tawern. Prytanisie! Mam dla ciebie zadanie!
Conan raz jeszcze rzucił okiem na pijanych przemytników i skrzywił się.
— Hasanie, powiedz Kafarowi, że potrzebujemy dziesięciu dzbanów wina. I duży worek
soli. Następna godzina nie będzie należała do najprzyjemniejszych.
VI
Portowe nabrzeże cichło, gdy tylko zapadał zmierzch; zaludniały je tylko cienie,
zmieniające olbrzymie beczki wina, bele tkanin i zwoje lin w niewyraźne, groźne kształty.
Pędzące chmury cętkowały matowy daleki księżyc. Wiatr wiejący ku morzu nad zatoką był
nocą tak zimny, jak gorący za dnia, a strażnicy opłacani przez cech kupców opatulili się w
peleryny i znaleźli schronienie w stojących przy brzegu magazynach, rozgrzewając się
winem.
Nikt więc nie widział ludzi krzątających się przy statku długim na jakieś szesnaście
kroków, z pojedynczym odchylonym do przodu masztem. Był przywiązany do osady, która
przechyliła się alarmująco i skrzypiała przy każdym kroku podstawowym na jej szorstkich
deskach. Wszystkie łodzie tam przycumowane były przykryte sieciami, ale na większości z
nich można by było znaleźć tylko nikły zapach ryb. Prawdziwi rybacy sprzedawali im
każdego dnia niewielką część swego połowu — tyle, by przemytnicy mogli na swoich
łodziach utrzymać ten zapach. Celnicy króla Yildiza zarekwirowaliby każdą łódź rybacką,
która nie śmierdziałaby rybami, nie zawracając sobie nawet głowy tym, by ją przeszukać.
Conan stał na chwiejnej kładce, owinięty w ciemną pelerynę Ghurrana, tak że jego postać
wtapiała się w noc. Tylko on oprócz Horda wiedział, że jednooki mężczyzna nazywał tę łódź
„Karela”, na cześć kobiety, której nie widział już od dwóch lat, ale której wciąż szukał. Conan
również ją znał i rozumiał obsesję przemytnika.
Podczas gdy inni wnosili ładunek, Cymmerianin patrzył, czy nie pojawi się przypadkiem
strażnik, który postanowił zarobić monetę lub, co bardziej prawdopodobne, zabłąkany patrol
celników króla. Lekki ból za oczami był jedynym skutkiem działania trucizny, jaki odczuwał.
Napój staruszka okazał się skuteczny — powiedział, kiedy Hordo zszedł ze statku i znalazł
się obok. — Właściwie mógłbym powiedzieć, że trucizna zupełnie wyparowała.
— Lepiej niech działa — burknął przyjaciel. — Musiałeś mu obiecać te sto sztuk złota,
kiedy był gotów przyjąć zioła?
— Moje życie warte jest dla mnie stu sztuk złota — powiedział sucho Conan. Ze statku
dobiegły stłumione przekleństwa i łomoty. — Hordo, czy naprawdę zatrudniłeś wszystkich
ślepych głupków, jakich tylko mogłeś znaleźć?
— Jeszcze zanim podróż się skończy, możemy żałować, że nie mamy ich dwa razy tyle.
Musiałem wziąć najlepszych z tych, których byłem w stanie znaleźć. Wolałbyś czekać jeszcze
jeden dzień? Słyszałem, że Straż Miejska w jednej chwili posiekała jakiegoś albinosa, biorąc
go za przybysza z Północy. Poza tym przeszukują każdą tawernę i burdel w mieście.
— To zajmie im ze sto lat — zaśmiał się Conan. Ciche gruchanie dobiegło jego uszu, a on
patrzył zdziwiony, jak wiklinowa klatka z gołębiami pojawia się na pokładzie, a za nią klatka
z kurczakami i trzy żywe kozy.
— Jeden z nowych ludzi to zasugerował — powiedział Hordo — a ja uznałem, że to dobry
pomysł. Znudziło mnie wybieranie pomiędzy mięsem suszonym a solonym, kiedy jesteśmy
na morzu.
— Pod warunkiem, że kozy nie zostaną członkami załogi, Hordo.
— Kozy nie są bardziej hałaśliwe niż niektórzy cudzoziemcy… — Brodaty mężczyzna
przerwał, kiedy na statku poniżej zabłysło światło. — Co się dzieje, na dziewięć piekieł
Zandru…
Conan nie tracił czasu na przekleństwa. Jednym susem znalazłszy się na pokładzie, wydarł
glinianą lampę z rąk wysokiego, chudego Turańczyka i wyrzucił ją za burtę.
Mężczyzna popatrzył na niego gniewnie.
— Przecież nie widzą, gdzie co kłaść w tych ciemnościach! — Conan nie znał go — był to
jeden z nowych, w turbanie i skórzanej kamizelce, które były najpowszechniejszym strojem w
dzielnicy portowej.
— Jak ci na imię? — spytał Cymmerianin.
— Mówią na mnie Shamil. A ty kim jesteś?
— Shamilu — powiedział Conan — uznam po prostu, że jesteś zbyt głupi, by zdawać
sobie sprawę z tego, że lampa jest widoczna także dla innych. — Jego głos stał się twardszy.
— Nawet nie myślę o tym, że szpiegujesz dla celników i właśnie usiłowałeś zwrócić ich
uwagę. Ale jeśli zrobisz to jeszcze raz, zmuszę cię, żebyś zjadł lampę.
Obok niego pojawił się Hordo, wypróbowując sztylet na zrogowaciałym kciuku.
— A po tym, jak on to zrobi, ja poderżnę ci gardło. Rozumiesz? — Chudy mężczyzna
pokiwał niepewnie głową.
— Ślepe głupki, Hordo — rzekł Conan i odwrócił się na pięcie, zanim przyjaciel zdążył
odpowiedzieć.
Pogodny nastrój Cymmerianina gdzieś uleciał. Ludzie tacy jak ten Shamil mogli łatwo
przyczynić się do tego, że wszyscy zginą, nim jeszcze zobaczą Zaporowską. A takich jak ten
było zapewne wielu wśród nowo przybyłych. Nawet jeśli nie zostaną zgubieni przez takie
głupstwo, jak zapalenie lampy, ilu spośród nowych można zaufać, jeśli okaże się, że trzeba
walczyć po drugiej stronie Vilayetu?
Mamrocząc coś do siebie, Ghurran wgramolił się na pokład i wepchnął w dłonie Conana
poobijany cynowo — ołowiany kubek.
— Wypij to. Nie mam pewności, jakie skutki przyniesie podróż morska. Najlepiej zażyć
więc podwójną dawkę i być bezpiecznym.
Conan wziął głęboki oddech i opróżnił kubek jednym haustem.
— Już nie smakuje jak wielbłąd — powiedział, wykrzywiając twarz.
— Składniki są nieco inne — odparł zielarz.
— Teraz smakuje, jakby została w tym zanurzona owca. — Conan odrzucił kubek
Ghurranowi, kiedy zbliżył się do nich Hordo.
— Skrzynie zostały już umieszczone pod pokładem — powiedział cicho przemytnik. —
Jesteśmy gotowi, o ile to możliwe. Weź rumpel, Cymmerianinie, a ja zagonię ludzi do wioseł.
— Sprawdź, czy potrafią nie walić się nimi po głowach — powiedział Conan, ale Hordo
już znikł w ciemności, wydając szeptem rozkazy.
Cymmerianin popędził ku rufie, krzywiąc się na łoskot wioseł, umieszczanych w dulkach.
Kiedy statek został zepchnięty z doku, cały swój ciężar przeniósł na drewnianą rączkę rumpla,
kierując statek na otwarte morze. Głos Horda, cicho podającego rytm, przebił się przez skrzyp
wioseł.
W porcie zakotwiczone były dziesiątki statków, galery i łódki ze wszystkich portów
Vilayetu. Conan obrał zygzakowaty kurs, który przeprowadził ich z dala od nich. Okręty
wojenne były co prawda przycumowane w najbardziej na północ wysuniętej części zatoki, ale
niektórzy z kupców mieli wystawione straże. Nie podniosą alarmu, pod warunkiem, że łódź
przemytników nie podpłynie zbyt blisko. Strażnicy mieli strzec przed złodziejami czy
piratami — niektórzy byli na tyle zuchwali, że zapuszczali się do portu Sultanapuru, a nawet
Aghrapuru — ale nie zwracali uwagi na statki, których kapitanowie często przewozili towary
nie wymienione na listach przewozowych.
Wiatr od wybrzeża przynosił nie tylko zapachy miasta, ale również fetor portu. Zapachy
statków przewożących przyprawy i smród okrętów z niewolnikami mieszały się z wonią
wody. Pomyje i śmieci wyrzucano za burtę bez względu na to, czy statek był na morzu czy w
porcie. Port Sultanapuru był kloaką.
Statek minął ostatni z zakotwiczonych statków, ale miast się odprężyć, Conan zesztywniał
i rzucił przekleństwo.
— Hordo! — zawołał chrapliwie. — Hordo, falochron!
Długa, kamienna zapora falochronu chroniła port przed ostrymi, nagłymi sztormami
Wayetu, którego fale w innym wypadku byłyby w stanie roztrzaskać statki o nabrzeże. Dwa
szerokie kanały, oddzielone od siebie ponad tysiącem kroków, były jedynymi otworami w
wielkim falochronie, a po obu stronach kanału stały wysokie granitowe wieże. Nie było ich
jeszcze widać w ciemności i zazwyczaj obsadzano ludźmi tylko podczas wojny. Dostrzegli
jednak smugi światła pochodni, sączące się przez szczeliny strzelnicze.
Zacisnąwszy pięści, Hordo powoli przeszedł całą długość pokładu, patrząc cały czas w
kierunku świateł. Stały się bliższe. Przemówił cicho, znalazłszy się na tyle blisko Conana, by
ten mógł go usłyszeć.
— To na pewno z powodu tego przez Mitrę przeklętego zamachu, Cymmerianinie. Ale
jeśli obsadzili wieże…
— Łańcuchy? — spytał Conan, a brodacz skinął ponuro.
Łańcuchy były kolejnym zabezpieczeniem na czas wojny, podobnie jak obsadzenie załogą
wież. Zrobione z masywnych żelaznych ogniw zdolnych przetrzymać nawet uderzenie
tryremy, mogły być rozciągnięte tuż pod powierzchnią wody, by uniemożliwić wpłynięcie do
portu nawet jednostkom tak małym jak ta, którą płynęli przemytnicy.
Conan zaczął mówić wolno, jakby głośno myślał.
— Nie mieliby powodu, by obsadzać żołnierzami wieże, jeżeli nie zamierzaliby podnosić
łańcuchów. Ale nie ma wojny, był tylko zamach. — Skinął głową do własnych myśli. —
Hordo, łańcuchy są nie po to, by statków nie wpuścić, ale żeby ich nie wypuścić.
— Nie wypuścić?
— Nie dopuścić do ucieczki zabójcy wielkiego admirała — powiedział Cymmerianin
niecierpliwie. — Nie ma tu bram miejskich do zamknięcia, tylko łańcuchy.
— Jeśli nawet masz rację, co to zmienia? — burknął kwaśno tamten. — Łańcuchy czy
bramy i tak jesteśmy schwytani w pułapkę jak zające.
— W przypadku wojny w każdej z wież byłoby co najmniej stu ludzi. Ale teraz… Nie
spodziewają się ataku, Hordo. A ilu ludzi potrzeba do pilnowania, by ktoś nie wypuścił
jednego końca łańcucha? Czy tylu, ilu pilnowałoby bramy?
Jednooki gwizdnął przez zęby.
— To hazard, Cymmerianinie — powiedział w końcu. — Proponujesz bardzo
niebezpieczną grę.
— Nie mam wyboru. Kości zostaną rzucone w ten czy inny sposób, a moje życie jest już
przedmiotem zakładu.
— Jak sobie życzysz. Chociaż wcale mi się to nie podoba. Będziemy musieli opanować
jedną z wież w części oddzielonej od lądu. W innym wypadku mielibyśmy do czynienia z
kilkudziesięcioma strażnikami.
— Ty zostaniesz — powiedział Conan. — Jeśli pójdziemy obaj, czy myślisz, że statek
będzie na nas czekał? Nowi ludzie nie pozostaną dłużej niż starzy, a starzy nie są zachwyceni
tą wyprawą.
— Wszyscy wiedzą, że ścigałbym każdego, kto by mnie zostawił, i to na moim własnym
statku — zagrzmiał Hordo. — Dopadłbym go na końcu świata, jeśliby zaszła potrzeba, i
rozdarłbym mu gardło gołymi rękoma. — Ale wziął rumpel od Cymmerianina. — Weź sobie
kogoś do pomocy. Nie możesz tego zrobić sam.
Conan podszedł do masztu i stanął w rozkroku nad reją, na której był zwinięty żagiel,
leżący na dziobie i rufie pokładu. Tempo wiosłowania, już przedtem nierówne, bez Horda,
nadającego rytm, spadło jeszcze bardziej. Nawet w ciemności wiedział, że wzrok wszystkich
był skierowany na niego.
— Sytuacja w mieście spowodowała pewne komplikacje — powiedział cicho. —
Podniesiono łańcuchy wartownicze. Chcę jeden z nich obniżyć, by otworzyć dla nas wyjście z
portu. Jeśli to się nie uda, to niepotrzebnie tu płynęliśmy. Zostanie nam kilka skrzyń z
przyprawami — w każdym razie powiedziano mi, że są to przyprawy — które interesują tylko
Vendhiańczyków, a ci ostatni zatrzymają swoje złoto.
Czekał. Złoto to było słowo dobre na zakończenie, bo zawsze mąciło w głowach
słuchaczom.
Ku jego zdumieniu Hasan wyciągnął swoje wiosło i wstał bez słowa. Ghurran przesunął
się i owinął szczelniej peleryną. Nikt więcej się nie ruszył.
Conan spojrzał przeciągle na dwa ukryte w cieniu rzędy mężczyzn; niektórzy z tych,
którzy byli z Hordem, zanim on się pojawił, nerwowo poruszyli się na ławach. Nie będzie ich
łatwo przekonać. Tchórze nie potrafili wytrwać zbyt długo pomiędzy Bractwem Wybrzeża,
podobnie jak ci, którzy zbyt byli żądni walki. Najlepiej zacząć z najbardziej upartym.
— Ty, Prytanisie?
Nemedianin z rozciętym nosem pokazał białe zęby w czymś, co równie dobrze mogło być
uśmiechem, jak i warknięciem.
— Chciałeś tej podróży? Sam sobie teraz obniż łańcuch. Ja znajdę się zaraz na brzegu z
kuflem piwa w dłoni i dziewką na kolanach.
— Dużo bezpieczniejsze miejsce, to prawda — powiedział Conan sucho. Rozległ się
nieznaczny śmiech. Prytanis zgarbił się gniewnie nad swym wiosłem.
Shamil, siedzący za wiosłem prawie u boku Conana, nie zrobił najmniejszego ruchu, by
wstać, ale czuło się, że obserwuje i czeka w tej nocy oświetlanej jedynie przysłoniętym przez
chmury księżycem.
— A ty, zapalaczu lamp? — spytał Cymmerianin.
— Czekałem na zaproszenie — odpowiedział mizerny mężczyzna cicho. Jego wiosło
szczęknęło o dulki, kiedy zostało wciągnięte na pokład.
Nagle podniosło się dwóch mężczyzn, którzy byli z Hordem, zanim jeszcze Conan
przyjechał do Sultanapuru.
— Nie chciałbym, żebyś pomyślał, że tylko nowi są z tobą — powiedział jeden z nich,
Kothańczyk o imieniu Baltis. Dwie grube stare blizny widniały w miejscach, gdzie
znajdowały się uszy, niezbyt wprawnie usunięte w dalekiej przeszłości. Drugi, Shemita z
zapadniętymi policzkami, który kazał na siebie mówić Enam, nic nie powiedział, ale po
prostu wyciągnął miecz i zaczął przyglądać się krawędzi ostrza.
— Głupcy — powiedział Prytanis, ale zrobił to cicho.
Conan zamachał rękami, dając znak dla Horda — pojawił się niewyraźny cień we mgle, a
łódź już zakręcała w stronę mola. Przed nimi wyrósł ogromny falochron — granitowy mur
wynurzający się z ciemnej wody, wyższy od człowieka, wznoszący się ponad pokład statku.
Nawet nowi ludzie znali wystarczająco dużo statków, by wiedzieć, co powinni zrobić.
Wycofali się, prując łagodnie wodę; następnie znajdujący się po stronie mola podnieśli
wiosła, chroniąc łódź przed skałą.
Potężny Cymmerianin nie tracił czasu na dodatkowe wyjaśnienia. Oparłszy nogę na burcie,
skoczył. Chwycił rozpostartymi rękami brzeg mola i wydostał się gładko na szorstką
granitową powierzchnię. Chrząknięcia i stłumione przekleństwa wskazywały na to, że inni
poszli w jego ślady. Miejsca nie brakowało, bo falochron miał około dwudziestu kroków
szerokości.
— Zabijemy ich? — zapytał Hasan przyciszonym głosem.
— Może nie będzie trzeba — odparł Conan. — Chodźmy. Czworokątna, kamienna
strażnica zajmowała cały obszar przy końcu mola z wyjątkiem wąskiej ścieżki dookoła niej.
Chroniony przez blanki wierzchołek wznosił się pięćdziesiąt stóp nad nimi i jedynie
pojedyncze drewniane drzwi tkwiły w granitowym murze na dole. Otwory strzelnicze na
pierwszym piętrze ukazywały żółtą smugę światła pochodni, ale powyżej nie było już nic.
Przywoławszy skinieniem innych do podstawy wieży, Conan wyciągnął sztylet i przylgnął
płasko do kamiennej ściany obok drzwi. Dokładnie oszacowawszy dystans, rzucił sztylet;
zabrzęczał na granicie dwa długie kroki od drzwi. Przez chwilę myślał, że dźwięk nie dotarł
do tych, którzy znajdowali się w środku. Jednak zaraz potem rozległ się szczęk zasuwy.
Drzwi rozwarły się, wylewając strumień światła, a strażnik wystawił głowę bez hełmu. Conan
wstrzymał oddech, ale sztylet znajdujący się na granicy światła przykuł uwagę Turańczyka.
Marszcząc czoło, wyszedł.
Conan rzucił się na niego niczym pikujący sokół. Jedną ręką zamknął usta strażnika. Drugą
chwycił jego pas z mieczem i odrzucił. W dole rozległ się plusk, a następnie okrzyki.
— Ratunku! Pomocy!
— Ten dureń wpadł do wody! — krzyknął ktoś w środku i z łoskotem obutych stóp
wybiegło z wieży czterech pozostałych strażników.
Bez hełmów, jeden z drewnianym kuflem — jasne było, że nie spodziewali się ataku. Z
ledwością utrzymywali równowagę. Potykali się, stając oko w oko z młodym olbrzymem,
ręce wyciągali ku mieczom, lecz było już za późno. Nos zachrzęścił pod pięścią Conana, a
mężczyzna zgiął się, następny zaś cios dosięgnął szczęki jednego z jego towarzyszy. Obydwaj
upadli prawie jeden na drugiego.
Pozostali również byli na dole, dostrzegł Conan, lecz żaden z mieczy nie był obnażony.
— Wrzućcie broń do wody! — rozkazał, odzyskawszy swój sztylet. — I zwiążcie ich! —
Błagania o pomoc wciąż niosły się po wodzie, głośniejsze teraz i bardziej dzikie. — Potem
zróbcie sznur z ich pasów i tunik i odciągnijcie tego głupca, zanim obudzi całe miasto.
Z mieczem w ręku ostrożnie wszedł do wieży. Parter okazał się jedną dużą salą, oświetloną
pochodniami, z kamiennymi schodkami wspinającymi się naprzeciw jednej ze ścian. Prawie
całe pomieszczenie zajmował monstrualny kołowrót, połączony z kompleksem wielkich
spiżowych mechanizmów, błyszczących świeżym smarem. Długa sztaba biegła od
najmniejszego mechanizmu do spiżowego koła zawieszonego powyżej schodów. Masywny
żelazny łańcuch był rozciągnięty na bębnie kołowrotu. Każde z niezardzewiałych okrągłych
ogniw było grubości ludzkiej ręki. Mówiono, że starożytny król turański, który rozkazał
wykonać łańcuch, zaoferował kowalowi, który potrafi wykuć nie rdzewiejące żelazo, rubiny o
ciężarze równym wadze kowala. Mówiono, że zapłacił tyle, licząc do wagi również ręce i
język, które uciął kowalowi, żeby nie mógł zdradzić sekretu.
Od kołowrotu łańcuch biegł do małej okrągłej dziury w kamiennej podłodze. Conan
zignorował to, badając przekładnie umożliwiające zwolnienie łańcucha. Jeden ze spiżowych
klinów wyglądał na taki, który blokował wszystkie tryby.
— Uwaga!
Krzyk sprawił, że Conan wzdrygnął się, dobywając miecza. Ze schodów zsunął się
strażnik, z głuchym łoskotem padając na kamienie u stóp Cymmerianina. Rękojeść sztyletu
sterczała z jego piersi, a wciąż naciągnięty łuk leżał przy wyciągniętym ramieniu.
— Celował w twoje plecy — odezwał się Hasan spod drzwi.
— Mam wobec ciebie dług wdzięczności — powiedział Conan, chowając broń.
Szybko uwolnił klin, odrzucił go na bok, a następnie naparł całą siłą na kratę. Równie
dobrze mogłaby być osadzona w kamieniu. Sądząc po długości grubego metalowego pręta,
kołowrót musiało obsługiwać przynajmniej pięciu ludzi. Potężne mięśnie napięły się z
wysiłku, a krata zaczęła się poruszać, na początku lekko, następnie mocniej. Dużo wolniej
obrócił się kołowrót, a ogromne ogniwa zaszczękały w dziurze w podłodze. Conan natężył
się, by urządzenie obracało się szybciej. Nagle za nim pojawił się Hasan, wykazując większą
siłę, niż sugerowałoby jego kościste ciało. Baltis wystawił głowę zza drzwi.
— Łańcuch jest pod wodą tak daleko, jak mogę sięgnąć wzrokiem, Cymmerianinie. Po
drugiej stronie kanału zapanowało poruszenie. Musieli usłyszeć wołanie o pomoc.
Conan niechętnie uwolnił kratę. Na zwiad zostanie wysłana łódka i chociaż nie będzie na
pewno wiozła wielu ludzi, to ich celem była ucieczka, nie walka.
— Nasza łajba nie potrzebuje dużo wody — powiedział. — To musi wystarczyć.
Kiedy trzej mężczyźni wybiegali z wieży, Shamil i Enam prostowali się właśnie,
położywszy piątego strażnika, związanego i zakneblowanego pasami oderwanymi z jego
własnej przemoczonej tuniki, w jednym rzędzie z czterema pozostałymi, którzy byli wciąż
nieprzytomni. Bez słowa podążyli za Conanem do wąskiej ścieżki, która otaczała wieżę.
Jedno oko Horda, Conan dobrze o tym wiedział, było równie spostrzegawcze, jak dwoje oczu
Baltisa. A niedźwiedziowaty mężczyzna nie będzie tracił cennych chwil.
Zanim dotarli do tej strony wieży, po której znajdował się kanał, zaczął ich dochodzić
cichy skrzyp wioseł i plusk wody. Statek przybył w tej samej chwili co oni, rozchlapując
wodę, kiedy chybotał się przy falochronie.
— Skaczcie — nakazał Conan.
Odczekawszy, aż wszyscy bezpiecznie wylądują na pokładzie, Conan skoczył za nimi.
Wylądował na zgiętych kolanach, lecz zachwiał się i musiał chwycić maszt, by się nie
przewrócić. Jego głowa trzęsła się, jakby statek płynął w czasie sztormu. Z zaciśniętymi
szczękami usiłował się utrzymać w pozycji pionowej.
Ghurran wynurzył się z ciemności i spojrzał na Cymmerianina.
— Zbyt duży wysiłek uaktywnia truciznę — powiedział. — Musisz odpocząć, bo jednego
dnia mogę ci dać tylko określoną dawkę napoju.
— Znajdę człowieka, który jest temu winien — powiedział Conan przez zaciśnięte zęby.
— Nawet jeśli nie ma żadnej odtrutki, znajdę go i zabiję.
Z rufy dobiegł schrypnięty głos Horda.
— I raz! Niech Erlik was porwie i dwa!
Z pracującymi wiosłami smukła łódź odpłynęła od Sultanapuru jak wodny stwór
przemykający po czarnej wodzie.
Naipal z wrzaskiem wyprostował się na swym wielkim okrągłym łożu, wpatrując się w
ciemność. Światło księżyca przesączało się do komnaty przez cienkie zasłony wiszące w
łukowatych oknach, tworząc ciemne cienie. Dwie kobiety, z którymi dzielił łoże —
Vendhianka i Khitanka, obie słodko zaokrąglone i rozebrane — schowały się pod jedwabnym
przykryciem, wystraszone krzykiem. Były jego ulubionymi nałożnicami, wprawnymi,
namiętnymi i chętnie dającymi przyjemność, lecz teraz nawet na nie nie spojrzał.
Koniuszkami palców rozmasował skronie, próbując przypomnieć sobie, co go obudziło. Z
wąskiego złotego łańcuszka na jego szyi zwisał czarny opal, przyklejony do piersi wilgotnej
od potu. Nigdy się z — nim nie rozstawał, bo ten opal był głównym sposobem, za pomocą
którego mógł władać Masrokiem. Teraz jednak leżał ciemny i zimny na jego skórze. Sen,
zdecydował. Sen, który musiał przepowiadać coś złego, jeśli tak na niego wpłynął. Ale co?
Najwyraźniej stanowił ostrzeżenie przed jakimś… Ostrzeżenie!
— Na sutki Katar! — krzyknął, a kobiety odsunęły się jeszcze bardziej.
Wzywanie służących zajmie zbyt dużo czasu. Wstał z łóżka, wciąż ignorując chlipiące
teraz kobiety. Miały wiele czarujących zalet, ale żadnej w tej chwili nie potrzebował.
Pośpiesznie przyoblekł szaty, czego nie robił bez pomocy od lat. Wąska złota szkatułka stała
na stoliku inkrustowanym turkusem i lapis–lazuli. Wyciągnął po nią rękę, zawahał się — nie
ma potrzeby wzywać Masroka; nie ma potrzeby grozić — następnie zostawił szkatułkę i
pobiegł.
Zaczął się rozpaczliwie zastanawiać. Jakie niebezpieczeństwo mogło mu zagrażać?
Masrok zasłaniał oczy Czarnych Proroków Yimshy. Zail Bal, były nadworny czarnoksiężnik i
jedyny człowiek, którego się naprawdę bał, nie żył, zabrany przez demony. Jeśli Bhan —
darkar przejrzałby jego zamiary, mógłby wezwać innych magów, by mu się sprzeciwili, ale
on, Naipal, miał ludzi blisko tronu, ludzi o których król nie wiedział. Za to Naipal wiedział,
jaką kobietę Bhandarkar wybrał na noc, zanim jeszcze dotarła ona do królewskiej sypialni. Co
to mogło być? Co?
Ciemność znajdującej się głęboko pod pałacem komnaty o wysokiej kopule rozpraszał
nieziemski blask srebrnego wzoru na podłodze. Naipal popędził do stołu, na którym stały jego
magiczne przyrządy, kryształowe flakony i zlewki, fiolki, które dawały niesamowite światło, i
inne, które zdawały się pochłaniać ciemność. Aż go palce świerzbiły, żeby dotknąć
hebanowego kufra z khorassani, ale zmusił się do podniesienia wieka ozdobnie rzeźbionego
pudełka z kości słoniowej. Trzęsącymi się rękami odgarnął jedwabne zasłonki.
Z jego gardła wydobył się charkot przypominający rzężenie konającego. Ocieniony kształt
unosił się na wypolerowanej powierzchni, już nie srebrzystej. Odbijał się w niej mały
stateczek na okrytym nocą morzu, łódź z pojedynczym, pochylonym do przodu masztem,
pokonująca przestrzeń w rytm poruszających się wioseł. Dziwne przyrządy z kryształu i kości
zadrżały, gdy walnął pięścią w stół. Zgodnie z przeznaczeniem lustro pokazywało mu źródło
zagrożenia, ale nie mówiło nic więcej. Co stanowiło zagrożenie? Po jakim morzu płynął ten
statek? Były morza na południu, a daleko na wschodzie rozciągał się Ocean Bezkresny, o
którym niektórzy mówili, że kończy się na krańcu świata. Na zachód leżał Vilayet, a jeszcze
dalej wielki Ocean Zachodni. Góra Yimsha była przynajmniej łatwa do rozpoznania.
Zazgrzytał zębami, wiedząc, że tylko to powstrzyma je od szczękania. Nienawidził tego.
Jak czarna chmura strach owinął swe wici wokół jego duszy. Myślał, że już dawno był poza
jego zasięgiem, ale teraz pojął, że lata ze stojącym na straży lustrem zmiękczyły go.
Spiskował i działał bez strachu, myśląc, że ów strach pokonał, ponieważ pustka w lustrze
mówiła mu, że jego plany są nie zagrożone. A teraz ten statek! Maleńki pyłek na wodzie, na
bogów!
Wielkim wysiłkiem woli zmusił się do spokoju. Przypomniał sobie, że panika do niczego
nie prowadzi. Gorzej, bo paraliżuje wolę działania. Miał agentów w wielu miejscach i
sposoby, by przekazać im rozkazy szybciej, niż latają orły. Jego oczy dobrze zapamiętały
statek, a trzęsące się palce nieznacznie poruszyły się pomiędzy przyrządami na stole.
Skądkolwiek przybywał ten statek, na jakimkolwiek lądzie by wylądował, są ludzie, którzy go
rozpoznają. Na długo przed tym, nim do niego dotrze, niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.
VII
Z rozstawionymi szeroko nogami, by zrównoważyć kołysanie statku, i z jedną ręką na
sztagu Conan spoglądał w noc, prosto w ciemność, która była wschodnim wybrzeżem
Vilayetu. Łódź podpłynęła tak blisko brzegu, jak to tylko było możliwe. Nieopodal, na
zachodzie, znajdowały się wyspy. Najmniej ponurą rzeczą, jaką dało się o nich powiedzieć,
było to, że mieli tu swoje legowisko piraci. Także o innych rzeczach szeptano w ciemnych
kątach, ale cokolwiek się tam czaiło w mroku, nikt nie chciał nazwać tego czegoś po imieniu.
Cymmerianinowi towarzyszyły na wachcie jedynie dwie kozy oraz gołębie w klatce.
Kurczaki podzieliły los pozostałych kóz, kończąc w żołądkach przemytników. Większość
załogi legła na pokładzie, podłożywszy sobie pod głowy ręce lub zwoje lin. Księżyc został
zasłonięty przez chmury — tylko przez niewielkie okienka przepływało trochę światła. Wiatr
wydymał trójkątny żagiel, a szum wody współzawodniczył z odgłosami chrapania. Ale
przecież, pomyślał, żaden z nich nie miał powodu do pośpiechu, nie musiał od razu
wyskakiwać na brzeg i szukać ludzi, dla których skrzynie były przeznaczone. Choć miał
przenikliwy wzrok, trudno mu było ustalić, co jest na lądzie. Gorzej, że nie dostrzegł żadnych
sygnałów, o których mówił Hordo.
— Oni muszą gdzieś tu być — mruknął sam do siebie.
— Ale czy będą mieli odtrutkę? — spytał Ghurran, podając Conanowi kielich, co zdążyło
już się stać wieczornym rytuałem.
Conan starał się uniknąć patrzenia na błotnisty napój w poobijanym cynowym kielichu. Od
patrzenia bynajmniej nie stawał się bardziej apetyczny.
— Muszą ją mieć. — Wstrzymując oddech, opróżnił kielich, starając się wlać miksturę
bezpośrednio do gardła, nie pozwalając, by dotknęła języka.
— A jeśli jednak nie będą jej mieli? — upierał się stary człowiek. — Zresztą, chyba tam
nikogo nie ma.
Grymas na twarzy Cymmerianina, z powodu smaku napoju, przerodził się w uśmiech.
— Są tam. — Wskazał na trzy punkciki światła, które właśnie przed chwilą pojawiły się w
ciemności na południowym przylądku u ujścia rzeki. — I będą mieli odtrutkę.
Zielarz zszedł wraz z nim na dolny pokład. Hordo klęczał tam przy otwartym dużym
dębowym kufrze z żelaznymi okuciami, który był przywiązany do masztu.
— Widziałem — mruknął jednooki na widok Cymmerianina. — Teraz sprawdzę, czy to ci,
których szukamy. — Wziął dziwnie wyglądające urządzenie — trzy przykryte miedziane
lampy, zawieszone na długim kiju, na którym znajdowało się zresztą jeszcze więcej haków —
najwyraźniej na wypadek, gdyby ktoś chciał zawiesić więcej lamp. Dla przemytników była to
zwykła metoda porozumiewania się.
Kiedy lampy już zapalono, Hordo podniósł wysoko kij. Nieliczni spośród członków załogi,
którzy nie spali, wstali, by popatrzeć. Środkowe światło z trzech zapalonych na brzegu nagle
znikło, jakby zgaszone. Trzy razy brodaty przemytnik podnosił i opuszczał kij z lampami.
Pozostałe dwa światła na brzegu znikły, a Hordo chrząknął, obniżył kij i zgasił lampy.
Ledwie zdmuchnął ostatni płomień, zaczął krzyczeć:
— Wstawać, parszywe kundle! Wstawać, bękarty wielbłąda!
Niech Erlik wytrzęsie z was dusze, ruszać się!
Gdy ludzie zaczęli wstawać — niektórym pomógł przy tym kopniak Horda — statek
zamienił się w mrowisko.
Conan podszedł do rumpla, przy którym stał Shamil. Odwołał mizernego nowicjusza na
bok, a sam zajął jego miejsce. Krawędź żagla znajdowała się akurat na tyle wysoko, że bez
przeszkód mógł obserwować linię brzegową.
— Co się stało? — zapytał Ghurran. — Czy sygnały były niewłaściwe? Przybijamy czy
nie?
— To kwestia zaufania — wyjaśnił Conan, nie odwracając się. — Ludzie na brzegu
dostrzegli statek, ale czy oczekują przemytników? Sygnały zostały wymienione, ale nie
ustaliliśmy miejsca przybicia do brzegu. Jeśli okazalibyśmy się celnikami lub piratami, na
brzegu zastalibyśmy może jednego człowieka, a i to przy założeniu, że byłby straszliwie
powolny lub głupi. — Na wybrzeżu pojawił się następny punkcik światła, oddalony od
tamtych prawie o milę. — A jeśli nie daliśmy w odpowiedzi właściwych sygnałów —
kontynuował Cymmerianin — to nie pokażą nam, gdzie przybić.
Ghurran zapatrzył się na krzątaninę przemytników. Niektórzy powyjmowali z pochew
miecze i sztylety. Inni poluzowali sznurki nieprzemakalnych worków, by sprawdzić naciągi
łuków i ostrość strzał.
— Widzę, że ufasz im tak jak oni tobie — powiedział.
— Mniej — Conan wyszczerzył w odpowiedzi zęby. — Nawet jeśli są to faktycznie
ludzie, z którymi mamy się spotkać, a nie jacyś inni, którzy za pomocą tortur wydobyli od
nich sygnały, to i tak nie ma żadnej pewności, że zechcą nam zapłacić.
— Nie miałem pojęcia, że to może być tak niebezpieczne — powiedział Ghurran
przytłumionym głosem.
— Kto żyje bez niebezpieczeństw, nie żyje wcale — zacytował Conan stare
cymmeriańskie przysłowie. — Czy nie myślałeś o tym, by dostać się do Vendhii za pomocą
magii? Nie potrafię wymyślić innego sposobu podróżowania tak daleko bez
niebezpieczeństw.
Ghurran nie odpowiedział, a Conan skupił się na swojej robocie. Wiatr niósł ich szybko w
kierunku światła, ale nie można było przybić do brzegu pod żaglem. Fały skrzypiały w
blokach, długa reja była obniżona i chybotała się w przód i w tył. Pospiesznie zrobiono kilka
węzłów, by uniemożliwić żaglowi falowanie. Ludzie ruszyli do ław wiosłowych.
Zgrzyt wioseł w otworach dulkowych i gruchanie gołębi w klatce były jedynymi
dźwiękami na statku.
Conan poruszył rumplem i łajba przemytników skierowała się ku lądowi i
naprowadzającemu światłu. Conan nie miał najmniejszych wątpliwości, że plaża przed nimi
jest bezpieczna. Nawet celnikom zależałoby na tym, by ładunek przemytników nie został
zniszczony, bo część jego wartości dostawali w nagrodę. Co jednak się stanie, gdy dziób
statku dotknie brzegu, nie było wiadomo.
Piasek zgrzytał pod kilem i nie trzeba było nawet rozkazów, by każdy wkładał w
wiosłowanie wszystkie swe siły. Utknięcie na mieliźnie mogło oznaczać śmierć. Woda
rozprysła się na dziobie, kiedy Hordo wyrzucił przez burtę kamienną kotwicę. To pomoże
utrzymać łódź przy brzegu, a w razie czego linę można było przeciąć w jednej chwili.
Kiedy łajba zatrzęsła się, osiadając przy brzegu, Conan podszedł do stojącego na dziobie
jednookiego mężczyzny. Światło, które ich tutaj przywiodło, zgasło. Wydawało mu się, że w
ciemności potrafi rozróżnić wydmy i skarłowaciałe drzewa.
Nagle od plaży nadszedł trzask jakby kamienia uderzanego o metal. Niemal wprost przed
nimi, jakieś trzydzieści kroków od wody, zabłysło ognisko, duże ognisko. Stał przy nim jeden
tylko mężczyzna, wyciągając przed siebie ręce, by pokazać, że są puste. Nie widać było
twarzy, ale na głowie miał duży turban podobny do tych, jakie zwykle nosili Vendhiańczycy.
— Samo patrzenie nic więcej nam nie da — powiedział Conan i wyskoczył za burtę.
Znalazł się po łydki w wodzie.
Po chwili dołączył do niego Hordo i złapał go za ramię.
— Pozwól, że to ja będę mówił, Cymmerianinie. Nigdy nie umiałeś dobrze kłamać, no,
chyba że kobietom. Prawda może nam się tutaj przydać, ale pod warunkiem, że ją
odpowiednio ubarwimy.
Conan skinął głową i ruszyli razem w stronę plaży.
Mężczyzna czekający przy ognisku okazał się istotnie Vendhiańczykiem, o smagłej
karnacji i wąskim nosie. Jego turban zdobiły jasne pióra i wielki szafir, a na każdym palcu
tkwiły pierścienie z błyszczącymi kamieniami. Ubrany był w strój z wytwornego brokatu i
jedwabiu, choć na nogach miał ciężkie buty do jazdy konnej. Jego ciemne, głęboko osadzone
oczy przeniosły się na łódź.
— Gdzie jest Patil? — spytał po hyrkaniańsku, z silnym akcentem. Jego głos był płaski i
niewyraźny.
— Patil opuścił Sultanapur przed nami — odpowiedział Hordo — i udał się inną drogą.
Nie powiedział nam jaką.
— Miał przybyć z tobą. Hordo wzruszył ramionami.
— Widzisz, zamordowano wielkiego admirała Turanu. Mówi się, że zrobił to
Vendhiańczyk. Ulice Sultanapuru są prawdopodobnie wciąż niezbyt bezpieczne dla kogoś z
twojego kraju.
To prawda, pomyślał Conan. To wszystko prawda, tyle że — jakby to ujął Hordo — lekko
ubarwiona.
Vendhiańczyk zachmurzył się, lecz w końcu kiwnął głową.
— No dobrze. Możecie mnie nazywać lord Sabah.
— Możesz mnie nazywać królem Yildizem, jeśli koniecznie potrzebujesz imion —
powiedział Hordo.
Twarz Vendhiańczyka stężała.
— W porządku. Macie towar… Yildizie?
— A wy macie złoto? Patil mówił o wielkich ilościach.
— Złoto jest tutaj — odparł niecierpliwie Sabah. — Co ze skrzyniami, o królu Turanu?
Hordo wzniósł rękę nad głowę i ze statku dobiegł zgrzyt otwieranego luku.
— Twoi ludzie mają przybywać po nie pieszo — ostrzegł — nie więcej niż czterech naraz.
I chcę zobaczyć złoto, nim pierwsza skrzynia zostanie zabrana.
Na brzegu pojawiło się sześciu przemytników z łukami gotowymi do strzału.
Vendhiańczyk spojrzał na nich podejrzliwie, a następnie ukłonił się Hordowi ze zdawkowym
uśmiechem.
— Będzie, jak sobie życzysz, oczywiście. — Wyszedł poza krąg ognia i rozpłynął się w
ciemnościach plaży.
— Nie ufam mu — powiedział Conan, gdy tylko tamten znikł.
— Dlaczego? — spytał Hordo.
— Zbyt łatwo przełknął tę bajeczkę o Patilu. Czy ty na jego miejscu nie zadałbyś jeszcze
kilku pytań?
Jednooki mężczyzna pokręcił kudłatą głową.
— Może. Ale miej oczy i uszy otwarte, a wyjdziemy z tego cali i zdrowi, bez względu na
to, co on knuje.
Pojawił się przy nich Ghurran. Dół jego ubrania był mokry.
— Ten sposób podróżowania jest zdecydowanie mało wygodny i przede wszystkim
niezdrowy — wymamrotał, wyciągając dłonie do ognia. — Powiedz mi, Cymmerianinie, czy
rozmawiałeś z tym mężczyzną o odtrutce?
— Jeszcze nie.
— Nie rób tego. — Widząc zdziwioną minę Conana, kontynuował: — Po pierwsze,
wzbudzasz podejrzenia już samym swym wyglądem. A poza tym co im powiesz, gdy będą
chcieli wiedzieć, czemu pytasz? Co innego ja. — Ku zdziwieniu Conana zielarz wyjął z
rękawa sztylet Patila. — Powiem im, że kupiłem od Patila broń, ale że nie dał mi odtrutki.
Jeśli ty byś oznajmił coś takiego, jasne by dla nich było, że wyjąłeś ten sztylet z jego ciała.
Jeśli powiem to ja… cóż, prędzej uwierzyliby w to, że uwiodłem jedną z ich córek, niż w to,
że te stare ręce były w stanie zabić człowieka. — Pospiesznie schował sztylet, kiedy znów
pojawił się Sabah.
Z Vendhiańczykiem przyszli dwaj ludzie wyglądający na służących. Na głowach mieli
turbany z ciemnej bawełny. Nie nosili natomiast żadnych klejnotów ani pierścieni. Jeden z
nich trzymał w ręku wełniany pled, który na znak Sabaha rozłożył przed ogniskiem. Drugi
niósł skórzany worek, który rozwiązał nad pledem. Na pled posypała się kaskada złotych
monet, dzwoniąc jedna o drugą, dopóki na ziemi nie leżało sto złotych krążków.
Conan patrzył ze zdumieniem. Nie pierwszy raz w życiu widział tak wiele złota naraz.
Rzecz w tym, że nigdy jeszcze nie było mu ono wręczane ot tak, lekką ręką. Jeśli te skrzynie
zawierałyby szafran, nigdy nie byłyby tyle warte.
— Co właściwie jest w tych skrzyniach? — spytał.
Na wargach Vendhiańczyka pojawił się przelotny uśmiech.
— Przyprawy.
Napięcie rozładował Hordo, który pochylił się, by wziąć kilka pierwszych z brzegu monet.
Obejrzał je dokładne, w końcu ugryzł każdą z nich, po czym rzucił z powrotem na pled.
— Potrzebny mi ten worek — powiedział i krzyknął odwracając się: — Przynieść
skrzynie!
Pojawiło się dziesięciu przemytników. Każdy z nich niósł jedną małą skrzynię. Hordo
zawołał ich, a oni ustawili ładunek po jednej stronie ogniska, po czym pobiegli w stronę
morza. Sabah bez słowa pospieszył do skrzyń. Przyłączyli się do niego służący oraz dwaj
kolejni ludzie. Conan spostrzegł, że znalazł się tam również Ghurran. Nie zdołał jednak się
zorientować, czy staruszek rozmawiał z którymś z nich. Uklęknąwszy, Hordo, tak szybko, jak
tylko mógł, upychał monety z powrotem w skórzanym worku.
Nagle wśród ludzi zgromadzonych przy workach rozległ się okrzyk wściekłości.
Przemytnicy, nadchodzący z drugą częścią ładunku, znieruchomieli. Kiedy Sabah ponownie
znalazł się w kręgu światła, ręka Cymmerianina znajdowała się na rękojeści miecza.
— Pieczęcie! — huknął Vendhiańczyk. — Zostały złamane, a na ich miejscu pojawiły się
nowe!
Ręka Horda drgnęła, jakby chciał upuścić ostatnie monety, jakie trzymał, i sięgnąć po
broń. — Patil zrobił to w dniu, w którym nas opuścił — powiedział pospiesznie. — Pojęcia
nie mam dlaczego. Sprawdź skrzynie, a przekonasz się, że nic nie wzięliśmy.
Pięści Vendhiańczyka zacisnęły się i rozwarły, a jego oczy przesuwały się we wściekłej
niepewności.
— Dobrze — powiedział w końcu. — Dobrze. Ale sprawdzę skrzynię po skrzyni. — Jego
dłonie wciąż poruszały się, kiedy odchodził.
— Miałeś rację, Cymmerianinie — odezwał się Hordo. — Nie powinien był przyjąć tego
do wiadomości tak łatwo.
— Cieszę się, że się ze mną zgadzasz — powiedział Conan sucho. — Czy nie sądzisz, że
siedząc w świetle tego ogniska stanowimy łatwy cel nawet dla dziecka?
— Owszem. — Jednooki mężczyzna szarpnął sznureczki worka, zacisnął go i przywiązał
do paska. — Wracamy na pokład tak szybko, jak się da.
Conan spostrzegł, że Sabah zniknął, a z nim — pierwsze dziesięć skrzyń. Na następne
czekali już inni mężczyźni w turbanach — dziesięciu, a nie tak jak ustalili, czterech, ale nie
miał zamiaru teraz się o to sprzeczać. Ghurran, sądząc z gestów, rozmawiał z nimi. Conan
miał nadzieję, że zielarz znalazł to, czego szukali. Z pewnością nie było już czasu na dalsze
poszukiwania.
Pozornie bez celu Conan podszedł do grupy przemytników czekających przy brzegu. Kilku
łuczników stało za nimi z na wpół naciągniętymi cięciwami, ale broń ciągle jeszcze była
skierowana do dołu.
— Co oznaczały te krzyki? — spytał Prytanis.
— Kłopoty — odparł Conan. — Ale nie wydaje mi się, by zaatakowali, zanim wszystkie
skrzynie znajdą się na plaży. Dopóki nie zacznie im się wydawać, że coś podejrzewamy.
Zanieście im więc skrzynie i wracajcie na pokład tak szybko, jak się da, starając się nie biec. I
przyprowadźcie tu Ghurrana.
— Wracasz teraz na statek? — zadrwił Prytanis. Szmer niepokoju przemknął wśród
zebranych.
Conan musiał włożyć trochę wysiłku w to, by w jego głosie nie słychać było wściekłości.
— Będę tu stał, dopóki wszyscy nie wrócicie. I pamiętajcie, oni muszą myśleć, że ufamy
im niczym braciom. Zaczynają się niecierpliwić, Prytanisie. Czyżbyś chciał stracić szansę
opuszczenia tej plaży bez walki?
Nemedianin wciąż się wahał, ale pozostali mężczyźni zaczęli przechodzić obok niego,
jeden po drugim. Spiorunowawszy Cymmerianina wzrokiem, Prytanis podążył za nimi.
Conan skrzyżował ręce na piersi, usiłując sprawiać wrażenie spokojnego. Cały czas
omiatał jednak plażę wzrokiem, pewny, że zostaną zaatakowani. Przemytnicy spotkali się z
Vendhiańczykami. Skrzynie zmieniły właścicieli i dwie grupy rozdzieliły się, idąc szybko w
przeciwnych kierunkach. Przemytnicy mieli do pokonania krótszy dystans. Zanim Conan
zdołał domyślić się, co się dzieje, jeden z Vendhiańczyków obejrzał się, po czym powiedział
coś swym kolegom i wszyscy rzucili się naprzód, biegnąc ciężko z powodu skrzyń, które
dźwigali.
— Biegiem! — krzyknął Conan do przemytników i tym razem posłuchali go skwapliwie.
Dwóch z nich ciągnęło za sobą Ghurrana. Wyciągnął miecz i w tym samym momencie
usłyszał rytmiczne łomotanie. — Uwaga na jeźdźców! — krzyknął, tłumiąc przekleństwo
cisnące się na usta.
Ledwie łucznicy zdołali unieść łuki, a już dziesięciu konnych w turbano–hełmach i
kolczugach zjechało z wydm z opuszczonymi lancami. Cięciwy łuków plasnęły o skórzane
naramienniki i pięć koni zostało pozbawionych jeźdźców. Pozostali szarpnęli lejce i
rozpłynęli się w ciemnościach. Jak się już w następnej chwili okazało, Vendhiańczycy
również mieli w swoich szeregach łuczników. Ich celem nie byli jednak ludzie. Płonące
strzały miały dosięgnąć statku. Większość zasyczała w wodzie, ale kilka uderzyło w drewno.
Conan nie miał czasu, by martwić się o statek czy cokolwiek innego. Prosto na niego
wyjechali z ciemności dwaj jeźdźcy. Sprawiali wrażenie, jakby założyli się o to, który prędzej
przebije go swoją lancą. Uskoczył na bok. Jeźdźcy próbowali na niego najechać, ale im się
nie udało. Pchnął mieczem tego, który był bliżej. Ostrze uderzyło o blachę, następnie
ześlizgnęło się z niej i zagłębiło pomiędzy płytkami zbroi, przeszywając żebra i serce. Conan
wskoczył na konia umierającego mężczyzny i rzucił się na drugiego przeciwnika.
Vendhiańczyk spojrzał jakby z niedowierzaniem, upuścił lancę i sięgnął po miecz. Conan
chwycił go mocno jedną ręką, podczas gdy drugą usiłował wyciągnąć swój miecz z ciała
zabitego, a dwa konie z trzema jeźdźcami dziko tańczyły na piasku. Conan i Vendhiańczyk
zdołali uwolnić swe miecze dokładnie w tej samej chwili. Ciemnooki mężczyzna z desperacją
uniósł broń, przygotowując się do zadania ciosu. Conan przesunął się i wszyscy trzej upadli
na ziemię. Cymmerianin przesunął ostrzem miecza po szyi przeciwnika, tak jakby miecz ów
był sztyletem, po czym podniósł się znad dwóch ciał.
Konie przez ten czas odbiegły daleko od statku. To, co zobaczył, gdy się odwrócił, nie
wyglądało najlepiej. Na piasku leżało mnóstwo ciał, choć trudno powiedzieć, ile z nich było
ciałami przemytników. Gorzej, że rufa statku płonęła. Na tle ognia zobaczył człowieka z
wiadrem. Ledwo jednak się pojawił, a już upuścił wiadro, próbując sięgnąc do pleców, w
których utkwiła strzała, po czym upadł prosto w płomienie. To nie Hordo, pomyślał Conan.
Jednooki mężczyzna był zbyt sprytny, by robić coś takiego pod okiem łuczników.
Conan uświadomił sobie, że ogień w znacznej mierze rozproszył ciemności na plaży. Co
prawda nie był tak dobrze widoczny jak człowiek na łodzi, ale nie mógł uważać, ze noc
chroni go przed vendhiańskimi łucznikami. Zawsze lepiej być myśliwym niż zwierzyną, a tu,
gdzie się teraz znajdował, Vendhiańczyków nie było.
Zgięty w pół pobiegł ku wydmom i przylgnął do zbocza prawie w tej samej chwili, gdy
pojawiło się nad nim dwudziestu jeźdźców. To, pomyślał kwaśno, co najmniej o kilku za
dużo. Zastanawiał się, czy zdoła się jakoś wydostać spomiędzy nich nie zauważony, gdy
nagle Vendhiańczycy zaczęli rozmawiać.
— Czy skrzynie zostały załadowane? — rozległ się ochrypły, skrzypiący głos.
— Tak jest.
— A gdzie Sabah?
— Nie żyje. Chciał wziąć żywcem jednookiego, żeby przekonać się, co powie o
pieczęciach, gdy się go potraktuje rozgrzanym żelazem. Przemytnik utopił go i uciekł.
Conan uśmiechnął się słysząc to.
— Dobra robota, nie ma co — zakpił ochrypły głos. — Mówiłem od początku, żeby ich
zaatakować, gdy tylko zobaczymy skrzynie. Sabah musiał zawsze wszystko komplikować.
Chyba sam zaczynał już wierzyć w to, że jest wielmożą. Te jego sekrety i intrygi…
— Nieważne. Sabah`nie żyje, a my wkrótce wyłapiemy resztę tego robactwa.
— Masz zamiar tu zostać? — spytał ochrypły głos. — Myślisz, że karawana będzie na nas
czekała w nieskończoność?
— Ale Sabah mówił, że musimy zabić ich wszystkich. No i zostało jeszcze złoto.
— Przejmujesz się rozkazami trupa i stoma sztukami złota? Pomyśl lepiej o tym, jakie
powitanie nas czeka, jeśli te skrzynie nie dotrą bezpiecznie do Ayodhii. Już lepiej by było,
gdybyśmy podzielili los Sabaha.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, była wprost namacalna. Dalsze słowa nie były widać
konieczne, bo Vendhiańczycy zawrócili i pogalopowali w ciemność. Kilka chwil później
Conan usłyszał tętent innych kopyt, dołączających do tych pierwszych, po czym wszystko
umilkło gdzieś na południu.
To wszystko, co usłyszał, dawało wiele do myślenia. Po pierwsze, te przeklęte skrzynie
zdawały się przybierać na wartości za każdym razem, gdy ktoś o nich mówił. Teraz jednak
trzeba było się zająć innymi sprawami.
Zanim dotarł do łodzi, zdążyła już w połowie się spalić. W świetle ognia widać było
wyraźnie Horda, który z trzema innymi ludźmi próbował ugasić pożar, wylewając na
płomienie wiadra wody, rozpaczliwie spoglądając przy tym na brzeg.
— Vendhiańczycy odjechali! — krzyknął Conan, po czym wgramolił się na pokład.
Płomienie lizały żagiel. — Za późno już na to, Hordo!
— Niech Erlik cię pochłonie! — odkrzyknął jednooki. — To mój statek.
Jedna z kóz leżała martwa — strzała przeszyła jej gardło. Może zabraknąć jedzenia,
pomyślał Conan i rzucił ją na plażę. Za nią podążyła żywa koza, o mało nie rozbijając przy
tym głowy Hordowi.
— Mój statek! — burknął jednooki. — O, Karelo!
— Znajdzie się inny. — Conan wziął klatkę z trzepoczącymi skrzydłami gołębiami i
napotkał piorunujące spojrzenie Horda. — Znajdzie się inny, mój przyjacielu. Ten jest już
załatwiony na dobre.
Hordo z jękiem zabrał mu wiklinową klatkę.
— Złaź stąd, Cymmerianinie, zanim i ty się spalisz. Zamiast tego Conan zaczął wyrzucać
na brzeg wszystko, co jeszcze nie płonęło: zwoje lin, bukłaki, tobołki z rzeczami osobistymi.
Przybili do brzegów kraju, którego nie znali, a to oznaczało, że lepiej będzie uznać, iż jest to
kraj nieprzyjazny. Na dodatek będą mieć tylko to, co uratują przed płomieniami. Kiedy ogień
przypełzł bliżej, gorąco stało się parzące. Smołowe uszczelnienia zabulgotały i sprawiły, że
nad statkiem zaczęły się unosić kłęby czarnego dymu. Dopiero gdy się już wszystko paliło,
Conan wyskoczył ze statku.
Wydostawszy się na brzeg, upadł na kolana i zaniósł się kaszlem. Dopiero po jakimś czasie
zdał sobie sprawę, że stoi nad nim Ghurran. W zielonkawej dłoni o pergaminowej skórze
trzymał skórzaną torbę z długim paskiem.
— Przykro mi — powiedział cicho — ale żaden z Vendhiańczyków nie miał odtrutki.
Chociaż, zważywszy na to, że od początku zamierzali nas zabić, mogli mnie okłamać. W
każdym razie obszukam ich trupy. Musisz jednak wiedzieć, że mam wszystko, co potrzebne
do tego, by utrzymać cię przy życiu, dopóki nie dotrzemy do Vendhii.
Conan przebiegi wzrokiem po plaży. Piasek pokryty był trupami i rannymi. Z ciemności
wynurzyła się ledwie garstka przemytników. Statek za nim płonął jak stos.
— Dopóki nie dotrzemy do Vendhii — powtórzył ponuro.
Kiedy dogasały ostatnie płomienie na wraku statku przemytników, Jelal wymknął się na
wydmy z torbą z szorstkiego płótna w ręce. Wiedział, że pozostali byli zbyt zmęczeni, by
zauważyć, że zniknął.
Po omacku szukał na skarlałych drzewkach gałązek. W końcu, w miejscu, którego nie
widać było z plaży, rozpalił małe ognisko. Krzesiwo schował do torby, wyjął z niej natomiast
inne rzeczy. Małą, szczelnie zamkniętą buteleczkę. Krótkie gęsie pióro. Cienkie paski
pergaminu. Zaczął pisać najszybciej, jak umiał.
Miłościwy Panie, przez przypadek udało mi się wkroczyć na drogę, na której końcu mogą
znajdować się odpowiedzi, których szukasz. Wątpić w to, to wierzyć w zbyt wiele zbiegów
okoliczności. Nie znam jeszcze odpowiedzi, jedynie coraz więcej pytań. Tak jak się
obawiałeś,
droga wiedzie do Vendhii. Tam też podążę.
Coś zaszeleściło w ciemności. Jelal pospiesznie przysypał ognisko garstką piasku. Ogień
zgasł. W powietrzu unosił się słaby zapach palonego drewna, ale można go było przypisać
zwęglonym resztkom statku. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwał, wstrzymując oddech. Cisza.
Nie było jednak żadnego powodu, by ryzykować w tym momencie. Po omacku złożywszy
podpis pod wiadomością, zapakował swoje przybory i zwinął pergamin w cienką tutkę.
Z płóciennej torby wyjął gołębia. To prawdziwe szczęście, że wziął ptaki, a jeszcze
większe, że nie zostały zjedzone. Zręcznie przywiązał do nogi gołębia zwitek pergaminu, po
czym podrzucił ptaka do góry. Zniknął w mgnieniu oka, unosząc informację do lorda Khalida
w Sultanapurze. Wiedział, że wszystko to jeszcze mało. Ale jeśli jego podejrzenia się
potwierdzą, przyrzekł sobie, że po powrocie do Turanu nabije głowy Conana i Horda na
dzidy.
VIII
Świt na południe od Zaporowskiej był szary i posępny, bo ciężkie chmury tłumiły światło
wschodzącego słońca. Z miejsca, gdzie kucnął, na wydmach za poskręcanym karłowatym
dębem, Conan obserwował bhalkhańskiego ogiera skubiącego kępki sztywnej trawy i
zastanawiał się, czy zwierzę uspokoiło się na tyle, by mógł ponowić próbę. Wysokie czarne
siodło z wysokim łękiem było ozdobione srebrnymi ćwiekami, a frędzle z czerwonego
jedwabiu wisiały u cugli.
Cymmerianin wyprostował się ostrożnie. Koń zastrzygł uchem, ale nadal nie poruszony żuł
kępkę trawy. Piasek skrzypiał pod stopami Conana, kiedy podchodził do rumaka wolnymi
krokami. Dotknął cugli… a ogier zdał się eksplodować.
Palce zaplątały się w uzdę, a Conan poszybował w górę, kiedy mahoniowe zwierzę stanęło
dęba. Conan obrócił się jak kot, zarzucając nogi na szyję konia i chwytając się jego grzywy
wolną ręką. Ogier pochylił się, a dodatkowy ciężar sprawił, że upadł na kolana. Gramoląc się
z powrotem na nogi, koń gwałtownie potrząsał głową. Z dzikim prychaniem i rżeniem skakał
i brykał, ale Conan przywarł mocno. I jak przewidział, jego nieustępliwość zaczęła
owocować. Skoki konia stały się mniej gwałtowne. Następnie ogier znieruchomiał, jego
nozdrza drżały.
Conan wiedział, że zwierzę nie zostało pokonane. Wpatrywał się w jego oczy, a oczy te
pełne były ducha walki. Pytanie tylko, czy rumak postanowił zaakceptować jeźdźca, czy nie.
Ostrożnie podciągnął się na grzbiet konia, następnie przesadził wysoki łęk i usiadł w siodle.
Ogier jedynie przesunął się, kiedy Conan ujął wodze z czerwonymi frędzlami. Odprężony
Conan poklepał lśniącą, wygiętą w łuk szyję i delikatnie wprowadził zwierzę w kłus w
kierunku plaży.
Zwęglone wręgi statku przemytników, unoszące się na pienistej fali, wciąż ze smugami
szarego dymu nad nimi, dobitnie świadczyły o wydarzeniach poprzedniej nocy. Jakieś trzysta
kroków na północ szare kanie krzyczały i krążyły nad wydmami, rywalizując z większymi
sępami o padlinę. Żaden z przemytników nie pomyślał o wykopaniu grobów dla zmarłych
Vendhiańczyków — zwłaszcza po wykopaniu trzech dla swych ziomków.
Sytuacja na plaży uległa zmianie od czasu, gdy Conan rozstał się z nimi tego ranka. Wtedy
przemytnicy byli zebrani wokół ogniska, gdzie ostatnia z zabitych kóz wciąż tkwiła na rożnie.
Podzielili się na trzy grupy. Siedmiu niedobitków spośród tych, którzy wcześniej żeglowali z
Hordem, utworzyło jedną grupę (stłoczeni mamrotali między sobą), podczas gdy ci, którzy
dołączyli tej nocy, gdy opuszczali Sultanapur, tworzyli grupę drugą. Wszyscy byli
przemoczeni, ich twarze — osmalone, wielu było rannych.
Trzecią grupę stanowili Hordo i Ghurran, stojący przy ośmiu vendhiańskich koniach, przy
których przemytnicy odbyli poranne spotkanie. Hordo rzucał piorunujące spojrzenia zarówno
nowym, jak i starym, podczas gdy zielarz sprawiał wrażenie, jakby pragnął dowiedzieć się,
gdzie jest najbliższe miękkie łóżko.
Kiedy Conan zeskoczył z siodła tuż obok Horda, przykuśtykał, odłączywszy się od grupki
starych członków załogi, Prytanis.
— Dziewięć koni — oznajmił. Mówił głośno i dobitnie, ale słowa te kierował tylko do
swoich sześciu kolegów. — Dziewięć koni dla dwudziestu trzech mężczyzn.
Nowi poruszyli się niepewnie, bo liczby mówiły same za siebie, tak jak spodziewał się
tego Prytanis. Jeśli nie zostaliby wzięci pod uwagę, koni by wystarczyło.
— Co mu się stało w nogę? — spytał cicho Conan. Hordo prychnął.
— Próbował złapać konia, a ten kopnął go, po czym uciekł.
— Spójrz na nas! — krzyknął Prytanis, odwracając się do Horda i Conana. — Przybyliśmy
tu po złoto, za twoją namową,, a teraz stoimy tu, statek obrócony w popiół, trzech naszych nie
żyje, a od Sultanapuru odgradza nas cały Vilayet.
— Przybyliśmy tu po złoto i mamy je! — odkrzyknął Hordo. Poklepał pękatą sakiewkę
przytwierdzoną do szerokiego pasa; brzęczący ciężar ściągnął pasek aż do połowy biodra. —
A jeśli idzie o poległych, człowiek, który dołącza do Bractwa Wybrzeża, bojąc się
niebezpieczeństw, lepiej niech zostanie prawdziwym rybakiem. Czy zapomnieliście może, że
kiedy indziej także musieliśmy grzebać naszych kamratów?
Nemedianie wydawali się zdziwieni przypomnieniem, że złoto jest wciąż u nich. Trudno
było zorganizować opozycję przeciwko Hordowi, dopóki jednooki miał w ręku złoto.
Poruszając ustami, Prytanis rzucał wokół gniewne spojrzenia, dopóki jego wzrok nie spoczął
na Ghurranie.
— To ten starzec jest winny! — zawołał — widziałem, jak rozmawiał z Vendhiańczykami.
Co im powiedział, żeby ich przeciwko nam podburzyć?
— Głupcze! — fuknął Ghurran, a zaciętość na jego twarzy była zaskakująca. — Niby
czemu miałbym to robić? Miecz może roztrzaskać moją głowę równie łatwo, jak twoją. Jesteś
głupcem, Nemedianinie i wygłaszasz te bzdury, bo obwinianie za swe kłopoty innych jest
łatwiejsze niż szukanie wyjścia z tych kłopotów.
Wszyscy oniemieli na ten niespodziewany wybuch. Najbardziej zdumiony był Prytanis. Z
twarzą białą z wściekłości wyciągnął pazurzastą dłoń w stronę chudego staruszka, który
przypatrywał mu się lekceważąco.
Conan dobył miecza, nie mierząc w nikogo, ale pozwalając, by spoczął w jego dłoni. Ręka
Prytanisa zatrzymała się tuż przy grubych, brązowych szatach zielarza.
— Jeśli masz coś do powiedzenia — przemówił spokojnie Conan — powiedz to. Ale
dotknij go tylko, a odrąbię ci głowę. — Nemedianin cofnął się i wymamrotał coś pod nosem.
— Głośniej — dodał Conan. — Niech wszyscy usłyszą.
Prytanis odetchnął głęboko.
— Jakim cudem dziewięć koni zabierze dwudziestu trzech ludzi z powrotem do
Sultanapuru?
— Nie zabierze — powiedział Conan. — Jeden koń jedzie do Vendhii ze mną, drugi
przeznaczony jest dla Ghurrana.
— Dla każdego z was koń, podczas gdy reszta… — Nemedianin cofnął się o krok, kiedy
Conan podniósł miecz.
— Jeśli tak bardzo chcesz koni — powiedział Conan z groźbą w głosie — to je weź. Mnie
osobiście zależy na nich wprost niezwykle.
Dłoń Prytanisa powoli powędrowała w kierunku miecza, ale jego oczy patrzyły na boki,
jakby chciał ocenić, czy może liczyć na wsparcie tych, którzy stali za nim.
— Cztery konie jadą do Vendhii — powiedział Hordo szybko. — Co najmniej cztery. Ja
dosiądę jednego i będziemy potrzebowali jednego rezerwowego. Każdy, kto pojedzie z nami,
również dostanie konia, bo mamy do przebycia najdłuższy i najtrudniejszy kawałek drogi. Te,
które zostaną, będą dla tych, którzy wracają do Sultanapuru. Zanim się rozstaniemy, każdy
otrzyma swoją część złota. To powinno wystarczyć na konie dla wszystkich, zanim dotrzecie
do Khawarismu…
— Khawarismu? — zakrzyknął Prytanis.
— …Może wcześniej — kontynuował Hordo, jakby nikt mu nie przerwał. — Na
przełęczach Colchianów powinniście spotkać jakieś karawany.
Nemedianin wydawał się gotów do następnej sprzeczki, ale Baltis nie dopuścił go do
głosu.
— To sprawiedliwe, Hordo — powiedział mężczyzna bez uszu. — Mówię też w imieniu
innych. Przynajmniej tych, którzy byli z tobą wcześniej. To tylko Prytanis chce awantury.
Jeśli idzie o mnie i o Enama, to zamierzamy jechać z tobą.
— Zawsze i wszędzie — potwierdził truposzowaty Shemita. Jego głos pasował do twarzy.
— Prytanis może iść własną drogą razem ze swoimi lamentami. Prosto do dziewiątego piekła
Zandru, nie dbam o to.
Nowi, stanowiący drugą grupę, niespokojnie się poruszali i mamrotali między sobą przez
cały ten czas. Nagle Hasan zagrzmiał do swych kolegów:
— Dość! — po czym odsunął się od nich. — Chcę z wami wyruszyć — powiedział do
Horda. — Już pewnie nigdy więcej nie będę miał okazji zobaczenia Vendhii.
Shamil prawie deptał Hasanowi po piętach.
— Ja też chciałbym zobaczyć Vendhię. Przyłączyłem się do was żądny złota i przygód, a
wydaje się, że obu tych rzeczy zbraknie w drodze powrotnej do Sultanapuru. A w Vendhii…
cóż, wszyscy słyszeliśmy opowieści, że w Vendhii nawet żebracy mają złoto. Może —
zaśmiał się — trochę przyklei się do moich palców.
Nikt więcej z nowych nie wydawał się skuszony opowieściami o vendhiańskim bogactwie
i kiedy dotarło do nich, że tylko jeden koń został dla tych, co wracają do Sultanapuru, zapadli
w ponure milczenie, osuwając się jak na wpół puste worki na piasek. Doświadczeni
przemytnicy już przygotowywali buty i sandały do długiego marszu wokół Vilayetu.
Prytanis robił wrażenie ogłuszonego obrotem spraw. Popatrzył z wściekłością na ludzi
wokół, na szczątki statku, na konie, a następnie westchnął ciężko.
— Świetnie, w takim razie ja też jadę, Hordo.
Conan już otwierał usta, żeby odmówić Nemedianinowi, ale Hordo był szybszy.
— Zapraszam więc, Prytanisie. Sprawdzasz się w trudnych sytuacjach jak mało kto. Reszta
niech zajmie się podziałem zapasów. Im wcześniej wyruszymy, tym wcześniej dotrzemy do
miejsca przeznaczenia. A ty, Cymmerianinie, chodź ze mną. Musimy przygotować plan.
Conan pozwolił się odciągnąć, ale gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu innych,
powiedział:
— Miałeś rację w Sultanapurze. Powinienem był skręcić mu kark albo podciąć gardło.
Chodzi mu o tego ostatniego konia, chce go mieć dla siebie, zamiast dzielić się nim z innymi.
A może również zasadza się na resztę złota.
— Bez wątpienia mówisz prawdę — odparł Hordo. — Przynajmniej jeśli chodzi o konia.
Ale zawierz mojemu jedynemu oku. Podczas gdy ty i Prytanis patrzyliście na siebie, ja
obserwowałem nowych.
— Co oni mają wspólnego z Nemedianinem? Wątpię, by ufali mu bardziej niż ja.
— Z pewnością mniej. Ale oni również nie mają ochoty wyruszyć piechotą. Wystarczy
iskra, powiedzmy, ty i Prytanis rzucicie się na siebie, żeby połowa z nich próbowała ukraść
konie. Więc zamiast wyruszyć do Vendhii, możemy się nawzajem powybijać na tym
opuszczonym przez Mitrę kawałku wybrzeża.
Conan przytaknął, smutno kiwając głową.
— Dużo widzisz tym swoim jedynym okiem, mój stary przyjacielu. Karela byłaby z ciebie
dumna.
Brodacz podrapał się w nos i westchnął.
— Może by i była. Chodź. Chcą złota i pewnie uznają, że należy im się dwa razy więcej.
Złoto — trzy sztuki położone na stwardniałej dłoni każdego z mężczyzn — nie
spowodowało żadnych sprzeczek, choć zdarzyło się kilka ostrych spojrzeń na skórzany
woreczek przymocowany do paska Horda. Z tego jednak, że worek obciążał pasek w znacznie
mniejszym stopniu niż przedtem, jasno wynikało, że przemytnik rozdał większość tego, co
tam było. Podział zapasów był źródłem dużo większych tarć.
Conana zdziwiło, jak wiele sprzeczek może wybuchnąć z powodu suszonych owoców,
nadpsutych w upale i do tego jeszcze podtopionych, lub zwojów lin, o których nikt nie
wiedział, do czego mogą się przydać. W końcu jednak worki z wodą, pledy i tym podobne
rzeczy zostały rozdzielone. Żywą kozę i pozostałości upieczonej przeznaczono dla piechurów.
Klatka z gołębiami została przywiązana do wolnego konia, razem z workiem ziarna na karmę.
— Lepiej byłoby dać ziarno koniom — gderał Conan — i jeść to, co uda się nam
upolować. — Zarzucił skórzaną uprząż na swego czarnego wierzchowca i schylił się, by
sprawdzić pasek popręgu. Dwa obozy teraz dopiero naprawdę się rozdzieliły. Ci, którzy mieli
jechać do Vendhii, sprawdzali swe konie, natomiast wracający do Sultanapuru pakowali i
przywiązywali swoje zapasy do plecaków, mamrocząc z powątpiewaniem pomiędzy sobą.
— Na miłosierdzie Mitry, Cymmerianinie —odrzekł Hordo — czasem zdaje mi się, że
starasz się, jak możesz, żeby tylko uniknąć wygód. Z niecierpliwością będę czekał tej nocy
gołąbków pieczonych nad ogniskiem.
Conan chrząknął.
— Jeśli mniejszą wagę będziemy przywiązywać do naszych brzuchów, a większą dojazdy,
będziemy mogli dogonić karawaną przed zapadnięciem zmroku. Z tego, co mówili
Vendhianie, wynikało, że nie jest zbyt daleko.
—To— powiedział Ghurran, dziwacznie prowadząc konia za cugle, które trzymał obiema
rękami — byłby dobry sposób na podróż do Vendhii. Moglibyśmy jechać bezpiecznie i
wygodnie. — Jakby uświadamiając sobie, że włączył się do poufnej rozmowy, uśmiechnął się
przepraszająco i pociągnął za sobą konia.
— Ten starzec — mruknął Hordo —— zaczyna grać mi na nerwach. Vendhiańczycy omal
nas nie pozabijali, moja łódź została spalona, a jego nie obchodzi nic prócz dotarcia do
Vendhii.
— To mnie nie martwi — powiedział Conan — choć cieszyłbym się, gdybym mógł się
obyć bez jego napoju.
Jednooki podrapał się w brodę.
— Nie sądzisz, że najlepiej dla nas byłoby zapomnieć o tej karawanie? Jeśli ludzie, z
którymi stoczyliśmy walkę ostatniej nocy, dołączyli do niej, z pewnością czekają nas, tam
kłopoty. My będziemy obcy, oni członkami karawany.
— Wiem — powiedział cicho Conan. — Ale musisz też wiedzieć, że znalezienie odtrutki
mi nie wystarczy. Tamten człowiek próbował mnie zabić i może mu się udało, z powodu
skrzyń, które wydawały się więcej warte niż ich zawartość. Muszę wiedzieć, o co chodziło, a
odpowiedź znajduje się w tych skrzyniach.
— Ale bądź nieco ostrożniejszy, Conanie. Mało ci przyjdzie z tego, że zostaniesz nabity na
vendhiańską lancę.
— Próbowaliśmy być ostrożni ubiegłej nocy. Teraz oni powinni strzec się mnie. — Conan
wskoczył na siodło i musiał złapać wysoki łąk, kiedy odwracał głowę. Ponury, zmusił się do
wyprostowania.
— To oni powinni strzec się mnie — powtórzył i kopnął bhalkhańskiego ogiera, by
wreszcie ruszył.
IX
Piaszczyste wydmy wkrótce ustąpiły równinom porośniętym twardą, rzadką trawą, i
niskim samotnym wzgórzom. Teren upstrzony był zagajnikami karłowatych drzew i krzewów
cierniowych, choć na wschodzie można było zobaczyć wyższe drzewa rosnące wzdłuż
brzegów Zaporowskiej. Na południu widniały na horyzoncie szare góry — Colchiany. Słońce
wznosiło się szybko — błyszcząca żółta kula na bezchmurnym niebie, której piekący żar
wysysał wilgoć zarówno z ludzi, jak i z ziemi. Każde stąpnięcie kopyta wzbijało kłąb kurzu.
Przez cały dzień Conan utrzymywał miarowe tempo — takie, któremu konie mogły
podołać aż do zapadnięcia zmroku. Zamierzał utrzymać je nawet dłużej, jeśli zajdzie potrzeba
— nie bacząc na skwar. Jego bystre oczy z łatwością odnajdywały ślady pozostawione przez
Vendhiańczyków i ich juczne muły. Nie kłopotali się, by je ukryć. Mężczyźnie o
zachrypniętym głosie wyraźnie bardziej zależało na szybkości niż na tym, by nikt nie mógł iść
jego tropem. Enam i Shamil udowodnili, że potrafią posługiwać się łukiem, odłączając się co
jakiś czas od reszty, by zapolować, co wkrótce przyniosło wymierne efekty w postaci
dziesięciu chudych brązowych zajęcy zwisających z ich siodeł.
Cymmerianin zignorował propozycję, by zatrzymać się w południe i upiec zwierzynę.
Zgadzał się jedynie na to, by przystawać w celu napojenia koni, a i wtedy ledwo zdołał zatkać
swój bukłak, już siedział znowu na koniu i ruszał w dalszą drogę. Cały czas na południe,
chociaż zbaczając lekko na wschód, tak by nie oddalić się zbytnio od Zaporowskiej. Wciąż
podążali śladami czterdziestu jeźdźców z jucznymi końmi.
Słońce chyliło się ku zachodowi, mieniąc się złotem i fioletem na szczytach górskich, a
Conan wciąż parł do przodu, mimo że niebo nad ich głowami szybko ciemniało i zaczęły się
pojawiać słabo migocące gwiazdy. Teraz już nie tylko Prytanis mruczał niezadowolony.
Dołączył do niego Hordo, a nawet Ghurran.
— Nie dotrzemy do Vendhii, zajeżdżając się na śmierć — jęknął stary zielarz. Przesunął
się na siodle, wykrzywiając twarz z bólu. Skończy się na tym, że zbyt będę zesztywniały i
obolały, by przygotować ci napój, który utrzymuje cię przy życiu.
— Posłuchaj go, Cymmerianinie — powiedział Hordo. — Nie zdołamy przebyć całej drogi
w jeden dzień.
— Tak zmęczył cię jeden dzień konnej jazdy? — roześmiał się Conan. — Ciebie, który
byłeś niegdyś postrachem równin Zamory?
— Lepiej się teraz czuję na pokładzie niż w siodle — przyznał niechętnie jednooki. — Ale,
niech Erlik nas pokarze, nawet ty nie możesz widzieć wszystkich śladów, którymi, jak
twierdzisz, podążasz. Wiem, że wiele potrafią twoje przeklęte północne oczy, ale nie to.
— Wcale nie muszę widzieć śladów — odparł Conan — dopóki widzę to. — Wskazał
przed siebie, gdzie w gęstniejącym mroku ledwie widoczne były niewielkie światełka. —
Czyżbyś już tak się zestarzał, że nie potrafisz odróżnić gwiazd od ognisk?
Hordo zapatrzył się w dal, skubiąc brodę, po czym odchrząknął.
— Mila, może więcej. Jest już zupełnie ciemno. Strażnicy karawany nie będą zbyt
przychylnym okiem patrzeć na obcych zjawiających się nagle w środku nocy.
— Przynajmniej przekonam się, czy to ta karawana, której szukamy — powiedział Conan.
— Zgubisz nas wszystkich — utyskiwał głośno Prytanis. — Mówiłem to od samego
początku. To wszystko jest bez sensu, a ty sprowadzisz na nas śmierć.
Conan zignorował tę uwagę, ale zwolnił tempo konia do stępa, kiedy zbliżyli się do ognisk.
Sprawiały one wrażenie świateł małego miasta. Tak ogromna karawana musi mieć wielu
strażników. Zaczął śpiewać, cokolwiek fałszywie, piosenkę z sultanapurskiej karczmy,
mówiącą o niewiarygodnych wyczynach dziwki o jeszcze bardziej niewiarygodnych
zdolnościach.
— Co się dzieje, na Mitrę? — mruknął zdumiony Hordo.
— Śpiewajcie ze mną — ponaglił ich Conan, przerywając na chwilę. — Ludzie o złych
zamiarach nie ogłaszają swego przybycia na pół mili. Śpiewajcie, jeśli nie chcecie, by
strażnicy wypuścili na was strzały tylko dlatego, że zostali zaskoczeni w nocy. — Podjął na
nowo piosenkę, a po chwili dołączyli do niego nierówno inni — z wyjątkiem Ghurrana, który
prychnął głośno, wyrażając w ten sposób dezaprobatę wobec tekstu utworu.
Sprośne słowa rozbrzmiewały jeszcze, gdy z brzękiem zbroi dwudziestu konnych
wyskoczyło z ciemności, by ich otoczyć, celując w nich z łuków i wyciągając ku nim lance.
W większości nosili zbroje turańskie, ale niekompletne. Conan wypatrzył kothański
napierśnik i hełmy z trzech jeszcze innych krajów. Urwał pieśń — pozostali skończyli w pół
słowa — i złożył dłonie na łęku siodła.
— Ciekawa piosenka — burknął jeden ze strażników — ale kim wy, na dziewięć piekieł
Zandru, jesteście, że śpiewacie ją tutaj? — Był wysokim mężczyzną, jego rysy skrywał w
ciemności hełm za — morański. Przynajmniej jego głos nie brzmiał niemiło.
— Wędrowcami — odparł Conan. — Wędrowcami zmierzającymi do Vendhii. Jeśli
również udajecie się w tym kierunku, może przydałoby się wam kilka dodatkowych mieczy?
Wysoki strażnik roześmiał się.
— Mamy więcej mieczy, niż bylibyśmy w stanie użyć. Kilka dni temu sam Karim Singh,
wazam Vendhii, dołączył do karawany z pięciuset vendhiańskimi kawalerzystami wysłanymi,
by eskortowali go z wybrzeża Vilayetu.
— Naprawdę dużo Vendhiańczyków — powiedział Conan — jest w pobliżu Turanu.
Myślałem, że zostali poza Secunderamem.
— Powiem o tym Yildizowi, kiedy będę następnym razem z nim rozmawiał — odparł
sucho strażnik. Kilku z jego ludzi roześmiało się, ale nie dobyli broni.
— Czy jeszcze jacyś spóźnialscy przyłączyli się do waszej karawany ostatnimi czasy? —
zapytał Conan.
— Dziwne pytanie. Czyżbyś kogoś szukał?
Conan pokręcił głową, nic sobie nie robiąc ze zgrzytania skóry i żelaza, gdy strażnicy
karawany naprężyli się. Cokolwiek by o nich mówiono, karawany w czasie długich i często
nielegalnych podróży z miasta do miasta chroniły jednak swych członków przed obcymi.
— Jadę do Vendhii — odparł. — Ale jeśli macie spóźnialskich, to może niektórzy z nich
potrzebują ochrony. Może obecność pięciuset Vendhiańczyków sprawia, że niektórzy z
waszych kupców wcale nie czują się aż tak bardzo bezpieczni. Żołnierze znani są z tego, że
mają własne wyobrażenie o tym, jakie im się należą podatki i w jaki sposób winny one być
pobierane.
Długo wstrzymywany oddech strażnika świadczył o tym, że jemu również nieobca była ta
myśl. Wcześniej karawany zapłaciły już podatek celnikom, potem zaś następny —
żołnierzom, którzy mieli rzekomo ich bronić. — Osiem mieczy — wymamrotał, kręcąc
głową. — Tę karawanę tworzą czterdzieści i trzy grupy kupców, włączając siedem, które
dołączyły do nas już po obejściu południowego krańca Vilayetu. Zawsze znajdą się tacy,
którzy myślą o samotnej wędrówce bez ochrony, dopóki nie zobaczą pustyni Zaporowskiej i
nie zdadzą sobie sprawy, że góry Himelios są hen, daleko przed nimi. Wtedy koniecznie chcą
dołączyć do pierwszej karawany, jaka się napatoczy, pod warunkiem, rzecz jasna, że jakaś się
napatoczy. Przekażę wiadomość o tym, że jesteś, ale zrozum, nie mogę dopuścić do tego, byś
zbliżył się w nocy. Jakie miano nosisz, przybyszu?
— Zwą mnie Patil — odparł Conan.
Hordo jęknął przez zęby.
— Ja jestem Torio — powiedział strażnik. — Kapitan straży karawany. Pamiętaj, Patilu,
trzymaj swoich ludzi z dala od karawany aż do wschodu słońca. — Wzniósłszy lancę, obrócił
wierzchowca i poprowadził podkomendnych galopem w stronę ognisk karawany.
— Myślę, że to miejsce nadaje się na obóz równie dobrze, jak każde inne — powiedział
Conan, zsiadając z konia. — Baltisie, gdyby udało ci się znaleźć coś na podpałkę,
moglibyśmy jeszcze przed snem przyrządzić zupełnie niezły posiłek z pieczonego zająca.
Szkoda, że nie uratowaliśmy ze statku trochę wina.
— On jest szalony — oświadczył Prytanis hebanowemu niebu. — Najpierw podaje imię,
które sprowadzi na nas ludzi z mieczami w dłoniach, a potem żałuje, że nie ma wina do
zająca.
— Jakkolwiek niechętnie zgadzam się z Prytanisem — zagrzmiał Hordo — muszę
przyznać, że tym razem ma rację. Jeśli już koniecznie musiałeś podać fałszywe imię, choć, na
kości Mitry, nie rozumiem dlaczego, czy naprawdę nie mogłeś wybrać innego?
— Nie lada spryciarz z tego Cymmerianina — roześmiał się Baltis. — Kiedy poluje się na
szczury, wystawia się ser. To jest ser, którego nasze vendhiańskie szczury nie mogą nie
wyniuchać.
Conan kiwnął głową.
— W rzeczy samej, Hordo. Karawana musi liczyć koło tysiąca osób. Teraz nie muszę już
martwić się o to, jak odnaleźć tych, których szukam. To oni odnajdą mnie.
— I wbiją ci nóż w plecy. Albo wyślą na nas w nocy kilkudziesięciu zbójów. — Jednooki
mężczyzna wzniósł ręce z irytacją.
— Wciąż nie rozumiesz — powiedział Conan. — Będą chcieli wiedzieć, kim jestem i co
tutaj robię, a zwłaszcza dlaczego posługuję się imieniem Patil. Pomyśl, ile trudu kosztowało
ich utrzymanie zawartości tych skrzyń w tajemnicy. Co o tym wiem i z kim się tą wiedzą
podzieliłem? Niczego się nie dowiedzą, jeśli będę martwy.
— Twa mowa jest tak zawiła, jakbyś był Stygiańczykiem — wymamrotał Hordo w brodę.
— Jeśli o mnie chodzi — powiedział Ghurran, zsiadając niezgrabnie z konia — to w tej
chwili niezbyt mnie obchodzi, czy Lwia Straż Bhandarkara nas zaatakuje czy nie. —
Rozmasował zaciśniętą pięścią ramiona i przeciągnął się, chrząkąjąc:
— Jak już uporam się z jednym z tych zajęcy, pewnie będę myślał inaczej niż teraz.
— Więc jak? — spytał Conan, spoglądając na pozostałych. — Nawet jeśli pierwszy
człowiek, z jakim będzie rozmawiał Torio, okaże się jednym z tych, których szukam, wciąż
mamy jeszcze dużo czasu, by się stąd oddalić, nim oni tu przybędą.
Zsiadali z koni jeden po drugim, Prytanis jako ostatni, wciąż mamrocząc coś do siebie.
Zanim konie zostały uwolnione od siodeł i przywiązane, Baltis zdążył już rozpalić ognisko, a
Enam i Shamil oprawić i podzielić zające. Woda, odkrył Conan, bardzo dobrze pasowała do
zajęcy, jeśli nic innego nie było pod ręką.
Ognisko paliło się dyskretnie, obgryzione do czysta kości porozrzucano na boki, a
rozmowy, które prowadzili jedząc, umilkły. Conan zaproponował, że obejmie wartę jako
pierwszy, ale nikt nie wydawał się pragnąć snu. Wszyscy, z wyjątkiem Conana i Ghurrana,
wzięli oliwę i kamienie, by przygotować miecze. Starali się zachowywać tak, jakby nie
oczekiwali ataku, ale pracowali odwróceni plecami do ogniska, przyzwyczajając w ten sposób
oczy do ciemności. Ghurran zakrzątnął się przy swoim skórzanym worku, by w końcu podać
potężnemu Cymmerianinowi tak dobrze znany cynowy kielich. Przewidujący grymas
wykrzywił twarz Conana, gdy go odbierał. Kiedy jednak zbierał się na odwagę, by go
przechylić, w mroku rozległ się tętent końskich kopyt. Zerwał się na równe nogi, wylewając
nieco obrzydliwego napoju, a wolną dłonią chwycił rękojeść miecza.
— Ktoś tu, zdaje się, mówił, że nie będzie żadnego ataku — powiedział Hordo, trzymając
swój miecz w pogotowiu. Wszyscy zgromadzeni wokół ogniska byli już na nogach, nawet
Ghurran, który rozglądał się za jakimś miejscem schronienia.
— Jeśli zawsze miałbym rację — powiedział Conan — byłbym najbogatszym człowiekiem
w Zamorze, a nie tkwiłbym tutaj. — Ktoś, nie był pewien kto, westchnął z żalem.
Siedem koni zatrzymało się poza zasięgiem ognia, a trzech jeźdźców zsiadło i ruszyło do
przodu. Dwóch z nich zatrzymało się na skraju mroku, podczas gdy trzeci podszedł do ognia.
Z kościstej twarzy o szafranowej skórze spoglądały na przemytników ciemne skośne oczy, w
świetle ognia sprawiające wrażenie, jakby nie były na poziomie.
— Mam nadzieję, że nie zamierzacie użyć swoich mieczy przeciwko mnie — powiedział
mężczyzna płynnym, może nawet nieco zbyt melodyjnym hyrkańskim, wsadzając dłonie w
szerokie rękawy bladoniebieskiej aksamitnej tuniki, ozdobionej wyszytą na piersi czaplą. Na
jego głowie spoczywała okrągła czapka z czerwonego jedwabiu zwieńczona złotym guzikiem.
— Jestem tylko skromnym kupcem z Khitai, który nie zamierza nikogo krzywdzić.
— Nie przeciwko tobie — odparł Conan, dając znak pozostałym, by odłożyli broń. — Po
prostu człowiek powinien być w pogotowiu, kiedy obcy zbliżają się w nocy.
— Godna podziwu przezorność — zgodził się Khitańczyk. — Jestem Kang Hou i szukam
mężczyzny zwanego Patilem.
— Mnie zwą Patilem — powiedział Conan.
Kupiec podniósł cienkie brwi.
— Dziwne imię dla cheng–li. Wybacz. Tak nazywamy osoby z bladą skórą, pochodzące z
krajów Dalekiego Zachodu. Wielu moich rodaków w ogóle nie wierzy, że tacy ludzie istnieją.
— Ja, jak widzisz, istnieję — prychnął Conan. — A to imię mi odpowiada.
— Skoro tak twierdzisz… — powiedział słodko Kang Hou.
Conan nie zauważył, by dał jakiś znak, a mimo to postacie zbliżyły się.
— Moje siostrzenice — wyjaśnił kupiec. — Chin Kou i Kuie Hsi. Wszędzie mi
towarzyszą, opiekując się starym człowiekiem.
Conan ujrzał dwie najpiękniejsze kobiety, jakie kiedykolwiek widział. Miały okrągłe
twarze o rysach tak delikatnych, jakby zostały wyrzeźbione przez mistrza, chcącego ukazać
piękno kobiet Wschodu. Nie były ani trochę podobne do swego wuja, za co Cymmerianin był
im niezmiernie wdzięczny. Chin Hou, ze spuszczonymi migdałowymi oczami i nieśmiałym
uśmiechem, sprawiała wrażenie kwiatka wykonanego z kości słoniowej. Ciemne oczy Kuie
Hsi były również opuszczone, ale spod rzęs widać było błysk w jej oczach, zaś jedwabista
skóra miała barwę drzewa sandałowego.
Uświadomił sobie nagle, że kobiety nie tylko na nim zrobiły ogromne wrażenie. Baltis i
Enam zdawali się rozbierać je wzrokiem z jedwabnych sukni, Prytanis aż się ślinił z żądzy.
Hasan i Shamil po prostu gapili się, jakby dostali obuchem w łeb. Nawet Hordowi błyszczało
oko, co dowodziło, że właśnie rozważa, jak pozbyć się wuja obu kobiet. Tylko Ghurran, jak
zwykle, wydawał się nieporuszony.
— Serdecznie witamy — powiedział Conan gromkim głosem — ciebie i twoje
siostrzenice. Każdy, kto was obrazi, tak jakby mnie obraził. — Z zadowoleniem zauważył, że
zwrócił tymi słowami uwagę wszystkich zgromadzonych. A zarazem sprawił, że sposępniały
nieco ich rozjaśnione twarze.
— Czuję się zaszczycony tak pięknym powitaniem — powiedział kupiec, kłaniając się
lekko.
Conan również się ukłonił i zdusił przekleństwo, znów bowiem rozlał trochę napoju.
Opróżniwszy naczynie jednym łykiem, oddał je Ghurranowi, o mało nie rozbijając go na jego
głowie.
— Ohyda — splunął.
— Człowiek wątpi w skuteczność medykamentu, jeśli nie ma on podłego smaku —
powiedział Ghurran, a Kang Hou spojrzał na niego z zainteresowaniem.
— To khitańskie przysłowie. Czyżbyś był kiedyś w moim kraju? Ghurran potrząsnął
głową.
— Nie. Zapoznał mnie z nim człowiek, który uczył mnie zielarstwa. Możliwe, że tam był,
choć nigdy o tym nie wspominał. Czy znasz się na ziołach? Zawsze byłem żywo
zainteresowany nowymi roślinami i ich stosowaniem.
— Żałuję, ale nie — odparł kupiec. — A teraz, Patilu, niech mi będzie wolno przejść do
sedna sprawy.
— Proszę bardzo — powiedział Conan, kiedy zorientował się, że mężczyzna czeka na
pozwolenie.
— Dziękuję. Jestem skromnym kupcem, handlującym tym, co mu wpadnie w ręce. Tym
razem jest to aksamit z Koryntii, dywany z Iranistanu i arrasy z Turanu. Przyłączyłem się do
karawany ledwie dwa dni temu. Nie zrobiłbym tego, gdybym nie musiał. Kapitan statku, na
którym przepłynąłem Yilayet, łobuz imieniem Valash, obiecał mi ochronę z dziesięciu ludzi.
Jednak po wyładowaniu mo ich towarów i zwierząt na brzeg wycofał się z umowy. Moje
siostrzenice i ja zostaliśmy więc z dziesięcioma wielbłądami, mając do pomocy jedynie trzech
służących, którzy, obawiam się, nie stanowią żadnej obrony przed bandytami.
Znam Valasha — powiedział Hordo, spluwając. — Na Hanumana, masz szczęście, że nie
próbował poderżnąć ci gardła i sprzedać twoich towarów oraz siostrzenic w Khowarismie.
Nie, nie próbował — odparł Khitańczyk. — Nie wiedziałem, że jesteście ludźmi morza.
— Każdy z nas parał się różnymi rzeczami — powiedział Conan. — W tej chwili jesteśmy
najemnikami, których za odpowiednią kwotę można wynająć.
Kang Hou przekrzywił głowę, jakby się zastanawiając.
Myślę — powiedział w końcu — że dwie srebrne monety na osobę to godziwa zapłata. A
gdy moje towary dotrą bezpiecznie do Ayodhii, każdemu dodam jeszcze po jednej monecie ze
złota. Conan wymienił spojrzenia z Hordem, po czym powiedział:
— Załatwione.
— Świetnie. Póki nie jesteście w karawanie, korzystał będę z usług strażników, których
łaskawie mi wypożyczył kapitan Torio. Chodźmy, moje drogie.
Gdy tylko Khitańczycy odeszli, Baltis zaśmiał się cicho.
— Złota moneta i dwie srebrne za podróż, za którą mieliśmy nie dostać zapłaty.
Khitańczyk musi być zamożnym człowiekiem, skoro tak dobrze płaci. Szczęście ci sprzyja,
Cymmerianinie. Czemu masz taką kwaśną minę, Prytanisie?
— To była najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem — oznajmił wszem i
wobec Hasan.
— Kuie Hsi? — zapytał Shamil z nutką zazdrości w głosie.
— Ta druga. Chin Kou.
— Tego właśnie nam trzeba — gderał Hordo, zwijając swój pled — żeby tych dwóch
straciło głowy dla siostrzenic Khitańczyka. Zda jesz sobie sprawę z tego, że kłamał? Tylko
jeden człowiek o imieniu Valash jest kapitanem statku pływającego po Vilayecie, a on
przenigdy nie wypuściłby tak łatwo tych dwóch ślicznotek.
— Wiem — odparł Conan. — Ale nie słyszałem, żebyś z tego powodu odmówił przyjęcia
zapłaty.
Jednooki mężczyzna mruknął coś pod nosem.
— Co mówisz, Hordo?
— Powiedziałem, że przynajmniej tym razem nie wplątałeś się w żadną awanturę z
czarnoksiężnikiem. Masz nie najlepszy zwyczaj zadzierać z nimi.
Conan położywszy siodło na ramieniu, roześmiał się.
— Tym razem będę trzymał się od czarnoksiężników z daleka.
X
W komnacie o alabastrowych kolumnach rozlegały się dźwięki cytry, fletu i bębenka.
Muzycy ukryci byli za ażurowym parawanem z kości słoniowej. Złote lampy zwisały na
srebrnych łańcuchach ze sklepienia, zaś gibkie kobiety, tańczące z czynelami, miały na sobie
jedynie brzęczące złote bransolety na kostkach nóg. W powietrzu unosiła się woń kadzidła i
olejku różanego. Inne kobiety, równie urocze jak tancerki i tak samo ubrane, pląsały
tanecznym krokiem, podając półleżącemu na poduszkach z brokatowego jedwabiu Naipalowi
srebrne patery z mięsiwami, figami i kandyzowanymi przysmakami. Dwie ich siostry
wachlowały go dla ochłody długimi wachlarzami z jasnych strusich piór. Mag ledwie co
uszczknął z tac, przez cały czas bawiąc się swym kielichem z shirakmańskim winem. Nie
zwracał uwagi na kobiety, gdyż jego umysł był daleko stąd.
Nieopodal Naipala klęczał tłusty mężczyzna o okrągłej twarzy, którego tunika ze
szkarłatnego jedwabiu i niebiesko–złoty turban sprawiały wrażenie krzykliwych przy
stonowanym stroju czarnoksiężnika. On również nie zwracał uwagi na kobiety, jako że
półgłosem zdawał relację z tego, jak wprowadzono w życie polecenia jego pana.
— Tysiąc pice zostało wręczonych, łaskawy panie, w twoim imieniu żebrakom Ayodhii.
Dodatkowe tysiąc pice…
Naipal wpatrywał się w wino, w równym stopniu nieświadom jego smaku, co głosu
eunucha. Pięć razy wchodził w ostatnich trudnych dniach do ukrytej komnaty; dwa razy
położył dłonie na kasetce z kości słoniowej. I za każdym razem wmawiał sobie, że powinien
jeszcze poczekać, za każdym razem wynajdując jakiś powód. Najgorsze było to, że doskonale
znał przyczynę swego wahania. Otworzyć szkatułkę, spojrzeć w zwierciadło w środku, być
może przekonać się o czyhającym na niego niebezpieczeństwie — nie był w stanie tego
znieść. Strach, który udało mu się przezwyciężyć w ową szaloną noc, wrócił po stokroć
większy i skutecznie go paraliżował. Coś gdzieś w głębi duszy szeptało: zaczekaj… Zaczekaj
jeszcze trochę, z pewnością lustro znów będzie puste, z niebezpieczeństwem uporali się twoi
daleko porozrzucani słudzy. Wiedział, że szept był zwodniczy, lecz chociaż karcił się za
słuchanie go, czekał.
By odciągnąć myśli od wątpliwości, zaczął słuchać słów eunucha. Grubas mamrotał teraz
o ostatnich wydarzeniach w Ayodhii, które jego zdaniem mogły zainteresować pana.
— …znalazłszy ulubioną ze swych żon w ramionach dwóch kochanków, obaj byli jego
stajennymi, Jharim Kar zabił mężczyzn, niewierną zaś wychłostał. Zabił również trzech
służących, którzy byli świadkami owego zdarzenia, nie na wiele wszelako się to zdało: wieść
szybko się rozeszła, ku uciesze gawiedzi na bazarach. Przed południem natomiast
zamordowano na przedmieściach Shahala Amira. Podobno zrobili to bandyci, jednakże dwie
z jego żon…
Westchnąwszy, Naipal znów zaczął puszczać tę paplaninę mimo uszu. Kiedy indziej
sprawa Jharima Kara byłaby zajmująca, choć nie najwyższej wagi. Znał dziesiątki takich
przypadków, gdy za pomocą zręcznych manipulacji przywodzono kobietę do szaleństwa, a jej
męża do owego szaleństwa odkrycia — a wszystko po to, by człowiek, który cieszył się
powszechnym poważaniem, stał się pośmiewiskiem. Nie można być jednocześnie przywódcą
i obiektem drwin. Naipal nie żywił do Jharima Kara jakiejś szczególnej niechęci. Po prostu,
każdy arystokrata przyciągał do siebie innych, tworząc coś na kształt wyspy stabilności w
morzu niestałości i spisków. Czarnoksiężnik nie mógł na to pozwolić. Spiski i zamieszanie
były konieczne, by mógł zrealizować swoje plany. Bhandarkar bronił się dobrze przed swym
czarnoksiężnikiem; królowie, którzy za bardzo ufali, nie panowali długo. Toteż swe
paznokcie i włosy kazał palić , zaraz po obcięciu. Ajednak Bhandarkar zginie — choć powód
tego nie będzie miał tak wiele wspólnego z magią, jak sądzi, a bez jego silnej ręki
zamieszanie przemieni się w chaos. Chaos, który Naipal zastąpi nowym porządkiem. Nie
osobiście, rzecz jasna. Ale to on będzie pociągał za sznurki, a król, którego posadzi na tronie,
nie domyśli się nawet, że tańczy, jak on mu zagra.
Pochłonięty marzeniami o przyszłości Naipal dał się zaskoczyć przez nagłe pulsowanie
ciepła na piersi. Nie dowierzając, chwycił czarny opal pod szatami. Przez warstwy jedwabiu
kamień pulsował w jego dłoni. Masrok dał znak!
— Cisza! — ryknął, ciskając dla lepszego efektu kielichem w głowę eunucha. Okrągłolicy
mężczyzna zamknął usta, jakby obawiając się o swój język.
— Idź do Ashoka — rozkazał Naipal. — Powiedz mu, że rozkazuję, by był gotów.
Natychmiast! — Eunuch, nie wstając z klęczek, zaczął przesuwać się do tyłu, uderzając przy
tym głową o podłogę.
— No ruszże się wreszcie, niech cię Katar weźmie! — krzyknął Naipal. — Bo przekonasz
się, że mężczyźnie można zabrać jeszcze więcej, niż zabrano tobie! — Mamrocząc
zapewnienia o szczerym oddaniu, eunuch dźwignął się na nogi i czmychnął. Naipal przeniósł
wzrok z gładkich ciał tancerek na skrywający muzyków parawan z kości słoniowej. Jego
żądanie ciszy sprawiło, że wszyscy zamarli, bojąc się nawet oddychać.
— Grać! — warknął. — Tańczyć! Bo inaczej obiję was za lenistwo! Muzyka rozległa się
znowu, a tancerki jęły wić się szaleńczo, by zadowolić swego pana, jednakże Naipal nie
zwracał na nie uwagi i odprawił usługujące mu dziewczyny. Jego serce zdawało się bić w
rytmie pulsowania opalu trzymanego w dłoni. Jego myśli zaś całkowicie były pochłonięte
kamieniem, znakiem, że demon powinien zostać wezwany i tym, co to musi oznaczać. Ashok,
najważniejszy pomiędzy pozbawionymi języków służącymi, szybko przygotuje komnatę na
dole. Czarnoksiężnik trzymał w takim strachu obsługujących szarą komnatę, iż wiedział, że
gotowi dosłownie zabiegać się na śmierć, byleby tylko spełnić jego rozkaz. A i tak było to dla
niego zbyt wolno. Niecierpliwość bulgotała w nim niczym powierzchnia gejzeru.
Nie będąc w stanie czekać dłużej, Naipal zerwał się na równe nogi i wyszedł z komnaty.
Tancerki i muzycy kontynuowali swój daremny trud, bojąc się przestać bez rozkazu.
Naipal skierował się najpierw do swej sypialni, by wziąć złoty kuferek zawierający wykuty
przez demona sztylet. Powinien on znajdować się w polu widzenia Masroka; nie widział tym
razem potrzeby wspominania mu o nim — sam widok powinien wystarczyć, jako
przypomnienie, że demon może postradać życie.
Dotarłszy do znajdującej się pod pałacem komnaty z szarym sklepieniem, czarnoksiężnik
mimo woli pokiwał z aprobatą głową. Obok stołu stał ogromny, ciasno wyplatany kosz, z
mocno przymocowanym wiekiem. Gong z brązu, młotkiem wiszącym u ramy z tekowego
drewna, został umieszczony przy żelaznej kratownicy wbudowanej w ścianę.
Naipal zatrzymał się przy kratach. Od drzwi będących częścią żelaznego oczka wiodła w
dół rampa — aż do okrągłego szybu oświetlonego przez pochodnie przytwierdzone do ścian.
Na pokrytej piaskiem podłodze leżało dwadzieścia mieczy w różne wzory. Do szybu
prowadziły masywne okute żelazem drzwi znajdujące się naprzeciwko rampy.
Do wykucia szybu, cel i korytarzy użył ogni khorassani. Było to konieczne do przekonania
się o prawdziwości starożytnych zapisków. Nie, żeby im nie ufał — jednak nikt lepiej niż on
nie wiedział, że są różne stopnie prawdy, a on musi dokładnie się orientować, czego może się
spodziewać. Ale wcześniej trzeba zrobić jeszcze coś innego. Czarny opal pod jego szatą
wciąż pulsował.
Jakby na przekór swej potrzebie pośpiechu Naipal ostrożniej niż kiedykolwiek przedtem
ustawiał dziewięć khorassani na złotych trójnogach. Kiedy dziesiąty kamień został
umieszczony na swym miejscu, w czarnoksiężniku zapłonęło przeczucie niczym rozżarzone
węgle. Usadowił się na poduszkach i raz jeszcze starożytne zaklęcie odbiło się o wyblakłe
ściany.
— E’ las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar! Raz jeszcze pojawiła się
płonąca klatka. Kamienie zabłysły jak uwięzione słońca, a droga wiodąca do królestw nie
znanych śmiertelnikom została otwarta.
— Masroku! — zawołał Naipał. — Przyzywam cię!
Powiały wichry nieskończoności. Rozległ się huk grzmotu, a wielki obsydianowy demon
zawisł wewnątrz ognistej klatki. Wraz z nim w klatce unosiła się jeszcze inna postać —
postać mężczyzny w kolczastym hełmie i w zbroi z wybijanej ćwiekami skóry nie spotykanej
w Vendhii od z górą tysiąca lat. Po bokach postaci w zbroi zwisały dwa starodawne miecze
— jeden długi i prosty, drugi — krótszy i zakrzywiony. Naipal omal nie roześmiał się z
radości. Sukces! Nie zdawał sobie sprawy z tego, że mówi na głos, dopóki demon nie
powtórzył tych słów, dudniąc niczym burza.
— Nazywasz to sukcesem, człowiecze? Ja nazywam to zdradą! Zdradą nad zdradami!
— To z pewnością niewielka zdrada — zaprzeczył Naipal. — A ostateczną nagrodą jest
wolność. — Demon zadrżał, jego osiem ramion zaś zaczęło się tak trząść, że czarnoksiężnik
zaczął się bać, iż może spróbować rzucić się przez barierę ognia. Położył nerwowo dłoń na
złotym kufrze.
— O, człowiecze, mówisz o czymś, o czym nie masz pojęcia! Niewielka zdrada? By
spełnić twój rozkaz, musiałem zgładzić jedno z moich wcieleń! Po raz pierwszy od zarania
dziejów jeden z Sivani poniósł śmierć, i to z mojej ręki!
— Czyżbyś bał się zemsty dwóch pozostałych? Z pewnością nic nie wiedzą, inaczej nie
byłoby cię tutaj.
— A ileż czasu zajmie im odkrycie mego czynu, człowiecze?
— Nie obawiaj się — odparł mag. — Znajdę sposób, by cię ochronić. — I nim demon
zdołał się odezwać, Naipal zawołał: — Odejdź, Masroku! Rozkazuję ci!
Demon znikł z ogłuszającym rykiem i tylko starożytny wojownik unosił się pomiędzy
prętami ognia.
Naipal wreszcie mógł pozwolić sobie na wybuch śmiechu. Wyglądało na to, że demony
można podejść równie łatwo, jak ludzi.
Szybko przystąpił do obniżania czarodziejskiej bariery, co było pod wieloma względami
zadaniem trudniejszym niż jej wzniesienie. W końcu dzieło zostało doprowadzone do końca,
a on pośpieszył, by przyjrzeć się postaci, która teraz stała dokładnie pośrodku tajemnego
wzoru na podłodze. Pierś starożytnego wojownika nie podnosiła się, a w jego ciemnych
oczach nie widać było blasku, choć ciemna skóra zdawała się pulsować życiem.
Zaciekawiony Naipal dotknął policzka wojownika i chrząknął. Mimo że skóra wyglądała na
żywą, w dotyku sprawiała wrażenie naciągniętej na drewno.
— Teraz — wyszeptał sam do siebie Naipal.
Z mnóstwa kryształowych zlewek i fiolek na swoim stole wybrał pięć, po czym przelał
małe, dokładnie odmierzone porcje do moździerza wykutego z czaszki dziewicy zabitej przez
własną matkę. Cztery z tych składników były tak rzadkie, że żałował nawet tych kilku kropli,
których potrzebował. Wykorzystując kość udową matki dziewicy jako tłuczek, tarł i mieszał,
póki nie otrzymał czarnej papki.
Zawahał się, nim odwrócił się do wielkiego wiklinowego kosza. Potem, zebrawszy się na
odwagę, rozdarł sznury, które przytrzymywały wieko. Gdy spojrzał na obdartego,
związanego, zakneblowanego i sparaliżowanego ze strachu chłopca, wezbrała w nim litość.
Stłumił w sobie to uczucie i podniósł dzieciaka z kosza. Mała postać drżała, gdy kładł ją
przed wojownikiem. Czuł na sobie wzrok dziecka, lecz próbował go ignorować.
W pośpiechu, jakby chcąc się z tym jak najszybciej uporać, Naipal przystawił moździerz
do kosza. Zanurzywszy mały palec lewej ręki w czarnej mazi, narysował na czole związanego
dziecka jakiś znak, a następnie zrobił to samo z wojownikiem. Po czym dokładnie wytarł
palec szmatką.
Wojownik, dziecko i największy khorassani leżeli w jednej linii. Naipal usiadł na
poduszkach, by obudzić moce nie wezwane wcześniej,
— Mon’ draal un ‘tar, maran vi’ endar!
Słowa te zostały wypowiedziane cicho, ale i tak ściany komnaty zadrżały w odpowiedzi.
Trzy razy Naipal powtórzył zaklęcie. Za trzecim razem z hebanowego kamienia wydobyły się
dwa promienie światła, zimnego i bladego jak górski śnieg: jeden ugodził ciemny znak na
czole wojownika, drugi — dziecka. Naipal ponowił zaklęcie. Pojawił się trzeci promień,
łącząc bezpośrednio te dwa znaki. Dziecko wygięło plecy w łuk i krzyknęło, nie będąc w
stanie oderwać głowy od błyszczącego wierzchołka magicznego trójkąta. Naipal wykrzykiwał
słowa zaklęcia tak głośno, by zagłuszyć krzyk dziecka. Skowyt potężniał coraz bardziej, by w
końcu zabrzęczeć jak struna cytry naciągnięta zbyt mocno.
Nagle wszystko ucichło, a promienie światła znikły. Naipal odetchnął głęboko. Zrobione.
Zerwawszy się na równe nogi, podszedł do zwłok dziecka. Popatrzył na małe ciałko.
— Zostałeś uwolniony od życia w bólu, niedoli i głodzie — powiedział. — Twój duch
uleciał, by zamieszkać w czystszym królestwie. Zostało ci zabrane jedynie życie. To musiało
być młode życie, niezupełnie jeszcze uformowane. — Przerwał, by po chwili dodać: —
Gdybym mógł, użyłbym dzieci wysoko urodzonych i bogatych.
Powoli przeniósł wzrok na postać w skórzanej zbroi. Wciąż pierś nie podnosiła się w
oddechu. Czy w oczach zabłysło światło?
— Słyszysz mnie? — zapytał. Żadnej odpowiedzi. — Zrób krok do przodu! — Wojownik
posłusznie wykonał polecenie, po czym znów zamienił się w kamień.
— No tak — zrozumiał Naipal. — Nie masz własnej woli. Jesteś posłuszny mnie i tylko
mnie. Mnie, który dałem ci na nowo życie. Mnie i nikomu więcej, chyba że rozkażę inaczej.
Dobrze. Jest dokładnie tak, jak przepowiadały pisma. Przynajmniej na razie. Za mną!
Zachowując należny dystans, wojownik podążył za Naipalem, który otworzył drzwi w
żelaznej kratownicy i skinął na niego ręką. Gdy obaj znaleźli się po drugiej stronie, zamknął
je starannie. Całe szczęście, że nie musiał wydawać rozkazów na głos. Pisma nie
wypowiadały się w tej kwestii jednoznacznie.
Kiedy Naipal uderzył w gong wyściełanym młotkiem, rozległ się głuchy dźwięk. W szybie
otworzyły się okute żelazem drzwi. Pojawiło się dwudziestu poruszających się ostrożnie
mężczyzn, których wzrok utkwiony był w Naipalu i nieruchomej postaci u góry rampy. Drzwi
zamknęły się za nimi bezszelestnie. Tylko chwilę się wahali, gdy zobaczyli miecze leżące na
piasku, po czym pospieszyli ku nim. Mężczyźni owi byli tak różni, jak miecze, które trzymali.
Niektórzy odziani w brudne łachmany, inni — w ozdobne jedwabie, zdarte zapewne z
jakiegoś wielmoży. Nie zostali wybrani na chybił trafił. W szybie znajdowali się bandyci,
złodzieje, dezerterzy z armii — a każdy z nich był z mieczem za pan brat. Tym, którzy
przeżyją, obiecano złoto i wolność. Naipal pomyślał, że mógłby nawet spełnić obietnicę.
— Zabij ich — rozkazał.
Dokładnie w tej samej chwili, gdy słowa opuszczały jego usta, sześciu drabów ruszyło z
krzykiem na rampę, wymachując mieczami. Odziany w skórzany strój wojownik z kamienną
twarzą wyciągnął swe starożytne miecze i wyszedł im na spotkanie. Pierwsza szóstka
zaatakowała z furią wynikającą w dużej mierze z obietnicy wolności; wojownik uderzał z
precyzją błyskawicy. Postać w starożytnej zbroi ledwie się poruszyła, a już sześć głów
toczyło się po rampie, sześć korpusów zaś leżało za nimi. W szybie dwóch dezerterów
ponagliło pozostałych tworzących dwa szeregi, zupełnie jakby znajdowali się na polu bitwy.
Wojownik nie zatrzymał się ani nawet nie zwolnił. Dwa szeregi zdesperowanych mężczyzn
zamarły w napięciu, czekając na konfrontację. Ledwie krok przed nimi wojownik skoczył
nagle na prawo, przystępując do ataku. Szubrawcy zgromadzeni przez Naipala łudzili się, że
ustawienie się w szyku uczyni z nich piechotę — brakowało im bowiem tarcz. Nim szeregi
przegrupowały się na rozkaz dezerterów, dwóch następnych mężczyzn leżało już
zakrwawionych i w drgawkach. Zmartwychwstały wojownik zresztą na nich nie czekał. Gdy
szeregi odwracały się, on był już po drugiej stronie i zaatakował z flanki. Ciche rozkazy
dezerterów zanikły w ogólnym zamieszaniu, wśród szczęku stali, lejącej się krwi i krzyku
mężczyzn, z których każdy walczył jedynie o własne życie i każdy ginął, ledwie dopadło go
błyszczące ostrze starożytnego wojownika.
Gdy postać w skórzanej zbroi przecięła gardło ostatniego z nędzników, Naipal odetchnął
głęboko z satysfakcją. Na karmazynowym teraz piasku leżało dwadzieścia ciał, a odrodzony
wojownik wyszedł z opresji bez szwanku. Co prawda w wybijanej ćwiekami skórzanej zbroi
były rozdarcia, a przez głęboką ranę na jego policzku widać było zęby, ale na ciele nie
pojawiła się nawet kropla krwi. Spacerował między ciałami, chcąc się upewnić, czy
faktycznie wszyscy są martwi, tak jakby nie dotknął go nigdy żaden miecz.
Odwróciwszy się plecami do sceny poniżej, czarnoksiężnik oparł się o pręty i śmiał się,
póki nie zabrakło mu tchu. Wszystko, co twierdziły starożytne pisma, okazało się prawdą.
Rany goją się szybko. Nic nie może zabić wojownika, którego wskrzesił.
Ponad dwa tysiące lat temu zdobywca zwany Orissą utworzył z kilkudziesięciu małych
narodów i państw — miast królestwo Vendhii i sam stał się jego pierwszym królem. Kiedy
król Orissa dokonał żywota, wraz z nim pochowano armię złożoną z dwudziestu tysięcy
wojowników, mających strzec jego zwłok. Dzięki zabiegom cudotwórców znajdowali się oni
w dziwnym stanie na pograniczu życia i śmierci. Jeśliby odprawić odpowiednie rytuały,
mogliby odzyskać życie (choć nie do końca) i armia nieśmiertelnych znów rozpoczęłaby swój
marsz. Wszystko, co trzeba zrobić, to odnaleźć zaginiony przed wiekami grobowiec.
— A to — zaśmiał się szyderczo Naipal — już zrobiliśmy. Prawda, Masroku, mój wierny
sługo?
Sukces tak go podbudował, że strach towarzyszący mu od kilku dni zniknął. Z całą
pewnością minęło już wystarczająco dużo czasu. Niezależnie od tego, po jakich wodach
pływał ów statek wtedy, gdy go tak wystraszył (i to w momencie, gdy był tak blisko celu!),
musiał już dotrzeć do brzegu. A jeśli tak się stało, jego słudzy z pewnością zażegnali
niebezpieczeństwo. Nie będzie już o tym myślał — zwłaszcza w dniu, w którym zwyciężył
tak wiele razy. Pewną dłonią podniósł pokrywę z kości słoniowej i odchylił jedwabne
przykrycie. Tafla lustra była czarna i pokryta małymi punkcikami światła. Chwilę mu zabrało
uświadomienie sobie, że to, co widzi, to mnóstwo ognisk widzianych z dużej wysokości. O ile
wcześniej zagrażał mu mały stateczek, teraz była to cała armia. Za dni strachu doznane z jego
winy odpłacono mu daleko większym strachem i niepewnością. Czy niebezpieczeństwo ze
strony statku zostało zażegnane czy też przemienione za pomocą magii w to? Czy była to
nowa groźba, większa od starej?
Długo w nocy od wielkiej kopuły odbijały się krzyki pełne furii.
XI
Kiedy na horyzoncie pojawiła się pierwsza bladość świtu, Conan nie spał już i siodłał
konia. Z brzegu Zaporowskiej, ledwie pół mili od niego, dobiegał głuchy odgłos siekier
rąbiących drzewa. Pokręcił głową na widok wielbłądów kupca, które przywiązane były do
tych samych kołków co konie przemytników. Wielbłądy uważał za brudne zwierzęta,
zarówno z powodu zapachu, jak i zwyczajów, a do tego jeszcze nie można im było ufać. Po
stokroć bardziej wolał mieć konia, a nawet muła.
— Cuchnące bydlaki — mruknął Hordo, uderzając w bok wielbłąda, by się przesunął.
Kaszląc w obłoku kurzu, który sam wzbudził, jednooki mężczyzna wślizgnął się pomiędzy
zwierzęta, aby dotrzeć do swego konia. — A na dodatek brudne.
— Przyjrzałeś się towarom, które wiozą? — spytał cicho Conan.
— Nie widziałem żadnych skrzyń, jeśli ci o to chodzi. Wiesz, że dzisiaj przeprawiamy się
przez rzekę.
— Słuchaj uważnie, Hordo. Tak jak powiedział Khitańczyk, jego towary to gobeliny,
dywany, aksamit i arrasy. Ale wszystkie one są prawie bez wartości. — Cymmerianin był
dawniej złodziejem i wciąż potrafił ocenić, czy towar wart jest kradzieży, czy nie. —
Wszystkie trzeciej klasy, no, powiedzmy, że niektóre drugiej. Nie sądzę, że warto je
przewozić do Arenjun, a co dopiero do Vendhii.
— Odległość i rzadkość zwiększają wartość — powiedział Kang Hou, podchodząc do nich
bezszelestnie w swych filcowych pantoflach. Dłonie trzymał w rękawach bladoniebieskiej
aksamitnej tuniki, z wyhaftowanymi jaskółkami w locie. — Od razu widać, że nie jesteś
kupcem, Patilu. Za dywan iranistański, który w Turanie prawie nie przyniósłby zysku, można
dostać krocie w Vendhii. Czy myślicie, że do Turami wędrują najlepsze vendhiańskie
dywany? Ozdabiają wprawdzie podłogi vendhiańskich wielmożów, lecz dużo wyższą ceną
można uzyskać, zabierając dywan drugiej klasy do Aghrapuru, niż sprzedając dywan
pierwszej klasy w Ayodhii.
— W istocie, nie jestem kupcem — zgodził się Conan, cofając swego czarnego
wierzchowca. — Ani też nie zamierzam nim być. Zależy mi na tym, by dotrzeć do Vendhii w
równym stopniu, jak tobie. A teraz wybacz, muszę sprawdzić, kiedy rusza karawana. A także
wszystko, co tylko się da — dodał półgłosem do Harda.
Przez obozowisko Conan przejechał wolno, bo chociaż faktycznie zależało mu na
pośpiechu, chciał również stwierdzić, czy nie ma gdzieś skrzyń podobnych do tych służących
do przewozu herbaty.
Karawana składała się z trzech obozowisk, choć zazębiały się one o siebie i były nawet
większe, niż Conan przypuszczał. Czterdziestu trzech kupców, ze służbą i poganiaczami
zwierząt musiało dawać w sumie około tysiąca osób, a wśród nich byli i Vendhiańczycy, i
Khitańczycy, i Zamorowie, i Iranistańczycy. Ludzie w pośpiechu składali namioty, ładowali
bele, tobołki i wiklinowe kosze na wielbłądy i muły, a wszystko to czynili pod okiem
wystrojonych kupców, którzy podejrzliwie zerkali na siebie ukradkiem, zastanawiając się, czy
ktoś inny nie dobił lepszego targu niż oni lub też czy nie kierował się przypadkiem na te same
rynki zbytu. Conan widział wszędzie podejrzliwe spojrzenia, a niektórzy kupcy przywoływali
na jego widok swoich strażników.
Drugie obozowisko tworzyli vendhiańscy wielmoże, którzy towarzyszyli wazamowi w
drodze do Aghrapuru. Było ono na tyle dziwne, że zasługiwało na uwagę, mimo że trudno się
było tam spodziewać skrzyń. Conan miał wrażenie, że znalazł się na wędrownym jarmarku,
bo chyba ponad tysiąc osób otaczało przybrane proporcami namioty w paski o wesołych
kolorach, składane właśnie przez służących w turbanach. Również i tu można było spotkać
ludzi z różnych krajów — żonglerów utrzymujących w powietrzu tuzin piłek naraz i
akrobatów balansujących na wierzchołkach giętkich tyczek. Niedźwiedź tańczył przy
dźwiękach fletu, akrobaci skakali i wykręcali się, muzykanci zaś przechadzali się, grając na
lutniach i cytrach. Pośród tej pozornej beztroski, krążyli trzej całkowicie łysi, brodaci
mężczyźni w lejących się szatach. Dwaj z nich, wykrzykujący pod swoim adresem obelgi,
rozdzielani byli przez trzeciego, który, rozebrany do pasa i z natłuszczonymi, potężnymi
muskułami, sprawiał wrażenie zapaśnika.
Trzecie obozowisko zostało już zwinięte i przeniesione nad rzekę, gdzie budowano tratwy
do przeprawy, ale Conan nie miał zamiaru się tam zbliżać. Wprawdzie nie mógł wykluczyć,
że skrzynie znalazły się jakimś cudem pośród bagażu Karima Singha, wazama Vendhii, ale
pięciuset vendhiańskich kawalerzystów to było za dużo nawet jak na niego. Ich kolczugi i
turbano–hełmy z osłonami na szyje przypominały te, które mieli Vendhiańczycy na
wybrzeżu, ale ci ludzie najwyraźniej zdawali sobie sprawę z tego, w jak niebezpieczne tereny
się zapuścili. Byli jak koty, gotowi do skoku na każdy dźwięk, a ich długie, ostre lance
podnosiły się za każdym razem, gdy ktoś zbliżał się na odległość stu kroków.
Nagle coś przeleciało tuż obok twarzy Conana — tak blisko, że poczuł powiew.
Instynktownie pochylił się na tyle nisko, na ile pozwalał łęk, i wbił obcasy w bok swego
wielkiego czarnego konia. Strzała z łuku, pomyślał. Ogier ruszył do przodu i po trzech
krokach biegł już co sił w nogach. Conan wyczuł raczej, niż zobaczył, że lecą za nim inne
strzały, a jedna nawet przeszyła jego siodło.
Kiedy zbliżył się do rzeki, w końcu stanął i spojrzał za siebie. Nie dostrzegł w obozie
niczego niezwykłego. Nie było widać żadnych łuków, nikt nawet nie patrzył w jego stronę.
Zsiadł z konia i przyjrzał mu się uważnie. Zwierzę nie było ranne i najwyraźniej chętne do
dalszej drogi, ale w siodle tkwiła strzała grubsza niż ludzki palec. Conan poczuł chłód.
Szerokość dłoni wyżej i znalazłaby się w jego plecach. Przynajmniej nie miał już
wątpliwości, że skrzynie znajdują się w karawanie.
— Hej, ty tam! — nadszedł krzyk znad rzeki. — Ty, Patil!
Conan podniósł głowę i ujrzał Toria, kapitana straży karawany, jadącego w jego stronę.
Szybkim szarpnięciem wyciągnął strzałę. Pozwoliwszy, by upadła na ziemię, dosiadł konia i
wyjechał mu na spotkanie.
— Od dziesięciu lat dwa razy w roku przebywam drogę z Aghrapuru do Ayodhii i z
powrotem — powiedział Torio — i za każdym razem widzę coś nowego. Ale to, co zdarzyło
się teraz, jest najdziwniejszą rzeczą, z jaką się kiedykolwiek spotkałem.
— Co niby jest tą rzeczą?
— Jego Najkłótliwsza Ekscelencja, Karim Singh, wazam Vendhii, doradca Słonia, pragnie
się z tobą widzieć. Bez obrazy, ale z pewnością nie jesteś wielmożą, a Karim Singh rzadko
przyjmuje do wiadomości istnienie kogokolwiek innego. Czemuż to nagle zapragnął zobaczyć
ciebie, o którym najprawdopodobniej nigdy wcześniej nie słyszał?
— Doradca Słonia? — spytał Conan, po części dlatego, że nie potrafił odpowiedzieć na to
pytanie, lecz poza tym nie umiał ukryć rozbawienia. Wiele słyszał o tych wielkich szarych
zwierzętach i miał nadzieję ujrzeć je w czasie tej podróży.
— Jednym z tytułów króla Vendhii jest Słoń — rzekł Torio. — Jak sądzę, nie jest to
głupsze niż to, że Yildiza zwie się Złotym Orłem; w ogóle nie jest to głupsze od większości
tytułów, jakimi każą się określać królowie.
— Gdzie jest ten doradca Słonia?
— Już za rzeką i na twoim miejscu starałbym się wymawiać te słowa z należytym
szacunkiem, jeśli nie chcesz stracić języka. To jego namiot. — Torio wskazał znajdujący się
po drugiej stronie rzeki duży, rozłożysty namiot ze złotego jedwabiu, który otaczało stu
vendhiańskich zbrojnych. — Nic go nie obchodzi, że przez tę rozmowę z tobą cała karawana
czeka, bo jego grupa musi przecież jechać na czele. Karim Singh nie będzie wdychał kurzu
wzbijanego przez innych ludzi. — Kapitan straży przerwał i zmarszczył czoło, spoglądając na
Conana spod oka. — Jestem w trudnej sytuacji, Patilu. Odpowiadam za bezpieczeństwo
wszystkich w karawanie, ale nie mogę nikogo obrazić. Co ktoś komuś powiedział, kto chce
zyskać przewagę i gdzie — to są rzeczy, które stają się naprawdę istotne. Nie każde
zagrożenie przychodzi z zewnątrz, od Knigarów czy Znagirów. Można tu zarobić srebro, ale
ponieważ sumy są mniejsze od tych, które mogą zaoferować inni, nie trzeba być w pełni
lojalnym — wystarczy milczeć w niektórych kwestiach. Rozumiesz?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Conan, a jego rozmówca zesztywniał, jakby
został uderzony. — No więc dobrze, Patilu. Graj w tę grę sam, jeśli chcesz, ale pamiętaj, że
tylko ktoś naprawdę bardzo silny może grać w pojedynkę i przeżyć. — Szarpnąwszy ze
złością cugle, Torio odjechał.
Człowiek ten jest vendhiańskim wielmożą i intrygantem, pomyślał Conan. Rzucał
półsłówka i obrażał się, jeśli go nie zrozumiano.
Na zadrzewionym brzegu rzeki wrzała praca. Kolejne grube drzewo przewróciło się z
trzaskiem, a robotnicy pospieszyli z siekierami i jęli odrąbywać konary, aby mogło być
przywiązane do wielkiej tratwy, która do połowy wykończona kołysała się na powierzchni
wody. Vendhiańscy zbrojni prowadzili konie na drugą tratwę, długą na jakieś pięćdziesiąt
stóp, podczas gdy trzecia znajdowała się na środku rzeki, płynąc wzdłuż lin znoszonych przez
wolny prąd Zaporowskiej. Inną ciężką linę przymocowano do budowanej tratwy. Liny
przymocowane do tratw były ich siłą napędową.
Vendhiańscy kawalerzyści obojętnie wpatrywali się w Conana swymi czarnymi oczami,
kiedy prowadził pomiędzy nimi rumaka, zmierzając ku tratwie. Byli to wysocy mężczyźni,
lecz on o pół głowy przewyższał najwyższego z nich. Na tratwie panowała cisza, zakłócana
tylko stuknięciami kopyt. Conan wyczuwał napięcie żołnierzy. Każdy z nich uznałby
spojrzenie prosto w oczy za wyzwanie, a ignorowanie za zniewagę. Ponieważ nie szukał
zaczepki, Cymmerianin począł udawać, że sprawdza popręg siodła.
Tratwa przechyliła się i zakołysała, po czym zachwiała się pod wpływem prądu rzeki,
kiedy dwie liny naprężyły się. Conan znalazł coś, na co mógł patrzeć z uwagą, coś na brzegu,
który zostawiali za sobą. Z dala od wody jechał wolno Torio. Jechał i wpatrywał się w ziemię,
najwyraźniej szukając czegoś, co Conan upuścił. Cymmerianin spoglądał na kapitana straży
do momentu, gdy tratwa dobiła do brzegu.
XII
Widziany z bliska, wielki namiot ze złotego jedwabiu robił nie lada wrażenie. Podpierany
był przez ponad dwadzieścia masztów, a mogło się w nim z łatwością zmieścić stu
vendhiańskich zbrojnych — i to z końmi.
Krąg ludzi na koniach otworzył się bez widocznego rozkazu. Kiedy Conan przejechał, krąg
znów się zamknął. Cymmerianin czuł się tak, jakby trzymane przez żołnierzy lance o
stalowych ostrzach były prętami klatki.
Pośpieszyli ku niemu słudzy w turbanach — jeden wziął uzdę rumaka, drugi przytrzymał
strzemię. Przy wejściu do namiotu stał sługa ze srebrną tacą, na której leżały zimne, wilgotne
ręczniki do wytarcia twarzy i rąk. Jeszcze inny ukląkł i próbował obmyć jego stopy w
sandałach.
— Wystarczy — burknął Conan, odrzucając zgnieciony ręcznik. — Gdzie wasz pan?
U wejścia pojawił się pulchny mężczyzna z białymi piórami czapli zatkniętymi za złoto —
zielony turban. Spod jego brokatowej tuniki wyglądały spiczaste, zakręcone noski
jedwabnych pantofli. Conan myślał, że to wazam, dopóki mężczyzna nie skłonił się i nie
powiedział:
— Racz udać się za mną, panie.
Wewnątrz znajdowała się duża komnata, której ściany tworzyły złote zasłony, podłogę zaś
— vendhińskie dywany, których nie powstydziłby się królewski pałac. W powietrzu unosiła
się ciężka woń kadzidła. Wraz z pojawieniem się Conana niewidoczni muzycy zagrali na
cytrze i flecie, pięć kobiet zaś, tak szczelnie owiniętych jedwabiem, że nie widział nic prócz
ich ciemnych oczu — zaczęło tańczyć. Na mieniących się barwami tęczy poduszkach z
jedwabiu półleżał wysoki mężczyzna. Jego wąską oliwkową twarz otaczał turban ze
szkarłatnego jedwabiu. Śnieżne pióra czapli zostały tutaj ozdobione diamentami i perłami. Na
jego szyi wisiał gruby złoty łańcuch ze szmaragdami wielkości gołębich jaj, na każdy palec
zaś nasunięty był pierścień z rubinem lub szafirem. Jego ciemne oczy były głęboko osadzone
i twardsze od kamieni, które nosił.
— Czy to ty jesteś Karim Singh? — zapytał Conan.
— Jam jest — odpowiedział głębokim głosem mężczyzna. W jego tonie można było
usłyszeć nutkę zdumienia, lecz szybko się opanował i dorzucił: — Twa nieznajomość etykiety
jest niespotykana, lecz w sumie zabawna. Możesz kontynuować. Nazywają cię Patil. Imię to
wywodzi się z mojego kraju i wydaje się dziwne u kogoś, kto pochodzi z tak daleka.
— Jest wiele krajów i wiele imion — odrzekł Conan. — Imię Patil dobrze mi służy.
Wazam uśmiechnął się, jak gdyby Conan powiedział coś niesłychanie mądrego.
— Usiądź. Trzeba znosić niewygody podróży, ale przynajmniej wino jest znośne.
Usadowiwszy się ze skrzyżowanymi nogami na poduszkach, Conan zignorował srebrne
tace z kandyzowanymi daktylami i peklowanymi przepiórczymi jajami, podawanymi mu
przez służących, którzy zdawali się pojawiać i znikać za sprawą magii — tak byli pokorni i
cisi. Wziął za to kielich z ciężkiego złota, obramowany szerokim pasem ametystów. Wino
miało zapach perfum i smak miodu.
— Wieści szybko się rozchodzą — ciągnął Karim Singh. — Nic przeto dziwnego, że
usłyszałem o tobie, bladoskórym olbrzymie o oczach jak… Wprawiają w zakłopotanie te
oczy… — Nie sprawiał wrażenia ani trochę zakłopotanego. — Widzisz, sporo wiem o
zachodnim świecie, choć dla wielu moich pobratymców jest on wielką zagadką. Zanim
wyruszyłem do Aghrapuru, by zawrzeć układ z królem Yildizem, sporo czytałem. Z kolei już
na miejscu bacznie słuchałem. Stąd też wiem o bladych barbarzyńcach z Dalekiej Północy,
groźnych barbarzyńcach, bezwzględnych, bezlitosnych mordercach. Tacy ludzie mogą się
przydać.
Po raz pierwszy od bardzo długiej chwili Conan poczuł, że jest na znanym sobie gruncie.
Choć nie można powiedzieć, by był tym szczególnie zachwycony.
— Podjąłem się służby aż do Ayodhii — powiedział. — Nic wiem jeszcze, co będę robił
potem.
— Wiem. U Khitańczyka. To oczywiście szpieg.
Conan zakrztusił się winem.
— Ten kupiec?
— W Vendhii wszyscy cudzoziemcy uważani są za szpiegów. Tak bezpieczniej.
Baczne spojrzenie w oczy Karima Singha sprawiło, że Cymmerianin zaczął się
zastanawiać, za czyjego szpiega jest uważany on.
— Ale szpieg szpiegowi nierówny. Niektórzy na przykład szpiegują innych szpiegów. Nic
wszystkim w moim kraju leży na sercu dobro Vendhii. Chciałbym wiedzieć, z kim wVendhii
Khitańczyk będzie się spotykał i o czym rozmawiał. Te informacje są dla mnie warte złota.
— Nie jestem szpiclem — odpowiedział krótko Conan. — I nie będę nim dla nikogo.
Przez chwilę czuł się zakłopotany, kiedy wazam uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Bardzo dobrze, Patilu. Rzadko kiedy można znaleźć ludzi i wiernych pierwszemu
pracodawcy.
W jego słowach zabrzmiał ton protekcjonalny, który sprawił, że oczy Conana stały się
zimne. Zastanawiał się, czy nie wytłumaczyć mu, czym się kierował, ale nie przypuszczał, by
ten człowiek potrafił zrozumieć takie pojęcie jak honor. Szukając pretekstu do zmiany tematu,
Cymmerianin przeniósł wzrok na tancerki i oniemiał. Nieprzezroczyste zasłony wciąż
przykrywały twarze pięciu kobiet, ale pozostałe części ich strojów leżały teraz na dywanie u
ich stóp. Gibkie, krągłe, oliwkowe postaci pląsały po komnacie, już to skacząc jak gazele, już
to wijąc się jak węże.
— Podobają ci się moje pieścidełka? — spytał Karim Singh. — Wszystkie są czymś na
kształt trofeów wojennych. Niektórzy potężni panowie długo mi się sprzeciwiali. Po pewnym
czasie każdy z nich zrozumiał, że wcale nie jest tak potężny, jak myślał. A wraz z tym
odkryciem przyszło inne: nawet jego życie może mieć swoją cenę. Ukochaną córkę, na
przykład. Każdy z nich osobiście złożył ową cenę u mych stóp. Czyż one nie są urocze?
— Urocze — przyznał Conan ochryple. Starał się swemu głosowi nadać gładszy ton, w
przeciwnym wypadku inni mogliby wziąć jego zdziwienie za oznakę braku obycia. — I nie
wątpię, że ich twarze okażą się równie urocze, gdy opadnie ostatnia zasłona.
Karim Singh natychmiast zesztywniał.
— Zapomniałem, że jesteś cudzoziemcem. Te kobiety są z mojej purdhany. Odkrycie
twarzy przed kimś innym niż ja zawstydziłoby je niezmiernie. Mnie zresztą również.
Wpatrując się w miękkie nagości przed nim, Conan skinął głową.
— Rozumiem — powiedział wolno. Wcale jednak nie rozumiał. Zgoda: co kraj to obyczaj,
ale to zakrawało na szaleństwo. Odetchnął głęboko, odstawił kielich i wstał. — Muszę już iść.
Kang Hou wkrótce będzie przeprawiał się przez rzekę.
— Dobrze. A kiedy dotrzesz do Ayodhii i już nie będziesz mu służył, poślę po ciebie.
Ludzie lojalni, bezlitośni zabójcy, nie skrępowani hamulcami cywilizowanego świata,
potrzebni są zawsze.
Conan nie ufał sobie na tyle, by się odezwać. Poruszył głową, co — miał nadzieję —
mogło uchodzić za ukłon, po czym wyszedł.
Na zewnątrz czekał pulchny mężczyzna w turbanie z piórami czapli. Trzymał srebrną tacę.
— Upominek od mojego pana — powiedział, kłaniając się.
Na tacy leżała skórzana sakiewka. W dotyku była miękka. Odgadł, że w środku znajdują
się monety. Nie otworzył jej, by sprawdzić, czy są złote czy srebrne.
— Podziękuj swemu panu za szczodrość — powiedział, po czym odrzucił sakiewkę
zaskoczonemu mężczyźnie. — Upominek ode mnie. Podziel je między służących.
Czuł jego spojrzenie na plecach, kiedy wsiadał na konia (dwóch służących wciąż tam było;
jeden przytrzymywał uzdę, drugi strzemię), ale nie przejmował się tym. Jeśli Karim Singh
poczuje się urażony tym gestem, trudno. Miał Jego Kłótliwej Ekscelencji, doradcy Słonia,
serdecznie dosyć.
Krąg lanc o stalowych ostrzach raz jeszcze się otworzył. Conan pogalopował w stronę
wody. Klnąc, na czym świat stoi, poganiacze wielbłądów ściągali długimi żerdziami ładunki z
tratwy trzymanej przy brzegu na linach holowniczych przez niewolników. Wszystkie trzy
tratwy były już gotowe. Druga, wypełniona vendhiańskimi wielmożami, znajdowała się na
środku rzeki, a ostatnia, zapchana wielbłądami i kupcami — zaraz za nią. Wszystko
wskazywało na to, że przeprawa rozpoczęła się zaraz po tym, jak dotarł do tego brzegu. Brzeg
przeciwny zapchany był czekającymi.
Cymmerianin nie widział Kang Hou ani pozostałych. Jeśli jednak przeprawiłby się z
powrotem, mogliby się minąć. Zatrzymał się w miejscu, z którego widział wszystkie
przystanie.
Kiedy tak siedział nieruchomo na swym czarnym koniu, który opędzał się ogonem od
much i tupał ze zniecierpliwieniem kopytami, podjechał do niego vendhiański kawalerzysta.
Jedwab i aksamit, w które był odziany, dowodziły, że to oficer, zaś pokryta drogimi
klejnotami pochwa miecza i złocenia jego turbano–hełmu — że to oficer wyższej rangi. Jego
twarz wykrzywiał szyderczo — arogancki grymas, a w oczach kryło się okrucieństwo. Nie
odzywał się, patrzył tylko na potężnego Cymmerianina w złowróżbnej ciszy.
Już raz tego ranka uniknąłem walki, pomyślał Conan. Mógł tego łatwo dokonać raz
jeszcze. W końcu ten człowiek tylko na niego patrzył. Po prostu patrzył. Pochyliwszy się,
Conan, jak gdyby nigdy nic, dalej wpatrywał się w nadpływające tratwy. Vendhiańczyk był
sam, nie miał więc nic wspólnego ze sprawą sakiewki. Doświadczenie mówiło mu, że ludzie
pokroju wazama nie odpowiadają na zniewagę w sposób tak nikczemny. Chociaż na razie ten
początek nie wydawał się tak bardzo nikczemny. Szczęki Conana zacisnęły się.
— Jesteś Patil — warknął nagle kawalerzysta. — Nie jesteś Vendhiańczykiem.
— Wiem, kim i czym jestem — odburknął Conan. — Kim i czym zaś jesteś ty?
— Książę Kandar, dowodzący ochroną osobistą wazama Vendhii. Radzę ci, powstrzymaj
swój język, bo inaczej go stracisz!
— Słyszałem już raz tego ranka bardzo podobne ostrzeżenie — odpowiedział beznamiętnie
Conan. — Ale mój język wciąż należy do mnie, a ja nie zamierzam się go łatwo pozbyć.
— Odważne słowa — parsknął Kandar — jak na cudzoziemca z oczami pan–kura.
— Czyimi oczami?
— Pan–kura. Pomiotu kobiety, która zadała się z demonem. Najciemniejsi z moich ludzi
wierzą, że tacy jak ty sprowadzają nieszczęście samą swoją obecnością, a zwłaszcza
dotykiem. Już by cię zabili, gdybym im na to pozwolił.
Oczy Vendhiańczyka w czasie tej przemowy poruszały się niespokojnie. Najciemniejsi.
Conan uśmiechnął się i nachylił ku niemu.
— Jak już mówiłem, wiem, kim i czym jestem.
Kandar drgnął, a jego koń niespodziewanie ruszył; jeździec szybko jednak zdołał
zapanować nad wyrazem twarzy i swym wierzchowcem.
— Vendhia to niebezpieczny kraj dla każdego cudzoziemca, niezależnie od tego, kim i
czym on jest. Cudzoziemiec może spać spokojnie tylko wtedy, gdy znajdzie sobie możnego
opiekuna.
— A czego taki opiekun oczekiwałby w zamian? — spytał cicho Conan.
Vendhiańczyk podjechał bliżej i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.
— Informacji na temat treści pewnych rozmów.
— Powiedziałem Karimowi Singhowi — odparł Conan, dokładnie wymawiając każde
słowo — a teraz mówię tobie: nie będę szpiegował Kang Hou.
— Tego Khitańczyka? O czym ty mówisz? Sądzisz, że wazam interesuje się właśnie nim?
Ha! Nic mnie nie obchodzą jacyś tam kupcy!
Cymmerianin czuł się, jakby zakłopotanie jego rozmówcy było zaraźliwe.
— Jeśli nie Kang Hou, to kto? Na dziewięć piekieł Zandru… — Przerwał, porażony nagłą
myślą. — Karim Singh?
— Ach — westchnął Kandar, nagle przybierając dystyngowaną minę. — To mogłoby być
wielce zajmujące.
— Zaczynam w to wszystko wierzyć — wymamrotał Conan tonem dalekim od
przekonania. — Zaczynam wierzyć, że rzeczywiście wy, Vendhiańczycy, mogliście podpisać
układ z Yildizem jednego dnia, a zabić wielkiego admirała Turanu następnego.
Uprzejmość momentalnie znikła z twarzy Vendhiańczyka. Unieruchomił ramię Conana w
żelaznym uścisku siepacza i obnażył zęby.
— Kto tak mówi? Kto rozpowiada te kłamstwa?
— Wszyscy w Sultanapurze — odparł cicho Conan. — A także, jak mniemam, wszyscy w
Turanie. A teraz zabierz swoją łapę z mojego ramienia, zanim ci ją obetnę.
Tratwa z wielmożami przybiła do brzegu. Ludzie zaczęli z niej schodzić. W stronę Conana
i księcia nadjeżdżały dwie vendhiańskie amazonki. Pierwsza odziana była w prosty strój i
zasłonięta tak dokładnie, że widać było jedynie oczy. Druga, jadąca z przodu, miała
kruczoczarne włosy, przewiązane chustą z przejrzystego czerwonego jedwabiu, a w warkocz
wplecione perły, nie nosiła natomiast woalki. Zdobiły ją naszyjniki i bransolety ze złota i
szmaragdów, na palcach zaś tkwiły pierścienie z rubinami i szafirami.
W tej samej chwili, gdy patrzący z wściekłością na Conana Kandar otwierał usta, kobieta
bez zasłony powiedziała:
— Ach, jak to miło widzieć cię znowu, Kandarze. Miałam wrażenie, że ostatnio mnie
unikałeś.
Vendhiański książę zesztywniał. Przez chwilę przeszywał wzrokiem Conana, po czym
warknął:
— Jeszcze porozmawiamy. — Nie oglądając się ani razu, ani nawet nie przyjmując do
wiadomości obecności kobiet, Kandar poderwał konia do galopu i popędził ku składanemu
właśnie namiotowi wazama. Conanowi nie było przykro z powodu jego odjazdu, zwłaszcza
że została tak urocza, przybrana klejnotami kobieta. Jej skóra była jedwabista, oczy zaś
wydały mu się dwoma stawami, w których musiał się zatracić bez reszty każdy mężczyzna.
Owe ciemne, przepastne oczy wpatrywały się w niego z najwyższym zainteresowaniem,
podobnie jak on przyglądał się ich właścicielce. Odwzajemnił uśmiech.
— Zdaje się, że Kandar za tobą nie przepada — powiedział. — Gotów jestem polubić
każdego, kogo on nie lubi.
Śmiech kobiety był tak melodyjny jak głos.
— Wręcz przeciwnie. Kandar lubi mnie o wiele za bardzo. — Spostrzegła jego zmieszanie
i zaśmiała się znowu. — Chciałby, żebym była w jego purdhanie. Raz nawet próbował
porwać mnie.
— Kiedy ja pragnę kobiety, nie odjeżdżam, nawet na nią nie spojrzawszy. — Mówiąc te
słowa, patrzył jej prosto w oczy tak, by wiedziała, że w gruncie rzeczy wcale nie mówi o
Kandarze.
— Ma powód. Moja niewolnica Alyna — wskazała niedbale na okutaną kobietę — to jego
siostra.
— Jego siostra? — zakrzyknął Conan, a ona ponownie się roześmiała. Kobieta w zasłonie
poruszyła się w siodle, nie odezwała się jednak ani słowem.
— Ach, jak widzę, jesteś oszołomiony tym, że siostra księcia jest moją niewolnicą. A
jednak! Alyna zadawała się ze szpiegami , i spotkałaby się z mieczem kata, gdybym jej nie
kupiła. Zaraz potem urządziłam bal maskowy, na który przyszedł Kandar, chcąc raz jeszcze
uderzyć w konkury. Ledwie jednak wśród dziewcząt tańczących w mym pałacu ujrzał Alynę,
czmychnął, gdzie pieprz rośnie. Takim to prostym sposobem zdołałam się go pozbyć.
Conan wpatrywał się w tę piękną, słodko uśmiechniętą twarz, na pozór tak szczerą, a
nawet niewinną, i jedynie to, co już zdążył zobaczyć i usłyszeć tego ranka, pozwoliło mu
uwierzyć jej słowom. — Wy, Vendhiańczycy, zdajecie się czerpać osobliwą przyjemność z
rozprawiania się z waszymi wrogami za pomocą innych. Czy nigdy nie atakujecie
bezpośrednio?
Jej śmiech był jak delikatny dźwięk dzwoneczków.
— Wy, ludzie Zachodu, jesteście tacy bezpośredni, Patilu. Ach, ci Turańczycy! Uważają
się za przebiegłych, podczas gdy są jak dzieci.
Zamrugał oczami. Jak dzieci? Turańczycy? I wtedy dotarło do niego jeszcze coś innego.
— Skąd znasz moje imię?
— Wiem, że każesz się zwać Patilem. Trzeba by być głuchym, żeby nie słyszeć o
mężczyźnie takim jak ty, który nosi vendhiańskie imię. Intrygujesz mnie.
Jej spojrzenie było dla niego niczym pieszczota, gdy wędrowała wzrokiem od jego
szerokich ramion i piersi coraz niżej, aż do szczupłych bioder i silnie umięśnionych ud. Wiele
kobiet patrzyło na niego w podobny sposób i na ogół mu się to podobało. Tym razem jednak
czuł się jak ogier wystawiony na aukcji.
— Czy ty również chcesz, bym kogoś szpiegował? — spytał burkliwie.
— Tak jak mówiłam — uśmiechnęła się. — Bezpośredni. I jak dziecko.
— Nie jestem dzieckiem, kobieto — burknął. — I dosyć już mam vendhiańskiej
przebiegłości.
— Czy wiesz, dlaczego tak wielu ludzi z dworu króla Bhandar — kara towarzyszyło
wazamowi w podróży do Turanu? Wcale nie jako świta, jak zdawali się sądzić Turańczycy.
W
pewnym sensie ta wyprawa była dla nas okazją do nowych grabieży. Znalazłam u was
żonglerów i akrobatów, którzy wzbudzą sensację, gdy zaczną występować w moim pałacu w
Ayodhii. Wiozę ze sobą tańczącego niedźwiedzia i kilku uczonych. Choć muszę stwierdzić,
że filozofowie z Turanu nie mogą się równać z tymi z Khitai.
— Czy nikt z was nie mówi nigdy wprost? Co to ma wspólnego ze mną?
— W Vendhii — powiedziała — zabawa jest sposobem na życie. Dworzanie urządzają
polowania i huczne biesiady, choć te ostatnie często są najzwyklejszymi pijatykami. Tak czy
owak, żadna z tych uciech nie jest dostępna dla kobiet wyższego stanu, mimo że na każdą
decyzję, podjętą przez mężczyzn, na przykład podczas polowania, przypadają dwie decyzje
powzięte w pałacu przez szlachetnie urodzone kobiety. Ciekaw pewnie jesteś, w jaki sposób
niewiasty współzawodniczyć mogą z potężnymi panami. Otóż gromadzimy wokół siebie
uczonych i ludzi o otwartych umysłach, najlepszych muzyków, najbardziej utalentowanych
poetów, rzeźbiarzy i malarzy. W naszych pałacach wystawiane są najnowsze sztuki i znaleźć
można gości z dalekich, nieznanych krajów.
Twarz Conana, w miarę jak słuchał, stawała się coraz bardziej ponura. W końcu nie
wytrzymał.
— Czy na tym właśnie polega twoje zainteresowanie moją osobą? Mam być tańczącym
niedźwiedziem albo sztukmistrzem?
— Nie sądzę, by kobiety uważały cię za tańczącego niedźwiedzia — powiedziała. — Choć
jesteś prawie tak duży jak on. — Zaczęła zerkać na niego spod drugich rzęs, a koniuszek jej
języka dotknął górnej wargi. — Trudno również widzieć w tobie sztukmistrza — dodała
zachrypniętym głosem.
— Patil! — rozległ się okrzyk i Conan ujrzał Horda nadjeżdżającego od strony przystani.
— Muszę już iść — powiedział szorstko, a ona skinęła głową, jakby w jakiś sposób została
usatysfakcjonowana.
— Dziś wieczorem będę na ciebie czekać w mym namiocie, olbrzymie, który zwiesz się
Patilem. Moje zainteresowanie tobą jeszcze nie wygasło. — Uśmiech przemienił jej twarz z
uwodzicielskiej w niewinną. — Nie spytałeś o moje imię. Jestem lady Vyndra. — Trzaśnięcie
jej złotego nahaja popędziło konia; kobieta w zasłonie pojechała tuż za nią.
Zaraz po Hordzie z tratwy zeszli słudzy Kang Hou, sprowadzając na brzeg wielbłądy
kupca. Pomagali im przy tym przemytnicy. Jedno z garbatych zwierząt uklękło na brzegu.
Hasan i Shamil natomiast z wielką skwapliwością pomagali Chin Kou i Kuie Hsi wejść do
kajawahsów — wielkich toreb wiszących po bokach zwierzęcia.
— Niezła — skomentował Hordo, wodząc wzrokiem za odjeżdżającą Vyndrą. — Jeździ
też nieźle. — Rozejrzał się wkoło, by sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliżu, po czym
obniżył głos. — Znalazłeś skrzynie?
Conan pokręcił głową.
— Ale one są tutaj. Ktoś próbował mnie zabić.
— Miły sposób rozpoczęcia dnia — powiedział sucho Hordo. — Czy w ogóle udało ci się
coś odkryć?
— Trzech ludzi próbowało zwerbować mnie jako szpiega, zaś ta niezła dziewczyna chce
mnie włączyć do swej menażerii.
— Twoje poczucie humoru do mnie nie przemawia, Cymmerianinie.
— Dowiedziałem się też, że moje oczy to nasienie demona, a Vendhia to dom wariatów.
— Jednooki mężczyzna chrząknął, gdy Conan wskoczył na siodło. — To pierwsze
powiedziałem ci w zaufaniu. To drugie jest prawdą powszechnie wiadomą. Wygląda na to, że
w końcu się ruszymy.
Ludzie wazama — Conan przypomniał sobie, jak Torio mówił, że muszą być pierwsi —
zaczęli rozciągać się w kolumnę wędrującą na południowy wschód, mającą po każdej stronie
dwa szeregi vendhiańskich zbrojnych. Sam Karim Singh spoczywał w zdobionej lektyce z
hebanu i złota zawieszonej pomiędzy czwórką koni. Ponad nią rozciągnięty był łukowaty
baldachim z błyszczącego białego jedwabiu, po bokach zaś udrapowane były zasłony ze złotej
pajęczyny. Kandar jechał tuż przy lektyce, pochylając się nisko w siodle, by móc rozmawiać z
mężczyzną w środku.
— Jeśli próbowali cię zabić — zaczął Hordo — oznacza to, że napędziłeś im stracha.
— Może i tak — przyznał Conan. Odwrócił wzrok od lektyki wazama. — Dołączmy do
Kang Hou i pozostałych. Przed nami szmat drogi.
XIII
Są rzeczy, które wymagają ciemności nocy i głębin ziemi. Są czyny, które nie mogłyby
znieść światła dnia i otwartego nieba. Noc zastała Naipala w jego komnacie o szarym
sklepieniu — ostatnio zdarzało się to nad wyraz często. W powietrzu unosił się odór śmierci,
słaba, mdławo–słodka woń rozkładu, zmieszana z trudnymi do zidentyfikowania, lecz bez
wątpienia piekielnego pochodzenia, wyziewami zła. Odór unosił się wokół Naipala, lecz on
nie zwracał nań uwagi, a nawet gdyby zwrócił i tak niewiele by go to obeszło.
Odwrócił wzrok od zmartwychwstałego wojownika, stojącego nieruchomo jak kamień
przed wyblakłą ścianą, w tym samym miejscu, w którym zostawił go poprzedniej nocy. Oczy
czarnoksiężnika powędrowały do stolika, przeskakując pospiesznie nad kufrem z rzeźbionej
kości słoniowej. Tam, w zakorkowanych kryształowych flaszkach, znajdowało się pięć
składników koniecznych do przywrócenia życia — cała ilość, jaką posiadał. W grobowcu
króla Orissy pod zaginionym miastem Maharashtra czuwało dwadzieścia tysięcy
nieśmiertelnych wojowników. Nieśmiertelna, zawsze zwycięska armia. A on mógł
przywrócić życie może dwudziestu.
Tłumiąc wściekłość, zaczął przemierzać komnatę. Starożytni magowie, którzy
przygotowywali grobowiec króla, zgodnie z jego rozkazem dali mu wiernych strażników.
Obawiając się jednak, do czego owi strażnicy mogli być użyci, jeśli udałoby się ich zbudzić,
postanowili się zabezpieczyć. Dlatego też zaledwie jeden z pięciu składników można było
zdobyć w Vendhii. Pozostałe, wybrane głównie dlatego, że mało znano je w czasach magii,
można było znaleźć jedynie w krajach uchodzących za legendarne nawet dwa tysiące lat
później Oczywiście, poradził sobie z tym, ale co z tego, skoro i tak katastrofa wisiała nad
głową?
Zmusiwszy się do spojrzenia na ozdobny kufer z kości słoniowej, zacisnął pięści i spojrzał
tak, jakby chciał go roztrzaskać na kawałki. Gdy poprzedniej nocy wyszedł w końcu z
komnaty, czuł się jak zbieg. Przemykając, niczym złodziej, korytarzami własnego pałacu,
wmawiał sobie, że to wcale nie strach. O, nie. Przecież go zwalczył. Po prostu potrzebował
odpoczynku, odprężenia. Polecił wezwać muzyków, przynieść jadło i napitki, ale wszystko
smakowało jak trociny, a flety i cytry działały mu tylko na nerwy. Rozkazał wychłostać
zarówno kucharzy, jak i muzyków. Przyprowadzono mu kobiety z jego purdhany, ale zaraz
musiano je zabrać — otępiałe i płaczące — a potem wychłostać za to, że nie potrafiły go
zadowolić. Pięć razy tego dnia rozkazywał, by rozdano biednym dziesięć tysięcy pice, ale
nawet to nie podniosło go na duchu. A teraz znów był w swych wydartych wnętrzu ziemi
włościach. Tutaj przynajmniej mógł się zmierzyć bezpośrednio z niebezpieczeństwem,
niezależnie od tego, czym i gdzie ono było.
Wyciągnął ręce w stronę płaskiego pudełka z kości słoniowej… i znieruchomiał, rozległ
się bowiem dźwięk dzwonka. Odwrócił głowę w kierunku, z którego ów dźwięk dochodził.
Na rogu stołu z drzewa różanego, pomiędzy kryształowymi flakami z truciznami i dziwnie
połyskującymi fiolkami zapieczętowanymi ołowiem, stała jeszcze jedna płaska szkatuła, z
wypolerowanego drzewa atłasowego, ze srebrnym dzwonkiem, na którego szczycie wyryte
były tajemnicze znaki. W tej samej chwili dzwonek zabrzęczał raz jeszcze.
— Więc ten głupiec nareszcie odważył się go użyć — wyszeptał Naipal. Zawahał się,
chcąc zająć się innymi sprawami, ale dzwonek znowu się odezwał. Ciężko westchnąwszy,
podszedł do szkatuły.
Podniósł wieko i spojrzał w lustro, które zupełnie normalnie odbijało jego i całą komnatę.
Zwierciadło poruszało się wewnątrz szkatuły na szynach i stojakach, dzięki czemu można je
było ustawiać pod dowolnym kątem. Podniósł je prawie do pionu. Następnie pojawiło się
osiem małych kościanych tacek, na których znajdowały się srebrne kołki pasujące do dziurek
na brzegu pudełka, po jednym w każdym rogu i jednym na środku.
Raz jeszcze rozległ się dźwięk dzwonka, a on zaklął. Ostrożnie zgarnął kościaną
szpachelką na małe tacki przygotowany wcześniej i przechowywany w jednym pudełku z
lustrem proszek. Na końcu ze szkatuły wynurzył się mały srebrny młoteczek, ze znakami
podobnymi do tych, które znajdowały się na dzwonku.
— Sa ‘ar–el! — zaintonował Naipal. Z młoteczka na dzwonek przeskoczyła niebieska
iskra i dzwonek zadźwięczał. Ledwie się to stało, proszek na czterech głównych tackach
zamigotał błękitnym płomieniem. Nim jeszcze te berylowe ogniki wygasły, pozostawiając po
sobie jedynie wstążki dymu, Naipal przemówił znowu.
— Ka’ar–el! — Raz jeszcze dzwonek zadźwięczał, mimo że nikt go nie dotykał, a
niebieski płomień zaczął lizać pozostałe tacki. — Ma ‘ar–el! Diendar! — Dzwonienie
rozległo się po raz trzeci, a wraz z nim odbicie Naipala w lustrze zawirowało i rozmyło się w
mieszaninie kolorów.
Powoli wirowanie ustawało, tworząc w końcu obraz mężczyzny o wąskiej twarzy. Na
głowie miał turban ze złotego materiału owinięty złotymi łańcuchami z rubinami.
— Naipal? — powiedział mężczyzna. — Asurze niech będą dzięki, że to ty.
— Ekscelencjo — odparł Naipal. — Czym mogę służyć doradcy Słonia, który wkrótce już
sam będzie Słoniem?
Karim Singh drgnął i zaczął się rozglądać na wszystkie strony, jakby bojąc się, że ktoś
mógł to usłyszeć. Nie byłby chyba tak głupi, pomyślał Naipal, żeby używać magicznego
lustra w obecności kogoś jeszcze. A może byłby?
— Nie powinieneś mówić takich rzeczy — powiedział wazam. — Asura jeden wie, kto
mógłby to usłyszeć. Na przykład jakiś inny czarownik. I to właśnie teraz.
— Ekscelencjo, tłumaczyłem już przecież, że tylko ci, którzy są przy tych lustrach… —
Naipal przerwał i wziął głęboki oddech. Wyjaśnianie po raz setny temu głupcowi mijało się z
celem. — Jestem Naipal, nadworny czarnoksiężnik króla Vendhii Bhandarkara. Zamierzam
umieścić Jego Ekscelencję Karima Singha na tronie Vendhii. Ekscelencja sam widzi. Nie
mówiłbym tych wszystkich rzeczy, gdyby ktoś mógł je podsłuchać.
Karim Singh pokiwał głową, choć jego twarz była blada.
— Przypuszczam, że muszę ci… zaufać, Naipalu. W końcu służysz mi wiernie. Wiesz,
mam nadzieję, że lepiej by było dla ciebie, gdybyś był wierniejszy mnie niż Bhandarkarowi.
— Jestem sługą Waszej Ekscelencji. — Naipal zastanawiał się przez chwilę, czy Singh ma
jakieś podejrzenia co do tego, ile naprawdę zawdzięcza czarnoksiężnikowi. — Czym mogę
Waszej Ekscelencji służyć tym razem?
— Nie… nie wiem dokładnie — powiedział wazam. — To może oznaczać katastrofę.
Traktat został zerwany, co do tego nie ma dwóch zdań. Nasze głowy mogą się potoczyć.
Ostrzegam cię, Naipalu, nie zamierzam iść pod topór kata sam jeden.
Naipal westchnął poirytowany. Układ z Turanem był zgodny z zasadami logiki, w które
Karim Singh święcie wierzył. Przejęcie tronu w momencie śmierci Bhandarkara wymagało
wywołania zamieszek. Zewnętrzni wrogowie zaś raczej jednoczyli naród. Z tego też powodu
z wszystkimi krajami, jakie mogły zagrażać Vendhii — z Turanem, Iranistanem, narodami i
państwami — miastami Khitai, Uttara Koru i Kambui — należało mieć uregulowane
stosunki. Ulubioną metodą działania czarnoksiężnika było manipulowanie ludźmi
zajmującymi kluczowe stanowiska w państwie — w razie potrzeby wspomagał się przy tym
magią. Karim Singh wierzył w traktaty. No, ale dzięki podróży do Turanu trzymał się
przynajmniej przez jakiś czas z dala od Naipala.
— Ekscelencjo, naprawdę nie ma znaczenia, czy Yildiz podpisze ten układ. Nawet jeśli
Bhandarkar chciałby to wykorzystać przeciwko tobie i tak nie zdąży…
— Posłuchaj mnie, głupcze! — Karim Singh wytrzeszczył histerycznie oczy. — Traktat
został podpisany! A ledwie kilka godzin później wielki admirał Turanu został zabity! Rękami
vendhiańskich zamachowców! Kto inny, jeśli nie Bhandarkar, ośmieliłby się zrobić coś
takiego? A jeśli to rzeczywiście on? Czyżby prowadził jakąś grę? Czy naprawdę nic o nas nie
wie? A może bawi się nami?
Pot zwilżył dłonie Naipala, ale nie wytarł go, nie chcąc, by jego rozmówca to zauważył.
Jego oczy powędrowały z błyskiem do kufra z kości słoniowej. Może to armia? Z
czarnoksiężnikami? Ale jakim cudem mogłaby wyruszyć bez jego wiedzy?
— To niemożliwe, żeby Bhandarkar coś wiedział — rzekł w końcu. — Czy Wasza
Ekscelencja jest pewien tego wszystkiego? Może to jakaś pomyłka?
— Kandar został przekonany. A ów Patil, który mu o tym powiedział, nie jest typem
spiskowca. Prawdę mówiąc, ma w sobie tyle przebiegłości, co noworodek.
— Opisz mi… tego Patila — powiedział cicho czarnoksiężnik.
Karim Singh zmarszczył czoło.
— Barbarzyńca. Olbrzym o bladej skórze i oczach pan–kura. Gdzie idziesz? Naipalu!
Nim jeszcze opis dobiegł końca, czarnoksiężnik skoczył do skrzynki z kości słoniowej.
Odchylił wieko, rozsunął jedwabne zasłonki i przypatrzył się uważnie temu, co widział już
poprzedniej nocy — wielkiej liczbie ognisk palących się w mroku. To nie była armia. To była
wielka karawana. Kawałki układanki zaczęły wreszcie trafiać na swoje miejsca. Lecz z każdą
odpowiedzią rodziło się nowe pytanie. Nagle uświadomił sobie, że Karim Singh krzyczy.
— Naipalu! A niech cię Katar porwie! Gdzie się podziewasz? Wracaj natychmiast, bo na
Asurę…
Czarnoksiężnik powrócił przed lustro. Karim Singh sprawiał wrażenie, jakby miał trafić go
szlag.
— No, zdążyłeś w samą porę, by uratować głowę! Jak śmiesz odchodzić bez pytania o
zgodę czy słowa wyjaśnienia? Nie zamierzam tolerować takich…
— Ekscelencjo! Proszę! Wasza Ekscelencja musi mnie wysłuchać. Ten człowiek
nazywający siebie Patilem, ten barbarzyński olbrzym o oczach pan–kura — mimo woli
Naipal wzdrygnął się; czy to był omen, czy jeszcze coś gorszego? — musi zginąć. Podobnie
jak wszyscy, którzy mu towarzyszą. Jeszcze tej nocy, Ekscelencjo.
— A to niby czemu? — zapytał Karim Singh.
— Z powodu wyglądu — wymyślił na poczekaniu mag. — Wróżby twierdzą, że człowiek
o takim właśnie wyglądzie może pokrzyżować nam plany. Zresztą, to nie wszystkie
niebezpieczeństwa, jakie czyhają na nas w tej karawanie. Dowiedziałem się o tym dosłownie
przed chwilą. Jest tam grupa vendhiańskich kupców, którym przewodzi Sabah, choć może
używać innego imienia. Sądzę, że mają raczej muły niż wielbłądy, a muły te niosą coś, co ma
uchodzić za bele jedwabiu.
— Przypuszczam, że ci ludzie również muszą zginąć — powiedział Karim Singh, a Naipal
skinął głową.
— Wasza Ekscelencja dobrze zrozumiał. — Rozkazy zostały wydane, ale najwyraźniej ich
nie wykonano. Naipal nie tolerował porażek.
— Ale czemu?
— Sztuka wróżbiarska nie jest pewna, jeśli chodzi o szczegóły, ‘ Ekscelencjo. Widzę
jedynie, że każdy dzień, każda godzina życia tych ludzi oddala cię, Ekscelencjo, od objęcia
tronu. — Czarnoksiężnik przerwał, dobierając słowa. — Jest jeszcze jedna sprawa,
Ekscelencjo. Pomiędzy tym, co wydaje się belami jedwabiu, znajdują się skrzynie z
ołowianymi pieczęciami. Te skrzynie muszą do mnie dotrzeć, i to z nietkniętymi pieczęciami.
Dodam tylko, że to ostatnie jest ważniejsze dla zdobycia tronu przez Waszą Ekscelencję niż
cała reszta, niż wszystko, co do tej pory zrobiliśmy. Powtarzam jeszcze raz: skrzynie muszą
do mnie dotrzeć z nienaruszonymi pieczęciami.
— Zdobycie tronu — powiedział beznamiętnym tonem Karim Singh — miałoby zależeć
od jakichś skrzyń? Skrzyń znajdujących się w mojej karawanie? Skrzyń, o których istnieniu
nie wiedziałeś aż do tej chwili?
— Na Asurę, właśnie tak jest — odparł Naipal. — Niech ma dusza będzie zgubiona, jeśli
skłamałem. — To było wyjątkowo łatwe przyrzeczenie — została zgubiona już dawno temu.
— No dobrze. Nim wzejdzie słońce, wszyscy ci ludzie będą martwi, a skrzynie — w
drodze do ciebie. Pokój z tobą. — Srebrny dzwonek Naipala zadźwięczał w tej samej chwili,
co podobny dzwonek w namiocie wazama, a odbicie w lustrze na powrót stało się odbiciem
czarodzieja.
— Pokój z tobą, o najznakomitszy z głupców — wyszeptał. Spojrzał na swoje dłonie.
Wciąż były pokryte kropelkami potu.
To prawda, że ostatnio pojawiło się wiele pytań, ale śmierć dostarczy wszelkich
potrzebnych odpowiedzi. Z uśmiechem na ustach wytarł dłonie o skraj szaty.
XIV
Ciemności nocne zostały rozproszone przez setki ognisk porozrzucanych pomiędzy
tysiącami namiotów obozowiska. Wiele z tych namiotów jarzyło się od światła stojących w
nich lamp, rzucających na jedwabne i płócienne, niemal przezroczyste ściany poruszające się
tajemnicze cienie. W powietrzu, wraz z zapachem cynamonu i szafranu dodanych do potraw,
unosiły się dźwięki cytr.
Conan podchodził do namiotu Vyndry z dziwną u niego niepewnością. Przez cały dzień jej
szukał, co wcale nie było tak łatwe, jak się wydawało, zwłaszcza jeśli się myśli o wielbłądach
Kanga Hou. Niewykluczone, że widziała w nim tylko dziwny okaz, który mógł zaciekawić jej
wysoko urodzonych przyjaciół w Ayodhii — barbarzyńcę o dziwnych oczach, którego można
oglądać — ale z drugiej strony, gdyby był dla niej tylko okazem, nie patrzyłaby nań tak
kokieteryjnie spod opuszczonych rzęs. W każdym razie, ona była piękna, a on młody, szedł
więc do niej, tak jak go o to prosiła.
Po wejściu do namiotu zobaczył najpierw oczy Alyny. Było to zresztą jedyne, co mógł
zobaczyć — reszta ukryta była za grubymi zasłonami i ciężkimi szatami.
— Twoja pani… — zaczął i przerwał, bo w oczach kobiety ujrzał błysk morderczego
gniewu.
Jednak znikł równie szybko, jak się pojawił, a ona skinęła, by wszedł głębiej do namiotu,
który, choć mniejszy niż namiot Karima Singha, był podzielony w bardzo podobny sposób za
pomocą jedwabnych kotar.
W głównej komnacie, wyściełanej pięknymi vendhiańskimi kobiercami i oświetlonej
złotymi lampami, stała, czekając na niego, Vyndra.
— Przyszedłeś, Patilu. Cieszę się.
Conan zacisnął zęby, żeby powstrzymać się od otwarcia ust z podziwu. Wciąż miała na
sobie mnóstwo złota, rubinów i szmaragdów, ale przebrała się w szatę z niezwykle cienkiego
materiału. Zakrywała ją od stóp do szyi, ale w świetle stojącej z tyłu lampy jej krągłe kształty
mamiły obietnicą, a zapach jaśminu, który się wokół niej unosił, wydawał się kwintesencją
zmysłowości.
— Gdyby to był Turan — rzekł młodzian, gdy wreszcie odnalazł język w gębie — Zamora
lub Nemedia i w komnacie znajdowałyby się dwie kobiety ubrane tak jak wy, to Alyna byłaby
osobą wolną, a ty — niewolnicą. Niewolnicą jakiegoś mężczyzny, a także radością dla jego
oczu.
Vyndra uśmiechnęła się, przykładając palec do ust.
— Jakie to głupie ze strony tych kobiet pozwalać, by niewolnice zaćmiewały ich blask.
Jeśli jednak chciałbyś zobaczyć Alynę, zatańczy ona dla ciebie. Nie wzięłam innych tancerek.
W przeciwieństwie do Karima Singha i innych mężczyzn nie uważałam tego za konieczne.
— Wolałbym raczej zobaczyć, jak ty tańczysz — powiedział, a ona zaniosła się
gardłowym śmiechem.
— To coś, czego żaden mężczyzna nigdy nie zobaczy. — Lecz mówiąc te słowa wzniosła
ręce nad głowę płynnym ruchem, godnym tancerki, sprawiając, że Conanowi zaschło w
gardle. Naciągnięty materiał stawał się jeszcze bardziej przezroczysty.
— Czy mógłbym prosić o coś do picia? — spytał ochrypłym głosem.
— Oczywiście. Alyno, przynieś wino i daktyle. Usiądź, Patilu. Rozluźnij się.
Pchnęła go na poduszki z jedwabiu i aksamitu. Właściwie nie wiedział, jak się jej udała ta
sztuka, zważywszy na fakt, że musiała stanąć na palcach, żeby dotknąć jego ramion, ale
podejrzewał, że działał ten obezwładniający zapach.
Próbował ją objąć, gdy pochyliła się nad nim, tak uwodzicielska, ale wyślizgnęła się
niczym węgorz i oparła na poduszkach na wyciągnięcie ramienia od niego. Rozparł się
wygodnie i wziął od Alyny puchar aromatycznego wina. Kielich był tak samo ciężki jak ten, z
którego pił u wazama, lecz zamiast ametystów wprawione weń były korale.
— Vendhia wydaje mi się zamożnym krajem— powiedział po pierwszym łyku — mimo że
nigdy tam nie byłem.
— Owszem — potwierdziła Vyndra. — Co jeszcze wiesz o Vendhii, mimo że nigdy tam
nie byłeś?
— Vendhiańczycy wyrabiają dywany — odrzekł — i perfumują zarówno swoje wino, jak i
kobiety.
— Co jeszcze? — zachichotała.
— Kobiety z purdhany wstydzą się odkrywać twarze, lecz nie mają nic przeciwko
odkrywaniu swych ciał. — Ta uwaga spowodowała z kolei wybuch śmiechu, chociaż na
skraju zasłony Alyny dało się zauważyć rumieniec. Conanowi podobał się śmiech Vyndry, ale
był już trochę zmęczony tą grą. — Poza tym Vendhia słynie ze szpiegów i zamachowców.
Obu kobietom jakby zabrakło nagle powietrza w płucach, a twarz Vyndry zbladła.
— Straciłam ojca przez kataryjczyków. Podobnie Alyna.
— Kataryjczyków?
— Zamachowców, z których tak słynie Vendhia. Chcesz powiedzieć, że pierwszy raz o
nich słyszysz? — Vyndra potrząsnęła głową i zadrżała. — Oni zabijają dla złota, czasem dla
kaprysu, ale zawsze poświęcają każdą zbrodnię swej ohydnej bogini Katar.
— To imię gdzieś już kiedyś słyszałem. Vyndra prychnęła.
— Bez wątpienia padło ono z ust mężczyzny. To ulubione przekleństwo Vendhiańczyków.
Żadna kobieta nie byłaby tak głupia, żeby wzywać imienia kogoś, komu poświęcona jest
każda śmierć i masakra.
Była wyraźnie zdenerwowana, a on poczuł, że zamyka siew sobie. Desperacko zaczął
poszukiwać innego tematu rozmowy — takiego, który nie uraziłby kobiecych uszu. Któryś z
jej poetów na poczekaniu ułożyłby wiersz, pomyślał gorzko, bo wszystkie wiersze, jakie znał,
były słowami piosenek, a większość z nich przyprawiłaby o rumieniec wstydu nawet uliczną
dziewkę.
— Jeden z twoich krajanów powiedział mi dzisiaj coś niezwykłego — rzekł wolno,
chwytając się jednego z nielicznych tematów, jakie wydawały się odpowiednie. — Uważał,
że moje oczy sugerują, że jestem pomiotem demona. Pan–kurem, jak to nazwał. Najwyraźniej
ty w to nie wierzysz, w przeciwnym wypadku raczej uciekałabyś z krzykiem, zamiast
częstować mnie winem.
— Być może, wierzyłabym w takie rzeczy, gdybym nie rozmawiała z uczonymi ludźmi,
którzy opowiadali mi o dalekich krainach, gdzie wszyscy ludzie są olbrzymami z oczami jak
szafiry. Poza tym rzadko uciekam przed czymś z krzykiem. — Na jej twarzy wreszcie pojawił
się cień uśmiechu. — Skoro jednak sam twierdzisz, że jesteś pan–kurem, coś w tym musi być.
Nie ośmieliłabym się nie wierzyć człowiekowi, który sam siebie zwie Patilem.
Conan zaczerwienił się lekko. Wszyscy zdawali się wiedzieć, że to nie jego prawdziwe
imię. Nie potrafił się jednak zmusić do tego, by wyznać, że skłamał.
— Walczyłem z demonami — powiedział — ale nie jestem jednym z nich.
— Walczyłeś z demonami? — wykrzyknęła Vyndra. — Naprawdę? Widziałam raz
demony, chyba ze dwadzieścia, i nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś był w stanie z nimi
walczyć, bez względu na to, co mówią legendy.
— Widziałaś dwadzieścia demonów? — Mimo że miał tyle doświadczeń na tym polu,
Conan był świadom, że demony — podobnie jak czarnoksiężnicy — nie zaludniały ziemi tak
gęsto, jak większość ludzi sobie wyobrażała. Po prostu miał pecha pod tym względem, choć
Hordo twierdził uparcie, że to klątwa. — Dwadzieścia demonów naraz, w jednym miejscu?
Ciemne oczy Vyndry zabłysły.
— Nie wierzysz mi? Oprócz mnie było tam jeszcze wiele innych osób. Pięć lat temu w
pałacu króla Bhandarkara. Zailowi Balowi, który był wówczas nadwornym
czarnoksiężnikiem, udało się przywołać demony na oczach kilkudziesięciu ludzi. To były
rajaie — demony, które wysysają ze swoich ofiar siły życiowe. Widzisz, wiem, o czym
mówię.
— Czy powiedziałem, że ci nie wierzę? — spytał Conan. Uwierzyłby, że dwadzieścia
demonów mogło się zebrać w jednym miejscu — mniej w to, że ktokolwiek zdołał z tego
miejsca ujść z życiem.
Vyndra zmarszczyła czoło, jakby wątpiła w jego szczerość.
— Jeśli rzeczywiście walczyłeś z demonami, jak widzisz, nie kwestionuję twoich słów,
musisz koniecznie zostać w moim pałacu w Ayodhii. Może nawet sam Naipal przyszedłby,
żeby spotkać się z człowiekiem, który walczył z demonami. To byłby dopiero sukces!
Brzmiałoby to obiecująco, gdyby nie ten drugi mężczyzna, pomyślał ze smutkiem.
— Pragniesz gościć tam mnie czy tego Naipala?
— Pragnę gościć was obu, oczywiście. Pomyśl, jaką sensację byście wzbudzili. Ty, wielki
wojownik z odległego kraju, który osnuty jest mgiełką tajemnicy i on, nadworny
czarnoksiężnik Vendhii…
— Czarnoksiężnik? — Conan ciężko wypuścił powietrze. Gdyby się zgodził, Hordo
twierdziłby, że zrobił to specjalnie, albo znów zacząłby bredzić o klątwie.
— No, przecież mówię — ciągnęła Vyndra. — To najbardziej tajemniczy człowiek w
Vendhii. Niewiele osób poza królem Bhandarkarem i może jeszcze Karimem Singhiem zna
jego twarz. Kobiety aranżują spotkania z nim w nadziei, że będą mogły później powiedzieć, iż
wiedzą, jak on wygląda.
— Nigdy nie spotkałem ani nie zamierzam spotkać tego człowieka — rzekł Conan — a
mimo to już go nie lubię.
Jej śmiech był niski i zmysłowy.
— On nie ma zresztą nic przeciwko spotkaniom z kobietami. Znikają na całe dni i wracają
skrajnie wyczerpane, opowiadając o namiętności tak wielkiej, że aż niewiarygodnej, ale jego
wygląd opisują nad wyraz mgliście. Tak może wyglądać każdy w miarę przystojny
mężczyzna. Choć ich opisy porywów rozkoszy są tak sugestywne, że sama rozważałam…
Z przekleństwem na ustach Conan cisnął na bok złoty puchar. Vyndra pisnęła, kiedy rzucił
się na nią, chwytając jej twarz w swoje dłonie.
— Nie chcę, żebyś wabiła jakiegoś czarownika — powiedział w podnieceniu. — Nie
pragnę cię dlatego, że pochodzisz z dalekiego kraju, ani dlatego, że wydawałabyś się dziwna
moim rodakom. Pragnę cię, ponieważ jesteś piękną kobietą i sprawiasz, że moja krew wrze.
— Wyraz jej twarzy odebrał jako zaproszenie, a gdy ją pocałował, wplątała dłonie w jego
włosy tak, jakby to ona go trzymała, a nie on ją.
Kiedy w końcu przytuliła się z westchnieniem do jego piersi, w jej oczach pojawił się
łobuzerski błysk, a małe białe zęby przygryzły pełną dolną wargę.
— Czy chcesz mnie wziąć teraz? — spytała cicho, po czym dodała: — Właśnie teraz, w
obecności Alyny?
Conan wciąż na nią patrzył.
— Ona wciąż tu jest?
— Alyna jest mi wierna na swój sposób i rzadko kiedy mnie opuszcza.
— A ty nie zamierzasz jej odesłać. — To nie było pytanie, lecz stwierdzenie.
— Czyżbyś chciał rozdzielić mnie z moją wierną niewolnicą? — zapytała Vyndra z
szerokim uśmiechem.
Conan odchrząknął i zerwał się na równe nogi. Istotnie, Alyna cały czas tu była, jej jasne
oczy spoglądały z rozbawieniem znad czarnej zasłony.
— Mam wielką ochotę — powiedział w tonie nie zobowiązującej pogawędki — tak sprać
wam tyłki, że dalszą drogę odbędziecie ,i przewieszone przez siodło niczym bele jedwabiu.
Zamiast tego pójdę sprawdzić, czy w tej karawanie nie ma jakiejś uczciwej dziwki. Wasze
gierki śmiertelnie mnie nudzą.
Po czym wyszedł, myśląc nie bez satysfakcji, że chyba je zatkało. Nim jednak zasłona przy
wejściu do namiotu zdążyła opaść, usłyszał wypowiadane ze śmiechem słowa:
— Jesteś gwałtownym człowiekiem, o ty, który nazwałeś siebie Patilem. Będziesz stanowił
nie lada niespodziankę dla moich przyjaciół.
XV
Tak jak się Conan spodziewał po tak dużej i tak daleko udającej się karawanie, na
obrzeżach obozowiska znajdowały się dwa burdele. Karim Singh i inni vendhiańscy
wielmoże, a nawet niektórzy kupcy mogli sobie pozwolić na to, by wieźć ze sobą swoje
kobiety, ale co miała począć cała reszta? Wszyscy ci strażnicy, poganiacze wielbłądów i
treserzy mułów? Droga z Khawarismu do Secundarumu była zbyt długa, by wytrzymać bez
kobitki. Więc burdele po prostu musiały być i kropka.
Przed namiotami ustawiono stoły, sklecone z desek położonych na beczkach, zaś antałki
przy nich służyły zarówno do siedzenia, , jak i picia. Tutaj mężczyźni czekali na swoją kolej,
umilając sobie i czas żłopaniem taniego, cierpkiego wina, roznoszonego przez słodkie
kobiety, smukłe dziewczyny i wyzywające dziwy. Wysokie i niskie. O miękkich, chętnych
ciałach. Jeśli nawet złocone miedziane paski, zawieszone nisko na ich biodrach, i strzępki
przezroczyste — i go jedwabiu, zasłaniające tu i ówdzie to i owo, stanowiły bardziej
kompletny strój od tego, który nosiły tancerki z purdhany, to za odpowiednią zapłatą gotowe
były się go pozbyć. Bo kobiety były tu towarem.
Na miejscu Conan uświadomił sobie jednak, że to nie kobiety szukał. Siedział okrakiem na
beczce stojącej na tyłach drugiego burdelu, ze skórzanym bukłakiem cienkusza w dłoni, na
kolanach zaś wierciło mu się szczupłe dziewczę, wgryzając się małymi białymi ząbkami w
jego szyję. Nie mógł powiedzieć, że się nią kompletnie nie interesował, ale była ona
właściwie tylko przerywnikiem — skądinąd całkiem przyjemnym. Hoże dziewczę w
namiocie pierwszego burdelu spełniało dokładnie tą samą rolę. Zanim skończył dwadzieścia
lat, nauczył się tłumić złość, gdy sytuacja tego wymagała. Tego dnia panował nad sobą
podczas wizyty u Karima Singha. Udało mu się też zachować spokój przy spotkaniu z
Kandarem. A potem w namiocie Vyndry. Ale dosyć tego. Nadszedł czas, by wyładować
wściekłość. Niczego bardziej nie pragnął od tego, by któryś z tych klejących się do kobitek
mężczyzn wyzwał go na rundkę lub jeszcze lepiej dwie. A może nawet pięć? Walka na pięści
czy nawet cholerne miecze pozwoliłaby ujść z niego całej złości, która zwinęła się w jego
brzuchu niczym wąż, któremu z zębów cieknie jad.
Szczupła dziwka przytuliła się do niego z zadowoleniem, kiedy stanął, trzymając ją w
ramionach. Po czym spojrzała na niego z konsternacją, gdyż posadził ją na beczce.
— Nie jestem Vendhiańczykiem — powiedział, wkładając jej do ręki monety. — Będę
wyładowywał złość tylko na tych, którzy na to zasłużyli. — Jej wzrok wyrażał kompletny
brak zrozumienia, ale on zdawał sobie nic z tego nie robić — powiedział to w równej mierze
dla swego dobra, jak i jej.
Ochrypły śmiech dobiegający z burdelu towarzyszył mu aż do obozowiska. W wielu
kupieckich namiotach zgaszono już światło, a cisza panowała nawet na ich tyłach, gdzie
zwykle przywiązane były zwierzęta. Z tej części obozu, w której przebywali wielmoże,
dobiegały jednak cichutkie dźwięki cytry, fletu i bębenka. Spać, pomyślał. Spać, a potem
jechać, później znów spać i jechać, i… W Vendhii znajdzie odtrutkę i odpowiedzi, których
szuka, nim jednak to nastąpi, rozproszy złość snem.
Przed stojącym na uboczu namiotem, który Kang Hou dzielił ze swymi siostrzenicami,
dogasało ognisko. Jedyną osobą poruszającą się pomiędzy przemytnikami, którzy owinięci w
pledy leżeli dookoła namiotu, był grzebiący w palenisku khitański sługa. Conan zatrzymał się
jednak w pół drogi. Ostrzegawcze brzęczenie w głowie powiedziało mu, że coś tu nie gra.
Starał się usłyszeć dźwięki poza granicą słyszalności i zobaczyć cienie między namiotami.
Teraz, kiedy się dobrze wsłuchał, dźwięki otaczały go ze wszystkich stron. Szelest skóry
ocieranej o skórę, cichy brzęk metalu, przytłumiony odgłos miękko stawianych kroków.
Przemieszczające się cienie, które powinny być nieruchome.
— Hordo! — krzyknął Conan, wyciągając miecz. Wstawajcie, bo zginiecie w betach! —
Zanim wypowiedział te słowa do końca, przemytnicy byli już na nogach z mieczami w
dłoniach. Vendhiańczycy zaś — pieszo i konno — tuż przy nich.
Cymmerianin wiedział, że próba dostania się do przyjaciół zakrawałaby na szaleństwo. Nie
walczył o to, by utrzymać kawałek ziemi, na którym się znajdował, ale o to, by uciec. Zresztą
wszyscy oni będą próbowali się przedrzeć przez zwarte szeregi wroga. Nie było czasu, by się
nad tym dłużej zastanawiać. Jeszcze wykrzykując ostatnie słowa ostrzeżenia, zabił jednego
Vendhiańczyka, a skrzyżował miecz z następnym.
Wyciągnąwszy miecz z drugiego ciała, ściął głowę kolejnemu Vendhiańczykowi, cały czas
torując sobie drogę ku wolności i nie zwracając uwagi na krzyki i brzęk stali wokół niego.
Usiłował dostać się w pobliże namiotu Khitańczyka. Nagle wprost przed nim ukazał się
jeździec w turbano–hełmie, wprawdzie już bez lancy, ale za to z podniesionym mieczem.
Zawzięty, morderczy uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi kompletnego zaskoczenia, kiedy
Conan skoczył wprost na niego. Nie mogąc użyć miecza z tak bliska, jeździec uderzył
Cymmerianina rękojeścią, podczas gdy koń kręcił się w kółko jak oszalały. Conan również
nie mógł użyć miecza, użył więc sztyletu, wbijając go między oka kolczugi. Jeździec
krzyknął, po czym zleciał z siodła. Conan szybko zajął jego miejsce, chwycił cugle i uderzył
obcasami o boki konia.
Wyszkolone w kawalerii zwierzę w mig poderwało się do galopu. Conan zaś, pochylony
nisko w siodle, kierował nim pomiędzy namiotami. Obudzeni przez zgiełk kupcy i ich słudzy
uskakiwali z drogi szybkiemu jeźdźcowi. Jeden mężczyzna jednak nie uskoczył. Był to
strażnik karawany, który przyklęknąwszy na jedno kolano, wystawił przed siebie włócznię.
Koń zarżał, gdy długie ostrze wbiło się w jego pierś, i nagłe Conan przekoziołkował ponad
głową zwierzęcia. Upadek pozbawił go tchu, lecz zdołał jakoś wstać. Strażnik przypadł do
niego pewny, że nie będzie miał trudności z dobiciem go. Conan jednak, jak się zdawało
ostatkiem sił, wbił mu miecz prosto w serce. Siła rozpędu sprawiła, że upadł na Conana,
przewracając go. Wciąż nie mogąc złapać tchu, Conan odepchnął strażnika, wyciągnął miecz
i chwiejnym krokiem odszedł w cień. Bliski upadku, oparł się plecami o namiot.
Zewsząd dobiegały krzyki obudzonych kupców. — Co się dzieje?
— Czy nas atakują?
— Bandyci!
— Moje towary!
Vendbiańscy żołnierze odpychali kupców na bok, uderzając ich drzewcami włóczni.
— Wracajcie do namiotów! — krzyczeli. — Szukamy szpiegów! Wracajcie do namiotów,
a nic się wam nie stanie! Każdy, kto nie posłucha, zostanie aresztowany!
Szpiedzy, pomyślał Conan. Dał już ujście swej wściekłości, ale pozostała jeszcze cienka
strużka gniewu, strużka, która stopniowo się powiększała. Kilka chwil wcześniej
najważniejsza dla niego była ucieczka z obozu. Jednak teraz postanowił złożyć wizytę
człowiekowi, który uważał wszystkich obcokrajowców za szpiegów.
Potężny Cymmeriamn przemykał niczym polujący lampart z ciemności w ciemność. Z
łatwością uniknął ciekawskich spojrzeń, bo mało kto był o tej porze poza namiotem. Nikt nie
poruszał się między namiotami z wyjątkiem żołnierzy, którzy ogłaszali swoje nadejście
skrzypem uprzęży, brzękiem zbroi i przeklinaniem losu za to, że muszą szukać, podczas gdy
powinni smacznie spać. Gdy tylko Vendhiańczycy się pojawiali, Conan bezszelestnie znikał z
pola widzenia, patrząc z dzikim uśmiechem, jak maszerują lub przejeżdżają tuż obok niego,
nie zauważając go.
W namiocie Karima Singha paliło się światło, zaś przed wejściem z baldachimem płonęły
dwa ogniska. Dzięki nim odnosiło się wrażenie, jakby w namiocie było ciemno. Wokół
namiotu, mniej więcej co dziesięć kroków, stało nieruchomo jak posągi dwadzieścia koni z
równie nieruchomymi kawalerzystami na grzbietach.
Musieli chyba być naprawdę posągami, a może nastawiali się na atak wielkiej armii —
dość, że Conanowi bez trudności udało się prześlizgnąć między nimi. Miał zamiar dostać się
do namiotu tylnym wejściem, lecz głosy dobiegające z wewnątrz powstrzymały go.
— Zostawcie nas samych — rozkazał Karim Singh.
Conan zajrzał do środka przez szparkę. Ostatni z żołnierzy ukłonił się i wyszedł z komnaty
o jedwabnych ścianach. Karim Singh stał na środku, dzierżąc w dłoni kawaleryjski miecz,
przed nim zaś klęczał Vendhiańczyk ze związanymi rękami i nogami. Klęczący mężczyzna
miał na sobie szaty kupca, choć niezbyt pasowały one do jego zaciętej twarzy i długiej
szramy, przecinającej mu nos i policzek.
— Czy to ty jesteś Sabah? — spytał łagodnym głosem wazam.
— Jestem Amaur, Ekscelencjo, uczciwy kupiec — odparł klęczący mężczyzna — i nawet
ty nie masz prawa tak po prostu, bez najmniejszej przyczyny, zabierać mi towarów.
Conan zesztywniał, rozpoznając ten szorstki, drażniący głos. Jeździec na wydmach. Zanim
zabije Karima Singha, posłucha ich przez chwilę.
Wazam przyłożył ostrze noża do szyi mężczyzny.
— Pytam po raz ostatni: czy to ty jesteś Sabah?
— Nazywam się Amaur, Ekscelencjo. Nie znam nikogo, kto nazywałby się… — Z trudem
złapał powietrze, gdy ostrze przyciśnięte zostało mocniej. Na jego szyi pojawiła się krew.
— Uczciwy kupiec? — Karim Singh zaśmiał się z cicha. Mówiąc, zwiększał nacisk ostrza.
Mężczyzna odchylał się, ale koniec miecza podążał cały czas za nim. — Pomiędzy belami
jedwabiu, który wiozłeś, znaleziono skrzynie z pieczęciami z ołowiu. W najlepszym wypadku
jesteś przemytnikiem. Do kogo wiozłeś te skrzynie?
Więzień przewrócił się z krzykiem. Leżąc na plecach, wpatrywał się w wazama
przerażonym wzrokiem. Miecz nadal spoczywał na jego gardle, a on nie miał już gdzie przed
nim uciekać. Zawziętość jego twarzy ustąpiła miejsca strachowi.
— Nie… nie mogę powiedzieć, Ekscelencjo. Klnę się na Asurę!
— Albo powiesz, albo wkrótce staniesz przed jej obliczem. Lub, co bardziej
prawdopodobne, przed obliczem Katar. — Głos wazama przeszedł w konspiracyjny szept. —
Znam to imię, Amaurze. Naprawdę znam. Ale muszę je usłyszeć z twoich ust. O ile chcesz
żyć. Powiedz, Amaurze, a będziesz żył.
— Ekscelencjo, on… on mnie zabije. Albo jeszcze gorzej!
— To ja cię zabiję. On jest daleko. Ten miecz na twoim gardle.
— N… Naipal! — Mężczyzna zaszlochał. — Naipal, Ekscelencjo.
— No dobrze — powiedział uspokajająco Karim Singh, nie zmniejszając jednak nacisku
miecza. — Widzisz, jakie to proste? Teraz powiedz mi tylko po co? Do czego potrzebne mu
są te skrzynie?
— Nie wiem, Ekscelencjo. — Po policzkach Amaura płynęły łzy, a on kręcił głową,
płacząc. — Na Asurę, na Katar, powiedziałbym ci, gdybym wiedział. Ale nie wiem!
Mieliśmy napotkać statek, wybić jego załogę i przywieźć skrzynie do Ayodhii. Może Sabah
wiedział coś więcej, ale on nie żyje. Przysięgam, Ekscelencjo! Mówię prawdę, przysięgam!
— Wierzę ci — westchnął Karim Singh. — Przykro mi. — I naparł na miecz.
Okrzyk Amaura przeszedł w bulgotanie, kiedy stal zagłębiła się w jego gardle. Karim
Singh wpatrywał się w niego, wyraźnie zafascynowany widokiem krwi wypływającej z ust
więźnia, i konwulsjami, które wstrząsały jego ciałem. Nagle wazam puścił miecz. Tkwił on
pionowo, z ostrzem, przechodzącym przez ciało mężczyzny i dywany, wbitym w ziemię,
trzęsąc się od ostatnich drgawek Amaura.
— Straże! — zawołał Karim Singh, a Conan opuścił sztylet, którym miał rozciąć ścianę
namiotu. — Straże!
Dziesięciu Vendhiańczyków z obnażonymi mieczami wbiegło do komnaty. Zobaczywszy,
jak się sprawy mają, pospiesznie schowali broń.
— Co z pozostałymi szpiegami? — zapytał wazam. — Zwłaszcza z olbrzymem? Czy
został zabity? Nietrudno go przeoczyć ze względu na wzrost i oczy.
— Nie, Ekscelencjo — odpowiedział z szacunkiem jeden z żołnierzy. — Zabiliśmy
czterech, ale nie olbrzyma. Szukamy pozostałych.
— Więc on wciąż tu jest — powiedział Karim Singh jakby do siebie. — Wydaje się
niezniszczalny. Urodzony morderca. Teraz będzie mnie szukał. — Wzdrygnął się i spojrzał na
żołnierzy, jakby rozgniewany tym, że podsłuchiwali. — Musi zostać odnaleziony! Tysiąc
sztuk złota dla tego, kto go wytropi. Wy i jeszcze dziesięciu ludzi pozostaniecie ze mną, póki
on nie będzie martwy lub zakuty w kajdany. A ten, kto stchórzy przed tym barbarzyńcą,
zginie w takich męczarniach, że zapragnie jeszcze tamtej śmierci. Niech ktoś się tego
pozbędzie — dodał, wskazując ciało Amaura.
Wazam wyszedł z komnaty, a wraz z nim pospieszyli strażnicy. Conan skulił się w swym
punkcie obserwacyjnym. Przy dwudziestu strażnikach nie miał żadnych szans. Znał ludzi,
którzy ponieśli bohaterską, lecz całkowicie niepotrzebną śmierć; nie miał zamiaru stać się
jednym z nich. Śmierć była starą znajomą — i to jeszcze na długo przed tym, jak trucizna
Patila zaczęła krążyć w jego żyłach. Śmierci ani nie należało się bać, ani jej szukać, a kiedy
sieją spotka, spotkanie owo nie powinno być bezcelowe. Poza tym znał już teraz imię
człowieka, który to wszystko zaczął. Naipal. Następny, który musi zginąć. Podobnie jak
Karim Singh. Conan bezszelestnie rozpłynął się w mroku.
XVI
Potrzebował teraz konia i bukłaka z wodą — doskonale o tym wiedział. W tym kraju
człowiek pieszo i bez wody to człowiek umierający lub martwy. Jednak w karawanie było o
wiele więcej wielbłądów niż koni, a wiele spośród tych ostatnich nadawało się tylko na
pokaz, a nie dla człowieka, który musiał się szybko przemieszczać. Co więcej, wieść o
nagrodzie prawdopodobnie rozeszła się w mgnieniu oka, sądząc po tym, z jakim zapałem
szukali ich żołnierze. Dwa razy udało mu się znaleźć odpowiednie konie, ale został spłoszony
przez patrole w turbano–hełmach.
W końcu znalazł się w części obozowiska zajmowanej przez wielmożów. W większości
namiotów było ciemno. Panowała tam cisza, jak w obozowisku kupców. Ciekawe, pomyślał,
czy żołnierze są tu równie gorliwi w zaprowadzaniu porządku.
Coś poruszyło się w ciemności — falujący cień — a on zamarł. Usłyszał chrząknięcie i
szczęk łańcucha. Przyjrzał się uważniej i z trudem stłumił śmiech. To był tańczący
niedźwiedź Vyndry. Wiedziony nagłym impulsem wyciągnął sztylet. Niedźwiedź patrzył i na
podchodzącego do niego Conana bez śladu zainteresowania. Nie poruszył się, kiedy
Cymmerianin przecinał skórzaną obrożę na jego szyi.
— To niełatwy kraj — wyszeptał. — Można tu zginąć niemalże na każdym kroku. —
Poczuł się głupio, że mówi do niedźwiedzia, ale odczuwał taką potrzebę. — Możesz się
natknąć na myśliwych albo silniejsze niedźwiedzie. Jeśli nie uciekniesz wystarczająco daleko,
znów cię zakują i każą tańczyć przed Vyndrą. Wybór należy do ciebie: wolisz umrzeć wolny
czy dalej tańczyć dla swej pani?
Niedźwiedź wpatrywał się w niego, gdy obroża spadła, a on trzymał sztylet w pogotowiu.
To, że niedźwiedź nie zaatakował go do tej pory, nie znaczyło wcale, że tego nie zrobi, a
przecież kudłate stworzenie było od niego półtora raza większe. Powoli niedźwiedź stanął na
łapach i ociężale ruszył prosto w ciemność.
Lepiej umrzeć wolnym — uśmiechnął się szeroko Conan.
— A ja ci mówię, że widziałem, jak coś się rusza.
Conan zesztywniał, przeklinając w duchu impulsy.
— Weź dziesięciu ludzi i obejdź z nimi namiot dookoła. Zobaczymy.
W tej samej chwili Cymmerianin zrobił mieczem długie nacięcie w ścianie namiotu za
sobą, po czym dostał się przez nie do środka. Wewnątrz było równie ciemno jak na zewnątrz,
choć jego ostry wzrok, który zdążył już przyzwyczaić się do ciemności, rozróżniał ciemne
kształty i wypukłości na rozpostartym na ziemi dywanie. Kroki po drugiej stronie cienkiej
ścianki ucichły, a głosy zaczęły mruczeć coś niezrozumiale. Jedna z wypukłości poruszyła
się.
O nie, znowu! — pomyślał Conan. Mając nadzieję, że to nie następny niedźwiedź, rzucił
się na poruszający się kształt. Odgłos, jaki usłyszał, zupełnie nie przypominał chrząkania
niedźwiedzia. Pod cienkim płóciennym przykryciem poczuł jakieś miękkie ciało; jego dłoń
desperacko poszukiwała ust, znajdując je w samą porę, żeby stłumić krzyk. Przysuwając
twarz bliżej, ujrzał duże ciemne oczy, wypełnione mieszaniną strachu i wściekłości.
— Alyny teraz tu nie ma, Vyndro — wyszeptał i zdjął rękę z jej ust. Kiedy znów otworzyła
usta, by krzyknąć, wepchnął w nie pukiel jej włosów, który złapał drugą dłonią. Gorączkowo
obmacywał posłanie, dopóki nie znalazł długiego jedwabnego szalika, którym przewiązał jej
usta. Związana i zakneblowana, pomyślał, nie będzie mogła wszcząć alarmu do chwili, gdy
on będzie już daleko. Przy odrobinie szczęścia nie znajdą jej przed nastaniem poranka.
Nie mógł się powstrzymać — musiał na nią spojrzeć. Nawet skryte w ciemnościach jej
bujne krągłości zapierały dech w piersiach. Wystarczyła chwila, by się o tym przekonał — w
następnym momencie musiał odsunąć głowę, by ochronić oczy przed jej paznokciami. —
Tym razem to nie ty rozdajesz karty — powiedział cicho, chwytając ją za ręce i zręcznie
obracając na brzuch. Znalazł jeszcze jeden szalik i zawiązał go z tyłu na jej nadgarstkach. —
Nie musisz dla mnie tańczyć — zaśmiał się. To jest prawie tak samo przyjemne. — Poczuł, że
zadrżała, a gniewne pomruki wychodzące spod knebla świadczyły, że jest przepełniona
wściekłością.
Szukał właśnie czegoś do związania jej kostek, kiedy przed namiotem usłyszał jakieś
głosy. Pospiesznie pociągnął swego wciąż nie dającego za wygraną jeńca do miejsca, z
którego mógł wszystko słyszeć.
— Czemu chcesz się widzieć z moją panią? — rozległ się głos Alyny. — Ona już śpi.
Głos mężczyzny był znużony.
— Wazam dowiedział się, że twoja pani gościła dziś szpiega. Chciałby o tym
porozmawiać.
— Czy nie można z tym poczekać do rana? Będzie zła, kiedy się ją obudzi.
Conan nie czekał na wynik tej rozmowy. Jeśli Vyndra zostałaby znaleziona już teraz,
żołnierze odgadliby, że ten, którego szukają, jest gdzieś blisko, jeszcze zanim zdjęto by jej
knebel. Zarzuciwszy sobie wierzgającą kobietę na ramię, popędził na tyły namiotu i wyjrzał
ostrożnie przez rozcięcie. Żołnierzy nie było. Możliwe, że znajdowali się teraz przed
wejściem.
— Przepraszam — powiedział.
Przeciskając ją przez szparę, cieszył się, że jest zakneblowana. I tak robiła wystarczająco
dużo hałasu. Nie zważając na jej protesty, biegł tak szybko, jak tylko mógł, pilnując się
wszelako, by nie zapędzić się pomiędzy żołnierzy lub nie potknąć o linki jakiegoś namiotu.
Gdy znaleźli się w dostatecznej odległości od jej namiotu, pozwolił jej iść, trzymając
jednak za szczupłe ramię. Jeśliby ich zauważono, mógłby walczyć, nie zawracając sobie nią
głowy.
Wciąż jego najważniejszą troską było znalezienie konia. Kiedy jednak próbował ponowić
poszukiwania, okazało się, że kobieta nie zamierza ruszyć się z miejsca, kucając i zapierając
się nogami.
— Wstań i idź — powiedział chrapliwie, ale ona tylko pokręciła i z wściekłością głową. —
Na Croma, kobieto! Nie mam czasu na ceregiele! — Lecz ona ponownie pokręciła głową.
Szybko rozejrzał się wokoło. Nic nie wskazywało jednak na to, by ktoś w pobliżu był na
nogach. Wszystkie namioty dookoła wciąż pogrążone były w ciemnościach. Zamaszysty
klaps w jej pośladek okazał się głośniejszy, niż mógł sobie życzyć, nie wspominając już o
odgłosach, które ona wydała w odpowiedzi, ale przynajmniej postawiło ją to na nogi. Kiedy
spróbowała ponownie kucnąć, potrzymał przez chwilę otwartą dłoń przed jej twarzą. —
Chodź — wyszeptał ostrzegawczo.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Conan z pewnością byłby już martwy. A jednak powoli
się wyprostowała. Popędził ją, tym razem nie tracąc czasu na podziwianie jej kształtów. Nie
był aż tak młody, by zupełnie tracić głowę dla kobiety.
Skradając się pomiędzy namiotami niczym duchy, kilka razy o mało nie wpadli na
przeczesujących teren vendhiańskich żołnierzy. Conan początkowo nie mógł zrozumieć,
czemu Vyndra nie próbuje uciekać, gdy wojownicy w turbano–hełmach są tak blisko. Więcej:
nie próbowała nawet przyciągnąć ich uwagi hałasem. W gruncie rzeczy stała się równie cicha
jak on, a jej oczy bez ustanku szukały czegoś, co mogłoby stać się przyczyną potknięcia czy
upadku. Wtedy nagle zrozumiał. Uciec od niego to jedna rzecz. Być uratowaną, gdy ma się na
sobie jedynie dwa szale — druga. Uśmiechnął się z wdzięcznością, ciesząc się ze
wszystkiego, co czyniło jego ucieczkę łatwiejszą.
Raz jeszcze znalazł się w obozowisku kupców, tak przeraźliwie spokojnym, że wiedział, iż
wszyscy czuwają z zapartym tchem, nie śmiąc wywołać jakiegokolwiek hałasu, który mógłby
przyciągnąć uwagę żołnierzy. Wpadł na pomysł, gdzie się udać. Przy odrobinie szczęścia
mógł znaleźć tam konie i uniknąć spotkania z żołnierzami.
Ruch w ciemnościach znów sprawił, że się schował, ciągnąc za sobą uległą Vyndrę.
Szybko spostrzegł, że to nie patrol, lecz samotny mężczyzna, który ostrożnie posuwał się
naprzód. Powoli cień zaczął przybierać kształty przyczajonego Kang Hou z dłońmi w
rękawach. Ledwie Conan zdążył otworzyć usta, do pierwszego cienia dołączyły jeszcze dwa.
Vendhiańscy kawalerzyści, bez koni, za to z lancami, które trzymali jak włócznie.
— Czego tu szukasz, Khitańczyku? — zawołał jeden z nich.
Kang Hou odwrócił się zręcznie. Jego dłonie błysnęły, wynurzając się z ukrycia. Coś
przeleciało w powietrzu i Vendhiańczycy upadli bezgłośnie. Kupiec szybko podbiegł i
pochylił się nad ciałami.
— Jak na kupca niebezpieczny z ciebie człowiek — powiedział cicho Conan, wychodząc z
ukrycia.
Kang Hou odwrócił się. W każdej z wyciągniętych rąk trzymał sztylet. Następnie schował
dłonie z powrotem w rękawy.
— Kupiec często zmuszony jest obracać się w niebezpiecznym towarzystwie — odparł
łagodnie. Prześlizgnął wzrokiem po Vyndrze i podniósł brwi. — Słyszałem, że niektórzy
wojownicy przedkładają kobiety nad inne łupy, ale w tych okolicznościach wydaje mi się to
lekką przesadą.
— Wcale jej nie chcę — powiedział Conan. Vyndra odburknęła coś przez knebel. —
Problem polega na znalezieniu miejsca, gdzie mógłbym ją zostawić, mając pewność, że zanim
ktoś ją znajdzie, zdobędę konia i odjadę w siną dal.
— To rzeczywiście problem — zgodził się Khitańczyk. — Czy zastanawiałeś się, skąd
wziąć konia? Żołnierze wciąż sprawdzają te miejsca, w których znajdują się konie, i
zniknięcie któregokolwiek nie ujdzie ich uwadze.
— Ostatnim miejscem, gdzie będą nas szukać — odparł Conan — jest twój namiot. Przy
nim znajdziemy konia.
Kang Hou uśmiechnął się.
— Godne podziwu rozumowanie. Właśnie tam idę. Czy zechcesz mi towarzyszyć?
— Jedna chwilka. Przytrzymaj ją.
Rzuciwszy Vyndrę w ramiona zdziwionego Khitańczyka, Conan podbiegł do martwych
Vendhiańczyków. Szybko odciągnął ich w głębsze ciemności przy namiocie — nie było sensu
zostawiać ich tam, gdzie mogliby być łatwo znalezieni — a kiedy wrócił, niósł pelerynę
jednego z żołnierzy. Zobaczył, że Kang Hou uśmiecha się nieznacznie, Vyndra zaś ma mocno
zaciśnięte powieki.
— Co się stało? — spytał Cymmerianin. Owinął kobietę peleryną najlepiej, jak mógł,
zważywszy na jej związane ręce. Otworzyła oczy, spoglądając na niego z mieszaniną
zdziwienia i wdzięczności.
— Nie jestem całkowicie pewien, ale wydaje mi się, że ona myśli, iż jeśli nie widzi mnie,
to ja również nie widzę jej. — Rumieniec, który po tych słowach pokrył policzki Vyndry, był
widoczny nawet w ciemnościach.
— Nie mamy czasu na głupstwa — powiedział Conan. — Chodź. Tysiąc sztuk złota
dodana do rozkazu takiego człowieka jak Karim Singh, to niezła zachęta, ale nawet taki
bodziec traci swą moc, gdy poszukujący zaczynają wierzyć, że ich ofiara zdążyła już uciec z
obozu. Patrole Vendhiańczyków stawały się coraz rzadsze, a ci, którzy wciąż prowadzili
poszukiwania, robili to bezładnie. Wielu nie wykonywało nawet tego, co do nich należało,
zbierając się w większe, łatwe do ominięcia grupy, by porozmawiać zniżonymi głosami.
Conan zatrzymał się, wciąż ukryty w ciemności, niedaleko obozowiska Khitańczyka,
pomiędzy namiotami innych kupców. Vyndra nie wyrywała się, lecz na wszelki wypadek nie
zwalniał uścisku. Ogniska ledwie się teraz żarzyły, a porozdzierane bele aksamitu leżały
porozrzucane pomiędzy porozkładanymi dywanami. Jeśli nawet ktoś tu zginął —
Cymmerianin pamiętał raport złożony Karimowi Singhowi, który mówił o czterech zabitych
— to ciała zostały zabrane. Miejsce, w którym zgromadzono konie, spowijał gęsty mrok, ale
poruszały się tam jakieś niewyraźne cienie, które mu się nie podobały. Kang Hou ruszył, lecz
Conan chwycił go za rękę.
— Konie jeżdżą nawet w nocy powiedział Khitańczyk — a żołnierze się nie schowają.
Musimy się pospieszyć.
Conan pokręcił głową. Złożywszy usta, zaczął naśladować głos ptaka, którego można było
spotkać jedynie na równinach Zamory. Przerwał. Przez chwilę panowała cisza, a potem głos
powrócił z miejsca, w którym stały konie.
— Teraz szybko — powiedział Conan i pobiegł, ciągnąc za sobą Vyndrę.
Hordo wyszedł mu na spotkanie, kiwając, żeby się pospieszył.
— Miałem nadzieję, że ci się udało, Cymmerianinie — powiedział chrapliwie. — Zdaje
się, że piekło zawitało do nas na kolację. — Dwa następne cienie okazały się Enamem i
Prytanisem.
— Słyszałem o czterech zabitych — rzekł Conan. — Kto?
— Baltis! — Prytanis splunął. — Vendhiański skunks pociął go na plasterki. Mówiłem, że
sprowadzisz na nas wszystkich śmierć.
— Przyłączył się do mnie — zgodził się Conan ku zdziwieniu mężczyzny z rozciętym
nosem. — To kolejny dług, jaki muszę spłacić.
— Baltis zginął dobrą śmiercią — powiedział Hordo. — Zabrał ze sobą gwardię
honorową. Mężczyzna nie może chcieć więcej. Pozostała trójka — dodał, kierując swe słowa
do Khitańczyka — to twoi słudzy. Nie widziałem też twoich siostrzenic.
— Moi słudzy nie byli wojownikami — westchnął Kang Hou — ale miałem nadzieję, że…
Nieważne. Jeśli zaś chodzi o moje siostrzenice, Kuie Hsi zadba o swą siostrę tak, jak ja bym
to zrobił. Niech mi będzie wolno zaproponować, żebyśmy wzięli konie i kontynuowali
rozmowę gdzie indziej.
— Rozsądna propozycja — powiedział Conan. Jego rumak wciąż tam był; Conan bał się,
że Vendhiańczycy połaszczą się na tak dobrego konia. Jedną ręką umieścił siodło na grzbiecie
zwierzęcia, ale zapięcie popręgu wymagało już użycia dwóch dłoni. Rzuciwszy Vyndrze
ostrzegawcze spojrzenie, uwolnił ją. Nie spuszczał jednak z niej wzroku, przymocowując
siodło. Ku jego zdumieniu nie poruszyła się. Bez wątpienia, pomyślał, wciąż boi się być
znaleziona w takim stroju, nawet jeśli oznaczałoby to ratunek.
— Dziewczyna? — spytał ze zdziwieniem Hordo. — Czy zabierasz ją w jakimś
określonym celu, czy tylko na pamiątkę?
— Jest w tym cel — odparł Conan i wytłumaczył, dlaczego jej jeszcze nie zostawił. —
Możliwe, że będę ją musiał zabrać aż do Vendhii, bo wątpię, czy przeżyje, jeśli zostawię ją
gdzieś na równinie. — Przerwał, a potem zapytał z pozornym spokojem: — Co z Ghurranem?
— Od momentu ataku nie widziałem staruszka — odpowiedział z żalem Hordo. —
Przykro mi, Cymmerianinie.
— Jest, jak jest — rzekł Conan ponuro. — Muszę osiodłać konia dla kobiety. Obawiam
się, że będziesz musiała jechać na oklep, Vyndro, bo nie mamy siodła dla amazonek. —
Popatrzyła na niego, nawet nie mrugnąwszy okiem.
Po cichu i ukradkiem przeszli przez obozowisko, prowadząc za sobą konie. Zwierzęta szły
o wiele ciszej, gdy były bez obciążenia, a oni bardziej rzucaliby się w oczy konno.
Vendhiańskich patroli, zniechęconych i głośnych, nie obawiali się teraz. Conan, pierwszy w
szeregu, jedną ręką ściskał cugle swojego konia oraz konia Vyndry, drugą zaś — jej ramię.
Gdyby pozbawił ją okrycia, nie musiałby zawracać sobie głowy trzymaniem jej. Był
przekonany, że ona też o tym wie i że to jedyny powód jej dziwnego zachowania.
Gdy dojechali na skraj obozowiska, głęboko zakorzeniona ostrożność kazała mu dać
sygnał do zatrzymania. Prytanis zaczął coś mówić, ale Conan wściekłym gestem nakazał mu
ciszę. Rozległ się dźwięk, tak cichy, że ledwie słyszalny. Miękkie stąpanie koni. Może nie
wszyscy Vendhiańczycy zrezygnowali z pościgu?
Conan spostrzegł, że inni również usłyszeli. W dłoniach trzymali miecze, Kang Hou zaś —
jeden ze swych noży. Każdy mężczyzna stanął tuż obok konia, by w razie czego jak
najszybciej na niego wsiąść. Cymmerianin naprężył się, gotów odepchnąć Vyndrę we
względnie bezpieczne miejsce, kiedy pojawiły się konie.
Było ich pięć. Conan o mało się nie roześmiał, widząc, kto na nich jedzie. Shamil i Hasan,
każdy otaczając ramieniem siostrzenicę Kang Hou, a za nimi Ghurran.
— Miło was widzieć! — zawołał Conan.
Dwaj młodzi mężczyźni chwycili za miecze. Chin Kou powstrzymała Hasana, ale w dłoni
Kuie Hsi pojawił się nóż gotowy do rzutu. Niebezpieczna rodzinka, pomyślał Cymmerianin.
Jedynie Ghurran patrzył przed siebie bez wyrazu, jakby obcy był mu wszelki strach.
Dwie grupy połączyły się, szeptem prowadząc rozmowę, ale Conan uciszył ich sykiem.
— Porozmawiamy, gdy będziemy bezpieczni — powiedział cicho. — A to będzie daleko
stąd. — Posadziwszy Vyndrę na siodle, poprawił jej żołnierską pelerynę. — Znajdę ci jakiś
strój — obiecał. — Może jeszcze dla mnie zatańczysz. — Wpatrzyła się w niego, a wyraz jej
oczu był nieprzenikniony.
Ledwie Conan wskoczył na siodło, targnęła nim fala zawrotów głowy i musiał złapać się
wysokiego łęku, by nie spaść. Ghurran w jednej chwili znalazł się przy nim.
— Przyrządzę napój tak szybko, jak tylko będę mógł — powiedział stary zielarz. —
Wytrzymaj.
— Właśnie zamierzam to zrobić — zdołał odrzec Conan przez zaciśnięte zęby. Prowadząc
konia Vyndry za cugle, kolanami zmusił swego wierzchowca do drogi, prosto w noc, w stronę
Vendhii. Nie podda się.
Wpierw musi spłacić długi i zabić dwóch ludzi.
XVII
Naipal spoglądał na mężczyznę stojącego przed nim — szczupłego Vendhiańczyka o
twardym spojrzeniu, który mógł być żołnierzem — i zastanawiał się, co nim powodowało.
Ani osobiste zyski, ani władza nie zdawały się robić na mężczyźnie wrażenia. Nie okazywał
najmniejszych oznak miłości, nienawiści, dumy czy innych emocji. Wszystko to sprawiało, że
czarnoksiężnik czuł się cokolwiek nieswojo, miał bowiem do czynienia z człowiekiem, który
nie zdradzał się z niczym, co można by później wykorzystać przeciwko niemu.
— Rozumiesz więc — powiedział Naipal — że gdy tylko Bhandarkar zginie,
prześladowania się zakończą. Świątynie Katar będą mogły bez przeszkód powstawać we
wszystkich miastach.
— Czyż nie mówiłem już, że rozumiem? — spytał cicho bezimienny kataryjczyk.
Byli sami w okrągłej komnacie, której wypukły sufit pokrywały płaskorzeźby starożytnych
bohaterów. Złote lampy na ścianach dawały łagodne światło. Nie przyniesiono żadnego
napitku ni jadła, gdyż kataryjczycy nie jedzą z ludźmi, którzy ich wynajmują. Stali, ponieważ
kataryjczyk nie chciał usiąść, a czarnoksiężnik nie mógł dopuścić, by tamten miał nad nim
przewagę — mężczyzna stojący niewątpliwie ma takową nad siedzącym.
— Nie powiedziałeś jeszcze, czy to zrobisz. — Naipal ze wszystkich sił starał się nie
okazać irytacji. Tyle jeszcze było tego dnia do zrobienia, ta sprawa zaś była równie ważna,
jak inne i musi uporać się z nią nad wyraz delikatnie.
Jedną z rzeczy, które nie robiły wrażenia na kataryjczyku była magiczna moc Naipala.
Zaklęcia mogą zniszczyć kataryjczyka jak każdego innego człowieka — jednakże nic to nie
znaczyło dla kogoś, kto wierzy głęboko, że śmierć to nic innego, jak szybki sposób
znalezienia się u boku ukochanej bogini. To wszystko przyprawiało czarnoksiężnika o ból w
skroniach.
— Zrobię to — powiedział kataryjczyk. — W zamian za to, co obiecałeś, Bhandarkara
poświęcimy naszej bogini. Ale jeśli obietnice nie zostaną spełnione…
Naipal puścił tę groźbę mimo uszu. Zajmie się tym później. Z całą pewnością nie wzmocni
kultu, który mógłby mu zagrozić. Khorassani obronią go przed nożem zamachowca. A jeśli
nie one, to zmartwychwstały wojownik z grobowca króla Orissy.
— Rozumiesz również — powiedział czarnoksiężnik — że możesz dokonać tego dopiero
wówczas, gdy dam ci znak? Nie wcześniej. Ani na godzinę wcześniej.
— Czy nie mówiłem już, że rozumiem? — powtórzył mężczyzna. Naipal westchnął.
Kataryjczycy znani byli z tego, że zabijali,
kiedy i w jaki sposób chcieli. Śmierć Bhandarkara nie powinna mieć nic wspólnego z
magią. Dla Naipala najistotniejszą rzeczą było zachowanie czystych rąk, ponieważ pragnął,
by kraj, którym nominalnie będzie rządził Karim Singh, wolny był od wewnętrznych waśni.
A kto podejrzewałby, że czarnoksiężnik wynajął kataryjczyka, mogąc zabić w inny sposób?
— No dobrze — powiedział Naipal. — Na dany znak Bhandarkar ma zginąć od
kataryjskich noży, siedząc na tronie, na oczach wielmożów i doradców.
— Tak też się stanie.
Tym stwierdzeniem Naipal poczuł się usatysfakcjonowany. Zaproponował kataryjczykowi
sakiewkę złota, a mężczyzna przyjął ją, nie zmieniając wyrazu twarzy i nie dziękując.
Kiedy zamachowiec odszedł, Naipal wziął skrzynkę ze sztyletem wykutym przez demona,
a następnie pospieszył do komnaty z szarą kopułą. Zmartwychwstały wojownik stał w nie
kończącym się czuwaniu pod ścianą, nie czując zmęczenia. Naipal nawet na niego nie
spojrzał. Czymże był jeden wojownik przy całej armii, którą zamierzał powołać do życia?
Podszedł prosto do kufra z kości słoniowej, bez wahania otworzył wieko i rozsunął
jedwabne zasłonki. Zwierciadło ukazało ognisko widziane z bardzo wysoka. Przez siedem
ostatnich dni w lustrze zobaczyć było można ognisko w nocy, a małą grupkę jeźdźców za
dnia, najpierw na równinach przed Himeliami, potem w górach. A właściwie już prawie za
nimi. Poruszali się nadspodziewanie wolno. Minęło trochę czasu, nim uświadomił sobie, że
podążają oni za karawaną, wiozącą jego skrzynie. Wybawienie i potencjalna katastrofa
nadejdą razem.
Dowód porażki Karima Singha już go tak nie szokował. Spokojnie patrzył, jak nadciąga
przeznaczenie. Naipal czuł właściwie odrętwienie. Tyle jeszcze do zrobienia, pomyślał,
zamykając pudełko, a tak niewiele czasu pozostało. Napięcie sięgało zenitu. Ale on jak
zwykle wygra.
Pospiesznie położył khorassani na złotych trójnogach. Wypowiedział zaklęcia. Ognie
jaśniejsze niż słoneczne promienie zaczęły skakać i błyskać, a w końcu uformowały ognistą
klatkę. Wezwanie zostało wykrzyczane i z grzmiącym hukiem w odgrodzonej próżni pojawił
się Masrok. W pięciu spośród ośmiu obsydianowych rąk zaciskał żarzącą się broń.
— Dużo czasu minęło, człowiecze — ryknął z wściekłością demon — odkąd ostatni raz
mnie wezwałeś. Czy nie czułeś, jak kamień pulsuje na twym ciele?
— Byłem zajęty. Widocznie nie zauważyłem. — Już dawno Naipal usunął czarny opal z
szyi, nie mogąc znieść wściekłego pulsowania. Masrok musiał dojrzeć do tego spotkania. —
Poza tym sam mówiłeś, że czas nie ma znaczenia dla kogoś takiego jak ty.
Olbrzymia postać Masroka zadrżała, jakby miał zamiar skoczyć na ogniste bariery.
— Nie udawaj głupca, człowiecze! Mam teraz jeszcze mniej swobody w moim więzieniu i
tylko jego pusty bezmiar, którego nie jesteś w stanie objąć swym ograniczonym umysłem,
uratował mnie. Moje inne wcielenia wiedzą już, że brakuje jednego z Sivani! Jak długo
jeszcze zdołam przed nimi uciekać?!
— Może nie będzie potrzeby, byś uciekał. Może dzień, w którym wyjdziesz na wolność,
jest bliski; dzień, w którym tamci zostaną spętani na wieczność. Zamknięci z dala zarówno od
ciebie, jak i całego świata.
— W jaki sposób, człowiecze? Kiedy?
Naipal uśmiechnął się w taki sam sposób jak kiedyś, gdy pewien człowiek, który znalazł
się w rozpaczy na skutek jego knowań, okazał pierwsze oznaki słabości przed ostatecznym
załamaniem się.
— Podaj mi położenie grobowca króla Orissy — powiedział cicho. — Chcę wiedzieć,
gdzie leży zaginione przed wiekami miasto Maharastra.
— Nie! — Słowo odbiło się echem dziesięć tysięcy razy, kiedy Masrok zaczął coraz
szybciej wirować, by stać się w końcu czarną plamą, a płonące ściany klatki zawyły furią
demona. — Nigdy nie zdradzę! Nigdy!
Czarnoksiężnik usiadł w milczeniu i czekał, aż wycie ucichnie.
— Powiedz mi, Masroku — rozkazał.
— Nigdy, człowiecze. Wiele razy już mówiłem, że są granice tego, czego możesz ode
mnie żądać. Weź sztylet, który ci dałem i zatop go w mym ciele. Zabij mnie, człowiecze, jeśli
chcesz. Ale nigdy nie zdradzę tej tajemnicy.
— Nigdy? — Naipal przechylił głowę ironicznie, a okrutny uśmiech powrócił na jego usta.
— No cóż, skoro tak twierdzisz… — Przez chwilę dotykał złotej szkatułki. — Chyba jednak
cię nie zabiję. Odeślę cię po prostu z powrotem i zostawię tam aż po wieki wieków.
— O czym ty mówisz, człowiecze?
— Nie odeślę cię do tego pustego bezmiaru, którego nie jestem w stanie objąć swym
ograniczonym umysłem, ale do więzienia, które będziesz dzielił ze swymi wcieleniami.
Ciekawe, czy demon odczuwa strach, jeśli ścigają go inne demony? Ja mogę cię tylko zabić,
Masroku. Ciekawe, co zrobią oni, kiedy wreszcie cię dopadną. Jakie tortury wymyślą? Czy
zabiją cię, czy będziesz żył dalej, torturowany po wsze czasy? I to torturowany tak, że
będziesz wspominał swe więzienie jako rajską krainę? Więc co, Masroku?
Ogromny demon patrzył na niego, nie mrugając oczami i nie poruszając się. Lecz Naipal
wiedział, że gdyby Masrok był człowiekiem, oblizywałby w tej chwili nerwowo usta i pocił
się. Wiedział. Po prostu wiedział!
— Czy ta wolność, człowiecze — odezwał się w końcu demon — będzie oznaczać
również wolność od ciebie?
— Gdy tylko odnajdę grobowiec — odparł Naipal — a pogrzebana w nim armia stanie się
dla mnie osiągalna, ty odzyskasz wolność. Oczywiście, będzie ona ograniczona zaklęciem,
które uniemożliwi ci zrobienie mi krzywdy czy szkodzenie w przyszłości.
— Rozumiem — powiedział powoli Masrok.
Ten chwyt z zaklęciem wyjątkowo mu się udał. To, że troszczy się o własne przyszłe
bezpieczeństwo, z pewnością przekonało demona, że zamierza wywiązać się z obietnicy.
— Dobrze, człowiecze. Ruiny Maharastry znajdują się dziesięć mil na zachód od
Gwandiakanu, połknięte wieki temu przez lasy Ghendai.
Zwycięstwo! Naipal z ledwością opanował radość. Gwandiakan! To musi być dobry znak.
Gwandiakan miał być pierwszym miastem, w którym karawana Karima Singha będzie
odpoczywać po przejściu Himeliów. Musi za pomocą magicznego lustra skontaktować się z
wazamem. Nie pozostawało mu nic innego, jak pojechać tam, odebrać skrzynie i udać się do
grobowca. Nic dziwnego, że nigdy nie odnaleziono ruin. Przez lasy Ghendai nie prowadziła
żadna droga, a mało kto zapuszczał się tam, by ścinać drzewa. Ogromne chmary małych
kąsających muszek doprowadzały ludzi do szaleństwa, a ci, którzy zdołali przed nimi uciec,
padali ofiarą niezliczonej ilości chorób, które zanim zabiły, przyprawiały ciało o wielkie
udręki. Byli tacy, którzy woleliby raczej umrzeć, niż zapuścić się na te tereny.
— Mapy — powiedział nagle. — Będę potrzebował map, żeby moi ludzie nie zabłądzili.
Narysujesz je dla mnie.
— Wedle rozkazu, człowiecze.
Ów przejaw uległości zabrzmiał w uszach Naipala niczym marsz triumfalny.
XVIII
Ze wzgórz wznoszących się nad Gwandiakanem Conan przypatrywał się ze zdziwieniem
miastu. Na szczytach usypanych ludzką ręką kamiennych pagórków widać było
nieprzeliczone ilości alabastrowych wież, złotych kopuł i świątyń z kolumnami, otoczonych
murami, które ciągnęły się na mile.
— Większe niż Sultanapur — powiedział Enam z przestrachem.
— Większe niż Sultanapur i Aghrapur razem wzięte — sprostował Hordo.
Kang Hou i jego siostrzenice uważali to za rzecz względną, natomiast oczy Hasana i
Shamila utkwione były w Khitankach.
— Oceniacie to z perspektywy waszego małego państewka — roześmiała się Vyndra. Nie
miała już pęt — Conan nie widział powodu, by ją wiązać, skoro oddalili się od karawany.
Miała na sobie szatę z zielonego jedwabiu, którą pożyczyły jej Khitanki. Obie były od niej
drobniejsze, więc szata była tak obcisła, że jej doskonałe kształty uwypuklały się bardziej, niż
mogłaby sobie życzyć. — Dużo miast w Vendhii jest tej samej wielkości. Niektóre zaś są
nawet większe — dodała. — Ayodhia jest na przykład trzy razy większa.
— Zamierzacie siedzieć tu cały dzień? — spytał Ghurran gderliwym tonem. — Podczas
gdy wszyscy byli zmęczeni podróżą, zielarz wydawał się mieć coraz więcej energii. Niestety,
całą tę energię zużywał na zatruwanie życia innym.
— A co z tym pałacem, o którym ona opowiadała? — przerwał mu Prytanis, którego głos
był jeszcze bardziej gniewny. — Przez tyle dni jedliśmy tylko to, co zdołaliśmy schwytać, i
piliśmy wodę, że z niecierpliwością wypatruję wina i smakołyków podawanych przez jakąś
chętną dziewczynę. Zwłaszcza że tę tutaj Cymmerianin pewnie zechce zatrzymać dla siebie.
Twarz Vyndry pokraśniała, ale powiedziała tylko: — Zabiorę was tam.
Conan pozwolił, by prowadziła, choć trzymał konia blisko niej, kiedy zjeżdżali z gór w
kierunku miasta. Nie próbowała ani razu uciec, nawet wtedy gdy wiedziała, że karawana jest
tuż przed nimi, a ślady ku niej wiodące były nadzwyczaj wyraźne. Często przyłapywał ją na
tym, że przypatruje mu się dziwnie zamglonym wzrokiem. Nie robił jej żadnych awansów,
gdyż wydawało mu się to niewłaściwe po tym, jak ją porwał. Widziałaby groźbę w każdym
słowie, jakie by wypowiedział. Więc tylko odwzajemniał jej spojrzenie — niepewnie — i
zastanawiał się, kiedy przestanie udawać spokojną.
Trakt, którym jechali, tylko przez pewien czas wiódł w stronę miasta — potem skręcał na
zachód. Z góry Conan widział wiele pałaców — wielkich bloków bladego marmuru,
błyszczących w słońcu wśród lasów ciągnących się całymi milami z północy na południe. Im
dalej na zachód, tym drzewa stawały się wyższe i pałaców nie było już zza nich widać.
Nagle las, przez który jechali, skończył się i oczom ich ukazała się olbrzymia budowla z
wieżami z kości słoniowej i alabastrowymi kopułami, z tarasami o rzeźbionych kolumnach i
marmurowymi schodami prowadzącymi do wejścia szerokiego na jakieś sto kroków. Po
bokach budowli znajdowały się długie baseny otoczone szerokimi marmurowymi ścieżkami i
odbijające zarysy pałacu w swych gładkich jak lustro wodach.
— Kiedyś Gwandiakan był ulubionym letnim kurortem dworu — powiedziała nagle
Vyndra, gdy tak zmierzali w kierunku niezmierzonych przestrzeni schodów — ale wielu
zaczęło bać się chorób panujących w lasach na zachodzie. Ostatni raz byłam tu w
dzieciństwie, ale wiem, że zostało kilku służących, więc może pałac wciąż nadaje się do
zamieszkania. — Zeskoczyła z konia i zaczęła wspinać się po schodach tak szerokich, że na
każdym stopniu musiała robić dwa kroki.
Conan i Hordo również zsiedli z koni.
— Czy ona prowadzi z nami jakąś vendhiańską gierkę? — zapytał jednooki mężczyzna.
Conan pokręcił głową w milczeniu. Był równie zbity z tropu, jak jego przyjaciel. Wtem u
szczytu schodów pojawiło się dwudziestu ludzi w turbanach i wyblakłych bawełnianych
tunikach. Ręka Cymmerianina powędrowała do miecza, ale mężczyźni, nie zwracając na nich
uwagi, jęli bić pokłony przed Vyndrą i szeptać słowa, których sens nie docierał do Conana.
Vyndra odwróciła się.
— Pamiętają mnie. Tak jak przypuszczałam, pałac jest bardzo zniszczony, a służących
ostało się ledwie kilku, ale mam nadzieję, że znajdziemy tu jakieś niewyszukane
przyjemności.
— Doskonale wiem, jakiego rodzaju przyjemności potrzebuję — ogłosił wszem wobec
Prytanis. — Trzech najładniejszych dziewczyn, jakie będę mógł znaleźć. Rozbierz je
wszystkie, a ja już dokonam wyboru.
— Moje służki mają być traktowane z respektem — odparła Vyndra ze złością.
— Zapominasz, że jesteś naszym jeńcem, dziewko! — prychnął mężczyzna z rozciętym
nosem. — Gdyby nie było tu Cymmerianina…
— Ale na szczęście jestem — przerwał mu Conan ostro. — 1 jeśli ona chce, żeby z
respektem traktować jej służki, to będą one dla ciebie niczym siostry.
Prytanis tylko przez chwilę wytrzymał stalowe spojrzenie Cymmerianina.
— Idę o zakład, że w karczmach w mieście dziwek jest pod dostatkiem — mruknął. — A
może też chcesz, by były mi niczym siostry?
— Bądź ostrożny w mieście — poradził mu Conan. — Pamiętaj, w tym kraju wszyscy
cudzoziemcy uważani są za szpiegów.
— Poradzę sobie — odburknął Nemedianin. Szarpnąwszy za cugle, zawrócił konia, po
czym pogalopował w stronę Gwandiakanu.
— Musi pojechać tam ktoś jeszcze — powiedział Conan patrząc na oddalającego się
Prytanisa. — Nie liczę specjalnie, że znajdzie to, czego szukamy. Niemniej jednak zasięgnie
języka. Karawana wjechała do miasta — jak długo w nim pozostanie? I co knuje Karim
Singh? Hordo, dopilnuj, żeby żaden ze służących Vyndry nie oddalił się stąd i nie wypaplał
nikomu o naszej obecności. Być może Karim Singh wcale nie wie, że za nim podążamy, więc
dopilnujmy, by tak pozostało. Ja zajmę się…
— Przepraszam — wtrącił Kang Hou. — Myślę, że tak rzucający się w oczy cudzoziemiec
jak ty może mieć spore trudności z dowiedzeniem się czegokolwiek, gdyż wszelkie rozmowy
będą cichnąć, gdy się pojawisz. Natomiast moja siostrzenica Kuie Hsi często udawała
Vendhiankę, pomagając mi w interesach. Jeśli dostanie odpowiedni strój…
— Nie zgadzam się, by wysłano zamiast mnie kobietę — powiedział Conan, ale
Khitańczyk tylko się uśmiechnął.
— Zapewniam cię, że nie wysyłałbym jej, gdybym uważał, że coś się może stać.
Conan spojrzał na Kuie Hsi, stojącą prosto i spokojnie przy Shamilu. W swoich
wyszywanych szatach wyglądała na Khitankę, ale ciemna karnacja i tylko troszkę skośne
oczy sprawiały, że istotnie mogła uchodzić za mieszkankę Vendhii.
— No dobrze — powiedział niechętnie. — Ale ma jedynie patrzeć i słuchać. Zadawanie
pytań mogłoby wzbudzić podejrzliwość, a nie pozwolę, by brała na siebie takie ryzyko.
— Przekażę jej twoje uwagi — uspokoił go kupiec. Nadeszli służący — mężczyźni w
turbanach, którzy kłaniali się co chwila, odprowadzając konie, potem zaś jeszcze głębiej
kłaniający się mężczyźni i kobiety, którzy proponowali kielichy wina i złote tace z
wilgotnymi ręcznikami do wytarcia zakurzonych rąk i twarzy.
Przed Conanem pojawił się okrągłolicy, śniady mężczyzna. Kła — Iniając się bez przerwy,
powiedział:
— Jestem Punjar, łaskawy panie, pałacowy ochmistrz. Moja pani rozkazała, bym
dopilnował, aby wszelkie twe życzenia się ziściły.
Conan poszukał wzrokiem Vyndry, lecz jej nie znalazł. Służący i otoczyli podróżnych
zwartą grupą, wypytując, czym mogą służyć, i mówiąc o kąpieli i łóżkach. Natychmiast w
głowie Cymmeriani na zrodziło się podejrzenie, czy nie są przypadkiem wciągani w pułapkę.
Ale Kang Hou podążał za służącą w jedną stronę, jego siostrzenice zaś — w drugą, a Conan
wiedział już, że kto jak kto, ale kupiec na pewno potrafiłby wywęszyć podstęp. Jedynie
Ghurran nie pozwolił odebrać sobie konia.
— Czyżbyś nie ufał naszej gospodyni, zielarzu? — spytał Conan.
— Mniej niż ty, to na pewno. Ona jest zarówno kobietą, jak i Vendhianką. To znaczy, że
albo będzie dla ciebie narażać życie, albo zabije cię we śnie. — Dni spędzone na powietrzu
przyciemniły skórę starego człowieka, tak że nie wyglądała już jak pergamin, jego zęby zaś
błysnęły bielą, kiedy się uśmiechnął na widok nietęgiej miny Conana. — Zamierzam
pojechać do Gwandiakanu. Możliwe, że znajdę tam składniki potrzebne do sporządzenia
odtrutki.
— Ten staruch — burknął Hordo, gdy tylko zielarz odjechał — zdaje się żyć światłem
słonecznym i wodą, jak drzewo. Chyba nawet nie sypia.
— Jeszcze mu będziesz zazdrościł, kiedy dożyjesz jego wieku — odparł Conan i zaśmiał
się, widząc, że jednooki mężczyzna popatrzył chmurnie na swoją brodę.
Korytarze, którymi Punjar go poprowadził, zadawały kłam twierdzeniu Vyndry, że pałac
ledwie nadaje się do zamieszkania. Wielokolorowe dywany rozłożone na lśniących
marmurowych posadzkach i ogromne arrasy pokrywające ściany były piękniejsze od tych,
jakie kiedykolwiek widział w pałacach w Nemedii czy Zamarze — krajach słynących na
Zachodzie z przepychu. Z sufitów, ozdobionych malowidłami przedstawiającymi
starożytnych bohaterów, myśliwych, lamparty i fantastyczne skrzydlate istoty, zwisały na
srebrnych łańcuchach złote lampy, wysadzane ametystami i opalami, zaś inkrustowane
turkusami i srebrem stoły z hebanu i kości słoniowej cieszyły oko wymyślnie rzeźbionymi
ornamentami z delikatnego kryształu i złota.
Wanny okazały się właściwie basenami z mozaikami w geometryczne wzory; pomiędzy
wielokolorowymi marmurowymi kafelkami znajdowały się inne, z agatu i lapis–lazuli. Woda
była gorąca w jednym basenie, chłodna zaś w drugim, a służące w zasłonach na twarzach i
dziewiczo białych strojach spieszyły, by dolać do kąpieli wonnych olejków, podać mydło
bądź ręczniki. Trzymał miecz w zasięgu ręki, kładąc go na brzegu każdego basenu, w którym
przebywał, co sprawiło, że kobiety szeptały coś do siebie zza zasłon. Nic sobie nie robił z ich
zdumionych spojrzeń; rozstać się z bronią, to okazać więcej zaufania, niż mógł sobie
pozwolić.
Conan odrzucił wyszukane jedwabne szaty — wśród których, jak zauważył z
rozbawieniem, znajdowały się długie pasy jedwabiu do zawinięcia w turban — przyniesione
mu zamiast jego zakurzonego i poplamionego w podróży ubrania. Zdecydował się na prostą
ciemnoniebieską tunikę, po czym założył na nią pas z mieczem. Znów pojawił się Punjar. I
znów kłaniał się do samej ziemi.
— Czy zechcesz, łaskawy panie, udać się za mną? — Okrągłolicy mężczyzna wydawał się
zdenerwowany, Conan wolał więc położyć rękę na rękojeści miecza, nim pozwolił mu się
poprowadzić. Komnata, w której się w końcu znaleźli, miała wysoko sklepiony sufit i wąskie
kolumny, zdobione wyszukanymi złoconymi freskami. Z pewnością owe kolumny były zbyt
wąskie, by mogły podtrzymywać sufit. U szczytu ścian wycięto w marmurze zawiłe
kratownice; otwory były małe, ale zapewne wystarczające dla strzał z łuku. Marmurowa
podłoga z karmazynowo–białych płytek w kształcie diamentów była niczym nie zakryta, jeśli
nie liczyć stosów jedwabnych poduszek pod jedną ze ścian. Przy poduszkach stały niskie
stoliki z kutego mosiądzu, a na nich złote tace z daktylami i figami, wysadzane rubinami złote
kielichy i wysokie kryształowe karafki z winem. Conanowi przyszło do głowy, że może być
zatrute, i omal się głośno nie roześmiał na myśl, że ktoś mógłby próbować otruć człowieka,
który już przecież jest otruty.
— Zechciej spocząć, łaskawy panie — powiedział Punjar, wskazując poduszki.
Conan usiadł, ale w następnej chwili zapytał:
— Gdzie jest Vyndra?
— Moja pani odpoczywa po trudach podróży, łaskawy panie, ale zadbała o to, byś się nie
nudził. Błaga, byś raczył wybaczyć jej nieobecność, przypominając jednocześnie o swej
prośbie, by delikatnie postępować ze służkami. — Ukłoniwszy się raz jeszcze, Punjar oddalił
się.
Nagle z kratownicy pod sufitem jęła dobywać się muzyka — brzęczenie cytr, pisk fletów,
rytmiczne uderzenia bębnów. Do komnaty wbiegły szybkim, drobnym krokiem trzy kobiety,
po czym stanęły na środku. Spod grubych warstw różnokolorowego jedwabiu wyglądały
jedynie ich dłonie i stopy, zaś nieprzezroczyste zasłony zakrywały ich twarze od brody do
oczu. Zaczęły tańczyć w rytm melodii, brzęcząc małymi czynelami przywiązanymi do palców
i dźwięcząc dzwonkami przy kostkach stóp.
To zbyt wymyślny sposób na zabicie kogoś, nawet dla Vendhianki, pomyślał Conan.
Napełniwszy kielich winem, położył się, by patrzeć i radować się w pełni.
Początkowo kroki tancerek były wolne, jednak stopniowo stawały się coraz szybsze.
Płynnie obracały się i skakały, za każdym obrotem i za każdym skokiem odrzucając skrawek
kolorowego jedwabiu. Podskakiwały z gracją, równocześnie rozchylając nogi, lub wirowały
ze złączonymi stopami i rękami wijącymi się nad głową. Poruszały się po całej komnacie, to
odsuwając się od niego, to znów wpadając prawie na poduszki. W końcu ostatni kawałek
tkaniny został odrzucony — rzecz jasna z wyjątkiem zasłon na twarzach — i trzy kobiety o
bujnych ciałach tańczyły odziane jedynie w swe jedwabiste skóry zroszone kropelkami potu.
Gdy Conan mocno klasnął, tancerki zamarły w bezruchu. Je dynie ich krągłe piersi unosiły
się w oddechu. Niewidoczni muzycy, nie uświadamiając sobie, co się stało, grali dalej.
— Wy dwie możecie odejść — rozkazał Conan. — Ty natomiast masz zostać i tańczyć
dalej. — Ciemne oczy nad zasłonami wymieniły niepewne spojrzenia. — Wasza pani chciała,
bym bawił się dobrze — kontynuował. — Czy mam pognać was przez cały pałac, tylko po to,
by, znalazłszy ją, oznajmić, że nie jesteście mi posłuszne? — Tym razem spojrzenia były
przepełnione strachem. Kobiety, które wskazał, wybiegły z komnaty. Trzecia sprawiała
wrażenie, jakby miała zamiar zrobić to samo. — Tańcz — powiedział Conan.
Po chwili wahania niechętnie podjęła taniec. O ile przedtem tancerki zdawały się
nieświadome obecności Conana, ta, która została, nie spuszczała teraz z niego wzroku. Sunęła
po podłodze, wykonując piruety i skoki z takim samym wdziękiem jak przedtem, ale była w
tych ruchach również pewna nerwowość — zupełnie, jakby jego spojrzenie pieściło jej nagie
ciało.
Kiedy zbliżyła się do niego, Conan chwycił ją za szczupłą kostkę z dzwonkiem. Z piskiem
przewróciła się na poduszki, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. Przez dłuższą
chwilę nie było słychać nic poza dźwiękami muzyki i jej przyspieszonym oddechem.
— Proszę cię, panie — wyszeptała w końcu. — Moja pani prosiła, by jej służki…
— Czy naprawdę jestem twoim panem? — spytał Conan. Jakby od niechcenia przesunął
palcem od jej smukłej łydki do krągłego uda, a ona zadrżała. — A co, jeśli poślę po Punjara i
powiem mu, że mnie nie zadowoliłaś? Co, jeśli zażądam, by cię wychłostał?
— Zostanę wychłostana, panie — wyszeptała i głośno przełknęła.
Conan potrząsnął głową.
— Zaiste, wy, Vendhiańczycy, jesteście szaleni. Naprawdę pozwoliłabyś się wychłostać,
byleby tylko ukryć przede mną prawdę? — Zanim zdążyła się odsunąć, zdarł z jej twarzy
zasłonę.
Vyndra patrzyła na niego przez chwilę, a jej policzki spąsowiały. Następnie zacisnęła
powieki, desperacko usiłując zasłonić swą nagość rękami.
— Nie udało ci się z Kang Hou — zaśmiał się Conan — nie uda i ze mną. —
Poczerwieniała jeszcze bardziej i mocniej zacisnęła powieki. — Tym razem twoja gra
obróciła się przeciwko tobie — powiedział, pochyliwszy się nad nią. — Dam ci jeszcze jedną
szansę. Możesz teraz uciec. Jeśli tego nie zrobisz, pokażę ci, co robią mężczyźni, którzy nie
bawią się w gierki.
Jej policzki w dalszym ciągu pokryte były rumieńcem, ale oczy otworzyły się i rzuciła mu
spod długich rzęs przeciągłe spojrzenie.
— Ty głupcze — mruknęła. — Mogłam uciec każdego dnia, odkąd miałam rozwiązane
ręce.
Zarzuciwszy mu na szyję ramiona, przyciągnęła go do siebie.
XIX
Kiedy cienie zaczęły się wydłużać, a słońce chylić ku zachodowi, Conan opuścił śpiącą na
poduszkach Vyndrę i udał się na poszukiwanie wina.
— W tej chwili, panie — rzekł służący słysząc jego żądanie, by następnie w odpowiedzi na
pytanie dodać: — Nie, dwaj pańscy ludzie jeszcze nie wrócili z miasta. Nie, nic nie wiem o
Khitance.
Znalazłszy się w komnacie o wysokich łukowatych oknach, wychodzących na zachód,
Conan usiadł na parapecie jednego z nich, plecami opierając się o framugę. Słońce, silnie
czerwone na purpurowiejącym niebie, wisiało nad wysokimi drzewami w oddali. To był
ponury widok, pasował do jego nastroju. Cały dzień zmarnowany. Czekanie w pałacu, nawet
kochanie się z Vyndrą — jakkolwiek przyjemne — teraz wydawało się stratą czasu.
Podążając za karawaną, przynajmniej miał złudzenie, że coś robi: szuka odtrutki, ściga ludzi,
których śmierć musiał zobaczyć przed swoją. Co najmniej jeden z tych ludzi znajdował się w
mieście, ledwie milę stąd, podczas gdy on tu siedział i czekał.
— Patil?
Usłyszawszy ten cichy kobiecy głos, rozejrzał się. W drzwiach komnaty stała Vendhianka
bez zasłony; jej skromne szaty nie były ani szatami służącej, ani szlachetnie urodzonej damy.
— Nie poznajesz mnie — powiedziała z uśmiechem i rzeczywiście, dopiero wtedy ją
rozpoznał.
— Kuie Hsi? — wyszeptał. — Nie do wiary, że tak całkowicie się… — przerwał, nie
chcąc tracić czasu. — Czego się dowiedziałaś?
— Dużo i niewiele zarazem. Karawana pozostała w mieście ledwie kilka godzin, bo kupcy
mają swoje rynki zbytu w Ayodhii, a wielmoże z niecierpliwością czekają chwili, gdy znajdą
się na królewskim dworze. Jednakże Karim Singh — dodała, widząc, że zerwał się na równe
nogi — pozostał w Gwandiakanie, choć nie zdołałam się dowiedzieć gdzie.
— Nie umknie przede mną — burknął Conan. — Podobnie jak Naipal, mimo że jest
czarnoksiężnikiem. Czemu jednak wazam pozostał tutaj, zamiast jechać do stolicy?
— Chodzą słuchy, że Naipal od dwóch dni przebywa w Gwandiakanie. Ale ponieważ jego
twarz znana jest niewielu, nie można tego potwierdzić.
Conan uderzył pięścią we wnętrze drugiej dłoni.
— Na Croma, to musi być przeznaczenie! Obydwaj w zasięgu ręki. Skończę to jeszcze
dziś wieczorem.
Khitanka chwyciła go za ramię, widząc, że kieruje się do wyjścia.
— Jeśli wybierasz się do Gwandakianu, uważaj na siebie. Miasto jest niespokojne.
Prawdopodobnie z rozkazu wazama żołnierze zatrzymują wszystkich bezdomnych uliczników
i żebraków. Wielu z nich jest wściekłych, a biedniejsza część miasta potrzebuje tylko iskry,
by wybuchnąć. Ulicami Gwandiakanu może popłynąć krew.
— Przyzwyczajony jestem do widoku krwi — odparł ponuro i w chwilę później biegł
wzdłuż korytarzy z arrasami. — Punjar! Konia!
Na wpół obudzona Vyndra przeciągnęła się na poduszkach. Zauważyła, że nastała noc i
zapalono lampy. Nagle zmarszczyła czoło. Ktoś okrył ją jedwabną narzutą. Chwyciła
przykrycie i usiadła na widok Chin Kou. Khitanka trzymała w ramionach różnokolorowe
jedwabie.
— Przyniosłam ci odzienie — powiedziała.
Vyndra naciągnęła narzutę aż po szyję.
— A skąd wiedziałaś, że będę potrzebowała ubrania? — spytała wyniośle.
— Przepraszam — odparła Chin Kou i odwróciła się, zamierzając wyjść. — Bez
wątpienia, gdy zechcesz się ubrać, zawołasz służące. Zostawię przykrycie, bo chyba ci się
przyda.
— Zaczekaj! — Vyndra, rumieniąc się, dotknęła narzuty. — Nie chciałam cię urazić. Jeśli
już przyniosłaś te szaty, możesz je zostawić.
Chin Kou podniosła brwi.
— Nie musisz mówić do mnie takim tonem. Doskonale wiem, co robiłaś z cheng–li, który
nazywa siebie Patilem. — Vyndra jęknęła, a jej policzki stały się szkarłatne. Po chwili
siostrzenicy kupca zrobiło się jej żal. — Robiłam to samo z cheng–li, który zwie się
Hasanem. Teraz ty znasz mój sekret, a ja znam twój. Jeżeliby się to wydało, tobie co najwyżej
byłoby wstyd przed służbą. Ja sprawiłabym ból memu wujowi.
Vyndra patrzyła na nią, jakby widziała japo raz pierwszy w życiu. Nie, żeby do tej pory nie
zdawała sobie sprawy z istnienia Chin Kou. Po prostu Khitanka była siostrzenicą kupca, a
siostrzenice kupców nie mogły myśleć i czuć tak samo jak kobiety z rodu Kshatriya. A może
mogły?
— Kochasz go? — spytała. — Mam na myśli Hasana.
— Tak — powiedziała dobitnie Chin Kou. — Choć nie wiem, czy on odwzajemnia moje
uczucie. A ty kochasz Patila?
Vyndra potrząsnęła głową.
— Równie dobrze można by kochać tygrysa. Ale — dodała z figlarnym błyskiem w oku
— bardzo przyjemnie jest kochać się z tygrysem.
— Hasan — rzekła z poważną miną Chin Kou — też jest bardzo żywotny.
Obie zaczęły chichotać, a chichot ten przeszedł w końcu w głośny śmiech.
— Dziękuję ci za ubranie — powiedziała Vyndra, kiedy już doszła do siebie na tyle, że
mogła mówić. Odrzuciwszy na bok przykrycie, wstała. Chin Kou pomogła jej się ubierać,
choć wcale ją o to nie proszono. Kiedy już była gotowa, powiedziała:
— Chodź. Napijemy się wina i porozmawiamy o mężczyznach, tygrysach i innych
dziwnych bestiach.
Nim Khitanka zdążyła jej odpowiedzieć, gdzieś w pałacu rozległ się piskliwy krzyk, a po
nim okrzyki mężczyzn i szczęk mieczy.
Chin Kou złapała Vyndrę za ramię.
— Musimy się schować.
— Schować?! — krzyknęła Vyndra. — To mój pałac i nie zamierzam kryć się w nim jak
zając.
— Przemawia przez ciebie głupia duma — powiedziała mniejsza kobieta. — Pomyśl
lepiej, co to muszą być za łotry, skoro poważyli się napaść na pałac. Czy myślisz, że twoja
szlachetna krew cię obroni?
— Tak. I ciebie również. Jak tylko bandyci dowiedzą się, kim jestem, zapragną okupu.
— Dowiedzą się, kim jesteś? — dobiegł głos spod drzwi. Vyndra mimo woli drgnęła.
— Kandar — wyszeptała. Duma nakazywała jej przybrać wyzywającą postawą. Mimo to
cofnęła się, kiedy książę z błyskiem okrucieństwa w oku wkroczył do komnaty, dzierżąc w
dłoni zakrwawiony miecz. Stojący za nim w korytarzu żołnierze w turbano–hełmach również
mieli miecze zabarwione na czerwono.
Schylił się, by podnieść coś z podłogi — zasłonę, za którą skrywała twarz podczas tańca
— i popatrzył na nią w zamyśleniu.
— Może jesteś szlachetnie urodzona — powiedział. — A może nawet jesteś lady Vyndra,
powszechnie znana z błyskotliwego dowcipu i olśniewających przyjść, które odbywają się w
jej pałacach? Niestety, opowieść o tym, jak to lady Vyndra dała się uprowadzić za Himelie
dzikiemu barbarzyńcy, może skończyć się dla ciebie sprzedaniem w niewolę lub śmiercią.
— Co chcesz osiągnąć tą farsą? — spytała Vyndra, ale nie doczekała się odpowiedzi, gdyż
do komnaty wkroczyło sześć odzianych w jedwabie kobiet o zasłoniętych twarzach. A wraz z
nimi Prytanis.
Nemedianin uśmiechnął się i oparł z założonymi rękami o ścianę.
— Bogowie widać mi sprzyjają, dziewko — powiedział — bo otóż spotkałem w
Gwandiakanie samego księcia Kandara, którego bardzo zainteresowała wiadomość, że
niedaleko przebywa pewna kobieta. Zaoferował mi za ową bezimienną dziewczynę sakiewkę
złota, a mnie nie pozostało nic innego, jak docenić jego hojność.
Przez twarz Kandara przemknął gniewny grymas, ale poza tym zdawał się nie dostrzegać
Prytamisa.
— Przygotujcie ją — nakazał. — Przygotujcie je obie. Nie poskąpię dodatkowej nagrody,
gdy postawiona zostanie przed moim obliczem.
— Nie! — zawołała Vyndra.
Odwróciła się i zaczęła uciekać, lecz ledwie zdołała przebiec kilka kroków, dogoniły ją
trzy kobiety w zasłonach i przygniotły do podłogi. Niejasno zdawała sobie sprawę z tego, że
pozostałe trzy złapały Chin Kou, ale w następnej chwili ogarnęła ją ślepa furia, która
sprawiła, że przestała logicznie myśleć. Walczyła szaleńczo, ale daremnie. Kobiety
przetaczały ją z boku na bok, zdzierając z niej szaty z upokarzającą łatwością. Gdy była już
naga, nie pozwoliły jej wstać, lecz ciągnęły za sobą po podłodze. U stóp Kandara zmusiły ją,
by uklękła. Jego wzrok zmroził ją do szpiku kości, zamieniając mięśnie w watę. Nie miała już
siły, by walczyć. Również naga Chin Kou klęczała obok, szlochając ze strachu, Vyndra nie
mogła jednak odwrócić oczu od Kandara.
— Nie łudź się, że ci to ujdzie płazem — wyszeptała. — Nie jestem jakąś bezimienną…
— Jesteś bezimienna — odgryzł się. — Mówiłem ci już, lady Vyndra odeszła. — Powoli
włożył jej na twarz zasłonę, przymocowując ją za pomocą srebrnego łańcuszka. — Zyskałem
za to nowy nabytek do mojej purdhany. Myślę, że nazwę cię Maryna.
— Twoja siostra… — wydyszała Vyndra. W czasie tańca zasłona nie sprawiała jej
żadnego kłopotu. Teraz zdawała się tamować jej oddech. — Uwolnię Alynę. Uczynię… —
Uderzenie w twarz odrzuciło jej głowę do tyłu.
— Ja nie mam siostry — burknął.
— Co z moim złotem? — zapytał nagle Prytanis. — Ty masz swoją dziewkę, ja chcę mieć
swoją zapłatę.
— Oczywiście. — Kandar wyjął zza paska sakiewkę i rzucił ją mężczyźnie z rozciętym
nosem. — Czy tyle wystarczy?
Prytanis niecierpliwie rozwiązał rzemyki i wysypał na dłoń kilka złotych monet.
— Wystarczy — powiedział. — Gdyby Conan mógł to zobaczyć… — Słowa przeszły w
charkot, kiedy miecz Kandara wbił się w jego brzuch. Chwycił ostrze obiema rękami, a złoto
zadzwoniło o płytki posadzki.
Kandar napotkał na nie dowierzające spojrzenie Nemedianina.
— Widziałeś przed chwilą dwie kobiety z mojej purdhany bez zasłon na twarzach —
wyjaśnił. Wyjął ostrze z rąk umierającego mężczyzny. Prytanis upadł na swoje złoto.
Mimo obolałej twarzy Vyndra zebrała się na odwagę.
— Zabić człowieka, którego się wynajęło, i zabrać złoto, to do ciebie podobne, Kandarze.
Zawsze byłeś głupcem i kanalią. — Jego ponure spojrzenie sprawiło, że zrozumiała, iż były to
resztki jej odwagi. Zacisnęła zęby, próbując wytrzymać to spojrzenie.
— Widział twarz twoją i tej Khitanki — odpowiedział. — Honor wymagał więc, bym go
zabił. Ale zarobił to złoto, a ja nie jestem złodziejem. Każę cię wychłostać za tę zniewagę, tak
jak i za wszystkie inne.
— Jestem z rodu Kshatriya — Vyndra wypowiedziała te słowa chyba tylko dla dodania
sobie otuchy, nikt inny bowiem nie zwrócił na nie uwagi.
— To był ostatni spośród twych dziwnych towarzyszy — kontynuował Kandar. —
Pozostali już nie żyją. Wszyscy.
Z gardła Vyndry wydobył się skowyt. Zniknięcie ostatniego promyka nadziei, która kryła
się gdzieś na samym dnie duszy, tak głęboko skryta, że nawet nie zdawała sobie dotąd sprawy
z jej istnienia, nadziel, że potężny barbarzyńca przybędzie na odsiecz, sprawiło, że nie
pozostało teraz już nic.
— Nigdy nie uda ci się mnie złamać — wyszeptała, zdając sobie sprawę z daremności tych
słów, nim jeszcze wyszły z jej ust.
— Złamać ciebie? — roześmiał się Kandar. — Oczywiście że nie. Ale przejdziesz małe
szkolenie w posłuszeństwie. Małe upokorzenie. — Vyndra chciała pokręcić głową z
powątpiewaniem, ale jego spojrzenie przytrzymało ją jak wąż hipnotyzujący ptaka. — Jutro
rano rozkażę posadzić cię na koniu, w takim stroju jak teraz i przejedziesz przez ulice
Gwandiakanu — tak, żeby wszyscy mogli zobaczyć, jak piękny poczyniłem nabytek. Zabrać
je! — krzyknął do kobiet.
Vyndra z całego serca pragnęła odpowiedzieć mu jakąś zjadliwą uwagą, ale wiedziała —
ciągnięta przez kobiety — że z jej ust wyszedłby tylko lament rozpaczy, który długo
odbijałby się od ścian pałacu.
XX
Siedząc samotnie przy stole z surowych desek, w rogu karczmy o brudnej podłodze, Conan
naciągnął głębiej kaptur lichej peleryny pożyczonej od stajennego w pałacu Vyndry, i
przypomniał sobie Sultanapur. Rozmyślając, kiedy wreszcie znajdzie się w mieście, w którym
nie będzie musiał zasłaniać twarzy, opróżnił jednym haustem drewniany kufel z winem.
Wszyscy inni zgromadzeni w tawernie byli Vendhianami, choć daleko im było do
szlachectwa czy bogactwa Gwandiakanu. Śmierdzący swoimi wołami woźnice siedzieli
łokieć w łokieć z murarskimi terminatorami w tunikach poplamionych szarą, wyschniętą
zaprawą. Mężczyźni o twarzach bez wyrazu pochyleni byli nad winem lub rozmawiali
przyciszonymi głosami, łypiąc wkoło czarnymi oczami, żeby upewnić się, czy nikt nie
podsłuchuje. Zapach cierpkiego wina mieszał się z wonią kadzidła, a na stłumione głosy
nakładało się pobrzękiwanie dzwonków na przegubach i kostkach nóg dziwek
przechadzających się po tawernie. W odróżnieniu od swych sióstr z Zachodu, ubrane były w
sięgające od szyi do stóp szaty, chociaż szaty owe były tak przezroczyste, że właściwie nic
nie skrywały. Mimo że atmosfera w tawernie daleka była od frywolności, kobietom udało się
znaleźć kilku klientów. W powietrzu wisiało coś ciemniejszego niż noc na zewnątrz.
Cymmerianin nie był jedynym człowiekiem, który ukrywał twarz.
Dał znak, by dolano mu wina. Karczmarka, w stroju prawie tak przezroczystym jak stroje
dziwek, przyniosła szorstki gliniany dzbanek, wzięła zapłatę i odeszła pospiesznie bez słowa,
najwyraźniej marząc tylko o tym, by zaszyć się w swoim kąciku.
Tę nerwową atmosferę czuło się w całym mieście; narastała wraz ze zbliżaniem się nocy.
Żołnierze zatrzymywali tych nielicznych spośród bezdomnych, podrzutków i żebrzących
dzieci, którym nie udało się gdzieś zaszyć niczym ściganym lisom i prowadzili ich do
więziennej fortecy znajdującej się w samym centrum Gwandiakanu. Ale żołnierze także
wyczuwali posępność tłumu. Patrole liczyły nawet po stu ludzi, a poruszały się tak, jakby w
każdej chwili spodziewały się ataku.
Wcześniej na ulicach wprost huczało od rozmów i plotek. Cymmerianin nie miał żadnego
problemu z dowiedzeniem się wszystkiego o ludziach, których szukał. Szybko ustalił, gdzie
znajduje się pałac księcia Kandara, jeden z kilku leżących na północ od miasta, a także ten, w
którym miał się zatrzymać Karim Singh. Nim jednak uszedł sto kroków, usłyszał o następnym
pałacu, który miał gościć wazama, a pięćdziesiąt kroków dalej — o trzecim. Na każdym rogu
słyszał co innego. Karim Singh miał być przyjęty w połowie pałaców w Gwandiakanie.
Niektórzy wymieniali wręcz wszystkie pałace, a wielu mówiło o niewidzialnym pałacu
wzniesionym przez maga, podczas gdy inni twierdzili, że czarnoksiężnik obserwuje miasto z
góry, z chmur. W końcu zniechęcony Conan wylądował w tawernie.
Fala zawrotów głowy, która go ogarnęła, nie po raz pierwszy tej nocy mącąc jego
widzenie, nie miała nic wspólnego z winem. Z trudem ją zwalczył, a gdy wzrok mu się
przejaśnił, zobaczył Horda wślizgującego się na ławkę po drugiej stronie stołu.
— Szukam cię od kilku godzin — powiedział jednooki mężczyzna. — Kandar z setką
ludzi napadł na pałac Vyndry i porwał ją oraz siostrzenicę Khitańczyka, Chin Kou. Był z nim
Prytanis.
Conan z wściekłością cisnął drewniany kufel na brudną podłogę. W jednej chwili w
tawernie zapanowała cisza, jak makiem zasiał, a wszystkie oczy zwróciły się na niego. Po
czym pospiesznie powrócono do przerwanych rozmów. Tej nocy nie warto było mieszać się
w sprawy obcych.
— Co z naszymi ludźmi? — spytał Conan.
— Najwyżej lekko ranni. Udało się nam dotrzeć do koni, a Kuie Hsi znalazła kryjówkę w
porzuconej świątyni położonej przy czymś, co zwie się Ulicą Snów, choć muszą to być marne
sny. Dzień lub dwa odpoczynku i kurowania się i pomyślimy, w jaki sposób można pomóc
dziewczynom.
Conan pokręcił głową ledwie na tyle, by jasne było, że się nie zgadza.
— Nie mam jednego ani dwóch dni. Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do tej świątyni. Będą
cię potrzebować, jeśli mają dojechać do Turanu.
— Co masz zamiar zrobić? — spytał Hordo, ale Cymmerianin tylko poklepał przyjaciela
po ramieniu i pospiesznie wyszedł z tawerny. Idąc ciemniejącą ulicą, słyszał, jak jednooki
mężczyzna woła za nim, lecz się nie obejrzał.
Bhalkhaniański rumak stał w stajni niedaleko bram miasta. Zasuszony stajenny po
otrzymaniu zapłaty zwrócił konia właścicielowi. Bramy miasta były masywne, wysokości stu
ludzi i zrobione z czarnych żelaznych płyt ozdobionych fantazyjnymi wzorami. Niełatwo
byłoby je zamknąć, a sądząc po kurzu, który odkładał się wzdłuż ich podstawy, nie czyniono
tego od lat. Chora atmosfera miasta udzieliła się również strażnikom w turbano–hełmach,
którzy tylko patrzyli na niego niespokojnie, dotykając palcami kopii, gdy opuszczał miasto.
Jedyną uzyskaną tej nocy informacją, co do której prawdziwości miał całkowitą pewność,
było położenie pałacu Kandara. Ogarnęła go wściekłość, ale wściekłość ta była lodowata.
Wolał umrzeć z mieczem w dłoni, niż poddać się truciźnie płynącej w żyłach. Tak czy owak
musi najpierw uwolnić kobiety. Dopiero gdy to zrobi, będzie mógł myśleć o swoich
kłopotach.
Niedaleko pałacu wjechał w zagajnik i przywiązał cugle rumaka do konaru drzewa.
Podstęp i intryga, chleb powszedni w czasach, gdy był złodziejem, przydadzą mu się teraz
lepiej niż stal.
Pałac księcia Kandara, większy nawet od pałacu Vyndry, rozświetlał noc blaskiem tysiąca
lamp, lśnił plątaniną tarasów, kopuł i iglic. Baseny z lśniącą wodą otaczały pałac, a ogrody z
kwitnącymi krzewami dochodziły aż do jego ścian. Kwiaty napełniały ciemność intensywnym
zapachem.
Zapachy i kwiaty nie interesowały Conana, ale dzięki krzewom i nikt nie zauważył jego
pojawienia się. Palce wyćwiczone podczas j wspinaczek na szczyty gór Cymmerii znajdowały
szpary w pozornie i gładkich spoinach wielkich marmurowych bloków, a on wspinał się j po
pałacowym murze, tak szybko, jakby dysponował drabiną.
Leżąc płasko na szczycie szerokiego muru, Conan przyjrzał się dokładnie pałacowi —
małe dziedzińce z tryskającymi fontannami, wieże pnące się ku niebu, kolumnady oświetlane
lampami z misternie kutego złota. Nagle oddech zamarł mu w piersi, a ręka mimowolnie
powędrowała do miecza. Pomiędzy kolumnami przechadzało się dwóch ludzi. Pierwszy z
nich odziany był w szaty złote i karmazynowe, drugi — w coś, co wydawało się czarnym
jedwabiem. Karim Singh. I — chyba bogowie mu sprzyjają — Naipal. Z westchnieniem zdjął
dłoń z rękojeści miecza i patrzył, jak odchodzą. Kobiety, powiedział sobie. Najpierw kobiety.
Zerwawszy się na równe nogi, pobiegł wzdłuż muru.
Doświadczenie, jakie nabył w miastach Nemedii i Zamary, podpowiedziało mu, że
wszystko zależy od wysokości. Spojrzał na zarys budowli. Na wyższych poziomach łatwiej
było nie zwracać na siebie uwagi, z niższych łatwiej było uciec. Zwłaszcza kwestia ucieczki
była szczególnie ważna tej nocy. Jeśli nawet nie ze względu na niego, to na kobiety.
Gzymsy, fryzy i niezliczona ilość wyszukanych zdobień z alabastru — wszystko to
sprawiło, że potężny Cymmerianin pokonał drogę nadzwyczaj szybko. Wślizgnąwszy się
przez wąskie okno tuż pod dachem, znalazł się w ciemnym jak oko wykol, dusznym pokoju.
Poruszając się po omacku, szybko się zorientował, że to magazyn dywanów i łóżek. Za
wąskimi drzwiami znajdował się korytarz słabo oświetlony przez mosiężne lampy. Nie było
tu żadnych złotych zasłon czy wyszukanych gobelinów — górne piętra zajmowała służba. Z
kilku pomieszczeń dobiegało chrapanie. Cichy i zawzięty jak polujący kot, Conan miękko
wkroczył do holu, a potem zszedł po schodach.
Z innych części pałacu dobiegały różne dźwięki — szmer głosów, brzęczenie cytry. W
pewnej chwili rozległ się głęboki, płaczliwy dźwięk gongu. Cymmerianin nie zwracał na to
wszystko uwagi, wypatrując, czy w najbliższej odległości nie pojawi się jakiś cień, i
nasłuchując, czy nie rozlegnie się odgłos kroków kogoś, kto mógłby wszcząć alarm.
Jedno było pewne: musiał szukać sypialni. Na tyle już znał Kandara, by wiedzieć, że z
pewnością zechce, by obie kobiety tam właśnie czekały na jego powrót — o ile jeszcze nie
powrócił. Conan miał nadzieję, że go tam znajdzie. Karim Singh i Naipal z pewnością umkną
mu tej nocy. Dobrze byłoby dopaść przynajmniej Kandara. Trzy pierwsze sypialnie, do
których trafił, były puste, choć złote lampy rzucały łagodne światło, jakby czekając na
mieszkańców. Ledwo wszedł do czwartej, przeczucie kazało mu schylić się i dać nura. I całe
szczęście, bo stalowe ostrze przeszyło miejsce, w którym jeszcze przed chwilą była jego
głowa.
Conan wstał z mieczem w ręku i wykonał pchnięcie, które sprawiło, że atakujący uskoczył
do tyłu. Cymmerianin przyjrzał się swemu przeciwnikowi. Nie widział jeszcze nigdy
mężczyzny w takim stroju — nawet w tym dziwnym kraju. Nad ciemną, pozbawioną wyrazu
twarzą znajdował się hełm z grubym szpicem, zbroja zaś wykonana była ze skóry nabijanej
mosiądzem. W prawej dłoni w rękawicy trzymał długi prosty miecz, a w lewej — krótszy i
zakrzywiony. Sprawiał przy tym wrażenie, że umie posługiwać się obydwoma.
— Przyszedłem po kobiety — powiedział Conan. Jeśli uda mu się wciągnąć tamtego w
rozmowę, nie pomyśli może o tym, by wszcząć alarm — nawet gdy będą próbowali się
pozabijać. — Powiedz, gdzie są, a daruję ci życie. — Mężczyzna w odpowiedzi ruszył do
ataku. Conan zaś musiał się bronić.
W następnej chwili zdał sobie, zaszokowany, sprawę z tego, że jest to obrona rozpaczliwa.
Wywijał mieczem równie szybko i sprawianie jak zawsze, ale ledwo nadążał z
odparowywaniem ciosów przeciwnika. Po raz pierwszy w życiu zetknął się z kimś szybszym
od siebie. Cięcia z szybkością atakującej żmii zmusiły go do cofnięcia się. Z krzykiem
przypuścił frontalny atak i zdzielił tamtego w twarz. Dziwnie uzbrojonego mężczyznę
odrzuciło, inkrustowany stół pękł pod jego ciężarem, lecz nim Conan zdołał pójść za ciosem,
już był znowu na nogach. Conan spotkał się z nim na środku komnaty. Gdy stal ich mieczy
zwarła się w śmiertelnym starciu, na podłogę posypały się iskry. Cymmerianin włożył cały
swój gniew na Kandara, Naipala i Karima Singha w ten atak, nie cofając się tym razem , ani o
krok. Nagle jego miecz przeszedł przez ciało i kość przeciwnika, ale zaraz potem Conan
musiał odskoczyć przed ciosem, który mógł go pozbawić głowy.
Poczuł, że włosy stają mu na karku. Jego ostatnie cięcie zatrzymało tamtego — i było to
oczywiste, zważywszy na to, że krótki zakrzywiony miecz leżał teraz na dywanie, wraz z
odciętą ręką — zatrzymało go jednak tylko na chwilę. Twarz w dalszym ciągu pozbawiona
była wyrazu, a ciemne oczy spojrzały tylko przelotnie na okaleczony przegub. Nie pojawiła
się też ani kropla krwi. Magia, pomyślał Cymmerianin. Nagle milczenie, w jakim tamten
walczył, nabrało nowego znaczenia. Mordercza walka rozgorzała na nowo.
Magiczny wojownik był przyzwyczajony do walki na dwa miecze, ale równie dobrze
radził sobie, walcząc jednym. Conan odparowywał każde uderzenie, ale jego ciosy były
odparowywane również. Nareszcie siły były wyrównane — jeden miecz przeciwko jednemu
mieczowi. Pytanie tylko, czy śmiertelnik może pokonać siły magii.
Nagle bezlitosna ręka uderzyła w bok głowy Conana z siłą większą, niż uwierzyłby, że to
możliwe. Upadł na szczątki stołu. Zanim zdołał wstać, przeciwnik był już nad nimm.
Ostatkiem sił Conan zablokował uderzenie, które bez wątpienia roztrzaskałoby mu czaszkę.
Jego dłoń natrafiła nagle na leżący wśród szczątków stołu krótki, zakrzywiony miecz.
Wykonał nim pchnięcie. Przeciwnik skręcił się jak wąż, a ostrze przeszło przez skórzaną
zbroję, wchodząc pomiędzy żebra. Jego kości jakby się stopiły. Runął na Conana.
Cymmerianin momentalnie zepchnął ciało z siebie i trzymając miecz, zerwał się na równe
nogi, obawiając się jakiegoś fortelu. Postać w skórzanymi pancerzu nie poruszyła się jednak;
płaskie czarne oczy zaszkliły się.
Conan spojrzał z zaciekawieniem na broń, którą trzymał i o mało jej nie upuścił, klnąc na
czym świat stoi. Wydawało się, że jest krótka, ale sama rękojeść okazała się tak długa, że
można było zacisnąć na niej obie dłonie, wykuta zaś była z jakiegoś dziwnego srebrzystego
metalu, który błyszczał nieziemskim światłem.
Pociągnął nosem i zaklął ponownie. W powietrzu zaczął się rozchodzić odór rozkładu.
Ciało jego przeciwnika pod zbroją było już na wpół zgniłe, wyglądały przez nie białe kości.
Magiczny wojownik zabity magicznym mieczem. Jakiś wewnętrzny głos powiedział
Conanowi, by zostawił tę ohydną broń, ale zaraz potem rozległ się drugi głos, który przekonał
go, że może się ona przydać w walce z kimś takim jak Naipal. Nie zawsze maga można zabić
w tak prosty sposób, jak zwykłego człowieka.
Schowawszy swój miecz do pochwy, szybko oddarł kawałek jedwabiu z narzuty leżącej na
łóżku i owinął nią srebrzysty miecz, po czym zatknął go za pas. Ledwie to zrobił, usłyszał
tupot nóg. I to wielu nóg. Roztrzaskane stoły, porozrzucane skrzynie, zbite kryształy i
stłuczone lustra stanowiły dowód na to, że walka, mimo wszystko, musiała być słyszana.
Mamrocząc pod nosem przekleństwa, podbiegł do okna i wyskoczył przez nie w tym samym
momencie, gdy dwudziestu vendhiańskich żołnierzy wdarło się do komnaty.
Raz jeszcze odbył drogę po alabastrowych zdobieniach pałacu, lecz tym razem słyszał za
sobą odgłosy wszczętego alarmu. Chwycił się balustrady i podciągnął na balkon. Będąc już na
nim jedną nogą, znieruchomiał na widok mężczyzn w turbano–hełmach. Gdy pierwszy
oszczep przeleciał mu tuż koło ucha, rzucił się rozpaczliwie w dół. Mimo zgiętych kolan,
poczuł upadek w całym ciele. Wokół słychać było coraz więcej okrzyków, a głuchy tupot
nadciągał z prawa i z lewa. Rzucony z góry oszczep wbił się w ziemię nie dalej niż o krok od
niego. Odskoczył, a następny oszczep trafił w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał.
Schylony, pobiegł do ogrodu, przemykając pomiędzy basenami jak cień.
— Straże! — rozległy się głosy. — Straże!
— Przeszukać ogrody!
— Znaleźć go!
Na skraju ogrodu Conan odwrócił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Żołnierze kręcili się
wokół pałacu niczym mrówki wokół mrowiska. Jedno było pewne: tego wieczoru nie dostanie
się już do pałacu.
Wtem całe jego ciało przeszył ból, mięśnie chwycił skurcz. Zgiął się w pół. Z trudem
łapiąc oddech, zmusił się do powstania. Jego dłoń zamknęła się na owiniętej jedwabiem
rękojeści dziwnej broni.
— Jeszcze nie umarłem — wyszeptał. — I nie umrę, dopóki nie skończę tej sprawy. —
Rozpłynął się w ciemnościach, z hałasem nie większym niż szelest wiatru w liściach.
Naipal z niedowierzaniem wpatrywał się w to, co pozostało z jego sypialni, usiłując nie
zwracać uwagi na trupi odór unoszący się w powietrzu. Nie słyszał krzyków szukających
Conana żołnierzy. W tym momencie tylko ta komnata była dla niego istotna, a to, co w niej
znalazł, napełniło go przerażeniem; poczuł przeszywający ból głowy.
Z chorobliwą fascynacją wpatrywał się w skórzaną zbroję. Zza starożytnego hełmu
spoglądała na niego czaszka. Kości i proch — oto co pozostało z jego wojownika.
Wojownika, który nie miał prawa zginąć. Pierwszego z całej armii tych, którzy nie mieli
prawa zginąć. Na wszystkich bogów, co się stało?
Z wysiłkiem odwrócił wzrok od odzianego w skórę szkieletu, ale nieubłaganie powędrował
on w kierunku złotej skrzynki, leżącej pomiędzy kawałkami hebanu, które kiedyś były stołem.
Leżała otwarta i pusta. Pusta! Z magicznego lustra nie zostało nic prócz kawałeczków
rzeźbionej kości słoniowej i odłamków szkła.
Chrząknąwszy, pochylił się i podniósł kilka kawałków lustra. Każdy z nich, bez względu
na wielkość, wypełniony był obrazem, obrazem, który z pewnością znajdował się również na
pozostałych kawałkach, obrazem, który już nigdy się nie zmieni. W zamyśleniu przypatrywał
się ponurej twarzy z czarną grzywką ściągniętą do tyłu rzemykiem, dziwnym oczom koloru i
twardości szafiru, białym zębom obnażonym w dzikim uśmiechu.
Wiedział, kto to jest. Człowiek zwący siebie Patilem. Ów prosty barbarzyńca Karima
Singha. Lustro jednak, nawet w kawałkach, pokazywało tylko to, co zagrażało spełnieniu jego
planów. W jaki sposób mógłby im zagrozić prosty barbarzyńca? Czy prosty barbarzyńca
mógłby odnaleźć go tak szybko? Potrafiłby stłuc lustro i ukraść wykuty przez demona sztylet?
Zabić tego, który nie miał prawa zginąć? Kawałeczki lustra wypadły spomiędzy palców
Naipala, gdy wypowiadał słowo, w które nie chciał uwierzyć. Pan–kur.
— Co tu się stało? — spytał Karim Singh, wchodząc do komnaty. Wazam ze wstrętem
odwrócił wzrok od szczątków w skórzanej zbroi. — Wyglądasz na wyczerpanego, Naipalu.
Nie przejmuj się. Służący Kandara posprzątają tu, a jego żołnierze niechybnie poradzą sobie z
intruzem. Powinieneś odpocząć. Nie chciałbym, abyś załamał się właśnie teraz, kiedy jestem
o krok od przejęcia władzy.
— Musimy natychmiast stąd odejść — powiedział Naipal. Potarł skronie koniuszkami
palców. Napięcie ostatnich dni dało mu się we znaki i nie miał już zamiaru udawać
służalczości. — Poleć Kandarowi, by zebrał żołnierzy.
— Bo ja wiem, Naipalu… Czy to coś zmieni, jeśli poczekamy kilka dni? Niedługo z
pewnością będzie padać, a muchy są podobno mniej groźne po deszczu.
— Głupcze! — zawołał Naipal, a Karimowi Singhowi opadła z wrażenia szczęka. —
Jesteś o krok od przejęcia władzy? Poczekaj jeszcze trochę, a będziesz o krok od stania się
psim żarciem! — Spojrzenie Naipala znów powędrowało w kierunku porozrzucanych
kawałków lustra. — I powiedz Kandarowi, że musimy mieć więcej żołnierzy. Powiedz mu,
żeby opróżnił całą fortecę. Twoje groźne muchy odciągnie jedno proste zaklęcie.
— Gubernator jest niespokojny — powiedział Karim Singh roztrzęsionym głosem. —
Wypełnia rozkazy, ale nie wie, dlaczego aresztuje włóczęgów. Biorąc pod uwagę nastroje,
jakie panują w mieście, może odmówić wykonania takiego rozkazu, a nawet jeśli go wykona,
to bez wątpienia pośle później jeźdźców do Ayodhii, do Bhandarkara.
— Nie masz powodu, by obawiać się akurat Bhandarkara. — Głos Naipala był łagodny,
ale oczy płonęły tak, że Karim Singh zrobił krok do tyłu i zdawał się mieć trudności z
oddychaniem. — Powiedz gubernatorowi, że jeśli mi się przeciwstawi, obetnę mu język i
poślę na ulicę, by patrzył, jak jego żony i córki są ciągnięte do burdeli. Powiedz mu! — I
wazam Vendhii czmychnął niczym sługa. Naipal ponownie spojrzał na kawałeczki lustra, na
powtórzony sto razy ten sam obraz. — Nie pokonasz mnie, pan–kur — wyszeptał. — Jeszcze
cię zwyciężę.
XXI
Hordo nie mylił się co do Ulicy Snów, pomyślał Conan, kiedy pierwszy raz ujrzał ją w
szarym świetle świtu. Rumak kluczył wśród kupek śmieci i wzgórków gruzu zarośniętych
zielskiem. Budynki przypominały czaszki z pustymi oknami jak oczodołami. Dachy zwisały
tam, gdzie się jeszcze nie zapadły. Ściany się przekrzywiały, a niektóre już runęły, zwalając
gliniane cegły na brudną ulicę i ukazując puste, rojące się od szczurów wnętrza.
Przypadkowe, obszarpane postacie pojawiały się w wejściach lub pędziły za nim. Ludzie z
Ulicy Snów byli jak biegające wkoło gryzonie, które boją się wyściubić nosa ze swoich nor.
Powietrze przesycone było smrodem rozkładu i pleśni. Chorobliwe sny, bez wątpienia —
pomyślał Conan. Bez wątpienia chorobliwe.
Nie miał trudności z odnalezieniem opuszczonej świątyni. Ogromna budowla z gołębiami
trzepoczącymi skrzydłami przez dziury w kopule. Niegdyś przed wejściem stało osiem
kolumn. Obecnie trzy z nich były przewrócone. Szczątki dwóch leżały na ulicy, a zielsko
porosło grubo ich krawędzie. Z trzeciej pozostał tylko kikut. Część ściany frontowej również
runęła, ukazując coś, co kiedyś zapewne udawało marmur, a w rzeczywistości było jedynie
cegłami obłożonymi kamieniem. Wyłom powiększył drzwi świątyni na tyle, że mógł do niej
wjechać człowiek na koniu. Nic nie wskazywało na obecność przemytników, ale w ponurym
wnętrzu mogli się ukryć z łatwością nie tylko oni, ale i dziesięć razy więcej osób. Conan
dobył miecza. Musiał się schylić, gdy przejeżdżał przez otwór w ścianie.
Znalazł się w ogromnym, ciemnym pomieszczeniu. Potrzaskane płytki podłogowe
pokrywał kurz i potłuczone cegły. Grube drewniane słupy były przegniłe. Na końcu
pomieszczenia znajdował się marmurowy ołtarz z popękanymi i poodpryskiwanymi
krawędziami. Żaden znak nie wskazywał jednak na to, ku czci jakiego boga został
wzniesiony.
Zanim rumak zdążył zrobić trzy kroki, zza jednego ze słupów wychynął Hordo.
— Nareszcie, Cymmerianinie. Tym razem zamierzałem już włączyć cię w poczet
umarłych.
W następnej chwili ukazali się również Enam i Shamil. Obaj z łukami i wycelowanymi
strzałami, ale z nie naciągniętymi cięciwami. Obaj zabandażowani.
— Nie wiedzieliśmy, że to ty — powiedział młody Turańczyk. — Jeśli jesteś głodny, to z
tyłu na rożnie pieką się gołębie.
— Nie chcemy, żeby ich woń się rozeszła — dodał Enam, spluwając. — Ludzie tutaj są
jak robactwo. Oblepiają każdego, kto ma coś do jedzenia.
Conan kiwnął głową i zsiadł z konia. Na ziemi musiał się przez chwilę przytrzymać
strzemienia. Ból i zawroty głowy wprawdzie nie powróciły, ogarnęła go za to słabość.
— Jak żyję nie widziałem podobnych nędzarzy — powiedział. — W Turanie czy Zamorze
od pałacu do żebraka droga daleka, ale tutaj wydają się oni dwoma różnymi światami.
— Vendhia to kraj wielkich kontrastów — rzekł Kang Hou, nadchodząc z tyłu
zrujnowanego budynku.
— Jest jak melon gnijący od środka — odparł Conan. — Przejrzały owoc. — Słabość
minęła. Najwyraźniej przychodziła falami. — Niewykluczone, że któregoś dnia wrócę tu z
całą armią i go zerwę.
— Wielu już tak mówiło — roześmiał się Khitańczyk — a dynastia Kshariyasi jak
rządziła, tak rządzi. Wybacz mój niestosowny pośpiech, ale Hordo twierdził, że udałeś się na
poszukiwania pałacu księcia. Czy nie znalazłeś w nim mojej siostrzenicy? Albo lady Vyndry?
— Nie udało mi się do nich dotrzeć — powiedział ponuro Conan. — Ale jeszcze przed
śmiercią tego dokonam.
Twarz Kong Hou nie zmieniła wyrazu, powiedział tylko: — Hasan mówi, że gołębie są już
gotowe. Proponuje, żeby je zjeść, zanim wystygną.
— Ten człowiek musi mieć serce z kamienia — mruknął Hordo, gdy Khitańczyk i dwaj
pozostali przemytnicy oddalili się.
— To twardy człowiek jak na kupca — zgodził się Conan. Wyciągnął zza pasa owiniętą w
jedwab broń i podał ją przyjacielowi. — Co ty na to?
Gdy materiał rozsunął się, ukazując połyskujący srebrny metal, Hordo stęknął.
— Magia! Gdy tylko usłyszałem, że macza w tym wszystkim palce czarnoksiężnik,
powinienem był zawrócić. — Spojrzał zezem na broń. — Wygląda to bezsensownie,
Cymmerianinie. Tak duża rękojeść przy tak małym mieczu?
— Tą bronią zabiłem istotę, której nie mogłem zabić swoim mieczem — powiedział
Conan.
Jednooki mężczyzna skrzywił się i pospiesznie zawinął broń z powrotem w jedwab.
— Nie chcę nic o tym wiedzieć. Zabieraj to. — Milczał przez chwilę, patrząc, jak Conan
umieszcza miecz za paskiem, po czym powiedział: — Ghurran nie dał żadnego znaku życia.
Jak sobie dałeś radę tej nocy bez jego napoju?
— Nie mogę powiedzieć, bym tęsknił za tym paskudztwem — odburknął Conan. —
Chodźmy. Mógłbym chyba zjeść tuzin tych gołębi. Dostańmy się do nich, nim będzie za
późno.
Na tyłach świątyni znajdowały się dwa pozbawione okien pomieszczenia. Jedno z nich
było bez dachu. W nim właśnie paliło się ognisko. Drugie służyło za stajnię. Enam i Shamil
siedzieli w kucki przed ogniem, zajadając gołębie. Khitańczyk jadł bardziej dystyngowanie,
Hasan zaś siedział opierając się o ścianę, ściskając kolana i patrząc spode łba na świat.
— Gdzie jest Kuie Hsi? — zainteresował się Conan.
— Wyszła jeszcze przed świtem — odparł Hordo z ustami pełnymi pieczonych gołębi. —
Zasięgnąć języka.
— Wróciłam — dobiegł ich spod drzwi głos Khitanki. — Znów wiem dużo i mało
zarazem. Nie chciałam się spieszyć, bo nastroje w mieście są nie najlepsze. Po ulicach
szwenda się wściekły tłum, bandyci zaś to wykorzystują. Jako samotna kobieta dwa razy omal
nie zostałam napadnięta.
— Chodząca skromność — skomplementował ją Conan. Gotów był się założyć, że ci,
którzy „omal jej nie napadli”, gorzko żałowali swego czynu — o ile jeszcze żyli. —
Opowiadaj.
Wciąż pozostając w swoim vendhiańskim stroju, Kuie Hsi z wahaniem spojrzała na Kang
Hou, który po prostu wytarł usta ściereczką i czekał.
— O świcie — zaczęła powoli — Karim Singh wkroczył do miasta. Byli z nim
czarnoksiężnik Naipal i książę Kandar. Zabrali żołnierzy z fortecy, zwiększając tym samym
liczebność swej eskorty do około tysiąca ludzi. Opuścili miasto, udając się na zachód.
Słyszałam, jak jeden z żołnierzy mówił, że pojechali do lasów Ghelai. Skrzynie, którymi się
tak bardzo interesujesz, pojechały z nimi na mułach.
Przez chwilę Conan wahał się z podjęciem decyzji. Karim Singh i Naipal mogą mu uciec.
Nie wiadomo ile czasu zostało do momentu gdy trucizna go zabije. Lecz wiedział, że może
podjąć tylko jedną decyzję.
— Jeśli wzięli tylu żołnierzy — powiedział — niewielu pozostało w pałacu Kandara, by
pilnować Vyndry i Chin Kou.
Kuie Hsi wbiła wzrok w podłogę, a jej głos zmienił się w szept.
— Towarzyszyły im dwie kobiety, w zasłonach na twarzach, lecz bez ubrań, przywiązane
do siodeł. Jedną z nich była Chin Kou, drugą Vendhianka. Wybacz mi, wuju. Widziałam ją,
ale nie mogłam nic zrobić.
— Nie ma czego wybaczać — odparł Kang Hou — bo niczym nie zawiniłaś. To ja jestem
winny.
— Może i tak — powiedział cicho Conan. — Nie mogę się jednak pozbyć uczucia, że te
dwie kobiety nie znalazłyby się tam, gdyby nie ja. A to oznacza, że uwolnienie ich jest moim
obowiązkiem. Nie mogę prosić żadnego z was, by mi towarzyszył. Oprócz tysiąca żołnierzy,
jest tam również czarnoksiężnik.
— Nie bądź głupcem — burknął Hordo, a Enam dodał:
— Bractwo Wybrzeża nie opuszcza swoich w potrzebie. Prytanis nigdy tego nie rozumiał,
ale ja rozumiem doskonale.
— On ma Chin Kou! — wybuchnął Hasan. — Czyżbyś oczekiwał ode mnie, że będę tu
siedział spokojnie, podczas gdy on wyprawia z nią Mitra wie co? — Sprawiał wrażenie, jakby
chciał się rzucić na Conana.
— Jeśli o mnie chodzi — powiedział Kang Hou, rozbawiony zachowaniem Hasana — ona
jest dla mnie zaledwie siostrzenicą. — Twarz młodego Turańczyka poczerwieniała. — Honor
rodziny wymaga, bym tam poszedł.
Shamil zaśmiał się nerwowo.
— No, nie zostanę tu sam jeden. Chciałem przeżyć jakąś przygodę, a nikt nie może
zaprzeczyć, że to właśnie jest przygoda.
— Jedźmy więc — powiedział Conan — zanim zdołają nam uciec.
— Cierpliwości — pohamował go Kang Hou. — Lasy Ghelai są położone dziesięć mil
stąd, a tysiąc ludzi z pewnością jedzie wolniej niż sześciu. Musimy się należycie
przygotować. W lasach są groźne muchy, ale znam maść, która osłabi ich ataki.
— Muchy? — wymamrotał Hordo. — Groźne muchy? Czy nie wystarczają ci już,
Cymmerianinie, czarnoksiężnicy? Kiedy się to wszystko skończy, nieźle mi bekniesz za te
muchy.
— Lepiej nie wracać już do Gwandiakanu — wtrąciła Kuie Hsi. — Wkrótce mogą zacząć
się rozruchy. Milę przed lasem jest podobno murowana studnia, która miała być miejscem
postoju dla karawan w starożytnych czasach, ale dawno temu została zniszczona. Będę tam na
was czekała z jedzeniem i ubraniem dla Chin Kou i Vyndry. I z wiadomością, czy miasto jest
bezpieczne. Narysuję wam, jak tam dojechać.
Conan wiedział, że oboje mieli rację. Jakżeż wiele razy w czasach, gdy był złodziejem,
sam pokpiwał sobie z tych, którzy ponosili porażki dlatego, że nie byli należycie
przygotowani! Teraz jednak zgrzytał zębami — czas bowiem działał na jego niekorzyść. Czas
i trucizna płynąca w jego żyłach. Ale zobaczy jeszcze Vyndrę i Chin Kou wolnymi, zaś
Karima Singha i Naipala martwymi, nim sam umrze.
Przyrzekł to sobie, na Croma.
XXII
Jadąc pomiędzy wysokimi drzewami lasu Ghelai, Conan zastanawiał się, czy maść Kang
Hou nie jest przypadkiem gorsza od much, które ma odstraszać. Po naniesieniu jej na skórę
miało się wrażenie, jakby brodziło się w szambie. Koniom przypadła ona do gustu nie
bardziej niż ludziom. Pacnął małą muszkę, której maść nie odstraszyła — ukąszenie zabolało
niczym rozpalona do czerwoności igła dźgająca jego ramię — i skrzywił się na widok
skrzydlatych, połyskujących owadów, które otaczały ich ze wszech stron. Może jednak maść
nie była taka zła.
Korony drzew znajdowały się wysoko nad ich głowami — niektóre drzewa miały ponad
sto pięćdziesiąt stóp wysokości. Konary były gęsto splątane, przepuszczając niewiele światła,
które wydawało się zabarwione na zielono. Z gałęzi na gałąź jak gdyby płynęły strumienie
małp o długich ogonach — sto rzek brązowego futra biegnących w stu różnych kierunkach.
Wielokolorowe ptaki — niektóre o dziwacznych dziobach lub wyszukanych piórach —
krzyczały z wysoka, podczas gdy inne tworzyły błyszczące smugi w zieleni, przelatując to w
przód, to w tył.
— Na równinach Zamory nie ma takich much — burknął Hordo, uderzając dłonią
dokuczliwego owada. — Gdybym miał chociaż trochę rozumu we łbie, byłbym teraz tam,
zamiast tu. Na stepach Turami też nie ma takich much. Gdybym miał choć trochę…
— Jeśli się nie przymkniesz — wymamrotał Conan — zamiast być gdzie indziej, będziesz
martwy. I zapewne pozostawiony tam, gdzie padniesz. Czyżbyś myślał, że żołnierze Kandara
są głupi?
— Z pewnością przez hałas, jaki robią te ptaszyska, nie słyszą nawet samych siebie —
powiedział Hordo, ale zamilkł.
Prawdę mówiąc, Conan nie miał zielonego pojęcia, w jakiej odległości mogą znajdować
się Vendhiańczycy. Tysiąc ludzi przestało się trzymać traktu, a ponieważ ziemia była miękka
i sprężysta, ślady kopyt mogły równie dobrze pochodzić sprzed pięciu godzin, jak i sprzed
pięciu minut. Cymmerianin wiedział jednak — mimo że nie widział słońca — że wieczór
niedaleko. Jechali już dość długo, a poza tym przyćmione zielonkawe światło zaczynało
słabnąć. Nie sądził, żeby żołnierze maszerowali dalej w ciemności.
Nagle ściągnął cugle, zmuszając pozostałych, którzy jechali za nim, do zrobienia tego
samego, i popatrzył zaskoczony na to, co znajdowało się przed nim. Wielkie kamienne bloki,
pokryte winoroślą tak grubą jak ludzka ręka, tworzyły szeroki mur wysokości pięćdziesięciu
stóp. Biegł on z północy na południe tak daleko, jak okiem sięgnąć. Przed nimi znajdowało
się wejście z wieżą, choć same wrota musiały zostać usunięte całe wieki temu, wnosząc z
tego, że dokładnie pośrodku rosło rozłożyste drzewo. Za nim widać było pomiędzy zaroślami
zarys masywnych ruin. Ich droga wiodła przez te wrota.
— Czy oni spędzą tam noc? — spytał Hordo. — Nawet bogowie nie wiedzą, co może się
znajdować w takim miejscu.
— Myślę — powiedział wolno Kangh Hou — że chodziło im właśnie o to miejsce. —
Conan spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale mały kupiec nic więcej nie powiedział.
— Dobrze, więc chodźmy — rzekł Cymmerianin, zeskakując z wierzchowca. — Ale konie
zostawmy tutaj — ciągnął, nie zważając na próby protestu. — Pieszy jest mniej widoczny, a
my musimy być jak fretki przemykające przez chaszcze. Pamiętajcie, że jest tam tysiąc
zbrojnych. — To ich uciszyło.
Postanowili, że nie zostawią nikogo z końmi. Osłabiłoby to ich, a jeden człowiek i tak nie
mógłby nic zrobić w wypadku, gdyby vendhiański patrol go zaatakował. Do miasta wejdą
wszyscy razem. Conan, z mieczem w ręku, jako pierwszy przeszedł przez starożytną bramę,
zaraz za nim zaś podążał Hordo. Enam i Shamil zabezpieczali tyły, idąc z łukami
przygotowanymi do strzału. Jedynie Kang Hou wydawał się nie uzbrojony, ale Conan gotów
był się założyć, że w rękawach miał swoje noże.
Conan widywał już zrujnowane miasta, niektóre opuszczone całe wieki czy nawet
tysiąclecia temu. Niektóre wznosiły się na wierzchołkach gór, dopóki ziemia nie zatrzęsła się
i nie pogrzebała ich. Inne doświadczyły działania niosących piasek pustynnych wiatrów i za
następny tysiąc czy dwa tysiące lat będą wydawać się skalnymi formacjami, które jedynie
przez przypadek przypominają ludzkie siedziby. To miasto jednak było inne. Zupełnie, jakby
jakiś nieżyczliwy bóg, który nie chciał czekać, aż zniszczą je deszcz i wiatr, rozkazał lasowi
zaatakować i pochłonąć wszelkie ślady człowieka.
Nie można było stwierdzić, czy to, czym szli, było kiedyś ulicą, gdyż kurz, drzewa i
tysiące małych roślin pokrywały wszystko. Jedynie najokazalsze budowle — pałace i
świątynie — pozostały. Lecz nawet ich walka z przeznaczeniem wydawała się przegrana.
Kolumny świątyni były tak szczelnie owinięte winoroślą, że tylko regularność odstępów
zdradzała ich istnienie. Tutaj marmurowe płytki pałacowego portyku wybrzuszyły się od
korzeni gigantycznego drzewa, a tam ściana z alabastru, zielona teraz od pleśni, spaczyła się
pod naporem wielkiego pnia. Iglice leżały oplecione korzeniami, a małpy brykały po
zmatowiałych kopułach pałaców, które kiedyś dawały schronienie możnowładcom.
Przemytnicy zdawali się odczuwać duszną atmosferę ruin, Conan i Kang Hou jednak byli
zdecydowani nie okazać słabości. Cymmerianin nie mógł sobie pozwolić na podobne
rozprężenie. Poruszał się w zapadającym zmroku jak duch, próbując przeniknąć wzrokiem
masy zieleni i cienie pod nimi. I nagle coś zobaczył. Światło. Setki porozrzucanych światełek
mrugających jak gigantyczne robaczki świętojańskie.
Z ziemi nie można było zobaczyć zbyt dużo. Na szczęście, z balkonu budowli, która ongiś
mogła być pałacem, zwisały, niczym liny na okręcie, winorośle. Schowawszy miecz do
pochwy i przesunąwszy owiniętą w jedwab magiczną broń na plecy, Cymmerianin zaczął
wspinać się po grubym pędzie. Inni podążyli za nim, zwinnie jak małpy.
Kucnąwszy za owiniętą zielenią kamienną balustradą, Conan bacznie przyjrzał się
światłom. Okazały się pochodniami na wbitych w ziemię słupach tworzących wielkie koło.
Wokół każdego słupa stali vendhiańscy kawalerzyści, bez koni i spoglądali na ścianę zarośli
przed nimi, nerwowo dotykając mieczy. Co jednak najdziwniejsze, w świetle pochodni nie
było widać żadnych owadów.
— Ich maść jest lepsza niż nasza, Khitańczyku — wyszeptał Enan, rozgniatając muchę,
która go właśnie użądliła. Przez dłuższą chwilę nikt więcej nie odzywał się.
Było jasne, czego pilnowali żołnierze. Wielkie koło z pochodniami otaczało budowlą
potężniejszą niż jakakolwiek inna widziana przez Conana w zrujnowanym mieście.
Kolumnowe tarasy i wielkie kopuły wznosiły się dwa razy wyżej od najwyższych drzew, a na
tarasach rosły gigantyczne drzewa, nadając budowli wygląd niewielkiego wzgórza.
— Jeśli oni tam są — powiedział Hordo — jak, na dziewięć piekieł Zandru, ich
znajdziemy? Tam musi być ze sto mil korytarzy i więcej komnat, niż człowiek jest w stanie
zliczyć.
— Oni tam są — potwierdził Kang Hou — i obawiam się, że musimy ich odnaleźć nie
tylko po to, by ich zabić.
Conan przyjrzał się uważnie kupcowi.
— Czy wiesz coś, czego ja nie wiem?
— Nic nie wiem — odpowiedział Kang Hou — ale wiele się domyślam. — Po czym
pospieszył ku winorośli i zjechał po niej. Cona — nowi nie pozostawało nic innego, jak pójść
w jego ślady.
Znalazłszy się na ziemi, Conan objął dowództwo. Kobiety są z Kandarem, a ten jest z
pewnością z Karimem Singhem i Naipalem. W wielkiej budowli, jak powiedział Kang Hou;
mimo jego zaprzeczeń Conan był pewien, że kupiec coś wie. No i dobrze, pomyślał.
Korowód widm przemknął pomiędzy patrolami Vendhiańczyków. Ze szczelin
marmurowych schodów prowadzących na szeroki portyk wielkiej budowli wyrastały krzewy i
pnącza. Przed nimi stały otworem wysokie drzwi. Gruby wieniec winorośli świadczył o tym,
że ostatni raz zamykano je całe wieki temu. Conan wszedł do środka.
Za sobą słyszał pomruki zdziwienia pozostałych, ale domyślał się, co je powodowało, więc
nie musiał się oglądać. Wielki portal przechodził w szeroką nawę boczną z grysowanych
płytek, która wiodła pomiędzy pękatymi kolumnami, pokrytymi złotymi liśćmi, do ogromnej
głównej komnaty, nad którą wznosiła się wysoka na setki stóp kopuła. Na środku komnaty
stał marmurowy posąg mężczyzny, sięgający do połowy wysokości kopuły i nietknięty przez
czas. Na widok zbroi tej postaci Conanowi ścierpła skóra. Gdzieś już widział podobną.
Jednak zamiast masywnego hełmu na ogromnej głowie znajdowała się błyszcząca korona.
— Jak myślisz, czy to złoto? — szepnął Shamil, patrząc w górę.
— Myśl raczej o tym, co mamy teraz do zrobienia — warknął Hordo — albo nie pożyjesz
na tyle długo, by jeszcze raz o tym złocie pomyśleć. — Jego oczy błyszczały jednak
niezdrowo, zupełnie jakby szacował wartość korony.
— Myślałem, że to tylko legenda — mruknął pod nosem Kang Hou. — Miałem nadzieję,
że to tylko legenda.
— O czym ty mówisz? — spytał Conan. — Nie pierwszy już raz dajesz do zrozumienia, że
coś wiesz o tym miejscu. Myślę, że najwyższa pora, byś nam o tym opowiedział.
Tym razem Khitańczyk przytaknął.
— Dwa tysiące lat temu Orissa, pierwszy król Vendhii, został pochowany w grobowcu pod
swą stolicą Maharastrą. Przez pięć wieków oddawano mu cześć jako bogowi, w świątyni
wzniesionej nad jego grobowcem i zawierającej wielki posąg Orissy ze złotą koroną, która
podobno powstała poprzez stopienie koron i bereł władców wszystkich krajów, jakie podbił.
Następnie, w czasie walk o władzę, Maharastra została splądrowana, a jej mieszkańcy
opuścili ją. Z czasem zapomniano, gdzie leży to miasto. Nikt go nie odwiedzał. Aż do teraz.
— To bardzo ciekawe — powiedział sucho Conan. — Ale nie ma nic wspólnego z celem
naszej podróży.
— Wprost przeciwnie — zaprotestował Kang Hou. — Nawet jeśli moja siostrzenica
miałaby zginąć, nawet jeśli mielibyśmy zginąć my wszyscy, musimy zabić czarnoksiężnika
Naipala, nim zdoła on obudzić moce tkwiące w grobowcu pod świątynią. Legendy, które
znam, dosyć niejasno o tym mówią, ale we wszystkich pojawia się przepowiednia: „Armia,
która nie może zginąć, pomaszeruje znowu na krańcu czasu”.
Conan ponownie spojrzał na zbroję wyrzeźbioną na postaci, po czym pokręcił głową.
— Najważniejszą sprawą jest dla mnie uwolnienie kobiet. Naipalem i pozostałymi zajmę
się później.
Na drugim końcu komnaty zaskrzypiał jakiś but. Conan obrócił się, unosząc miecz. W tym
samym momencie vendhiański żołnierz wybałuszył oczy, rękami dotknął noża tkwiącego w
jego gardle i upadł na podłogę, nieruchomiejąc. Kang Hou podszedł do niego, by odzyskać
swój sztylet.
— Khitańscy kupcy zdają się nad wyraz twardzi — powiedział Hordo z niedowierzaniem.
— Może powinniśmy wziąć go pod uwagę, gdy będziemy dzielić tę koronę.
— Teraz mamy co innego do roboty — warknął Conan. — Pamiętasz?
— Nie mówię przecież, że zostawimy kobiety własnemu losowi — odburknął Hordo. —
Ale czy nie moglibyśmy przy okazji zabrać stąd również tej korony?
Conan puścił tę uwagę mimo uszu. Interesowało go, skąd przyszedł żołnierz. Po tej stronie
komnaty znajdowały się tylko jedne drzwi, a te najbliższe prowadziły na schody. U podnóża
tychże schodów zobaczył przebłysk światła, jakby pochodni płonącej gdzieś dalej.
— Schowajcie ciało Vendhiańczyka — rozkazał. — Jeśli ktoś go znajdzie, z pewnością nie
pomyśli, że ta rana na szyi to sprawka małpy.
Niecierpliwie podniósłszy miecz, poczekał, aż Hasan i Enam zaniosą zwłoki do ciemnego
korytarza i wrócą. Następnie, nie mówiąc ni słowa, ruszył w dół.
XXIII
W ogromnej, wysokiej komnacie głęboko pod świątynią, niegdyś poświęconą Orissie,
Naipal przerwał na chwilę pracę, by spojrzeć z tęskną nadzieją na bramę, która uczynić go
miała potężnym. Z komnaty wiodło wiele wyjść, za którymi wznosiło się mnóstwo korytarzy
przenikających się i krzyżujących pod świątynią. Nad tym wyjściem znajdował się wielki
marmurowy łuk, którego każdy kamień miał wyryty symbol mocy magicznej. To jednak, co
wydawało się kamieniem, wcale nim nie było: gdy uderzyło się weń mieczem, rozlegał się
dźwięk stali, na powierzchni nie pojawiał się zaś nawet najmniejszy ślad. Z dziwnych map
narysowanych przez Masroka wynikało, że cały znajdujący się za tym wejściem korytarz,
który wiódł do grobowca i powinien mieć sto kroków długości, był zbudowany z tego samego
twardego materiału co brama.
Czarnoksiężnik zatoczył się z wyczerpania, ale przeczucie sukcesu, który leżał w zasięgu
ręki, sprawił, że wziął się w garść, zapominając nawet o bólu w głowie. Pięć khorassani
umieścił na złotych trójnogach, stojących w wierzchołkach dokładnie odmierzonego
pentagramu, który narysował na marmurowych płytkach podłogi kredą wykonaną ze
spalonych kości dziewic. Położywszy największy z gładkich kamieni na trójnogu, rozpostarł
ramiona i zaczął pierwsze zaklęcie.
— Ko — my ‘een dai’el! Da — en’var hoy’aarth! Khora mar! Khora man!
Jego śpiew stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, odbijając się od ścian, dzwoniąc w
uszach, przewiercając czaszkę. Karim Singh i Kandar przycisnęli ręce do uszu, jęcząc. Dwie
kobiety, nagie, jeśli nie liczyć zasłon na twarzach, i ze związanymi rękami i nogami,
zawodziły z bólu. Jedynie Naipalowi ów dźwięk sprawiał przyjemność, jedynie on chlubił się
owym przenikającym do szpiku kości głosem. Był to dźwięk mocy. Jego mocy. Z
największego khorassani wydobył się oślepiający promień światła. Przeskakiwał kolejno na
inne kamienie, tworząc w końcu pentagram palącego blasku. Powietrze między liniami ognia
błyszczało i marszczyło się, jakby rozciągnięto tam jakiś niezwykle cienki materiał, a
wszystko to szumiało i trzaskało z furią.
— W tej chwili — powiedział Naipal — stojące na straży demony Sivani czekają w
pogotowiu, dopóki się ich nie wezwie po imieniu.
— Świetnie — wymamrotał Kandar. Pokaz mocy czarnoksiężnika sprawił, że stracił nieco
pewności siebie. — Ale jak dostaniemy się do grobowca? Moi żołnierze nie mogą się przebić.
Może twój kamienny ogień stopi to, co omal złamało mój miecz.
Naipal wpatrywał się w człowieka, który miał stanąć na czele armii pogrzebanej ledwie sto
kroków dalej (a w każdym razie miał być uważany za jej przywódcę) i widział, jak jego cała
buta gdzieś się ulatnia. Czarnoksiężnik nie lubił tych, którzy nie potrafili się skoncentrować
na swoim zadaniu. Upór Kandara co do tego, że te dwie kobiety powinny być świadkami
każdej chwili jego triumfu — dobre sobie: jego triumfu! — irytował Naipala. Na razie Kandar
był jeszcze potrzebny, ale Naipal postanowił, że już niedługo ktoś inny zajmie jego miejsce.
Tak czy owak Karim Singh — jego wąska twarz o niezdrowej cerze zroszona była potem —
został zredukowany do właściwych wymiarów.
Zamiast odpowiedzieć, Naipal sam zadał pytanie, głosem, który był niczym ostrze
brzytwy:
— Czy jesteś pewien, że wydałeś odpowiednie rozkazy? Wozy z ulicznikami powinny już
tu być.
— Przyjadą — odparł Kandar. — Już wkrótce. Wysłałem na górę służącego, żeby się
zorientował, czy już ich nie ma. Zgromadzenie tylu wozów wymaga czasu. Gubernator
może…
— Lepiej żeby zrobił to, co mu nakazano — warknął Naipal. Czarnoksiężnik potarł
nerwowo skronie. Wszystkie jego tak precyzyjne plany przemieniły się z powodu pan–kura w
galimatias pośpiechu i improwizacji.
Pospiesznie wyjął ostatnie cztery khorassani z ich hebanowych skrzyń i umieścił je na
trójnogach ze złota. Znajduje się tak blisko więzienia demona, że powinny wystarczyć, by go
przywołać. Zadbał o to, żeby ustawić te trójnogi z dala od innych — w celu uniknięcia
interakcji. Rezonans mógłby okazać się śmiertelny. Ale nie będzie żadnego rezonansu, żadnej
porażki. Przeklęty niebieskooki barbarzyńca, szatańskie nasienie, zostanie pokonany.
— E’las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar!
Conan dziękował losowi za płonące pochodnie. Na pozór setki ciemnych tuneli pod
świątynią tworzyły labirynt nie do przejścia, ale owe pozawieszane przez kogoś pochodnie
wyznaczały drogę, którą należało podążać. Na końcu tej drogi zaś musiało znajdować się to,
czego szukał.
Nagle Cymmerianin znieruchomiał. Za nimi rozległ się tupot nóg. Wielu nóg.
— Musieli znaleźć ciało — powiedział Hordo i rzucił Shamilowi i Hasanowi druzgoczące
spojrzenie.
Conan wahał się tylko przez chwilę. Pozostanie tutaj oznaczałoby walkę, walkę, której z
pewnością by nie wygrali. Ucieczka na oślep przed siebie, do utraty tchu, skończyłaby się
bogowie wiedzą czym.
— Rozbiegnijcie się na wszystkie strony — rozkazał w końcu. — I niech Hanumana
będzie z wami.
Potężny Cymmerianin poczekał, aż każdy z mężczyzn zniknie w wybranym przez siebie
korytarzu, po czym sam dokonał wyboru. Ostatnie przebłyski światła zgasły za nim szybko.
Zwolnił, po omacku znajdując drogę wzdłuż gładkiej ściany, ostrożnie stawiając stopy na
podłodze, której już nie widział. Ostrzem miecza sondował ciemność przed sobą.
Nagle odniósł wrażenie, że ta ciemność nie jest już tak nieprzenikniona jak jeszcze przed
chwilą. Przez moment myślał, że to może jego oczy już się do niej przyzwyczaiły, ale zaraz
zdał sobie sprawę z tego, że przed nim znajduje się jakieś światło. Światło, które przybliża
się. Przycisnąwszy plecy do ściany, czekał.
Światło zbliżało się powoli, huśtając się najwyraźniej w czyjejś ręce. W oddali zamajaczył
niewyraźnie cień mężczyzny. Nie niósł pochodni — choć trzymał to jak pochodnię — ale coś
w rodzaju pręta zakończonego żarzącą się kulą.
Conan zacisnął szczęki na ten widok. To musiała być magia. Jednak mężczyzna, który
nadchodził, nie był podobny do tego, którego widział w pałacu Kandara, a którego uznał za
Naipala. Kiedy mężczyzna stanął, patrząc w ciemności w jego stronę, Conan go rozpoznał. To
był Ghurran, ale Ghurran niemal o połowę młodszy. Ghurran mający co najwyżej pięćdziesiąt
lat.
— To ja, zielarzu — powiedział Cymmerianin, odchodząc na krok od ściany. — Conan.
Mam do ciebie kilka pytań.
Już–nie–tak–stary mężczyzna drgnął, po czym spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Masz jeden ze sztyletów! Jakim cudem… A zresztą, nieważne. W razie potrzeby
mógłbym nim zabić demona. Daj mi go!
Conan uświadomił sobie, że jedwabny materiał rozchylił się, ukazując żarzący się
srebrzysty metal. Zawinął broń z powrotem.
— Potrzebuję go, zielarzu. Nie wiem, jakim cudem odmłodniałeś tak znacznie i z czego
jest wykonana ta pochodnia. Interesuje mnie co innego: co ty tu robisz, w tym miejscu i
czasie? I dlaczego nagle zostawiłeś mnie na pastwę trucizny, gdy zaszliśmy już tak daleko?
— Nie ma żadnej trucizny — mruknął Ghurran z nutką zniecierpliwienia w głosie. —
Musisz mi dać ten sztylet. Nie wiesz, do czego jest zdolny.
— Żadnej trucizny?! — parsknął Conan. — Cierpiałem przez nią katusze! Nie dalej jak
ubiegłej nocy ból był tak duży, że ściskał mi żołądek jak w kleszczach i przenikał ogniem
mięśnie. Twierdziłeś, że szukasz odtrutki, ale zostawiłeś mnie na pewną śmierć!
— Ty głupcze! Dałem ci odtrutkę jeszcze w Sultanapurze! Ten ból wywoływał napój,
który ci podawałem, żebyś myślał, że jesteś zatruty.
— Ale dlaczego? — spytał Conan.
— Ponieważ cię potrzebowałem. Moje ciało było zbyt wątłe, bym odbył tę podróż
samodzielnie, ale kiedy tylko zobaczyłem zawartość tych skrzyń, zrozumiałem, że muszę
jechać. Naipal przygotowuje się do wypuszczenia na wolność wielkiego zła i tylko ja go
mogę powstrzymać. Ale muszę mieć ten sztylet!
Rozszerzenie się źrenic Ghurrana oraz nagła jasność ostrzegły Conana. Cymmerianin
ukucnął, po czym obrócił się i dźgnął na oślep. Vendhiański miecz przeciął powietrze tuż nad
nim, ale jego własny miecz przeszył brzuch żołnierza. Śmiertelnie ugodzony mężczyzna
upadł, a jego dwaj towarzysze rzucili się na Conana. Potężny Cymmerianin mocował się z
nimi w świetle pochodni, która upadła na posadzkę. Ghurran i jego żarząca się różdżka
zniknęli.
Trzej walczący ludzie przeturlali się po podłodze. Jeden z Vendhiańczyków krzyknął, gdy
płomienie liznęły jego plecy, po czym krzyknął raz jeszcze, gdy sztylet przeszył jego ciało.
Ręce Conana zamknęły się na głowie żołnierza, który przez pomyłkę zabił swojego kompana.
Odgłos łamanego karku rozniósł się echem w ciemności.
Ale przecież nie było zupełnie ciemno, pomyślał Conan wstając. Bez wahania rozwinął
dziwną broń. Sztylet, tak nazwał ją Ghurran. Próbował wyobrazić sobie, jak wielka musiałaby
być dłoń, w której dziwna broń wyglądałaby na sztylet. Można nią było zabić demona.
Jakiego znów demona? Ale, niezależnie od tego, jakie było jego przeznaczenie, sztylet
rozjaśniał swym żarzeniem ciemności tunelu. Niesamowitym, szaroniebieskim żarzeniem.
Drugą ręką Conan dobył swego miecza i znów zaczął posuwać się powoli do przodu. Wkrótce
usłyszał głosy, głuche dźwięki w dalekich korytarzach. Z trudem ustalił kierunek, z którego
dochodziły. Z ponurym uśmiechem na ustach ruszył w tę właśnie stronę.
Komnatę przeszył grzmot i obsydianowa postać Masroka zaczęła się unosić w próżni
ognistej klatki. Srebrzysta broń, trzymana przez pięć z jego ośmiu rąk, właściwie nie
wyglądała inaczej niż zwykle, ale unosiła się nad nią aura gwałtu, jakaś pulsacja w głębi
ludzkiego umysłu, która zdawała się sugerować, że niedawno tą bronią zadano śmierć. Karim
Singh i książę Kandar cofnęli się przed wielką postacią — nieważne, że była uwięziona.
Związane kobiety sprawiały wrażenie zmartwiałych z przerażenia.
— Działasz zbyt powoli, człowiecze! — zahuczał Masrok. Karmazynowe oczy łypały w
kierunku błyszczącego pentagramu, jak gdyby ze zdenerwowaniem. — Zwłoka rzędu jednego
uderzenia ludzkiego serca może sprawić, że moje inne wcielenia dopadną mnie. I kto ci
będzie wtedy służył, człowiecze? Kto?
— Masroku, rozkazuję ci… — zaczął Naipal i właśnie w tym momencie dziesięciu
vendhiańskich żołnierzy wtargnęło do komnaty.
— Książę panie! — krzyknął jeden z nich. — Ktoś…
— Jak śmiesz mi przeszkadzać! — zawył Naipal. Wypowiedział słowo, które nawet jego
przyprawiło o drżenie, i z największego khorassani dobyła się błyskawica. Pojedynczy krzyk
przeciął powietrze i na kamienną podłogę posypał się, tworząc zwęglone kupki, popiół
niczym nie przypominający krzyczącego jeszcze przed chwilą żołnierza. Mężczyźni w
turbano–hełmach uciekli, wrzeszcząc ze strachu.
Karim Singh i książę Kandar przemówili jednocześnie.
— Moi ludzie nie mogą być zabijani ot, tak sobie! — krzyknął książę.
— To mogła być ważna wiadomość! — wrzasnął wazam. Obydwaj zaczęli żałować, że nie
ugryźli się w języki, gdy Naipal skierował na nich spojrzenie swych ciemnych oczu.
— Ginie ten, kogo chcę uśmiercić, a ważne jest to, co ja uznam za ważne. To i nic innego!
— Czarnoksiężnik przeniósł z powrotem całą uwagę na demona, na którym to, co się stało,
nie zrobiło żadnego wrażenia. — Otwórz mi drogę do grobowca, Masroku. Nie dbam o to, w
jaki sposób.
— Z tej klatki? — zapytał Masrok, a w jego głosie dała się słyszeć nutka dawnego
sarkazmu.
— Otwórz mi drogę!
Na chwilę szkarłatne oczy spotkały się z oczami hebanowymi; następnie usta demona
otworzyły się, a dźwięk, jaki się z nich wydobył, przyprawił o drżenie ludzkie ciała. Dźwięk
potężniał z sekundy na sekundę, przeszywając bólem uszy do tego stopnia, że już wkrótce
tylko rozwarte szczęki Masroka wskazywały na to, że krzyk trwa.
Nagle wezwanie spotkało się z odzewem. Niespodziewanie coś się pojawiło w komnacie.
Dokładnie co, nie sposób było określić, bo oczy bolały, gdy patrzyło się na to wprost, a pod
spojrzeniem z ukosa liczba i kształt owych rzeczy zdawały się ciągle zmieniać. Samo już to
wystarczało jednak, by być dręczonym przez koszmary do końca swoich dni. Kły ociekające
plwociną, która bulgotała i syczała na kamieniach. Ostre pazury lśniące jak stal i ostre jak igły
kolce błyszczące jak kryształ. Łuski mieniące się tysiącami kolorów i skórzaste skrzydła,
które wydawały się ciągnąć dalej, niż można było sięgnąć wzrokiem — w każdym razie na
pewno dalej niż ściany komnaty.
Kandar z twarzą koloru popiołu drżał prawie tak samo jak kobiety, które wiły się w swych
więzach i zawodziły. Usta Karima Singha poruszały się szybko w ciszy. Naipal ze
zdumieniem zdał sobie sprawę z tego, że wazam się modli. Czarnoksiężnik spostrzegł
również, że wszystkie te ogromne postacie, tak przerażające dla człowieka, kuliły się pod
spojrzeniem Masroka. Może, pomyślał, wezwał i uwięził moc potężniejszą niż początkowo
sądził? To wzmocniło jego postanowienie, by po wszystkim wtrącić demona z powrotem do
więzienia, które dzielił ze swymi innymi wcieleniami.
Wiszące dla ozdoby ludzkie czaszki zakołysały się, gdy Masrok podniósł srebrzystą,
żarzącą się włócznię i skierował ją w stronę zablokowanego przejścia. Przerażające istoty
podpłynęły do bramy, drapiąc, dłubiąc i pożerając jej kawałki, aż w końcu zrobiły w niej
wyłom.
— Imponujące — dobiegł głos od strony jednego z wielu wejść do komnaty.
Naipał odwrócił się, gotów znów wypowiedzieć słowa, które wydobędą błyskawice z
khorassani i nagle poczuł się tak, jakby jego serce stało się kostką lodu.
— Zail Bal — wyszeptał. — Przecież ty nie żyjesz!
— Nigdy nie dowierzałeś własnym oczom, Naipalu — powiedział nowo przybyły — kiedy
usilnie pragnąłeś nie wierzyć w to, co widzisz. Oczywiście, masz powód, by nie wierzyć.
Widziałeś mnie zabieranego przez rajaie, gdy byłem daleko od swych instrumentów. —
Ciemne oczy Zaila Bala zwęziły się. — A niektóre z moich amuletów zostały bardzo sprytnie
pozbawione mocy. Nie wiesz przypadkiem przez kogo? Udało mi się jednak zabić demony,
choć nie bez trudu. Ocknąłem się nagle na wybrzeżu Vilayetu, w wiekowym ciele, zbyt
słabym, by samodzielnie przeszło milę. — Jego wzrok przeniósł się z uwięzionego Masroka
na ludzi, a następnie na korytarz, w którym przed chwilą zniknęły przyzwane istoty. —
Dobrze się spisałeś, mój uczniu. Muszę przyznać, że nie udało mi się odnaleźć tego miejsca
przed moim… hm… wypadkiem.
— Nie jestem już twoim uczniem! — warknął Naipal. — Jestem nadwornym
czarnoksiężnikiem! Jestem mistrzem!
— Och, doprawdy? — Zail Bal zaśmiał się. — Karim Singh być może obejmie tron, a
Kandar zostanie generałem, ale armia, która jest tu uwięziona, pomaszeruje dla mnie,
Naipalu, nie dla ciebie. Demon będzie służył mnie.
Naipal łypnął okiem w kierunku khorassani. Czyżby się ośmielił? Nie wiedział, że Zail Bal
szukał grobowca Orissy. Czego jeszcze nie wiedział? Czy to możliwe, że dawny nadworny
czarnoksiężnik nie zna zaklęcia mocy? Czy podjąłby ryzyko tego spotkania, gdyby go nie
znał? No, tak. Jeśli któryś z nich zacznie wypowiadać zaklęcie, drugi zrobi to również. W
naturze kamienia leżało służenie tylko jednemu panu naraz. Jeśli żaden z nich w miarę szybko
nie zyska przewagi, zginą obaj, podobnie zresztą jak wszystkie żywe istoty na przestrzeni
najbliższych mil. Naipal jednakże chciał zwycięstwa, nie śmierci.
— Wspominałeś, że twoje ciało było stare — odezwał się nagle drżącym głosem Karim
Singh. — Lecz w tej chwili sprawiasz wrażenie młodszego ode mnie. Nie wyglądasz na
więcej niż czterdzieści lat. Dobrze cię pamiętam, byłeś starszy, kiedy… — Zamilkł, gdyż Zail
Bal zaczął chichotać. Był to chichot równie suchy jak kurz grobowca.
— Tak, jestem młodszy, niż byłem, a będę jeszcze młodszy. A co z tobą, Naipalu? Czy nie
cierpisz z powodu wyczerpania, którego nie może wyleczyć sen? Czy nie miewasz bólów za
uszami, które rozsadzają ci czaszkę?
— Coś ty zrobił? — wyszeptał Naipal, po czym wykrzyknął: — Coś ty zrobił?
Drugi czarnoksiężnik śmiał się jeszcze przez jakiś czas, po czym zaczął mówić. Jednak
nawet wtedy w jego głosie słychać było nutkę rozbawienia.
— Czyżbyś myślał, że nie utrzymywałem żadnych więzi ze swoim uczniem, Naipalu? W
Turanie nie mogłem tego robić z powodu zbyt dużej odległości, ale już za Himeliami… och!
Dzięki nim wysysam z ciebie siły życiowe, choć niezupełnie tak, jak rajaie zrobiły to ze mną.
Ty się nie zestarzejesz. Po prostu będziesz zmęczony. Tak zmęczony, że nie będziesz miał
siły stać czy choćby trzymać głowy w górze. Ale nie obawiaj się, Naipalu, nie pozwolę ci
umrzeć. Nie zrobiłbym czegoś takiego swemu wiernemu uczniowi. Nie, ja obdarzę cię życiem
wiecznym. Umieszczę cię w bezpiecznym, suchym miejscu. Jedyną niedogodnością będą bóle
głowy i kąsanie przez szczury. Oczywiście, szczury przestaną cię kąsać, kiedy już
wystarczająco uschniesz. Staniesz się wysuszoną łupiną, utrzymywaną przy życiu, dopóki nie
skruszy się na pył. Zapewniam cię, że dopilnuję, by trwało to długo, naprawdę bardzo długo.
W trakcie tego monologu Naipal nie poruszył się ani nie powiedział słowa. Co za głupiec
ze mnie, powinienem był go uśpić, pomyślał. Teraz będzie musiał podjąć ryzyko. Nadejdzie
chwila gdy były nadworny czarnoksiężnik popełni błąd dekoncentracji, a wtedy Naipal
zacznie wypowiadać zaklęcie, szeptem. Zanim Zail Bal zorientuje się, będzie już zbyt późno.
Sapnięcie Karima Singha wyrwało Naipala z zamyślenia. Istoty, które wezwał Masrok,
zaczęły się wynurzać z korytarza wiodącego do grobowca.
— Zrobione, człowiecze — ogłosił ośmioręki demon. — Droga wolna.
Oczy wszystkich skierowały się na korytarz. Zail Bal minął bulgocące ohydztwa, nawet na
nie nie patrząc, jakby nie chciał sobie w tej chwili zawracać nimi głowy. Nawet Kandar i
Karim Singh przemogli się na tyle, by podejść bliżej. Naipal tymczasem zaczął z wściekłością
szeptać.
Siedząc w kucki niedaleko wylotu jednego z korytarzy prowadzących do wielkiej
podziemnej komnaty, Conan ważył w ręku srebrzystą broń. Sztylet, jak mówił Ghurran. Czy
też raczej Zail Bal. Cymmerianin widział taką samą broń w jednej z rąk postaci unoszącej się
w klatce. Nad wieloma sprawami, które zostały powiedziane w tej komnacie, będzie musiał
zastanowić się później. Inną rzeczą było to, czego dowiedział się od Ghurrana — Zail Bala.
Broń, którą trzymał, mogła zabić demona. Czyli, jak mu się zdawało, tę ogromną
obsydianową postać. Nazywali go, zdaje się, Masrokiem. Może zresztą mógłby nią zabić
również inne demony.
Raz jeszcze Conan usiłował się im przyjrzeć, lecz odruchowo odwracał wzrok. Ich nagłe
wynurzenie się z korytarza — właśnie w tym momencie gdy miał wejść do komnaty,
korzystając z tego, że mężczyźni byli pochłonięci dyskusją — stanowił dla niego istny szok.
Ale teraz, gdy oczy wszystkich skierowane były na korytarz, z którego wychynęły te
dziwolągi, bardzo możliwe, że uda mu się dotrzeć do kobiet, nie będąc nawet zauważonym.
Jeśli zaś chodzi o to, co stanie się potem… Z fatalistyczną rezygnacją zacisnął palce jednej
dłoni na rękojeści miecza, drugiej zaś — na dużym srebrzystym sztylecie. Będzie musiał
powstrzymywać pościg tak długo, dopóki kobiety nie zdołają uciec. Lekkim krokiem wszedł
do podziemnej komnaty.
Wciąż spoglądał to na kobiety, to na pozostałych. Vyndra i Chin Kou, nagie i związane,
leżały z zamkniętymi oczami i drżały. Naipal mamrotał coś pod nosem, obserwując innych
mężczyzn, a ci z kolei mieli wzrok utkwiony w korytarzu. Czy na jego końcu faktycznie
znajdowała się, tak jak twierdził Ghurran czy też Zail Bal, armia? Czy była to może armia
mająca nadejść „na krańcu czasu”, armia, o której wspominał Kang Hou? Armia złożona z
takich wojowników jak ten, z którym się zmierzył? Nie mógł marnować czasu na podobne
rozważania. Demony, które przybyły z tunelu, wydawały się nie zwracać uwagi na nikogo
prócz wielkiej hebanowej postaci unoszącej się w nicości pośrodku komnaty, natomiast ona…
Conan wstrzymał oddech. Karmazynowe oczy były wpatrzone wprost w niego.
Przyspieszył kroku. Jeśli demon zaalarmowałby innych, mógłby jeszcze… Masywne
ramiona, trzymające żarzące się włócznie, cofnęły się. Conan zaklął cicho. Nie da rady uciec
dwóm włóczniom naraz. Wziąwszy zamach, rzucił srebrzysty sztylet w stronę demona, po
czym przypadł do kobiet.
Gigantyczny wstrząs zakołysał komnatą, a Conanowi ziemia usunęła się spod nóg.
Oszołomiony zaczął szukać własnego sztyletu, przed jego oczami zaś rozgrywały się
przerażające sceny. Ludzie chwiali się na nogach tam, gdzie rzucił ich impet uderzenia.
Odłamki czarnego kamienia leżały w dziesięciu małych jeziorkach roztopionego złota. A
Masrok stał na kamiennej podłodze, trzymając w rękach dwa żarzące się, jednakowe sztylety.
— Wolny! — zawołał Masrok, a istoty, które wezwał, zaczęły uciekać z bełkotliwymi
jękami, unosząc się do sufitu lub rozpływając w podłodze. Błyszczące teraz, szkarłatne oczy
odszukały Naipala. — Tyle czasu straszyłeś mnie tym ostrzem, człowiecze. — Huczący głos
był pełen szyderstwa. — Jakżeż pragnąłem, byś we mnie nim rzucił. Od wewnątrz twoje
bariery były nie do pokonania, ale od zewnątrz… Każda rzecz mogła się tu dostać niezwykle
łatwo, a znalezienie się tu tego ostrza wykutego przez demona, tego metalu o mocy dla ciebie
niewyobrażalnej, przecięło wszystkie moje więzy. Wszystkie!
Najpierw sznury na nogach, powiedział do siebie Conan, gdy znalazł nóż. W razie
potrzeby kobiety mogłyby uciekać ze związanymi rękami.
— Zawsze chciałem, byś był wolny — powiedział Naipal ochrypłym głosem. —
Zawarliśmy układ.
— Głupcze! — prychnął demon. — Uwięziłeś mnie, uczyniłeś jednego z Sivani swoim
sługą. Ty zaś — wściekłe rubinowe spojrzenie przyszpiliło Zaila Bala, który próbował
wycofać się chyłkiem do jednego z korytarzy — zamierzałeś zrobić to samo. Poznacie więc
cenę swego zuchwalstwa!
Obydwaj czarnoksiężnicy zaczęli wykrzykiwać zaklęcia, ale Masrok przeszył ich
żarzącymi się włóczniami. Chwilę później wróciły one same do rąk demona, razem z
nabitymi na ich ostrza, wciąż jeszcze żywymi magami. Krzyki przecięły powietrze, a demon
chwycił nie uzbrojonymi dłońmi splamione krwią drzewce.
— Poznacie na wieczne czasy! — zagrzmiał Masrok. I zaczął się obracać, zmieniwszy się
po chwili w obsydianową trąbę powietrzną przeplataną srebrem.
Znów nastała cisza, a czarnoksiężnicy ucichli. Ale na każdą z włóczni nanizana była nowa
czaszka, w której pustych oczodołach tliła się jeszcze iskierka życia, a słabe echo krzyków,
dobiegających jakby z daleka, mogło być jeszcze słyszalne.
Przeciąwszy ostatnie sznurki związujące nadgarstki, Conan dźwignął kobiety na nogi.
Płacząc próbowały przytulić się do niego, ale popchnął je w stronę jednego z korytarzy, w
którym widać było światło pochodni. Tą drogą mogły iść nawet bez jego pomocy.
— Ty również — warknął Masrok, a Conan zdał sobie sprawę z tego, że demon skierował
na niego swój wzrok. Zwrócony twarzą do potwora, zaczął podążać za kobietami, tyle że
wolniej. — Ty również chciałeś mnie zabić, nędzny śmiertelniku. Ty również przekonasz
się…
Nagle wielkie pomieszczenie wypełnił dźwięk, jakby wszystkie wiatry świata wyły w
labiryncie korytarzy, ale żaden, najlżejszy nawet podmuch nie poruszył powietrza.
Gwałtowne wycie urwało się równie nagle, a w każdym rogu komnaty pojawiło się lustrzane
odbicie Masroka.
— Zdrajco! — krzyknęły odbicia jednym głosem, a brzmiało to tak, jakby grzmot
przemówił. — Droga, która miała zostać otwarta dopiero na krańcu czasu, została otwarta
wcześniej!
Masrok przesunął się nieznacznie, jego wielka hebanowa głowa obracała się od jednej
postaci do drugiej.
— Morderco! — krzyknęły znów jednocześnie. — Jeden z Sivani zginął za przyczyną
innego Sivani!
Masrok uniósł broń, zapominając całkowicie o Conanie. Cymmerianin pospieszył za
kobietami i znalazł je przed wyjściem, w którym stał Kandar z zakrzywionym mieczem.
Twarz księcia była blada i spocona, a jego oczy zerkały z ledwie skrywanym strachem na
coraz bardziej rozwścieczonych obsydianowych olbrzymów.
— Możesz zatrzymać tę khitańską dziewkę — powiedział chrapliwie — ale Vyndra jest
moja. Decyduj szybko, barbarzyńco. Jeśli będziemy tu wciąż tkwili w momencie rozpoczęcia
walki, nikt z nas nie ujdzie z życiem.
— Już zdecydowałem — odparł Conan, a jego miecz uderzył. Dwa razy stal zadzwoniła o
stal, po czym vendhiański książę upadł z głębokim purpurowym cięciem na szyi. —
Uciekajcie! — rozkazał Conan kobietom. Nie oglądał się, pędząc tunelem. Ziemia zadrżała
pod jego stopami. Walka demonów rozpoczęła się.
Dźwięk ścigał ich podczas ucieczki podziemnymi korytarzami. Trzask błyskawic
przycichł, a huk grzmotów stał się głuchy. Ziemia zafalowała, a pył i skały wytrysnęły w
górę.
Schowawszy miecz do pochwy, złapał kobiety za ręce i pociągnął dwa razy szybciej, niż
biegły do tej pory, uciekając ze strumienia światła prosto w ciemność. Płomienie na odległych
pochodniach chwiały się jak ściany, na których owe pochodnie były zawieszone.
I wtedy przed nimi pojawiły się schody. Przeskakiwał po trzy stopnie. W największej
komnacie świątyni masywne kolumny drżały, a ogromny posąg chwiał się. Nie zwalniając
kroku, Conan wybiegł przez wysokie drzwi z brązu prosto w noc.
Na dworze pozostał krąg pochodni, chwiejących się wraz z drganiami ziemi, ale po
żołnierzach nie było już śladu. Drzewa o wysokości stu pięćdziesięciu stóp łamały się niczym
źdźbła trawy.
Conan biegł do lasu. Nagle potknął się o korzeń i upadł wraz ze swoim ciężarem. Nie mógł
się podnieść, tylko przylgnął do podłoża, kiedy ziemia falowała i trzęsła się. W końcu spojrzał
za siebie.
Pioruny dobywały się ze świątyni, ciskając w górę wielkie kamienne bloki, rozświetlając
las. Kopuła za kopułą, kolumnadowy taras za tarasem — wielka świątynia zawaliła się,
zapadła, wciąż skacząc niczym żywa istota. W świetle błyskawic widać było, jak pałac
zmniejsza się coraz bardziej — najpierw był wysokości drzew, potem o połowę od nich
niższy, w końcu pozostało zaledwie rumowisko.
Nagle przestało błyskać. Ziemia poruszyła się w ostatnim spazmie i ucichła.
Conan podniósł się niepewnie. Nie widział już nawet rumowiska. Trudno było uwierzyć,
że znajdowało się tam jakieś rumowisko.
— Pochłonięty przez ziemię — powiedział cicho — a wejście ponownie zamknięte.
Obejmował ramionami nagie, płaczące kobiety. Myślał jednak o czymś innym. Musi
zdobyć konie. Bez względu na to, czy demony zostały pochowane w grobowcu czy nie, nie
zamierzał pozostawać tu ani chwili dłużej.
EPILOG
Świtało. Conan jechał ponury, tęskniąc niemal za jakimiś vendhiańskimi żołnierzami,
którzy próbowaliby go zatrzymać lub zainteresowali się, co na jego koniu robi siodło
vendhiańskiej kawalerii. Wolał już to niż lodowe sztylety milczenia, które wbijały mu w
plecy Vyndra i Chin Kou. Musiał prowadzić ich konie za cugle; inaczej te idiotki nie
wyjechałyby z lasu.
— Musisz znaleźć nam jakieś ubrania — powiedziała nagle Vyndra. — Ludzie nie mogą
nas tak oglądać.
— To nie uchodzi — dodała Chin Kou.
Conan westchnął. Nie pierwszy raz wysuwały to żądanie, choć nie miały żadnego
pomysłu, skąd te ubrania miałby wziąć. Minioną godzinę milczenia spowodowała jego
uwaga, że przecież były już oglądane przez połowę mieszkańców Gwandiakanu. Odwrócił się
w siodle, by na nie spojrzeć. Obie kobiety wciąż za cały strój miały zasłony na twarzach.
Wiedząc, że nie cierpią ich z całego serca, spytał, dlaczego je noszą. Wybełkotały coś
niewyraźnie o tym, że dzięki nim nie będą rozpoznane, po czym wpadły w panikę, że ktoś
może je zobaczyć, choć w środku lasu panowały ciemności. Teraz zaś wpatrywały się w
niego wściekłymi, ciemnymi oczami, choć każda siedziała wyprostowana, pozornie nic sobie
nie robiąc z własnej nagości.
— Jesteśmy już prawie przy starej studni — powiedział im. — Powinna tam być Kuie Hsi
z szatami dla was obu.
— Studnia! — zawołała nagle Vyndra, próbując się ukryć za łękiem siodła. — O, nie!
— Tam mogą być ludzie! — jęknęła Chin Kou, także się pochylając. W obawie, że
ześlizgną się z siodeł i schowają — raz już tak zrobiły — Conan zmusił konie do galopu,
niepomny na ich prośby i groźby.
Ze starej studni pozostał tylko murek, otoczony drzewami dużo mniejszymi niż te w lesie.
Sama studnia dawno już się zapadła. Nieopodal znajdowały się resztki kamiennego muru,
który mógł niegdyś stanowić część karawanseraju. Byli tam również ludzie. Conan
uśmiechnął się na ich widok. Hordo i Enam grali w kości. Hasan i Shamil siedzieli oparci o
mur. Kang Hou pił małymi łyczkami z małej filiżanki delikatnie trzymanej w palcach,
natomiast Kuie Hsi kucała przy ognisku, nad którym wisiał czajnik z gotującą się wodą.
Mężczyźni wyglądali na wycieńczonych, owinięci byli bandażami, ale na ich widok zerwali
się z radosnymi okrzykami na równe nogi.
Kuie Hsi, zamiast krzyczeć ze szczęścia, podbiegła do nich z pakunkami w rękach.
Kobiety ześlizgnęły się z siodeł i schowały za swymi końmi. Conan również zsiadł z
wierzchowca i wyszedł na spotkanie mężczyznom.
— Myślałem już, że tym razem na pewno zginąłeś — bąknął Hordo.
— Widać nie było mi to pisane — roześmiał się Conan. — Ani, jak się zdaje, pozostałym z
nas. W sumie nie mieliśmy takiego wielkiego pecha. — Uśmiechy znikły z ich twarzy. — Co
się stało? — zapytał Conan.
— Wiele — odparł Kang Hou. — Moja siostrzenica przywiozła wiadomości. Po pierwsze,
król Bhandarkar nie żyje, zabity przez kataryjczyków. Na szczęście, książę Jharim Kar
przekonał wielmożów, że syn Bhandarkara, Bhunda Chand, będzie jego godnym następcą.
Został on koronowany na króla, przywracając tym samym porządek. Niestety, ty, mój
przyjacielu cheng–li, zostałeś na mocy królewskiego edyktu, podpisanego przez Bhundę
Chanda, skazany na śmierć za udział w zamachu na życie jego ojca.
Conan mógł tylko pokręcić głową ze zdumienia.
— Skąd wzięła się taka bzdura?
— Jednym z pierwszych posunięć Jharima Kara po koronacji — wyjaśnił khitański kupiec
— był przyjazd do Gwandiakanu z młodym królem i całą kawalerią, jaką mógł w przeciągu
tak krótkiego czasu zebrać. Przypuszczalnie znalazł dowód na to, że Karim Singh był
przywódcą spisku i dlatego musi być aresztowany i stracony, nim wznieci nowy bunt. Plotka
głosi jednak, że książę obwiniał wazama za incydent, w który zamieszana była jedna z jego
żon. Nieważne zresztą, ile w tym prawdy. O wiele istotniejsze, że oddział Bhundy Chanda
spotkał karawanę, w której podróżowaliśmy my i wazam. I Alyna. Służąca lady Vyndry
oświadczyła, że jej pani i barbarzyńca o bladej skórze zwany Patilem spiskowali z Karimem
Singhiem i mówili w jej obecności o zamordowaniu Bhandarkara. Krzyk wściekłości
dowodził, że Vyndra usłyszała właśnie tę samą wiadomość od Kuie Hsi. Vendhianka piekliła
się, stojąc za koniem i rozrzucając wokół jedwabne szaty.
— Obedrę ją ze skóry! Ta suka powie prawdę albo będzie gryźć ziemię!
— Obawiam się, że za późno już na podjęcie tego rodzaju działań — powiedział Kang
Hou. — Alynie, właściwie powinienem powiedzieć lady Alynie, przekazano wszystkie twoje
tytuły i cały majątek. Edykt królewski dotyczący twej osoby nie tylko pozbawia cię
wszystkiego, ale jeszcze na dodatek czyni ją panią twego życia i śmierci.
Vyndra przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami, po czym zaatakowała Conana.
— To ty jesteś powodem tego wszystkiego! To twoja wina! Zrób coś teraz!
— Ja jestem temu winny? — odburknął Conan. — To ja uczyniłem z Alyny niewolnicę?
— Oczy Vyndry o mało nie wyskoczyły z orbit ze wściekłości. — Zresztą, niech ci będzie.
Zabiorę cię ze sobą do Turanu.
— Do Turanu? — wrzasnęła, wznosząc do góry ręce. — Do tego chlewu, nie nadającego
się dla cywilizowanej kobiety! Do tego… — Nagle zdała sobie sprawę, że ten gest obnażył ją
do pasa. Piszcząc chwyciła śliski jedwab i uskoczyła do swej kryjówki za końmi.
— Kobieta o temperamencie dorównującym urodzie — powiedział Kang Hou. — 1 o
przebiegłości oraz mściwości, które przewyższają obie te cechy.
Conan machnął ręką.
— Co z Gwandiakanem? Czy bezpiecznie będzie skryć się tam na dzień lub dwa dla
odzyskania sił?
— To niemożliwe — rzekła Kuie Hsi, podchodząc do nich. — Mieszkańcy Gwandiakanu
uznali trzęsienie ziemi za znak od bogów, zwłaszcza kiedy odkryli wozy mające wywieźć ich
dzieci w nieznane. Korzystając z tego, że mur fortecy się zawalił, ludzie przypuścili szturm i
uwolnili dzieci. Żołnierze, którzy usiłowali ich powstrzymać, zostali dosłownie rozerwani na
kawałki. Jharim Kar obiecał przywrócić porządek, ale w tym samym czasie jego żołnierze
przeczesywali całe miasto. Nie wierzę, aby jakikolwiek przybysz z Zachodu wymknął się im.
— Cieszę się z powodu tych dzieci — powiedział Conan — choć to nie ja przyczyniłem
się do ich uwolnienia. Wszystko wskazuje na to, że musimy ruszać w góry. I to, jak myślę, im
wcześniej, tym lepiej. A co z tobą, Kang Hou? Czy ty też zostałeś wyjęty spod prawa?
— Ja jestem tylko skromnym kupcem — odparł Khitańczyk — więc umknąłem uwadze
Alyny. Na szczęście. Jeśli zaś chodzi o twoją przeprawę przez góry, to obawiam się, że nie
wszyscy, którzy tu z tobą przybyli, wrócą do Turanu. Wybaczysz? — Skłoniwszy się odszedł,
nim Conan zdążył go zapytać, co miał na myśli. Na jego miejscu pojawił się jednak Hasan.
— Muszę z tobą porozmawiać — powiedział młody Turańczyk. — Na osobności. —
Wciąż marszcząc brwi z powodu tego, co usłyszał od Kang Hou, Conan pozwolił się
odciągnąć od pozostałych. Hasan wcisnął w rękę Cymmerianina zwitek pergaminu.
— Kiedy wrócisz do Sultanapuru, udaj się do Domu Perfumowanych Gołębic i poproś o
przekazanie tego lordowi Khalidowi.
— Więc to ty nie wracasz do Turanu — powiedział Conan, obracając pergamin w rękach.
— A jaką to wiadomość przesyłasz panu szpiegów Yildiza?
— Skąd wiesz, że to on?
— Ulica Sultanapuru wie więcej, niż to się wydaje władcom Turanu. Ale nie
odpowiedziałeś na moje pytanie.
Turańczyk odetchnął głęboko.
— Wysłano mnie, bym dowiedział się czy istnieje jakiś związek między śmiercią
wielkiego admirała a Vendhiańczykami. Nie zadałem ani jednego pytania dotyczącego tej
kwestii, ale wiem już, że w tym kraju jest tak wielu spiskowców, że nie sposób udzielić
jednoznacznej odpowiedzi. To właśnie napisałem w liście. Napisałem również, że nie mogę
znaleźć żadnego dowodu na to, że związany jest z tą sprawą pewien rybak z Sultanapuru, a
plotki o olbrzymie z Północy, wynajętym przez Vendhiańczyków, są właśnie plotkami i
niczym więcej. Lord Khalid rozpozna mój charakter pisma i będzie wiedział, że to prawdziwy
raport. Jest nie zapieczętowany. Możesz go przeczytać, jeśli chcesz.
Conan wsunął pergamin do sakiewki wiszącej u pasa. Będzie jeszcze czas na to, by to
przeczytać i zdecydować, czy odwiedzić Dom Perfumowanych Gołębic. — Czemu zostajesz?
— spytał. — Z powodu Chin Kou?
— Tak. Kang Hou nie ma nic przeciwko temu, by cudzoziemiec wżenił się w jego rodzinę.
— Hasan parsknął śmiechem. — Wygląda na to, że zostanę jednak kupcem korzennym,
mimo że broniłem się przed tym przez całe lata.
— Bądź ostrożny — ostrzegł go Conan. — Dobrze ci życzę, ale nie wierzę, że
Khitańczycy są mniej podstępni od mieszkańców Vendhii.
Zostawiwszy młodego Turańczyka, Conan udał się na poszukiwania Kang Hou. Kupiec
siedział na murze zapadniętej studni.
— Niedługo opuścisz Vendhię — powiedział Khitańczyk, gdy Cymmerianin znalazł się
przy nim. — Co z twoimi planami najechania tego kraju z własną armią?
— Może kiedyś? Vendhia jest dziwnym krajem, zbyt skomplikowanym dla tak prostego
chłopca z Północy jak ja. Sprawia, że moje myśli wirują.
Kang Hou podniósł cienką brew.
— Jak to, człowieku zwany Patilem?
— Ano, tak. Wszystko wiruje. Dziwne wspomnienia, myśli, domysły. Valash siedzący w
„Złotym Półksiężycu” tego ranka, kiedy zginął wielki admirał. Twardziel, jakich mało, ten
Valash. Nigdy nie pozwoliłby, aby dwie tak śliczne dziewczyny jak twoje siostrzenice
opuściły jego statek, no, chyba że jako niewolnice. Ktoś mu musiał napędzić niezłego stracha.
Ale w końcu z ciebie też niezły twardziel, jak na biednego kupca, prawda, Kang Hou? A
twoja siostrzenica, Kuie Hsi, to nadzwyczaj utalentowana kobieta. Jak świetnie udawała
Vendhiankę w Gwandiakanie! I wiedziała, że Naipal był pośród tych, którzy jechali do lasów
Ghelai, mimo że, jak słyszałem, jego twarz znali jedynie nieliczni. Czy wiesz, że to właśnie
Vendhiankę podarowano wielkiemu admirałowi tego ranka, gdy zginął? Rzecz jasna, zaraz po
jego śmierci znikła bez śladu — to akurat rozumiałem. Nigdy nie mogłem za to zrozumieć, po
co Vendhiańczycy podpisali traktat jednego dnia, a zaraz następnego zabili wielkiego
admirała. Kandar wydawał się do głębi wstrząśnięty tą wiadomością, Karim Singh zresztą
również. Dziwne, prawda, Kang Hou?
Całej tej chaotycznej przemowy Khitańczyk wysłuchał z wyrazem uprzejmego
zainteresowania na twarzy. Teraz uśmiechnął się, wsuwając ręce do swych szerokich
rękawów.
— Jak na człowieka, który określa siebie mianem prostego chłopca z Północy, masz bogatą
wyobraźnię. Utkałeś fantazyjną opowieść.
Odwzajemniając uśmiech, Conan położył dłoń na swym sztylecie.
— Założysz się, że jestem szybszy? — wyszeptał.
Przez chwilę Kang Hou wyraźnie się wahał. Następnie powoli wyjął dłonie. Były puste.
— Jestem tylko spokojnym kupcem — powiedział, jakby nic się nie stało. — Jeśli miałbyś
ochotę posłuchać, może okazałoby się, że potrafię utkać opowieść równie fantazyjną jak
twoja. I mającą, oczywiście, równie niewiele wspólnego z rzeczywistością.
— Posłucham — powiedział ostrożnie Conan, ale nie zdjął dłoni ze sztyletu.
Pochodzę z Cho Hien — rozpoczął Khitańczyk. — Małego państwa — miasta
graniczącego z Vendhią. Żywioł Cho Hien to handel, a jego armia jest niewielka. Państewko
utrzymuje się przy życiu, podjudzając silniejszych sąsiadów przeciwko sobie nawzajem.
Największym, najsilniejszym i najbardziej skąpym sąsiadem jest Vendhia. Może istotnie, tak
jak powiadasz, kraj ten gnije od środka, ale kasta rządząca, Kshatriyanie, to nad wyraz
twardzi ludzie, pragnący wciąż nowych podbojów. Jeżeli ich oczy spojrzą na Północ,
najpierw spoczną na Cho Hien. Dlatego Cho Hien chce, by wzrok Kshatriyanów kierował się
na wschód lub na zachód. Traktat z Turanem, na przykład, mógłby spowodować, że
Kshatriyanie, zamiast Vilayetem, zainteresują się Khitai. Obawiam się, że moja opowieść ma
nie więcej sensu niż twoja, ale może przynajmniej znajdujesz ją zajmującą.
— Owszem — przyznał Conan. — Ale nasuwa mi się pytanie. Czy Chin Kou ma takie
same talenty jak Kuie Hsi? Zakładając rzecz jasna — dodał z uśmiechem — że Kuie Hsi ma
jakieś szczególne talenty.
— Jedynym talentem Chin Kou jest fenomenalna wprost pamięć. Potrafi powtórzyć każde
słowo, jakie kiedykolwiek usłyszała lub przeczytała. Poza tym jest zwykłą dziewczyną,
kochającą siostrzenicą, pocieszycielką starego człowieka. Choć, jak się zdaje, teraz będzie już
pocieszać kogoś innego.
— W tym miejscu rodzi się następne pytanie. Czy Hasan o tym wszystkim wie?
— Czy zna moją fantazyjną opowieść? Nie. — Na twarzy Khitańczyka zagościł szeroki
uśmiech. — Ale wiedział, kim jestem, podobnie jak ja wiedziałem, kim jest on, nim jeszcze
dotarliśmy do Himeliów. Będzie niezłym nabytkiem w mojej rodzinie. Rzecz jasna, jak na
cudzoziemca. Teraz ja zadam ci pytanie — dodał, przestając się uśmiechać. — Co zamierzasz
w związku z moją opowieścią?
— Opowieść chłopca z Północy i druga: kupca z Khitai — powiedział Conan w
zamyśleniu. — Kto w Turanie by w to uwierzył? A zresztą, nawet gdyby mi uwierzyli i tak
znaleźliby dziesiątki innych powodów do wojny. Bo żeby pomiędzy Turanem i Vendhią
zapanował prawdziwy pokój, Vilayet musiałby się powiększyć, zatapiając Secunderam, tak
by na zawsze oddzielić te dwa kraje. Poza tym zarówno prawdziwy pokój, jak i prawdziwa
wojna są niekorzystne dla przemytników.
— Nie jesteś tak prosty, jak twierdzisz, chłopcze z Północy.
— Nie zmienia to w niczym faktu, że Vendhia to jednak dziwny kraj — odparł ze
śmiechem Conan. — Kraj, który muszę opuścić. Żegnaj, Kang Hou z Cho Hien.
Khitańczyk wstał i ukłonił się, uważając jednak, by trzymać dłonie z dala od rękawów.
— Żegnaj… Conanie z Cymmerii.
Conan jeszcze długo się śmiał.
— Hordo! — zawołał w końcu. — Jedziemy czy też zdążyłeś już tutaj zapuścić korzenie?
Enamie, konia! A ty, Shamilu? Jedziesz z nami czy zostajesz tu tak jak Hasan?
— Mam już dość podróży i przygód — odparł szczerze Shamil. — Wracam do
Sultanapuru, by łowić ryby. Prawdziwe ryby.
Spomiędzy mężczyzn wspinających się na wierzchowce, wyszła Vyndra i stanęła przed
Conanem.
— Co ze mną? — zapytała.
— Nie chcesz jechać do Turanu — odpowiedział Conan — a w Vendhii nie możesz
pozostać. Chyba że jako Alyny… gość. Może wybierzesz się z Kang Hou do Cho Hien?
— Cho Hien? Lepszy już Turan niż to!
— Skoro tak ładnie prosisz, to pod warunkiem, że będziesz mnie ogrzewać w zimne
górskie noce, po przybyciu do Sultanapuru załatwię ci posadę tancerki w którejś z
tamtejszych knajp.
Jej policzki poczerwieniały, ale wyciągnęła ręce, żeby dźwignął ją na konia. Kiedy już to
uczynił, przytuliła się do niego i wyszeptała:
— Wolałabym raczej tańczyć tylko dla ciebie.
Conan włożył jej do rąk cugle, odwrócił się, powstrzymując uśmiech, i przeskoczył na
swojego konia. Będą jeszcze kłopoty z tą kobietą, ale raczej zabawne, pomyślał.
— Co z odtrutką? — spytał Hordo. — I Ghurranem?
— Widziałem się z nim — odparł Conan. — Można powiedzieć, że tym, co mi powiedział,
uratował nam wszystkim życie. — Nie zwracając uwagi na pytające spojrzenie jednookiego,
kontynuował: — Czy mamy siedzieć tu czekając, aż Vendhiańczycy nabiją na piki nasze
głowy? Jedźmy! W Sultanapurze czeka na mnie dziewczę o imieniu Tasha. — I śmiejąc się z
wściekłego okrzyku Vyndry, zmusił swego konia do galopu w kierunku gór wznoszących się
na Północy.