K.W. Jeter
1
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
2
Wojny Łowców Nagród
Tom III
POLOWANIE NA ŁOWCĘ
K.W. JETER
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
K.W. Jeter
3
Tytuł oryginału
HARD MERCHANDISE
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA CHRISTIANUS
MAŁGORZATA ZERA
Ilustracja na okładce
STEVE YOULL
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1999 by Lucasfilm, Ltd. & TM
All rights reserved.
For the Polish translation
Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-612-7
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
4
Markowi i Elizabeth Bourne oraz Austinowi Lawheadowi
K.W. Jeter
5
R O Z D Z I A Ł
1
DZIŚ...
R
ÓWNOLEGLE
D
O
W
YDARZEŃ
P
OWROTU
J
EDI
Dwaj łowcy nagród siedzieli w barze.
- Nic nie jest już takie jak kiedyś - powiedział smętnie Zuckuss. Jako przedstawi-
ciel jednego z oddychających amoniakiem gatunków zamieszkujących planetę Gand
musiał bardzo uważać w miejscach takich jak to. Środki odurzające i pobudzające,
które u innych gatunków wywoływały dobry humor, jego wprawiały często w głęboką
melancholię. Nawet w najlepszych restauracjach, uwzględniających podobno psychikę i
upodobania wszystkich znanych gatunków, nie czuł się zbyt dobrze. Kojąca gra świateł
na podpartych kolumnami ścianach, której zmienne spektrum miało rzekomo odprężać
systemy nerwowe zmęczonych podróżników, Zuckussowi wydawała się równie melan-
cholijna i przygnębiająca jak stracone złudzenia jego własnej młodości. Miałem kiedyś
jakieś ambicje, powiedział sobie w duchu, pochylając się nad wysoką, niebieską
szklanką. I to niemałe. Gdzie one się podziały?
- Nie umiem tego ocenić - powiedział towarzysz Zuckussa. Robot 4-LOM, łowca
nagród, siedział naprzeciwko nad nietkniętym drinkiem, pewnie zwykłą wodą. Czysta
formalność. Napój zabrano już dwa razy, zamieniając go na dokładnie to samo, tylko
po to, by można go było dopisać do rachunku 4-LOM. Był to jedyny sposób, który
pozwalał całkowicie nietrunkowym gościom, takim jak roboty, przesiadywać w knaj-
pach. - Twoja wypowiedź - ciągnął 4-LOM - zakłada subiektywny osąd, że sprawy
wyglądały kiedyś lepiej niż dziś. Ja nie wartościuję rzeczywistości. Biorę ją taką, jaka
jest.
Nie da się ukryć, pomyślał Zuckuss. Oto do czego prowadziło zadawanie się z ta-
kimi zimnokrwistymi, a właściwie zimnoobwodowymi istotami jak 4-LOM. Galaktyka
była pełna robotów zdolnych do ekscytacji, odczuwania emocji. Zuckuss miał do czy-
nienia z kilkoma takimi - ale te, które ciągnęło do profesji łowcy nagród charakteryzo-
wały się ostrą jak wibroostrze logiką i wypranym z wszelkich uczuć podejściem, tak jak
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
6
jego towarzysz. Tropili zwierzynę, zabijali, gdy było to konieczne, bez jednego szyb-
szego drgnięcia elektronów w wewnętrznych obwodach.
Miękka, elegijna muzyka, która rozbrzmiewała w tle, też miała być kojąca, niemal
narkotyczna w swoim powolnym rytmie. Przypomniała Zuckussowi o jego dawnym
partnerze, Bossku. Trandoszanin też był zimnokrwistym - dosłownie - łowcą nagród,
ale trudno by się było tego domyślić po jego zachowaniu.
- Ech, Bossk... - powiedział Zuckuss kiwając głową z emfazą. - Ten to dopiero był
prawdziwym łowcą nagród. Miał serce do tej roboty. To było prawdziwie podniecające.
- Wysunął składaną pipetę z dolnej części maski twarzowej i pociągnął kolejny łyk
napoju, chociaż wiedział, że to tylko pogłębi jego ponury nastrój. -Nieźle się zabawiali-
śmy razem z Bosskiem.
- Nie to mi mówiłeś, kiedy zgodziłeś się jeszcze raz do mnie przyłączyć. - Recep-
tory fotooptyczne robota nie przestawały omiatać powolnym, uważnym ruchem baru i
pozostałych gości, co nie przeszkadzało robotowi w pogawędce. Rozmawiali tylko po
to, by nie zwracać na siebie uwagi, czekając aż pojawi się ich „towar". -Odsuwając na
bok oceny wartościujące, dokładny zapis twojej wypowiedzi wskazuje, że miałeś dosyć
sposobu, w jaki Bossk prowadzi interesy. Zbyt niebezpiecznie, jeśli to masz na myśli
mówiąc o podnieceniu, a za mało zyskownie. Dlatego chciałeś zmiany.
- Nie wykorzystuj moich własnych słów przeciwko mnie. - Zuckuss wiedział, że
dostał to, o co się sam prosił. Trudno.
- Opłakuj minione dni, jeśli masz na to ochotę - powiedział 4-LOM po dłuższej
chwili milczenia. - Ale w tej chwili powinniśmy się zająć interesami. Zwróć swoją
słabnącą uwagę w kierunku wejścia.
To gorsze niż praca z Boba Fettem, narzekał w myśli Zuckuss. Przy Fetcie miało
się przynajmniej pewność, że jest się twarzą w twarz - a raczej maską twarzową w wi-
zjer hełmu - z najlepszym łowcą nagród galaktyki, z kimś, kto ma wszelkie powody, by
patrzyć na innych z góry. Co ten 4-LOM sobie myśli, żeby nim dyrygować w ten spo-
sób? Gdyby nie parę pechowych przypadków i kilka niefortunnych decyzji strategicz-
nych, to robot prosiłby teraz jego, by zgodził się na wspólną pracę, a nie odwrotnie.
Chociaż zdarzało im się pracować razem w przeszłości, i to przez okres znacznie dłuż-
szy niż ten, kiedy Zuckuss był partnerem Bosska, ich wzajemnych relacji nie można
było porównać. Kiedyś 4-LOM uratował nawet Zuckussowi życie, gdy ten konał, wy-
stawiwszy przypadkowo swoje przystosowane do oddychania amoniakiem płuca na
działanie tlenu. Snuli nawet wspólne plany, że razem będą pracować dla Sojuszu Rebe-
liantów...
Tylko że z planów nic nie wyszło. Czas ich pracy dla Sojuszu Rebeliantów - w roli
podwójnych agentów, bo trzymali w tajemnicy fakt zmiany mocodawców - wypełniła
tylko jedna poważna operacja: próba przechwycenia od Boby Fetta karbonitowej bryły
z zamrożonym Hanem Solo, zanim Fett dostarczy zdobycz Hurtowi Jabbie. Plan, który
wykorzystywał kilku innych, mniej rozgarniętych łowców nagród, okazał się fatalny w
skutkach. Nie powiódł się, a 4-LOM potrzebował całkowitej przebudowy, od rdzenia
po pokrywy zewnętrzne, żeby stanąć na nogach. I nigdy, pomyślał Zuckuss, nie był już
taki sam jak przedtem. Idealizm, który pchnął robota do decyzji o przyłączeniu się do
K.W. Jeter
7
Sojuszu Rebeliantów, po prostu wyparował, zastąpiony zimną chciwością. Zuckuss
przypuszczał, że to wpływ obracania się wśród innych łowców nagród; sam czuł, że
natura tych najemników udziela się również jemu.
Był jeszcze jeden czynnik, którego nie wzięli pod uwagę, przyłączając się do So-
juszu. Czynnik, który zmieniał wszystko w galaktyce...
Nie opłacało się być Rebeliantem.
A w każdym razie nie przynosiło to kredytów. A galaktyka była pełna towaru, do-
brego towaru, na jakim sprytny łowca nagród mógł się wzbogacić. Takiego, po jaki
przyszli tu z robotem 4-LOM.
Zuckuss pociągnął kolejny łyk. Potrójni agenci, pomyślał. Tym właśnie teraz je-
steśmy. Ani on, ani 4-LOM nigdy oficjalnie nie zrezygnowali z przynależności do So-
juszu Rebeliantów, tyle tylko, że ostatnio zajmowali się po prostu swoimi interesami.
Potrząsnął głową. Musi pomyśleć o tym wszystkim kiedy indziej; teraz miał pil-
niejsze sprawy na głowie.
Zuckuss zrobił to, co mu polecił 4-LOM. Wejście do baru znajdowało się w jedy-
nym kierunku, którego robot nie był w stanie objąć zasięgiem swoich receptorów nie
wykręcając głowy. Głośne śmiechy, wysokie i ostre jak pękające szkło, i szmer cichych
rozmów dochodziły do uszu Zuckussa; przeniósł wzrok w stronę obrotowych drzwi
wejścia. Nachylony tunel za drzwiami prowadził ku powierzchni planety i jej nocnemu
niebu, rozświetlonemu naszyjnikiem księżyców. Mniejsze i szybciej obracające się
kręgi znaczyły rzędem kropek całą długość tunelu wejściowego - to były oczy maleń-
kich ergożernych stworzonek, które biegały pomiędzy szczelinami skalnymi.
Metalowe detektory jako sposób na trzymanie broni z dala od restauracji byłyby
zarówno nieskuteczne, jak i obraźliwe; klientelę baru stanowiły nie tylko niezależne
roboty takie jak 4-LOM, które mogły hojnie zapłacić za wstęp, ale i członkowie klubu
najwyżej postawionych, dumnych, arystokratycznych rodów. Kątem swoich dużych
owadzich oczu Zuckuss dostrzegał najbogatszych i najbardziej rozrywkowych miesz-
kańców galaktyki, poświęcających się trwonieniu odziedziczonych bogactw w sposób
możliwie najbardziej spektakularny. Dla wielu z nich broń była ceremonialną ozdobą,
której noszenie dyktowały barbarzyńskie zwyczaje i przywileje, jakie dawała im pozy-
cja; prosić ich, by oddali choćby najmniejszy sztylet albo niskoenergetyczny blaster
byłoby obelgą, którą zmazać mogłaby tylko śmierć właściciela baru, wielorękiego Ber-
gamaska, Salli Cairama. Jedyną możliwą do zaakceptowania alternatywą było poprosić
ich, by oddali ogniwa energetyczne ze swoich miotaczy czy innej wymyślnej broni,
ograniczając w ten sposób ryzyko szkód czy nawet utraty życia do tego, co można było
zdziałać za pomocą bezwładnego kawałka metalu. Cairam dbał o to, by ergożerne zwie-
rzątka w tunelu były wciąż głodne, a ich wrażliwe receptory pozostawały stale wyczu-
lone na promieniowanie nawet najsłabszych ogniw energetycznych, niezależnie od
tego, jak dobrze byłyby schowane; ergojadki pobiegłyby ku nim całym stadem, zdra-
dzając każdego, kto próbowałby pogwałcić tutejsze zasady.
Wszystko to oznaczało, że blaster tkwiący teraz w kaburze Zuckussa był bezuży-
teczny; nie czuł się z tym dobrze. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że wszyscy pozo-
stali klienci baru byli też nieuzbrojeni. Wolałby zwykły układ, obowiązujący w więk-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
8
szości knajp, do których chadzał, gdzie wszyscy nie wyłączając barmanów byli uzbro-
jeni po zęby. Wtedy wiadomo, na czym się stoi, pomyślał Zuckuss. Tutaj jest dla mnie
trochę za sprytnie.
- Kiedy wreszcie pokaże się towar? - pochylił się do przodu i zapytał 4-LOMa. -
Nie lubił czekania. Nie po to został łowcą nagród, żeby siedzieć bezczynnie.
- Czas jego przybycia jest ściśle określony - odparł 4-LOM. - Precyzją i punktual-
nością niemal dorównuje mojej; pod tym względem podziwiam tego osobnika. Zwłasz-
cza że za jego głowę wyznaczona jest nagroda, którą zamierzamy zdobyć. Wiele innych
istot rozumnych w tych okolicznościach starałoby się porzucić rutynę, działać cha-
otycznie i przypadkowo, w nadziei zniechęcenia swoich prześladowców, którzy będą
próbowali określić wzory jego zachowań. Ten jednak ma zaufanie do środków ostroż-
ności, które podjął, między innymi ograniczenia rozrywek w miejscach publicznych do
tego miejsca. - Ręce 4-LOM leżały bez ruchu na stole. -Wkrótce ocenimy, czy to za-
ufanie pozwoli mu dalej cieszyć się wolnością.
Nie było sensu sprzeczać się z robotem takim jak 4-LOM. Równie dobrze można
by dyskutować z systemem namierzającym typowego statku pościgowego. Co gorsza,
Zuckuss wiedział, że 4-LOM ma rację; mieli powody, żeby pojawić się w tym miejscu
z tak dużym wyprzedzeniem, przygotowując się do akcji i czekając na chwilę, gdy bę-
dzie można przystąpić do działania. Wiedział to wszystko - tyle tylko, że ani trochę go
to nie obchodziło.
Gdyby tylko... Zuckuss obserwował wejście do baru kątem oka, pozwalając my-
ślom błądzić po meandrach przeszłości.
Gdyby tylko stara Gildia Łowców Nagród się nie rozpadła... Gdyby tylko jej spad-
kobiercy - Prawdziwa Gildia i Komitet Reformy Gildii - nie zniknęły z prędkością to-
piącego się rdzenia atomowego... Dużo było tych „gdyby"; zwłaszcza jeżeli wzięło się
pod uwagę, że głównymi przyczynami rozpadu Gildii i wszystkiego, co wydarzyło się
po jej szybkim i nieodwracalnym upadku były chciwość i wybuchowy charakter, tak
mocno zakorzenione w sercach każdego z łowców nagród - czy też tego, co zamiast
serca miały roboty takie jak 4-LOM.
To był prawdziwy powód, pomyślał Zuckuss. Pociągnął jeszcze jeden łyk stojące-
go przed nim trunku. Boba Fett był tylko wymówką. Wielu łowców, dawnych człon-
ków Gildii, winiło Fetta za wszystko, co się wydarzyło. I mieli rację - do pewnego
stopnia. Wstąpienie Boby Fetta do Gildii Łowców Nagród doprowadziło do rozpadu
organizacji i spowodowało, że ci, którzy dawniej nazywali siebie braćmi, rzucili się
sobie do gardeł. Ale Zuckuss wiedział, że Boba Fett nie był niczym więcej niż tylko
detonatorem, który uwolnił siły chciwości i intryganctwa, od tak dawna kotłujące się w
Gildii, coraz silniejsze i bardziej złowrogie. Zdumiewające było to, że Gildia w ogóle
przetrwała tyle czasu, jeśli się pomyślało o gwałtownej i żarłocznej naturze jej człon-
ków; należało oddać hołd talentom organizacyjnym jej ostatniego przywódcy, Trando-
szanina Cradosska. Był prawdopodobnie jedyną osobą w galaktyce dostatecznie bez-
względną i sprytną, by utrzymać dyscyplinę i porządek w szeregach organizacji.
Sami jesteśmy sobie winni, pomyślał Zuckuss ponuro. Drink, który miał przed so-
bą i wszystkie poprzednie, które wypił, nie poprawiły mu nastroju. Teraz musimy pić
K.W. Jeter
9
piwo, które sami sobie nawarzyliśmy, stwierdził w duchu. Wypluł kwaśne fusy, które
zgromadziły się na dnie szklanki.
- Wiesz co? - tym razem Zuckuss wypowiedział swoje myśli na głos. - Żyjemy w
zimnej, twardej galaktyce.
4-LOM spojrzał na niego beznamiętnym jak zwykle wzrokiem.
- Skoro tak twierdzisz...
I nawet Sojusz Rebeliantów nie był w stanie nic zrobić, by to zmienić. Rebelianci i
tak nie mieli szans na wygraną, nie przy zmasowanej sile Imperium i straszliwej prze-
biegłości Palpatine'a. W najciemniejszych zakątkach galaktyki, gdzie sprzedawano i
kupowano wykradzione informacje, a pogłoski krążyły od jednej tajemniczej istoty do
drugiej, słyszało się plotki, że imperialne siły gromadzą się gdzieś w pobliżu księżyca
zwanego Endor - jak pięść zaciskająca się wokół potężnego młota, który na zawsze
zmiażdży Sojusz i zdławi szalone marzenia o wolności. A łowcy nagród nie mieli teraz
Gildii, która wymuszała zachowanie poprawnych stosunków pomiędzy jej członkami -
Manifest Łowców powstrzymywał ich przynajmniej przed otwartym mordem rywali
polujących na tę samą zwierzynę. Próżnię po rozpadzie starej Gildii wypełniły małe,
tworzące się samorzutnie organizacje, były one jednak wciąż zbyt słabe, by zaprowa-
dzić porządek pomiędzy istotami z natury chciwymi i skłonnymi do przemocy. Więk-
szość łowców działała teraz na własną rękę, bez przyjaciół czy towarzyszy, chyba że
udało im się znaleźć partnera. Zuckussowi już wcześniej zdarzało się współpracować z
tym czy innym łowcą, nawet wtedy, gdy Gildia przechodziła przez paskudny proces
rozpadu. Był nawet partnerem Boby Fetta, i to nieraz - ale jakoś niewiele mu z tego
przyszło.
Zazwyczaj Boba Fett dostawał to, za czym gonił, a pozostali mieli szczęście, jeśli
wyszli z tego cało. Prowadzenie interesów z Boba Fettem było prostą drogą do kata-
strofy.
Trzeba jednak powiedzieć, że na innych spółkach Zuckuss wcale nie wyszedł le-
piej. Niezależnie od tego, co czuł wobec 4-LOMa, byłby w stanie to przełknąć, pod
warunkiem, że faktycznie udałoby się im obu napełnić kieszenie kredytami. Pozornie
doskonale się uzupełniali: Zuckuss działał kierując się instynktem, tak jak większość
istot organicznych, podczas gdy 4-LOM odznaczał się zimną logiką maszyny. Boba
Fett między innymi dlatego budził taką grozę, że łączył te umiejętności w jednym cie-
le... plus jeszcze parę innych.
- Idzie...
Rozważania Zuckussa przerwał cichy głos 4-LOMa. Nawet nie widząc wejścia,
robot zdołał wychwycić nagłe przybycie ich ekstrawaganckiej ofiary, wolnej dotych-
czas istoty, którą zamierzali obrócić w twardy towar do wymiany na hojną nagrodę,
która zasili ich konta.
- Kolejka dla wszystkich, na mój rachunek! - dudniący głos Drawmasa Sma'Da
wypełnił bar jak huk grzmotu za horyzontem planety. Zuckuss zerknął w górę znad
swojego drinka i zobaczył olbrzymią, okrytą futrem i cudacznie odzianą postać naj-
słynniejszego hazardzisty i oryginała w pięciu systemach. Stał rozkładając szeroko
ramiona. Szlachetne kamienie zdobiące jego wymanikiurowane różowe paznokcie rzu-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
10
cały różnokolorowe iskry, niczym istna konstelacja bogactwa i ostentacji; na szerokich,
cofniętych ramionach miał miękkie futro ze skórek tuzina najrzadszych zwierząt syste-
mu. Zachowane dla dekoracji głowy zwierząt, które zginęły, by mógł cieszyć się tą
ozdobą, z czarnymi perłami zamiast oczu zwisały na obwodzie trzęsącego się brzuszy-
ska. - Kiedy ja mam dobry humor - wykrzyknął Sma'Da - każdy powinien być szczę-
ściarzem!
Być szczęściarzem... to właśnie najbardziej absorbowało Drawmasa Sma'Da. Tak
samo zresztą jak Zuckussa i każdą inną rozumną istotę w galaktyce. Gdybym był takim
szczęściarzem jak on, myślał Zuckuss, byłbym już na emeryturze. Sma'Da nie tylko
miał szczęście przy obstawianiu zakładów, ale i dość rozumu, by stworzyć całą nową
gałąź hazardu. Ten ekscentryczny hazardzista był pierwszym, który zaczął przyjmować
zakłady na wyniki prowadzonych ze zmiennym szczęściem zmagań pomiędzy Impe-
rium a Sojuszem Rebeliantów. Żaden konflikt militarny nie był zbyt mało znaczący,
żadne polityczne tarcia zbyt nieistotne, żeby kalkulować prawdopodobieństwo i przyj-
mować zakłady - często na oba możliwe wyniki, a potem wypłacić lub zgarnąć wygra-
ną, kiedy nastąpiło rozstrzygnięcie. Dziś już jego „Niewidzialne i Nieuchronne Kasy-
no", jak je lubił nazywać, rozciągało się od jednego krańca galaktyki po drugi, w cieniu
faktycznej wojny pomiędzy Imperatorem Palpatine'em a Rebeliantami. Niezależnie od
tego, kto akurat odnosił zwycięstwo, czy to na polu bitwy, czy w bazie danych zakła-
dów, Drawmas Sma'Da zawsze dobrze na tym wychodził -liczył sobie procent od każ-
dej obstawionej kombinacji. Wszystkie te zyskowne małe kąski zebrane razem tworzy-
ły krociowe sumy kredytów, których przyrost znajdował bezpośrednie odzwierciedlenie
w przyroście tuszy Drawmasa Sma'Da.
Dwie humanoidalne kobiety, których wielkie oczy i tajemniczy półuśmiech spra-
wiały, że samce niemal każdego gatunku łkały z frustracji, uwiesiły się u szerokich
barów Drawmasa Sma'Da jak ukoronowanie jego sukcesu i bogactwa. Poruszając się w
rytm jego kroków, wydawały się niemal płynąć nad podłogą, pełne niewysłowionego
wdzięku, jakby tworzyły z nim jeden, trzyosobowy organizm. Ich trio wkroczyło do
restauracji jak nowe słońce, zmieniające orbity pomniejszych planet, wśród których się
znalazło.
Właściciel, Salla Cairam, cały w służalczych ukłonach i przypochlebnych gestach
mackopodobnych kończyn, pospieszył w kierunku Drawmasa Sma'Da.
- Jakże się cieszę, że znów cię widzę, Drawmas! Nie mogłem się doczekać twojej
wizyty!
Sma'Da był w barze nie dalej jak poprzedniego wieczoru, o czym Zuckuss dobrze
wiedział. Tymczasem właściciel baru zachowywał się tak, jakby rozdzielono ich w
okrutny sposób na całe lata.
Tłum pochlebców, lizusów, służalców, cwaniaków i osobników czerpiących głę-
bokie duchowe przeżycia z pławienia się w blasku cudzych kredytów już zaczynał się
tworzyć wokół Drawmasa Sma'Da. Dając znak barmanom i kelnerom, Salla Cairam
zaprowadził gościa do najlepiej widocznego stolika, który zawsze czekał wolny na
przybycie tak szacownych klientów. Obwisła twarz Drawmasa Sma'Da, rozcięta na pół
pełnym złotych zębów uśmiechem, promieniała ponad tłumem, który zmienił kierunek
K.W. Jeter
11
jak oceaniczna fala przyboju, kierując się w drugą stronę baru. Zwinni kelnerzy już
zaczęli przygotowywać przyjęcie godne zarówno apetytu Drawmasa Sma’Da, jak i
wysokości jego konta - kryształowe karafki, wypełnione egzotycznymi importowanymi
trunkami i wtaczane na samobieżnych wózkach, wznosiły się ponad tacami mięs do-
prawionych subkomórkowymi przyprawami.
- Wystarczyłoby, żeby nakarmić imperialną dywizję. - Zuckuss obserwował ha-
zardzistę i jego świtę kątem oka. Gdyby kosztowne potrawy zamieniono z powrotem na
kredyty, kwota wystarczyłaby na wyżywienie nawet kilku dywizji. Widział, jak Sma'Da
dziwnie delikatną dłonią, z pierścieniami wrzynającymi się w fałdy skóry na palcach,
wybiera co smaczniejsze kąski, by wsunąć je wśród śmiechów i przekomarzań w
uśmiechnięte usta swoich dam.
- Kiedyś w końcu - Zuckuss pokręcił głową - zapadnie się w siebie, nie wytrzymu-
jąc już tej masy i gęstości. Jak czarna dziura.
- Mało prawdopodobne - powiedział 4-LOM. - Gdyby istoty żywe mógł spotkać
taki los, to właśnie przytrafiłoby się Hurtowi Jabbie. Jego apetyt był wielokrotnie więk-
szy niż tego osobnika. Sam widziałeś.
- Wiem - przytaknął Zuckuss. - Ale staram się zapomnieć o wszystkim, co widzia-
łem w pałacu Jabby. - Podobnie jak każdy inny najemny typ w galaktyce, był przez
pewien czas zatrudniony u zmarłego huttańskiego gangstera. Jabba brał udział w tylu
ciemnych interesach w całej galaktyce, że łowcy nagród trudno byłoby nie natknąć się
na niego w którymś momencie. Rzadko kiedy jednak wychodziło im to na korzyść -
udane interesy ze stworzeniem w rodzaju Hutta Jabby oznaczały interesy, w których
udawało się zachować własne życie.
- Mniejsza o to - ciągnął 4-LOM, nie podnosząc pozbawionego emocji głosu. - Nie
trać czasu na rozpamiętywanie zamożności naszej ofiary. Będzie żył tylko tak długo, ile
potrwa odebranie przez nas nagrody wyznaczonej za jego głowę.
Od stolika Drawmasa Sma’Da doszedł do nich wybuch śmiechu i chaotyczne roz-
mowy. Cała uwaga i wszystkie spojrzenia klientów baru skupiły się na hazardziście od
pierwszej chwili, gdy wszedł do pomieszczenia. Zuckuss poczuł się z tego powodu
bezpieczniej, jakby dzięki temu stali się z 4-LOMem na krótką chwilę niewidzialni.
- Gotowe - oznajmił cicho 4-LOM. Robot pochylił się lekko do przodu, przekazu-
jąc pod stołem Zuckussowi niewielki pakiecik. - Czas wcielić w życie nasze plany.
Czas był zawsze najważniejszy. Mimo utyskiwań, Zuckuss dokładnie wiedział,
dlaczego musieli pojawić się w barze o tyle wcześniej niż ich ofiara. Pewne przygoto-
wania zajmowały ściśle określoną ilość czasu. Sprawy dojrzewały w ciszy i ukradkiem,
chociaż pod wścibskim wzrokiem niczego się nie spodziewających gości wypełniają-
cych bar. Oni nie muszą wiedzieć, pomyślał Zuckuss z pewną satysfakcją. Ale i tak się
dowiedzą.
Odebrał przedmiot z rąk 4-LOMa, starając się to zrobić tak, by nikt z patrzących w
jego stronę nie zdołał się zorientować, co się dzieje pod stolikiem. Ostatnie przygoto-
wania zakończyły się prędko; Zuckuss nie musiał patrzeć na swoje ręce, zajęte robotą.
Przy sprzęcie tego rodzaju, niezbędnym w jego fachu, podobne czynności potrafił wy-
konać z zawiązanymi oczami.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
12
- W porządku - powiedział Zuckuss po chwili. Odchylił się na oparcie, ryzykując
dyskretny rzut oka pod blat stołu. Maleńka, mrugająca czerwono dioda wskazywała, że
ta część przygotowań zakończyła się zadowalająco. - Wygląda dobrze.
4-LOM lekko kiwnął głową, ludzkim gestem, który przyswoił sobie kiedyś, nie
wiadomo od kogo.
- W takim razie proponuję, żebyś zaczynał.
Zawsze ja, pomyślał zrzędliwie Zuckuss, odsuwając krzesło i wstając. Niezależnie
od tego, czyim akurat był partnerem, jakoś zawsze kończyło się na tym, że to on dosta-
wał brudną robotę.
- Przepraszam... - tłum wokół stolika Drawmasa jeszcze zgęstniał przez tę krótką
chwilę, gdy Zuckuss kończył przygotowania. Zaczął przepychać się przez ciżbę, pusz-
czając mimo otworów usznych cichy szmer podnieconych głosów i śmiechów. - Prze-
praszam. .. mam wiadomość dla szacownego Drawmasa Sma'Da...
Migająca plamka czerwonego światła tkwiła głęboko w kieszeni jego naszpikowa-
nej sprzętem tuniki. Kilka szybkich, ostrych ciosów łokciem prosto w brzuchy stoją-
cych zbyt blisko pozwoliło mu przecisnąć się do samego stolika. Zuckuss złożył
oszczędny, oficjalny ukłon, stając przed hazardzistą nad tacą pełną wybornych przy-
smaków
- Wiadomość? - Drawmas Sma'Da był dobrze znany z umiejętności wychwytywa-
nia głosów z tłumu. - Ciekawe.... nie spodziewam się żadnej wiadomości. O tej porze
nie zajmuję się interesami. - Oczy hazardzisty ledwie było wdać spod obwisłych fałd
ciała, uniesionych teraz pod wpływem szerokiego uśmiechu. -Z drugiej strony zaś -
ciągnął dalej, wykonując zamaszysty gest lśniącymi tłuszczem rękami - mógłbym być
zainteresowany, gdyby okazała się dość ważna.
Słowa Drawmasa Sma'Da trudno było uznać za szczególnie dowcipne, a jednak
uśmiechy na twarzach jego świty rozszerzyły się, a pochlebcy w zgromadzonym wokół
tłumie wybuchnęli głośnym rechotem.
- Sam oceń jej wagę. - Zuckuss spojrzał w zapuchnięte oczy hazardzisty. - Infor-
macje w niej zawarte pochodzą z Sullusta.
Uśmiech nie zniknął z twarzy Drawmasa Sma'Da, ale w jego oczach pojawił się
błysk chciwości, jak odbicie światła na wyostrzonym brzeszczocie z durastali.
- Sullust? Nic mi to nie mówi. - Przechylił głowę w jedną stronę tak delikatnie, jak
tylko było to możliwe u kogoś równie zwalistego. - Od jakiegoś konkretnego Sullusta-
nina?
Za plecami Zuckussa gwar i śmiech ucichły jak nożem uciął. Wiedzieli, co ozna-
cza ta nazwa - w końcu ten bar był miejscem, w którym handlowano wiadomościami o
ruchach Imperium i rebeliantów.
- Nie chodzi o to, od kogo - odpowiedział Zuckuss – tylko skąd. I myślę, że do-
skonale o tym wiesz. - Całe hazardowe przedsięwzięcie Drawmasa Sma'Da opierało się
na plotkach i pogłoskach, strzępkach informacji, które pozwalały mu wyliczać prawdo-
podobieństwo z niezwykłą dokładnością. - Prawda?
- Być może - królewski uśmiech Drawmasa Sma'Da zalśnił jeszcze bardziej ośle-
piająco. - Ale tylko głupiec odrzuca okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej. Moje
K.W. Jeter
13
drogie... - zwrócił się do swoich towarzyszek. - Idźcie na chwilę zabawić się gdzie in-
dziej. Muszę zamienić dwa słowa, sam na sam, z tym niezwykle interesującym osobni-
kiem. - Machnął upierścienioną łapą w kierunku otaczającego go tłumu. - Zróbcie nam
przejście, panowie i panie!
Naburmuszone towarzyszki Drawmasa puściły jego ramiona i odpłynęły. Służalcy
i pochlebcy też pojęli aluzję. Rozproszyli się wśród szeptów i pomruków, nie przestając
obserwować hazardzisty kątem oka.
- No dobra - powiedział Sma’Da, kiedy Zuckuss usiadł obok niego. - Dużo bar-
dziej zacisznie, co?
- Wystarczy. - Zuckuss nigdy nie czuł się zbyt dobrze w miejscach publicznych,
takich jak to. Uważał, że życie prawdziwego łowcy nagród toczy się w odległych ob-
szarach galaktyki albo w pustce międzygwiezdnej przestrzeni, gdzie jest tylko on, jego
zwierzyna i potężna, naładowana broń wycelowana w jej stronę. To by im starło z twa-
rzy te uśmieszki, pomyślał. Spojrzał w stronę stolika, który opuścił; 4-LOM siedział
tam równie spokojnie jak przedtem, pozornie w ogóle nie zainteresowany tym, co miało
się zaraz wydarzyć. Zuckuss odwrócił się w stronę Drawmasa Sma’Da.
- Byłem niemal pewien, że osoba działająca w twojej branży zainteresuje się wia-
domościami z Sullusta. Pewnie przyjmujesz już zakłady.
- Być może. - Głowy zwierząt na futrze hazardzisty podskoczyły, gdy Sma'Da
wzruszył ramionami. - Trudno jednak namówić moich stałych klientów do postawienia
kredytów na jedną czy drugą stronę. Pogłoski, które krążą na temat imperialnej kon-
strukcji w pobliżu księżyca Endor, wprawiły wiele stworzeń w zdenerwowanie. Co
innego obstawiać drobną bitwę tu czy tam, zwykły napad czy rebeliancki rajd na impe-
rialny arsenał albo inną taką akcję, a co innego stawiać zakłady na coś, co może stać się
końcem tej wspaniałej gry. – Sma’Da wydał z siebie długie, przeciągłe westchnienie,
które wprawiło w drżenie fałdy tłuszczu na jego cielsku. - Jeśli to właśnie się stanie...
jeśli Imperator Palpatine rzeczywiście zgniecie Rebelię raz na zawsze... jakże będę
tęsknił do tych chwalebnych dni! - Potrząsnął głową, jakby już pogrążył się w nostal-
gicznym rozpamiętywaniu minionej przeszłości. - Sojusz Rebeliantów przywrócił jasny
blask nadziei wszystkim zakątkom galaktyki; a kiedy jest nadzieja, warto podejmować
ryzyko. A wtedy... - uśmiech znowu wypłynął na twarz Drawmasa - wtedy pojawiają
się zakłady. To zaś zawsze przynosi zyski komuś takiemu jak ja.
Słowa hazardzisty wprawiły Zuckussa w chłodne zadowolenie. Niczym się nie
różni ode mnie, pomyślał. Nie spodziewał się zresztą niczego innego; większość miesz-
kańców galaktyki, jak oceniał, poświęcała dużą część swojego czasu na troszczenie się
o sprawy Najważniejszej Osoby w Galaktyce, czyli samego siebie. Gdyby wierzył, że
jest inaczej, kusiłoby go pewnie, żeby pozostać w Sojuszu. Był jednak pewien, że ide-
alizmu jest w galaktyce tyle co pierwiastków śladowych, podczas gdy chciwość była
równie rozpowszechniona jak atomy wodoru.
- Ja też lubię zyski. - powiedział Zuckuss. Jeden z kelnerów przyniósł nowego
drinka w kolorze lśniącego ametystu i postawił przed nim. Zuckuss nie dotknął nawet
szklanki. - Dlatego właśnie cię szukałem.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
14
- To dobrze. - Sma'Da kiwnął głową z aprobatą. - Dobrze dla nas obu... jeśli in-
formacje, z którymi przyszedłeś, okażą się przydatne. Im więcej się wie, tym łatwiej się
zakładać. Tylko pamiętaj - przysunął się bliżej, patrząc Zuckussowi w oczy - niełatwo
mnie dziś czymkolwiek zaskoczyć. Niewiele jest rzeczy, których bym nie słyszał na
temat tego, co się dzieje wokół Endoru. Mam doskonałe źródła wszelkich pogłosek i
plotek.
- Jestem pewien, że o tym nigdy dotąd nie słyszałeś. - Zuckuss sięgnął pod tunikę.
- Ach! - Sma'Da złączył koniuszki błyszczących od tłuszczu paluchów. - Przypra-
wiasz mnie o szybsze bicie serca.
- A co powiesz na to? - Zuckuss wyciągnął miotacz i przytknął jego zimną, twardą
lufę do czoła Drawmasa Sma'Da. – Idziesz ze mną.
Sprawiło mu satysfakcję, gdy zobaczył, jak oczy hazardzisty rozszerzają się na
moment. Potem niemal zniknęły pod fałdami szerokiego uśmiechu.
- To bardzo śmieszne! Przezabawne! - Sma'Da rozłożył dłonie i klasnął nimi w za-
chwycie. - Patrzcie! Patrzcie wszyscy! - zawołał głośno do tłumu przy barze; wszyscy
ciekawscy natychmiast odwrócili się w stronę stolika. - Do czego posuwają się te stwo-
rzenia, żeby dostarczyć mi kilku chwil zabawy! - Jego tubalny śmiech zadudnił echem
wśród ścian, jakby chciał przyćmić roztańczone kolory na ich powierzchni. - Żeby
przynieść blaster i wymachiwać nim w jedynym miejscu, gdzie jest zupełnie bezuży-
teczny! Nie ma tu nawet jednego ogniwa energetycznego!
Śmiech był zaraźliwy; Zuckuss słyszał, jak rozchodzi się po pomieszczeniu ni-
czym fala, porywając za sobą pracowników i gości. Szczekliwy hałas przybierał na sile,
zbliżając się do krytycznej masy wesołości. Zuckuss spojrzał na 4-LOMa siedzącego na
środku pomieszczenia; robot był jedynym, który się nie śmiał. Z cierpliwością maszyny
czekał na to, co - jak wiedział - musiało się wydarzyć.
- Biedny głupcze! - Drawmas Sma'Da nie zatroszczył się nawet, by odepchnąć bla-
ster przyciśnięty do czoła; najwyraźniej chciał, by gapie nacieszyli się do syta. - Na-
prawdę myślałeś, że wystraszę się kawałka martwego metalu? A może nie zauważyłeś,
co się stało, kiedy tu wszedłeś? Co wyjęli z twojej broni pomagierzy naszego dobrego
gospodarza? Doprawdy... - krótkimi, grubymi paluchami otarł łzę, którą zdołał wyci-
snąć spod grubych fałd skóry wokół oczu. - To zbyt piękne...
- Nawet piękniejsze, niż myślisz - powiedział Zuckuss. Odsunął trochę miotacz od
głowy Drawmasa Sma'Da i pociągnął za spust. Z broni wyleciał skrzący się promień
energii, który oderwał fragment sufitu nad barem, posyłając deszcz zwęglonego gruzu i
gorących iskier na uniesione w górę twarze. - Broń jest naładowana.
Sma'Da uchylił się instynktownie, kiedy promień miotacza śmignął obok jego
głowy. Wydatnym brzuszyskiem wywrócił stolik, a trunki i pozostałości bankietowych
dań runęły kaskadą na podłogę. Zastawa i kryształowe karafki rozprysły się na kawałki,
lśniące jak przezroczyste zęby wbite w resztki jedzenia. Kilku oszołomionych gości
przy barze zamarło; inni, bardziej rozgarnięci, ruszyli hurmem do wyjścia i teraz tło-
czyli się w tunelu, próbując wydostać się na powierzchnię.
- Idziemy. - Zuckuss wyciągnął wolną rękę, chwycił Drawmasa za drżący łokieć i
szarpnął do góry; musiał przechylić się do tyłu, by zrównoważyć ciężar hazardzisty. -
K.W. Jeter
15
Jest paru gości, którzy są skłonni zapłacić miły stosik kredytów za przyjemność odby-
cia z tobą rozmowy. Długiej rozmowy. - I pewnie mało przyjemnej, pomyślał Zuckuss,
sądząc po wyrazie paniki, który pojawił się na twarzy hazardzisty i dreszczu strachu,
który wprowadził jego zwaliste cielsko w drżenie, niczym wstrząsy sejsmiczne po-
wierzchnię niewielkiej planety.
Właściciel baru podbiegł do nich, przeciskając się pomiędzy tymi z gości, którzy
nie zdążyli uciec.
- Co to ma znaczyć? - zapytał Salla Cairam, zdenerwowany nie mniej niż trzyma-
ny przez Zuckussa hazardzista. - To skandal! To niemożliwe! To jest...
- To jest interes. - Zuckuss przeniósł na chwilę wylot lufy z Drawmasa Sma'Da na
Cairama. To wystarczyło, by osadzić go na miejscu. Macki Cairama cofnęły się i owi-
nęły ciasno wokół jego ciała. - Masz tu dość bałaganu. - Zuckuss wskazał końcem lufy
na rozdeptane kosztowne odpadki na podłodze. - Możesz albo zabrać się za sprzątanie,
albo dołączyć do tych resztek. Wybór należy do ciebie.
Cairam opuścił miękkie, bezkostne wyrostki - przyjęty u jego rasy znak, że chce
uniknąć konfrontacji.
- Nie rozumiem - powiedział oburzony - jak udało ci się wnieść ogniwo energe-
tyczne do tego miejsca. To zabronione...
- Podaj mnie do sądu.
- Jeśli ktokolwiek z moich pracowników maczał w tym palce... - restaurator omiótł
groźnym wzrokiem galaretowatych oczu, niemal tak dużych jak oczy Zuckussa, barma-
nów i kelnerów... jeśli odkryję, że miałeś tu wspólnika, że ktoś mnie zdradził...
- Nie zawracaj sobie głowy - poradził mu Zuckuss. Pchnął przed sobą trzęsące się
cielsko Drawmasa Sma'Da. - Nie mają z tym nic wspólnego. - Nie miał ochoty dzielić
się nagrodą z kimkolwiek, kto nie był łowcą nagród. Ta mała akcja wywołała w nim
głębokie, ciepłe poczucie władzy; przystawienie naładowanej broni do opasłej, rozdy-
gotanej ofiary podniosło go na duchu. Pchając przed sobą roztrzęsionego hazardzistę
Zuckuss zatrzymał się przy stoliku, przy którym jego partner 4-LOM siedział nieporu-
szony pośród całego zamieszania.
- A mówiąc o twoich pracownikach... - Zuckuss odwrócił się, celując miotaczem z
powrotem w Cairama - masz chyba w kuchni roboty serwisowe, co?
Zaskoczony Cairam skinął głową.
- Świetnie. Powiedz jednemu z twoich ludzi, żeby poszedł tam i wymontował z
któregoś z robotów motywator. Standardowy FV50 nada się całkiem dobrze. - Zuckuss
uniósł lufę miotacza wyżej. - I radzę, żeby się pospieszył. Chyba nie jestem taki cier-
pliwy jak ty.
Na pospieszny rozkaz Cairama jeden z barmanów pobiegł do kuchni i wrócił po
niecałej minucie, niosąc przedmiot w kształcie podwójnego cylindra.
- Dzięki. - Zuckuss wziął od niego motywator i ruchem blastera kazał mu odejść. -
Nie ruszaj się - ostrzegł Drawmasa. Zupełnie niepotrzebnie, bo twarz hazardzisty,
błyszcząca od potu, sprawiała wrażenie, jakby jej właściciel z trudem zdobywał się na
inicjatywę potrzebną do oddychania. Trzymając blaster w jednej dłoni Zuckuss położył
motywator na stole, a potem błyskawicznie - przećwiczył to przed przyjściem do baru
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
16
Cairama - otworzył panel dostępu tuż poniżej głowy 4-LOMa. - To powinno załatwić
sprawę.
- Nie zapomnij o czerwonym zacisku sprzężenia zwrotnego. - Mimo braku moty-
watora, 4-LOM zgromadził dość mocy w pomocniczych ogniwach, by zachować przy-
tomność i zdolność porozumiewania się. - Upewnij się, że jest włączony, zanim skieru-
jesz zasilanie do głównych systemów korpusu.
- Wiem, co mam robić - odparł Zuckuss. Odpowiednie ustawienie obwodów jedną
ręką trwało kilka chwil dłużej. - Będziesz na chodzie w ciągu minuty.
Unieruchomienie 4-LOMa było niezbędnym elementem planu; gdyby nie to, robot
mógłby aktywniej uczestniczyć w pochwyceniu Drawmasa Sma'Da. Najważniejsze
jednak było to, żeby Zuckuss zdobył działający blaster. A to oznaczało, że muszą
przemycić źródło zasilania do restauracji mimo ochrony - co było niemożliwe - albo
zmajstrować je na poczekaniu już w środku. Ten punkt planu wymyślił właśnie 4-
LOM, przygotowując się do tej roboty, jeszcze zanim wziął Zuckussa na partnera. Przy
pomocy kilku sowicie opłaconych techników 4-LOM zaprojektował i zainstalował w
swoim wnętrzu urządzenie, które pozwalało wymontować wewnętrzne obwody stan-
dardowego motywatora - podstawowego mechanizmu umożliwiającego robotom poru-
szanie -i zrobić z nich proste ogniwo energetyczne, jednocześnie dość silne i dość małe,
by można je było użyć do blastera. Jak czarodzieje-alchemicy na pewnych odległych
światach, którzy twierdzą, że potrafią przekształcić substancje podstawowe w coś nie-
skończenie cenniejszego, 4-LOM potrafił teraz zmienić zwyczajne, choć użyteczne
wewnętrzne obwody w rzecz bardziej przydatną - ogniwo energetyczne do blastera, w
miejscu, gdzie nie powinno go być.
Plan przekształcenia motywatora w ogniwo energetyczne miał tylko dwie wady.
Po pierwsze, powstała w ten sposób bateria wystarczała zaledwie na kilka strzałów. Po
drugie, pozbawiony motywatora 4-LOM był niezdolny do żadnego ruchu - nie mógł
podejść do stolika ofiary ani nawet unieść ręki z bronią. Ten drugi problem był głów-
nym powodem, dla którego robot uznał, że potrzebuje partnera - to była zdecydowanie
robota dla dwóch. A jeśli chodzi o pierwszą trudność - jego nowy partner znał wystar-
czająco dobrze psychologię zwyczajnych istot spoza kręgu łowców głów, żeby wie-
dzieć, że parę strzałów zupełnie wystarczy.
- Gotowe. - Zuckuss zatrzasnął pokrywę panelu dostępu. - Czas się stąd wynosić.
- Zgadzam się. - 4-LOM odsunął krzesło i wstał od stołu. Wyciągnął rękę i złapał
za łokieć Drawmasa Sma'Da. – Wolałbym - odezwał się do hazardzisty - żeby nie pró-
bował pan oporu. I zapewniam, że mam sposoby skłonienia do posłuszeństwa.
Sma'Da spojrzał na robota rozbieganymi ze strachu oczami.
- No właśnie - dodał 4-LOM. - Cieszę się, że mnie pan zrozumiał. - Popatrzył na
Zuckussa. - Widzisz? Mówiłem ci, że pójdzie nam łatwo.
Zuckuss przytaknął.
- Bywało gorzej - zauważył. Znacznie gorzej, dodał w duchu. Jak dotąd podczas
tej roboty nikt mu nie groził śmiercią. Ale to się może szybko zmienić, jeśli się nie
pospieszą.
K.W. Jeter
17
- Wy dwaj... - Salla C'airam odzyskał dość animuszu, żeby machać i pocierać kil-
koma wyrostkami naraz. - Macie zakaz wstępu do tej restauracji! Na zawsze! Nigdy
więcej się tu nie pokazujcie!
- Niech cię o to głowa nie boli. - Zuckuss pchnął Drawmasa w stronę tunelu wyj-
ściowego. Trzymał miotacz w taki sposób, żeby mieć w szachu wszystkich, którzy
znajdowali się w lokalu, bo zostały mu jeszcze co najwyżej dwa strzały. - Twoje drinki
były i tak do niczego.
Dopiero później, kiedy razem z 4-LOMem znaleźli się na pokładzie statku robota,
z Drawmasem Sma'Da zamkniętym bezpiecznie w ładowni pod pokładem, Zuckuss
uświadomił sobie, że oskubali Cairama. Ani on, ani 4-LOM nie zapłacił za wypite drin-
ki.
Dobrze mu tak, pomyślał.
- Dokąd mamy dostarczyć towar? - stojąc w drzwiach sterowni Zuckuss popatrzył
w dół, mając na myśli Drawmasa Sma'Da ukrytego pod pokładem.
- Zawiadomiłem już najbliższą placówkę Imperium. - 4-LOM dotknął instrumen-
tów pokładowych i lekko skorygował kurs. -Wiedzą, że go mamy. Mają na miejscu
wypłacić nagrodę.
- Więc to robota dla Imperium? - Zuckuss nawet nie zapytał o zleceniodawcę,
zgadzając się na współpracę z mechanicznym łowcą. - A po co Palpatine'owi ktoś taki?
- Powiedzmy, że nasz towar w poprzedniej roli bukmachera trochę zbyt dokładnie
oceniał prawdopodobieństwo rozstrzygnięcia rozmaitych potyczek zbrojnych pomiędzy
siłami Imperium a Sojuszem Rebeliantów. - 4-LOM nie obejrzał się, cały czas zajęty
instrumentami pokładowymi. - Istnieją pewne granice, ile razy można coś takiego
przewidzieć opierając się wyłącznie na inteligencji i szczęściu. A Sma'Da trafiał tak
często, że zaczęło wyglądać na to, iż ma dostęp do źródeł najbardziej poufnych infor-
macji. Do źródeł w siłach zbrojnych Imperium.
Zuckuss zastanowił się nad słowami robota.
- Mogło się zdarzyć - powiedział po chwili - że naprawdę miał szczęście. Po pro-
stu duże szczęście.
- Jeśli tak - odparł sucho 4-LOM - to obróciło się przeciwko niemu. Możliwe, że
nasz towar tak naprawdę miał wyjątkowego pecha, skoro ściągnął na siebie uwagę Im-
peratora Palpatine'a. Będzie się musiał nieźle tłumaczyć, i to w mało przyjemnych oko-
licznościach.
Pewnie tak, pomyślał Zuckuss wychodząc ze sterowni. Nawet jeśli Drawmas Sma-
'Da wyda ewentualnych informatorów, których mógł mieć wśród sługusów Imperatora,
techniki weryfikacji jego prawdomówności zrobią z niego wyciśniętą szmatę. Już nie
będzie taki gruby i wesoły...
Chwilowe podniecenie, które Zuckuss poczuł podczas roboty, kiedy wyciągał na-
bity blaster i strzelał z niego, przerywając gwałtownie śmiechy gapiów, już dawno opa-
dło. Usiadł oparty plecami o jedną z pokładowych szafek na broń i zapatrzył się przed
siebie wielkimi, owadzimi oczami. Nie mógł się pozbyć uczucia, że chociaż w jego
karierze łowcy nagród szło ku lepszemu, od kiedy zaczął pracować z 4-LOMem, kolej-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
18
ne zlecenia nie były już tak... powiedzmy, podniecające. Pewnie, że tamte okoliczności
polegały zwykle na tym, że w oczy zaglądała mu śmierć, ale jednak...
Do głowy łowcy nagród, opartej o drzwiczki schowka, zaczęły napływać wspo-
mnienia. Zapamiętał zwłaszcza dwóch ze swoich partnerów. Jeden z nich - Boba Fett -
mógł być teraz w dowolnym miejscu galaktyki. Nic go nie było w stanie zatrzymać czy
choćby na chwilę przyhamować. Zuckuss zapamiętał widok Fetta przez wąską klapę
kapsuły awaryjnej, na chwilę przed tym, zanim zatrzasnęła się i odłączyła od statku
bardzo podobnego do tego, na którym się teraz znajdował.
W tej kapsule był jeszcze drugi łowca nagród, płonący żądzą mordu przez cały
czas, gdy mknął w nieznane przez przestrzeń kosmiczną. Tym drugim łowcą był Bossk;
mord i gniew przychodziły Trandoszanom łatwo, wbudowane w ich naturę drapieżni-
ków. Ale w ciasnej kuli z durastali te jego cechy nie ułatwiały życia. Puściły im nerwy,
a nie pozabijali się tylko dzięki temu, że obaj zgodnie postanowili pójść swoją drogą,
kiedy już kapsuła spocznie na powierzchni najbliższej planety. Tak też się stało.
Cieszył się, ale zarazem trochę żałował, że czasy partnerstwa z zimnokrwistym,
gorącogłowym Bosskiem należały do przeszłości. Żadne podniecenie nie było w stanie
zrekompensować ryzyka, na jakie się narażało pracując z kimś takim jak Bossk.
Zuckuss potrząsnął głową.
Przynajmniej jeszcze żyję, pomyślał. Zawsze to coś.
Był ciekaw, gdzie jest teraz Bossk.
K.W. Jeter
19
R O Z D Z I A Ł
2
Nie musiał go zabijać...ale zabił. Bossk uważał, że postąpił słusznie. Chodziło mu
nie tylko o to, żeby nie wyjść z wprawy, ale i o to, żeby nikt w kosmoporcie Mos Eisley
nie znał okoliczności jego przybycia.
Połamany, stary pilot transportowca - trzęsący się wrak z kręgosłupem przygiętym
do ziemi od zbyt wielu lądowań na planetach o wysokiej grawitacji - przykuśtykał w
stronę Bosska, najwyraźniej spodziewając się jałmużny.
- Zaraz, zaraz... - wychrypiał, przeczesując siwe pasma brody paluchami o pożół-
kłych paznokciach i przyglądając się uważnie stojącej przed nim postaci załzawionymi
oczami. - Ja cię znam...
- Mylisz się. - Bossk wielokrotnie przesiadał się z jednego międzysystemowego
frachtowca na drugi, za każdym razem pod innym przybranym nazwiskiem, by dotrzeć
na odległą Tatooine. Dawniej nieraz latał tam bezpośrednio własnym statkiem, „Wście-
kłym Psem", nie próbując ukrywać swojej tożsamości. Tym razem jednak okoliczności
były inne. - Zejdź mi z drogi. - Odepchnął żebraka, kierując się w stronę wyjścia z lą-
dowiska i niskich budynków widocznych za kosmoportem. - Nie wiesz, kim jestem.
- A właśnie, że wiem! - żebrak przyczepił się do Bosska, powłócząc nogą o znie-
kształconej stopie. Przecięli lądowisko, osmalone ogniem z silników startowych. -
Wpadłem kiedyś na ciebie w systemie Osmani, kawał czasu temu. - Z trudem nadążał
za szybkim krokiem Trandoszanina. - Pilotowałem prom międzyplanetarny, najtańszą
krypę, na jakiej kiedykolwiek pracowałem, a ty zgarnąłeś na moim statku jednego z
pasażerów. - Żebrak wydał z siebie charczący rechot. - Miałem cholernie dobrą wy-
mówkę za spóźnienie! Jestem ci za to coś winien!
Bossk zatrzymał się i obrócił na szponiastej stopie. Kątem oka zauważył, że kilku
innych pasażerów, którzy wylądowali razem z nim, patrzy teraz w jego kierunku, zasta-
nawiając się, co oznaczają te podniesione głosy.
- Nic mi nie jesteś winien - syknął Trandoszanin. – Oprócz odrobiny spokoju i ci-
szy. Masz... - sięgnął do sakiewki przypiętej do pasa, wyciągnął z niej monetę decykre-
dytową i rzucił ją pod owinięte szmatami nogi żebraka. - Zarobiłeś na naszym spotka-
niu, przyjmij więc dobrą radę - warknął Bossk. - Postaraj się na nim nie stracić.
Żebrak podniósł monetę, ale dalej kuśtykał za Bosskiem.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
20
- Ale przecież ty jesteś łowcą nagród! Jednym z tych wielkich i znanych! Z samej
górki... a w każdym razie kiedyś tak było.
Krew napłynęła Bosskowi do oczu; poczuł jak mięśnie napinają się pod łuskami
na ramionach. Tym razem, kiedy stanął i się odwrócił, sięgnął w dół i chwycił łachma-
ny żebraka zaciśniętą pięścią, unosząc bezczelne stworzenie do góry, aż stanęło na
czubkach palców. Nie obchodziło go, czy ktoś to widzi.
- Co takiego masz na myśli? - powiedział cicho i złowrogo.
- Bez obrazy... - Na pozornie humanoidalnej twarzy żebraka pojawił się bezzębny
uśmiech. - Przecież cała galaktyka wie, co się stało z Gildią Łowców Nagród. Było,
minęło, co? Może nie ma już i wielkich łowców nagród. - Uśmiechnął się jeszcze sze-
rzej. Rozchylone usta wyglądały jak przejrzały owoc, pękający w upale podwójnego
słońca Tatooine. - Z wyjątkiem jednego.
Bossk wiedział, kogo żebrak ma na myśli. Przypomnienie Boby Fetta nie poprawi-
ło mu i tak już paskudnego nastroju.
- Pozwalasz sobie na dość swobodne komentarze, co? - Przyciągnął żebraka bliżej
i poczuł zalatujący od niego smród grubej warstwy brudu i potu. - Powinieneś chyba
bardziej uważać, co mówisz.
- Mówię to, co wszyscy w tej zapadłej dziurze. - Dyndając w uścisku Bosska że-
brak kiwnął głową w stronę Mos Eisley. -Wielu gada takie rzeczy, że powinno im się
urwać głowy, a jednak ciągle noszą je na karku. Plotkarskie towarzystwo, jeśli chcesz
znać moje zdanie.
- A pytałem o to? - Bossk poczuł, że czubki jego szponów zaciśnięte na łachma-
nach żebraka stykają się ze sobą.
- Nie musiałeś, stary. Mówią ci, jak jest. - Żebrak w ogóle nie wyglądał na wystra-
szonego. - W miejscu takim jak Mos Eisley nie ma wiele do roboty. Zostaje tylko ga-
danie. Głównie o innych. Może i o tobie, skoro już jesteś w mieście. Wielu z tych tutaj
bardzo zainteresowałaby wiadomość, że przyjechał pewien łowca nagród zwany Bos-
skiem. I to nie własnym statkiem, tylko na pokładzie zwykłego frachtowca. I że - że-
brak odchylił głowę, zerkając na Bosska jednym przymrużonym okiem - nie wygląda,
jakby mu się ostatnio najlepiej powodziło.
- Idzie mi świetnie - powiedział Bossk.
- Jasne, stary. - Żebrak zdołał wzruszyć ramionami. - Pozory mylą, nie? Więc mo-
że masz naprawdę dobry powód, żeby tu przylecieć, incognito i tak dalej. Taki spry-
ciarz jak ty na pewno ma w zanadrzu jakiś wielki plan. Więc chcesz dalej pozostać
nierozpoznany, co? Dobrze się domyślam?
Bossk zmusił się do opanowania wściekłości.
- Skoro jesteś taki cwany, to dlaczego jesteś tylko żebrakiem?
- Pasuje mi to. Przyjemna, czysta robota na świeżym powietrzu. I spotyka się uro-
czych ludzi. Zresztą robię to tylko na pół etatu. Dobra przykrywka dla mojego praw-
dziwego zajęcia.
- To znaczy?
- Dowiadywania się różnych rzeczy - powiedział żebrak. -W miejscu takim jak
Mos Eisley ktoś taki jak ja jest praktycznie niewidzialny. Jak tynk na ścianie. A kiedy
K.W. Jeter
21
nikt cię nie zauważa, nawet nie wie, że jesteś obok, można wyniuchać ciekawe rzeczy.
O innych istotach... jak ty, Bossk. Myślałeś, że po prostu cię rozpoznałem, jakbym
wyciągał dane z prywatnego banku pamięci. Ale ja wiedziałem, że wybierasz się na
Tatooine. Mam przyjaciół w całym systemie i na wszystkich frachtowcach. Dali mi
znać, że tu lecisz. Mamy na oku różne ciekawe osobistości, kiedy pojawiają się w oko-
licy. Bądźmy szczerzy: nikt nie przylatuje do takiej dziury, jeśli nie ma dobrego powo-
du. Nie jesteśmy w końcu w centrum galaktyki. Nietrudno się domyślić, że musiałeś
mieć jakiś powód, żeby tu przylecieć. - Żebrak podrapał się po skroni brudnym paznok-
ciem. - Nie może to być robota dla Hutta Jabby, bo ten nie żyje już od dobrych kilku
tygodni. Z jego pałacu nie zostało nic wartego wzmianki. W dodatku nie ma w okolicy
nikogo, za czyją głowę byłaby wyznaczona nagroda. Uwierz mi, wiedziałbym o tym. -
Na jego melancholijnej twarzy pojawił się wyraz przebiegłości. -Więc może to jakieś
sprawy osobiste, co?
Bossk spojrzał prosto w oczy żebraka.
- I lepiej, żeby takie pozostały.
- No chyba! Dlatego właśnie zacząłem główkować, jak tylko cię rozpoznałem,
kiedy wyszedłeś ze statku. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy dobić targu. Miałeś już w
przeszłości partnerów... trafiłem, co? Łowcy nagród zawsze trzymają się razem. Pewnie
po to, żeby mieć na siebie oko, nie? - Żebrak pokazał kolejne szczerby. - Co ty na to,
żebyśmy zostali partnerami?
- Chyba żartujesz! - Bossk prychnął szyderczo. - A na co mi taki partner? Jestem
łowcą nagród, a nie żebrakiem.
- Już ci mówiłem, stary, że nie tylko tym się zajmuję. Jest wiele innych rzeczy, w
których jestem dobry. Niektóre z nich mogłyby ci się naprawdę przydać. Na przykład,
trzymanie gęby na kłódkę. Jestem w tym prawdziwym asem... oczywiście, za odpo-
wiednią cenę.
- Założę się, że tak. - Bossk powoli skinął głową i postawił żebraka na osmalone
ogniem z dysz wylotowych podłoże lądowiska. - Ale co z innymi? Co z tą twoją siatką
informatorów, od których o mnie słyszałeś?
- To żaden problem, zajmę się tym. - Żebrak wygładził łachmany, którym niewiele
to pomogło. - Kontaktowałem się z nimi już wcześniej. Wiedzą tylko, że leciałeś na
Tatooine. Nie muszą wiedzieć, czy się tu zatrzymałeś ani na jak długo. Mogę im po-
wiedzieć, że wpadłeś tu tylko tranzytem, po drodze na jakąś odległą przygraniczną
planetę. Komunikacja działa tam fatalnie; pomyślą, że właśnie dlatego nic o tobie nie
słychać.
- Rozumiem. - Bossk spojrzał w dół na żebraka. - To ile sobie życzysz za tę...
usługę?
- Dam ci bardzo rozsądną cenę. Nawet przy twoich raczej... eee... skromnych
obecnie środkach, jestem pewien, że możesz sobie na to pozwolić.
Bossk zastanawiał się przez chwilę.
- Dobra - powiedział w końcu. - W jednym masz rację: obaj jesteśmy ludźmi inte-
resu. - Nie chciał zwracać na siebie uwagi tu, w publicznej strefie lądowiska. - Może
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
22
pójdziemy do miasta? -kiwnął głową w stronę Mos Eisley. - Omówimy szczegóły na-
szej małej transakcji. Jak biznesmen z biznesmenem.
- Nie mam nic przeciwko temu. - Żebrak ruszył swoim kulawym, niezdarnym kro-
kiem w stronę odległych zabudowań. - Napiłbym się czegoś, jeśli rozumiesz, co mam
na myśli.
- Na tej planecie każdy jest spragniony. - Bossk dziarskim krokiem ruszył za że-
brakiem. Już wiedział, jak przeprowadzi tę transakcję.
Kiedy skończył w jednym z pierwszych zaułków Mos Eisley, otarł pazury z brudu,
który pokrywał spoconą szyję żebraka. Nie trwało to długo - wystarczyło niewiele wię-
cej niż kilka sekund, by połamać kruche kości. Zabicie kogoś, jak w ciągu wielu lat
przekonał się Bossk, było zawsze najlepszym sposobem uciszenia go na zawsze.
Kilkoma kopniakami popchnął to, co wyglądało teraz na kupę skłębionych szmat,
pod ścianę budynku. Obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy żaden rutynowy
patrol nie zauważył tego, co się stało. Przyleciał na Tatooine, a przede wszystkim do
Mos Eisley, z zamiarem pozostania w ukryciu i nie życzył sobie, żeby jakiś ciekawski
patrzył mu na ręce - co do tego żebrak miał rację, chociaż biedak kiepsko się oriento-
wał, jak prowadzić interesy z Trandoszaninem. Miał facet pecha, pomyślał Bossk, kie-
rując się ku jasno oświetlonemu wylotowi uliczki.
Jeśli zaś chodzi o sieć pozaplanetarnych informatorów tragicznie zmarłego przed
chwilą żebraka, Bossk postanowił nie przejmować się nią zbytnio. Pewnie i tak kłamał,
stwierdził w duchu. Mógł rozpoznać Bosska, a potem zmyślić na poczekaniu historyjkę
o informatorach rozsianych po całym systemie, którzy bacznie śledzą poczynania łow-
ców nagród i innych podejrzanych osobników, tylko po to, by zażądać wyższej ceny za
swoje milczenie.
Ta cena nie była zresztą zbyt wygórowana; Bossk wiedział, że bez problemu mógł
sobie pozwolić na jej zapłacenie, nie naruszając specjalnie swojej kupki kredytów. Na
Tatooine wszystko jest tańsze, pomyślał. I słusznie. Cień pary spętanych dewbacków
padł na niego, gdy przecinał centralny plac Mos Eisley, kierując się w stronę kantyny.
Decyzja o wyeliminowaniu żebraka podyktowana była raczej zasadami niż stanem jego
kiesy. Jeśli łowca nagród raz zapłaci za to, by trzymać swoje sprawy w tajemnicy,
skończy opłacając się każdemu. Przy takich kosztach stałych Bossk nie wyszedłby na
swoje.
Zszedł po topornych kamiennych schodach do znajomego wnętrza kantyny. W
miejscu takim jak to nie musiał się martwić, że ktoś wetknie swoją trąbę albo inny or-
gan węchowy w jego sprawy. Każdy zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Zresztą
wszyscy mieli swoje własne tajemnice - o niektórych z nich Bossk wiedział co nieco -
więc milczenie było towarem obopólnie pożądanym.
Kilka istot spojrzało na niego, kiedy wszedł, ale ich twarze pozostały bezpiecznie
powściągliwe, pozbawione choćby odrobiny ciekawości. Stali bywalcy kantyny - szu-
mowiny i męty, z którymi łączyły go w przeszłości niezliczone interesy, wszyscy zare-
agowali, jakby nie spotkali go nigdy wcześniej.
To mu się podobało.
K.W. Jeter
23
Nawet barman nic nie powiedział, chociaż pamiętał, co Bossk zwykle zamawia;
nalał trunek ze żłobionej kamiennej karafki, wyciągniętej spod lady, i postawił przed
Trandoszaninem. Bossk nie musiał mu mówić, by dopisał napój do jego rachunku.
- Szukam miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać. - Pochylając rozłożyste pokryte
łuską bary nad szklanką Bossk przybliżył się do barmana. - Spokojnego miejsca.
- I co z tego? - Grymas na wykrzywionej twarzy barmana pozostał niezmieniony;
nie przestawał wycierać szklanki tłustą od brudu ścierką. - To nie hotel!
Tym razem Bossk położył na ladzie monetę.
- Takiego, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzał.
Barman na chwilę odłożył ścierkę na ladę; kiedy ją podniósł, monety już tam nie
było.
- Zobaczę, co się da zrobić.
- Będę wdzięczny. - Bossk wiedział, że te słowa oznaczały pomyślne zakończenie
negocjacji. W kantynie Mos Eisley było parę pokoi do wynajęcia - ciemnych, dusznych
jam pod piwnicami, w których trzymano beczułki taniego alkoholu - ale tylko niewiele
istot, nawet spośród stałych gości kantyny, w ogóle o nich wiedziało. Kierownictwo
knajpy wolało się z tym nie reklamować i rzadko kiedy je wynajmowało; ograniczało to
liczbę nalotów, patroli i kłopotów ze strony imperialnych sił bezpieczeństwa. - Przyjdę
się zapytać za jakiś czas.
- Nie ma potrzeby. - Barman położył coś na ladzie. - Masz swoją resztę.
Bossk nawet nie spojrzał na przedmiot. Nakrył dłonią mały, metalowy kluczyk i
wsunął go do sakiewki u pasa. Znał drogę do pokoi pod kantyną: w dół ciasnymi
schodkami pod rozwalającą się kamienną ścianą.
Niosąc swój napój wsunął się za jedno z przepierzeń pod przeciwległą ścianą sali.
Nie czekał długo na towarzystwo.
- Kopę lat, Bossk. - Mhingxin o twarzy gryzonia przysiadł się do stolika po prze-
ciwnej stronie Bosska. Eobbim Figh wyjął dłonią o długich i cienkich placach, poro-
śniętych szorstką, kolczastą sierścią, pudełko z przegródkami, w których spoczywały
zapasy najrozmaitszych substancji odurzających, przeważnie w postaci wciąganego do
nosa proszku. - Dobrze cię patrzeć. - Ostrym paznokciem Figh nabrał proszku z kilku
przegródek i wsunął palec do wydłużonych nozdrzy pod połyskującym wilgocią ryj-
kiem. -Słyszał ja, że nie ty nie żył, czy coś tak.
- Sporo potrzeba, żeby mnie zabić, Figh. - Bossk pociągnął łyk ze swojej szklanki.
- Wiesz przecież.
- Boba Fett to sporo. Sporo kłopot. - Mhingxin potrząsnął stożkowatą głową. - Nie
trzeba z nim pracować, kto ma dość rozumu.
- Mam dość rozumu, żeby poradzić sobie z Fettem - odparł kwaśno Bossk. - Po
prostu nie miałem szczęścia.
Figh parsknął skrzeczącym śmiechem, aż chmura kwaśnego proszku uniosła się ze
stojącego przed nim pudełka.
- Szczęścia! Szczęścia! - klepnął krótkimi łapami w stół. -Szczęście jest dla głup-
ców. Mówił to ty! Pamiętam!
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
24
- W takim razie jestem cwańszy niż kiedyś. - Bossk wiedział, że jego twarz przy-
brała paskudny, ponury wyraz. - Teraz wiem, jak ważne jest szczęście. Boba Fett ma
szczęście. To dlatego za każdym razem, jak miałem z nim do czynienia, to on był górą.
- Miał szczęście? - Figh wzruszył ramionami. - Trzeba coś więcej. Tak myślę ja.
Niezdarny wspólny w wykonaniu istoty siedzącej naprzeciwko Bosska zaczynał
mu działać na nerwy.
- Nie obchodzi mnie, co myślisz. - warknął. - Mam własne plany. I tym razem
szanse są po mojej stronie.
- Ty tak wymyślił? Bo jak?
- To proste. - Bossk spędził wiele czasu zastanawiając się nad tą kwestią. - Boba
Fett już za długo miał szczęście. To się musi odwrócić; może już się odwróciło. Teraz
moja kolej. - Pokiwał głową powoli, jakby już posmakował krwi ściekającej pomiędzy
jego kłami. - Przyszedł czas, żeby Boba Fett mi zapłacił.
To oświadczenie wywołało kolejną salwę piskliwego chichotu Figha.
- Dużo czasu jeszcze. Żeby zapłacić. Nie ty jeden.
Bossk wiedział, że to prawda. Rozpad Gildii Łowców Nagród, którego Boba Fett
był głównym winowajcą pozostawił w wielu istotach w całej galaktyce nieuśmierzoną
nienawiść do Fetta. Uderzył nas wszystkich tam, gdzie najbardziej boli, pomyślał
Bossk, mrużąc oczy i kiwając głową jeszcze wolniej niż poprzednio. Po kieszeni! W
starym systemie, pod rządami Gildii, zyski były dzielone - nierówno wprawdzie, bo
Cradossk, ojciec Bosska, a zarazem przywódca Gildii, zawsze zgarniał dla siebie więcej
niż dostawał którykolwiek z jego popleczników - ale też żaden łowca nie chodził głod-
ny. Teraz wszystko się zmieniło; wielu dawniejszych łowców albo nie żyło, albo po-
rzuciło profesję na rzecz innych przedsięwzięć - bardziej czy mniej zgodnych z pra-
wem. Przestępcza organizacja Czarne Słońce przeszła reorganizację; Imperium miało
paru nowych rekrutów, podobnie jak Sojusz Rebeliantów.
- Powinniśmy byli trzymać się razem - stwierdził posępnie Bossk. - Gdybyśmy by-
li dość sprytni... - Nie mógł winić za to siebie. Naprawdę próbował utrzymać razem
łowców nagród, przynajmniej tych młodszych i bardziej twardych, kiedy już Gildia się
rozpadła. Taki był cel Komitetu Reformy Gildii, który powołał -dla siebie rezerwując,
rzecz jasna, stanowisko szefa - zaraz po tym, jak wyeliminował starego Cradosska w
tradycyjny i uświęcony u Trandoszan sposób. Stary jaszczur tak właśnie chciałby
umrzeć, lubił sobie powtarzać Bossk. A jeżeli nie, kogo to obchodziło? I tak był już
martwy i przestał mu zawadzać.
- Sprytny, szczęściarz... wielkie pytanie - powiedział Figh. -Dla ciebie. Dla Boby
Fetta nie pytanie.
- Dobra, dobra! Jeszcze się przekonamy! - Substancje odurzające zawarte w napo-
ju podsyciły gniew Bosska. - Mówiłem ci już: mam swoje plany.
- Plany kosztują pieniądze. Masz?
Bossk spojrzał na Mhingxina, zastanawiając się, ile tamten wie.
- Mam dość.
- Prawda to? - Figh powątpiewająco wzruszył ramionami. -Nie tak słychać tutaj.
K.W. Jeter
25
Zabicie żebraka, którego ciało Bossk porzucił w bocznym zaułku na obrzeżach
Mos Eisley, okazało się zupełnie bezcelowe. .. jeśli nie liczyć czystej przyjemności
przetrącenia karku innej istocie. Zaczynało wyglądać na to, że wszyscy w kosmoporcie
wiedzieli o jego sytuacji finansowej.
- To źle słychać. - Bossk postanowił blefować. - Użyj tego swojego szczurzego
mózgu, dla odmiany. Stara Gildia Łowców Nagród miała ukryte wielkie skarby, zanim
się rozpadła. I jak myślisz, kto zgarnął te wszystkie kredyty?
Figh uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- Nie ty.
- Słuchaj, to, że nie wylądowałem tutaj własnym statkiem, nic nie znaczy. Mam
swojej powody, żeby się nie rzucać w oczy.
Mhingxin zaklął, wypowiadając powszechnie stosowane niecenzuralne słowo od-
noszące się do odchodów wołu.
- Ty bankrut, taka prawda. Tak słyszał ja... więcej niż jedne usta. Ucieszone,
uśmiechnięte. Prawie tylu wrogów masz ty, co Boba Fett. Tyle zabijał. - Figh potrzą-
snął głową, poruszając szczątkowymi wąsami na trąbie. - Na paluszkach. Pewnie dlate-
go szczęście nie masz. Nikt nie życzy szczęście dla tobie.
Bossk poczuł gwałtowną potrzebę, żeby wstać, sięgnąć przez stół i zrobić z Fi-
ghiem to samo, co z żebrakiem w tamtym zaułku. Powstrzymał się jednak; nic wielkie-
go by się nie stało, ale nie potrzebował teraz dodatkowych kosztów, jakie musiałby
ponieść, żeby zapłacić barmanowi za bałagan. Poza tym uświadomił sobie, że posiada-
nie źródła informacji w rodzaju Figha miało pewną wartość.
- Powiedz mi. - Bossk pochylił się nad stołem, zaciskając szponiaste dłonie wokół
szklanki - skoro tyle wiesz o moich sprawach. .. jeśli nie ja siedzę na skarbach Gildii
Łowców Nagród, to kto?
- Każdy wie. Nawet nie warte zapłaty. - Krzywy uśmiech zniekształcił jedną stro-
nę twarzy Figha. - Kredyty zniknęły, tak samo Gleed Otondon. Ty sam myśl.
To pasowało do wszystkiego, czego Bossk zdołał się dowiedzieć po drodze na Ta-
tooine. Nadal pamiętał uczucie zimnej wściekłości, jaka go ogarnęła, gdy spróbował
dotrzeć do góry kredytów Gildii Łowców Nagród ukrytej przed jej rozpadem, tylko po
to, by się przekonać, że rachunki zostały doszczętnie splądrowane. Ktokolwiek za to
odpowiadał i miał teraz kredyty, które z mocy prawa powinny były się znaleźć w kie-
szeniach Bosska, musiał znać nie tylko kryptoszyfry do rachunków, ale i ich dokładną
lokalizację w rozrzuconych po całej galaktyce centrach bankowych i finansowych.
Oczywiste było, że to robota od środka - niektóre rachunki zostały ogołocone dosłow-
nie kilka minut przedtem, jak dotarł do nich Bossk i przekonał się, że są puste. A zatem
musiał to być ktoś z najwyższych szczebli starej Gildii, ktoś z najbardziej zaufanych
doradców jego ojca Cradosska, ktoś, kto miał okazję wywęszyć kody dostępu i inne
informacje niezbędne, żeby zlokalizować ukryte kredyty. I ukraść je, pomyślał Bossk.
Niesprawiedliwość tego faktu nadal napełniała go goryczą. Jeśli już ktoś miał ukraść te
pieniądze, powinien to być on.
Kimkolwiek był złodziej, na pewno nie zadym z młodszych łowców, którzy weszli
wraz z nim do Komitetu Reformy Gildii. Oni nie mieli dostępu do tego rodzaju infor-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
26
macji w starej Gildii; nadal z trudem wspinali się po szczeblach hierarchii, której szczy-
ty okupowała stara gwardia.
Dlatego właśnie tak wielu z nich z radością powitało rozpad starej Gildii, a nawet
pomogło do niego doprowadzić; nawet Bossk widział korzyści płynące dla siebie z
takiej rewolucji, ze zniszczenia starego systemu i zastąpienia go nowym, z sobą samym
na czele, otoczonym wianuszkiem pomocników rekrutujących się spośród młodszych i
bardziej twardych łowców nagród. Tyle, że sprawy nie potoczyły się tak jak powinny.
Powinniśmy byli wybić ich wszystkich, pomyślał Bossk, na samym początku. Zbyt
wielu ze starej gwardii przeżyło rozłam, tworząc własne skrzydło, tak zwaną Prawdzi-
wą Gildię. Istnienie dwóch konkurencyjnych organizacji doprowadziło tylko do wojny
na wyczerpanie. Starsi okazali się przy tym znacznie twardsi niż przypuszczali młodzi
łowcy, nie wyłączając Bosska, i równie szybko przerzedzali szeregi Komitetu Reformy
Gildii, jak topniały ich własne siły. Jeśli celem było zmniejszenie liczby łowców na-
gród żywych i na chodzie - a Bossk słyszał podobne pogłoski - to ten cel został sku-
tecznie i krwawo osiągnięty.
A teraz wyglądało na to, że ktoś inny najbardziej zyskał na rozbiciu starej Gildii. I
sama Gildia, i jej sukcesorzy - Komitet Reformy Gildii i Prawdziwa Gildia - należały
do przeszłości. I nic dziwnego - po co łowca nagród, który miał choć odrobinę oleju w
głowie, miałby pozostawać w organizacji, wiedząc, że jedyne, co na tym zyskuje, to
stanie się celem konkurencyjnej grupy? Jeszcze mniejsze i słabsze odłamy, jakie wyro-
sły po dezintegracji dwóch głównych frakcji, nie były dla Bosska w najmniejszym
stopniu pociągające. Już wcześniej postanowił, że lepiej będzie działać na własną rękę,
albo w najlepszym razie z jednym partnerem. Manifest Łowców Nagród - kodeks hono-
rowy, który powstrzymywał ich dotąd od pozabijania się nawzajem, stracił rację bytu.
Od tej pory każdy łowca zdany był tylko na siebie. Jedyną wartościową rzeczą, która
pozostała po starej Gildii, był jej skarbiec - a teraz i on zniknął.
Podobnie jak Gleed Otondon. Śmierdząca szumowina, pomyślał Bossk. Otondon
był jednym z głównych doradców starego Cradosska, prawdziwą szychą wśród rządzą-
cej Gildią rady. Potem został szefem negocjatorów grupy, która odłączyła się jako
Prawdziwa Gildia. Z tego, co wiedział Bossk, Otondon mógł być nawet absolutnym
władcą Prawdziwej Gildii, do którego reszta starej gwardii zwracała się po rozkazy.
Jeśli tak było, Otondon żadnego z nich nie wtajemniczył w sprawę skarbca starej Gildii.
Bossk znał dokładne miejsca pobytu wszystkich pozostałych przy życiu łowców na-
gród, zarówno młodych, jak i tych spośród starszyzny, którzy nie zdążyli się jeszcze
pozabijać. Po żadnym z nich nie widać było, żeby się ostatnio wzbogacił. Wszyscy
walczyli o przetrwanie
- teraz, kiedy nie było już nadziei na żadne ochłapy z Gildii. Jedynym łowcą któ-
rego nie sposób było zlokalizować, czy to żywego, czy w grobie, był Gleed Otondon.
Zniknął nagle w bardzo wygodny sposób - wygodny dla siebie, bo jeśli chodzi o Bos-
ska, gdyby tylko zdołał położyć na nim łapę, rozerwałby gardło drania i wydarł mu
wszystkie wnętrzności, aż wyciągnąłby od niego, gdzie są skarby Gildii.
K.W. Jeter
27
Takie zniknięcie wymagało kredytów, i to wielu; w galaktyce roiło się od kapu-
siów i informatorów, a żaden z nich nie miał pojęcia o miejscu pobytu Otondona. Bossk
nie trudził się nawet pytaniem o to siedzącego naprzeciwko Eobbima Figha - w okolicy
nie słyszano nic o zaginionym łowcy; żeby taka wiadomość dotarła na Tatooine, musia-
łoby o niej być głośno w gęściej zaludnionych częściach galaktyki.
- Nie rozmawiać o Gleed Otondon? Wszystkie te kredyty? - Figh zdołał wykrzesać
z siebie cień udawanej sympatii dla Bosska.
- Mogę ja rozumieć. Znowu pech, co? - Pokręcił głową. - Milczenie lepsze, nic
dziwnego.
- Zajmę się Gleedem Otondonem, jak przyjdzie na to pora - zapowiedział Bossk. -
Przyjdzie kolej i na niego. Teraz mam w planach inne rzeczy.
- Jedna rzecz. - Figh uśmiechnął się. - Boba Fett.
Mhingxin dobrze się domyślił, jakby gniew Bosska wypisał to imię na jego pokry-
tej łuską twarzy. Obraz wąskiego wizjera hełmu Fetta, znoszonego i powgniatanego, ale
nadal równie skutecznego i budzącego respekt jak wtedy, gdy okrywał jednego z daw-
nych mandaloriańskich wojowników, nadal tkwił pod powiekami Bosska, gdy tylko
zamknął oczy. Nigdy nie widział twarzy Boby Fetta - mało kto ją oglądał i przeżył dość
długo, by o tym opowiedzieć -ale potrafił z wielką wyrazistością wyobrazić sobie, jak
tryśnie z niej krew, gdy skręci mu kark gołymi rękami. Na samą myśl o tym tutaj, w
kantynie Mos Eisley, mocniej zacisnął pięści, wbijając pazury w ciało, jakby to wystar-
czyło, żeby śmierć Fetta stała się rzeczywistością. Ta wizja, ta śmierć była wszystkim,
o czym był w stanie myśleć; żądza zemsty, wsączająca się jak płonący kwas w jego
gardło, przenikała do każdego włókna ciała. Nienawiść i pogarda dla Gleeda Otondona,
który go okradł, to tylko kwestia kredytów. Dla Trandoszanina bogactwo było niczym
w porównaniu z honorem. A z niego właśnie okradł go Boba Fett.
- Moja reputacja... - powiedział Bossk cichym i złowrogim głosem. - To właśnie
mi zabrał. Raz za razem...
- Reputacja? Twoja? - Figh znowu wybuchnął piskliwym chichotem. - Coś takiego
nie istnieje! Już nie! Zero na każdej skali, tak myślą wszyscy.
Nagle Bosska olśniła zdumiewająca myśl: on się mnie nie boi! Spojrzał na Mhin-
gxina po drugiej stronie stolika niemal z przerażeniem. Oto, jak wyglądała dziś jego
reputacja; to ostateczna konsekwencja porażek w starciach z Boba Fettem. Śmieszny,
mały gryzoń Eobbim Figh mógł się z niego naśmiewać bez cienia strachu. Upokorze-
nie, które poczuł uświadamiając sobie ten fakt, było jak wodospad lodowatej wody,
wylany na ogień jego wściekłości. To było nawet więcej niż upokorzenie - stwór sie-
dzący naprzeciwko nie czuł strachu, za to ciemny kwiat tego uczucia zaczął teraz kieł-
kować w duszy Bosska.
Jak zdołam przetrwać? - na chwilę ta jedna myśl przesłoniła wszystkie inne w
umyśle Trandoszanina. Miał własną listę różnych mieszkańców galaktyki, którzy mogli
żywić do niego urazę, ale nigdy wcześniej nie zwracał na nią uwagi. W swej karierze
łowcy nagród, jeszcze za czasów Gildii, okupił niektóre osobiste zwycięstwa nadeptu-
jąc na palec wielu innym łowcom, sprzątając im sprzed nosa najlepszy towar i upoka-
rzając ich, jakby żaden z nich nie miał nigdy szans pomścić swojej krzywdy. Ta lista
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
28
była pewnie równie długa jak lista wrogów Boby Fetta - a może nawet dłuższa, jeśli
wziąć pod uwagę, że większość z nich nadal żyła.
Natomiast stworzenia, które naraziły się Bobie Fettowi, kończyły zwykłe śmiercią,
a razem z nimi wszelkie krzywdy i żale
Była jeszcze jedna różnica między jego wrogami a wrogami Fetta: wśród tych
ostatnich zaledwie kilku najbardziej zatwardziałych głupców sięgnęłoby po broń, do-
chodząc swoich krzywd. Już lepiej dusić w sobie urazy i siedzieć cicho niż dawać Bo-
bie Fettowi pretekst do wyeliminowania ze wszechświata kolejnej żywej istoty. Gdyby
Bossk potrafił jeszcze zdobyć się na odrobinę rozsądku w czymkolwiek, co odnosiło się
do znienawidzonego Boby Fetta, takiej właśnie rady by sobie udzielił. Jednak takie
ostrzeżenie nie powstrzymałoby już wrogów Bosska, zwłaszcza od kiedy w całej galak-
tyce stało się jasne, że jest ktoś, kto wychodzi górą z każdej konfrontacji z Trandosza-
ninem. Każdy łowca nagród, który wcześniej zastanowiłby się trzykrotnie, zanim zde-
cydowałby się wyrównać z nim rachunki, teraz zastanowiłby się po raz czwarty - i
przeszedł do działania. Jeśli Bossk nigdy dotąd nie miał powodu się ukrywać, teraz
niewątpliwie ten powód się pojawił.
- Kiedy istoty myślą ktoś zero - ciągnął Figh - prawdopodobieństwo śmierć duże.
Twoja śmierć.
Bossk uniósł kącik bezwargich ust w krzywym uśmiechu.
- Może dla odmiany powiesz coś oryginalnego.
Figh pogłaskał bokobrody po obu stronach wydłużonego ryja.
- Nie idzie tylko zwykłe emocje... o twoja niechęć do Boba Fett. Bardziej ważne,
że kwiczący wodny robak ty, dopóki nie udowadniać, że w tobie zabójca. Dorwać ko-
goś, szybciej, później. Bardzo źle. Jedyny sposób inni znowu respekt mają, i skóra na
grzbiecie cała, jak ty Boba Fett zabija. Tylko to.
Wiedział, że Eobbim Figh ma rację. W grę wchodził nie tylko jego honor i reputa-
cja. Kiedy rozniesie się wiadomość o tym, że utknął na Tatooine - a rozniesie się, nieza-
leżnie od tego, ilu plotkarskich ulicznych żebraków pozabija - stanie się celem wszyst-
kich łowców nagród. Niektórym z nich mogło się nawet wydawać, że to on, nie Gleed
Otondon, siedzi na skarbach Gildii Łowców Nagród. To by dodało motyw finansowy -
zawsze skuteczny - do powodów, by go odszukać i zamordować.
- Zaraz, zaraz - Bossk spojrzał podejrzliwie na Figha. - A skąd wiesz, że Boba Fett
nadal żyje?
- Proste. - Figh wzruszył ramionami. - Otwarty bank danych, ktoś taki jak ty. Wi-
dać na wylot. Roztrząsa porażki, poniżenia... mało prawdopodobne. Słyszał ja, nawet
zanim przyjechał ty tu. Zalazł ci pod łuskę bardzo, tylko możliwe dla Boba Fett. Wasza
rywalizacja wiedzą wszystkie, wszędzie. Jeśli Fett trup, ty szczęśliwy Trandoszanin.
Tak szczęśliwy, jak Trandoszanin może. Posępny, zamyślony... ty wiesz, że Fett nie
trup. Co wiesz ty, wiem ja. Albo domyślam. - Figh rozdziawił ryj w imitacji uśmiechu.
-Domyślił prawda, teraz widzę ja. Bossk przytaknął.
- Cwany jesteś - powiedział. - Jak na Mhingxina.
Uwaga wywołała taką reakcję, jakiej się spodziewał i jaką chciał wywołać. Szorst-
ka, stercząca sierść Figha zjeżyła mu się na ramionach i karku.
K.W. Jeter
29
- Bardziej cwany jak ty - wysyczał. - Nie czekam aż zabity ja, nie przesiaduję tu i
tam. Jak ty.
- Nie podniecaj się tak. Nie po to tu przyszedłeś, żeby gadać o tym, co dla nas obu
jest oczywiste, hę? - Szklanka przed Bosskiem była pusta; odepchnął ją końcem pazura.
- Musiałeś mieć dobry powód. Tacy jak ty zawsze go mają.
W ciemnych, paciorkowatych oczach Figha nadal tlił się gniew.
- Taki cwany, to powiedz sam. Mój powód jaki, żeby gadać? Bossk miał już kie-
dyś do czynienia z Mhingxinami. Mieli nieskomplikowaną psychikę, podatną na mani-
pulacje.
- To proste - powiedział. - Myślisz, że my dwaj możemy razem dobić targu. -
Mhingxiny miały małe poczucie własnej wartości, czemu winne było zapewne ich po-
dobieństwo do tchórzliwych gryzoni myszkujących po magazynach żywności na wielu
planetach, i łatwo było ich sprowokować celnie wymierzoną złośliwą uwagą. Wtedy
właśnie puszczały im nerwy. - Wiesz, co zamierzam; może ubzdurałeś sobie, że zdołał-
byś mi w tym pomóc.
- Pomóc ciebie? Nieprawda! - Figh wysunął trąbę do przodu; długie, włochate i
guzowate dłonie rozpłaszczył na stole. - Namierzyć Boba Fett chcesz, reputacja odzy-
skać, zrób to sam. Informacje mam ja, co ci pomóc, ale dać ty? Chyba nie!
- Daj spokój, Figh. Nikt nikomu nie daje informacji, ot tak, po prostu. Nie w tej
galaktyce. Ale wiem już, że masz coś do sprzedania, więc możemy pogadać o cenie.
- Sprzedać? - Figh cofnął się i przyjrzał Bosskowi podejrzliwie. - Co sprzedać?
- Informacje, to chyba oczywiste! Nie musisz przy mnie udawać. Na pewno coś
wiesz na temat Fetta, coś, co według ciebie mogłoby mnie zainteresować. W porządku,
masz rację. Jestem zainteresowany. - Bossk wycelował palec w stronę stworzenia sie-
dzącego naprzeciwko. - Byłem zainteresowany nawet zanim tu przyszedłeś, starając się
mnie wkurzyć gadaniem o Fetcie, żeby podbić cenę. Więc dobrze, targuj się.
- Targuj... cena... sprzedaj... - Figh pokręcił głową. - To nie wszystko, potrzebne
jeszcze coś.
- Co takiego?
- Kredyty - wypalił Figh. - Twoje kredyty. Masz?
- Mam dość. - Bossk wzruszył ramionami. - Jak na razie.
- Tak mówił ty wcześniej. Nie wygląda na to. Tym razem Bosskowi puściły ner-
wy.
- Pozory mylą!
- Bardzo. - Figh zdołał odzyskać nieco panowanie nad sobą, co pozwoliło mu
znowu wyszczerzyć zęby w nieprzyjemnym uśmiechu. - Muszą być kredyty z góry. Od
razu. Nie dopisywać do rachunku... nie ze mną. - Kiwnął głową w stronę barmana. -
Chcesz ten facet martwy. Dobra, interes dobijemy.
I tylko to się liczyło. Bossk już wcześniej podjął decyzję. Nie chodziło tylko o je-
go własne priorytety, czyli o żądzę zemsty, pchającą go na trop Boby Fetta. Nie tylko z
tego powodu postanowił odłożyć na razie sprawę Gleeda Otondona i zagrabionych
przez niego skarbów Gildii. Był w sytuacji bez wyjścia; niezależnie od tego, jak bardzo
przydałyby mu się te kredyty - było tego więcej niż dość, żeby kupić nowy statek i
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
30
uzbroić go jak należy do polowania na Bobę Fetta - jego szanse wytropienia Otondona
były bliskie zeru teraz, gdy jego własna reputacja tak bardzo ucierpiała, kiedy miał
przeciwko sobie wszystkich innych łowców nagród. Lepszym pomysłem, przy ograni-
czonych środkach, jakimi dysponował, było odzyskanie renomy przez wyrównanie
porachunków z Boba Fettem; dzięki temu znowu stanie się budzącym grozę przedsta-
wicielem galaktycznej społeczności łowców nagród i uzyska wolną rękę w poszukiwa-
niu majątku, który prawnie mu się należał.
- W porządku - powiedział Bossk. - Dobijemy interesu. Płatność z góry. - Pochylił
się nad stołem i wbił twardy, pozbawiony uśmiechu wzrok w Figha. - Co dla mnie
masz?
- Bardzo cenne. - Figh nie cofnął się. - Miejsce pobytu Boby Fetta. Gdzie jest. Te-
raz.
Bossk był wniebowzięty.
- Wiesz to?
- Nie. Ale dowiedzieć mogę.
Rozczarowany Bossk odchylił się do tyłu i oparł plecami o wyściełane oparcie.
- To daj mi znać, jak będziesz wiedział. Wtedy dostaniesz swoje kredyty.
- Spokojna głowa. - Figh wysunął się z niszy. - Zobaczy mnie ty wkrótce.
Bossk przyglądał się, jak Mhingxin przeciska się przez tłum, który zaczynał już
wypełniać kantynę. Po chwili Figh zniknął, widocznie wyszedł po schodach na po-
wierzchnię, na ulice Mos Eisley. Tam, gdzie najpewniej mógł uzyskać tę cenną infor-
mację.
Bossk miał nadzieję, że Figh naprawdę wróci z wiadomością. Za coś takiego chęt-
nie by zapłacił, niezależnie od tego, jak kiepsko wyglądały jego finanse. Nie sposób
dopaść zwierzyny, powiedział sobie w duchu, jeśli nie wiesz, gdzie się ukrywa. Przez
cały czas, gdy podróżował w stronę Tatooine, próbował dowiedzieć się czegoś o miej-
scu pobytu Fetta. Był to jeden z ważniejszych powodów, które skłoniły go, by przyle-
cieć na tę planetę - ostatnie miejsce, w którym widziano Fetta, jak odlatuje z Morza
Wydm, z drugim łowcą nagród, niejakim Dengarem, i jakąś tancerką, której udało się
uciec z pałacu Hutta Jabby. Bossk nie znał jej imienia ani nie wiedział, dlaczego Fett
interesował się nią na tyle, żeby ją ciągać ze sobą. Ale tych dwoje było z Fettem, gdy
ten upokorzył go po raz kolejny. Używając jednej ze swych podstępnych psychologicz-
nych zagrywek, Boba Fett zdołał wygonić Bosska z jego własnego statku, „Wściekłego
Psa". Trandoszanin po raz kolejny musiał się ratować ucieczką w kapsule ratunkowej,
uciekając przed pewną jego zdaniem destrukcją, która okazała się tylko durną automa-
tyczną bombą.
Można się było z dużą pewnością założyć, że Boba Fett nadal miał w posiadaniu
„Wściekłego Psa". Jego własny statek, „Niewolnik I", trafił w ręce patrolu zwia-
dowczego Sojuszu Rebeliantów, kiedy dryfował porzucony w przestrzeni. Razem z
Dengarem i tamtą kobietą Boba Fett musiał pewnie przejść na pokład „Psa" i odlecieć
nim w nieznanym kierunku. Jeszcze jedna z moich rzeczy, pomyślał ponuro Bossk,
którą mi skradziono. Reputacja i statek - Boba Fett miał za co odpowiadać.
K.W. Jeter
31
A Bossk już dawno poprzysiągł sobie, że tamten odpowie. Zapłata mogła być tyl-
ko jedna. Śmierć. Smak krwi ściekającej po kłach Bosska będzie wtedy czymś więcej
niż tylko wyobrażeniem - stanie się rzeczywistością.
Siedział jeszcze przez chwilę, rozmyślając, pochylony nad stołem, z pustą szklan-
ką pomiędzy pazurami. Zachodził w głowę, gdzie też może być teraz Boba Fett; nie
mógł się doczekać, kiedy Eobbim Figh powróci do niego z tą informacją.
Pewnie się gdzieś zabawia, pomyślał gorzko Bossk. „Wściekły Pies" był dobrym
statkiem, urządzonym zgodnie z najlepszym trandoszańskim gustem - czymś więcej niż
tylko skutecznym statkiem pościgowym. Zapewniał też prawowitemu właścicielowi
skromne, ale niezbędne wygody. Myśl, że Boba Fett rozkoszuje się nimi właśnie teraz,
doprowadziła Bosska do jeszcze większej wściekłości.
On jest tam, myślał Bossk, gotując się od gniewu, a ja utknąłem tutaj. Zacisnął pa-
zury w pięści, marząc boleśnie o chwili, kiedy zatopi je w kolejnym gardle.
Nie było sprawiedliwości w tej galaktyce. Podczas kiedy on musiał schodzić lu-
dziom z oczu w zapadłej dziurze w rodzaju Tatooine, Boba Fett był bezpieczny, w spo-
kojnej pustce międzygwiezdnej przestrzeni, daleko stąd.
Żadnej sprawiedliwości...
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
32
R O Z D Z I A Ł
3
Już prawie się zdecydowała, że zabije ich obu.
Neelah spojrzała na tył hełmu Boby Fetta, siedzącego za pulpitem sterowniczym
„Wściekłego Psa". Nie dał po sobie poznać, czy wie, że kobieta stoi w drzwiach do
sterowni. Ale znając Fetta i jego ustawiczną, nadnaturalną czujność, była pewna, że nic
mu nie umknie. Ten facet słyszy krew pulsującą w moich żyłach, pomyślała. Dobrze
wie, że tu jestem.
Drugi łowca nagród, Dengar, spał na dole w ładowni. Neelah zostawiła go tam,
znużonego opowiadaniem jej ponurej historii Boby Fetta. Podobnie jak większość łow-
ców nagród, Dengar był stworzony do działania; żonglowanie słowami, przywracanie
przeszłości do życia w choćby najprostszych, najbardziej bezpośrednich zdaniach przy-
chodziło mu z trudem. Zwłaszcza kiedy był przyparty do muru; w końcu obudził się z
jej miotaczem wycelowanym w środek czoła. Była pełna podziwu, jak skutecznie go to
zainspirowało.
Nadal miała przy sobie miotacz; dyndał na jej palcu, gdy patrzyła, jak Fett korygu-
je kurs za pomocą dźwigni i przycisków na pulpicie sterowniczym. Broń pierwotnie
należała do Fetta; udało jej się wykraść miotacz ze sterowni, zanim łowca nagród zdołał
ją powstrzymać. Zdobył się nawet na niechętne gratulacje. Niewiele było istot, którym
udało się coś takiego.
Może wtedy powinnam go była zabić, pomyślała Neelah. Albo przynajmniej spró-
bować. Wystarczyło tylko podnieść broń, wycelować - co nie byłoby zbyt trudne z tak
bliskiej odległości - i wystrzelić. Skończyłaby się ta wieczna niepewność, raz na zaw-
sze...
- Nie rób sobie złudzeń. - Głos Boby Fetta wyrwał ją z morderczych myśli. -
Wiem, że tu jesteś. - Nie odwrócił się, nadal zajęty instrumentami pokładowymi. Wstu-
kał ostatnią liczbę do komputera nawigacyjnego statku i obrócił wreszcie fotel w jej
kierunku. - Miałabyś więcej szczęścia, gdybyś była robotem. Niektóre z nich potrafią
się poruszać naprawdę bezszelestnie.
W jego komentarzu uderzyła Neelah niezamierzona ironia. Gdybym była robotem,
pomyślała, nie miałabym żadnego z tych problemów, które mnie dręczą. Choćby jej
tożsamość, wiedza o tym, kim i czym była; poza faktem, że była kobietą o fałszywym
K.W. Jeter
33
imieniu, okradzioną z przeszłości - trudno sobie wyobrazić, by coś takiego mogło trapić
robota. Pamięć robota to kwestia elektronicznych obwodów i mikroimplantów, maleń-
kich urządzeń rejestrujących, równie sztucznych i łatwych do wymiany jak same robo-
ty. Maszynom to łatwo, pomyślała Neelah. Nie muszą się zastanawiać, kim są. Po pro-
stu to wiedzą.
- Następnym razem będę bardziej uważać - powiedziała Neelah. Stojąc twarzą w
twarz z Boba Fettem nie miała ani trochę więcej pojęcia o tym, jakie sekrety ukrywał
pod czaszką. Ciemne „T" szczeliny wizjera jego hełmu, tego potłuczonego i odbarwio-
nego, ale nadal niebezpiecznie skutecznego zabytku po dawnych mandaloriańskich
wojownikach, ukrywało przed nią wszystko, co myślał i wiedział. Cała prawda o tym,
kim była i jak trafiła w ten odległy, niegościnny zakątek galaktyki mogła tkwić za-
mknięta w głowie Boby Fetta, jak klucz ukryty w sejfie, który miał otworzyć.
Ale hełm i ten ciemny, osłonięty wzrok tak naprawdę się nie liczyły. Była jedną z
niewielu istot w galaktyce, które widziały Bobę Fetta bez hełmu - i nic jej z tego nie
przyszło. Na odległej Tatooine, pod morderczym żarem podwójnych słońc, Neelah
znalazła go, bliskiego śmierci, wyrzyganego na gorące piaski przez monstrualnego
Sarlaka, którego śmiertelne konwulsje sam wywołał, połknięty przez bestię. Soki tra-
wienne Sarlaka, niczym żrące kwasy zdolne wytrawić surową durastal, odarły Bobę
Fetta z jego zbroi, docierając do żywego ciała, które zresztą także nieźle nadtrawiły.
Gdyby się na niego nie natknęła, życie wyciekłoby z niego wraz z krwią wysączającą
się z ran otwartych do żywego mięsa, by z sykiem wsiąkać w spalone słońcem skały.
Uratowała mu wtedy życie, ukrywając go z pomocą Dengara i trzymając w bez-
piecznym miejscu, dopóki nie zabliźniły się jego rany - rany, które zabiłyby każdą isto-
tę o słabszej woli. Nawet nieprzytomny, nawet pod wpływem najsilniejszych środków
uśmierzających ból, nadal był to ten sam Boba Fett, nieustępliwie trzymający się świata
żywych.
I potem też okazał się wściekle nieustępliwy. Wdzięczność była zdaje się wśród
łowców nagród towarem deficytowym. Uratujesz takiemu życie, pomyślała gorzko
Neelah, i co z tego masz? Niewiele - a już na pewno nie odpowiedzi na twoje pytania.
Wszystko, co wiedziała o swojej przeszłości, ograniczało się do kilku strzępów wspo-
mnień, które ocalały mimo czyszczenia pamięci; do denerwująco skromnych okruchów,
które wróciły do niej podczas pobytu w pałacu Hutta Jabby i tu, na pokładzie „Wście-
kłego Psa". Jak dotąd niczego nie zdołała dowiedzieć się od Dengara; historia o we-
wnętrznych walkach i podstępach, które w końcu rozbiły Gildię Łowców Nagród, którą
jej opowiedział, nie powiedziała jej nic ojej własnej przeszłości. A tego, co powiedział
jej na temat Boby Fetta, już wcześniej sama się domyśliła: im mniej się z nim miało do
czynienia, tym lepiej. Udane interesy z Boba Fettem polegały na tym, że on zatrzymy-
wał wszystkie kredyty, a innym udawało się utrzymać przy życiu. A nieudane? Boba
Fett i tak zatrzymywał kredyty.
Fakt, że ciągnął ją za sobą najpierw na pokład własnego statku, „Niewolnika I",
kiedy otoczyło ich kilku opryszków z Mos Eisley, a potem na ten statek, zabrany inne-
mu łowcy nagród, gadowi o imieniu Bossk, nie oznaczał w żadnym wypadku wdzięcz-
ności ze strony Boby Fetta, przyznania, że gdyby nie ona, nie byłoby go wśród żywych.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
34
Musiała mu być do czegoś potrzebna. Neelah domyśliła się tego już jakiś czas temu.
Nawet jeśli nie była „twardym towarem" - jak mawiali łowcy nagród o swoich ofiarach,
które łapali dla wysokich nagród wyznaczonych na ich głowy - musiała być częścią
któregoś z łowieckich planów Fetta. Tyle tylko, pomyślała, że jeszcze nie wiem, jaką
częścią.
- Uwaga może nie wystarczyć. - Zimne, beznamiętne słowa Boby Fetta wdarły się
w jej myśli. - Potrzebna jest jeszcze mądrość. A mądre stworzenia nie mają zwyczaju
stawać za moimi plecami bez ostrzeżenia. Zabiłem parę osób tylko dlatego, że to zrobi-
ły.
- Doprawdy? - Neelah zdążyła się już na tyle przyzwyczaić do łatwości, z jaką
przychodziło mu stosowanie przemocy, że już jej to nie przerażało. Poza tym nie miała
nic do stracenia - nawet własnej osobowości, a to sprawiało, że nie czuła strachu. -
Tylko dlatego?
- Może dla ostrzeżenia innych, żeby tego nie robili - Boba Fett wzruszył lekko ra-
mionami.
- Ale to działa tylko wtedy - powiedziała Neelah. - kiedy tę drugą istotę obchodzi
to, co się z nią stanie.
Nie widać było po nim, czy rozbawiła go jej uwaga.
- A ciebie nie obchodzi?
- Nadal próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie. Czy mnie obchodzi, czy nie.
- Dla mnie to bez znaczenia - powiedział Boba Fett. - Bylebyś tylko nie plątała mi
się pod nogami, kiedy zajmuję się swoimi sprawami.
Neelah poczuła ukłucie gniewu, wywołane rzeczowym tonem Fetta.
- A jakie to sprawy? Tak bardziej konkretnie?
- Wkrótce się dowiesz. Kiedy dotrzemy na miejsce.
Nie potrafiła wyciągnąć z niego nawet tak drobnej informacji. Nie uznał też za
stosowne udzielić jej Dengarowi, chociaż podobno byli partnerami. Zapytany o kurs,
jakim leciał „Wściekły Pies" od czasu, kiedy przejęli statek, Fett milczał albo udzielał
wymijających odpowiedzi.
- Pytałam już o to - powiedziała Neelah przez zaciśnięte zęby; jej ręka powędro-
wała w stronę miotacza, który zatknęła wcześniej za pasek. - Po co te tajemnice?
- To żadna tajemnica - odparł Boba Fett. - Tak jak mówiłem, wkrótce się dowiesz.
Na razie nie musisz tego wiedzieć.
Jakąś częścią siebie, równie zimną i beznamiętną jak sam łowca nagród, obserwo-
wała własną reakcję na jego uparte słowa, jakby tkwiła w tym wskazówka, która nie
powinna jej umknąć. Neelah dobrze wiedziała, że władczy ton, którego nie mogła się
pozbyć, nie mógł należeć do niewolnicy, do tancerki, która powinna skończyć jako
karma ulubionego rankora w pałacu jakiegoś opasłego Hutta. Wiedziała o tym nawet
wtedy, gdy znajdowała się w niewoli nieodżałowanego, tragicznie zmarłego Jabby,
pozbawiona choćby skrawka wspomnień o tym, jak tam trafiła. Jedynym, co jej pozo-
stało z wcześniejszego życia, niezależnie od tego, jakie było i na jakiej odległej plane-
cie się toczyło, było przekonanie, że zimna uwaga łowcy nagród Boby Fetta, którą
K.W. Jeter
35
zwróciła na siebie w tej ponurej otchłani nieprawości znanej jako pałac Jabby, wiązała
się bezpośrednio i nierozerwalnie z jej przeszłością.
- Nie możesz mnie winić - powiedziała Neelah - że chcę wiedzieć. Sam powtarza-
łeś mi tyle razy, jakim niebezpiecznym miejscem jest galaktyka. Jeśli lecimy gdzieś,
gdzie powinniśmy spodziewać się kłopotów... dużych kłopotów... to chciałabym o tym
wiedzieć zawczasu.
- Po co? - pytanie, a przede wszystkim sposób, w jaki wypowiedział je Fett, nie
zachęcały do odpowiedzi. - I tak nic byś na to nie poradziła.
To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej. Poczucie bezradności, braku kontroli nad
tym, co działo się wokół niej - to wszystko dotknęło jakiegoś miejsca na samym dnie
jej duszy, wrażliwego jak otwarta rana. Ale krew, jaką miała teraz ochotę przelać, nie
należała do niej, tylko do Boby Fetta.
- Nie bądź tego taki pewien - powiedziała. - Na tym statku jest jeszcze dwoje lu-
dzi, a ty jesteś tylko jeden.
- Jeśli sądzisz, że uda ci się wciągnąć Dengara w jakiś mały bunt na pokładzie, to
spróbuj. - Żadnych emocji w głosie, nawet pogardy. - Mam wprawdzie co do was w tej
chwili pewne plany, ale to się może zmienić. Naprawdę szybko. - Kiwnął w jej stronę
okrytą rękawicą dłonią. - Decyzja należy do ciebie.
Wiedziała, że nie ma sensu pytać go, jakie to plany. Boba Fett nie zwykł grać w
otwarte karty - z nikim, nie wyłączając swoich rzekomych partnerów.
- Nie zostawiasz mi wielkiego wyboru. - Neelah usłyszała swój głos, równie twar-
dy i zimny jak Fetta. - Prawda?
- Mój fach polega na ograniczaniu wolności wyboru innym istotom. Dlatego zaw-
sze trzymam klatkę w ładowni mojego statku. - Boba Fett pokazał w stronę dolnego
pokładu pod sterownią. - Poprzedni właściciel tego statku też ją tu trzymał. Podobnie
jak każdy inny łowca nagród. Jeśli wolisz spędzić resztę podróży w nieco mniej kom-
fortowych warunkach, uwierz mi, mogę to załatwić. I nie spodziewaj się, że Dengar do
ciebie dołączy. Ma przynajmniej tyle rozumu, żeby nie wyskakiwać z taką akcją.
No to mamy jeszcze jednego gościa, któremu nie można ufać, pomyślała Neelah.
Boba Fett i tym razem miał rację; wiedziała, że gdyby Dengarowi dano wybór, czy
związać swój los z nią, czy utrzymać partnerskie (jeśli w ogóle można je było tak na-
zwać) stosunki z Fettem, bez wahania wykonałby każdy rozkaz łowcy nagród. I nic
dziwnego. Trzymając z Fettem miał szansę na swoją działkę kredytów, które płynęły z
najrozmaitszych intryg i przedsięwzięć Fetta. A choćby nie wiedzieć jak skromna była
ta działka w porównaniu z częścią, jaką wykrawał dla siebie Fett, i tak było to lepsze
niż nadstawianie karku dla kogoś, kto nawet nie miał imienia, a co dopiero przyjaciół
czy sojuszników wśród mieszkańców galaktyki. Nie można było winić Dengara za to,
że jest dość mądry, żeby wiedzieć, jakie ma szanse, i rozegrać je na swoją korzyść.
A to, że mogła skończyć w klatce... Neelah nie była pewna, czy w ogóle jato ob-
chodzi. Co za różnica? Widziała swoje odbicie w ciemnym wizjerze hełmu Boby Fetta
- ponury, fatalistyczny wyraz twarzy kogoś, kto zdołał uratować się z zabójczych
wnętrz pałacu Hutta Jabby tylko po to, by znaleźć się w dziwnie podobnej sytuacji. To
nie ja tu decyduję, pomyślała, nawet w kwestii tego, czy będę żyć, czy umrę.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
36
- A więc mamy trzymać się ściśle twojego planu. - powiedziała głośno. - Jakikol-
wiek by nie był. Bez dyskusji.
Boba Fett wzruszył ramionami.
- Możesz sobie dyskutować do woli. Tylko nie ze mną. I jeszcze jedno... - wskazał
na miotacz, który miała przypięty do pasa. - Nie sądź, że uda ci się mnie zaskoczyć. Nic
z tego.
- Jesteś pewien?
- Ujmijmy to w ten sposób - powiedział Fett - że do tej pory nikomu się to nie uda-
ło. A tych, którzy próbowali, już nie ma.
Nie trzeba jej było tego przypominać. Wszystko, co słyszała na temat Boby Fetta,
czy to w pałacu Jabby, czy tu, na pokładzie ukradzionego „Wściekłego Psa", kiedy
słuchała opowieści Dengara o rozpadzie Gildii Łowców Nagród i paskudnym rezultacie
tego wydarzenia, utwierdziło ją tylko w opinii na jego temat. Istota rozumna, która
wdawała się w jakiekolwiek konszachty z Boba Fettem, kładła na szalę własne życie.
Jednak przychodziło jej czasem do głowy, że może trzeba było postawić wszystko
na jedną kartę i wejść do gry. Gdyby tego nie zrobiła wtedy, gdy była osobistą własno-
ścią Jabby, skończyłaby jako pożywienie jego ulubionego rankora, tak jak biedna Oola.
Lepiej już umrzeć, kładąc własne życie na szali, niż czekać bezczynnie na jeden z
ohydnych rodzajów śmierci, jakie galaktyka oferowała nieśmiałym.
Jej ręka powędrowała na rękojeść miotacza i spoczęła na niej, jakby tylko jedna
myśl, jedna decyzja dzieliła ją od wypróbowania rady, którą podsuwał jej i Boba Fett, i
resztki własnej ostrożności.
Wystarczyłby jeden strzał; jeden palący promień lasera. Broń ogrzała się od jej
dłoni. Dziwna pewność, niezależna od strzępków pamięci, od wszelkich skrawków
wspomnień jej skradzionej przeszłości, podpowiadała jej, że miała szansę użyć miota-
cza. Osoba, którą kiedyś była, jej prawdziwe ja, oddzielone zasłoną od wszystkiego, co
miała prawo pamiętać, ta osoba - uświadomiła sobie to w tym momencie - miała refleks
niemal równie szybki jak Boba Fett. A może nawet szybszy, biorąc pod uwagę, że ele-
ment zaskoczenia miała nadal po swojej stronie. Nie spodziewa się tego, pomyślała
Neelah. Wiedziała, że mimo wszystkich umiejętności, zarówno fizycznych, jak i psy-
chicznych łowcy nagród, ukryte za wizjerem hełmu spojrzenie miało martwe pole. Fet-
towi na pewno nie przyjdzie do głowy, że ktoś, kto był tylko pionkiem w jego planach,
tylko towarem, może sobie pozwolić na swobodę ruchów taką samą jak on.
Pomysł był kuszący. Niemal czuła jego smak pod językiem, jak gorącą słoność
własnej krwi. Taka sama pokusa pchnęła ją kiedyś, w pałacu Jabby, do pewnej decyzji:
postanowiła przestać być własnością obmierzłego Hutta, choćby za cenę życia. Tajem-
nica jej prawdziwego imienia i tożsamości też była nie do zniesienia; myśl, że odpo-
wiedź może tkwić zamknięta w głowie ukrytej za nieprzeniknionym wizjerem hełmu
mandaloriańskiej zbroi, przesłoniła wszystkie inne. Jeden szybki ruch ręki - już czuła
dotyk metalu na spoconej dłoni - i będzie po tajemnicy. Jedno z nich będzie martwe, z
dymiącą dziurą w piersi, Boby Fetta albo jej własnej, zależnie od tego, które pierwsze
wystrzeli. A w tej chwili czuła, że niewiele ją obchodzi, które z nich zginie...
- Ale wtedy nigdy się nie dowiesz.
K.W. Jeter
37
Neelah w pierwszej chwili sądziła, że słyszy własne myśli. Po chwili uświadomiła
sobie, że te twarde, nieczułe słowa padły z ust Boby Fetta.
On wie, zrozumiała. Zawsze wiedział. Znał dokładnie jej myśli - wydała ją dłoń
zawieszona nad kolbą miotacza.
Kiwnęła głową, ale nie cofnęła ręki znad blastera.
- Ułatwię ci to. - Boba Fett wyciągnął swój blaster przypięty w kaburze do pasa
bojowej zbroi. Trzymając broń za lufę, rzucił ją w przeciwległy kąt sterowni; zadźwię-
czała uderzając o nagie płyty poszycia z durastali. - Teraz nie musisz się martwić, czy
nie przypłacisz tego własnym życiem. Jedyne, jakie leży na szali, to moje.
On się ze mną bawi, pomyślała. Brak jakichkolwiek emocji w jego głosie uświa-
domił jej coś, co wiedziała od samego początku - Boba Fett nie wygrywał samą tylko
przemocą czy brutalną skutecznością swojej broni. Siła jego woli, przenikliwość, z jaką
odczytywał myśli innych istot, były równie śmiercionośne. Myliła się, teraz to wiedzia-
ła. Cokolwiek robił, nie była to zabawa, tylko śmiertelnie poważna rzecz. Skoro uła-
twiał jej zabicie siebie -jeśli się na to zdecyduje - musiał mieć w tym jakiś cel.
Wyciągnęła miotacz zza pasa - broń wydawała się poruszać bez udziału jej woli,
jakby kierowana inteligencją zawartą w skomplikowanych obwodach - i wycelowała w
pierś Boby Fetta. Przesunęła palec na spust. Mały kawałek metalu, który wyczuła i
wprzęgła w drgające włókna swojego systemu nerwowego, w gorączkowe kłębowisko
myśli i pragnień uwięzionych we wnętrzu jej czaszki. Z wyprostowaną ręką, nieporu-
szona, spojrzała nad lufą blastera w zimny, ciemny wizjer, w którym odbijała się jej
własna twarz...
Nie mogła strzelić.
Opuściła miotacz i zsunęła palec ze spustu.
- Wygrałeś - powiedziała.
- Oczywiście. - W głosie Boby Fetta nie było ani odrobiny emocji, tak samo jak
wcześniej. - Nie miałem co do tego wątpliwości. Możesz nie wiedzieć, kim naprawdę
jesteś, i może ja też tego nie wiem. Ale i tak wiem więcej niż ty... wiem, jak działa twój
umysł. - Postukał palcem wskazującym w boczną część swego hełmu. - Musisz wygrać
tutaj... - pochylił się do przodu w fotelu pilota, wyciągnął rękę i tym samym palcem
dotknął brwi Neelah. - I tutaj, zanim zdołasz wygrać gdziekolwiek indziej. Czy choćby
przeżyć.
- To dlatego inni przegrywają, jak sądzę. - Kiedy Boba Fett cofnął rękę, Neelah
kiwnęła głową. - Jak Bossk. Udało ci się odebrać mu statek tylko dzięki temu, że na-
mieszałeś mu w głowie.
- Właśnie - zgodził się z nią Fett. Znowu wyciągnął rękę i wyjął miotacz z ręki
dziewczyny. Leżał w jego dłoni, nieruchomy i bezsilny. - Przedmioty takie jak ten... -
okryte mandaloriańską zbroją ramiona uniosły się i opadły - one... tylko przypieczęto-
wują sprawę. Zazwyczaj. Ale bitwa jest już wtedy i tak zakończona.
W jego słowach była pewna mądrość; Neelah wiedziała, że są prawdziwe, tak sa-
mo jak inne rzeczy, które jej mówił.
- Po co to robisz? - Spojrzała w oczy ukryte za ciemnym wizjerem. - Chyba nikt
nie przypuszcza, że zwierzysz się komukolwiek, po co robisz to czy tamto.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
38
W pałacu Jabby było paru opryszków, którzy twierdzili, że Boba Fett jest człowie-
kiem milczenia; nigdy nie słyszeli, by się odzywał. Prawdopodobnie po prostu mieli
fart. Kiedy ktoś w końcu słyszał Bobę Fetta, rzadko kiedy oznaczało to coś dobrego dla
słuchacza.
- Więc po co mówisz mi to wszystko?
- Jesteś rozsądnym stworzeniem - wyjaśnił Fett. - Mało jest takich w galaktyce.
Pod tym względem więcej nas łączy niż dzieli. Większość istot rozumnych tylko cza-
sami zasługuje na tę nazwę; niewiele myślą, kierując się głównie emocjami. A emocje,
które staram się w nich wzbudzić, to strach i poczucie bezradności. Łatwiej wtedy nimi
pokierować. Ty natomiast... - powoli pokręcił głową, jakby ważył słowa. - Z tobą to co
innego. Najpierw są emocje: gniew, frustracja, chęć odwetu, wszystkie te rzeczy, które
dopiero musisz nauczyć się kontrolować. Ale potem dochodzi do głosu rozumowanie,
zdolność logicznego myślenia. Chłodna i analityczna, nawet w sprawach, które najbar-
dziej cię obchodzą. Nawet w sprawie twojej utraconej tożsamości. Myśleć chłodno o
losie innych istot... to przychodzi łatwo mieszkańcom większości światów. Ale myśleć
chłodno o samym sobie... - kiwnął głową, tym razem z wyraźną aprobatą. - To coś, co
zasługuje na uznanie. Muszę traktować to inaczej niż zachowanie większości istot,
które spotykam.
Neelah zastanawiała się, czy to kolejna z jego gier, następna próba kontrolowania
jej od środka.
- A co by było, gdybyś tego nie robił? Gdybyś nie traktował tego inaczej?
- Wtedy rośnie prawdopodobieństwo, że przegram bitwę. -Ukryty wzrok Boby
Fetta nie odrywał się od jej twarzy. - Chociaż oczywiście nie całą wojnę.
- Jak to?
- To proste - odparł Fett. - Jesteś dla mnie na tyle cenna, że wolę, byś pozostała
żywa. I skłonna do współpracy. Łatwiej to od ciebie uzyskać, kiedy nie jesteś zamknię-
ta w klatce. Z drugiej strony. .. jestem świadom zagrożeń, jakie wiążą się z pozostawie-
niem ci pewnego stopnia swobody. - Oddał jej pistolet. - Jeśli te zagrożenia staną się
zbyt duże, będę musiał cię wyeliminować. Tak szybko i definitywnie, jak to tylko bę-
dzie możliwe.
Neelah przez chwilę patrzyła na blaster trzymany w dłoni, po czym przypięła go z
powrotem do paska. Uniosła wzrok i spojrzała za Bobę Fetta, na wypełnione gwiazda-
mi iluminatory. Gdzieś tam była planeta, z której pochodziła, teraz stracona dla niej jak
wszystko inne. Może tam, pomyślała, też zapomnieli, jak się nazywam...
A jeśli taka była prawda... to nie miała dokąd pójść. Statek, w którego wnętrzu się
znajdowała, był, być może, jedynym światem, jaki jej pozostał.
Spojrzała znowu na Bobę Fetta.
- Musisz mi wybaczyć - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu - że tak się
przejmuję tym naszym tajemniczym portem przeznaczenia. Ale to ty mi powiedziałeś o
wielkich wydarzeniach, które nadchodzą... gdzieś tam. - Wskazała ręką na iluminator. -
O siłach imperialnych, gromadzących się w pobliżu miejsca zwanego Endor. - Sama
nazwa księżyca brzmiała jak zwiastun nadciągającej zguby. - Powiedziałeś, że to będzie
decydująca bitwa, która może przynieść koniec Sojuszu Rebeliantów. - Potrząsnęła
K.W. Jeter
39
głową. - Miałam trochę do czynienia ze zmaganiami Imperium i Rebeliantów tam, na
Tatooine. - Kawałek po kawałku Neelah odgadła znaczenie obecności Luke'a Skywal-
kera i księżniczki Leii Organy na tej prowincjonalnej planecie. Widziała ich oboje w
pałacu Jabby, razem z Hanem Solo, ich towarzyszem, zamrożonym w bloku karbonitu,
a potem uwolnionym i przywróconym do życia. To oni odpowiadali za śmierć Jabby,
wiedziała to; domyśliła się też, że była to dla niej pomyślna okoliczność. Ucieczka ze
szponów Jabby wcale nie oznaczała odzyskania wolności, przynajmniej tak długo, jak
Hutt żył. Być może nawet zawdzięczała życie im i całej reszcie rebeliantów - ale to nie
wystarczało, by miała ochotę angażować się w ich sprawy.
- Nie chcę nawet zbliżać się do nich - powiedziała zdecydowanym tonem. - Mają
swoją wojnę, ja mam swoją.
- Nie przejmuj się. - Boba Fett obejrzał się przez ramię na iluminatory, a potem
zwrócił wzrok z powrotem w jej stronę. - To kolejna rzecz, która nas łączy. Rebelie są
dobre dla głupców; ja przyjmuję wszechświat takim, jaki jest. A zatem nie lecimy w
pobliże Endoru. Niech sobie walczą. Ktokolwiek wygra... to bez różnicy. Przynajmniej
dla takich jak my.
Jego słowa trochę ją uspokoiły. Wyczuwała jednak ironię sytuacji: oto brała za
dobrą monetę słowa kogoś, kto mógł ją zabić albo wymienić za nagrodę oferowaną
przez tego, kto skłonny był najwięcej za nią zapłacić, jeśli z jego punktu widzenia oka-
że się to korzystne. Wszystko się kręci wokół pieniędzy, pomyślała. Tylko interesy się
liczą.
- Zostaw mnie teraz - polecił Boba Fett. Obrócił fotel pilota w stronę instrumentów
pokładowych. - Muszę się zająć czymś innym.
Neelah uświadomiła sobie, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Znowu wygrał,
zanim miała szansę wykonać jakikolwiek ruch.
Odwróciła się, wyszła przez drzwi sterowni i zeszła w dół po drabinie prowadzącej
do ładowni.
Dengar uśmiechnął się, widząc, jak Neelah schodzi po szczeblach drabinki.
- Wygląda na to, że my też mamy ze sobą coś wspólnego - powiedział. - Też nie
miałaś z nim szczęścia.
Uśmiechnął się na widok miny kobiety.
- A co ty o tym możesz wiedzieć?
- Daj spokój! - Pokazał palcem na otwarty panel i te same łącza, do których wcze-
śniej podłączyła się Neelah. - Nie tylko ty umiesz bawić się w te klocki. Słyszałem
wszystko, co mówiliście tam na górze.
- Cudownie! - powiedziała z przekąsem Neelah. Usiadła na podłodze, opierając się
plecami o przeciwległą belkę. - Gratuluję. Wiesz teraz tyle samo, co ja. Czyli niewiele.
- Tak naprawdę... to wiem coś więcej. Zaskoczona Neelah uniosła brew.
- Dowiedziałeś się, dokąd lecimy?
- Oczywiście, że nie. - Dengar potrząsnął głową. - Jeśli Boba Fett chce zachować
swoje zamiary w tajemnicy, byłbym głupi, gdybym próbował sam coś wywęszyć. Ale
to kwestia przyszłości, tego, co dopiero się wydarzy, a w tej chwili nie mamy w tej
sprawie wiele do powiedzenia. Tak to już chyba bywa, kiedy jest się partnerem Boby
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
40
Fetta. - Opierając się o grodź, Dengar rozłożył szeroko ramiona. - Ale jeśli chodzi o
przeszłość, to co innego. Na ten temat co nieco wiem.
- Świetnie. - Niesmak na twarzy Neelah pogłębił się. - Masz na myśli tę historię,
którą mi opowiadałeś.... jak to Boba Fett doprowadził do rozpadu Gildii Łowców Na-
gród i co się stało potem?
- Właśnie - odparł Dengar. - Sporo już ode mnie wyciągnęłaś. Pewnie więcej, niż
byłabyś skłonna przyznać. Masz teraz dużo lepsze pojęcie o tym, jak działa Boba Fett...
i do jakiego stopnia możesz mu ufać... niż wtedy, kiedy odlatywaliśmy z Tatooine.
- Niewiele mi z tego przyszło... - Neelah skrzyżowała ramiona na piersi. - Równie
dobrze mogłeś nic nie mówić.
- Tak? - uśmiechnięty Dengar uniósł pytająco brew. - Więc nie chcesz wysłuchać
końca tej historii? Jeszcze niedawno bardzo cię to interesowało. Wystarczająco, żeby
przystawić mi blaster do skroni, kiedy chciałem przerwać opowieść.
- Zmieniłam zdanie - powiedziała Neelah. - W końcu co mnie to obchodzi? Wy-
grał, przeżył, a inne istoty nie... w przypadku Boby Fetta to normalne. Nic nadzwyczaj-
nego.
- Bardzo dobrze. - Dengar był ciekaw, jak długo potrwa ten jej nastrój. - Oczywi-
ście zawsze jest szansa, że zakończenie historii będzie zawierać wskazówkę, której
potrzebujesz, by rozwiązać zagadkę. Ale jeśli nie chcesz skorzystać z tej szansy... cóż,
twoja sprawa.
- Właśnie. - Neelah zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. - Więc nie zawracaj
mi głowy.
Jej nastrój, podobnie jak udawana drzemka, trwał raptem pięć minut. Po chwili
otworzyła najpierw jedno oko, a potem drugie. Spojrzała na Dengara.
- No dobrze - powiedziała. - W takim razie kończ tę historię.
Małe zwycięstwo, ale było warto. I pomoże im to zabić czas, zanim dotrą na miej-
sce, gdziekolwiek by nie było.
- Nie masz zamiaru grozić mi Masterem?
Neelah potrząsnęła głową.
- W moim obecnym stanie ducha to chyba nie najlepszy pomysł. Mogłoby się oka-
zać, że pokusa odstrzelenia ci głowy jest nie do przezwyciężenia. Więc darujmy to
sobie. Po prostu zacznij już opowiadać, dobrze?
- W porządku - odparł Dengar. - Jak sobie życzysz.
K.W. Jeter
41
R O Z D Z I A Ł
4
...I WCZORAJ
T
UŻ
P
O
W
YDARZENIACH
N
OWEJ
N
ADZIEI
- Gdzie jest Boba Fett?
To pytanie było najważniejsze - a książę Xizor, szef przestępczej organizacji
Czarne Słońce, oczekiwał od swoich podwładnych odpowiedzi. I to szybkiej, pomyślał
ponuro. W obecnych okolicznościach nie miał ochoty czekać; mógł po prostu zabić
kilku z nich, motywując w ten sposób pozostałych do szybszego działania.
- Namierzamy go, Wasza Wysokość. - Łącznościowiec na pokładzie „Wendetty"
skłonił głowę z odpowiednią dozą służalczości, by uniknąć gniewu Xizora. Służba na
pokładzie osobistego okrętu flagowego księcia była zaszczytem, na który trzeba było
sobie zapracować nie tylko kompetencjami, ale i przywiązaniem do różnych drobnych
rytuałów, które łechtały jego próżność. - Nasze czujniki wykryły, że wskoczył w nad-
przestrzeń; jego statek powinien dotrzeć w ten rejon normalnej przestrzeni już za chwi-
lę.
Xizor rozmyślał, wpatrzony w przednie iluminatory „Wendetty". Wypukła tafla
transpastali ukazywała panoramę gwiazd i próżnię rozciągającą się nad jego głową.
Jedną ręką potarł podbródek; fioletowe źrenice półprzymkniętych powiek koncentrowa-
ły się na jego własnych myślach. Nie odwracając głowy, zadał następne pytanie:
- Czy ustaliliście współrzędne jego położenia przed skokiem?
- Analiza danych pozwoliła tylko na ich przybliżone określenie...
Xizor zwrócił twardy wzrok na łącznościowca stojącego za nim na rampie.
- Tylko? - powoli potrząsnął głową mrużąc oczy jeszcze bardziej. - „Tylko" chyba
nie wystarczy. Proszę zanotować... – Xizor wycelował spiczasty paznokieć wskazują-
cego palca w stronę notesu komputerowego trzymanego przez łącznościowca. - Uwaga
do jednostki dyscyplinarnej: muszą uciąć sobie pogawędkę z sekcją analizy danych.
Trzeba ich trochę... zachęcić do pracy.
Twarz łącznościowca z bladej stała się śmiertelnie biała - sprawiło to przyjemność
Xizorowi. „Zachęta do pracy" wśród niższych rangą członków Czarnego Słońca ozna-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
42
czała tyle co terror; włożył wiele wysiłku w opracowanie i wdrożenie odpowiednich
procedur, które zapewniały właściwy skutek. Przemoc to sztuka; należało zachować
równowagę, aby nie za często zabijać cennych i trudnych do zastąpienia pracowników.
Z drugiej strony, dla każdej istoty musiało być całkowicie jasne, że nikt nie odchodzi z
Czarnego Słońca - a w każdym razie nie opuszcza organizacji żywy. Obowiązki admi-
nistracyjne byłyby męką dla Xizora, gdyby nie znajdował wyrafinowanej przyjemności
w praktykowaniu tej trudnej sztuki.
- Odnotowane, Wasza Wysokość. - Dopóki nie chodziło o jego własną skórę, łącz-
nościowiec aż się palił, by wykonać rozkazy księcia.
Xizor już go wyrzucił ze swoich myśli. Dysponując zaledwie fragmentarycznymi
informacjami o trajektorii statku Boby Fetta, „Niewolnika I", miał się nad czym zasta-
nawiać. Spojrzał na rozgwieżdżone niebo, widząc nie tyle pojedyncze gwiazdy czy
systemy, ile możliwości, jakie oferowały. Otrzymał już potwierdzenie, że Boba Fett
odleciał z nieciekawej, niemal anonimowej planety kopalnianej, na której schronił się
zbiegły imperialny szturmowiec, Trhin Voss'on't; kryjówka okazała się nieskuteczna,
gdy Boba Fett ze swoim aktualnym partnerem Bosskiem wytropili Voss'on'ta dla na-
grody, którą Imperator Palpatine wyznaczył za głowę szturmowca. Voss'on't był teraz
„twardym towarem" Boby Fetta, by użyć określenia stosowanego przez łowców na-
gród; nagroda za zdrajcę miała zostać wypłacona Fettowi, gdy tylko dostarczy towar do
organizatora i pośrednika zajmującego się tym zleceniem, pajęczarza Kud'ara Mub'ata.
Odwracając wzrok w stronę bocznych iluminatorów Xizor zobaczył brzydką,
włóknistą masę pajęczyny Kud'ara Mub'ata, unoszącą się w pustej przestrzeni. Pajęczy-
na została wysnuta z własnej wydzieliny pajęczarza; trwało to nie wiadomo ile dziesię-
cioleci, może nawet stuleci. Zatopione w osnowie twardych zewnętrznych włókien
tkwiły fragmenty różnych statków, stercząc jak metalowe szczątki częściowo zatopione
w pofalowanej skorupie wyschniętego bagna; te szczątki były wszystkim, co pozostało
z niewypłacalnych dłużników, których mienie Kud'ar Mub'at zajął, albo jego partnerów
w interesach, które się nie powiodły. W kontaktach z Kud'arem Mub'atem nie było tyle
przemocy co wtedy, gdy weszło się w drogę Bobie Fettowi, ale unicestwienie było
równie nieodwracalne.
Wejście do pajęczyny - a Xizor dokonał tego wiele razy -oznaczało krok do wnę-
trza mózgu Kud'ara Mub'ata, dosłownie i w przenośni. Cieńsze, blado połyskujące
włókna były przedłużeniem tkanki nerwowo-mózgowej pajęczarza. Podłączone do jej
pasemek i nieustannie przebiegające pajęczynę liczne zawiązki, które stworzył Kud'ar
Mub'at, były replikami i wariacjami jego samego. Powierzono im najrozmaitsze obo-
wiązki, od najprostszych po bardziej skomplikowane. Wszystkie były połączone i pod-
porządkowane swojemu panu i rodzicowi...
A przynajmniej tak myśli Kud'ar Mub'at, przypomniał sobie Xizor. Ostatnim ra-
zem, kiedy odwiedził pajęczynę, tuż przed powrotem na pokład „Wendetty", Xizor
odbył niezwykle interesującą- i potencjalnie pożyteczną- rozmowę. Nie z samym Ku-
d'arem Mub'atem, ale z jednym z jego tworów, zawiązkiem księgowym zwanym Bilan-
sem. Bilans pokazał Xizorowi, że potrafi odłączyć się od sieci powiązanych ze sobą
neurowłókien bez wiedzy Kud'ara Mub'ata i że opanował umiejętność tworzenia no-
K.W. Jeter
43
wych zawiązków, z których jeden wpiął się w pajęczynę, by oszukać Kud'ara Mub'ata,
że wszystko jest w najlepszym porządku. Ostateczny rezultat był taki, że część mózgu
Kud'ara Mub'ata wszczęła bunt przeciw swemu stwórcy, snując plany i intrygi, o któ-
rych stary pajęczarz nie miał pojęcia.
Wkrótce jednak miał się dowiedzieć. Na myśl o tym usta Xi-zora wykrzywił
okrutny uśmiech. Jeszcze większą radość sprawi mu chwila, gdy zręczny pajęczarz,
przycupnięty w gnieździe w samym środku swej pajęczyny, przekona się, że został
przechytrzony przez własne potomstwo. A przecież tak długo sam pociągał za niewi-
dzialne nici rozsnute po całej galaktyce, wypełniając zakurzone kufry bogactwem zdo-
bytym sprowadzaniem innych rozumnych istot do ruiny. Nie, żeby Xizorowi było ich
szkoda; dostali to, na co zasłużyli, dając się wciągnąć w zawiłą sieć intryg Kud'ara
Mub'ata. Tyle tylko, że te intrygi stały się nieco zbyt dalekosiężne jak na gust Xizora;
kiedy pajęczarz zaczął wchodzić w paradę różnym przedsięwzięciom Czarnego Słońca,
nadszedł czas, by je ukrócić. A jaki sposób byłby lepszy, niż podcięcie u samych ko-
rzeni? Nieoczekiwane odkrycie ambicji Bilansa, zbieżnych z planami Xizora - zręczny
zawiązek wyraźnie dał do zrozumienia, że nie interesuje go dłużej rola zwykłego prze-
dłużenia swego stwórcy i rodzica - umożliwiały usunięcie Kud'ara Mub'ata przy za-
chowaniu ciągłości jego cennych usług jako pośrednika, które świadczył na rzecz Czar-
nego Słońca.
Ten pomysł wydawał się Xizorowi wyjątkowo pociągający. Pozbędziemy się sta-
rego i zastąpimy go nowym. A do czasu, gdy Bilans jako dziedzic pozycji i władzy
swego stwórcy stanie się równie kłopotliwy jak ostatnimi czasy Kud'ar Mub'at, może
już być gotowa nowa generacja pajęczarzy, chętna do ojcobójczej rebelii. Albo jeszcze
przyjemniejsza możliwość: ambicje Xizora co do potęgi Czarnego Słońca sięgną takie-
go szczytu, że prześcignie nawet Imperatora Palpatine'a, a wówczas nie będzie już po-
trzeby korzystania z pośrednictwa takich obmierzłych kreatur. Był jeszcze jeden „stary"
do wymiany... Obraz pomarszczonej twarzy Palpatine'a pojawił się w myślach Xizora
jak zniedołężniały duch. Za długo cieszył się swoją potęgą i chwałą. W tym czasie
książę Xizor musiał nieraz skłonić przed nim dumną głowę i udawać, że jest lojalnym
sługą Imperatora. Fakt, że staruch przyjmował jego hołdy za dobrą monetę, był wystar-
czającym dowodem, że dni chwały Palpatine'a mają się ku końcowi. A wtedy... wtedy
pozostałości po jego Imperium przejdą pod kontrolę Czarnego Słońca. Książę Xizor i
jego poplecznicy dość się naczekali w cieniu; nadejdzie ich czas - ponury poranek,
który stanie się początkiem ich wielkości.
Już wkrótce, poprzysiągł sobie Xizor. Razem z resztą organizacji Czarnego Słońca
musiał teraz tylko czekać, zręcznie przesuwając na ostateczne pozycje pionki na wiel-
kiej planszy wszechświata. Sieć planów i intryg wysnuta przez pajęczarza Kud'ara
Mub'ata była niczym w porównaniu z tą, którą utkał Xizor, by zarzucić ją na planety i
całe ich systemy. Ani Imperator Palpatine, ani jego sługus lord Vader nie znali praw-
dziwego zasięgu Czarnego Słońca i tego, co znalazło się w rękach organizacji lub
wkrótce miało w nie wpaść. Mimo przechwałek, że zgłębił tajniki Mocy i jej ciemnej
strony, Palpatine był ślepy na machinacje i manewry, które odbywały się praktycznie
pod jego nosem. Należało to przypisać, zdaniem Xizora, chciwości i ambicji starego
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
44
głupca, no i niedocenianiu inteligencji innych istot. Imperialny dwór Palpatine'a na
dalekiej planecie Coruscant był pełen pompatycznych i głupich dworaków; ich pan
popełnił pomyłkę uważając, że reszta świata składa się z podobnych im głupców albo
posępnych mistyków w rodzaju jego ulubieńca Vadera.
Wspomnienie niewidzialnego uścisku Mrocznego Lorda na gardle Xizora, który
wyciskał oddech z jego płuc, było nadal świeże i nadal poniżające; Xizor nie wierzył w
tę tajemniczą Moc -w każdym razie nie w taki sposób, jak wierzyli w nią Imperator czy
Vader - ale mimo wszystko musiał przyznać, że miał w tym momencie do czynienia z
nieznaną, okrutną siłą. To jakaś sztuczka, rozmyślał, nic poza tym. Ale to wystarczyło z
nawiązką, by podsycić jego nienawiść do Dartha Vadera; nienawiść, która zrodziła się
wraz ze śmiercią członków rodziny Xizora, za którą winił Vadera. Na dnie wszystkich
innych jego ambicji - celów do osiągnięcia i dominacji, którą bezlitośnie zdobywał dla
Czarnego Słońca - leżała jedna, mniejsza, ale bardziej osobista: by lord Vader zapłacił
najwyższą cenę za śmierć członków rodu księcia Falleenów.
Nie mógł się doczekać, kiedy nadejdzie chwila zemsty.
Niewielka maszyna, która miała stać się narzędziem tej zemsty, była już w drodze
- a przynajmniej powinna być, jeśli prawidłowo interpretował motywy istot takich jak
Boba Fett. Dla takich jak on, uznał Xizor, liczy się tylko zysk. Zastawił pułapkę, nie
szczędząc kredytów, by zapewnić sobie zainteresowanie Boby Fetta, najpierw rozbi-
ciem Gildii Łowców Nagród, a teraz dostarczeniem byłego imperialnego szturmowca,
dezertera Trhina Voss'on'ta, do pajęczyny Kud'ara Mub'ata, gdzie miała rzekomo cze-
kać nagroda wyznaczona za jego głowę. Głupiec, pomyślał Xizor z pogardą. Boba Fett
nie miał pojęcia, że ktoś nim manipuluje, że jest tylko pionkiem w rozgrywce toczonej
przez Xizora. Być może nigdy się tego nie dowie... albo dowie się zbyt późno, by się
uratować, gdy przestanie być dłużej potrzebny Xizorowi.
Falleeński książę uniósł powieki, odsłaniając fioletowe oczy. Nadal był pogrążony
w głębokich rozmyślaniach. Za wypukłą taflą transpastali wielkiego iluminatora „Wen-
detty" czekały milczące gwiazdy, jak dojrzałe do zerwania owoce. Albo jak pionki,
widzialne i niewidzialne, rozstawione przez niego samego i innych graczy na gigan-
tycznej planszy, którą stała się galaktyka. Jeśli jeden pionek trzeba będzie z niej strącić,
cóż z tego?
Nadal zostało ich tyle, że wystarczy, by doprowadzić grę do końca.
Książę Xizor skrzyżował ramiona na piersi; płaszcz spłynął na wysokie buty. Był
pewien, że już wkrótce „Niewolnik I" wyłoni się z nadprzestrzeni... prosto w starannie
zaplanowaną pułapkę.
W końcu - krzywy uśmieszek uniósł kącik ust Xizora, gdy ten wpatrywał się w
gwiazdy - dokąd mógłby się udać, jak nie tutaj?
- Nie wiesz, w co się pakujesz. - Po drugiej stronie durastalowych prętów klatki
imperialny szturmowiec, a raczej były imperialny szturmowiec, powoli pokręcił głową i
uśmiechnął się. - Nie chciałbym być teraz w twojej skórze.
- Nie grozi ci to - odparł Boba Fett. Zszedł ze sterowni do ładowni „Niewolnika I"
żeby sprawdzić, jak jego towar znosi trudy podróży. Wyznaczając nagrodę za głowę
K.W. Jeter
45
Trhina Voss'on'ta Imperator Palpatine zaznaczył, że chce go żywego, trup byłby więc
Fettowi zupełnie niepotrzebny, a nawet gorzej - nierentowny.
Gdyby wystarczyło uśmiercić Voss'on'ta, żeby odebrać prawdziwą górę kredytów,
jaką za niego wyznaczono, zlecenie byłoby dużo łatwiejsze. Nie musiałbym ciągnąć ze
sobą tego durnia Bosska, pomyślał Boba Fett. Znalezienie partnera - choćby tymczaso-
wo - było zawsze irytującym i ostatecznym środkiem. Należało się pozbyć tych dwóch
możliwie jak najszybciej.
- Twoja pozycja na tym statku - ciągnął Boba Fett - jest całkiem jasna. Podobnie
jak moja. Ja wygrałem, ty przegrałeś. Ja dostanę pieniądze, a ty to, co przygotował dla
ciebie Palpatine. -Fett wiedział, że nie będzie to nic przyjemnego, ale niewiele go to
obchodziło. Kiedy łowca spienięży towar, przestaje się interesować jego losem.
- Tak uważasz? - Uśmiech na ostrej, pociętej bliznami twarzy Voss'on'ta zamienił
się w brzydki grymas. - Galaktyka jest pełna niespodzianek, chłopie. Być może znaj-
dzie się coś i dla ciebie.
Boba Fett zignorował ostrzeżenie szturmowca. Zwykła sztuczka, uznał. Voss'on't
był częścią zwykłego kontyngentu zabijaków i mięsa armatniego, jakie Imperium re-
krutowało w szeregi swojej piechoty. Chociaż ich potencjałowi intelektualnemu daleko
było do admirała imperialnej marynarki, w szeregach armii przeszli jednak przeszkole-
nie na temat technik walki psychologicznej. Posianie wątpliwości w umyśle przeciwni-
ka było pierwszą i najbardziej skuteczną z takich subtelnych rodzajów broni - nie trzeba
być rycerzem Jedi, żeby to wiedzieć.
Mimo wszystko musiał przyznać, że Voss'on't miał trochę racji. Zdrada była sub-
stancją o nieskończonych możliwościach, równie rozpowszechnioną jak atomy wodoru.
A podejmując się zlecenia na Voss'on'ta, wplątywał się nieuchronnie w sprawy najbar-
dziej chyba zdradzieckich istot rozumnych w galaktyce. Nie tylko Palpatine'a, ale i
pajęczarza Kud'ara Mub'ata.
Ale to mnóstwo kredytów, pomyślał Boba Fett patrząc na jeńca zamkniętego w
klatce. Nie widział już w nim żywej istoty, ale po prostu towar, który dostarczał, żeby
na nim zarobić. Boba Fett nie pamiętał, by kiedykolwiek, w całej swojej karierze, sły-
szał o wyższej nagrodzie. Imperator Palpatine był skłonny daleko się posunąć, by za-
spokoić swoją żądzę zemsty. Pomniejsi gracze, jak gangster Jabba Hutt, wyglądali przy
nim jak płotki. Tyle, że w przypadku Palpatine'a zaoferowanie tak wysokiej nagrody
wcale nie musiało oznaczać, że faktycznie wypłaci ją w tej kwocie. Nie dlatego, że nie
było go na to stać - miał do dyspozycji bogactwa niezliczonych systemów - tylko dlate-
go, że jego chciwość była jeszcze większa niż te bogactwa.
A jeśli chodziło o Kud'ara Mub'ata... Boba Fett nie miał złudzeń co do tego
ogromnego, wielonogiego pajęczaka z trzęsącym się, bladym brzuchem i służalczą,
pełną pochlebstw mową. Kud'ar Mub'at miał już pewnie u siebie nagrodę za Voss'on'ta,
czekając na tego z galaktycznych łowców, który przywiezie mu towar. Boba Fett wie-
dział, że pajęczarz byłby najszczęśliwszy, gdyby udało mu się zachować i towar, i na-
grodę - a najlepszym sposobem, by to osiągnąć, było zaaranżowanie nagłej śmierci
tego, kto dostarczy szturmowca do jego pajęczyny.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
46
- Widzę, że się zastanawiasz - przebiegły głos Trhina Voss'on'ta sączył wątpliwo-
ści w umysł Fetta. - Nawet przez ten twój hełm widzę, że główka pracuje, co?
- Jeśli rzeczywiście to widzisz, to masz halucynacje. - Boba Fett odwrócił twardy,
zimny wzrok od jeńca.
- Tak sądzisz? - Nieprzyjemny krzywy uśmieszek nadal wykrzywiał usta Voss'on'-
ta. - Rozważ swoją sytuację z czysto militarnego punktu widzenia. - Potrząsnął głową,
jakby litował się nad Fettem. - Mają nad tobą przewagę ognia, Fett. Spójrz prawdzie w
oczy.
Było jeszcze trochę czasu do chwili, gdy „Niewolnik I" wyskoczy z nadprzestrzeni
w zasięgu widzenia dryfującej pajęczyny Kud'ara Mub'ata. Dość czasu, aby ciągnąć ten
pojedynek słowny z towarem. Boba Fett nie potrzebował rozrywki; nic nie bawiło go
bardziej niż kolejne kredyty wpływające na jego konto. Ale miał przynajmniej jeden
powód, by pozwolić Voss'on'towi dalej gadać. Powszechnie było wiadomo, że sztur-
mowcy wyższych stopni - a taki miał Voss'on't, zanim obrócił się przeciwko swoim
dowódcom - przechodzili przeszkolenie w zakresie technik samounicestwienia na wy-
padek, gdyby zostali pojmani przez wroga. Świadome zablokowanie systemu krwiono-
śnego zamieniłoby Voss'on'ta w towar bezwartościowy równie skutecznie, jak strzał z
blastera przypiętego do pasa Boby Fetta.
Standardową procedurą łowców nagród w przypadkach takich jak ten, kiedy nale-
żało się liczyć z możliwością samobójstwa towaru, było spowodowanie u niego utraty
przytomności poprzez nalepienie mu na szyję w miejscu, gdzie znajdowała się tętnica,
plastra uwalniającego stopniowo środek usypiający. Boba Fett sam robił to już wiele
razy z innymi ofiarami - mało który z nich cieszył się z perspektywy, że pod koniec
podróży zostanie oddany swemu prześladowcy. A jeśli Trhin Voss'on't był równie inte-
ligentny i trzeźwo myślący jak na to wyglądał, nie miał powodów do optymizmu co do
powitania, jakie mógł mu zgotować jego dawny pan, Imperator Palpatine. Wiedział, że
czeka go śmierć, w dodatku nieprędka i nielekka. Palpatine umiał się o to postarać.
Ale umiejętności łowieckie i zdolność wczucia się w sposób myślenia towaru pod-
powiedziały Bobie Fettowi, że Voss'on't nie zamierza odebrać sobie życia. Kiedy impe-
rialny szturmowiec otrząsnął się z urazów, jakie poniósł w trakcie walki (pojmanie go
nie było łatwe; i Bossk, i Boba Fett byli bliscy utraty życia), a także poniżenia, jakie
odczuł budząc się w klatce, szybko odzyskał ducha walki i zrobił się jeszcze bardzie
buńczuczny niż przedtem. We wzroku Voss'on'ta Boba Fett zobaczył błysk tej samej
woli przeżycia czy nawet zwycięstwa, jaka płonęła zimnym ogniem za wizjerem hełmu
jego mandaloriańskiej zbroi.
On naprawdę myśli, że uda mu się wygrać, pomyślał Boba Fett. Kiedy mu się
przyglądał, szturmowiec na chwilę przestał być dla niego tylko twardym towarem. Nie
oczekiwał, że doświadczony i zahartowany w bojach weteran w rodzaju Voss'on'ta
będzie skamlał i błagał o życie, jak tylu wcześniejszych mieszkańców klatki.
Spodziewał się jednak wściekłego buntu, zwierzęcej furii, charakterystycznej dla
sadystów, od których odwróciło się szczęście.
K.W. Jeter
47
- Masz zbyt małą siłę ognia i za mało rozumu, Fett. - W głosie Trhina Voss'on'ta
dało się słyszeć szyderstwo. – Naprawdę miło było cię poznać. Cieszę się, że dane nam
jest spędzić razem trochę czasu.
Natarczywy dzwonek rozległ się z komunikatora wbudowanego w hełm Boby Fet-
ta. Był to sygnał z komputera sprawującego kontrolę nad sterownią „Niewolnika I",
oznaczający, że należało rozpocząć sekwencję zamknięcia grodzi, zanim statek wysko-
czy z nadprzestrzeni. Niewiele więcej pozostało do zrobienia do czasu, gdy będzie
można odebrać nagrodę - tę górę kredytów, jaką wyznaczono za pochwycenie Vos-
s'on'ta.
Tym, co Boba Fett najbardziej lubił w swojej pracy, było inkasowanie zapłaty;
jednak tym razem postanowił odwlec nieco ten moment. Dobrze wiedział, że Voss'on't
próbuje wpłynąć na jego sposób myślenia, sprowadzając go z logicznego kursu jak
przyciąganie grawitacyjne czarnej dziury, był jednak zaintrygowany kpiącą pewnością
siebie szturmowca.
Chce, żebym pomyślał, że wie coś, czego ja nie wiem, uznał Boba Fett. Mało
prawdopodobne. Boba Fett nie przeżyłby tak długo jako najlepszy z łowców nagród,
gdyby nie dysponował źródłami informacji, których nie miały jego ofiary.
Kolejna myśl wyłoniła się z mrocznych zakamarków umysłu Fetta. Zawsze jest
ten pierwszy raz, pomyślał. Problem polegał na tym, że w jego fachu pierwszy raz,
kiedy ktoś zdobyłby nad nim przewagę ognia, pomysłowości czy inteligencji, okazałby
się również ostatnim.
- Dobra - powiedział cicho Boba Fett. - W takim razie powiedz mi... - przysunął
twarz bliżej do prętów klatki, nie przejmując się, że wchodzi w zasięg pięści swojego
jeńca. Voss'on't popełniłby gruby błąd, gdyby spróbował dopaść go przez pręty klatki;
szybki refleks Fetta pozwoliłby mu powalić szturmowca na podłogę w niecałą sekundę.
- Skoro masz ochotę na rozmowę, to powiedz, co miałeś na myśli, mówiąc, że „mają
przewagę ognia"?
- A co, ślepy jesteś? - prychnął Voss'on't. - Ten statek się rozpada. Nawet gdybyś
mi nie powiedział o tej bombie, którą rąbnął w poszycie twój były partner, i tak łatwo
byłoby przeprowadzić ocenę szkód... wystarczy rozejrzeć się dookoła. Ostatni raz sły-
szałem ryk alarmów od czujników integralności konstrukcyjnej, kiedy byłem na impe-
rialnym krążowniku atakowanym przez całe skrzydło rebelianckich myśliwców.
- A może dla odmiany - warknął Boba Fett - powiesz mi coś, czego nie wiem? -
„Niewolnik I" miał się kiepsko, to prawda, ale Boba był tego w pełni świadom. Jeszcze
zanim wskoczyli w nadprzestrzeń, uciekając z kolonii górniczej, w której ukrywał się
Voss'on't, musiał zdecydować, czy statek w ogóle nadaje się do drogi. Gdyby miał wy-
bór, wylądowałby na najbliższej planecie, żeby dokonać koniecznych napraw. Ale ma-
jąc na pokładzie tak cenny towar jak zbiegły szturmowiec, a na ogonie resztę łowców
nagród galaktyki, którzy tylko czekali, by uwolnić go od niego, nie mógł podjąć innej
decyzji niż tylko skok w nadprzestrzeń. W przeciwnym razie znalazłby się na muszce
zbyt wielu dział laserowych, by mieć choćby najmniejszą szansę na przeżycie.
- Ten statek wyskoczy z nadprzestrzeni jak należy - uświadomił Boba Fett swego
jeńca. - Faktycznie ledwo trzyma się kupy, ale da sobie radę.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
48
- Jasne, chłopie. Ale co potem? - Voss'on't przechylił głowę na bok, przyglądając
się Fettowi z uniesioną brwią.
- Potem mi zapłacą. I będę miał mnóstwo czasu na naprawy. - Cieszył się na myśl
o tym. Od dłuższego czasu planował pewne modyfikacje „Niewolnika I": zaawansowa-
ne systemy uzbrojenia, jednostki monitorów czujników zbliżeniowych i ucieczkowych.
- No tak, zapłacą ci, jasne. - Voss'on't uśmiechnął się jeszcze szerzej, pokazując
rząd białych zębów zakończonych stalowymi nakładkami. - Ale chyba inaczej niż się
spodziewasz.
- Zaryzykuję.
- Oczywiście... tylko to możesz zrobić. Ale jeśli mylisz się co do tego, co cię cze-
ka... - Voss'on't powoli pokiwał głową. - To masz jeszcze mniejszy wybór niż w tej
chwili.
Boba Fett spokojnie przyglądał się mężczyźnie.
- Jak to rozumiesz?
- Daj spokój! Nie bądź naiwny. Podobno taki jesteś sprytny, więc udowodnij mi,
że zasłużyłeś na swoją reputację, Fett. Ten statek w takim stanie, w jakim jest teraz, jest
zupełnie niesterowny. Całe jego uzbrojenie na nic się nie zda, jeśli nie zdołasz ustawić
się przodem do celu. A jeśli w dodatku ten cel sam do ciebie strzela nie przerywając
ognia ani na chwilę... albo jeśli tych celów, które mają cię na muszce, jest więcej niż
kilka... wtedy nie będziesz w stanie zrobić nic. Pozostanie ci wziąć ogień na siebie tak
długo, jak wytrzymasz.
- Nie przemawia do mnie taka opcja - powiedział Fett. -Zawsze mogę skoczyć z
powrotem w nadprzestrzeń.
- Jasne... jeśli wolisz umrzeć w taki sposób. Ta rozwalająca się krypa z trudem
zdołała wykonać jeden skok i nie rozpaść się na kawałki. - Uśmiech Voss'on'ta dowo-
dził, że doskonale się bawi, malując te posępne perspektywy. - Może uda ci się nawet
przepchnąć ten złom w nadprzestrzeń, ale na pewno go stamtąd nie wyciągniesz. - W
oczach szturmowca pojawiły się złe błyski. -Słyszałem, że to mało przyjemne. Nikt
nigdy nie znajdzie twoich szczątków.
Boba Fett też o tym słyszał. Mówiono o eskadrze dawnych mandaloriańskich wo-
jowników - takich jak ten, którego zbroję nosił jak własną - którzy zostali zniszczeni w
taki właśnie sposób przez nieistniejących już rycerzy Jedi.
- Wygląda na to, że sporo nad tym myślałeś.
Voss'on't wzruszył ramionami.
- Nie trzeba było specjalnie długo się zastanawiać. Tak samo jak nie potrzeba wie-
le czasu, żeby wymyślić, jaką masz alternatywę. Jeżeli chcesz pozostać przy życiu.
- To znaczy?
- Poddać się - powiedział szturmowiec, uśmiechając się od ucha do ucha.
Boba Fett pokręcił głową z niesmakiem.
- Tego nie mam w zwyczaju robić.
- To fatalnie - odparł Voss'on't. - Fatalnie dla ciebie, bo w takim razie nie masz
szans, żeby wyjść z tego żywym. Masz do wyboru zmądrzeć i przeżyć, Fett, albo robić
dalej to, co teraz i skończyć jako usmażone zwłoki. Wybór należy do ciebie.
K.W. Jeter
49
Ze sterowni „Niewolnika I" rozległ się kolejny sygnał. Boba Fett uznał, że zbyt
wiele czasu poświęca temu stworzeniu. Odnotował w myśli uwagę na przyszłość - po-
winien pamiętać, że każdy towar jest taki sam; kiedy pozwoli mu się mówić, będzie
próbował uwolnić się z opresji.
Pozwolił sobie na jeszcze jedno pytanie, zanim wróci do sterowni, żeby zacząć
ostatnie przygotowania do powrotu z nadprzestrzeni.
- A komu niby miałbym się poddać?
- Po co się oszukiwać? - Trhin Voss'on't chwycił za durastalowe pręty i przysunął
twarz o ostrych rysach do twarzy Fetta. -Ja jestem jedyną osobą, która może cię z tego
wyciągnąć. Wiem, co na ciebie czeka po tamtej stronie. Uwierz mi, Fett, to nie są twoi
przyjaciele. - Szturmowiec zacisnął palce na prętach i ściszył głos. - Wypuść mnie, Fett,
a dobijemy targu.
- Ja się nie targuję, Voss'on't.
- Lepiej zacznij... bo to twoje życie jest przedmiotem targu, czy ci się to podoba,
czy nie. Wypuść mnie i oddaj mi statek, a może uda mi się ocalić cię przed rozpyleniem
na chmurę atomów.
- A co ty będziesz z tego miał?
Voss'on't odsunął się i wzruszył ramionami.
- Cóż... nie chcę iść z dymem razem z tobą, stary. Twoja głupota jest niebezpiecz-
na również dla mnie. Gdybym miał wybór, wolałbym nie umierać. Jeśli będę miał kon-
trolę nad statkiem i modułem łączności... innymi słowy, jeżeli pozwolisz mi mówić...
zyskam szansę przekonania tych mało ci życzliwych osobników, żeby dali spokój.
Boba Fett zareagował odruchowo na słowa mężczyzny. Poczuł, że jego kręgosłup,
ukryty pod mandaloriańską zbroją, nagle sztywnieje.
- Nikt oprócz mnie - powiedział - nie będzie dowodzić tym statkiem.
- Niech ci będzie. - Voss'on't puścił pręty klatki i cofnął się w głąb klatki. - Ja
przynajmniej mam szansę, by nas z tego wyciągnąć. Ty nie.
Sygnał alarmowy zabrzmiał znowu w głośnikach hełmu Fetta, tym razem głośniej-
szy i bardziej natarczywy.
- Muszę ci pogratulować - powiedział Boba Fett. - Myślałem, że słyszałem już
wszystkie jęki, skamlenia, błagania i próby przekupstwa, jakie są możliwe w tej galak-
tyce. Ale ty wymyśliłeś coś nowego. - Zaczął odwracać się od klatki i jej gościa. –
Jeszcze nigdy własny towar mi nie groził.
Drwiący głos Voss'on'ta podążał za nim, gdy wchodził po metalowej drabince do
sterowni.
- Ja nie jestem zwykłym towarem, stary. - W słowach brzmiała wyraźnie triumfal-
na i drwiąca zarazem nuta. - A jeśli teraz tak nie uważasz, wkrótce się o tym przeko-
nasz. Już niedługo, uwierz mi.
Przez całą drogę do sterowni Boba Fett słyszał za sobą śmiech szturmowca. Za-
mknięcie grodzi odcięło go od tego denerwującego dźwięku, ale nie od myśli o nim.
Boba Fett usiadł w fotelu pilota, koncentrując się całkowicie na przyrządach kon-
trolnych. Zwycięstwo w każdej bitwie, toczonej czy to za pomocą słów, czy broni, za-
leżało od jasności umysłu. Były szturmowiec Trhin Voss'on't zrobił wszystko, co mógł,
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
50
by zaprzątnąć myśli Fetta podstępnymi aluzjami do rzekomego spisku i spodziewanego
ataku. Boba Fett nie obawiał się żadnej z tych rzeczy; udowodnił już nieraz, że sam jest
w nich mistrzem.
Jednocześnie jednak kłamstwa i sztuczki psychologiczne Voss'on'ta obudziły pe-
wien niepokój w umyśle Boby Fetta. To że przeżył niebezpieczne rozgrywki, z których
składało się życie łowcy nagród, nie zawdzięczał wyłącznie chłodno wyrozumowanej
strategii. Polegał też na instynkcie. Niebezpieczeństwo miało swój własny zapach; wy-
czuwał je nawet wtedy, gdy w powietrzu nie było żadnych śladów molekuł, które
mógłby odebrać zmysłami.
Okryta rękawicą ręka zawahała się na moment nad instrumentami pokładowymi.
A co, jeśli Voss'on't nie kłamał...
A może szturmowiec nie grał z nim w psychologiczne gierki? A może jego oferta
ocalenia Boby Fetta przed tym, co czekało na niego w rzeczywistej przestrzeni, była
prawdziwa, nawet jeśli podyktowana jego własnym interesem?
Boba Fett próbował poskładać w głowie elementy układanki. Niewykluczone, że
ta gra była bardziej subtelna niż mu się wydawało. Może Voss'on't wcale nie chciał, by
Fett oddał mu stery. A jeśli - zastanawiał się Fett - wiedział, że odmówię? I na to wła-
śnie liczył? A co, jeżeli Voss'on't chciał, żeby Boba Fett pozbył się wszelkich wątpli-
wości zasianych wcześniej w jego głowie, a nawet ostrożności, którą podpowiadał mu
instynkt? Mogło przecież chodzić nie o to, by Boba Fett porzucił swój plan, ale by się
go nadal trzymał.
Niepotrzebnie się fatygował, pomyślał Boba Fett. Poczuł dobrze znany spokój,
który przypominał sobie z innych podobnych sytuacji, kiedy stawiał na szali swój los.
Pomiędzy namysłem a decyzją, pomiędzy działaniem a jego konsekwencjami, pomię-
dzy rzutem odwiecznych kości a chwilą, kiedy przestają się toczyć, pokazując liczbę,
która zadecyduje o czyimś życiu lub śmierci...?
.. .rozciągała się nieskończoność.
Łowcy nagród nie mieli wiary, religii czy programów - te były dla innych, bardziej
skłonnych do poddawania się iluzjom. Imperator Palpatine mógł się odwoływać do tej
Mocy, w którą wierzyli dawni rycerze Jedi, ale Boba Fett nie musiał. Dla niego chwila,
rozciągająca się po granice wszechświata poza nim i w jego wnętrzu, oznaczała całą
niewypowiedzianą prawdę o nieskończoności, o równowadze ryzyka i potęgi, jakiej
potrzebował. Czy mogło istnieć coś poza tym? Wszystko inne było w jego mniemaniu
złudzeniem.
Ta prosta prawda pozwoliła mu dotąd utrzymać się przy życiu. Jego zysk - osta-
teczny wyznacznik wygranej lub przegranej w tej grze - znaczył dla niego więcej niż
życie. Nie ma sensu zakładać się o coś, napomniał Fett samego siebie, czego nie jesteś
gotów stracić...
Wszelkie inne myśli rozpłynęły się, znikły jak iskry martwego słońca, nawet ta o
mężczyźnie zamkniętym w klatce na dolnym pokładzie. Boba Fett wyrzucił z głowy
obraz Trhina Voss'on'ta.
Syntetyczny głos komputera, równie pozbawiony emocji jak myśli Boby Fetta,
przerwał głęboką ciszę panującą w sterowni.
K.W. Jeter
51
- Zakończono procedury poprzedzające wyjście z nadprzestrzeni. - Obwody lo-
giczne wbudowane w „Niewolnika I" były równie dokładne jak jego właściciel. - Do-
stępne opcje to aktywacja końcowych procedur wyjścia lub obniżenie aktywności ope-
racyjnej do stanu czuwania i minimalnego zużycia energii.
Bez dalszych wyjaśnień komputera pokładowego Boba Fett wiedział, że ta druga
możliwość tak naprawdę nie wchodziła w grę. Pozostanie w nadprzestrzeni oznaczało
czekanie na pewną śmierć. Przy obecnych uszkodzeniach statku, systemy zapewnienia
integralności konstrukcyjnej i podtrzymywania życia zaczną wysiadać jeden po drugim
w ciągu kilku minut. „Niewolnik I" musi wrócić do rzeczywistej przestrzeni jak naj-
szybciej - albo nie wróci nigdy.
Boba Fett nie musiał udzielać odpowiedzi komputerowi. Jednym pewnym ruchem
sięgnął ku instrumentom pokładowym i uruchomił program wyjścia z nadprzestrzeni.
Zanim jeszcze cofnął rękę znad pulpitu kontroli, przednie iluminatory wypełniły
pasma światła, które jeszcze milisekundę wcześniej były zimnymi punktami gwiazd.
Na czarnej planszy, którą zostawiał za sobą kości zostały rzucone.
- Jest! - Operator modułu łączności przyłożył dłoń do skroni, słuchając w napięciu
informacji przekazywanych przez implant w jego uchu wewnętrznym. Przednie moduły
zwiadowcze zarejestrowały „Niewolnika I", który wyszedł z nadprzestrzeni trzy setne
sekundy temu.
Książę Xizor kiwnął głową zadowolony z szybkości reakcji załogi „Wendetty",
swojego okrętu flagowego. Środki dyscyplinarne, które zastosował niedawno, miały
wyraźnie zbawienny wpływ na morale w szeregach niższych rangą członków Czarnego
Słońca, obsługujących stanowiska operacji strategicznych. Nic tak nie motywuje jak
strach, zauważył w duchu Xizor.
- Mam nadzieję, że dysponujemy obliczeniami jego trajektorii. - Książę Xizor stał
przed przednimi iluminatorami „Wendetty", za którymi wznosiła się łukiem panorama
gwiazd. Na szeroko rozstawionych nogach, z rękami złączonymi za plecami, wpatrywał
się w odległe światy galaktyki. To samo chłodne, taksujące spojrzenie zwrócił na chwi-
lę na podwładnego. - Innymi słowy, czy wiemy dokąd leci?
- Tak jest, ekscelencjo. Oczywiście, że tak - odpowiedział łącznościowiec, z po-
śpiechem prawie połykając końcówki słów. Przycisnął mocniej dłoń do głowy, słucha-
jąc wiadomości dochodzących spoza „Wendetty". - Wytyczony kurs zgadza się z wcze-
śniejszą strategiczną analizą współrzędnych, Wasza Ekscelencjo.
Raport przednich zwiadowców wywołał przyjemne uczucie ciepła w piersi Xizora.
Sam wykonał tę analizę, bez pomocy żadnego komputera, z wyjątkiem tego, który krył
się za fioletowymi oczami o przymrużonych powiekach. Boba Fett nie ma wyboru,
pomyślał Xizor. Musi lecieć właśnie tutaj.
Kąciki jego ust wykrzywił uśmiech.
Tutaj gdzie czeka śmierć.
Patrząc na jasne, zimne gwiazdy w iluminatorze, Xizor kiwnął powoli głową nie
odwracając się do łącznościowca.
- A przewidywany czas dotarcia do pajęczyny Kud'ara Mub'ata?
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
52
- To... nieco trudniej nam przewidzieć, Wasza Wysokość.
Xizor zmarszczył brwi, odwracając się w stronę technika. Nie musiał się odzywać,
by dać wyraz swojemu niezadowoleniu. Technik pospieszył z wyjaśnieniami.
- Chodzi o to, Wasza Ekscelencjo, że nie wiemy w jakim stopniu namierzony sta-
tek uległ uszkodzeniom. Statek Boby Fetta jest w znacznie gorszym stanie niż się spo-
dziewaliśmy. Podróż przez nadprzestrzeń nadwerężyła jego konstrukcję, mogła nawet
doprowadzić do katastrofy.
Xizor poczuł ukłucie rozczarowania. Jeśli „Niewolnik I" faktycznie rozpadnie się
na kawałki w normalnej przestrzeni, książę utraci wspaniałą okazję. Gdyby to on okazał
się tym, kto wyeliminował Bobę Fetta, kto zaaranżował śmierć człowieka, który wzbo-
gacił się na śmierci tylu nieszczęsnych mieszkańców galaktyki - to by tylko dodało
chwały mrocznej renomie księcia Xizora.
Zwłaszcza gdyby ta śmierć nie była wynikiem działania ślepej ręki losu ani wście-
kłej, zabójczej trandoszańskiej pasji, tylko wplątania Fetta w sieć intryg, podwójnych, a
nawet potrójnych pułapek - takich samych subtelnych machinacji i podstępów, z jakich
słynął najgroźniejszy łowca nagród galaktyki. Tym słodsze byłoby ostateczne zwycię-
stwo, tym większa satysfakcja.
Xizor widział swoje odbicie, przezroczyste i niematerialne jak zjawa, w lśniącej
wypukłości iluminatorów. Za fioletowymi oczami, zmrużonymi w zamyśleniu, jarzyły
się gwiazdy, tak blisko, jakby były w zasięgu jego ręki. Przez moment Xizor poczuł się,
jakby miał wgląd w serce Imperatora Palpatine'a, jakby jego serce biło powolnym ryt-
mem serca tamtego starca na odległej Coruscant. Starego, a jednak nieskończenie prze-
nikliwego - i nieskończenie zachłannego. Zaczynam go rozumieć, pomyślał książę
Xizor. Złączył silne żylaste dłonie za plecami, na fałdach płaszcza, który opadał aż na
obcasy wysokich butów. Falleeński arystokrata stał na szeroko rozstawionych nogach,
jakby pod jego stopami spoczywały światy, które opanowało Czarne Słońce.
Na tym właśnie polegał urok, ale i niebezpieczeństwo pogrążania się w kontem-
placji niezliczonych gwiazd. Widok, jaki rozpościerał się w iluminatorach „Wendetty"
albo czerń nocnego nieba z krążącymi na nim konstelacjami, jaką mógł podziwiać Im-
perator z okien swojego pałacu, budziły w sercach istot rozumnych nieopanowaną żą-
dzę władzy. Władzy absolutnej i abstrakcyjnej dla tego, kto ją posiadał, a zarazem
twardej i miażdżącej jak podeszwa buta wdeptująca w ziemię twarz - dla tych, którzy
jej podlegali. Ale czyste światło gwiazd wśród lodowatej przestrzeni kosmicznej mogło
radować i inspirować tylko tych, których wielkość pozwalała im przełożyć żądze na
działanie. A jeśli te żądze i działania sprowadzały zgubę na innych, dość głupich, by
dać się wplątać w zawiłe intrygi Xizora...
Niech tak będzie, pomyślał falleeński książę. W zamyśleniu pokiwał głową, wpa-
trując się w gwiazdy przed sobą. Wszystko szło zgodnie z planem - jego planem. Z
sercem przepełnionym zadowoleniem i oczekiwaniem jednocześnie, Xizor zacisnął
pięść, jakby trzymał w niej nici łączące wszystkie odległe światy galaktyki.
Druga postać, mniejsza i bliższa, też stała i czekała. Za plecami Xizora łączno-
ściowiec zakasłał, dyskretnie, ale niezbyt cicho.
K.W. Jeter
53
- Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość... - Najwyraźniej podwładny zebrał całą
swoją odwagę. Wiedział, jakie ryzyko wiązało się z zakłócaniem medytacji przywódcy
Czarnego Słońca. -Pańska załoga - przypomniał dowódcy dyplomatycznie - oczekuje
na rozkazy.
- I bardzo słusznie. - Xizor wiedział, że delikatny, ale konieczny środek dyscypli-
narny, jaki zaordynował kilku członkom załogi, sprawił, że każde stanowisko na pokła-
dzie „Wendetty" było w pełni skoncentrowane i gotowe do działania, a każdy członek
załogi aż się palił, by pokazać, ile jest wart. To wstyd, pomyślał Xizor, marnować tyle
energii na tak mały cel. „Wendetta" i jej załoga potrzebowały większej satysfakcji z
przemocy i zwycięstwa niż to, co będzie potrzebne, by unieszkodliwić jeden ledwo
trzymający się kupy statek łowcy nagród.
- Wasza Wysokość...? - dyskretnie przypomniał się swemu księciu łącznościowiec.
Xizor nie odwrócił się od wielkiego iluminatora „Wendetty".
- Załoga - powiedział - będzie musiała jeszcze chwilę zaczekać.
- Ale... statek Boby Fetta... - technik był wyraźnie zaskoczony.
Tak jakby książę mógł zapomnieć o zbliżającym się „Niewolniku I" i jego trajek-
torii, prowadzącej do tego właśnie sektora przestrzeni. Xizor czuł, jak napinają mu się
mięśnie w instynktownej reakcji drapieżnika na bliskość ofiary. Nawet bez tego subtel-
nego, niemal mistycznego odczucia Xizor wiedział, że sensory „Wendetty" potwierdzą
obecność ,.Niewolnika I", zanim Boba Fett zorientuje się, co się święci. Bariera dryfu-
jących wraków - pozostałości statków i rozmaitych artefaktów, które Kud'ar Mub'at
wplótł w swoją pajęczynę - skutecznie osłaniała „Wendettę" przed wykryciem przez
czujniki dalekiego zasięgu.
- Zawiadom mostek - rozkazał Xizor - że sam do nich przyjdę. Niech przygotują
systemy sterowania bronią. Pełna gotowość bojowa. Natychmiast.
Nie chciał ryzykować niewystarczającej siły ognia przeciwko Bobie Fetcie.
- Niech przygotują przyrządy kontroli celu na moje rozkazy. - Xizor odwrócił się,
pokazując technikowi zimny uśmiech. – Tym celem zajmę się osobiście.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
54
R O Z D Z I A Ł
5
Niewiele brakowało, by pierwszy strzał był zarazem ostatnim.
Boba Fett nawet nie zauważył nadlatującego pocisku. Zorientował się, że „Nie-
wolnik I" jest atakowany dopiero wtedy, gdy nagła eksplozja światła rozbłysła w ilumi-
natorach sterowni, jakby statek uderzył w ukryte słońce. Oślepłby na zawsze, gdyby nie
to, że filtry optyczne hełmu w ułamku sekundy ściemniały, chroniąc jego wzrok. Szyb-
ki refleks Fetta pozwolił mu instynktownie zasłonić szczelinę wizjera przedramieniem i
odwrócić się z fotelem od oślepiającego blasku, tyłem do instrumentów pokładowych i
zapomnianego widoku gwiazd, na które patrzył jeszcze przed ułamkiem sekundy.
Siła uderzenia działa laserowego wstrząsnęła jednocześnie ramą statku i kręgosłu-
pem Fetta. Wyrzuciło go z fotela pilota na podłogę z gołej durastali, aż przeleciał do
przodu z rozkrzyżowanymi ramionami, póki nie zdołał chwycić się grodzi tuż przy
wejściu do sterowni. Poprzez huk eksplozji targających „Niewolnikiem I" od poszycia
aż po główne belki, biegnące od przednich anten sensorycznych aż po opancerzoną
maszynownię, Boba Fett słyszał, jak puszczają wysokotemperaturowe spawy pomiędzy
płytami poszycia. Metalowa płyta o krawędziach ostrych jak klinga wibroostrza ode-
rwała się od podłogi sterowni, grożąc rozpłataniem ciężkiego kołnierza mandaloriań-
skiej zbroi, a zaraz potem -jego gardła. Przed przecięciem tętnicy szyjnej i nieuchronną
śmiercią uchroniło go przyciśnięcie z całej siły głowy do ramienia, dzięki czemu ode-
rwana durastalowa płyta zahaczyła go tylko. Twardy hełm stępił tnące ostrze, które
dodało kolejny ślad do dawniejszych zadrapań i rys zebranych w boju.
Cichnący odgłos laserowego wystrzału i serii eksplozji uderzających jak młotem o
poszycie statku ustąpił na tyle, że dało się słyszeć przenikliwe wycie syren alarmo-
wych. Boba Fett ocalił życie - na chwilę, ale "Niewolnik I" został śmiertelnie zraniony.
Rozdzierający uszy, elektroniczny pisk był jego krzykiem śmierci.
- Wyłączyć alarmy - wypowiedział Fett polecenie do mikrofonu wbudowanego w
hełm. - Przejść na raportowanie optyczne. - Kiedy elektroniczny jazgot ustąpił miejsca
złowrogiej ciszy, na krawędzi pola widzenia Boby Fetta pojawił się rząd maleńkich
lampek. Wiedział dokładnie, co oznacza każda świecąca kropka, który z systemów
statku przedstawia poszczególny słupek i jaki stan wskazuje kolor światełka. W tej
chwili wszystkie jarzyły się czerwienią; kilka pulsowało w nieregularnym tempie. Nie
K.W. Jeter
55
było najlepiej ; gorzej mogłoby być tylko wtedy, gdyby światełko zgasło, wskazując na
całkowite uszkodzenie systemu. Najwyższa świetlna kropka oznaczała integralność
kadłuba, mierzoną zdolnością do utrzymywania na pokładzie odpowiedniego ciśnienia
atmosferycznego. Gdyby ta plamka zgasła - a przez chwilę pulsowała szybciej niż tętno
Boby Fetta - oznaczałoby to, że statek rozpada się na kawałki, że durastalowe płyty
poszycia odrywają się od połamanych wręg, by rozprysnąć się w międzygwiezdnej
pustce jak srebrzysty popiół wygasłego ogniska. Tego widoku Boba Fett już by nie
zobaczył; utrata atmosfery na rozpadającym się statku oznaczała zerowe szanse przeży-
cia dla istot żywych, które znalazły się na jego pokładzie.
Fett przeturlał się na bok, byle dalej od ostrej krawędzi płyty, która przynamniej
zapewniłaby mu szybką śmierć, i podniósł się na kolana i ręce. Potrząsnął głową, roz-
praszając resztki mgły, która zasnuła mu wzrok po uderzeniu hełmem o blachę. Syreny
alarmowe, które uciszył, nie mogły poinformować go o niczym, czego by nie wiedział
dzięki innym sygnałem. W tak fatalnym stanie, w jakim znajdował się już wcześniej
jego statek, bezpośrednie trafienie z działa laserowego statku klasy „Niszczyciel" mu-
siało mieć poważne, o ile nie katastrofalne skutki. Po napięciach związanych ze sko-
kiem w nadprzestrzeń i powrotem do normalnej przestrzeni, „Niewolnik I" ledwo trzy-
mał się kupy; to, że statek wytrzymał kolejne uderzenie nie rozpadając się na kawałki,
było hołdem dla dodatkowych tarcz i wzmocnionych wręg, które Boba Fett zamówił w
Zakładach Stoczniowych Kuata. Były jednak pewne granice tego, ile będą mogły znieść
te zabezpieczenia, zanim padną wraz z resztą statku. Kiedy to nastąpi, pozostanie mu
parę nanosekund życia; na statku nie było kapsuły awaryjnej, w której mógłby się ewa-
kuować.
Wstając na nogi łowca nagród przytrzymał się oparcia fotela pilota i podciągnął w
stronę instrumentów pokładowych. Wskaźniki i lampki kontrolne pulsowały czerwono,
powtarzając tę samą wiadomość, którą odczytał już ze świetlnych plamek w polu wi-
dzenia swojego hełmu, czerwonych jak zakończenia uszkodzonych tętnic.
Boba Fett pospiesznie wstukał polecenie unieważnienia trybu sterowania ręczne-
go; kod, który wprowadził pozwoli komputerowi pokładowemu na przejęcie kontroli
nad nawigacją statku.
- Wprowadzić losowy dobór manewrów - polecił komputerowi. - Obliczyć i zasto-
sować sekwencję przypadkowych uników. - Zanim jeszcze zdążył cofnąć palec znad
klawiatury, „Niewolnik I" gwałtownie uruchomił silniki korekcyjne, sprowadzając
statek gwałtownym skrętem z poprzedniego powolnego kursu i rzucając Fettem o po-
szycie sterowni; kolejna zmiana kierunku lotu o prawie dziewięćdziesiąt stopni cisnęła-
by nim o przeciwległą ścianę, gdyby nie chwycił się z całej siły oparcia fotela.
Unik nastąpił w samą porę: drugi wystrzał z działa laserowego przeciął jak kometa
przestrzeń za wypukłą powierzchnią przednich iluminatorów, tak blisko, że Boba Fett
poczuł jego ciepło przez przezroczystą transpastal. Gasnąc do przygaszonej czerwieni,
pocisk przeleciał obok statku. Pozostawił ciemne powidoki pod powiekami Fetta, ale
minął kadłub.
Kolejny sygnał ostrzegawczy dał się słyszeć, gdy kadłub statku jęknął pod wpły-
wem naprężeń przenoszonych od silników rakietowych. Nie trzeba było elektronicz-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
56
nych czujników, by zrozumieć, co się dzieje; Boba Fett wyczuł przez bitewną zbroję
spadanie temperatury i usłyszał syk powietrza uchodzącego ze statku. Rezerwowe
pompy tlenu włączyły się natychmiast, daremnie próbując przywrócić ciśnienie w
głównych pomieszczeniach statku. Gwałtowne uniki podyktowane przez komputer
pokładowy nadwerężyły kadłub, i tak już osłabiony pierwszym trafieniem z działa lase-
rowego, rozszczelniając poszycie. „Niewolnik I" był zapewne zdolny uniknąć większo-
ści, jeśli nie wszystkich pocisków energetycznych wystrzelonych w jego kierunku -
Boba Fett sam zaprogramował algorytmy losowych manewrów - ale to mogłoby się
okazać równie zgubne jak kanonada z działa laserowego, bo gwałtowne zmiany kierun-
ku i prędkości rozrywały uszkodzoną tkankę statku.
Boba Fett pochylił się nad oparciem fotela i wypatrywał w przednich iluminato-
rach choćby śladu wroga, który otworzył do niego ogień. Nie było ważne, kto to taki -
domyślał się, że w ciągu długich lat swojej kariery łowcy nagród narobił sobie dość
wrogów, by w dowolnym miejscu mógł się trafić przynajmniej jeden, który nie będzie
mógł się powstrzymać, by do niego nie strzelić. Z tego co wiedział, było całkiem moż-
liwe, że to Bossk znalazł jakiś sposób, by go dogonić; braki w inteligencji Trandosza-
nin nadrabiał uporem i zaciętością.
W tej chwili liczyło się tylko to, skąd nadlatują strzały. „Niewolnik I" dysponował
bogatym arsenałem uzbrojenia dalekiego zasięgu; gdyby Fett zdołał namierzyć atakują-
cego, mógłby ostrzelać jego statek z działek laserowych. Podejmował w ten sposób
wykalkulowane ryzyko - przyjęcie i utrzymanie pozycji pozwalającej na odpowiedzenie
ogniem zwiększyłoby jednocześnie ryzyko trafienia jego samego przez przeciwnika, a
szybko kurczące się zasoby energetyczne „Niewolnika I", nadwątlone wystrzałem z
działa laserowego, w połączeniu ze wstrząsem, w jaki wprawi kadłub siła odrzutu, mo-
gły równie dobrze zniszczyć jak uratować statek i osoby znajdujące się na jego pokła-
dzie. Dwa strzały, pomyślał Boba Fett, wpatrując się w pole gwiazd. Może trzy. In-
stynktowna więź ze statkiem, którego był panem, podpowiadała mu, że taka była grani-
ca jego wytrzymałości. Jeśli nie zdoła zestrzelić przeciwnika dwoma lub trzema strza-
łami, każde dalsze działania, nie wyłączając manewrów unikowych, zrobią z niego
zamarzniętego trupa, dryfującego wśród szczątków własnego statku.
Główne silniki znów szarpnęły statkiem, zmieniając gwałtownie pozycję „Niewol-
nika I". Ślad słabnącego światła w bocznych iluminatorach dobitnie świadczył o sku-
teczności programu przypadkowych uników, realizowanego przez komputer pokłado-
wy; pocisk z działa laserowego jego wroga minął kadłub statku zaledwie o parę me-
trów. Boba Fett przysunął się bliżej do przednich iluminatorów, dla równowagi podpie-
rając się jedną ręką o tablicę przyrządów kontrolnych, pełną błyskających czerwienią
wskaźników, i skupionym wzrokiem łowcy wypatrywał jakiegokolwiek znaku swego
przeciwnika. Wróg, niezależnie od tego, kim był, musiał się spodziewać, że jego ofiara
spróbuje zlokalizować źródło strzałów. To dlatego tamten statek nie strzelał serią - jej
kierunek natychmiast wydałby przeciwnika, pozbawiając go przewagi, jaką miał w tej
chwili, atakując z nieokreślonego miejsca w przestrzeni. Czas, jaki Boba Fett miał na
opracowanie strategii, skurczył się do ułamków sekundy. Bez ostrzeżenia komputer
zainicjował kolejny przypadkowy manewr - wprowadził „Niewolnika I" w pełną spiralę
K.W. Jeter
57
przy użyciu bocznych silników pomocniczych, korygujących kierunek nadawany przez
napęd główny. Ale to nie wystarczyło -ręce Boby Fetta oderwały się od fotela pilota,
gdy działo laserowe trafiło prosto w wypukłą, środkową część kadłuba. Siła trafienia
przewróciła Fetta do tyłu; wylądował z rozkrzyżowanymi ramionami w poprzek grodzi
wejściowych do sterowni. Snop oślepiających iskier, powtarzających w miniaturze
ogień laserowy wypełniający iluminatory, trysnął mu prosto w pierś i wizjer hełmu, gdy
przepaliły się przeciążone obwody tablic sterowniczych. Kwaśny zapach spalonej izo-
lacji i silikonu mieszał się z parą wydobywającą się z cylindrów gaśniczych, które roz-
sypały swoją zawartość na instrumenty kontrolne tablicy sterowniczej.
Sterownia wypełniła się dymem. Boba Fett chwycił się grodzi i podciągnął do gó-
ry. Głośny syk, który słyszał, oznaczał uchodzące ze statku powietrze; ostatni strzał
spowodował jeszcze większe uszkodzenia niż pierwsze trafienie.
Komunikator wbudowany w jego hełm wyłączył się, podobnie jak czerwone
wskaźniki na bokach wizjera. Fett przecisnął się obok wywróconego, wyrwanego z
wygiętej podłogi fotela pilota. Tablice sterownicze były śliskie od pianki gaśniczej i
mokrych popiołów, gdy włączał mikrofon.
- Przygotować sterownię do zaplombowania - rozkazał. Jedynym sposobem uzy-
skania kilku cennych minut oddychania i szansy, chociaż wątłej, że uda mu się przeżyć,
było zredukowanie obciążenia systemów podtrzymywania życia na pokła-
dzie„Niewolnika I" do absolutnego minimum. Pozwalając, by pozostałe części statku
zajęła próżnia, zamieniał sterownię w tymczasowy bąbel bezpieczeństwa. Po zaplom-
bowaniu sterowni Boba Fett mógł wyłączyć komputerowy program przypadkowych
uników i odwrócić statek brzuchem w kierunku ostrzeliwującego ich laserowego działa,
tak by bezwładny metal działał jak tarcza chroniąca przezroczystą transpastalową kopu-
łę sterowni.
Pozostała część planu sama pojawiła się w głowie Fetta. Nie miał w tym momen-
cie do wyboru zbyt wielu możliwości, ale nadal istniała szansa wyprowadzenia w pole
przeciwnika. Udawaj trupa, powiedział sobie w duchu, to może się udać. Uszkodzenia,
jakie odniósł „Niewolnik I", były dobrze widoczne z zewnątrz; z wygaszonymi silni-
kami i pozbawiony śladów zasilania na pokładzie, jego statek będzie wyglądał jak mar-
twy wrak dryfujący w przestrzeni. To może wystarczyć, by przyciągnąć bliżej niezna-
nego wroga, aż nieostrożnie wejdzie w zasięg niespodziewanego ostrzału z dział lase-
rowych Boby Fetta. Przy tej odległości może uda mu się unieszkodliwić albo nawet
zniszczyć statek przeciwnika; tak czy owak, będzie miał wtedy dość czasu, by udać się
w kierunku bezpiecznej pajęczyny Kuć" ara Mub'ata, zanim skończą się zapasy tlenu na
pokładzie „Niewolnika I".
- Przygotowania do odcięcia atmosfery zakończone - oznajmił głos komputera po-
kładowego, beznamiętny, ale chrapliwy od zakłóceń. - Sterownia gotowa do zaplom-
bowania na rozkaz.
- Tak trzymać - powiedział Fett. Miał jeszcze coś do zrobienia, zanim odetnie ste-
rownię i jej systemy podtrzymywania życia od reszty statku. - Czekać, aż tu wrócę -
oderwał się od tablicy sterowania.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
58
Ze sterowni Boba Fett szybko zszedł po metalowych szczeblach prowadzących w
dół do głównego pomieszczenia ładowni. Nadal miał na pokładzie twardy towar, który
zamierzał dostarczyć na miejsce i odebrać zapłatę. Zbiegły szturmowiec Trhin Voss'on't
miał być jednak żywy - za trupa nie płacono.
Ciśnienie powietrza w ładowni opadło do poziomu wywołującego zawroty głowy i
kołatanie serca. Schodząc z ostatniego szczebla drabiny, Boba Fett miał przed oczami
czarne plamy - widomy znak niedoboru tlenu. Plamy szybko zniknęły, gdy włączyły się
rezerwy tlenu jego zbroi. Chociaż niezwykle przydatne w okolicznościach awaryjnych,
takich jak ta, rezerwy te nie były jednak nieograniczone; Fett wiedział, że ma niewiele
czasu na swoją misję i powrót z Voss'on'tem do sterowni, zanim się wyczerpią. Cały
jego geniusz strategiczny nie na wiele mu się przyda, jeśli będzie leżał nieprzytomny na
podłodze ładowni, kiedy okręt wroga podejdzie bliżej.
- Zastanawiałem się... kiedy .... przyjdziesz... - z trudem łapiąc oddech, z oczami
zaczerwienionymi od dymu wypełniającego ładownię, Trhin Voss'on't zaciskał mocno
pięści na prętach klatki. - Myślałem... że może już... nie żyjesz...
- Masz szczęście, że jednak żyję. - Zminiaturyzowany klucz bezpieczeństwa był
wtopiony w czubek palca rękawicy Fetta; wystarczyło chwycić za dowolny pręt drzwi
do klatki, żeby je otworzyć i wyciągnąć Voss'on'ta. Podszedł bliżej i chwycił za dura-
stalowe sztaby, czuł na sobie twardy wzrok byłego szturmowca, śledzący każdy jego
ruch jak system celowniczy lasera.
- Idziemy.
Obliczył już wcześniej, że nie ma czasu na pozbawianie Voss'on'ta przytomności,
a także siły - przy obniżonym poziomie tlenu - na wciąganie jego bezwładnego ciała po
szczeblach drabiny do sterowni. Postanowił więc zmusić go, by wszedł tam o własnych
siłach, groźbą lub nawet przemocą, jeśli okaże się to konieczne, i dopiero wtedy go
powalić, żeby mu nie przeszkadzał w dalszej części operacji.
- Po co? - Voss'on't zgarbił się, opierając głowę na pięściach zaciśniętych wokół
prętów klatki; ciężko oddychał, walcząc o każdy haust powietrza. - Co... będę... z te-
go... miał?
Dyskutowanie z Voss'on'tem było kolejną rzeczą, na którą nie miał czasu. Sztur-
mowiec nie zdążył się jeszcze zorientować, że Boba Fett nie jest zainteresowany jego
zdaniem na temat tego, jak powinien dalej postępować.
- Będziesz miał szansę - powiedział Boba Fett otwierając klatkę - żeby pożyć tro-
chę dłużej. Jeśli ci na tym nie zależy, tym gorzej dla ciebie. Bo nikt cię nie pyta o zda-
nie.
- Powiem ci... na czym mi zależy... - Voss'on't wyprostował się i odepchnął się od
prętów klatki. - Na zrobieniu ci... małej... niespodzianki. - Jego głos nagle przybrał na
sile, jakby szturmowiec wykorzystywał rezerwy energii skrzętnie zgromadzone na tę
chwilę. Cofając się o krok do tyłu, wziął zamach pojedynczą metalową sztabą którą
jakimś cudem uwolnił z ram klatki. Metal błysnął długim, płaskim łukiem, trafiając
Bobę Fetta prosto w brzuch. Voss'on't włożył w uderzenie całą swoją siłę i masę; wy-
starczyło to, by Fett uniósł się na moment nad podłogę i grzmotnął plecami o pręty
otwartych drzwi klatki.
K.W. Jeter
59
Ogłuszony ciosem i zgięty wpół, Boba Fett padł na metalową podłogę i przetoczył
się na bok. Wszystko tańczyło mu przed oczami, ale zdołał odkryć to, co przedtem
skrywał gęsty dym gromadzący się nad podłogą klatki: ostrzał z laserowego działa
nieznanego wrogiego okrętu wygiął podłogę ładowni tak mocno, że obluzował kilka
prętów klatki. Ten, którym uderzył go Voss'on't, był wyrwany całkowicie; szturmowiec
przytrzymywał go na właściwym miejscu, stwarzając wrażenie, że jest zamknięty w
klatce.
W rzeczywistości jednak, o czym Boba Fett miał okazję tak boleśnie się przeko-
nać, po prostu czekał, aż Fett otworzy zamek i znajdzie się w zasięgu jego uderzenia.
- Powinieneś był... posłuchać. - Słowa Voss'on'ta dochodziły gdzieś zza czerwonej
mgły wokół Fetta. - Kiedy... miałeś...okazję...
Fett spróbował podźwignąć się z podłogi, ale kolejny cios metalowej sztaby w
podstawę hełmu powalił go z powrotem na podłogę. Wizjer zazgrzytał o metal podłogi.
Łowca poczuł w ustach smak dymu, gdy zachłysnął się chwytając powietrze.
- Ale ty... nie chciałeś... - Voss'on't stanął nad Fettem w rozkroku. Miał teraz lep-
szą pozycję do zabójczego ciosu metalową sztabą, wycelowanego w taki sposób, by
strzaskać mu kręgosłup. - Nie będziesz miał... drugiej szansy...
Boba Fett słyszał, jak sztaba ze świstem rozcina rozrzedzone powietrze. Ale zła-
many koniec pręta zamiast w jego plecy uderzył z brzękiem o podłogę, gdy Fett złapał
Voss'on'ta za nogę i szarpnął, pozbawiając napastnika równowagi. Voss'on't runął do
tyłu i puścił sztabę, która upadła na podłogę ładowni i potoczyła się w dalszy koniec.
Dłoń Boby Fetta zaciskała się już na kolbie Mastera. Zanim zdążył go wydobyć i
strzelić, Voss'on't udowodnił, że jest dobrze wyszkolony w walce bezpośredniej - pod-
pierając się łokciem o podłogę, z całej siły kopnął Bobę Fetta w podbródek, aż odsko-
czyła do tyłu jego okryta hełmem głowa. Blaster wyleciał spomiędzy palców Fetta.
Zanim łowca doszedł do siebie, Voss'on't zanurkował. Wylądował na piersi, drapiąc o
kratownice podłogi, z rękami rozpostartymi w desperackiej walce o broń.
Fett nie czekał, żeby zobaczyć, czy mu się uda. Podniósł się na kolana i złapał za
metalowy pręt, który upuścił szturmowiec. Jednym płynnym ruchem obrócił się, trzy-
mając sztabę jak oszczep w jednej dłoni; zobaczył, że Voss'on't również klęka kilka
metrów dalej i odwraca się w jego stronę z blasterem zaciśniętym w obu rękach. Ponad
bronią, przez szczypiący oczy opar wypełniający ładownię, widać było ostre rysy
triumfalnie uśmiechniętej twarzy szturmowca; wycelował i pociągnął za spust.
Metalowy pręt śmignął w powietrzu, pchnięty ręką Fetta. Wystrzał z blastera prze-
leciał o centymetry od hełmu, kiedy Fett uchylił się w przeciwną stronę. Po drugiej
stronie ładowni dał się słyszeć pełen bólu syk Voss'on'ta, któremu ostry koniec pręta
rozdarł rękaw i rozorał ramię. Siła rzuconego oszczepu wystarczyła, by oderwać jedną
jego rękę z kolby miotacza - druga zaciskała się jednak nadal na broni.
- Niezły... rzut... - Voss'on't wstał, oddychając z trudem. Przyciskał ranne ramię do
boku w daremnej próbie powstrzymania krwawienia. Ciemnoczerwone wstęgi ściekały
mu po biodrze i w dół nogawek zaplamionego smarem munduru. - Ale nie dość... do-
bry...
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
60
Boba Fett nie odpowiedział. Patrzył, jak pistolet blasterowy w drżącej dłoni Vo-
ss'on'ta podnosi się, celując wzdłuż niewidzialnej linii w sam środek jego hełmu.
- Mógłbym... wsadzić cię... do klatki... - Voss'on't skrzywił się z wysiłku, jakiego
wymagało nabranie w płuca dość powietrza, by nie stracić przytomności. Pod smugami
dymu i popiołu podrapana i pokryta bliznami skóra jego wąskiej twarzy była biała jak
arkusz flimplastu. - I zachować... przy życiu... - Trzymał blaster teraz już nieruchomą
ręką, wycelowany prosto przed siebie. – Ale zmieniłem zdanie.
W ogniu i oślepiającym błysku erupcji, który wypełnił ładownię „Niewolnika I",
zginął zupełnie pojedynczy wystrzał z blastera. Boba Fett poczuł, że siła eksplozji rzuca
nim do tyłu, a kratownice podłogi rozpadają się na kawałki, rozdarte eksplozją jak płaty
metalicznej tkaniny. Wiedział, co się stało, chociaż znowu upadł, osłaniając odruchowo
jedną ręką wizjer hełmu. Gdzieś w oddali, w pozbawionej powietrza próżni, jego nie-
znany wróg wycelował i wystrzelił z laserowego działa, trafiając bezpośrednio w po-
szycie jego statku.
Kolejna eksplozja wstrząsnęła statkiem z głębi maszynowni „Niewolnika I". Pło-
mienie przetykane iskrami elektrycznymi, które jak białe osy fruwały w gęstych kłę-
bach oleistego dymu, buchnęły spomiędzy szczelin w poszyciu i podłodze. Rozlana
krew syczała, parując czerwonymi smugami, a resztki atmosfery rozświetlały płomienie
spod podłogi.
Tu jest...
Boba Fett zauważył szturmowca za ścianą ognia i czarnego skłębionego dymu.
Oszołomiony uderzeniem pocisku z laserowego działa i awarią większości systemów
pokładowych, Voss'on't upadł na kolana i puste teraz dłonie. Zwiesił głowę, jakby pró-
bował zachować ostatnie przebłyski świadomości w niedotlenionym mózgu.
W tej samej chwili syreny alarmowe statku złamały polecenie wygaszenia sygna-
łów, które wydał im Boba Fett. Wycie elektronicznych alarmów wypełniało hełm Fetta
i rzadkie powietrze na zewnątrz, jakby pod wpływem uszkodzeń, jakie odniósł, „Nie-
wolnik I", dostał nagle głosu, by płaczliwym zawodzeniem opłakiwać własną śmierć.
Smugi dymu mijały Bobę Fetta jak wydłużone cienie, kiedy kroczył przez płomie-
nie; poszycie statku zostało naruszone w tylu miejscach, że otaczająca go próżnia za-
częła wysysać resztki tlenu z ładowni. Ogień w maszynowni zaczął przygasać, ale pło-
mienie nadal strzelały dostatecznie wysoko, by ich jasne języki osmaliły kolana Fetta.
- Idziemy. - Boba Fett wyciągnął rękę przez kłęby dymu i chwycił Voss'on'ta pod
ramię. Uniósł do góry szturmowca, ledwo trzymającego się na nogach.
Głowa Voss'on'ta poleciała do tyłu, jakby jakiś chirurg usunął mu szyjny odcinek
kręgosłupa. Wysoka temperatura płomieni zasklepiła ranę na ramieniu, powstrzymując
upływ krwi, ale wąski strumyczek nadal sączył się z kącika jego ust. Bliskie trafienie z
działa laserowego zbliżyło go do śmierci bardziej niż zdołałaby to uczynić jakakolwiek
broń z arsenału Boby Fetta.
- Dalej... - Voss'on't z trudem otwierał powieki, kryjące rozbiegane oczy. W płu-
cach zostało mu tak mało powietrza, że mógł wydobyć z gardła tylko ochrypły, cichy
szept. - Wykończ... mnie...
K.W. Jeter
61
- Już ci mówiłem. - Szturmowiec był wyższy od Fetta. Łowca musiał dźwignąć go
wyżej i przerzucić przez pierś, by wyciągnąć z płomieni i dymu. - Jesteś zbyt cenny,
żebym pozwolił ci umrzeć. - Boba Fett puścił poszarpany mundur szturmowca i wsunął
palce pod krawędź swojego hełmu. Nabrał ostatni, głęboki haust powietrza z zapasu
zbroi, a potem wyciągnął przewód doprowadzający powietrze do hełmu spod jego dol-
nej krawędzi. Rurka wystawała zaledwie na kilkanaście centymetrów; Boba Fett musiał
przysunąć bliżej twarz szturmowca; oparł wizjer hełmu o jego czoło, żeby móc we-
pchnąć końcówkę rurki do ust Voss'on'ta.
Wystarczyła minuta oddychania tlenem z zasobnika hełmu, by wywołać reakcję.
Voss'on't mocno wciągnął powietrze, wypełniając płuca ostatnimi rezerwami niewiel-
kiego pojemnika. Zakasłał i wypluł rurkę.
Fett zobaczył, że mimo sponiewierania eksplozją, która rozerwała ładownię,
szturmowiec zachował dość przytomności umysłu, by zamknąć usta i nie wypuszczać
życiodajnego powietrza, które mu podarowano. Podtrzymując go jedną ręką w pasie,
Boba Fett ciągnął nie stawiającego już oporu Voss'on'ta przez zadymione wnętrze ku
drabinie do sterowni.
Schodki nadal stały prosto, choć przechyliły się, gdy Fett chwycił za jeden z meta-
lowych szczebli. Przyglądając się poprzez smugi dymu szczelinom w poszyciu, zauwa-
żył, że jedna z górnych śrub urwała się, gdy statek został trafiony z działa laserowego;
płyta poszycia pod drabinką wygięła się, jak wgnieciona gigantyczną pięścią.
Metal zgrzytał wśród wycia sygnałów alarmowych, gdy Boba Fett zaczął wcho-
dzić po drabinie, rozpoczynając żmudny proces wnoszenia półprzytomnego Voss'on'ta
do sterowni. Pod podwójnym ciężarem łowcy i szturmowca, chwiejącego się niebez-
piecznie na jego plecach, każdy kolejny szczebel groził zerwaniem ostatniej śruby, na
której trzymała się drabina. Jeśli runie w chwili, gdy Fett i jego nieporęczny ciężar będą
w połowie, swoim ciężarem przebiją nadwerężone kratownice i wpadną w rozpaloną
otchłań maszynowni. Boba Fett wiedział, że stamtąd nie będzie powrotu. Takiego po-
ziomu, pozbawionego osłony, twardego promieniowania nikt nie wytrzyma.
Śruba puściła w tej samej chwili, gdy Boba Fett sięgał po ostatni szczebel.
Na ułamek sekundy drabina odchyliła się od poszycia, tracąc równowagę pod po-
łączonym ciężarem Fetta i jego towaru. Przyciskając ramieniem pierś Voss'on'ta do
drabiny, Boba Fett ugiął nogi w głębokim przysiadzie. Krawędź włazu do sterowni
zaczęła oddalać się od jego uniesionej ręki. Z płonącymi płucami, zakrzywiając palce
jak szpony, gwałtownie wyprostował nogi i wyrzucił ciało w górę, by chwycić się me-
talowej krawędzi włazu.
Końce palców zacisnęły się na zaokrąglonym brzegu. Ciało szturmowca zsunęło
się z ramienia Boby Fetta. Wisząc wzdłuż wygiętych ścian poszycia, przycisnął moc-
niej Voss'on'ta drugą ręką do piersi, wbijając palce pod łopatki tamtego tak mocno, że
czuł jak końce połamanych żeber szturmowca ocierają się o siebie.
Jedynym elementem ekwipunku Boby Fetta, który mógł mu się w tej chwili na coś
przydać, była przymocowana do nadgarstka wyrzutnia z miniaturowym harpunem,
ciągnącym za sobą linę zwiniętą wokół jego przedramienia. W tej chwili jednak to sa-
mo przedramię trzymało Voss'on'ta; nie mógł jednocześnie wycelować harpunu i wy-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
62
strzelić strzałki. Mimo starannego wyszkolenia i ogromnej siły woli, Boba Fett czuł, że
jego palce zaciśnięte wokół krawędzi włazu rozluźniają się, a ostry metal drapie powo-
li, centymetr po centymetrze, czubki palców bojowych rękawic.
Nie było czasu na dalsze kalkulacje. Puścił szturmowca, którego ciało zaczęło po-
woli zsuwać się w dół. Fett tymczasem wyprostował rękę i wystrzelił rzutkę w stronę
sterowni.
Oddech, który Voss'on't zdołał wcześniej wstrzymać, wyrwał mu się teraz w nie-
świadomym jęku bólu, gdy czubek rzutki nakreślił czerwoną linię wzdłuż jego pleców i
szyi. Podskoczył w górę, gdy lina owinęła jego plecy i zagarnęła ciężki od smaru i krwi
materiał munduru, tworząc rodzaj temblaka pod pachą szturmowca i podciągając go
niemal o metr w górę. Porwany przód jego munduru znalazł się na poziomie wizjera
hełmu Fetta.
Boba Fett poczuł napięcie liny, co świadczyło o tym, że haczyk na jej końcu zako-
twiczył się w poszyciu sterowni. Oprogramowanie obwodów strzałki pozwalało jej w
momencie dotarcia do celu szeroko rozłożyć haczykowate zakończenia i zmienić tra-
jektorię lotu w ciasną pętlę, dzięki czemu lina zaciskała się magnetycznym węzłem.
Posługując się kontrolnym przyciskiem u nasady rękawicy, Boba Fett uruchomił
mechanizm zwijania liny, która w górnej części naprężyła się jeszcze mocniej, jak cię-
ciwa prymitywnego łuku. Fett musiał się jej chwycić wyciągniętą prosto w górę ręką i
napiąć mięśnie, by własny ciężar w połączeniu z wagą Voss'on'ta nie wyrwały mu ra-
mienia ze stawu.
Miniaturowy silniczek zwijarki wbudowany w rękaw zbroi Fetta został zaprogra-
mowany na standardową wagę jednego humanoid, a nie dwóch; Fett czuł, jak lina ocie-
ra się o jego przedramię i rozgrzewa, wciągając powoli jego i Voss'on'ta w stronę włazu
do sterowni. Oderwał nogi od drabiny, która uderzając po drodze z brzękiem o wygięte
ściany poszycia upadła na kratownicę podłogi. Snop czerwonych iskier strzelił w górę,
gdy drabina ześliznęła się w jedną z poszarpanych szczelin i zniknęła w głębi maszy-
nowni.
Wąskie pasmo dymu, jaśniejsze niż ciemne oleiste kłęby w głównej maszynowni,
uniosło się znad rozcięcia w rękawie Fetta. Tarcie liny o ciało rozgrzało ją do białości,
ale był już zaledwie kilka centymetrów od włazu. Nie mając się od czego odepchnąć,
Fett musiał czekać, aż lina wciągnie go na tyle wysoko, by mógł zaczepić łokciem o
krawędź włazu, a potem podciągnąć się i wepchnąć Voss'on'ta na podłogę sterowni.
Voss'on't tymczasem odzyskał świadomość, przynajmniej na tyle, by zorientować
się, co Fett zamierza zrobić. Rozłożył szeroko palce, próbując zaczepić nimi o podłogę
sterowni; podrzutem ciała udało mu się podciągnąć do góry i wyzwolić z uścisku Fetta.
Mając teraz obie ręce wolne, Boba Fett zaparł się drugim łokciem o brzeg włazu,
by się podciągnąć do góry.
- Słuchaj, stary... dziękuję - odezwał się zgrzytliwy, ochrypły od dymu głos. Fett
spojrzał w górę na wyszczerzoną w uśmiechu twarz Voss'on'ta. Szturmowiec przeturlał
się i usiadł, oparty o podłogę zdrową ręką, z kolanami przyciągniętymi blisko do piersi.
Zmrużone oczy błyszczały w twarzy czarnej od zmieszanego z popiołem i smarem
K.W. Jeter
63
potu; nieprzyjemny uśmiech wyglądał jak wycięty wibroostrzem wśród równie ostrych
rysów twarzy.
- Dzięki. - powtórzył Voss'on't. Filtry powietrzne w sterowni oczyściły już powie-
trze z dymu na tyle, że dawało się odetchnąć pełną piersią. - Jestem ci naprawdę
wdzięczny. A teraz zdychaj!
Wyprostował nogę i wymierzył kopniak prosto w wizjer hełmu Fetta. Uderzenie
było wystarczająco silne, żeby zepchnąć go z powrotem poza krawędź włazu; tylko lina
zahaczona o ścianę sterowni i przymocowana do nadgarstka powstrzymywała go teraz
przed upadkiem na podłogę ładowni.
Udało mu się zaczepić palce na krawędzi luku wejściowego. Spojrzał w górę i zo-
baczył, że Voss'on't wstał i patrzy na niego. W jednym ręku trzymał ostry kawałek me-
talu - jeden z fragmentów poszycia wyrwanych przez laserowe działo i porozrzucanych
po całej sterowni. Z coraz szerszym uśmiechem na twarzy szturmowiec przysunął ostry
metal do liny łączącej nadgarstek Fetta z kotwiczką zahaczoną o ściany kokpitu.
- Tym razem - powiedział Voss'on't szyderczo - to naprawdę ostatnie pożegnanie.
Przynajmniej dla ciebie. - Trąc ostrą krawędzią metalu o linę, uniósł nogę w ciężkim
bucie, żeby zmiażdżyć palce Fetta.
Zanim but opadł, Voss'on't stracił równowagę, zaskoczony, że napięcie liny nagle
zelżało. Przyciskając metalowe przyciski kontrolne na rękawicy, Fett pozwolił linie
rozwinąć się na kilka metrów. Wystarczyło, żeby szarpnąć ramię do tyłu, a potem wy-
rzucić znów do przodu, zarzucając linę pętlą na szyję Voss'on'ta.
Fett uruchomił teraz zwijanie liny, która zacisnęła się jak garota wokół szyi męż-
czyzny.
Voss'on't zatoczył się do tyłu; zaciskał palce wokół liny wbijającej mu się w gar-
dło. Szarpnięcie liny pozwoliło Fettowi wczołgać się przez właz do sterowni.
Voss'on't przez zaciśnięte z bólu powieki nie widział okrytej rękawicą pięści Fetta,
która posłała szturmowca na podłogę, tak że głową uderzył o podstawę fotela pilota.
Boba Fett wyrwał linę z nadgarstka drugą ręką, przewrócił na brzuch oszołomionego
Voss'on'ta i związał mu ręce ciasnym węzłem. Resztę liny przeciągnął do jego kostek,
które skrępował w podobny sposób. Potem chwycił szturmowca za kombinezon, uniósł
do poziomu oczu i rzucił w przeciwległy kąt sterowni.
- Zaplombować sterownię - powiedział na głos. Pochylał się już nad tablicami
kontrolnymi, gdy komputer pokładowy „Niewolnika I" wykonywał jego rozkaz; klapa
włazu do sterowni zamknęła się z sykiem. Kilkoma szybkimi ruchami na klawiaturze
uciszył sygnały alarmowe.
W ciszy, która zapadła nagle w sterowni, słyszał swój ciężki, urywany oddech,
który wypełnił mu płuca zapasami tlenu z rezerw. Wystarczyło to również, by przywró-
cić przytomność Voss'on'towi.
- Co... co teraz? - Voss'on't leżał z rękami związanymi na plecach, na jednym bo-
ku, i z trudem wydobywał z siebie głos. - Co... zamierzasz...
Fett nie zwracał na niego uwagi. Używając nadal sprawnych rakiet manewrowych
obrócił „Niewolnika I" w taki sposób, by móc w końcu zobaczyć okręt, który do nich
strzelał. Nawet z tej odległości, choć widoczne detale statku jego wroga były niewiele
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
64
wyraźniejsze niż gwiazdy, zdołał rozpoznać okręt, którego działa laserowe o mało nie
wykończyły „Niewolnika I".
Wiedział również, do kogo należy ta jednostka i kto wydał rozkaz otwarcia ognia.
Xizor. Kolejny ruch przyrządów kontrolnych uruchomił obwody powiększalnika
optycznego iluminatorów. Nie sposób było pomylić z niczym innym charakterystycznej
i onieśmielającej sylwetki statku flagowego księcia Falleenów. Statek uchodził za naj-
groźniejszy i najciężej uzbrojony w całej galaktyce, zdolny sprostać każdej jednostce o
podobnym tonażu z wojennej floty Imperatora Palpatine'a. Gdyby „Niewolnik I" podjął
z nim prawdziwą walkę, niewiele by z niego zostało.
Nietrudno było odgadnąć, dlaczego „Wendetta" nie rusza do ataku. Czeka, uznał
Fett. Po prostu sprawdza, czy zostały jakieś ślady życia. Książę Xizor był znany jako
swego rodzaju kolekcjoner; całkowicie w jego stylu byłoby odczekanie, aż zdobędzie
niezbite, fizyczne dowody - na przykład zwłoki - śmierci tych, których chciał wyelimi-
nować; wolałby to, niż rozpylenie ich w chmurę atomów dryfujących w przestrzeni.
Dużo bardziej zagadkową sprawą było, dlaczego w ogóle Xizor czekał tu na niego
i dlaczego otworzył ogień. Fett nie słyszał o jakichkolwiek powiązaniach Xizora z po-
płatnym zleceniem na odszukanie i doprowadzenie szturmowca-dezertera, za którego
Palpatine wyznaczył tak astronomiczną nagrodę. Coś musiało go jednak łączyć z tą
sprawą; trudno uwierzyć, że ich potyczka to tylko zbieg okoliczności czy polowanie na
przypadkową zdobycz. Falleeński książę miał na to - podobnie jak Boba Fett - zbyt
chłodny, zbyt racjonalny umysł.
Boba Fett opuścił wzrok z iluminatorów na tablicę kontrolną i zaczął wstukiwać
nowe rozkazy.
- Co...? - zaskrzeczał szorstko głos Voss'on'ta. - Powiedz...
Nie było ani czasu, ani potrzeby tłumaczyć się przed towarem leżącym na podło-
dze sterowni.
- Zamierzam robić - powiedział Boba Fett - to samo co do tej pory. Ratować życie
nam obu, czy ci się to podoba, czy nie.
Na koniec wcisnął przycisk uruchamiający jedyny działający silnik statku. „Nie-
wolnik I" zadrżał, grożąc rozpadnięciem się na kawałki, gdy ruszył konwulsyjnym
skokiem, zamazując gwiazdy w iluminatorze.
K.W. Jeter
65
R O Z D Z I A Ł
6
- Co on robi? - łącznościowiec przysunął twarz do przednich iluminatorów „Wen-
detty", przepatrując sektor. - To zdumiewające, Wasza Ekscelencjo! On chyba jeszcze
żyje!
Książę Xizor nie był zdumiony. Stojąc przy instrumentach pokładowych na most-
ku, z jedną dłonią nadal na module wyboru celu działa laserowego, przyglądał się, jak
w wypełnionej gwiazdami przestrzeni statek znany jako „Niewolnik I" odpala ostatnie
sprawne silniki odrzutowe i rusza. Inny ekran, mniejszy i umocowany z boku ilumina-
tora, pokazywał wyniki oceny uszkodzeń namierzonego statku - dokładny schemat
jarzył się czerwienią systemów operacyjnych, które przestały działać. Tylko kilka za-
znaczonych na zielono - jeden silnik, podstawowy sprzęt nawigacyjny, podtrzymywa-
nie życia w sterowni - nadal działało. Pogruchotany, ale nabierający szybkości, statek
Boby Fetta nie był jeszcze całkiem martwy.
- Niełatwo go zabić - powiedział Xizor, kręcąc głową z podziwem. Lubił tę cechę
u istot rozumnych; sprawiała, że ostateczne zwycięstwo było o tyle słodsze. Zbyt wielu
mieszkańców galaktyki, czy to-w najodleglejszych systemach, czy na centralnych pla-
netach Imperium, poddawało się zbyt szybko, gdy ręka Czarnego Słońca chwytała ich
za gardło. W głębi duszy Xizor czuł charakterystyczną dla Falleenów pogardę dla tych,
którzy są zbyt słabi, by walczyć, choćby w obliczu nieuniknionej śmierci. Falleenowie
właśnie wtedy walczyli z największą zaciekłością, kiedy nie było już nadziei przedłu-
żenia własnego życia choćby o jedno bicie serca. Xizor podejrzewał od dawna, od
chwili, kiedy po raz pierwszy zaświtał mu pomysł intrygi, w której sidłach tkwił teraz
Boba Fett, że pod tym względem łowca nagród go nie rozczaruje. - Niełatwo go zabić...
- powtórzył refleksyjnie Xizor. - Co czyni z niego tym bardziej wartościową zdobycz.
Zresztą- odwrócił głowę i uśmiechnął się do technika - tego właśnie można się spo-
dziewać po prawdziwym łowcy...
Łącznościowiec wyglądał na zdenerwowanego; nad jego brwiami lśniły kropelki
potu. Podobnie jak pozostali członkowie załogi, rozstawieni na swoich stanowiskach na
mostku „Wendetty", chciał, by życzenia jego pana - zwłaszcza w kwestii tak istotnej
jak ta -zostały spełnione. Z drugiej strony jednak żaden z członków załogi nie miał
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
66
takiej wewnętrznej pewności, jaką czuł Xizor, jaki będzie wynik pościgu. I tak być
powinno, pomyślał książę. Dzięki temu bardziej się starają.
- Przepraszam, Wasza Ekscelencjo - łącznościowiec wskazał na wysoką, wklęsłą
szybę środkowego iluminatora. - Ale statek Boby Fetta... „Niewolnik I"... jego prędkość
rośnie. - Spojrzał na odczyt na jednym z monitorów. - I to szybko. Chyba już czas, żeby
z nim skończyć. W przeciwnym razie... - technik nerwowo wzruszył ramionami - ..
.wymknie się nam.
- Uspokój się. - Kącik ust Xizora uniósł się w pogardliwym uśmiechu. - Twoje
obawy są bezpodstawne. - Każda taka emocjonalna reakcja w falleeńskim arystokracie
budziła pogardę. -Dokąd, twoim zdaniem, mógłby uciec Boba Fett? Sam widzisz, że
jego statek nie zdoła skoczyć w nadprzestrzeń. - Xizor wskazał na monitor oceny
uszkodzeń. - A nawet gdyby zdołał, gdyby Fett był dość głupi, by tego spróbować,
naprężenia rozedrą ten biedny wrak na strzępy. Nie... - Xizor pokręcił głową. - Nie ma
się czego bać. Możemy położyć kres jego daremnej ucieczce, gdy tylko przyjdzie nam
na to ochota.
Widział, że nie przekonał oficera, podobnie jak reszty załogi znajdującej się na
mostku. Nie mieli szlachetności ducha, która pozwalałaby im smakować tę chwilę.
Legenda umiera, pomyślał Xizor, a dla nich to nic nie znaczy.
Bo tym właśnie był Boba Fett - posępną legendą. Legendą, której mroczne czyny
od dawna były źródłem przerażenia i zazdrości - i jeszcze paru innych odbierających
hart ducha uczuć, które potrafiły wywołać w swoich bliźnich istoty myślące - w każ-
dym najciemniejszym zakątku galaktyki. Choć śmierć Boby Fetta nie była głównym
celem knowań i intryg Xizora, nie sposób zaprzeczyć, że warto było zostać sprawcą
jego zguby. Wedle niepisanych zasad zabójczej rozgrywki, w której brali udział łowcy
nagród, nie było cenniejszej zdobyczy niż krew rywala na własnych dłoniach.
Xizor spojrzał w gwiazdy za statkiem Boby Fetta. Pewnego dnia, pomyślał, będzie
to krew innych przeciwników, jeszcze potężniejszych i groźniejszych niż Boba Fett.
Nadejdzie taki czas, gdy pod podeszwą jego buta znajdzie się inna okryta hełmem gło-
wa, która od dawna była przedmiotem jego nienawiści. Jeśli sieć, którą rozsnuł Xizor,
doprowadzi do śmierci Boby Fetta, będzie to zaledwie uboczny skutek planu, którego
celem jest zgładzenie lorda Dartha Vadera. Dopiero wtedy jego zemsta się dopełni...
Prawie równie ważna jak zemsta była nieposkromiona ambicja księcia Xizora. Ten
pomarszczony stary głupiec, Imperator Palpatine, przekona się o tym zbyt późno. Mi-
styczna Moc, która nieraz wyciskała oddech z gardła Xizora, nie wystarczy, by oddalić
dzień triumfu Czarnego Słońca i jego przywódcy.
Są siły, pomyślał Xizor uśmiechając się lekko, potężniejsze niż jakakolwiek Moc.
Nad tymi siłami - strachem, żądzą zemsty, chciwością - właśnie on miał władzę.
Nawet najprzyjemniejsze rozmyślania trzeba jednak kiedyś skończyć. Xizor wrócił
myślami z przyszłości, świetlistej jak błysk na zimnej krawędzi wibroostrza, do zagad-
nień, które zaprzątały jego podwładnych.
- Zaczynajmy - powiedział. Kiwnął ręką w stronę jednego z techników obsługują-
cych broń. - Namierzyć poprzedni cel i przygotować się do strzału.
K.W. Jeter
67
- Wasza Wysokość... - głos łącznościowca wydawał się jeszcze bardziej nerwowy
niż poprzednio. - To... to chyba nie najlepszy pomysł...
Podyktowana strachem niesubordynacja wprawiła Xizora w furię. Ciężki płaszcz
zatoczył krąg, gdy jego właściciel odwrócił się gwałtownie, by stanąć twarzą w twarz z
mężczyzną, który skulił się odruchowo przed wybuchem gniewu swego księcia. Fiolet
oczu Xizora przypominał barwą krew, gdy książę wbił pełen nienawiści wzrok w ofice-
ra.
- Śmiesz kwestionować moje rozkazy? - zapytał cichym głosem, który robił więk-
sze wrażenie niż najgłośniejszy krzyk.
- Nie! Skądże, Wasza Wysokość! - łącznościowiec cofnął się o krok i uniósł dło-
nie, jakby chciał zasłonić się przed ciosem. Na twarzach pozostałych oficerów na most-
ku pojawił się wyraz paniki. - Chodzi tylko o to, że... eee... - łącznościowiec wskazał
jedną ręką na iluminator za Xizorem. - Sytuacja uległa zmianie... od czasu, kiedy...
eee... Wasza Wysokość raczył rzucić na nią okiem. Xizor ściągnął brwi i odwrócił się w
stronę iluminatora. Zorientował się, co oficer ma na myśli, zanim tamten zdołał wydu-
kać wyjaśnienie:
- Wasza Wysokość sam widzi... Boba Fett ustawił swój statek dokładnie pomiędzy
nami a pajęczyną Kud'ara Mub'ata...
Sytuacja byłaby oczywista dla każdego, a co dopiero dla tak wytrawnego stratega
jak książę Xizor. Za sylwetką „Niewolnika I" przez iluminator widać było dryfującą
konstrukcję pajęczarza -jego dom i miejsce pracy, przypominające nieregularną, wy-
dłużoną asteroidę.
- W tej chwili, Wasza Wysokość, ostrzał z działa laserowego byłby w najwyższym
stopniu niepożądany. - Łącznościowiec sięgnął po resztki odwagi, jaka mu jeszcze po-
została; jego głos nabrał odrobinę pewności. - Ewentualne uniki Boby Fetta mogłyby
doprowadzić do tego, że zamiast niego trafimy w pajęczynę Kud'ara Mub'ata. - Oficer
rozłożył ręce i wzruszył lekko ramionami. -Oczywiście decyzja o tym, czy podejmować
takie ryzyko, należy do Waszej Wysokości. Ale biorąc pod uwagę stałe kontakty han-
dlowe między Czarnym Słońcem a pajęczarzem...
- Tak, tak. Oszczędź mi wyjaśnień. - Xizor z irytacją machnął ręką na podwładne-
go. - Nie musisz mi przypominać o tym wszystkim. - Ostrzelanie z działa laserowego
samego Kud'ara Mub'ata, a nie tylko zbieraniny odpadków wplecionej w jego pajęczy-
nę, nie byłoby takie złe; Xizor postanowił już, że należy usunąć tego partnera, skoro
jego interesy zaczęły mu wchodzić w paradę. Ale nie mógł sobie na to pozwolić... nie w
taki sposób. Gdyby cała galaktyka dowiedziała się, w jak gwałtowny i morderczy spo-
sób Czarne Słońce rozprawia się z tymi, którzy mu służą, zaszkodziłoby to planom
Xizora. W dodatku nowy sojusznik, którym Xizor planował zastąpić Kud'ara Mub'ata,
również znajdował się we wnętrzu pajęczyny - a szkoda byłoby tracić tak potencjalnie
cennego sprzymierzeńca jak Bilans, zręczny mały zawiązek księgowy, który zadekla-
rował niezależność od swojego stwórcy.
- Wstrzymać ogień - rozkazał Xizor zgromadzonym technikom.
Łącznościowiec przyłożył jedną dłoń do ucha, słuchając cichej wiadomości, prze-
syłanej bezpośrednio do membrany wszczepionej w jego czaszkę.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
68
- Wasza Wysokość - odezwał się, patrząc na Xizora. - Kud'ar Mub'at nawiązał z
nami bezpośredni kontakt. Prosi o rozmowę z Waszą Wysokością.
Tylko tego mi jeszcze potrzeba, pomyślał zirytowany Xizor.
- Dobrze, wysłucham go.
Z głośników wbudowanych nad środkową tablicą sterowniczą mostka rozległ się
świdrujący, drażniący nerwy głos pajęczarza.
- Mój wielce szanowny książę... Oczywiście, jak zawsze bezgraniczne zaufanie
pokładam w twej mądrości i talentach. Nigdy nie śmiałbym wątpić w sens jakichkol-
wiek działań, zainicjowanych przez twój nieskalany majestat...
- Przejdź do rzeczy - warknął Xizor. Wbudowany w tablicę mikrofon odebrał jego
słowa i przekazał je wąskim pasmem komunikacyjnym do pajęczyny dryfującej za
statkiem Boby Fetta. -Mam na głowie pilniejsze sprawy niż wysłuchiwanie twoich
pochlebstw. - Nie spuszczał wzroku z sylwetki "Niewolnika I", który nadal nabierał
prędkości.
- Doskonale - prychnął pajęczarz. Xizor wyobraził go sobie, przycupniętego w
swoim gnieździe, jak przyciąga bliżej liczne odnóża do bladego, trzęsącego się brzucha.
- Twój pokaz temperamentu jest być może zasłużony, ale nie umniejsza w niczym naj-
wyższego podziwu, jaki mam...
- Gadaj, co masz do powiedzenia albo milcz.
Głos pajęczarza stal się nagle kwaśny i nadąsany.
- Jak sobie życzysz, Xizor. A zatem bez ceremonii: musisz być skończonym idiotą,
żeby strzelać do Boby Fetta w otwartej przestrzeni. Czy Falleeni nie słyszeli nigdy o
czymś takim jak dyskrecja? Cały ten sektor jest pod stałą obserwacją ze względu na
obecność mojej pajęczyny. Czy muszę ci przypominać, że prawdopodobnie patrzą na
nas inni? Niektórzy z nich to moi partnerzy handlowi, z którymi być może będę chciał
kiedyś jeszcze ubić interes. Zdaję sobie sprawę, że twojej reputacji dobrze by się przy-
służyła publiczna egzekucja wielce szanownego Boby Fetta, ale co z moją reputacją? -
Dochodzący z głośników głos przybrał na sile. - Oczywiście wolałbym, by istoty, któ-
rym jestem winien pieniądze, zginęły, ale chyba lepiej, żeby coś takiego nie rozniosło
się po całej galaktyce. Powiedz sam, kto będzie chciał prowadzić ze mną interesy, jeśli
się zorientuje, że skończy martwy?
- Nie martw się o to - odparł książę Xizor. Tylko część uwagi poświęcał rozmowie
z pajęczarzem. - Możesz powiedzieć komu tylko chcesz, że śmierć Boby Fetta nie mia-
ła z tobą nic wspólnego.
- Jasne, jasne - w głosie pajęczarza zabrzmiał sarkazm. - To po prostu czysty przy-
padek, że został rozpylony na atomy, próbując mi przekazać twardy towar; towar, za
który miałem mu wręczyć ładną sumkę. Wszyscy w to uwierzą, nie mam co do tego
żadnych wątpliwości.
- Niech wierzą w co chcą. Masz teraz na głowie pilniejszy problem.
- Co? - Kud'ar Mub'ata był wyraźnie zaskoczony. - O czym ty mówisz, Xizor?
- To proste. - Podziw Xizora dla Boby Fetta wzrósł wyraźnie, kiedy zorientował
się, co planuje łowca nagród. - Twój „partner handlowy", o którego tak się martwisz,
leci prosto w twoją pajęczynę.
K.W. Jeter
69
- Oczywiście! Ma dla mnie towar!
- Obawiam się, że nie rozumiesz. - Przekazywanie złych wiadomości innej istocie
rozumnej było błahą rozrywką, nie dorównująca morderstwu i grabieży, ale mimo
wszystko Xizor czerpał z tego pewną przyjemność. - Po prostu nie orientujesz się, w
jakim stanie jest „Niewolnik I". My natomiast przeprowadziliśmy dokładną analizę
jego uszkodzeń. Możesz mi wierzyć, Boba Fett nie będzie w stanie się zatrzymać.
- Ależ... ależ to absurd!
- Nie - zapewnił Xizor. - To całkiem sprytne z jego strony. Leci na ostatnim dopa-
laczu, jaki mu został, i zdążył już nabrać niemałej szybkości. Należy oddać sprawiedli-
wość jego umiejętności pilotażu. To cud, że jest w stanie utrzymać „Niewolnika I", a
raczej to, co z niego zostało, na stabilnym kursie przy tej prędkości. Ale nawet Boba
Fett nie zdoła... nikomu by się to nie udało... zatrzymać rozpędzonego statku, zanim
wbije się w twoją pajęczynę. Nasze skanery wykazały, że nie ma ani jednej sprawnej
rakiety hamującej. O czym, oczywiście, sam Boba Fett doskonale wie.
Z głośników dobiegł pełen paniki, przeciągły pisk. Oczami wyobraźni książę Xi-
zor widział Kud'ara Mub'ata, jak dosłownie wylatuje z gniazda z rozkrzyżowanymi
odnóżami.
- Ile.. - Pajęczarz zdołał się opanować na tyle, by zadać ostatnie, desperackie pyta-
nie. - Ile czasu mi zostało?
- Powiedziałbym, że... - Xizor rzucił okiem na monitor i szybko zmieniające się
cyfry na odczycie poniżej. - Lepiej się czegoś przytrzymaj...
Zanim z głośnika rozległ się kolejny denerwujący odgłos, Xizor wyciągnął rękę i
przerwał połączenie pomiędzy „Wendettą" a pajęczyną Kud'ara Mub'ata. Monitor pod
głównym iluminatorem pokazywał obraz z dalekiego modułu zwiadowczego umiesz-
czonego po przeciwnej stronie pajęczyny; patrząc na ekran Xizor widział smugę ognia
z dysz wylotowych ostatniego z dopalaczy „Niewolnika I". Pod tym kątem statek wy-
glądał jak wybuchająca gwiazda; jasność promieni zmuszała do odwrócenia wzroku.
- Wasza Wysokość... - odezwał się stojący obok Xizora łącznościowiec. - Co pan
rozkaże załodze?
Xizor milczał jeszcze przez chwilę, obserwując statek łowcy nagród, pędzący ko-
lizyjnym kursem ku pajęczynie Kud'ara Mub'ata. Chłodny podziw, jaki miał dla Boby
Fetta, i szacunek, jaki do niego żywił, wzrosły jeszcze bardziej. Śmiertelna gra stawała
się coraz bardziej skomplikowana, a zatem coraz bardziej interesująca. Nie było wąt-
pliwości co do tego, jaki będzie jej ostateczny wynik - nie wtedy, gdy do rozgrywki
wchodził Xizor. I chociaż już wcześniej perspektywa uśmiercenia Boby Fetta sprawiała
mu sporą przyjemność, teraz stawała się jeszcze bardziej rozkoszna.
- Śledzić i ścigać - powiedział w końcu. - Zostanie z niego sporo ciekawych
szczątków. Bardzo ciekawych...
Żeby wydostać się z „Niewolnika I", Boba Fett - musiał dać krok do tyłu i kopnąć
zewnętrzną klapę włazu; zasilanie wysiadło, a obluzowane płyty poszycia zaklinowały
się w jednym miejscu. Wszedł prosto w absolutny, huczący chaos.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
70
Spodziewał się tego, ba, planował to od pierwszej chwili, kiedy przyszło mu do
głowy, żeby zaryć się własnym statkiem w dryfujące gniazdo Kud'ara Mub'ata. Jego
znajomość z pajęczarzem, długie lata interesów, jakie ich łączyły, pozwoliły mu nieźle
poznać charakter i możliwości pajęczyny. Kud'ar Mub'at zaprojektował i zbudował ją z
wysnutych z własnego ciała włókien, strukturalnych i nerwowych, oplatając nimi frag-
menty statków i innych artefaktów stworzonych przez istoty rozumne. Z zewnątrz i od
wewnątrz ze ścian pajęczyny sterczały durastalowe komponenty, unieruchomione jak
statek zamknięty w okowach skłębionego, zamarzniętego morza. Powodem, dla którego
Kud'ara Mub'at wbudowywał te szczątki w swój dom i ciało, była jego chciwość i chęć
dodania sobie splendoru poprzez demonstrację trofeów zdobytych na tych, którzy dali
się zbyt głęboko wciągnąć w jego podstępne intrygi. Łączyła się z tym potrzeba ochro-
ny pajęczyny, która nie dysponowała innymi środkami obrony. Zdolność do szybkiego
oplątywania i włączania w strukturę elementów, które naruszyły jej powierzchnię, była
jedynym sposobem, by utrzymać środowisko umożliwiające życie żywym istotom we-
wnątrz zaokrąglonych, brudnych ścian uwitych ze splątanego włókna.
Przytrzymując się jedną ręką klapy, Boba Fett rozejrzał się dookoła.
Wnętrze pajęczyny Kud'ara Mub'ata rozjaśniała białoniebieska poświata fluore-
scencyjnych podkomponentów oświetleniowych. Te proste organizmy trzymały się
wyższych części ścian maleńkimi, ruchliwymi odnóżami, emitując miękkie światło z
bioluminescencyjnych komórek z wnętrza półprzezroczystych, rozdętych brzuchów,
niewiele większych niż dwie pięści Boby Fetta. Piskliwy hałas powodowały jednak nie
organizmy oświetleniowe, połączone niczym pępowiną długimi pasmami włókien ner-
wowych ze swym stwórcą, ale ich kuzyni, prędkie zawiązki, emitujące gęsty, lepki
płyn, służący do naprawy pajęczyny i zatapiania w niej szczątków statków.
Stworzenia te uwijały się wokół rozdartych krawędzi w miejscu, gdzie „Niewolnik
I" przedarł się przez pajęczynę i uwiązł w jej tkance. Tuż przed tym Boba Fett prze-
orientował statek z normalnej, pionowej pozycji ogonem do dołu; gdyby tego nie zro-
bił, zaokrąglona powierzchnia sterowni uderzyłaby jak tępy młot o zewnętrzną ścianę
pajęczyny. W ostatniej chwili jednak odpalenie odrzutowych dysz korekcyjnych skie-
rowało ostry, wydłużony element kadłuba ku szybko zbliżającej się pajęczynie. Kiedy
„Niewolnik I" wbił się pomiędzy jej grube włókna, ostatni wyrzut z przeciwległych
dysz postawił statek z powrotem w pionie, unieruchamiając sterownię. Kwaśny swąd
włókien spalonych dysz wypełniał słabo oświetlone wnętrze.
Nie tylko strukturalne włókna pajęczyny ucierpiały w wyniku katastrofy statku.
Żywa tkanka zareagowała na wstrząs na swój własny sposób. Piski, wypełniające uszy
Boby Fetta, dochodziły od tych zawiązków, które były już wcześniej w tej części paję-
czyny, a nie od tych, które przybyły, by ją załatać. Większość oderwała się od nici włó-
kien neuronowych, które łączyły je ze świadomością Kud'ara Mub'ata, ich rodzica i
kontrolera; niektóre były nieme, bo nigdy nie miały głosu, inne jednak piszczały, skrze-
czały i odrywały się od sklepionego sufitu. Splątana podłoga była zasnuta drgającymi
organizmami, które wiły się z bólu lub dreptały w kółko, kompletnie zdezorientowane
faktem odłączenia własnych ograniczonych zasobów mózgowych od pajęczarza, tkwią-
cego w swym gnieździe w innej części pajęczyny. Pająkopodobne zawiązki, ciągnąc za
K.W. Jeter
71
sobą zerwane włókna, usiłowały wdrapać się na buty Boby Fetta, kiedy ten wyszedł z
włazu „Niewolnika I". Strząsnął kilka z nich kopniakiem, jakby były chitynowymi
szczurami. Kilka innych nie zdołało uniknąć rozdeptania; ich pancerzyki chrzęściły jak
tłuczone skorupki jaj.
Fett spojrzał w górę na dziób swojego statku i zauważył, że zawiązki lepiące pra-
wie skończyły uszczelniać dziurę w pajęczynie wokół kadłuba; tylko zakończenia dysz
głównych dopalaczy sterczały jeszcze w próżni. Syk uchodzącej z pajęczyny atmosfery
cichł stopniowo, w miarę jak zawiązki lepiące kontynuowały swoją pracę. Właśnie
wypełniały ostatnie szczeliny między żywą biomasą a zaokrąglonymi płytami durasta-
lowego poszycia. Wokół Boby Fetta komora powoli się uspokajała, w miarę jak coraz
więcej oderwanych zawiązków zapadało w katatoniczny bezruch. Leżały na grzbietach
jak morskie stworzenia wyrzucone na plażę falą przypływu. Cisza, która zastępowała
wcześniejszy piskliwy zgiełk, miała w sobie coś z milczenia śmierci. Pajęczyna została
utkana z włókien wysnutych z systemu rdzeniowo-mózgowego Kud'ara Mub'ata, więc
rozcięta komora, taka jak ta, w której znajdował się Fett, przypominała wnękę powięk-
szonego do gigantycznych rozmiarów mózgu jakiejś istoty, rozciętego równie gigan-
tycznym skalpelem, który wykroił z niej klin szarej tkanki.
- Idziemy. - Boba Fett wsunął rękę przez klapę „Niewolnika I" i chwycił Trhina
Voss'on'ta za mundur, przypominający w tej chwili raczej kłąb zakrwawionych szmat.
Jednym szarpnięciem postawił byłego szturmowca na nogi; kolejne szarpnięcie pozwo-
liło mu wyciągnąć go ze statku. - Czas na wypłatę.
Oczy Voss'on'ta przypominały teraz dwa krwawe rozcięcia w posiniaczonej, brud-
nej twarzy. Ręce miał związane za plecami, ramiona podane do przodu.
- Skoro tak ci się spieszy... - odezwał się głosem ochrypłym od dymu i z trudem
kontrolowanego gniewu. Ruchem głowy wskazał na swoje buty i zakończoną harpu-
nem linę, która pętała mu nogi w kostkach. - Lepiej to rozwiąż. Inaczej nigdy nie do-
trzesz na miejsce.
- Mam lepszy pomysł - powiedział Fett. Jego łokieć szybkim, poziomym łukiem
rąbnął Voss'on'ta prosto w twarz. Szturmowiec odbił się od kadłuba „Niewolnika I" i
padł na podłogę komory, pełną podrygujących, umierających zawiązków. Fett spojrzał
na swojego więźnia; z nosa Voss'on'ta ciekła krew. - Zostawię cię tu związanego tak jak
teraz. Możesz zapomnieć o wszelkich dalszych próbach ucieczki. - Chwycił za poły
munduru Voss'on'ta i znów dźwignął go do góry. - Nic ci z nich teraz nie przyjdzie. A
mnie zaczęły denerwować.
- No chyba! - prychnął Voss'on't. Związane dłonie zacisnął w pięści, aż mu kłykcie
zbielały, jakby zaciskał je na gardle Fetta.
Szturmowiec był stroną przegrywającą w każdym starciu z łowcą, od samego po-
czątku, gdy Fett i jego chwilowy partner Bossk wytropili go na odległej kolonialnej
planecie wydobywczej. A jednak nie przeszła mu głęboko zakodowana żądza walki.
Niewiele mu z tego przyjdzie, pomyślał Fett. Rezultat końcowy będzie taki sam, nieza-
leżnie od tego, czy Voss'on't zamierza dalej walczyć i wymyślać kolejne podstępy, czy
podda się i przyjmie swój los. Fetta nie obchodziło, którą z możliwości wybierze były
szturmowiec. Chodziło tylko o wygodę.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
72
Na twarzy Voss'on'ta pojawił się wyraz ponurej złośliwości.
- Może i dostaniesz swoją zapłatę, łowco. Udało ci się dostarczyć towar aż tutaj,
więc wszystko jest możliwe. Ciekaw jestem tylko, co zrobisz, kiedy pojawi się tu ksią-
żę Xizor? - Voss'on't widział sylwetkę okrętu Xizora przez iluminator „Niewolnika I" i
rozpoznał go równie szybko jak Fett. - A będzie tu już za parę minut.
- Nie twoje zmartwienie. Zajmę się nim, kiedy się pojawi. -Boba Fett ciągnął
Voss'on'ta na długim sznurze, skrępowanego i z trudem utrzymującego się na nogach.
Idąc wewnętrznym tunelem, który miał ich doprowadzić do gniazda Kud'ara Mub'ata,
Fett spojrzał przez ramię na jeńca.
- Nie wyglądasz na zdziwionego, że to właśnie Xizor czekał na nas w tym sektorze
przestrzeni. Rozsądne wydaje się założenie, że wiedziałeś o tym z góry.
- Zakładaj sobie, co chcesz. - Voss'on't odchylił się do tyłu na napiętej linie uwią-
zanej do nadgarstków. - Wkrótce się dowiesz, o co w tym wszystkim chodzi. I wiesz
co? To będzie prawdziwa niespodzianka.
Boba Fett milczał. Ani na chwilę nie puszczał rękojeści miotacza przypasanego do
boku.
- Ach... mój jedyny w swoim rodzaju wspólnik... szacowny ... Boba Fett - powitał
ich głos skrzeczący jak zardzewiały metal, gdy wyszli z centralnego tunelu pajęczyny. -
Jakże się cieszę... że znowu... cię widzę...
Boba Fett zatrzymał się pośrodku głównej komory pajęczyny, ze szturmowcem
uwiązanym parę kroków za nim, i spojrzał na pajęczarza. A raczej na okaleczony pan-
cerz dawnego Kud'ara Mub'ata; katastrofa „Niewolnika I" nie wyszła mu na dobre.
- Nie wyglądasz najlepiej, Kud'arze Mub'acie. - To było proste stwierdzenie faktu;
Boba Fett nie czuł współczucia dla pajęczarza. Lepiej zabiorę swoje kredyty, pomyślał,
zanim ten stary umrze.
- Jak to miło... z twojej strony... że okazujesz mi troskę. -Pneumatyczny zawiązek,
który służył Kud'arowi Mub'atowi za tron, był najwyraźniej martwy, a jego zwiotczała,
pofałdowana membrana leżała wokół pajęczarza jak bladoszara kałuża. Sam Kud'ar
Mub'at spoczywał zgarbiony w gąszczu swoich pająkowa-tych, czarnych nóg; trójkątną
twarz miał przekrzywioną na bok i nisko opuszczoną. Większość sterczących na szy-
pułkach oczu wyglądała martwo; znikła z nich iskra rozumu, jakby powiew wiatru
zdmuchnął płomyk w latarni. Tylko dwoje z największych oczu na samym przedzie
zdołało zogniskować wzrok na przybyłych nie w porę gościach.
- Jeśli mam... być szczery... bywało... że czułem się... lepiej.
- Spójrz prawdzie w oczy - powiedział bezceremonialnie Boba Fett. - Umierasz.
- O nie... wcale nie... - trójkątna głowa uniosła się trochę, a usta wykrzywiła drżąca
imitacja ludzkiego uśmiechu. - Przeżyję to... tak jak przeżyłem... inne rzeczy. - Uniósł
patykowate odnóże, pokazując pazurem swoją głowę. - To tylko... skutek... nagłego
skoku napięcia... w systemie nerwowym... reakcja... na tę katastrofę... nic więcej. -
Pazur stuknął o czarną skorupę czaszki pajęczarza z suchym stukotem. - Twoje gwał-
towne wtargnięcie... do mojej... skromnej siedziby... niedobrze się stało... - Kud'ar
Mub'at spróbował unieść się w swoim sflaczałym gnieździe, ale nie udało mu się, i
tylko opadł na poplątane odnóża. - Ale sam zobaczysz... wszystko da się naprawić... -
K.W. Jeter
73
Nagły błysk pojawił się w największym oku pajęczarza. - Mam taką praktykę... w two-
rzeniu zewnętrznych dodatków... do mego ciała... że zdołam również... utworzyć nowy
rdzeń... wewnątrz... - Uniesiony pazur podrapał mocniej o bok trójkątnej czaszki, jakby
już się brał do naprawy. - Żeby zastąpić ten...uszkodzony... w wyniku okoliczności...
twojego przybycia.
- Być może zdołasz. - Boba Fett wzruszył ramionami. - Nie obchodzi mnie to.
- A co właściwie... cię obchodzi?
- Moja zapłata.
- Ach... - pajęczarz poruszył głową, jakby chciał skupić wzrok na przybyszu. -
Przynajmniej ty... się nie zmieniłeś.... - uniesiony pazur zadrżał, celując w Bobę Fetta. -
Ale znasz zasady... żeby dostać zapłatę... trzeba dostarczyć... towar.
Boba Fett przesunął się w bok, ciągnąc jednocześnie za sznur, przywiązany do
nadgarstków byłego szturmowca. Trhin Voss'on't upadł; o mało nie uderzył głową o
miękki brzeg gniazda pajęczarza. Zanim zdołał podnieść się na kolana, Boba Fett po-
stawił mu but między łopatkami i przygniótł go do ziemi.
- Proszę - powiedział. - Wystarczy?
- Jak mogłem... kiedykolwiek... w ciebie wątpić? - Wzrok Kud'ara Mub'ata spoczął
na chwilę na łowcy nagród i zaraz skierował się na rozciągnięty przed nim towar. Pazur
na jednym z odnóży chwycił Voss'on'ta pod brodę i uniósł wyżej posiniaczoną i skrzy-
wioną z bólu twarz byłego szturmowca.
- Wygląda... bardzo podobnie... jak pożądany... obiekt. -Pazur odsunął twarz
Voss'on'ta na bok, ukazując jego profil. -Choć oczywiście... konieczna będzie... weryfi-
kacja...
- Nie igraj ze mną. - Boba Fett wyciągnął rękę i chwycił za uniesioną przednią
kończynę Kud'ara Mub'ata. Wyciągnął pajęczarza z jego gniazda i przysunął jego trój-
kątną twarz do ciemnego wizjera swojego hełmu. - Jeśli ja mówię, że to Trhin Voss'on-
't, to powinno ci wystarczyć za całą weryfikację. - Ręką w rękawicy pchnął pajęczarza z
powrotem na jego sflaczałe gniazdo. - Nie po to zadałem sobie tyle trudu, żeby ci do-
starczyć niewłaściwy towar.
- Ależ... oczywiście... że nie... - Kud'ar Mub'at powoli wyplątywał się z własnych
odnóży. Z wysiłku zatrząsł się cały, a jego okrągły brzuch aż pulsował. - Czyż kiedy-
kolwiek... w ciebie... wątpiłem... szanowny Fetcie? - Pajęczarz powoli poruszył głową.
- Nie jestem... w aż tak złym... stanie... by ci nie wierzyć. -Znowu wykrzywił twarz w
uśmiechu. - Ale to nie ja... płacę... za ten towar.
- Miałeś przechować te kredyty.
- I tak... zrobiłem... ale jest... jeszcze ktoś... i to on... decyduje... kiedy dostaniesz
zapłatę... - uśmiech Kud'ara Mub'ata stał się jeszcze mniej przyjemny. - I czy w ogóle...
ją dostaniesz....
Te słowa nie spodobały się Fettowi. Zawsze wolał proste transakcje - dostawa to-
waru, a zaraz po niej wypłata nagrody. Ta transakcja natomiast stawała się coraz bar-
dziej skomplikowana. Cóż, miał już pewne pojęcie, kto ponosi odpowiedzialność za te
komplikacje. To dlatego pokazał się tu książę Xizor, uznał Boba Fett. Wyglądało na to,
że kredyty na nagrodę za zwrot Trhina Voss'on'ta pochodziły z falleeńskiej kiesy, a nie
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
74
ze skarbca Imperatora Palpatine'a. A Xizor raczej mnie zabije, pomyślał Fett, niż wy-
płaci pieniądze.
- Wygląda na to... że zaczynasz... się domyślać... paru rzeczy. .. - W głosie Kud'ara
Mub'ata słychać było przebiegłą wesołość. Pajęczarz miał dar odczytywania myśli in-
nych istot rozumnych, nawet jeśli kryły się za ciemnym wizjerem hełmu mandaloriań-
skiej zbroi bojowej. - Już wiesz... jakiego zlecenia... się podjąłeś...
Inna możliwość przyszła do głowy Fettowi. Pomyślał, że może to jednak Impera-
tor wyznaczył nagrodę. W końcu Voss'on't był sługą Imperium; złamanie przysięgi
wierności przez szturmowca było większą obrazą dla Palpatine'a niż dla kogokolwiek
innego. Ale nagroda wyznaczona przez Palpatine'a mogła skusić nawet kogoś tak boga-
tego jak przywódca przestępczej organizacji Czarne Słońce. Albo może Xizora obcho-
dziły nie tyle kredyty wyznaczone za głowę Voss'on'ta, ile oddanie przysługi jednej z
niewielu istot w galaktyce potężniejszych niż on sam. Gdyby Xizor oznajmił, że to on
wytropił i schwytał zdrajcę-szturmowca, nadzwyczajnie wzrósłby jego prestiż na impe-
rialnym dworze na planecie Coruscant. Wpływy u Palpatine'a zaćmiłyby nawet samego
lorda Vadera. Boba Fett doskonale wiedział o niechęci pomiędzy Xizorem i Vaderem;
trudno zresztą, żeby ci dwaj, rywalizując o przychylność Imperatora, nie byli zaciekły-
mi wrogami.
Fettowi nie robiło różnicy, czy Xizorowi chodzi o nagrodę wyznaczoną za Voss'-
on'ta, czy o coś mniej namacalnego, choć cenniejszego. Jeśli zamierza odebrać mi coś,
co sam zdobyłem, pomyślał Fett, to popełnia gruby błąd. Błąd, którego pożałuje...
- Wiem tyle - powiedział na głos - że wykonałem wyznaczone zlecenie. Nie ob-
chodzi mnie, kto za nim stał, książę Xizor czy Imperator Palpatine. Pracuję tylko dla
siebie. I chcę tylko nagrody, którą mi obiecano.
- Biedny głupcze... - pogarda zdawała się dodawać sił Kud'arowi Mub'atowi. - Nie
masz pojęcia... dla kogo pracowałeś... przez cały ten czas... - Pajęczarz wycelował
szponiaste odnóże w stronę Fetta. - Jesteś częścią planów Xizora... i moich... już od
dawna.
Spod buta Boby Fetta szturmowiec Voss'on't szyderczym głosem rzucił:
- I jak się teraz czujesz, łowco? W tej grze nie jesteś zwycięzcą, tylko pionkiem!
Nacisk buta wzmocnił się, uciszając Voss'on'ta.
- O czym ty mówisz, Mub'at?
- To bardzo... proste... - pajęczarz zgarnął odnóża bliżej odwłoka. - Nasz wspól-
ny... mały plan... by rozbić starą Gildię... Łowców Nagród... - Kud'ar Mub'at potrząsnął
wąską głową. -To był pomysł... księcia Xizora... Przyłączyłem się do niego... bo mi to
wynagrodził... ale to on... chciał rozpadu Gildii... a ty dokonałeś tego... dla niego...
- W takim razie okłamałeś mnie. — Głos Boby Fetta był równie beznamiętny jak
zawsze, nie zdradzając gniewu, jaki wzbierał w łowcy.
- Tak to bywa... w interesach... mój drogi Fetcie... - Na swój niezdarny sposób
Kud'ar Mub'at spróbował, niczym humanoid, nonszalancko wzruszyć ramionami. - To
wszystko...
- W czym jeszcze mnie okłamałeś?
K.W. Jeter
75
- Dowiesz się... wkrótce... -Kud'ar Mub'at popatrzył z uśmiechem na Fetta, a po
chwili przeniósł wzrok na jeden z pomniejszych korytarzy, odchodzących promieniście
od głównej komory pajęczyny. Jeden z zawiązków pajęczarza, zdrów jak ryba, wybiegł
z korytarza i wskoczył na drżące przedramię swojego rodzica.
- Powiedz mi... mój drogi mały Bilansie... - innym odnóżem pajęczarz pogłaskał
zawiązek po miniaturze własnej głowy. -Czy nasz drugi gość... już przybył?
Boba Fett poznał małego zawiązka, który zawsze zajmował się finansową stroną
transakcji Kud'ara Mub'ata. Maleńki Bilans nieraz wypłacał nagrody, powierzone pie-
czy jego stwórcy. Wyglądało na to, że przenikliwa inteligencja, jaką zawsze charakte-
ryzował się zawiązek, nie ucierpiała w najmniejszym stopniu w wyniku przeciążenia
układu nerwowego wywołanego katastrofą „Niewolnika I". Tajemnicza sprawa - ale
Boba Fett nie miał teraz czasu zajmować się wyjaśnieniem tej zagadki.
- „Wendetta" właśnie cumuje. - Jakby na potwierdzenie oświadczenia Bilansa, na-
gły wstrząs poruszył szkieletem pajęczyny; gdzieś w oddali wydłużony flagowy okręt
księcia Xizora dobijał do jednego z większych zawiązków cumowniczych, umożliwia-
jących gościom przejście do wnętrza. - Xizor nawiązał ze mną kontakt - oznajmił Bi-
lans, usadowiony na przedramieniu Kud'ara Mub'ata. - Poinformował mnie, że nie mo-
że doczekać się naszego spotkania.
- Wyobrażam sobie... - pozostałe odnóża Kud'ara Mub'ata zadrżały, a jego
uśmiech rozszerzył się. - Wszystkie istoty... prowadzące interesy... cieszą się na myśl...
o udanym zakończeniu projektu.
- W takim razie mamy ze sobą coś wspólnego. - Boba Fett kiwnął głową. -
Skończmy z tym. - Zdjął nogę z łopatek Trhina Voss'on'ta i podszedł do wylotu koryta-
rza prowadzącego do sekcji cumowniczej. Wyciągnął z kabury swój miotacz.
Z głową nadal przekrzywioną w jedną stronę, Kud'ar popatrzył na niego zaniepo-
kojony.
- Co ty... robisz? - Voss'on't zdołał się pozbierać i siedział teraz przed pajęcza-
rzem, również patrząc na Bobę Fetta. - To nie będzie... konieczne...
- Ja decyduję, co jest konieczne, a co nie. - Starannie i wolno Fett wycelował lufę
miotacza najpierw w Kud'ara Mub'ata, a potem w Voss'on'ta. - Jeśli chcecie jeszcze
trochę pożyć, siedźcie cicho. - Uniósł miotacz do wysokości swojego hełmu. - Nie po-
zwolę wam zepsuć mojej małej niespodzianki dla księcia Xizora.
Sprężysty materiał splątanych włókien pajęczyny przeniósł z korytarza odgłos
kroków kilku nadchodzących nim istot. Boba Fett przylgnął płasko do ściany obok jego
wylotu z blasterem gotowym do strzału.
- Uważaj!...
Boba Fett wiedział, że Voss'on't będzie próbował ostrzec Xi-zora, gdy go tylko
zobaczy. Szybki wystrzał z miotacza, który trafił Voss'on'ta w ramię i wrzucił go do
gniazda Kud'ara Mub'ata, miał jednocześnie go uciszyć i odwrócić uwagę księcia Xizo-
ra. To dało Fettowi ten ułamek sekundy, którego potrzebował, żeby zawinąć ramię
wokół gardła Xizora i przystawić wylot lufy do jego skroni.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
76
- Powiedz swoim ludziom, żeby się wycofali. - Boba Fett trzymał Xizora jak tar-
czę, zasłaniając się nim przed dwoma strażnikami Czarnego Słońca, którzy wyszli tuż
za swym panem z korytarza. - Niech rzucą blastery na podłogę... ale już!
Xizor wyglądał bardziej na rozbawionego niż zaskoczonego sytuacją.
- Dobrze - powiedział spokojnie. - Róbcie, co wam każe łowca. - Naburmuszeni
strażnicy opuścili miotacze, które przedtem błyskawicznie wydobyli z kabury, i rzucili
je na środek pomieszczenia. - Wiesz... - Xizor odwrócił głowę, spoglądając na Bobę
Fetta... - strażnicy to czysta formalność. Mógłbym cię zabić w sekundę, prawie się nie
ruszając.
- Nie masz nawet sekundy. - Boba Fett trzymał miotacz wycelowany w czaszkę
księcia. - Jeśli masz ochotę sprawdzić, który z nas jest szybszy, to proszę bardzo. Ale w
tej chwili masz do stracenia znacznie więcej niż ja.
- Święta racja - odparł Xizor prawie serdecznie, nie tracąc przy tym arystokratycz-
nej wyniosłości. - Żałuję, że przyparłem cię do muru w ten sposób, Fett. W desperac-
kich sytuacjach istoty chwytają się desperackich środków. Wstyd, że tak się stało w
tym przypadku, bo ty i ja mamy więcej wspólnych zainteresowań niż mógłbyś przy-
puszczać.
Gładkie słowa falleeńskiego księcia nie zrobiły wrażenia na Fetcie. Pchnął Xizora
w plecy, w kierunku Kud'ara Mub'ata i szturmowca, nadal związanego w kostkach i
nadgarstkach. Cofnął się o krok; teraz jego miotacz miał lepszy kąt rażenia, obejmujący
również parę strażników Czarnego Słońca stojących u wylotu korytarza.
- To nie będzie potrzebne. - Z zimnym półuśmiechem na twarzy Xizor wyglądał,
jakby to on był panem sytuacji. - Możemy omówić tę transakcję jak istoty cywilizowa-
ne. Wy dwaj - władczym ruchem ręki kiwnął na swych strażników - wracajcie na
„Wendettę". Nie potrzebuję was już tutaj.
- Ale... - zaprotestował jeden ze strażników.
- Do tej pory nie na wiele się przydaliście, dlaczego teraz miałoby być inaczej? -
Kiedy strażnicy zniknęli w głębi korytarza, Xizor rozłożył na boki puste ręce. - Wi-
dzisz, Fett? Nie zamierzam cię skrzywdzić. Wręcz odwrotnie. Masz dla mnie ogromną
wartość.
- Trudno w to uwierzyć - Boba Fett nie opuścił trzymanego w dłoni pistoletu - bio-
rąc pod uwagę, że dopiero co próbowałeś rozbić mój statek na atomy działami lasero-
wymi.
- To nieporozumienie - spróbował załagodzić sytuację Xizor. -Takie rzeczy zda-
rzają się czasem, jak się prowadzi interesy. Zdarza się też, że ktoś taki jak ja zmienia
zdanie co do tego, jak należy postąpić. I kogo należy wyeliminować.
- Miło mi to słyszeć - powiedział Fett. - Ale jakoś tego nie kupuję.
- Masz prawo do sceptycyzmu. Jestem pewien, że obecny tu nasz wspólny znajo-
my i partner w interesach opowiedział ci parę ciekawych rzeczy, które nie stawiają
mnie w zbyt dobrym świetle.
- Mój wielce szanowny... książę... - Kud'ar Mub'at poruszył odnóżami. - Błędnie
interpretujesz... moje zamiary... - Pajęczarz z trudem wydobywał słowa, jakby to falle-
eński książę celował do niego z pistoletu. - Nigdy bym nie...
K.W. Jeter
77
- Szkoda naszego czasu - powiedział Xizor zimno. - Jest kilka spraw, o których i ty
powinieneś się dowiedzieć, Mub'at. -Gniew w głosie księcia nadał mu jeszcze bardziej
władczy wygląd. - Oszukujesz sam siebie, jeśli sądzisz, że twoje usługi są mi do czego-
kolwiek potrzebne.
- Ależ...
- Milcz!
Boba Fett wtrącił się do tej wymiany zdań.
- Ja tu decyduję, kto i kiedy będzie się odzywał. - Wycelował miotacz w księcia
Xizora. - Jasne?
Xizor uśmiechnął się lekko i skłonił głowę.
- Jak sobie życzysz. Niech tak będzie... na razie.
- Pajęczarz twierdzi, że to ty stałeś za rozbiciem Gildii Łowców Nagród. To praw-
da?
- A jakie to ma znaczenie? - Xizor spojrzał na niego niemal z politowaniem. - Na-
wet jeśli miałem swój interes w rozbiciu Gildii... a przyznaję, że miałem... nie zmienia
to faktu, że i ty na tym skorzystałeś. Spójrzmy prawdzie w oczy: Gildia Łowców Na-
gród nieraz wchodziła ci w drogę, na swój własny żałosny sposób. Rywalizowała z tobą
o ten sam towar, który ty zamierzałeś wymienić na nagrodę. Teraz, kiedy Gildia nie
istnieje, konkurujesz tylko z pojedynczymi łowcami, działającymi na własną rękę, bez
żadnego wsparcia. Dzięki temu twoja praca jest znacznie łatwiejsza i bardziej docho-
dowa. - Okrutny wzrok Xizora zdawał się przenikać wizjer hełmu Boby Fetta. - O co ci
zatem chodzi?
- Że zrobiłeś ze mnie głupca. Właśnie o to. - Boba Fett wskazał końcem lufy na
Kud'ara Mub'ata. - Jeśli miałeś jakieś zlecenie dla mnie, trzeba było zwrócić się do
mnie bezpośrednio. Bez pośredników takich jak ta kreatura.
- Może masz rację - zgodził się Xizor. - Może cię nie doceniłem, łowco. Może łą-
czy nas więcej niż początkowo przypuszczałem. Zapamiętam to sobie na przyszłość.
- Zakładając, że masz jakąś przyszłość. - Lufa pistoletu śmignęła z powrotem w
kierunku Falleena. - Jeszcze nie podjąłem decyzji w tej sprawie - oznajmił Boba Fett. -
Jeśli byłem częścią twojego małego planu, musiał być po temu jakiś powód. Zapewne
ten sam, dla którego twój okręt ostrzelał „Niewolnika I", gdy tylko wyskoczyłem z
nadprzestrzeni. Nie chciałeś, bym został żywy, kiedy twój plan się zrealizuje. - Fett
uniósł blaster wyżej, patrząc wzdłuż lufy na Xizora. - Dlaczego?
- Chcesz znać prawdę? - Xizor wzruszył ramionami. - Jesteś niebezpieczny, łow-
co. Masz zwyczaj wychodzenia zwycięsko z każdej sytuacji. To bywa niewygodne dla
innych istot. I bardzo niewygodne dla Czarnego Słońca. Prowadzimy własną wojnę z
Imperium, niezależnie od tego, czy ten stary głupiec Palpatine wie, kto jest po jego
stronie, a kto nie. Ja jednak zamierzam wygrać tę wojnę, łowco, bez względu na
wszystko. - Głos Falleena stwardniał. - Ci przeklęci Rebelianci skomplikowali sytuację,
choć właściwie jest nam na rękę, że odwracają uwagę Imperatora. - Xizor powoli po-
kręcił głową. - Ale w tej grze może być tylko jeden zwycięzca, niezależnie od tego, ilu
graczy znajduje się na planszy.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
78
- A ty myślałeś, że to lepiej dla ciebie i Czarnego Słońca, jeśli będzie o jednego
mniej.
- Właśnie - powiedział Xizor. - Podziwiam precyzję twojego myślenia. Możesz w
to wierzyć, nawet jeśli masz wątpliwości co do całej reszty. Gdybym nadal chciał, że-
byś zginął, kiedy już wykonałeś swoje zadanie, czyli zmiażdżenie Gildii Łowców Na-
gród, twoja dobrze znana umiejętność przetrwania nie na wiele by ci się przydała. Roz-
bicie statku o pajęczynę było sprytnym posunięciem, ale przecież jedynym, jakie ci
pozostało. Jak myślisz, ile czasu zdołałbyś w ten sposób kupić, gdybym się nie rozmy-
ślił co do uśmiercenia ciebie? - kąciki ust Xizora uniosły się w szyderczym uśmiechu. -
Życie jednego podstępnego pajęczarza i bandy rozbieganych, małych zawiązków nie
powstrzymałoby mnie od zwrócenia dział laserowych na tę pajęczynę i rozbicia jej na
postrzępione szmaty dryfujące w przestrzeni.
- Co takiego? - słowa Xizora zaskoczyły Kud'ara Mub'ata. Mimo obrażeń, które
odniósł, zdołał unieść się nieco w swym gnieździe. - Nie mówisz chyba poważnie... -
Pajęczarz uspokoił się, udało mu się nawet uśmiechnąć z ulgą. - Oczywiście... tylko
żartowałeś... mój drogi książę... gdyby to była prawda... nie zawahałbyś się... i rozwalił
moją skromną siedzibę... - Wąski trójkąt głowy poruszał się w przód i w tył. - Ale.... nie
zrobiłeś tego...
- To nie troska o ciebie powstrzymała mnie od rozwalenia tej latającej sterty od-
padków. - Xizor odwrócił głowę i zimnym wzrokiem obrzucił pajęczarza. - Zawsze
miałeś dla mnie niewielką wartość Kud'arze Mub'acie. A teraz jest ona równa zeru.
Pajęczarz wydał z siebie syczący skrzek i zamachał gniewnie odnóżami.
- Tak sądzisz... doprawdy, Xizor... - gniew dał mu dość sił, by zogniskować spoj-
rzenie największego oka. - Po tym wszystkim. .. co dla ciebie... zrobiłem... - potrząsał
głową Kud'ar Mub'at. - I co nadal robię... dla Czarnego Słońca.... - pajęczarz wycelował
drżący pazur w Xizora. - Ocalisz życie... tylko wtedy... gdy twoje sprawy pozostaną w
ukryciu... - Tym samym pazurem pokazał na siebie. - To ja trzymam je w tajemnicy...
dla ciebie... To ja ... jestem pośrednikiem pomiędzy tobą... a całą galaktyką... -Wąską
twarz wykrzywił wściekły gniew. - Jak zdołasz utrzymać... Palpatine'a... w nieświado-
mości beze mnie... kto odwali za ciebie... brudną robotę...
- To proste - odparł spokojnie Xizor. - Znalazłem innego partnera handlowego,
który zajmie twoje miejsce. Ma wszystkie twoje kontakty, wszystkie powiązania; ba,
zna twoje interesy lepiej niż ty sam.
- To niemożliwe! - Odnóża pajęczarza młóciły zatęchłe powietrze. Zawiązek księ-
gowy, zwany Bilansem, już wcześniej umknął pod bezpieczną ścianę. - Nie ma... takiej
istoty... - piskliwy głos pajęczarza przeszedł w głośny, urywany krzyk. -Nigdzie... w
całej galaktyce...
Boba Fett trzymał wszystkich w szachu blasterem i obserwował mały dramat, roz-
grywający się na jego oczach pomiędzy falleeńskim księciem i pajęczarzem. Przeczu-
wał, czym zakończy się ostatni akt.
Xizor wyciągnął rękę, smukłą i wytworną, ale jednocześnie silną. Otworzył dłoń,
na którą wskoczył zawiązek Bilans -miniaturowa wersja swojego rodzica. Rozejrzał się
i zatrzymał wzrok złożonych oczu na Kud'arze Mub'acie.
K.W. Jeter
79
- Ty stary głupcze!
Głos zawiązka, zawsze przymilny, tym razem zabrzmiał zupełnie inaczej. Była w
nim moc i dopiero co zdobyty autorytet. Fettowi zdawało się nawet, że zawiązek stał
się nieco większy, jakby dosłownie dorastał do nowej roli w życiu. Usadowiony na
dłoni Xizora, Bilans poruszył wymownie odnóżami.
- Wiele się tu teraz zmieni - powiedział. Jasno błyszczącymi oczami spojrzał na
Bobę Fetta. - Dla wielu z nas. A jednak w pewien sposób wszystko zostanie po stare-
mu. Członek jedynego w swym rodzaju gatunku, pajęczarz, nadal będzie tkwił w sa-
mym centrum szerokiej, niewidzialnej pajęczyny, rozsnutej po całej galaktyce. - Głos
małego zawiązka przybrał na sile i stał się bardziej dźwięczny. - Będzie organizował
dyskretne operacje, pociągał za sznurki, kontaktował między sobą różne istoty... wyko-
nywał wszystkie te delikatne posunięcia, do których zdolna jest nasza rasa. Ale taka
pajęczyna może być tylko jedna i tylko jeden pajęczarz może pociągać za jej nici. A
tym pajęczarzem nie będzie już Kud'ar Mub'at. Spędziłeś tu wiele czasu, coraz starszy,
grubszy i głupszy... Ale to już koniec.
Skulony na krawędzi gniazda Kud'ara Mub'ata Voss'on't spojrzał w górę na ma-
leńkie stworzonko przycupnięte na dłoni Falleena. Grymas na twarzy szturmowca wy-
rażał odrazę i niezrozumienie. Było oczywiste, że więzień nie wie, o co chodzi, ale
domyśla się, że nie wyjdzie mu to na dobre.
- Doskonały pokaz, nie sądzisz? - książę Xizor uśmiechnął się okrutnie i uniósł
nowego partnera handlowego do poziomu oczu. - Żywy dowód, że potężna osobowość
może przybrać niepozorną formę fizyczną. Niech to będzie przypomnieniem dla nas
wszystkich, że pozory często mylą.
Boba Fett patrzył, jak większy pajęczarz podryguje i podskakuje bezładnie w swo-
im gnieździe. Zszokowany Kud'ar Mub'at nie mógł dojść do siebie. Gapił się z otwar-
tymi ustami na swój własny twór, teraz zupełnie niezależny - i triumfujący.
- Coś takiego... nie może być... - Drżenie w członkach Kud'ara Mub'ata nasiliło
się, jakby pajęczarz próbował odzyskać panowanie nad zbuntowanym Bilansem. - Ja...
ja cię stworzyłem!
- Gdybyś nie był taki ślepy - odparł Bilans - i zadufany we własną mądrość, zdo-
łałbyś wykryć, że nie jestem już tylko twoim przedłużeniem. - W jednym z przednich
odnóży Bilans trzymał cienkie, blade pasmo, które wiązało go dotąd z żywą pajęczyną.
Urwany koniec wisiał kilka centymetrów nad dłonią, która trzymała Bilansa w górze. -
Uwolniłem się od ciebie, jeszcze zanim statek Boby Fetta trafił w pajęczynę.
Zdruzgotany Kud'ar Mub'at skurczył się w sobie.
- Nie miałem... pojęcia... - patykowate odnóża okryły okrągły brzuch, jakby paję-
czarz chciał zatrzymać słabnące ciepło życia. -Ufałem ci... potrzebowałem cię...
- I to był twój błąd - wyjaśnił zimno Bilans. - Ostatni błąd.
Książę Xizor przysunął rękę do zaokrąglonej ściany pomieszczenia. Bilans zbiegł
z jego dłoni na gęsto splątane włókna strukturalne.
- Obawiam się - powiedział Xizor - że nasze kontakty handlowe dobiegły końca,
Kud'arze Mub'acie. - Poły płaszcza poleciały do przodu, gdy książę skrzyżował na pier-
si silne ramiona. - Czarne Słońce nadal potrzebuje pośrednika w pewnych delikatnych
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
80
sprawach, zwłaszcza gdy chcemy zachować nasz udział w najgłębszej tajemnicy, ale
nie może nim być ktoś, kto stał się zbyt pobłażliwy albo zbyt zniedołężniały, by zauwa-
żyć rebelię pod własnym nosem. Przegrałeś wojnę, Kud'arze Mub'acie, zanim się o niej
dowiedziałeś. Czarne Słońce nie może sobie pozwolić na sentymentalizm i nie zamie-
rza kierować się twoimi dawnymi przysługami. Musimy trzymać ze zwycięzcą.
W głosie Kud'ara Mub'ata było przerażenie.
- Co... zamierzasz... zrobić?
- Dowiesz się już wkrótce.
- Nikt się niczego nie dowie - oznajmił Boba Fett. Słuchał wymiany zdań między
falleeńskim księciem a pajęczarzem z rosnącą niecierpliwością. Wyżej uniósł miotacz,
przypominając, kto jest panem sytuacji. - A przynajmniej - dodał - dopóki nie skończę
własnych interesów.
- Oczywiście - przytaknął Xizor. - Ale widzisz, łowco, to właśnie są twoje intere-
sy. Mój nowy partner handlowy, Bilans, przekonał mnie, że powinienem pozwolić ci
żyć... chociaż przedtem zdecydowałem, że należy cię zabić. - Łaskawy, ale okrutny
uśmiech wypłynął na twarz Xizora. - Masz szczęście. Wielu członków Czarnego Słońca
potwierdziłoby, że niezmiernie rzadko zmieniam zdanie.
- W takim razie dlaczego teraz je zmieniłeś?
Odpowiedział mu Bilans ze swej grzędy na ścianie.
- Z moich analiz wynikało, że jesteś wart więcej żywy niż martwy. Po rozpadzie
starej Gildii Łowców Nagród nie ma przedstawicieli twojej profesji, którzy dorówny-
waliby ci umiejętnościami. Czarne Słonce, a także inni klienci, których rachunki odzie-
dziczyłem, nadal potrzebują skutecznego łowcy, takiego jak ty. Wcześniejszy pomysł
księcia Xizora, by cię zabić, wynikał z potrzeby zredukowania liczby istot, które wie-
działy... lub mogłyby się dowiedzieć... że to Czarne Słońce od samego początku stało
za rozbiciem Gildii. - Były zawiązek mówił tak rzeczowym tonem, jakby dodawał dłu-
gą kolumnę liczb. - Ale odbyliśmy dyskusję przez moduł komunikacyjny, podczas gdy
wy rozmawialiście tutaj, i zwróciłem Xizorowi uwagę, że pozbycie się Kud'ara Mub'ata
pozwala osiągnąć to samo, a nawet więcej. Nie tylko eliminujemy najsłabsze ogniwo
łańcucha, bo przecież pajęczarz przez cały czas kupuje i sprzedaje informacje, ale rów-
nież pozostawiamy przy życiu cenniejszego partnera handlowego, który będzie nam coś
winien.
Boba Fett potrząsnął głową.
- Jeśli oczekujesz wdzięczności, to za bardzo na to nie licz. W dodatku to wy jeste-
ście mi coś winni. Za niego. - Wskazał lufą miotacza na Voss'on'ta. - Nikt stąd nie wyj-
dzie, ani żywy, ani martwy, dopóki nie dostanę mojej nagrody.
- Słusznie! - Kud'ar Mub'at rozłożył patykowate odnóża i wyciągnął je w stronę
Fetta. - Nie ufaj.. .im! - wykrzyknął podniecony. - Oni... oni próbują cię oszukać... - Do
piskliwego głosu wkradły się błagalne nury. - Tylko ja... jestem po twojej stronie.
- Zamknij się. - Boba Fett odepchnął odnóża pajęczarza jednym ruchem blastera. -
Jeśli ktokolwiek jest po mojej stronie, to jeszcze go nie spotkałem. - Skierował skryty
za wizjerem hełmu wzrok i blaster na Xizora. - A więc?
K.W. Jeter
81
- Nagroda? Bardzo proszę. - Xizor kiwnął lekko głową, odwrócił się i wyciągnął
rękę w stronę Bilansa. - Przelej środki z konta powierniczego na Coruscant na rachunek
łowcy nagród Boby Fetta. - Spojrzał znowu na Fetta i uśmiechnął się. - Chyba nie my-
ślałeś, że wszystkie te kredyty były złożone tutaj?
- Nie obchodzi mnie, gdzie były. - Boba Fett nie opuszczał miotacza. - Ważne, że-
by w końcu trafiły na moje konto.
- Kredyty już na nim są - powiedział Bilans. - Uruchomiłem przelew, zanim odby-
łem rozmowę z księciem Xizorem. - Tym razem w głosie byłego zawiązka brzmiała nie
ukrywana satysfakcja. - Byłem przekonany, że dojdziecie do porozumienia w tej spra-
wie.
Xizor tak zmrużył oczy, że zamieniły się w wąskie szparki. Jego kurtuazja nagle
gdzieś wyparowała.
- Tego rodzaju przedwczesne założenia mogą spowodować trudności w naszych
przyszłych kontaktach.
- Być może. - Mały pajęczarz nie wyglądał na onieśmielonego. - Zajmiemy się
nimi, kiedy się pojawią.
Przez własny komunikator, wbudowany w hełm, Boba Fett połączył się ze zdal-
nym modułem komunikacyjnym na pokładzie „Niewolnika I". Tylko kilka sekund zaję-
ło mu potwierdzenie kwoty, a także faktu jej przelania z konta powierniczego na jego
własny rachunek. Nagroda za Trhina Voss'on'ta należała teraz do niego.
- Doskonale - powiedział łowca nagród, ale nie opuszczał miotacza. Wy dwaj mo-
żecie załatwić swoje interesy, jak wam się podoba. Mnie to nie dotyczy. Jedynym za-
daniem, jakie mam w planach na dzisiaj, to wydostać się stąd żywym. Kredyty niewiele
znaczą, jeśli nie ma ich komu wydać.
- Gwarantuję ci bezpieczny przelot. - Książę Xizor wskazał gestem na główny ko-
rytarz, w kierunku zatopionego w pajęczynie „Niewolnika I". - Proponuję, żebyś wracał
na swój statek. Dostarczyłeś towar i nie mamy więcej o czym dyskutować. Szczerze
mówiąc - Xizor rozejrzał się z niesmakiem po pomieszczeniu -i tak spędziłem tu zbyt
wiele czasu.
- To jedno, co do czego się zgadzamy. - Boba Fett przyglądał się Falleenowi znad
lufy miotacza. - Bo jeśli chodzi o resztę, to mam wątpliwości. Do jakiego stopnia mogę
ci ufać, Xizor? Może okłamujesz mnie tak samo jak Kud'ar Mub'at, kiedy wciągnął
mnie w tę całą aferę. - Fett powoli pokręcił głową. - Wiesz, że mój statek jest praktycz-
nie niezdolny do lotu; może uda mi się doprowadzić go do najbliższej planety, na której
jest stocznia naprawcza, jeśli zrobię to odpowiednio powoli. Ale nie zamierzam tam
siedzieć wystawiony jak kaczka na ogień twoich dział laserowych.
- Powinieneś ważyć słowa nieco ostrożniej, łowco. - Okrutny uśmiech zniknął z
ostro rzeźbionej twarzy Xizora. Jego fioletowe oczy wyglądały jak szparki wycięte
wibroostrzem. Szybkim ruchem ręki złapał za lufę wymierzonego w niego miotacza.
Zacisnął pięść, ale nie próbował wyrwać broni, która nadal celowała prosto w jego
pierś. - Dałem ci słowo falleeńskiego arystokraty; to powinno rozwiać wszelkie wąt-
pliwości. A jeśli nie wystarcza, pomyśl o tym, co powiedział ci przed chwilą mój part-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
82
ner handlowy, Bilans: jesteś dla nas więcej wart żywy niż martwy. Nie kuś mnie, bym
jeszcze raz zmienił zdanie w tej kwestii.
- Jest jedna sprawa, której jeszcze nie rozstrzygnąłem - wycedził Fett. - Czy ty je-
steś dla mnie więcej wart żywy, czy martwy.
- Nie bądź głupcem - powiedział zimno Xizor. - Wystarczająco cierpliwie znosi-
łem dotąd twoje humory, pozwalając ci trzymać mnie na muszce. Jeśli sprawia ci przy-
jemność wymachiwanie blasterem przy omawianiu interesów, niech ci będzie. Ale jeśli
zamierzasz z niego wystrzelić, lepiej się pospiesz. Moja cierpliwość jest na wyczerpa-
niu.
- Podobnie jak moja.
- Uwierz mi, łowco, równie szybko wyczerpie się twoje szczęście. Zabijesz mnie, i
co dalej? Nawet gdyby moi strażnicy nie odnaleźli cię w ciągu kilku minut, dokąd,
twoim zdaniem, uciekniesz tym rozpadającym się statkiem? Zapewniam cię, że Czarne
Słońce nie przejdzie do porządku dziennego nad utratą swojego przywódcy. Ten, kto go
zabije, nie będzie długo cieszyć się życiem. - Twardy wzrok Xizora przeniknął przez
wizjer mandaloriańskiego hełmu, napotykając wzrok Fetta. - Nie chodzi o sentymenty,
łowco; to sprawa interesów, nic ponadto. - Puścił lufę miotacza. - Decyzja należy do
ciebie.
Boba Fett rozważał przez chwilę słowa Xizora. Minęło kilka milczących sekund,
po czym Fett kiwnął głową.
- Wygląda na to - powiedział - że nie mam innego wyjścia, jak zaufać twojemu
słowu. - Opuścił broń i schował ją do kabury. - Czy tego chcę, czy nie.
- Niegłupi jesteś. - Chłodny półuśmiech wypłynął z powrotem na twarz Xizora. -
Nie musisz rozwikłać wszystkich tajemnic galaktyki; wystarczą te, które pozwolą ci
przeżyć. - Skierował wzrok na były zawiązek księgowy; Bilans nadal tkwił na swojej
półce nad jego głową. - Wezwij moich strażników - rozkazał. -I niech przyprowadzą
sprzątaczy. Czas zakończyć przedstawienie.
Były szturmowiec dotąd obserwował w milczeniu pełną napięcia wymianę zdań
między łowcą nagród a falleeńskim arystokratą. Kiedy Boba Fett odwrócił się, by
wyjść, zawołał za nim szyderczo:
- Uważaj na siebie. Chcę, żebyś był cały i zdrów, kiedy znowu się spotkamy.
Boba Fett spojrzał na niego przez ramię.
- Nie sądzę, byśmy mieli się jeszcze spotkać. Nie ma znaczenia, który z nich chciał
cię odzyskać ani kto wyznaczył nagrodę. - Powoli pokręcił głową. - Nie liczy się rów-
nież to, że byłeś tylko częścią intrygi, która miała doprowadzić do rozpadu Gildii Łow-
ców Nagród. - Odwrócił się, podszedł do Voss'on'ta, chwycił go za podarty mundur i
podniósł do góry ze splątanych włókien podłogi. - Naprawdę sądziłeś, że się tego nie
domyśliłem? - W beznamiętnym zwykle głosie Fetta zabrzmiał gniew. -Nagroda za
ciebie była o wiele za wysoka jak na życie jednego szturmowca, niezależnie od tego, ile
by ukradł. Za taką cenę Imperator Palpatine chciałby czegoś więcej niż tylko zemsty.
Musiał istnieć jeszcze inny, szeroko zakrojony plan. Ale mnie wystarczą kredyty; co za
różnica, dlaczego tak naprawdę zostały wypłacone.
K.W. Jeter
83
- Świetnie... - szyderczy grymas na twarzy Voss'on'ta zmieniał się we wściekłość,
w miarę jak słuchał słów Fetta. - W takim razie lepszy z ciebie gracz niż przypuszcza-
łem. Pewnie myślisz, że jesteś taki sprytny, co?
- Wystarczająco sprytny - odparł Fett. - A teraz zobaczmy, co z twoim sprytem. -
Puścił Voss'on'ta, który upadł na podłogę komory. - Nie słyszałeś, co powiedzieli przed
chwilą Bilans i Xizor? Nie potrzebują tu więcej takich, którzy znają prawdę o rozbiciu
Gildii Łowców Nagród. Już postanowili, że pozbędą się Kud'ara Mub'ata. Co każe ci
wierzyć, że ciebie pozostawią przy życiu?
Voss'on'ta wyraźnie zaskoczyły słowa Fetta; dopiero po chwili odpowiedział:
- To nie tak... mylisz się! Nie masz o tym pojęcia!... wszystko, co zrobiłem... zro-
biłem w służbie Imperatora! – Wytrzeszczył oczy i mówił dalej z nutą desperacji. -
Imperator nie pozwoliłby, by coś mi się teraz stało! Nie po tym wszystkim, co ryzyko-
wałem. .. - Zwrócił błagalny wzrok w stronę Xizora. - Nie możecie... To niesprawie-
dliwe...
- Wkrótce się przekonasz - powiedział cicho Boba Fett - że to Palpatine decyduje,
co jest sprawiedliwe, a co nie. - Odwrócił się, by wyjść.
- Zaczekaj! nie zostawiaj...
Jeszcze jeden piskliwy krzyk zabrzmiał za plecami Fetta. U wylotu korytarza łow-
ca natknął się na patykowate odnóża starego pajęczarza, który zdołał zwlec się ze swe-
go sflaczałego gniazda i zastąpić mu drogę. Boba Fett spojrzał na dół, w trójkątną twarz
pajęczarza i jego złożone oczy, daremnie wypatrujące jakichkolwiek oznak sympatii za
ciemnym wizjerem hełmu.
- Zabierz mnie ze sobą - jęknął błagalnie Kud'ar Mub'at. - Zobaczysz... nadal mo-
gę... ci się przydać...
Boba Fett odepchnął chwytające go odnóża.
- Nie sądzę - powiedział. - Jeśli biorę sobie partnera, prędzej czy później zawsze
zaczyna wchodzić mi w drogę. Potem mam z tym same problemy. - Odepchnął pajęcza-
rza z powrotem na środek pomieszczenia. - Spróbuj szczęścia z tamtymi.
Zanim się oddalił, zauważył kątem oka strażników Xizora. Wrócili do komory i
chwycili pod ramiona Trhina Voss'on'ta. Wyraz przerażenia na twarzy szturmowca był
ostatnią rzeczą, jaką zobaczył Fett, ruszając w stronę „Niewolnika I".
Pajęczyna zaczęła obumierać, zanim zdążył dotrzeć na swój statek.
Ściany wokół niego przebiegł dreszcz, gdy ciężkie włókna konstrukcyjne zapadły
się nagle w sobie. Mniejsze, splątane pasma tworzące skorupę pajęczyny tarły o siebie,
jakby czyjeś olbrzymie ręce zaczęły nagle odrywać kawałek po kawałku. Nagły po-
dmuch o mało nie powalił Boby Fetta - ciśnienie wewnątrz pajęczyny raptownie spa-
dło. Wysysane przez próżnię powietrze rozdarło szerzej szczeliny w obumierającej
tkance. Boba Fett czuł, jak mróz kosmicznej próżni przenika przez mandaloriańską
zbroję; zacisnął zęby na rurce doprowadzającej powietrze do środka hełmu. Podłoga
pod jego stopami wygięła siej z najwyższym wysiłkiem parł w stronę „Niewolnika F'.
Wiedział, że daleko za nim pajęczarz Kud'ar Mub'at spotkał właśnie załogę sprzą-
taczy Czarnego Słońca. Operacja zostanie przeprowadzona z pieczołowitą dokładno-
ścią, jakiej zawsze wymagał książę Xizor od swoich podwładnych. Kiedy skończą, nie
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
84
pozostanie żaden ślad po Kud'arze Mub'acie ani po pajęczynie, która była jego wła-
snym, prywatnym światem.
Agonalne konwulsje przybrały na sile pod wpływem nerwowej reakcji na śmierć
stwórcy tkanki. Wszędzie wokół Boby Fetta kolejne zawiązki spadały w spazmatycz-
nych drgawkach na podłogę, wstrząsane impulsami bólu, który przeciążał ich własne
systemy nerwowe. Gąszcz patykowatych odnóży wyrósł nagle przed Fettem, przypo-
minając żywą gęstwinę gałęzi bezlistnego lasu, targanego mroźnymi podmuchami na
zimnej planecie. Szypułki złożonych oczu przyglądały mu się w bezrozumnym strachu,
a pazurki zawiązków zaciskały się na zbroi bojowej łowcy, zamykając na jego ramio-
nach i nogach chitynowe pułapki.
Jeden z ogromnych zawiązków cumowniczych, dwukrotnie wyższy od Fetta, ze-
rwał się pod nim, przewracając go na bok. Chmara maleńkich zawiązków, wielkości
dłoni, rzuciła się do panicznej ucieczki w poprzek wizjera jego hełmu; chwytały się
jego rąk, gdy wyjmował miotacz z kabury, by strzelić do zawiązka cumowniczego,
który rzucił się w jego stronę. Skorupa zawiązka eksplodowała; jej zwęglone fragmenty
zawirowały jak czarny śnieg w atmosferze uciekającej z rozpadającej się konstrukcji.
Boba Fett leżał na plecach i trzymał blaster oburącz, nie przerywając ognia; ciągły
strumień rozgrzanej do białości energii przepalał ciało zawiązka cumowniczego. Z
miękkiej, białej tkanki odpadały nadpalone ochłapy i rozlatywały się we wszystkie
strony.
W coraz rzadszej atmosferze pajęczyny pusty egzoszkielet zawiązka cumownicze-
go zapadł się w siebie bezgłośnie. Boba Fett odsunął jego połamane przezroczyste
szczątki. Wstał, odtrącając kopniakiem wątłe pazurki mniejszych zawiązków. W tym
samym momencie w bocznej części wizjera zapalił się czerwony punkt, sygnalizując
wyczerpanie zapasów sprężonego tlenu w zbiornikach hełmu. Z kłującym bólem w
płucach Boba Fett podbiegł do „Niewolnika I".
Opadł na fotel pilota, a za jego plecami zamknęła się szczelnie klapa włazu do ste-
rowni. Przyprawiające o zawrót głowy ciemne plamy, zwiastujące omdlenie, zaczęły
znikać, w miarę jak dopływ powietrza z zasobów sterowni wypełnił płuca Fetta. Chwilę
później już pochylał się do przodu w swym fotelu i patrzył w iluminator, a prawa dłoń
sięgała ku dźwigniom sterującym ostatnimi sprawnymi rakietami manewrowymi, jakie
mu pozostały.
Nie musiał nawet ich odpalać, by oddalić się od pajęczyny. Na jego oczach pękały
ostatnie ciężkie włókna konstrukcyjne, rozrywając pajęczynę na pojedyncze luźne pa-
sma. Tam, gdzie do tej pory zasłaniało gwiazdy biuro Kud'ara Mub'ata, pojawiła się
upstrzona gwiazdami pusta przestrzeń.
W oddali okręt flagowy Xizora czekał na przylot promu, na którego pokładzie le-
ciał falleeński książę, jego strażnicy i ekipa sprzątająca Czarnego Słońca, a także
szczątki Trhina Voss'on'ta, jeśli w ogóle coś po nim pozostało. Fetta nie obchodziło,
czy towar, który z takim trudem utrzymał przy życiu, nadal oddychał; w momencie,
gdy otrzymał za niego nagrodę, jego zainteresowanie szturmowcem znikło.
Mrowie martwych zawiązków, tworów i sług starego pajęczarza, uderzyło o wy-
pukłą powierzchnię transpastalowych iluminatorów kokpitu. Pająkowate stworzenia
K.W. Jeter
85
spowijały takie same blade pasma rozerwanej tkanki nerwowej, jakie zwisały z pazur-
ków ich mniejszych braci. Niektóre z zawiązków pękły pod wpływem dekompresji, a
szara tkanka, która wypełniała ich wnętrze, utworzyła małe konstelacje; inne wyglądały
na nietknięte, jakby tylko spały, czekając, aż obudzi je zrodzony w synapsach komuni-
kat od ich pana i stwórcy.
Boba Fett włączył silniki manewrowe „Niewolnika I". Przymocowane do kadłuba
rakiety obróciły statek wzdłuż głównej osi, zrzucając warstwę martwych, rozszarpa-
nych zawiązków. Nic oprócz gwiazd nie przesłaniało już widoku.
W bocznej części iluminatora rozbłysło jaśniejsze światło, jakby jedna z gwiazd
zamieniła się w supernową. Fett wiedział, że to okręt flagowy Xizora opuszcza sektor,
przygotowując się do skoku w nadprzestrzeń. Niezależnie od tego, jakie interesy czeka-
ły teraz na falleeńskiego arystokratę, na pewno toczyły się z dala od tego opuszczonego
sektora galaktyki; może nawet na dworze Imperatora na Coruscant. Wyobrażam sobie,
pomyślał Boba Fett, że znów się spotkamy, i to niedługo. Sprawy w galaktyce nabierały
tempa, napędzane ambicją Palpatine'a i narastającym zagrożeniem ze strony Rebelii.
Xizor musiał działać szybko, jeśli chciał zapewnić Czarnemu Słońcu zwycięstwo na tak
szybko zmieniającej się scenie.
Dla Boby Fetta nie miało znaczenia, kto wygra tę partię. W jego fachu nic się nie
zmieni.
Zanim skierował wzrok w dół na dźwignie instrumentów pokładowych, żeby oce-
nić stan „Niewolnika I", jeszcze jedno blade pasmo przepłynęło za wypukłą szybą ilu-
minatora. Lina włókna nerwowego łączyła się ze starym pajęczarzem Kud'arem Mub'a-
tem, a raczej z tym, co z niego zostało po sprzątaczach Xizora. Błyszczące niegdyś
złożone oczy były teraz szare i puste, jak małe okienka w pustych zwłokach dryfują-
cych w przestrzeni. Wokół okrągłego brzucha pajęczarza, otwartego i wypróżnionego
jak skórzaste jajo, zacisnęły się patykowate odnóża, tworząc ostatnie gniazdo dumnej
niegdyś, a dziś martwej istoty.
Uważaj...
Boba Fett pozwolił sobie na chwilę odprężenia; wyobraził sobie, że słyszy ostrze-
żenie od martwego pajęczarza, którego pozbawiona wyrazu twarz powoli odwracała się
od iluminatora.
Nikomu nie ufaj... Gdyby pusty pancerz Kud'ara Mub'ata mógł przemówić, to wła-
śnie by mu powiedział. W tym wszechświecie nie znajdziesz przyjaciół... tylko wro-
gów. Otwarte usta pajęczarza były małym wszechświatem, zatopionym w większym
kosmosie międzygwiezdnej pustki. Nie ma zaufania... tylko zdrada...
Boba Fett nie potrzebował takiej rady, nawet od kogoś, czyje pomarszczone zwło-
ki potwierdzały prawdę tych bezgłośnych słów. Wiedział to już od dawna. Dlatego
właśnie to on był żywy, a stary pajęczarz - martwy.
Teraz liczyły się tylko problemy techniczne. Odwrócił się w stronę komputera.
Wprowadzając współrzędne astronawigacyjne „Niewolnika I", jednocześnie przeglądał
pokładową bazę danych zawierającą informacje o pobliskich systemach i planetach.
Potrzebował teraz dobrze wyposażonej stoczni, która nie miałaby zbyć ścisłych powią-
zań z Imperium ani z Sojuszem Rebeliantów, ani też skrupułów, by przyjąć robotę na
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
86
lewo. Część uzbrojenia i systemów namierzających na pokładzie „Niewolnika I" sta-
nowiły urządzenia objęte tajemnicą wojskową; spora część zysków Fetta z poprzednich
zleceń poszła na łapówki albo kradzież na zlecenie ściśle tajnych projektów i prototy-
pów z laboratoriów Imperialnej Marynarki. Tylko w stoczni położonej z dala od cen-
trum galaktyki, poza zasięgiem szpiegów Palpatine'a, mógł znaleźć specjalistów wy-
starczająco odważnych - i wystarczająco chciwych - by podjąć się pracy, za którą groził
wyrok śmierci.
Na ekranie komputera wyświetliła się lista potencjalnych zakładów. Większość z
tych stoczni miał już okazję poznać; w jego fachu narzędzia pracy często wymagały
naprawy, począwszy od broni osobistej aż po środki transportu międzygwiezdnego.
Żadna z tych, pomyślał Fett eliminując z listy wszystkie stocznie planetarne. W obec-
nym stanie „Niewolnik I" nie wytrzymałby lądowania w warunkach wysokiej grawita-
cji.
Najdalej położone obiekty - te po przeciwnej stronie galaktyki - również nie
wchodziły w rachubę. Nawet gdyby udało mu się dolecieć tak daleko - i gdyby skok w
nadprzestrzeń nie zakończył się katastrofą „Niewolnika I" - na tak długiej trasie istniało
duże prawdopodobieństwo, że przyciągnie uwagę któregoś ze swoich wrogów. Zestrze-
lą go wtedy nie napotykając większego oporu. Wiedział, że tempo naprawy liczy się na
równi z jakością. Muszę odzyskać sprawność, myślał Boba Fett studiując krótką listę
wyświetloną na ekranie. I to szybko.
Zanim zakończył obliczenia, usłyszał z głośników modułu łączności:
- Cieszę się, że mogliśmy dobić interesu. - Odległy głos Bilansa nie był aż tak słu-
żalczy i oficjalny, jak jego rodzica Kud'ara Mub'ata. - Do następnego razu.
Monitory zbliżeniowe zarejestrowały obecność jeszcze jednego statku w tym sek-
torze; profil identyfikacyjny wskazywał, że nie jest to „Wendetta" księcia Xizora. Wpa-
trując się w iluminator Fett zauważył punkt w pobliżu dryfujących szczątków pajęczy-
ny Kud'ara Mub'ata. Włączając dalekozasięgowy powiększalnik iluminatora uzyskał
wyraźny obraz standardowego frachtowca. Stare oznaczenia wskazywały, że należał
kiedyś do jednego z przedsiębiorstw Xizora - i do Czarnego Słońca.
Boba Fett uruchomił mikrofon.
- Myślałem, że chcesz być niezależny.
- Bo jestem - odparł głos. - Ten frachtowiec, choć skromny, jest moją wyłączną
własnością. A książę Xizor sprzedał mi go bardzo tanio, praktycznie za darmo.
- On nic nie daje za darmo. Kiedyś w końcu będziesz mu się musiał zrewanżować.
- Przypuszczam, że masz rację. - Bilans nie wydawał się szczególnie przejęty. -
Ale póki co, dzięki niemu mam bazę operacyjną daleko wygodniejszą niż dobra stara
pajęczyna Kud'ara Mub'ata. Statek taki jak ten ma od razu wbudowane niezbędne sys-
temy operacyjne; nie będę musiał wysnuwać i tworzyć tylu zawiązków, ile potrzebował
mój rodzic. Tym samym zmniejszam ryzyko wyhodowania sobie zbuntowanego po-
tomka, który odbierze mi władzę, tak jak ja odebrałem ją jemu.
- Sprytne. - Boba Fett zanotował w pamięci, że interesy z nowym pajęczarzem bę-
dą wymagać większej ostrożności niż w przypadku jego poprzednika.
K.W. Jeter
87
- Potrzebuję jednak czegoś więcej niż pustej skorupy z parą silników, podłączo-
nych do autonomicznego systemu nawigacyjnego. Wydaje mi się, że Czarne Słońce
używało tego statku do drobnego przemytu, dopóki nie stał się zbyt przestarzały i po-
wolny jak na obecne potrzeby organizacji. - Głos małego pajęczarza, samego w pustym
frachtowcu, odbijał się echem od ścian poszycia. -Będę musiał sporo wydać, by wypo-
sażyć go tak, jak chcę.
- To zacznij już oszczędzać. - Boba Fett spojrzał w dół na listę potencjalnych
stoczni na ekranie komputera. - Coś takiego sporo kosztuje.
- O, mam już kredyty. - W głosie Bilansa brzmiało zadowolenie. - Więcej niż po-
trzebuję.
Coś w tonie jakim Bilans wypowiedział te słowa, wzbudziło zainteresowanie Fet-
ta.
- Co masz na myśli?
- Powinieneś sprawdzić kwotę przelewu na twój rachunek na Coruscant - oznajmił
wesolutko Bilans. - Zapominasz, że w finansach jestem znacznie bardziej oblatany niż
ty; po to mnie stworzono. A poza tym objąłem w spadku, że tak powiem wszystkich
starych znajomych i partnerów mojego stwórcy, a zwłaszcza tych, którzy chętnie
przyjmą łapówkę za drobne przysługi.
- Przysługi?... jakie przysługi?
- Na przykład takie, jak rozbicie przelewu z konta powierniczego na dwie części, z
których jedna po cichutku wpłynie na moje konto. Teraz w głosie Bilansa brzmiało
współczucie. - Naprawdę powinieneś był sprawdzić kwotę, a nie tylko fakt dokonania
przelewu; gdybyś to zrobił, przekonałbyś się, że dostałeś tylko połowę nagrody wyzna-
czonej za Voss'on'ta.
Boba Fett odsunął się gwałtownie od tablicy sterowniczej. Wbił wzrok w pusty
frachtowiec widoczny w oddali.
- Popełniłeś błąd - powiedział ponuro. Nie musiał sprawdzać, czy mały pajęczarz
mówi prawdę. Nie był to rodzaj żartów, na jakie poważyłaby się istota rozumna; nie w
stosunku do niego. - Gruby błąd.
- Nie sądzę. - W głosie dobiegającym z głośników nie było strachu. - Uważam, że
jesteś mi winien przynajmniej tyle. Gdyby nie ja, książę Xizor wyeliminowałby cię z
interesu raz na zawsze. Zapewne nie czujesz wdzięczności... nie spodziewam się jej
zresztą, więc powiedzmy po prostu, że była to nasza kolejna mała transakcja.
- Powiedzmy, że to była kradzież - wychrypiał Boba Fett. - A mnie lepiej nie
okradać.
- Może i tak - odparł Bilans. - Ale jest w twoim interesie, żeby mój biznes stanął
na nogi. W galaktyce jest wielu potencjalnych klientów, którzy z kimś takim jak ty
rozmawiać będą tylko przez pośrednika. Potrzebujesz mnie, Fett. Bez tego nie upolu-
jesz kolejnych ofiar i nie zgarniesz nowych nagród. Bez pośrednika, który przechowa
kredyty w depozycie, wiele transakcji w ogóle się nie odbędzie.
Boba Fett nie był o tym taki przekonany.
- Potrafię sam zająć się swoimi sprawami.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
88
- To świetnie. Ale i tak zatrzymam połowę nagrody za Voss'on'ta. Ja też mam wy-
datki.
- Nie martw się o to. Nie będziesz miał czasu, żeby wydać te kredyty. Ten, kto
mnie okrada, nie żyje długo.
- Fett, kiedy ty spoważniejesz? - dobiegł z głośnika drwiący głos Bilansa, który
przestał już naśladować przypochlebny ton, w jakim lubował się Kud'ar Mub'at. - I co
mi zrobisz? W takim stanie, w jakim jest teraz twój statek, nie zestrzelisz nawet koma-
ra, chyba że sam chcesz rozpaść się na kawałki. A choć mój frachtowiec nie należy do
najszybszych, w tej chwili i tak cię prześcignie.
- Dogonię cię - obiecał mu Boba Fett. - Wcześniej czy później.
- Zanim to się stanie, albo zdasz sobie sprawę, jak bardzo mnie potrzebujesz, albo
będę pod ochroną księcia Xizora, bo Czarne Słońce potrzebuje pośrednika. Albo przy-
gotuję dla ciebie jakieś inne niespodzianki. Wcale nie martwią mnie twoje plany.
- A powinny. - Świadomość, że go okradziono, płonęła w głowie Fetta. - I to bar-
dzo.
- Do zobaczenia następnym razem - zakończył Bilans. - Będę na ciebie czekał,
łowco.
Połączenie z frachtowcem przerwało się, a sterownię „Niewolnika I" znowu wy-
pełniła cisza. Boba Fett patrzył, jak silniki odległego statku budzą się do życia w ja-
skrawym rozbłysku, by po chwili zmaleć do rozmiarów mrugających odległych gwiazd.
Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w pustkę przestrzeni, czarną jak jego własne
myśli. Potem wrócił do obliczania trasy powolnej podróży, jaka go czekała.
K.W. Jeter
89
R O Z D Z I A Ł
7
Historia dobiegła końca.
Przynajmniej na razie, pomyślała Neelah. Od dłuższego czasu siedziała oparta ple-
cami o zimną durastal poszycia w ładowni „Wściekłego Psa". Siedziała i słuchała opo-
wiadania drugiego łowcy nagród, Dengara, o przeszłości Boby Fetta i tym wszystkim,
co wynikło z projektu zniszczenia Gildii Łowców Nagród.
- To wszystko? - Cieszyła się, że nie musiała trzymać Dengara na muszce blastera,
żeby zachęcić go do mówienia. Do tego czasu ramię omdlałoby jej ze zmęczenia. To
była długa historia, o wartkiej akcji i okraszona przemocą, dzięki czemu jej nie znudzi-
ła. Rozmasowała sobie kręgosłup, wyprostowała nogi i wstała. - Zakładam, że od tego
czasu Boba Fett zdążył rozwiązać te wszystkie problemy?
- Słuszne założenie - odparł Dengar. - Byłaś na pokładzie „Niewolnika I" zanim
przenieśliśmy się tutaj, więc wiesz, że jest w pełni sprawny. Jak słyszałem, w trakcie
jego naprawy paru istotom przytrafiło się parę wypadków. Przebudowano go od poszy-
cia po rdzeń silnika. - Dengar wskazał na klatkę. - Fett prawdopodobnie uznał, że bę-
dzie potrzebował więcej miejsca na towar, który spodziewał się transportować, musiał
więc poprzestawiać to i owo. Gdyby nie to, drabinka do sterowni nie byłaby potrzebna.
Z tego co mówią, przebudowa pochłonęła nie tylko kredyty. Kilka istot kosztowała
życie. Ale to nic nadzwyczajnego, jeśli się weźmie pod uwagę sposób pracy Fetta.
- Oczywiście. - Po wysłuchaniu historii o wojnie pomiędzy łowcami nagród Ne-
elah dziwiła się, że ktokolwiek z tych, którzy mieli okazję zetknąć się z Boba Fettem, w
ogóle jeszcze żyje. Istoty, których ten facet nie lubi, pomyślała złośliwie, mają brzydki
zwyczaj lądowania w trumnie. Jeśli Trandoszanin Bossk, też łowca nagród, zdołał ura-
tować skórę, było to wynikiem tego samego ślepego szczęścia, które pozwoliło mu
wykaraskać się z tarapatów poprzednim razem, gdy miał do czynienia ze swoim rywa-
lem. -Ale i tak szkoda mi ich.
A co ze mną? - zastanowiła się. Dengar ostrzegł ją, że opowieść nie zawiera od-
powiedzi na wszystkie jej pytania. Nieważne, ile się dowiedziała na temat Boby Fetta...
jakby potrzebowała czegoś więcej, by przekonać się, jak potrafił być zimny i bez-
względny... nadal nie wiedziała nic o sobie. W dalszym ciągu nie wiem, kim jestem,
pomyślała Neelah i nie poprawiło jej to humoru. Wszystkie zagadki, wszystkie pytania,
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
90
które powtarzała w myśli raz po raz, nadal kłębiły się w jej głowie. Tkwiły tam od cza-
su, gdy znalazła się w pałacu Hutta Jabby na dalekiej Tatooine. Od tamtej chwili tylko
drobne fragmenty przeszłości odnalazły drogę do jej wypatroszonego umysłu - zwodni-
cze okruchy świata, z którego porwał ją jakiś mroczny prześladowca. Jedynym ogni-
wem łączącym świat z przeszłości z tym surowym i przerażającym, w którym zmuszo-
na była krążyć po omacku jak ślepiec w korytarzu o ścianach z wibroostrzy, był Boba
Fett - miała absolutną pewność. Czuła to w napięciu mięśni, w zaciśniętych aż do bólu
pięściach - takie odruchy wywoływał w niej niezmiennie widok odbicia własnej twarzy
w czarnym wizjerze hełmu Boby Fetta. Już w pałacu Jabby, kiedy zobaczyła jego groź-
ną postać nad gwarnym tłumem stłoczonym w sali tronowej Hutta, Neelah była pewna,
że łączy ich jakaś więź. On to wie, pomyślała gorzko. Kimkolwiek jestem, on to wie.
Zna jej imię, jej przeszłość, wszystko to, co utraciła. Jak dotąd jednak nie znalazła spo-
sobu, by zmusić go do wyjawienia jej tych sekretów.
Zaczynała się zastanawiać, po co w ogóle zadała sobie tyle trudu, by uratować mu
życie.
Odwróciła głowę i rozejrzała się po wnętrzu ładowni. Ta część statku, należącego
dawniej do Trandoszanina Bosska, nie różniła się zbytnio od ładowni własnego statku
Boby Fetta, „Niewolnika I". Forma podporządkowana funkcjonalności, nagi metal,
klatki do przewożenia towaru. Ale zapach był inny - kwaśny, gadzi odór wykrzywiał jej
twarz przy każdym oddechu, przywodząc na myśl nieprzyjemny zapach krwi i piżma,
przenikający kamienne ściany przypominającego fortecę pałacu, w którym była tancer-
ką. I w którym by skończyła, jako przekąska dla rankora. Ta sama mieszanka woni
niezliczonych gatunków galaktyki, ich ciał i wydzielin hormonalnych, która wisiała w
zatęchłym, ciężkim powietrzu pałacu, zdawała się przenikać nagi metal statku Bosska.
„Niewolnik I" był czysty, niemal sterylny; odzwierciedlał zimną precyzję i logikę jego
właściciela. Jak klinika, z Fettem jako chirurgiem, pozbawiającym swoich pacjentów
ducha, by łatwiej zamienić ich w twardy towar, którym handlował. Neelah poczuła
dreszcz wzdłuż kręgosłupa, gdy oczami wyobraźni zobaczyła zimny skalpel ukrytego
za wizjerem wzroku Boby Fetta.
- Bardzo mi przykro - przerwał Dengar jej rozmyślania. -Jeśli dotąd tego nie za-
uważyłaś, to przynajmniej teraz wiesz. Lepiej z nim nie zadzierać. Chyba że nie dbasz o
to, czy będziesz żywa, czy martwa.
- Nie mam wyboru - odparła Neelah. - Uwierz mi, gdybym mogła uniknąć spotka-
nia z Boba Fettem, zrobiłabym to. - Żywiła głębokie, choć jak dotąd niczym nie uza-
sadnione przekonanie, że w jej poprzednim życiu nie było miejsca na łowców nagród i
całe to lepkie, niszczące ducha zło, które szło za nimi.
- Jak uważasz. - Dengar wymościł sobie prowizoryczne legowisko pod ścianą po-
szycia; siedział tam, opowiadając jej historię przeszłości Boby Fetta. - Ale dla mnie to
prawdziwy zaszczyt, pracować z nim i w ogóle. Bo przecież sam jestem łowcą nagród.
Tyle, że nie tak dobrym. - Dengar skrzyżował ręce pod głową i położył się na legowi-
sku ze szmat i pianki do pakowania. - Fakt, że zaproponował mi współpracę...
Nie musiał jej więcej tłumaczyć. Masz szczęście, pomyślała Neelah. Jeszcze na
Tatooine, w kryjówce pod spieczoną powierzchnią Morza Wydm, Dengar opowiedział
K.W. Jeter
91
jej o swoich nadziejach na porzucenie tego niebezpiecznego zajęcia i ustatkowanie się u
boku ukochanej Manaroo. Od pewnego czasu był z nią zaręczony, ale odłożyli ślub,
dopóki Dengar nie znajdzie sposobu, by wydobyć się z gigantycznych długów. Z finan-
sowego punktu widzenia nie szło mu najlepiej, od kiedy porzucił - przy delikatnej za-
chęcie Manaroo - swoje poprzednie zajęcie imperialnego zabójcy pierwszego stopnia.
Był teraz kimś zupełnie innym, lepszym. Praca dla Imperium niszczyła duszę, a czasem
i ciało; tylko Manaroo zawdzięczał, że zdołał uniknąć podobnego losu. Ale miał teraz
na głowie furę długów. A jeżeli istoty w tej galaktyce miały długi, których nie spłacały,
mogły łatwo stracić życie; nawet po śmierci Jabby pozostało wielu lichwiarzy działają-
cych w taki sposób. Współpraca ze słynnym Boba Fettem była najlepszą, a może nawet
jedyną szansą Dengara na spłacenie długów. Jeśli uda mu się pozostać przy życiu, po-
myślała Neelah.
Spojrzała w dół na łowcę nagród, leżącego na prowizorycznym posłaniu. Dengar
spał albo bardzo dobrze udawał. Opowiadanie historii - nawet jeśli były prawdziwe -
nie mieściło się w repertuarze jego codziennych umiejętności. Każde inne działanie,
choćby najbardziej wyczerpujące lub niebezpieczne, szło mu lepiej niż dobieranie od-
powiednich słów.
Neelah popatrzyła z obrzydzeniem na surowy metal poszycia ładowni. Wytrzy-
mywała w tym miejscu tylko dlatego, że opowieść odwracała jej uwagę. Teraz ciężkie,
smrodliwe powietrze przypominało jej smak rozpaczy i gniewu ofiar Bosska. Nie zara-
biał na nich tak dobrze jak Boba Fett na tych, których tropił i ścigał, ale ich życie miało
dla obu taką samą wartość - nawet jeśli nie miało jej dla nikogo innego.
Muszę się stąd wydostać, pomyślała Neelah desperacko. Nie bardzo wiedziała, czy
chodzi jej tylko o ładownię, o statek, który jego poprzedni właściciel nazwał „Wście-
kłym Psem", czy też o mroczny labirynt, jakim stało się jej życie. Nieważne. Wyjście
było tylko jedno - metalowa drabinka prowadząca do sterowni. No, idź, nakazała sobie,
kładąc z wahaniem dłoń na szczeblu drabinki. Już raz stanęłaś z nim twarzą w twarz...
drwiący uśmiech wykrzywił jej usta. I żyjesz. Wyciągnęła nawet blaster i wycelowała
w Bobę Fetta właśnie w sterowni „Wściekłego Psa" - ile istot w galaktyce mogło po-
wiedzieć, że zrobiły coś takiego i przeżyły? Postawiła nogę na najniższym szczeblu i
zaczęła wchodzić.
Boba Fett siedział przy tablicy sterowniczej i dokonywał precyzyjnych korekt lotu
wielkimi dźwigniami, zaprojektowanymi specjalnie dla pazurów Trandoszanina. Ne-
elah stanęła w drzwiach sterowni i patrzyła na tył poobijanego i powgniatanego hełmu,
równie anonimowy jak ciemny wizjer w kształcie litery „T", który ukrywał oczy Fetta.
Jego oczy też widziałam, przypomniała sobie Neelah. To dokonanie stawiało ją w nie-
licznej garstce mieszkańców wszystkich światów i wszystkich systemów galaktyki.
Hełm był jedyną częścią zbroi bojowej, której nie zamieniły w garść mokrych szmat
soki trawienne Sarlaka, potwora zamieszkującego Wielką Jamę Carcoona, do której
Boba Fett wpadł, kiedy Luke Skywalker i księżniczka Leia ratowali Hana Solo. Neelah
i Dengar musieli jednak zdjąć hełm z głowy nieprzytomnego Fetta, żeby go nakarmić i
napoić, zanim mógł znowu sam się o siebie zatroszczyć. Nawet w takim stanie, na kra-
wędzi życia i śmierci, Boba Fett nadal budził grozę. Każdy, kto miałby w sobie mniej
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
92
pasji, energii i instynktu samozachowawczego, zostałby pożarty bez reszty przez ślepą
bestię o rozdziawionej gębie; on jednak w dosłownie wybuchowy sposób wydostał się
na zewnątrz. Nie tylko bezceremonialność, z jaką Boba Fett traktował życie innych
istot, uczyniła z niego legendę; także nieustępliwość, z jaką trzymał się własnego.
Łowca nagród albo ją ignorował, zajęty instrumentami pokładowymi „Wściekłego
Psa", albo nie zauważył, jak weszła po drabince z ładowni do sterowni. Dłonie w ręka-
wicach nie przerwały pracy, nie skomentował też jej obecności. On wie, że tu jestem,
pomyślała Neelah. Niewiele jest rzeczy, o których nie wie...
Spojrzała w górę na iluminatory przed tablicą sterowniczą w tej samej chwili, gdy
Boba Fett wyprowadził „Wściekłego Psa" z nadprzestrzeni. Rój gwiazd, w innej konfi-
guracji niż te, które zostawili na drugim krańcu galaktyki, wypełnił iluminatory. Neelah
spojrzała przez jasną, zimną przestrzeń w nadziei że widok czystych, odległych gwiazd
przyniesie jej ulgę po klaustrofobicznych kwaterach statku. Spojrzała i zobaczyła...
Przeszłość.
Nie własną, tylko Boby Fetta. Zupełnie jak w tej historii, pomyślała Neelah z na-
iwnym zdumieniem. Jak w opowieści Dengara.
W próżni otaczającej „Wściekłego Psa" unosiły się poszarpane fragmenty paję-
czyny Kud'ara Mub'ata. To nie wyjątkowym talentom gawędziarskim Dengara za-
wdzięczała, że mogła tak wyraźnie wyobrazić sobie pajęczarza i jego siedzibę, jeszcze
nietkniętą, a także po zniszczeniu jej przez załogę sprzątającą księcia Xi-zora. To w jej
głowie tkwił mglisty fragment wspomnienia, który nie pozwolił wymazać się z jej pa-
mięci. W jakiś sposób opowieść Dengara o dziejach Boby Fetta uruchomiła wspomnie-
nie należące do przeszłości i do świata, z którego ją okradziono; dokładnie wiedziała,
jak wyglądał Kud'ar Mub'at i jego stadko zawiązków. Znałam go, pomyślała Neelah. A
teraz były tu; dryfując leniwie, otoczone pasmami bladej tkanki nerwowej jak wydłu-
żone duchy, uderzały bezgłośnie o transpastal iluminatorów.
Martwe zawiązki wyglądały zarazem niesamowicie i żałośnie: połamane egzosz-
kielety otoczone cienkimi gałązkami kończyn, pazurki zaciśnięte wokół wypatroszo-
nych brzuchów. Mniejsze z nich, niewiele większe niż dziecięca piąstka, przemieszały
się z gigantami, zdolnymi niegdyś do przycumowania statku w nieistniejącym już doku
pajęczyny. Pustymi oczami, niewidzącym spojrzeniem wpatrywały się w istoty, które
miały szczęście nadal żyć. Albo pecha, pomyślała Neelah. Może to te biedne małe za-
wiązki, cząstki swego pokonanego pana i stwórcy, miały szczęście; nie musiały się już
martwić, co się z nimi stanie. Okrutne zagadki galaktyki dla nich już nie istniały.
Widok dryfujących w przestrzeni zawiązków wywołał w niej na chwilę niepokoją-
ce uczucie, że cofnęła się w czasie, pociągając za sobą ten statek i jego pasażerów,
jakby jej pusta pamięć była prawdziwą czarną dziurą, z własną niepokonaną grawitacją.
Tymczasem jednak cofnęli się w przeszłość Boby Fetta, do chwili, która nastąpiła tuż
po okrutnym wypatroszeniu jego dawnego partnera w interesach, Kud'ara Mub'ata. Ale
to zdarzyło się dawno temu, pomyślała Neelah; czuła, jak od tej myśli kręci jej się w
głowie. Zamknęła oczy i zastanowiła się, czy kiedy otworzy je z powrotem, czas znowu
zacznie biec właściwym torem.
K.W. Jeter
93
Powieki Neelah zamrugały bez udziału jej woli. Myliłam się, pomyślała, teraz to
wiem. Chwilowe wrażenie przesunięcia w czasie minęło. Neelah zrobiła krok do przo-
du i oparła dłoń na fotelu pilota, by utrzymać równowagę. Widok gwiazd ją uspokajał.
- Nie żyją od dawna - powiedziała miękko. - Od bardzo dawna.
- Oczywiście. - Boba Fett uniósł wzrok znad dźwigni instrumentów; oglądał teraz
ten sam mroczny obraz co Neelah. - Kiedy ostatnio byłem w tej części galaktyki, te
stworzenia dopiero co zginęły, razem ze swym stwórcą, Kud'arem Mub'atem. - Odwró-
cił się i spojrzał przez ramię na dziewczynę. - Ale przecież ty o tym wiesz, prawda?
Spłynęło na nią nagłe olśnienie.
- Podsłuchiwałeś, tak? Przez wewnętrzny system komunikacyjny statku. Przez ca-
ły ten czas, kiedy Dengar opowiadał mi o twojej przeszłości.
Boba Fett machnął ręką od niechcenia.
- Wcale nie musiałem - odpowiedział. - Bo Dengar robił dokładnie to, co mu
wcześniej poleciłem.
- Co? - Neelah spojrzała na Fetta, zaskoczona. - Poleciłeś mu...?
- Chciałem, żebyś się dowiedziała paru rzeczy, które powinny zainteresować nas
wszystkich. A Dengar oszczędził mi tego kłopotu i zajął cię rozmową, podczas gdy ja
sprawdzałem dokładne położenie tego miejsca i doprowadzałem nas tutaj. Zajęło to
trochę czasu, bo przylecieliśmy okrężną trasą, żeby zgubić wszystkich tych, którzy
mogliby mnie szpiegować. Na szczęście, ty się nie nudziłaś. - W głosie Boby Fetta była
odrobina rozbawienia. -Muszę pogratulować mojemu koledze Dengarowi umiejętności
aktorskich - grał swoją rolę nawet wtedy, gdy celowałaś do niego z miotacza.
Zdziwienie szybko jej przeszło. Zawsze jest o krok przede mną, pomyślała. Nic
nowego. Znowu wyjrzała przez iluminator.
- To tutaj książę Xizor próbował cię wyeliminować, ale potem zmienił zdanie i za-
łatwił, zamiast ciebie, tego pajęczarza.
- Właśnie. - Boba Fett pokazał na iluminator. - Jak widzisz, wszystko, co opowie-
dział ci Dengar o tym zdarzeniu, było prawdą. Załoga sprzątająca Xizora niewiele po-
zostawiła z pajęczyny Kud'ara Mub'ata. Członkowie Czarnego Słońca są znani z do-
kładności.
Coraz więcej zawiązków, przypominających zrzucone pancerze zwykłych pają-
ków, przepływało obok „Wściekłego Psa". Neelah poczuła, że jej ramiona pokrywają
się gęsią skórką, słyszała -naprawdę albo tylko w wyobraźni - jak puste chitynowe sko-
rupy ocierają się i stukają o kadłub statku. Wrażenie to bardziej przypominało senny
koszmar niż cokolwiek, co pamiętała.
- Po co nas tu przywiozłeś? - Niesamowitość widoku w iluminatorze, te martwe
stworzenia połączone wzajemnie ze sobą pasmami tkanki nerwowej tak samo, jak za
życia... wszystko to wzbudziło w Neelah iskrę gniewu. - Żeby sobie powspominać?
- Niewiele jest rzeczy - odpowiedział spokojnie Boba Fett -które robię bez przy-
czyny. Miałem powód, żeby tu przylecieć. Z tego samego powodu znalazłaś się tutaj i
ty.
- Skąd mam wiedzieć, co to za powód? - Neelah skrzyżowała ręce na piersi. - Nie
uznałeś za stosowne powiedzieć nam, dokąd się udajemy ani po co. - Spojrzała na
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
94
ciemną postać przed sobą. - Czy może to kolejna sprawa, w którą raczyłeś wtajemni-
czyć Dengara, ale nie mnie?
- Ani ty, ani Dengar nie znaliście miejsca, dokąd lecimy. Nie bez powodu. Jeśli
czegoś nie wiesz, to nie można cię zmusić, żebyś to wyjawiła. To dlatego przyjąłem
zasadę, żeby nic nie mówić, nawet moim współpracownikom, jeśli tylko mogę tego
uniknąć. -Boba Fett wycelował w nią palec. - Milczę nie z powodu ciebie, a jednak ty
na tym korzystasz. Sposoby, jakich się używa, żeby zmusić kogoś takiego jak ty do
mówienia, są przeważnie mało przyjemne. A niektórych mogłabyś nawet nie przeżyć.
- Dzięki za troskę - powiedziała z przekąsem Neelah. - Doceniam ją.
- Twoje złośliwości są bezcelowe. Kiedy zacznie mi zależeć na opinii kogokol-
wiek na temat moich metod operacyjnych, dam ci znać. - Boba Fett odchylił się w tył
na oparcie fotela. - A jeśli chciałaś się czegoś dowiedzieć, wystarczyło poczekać, aż
przyjdzie na to pora.
Jakby za naciśnięciem guzika, słowa łowcy nagród zmieniły gniew Neelah w na-
głą, bezrozumną panikę.
- No... sama nie wiem...
- Nie wiesz, czy jesteś na to gotowa. - Ukryte za wizjerem spojrzenie Boby Fetta
wydawało się przenikać do samego dna jej duszy. - Przeszłaś długą drogę; czekałaś tak
niecierpliwie; walczyłaś, by poznać to, co przed tobą ukryto. A teraz się boisz.
- Nie... - pokręciła gwałtownie głową. - Nie boję się.
- Przekonamy się - odparł Boba Fett jeszcze ciszej i jeszcze groźniej niż przed
chwilą. - Bo nie masz wyboru. Nigdy go nie miałaś.
On ma rację, pomyślała Neelah. Zacisnęła powieki, ręce zwinęła w pięści, a mię-
śnie ramion napięły się z wysiłku. Gdy pierwszy raz zauważyła tę okrytą hełmem po-
stać, zanim jeszcze poznała jego imię, wiedziała, że ta chwila musi nastąpić. Takie było
jej przeznaczenie, jeśli tylko dożyje tej chwili. Udało jej się; uciekła od pewnej śmierci
na dworze Hutta Jabby, a potem związała swój los z losem kogoś, kto sam był o krok
od śmierci. Tylko po to, żeby poznać prawdę, powiedziała żarliwie do samej siebie.
Żeby poznać prawdę...
Nie wiedziała, czy lepiej przekonać się, jak wyglądał tamten świat, przeszłość, z
której ją odarto, czy też pozostawić go w ukryciu.
- Powiedz Dengarowi, żeby tu przyszedł.
Neelah usłyszała polecenie Fetta i powoli otworzyła oczy. Nie mam wyboru, po-
kiwała wolno głową. Żadnego wyboru.
Boba Fett spojrzał w górę na martwe, pustookie stworzenia dryfujące w próżni, a
potem przeniósł wzrok z powrotem na mą.
- Mamy wiele do omówienia - powiedział. - Lepiej zaczynajmy.
K.W. Jeter
95
R O Z D Z I A Ł
8
Dengar śnił.
Wiedział, że to sen, bo widział przed sobą Manaroo.
Obracając w ręku kilka arkuszy flimsiplastu, mocno zirytowana - choć nie ujmo-
wało jej to wcale urody - Manaroo postukała w faktury.
- Ci Jawowie znowu oferują niższe ceny niż my - powiedziała. - Musimy coś z
nimi zrobić, raz na zawsze...
- Oferują niższe ceny, bo sprzedają złom. - W hangarze załadunkowym średnioto-
nażowego frachtowca, wśród zaplombowanych kontenerów i stojących luzem maszyn
prosto z fabryki, jeszcze lśniących od smaru, Dengar wziął żonę w ramiona i pocałował
w kącik oka. Byli małżeństwem już od tylu lat, a puls przyspieszał mu tak samo jak
wtedy, gdy za pierwszym razem poczuł jej miękkie ciało przy swoim. Maleńkie księży-
ce i gwiazdy wytatuowane na nadgarstku nie były już tak wyraźne jak kiedyś, ale jego
miłość nie zbladła. - To jest właśnie ich towar; w końcu to Jawowie, nie? Więc nie
zawracaj sobie nimi głowy. Nie są dla nas konkurencją.
Ale Manaroo dalej wyglądała na strapioną. Popatrzyła nad jego ramieniem na
trzymane w ręku faktury.
- Małe, wredne szczury śmietnikowe, oto czym są.
- Nie przejmuj się. - Dengar znowu ją pocałował i z uśmiechem odsunął głowę od
jej twarzy. - Farmerzy wilgoci już mówią o naszym sprzęcie. I o nisko oprocentowa-
nych, długoterminowych kontraktach, które proponujemy. Hej... - odgarnął jej z czoła
włosy, tylko o odcień ciemniejsze niż blady błękit aruzańskiej skóry Manaroo. - Idzie
nam coraz lepiej...
- Ty oślizła kupo nerfiego łajna!
To nie był głos Manaroo. A kopniak pod żebra, którym go poczęstowano, gdy tak
leżał na prowizorycznym posłaniu, też nie pochodził od jego ukochanej.
- Powinnam cię zabić - ciągnęła Neelah. Za zamkniętymi powiekami usiłował za-
trzymać słodkie strzępki snu, ale cios małej, twardej jak kamień pięści, wymierzony
prosto w szczękę Dengara, eksplodował konstelacją gwiazd, zamazując obraz przed
oczami: Manaroo w jego ramionach. - Może nawet to zrobię...
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
96
Rozbudziła go tym ciosem na tyle, że zdołał się przeturlać, unikając kolejnego
uderzenia, wyprowadzonego gdzieś z góry. Podniósł się na czworaki, doczołgał do
najbliższej wręgi, chwycił się jej i stanął na nogi, twarzą w twarz z Neelah.
To na pewno nie sen, powiedział sobie Dengar. Już nie. Nieprzyjemna pobudka
zastała go w śmierdzącej, ciasnej ładowni „Wściekłego Psa".
- O co ci chodzi? - ugiął nieco nogi, by stanąć pewniej i wyciągnął przed siebie rę-
ce w obronie przed kolejnym atakiem rozgniewanej kobiety. - Co takiego zrobiłem?
- Co zrobiłeś... - powtórzyła Neelah jego słowa. Przyglądała mu się z niesmakiem,
podparta rękami o biodra. - Próbowałeś zrobić ze mnie idiotkę, oto co zrobiłeś. Przez
cały ten czas, kiedy naciskałam, żebyś mi opowiedział o przeszłości Boby Fetta, miałeś
od niego wyraźny rozkaz, by to zrobić.
- A, rozumiem... - Dengar rozluźnił się trochę i opuścił pięści. - Drobiazg. - Na-
tychmiast z powrotem podniósł ręce, widząc, że gniew jej nie mija. - A zresztą, o co ci
chodzi? To nie nad tobą ktoś wymachiwał Masterem, żeby mu opowiedzieć bajkę na
dobranoc.
Uszkodzenia, jakie odniósł „Wściekły Pies" spowodowały, że durastalowe pręty
klatki poluzowały się, a kilka nawet wypadło z górnych ram i leżało teraz na podłodze
ładowni. Neelah chwyciła jeden z krótszych prętów i wyszarpnęła go z dolnego uchwy-
tu. Stanowił imponującą, choć prostą broń. Zamierzyła się nim znad ramienia i zrobiła
krok w stronę Dengara.
Przez chwilę w jej oczach płonął ogień, który jednak szybko zgasł.
- Spójrzmy prawdzie w oczy - powiedziała. Metalowy pręt upadł z brzękiem na
podłogę. - Załatwił nas oboje. Tylko po to, żeby móc w ciszy i spokoju zająć się nawi-
gacją.
- Hmm... mniejsza o to. Nie zamierzam mu zawracać głowy, jeśli sobie tego nie
życzy. - Dengar powoli wyprostował nogi rezygnując z obronnej pozycji, gotów po-
wrócić do niej, gdyby zechciała jeszcze raz zamanifestować swój morderczy tempera-
ment. Bardzo różni się od Manaroo, uświadomił sobie. Jego narzeczona potrafiła być
równie twarda w razie konieczności, ale jak dotąd ani razu nie chciała go zabić. Możli-
we, że to nastąpi po ślubie, jeśli w ogóle się kiedyś pobiorą. Cóż, chętnie by zaryzyko-
wał. - Jest nie tylko najlepszym łowcą nagród z nas wszystkich, ale i pilotem tego stat-
ku. Mogę zaczekać, aż dowiezie nas tam, gdzie chce.
- Doczekałeś się - powiedziała Neelah. Wskazała kciukiem na sterownię nad nimi.
- Jesteśmy na miejscu.
- Tak? - Dengar potarł podbródek, przyglądając się kobiecie z rezerwą. Poczuł w
żołądku grudę strachu. Lot w nieznane to jedno, ale przybycie w tajemnicze miejsce to
całkiem co innego. Cokolwiek Boba Fett powiedział mu o celu ich podróży - a nie było
tego wiele - nie wspominał ani słowem, co ma się zdarzyć potem, gdy już tam przybę-
dą. - I co teraz?
- Dobre pytanie. Nasz nieustraszony kapitan postanowił w końcu przemówić. Rusz
się... Fett chce nas widzieć w sterowni na odprawie.
Wszedł po drabince za dziewczyną.
K.W. Jeter
97
Wspinając się po metalowych szczeblach, nadal miał pod powiekami ostatnie
strzępy snu, który śnił przed gwałtownym przebudzeniem. Ta sama fantazja, którą roz-
koszował się nawet na jawie w tych spokojniejszych chwilach, gdy nie był zajęty uni-
kaniem śmierci. Współpraca z Boba Fettem musi mu się w końcu opłacić, pomyślał.
Fett chyba szykuje coś większego, bo inaczej nie zawracałby sobie głowy szukaniem
współpracowników; wdzięczność nie była wystarczającą motywacją dla takiego twar-
dego typa jak on. Uratujesz takiemu życie, rozmyślał Dengar, i co z tego masz? Niewie-
le, poza szansą, by dać się zabić w trakcie realizacji jego wielkiego planu. To byłoby
łatwe; trudniej przełożyć tę współpracę na twarde, zimne kredyty, którymi mógłby
spłacić swoje długi i znaleźć sobie jakieś zajęcie u boku Manaroo. Na przykład, po-
średnictwo w handlu najnowocześniejszymi technologiami z trzeciorzędnymi planetami
w rodzaju Tatooine. To mogło im przynieść godziwy zysk, a poza tym było znacznie
bezpieczniejsze. Nawet biorąc pod uwagę łapówki, niezbędne, by działalność mogła
prosperować, opłacanie się albo Imperium, albo - jeśli ziści się najbardziej nieprawdo-
podobny scenariusz - władzom wyznaczonym przez Sojusz Rebeliantów, nadal istniała
możliwość, że dobrze im się będzie wiodło z Manaroo. To zajęcie wymagało tylko
dobrych kontaktów - te już mam, pomyślał Dengar - i odrobiny kapitału na początek.
Właściwie to więcej niż odrobiny; dlatego w ogóle zgodził się przyłączyć do Boby
Fetta.
Wchodząc przez właz do sterowni Dengar kręcił głową. Cokolwiek zaplanował
sobie Boba Fett, Dengar miał wrażenie, że niekoniecznie zbliży go to do góry kredy-
tów, jakich potrzebował, i nowego życia z Manaroo.
- Przejdźmy do rzeczy - powiedział Fett, obracając fotel pilota przodem do Denga-
ra i Neelah. - Nie zamierzam marnować więcej czasu. - Pokazał palcem za siebie. - Oto
co zostało z pajęczyny Kud'ara Mub'ata...
Dengar pochylił się do przodu, wyglądając przez iluminator za łowcą.
- Masz rację - powiedział po chwili. Dryfujące w przestrzeni korpusy zawiązków
pajęczarza, powiązane jak powrozem pasmami tkanki nerwowej, wyglądały groźnie i
niepokojąco. - To musi być...
- Nikt nie potrzebuje potwierdzać moich spostrzeżeń. - W beznamiętnym zwykle
głosie Fetta zabrzmiał cień irytacji. - Rzadko kiedy nie mam racji. A kiedy mówię, że
znajdujemy się pod silną presją czasową, powinieneś wierzyć, że tak jest w istocie.
- Masz na myśli to, co dzieje się teraz z Imperium i Rebeliantami? - Dengar wzru-
szył ramionami. - Nie widzę powodu, żeby się tym przejmować. Ta wielka bitwa, do
której się szykują, ma się odbyć daleko stąd, na Endor. To praktycznie po przeciwnej
stronie galaktyki; no, w każdym razie kawał drogi. Nie rozumiem, jak mogłoby to
wpłynąć na to, co mamy tu do zrobienia. Jeśli w ogóle... - wskazał na iluminator. - Ich
problemy mogą nam tylko ułatwić zajęcie się tym, po co tu przylecieliśmy. Imperium i
Sojusz Rebeliantów ściągnęły prawie wszystkie swoje siły z najdalszych zakątków
galaktyki, przygotowując się do rozgrywki. Dzięki temu są nieobecni w większości
systemów i tras międzygwiezdnych. Możemy robić co chcemy, i ani Imperium, ani
rebelianci nam w tym nie przeszkodzą.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
98
- Takie właśnie prostackie analizy powodują, że ty tylko wypełniasz rozkazy, pod-
czas gdy ja je wydaję. - Boba Fett położył rękę w rękawicy na poręczy fotela. - Bitwa,
która rozegra się najprawdopodobniej w pobliżu Endor, może się zakończyć w ciągu
kilku minut. I będzie miała decydujący wpływ na zmagania między Imperium a Soju-
szem Rebeliantów. Od dawna obie strony przygotowują się do tej konfrontacji. A dla
takich jak my ma duże znaczenie, kto wygra. Palpatine chce sprawować absolutną kon-
trolę nad galaktyką i wszystkim, co się w niej znajduje. To dotyczy również ciebie,
Dengar, a nawet mnie. Nasze ambicje i wszystko, co podejmujemy, by je zrealizować,
mogą stać się nierealne, jeśli Palpatine osiągnie wszystko, czego pragnie.
- A co z moimi ambicjami? - odezwała się Neelah, stojąca obok Dengara. - Co sta-
nie się ze mną? Czego ja chcę?
- Nawet nie wiesz, czego szukasz - odparł Boba Fett. - Ale możesz mi wierzyć...
albo i nie, jak wolisz: twoja przeszłość i świat, który ci odebrano, przepadną na zawsze,
jeśli Palpatine wygra walkę z Sojuszem Rebeliantów. Nie będzie wtedy sposobu, byś
mogła je odzyskać.
- A jeśli Rebelianci wygrają?
- Nie są w stanie. - Boba Fett pokręcił głową, zdecydowanie, ale beznamiętnie. -
Moja kariera jako łowcy nagród powinna wystarczyć za dowód, że przebiegłość i bez-
względność nieuchronnie triumfują w starciu z najszczytniejszymi ideałami, jakie ten
wszechświat może stworzyć. - Trudno było nie zauważyć pogardy łowcy dla rebelian-
tów czy wszelkich istot kierujących się czymś innym niż tylko zyskiem. - Ale jeśli zda-
rzy się niemożliwe... cóż, galaktyka widziała dziwniejsze rzeczy... naszej profesji też
nie wyjdzie to na dobre. Pretensje Rebeliantów do reprezentowania wyższych racji
moralnych nie pozwolą im na płacenie obowiązujących stawek za nasze usługi. Będą
się też pewnie starali wyeliminować przestępcze działania, dzięki którym zyskiwałem
najlepszych klientów. Spójrzmy prawdzie w oczy: z punktu widzenia łowców nagród
najlepiej by było, gdyby ta bitwa w pobliżu Endoru nie zakończyła się żadnym decydu-
jącym rozstrzygnięciem, a zmagania Sojuszu Rebeliantów i Imperium trwały dalej.
Możemy tylko mieć nadzieję, że tak się stanie, ale nie powinniśmy na to liczyć.
Słuchając bezceremonialnej diagnozy Boby Fetta, Dengar czuł, jak więdną jego
nadzieje. Niezależnie od tego, czy wojnę wygrają siły dobra, czy największe zło, jakie
znała galaktyka, wynik będzie taki sam, przynajmniej dla niego. Przegram tak czy
owak, pomyślał. Wytęskniona przyszłość, jego i Manaroo, z dala od wszelkich łowców
nagród i ich interesów, zdawała się uciekać w przestrzeń z prędkością światła. Jedynym
sposobem zarobienia tej ilości kredytów, jakiej potrzebował, była praca łowcy nagród u
boku sławnego Boby Fetta, ale ten sam Boba Fett dawał do zrozumienia, że wkrótce
fach łowcy nagród stanie się zupełnie nieopłacalny. I gdzie tu sprawiedliwość? Ta ko-
bieta, Neelah, najwidoczniej nie przejęła się ponurymi perspektywami, jakie nakreślił
im Boba Fett.
- Co w takim razie proponujesz? I po co nas tu sprowadziłeś? -spytała Neelah.
- Moje plany to moja sprawa - powiedział Boba Fett. - Ale część z nich dotyczy
ciebie, a w tej chwili wolałbym, żebyś poznała odpowiedzi na niektóre z twoich pytań.
K.W. Jeter
99
Chciałaś odzyskać swoją przeszłość, niech więc tak będzie. - Wskazał na iluminator za
swoimi plecami. - Oto ona.
Dengar zobaczył, że Neelah krzywi się z niesmakiem. Na zewnątrz statku, wzdłuż
tafli transpastali nadal przepływały pasma białawej tkanki nerwowej z powplatanymi w
nie martwymi, pająkowatymi pancerzykami.
Nadal nachmurzona dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi.
- Proszę bardzo. Słucham.
Kątem oka Dengar przyglądał się młodej kobiecie. Nie pierwszy raz usłyszał w jej
głosie rozkazujący ton. Przywykła do wydawania rozkazów, pomyślał. I do tego, że
inni je wypełniają. Tego samego tonu użyła nakazując mu, by kontynuował historię
Boby Fetta i rozłamu w Gildii Łowców Nagród; był bardziej skuteczny niż jakakolwiek
broń, którą mogłaby mu grozić. Ale widok dziewczyny odzywającej się w tej sposób do
Boby Fetta, jakby z trudem hamowała zniecierpliwienie na powolnego sługę, nie prze-
stawał go zadziwiać. Kim ona jest? - zastanawiał się. I jak to się stało, że skończyła
jako tancerka w pałacu Hutta Jabby, pozbawiona pamięci? Był tego niemal równie
ciekaw jak ona sama.
- Ta część historii - zaczął Boba Fett - miała swój początek gdzie indziej, na krót-
ko przed tym, jak pajęczarz Kud'ar Mub'at spotkał swoje przeznaczenie. Miałem spra-
wę do załatwienia w pobliskim systemie, zakończoną sukcesem... nie musicie wiedzieć
nic więcej na ten temat... i wracałem właśnie do centralnych rejonów galaktyki, gdzie
czekało na mnie kilka potencjalnie lukratywnych propozycji. Leciałem wtedy oczywi-
ście moim „Niewolnikiem I", a nie byle jaką krypą jak ta tutaj. Jedną z funkcji, jakie
zaprogramowałem w komputerze pokładowym „Niewolnika I", był kompletny rejestr
statków wszystkich innych łowców nagród, zarówno stowarzyszonych w Gildii Łow-
ców Nagród, jak i tych kilku, którzy podobnie jak ja działali na własną rękę. Rzadko co
prawda, ale czasem się zdarzało, że inny łowca nagród albo Gildia, kiedy jeszcze istnia-
ła, dowiadywali się wcześniej ode mnie o jakimś szczególnie trudnym towarze, który
można zgarnąć za dobrą cenę. - Wzruszył niedbale ramionami. - Niektórzy klienci wolą
zatrudnić gorzej wykwalifikowanego łowcę w nadziei, że dostaną to, czego chcą, za
niższą cenę. Ich decyzja, ale rzadko się to udaje.
Święta racja, pomyślał Dengar. Słyszał nieraz, że próbować wykręcić się od inte-
resów z Fettem było niemal równie niebezpiecznie jak związać się z nim. W pewnym
sensie był nie do uniknięcia.
- Czasem więc uważam - ciągnął Boba Fett - że warto jest wiedzieć, nad czym
pracują inni łowcy. Kiedy skanery identyfikacyjne „Niewolnika F' wytropią statek łow-
cy nagród w sektorze przestrzeni, w którym nie powinno go być, zwykle uznaję to za
bardzo interesujące. Tym bardziej, jeśli komputer pokładowy natrafi na kod identyfika-
cyjny statku, którego właściciel jest znany jako łowca nagród słynący z moralnie wąt-
pliwych praktyk.
Dengar się zdumiał. Trudno było mu sobie wyobrazić łowcę bardziej bezwzględ-
nego niż Boba Fett.
- To znaczy, kto to był?
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
100
- Kod identyfikacyjny wskazywał na statek znany jako „Wypruwacz Żył". Rzadko
można go było spotkać w pobliżu centrum galaktyki; jego właściciel wołał działać na
jej obrzeżach. I oczywiście miał po temu dobry powód, ponieważ właścicielem „Wy-
pruwacza Żył" był niejaki Ree Duptom. - Boba Fett przerwał i spojrzał na Dengara. -
Prawdopodobnie słyszałeś to nazwisko.
- Zaraz, zaraz... - Zajęło to chwilę, ale w końcu nazwisko dotarło do odpowiedniej
synapsy w mózgu Dengara. - Ree Duptom... przecież to ten jedyny łowca, jakiego kie-
dykolwiek wyrzucono z Gildii! - Dengar wiedział, że to o czymś świadczyło. W Gildii
było mnóstwo istot, których zasady moralne sytuowały znacznie poniżej Dengara. Nie
znał szczegółów - Duptom został wyrzucony z Gildii, zanim Dengar do niej wstąpił -
ale facet dorobił się swoistej sławy: wszyscy łowcy nagród uważali go za skończoną
kanalię. - Nie wiedziałem, że nadal działa, choćby na obrzeżach.
- Chyba nie działa - powiedziała sucho Neelah. - Słuchaj tego, co się do ciebie
mówi. Na pewno nie bez powodu wspomina o nim w czasie przeszłym.
- Słusznie. - Boba Fett kiwnął głową z aprobatą. - Kiedy natrafiłem na „Wypruwa-
cza Żył" w otwartej przestrzeni, silniki statku były wyłączone; po prostu dryfował.
Próbowałem nawiązać kontakt z pilotem, ale moduł łączności nie przekazał żadnej
odpowiedzi. Rozsądek podpowiadał, że pilot albo nie żyje, albo opuścił statek. Aby
ustalić, co się stało, i sprawdzić, czy na pokładzie nie ma czegoś cennego, sforsowałem
śluzę „Wypruwacza Żył". - W iluminatorze za Fettem kilka kolejnych martwych za-
wiązków odbiło się od tafli transpastali. - I znalazłem Ree Duptoma, a jakże.
- Martwego, jak sądzę. - Na twarzy Neelah malowało się bezbrzeżne znudzenie. -
Czekam, żeby usłyszeć, co to ma wspólnego ze mną.
Boba Fett nie przejął się jej zniecierpliwieniem.
- Jako trup Duptom nie wyglądał za pięknie. Zresztą w ogóle nie należał do naj-
przystojniejszych przedstawicieli humanoidów... jego wygląd wyjątkowo dobrze paso-
wał do jego zasad moralnych. Wybuch twardoenergetycznych cząstek z częściowo
stopionego rdzenia silnika jego własnego statku nie poprawił mu urody. Na szczęście,
zabójcze skutki eksplozji ograniczały się do strefy zaledwie kilku metrów wokół rdze-
nia. Najwyraźniej Duptom pracował w maszynowni, kiedy rdzeń się stopił, dostał od-
powiednią dawkę promieniowania i z trudem dowlókł się do sterowni „Wypruwacza
Żył", żeby tam umrzeć. Co nie potrwało długo.
Szczegóły tej historii wzbudziły podejrzenia Dengara.
- To była prawdziwa awaria czy sabotaż? - Z tego, co słyszał w Gildii Łowców
Nagród, Ree Duptom narobił sobie prawie tylu wrogów co sam Boba Fett.
- Nie badałem tej kwestii - powiedział Fett. - Kiedy któryś z moich rywali ginie,
przestaje mnie interesować. To nie moja sprawa, w jaki sposób kończą.
Słusznie, pomyślał Dengar.
- Tak czy owak, ktoś taki jak Ree Duptom byłby absolutnie zdolny zabić się przez
własną głupotę. - Fett potrząsnął głową z niesmakiem. - Nie troszczył się specjalnie o
konserwację swojego statku i sprzętu. Szczerze mówiąc, przynosił wstyd naszej profe-
sji, i to na wiele sposobów. Mimo to jednak umiał znaleźć sobie klientów. Dowód na to
znajdował się na pokładzie jego statku.
K.W. Jeter
101
A niedokończone zlecenia, nad którymi pracował, wydały mi się dostatecznie inte-
resujące, by je od niego przejąć.
- Jakie zlecenia?
- Dwie sprawy - wyjaśnił Boba Fett - pozostały otwarte po śmierci Ree Duptoma.
Pierwszą był niesprawny robot towarowy, a właściwie to, co z niego zostało. Ktoś
sprytnie zrobił z niego samodzielne urządzenie szpiegowskie, z wbudowanymi kame-
rami i sprzętem do nagrywania dźwięku, ale także z czujnikiem zapachu i urządzeniem
do pobierania jego próbek. Ukryte czujniki robota potrafiły zebrać śladowe ilości mole-
kuł zapachowych z atmosfery i przeanalizować je pod kątem ich możliwych źródeł
biologicznych.
- Po co komu taka informacja? - Tym razem Dengar był raczej zaskoczony niż po-
dejrzliwy. - Jaki może być pożytek z informacji, jak jakieś wydarzenie pachniało, jeśli i
tak ma się już nagranie audiowizualne?
- To zależy - powiedział Fett - od tego, czego szukasz, i co urządzenie szpiegow-
skie ma wychwycić. Przerobiony robot towarowy był zdolny wykryć i zgromadzić
dowody obecności czegoś lub kogoś, kto w innym przypadku pozostałby nie wykryty
na podstawie samych tylko poszlak wizualnych i dźwiękowych. I to właśnie zrobił.
Przekonałem się o tym, kiedy wyjąłem zapis danych z robota i przeanalizowałem go.
Prawda wyszła na jaw... prawda o obecności pewnej osoby w pewnym miejscu, i w
pewnym ważnym momencie, chociaż osoba ta próbowała ukryć swoją obecność przed
każdym, kto mógłby ją obserwować albo podsłuchiwać.
- W jakim miejscu? - Neelah zadała pytanie równie rozkazującym i niecierpliwym
tonem jak poprzednio. - I kiedy?
- Na Tatooine. Jak na takie prowincjonalne pustkowie, ta planeta nabrała naprawdę
dużego znaczenia dla reszty galaktyki. -Boba Fett kiwnął ręką w stronę iluminatora,
jakby wskazywał na jeden z jasnych punktów, na których tle nie przestawały przepły-
wać martwe zawiązki. - Ale to jest coś, co łowcy nagród wiedzą instynktownie, przy-
najmniej ci, którym udaje się przeżyć i prosperować. Najmniejszy pyłek może pewnego
dnia nieoczekiwanie nabrać znaczenia. I lepiej być na to przygotowanym. W tym przy-
padku tym pyłkiem była farma wilgoci na Morzu Wydm, w pewnej odległości od ko-
smoportu Mos Eisley. Farma wilgoci niejakiego Owena Larsa, prowadzona przez niego
i jego żonę, Beru, przy pomocy ich młodego bratanka. Który przypadkiem stał się nagle
kimś bardzo ważnym...
- Luke Skywalker - powiedział Dengar. - Bo o nim mowa, tak?
- Rzeczywiście - przytaknął Boba Fett. - Poznano już dość szczegółów o tym, jak z
nic nie znaczącego wieśniaka z wielkimi, ale beznadziejnymi marzeniami stał się waż-
ną figurą w Sojuszu Rebeliantów, właściwie już legendą. A wszystko zaczęło się od
napadu imperialnych szturmowców na te małą, ponurą farmę... napadu, który zamienił
wuja i ciotkę Skywalkera w sczerniałe szkielety wśród ruin.
- I gdzie tu tajemnica? To Darth Vader wydał rozkaz zniszczenia tej farmy przez
szturmowców... chyba cała galaktyka już o tym wie. - Dengar wzruszył ramionami. -
Każdy, kto miał jakiekolwiek kontakty z Sojuszem Rebeliantów, słyszał tę historię.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
102
- Tajemnica - powiedział cicho Boba Fett - dotyczy tego, co znalazłem we wnętrzu
robota towarowego na pokładzie statku Ree Duptoma. Zapisy dźwiękowe i wizualne
urządzenia szpiegowskiego dokumentują napad szturmowców. Robot musiał się ukry-
wać za najbliższą wydmą i zza niej obserwować sytuację. Nagranie zgadzało się ze
znanymi relacjami o przebiegu ataku i jego następstwach. Widać było tylko imperial-
nych szturmowców, zajętych swoim śmiercionośnym zadaniem. Ale dodatkowe dane,
zawarte w zapisach urządzenia szpiegowskiego ukrytego we wnętrzu tego robota...
dane zapachowe pobrane z atmosfery podczas napadu na farmę... świadczyły o tym, że
oprócz szturmowców był tam ktoś jeszcze.
- No dobrze - Neelah rozłożyła ręce, czekając na dalszy ciąg opowieści. - Kto to
był?
- Analiza danych zapachowych z urządzenia szpiegowskiego wykazała ponad
wszelką wątpliwość obecność w powietrzu feromonów samca z rasy Falleenów. - Boba
Fett uniósł palec dla podkreślenia wagi swoich słów. - To było łatwe do ustalenia. Ale
korzystając z pokładowych baz danych „Niewolnika I" zdołałem zawęzić pole poszu-
kiwań. Te feromony mogły pochodzić wyłącznie od członka falleeńskiej arystokracji;
ich linia genetyczna ma w sobie charakterystyczny znacznik.
- Falleeński arystokrata? - Dengar uniósł brew, zaskoczony tą informacją. - Ale
przecież oni wszyscy nie żyją...
- Jeden żył - powiedział Boba Fett. - Żył w chwili, gdy szturmowcy przeprowadzili
ten atak na Tatooine. Wcześniej niemal cała falleeńska arystokracja wyginęła w ekspe-
rymencie z bronią genetyczną, zainicjowanym przez lorda Vadera. Jedynym członkiem
tego rodu, który pozostał przy życiu, był książę Xizor, wówczas szef organizacji Czarne
Słońce.
- Nie rozumiem. - Dengar był coraz bardziej zmieszany. -Więc twierdzisz, że sam
książę Xizor uczestniczył w ataku, w wyniku którego zginął wuj i ciotka Luke'a Sky-
walkera? W takim razie Xizor musiałby jakoś kierować tym atakiem, sam pozostając w
ukryciu...
- Nic podobnego. - Boba Fett położył płasko okryte rękawicami dłonie na oparciu
fotela pilota. - Urządzenie szpiegowskie, które zrobiono z tego robota towarowego,
zawierało dowód obecności księcia Xizora przy ataku na farmę, ale ten dowód nie mu-
siał być wcale prawdziwy.
- A zatem sfabrykowany? Twierdzisz, że ktoś inny stworzył fałszywe dowody i
umieścił je we wnętrzu robota? - Możliwości mnożyły się tak szybko, że Dengar nie
mógł za nimi nadążyć. -A może sam Xizor to zrobił z jakiś względów? To nie miało
sensu, ale mało co go miało w tej historii. - Ale dlaczego? Dlaczego ktoś miałby to
robić?
- Tego właśnie nie wiem - odparł Boba Fett. - A w każdym razie jeszcze nie wiem.
Ale prawdopodobieństwo, że te dowody zostały sfabrykowane po to, żeby dowieść, że
książę Xizor miał coś wspólnego z atakiem, w wyniku którego zginęli wuj i ciotka
Skywalkera, jest nadal znaczne.
K.W. Jeter
103
- Nie rozumiem, dlaczego miałoby być właśnie tak. - Rozumowanie Fetta nie zro-
biło chyba większego wrażenia na Neelah, która nadal stała ze skrzyżowanymi na pier-
siach rękami. - Po co komplikować sprawy bardziej niż potrzeba? Może ten cały Xizor
naprawdę dowodził tym atakiem i ktoś go na tym przyłapał, chociaż starał się pozostać
w ukryciu.
- Jest parę powodów, by podejrzliwie traktować dowody znalezione wewnątrz ro-
bota towarowego. Po pierwsze, lord Vader i książę Xizor byli śmiertelnymi wrogami,
niezależnie od tego, że obaj służyli Imperatorowi. Oczywiście Palpatine miał swój inte-
res w tym, by pozwalać im skakać sobie do gardła, tak jak prawdopodobnie miał interes
w tym, by udawać, że nie wie, iż Xizor jest przywódcą Czarnego Słońca. Imperator ma
pokrętny umysł... skąd, jak sądzę, czerpie więcej siły niż z jakiejkolwiek mistycznej
Mocy... i w danym momencie odpowiadało mu trzymanie Xizora na długiej smyczy.
Przyszedł jednak czas, gdy książę poczuł na swym gardle uścisk silniejszy niż się spo-
dziewał, i to go kosztowało życie. Nie zamierzam iść w jego ślady. - Boba Fett odchylił
się na oparcie fotela i patrzył na swoich słuchaczy zza ciemnego wizjera. - Biorąc pod
uwagę wrogość, jaka istniała między Xizorem a Vaderem, jest wysoce nieprawdopo-
dobne, by Xizor mógł brać udział w jakimkolwiek ataku szturmowców bez wiedzy, a
nawet aprobaty Vadera. A żadne z moich źródeł w imperialnej stolicy na Coruscant
nigdy nie wspomniało, by coś takiego miało miejsce. Moi informatorzy wewnątrz
Czarnego Słońca też nigdy nie napomknęli, by ich przywódca Xizor kiedykolwiek brał
udział w operacji Dartha Vadera. Dlatego też należy przypuszczać, że dowody wskazu-
jące na udział Xizora w tym ataku zostały stworzone przez osobę trzecią, prawdopo-
dobnie po to, by zwrócić czyjąś uwagę na księcia. Taką możliwość potwierdza również
udział Ree Duptoma w tej sprawie, zanim zginął na pokładzie swego statku. Duptom
już wcześniej uczestniczył w najróżniejszych kampaniach dezinformacyjnych, z któ-
rych kilka sięgało korzeniami nawet dworu Imperatora. To była w pewnym sensie jego
specjalność: rozpowszechnianie po różnych spelunkach galaktyki kłamstw, które przy-
niosłyby korzyść jego zleceniodawcom.
- Właśnie przez to wywalili go z Gildii Łowców Nagród. -Dengar powoli pokiwał
głową. - Przez niego zginęło kilku łowców nagród, gdy rozpowiedział, że to oni stali za
paroma szwindlami. Sam Duptom nie był w nie zaangażowany, ale zrzucenie winy na
kogoś innego pozwoliło wywinąć się ze sprawy kilku innym hojnym, przebiegłym kre-
aturom.
- Stara sztuczka - powiedział sucho Boba Fett. - A Ree Duptom nieźle zarabiał na
tego rodzaju zleceniach. Przy jego reputacji osobnika, który jest w stanie posunąć się do
takich czynów, ktoś musiał widocznie wynająć go, żeby stworzyć fałszywe powiązania
między księciem Xizorem a napadem na farmę na Tatooine, w trakcie którego zginęli
wuj i ciotka Skywalkera. Tyle tylko, że dwa inne zgony pokrzyżowały ten plan: śmierć
Duptoma, który usmażył się przy stopionym rdzeniu silnika własnego statku, i śmierć
Xizora. Ktokolwiek chciał powiązać Xizora z atakiem na farmę, stracił zainteresowanie
po jego śmierci. Jedyne, co zostało z tej intrygi, to sfabrykowane dowody ukryte we
wnętrzu robota towarowego, który trafił w moje ręce, kiedy natknąłem się na statek
Duptoma dryfujący w przestrzeni.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
104
- Jestem pewna, że znalazłeś dla nich jakieś dobre zastosowanie. - Neelah uniosła
znacząco dwa palce. - Ale mówiłeś, że znalazłeś na tym statku coś jeszcze. Co to było?
- Coś, co zapewne uznasz za bardziej interesujące. Wprawdzie Ree Duptom zgi-
nął... mała strata - Boba Fett wzruszył ramionami - ale na pokładzie „Wypruwacza Żył"
był ktoś jeszcze, kto pozostał przy życiu. W klatce ładowni znalazłem młodą kobietę
rasy ludzkiej. W nie najlepszym stanie... Duptom nie troszczył się o swój towar tak jak
ja... ale w każdym razie nadal oddychała. Była nieprzytomna, co jest częstym następ-
stwem dokładnego czyszczenia pamięci, któremu ją poddano...
Dengar usłyszał, jak Neelah zachłystuje się nagle powietrzem. Spojrzał na nią.
Osłupiała z zaskoczenia.
- Świetnie - zauważył Boba Fett. - Widzę, że w końcu udało mi się wzbudzić twoje
zainteresowanie. To wtedy, na pokładzie statku Ree Duptoma, miało miejsce nasze
pierwsze spotkanie. Równie zadziwiające dla mnie jak dla ciebie. Mogłem tylko przy-
puszczać, że pozbawiona pamięci kobieta trafiła w ręce Duptoma w ramach jednego z
jego zleceń, chociaż nie była towarem, za który wyznaczono nagrodę. Chociaż Duptom
mógł czasem zwęszyć jakiś interes, zanim ja się o nim dowiedziałem, minęło już dość
czasu, na co wskazywał stopień rozkładu jego zwłok, bym dowiedział się o ewentual-
nym zleceniu na dostarczenie osoby odpowiadającej twojemu rysopisowi, gdyby ktoś je
ogłosił. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca, więc zapewne Duptom musiał zaan-
gażować się w jakiś inny, znacznie bardziej podejrzany interes. Na czym miałby on
jednak polegać, tego nie wiedziałem. Kiedy odzyskałaś przytomność, nie byłaś nawet w
stanie powiedzieć, jak się nazywasz.
- Przypominam sobie... - Neelah wyglądała na jeszcze bardziej zaskoczoną niż
przed chwilą. - Nie moje imię... tego nadal nie pamiętam... ale przypominam sobie
teraz, że rzeczywiście wtedy zobaczyłam cię po raz pierwszy. Nie w pałacu Jabby, ale
na statku kosmicznym. - Neelah dotknęła skroni drżącymi palcami. -Ocknęłam się za
prętami klatki, i było bardzo zimno...
- To dlatego, że umierałaś. Ktokolwiek wymazał ci pamięć, był nie tylko dokład-
ny, ale i brutalny. - Głos Boby Fetta był pozbawiony emocji. - Zostawił cię w kiepskim
stanie. Poza tym byłaś nieprzytomna już od pewnego czasu, z głodu i pragnienia, od
kiedy Duptom się zabił. Gdyby nie to, że zająłem się tobą i postarałem się doprowadzić
cię do jakiego takiego stanu, umarłabyś tam, na pokładzie „Wypruwacza Żył", albo
później na „Niewolniku I", dokąd cię przeniosłem. Tak więc możesz potraktować to, co
zrobiłaś dla mnie na Tatooine, na Morzu Wydm, za rodzaj rewanżu.
- Ale chyba nie dlatego mnie uratowałeś... że zrobiło ci się mnie żal?
- Ty też nie ze współczucia zaopiekowałaś się mną, gdy byłem bliski śmierci. -
Boba Fett spojrzał na nią zimno, ale w jego głosie nie słychać było oskarżycielskich
tonów. - Dla obojga z nas to była kwestia interesów. Sądziłaś, że mogę ci się na coś
przydać, podobnie jak znacznie wcześniej ja rozważałem, ile mogę na tobie zarobić.
Zresztą - odwrócił głowę, jakby chciał ją obejrzeć pod innym kątem - niewykluczone,
że obojgu nam się to uda. Cóż, kiedy cię znalazłem, byłaś jedną wielką niewiadomą, i
zostałaś nią do dziś. Ale mam swoje zasady: nikt, kto mógłby stać się cennym towarem,
nie umarł na moich rękach, chyba że sam zadał sobie śmierć. Wiedziałem jednak, że
K.W. Jeter
105
tobie to nie grozi; nawet zagłodzona i odwodniona, w szoku po czyszczeniu pamięci,
miałaś w sobie dość hartu ducha, by walczyć o przetrwanie. Kiedy powróciłaś do zdro-
wia, musiałem tylko znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, by cię przechować, dopóki nie
ustalę, w jaki sposób mogę odnieść korzyść z twojego położenia.
- I umieściłeś ją w pałacu Jabby? - Dengarowi pomysł wydał się szokujący. Popa-
trzył na Bobę Fetta oczami równie okrągłymi ze zdumienia, jak przed chwilą Neelah. -
W tym przedpieklu? Jabba mógł ją rzucić rankorowi!
- Dobrze wiem, jakie niebezpieczeństwa groziły w pałacu Jabby - zapewnił Boba
Fett. - Choć niemałe, były jednak ograniczone i przewidywalne. Zresztą byłbym na
miejscu, żeby im zapobiec, gdyby Neelah wzbudziła w Jabbie bardziej okrutne żądze.
Jabba, jak wszyscy przedstawiciele tego chciwego gatunku, niechętnie płacił moje ce-
ny, ale cenił moje usługi na tyle, by zaprosić mnie do swojego pałacu na tak długo, jak
będę miał ochotę tam zostać.
- A zatem mogłeś mieć mnie na oku - powiedziała Neelah. Zmrużyła oczy i po-
trząsnęła głową. - W dodatku zabrnąłeś w ślepy zaułek, próbując ustalić cokolwiek na
mój temat... kim jestem i dlaczego ktoś zrobił mi to wszystko. Oddałeś mnie więc Jab-
bie jako zwykłą tancerkę, kiedy byłam jeszcze zbyt wstrząśnięta, by wiedzieć, co ze
mną robisz. Tak naprawdę jednak miałeś nadzieję, że ktoś w tłumie opryszków i kry-
minalistów na dworze Jabby rozpozna mnie, i wtedy będziesz wiedział, jak na mnie
zarobić.
- Przyszła mi do głowy taka możliwość. Pałac Jabby był miejscem spotkań wszel-
kiego rodzaju szumowin galaktyki; niektórzy z nich prowadzili nawet wcześniej intere-
sy z Ree Duptomem. Zawsze istniała szansa, że któryś z nich będzie miał jakieś pojęcie
o tym, w jaką intrygę się zaplątał przed śmiercią, dla kogo pracował i co chciał dla tej
osoby osiągnąć.
Neelah wykrzywiła usta w szyderczym grymasie.
- W takim razie szkoda dla nas obojga, że niczego ci się nie udało dowiedzieć.
- Ach! - w głosie Boby Fetta pojawił się cień rozbawienia. -
I tu się mylisz. Coś jednak odkryłem. Być może nie całą prawdę... nie twoje praw-
dziwe imię i to, skąd pochodzisz... ale dość, by dalej drążyć sprawę. Dość, by mogło
nas to doprowadzić do obopólnie zyskownej prawdy.
Stojący obok Neelah Dengar widział, jak dziewczyna zaciska pięści.
- Mów - powiedziała. - Natychmiast.
- Powiem ci, bo mi to odpowiada, ale z żadnego innego powodu. - Rozbawienie
znikło z głosu Boby Fetta. - W pałacu Jabby był dawny współpracownik Ree Dupto-
ma... jego nazwisko nie ma w tej chwili znaczenia, liczy się to, że pracowali razem tuż
przed śmiercią Duptoma. Właśnie wtedy pokłócili się i rozeszli, każdy w swoją stronę.
Takie rzeczy zdarzają się wśród tego rodzaju mętów... na przykład, sabotaż o opóźnio-
nym działaniu na statku byłego kompana, prowadzący do stopienia rdzenia silnika. -
Fett potrząsnął głową. - Mała strata. Równie mała jak wtedy, kiedy wymknąłem się na
chwilę z pałacu Jabby, kiedy tamta tancerka, Opla, dawała swoje ostatnie przedstawie-
nie. Zdążyłem wtedy tylko umówić się na spotkanie z moim informatorem. Ale dopiero
kiedy księżniczka Leia, przebrana za ubańskiego łowcę nagród, przyprowadziła do
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
106
pałacu Wookiego Chewbaccę, miałem dość czasu, żeby wyciągnąć z tego osobnika to,
co wiedział, i upewnić się, że nikogo nie zawiadomi o tym, że pytałem o twoją tożsa-
mość.
- On wiedział...? Wiedział, kim jestem? - Neelah pochyliła się do przodu. - Jak się
naprawdę nazywam?
- Niestety, tego akurat nie wiedział. A możesz być spokojna, że zastosowałem
wszelkie dostępne środki perswazji, żeby powiedział mi wszystko, co wie. Nie musia-
łem się martwić o ślady, jakie zostawię... w pałacu Jabby pojawienie się pokiereszowa-
nych zwłok było na porządku dziennym. Powiedział mi jednak, zanim wróciłem do
pałacu, że jego były współpracownik Ree Duptom przyjął dwa nowe zlecenia tuż przed
ich rozstaniem i że za oba zlecenia miał zapłacić ten sam klient. Nie wiedział, co to za
klient: Duptom mu tego nie zdradził.
- W takim razie ta informacja jest nic nie warta! - W oczach Neelah pojawiła się
rozpacz. - Nadal nie wiem, kim jestem, ani co mi się przytrafiło!
- Uspokój się. Czekałaś tyle czasu, by usłyszeć odpowiedzi, których szukasz; mo-
żesz zaczekać jeszcze chwilę. Nie więcej.
- Jak to?
- Zapomniałaś, że sprowadziłem cię tu z określonego powodu? Odpowiedzi na
twoje pytania, jeśli w ogóle istnieją, to właśnie tutaj. - Boba Fett wskazał na iluminator
i niepokojący widok martwych zawiązków. - Mój zmarły informator w pałacu Jabby
nie umiał mi powiedzieć, jak się nazywasz, i nawet cię nie widział, zanim się tam nie
pojawiłaś, ale wskazał mi trop, którego potrzebowałem.
Tym razem odezwał się Dengar.
- Jaki trop?
- To proste. Dwa ostatnie zlecenia, których podjął się Duptom, zostawiły ślady na
pokładzie "Wypruwacza Żył". Ktokolwiek wynajął go, by zajął się dowodami udziału
księcia Xizora w ataku szturmowców na tatooińską farmę, ta sama osoba musiała zlecić
uprowadzenie ciebie i wymazanie twojej pamięci. Ale mój informator w pałacu Jabby
powiedział, że osoba, która miała zapłacić za te zlecenia, nie wynajęła Duptoma bezpo-
średnio. Skorzystała z usług pośrednika.
- Pośrednika... - Nagle Dengar zrozumiał. - To musiał być Kud'ar Mub'at! Tylko
pajęczarz mógł zaaranżować taką robotę dla Ree Duptoma. Ale przecież...
- On nie żyje - powiedziała martwo Neelah. - Kud'ar Mub'at nie żyje, zapomnia-
łeś? Byłeś tu, kiedy to się stało. - Potrząsnęła głową z niesmakiem. - Ciągnąłeś nas tu
ze sobą niepotrzebnie. Zmarli nie wyjawiają żadnych tajemnic.
- I tu się mylisz. - Boba Fett obrócił się z fotelem i wskazał na iluminator za swo-
imi plecami. - Popatrz!
„Wściekły Pies" poruszał się powoli wśród konstelacji martwych zawiązków.
Wreszcie dotarł do centrum poszarpanych pasm tkanki nerwowej.
W przestrzeni widocznej przez iluminator dryfował martwy pająkowaty stwór,
większy niż wszystkie inne, z odnóżami podkurczonymi pod tym, co zostało z jego
kulistego brzucha. Puste, ślepe oczy Kud'ara Mub'ata wpatrywały się w gości, którzy
odwiedzili zimną próżnię jego grobu.
K.W. Jeter
107
- Musimy tylko przywrócić zmarłych do życia. - Boba Fett przemawiał ze spokoj-
ną pewnością, jakby nie mogło być nic łatwiejszego. - A potem posłuchać...
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
108
R O Z D Z I A Ł
9
Kobieta rozmawiała ze zdrajcą.
- Dostałaś to, czego chciałaś. - Zdrajca nazywał się Fenald; w przyćmionym świe-
tle zadymionej podziemnej spelunki jego uśmiech wydawał się jednocześnie nieprzy-
jemny i znaczący. Przypominał zwierzę igrające ze zdobyczą. - O to w tym wszystkim
chyba chodzi, co?
Kodir z Kuhlvult starała się nie dotykać nawet płaszczem wilgotnych ścian po-
mieszczenia. Wiedziała, że na planecie Kuat są takie miejsca, ale nigdy dotąd w żad-
nym z nich nie była. Jej życie płynęło w innym świecie, który znajdował się wprawdzie
na tej samej planecie, ale równie dobrze mógł być odległy o całe lata świetlne. Jej świat
był światem luksusu i władzy arystokratycznych rodów planety Kuat; ten tutaj był
światem najgorszych mętów.
Słaby płomień świecy tańczył na ścianach wyrąbanej w skale niszy, stapiając cie-
nie jej i Fenalda z otaczającą ich ciemnością, pełną innych postaci, zgarbionych nad
odurzającymi napojami. Nawet powietrze, które wdychała Kodir, miało niemiły smak,
ciężkie od cząsteczek sadzy, pokrywającej nisko sklepiony kamienny sufit.
- Dostałam tylko część tego, co chciałam. - Kodir pochyliła się do przodu i oparła
łokcie o lepki, wilgotny stół, żeby Fenald mógł usłyszeć jej szept. - Zawsze jest coś
jeszcze.
Fenald był lekko zawiany; najwyraźniej czekał tu na nią od dłuższego czasu.
- Raczej ci nie pomogę z tą resztą. Nie mam w tej chwili zbyt wielu wpływów,
wiesz? Zmarnowałem je, żebyś mogła zrealizować swój wielki plan.
- Tak... - Kodir kiwnęła głową, okrytą kapturem, który miał ją chronić przed
wścibskimi oczami. - Niezły z ciebie aktor. Wszyscy dali się nabrać. I nadal się dają.
Odwaliłeś dla mnie kawał dobrej roboty. Doceniam to.
- To dobrze - powiedział Fenald tępo. Przyglądał się jej spod ciężkich powiek. -
Przydałoby się, żebyś udowodniła, jak bardzo mnie cenisz. Nie najlepiej mi się wiedzie
ostatnio. W końcu straciłem pracę, nie? A skoro to ty masz teraz moje stanowisko...
tego właśnie chciałaś, co?... uważam, że byłoby sprawiedliwie, gdybyś mi co nieco
odpaliła ze swojej pensji. I z następnej, i jeszcze z następnej. Żeby mnie nie kusiło
K.W. Jeter
109
opowiedzieć temu i owemu o naszym małym... przedstawieniu, że tak powiem. Szkoda
by było zepsuć zabawę przed końcem.
- Masz rację. Szkoda by było. - Kodir wyciągnęła rękę nad stołem i przykryła nią
dłoń mężczyzny. - Ale wiesz co? Mogę okazać ci wdzięczność jeszcze na inne sposoby.
W jego obecnym stanie zrozumienie, o czym mówi kobieta, zajęło Fenaldowi
dłuższą chwilę. Ale kiedy już zrozumiał, uśmiechnął się szerzej i jeszcze bardziej pa-
skudnie.
- Dobra - powiedział. - Ale to musi być na dodatek do kredytów.
Nie odpowiedziała, tylko nachyliła się jeszcze bardziej, zbliżając twarz do jego
twarzy. Kiedy ich usta już miały się spotkać, wyciągnęła spod płaszcza drugą rękę. Coś
błysnęło w jej dłoni, a oczy Fenalda rozszerzyły się w szoku, gdy ostry przedmiot prze-
ciął mu gardło.
- Nie - powiedziała miękko Kodir. Położyła wibroostrze na stole, obok twarzy Fe-
nalda, zanurzonej w coraz większej kałuży krwi. - Zamiast.
Nasuwając kaptur peleryny na czoło, odwróciła się i rozejrzała po zadymionym
wnętrzu spelunki. Wyglądało na to, że nikt z pozostałych klientów nie zauważył, co się
stało. Położyła kilka monet w rogu stolika, a potem wstała i niespiesznie poszła w kie-
runku schodów prowadzących na powierzchnię.
Kobieta rozmawiała z hazardzistą.
Inna kobieta, na planecie innej niż Kuat. Jednak ona również owinęła się płasz-
czem z kapturem, by uniknąć wścibskich oczu.
- Interes kręci się ostatnio dość powoli - powiedział hazardzistą. Nazywał się
Drawmas Sma'Da. Siedział przy stoliku w jasno oświetlonym, kolorowym przybytku
rozrywki. Ze wszystkich stron dochodziły ich śmiechy co bogatszych i głupszych
mieszkańców galaktyki. - Musi pani zrozumieć, że nie działam jeszcze tak jak kiedyś...
miałem pewną... hm... kłopotliwą sytuację kilka tygodni temu. Musiałem poświęcić
większą część mojego kapitału operacyjnego na wygrzebanie się z tych tarapatów. Wie
pani... łapówki, przysługi i tak dalej. Proszę mi wierzyć, Palpatine nie jest jedyną chci-
wą istotą w galaktyce. - Splótł dłonie na wydatnym brzuchu i odchylił się do tyłu. -
Dlatego nie jestem w stanie zawierać w tej chwili bardzo wysokich zakładów. Nic z
zakresu Imperium kontra Rebelianci.
- W porządku - odezwała się cicho kobieta. - Chcę obstawić inny zakład. Na łowcę
głów.
- Łowcy głów, hę? - Sma'Da nachmurzył się. - Dam pani dobre zakłady na paru z
nich. Może się pani założyć, że jeśli kiedykolwiek położę łapę na niejakim Zuckussie i
4-LOMie, to będą martwi. To oni porwali mnie stąd nie tak dawno temu.
Potrząsnęła głową.
- Oni mnie nie interesują.
- Nie ma sprawy. - Sma'Da uśmiechnął się szeroko i przymilnie. - Na kogo chcesz
postawić?
Powiedziała mu.
- Chyba żartujesz! - spojrzał na nią zaskoczony. - On?
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
110
- Czy jesteś w stanie pokryć taki zakład?
- O tak, bez problemu. - Sma'Da wzruszył ramionami. -W końcu to mój fach. Dam
ci zresztą dobrą stawkę. Bo szczerze mówiąc, nie uda mu się. Wiem, w jakich jest kło-
potach. Gorzej być nie może.
Kobieta spojrzała na niego zimno.
- Tym lepiej dla ciebie.
Kiedy zakład został zarejestrowany, a stawka przelana na konto depozytowe na
jednej z planet bankierskich galaktyki, Sma'Da zaproponował jej drinka.
- Należy się coś pani za te pieniądze - powiedział. - Nienawidzę brać kredytów od
pięknej kobiety, nie dając jej nic w zamian.
- Jest coś, co możesz dla mnie zrobić. - Kobieta wstała od stołu.
Sma'Da spojrzał na nią.
- Tak? Co takiego?
- Bądź gotów wypłacić pieniądze, gdy przyjdzie czas. - Odwróciła się i ruszyła w
stronę bogato zdobionych drzwi wyjściowych, zamiatając peleryną upstrzoną złotymi
plamami podłogę.
W pobliżu planety Kuat toczyły się inne rozmowy.
- Proszę mi wierzyć - powiedział dowódca Eskadry Śmieciarzy - też nie jestem
najszczęśliwszy, że muszę tu być. Znacznie chętniej poleciałbym w pobliże Sullusta,
przygotowując się do prawdziwej bitwy.
Kuat odwrócił się od stołu laboratoryjnego i spojrzał przez ramię na postać stojącą
z hełmem pod pachą na środku jego prywatnego apartamentu. Po jednej stronie po-
mieszczenia wznosiła się łukiem tafla transpastali, ukazując gwiazdy i monumentalne
kształty doków budowlanych Zakładów Stoczniowych Kuata. O kostki swojego pana
ocierał się jedwabistą sierścią felinks; Kuat zauważył, że zwierzątko szparkami oczu
patrzy wrogo na intruza.
- W takim razie nie mam nic przeciwko temu, żeby pan stąd odleciał - powiedział
Kuat łagodnym głosem. - Obecność pańskiej eskadry jest tu całkowicie zbędna.
- Sojusz Rebeliantów jest innego zdania. - Imponująca blizna, pamiątka z ostatniej
potyczki z imperialnymi myśliwcami, biegła niemal idealnie po przekątnej twarzy ko-
mandora Gennada Rozhdensta. - Muszę wypełniać rozkazy. Otrzymałem je bezpośred-
nio od byłej senator Mon Mothmy z floty Sojuszu w pobliżu Sullusta.
- Rozumiem. - Kuat pochylił się i podniósł felinksa; zwierzę spoczywało bez-
piecznie w jego ramionach. Felinks zamknął oczy z zadowolenia, gdy jego pan zaczął
drapać go za uchem. – Musi pan jednak mieć na uwadze, komandorze, że i ja mam do
wypełnienia obowiązki.
W tej chwili obowiązki te bardzo ciążyły Kuatowi. Wszystko zależy ode mnie,
rozmyślał. Felinks mógł uważać, że jego wygoda jest najbardziej naglącym problemem
dla jego pana, ale on miał na głowie o wiele więcej - los Zakładów Stoczniowych Kuat,
przedsiębiorstwa, którego produkty - statki i uzbrojenie - można było znaleźć w każ-
dym zakątku galaktyki, a przede wszystkim w Imperialnej Marynarce. To było jego
dziedzictwo, tak jak wcześniej jego ojca i dziadka, i pokoleń przed nimi. Kiedy patrzył
K.W. Jeter
111
na doki konstrukcyjne, a w nich niemal gotową flotę niszczycieli i ciężkich krążowni-
ków, czuł się tak, jakby ich olbrzymia masa ciążyła mu na barkach. Nad Zakładami
Stoczniowymi wschodziła upstrzona zielonymi plamami kula planety Kuat - los tego
świata i ludzi również zależał od losu korporacji, napełniającej ich kufry znaczną czę-
ścią bogactw galaktyki.
O to walczyłem, pomyślał Kuat, nie przestając odruchowo głaskać końcami pal-
ców jedwabistej sierści felinksa. By utrzymać ten ciężar na swoich barkach i nie po-
zwolić, żeby przejęli go uzurpatorzy. W chwilach takich jak ta, gdy odpowiedzialność
objawiała się krańcowym wyczerpaniem, zaczynał się zastanawiać, czy mądrze zrobił
podejmując tę walkę. Na planecie Kuat było wielu członków arystokratycznych rodów,
którym zwyczaj nie pozwalał objąć kierownictwa Zakładów Stoczniowych Kuat. Spi-
skowali przeciw niemu, przeciw dawnej mądrości swego świata, by zająć jego miejsce
u władzy. Kuat, choćby nawet chciał dać im taką szansę, zawsze w końcu stwierdzał, że
nie potrafi wypuścić z rąk steru. Ja wiem, myślał, mrużąc oczy i nie przestając pieścić
felinksa, ja wiem, że przegraliby. Nie ze mną, ale z każdym z naszych wrogów. Okrut-
ną ironią wydał mu się fakt, że gdy śmierć wyeliminowała zagrożenie, jakie stwarzał
dla niego książę Xizor, pojawił się kolejny potencjalny przeciwnik w postaci Sojuszu
Rebeliantów.
- Nie ma sprzeczności - powiedział komandor Rozhdenst -między pańskimi a mo-
imi obowiązkami. - Lodowate niebieskie oczy w twarzy o ostrych rysach wydawały się
zaglądać w głąb serca Kuata i jego starannych planów. - Sojusz Rebeliantów nie zamie-
rza ingerować w sprawy Zakładów Stoczniowych Kuat. Nie mamy nic przeciwko temu,
by koncern pozostał w pańskich rękach.
- Chciałbym w to wierzyć, komandorze. - Ręka Kuat zamarła nad karkiem felink-
sa. Słyszał swój własny głos, coraz zimniejszy. - Ale rozlokowanie eskadry uzbrojo-
nych rebelianckich statków. .. choćby pańskiej, tak dobrze zasługującej na swoje mia-
no... trudno uznać za akt przyjaźni w stosunku do nas.
- Sojusz Rebeliantów zadowoli się neutralnością w stosunkach z Zakładami. Nie
pragniemy niczego więcej.
- Ach tak... - Kuat uśmiechnął się drwiąco i potrząsnął głową. - Ale widzi pan,
komandorze, każdy tak mówi. Każdy, kto kiedykolwiek prowadził interesy z naszymi
Zakładami, jeszcze w czasach mojego ojca i dziadka, zawsze zapewniał nas, że ma na
uwadze dobro i niezależność naszego koncernu. Gdybyśmy za każdym razem w to
wierzyli, wątpię, czy Zakłady Stoczniowe Kuat w ogóle by jeszcze istniały. Musi mi
pan więc wybaczyć mój sceptycyzm; wiem, że jest niestosowny nawet u tak niechętne-
go gospodarza jak ja. Ale zapewniam pana, że Imperator Palpatine również poinfor-
mował mnie, że „nie zamierza ingerować", jak to pan ujął, w nasze sprawy. Proszę się
nie obrazić, ale polegam na jego słowach w równie małym stopniu, jak na słowach
przedstawicieli Sojuszu Rebeliantów.
Komandor przyglądał mu się przez chwilę, zanim odpowiedział.
- Widzę, że zwykł pan wyrażać się bez ogródek.
- Proszę to przypisać mojemu wykształceniu. Jestem inżynierem. Wolę myśleć, że
wyrażam się ściśle, a nie bezceremonialnie.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
112
- W takim razie postaram się być równie... ścisły. - Głos Rozhdensta stał się jesz-
cze bardziej lodowaty, jak durastal wystawiona na działanie kosmicznej próżni. - Zosta-
łem tu przysłany z moją eskadrą w pewnej misji, i zamierzam ją zrealizować co do joty.
Ale ma pan rację sądząc, że Sojusz Rebeliantów chce czegoś od pana. Dość dokładnie
przedstawiono mi analizę naszego dowództwa w kwestii politycznego i strategicznego
znaczenia Zakładów Stoczniowych Kuat. Znaczenia, jakie mają nie tylko dla nas, ale i
dla Imperatora Palpatine'a. Kiedy mówię, że zależy nam na waszej neutralności, mam
na myśli nie tylko neutralność w stosunku do Sojuszu, ale i Imperium.
- Zakłady Stoczniowe Kuat prowadzą interesy z Imperium. Kierownictwo uzbro-
jenia i zaopatrzenia floty Imperialnej Marynarki ceni naszą pracę, i słusznie; nie mamy
sobie równych, jeśli chodzi o budowę okrętów wojennych. Jest też gotowe zapłacić
ceny, jakie proponujemy. - Felinks poruszył się leniwie w zgięciu ramienia Kuata, gdy
ten wzruszył ramionami. - Sprzedajemy nasze produkty także innym odbiorcom, jeśli
są w stanie za nie zapłacić. Jest to właściwie jedyne kryterium, jakie stosujemy, by
odróżnić faktycznych klientów od potencjalnych: czy mają na kontach dość kredytów,
by złożyć u nas zamówienie. - Kuat uśmiechnął się pozbawionym wesołości uśmie-
chem. - Proszę mi wierzyć, komandorze, jeśli Sojusz Rebeliantów będzie miał kredyty,
z przyjemnością je przyjmiemy. Sądząc z tego, jak wygląda ta przypadkowa zbieranina
prowizorycznie połatanych myśliwców, która stacjonuje pod pańskim dowództwem
wokół naszych doków, moglibyśmy nieźle zarobić na konserwacji i dozbrojeniu wa-
szych statków.
Iskra gniewu w oczach Rozhdensta rozbawiła Kuata. Wiedział, że trafił w czuły
punkt. Jedynym powodem, dla którego ta formacja statków Sojuszu Rebeliantów była
teraz tutaj, a nie w drodze na Sullust, gdzie jej towarzysze przygotowywali się do nie-
uchronnej konfrontacji z Imperialną Marynarką, był fakt, że tworzące ją statki były zbyt
mało sprawne lub zbyt słabo uzbrojone, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie taktyczne
dla doskonale wyposażonego i przygotowanego wroga. W większości składały się na
nią stare myśliwce typu Y, przestarzałe technologicznie; nowoczesne myśliwce typu
TIE i „Interceptor" Imperialnej Marynarki mogły rozbić je w pył w ciągu kilku sekund.
- Nie mogę nie zadać sobie pytania - ciągnął złośliwie Kuat - czy dowództwo So-
juszu przysłało tu pana i pańską eskadrę z konkretnym zadaniem, czy też patrolowanie
Zakładów Stoczniowych Kuat stanowiło tylko użyteczną wymówkę, by bezpiecznie
usunąć was wszystkich na boczny tor, żebyście nie wchodzili w drogę prawdziwym
myśliwcom, kiedy zacznie się bitwa. - Felinks wyczuł rozbawienie swojego pana i
prychnął wesoło. - Wyobrażam sobie, że Mon Mothma ma na głowie ważniejsze spra-
wy niż wasza tak zwana eskadra, która jest niczym więcej jak tylko pożywką dla dział
laserowych.
Twarz Gennada Rozhdensta poczerwieniała; stała się prawie tak purpurowa jak
szpecąca ją blizna.
- Moi ludzie potrafią się zatroszczyć o swoje statki i o siebie.
- Nie wątpię w to, komandorze. Pytanie tylko, czy zdołają osiągnąć cokolwiek
więcej. Pańska lojalność wobec nich jest godna podziwu, choć oczywiście zrozumiała.
Podobnie jak powody, dla których Sojusz Rebeliantów właśnie panu zlecił dowodzenie
K.W. Jeter
113
eskadrą. Wiele to mówi o walorach moralnych przywódców Rebelii, że zatroszczyli się,
by znaleźć odpowiednie zadanie dla kogoś, czyja kariera wojskowa nie jest, że tak po-
wiem, powodem do chluby.
Rozhdenst nie odezwał się. Wystarczył niebezpieczny płomień w jego oczach.
- Każdy może mieć pecha, komandorze. Twierdzę, że to, co czyni człowieka boha-
terem, jest często kwestią przypadku i szczęścia, choć zdaniem niektórych prawdziwy
bohater zmusza przypadek, by pracował na niego. Tak więc pańska historia... porażki,
katastrofy i potyczki, które wygrał ktoś inny... jest zapewne całkowicie wybaczalna.
Kuat zobaczył, że udało mu się doprowadzić dowódcę rebeliantów do stanu ledwie
kontrolowanej furii. Dokładnie tak, jak chciałem, pomyślał z satysfakcją. Nigdy nie był
wyznawcą bajek zgrzybiałych Jedi, ale wierzył w wielokrotnie sprawdzoną maksymę
negocjatorów, że rozgniewać kogoś oznacza posiąść nad nim władzę.
Gniew komandora Gennada Rozhdensta był ewidentny. Komandor podszedł
sztywno do Kuata i dźgnął go palcem w pierś.
- Ustalmy jedno, Kuat. Rozkaz przybycia tutaj otrzymałem bezpośrednio od Mon
Mothmy, po tym jak zebrałem do kupy ten oddział, o którym ma pan tak niskie mnie-
manie... to również zrobiłem na jej bezpośredni rozkaz. Przeczesałem wszystkie syste-
my tej galaktyki, szukając każdego w miarę sprawnego wraku, każdego zestrzelonego
myśliwca czy statku pomocniczego, na którym mogłem położyć rękę, i każdego porzu-
conego pilota Sojuszu, którego musiała pozostawić jego poprzednia ekipa. Nasza Eska-
dra Śmieciarzy doprowadziła swój sprzęt do użytku bez pomocy inżynierów takich jak
pan, zbyt zajętych liczeniem zysków, by mieć czas na coś takiego. - Wbił mocniej palec
w regulaminowy uniform Zakładów. - Byłem z moją eskadrą w drodze na Sullusta na
rozkaz admirała Ackbara, kiedy otrzymałem rozkazy Mon Mothmy i reszty dowództwa
Sojuszu, polecające mi udać się tutaj.
- To już słyszałem. - Kuat odepchnął rękę mężczyzny. - Wygląda na to, że ktoś w
Sojuszu ma lepsze wyobrażenie o wartości strategicznej, że tak powiem, pańskiej eska-
dry.
- Lepsze wyobrażenie, Kuat, to oni mają na temat tego, czego się można spodzie-
wać od ludzi takich jak ty. Dokładnie wiedzą, jaką wartość mają zamówienia składane
twojemu koncernowi przez Imperium. - Rozhdenst machnął niedbale ręką w kierunku
doków konstrukcyjnych widocznych przez zaokrąglone tafle transpastali. - Wszystko to
dawno już poszłoby na złom, gdyby nie Palpatine i Vader, i ich kontrakty. Dużo im
zawdzięczasz, co? Cała ta flota, prawie gotowa, w twoich dokach, to zamówienie od
Imperialnej Marynarki. A kiedy ci zapłacą, góra kredytów wpłynie na konto twojego
świata. I tylko to się liczy, zgadza się? Sam to powiedziałeś przed chwilą.
- Cieszę się, że tak uważnie mnie pan słuchał, komandorze. Nie spodziewałem się
po panu takiej spostrzegawczości na podstawie znajomości pańskich dokonań.
- Nie zgrywaj teraz mądrali! - Rozhdenst zdołał odzyskać nieco samokontroli. -
Byłoby lepiej dla pana, i dla Zakładów Stoczniowych Kuat, gdybyśmy przynamniej
udawali przyjazne stosunki. Bo ani otwarta wrogość z pańskiej strony, ani pańskie
przywiązanie do Imperium, które płaci panu i pańskiemu koncernowi tak dobre stawki,
nie powstrzyma mnie i mojej eskadry od wykonania tego, po co nas tu przysłano.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
114
- To znaczy czego dokładnie? - Kuat znów zaczął głaskać jedwabistą sierść felink-
sa. - Nie zostałem poinformowany o celu ani o szczegółach pańskiej misji.
- Doskonale. - Rozhdenst skinął krótko głową. - Mon Mothma i reszta dowództwa
Sojuszu rebeliantów docenia strategiczne znaczenie Zakładów Stoczniowych Kuat. Nie
tylko ze względu na to, czego pański koncern może dokonać w przyszłości, ale i na to,
co robi w tej chwili. Nikt wśród rebeliantów nie ma wątpliwości, że przeniesie pan
swoją lojalność na tę stronę, która wyjdzie zwycięsko z nadchodzącej bitwy, i każdej
innej, która po niej nastąpi. Jak sam pan wspomniał, ma pan na uwadze przede wszyst-
kim dobro koncernu. Ale jeśli sprawy wokół Endor potoczą się tak, jak się tego spo-
dziewam... jakże chciałbym być tam teraz! - wówczas Imperium będzie zmuszone do
wymiany swojej floty operacyjnej tak szybko, jak to tylko możliwe, a odbiór statków,
które pan dla nich zbudował, będzie najszybszym sposobem realizacji tego celu. Impe-
rium o tym wie, pan o tym wie i my też to wiemy. Dlatego właśnie tu jesteśmy. Eskadra
Śmieciarzy będzie czuwać bez przerwy nad wszystkim, co się dzieje w Zakładach
Stoczniowych Kuat; niewiele nam umknie. I obiecuję panu - wycelowany przez do-
wódcę palec zatrzymał się tuż przy piersi Kuata - kiedy nadejdą wiadomości z Endor, a
Imperialna Marynarka będzie próbowała odebrać statki czekające na nich w pańskich
dokach... nie pozwolimy na to. Dowództwo Sojuszu uznało, że mają dość sił w pobliżu
Sullusta, by poświęcić paru ludzi na to drobne zadanie i pokonać jednak wojska, jakie
zgromadzi tam Palpatine i jego podwładni. W porządku, to decyzja strategiczna i je-
stem gotów się jej podporządkować. To jednak oznacza, że Mon Mothma jest przeko-
nana, iż moja ekipa połatanych oberwańców poradzi sobie tutaj.
- Rzeczywiście. - Kuat uniósł brew. - Cóż, jestem pewien, że dzielnie się pan spi-
sze.
- O, zrobimy nawet więcej. Skoro ominie nas zabawa wokół Endoru, moi ludzie
będą gotowi narobić szkód gdzie indziej, czyli tutaj. Jeśli pojawią się tu siły Imperium i
spróbują odebrać te statki, albo jeśli ktokolwiek z pana załóg transportowych sądzi, że
uda mu się doprowadzić je do wybranego miejsca na spotkanie z tamtymi, drogo za to
zapłacą. Może się pan o to założyć.
- A co się stanie, jeśli Sojusz Rebeliantów przyleci tu i zechce przejąć te statki?
Kto wtedy zapłaci? - Złość w głosie gościa zdenerwowała felinksa; Kuat starał się go
uspokoić. - Czy mogę zakładać, że Mon Mothma i reszta dowództwa Sojuszu będzie
gotowa wynegocjować uczciwą cenę, zapewniającą nam zysk?
- Nie jestem upoważniony, by podejmować tego rodzaju zobowiązania - powie-
dział Rozhdenst.
- Czyli nie ma pan środków. Ani pan, ani Sojusz. W przeciwnym wypadku Mon
Mothma już dawno złożyłaby ofertę kupna.
Rozhdenst wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu.
- A pan by ją przyjął? Chyba nie, z obawy przed reakcją pańskiego najlepszego
klienta, Imperatora Palpatine'a.
- Prowadzę interesy w taki sposób - odpowiedział sztywno Kuat - by mój koncern
wyszedł na tym jak najlepiej.
K.W. Jeter
115
- I do diabła z resztą galaktyki. - Rozhdenst nie przestawał się uśmiechać. - Wal-
czą o wolność i o własne życie, a pana obchodzi tylko, ile kredytów wpłynie z tego do
pańskich kufrów. Doskonale; nie mam wpływu na zasady moralne, jakimi się pan kie-
ruje. Nie chce pan postawić na Sojusz Rebeliantów, to pańska decyzja. Ale myślę, że
dałem panu jasno do zrozumienia, jaką ofertę może panu złożyć Sojusz co do tych stat-
ków w dokach. -Rozhdenst wskazał na widok rozpościerający się za transpastalowymi
szybami. - Jeśli Sojusz uzna, że potrzebuje statków, które pan zbudował... a jest to bar-
dzo prawdopodobne... z przyjemnością im je dostarczę, obojętne, czy zechce pan je
nam sprzedać. A rekompensatą dla Zakładów zajmiemy się dopiero po zakończeniu
wojny.
- Pańskie słowa mnie nie dziwią, komandorze. Byłbym bardziej zaskoczony, gdy-
by próbował pan dalej udawać dobrą wolę w stosunku do naszych Zakładów. A teraz
przynajmniej obaj wiemy, czego się możemy po sobie spodziewać, prawda? - Kuat
postawił felinksa na blacie stołu laboratoryjnego. - Można więc chyba uznać to za po-
stęp.
Rozhdenst przyglądał mu się oczami zmrużonymi jak szparki.
- Tak jak mówiłem, Kuat, byłoby lepiej, gdybyśmy załatwili sprawy na stopie
przyjacielskiej. Wolałbym ci ufać niż musieć cię obserwować. A teraz będę cię obser-
wował bardzo uważnie.
- Jak pan sobie życzy. - Stojąc plecami do rebelianckiego dowódcy, Kuat wziął do
ręki próbnik logiczny leżący na stole laboratoryjnym. Drugą dłonią przytrzymał felink-
sa, by zwierzak nie dotykał delikatnego narzędzia. - A teraz, jeśli pan wybaczy, muszę
zająć się pracą...
Słyszał, jak kroki komandora się oddalają, a drzwi do jego prywatnych apartamen-
tów zamykają się ponownie. W ciszy, jaka zapadła w pokoju, przyglądał się podłużne-
mu, lśniącemu metalem próbnikowi spoczywającemu w jego dłoni, jakby to była na-
ostrzona broń.
- Mogą sobie obserwować co chcą - mruknął do nic nie rozumiejącego felinksa,
pewien, że nikt więcej ich nie podsłucha. Po tym, jak zdradził go były szef ochrony
Zakładów Stoczniowych, Kuat osobiście nadzorował usunięcie elektronicznych urzą-
dzeń inwigilacyjnych w swych apartamentach. - Nie mają pojęcia, co tutaj robię. -
Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. - I nie zdołają położyć łapy na tych stat-
kach...
- No więc? Jaka jest wiadomość dnia? - Ott Klemp, jeden z młodszych i mniej do-
świadczonych pilotów Eskadry Śmieciarzy, dostosował krok do tempa dowódcy. - Bę-
dą współpracować?
- Zakłady Stoczniowe Kuat to nie „oni" - odparł komandor Rozhdenst. Kazał
Klempowi pilotować statek, którym przylecieli z ruchomej bazy eskadry do doków
konstrukcyjnych stoczni, bo chciał dać młodemu pilotowi tak potrzebną okazję wylata-
nia większej liczby godzin w pobliżu olbrzymiej, krążącej po systemie budowli. - To
tylko Kuat. On tu decyduje. - Rozhdenst kontynuował marsz długim, wysoko sklepio-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
116
nym korytarzem, oddalając się od nieprzyjemnie zakończonej konferencji z szefem
Zakładów. - I to on postanowił, że będą „neutralni", jak to ujął. To niedobrze.
- Myśli pan, że przekaże tę nową flotę Imperialnej Marynarce?
- Myślę, że zrobi to, co jego zdaniem będzie najlepsze dla stoczni. Wierzę mu,
kiedy tak twierdzi. Co oznacza, że zrobi to natychmiast, gdy tylko Palpatine wypłaci
mu kredyty za te okręty.
Dok ładowniczy, w którym czekał na nich wahadłowiec Eskadry, znajdował się
zaledwie o parę metrów od nich.
- Może powinniśmy zapobiegawczo zaatakować – powiedział Klemp. - Wsadzimy
naszych pilotów na te okręty, a kiedy pojawią się tu siły Imperialnej Marynarki, nie
pozwolimy im nic odebrać.
Rozhdenst niecierpliwie potrząsnął głową.
- Nie zgadzam się. W ten sposób tylko przysłużylibyśmy się Imperium. Nie mamy
dość pilotów, żeby obsadzić choćby jeden z okrętów floty, takiej jak ta. Wyprowadze-
nie ich z doków Zakładów Stoczniowych Kuat byłoby samo w sobie wystarczająco
trudne, a próba walki z oddziałami Imperium bez dostatecznej liczby ludzi do obsługi
ich uzbrojenia to samobójstwo. Nie, lepiej na tym wyjdziemy, jeśli spróbujemy po-
wstrzymać imperialne okręty nadlatujące spoza sektora i podejmiemy walkę tym, co
mamy.
- Nie mamy szans, komandorze. - Klemp zbladł, kiedy dotarło do niego, co planuje
jego dowódca. - Nasza eskadra jest w stanie poradzić sobie z niewielką grupą robotni-
ków i inżynierów ze stoczni, ale jeśli Imperium przyśle tu większe siły, będziemy ugo-
towani.
- Tak jakbym o tym nie wiedział! - warknął Rozhdenst. Byli już przy burcie waha-
dłowca. Wchodząc na trap, dowódca odwrócił się w stronę młodego pilota. - Pozwól, że
wyjaśnię ci coś na temat naszej misji tutaj. Masz całkowitą rację: jeśli dotrą tu siły Im-
perialnej Marynarki, niewiele będziemy mogli zrobić, żeby ich powstrzymać. Jedynym
powodem, dla którego jeszcze tu jesteśmy - wskazał na zamknięty wylot hangaru, za
którym stacjonowała reszta Eskadry Śmieciarzy - jest to, że w tej chwili uwaga Impe-
rium i jego siły są zajęte gdzie indziej. A dokładnie na Endor. Z naszym zdezelowa-
nym, niedozbrojonym sprzętem nie zdołalibyśmy powstrzymać Imperialnej Marynarki,
ale możemy ją spowolnić. Może nawet, jeżeli będziemy walczyć mądrze i zażarcie,
zdołamy spowolnić ich do tego stopnia, że uda nam się wysłać wiadomość na statek
komunikacyjny Sojuszu na orbicie Sullusta i wezwać jakieś większe siły. I może one
zdołają przeszkodzić Imperialnej Marynarce w przejęciu tych okrętów. - Rozhdenst
skierował się po trapie do włazu wahadłowca. - Oczywiście - rzucił przez ramię do
Klempa - jeśli tak się stanie, to nas tu nie będzie, by to oglądać. Będziemy już martwi.
- Możliwe. - Ott Klemp wchodził po trapie za dowódca. -Ale wtedy wielu z nich
też będzie martwych.
Rozhdenst pochylił się i poklepał młodego pilota po plecach.
- Zachowaj te komentarze do czasu, jak się tu pojawią.
K.W. Jeter
117
Brama hangaru ładowniczego rozsunęła się powoli, ukazując gwiazdy w oddali.
Klemp odpalił silniki promu. Po chwili statek czerwonym łukiem opuścił Zakłady
Stoczniowe Kuata, kierując się z powrotem w stronę oczekującej eskadry.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
118
R O Z D Z I A Ł
10
- Nie mogę uwierzyć - powiedział Dengar rozglądając się dookoła - że to miejsce
kiedykolwiek wyglądało sympatycznie, nawet wtedy, gdy jeszcze żyło.
Wraz z Boba Fettem stał w otoczeniu splątanych włókien tego, co było niegdyś
pajęczyną Kud'ara Mub'ata. Udało im się odbudować główną komorę i kilka odchodzą-
cych z niej korytarzy na tyle, by dało się w nich utrzymać zdatną do oddychania atmos-
ferę. Dzięki temu praca w odbudowanym pomieszczeniu była łatwiejsza, co nie znaczy,
że przyjemna.
Boba Fett zignorował jego komentarz, podobnie jak wszystkie wcześniejsze uty-
skiwania. Stojąc o kilka metrów dalej, pilnował pracy urządzenia wysyłającego elektro-
synaptyczne impulsy niskiej częstotliwości, które powoli przywracały pajęczynę do
życia. Za łowcą wiązka grubych kabli wiła się po podłodze w stronę prowizorycznej
śluzy prowadzącej na zewnątrz pajęczyny. Lśniąco czarna izolacja kabli, niczym skóra
pełzających po powierzchni planety węży, migotała od wyładowań energii przesyłanej
przewodami. Energia, podobnie jak strumień danych, które modulowały ją odpowied-
nio w celu pobudzenia do życia komórek nerwowych pajęczyny, płynęła z „Wściekłego
Psa", przycumowanego niemal na odległość wyciągniętej ręki od ciężkich włókien
konstrukcyjnych, które spajały razem delikatniejsze neurony.
- Powinno wytrzymać. - Dengar wypowiedział tę uwagę na głos, chyba po to, by
usłyszeć ludzki głos w tym ponurym pomieszczeniu, bo nie oczekiwał jakiejkolwiek
reakcji ze strony partnera. Ściany głównej komory trzeba było podeprzeć, żeby nie
zapadły się grzebiąc ich pod sobą. Z ładowni „Wściekłego Psa" wyrwali odpowiednią
ilość durastalowych prętów, które przenieśli ze statku i niezdarnie powtykali między
części pajęczyny, zebrane z próżni i pracowicie połączone w jedną całość. Nawet tak
prowizoryczna rekonstrukcja siedziby zmarłego pajęczarza byłaby niemożliwa, gdyby
ekipa sprzątająca Czarnego Słońca, czyli zbiry księcia Xizora, które dokonały dzieła
zniszczenia, użyły miotaczy albo innej broni palnej. Jednak wszystkie części pajęczyny,
jej dryfujące pasma i węzły bladoszarej tkanki nadal unosiły się w przestrzeni, czekając
na wskrzeszenie z martwych.
- Przynieść więcej? - Dengar położył rękę na poziomej metalowej belce obok swo-
jej głowy. - Mógłbym przynieść jeszcze kilka ze statku...
K.W. Jeter
119
Jakby w odpowiedzi, durastalowy pręt zatrzeszczał i wygiął się; pozostałe, wypeł-
niające komorę dziwacznym, trójwymiarowym labiryntem, odezwały się echem. Splą-
tane ściany przebiegła seria pulsujących skurczów, jakby dwaj mężczyźni znaleźli się
wewnątrz przewodu trawiennego jakiejś gigantycznej istoty.
Jak we wnętrzu Sarlaka, pomyślał Dengar. Przyglądał się z fascynacją i zarazem
obrzydzeniem ruchom ścian pajęczyny. Widok przypomniał mu opowieści Fetta o tym,
jak został połknięty przez ślepą, wszystkożerną bestię, której kły stanowiły niegdyś
obramowanie Wielkiej Jamy Carcoona na Morzu Wydm, na Tatooine. Tak musi czuć
się ktoś, kto został żywcem połknięty, pomyślał.
Pulsujący ruch ustąpił, gdy Boba Fett odsunął roboczą końcówkę narzędzia od
zawiłej wiązki patykowatych neuronowych włókien. W poprzek jego butów nadal mi-
gotał energią przesyłaną ze statku czarny kabel energetyczny. Boba Fett odwrócił gło-
wę ciemnym wizjerem hełmu w stronę Dengara.
- To był tylko test połączeń rdzeniowych pajęczyny - powiedział.
- Dziękuję, że mnie ostrzegłeś. - Napięcie mięśni Dengara, reakcja na gwałtowny
skurcz pajęczyny, zaczęło powoli ustępować. Będę szczęśliwy, pomyślał, kiedy to się
skończy. Każdy rodzaj niebezpieczeństwa, jakie nieuchronnie towarzyszyły pracy u
boku Boby Fetta, nawet ostrzał blasterowy, wydawał mu się lepszy niż zadanie przy-
wrócenia pajęczyny Kud'ara Mub'ata do życia czy choćby jego namiastki.
Niestety był to niezbędny element planu. Bez tego - bez rozbudowanego systemu
nerwowego pajęczyny, od nowa wypełnionego wyładowaniami bodźców i odczuć -
zadanie, które doprowadziło Dengara, Fetta i Neelah w ten odległy sektor przestrzeni i
jeszcze bardziej odległy i opuszczony sektor przeszłości, zakończyłoby się porażką.
Fett wyjaśnił im to dość dokładnie. Jeśli przeszłość kryje klucz do teraźniejszości,
należy się do niej włamać i splądrować ją, jakby to były wysokie mury obronne pałacu
bogacza. Należało znaleźć niewielki wyłom w murze, a następnie poszerzyć go na tyle,
by móc się przez niego przecisnąć i zdobyć to, po co się przyszło. Proste w założeniu,
ale trudne - a nawet niebezpieczne, jak sądził Dengar, w realizacji.
Tym wyłomem w murze przeszłości była pamięć żywego kiedyś, a teraz martwego
pajęczarza, Kud'ara Mub'ata. „Wspaniale - powiedział wtedy Dengar do Boby Fetta. - I
to by było na tyle, co?". - Rozmowa ze zmarłymi, wydzieranie im ich sekretów to nie
było trudne zadanie; to było po prostu niemożliwe. Kud'ar Mub'at stanowił pomost do
skradzionej przeszłości Neelah i klucz do zysków, jakie Dengar i Fett mogli z tej prze-
szłości mieć. Jeśli ta przeszłość była na tyle cenna, że odebrano ją jej, zacierając ślady
kradzieży wymazaniem pamięci z mózgu, to prawdopodobnie jej odnalezienie i przy-
wrócenie będzie warte wiele kredytów. Jeszcze więcej mogła być warta druga sprawa,
która wiązała się z dziewczyną i jej skradzioną przeszłością. Czy uda się ustalić, kto
stał za nieudaną próbą zasugerowania udziału księcia Xizora w napadzie imperialnych
szturmowców na farmę wilgoci na Tatooine? Ten napad w jakimś sensie, zrobił z Luke-
'a Skywalkera przywódcę i legendę Sojuszu Rebeliantów. Boba Fett, który miał nosa do
dochodowych interesów, zauważył, że gdy jakiś trop prowadził obok centrum najważ-
niejszych wydarzeń galaktyki - odgałęziając się w stronę przywódcy najpotężniejszej
galaktycznej organizacji przestępczej, ale także samego Imperatora Palpatine'a i jego
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
120
budzącego grozę sługi, lorda Dartha Vadera - to koniec tego tropu musiał tkwić po-
grzebany pod górą kredytów i wpływów.
Chociaż Dengar czuł, że ich misja jest beznadziejna, musiał przyznać, że całe to
gadanie Fetta uruchomiło w jego głowie obwody chciwości. Jasne, myślał, łatwo jest
zginąć, wtykając nos w sekretne sprawy Palpatine'a i Vadera. Ale łatwo też się na nich
wzbogacić, przynajmniej na tyle, by móc się wycofać z fachu łowcy nagród prosto w
bezpieczne niebo ramion ukochanej Manaroo, do życia, które nie kręci się wokół pory-
wania i odbierania życia innym istotom, i trudnych prób ocalenia własnego. Dla takiego
celu warto było podjąć pewne ryzyko.
Wystarczyło tylko przywrócić do życia pewnego martwego pajęczarza i przecze-
sać jego pamięć o tych zdarzeniach, intrygach i knowaniach. Dengar przywykł do nie-
spodzianek, jakie sprawiał mu jego partner, ale następne rewelacje Boby Fetta zasko-
czyły nawet jego.
Wskrzeszenie Kud'ara Mub'ata, wyjaśnił Fett, nie jest niemożliwe. Pozbieranie
wszystkich kawałków układanki - poszarpanych włókien i fragmentów tkanki nerwo-
wej, które ekipa sprzątająca Czarnego Słońca pozostawiła dryfujące w przestrzeni -
będzie najtrudniejsze. Ale wszystko tam było i unosiło się wokół „Wściekłego Psa".
Reszta miała być stosunkowo prosta, przynajmniej w opinii Boby Fetta. Wiem więcej o
Kud'arze Mub'acie niż on sam, wyjaśnił Fett. W sterowni „Wściekłego Psa" opowie-
dział Dengarowi i Neelah o wynikach swojego śledztwa na temat natury pajęczarza.
Rozeznanie w sprawach kogoś, z kim się prowadzi interesy, zawsze daje przewa-
gę, zwłaszcza jeśli są to sprawy, o których nawet ten ktoś nic nie wie. Kud'ar Mub'at
nigdy nie przejawiał specjalnej ciekawości co do swojego dziedzictwa genetycznego
czy fizjologii; nie interesowało go nawet, czy byli w galaktyce jeszcze jacyś pajęczarze.
Hołubił przekonanie, że jest istotą jedyną w swoim rodzaju, niepodobną do żadnej innej
zamieszkującej znane systemy; łatwiej się negocjowało z klientami, którzy wiedzieli, że
nie ma innego pajęczarza, z którego usług mogliby skorzystać. Gdyby Kud'ar Mub'at
kiedykolwiek napotkał drugiego pajęczarza, prawdopodobnie zaaranżowałby jego
śmierć równie bezwzględnie, jak wyeliminował swojego poprzednika, który go stwo-
rzył, by potem ponieść konsekwencje nieprzewidzianego buntu własnego zawiązka.
Dokładnie to samo przytrafiło się później Kud'arowi Muratowi, kiedy jego zawiązek
księgowy, Bilans, który krążył gdzieś teraz w pustej przestrzeni galaktyki, przejął inte-
resy odziedziczone po swoim zdetronizowanym rodzicu. Ale są w galaktyce inni paję-
czarze, powiedział im Boba Fett. Znalazłem ich. A nawet więcej -dużo się o nich do-
wiedziałem.
Położenia rodzinnej planety pajęczarzy nie chciał wyjawić. Nie musicie tego wie-
dzieć, powiedział. Dengar nawet się z nim zgodził; sama myśl o planecie ukrytej gdzieś
w galaktyce, zaludnionej populacją pająkowatych, wiecznie spiskujących istot, przy-
prawiała go o gęsią skórkę. Dowiedział się jednak od Fetta o pewnym istotnym aspek-
cie fizjologii tego gatunku. Każdy pajęczarz potrafił stworzyć i wysnuć ze swojego
ciała dodatkową tkankę mózgowo--nerwową, tworząc z niej rozbudowany system ner-
wowy, biegnący wzdłuż pajęczyny dostatecznie dużej, by mógł w niej żyć. Mógł też
wyprodukować wplecione w nią zawiązki. Samą tkankę można było zregenerować z
K.W. Jeter
121
zewnątrz. Starannie kontrolowany i modulowany impuls pobudzający był w stanie
przywrócić pasma martwej tkanki do życia i sprawić, by jej synaptyczne zakończenia
zaczęły szukać się wzajemnie i łączyć z powrotem w jedną całość.
Ten krótki wykład na temat podstaw fizjologii pajęczarzy odbył się w sterowni
„Wściekłego Psa". Stojąc teraz we wnętrzu odbudowanej pajęczyny, Dengar przyglądał
się czarnym lśniącym pętlom kabla wijącego się wokół jego butów. Neelah została na
statku, pilnując, by potrzebna energia i dane kontrolne płynęły nieprzerwanie z kompu-
terów pokładowych do pajęczyny. Nie obawiali się, że odcumuje „Wściekłego Psa" i
ich porzuci - bardziej niż obaj łowcy pragnęła przebić się do przeszłości i ukrytych w
niej tajemnic.
Dengar spojrzał w górę; kolejny błysk wyładowań przebiegł po włóknach paję-
czyny. Rezultat nie był tak mocny i groźny jak poprzednio i ustabilizował się na po-
ziomie ledwie wyczuwalnego, ale nieprzerwanego drżenia jej struktury. Jednocześnie
wibracje czarnego kabla biegnącego od statku ustały; był teraz równie nieruchomy jak
sama pajęczyna, kiedy razem z Boba Fettem rozpoczęli jej wskrzeszanie.
- O to chodziło - oznajmił Boba Fett. Wstał z klęczek przy pustym gnieździe w
centrum komory i odrzucił pulsator. - Jesteśmy gotowi do ostatniego kroku.
I tego właśnie obawiał się Dengar. Mógł się jakoś pogodzić z faktem, że znalazł
się we wnętrzu żywej pajęczyny; pajęczyna przynajmniej nie miała osobowości ani
rozumu, stanowiła ożywiony obwód nerwowy o inteligencji nie większej niż olbrzymie
warzywo. Ale żeby obudzić do życia przeszłość, należało ten bezrozumny system ner-
wowy podłączyć do mózgu, zawierającego niezbędny zapas wspomnień. A my znaj-
dziemy się w jego wnętrzu, pomyślał Dengar. Uznał, że to pod pewnymi względami
gorsze, niż wszystko, czym kiedykolwiek był Sarlacc.
- Chodź tu i pomóż mi - polecił Boba Fett. - Musimy go ustawić w odpowiedniej
pozycji, zanim wszystko podłączymy.
Dengar niechętnie schylił się pod poziomą belką utrzymującą ściany z dala od sie-
bie. Przedzierał się przez labirynt pozostałych przypór, umieszczonych tam mozolnie
głównie przez niego samego.
W środku komory aktywność nerwowa tkanki przywróconej do życia przez Bobę
Fetta była bardziej widoczna. Włókna strukturalne połyskiwały siecią iskier przebiega-
jących przez połączenia synaptyczne. Dengar z trudem utrzymywał równowagę na
krzywej podłodze komory; wolał się nie podpierać o włókna strukturalne. Nie było
wprawdzie niebezpieczeństwa, że porażą go wyładowania obwodów nerwowych, ale
sama myśl o dotknięciu ożywionej tkanki napełniała go niepokojem.
- Stań po drugiej stronie - polecił mu Boba Fett. Wskazał na jedyny obiekt w ko-
morze, który nadal był częścią świata zmarłych. - Musimy go unieść w górę, nie doty-
kając odnóżami włókien nerwowych.
Dengar posłuchał, chociaż nie miał najmniejszej ochoty na jakikolwiek kontakt z
trupem. Ta niechęć nie wyszła mu na dobre - kiedy szedł ostrożnie w jego kierunku, but
zaplątał mu się w czarny kabel. Stracił równowagę i poleciał do przodu.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
122
Odruchowo przytrzymał się chitynowego egzoszkieletu; sztywne włoski na pają-
kowatych członkach wbiły mu się w ciało jak igły. Dengar odskoczył w tył i znalazł się
naprzeciw ogromnych, wielosoczewkowych oczu.
Nie trzeba było przynosić do wnętrza pajęczyny martwych zawiązków; ich małe
truchełka pozostały na zewnątrz. Krążyły nadal w mroźnej próżni, obijając się o poszy-
cie i kopułę sterowni „Wściekłego Psa". Ale ten tutaj, stwórca wszystkich pozostałych,
był kluczowym elementem całego procesu.
Wąska twarz Kud'ara Mub'ata, odległa od Dengara zaledwie o kilka centymetrów,
wydawała się drwić z jego lęków. W tym małym, klaustrofobicznym światku jak z
sennego koszmaru, nieżywi znajdowali radość w wyśmiewaniu żyjących.
- Przestań się guzdrać. - W głosie Boby Fetta pojawiło się zniecierpliwienie. - Złap
go i podnieś.
Dengar zrobił, co mu kazano, i pomógł drugiemu łowcy umieścić korpus Kud'ara
Mub'ata w oczekującym na niego gnieździe, które zajmował w swoim poprzednim
życiu. Cofnął się, wytarł ręce o ubranie i patrzył, jak Boba Fett bierze do ręki końcówkę
pulsatora i zabiera się z powrotem do pracy.
Wiedział, że nie potrwa długo, kiedy w pustych oczach, w które patrzył przed
chwilą, pojawi się błysk życia i inteligencji. Nadzieja odkrycia sekretów przeszłości i
drogi do góry kredytów nie umniejszała w niczym przerażenia, jakim napawała go ta
perspektywa.
Przyszła kolej, by Neelah zasiadła w fotelu pilota.
Nieraz stała w drzwiach do sterowni, obserwując jak Boba Fett prowadzi statek w
ten odległy sektor przestrzeni. Gdy obracał się w fotelu, żeby coś do niej powiedzieć,
różnica w ich pozycji była niemal symboliczna. Jak w pałacu Jabby, uderzyła ją myśl:
on na tronie, a wszyscy wokół dopraszają się o jego uwagę.
Boba Fett odsunął jedną z metalowych płyt pod dźwigniami i instrumentami po-
kładowymi, żeby dostać się do czarnych przewodów, które wiły się teraz aż do śluzy i
dalej przez odbudowaną pajęczynę. Wyposażenie „Wściekłego Psa" nie było tak wyra-
finowane jak to, które Boba Fett zainstalował na swoim „Niewolniku I"; musiał odtwo-
rzyć na poczekaniu odpowiednie połączenia i dźwignie, by móc przesłać pulsujący
strumień impulsów elektronerwowych do martwej tkanki. Komputer pokładowy gene-
rujący niezbędne do modulacji tego strumienia dane był jednak nadal tak niestabilny, że
Neelah musiała go pilnować, żeby udało się utrzymać strumień danych w określonych
przedziałach.
Zadanie to, choć ważne, angażowało tylko część jej uwagi. Dzięki temu, mając
dostęp do reszty komputerowych baz danych statku, mogła poświęcić się innemu zaję-
ciu. Bez wiedzy Dengara i Boby Fetta, dokładnie tak jak chciała. Dowiedzą się, powie-
działa sobie w duchu, wtedy, gdy uznam to za stosowne. Jeśli uznam.
Pewne rzeczy trzymała przed nimi w tajemnicy od chwili, gdy Boba Fett opowie-
dział jej, co znalazł na pokładzie tamtego statku, „Wypruwacza Żył", który należał do
martwego Ree Duptoma. Drzwi do przeszłości w jej głowie uchyliły się, wpuszczając
ją do ciemnych komnat pamięci, których zawartość z trudem mogła dostrzec. Znalazła
K.W. Jeter
123
tam dużo innych drzwi, nadal zamkniętych - ku jej frustracji. Boba Fett i Dengar byli
teraz we wnętrzu pajęczyny, którą odbudowali mozolnie, niczym prymitywni uczeni,
próbujący pozszywać martwe członki w jedno ciało w nadziei, że ożywią je błyskawi-
cami ściągniętymi z nieba jakiejś wstrząsanej burzami planety. Ich dzieło - martwy
dotąd Kud'ar Mub'at, mózg na kręgosłupie pajęczyny, mógł teraz ożyć i wyjawić im
tajemnice, po które tu przylecieli, jak po złoty klucz do przeszłości. Na razie jednak
Neelah chciała popracować innym kluczem. Zamierzała otworzyć inne drzwi, nie te,
które prowadziły do ciemnych zakamarków jej pamięci - drzwi do komputerów pokła-
dowych „Wściekłego Psa".
Nie chciał mi powiedzieć, pomyślała Neelah. Nie chciał mi powiedzieć wszystkie-
go, co wie o mojej przeszłości. Pokiwała głową, ciesząc się na myśl o tym, co zrobi.
Boba Fett nie zawsze był tak sprytny, jak starał się pokazać. Łowca zostawił ją dokład-
nie tam, gdzie chciała się znaleźć, by samodzielnie odkryć wszystkie tajemnice.
Pochyliła się nad instrumentami pokładowymi i wpatrzyła w główny ekran kom-
putera. Przepływ energii i danych przesyłanych do pajęczyny czarnymi kablami prze-
biegał bez zakłóceń; mogła nie zwracać na niego uwagi i zająć się własnymi sprawami.
Klawiatura komputera znajdowała się na dnie jednego z podłużnych zagłębień w
tablicach sterowniczych, dostosowanych do ciężkich pazurów Trandoszanina. Ręka
dziewczyny schowała się w nim niemal po łokieć, gdy zaczęła wstukiwać sekwencje
poleceń, najpierw mozolnie, a potem z coraz większą łatwością. W ciągu kilku sekund
ekran komputera zapełnił się danymi, chronionymi wcześniej prywatnymi kodami bez-
pieczeństwa Boby Fetta.
Odchyliła się na oparcie fotela i odetchnęła z ulgą. Do przyjemności oczekiwania,
którą odczuwała przed chwilą, dołączyła satysfakcja. Te drzwiczki, które uchyliły się w
jej głowie, gdy Boba Fett wymówił nazwisko martwego łowcy nagród, dały jej dostęp
do klucza znacznie cenniejszego, niż Boba Fett mógł sobie wyobrazić. Nie poznała
dzięki temu swojego prawdziwego imienia ani powodu, dla którego znalazła się na
pokładzie statku Ree Duptoma - to byłoby za łatwe, pomyślała drwiąco Neelah - ale
zdobyła umiejętność potrzebną, by przełamać zabezpieczenia kodowe, które Boba Fett
zainstalował na komputerach statku, kiedy przeniósł do nich dane z „Niewolnika I". Jak
fragment rozsypanej starożytnej układanki wskakujący na swoje miejsce, nazwisko Ree
Duptoma połączyło w jedną całość strzępki wspomnień wymazanych z jej pamięci.
Umiem to zrobić, pomyślała, wstukując kolejne komendy do komputera. Kimkol-
wiek była w przeszłości i jak się nazywała w świecie, który jej odebrano, miała pew-
ność, że pochodziła ze szlachetnego rodu, że żyła na planecie i wśród ludzi przyzwy-
czajonych do wykonywania rozkazów osoby wyżej stojącej od nich w hierarchii spo-
łecznej - poznała to po zniecierpliwieniu, jakie wywoływali w niej obaj łowcy nagród,
zwłaszcza gdy nie wykonywali bez szemrania jej poleceń - a także posiadała sporą
wiedzę techniczną. Boba Fett, pomyślała z uśmiechem, powinien był wiedzieć, że lepiej
mnie nie zostawiać samej przy komputerze. Z drugiej strony jednak łowca nie mógł
przewidzieć, że tak łatwo jej będzie włamać się do jego prywatnych danych, pokonując
kody bezpieczeństwa.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
124
Najtrudniejsze było udawane okazywanie zaskoczenia, gdy słuchała tego, co Fett
opowiedział jej i Dengarowi, i ukrycie, jak wiele zapomnianych wspomnień odzyskała.
Nie miała zamiaru im o tym mówić, zanim nie znajdzie kolejnych, pasujących do reszty
kawałków układanki.
Przynajmniej wiem, pomyślała Neelah, jakiego nazwiska szukam. Domyśliła się
już, że Boba Fett nie mówi jej wszystkiego -a właściwie niczego - z tego co wiedział o
tej osobie, o tym jedynym fragmencie jej pamięci, który nadal spowijała ciemność.
Wypowiedziała przy nim nazwisko „Nil Posondum", na długo zanim trafili w ten punkt
przestrzeni, i natychmiast zorientowała się po jego reakcji, że to nazwisko nie było mu
nieznane. Nie wiedziała tylko, co naprawdę ich łączyło, a tego właśnie chciała się do-
wiedzieć. Neelah wstukała nazwisko w komputer i uruchomiła przeszukiwanie.
Wynik wyświetlił się na ekranie w ciągu kilku sekund. Zanim się pojawił, skontro-
lowała mały ekran pomocniczy, monitorujący przepływ danych i energii do Boby Fetta
i Dengara we wnętrzu pajęczyny; kiedy zobaczyła, że wszystkie parametry mieszczą się
w przewidzianych granicach, spojrzała w górę na ekran główny. Tym razem obok na-
zwiska pojawiła się również twarz.
Łysiejący i nie najmłodszy człowiek, z nerwowym, rozbieganym wzrokiem, co
można było zauważyć nawet na nieruchomym zdjęciu - enface i z profilu - Nil Poson-
dum nie wyglądał specjalnie interesująco. Co gorsza, widok jego twarzy nie uruchomił
w głowie Neelah żadnych wspomnień. Przeciwnie - z każdą chwilą rosło w niej prze-
konanie, że nigdy wcześniej nie widziała go na oczy, ani w tym, ani w odebranym jej
życiu.
Poniżej mało sympatycznego wizerunku mężczyzny komputer wyświetlił podsta-
wowe dane osobowe - nic w tych informacjach nie przykuło uwagi Neelah. Aż do
ostatniej notatki, głoszącej, że Nil Posondum zakończył życie w klatce ładowni "Nie-
wolnika I", w drodze do miejsca, gdzie Boba Fett miał odebrać za niego nagrodę. Ne-
elah opadła na oparcie fotela, wpatrując się w ekran z rosnącą frustracją. Była zła, że
ten fragment pamięci zaprowadził ją jedynie w ślepy zaułek. Boba Fett znał może spo-
sób na wydarcie informacji z pamięci martwego pajęczarza, ale wydostanie czegokol-
wiek od zmarłego Nila Posonduma raczej nie wchodziło w rachubę.
Neelah spojrzała na zegar, odliczający czas, jaki Dengar i Boba Fett spędzili pra-
cując wewnątrz odbudowanej pajęczyny. Wiedziała, że musi przerwać przeglądanie baz
danych Fetta, zanim tamci dwaj wrócą na statek, a trudno było przewidzieć, kiedy zno-
wu trafi jej się okazja, by przeszukać pliki pod kątem wskazówek, jakich potrzebowała.
Gorączkowo wpisała kolejny ciąg poleceń, wywołując ostatnie pliki związane z
nazwiskiem Nila Posonduma. Wyniki pobieżnej autopsji wskazujące na zatrzymanie
oddychania jako przyczynę śmierci, pokwitowanie za odbiór niepełnej sumy kredytów
w związku z dostarczeniem towaru w stanie uszkodzonym, lista rzeczy osobistych
zmarłego towaru - głównie podarte i zaplamione ubranie, które miał na sobie w chwili
schwytania przez Fetta, zapis obrazu pokazujący znaki, które Posondum zdołał wydra-
pać na metalowej podłodze klatki...
Chwileczkę.. .Neelah nagle zamarła, a jej dłonie w zagłębieniach tablicy sterowni-
czej pokrył zimny pot. Przysunęła twarz do ekranu, niemal dotykając nosem przezro-
K.W. Jeter
125
czystej tafli. Jej serce zaczęło bić szybciej, a nagły dopływ krwi do mózgu oszołomił ją
gdy wpatrywała się w ekran.
Zaledwie parę linii wydrapanych na nagim metalu: okrąg, może nieco krzywy... to
zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich został nakreślony... trójkąt wpisa-
ny w okrąg, trzy punkty dotykające niemal okręgu...
I trzy stylizowane litery w archaicznym języku sprzed czasów wspólnego. Trzy li-
tery, które mógł rozpoznać tylko ktoś, kto widywał je od dziecka i kogo nauczono ich
znaczenia. Ktoś taki jak Neelah, albo któryś z jej szlachetnie urodzonych krewnych,
wywodzący się z arystokracji jednej z najpotężniejszych planet przemysłowych galak-
tyki, o rodowodzie sięgającym pokolenia wstecz. Mimo całego swojego sprytu i staran-
nie gromadzonych źródeł informacji, Boba Fett nigdy by nie zrozumiał znaczenia zna-
ku - nie dlatego, by była to tajemnica; po prostu symbol ten wyszedł z użycia, zastąpio-
ny później innym, zrozumiałym dla każdego w galaktyce.
Tylko starzy tradycjonaliści, dawne rodziny i ich dwory, na planecie, na której
urodziła się Neelah, trzymali się go jako świadectwa chwalebnej przeszłości.
Na chwilę Neelah ogarnął wielki spokój, niczym ciepły koc naciągnięty na drobne,
chłodne ciałko szlachetnie urodzonego dziecka; koc oznaczony tym samym symbolem,
tyle że wyhaftowanym nicią z czystego złota, a nie wydrapanym na podłodze plugawej
klatki na statku łowcy nagród. Zatrzaśnięte drzwi jej pamięci otwierały się po kolei,
wpuszczając światło w mroki jej umysłu i przeganiając ciemne, groźne cienie, które
spowijały ją przez tak długi czas.
Spoglądała na symbol jeszcze przez chwilę, nie dbając, czy ktokolwiek ją na tym
nakryje. Nie miało to już znaczenia. Klucz, który odnalazła, nie tyle otworzył drzwi, ile
wyważył je z zawiasów. Nic nie mogło sprawić, by o tym zapomniała.
Starodawne litery to były inicjały ZSK - Zakłady Stoczniowe Kuat. Zamknięte w
trójkącie, symbolizującym sztukę inżynieryjną, i w większym kole, oznaczającym
wszechświat i wszystko, co w sobie zawiera.
Kolejny klucz obrócił się w drzwiach od jednego z najdalszych zakątków pamięci,
kiedy wpatrywała się w symbol.
Przekręciła go do końca... i przypomniała sobie swoje imię.
Swoje prawdziwe imię...
Puste oczy otworzyły się, ale pozostały ślepe.
A jednak Kud'ar Mub'at - wypatroszony korpus, który kiedyś był Kud'arem
Mub'atem - wydawał się wyczuwać obecność innych istot.
Stawy pająkowatych nóg zaskrzypiały, jakby miały pęknąć. Brzuch przecięty za-
marzniętą w lodowatej próżni raną, otarł się o pozostałości jego gniazda i tronu, z któ-
rego sprawował swoją władzę. To stąd rozciągnął nici, w które zaplątało się tyle istot
zamieszkujących galaktykę. Mała trójkątna głowa uniosła się powoli znad chitynowego
korpusu.
- Czy jest... jakiś interes... do ubicia.... - głos pajęczarza, niegdyś tak przenikliwy,
teraz był zaledwie chrypliwym szeptem suchych strun głosowych. - Interes... tego
chcę... tylko tego chcę...
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
126
Dengar miał niepokojące wrażenie, że wzrok pajęczarza skupił się właśnie na nim.
Wąska twarz o niewidzących oczach od-
wróciła się w jego stronę i zatrzymała na chwilę, zanim przekręciła się, jak za-
rdzewiały mechanizm, w stronę drugiego łowcy, stojącego pośrodku komory.
- Nie powiem, żebym się cieszył, że cię znowu widzę, Kud'arze Mub'acie. - Fett
przysunął się do bezwładnej postaci i zwinął w pętlę trzymany w ręku czarny kabel,
którego migocząca powierzchnia wyglądała na bardziej żywą niż zszarzały kształt w
gnieździe. Tym kablem przechodziła energia i dane kontrolne ze statku przycumowa-
nego do pajęczyny. - Bo nigdy nie lubiłem naszych spotkań.
- Jesteś taki niedobry... - trójkątna głowa kiwnęła się lekko, naśladując ludzkie ge-
sty tak samo jak w swoim poprzednim życiu. -Zawsze byłeś równie okrutny jak chci-
wy, Fett... bo to Boba Fett, prawda? Poznaję twój głos, ale tak tu ciemno, że cię nie
widzę.
- Nie jest ciemno, głupcze. - Trzymany przez Fetta kabel znikał w wąskiej szczeli-
nie na potylicy pajęczarza; metalowa igła tkwiła wewnątrz cienkiej czaszki w węźle
tkanki, która służyła za ośrodek nerwowo-mózgowy. - Jesteś martwy. Zacznij się do
tego przyzwyczajać.
- Uwierz mi, Fett.... Już się przyzwyczaiłem. - Krzywy uśmiech wyglądał jak pęk-
nięcie w trójkątnej twarzy. - Mój obecny stan... ma pewne zalety. - Pajęczarz wyplątał
jedno z przednich odnóży z gąszczu członków zwiniętych pod brzuchem i pomachał
nim słabo. - Po pierwsze... śmierć jest znacznie mniej bolesna niż umieranie... które
pamiętam z morderczą dokładnością... mało przyjemne. Po drugie.. .teraz mogę mówić,
na co mi przyjdzie ochota... nie martwiąc się o konsekwencje. Co gorszego może mnie
teraz spotkać? - Śmiech pajęczarza trzeszczał jak łamane patyki. - A zatem pozwól, że
ci powiem, Fett... ja też nigdy cię nie lubiłem.
- W takim razie robimy postępy - stwierdził Fett. – Możemy przeskoczyć etap pu-
stych pochlebstw.
Dengar stał z boku, przyglądając się konfrontacji dawnych partnerów handlowych.
Jeden martwy, pomyślał, drugi żywy, a jednak mają ze sobą coś wspólnego. Żaden nie
poddaje się łatwo.
- Bardzo sprytnie... sobie z tym poradziłeś. - Suchy korpus pajęczarza poruszył się
wśród sflaczałych resztek gniazda, jakby jego zamrożone zakończenia nerwowe były
zdolne odczuwać niewygodę. - Nie wiedziałem, że coś takiego jest możliwe... – Jednym
z tylnych odnóży zahaczył o wszczepiony kabel, ale nie zdołał go wyciągnąć. - Chociaż
sam nie wiem, czy mi się to podoba...
- Nie przejmuj się. To chwilowy stan. - Boba Fett nie zawracał sobie głowy pre-
zentowaniem pustym oczom pajęczarza czarnego kabla, który trzymał w ręku. - Jak
tylko skończymy, wyciągnę wtyczkę i z powrotem będziesz tym, czym byłeś przed
chwilą. Trupem, dryfującym w przestrzeni.
Pajęczarz pokiwał powoli trójkątną głową.
- A więc, Fett, masz jednak to, czego pragnę... najbardziej. Targuj się o to.
K.W. Jeter
127
- Chcę informacji, Mub'at. Informacji, które ty posiadasz. -Boba Fett zacisnął dłoń
w rękawicy na kablu. - Miałeś je też, kiedy byłeś żywy, ale nie powiedziałeś mi tego
wtedy.
Za plecami Dengar poczuł powolne pulsowanie pajęczyny. Odwrócił się i zoba-
czył iskry przebiegające wzdłuż włókien nerwowych. Po raz kolejny odniósł wrażenie,
że znajduje się we wnętrzu żywego - przynajmniej częściowo - mózgu.
- Co chciałbyś wiedzieć, Fett?
Boba Fett podszedł bliżej do wskrzeszonych zwłok pajęczarza i przysunął swój
osłonięty wizjerem wzrok do jego martwych oczu.
- Chciałbym się dowiedzieć czegoś o pewnym twoim kliencie. Byłym kliencie,
rzecz jasna.
- Oczywiście. - Znów rozległ się suchy, trzeszczący śmiech.
- Jak rozumiem, jeden z moich potomków... przejął rodzinny interes. - Pajęczarz
uniósł odnóże i postukał nim w hełm Boby Fet-ta. - Być może powinieneś pójść po-
rozmawiać z młodym Bilansem. Ale on zazdrośnie strzeże swoich sekretów, o czym
boleśnie się przekonałem. Musiałbyś się nieźle potargować, żeby z niego coś wycią-
gnąć. - Odnóże złożyło się leniwie i podrapało pierś Kud'ara Mub'ata w miejscu, gdzie
mieściło się kiedyś jego serce.
- Nie czuję się dobrze... Zimno mi...
Boba Fett pokręcił głową.
- Wiem wystarczająco dobrze, jak prowadziłeś swoje interesy. Pewne sprawy po-
wierzałeś swoim zawiązkom, a inne wolałeś zatrzymać dla siebie. Co bardziej szemrane
interesy, które aranżowałeś, wolałeś raczej trzymać w prywatnej pamięci niż w tej,
którą dzieliłeś z zawiązkami dzięki włóknom nerwowym pajęczyny. Chodzi mi o jed-
nego z takich klientów. Nazywał się Nil Posondum...
Kud'ar Mub'at zaśmiał się jeszcze bardziej skrzekliwie.
- Posondum! - Głos wydobywający się z jego pustego korpusu pajęczarza przypo-
minał stukot pazurów szczura biegnącego po zmiętym flimsiplaście. - Mój klient! -
Kilka odnóży w okolicy głowy pajęczarza klasnęło z rozbawieniem. - Tak rzadko się
mylisz, Fett... ale tym razem tak!
Nazwisko wymienione przez łowcę zaskoczyło Dengara. Słyszał je wcześniej od
Neelah, gdy zastanawiała się na głos, pod nieobecność Fetta, nad kilkoma strzępkami
zachowanych wspomnień. Zapamiętał też, że człowiek ten był towarem, za który jakiś
czas temu wyznaczono standardową nagrodę. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że
to Boba Fett zgarnął za niego kredyty, tak jak za tylu innych.
- Nie kłam. - Boba Fett wyglądał, jakby miał zamiar zarzucić pętlę z czarnego ka-
bla na szyję pajęczarza. - Wiem wszystko o pieniądzach, jakie dostałeś od Nila Poson-
duma. Znalazłem zapis na ten temat na pokładzie „Wypruwacza Żył".
- Całkiem... możliwe - zaświszczał Kud'ar Mub'at. - Zresztą to prawda. Dostałem
niemałą sumkę od naszego zmarłego przyjaciela Posonduma. Ale taka transakcja... nie
oznacza jeszcze, że był moim klientem. Kiedy jeszcze żyłem, byłem tylko pośredni-
kiem, organizatorem transakcji. Inne istoty także występowały często w tej jakże uży-
tecznej roli. Może nie na taką skalę... jak ja. -Chitynowa postać zamilkła, jakby chciała
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
128
złapać oddech albo, co bardziej prawdopodobne, pozwolić, by pulsująca energia płyną-
ca przewodem zasiliła tkankę nerwowo-mózgową. Pajęczarz przysiadł w gnieździe z
odnóżami sterczącymi powyżej głowy. - Posondum był tylko, jak to się mówi, kurie-
rem. Tak... to jest właściwe słowo. - Kud'ar Mub'at wykonał dwojgiem odnóży zama-
szysty gest. - Przywiózł tu kredyty, do mojej pajęczyny... i zapoznał mnie z paroma
ważnymi szczegółami... których domagał się jego klient. Podjąłem wtedy pewne dzia-
łania w imieniu tej trzeciej osoby... wynająłem Ree Duptoma do dwóch delikatnych
zleceń, których, niestety, nigdy nie zdołał wykonać. A ile z tego wynikło kłopotu i za-
mieszania!
- Święte słowa - mruknął stojący za Fettem Dengar. Odpowiedzi od martwego pa-
jęczarza na razie raczej zaciemniały tylko sprawę.
- To normalna praktyka w interesach - ciągnął zwiędły trup Kud'ara Mub'ata. - Za-
trzymałem większą część kredytów... które klient wysłał za pośrednictwem Nila Poson-
duma. Za drobny procent pozostawionej kwoty... Posondum dostarczył wynagrodzenie,
za które wynająłem Ree Duptoma. Potem wrócił do swoich śmiesznych małych intere-
sów, z których jeden okazał się dla niego tak niepomyślny, że Posondum trafił jako
twardy towar do twojej klatki, Fett. Oczywiście... zawsze wiedziałem, że takie nic jak
Nil Posondum musi skończyć w taki sposób... ale niepokoję się o Ree Duptoma. Dzia-
łał na taką skalę, że mógł sobie narobić poważnych wrogów... którzy chętnie zobaczy-
liby go martwego...
- Nie interesują mnie wrogowie Ree Duptoma. - W głosie Boby Fetta pojawiło się
zniecierpliwienie. - Chcę wiedzieć, dla kogo pracował. Kto go wynajął poprzez ciebie
do transportu sfabrykowanych dowodów udziału księcia Xizora w napadzie na planecie
Tatooine? Czy to ta sama osoba, która zapłaciła mu za porwanie i wyczyszczenie pa-
mięci młodej kobiety, którą znalazłem na pokładzie jego statku?
- Oczywiście, że tak. - Martwy pajęczarz otoczył brzuch przednimi odnóżami. -
Wiesz, że musiało tak być, bo za oba zlecenia dokonano jednej płatności. Dzięki temu
wynegocjowałem dla klienta zniżkę. Lubię, kiedy moi klienci są zadowoleni... to po-
maga w interesach.
Boba Fett upuścił czarny kabel i zrobił krok do przodu. Jedną ręką chwycił wąską,
trójkątną głowę, niemal odrywając ją od szypułkowatej szyi, i odwrócił ślepymi oczami
w swoją stronę.
- Mów! - zażądał. - Kto był tym klientem? Kto zapłacił za te zlecenia?
- Dobre pytanie, mój drogi Fetcie - oznajmił drwiąco martwy pajęczarz. - Napraw-
dę dobre pytanie... jakże chciałbym ci na nie odpowiedzieć... i sobie...
- O czym ty mówisz? - Boba Fett puścił pajęczarza. - Wiesz, kto to był. Musisz
wiedzieć...
- Mała poprawka: musiałem wiedzieć. Kiedy żyłem. - Z pustego ciała pajęczarza
wydobył się makabryczny chichot. - Ale to było wtedy, a teraz jest dziś. Razem ze swo-
im partnerem odwaliliście kawał dobrej roboty, składając z powrotem w całość moją
biedną podartą pajęczynę. Ale nie wyszło wam to idealnie. Pewne części mojego ukła-
du nerwowego były zbyt mocno uszkodzone; czuję ich brak, jakby amputowano mi
jeden z prawdziwych członków. A brakujące kawałki pajęczyny oznaczają dziury w
K.W. Jeter
129
odpowiadających im miejscach tutaj. - Postukał się końcem jednego z odnóży w chity-
nową czaszkę. - Niestety, z żalem muszę cię poinformować, że w mojej pamięci poja-
wiły się poważne luki... rzeczy, których nie pamiętam. Chociaż, oczywiście, nigdy nie
zapomniałbym jedynego w swoim rodzaju Boby Fetta... to niestety Nil Posondum nie
zapadał mocno w pamięć. Zaledwie parę włókien nerwowych poświęciłem na zapamię-
tanie informacji o nim... a zatem z pewnością zrozumiesz, jak łatwo mogły zaginąć. -
Niewidzące oczy wydawały się patrzeć na Fetta z rozbawieniem. - Przebyliście taką
drogę na próżno... co za pech...
- Powiem ci, kto tu będzie miał pecha - powiedział Boba Fett. - Ty, kiedy już z to-
bą skończę. Tym razem nie uda ci się zbyć mnie niczym.
- A jak możesz temu zapobiec? - Śmiech pajęczarza przeszedł w zgrzytliwy re-
chot. - Znasz setki możliwych sposobów zabijania... wyobrażam sobie, jak tu stoisz,
uzbrojony po zęby, jak chodzący arsenał... i wszystko na nic. Możesz utrzymać mnie
przy życiu jak długo zechcesz... to tylko opóźnia chwilę, kiedy z powrotem zapadnę w
słodką śmierć. Ty, tak samo jak tamci, odpowiadasz za to, że zaznałem rozkoszy śmier-
ci. Teraz rozumiem, że to był najlepszy interes, jaki kiedykolwiek zrobiłem! Spróbowa-
łem, napiłem się do woli jej mrocznej trucizny... teraz mogę czekać na jej powrót. A
twoje pogróżki niewiele mnie obchodzą.
Słowa pajęczarza zaniepokoiły Dengara bardziej niż cokolwiek, co wydarzyło się
do tej pory w tym naprędce skleconym mauzoleum, dryfującym w przestrzeni.
- Daj spokój... - dał krok do przodu i chwycił Fetta za łokieć. - On ma rację. Nic
mu nie możesz zrobić...
- Chcesz się przekonać? - Fett wyrwał rękę z chwytu Dengara. - Może problem nie
polega na tym, Mub'at, czy jesteś żywy, czy martwy. - Podszedł bliżej do gniazda i
skulonej w nim szarej postaci. - Może jesteś nie dość żywy... - Boba Fett wsunął rękę
za cienką szyję pajęczarza i złapał za instrumenty kontrolne pulsatora, pozostawiając
lśniącą metalową igłę nadal wbitą w jego rdzeń nerwowy. - Możemy to zmienić.
Dengar spojrzał na czarny kabel i zobaczył, że migotanie na jego powierzchni
gwałtownie przybrało na sile. Odruchowo cofnął nogę, jakby nagle znalazła się zbyt
blisko nieosłoniętego obwodu wysokiego napięcia. Kabel wyglądał jak żywy; zwijał się
na włóknistej podłodze pajęczyny niczym połyskliwy wąż z bagnistej planety.
Jednocześnie rozległ się dźwięk, jakby wewnątrz komory coś rwało się na strzępy.
Dengar uniósł wzrok znad kabla i zobaczył, że truchło pajęczarza podryguje konwul-
syjnie; patykowate odnóża uniesione nad podłogę pod rozdartym brzuchem, młóciły
powietrze, jakby nagły powiew wiatru zaszeleścił gałęziami zimowego lasu. Trójkątna
twarz Kud'ara Mub'ata wykrzywiła się pod wpływem energii doprowadzanej do mar-
twych oczu, kanciaste usta otwarły się w bezgłośnym krzyku.
Boba Fett nie cofnął ręki znad instrumentów kontrolnych pulsatora. Jednocześnie z
całej siły utrzymywał pajęczarza wewnątrz sflaczałego gniazda.
- Przypominasz sobie teraz?
Pajęczarz nie odpowiedział. Kilka mniejszych, słabszych odnóży oderwało się od
reszty ciała i rozleciało po komorze, uderzając o zakrzywione ściany.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
130
- Do licha! - Dengar rozejrzał się dookoła zaniepokojony. Burza, która -jak sobie
wyobrażał - rozdzierała pajęczynę, jakby przybrała na sile i zaczynała wyglądać coraz
bardziej realnie. Lśniące iskry przebiegały wzdłuż włókien nerwowych, pozostawiając
za sobą woń ozonu i spalonej tkanki. - Może lepiej przestań, bo całe to miejsce rozpada
się na kawałki!
Jakby na potwierdzenie słów Dengara, pajęczyna zatrzęsła się na tyle mocno, że
nie zdołał utrzymać się na nogach. Złapał się jednej z poziomych durastalowych belek,
które zamontowali, by zapobiec zapadnięciu się budowli pod wpływem podciśnienia,
ale już po chwili kolejna fala konwulsji wstrząsnęła pajęczyną wybrzuszając podłogę.
Padając na plecy Dengar zauważył, jak jedna z belek wysuwa się z utrzymującego ją
uchwytu zamocowanego w wąskim pomieszczeniu. Belka śmignęła w bok, co spowo-
dowało, że pozostałe z metalicznym szczękiem zaczęły wypadać ze swych gniazd.
On zwariował, pomyślał Dengar. Za zderzającymi się ze sobą durastalowymi bel-
kami i falującą podłogą widział Bobę Fetta w głównej komorze obok truchła Kud'ara
Mub'ata. Zdaniem Dengara to frustracja wywołana faktem, że przebyli taki kawał drogi
w poszukiwaniu informacji i nie znaleźli odpowiedzi na swoje pytania, zaburzyła rów-
nowagę umysłu łowcy. Boba Fett, zawsze tak spokojny i wyrachowany, musiał oszaleć,
żeby nie zauważyć, że gwałtowne zwiększenie częstotliwości pulsatora spowodowało
katastrofalną agonię pajęczarza. Pancerz stworzenia i podłączone do niego włókna ner-
wowe wplecione w pajęczynę zaczęły rozpadać się na kawałki; Dengar słyszał, jak
pająkowate odnóża klekoczą i trzaskają, jak pęka chitynowy egzoszkielet. Nie wygląda-
ło to najlepiej, ale gorsze były wstrząsy i falowanie, przebiegające samą pajęczynę.
Części konstrukcji, którą razem z Fettem tak pracowicie sklecili, zaczęły się rozpadać,
jak szorstka tkanina rozrywana dłonią niewidzialnego giganta.
Dengar desperacko strząsnął z siebie połamaną belkę i błyskawicznie zanurkował
po czarny kabel. Nerwowe skręty przewodu przybrały na sile, wzmocnione wstrząsami
samej pajęczyny. Dengar złapał za kabel jedną ręką, drugą sięgając jednocześnie pasa
po wibroostrze. Jednym szybkim ruchem w górę przeciął kabel, z którego końca trysnął
snop iskier.
Myślał, że przerwanie dopływu pulsującej energii z komputerów pokładowych
„Wściekłego Psa" zakończy jednocześnie gwałtowną agonię pajęczyny. Końcówka
przewodu, który biegł od pulsatora do czaszki Kud'ara Mub'ata, opadła martwo, migo-
tanie na jej powierzchni przybladło i znikło. Ale z powodu, którego Dengar nie potrafił
zrozumieć, pajęczynę wokół niego nadal targały dreszcze samodestrukcji. Jedno z
głównych włókien konstrukcyjnych, grubsze niż sam Dengar, pękło nagle, rozrywając
splot mniejszych pasemek, których bladoszare strzępki opadły mu na ramiona i odwró-
coną ze wstrętem twarz.
Podpierając się na dłoniach i kolanach, Dengar spojrzał poprzez labirynt zawalo-
nych durastalowych belek. Ledwo widział sylwetkę Boby Fetta, pochylonego nad paję-
czarzem w gnieździe. Nie wiedzieć czemu, truchło Kud'ara Mub'ata wyglądało znów na
równie martwe jak wówczas, gdy Boba Fett przytaszczył je do odbudowanej pajęczyny.
Nie było czasu na rozmyślanie nad tą zagadką. Zanim Dengar zdążył wstać, gwałtowny
rozbłysk światła eksplodował nad jego głową pod sklepieniem głównej komory. W
K.W. Jeter
131
blasku wybuchu zauważył Fetta, przewróconego siłą fali uderzeniowej, i rozpadającego
się pajęczarza, którego patykowate członki rozleciały się na wszystkie strony.
Huk eksplozji ogłuszył Dengara na chwilę. Potrząsnął głową, by pozbyć się dzwo-
nienia w uszach i zdał sobie nagle sprawę z innego, znacznie groźniejszego dźwięku -
wystrzępione końce włókien konstrukcyjnych powiewały i łopotały jak proporce, tar-
gane powiewem powietrza uciekającego na zewnątrz z coraz głośniejszym sykiem
przez wyrwę w pajęczynie.
Oszołomiony brakiem tlenu w płucach, podszedł, zataczając się, do Fetta, chwycił
go za ramię i podniósł na nogi.
- Co... co się dzieje? - Dengar wolną ręką machnął w kierunku szczątków Kud'ara
Mub'ata. - On znów nie żyje! Tym razem chyba na dobre! Nic z niego nie zostało! -
Rozejrzał się dookoła w popłochu, patrząc na falujące ściany pajęczyny. - Więc dlacze-
go ona nadal...
- Ty idioto! - Boba Fett odepchnął go od gniazda i pociągnął w stronę głównego
korytarza. - Nie widzisz? Ktoś nas atakuje!
Dengar uświadomił sobie, że jego partner ma rację. Jakby na potwierdzenie jego
słów, kolejny strzał rozdarł ściany komory o centymetry od nich. Poczuł gorąco pło-
mienia z działa laserowego za plecami, kiedy biegł przez zapadającą się, rozdzieraną
pajęczynę. Rękaw transferowy do „Wściekłego Psa" był zaledwie parę metrów przed
nim...
Ale równie dobrze mógł być oddalony o kilometry.
Kolejne trafienie rozerwało łuk włókien konstrukcyjnych tuż nad jego głową. Iskry
i sczerniałe strzępy tkanki wirowały wokół Dengara, gdy zapadał się w ciemność.
Powtarzała w myśli wciąż to samo słowo: jej imię, jej prawdziwe imię. Neelah
wyszła z zabezpieczonych plików, do których się włamała - do wszystkich tych infor-
macji, o których Boba Fett jej nie powiedział, z których wagi sam nie zdawał sobie
sprawy -i wyłączyła tę część komputera pokładowego. Ekran zgasł, gdy zabrała ręce z
zagłębień w tablicy sterowniczej, dostosowanych do trandoszańskich pazurów. Nie
dbała o to, ani o zimne gwiazdy wirujące powoli w przednim iluminatorze. Oczami
wyobraźni nadal widziała symbol, który znalazła zagrzebany w plikach danych Boby
Fetta, dotyczących zmarłego Nila Posonduma. Odchyliła się do tyłu w fotelu pilota.
Pod jej przymkniętymi powiekami krzywy okrąg opisany na trójkącie, który Posondum
wydrapał na podłodze klatki, stał się haftowanym złotą nicią, starożytnym godłem ary-
stokratycznych rodów planety Kuat.
Jeden z nich, pomyślała, to moja rodzina. Nie była pewna wszystkich szczegółów -
niektóre zakątki jej pamięci nadal spowijał cień - ale wiedziała na pewno, że takich
rodów jest kilka, a wszystkie powiązane ekonomicznie ze źródłem ich zamożności
znanym jako Zakłady Stoczniowe Kuat. Wszyscy oni nosili kiedyś godło Zakładów na
swoich najlepszych szatach i na innych przedmiotach, takich jak odziedziczony po
przodkach koc, którym owijano ją, gdy była dzieckiem. Dopiero później wojny podjaz-
dowe i wzrost niechęci pomiędzy rządzącymi rodami spowodowały, że każdy klan
obrał sobie inne insygnia.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
132
Choć nie odkryła wszystkiego - na przykład jakie wydarzenia sprawiły, że znalazła
się tak daleko od domu - wiedziała już, jak nazywało się dziecko, owinięte kocykiem ze
starożytnym haftem. Wiem, jak się nazywam, pomyślała Neelah. Jak się naprawdę
nazywam.
- Kateel - szepnęła, jakby przyzywając kogoś, kto zaginął, a teraz odnalazł się z
powrotem. - Kateel z Kuhlvult.
Uśmiechnęła się. Cóż, pomyślała, jest od czego zacząć... Nagła cisza przerwała jej
rozmyślania. Otworzyła oczy; przez chwilę nie mogła się zorientować, co się stało.
Spojrzała w dół i zobaczyła, że czarny kabel, który Boba Fett wypruł z komputera po-
kładowego i przeciągnął przez śluzę do odbudowanej pajęczyny Kud'ara Mub'ata, prze-
stał migotać. Leżał martwo na podłodze sterowni.
Pewnie tamci dwaj, Dengar i Boba Fett, skończyli pracę. Trudno jej było wyobra-
zić sobie, by łowcy mogli rzeczywiście dowiedzieć się od martwego pajęczarza, a w
każdym razie tej jego części, którą zdołali wskrzesić z martwych, czegoś ważniejszego
niż to, co ona odkryła siedząc wygodnie w fotelu pilota.
Ale nie było sensu teraz się nad tym zastanawiać. Boba Fett powiedział jej wyraź-
nie, że dane i energia muszą płynąć bez przerwy, dopóki nie wróci na pokład „Wście-
kłego Psa" i sam ich nie wyłączy. Ona miała tylko obserwować, czy zaimprowizowane
urządzenie utrzymuje zaprogramowane parametry operacyjne. A zatem skoro przepływ
ustał - ta myśl powoli zajęła miejsce odzyskanych wspomnień z przeszłości - to znaczy,
że coś im się musiało stać...
Neelah podniosła wzrok i zobaczyła przez iluminator, że pajęczyna rozpada się
wśród płomieni i chaosu.
Po niecałej sekundzie dostrzegła źródło zagłady. W oddali pojawił się drugi statek,
ostrzeliwujący pajęczynę z działa laserowego. Kolejny strzał trafił w pajęczynę w tej
samej chwili, gdy podnosiła wzrok.
Odruchowo rzuciła się do instrumentów nawigacyjnych statku, które widniały
przed nią na tablicy sterowniczej. Pilotowanie statku, nawet tak prymitywnego jak
„Wściekły Pies", nie przekraczało jej umiejętności; nie dałaby jednak sobie rady z ob-
sługą systemów uzbrojenia i oddaniem strzału w stronę atakującego ich statku.
Pchnęła do przodu dźwignię głównego silnika. Reakcja statku wcisnęła ją mocniej
w fotel. Kilka poprawek pozwoliło jej skorygować kurs; oddalała się od nieznanego
statku, który nie zaprzestał ostrzału, zbliżając się coraz bardziej do pajęczyny. Przez
poszycie kadłuba dotarł do sterowni dźwięk oznaczający, że rękaw transferowy oderwał
się od miejsca, w którym był przycumowany do pajęczyny.
Następne pchnięcie dźwigni napędu, przy pełnej mocy silników, wysłałoby
„Wściekłego Psa" daleko od tego sektora przestrzeni. Awaryjny wektor ucieczki został
wcześniej zaprogramowany w komputerze nawigacyjnym; wystarczyło wcisnąć parę
klawiszów, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
I co dalej? Neelah siedziała przy konsoli statku z gonitwą myśli w głowie. Może
wiem już dość, zastanawiała się. Wiedziała, jak się naprawdę nazywa; od czasu pobytu
K.W. Jeter
133
na dworze Hutta Jabby rozpaczliwie pragnęła dowiedzieć się choć tyle. To powinno
wystarczyć...
Słowa z przeszłości i odzyskanych wspomnień same wypłynęły na jej usta - wiąz-
ka przekleństw w jednym ze starych języków planety Kuat, sprzed czasów wspólnego.
Pchnęła dźwignię bocznych silników odrzutowych „Wściekłego Psa". Siła ciągu
obróciła fotel pilota, gdy statek zawrócił w stronę pajęczyny i atakującego ją statku.
Zupełnie jak ta historia, którą opowiedziałem dziewczynie, pomyślał Dengar. To
wszystko, co się wtedy wydarzyło...
Walczył, by zachować przytomność; wiedział, że na drugim końcu ciemności, za-
mykającej się wokół niego, czai się śmierć. Wirujące czarne płaty, oznaka śmiertelnego
niedoboru tlenu, zmieniły się w ciągłą falę anihilacji, ryczącą w tunelu prowadzącym
do centralnej komory pajęczyny. Dalszy spadek ciśnienia nieuchronnie zabije i jego, i
Bobę Fetta; mordercza próżnia przestrzeni zagotuje krew w pękających żyłach. Wcią-
gając ile się da powietrza w płonące płuca, Dengar zdołał zogniskować wzrok na paję-
czynie. Znowu stanął mu przed oczami obraz z historii, którą opowiadał Neelah - o
ekipie sprzątającej Czarnego Słońca, która rozerwała pajęczynę Kud'ara Mub'ata na
strzępy. Tyle tylko, że tym razem nie było w okolicy żadnego ze sług księcia Xizora.
Pajęczyna zdawała się sama rozpadać na części, gdy przyglądał się jej przez zasnuwa-
jącą wzrok czerwoną mgłę.
Nagle widok się zmienił. Tego nie było w tamtej historii, pomyślał. Dziób statku
innego łowcy nagród - „Wściekłego Psa" -przedarł się przez zewnętrzną tkankę paję-
czyny. Grube pasma włókna konstrukcyjnego ocierały się o krzywiznę przedniego ilu-
minatora sterowni; przez szybę Dengar z trudem rozpoznał Neelah siedzącą za sterami.
Silniki hamujące plunęły ogniem i zatrzymały statek. Jeszcze chwila, a kadłub przeto-
czyłby się po nim, przygniatając swym ciężarem do podłogi.
Za późno. To była ostatnia myśl, zanim ciemność eksplodowała w jego czaszce.
Nigdy nie zdołam...
Coś otoczyło jego płonącą bólem pierś, dźwignęło z trudem do góry i cisnęło w
stronę kadłuba „Wściekłego Psa". Ale nie trafił na zewnętrzne poszycie; poczuł, że
ląduje na kratownicy otwartej śluzy powietrznej statku.
Kiedy ożywczy tlen wtargnął do jego płuc, ukazał mu się zamglony obraz Boby
Fetta; jego partner stał wewnątrz śluzy tuż obok drzwi i uderzał pięścią w niewielki
panel kontroli. Klapa włazu zamknęła się za nimi, a ciśnienie we wnętrzu zaczęło wra-
cać do normy.
Dengar dźwignął się na kolana i usiadł ciężko, oparty plecami o metal ściany.
Otarł twarz drżącą ręką i spojrzał na wnętrze dłoni, całe czerwone od krwi, sączącej się
z nosa i ust.
Wewnętrzne drzwi śluzy otworzyły się z sykiem. Boba Fett nie pomógł mu wstać,
tylko z trudem powlókł się do wnętrza ładowni. Osłabiony Dengar zaczaj: czołgać się
za nim; wreszcie przytrzymując się prętów klatki, zdołał wstać na nogi. Zacisnął dłonie
na zimnym metalu i czekał, aż serce przestanie mu walić jak młotem.
- W porządku... - zdołał wykrztusić mimo bólu. - Teraz... jesteśmy kwita.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
134
Boba Fett chyba go nie słyszał. Dengar patrzył, jak łowca zaczyna wspinać się po
szczeblach drabiny do sterowni statku.
K.W. Jeter
135
R O Z D Z I A Ł
11
Neelah zatrzymała rękę nad dźwigniami silników odrzutowych. Była gotowa
pchnąć je, by wyrwać „Wściekłego Psa" nagłym skokiem ze splątanych pozostałości
pajęczyny. Zanim zdążyła zrobić jakiś ruch, usłyszała jakiś hałas przy włazie do ste-
rowni. Odwróciła się i zobaczyła w drzwiach Bobę Fetta. Tylko raz widziała go w gor-
szym stanie - na Tatooine, kiedy leżał na pustynnym piachu, półżywy od soków tra-
wiennych Sarlaka.
Boba Fett, którego zbroję oplatały pasma tkanki nerwowej wysnutej przez Kud'ara
Mub'ata, odepchnął Neelah od tablic sterowniczych. Wciśnięta w fotel pilota usunęła
mu się z drogi, patrząc jak uruchamia szeregi przycisków kontroli systemów uzbroje-
nia; ich jaskrawe, czerwone światełka pulsowały jak zabójcze klejnoty.
Uruchomiwszy działo laserowe „Psa", Boba Fett pchnął dźwignię silników odrzu-
towych, nad którą jeszcze kilka sekund temu zawisła ręka Neelah. Wystarczył jeden
gwałtowny błysk z dysz silników, by postrzępione fragmenty pajęczyny oddaliły się i
zawirowały w przednich iluminatorach. Wtedy szybko włączył silniki hamujące i za-
trzymał „Wściekłego Psa" w pustej przestrzeni. Atakujący ich statek znalazł się w cen-
trum pola celowniczego działa.
Fett włączył moduł łączności.
- Możesz strzelać albo spróbować uciec. - Zapalona lampka wskaźnika na tablicy
sterowniczej świadczyła o tym, że statek odebrał transmisję. - Ale jedno i drugie nie-
wiele ci pomoże.
Neelah za jego plecami spojrzała przez iluminator. Z bliska statek nie sprawiał
wrażenia szczególnie groźnego. Miał krępą sylwetkę powolnego frachtowca.
- Co za niespodzianka! - z głośników modułu łączności odezwał się głos. Brzmiało
w nim więcej rozbawienia niż gniewu czy strachu. - Boba Fett! Nie wiedziałem, że to
ty. Uwierz mi, gdybym się domyślił, nie strzelałbym do ciebie.
- Zaraz, zaraz... - Neelah spojrzała zaskoczona na moduł łączności, a potem na
Bobę Fetta. - Znasz to stworzenie?
Boba Fett potwierdził skinieniem głowy.
- Trochę się znamy. Opowiadałem ci o nim.
Ta uwaga zdziwiła ją jeszcze bardziej.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
136
- Czy każdy, kto cię zna, otwiera ogień, gdy tylko zobaczy twój statek?
- Dość często się to zdarza. - Wzruszył ramionami. - Ryzyko zawodowe. W tym
fachu o to nietrudno.
Odwrócił się od niej i znowu włączył moduł łączności.
- Bilans, mógłbym cię rozwalić bez ostrzeżenia i byłbym całkiem usprawiedliwio-
ny.
- W takim razie co za szczęście, że potrafisz tak dobrze kontrolować swój gniew.
Od drzwi sterowni dobiegł szmer. Neelah odwróciła się i zobaczyła Dengara - po
przejściach we wnętrzu pajęczyny wyglądał jeszcze gorzej niż Fett.
- Bilans? - Dengar spojrzał na głośnik modułu łączności, a potem na Neelah. -
Masz na myśli tego małego pajęczarza, który był zawiązkiem księgowym Kud'ara
Mub'ata? To on do nas strzelał?
- Na to wygląda - odparła Neelah. - Skąd mam zresztą wiedzieć? To ty mi o nim
opowiedziałeś.
- To jeszcze nie znaczy, że znam go osobiście. - Dengar podszedł bliżej i wyjrzał
przez iluminator. - Powtórzyłem ci tylko to, co opowiedział mi Fett. Ale to musi być
ten frachtowiec, który podarował mu książę Xizor po zniszczeniu pajęczyny. A zatem...
- To Bilans, bez dwóch zdań. - Boba Fett odwrócił się od modułu łączności. - Sły-
szałem ten jego skrzekliwy głos dostatecznie często, by go teraz rozpoznać. - Ponownie
włączył przycisk nadawania. - Jesteś nam winien pewne wyjaśnienia, pajęczarzu. Cie-
kaw jestem, jak klasyfikujesz w swoich księgach taką operację jak ostrzelanie kogoś,
zanim jeszcze dowiesz się, kto to taki. Sądzę, że w rubryce „operacje nadzwyczajne",
bo w tej chwili nie prowadzisz chyba normalnej działalności w tym sektorze przestrze-
ni.
- Tak, niech powie! - Dengar skrzywił się, ścierając z twarzy resztki zakrzepłej
krwi. - Nawet łowcy nagród nie atakują nieznajomych.
- W porządku - odezwał się piskliwy głos z głośników. - Przyznaje, że jestem wam
winien wyjaśnienie tych pozornie niezrozumiałych działań. To leży w moim najlep-
szym interesie, bo chciałbym odzyskać twoją przychylność, Fett... na tyle, na ile w
ogóle jest to możliwe. Nie chciałbym też być znany jako ten, kto najpierw strzela, a
potem pyta. A zatem bardzo proszę, porozmawiajmy sobie chwilę. Ale nie przez komu-
nikator; to takie... bezosobowe.
- Właśnie - mruknął Dengar do Neelah. - Zupełnie jak ostrzelanie nas z działa lase-
rowego. To się nazywa gorące przyjęcie!
- Tak naprawdę - ciągnął głos Bilansa z głośników - sprawiłoby mi ogromną przy-
jemność, gdybyście zechcieli przyjąć zaproszenie na pokład mojego statku. Jestem na
nim jedyną żywą istotą i muszę wyznać, że między spotkaniami z interesantami do-
skwiera mi samotność.
- Musisz doprowadzić statek bliżej - powiedział Boba Fett. - Nasz rękaw transfe-
rowy poważnie ucierpiał w wyniku tej awantury.
- Jedną chwilkę. A potem porozmawiamy. Fett wyciągnął rękę i przerwał połącze-
nie.
- Przygotujcie się do małych odwiedzin.
K.W. Jeter
137
- Co takiego? - Neelah spojrzała na niego zaskoczona. - Ufasz tej kreaturze?
- Mniej więcej tak samo, jak każdej innej. Nie wyłączając ciebie.
Jego ostatnia uwaga zaskoczyła ją. Nie po raz pierwszy Neelah czuła na sobie to
przenikliwe spojrzenie, ukryte za ciemnym wizjerem hełmu; wdzierało się w najgłębsze
zakamarki jej duszy. Zastanawiała się, czy Fett potrafił jakimś cudem odczytać jej my-
śli, jej własne tajemnice - czy był świadom, jak wiele się dowiedziała o swojej prze-
szłości, podczas gdy on razem z Dengarem pracował nad odtworzeniem pajęczyny. Nic
się przed nim nie ukryje, pomyślała Neelah. Nie ma szans.
- Przecież nie poznaliśmy jeszcze odpowiedzi na pytania, które nas tu sprowadziły
- ciągnął dalej Fett. - Zdołaliśmy przywrócić do życia martwych, a przynajmniej jedne-
go, ale Kud'ar Mub'at nic nie wiedział. A nawet jeśli wiedział, już nam nic nie powie;
pajęczarz umarł na dobre. Jeszcze zanim trafiła go salwa z działa laserowego.
- Więc myślisz, że ten były zawiązek Kud'ara Mub'ata będzie coś wiedział? - Den-
gar pokazał palcem podpływający do nich wolno frachtowiec, widoczny przez ilumina-
tor. - Coś, czego nie wiedział stary pajęczarz?
- Bilans nie kręciłby się po tym sektorze, gdyby to nie było dla niego ważne. A je-
dyne, co tu jest ważne, to przeszłość, ukryta w pajęczynie Kud'ara Mub'ata, a właściwie
w tym, co z niej pozostało.
- Niewiele tego jest - zauważyła Neelah.
- A zatem Bilans to nasz jedyny trop. - Boba Fett ruszył w stronę drzwi sterowni. -
Więc musimy z nim porozmawiać.
Zanim Neelah zeszła po drabince do ładowni „Wściekłego Psa" za parą łowców,
rękaw transferowy frachtowca przycumował już do zewnętrznego poszycia statku. Wy-
chodząc z „Psa" zauważyła, że Boba Fett nie wziął ze sobą żadnej broni, prócz tej, któ-
rą i tak miał na sobie. Z drugiej strony, pomyślała, to wcale niemało.
Powietrze we wnętrzu frachtowca wydawało się sterylne i wyczyszczone z wszel-
kich zapachów przez wysoko wydajne filtry urządzeń wtórnego obiegu; zupełnie ina-
czej niż we „Wściekłym Psie", nasiąkniętym obrzydliwymi trandoszańskim zapachami.
Pomieszczenia nie były też takie ciasne - wychodząc z rękawa transferowego Neelah
mogła wyprostować się i spojrzeć w górę, na sklepiony wysoko sufit ładowni. Jeśli we
frachtowcu były kiedyś osobne kajuty, to teraz wszystkie grodzie wewnętrzne zostały
usunięte, tworząc jedno duże pomieszczenie, wypełnione konsolami instrumentów
pokładowych. W tej przestrzeni nawet stanowisko obsługi działa laserowego - które
Bilans musiał wyszabrować z jakiegoś imperialnego magazynu - robiło wrażenie małe-
go.
A sam Bilans zdawał się jeszcze mniejszy. Malutki pajęczarz biegał truchcikiem
pomiędzy dźwigarami, po sieci naprężonych metalowych lin, błyskając gałkami wielo-
soczewkowych oczu i unosząc przednie odnóża w geście powitania.
- Jakże się cieszę, że mogę was tu gościć! - Bilans zatrzymał się i wdrapał na me-
talową poprzeczkę na poziomie wzroku Fetta. - Doprawdy, tak dawno się nie widzieli-
śmy!
- Nie dość dawno - warknął Boba Fett - żebym miał zapomnieć, że mnie okradłeś.
W takich sprawach mam naprawdę dobrą pamięć.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
138
- Ach, to! - pajęczarz lekceważąco machnął jednym z przednich odnóży, zakoń-
czonym małym pazurkiem. - To były inne czasy... i sytuacja była inna, mój drogi Fet-
cie. Biorąc pod uwagą dramatyczną sytuacją, w jakiej się znalazłeś teraz, sądzą, że nie
byłoby z twojej strony zbyt mądrze roztrząsać tą przebrzmiałą historię.
Neelah spojrzała na Boba Fetta. Za ciemnym wizjerem hełmu łowcy domyślała się
świdrującego spojrzenia, jakim przewiercał Bilansa.
- Tym bardziej że przyprowadziłeś ze sobą gości. – Bilans złączył razem pazurki. -
Nie psujmy im zabawy.
Po raz pierwszy Neelah mogła przyjrzeć się jednej z istot, o których opowiadał jej
Dengar. Jej odrażający wygląd łagodziły niewielkie rozmiary; mogłaby umieścić paję-
czarza we wnętrzu dłoni. No, może obu dłoni, pomyślała. Tak czy owak, widywała już
paskudniejsze i na pierwszy rzut oka znacznie bardziej niebezpieczne stworzenia w
pałacu Jabby.
- Niech pomyślę chwilę... - Bilans wycelował jeden z pazurków w Dengara. - Pa-
miętam cię; jesteś jednym z klientów mojego poprzednika, jak sądzę.
Dengar przytaknął.
- Tak, wykonałem parę zleceń nagranych przez Kud'ara Mub'ata.
- I nadal żyjesz, co dobrze świadczy o twoich umiejętnościach. Nie każdemu się to
udało w podobnej sytuacji.
- Tak, ale i niespecjalnie się wzbogaciłem na tych zleceniach.
- Nikomu się to nie udało - powiedział Bilans. - Kud'ar Mub'at był pod wieloma
względami głupi. Nie można prowadzić interesów z istotami tak niebezpiecznymi jak
łowcy głów i stale im nie dopłacać. W końcu to się musi zemścić.
Dengar wyjrzał przez mały iluminator obok klapy włazu. Widać było przez niego
dryfujące w przestrzeni pozostałości pajęczyny Kud'ara Mub'ata.
- Można chyba tak to określić.
- Ty natomiast... - Bilans zwrócił liczne soczewki oczu na Neelah. - Ciebie nigdy
dotąd nie spotkałem. Ale byłabyś zdumiona, jak wiele o tobie wiem.
- Może tak, a może nie -powiedziała zimno Neelah. - To zależy od tego, ile wiesz
na temat Nila Posonduma. I Ree Duptoma. I kogoś, kto zlecił twojemu poprzednikowi
wynajęcie Duptoma, by mnie porwał i wyczyścił mi pamięć.
- Rozumiem. - Bilans kiwnął trójkątną główką. - Jesteś bardzo inteligentną młodą
damą, Neelah... - tak się nazywasz, nieprawdaż?
Zawahała się przez chwilę, ale przytaknęła. Postanowiła nie wyjawiać na razie
swoich sekretów, dopóki się nie przekona, ile o niej wie mały pajęczarz.
- Doszłaś do paru interesujących wniosków. - Bilans nie przestał się jej przyglą-
dać. - Ale to niekoniecznie nieszczęsny Ree Duptom zrobił ci wszystkie te rzeczy. - Na
twarzy pajęczarza pojawił się uśmieszek. - To bez znaczenia, prawda? Rezultat jest taki
sam, czyż nie tak, mój miły gościu?
Nie odpowiedziała.
- Musisz mieć to w genach - powiedział Boba Fett. - Ta egzaltowana, tania gad-
ka... zupełnie jak Kud'ar Mub'at.
K.W. Jeter
139
- Nie mogłem wyrażać się zgodnie z moimi upodobaniami, kiedy byłem częścią
Kud'ara Mub'ata. Moje talenty retoryczne znacznie się rozwinęły od tego czasu.
- Może darujesz nam popisy oratorskie i przejdziesz do rzeczy.
- Ależ oczywiście! - Bilans zwrócił swą uśmiechniętą twarz w stronę łowcy. -
Rzecz w tym, że szukacie odpowiedzi na pewne pytania. Ale chyba niewiele do tej pory
znaleźliście, co?
- Znaleźliśmy nie te, o które nam chodziło.
- Żadnych, jak sądzę. - Pajęczarz pokręcił głową. - Mogłem wam od razu powie-
dzieć, że wasze poszukiwania nie zdadzą się na nic. Bo wierzcie mi, sam próbowałem
się czegoś dowiedzieć. Dlatego właśnie znalazłem się tu, w tym sektorze, na tym statku,
który stał mi się domem. Słyszałem o twoim śledztwie, Fett. Interesowałeś się pewnymi
aspektami fizjologii mojego gatunku i możliwościami, jakie z tego wynikają. Nie sądzi-
łem, by ta sprawa mogła cię interesować, jeśli nie zamierzałeś zastosować uzyskanej
wiedzy. Sam dowiedziałem się więc paru rzeczy, dość, by poszperać wśród szczątków
starej pajęczyny Kud'ara Mub'ata, mojego dawnego domu, i wspomnień mojego po-
przednika. Oczywiście nie potrzebowałem w tym celu tak wymyślnych urządzeń, jaki-
mi musieliście posługiwać się ty i twój partner; cóż, w końcu jestem przedstawicielem
tego samego gatunku co Kud'ar Mub'at. Wystarczyło, bym podłączył różne fragmenty
pajęczyny, a nawet truchło, w którym kiedyś ogniskowały się umysł i dusza mojego
rodzica, do włókien wysnutych z mojego własnego systemu mózgowo-nerwowego.
Mogłem w ten sposób dotrzeć do wszelkich zakodowanych w nich wspomnień,
bez potrzeby przywracania życia Kud'arowi Muratowi, choćby na chwilę.
- Szkoda, że my nie mogliśmy tak tego załatwić - pokręcił głową Dengar. - To
ostatnie spotkanie nie było przyjemne.
- Niestety - powiedział Bilans. - Choć moja podróż przez wspomnienia zmarłego
pajęczarza była może przyjemniejsza niż wasza, również na niewiele się zdała. Jest
wiele tajemnic, wiele nie zakończonych spraw, które z pożytkiem dla siebie mógłbym
zamknąć.. . nie wyłączając kontaktów Kud'ara Mub'ata z Nilem Posondumem i Ree
Duptomem. Ktokolwiek stoi za obiema tymi sprawami: sfabrykowanych dowodów
przeciwko księciu Xizorowi i tajemniczego porwania nie zidentyfikowanej, ale z pew-
nością bardzo ważnej młodej kobiety, najwyraźniej szykował jakąś wielką intrygę. A
obaj z Fettem wiemy, że tego rodzaju plany wymagają zazwyczaj wielkiej ilości kredy-
tów. Czasem kredyty te są potrzebne na ich realizację, a czasem... na zapewnienie sobie
czyjegoś milczenia.
Boba Fett przyglądał się Bilansowi zza wizjera, nieporuszony.
- A ty, Bilans... która z tych wersji interesuje cię bardziej?
- Nie mam wielkiego wyboru, bo, jak powiedziałem, nie znalazłem odpowiedzi na
te pytania w ocalałych wspomnieniach Kud'ara Mub'ata. Jeśli mam skorzystać na tej
sytuacji, to muszę połączyć moje siły z waszymi i pomóc wam w szukaniu odpowiedzi.
- Ostrzelanie nas z działa laserowego niewiele pomogło.
- Ach, to! - Bilans machnął lekceważąco jednym z odnóży. - Już wam mówiłem.
Nie wiedziałem, że to wy składacie z powrotem w całość pajęczynę i, jak zakładałem,
próbujecie ożywić Kud'ara Mub'ata. Musicie uwzględnić też moją sytuację. Przejąłem
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
140
interesy mojego poprzednika; wybrałem sobie najlepszych klientów z jego listy. Z dru-
giej strony, wiedziałem, że Kud'ara Mub'ata można przynajmniej częściowo przywrócić
do życia. Szczerze mówiąc, nie potrzebuję takiej konkurencji, zwłaszcza licząc się z
wrogością, jaką zapewne przejawiałby w stosunku do mnie. W dodatku wielu z moich
klientów mogłoby uznać za korzystne, że działamy jako konkurenci, obniżając ceny.
Nie - pokręcił głową Bilans. - Naprawdę nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek wskrze-
sił starego Kud'ara Mub'ata. Z powodów czysto sentymentalnych... a może też w na-
dziei na wyciągnięcie z tego zysków w przyszłości... nie zniszczyłem do tej pory resz-
tek pajęczyny. Widzę jednak, że po naszej małej konferencji będę musiał dokończyć
dzieła.
- Zgoda - powiedział Boba Fett. - Tym razem ci daruję. Głównie dlatego, że po-
trzebny mi jesteś w interesach. Ale jeśli jeszcze kiedyś spróbujesz mnie ostrzelać z
działa laserowego, wepchnę cię do jego lufy. I nie zostanie z ciebie nic, co można by
poskładać do kupy.
- Będę to miał na uwadze. - Mały pajęczarz rozłożył na boki dwa przednie odnóża.
- A teraz przejdźmy do tych interesów, o których mówiłeś. Chcecie się dowiedzieć, kto
stał na początku łańcucha, prowadzącego od Nila Posonduma i Kud'ara Mub'ata do Ree
Duptoma; chcecie wiedzieć, kto uznał za konieczne sfabrykowanie dowodów przeciw-
ko księciu Xizorowi, porwanie Neelah i wyczyszczenie jej pamięci. To brzmi rozsąd-
nie. A zatem, z braku ciekawszego zajęcia, pomogę wam.
- Niby jak? - Neelah przerwała wymianę zdań między pajęczarzem a łowcą. - Po-
wiedziałeś przecież, że nie znalazłeś więcej niż my!
- Uspokój się - powiedział Bilans. - To prawda... nic tu nie znaleźliście, podobnie
jak ja. Ale wyciągnęliście z tego faktu fałszywe wnioski, uznając, że to jedyne miejsce,
gdzie można szukać odpowiedzi. A to nieprawda.
- Jeśli nie tu, to gdzie? - W głosie Boby Fetta nie było słychać zdziwienia ani pod-
niecenia. - Wszyscy w łańcuchu prowadzącym do Neelah nie żyją.
- Tak, ale pewne dowody, jakie zostawili, nadal istnieją. -Jeden z pazurków Bilan-
sa wycelował w Bobę Fetta. - Powiedziałeś, że znalazłeś dowody sfabrykowane prze-
ciwko księciu Xizorowi wewnątrz robota transportowego, przerobionego na urządzenie
szpiegowskie. Gdzie jest teraz ten robot?
- I to uważasz za trop? - Boba Fett pokręcił głową z niesmakiem. - Ten robot, jeśli
jeszcze istnieje, jest dla nas całkowicie niedostępny. Po tym, jak wyciągnąłem zapisy z
jego jednostki pamięci i wprowadziłem do komputera mojego statku, przestałem się
interesować samym robotem. Kiedy zabrałem Bosskowi jego statek, „Wściekłego Psa",
ten sam, który nas tu przywiózł, przeniosłem te dane do komputera pokładowego. Ale
sam robot pozostał na pokładzie „Niewolnika I", a ten jest teraz w rękach Sojuszu Re-
beliantów. Rebeliancki patrol znalazł go na orbicie Tatooine i skonfiskował. - Fett rela-
cjonował przebieg wypadków swoim zwykłym beznamiętnym tonem, ale Neelah wie-
działa, jak bardzo był przywiązany do swego statku. - Jeśli nawet mam jeszcze jakieś
kontakty w Sojuszu, to wszyscy oni są teraz zajęci tym, co się szykuje w pobliżu Endo-
ra. Nie zaczną teraz przetrząsać swoich magazynów w poszukiwaniu zdezelowanego
K.W. Jeter
141
robota towarowego, którego znaleźli na pokładzie opuszczonego statku. Bo i po co?
Nie mają pojęcia, że robot ma jakąkolwiek wartość. Dla nich to tylko złom.
- A zatem masz zapis tego fałszywego dowodu przeciwko Xizorowi, czyli jego
niekompletną kopię. Wielka szkoda. - Bilans uśmiechnął się. - Gdybyś miał oryginał,
który znalazłeś we wnętrzu robota towarowego, mógłbyś go zbadać dokładniej, anali-
zując ślady, którymi wcześniej nie miałeś czasu się zająć.
- Już powiedziałem - warknął Boba Fett - że robot jest dla nas stracony. Przepadł.
Równie dobrze mógłby zupełnie nie istnieć, tyle właśnie mamy z niego pożytku.
- Być może. Ale to nie oznacza, że oryginał sfabrykowanego dowodu, z którego
zaczerpnąłeś posiadane informacje, faktycznie przepadł. - Zębata szczelina uśmiechu w
trójkątnej twarzy pajęczarza otworzyła się szerzej. - Tak naprawdę to wiem, gdzie jest
ten robot. Wcale nie w rękach Sojuszu Rebeliantów.
Po raz pierwszy Neelah zobaczyła Fetta zaskoczonego. Łowca nagród cofnął się o
krok jak przed ciosem, a potem spojrzał twardo na Bilansa.
- O czym ty mówisz? Oryginał musi być nadal we wnętrzu robota. Tam go zosta-
wiłem.
- Pozwól, że powiem więcej - oznajmił uśmiechnięty pajęczarz. - Ty i obecni tu
twoi wspólnicy nie jesteście jedynymi osobami, które się nim interesują. Pewne bardzo
potężne siły również szukają tego dowodu.
- Kto? - Fett podsunął Bilansowi pod nos zaciśniętą pięść. -Kto jeszcze tego szu-
ka?
- Podczas gdy ty leciałeś tutaj, ja zasięgnąłem informacji z moich własnych źródeł.
Tym właśnie się zajmuję: zbieraniem interesujących i potencjalnie dochodowych in-
formacji. Tym razem jednak zwróciła się do mnie bezpośrednio zainteresowana osoba.
Przedstawiciel jednego z najbardziej wpływowych ludzi w galaktyce odnalazł mnie,
żeby spytać, czy nie wiem czegoś o losach sfabrykowanego dowodu przeciwko zmar-
łemu księciu Xizorowi, tego samego dowodu, który znalazłeś na pokładzie statku Ree
Duptoma, „Wypruwacza Żył".
- W takim razie musiał to być ktoś z Czarnego Słońca. Ktoś, kto przejął organiza-
cję...
- Nic podobnego. - Bilans powoli pokręcił głową. - Z tego, co zdołałem się dowie-
dzieć, ani Xizor, ani Czarne Słońce nie mieli pojęcia o szykowanym przeciw nim spi-
sku, którego częścią był ten dowód. Zresztą nawet gdyby ktoś z Czarnego Słońca zna-
lazł teraz ten dowód, co ich to obchodzi? Książę Xizor nie żyje. Powiązanie go z ata-
kiem imperialnych szturmowców na planetę Tatooine jest teraz bez znaczenia.
- W takim razie kto...
- Och, powiem wam coś jeszcze bardziej interesującego. -Usadowiony na metalo-
wej poprzeczce Bilans zdawał się drżeć z rozkoszy, jaką sprawiało mu najwyraźniej
wyjawianie tych sekretów. - Osoba, która przysłała do mnie swojego przedstawiciela,
jest wyjątkowo wrogo nastawiona do ciebie, Fett. Albo może po prostu nie chce ryzy-
kować, że mógłbyś odnaleźć ten dowód wcześniej. Bo to ta sama osoba, która zleciła
bombardowanie Morza Wydm na Tatooine... ten atak, w którym omal nie zostałeś roz-
pylony na atomy. Udało ci się wtedy uciec, jak widać, ale nie powiedziałbym, że ta
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
142
potężna i wpływowa osoba przestała ci życzyć śmierci. Ten ktoś zabiłby cię, gdyby
tylko miał okazję. - Bilans, błyskając soczewkami złożonych oczu, pochylił się do
przodu. -Powinieneś więc docenić fakt, że zamierzam sprzymierzyć się z tobą w intere-
sach. Mógłbym przecież sprzedać temu komuś informacje o twoim aktualnym miejscu
pobytu i zarobić śliczny stosik kredytów.
- Niezły pomysł - odezwał się Dengar. - Gdyby Bilans chciał nas wyeliminować,
łatwiej by mu było zrobić to w ten sposób niż strzelać do nas z działa laserowego. -
Wzruszył ramionami. - Może ten mały koleś ma rację.
- Może. - Boba Fett zastanawiał się przez chwilę. - Wszystko zależy od tego, kim
jest ta osoba, która nie tylko próbowała zabić nas wszystkich, ale na dodatek szuka tego
samego co my.
- Dobrze, powiem wam - zgodził się Bilans. - Potem możecie sami zdecydować,
co z tym dalej zrobić. Tą osobą jest Kuat z Kuat, szef Zakładów Stoczniowych Kuat.
Neelah zamurowało. Znam go - ta myśl pojawiła się w jej głowie nieproszona,
wraz z wizerunkiem potężnego Kuata. Obraz znikł równie szybko, jak się pojawił. Za-
mrugała i zobaczyła, że Boba Fett się jej przygląda. Nie odezwał się, tylko odwrócił z
powrotem w stronę małego pajęczarza.
- Skąd wiesz, że to Kuat zrobił to wszystko? - zapytał podejrzliwie. - Dlaczego
szef jednego z największych koncernów konstrukcyjnych galaktyki miałby być zainte-
resowany sporządzaniem fałszywych dowodów przeciwko księciu Xizorowi? I dlacze-
go miałby chcieć mojej śmierci?
- Pytania, pytania, pytania... - Bilans pokręcił głową w udawanej rozpaczy. - Nie
byłyby potrzebne, gdybyś mi bardziej ufał.
- Dożyłem swojego wieku w tym zawodzie tylko dzięki temu, że nikomu nie ufam.
Więc po prostu odpowiedz.
- No dobrze. Wiem, że to Kuat nakazał przeprowadzenie ataku bombowego na
Morzu Wydm, bo jego przedstawiciel powiedział mi o tym na polecenie samego Kuata.
Kuat chciał mnie przekonać, że pragnie twojej śmierci, żebym mógł być pewny, iż
otrzymam zapłatę, jeśli poinformuję go o miejscu twojego pobytu. A jeśli chodzi o to,
dlaczego chce, żebyś zginął, albo dlaczego interesują go fałszywe dowody przeciwko
nieżyjącemu księciu Xizorowi... - Bilans rozłożył odnóża. - Szczerze mówiąc, nie mam
pojęcia. Ale uważam, że gdybyśmy dostali w swoje ręce to, czego szuka, to biorąc pod
uwagę niezmierne bogactwa, jakimi dysponują Zakłady Stoczniowe Kuat, moglibyśmy
go zmusić, by słono za to zapłacił. A bądźmy szczerzy... obaj mamy niemałe doświad-
czenie w tego rodzaju negocjacjach.
- A więc jedyny problem - powiedział Dengar - to położyć ręce na tym, czego on
chce.
I czego ja chcę, pomyślała Neelah.
- Mamy zatem wielkie szczęście, że sfabrykowane dowody nie znajdują się w rę-
kach Sojuszu Rebeliantów, lecz w innym miejscu, z którego możemy je wydostać. -
Szeroki uśmiech podzielił prawie na pół trójkątną twarz Bilansa. - Macie szczęście, że
wasz nowy partner, to znaczy ja, wie dokładnie, gdzie znajduje się ten dowód. - Paję-
czarz spojrzał na Bobę Fetta. - Bo jesteśmy teraz partnerami, nieprawdaż?
K.W. Jeter
143
- Prawdaż. Później ustalimy, w jakich proporcjach podzielić nagrodę. Kiedy już
będziemy mieli w ręku ten dowód i zastanowimy się, w jaki sposób wymienić go na
kredyty.
Bilans zaśmiał się, co zabrzmiało jak dźwięk małych, rozstrojonych dzwonków.
- Co cię tak bawi?
- To doprawdy paradoksalne! - Jednym z odnóży pajęczarz otarł wielosoczewko-
we oko w parodii ludzkiego gestu. - Przelecieliście taki szmat drogi, szukając odpowie-
dzi na swoje pytania... jedyny sposób, by je znaleźć, to odszukać te sfałszowane dowo-
dy przeciwko Xizorowi, a one są z powrotem na Tatooine!
Wiadomość ogłuszyła na moment Neelah i obu łowców. Pierwsza odzyskała głos
dziewczyna.
- Na Tatooine? Jak., jak to tam trafiło?
- To proste. - Bilans otoczył brzuch ramionami, jakby to mu miało pomóc po-
wstrzymać wesołość. - Jest tam już od pewnego czasu. Widzicie, kiedy nasz towarzysz
Boba Fett - pajęczarz wskazał na łowcę - zdołał, dzięki swej przebiegłości, wykurzyć
Bosska z „Niewolnika I", ten zabrał ze sobą dowód w kapsule awaryjnej, którą się ewa-
kuował.
- Skąd wiesz? - Boba Fett przyglądał się pajęczarzowi z wyraźnym sceptycyzmem.
- Przyjacielu, przez cały ten czas, kiedy leciałeś w ten odległy sektor galaktyki,
wypadłeś trochę z obiegu. Gdybyś kontaktował się ze swoimi informatorami na bieżą-
co, tak jak ja, usłyszałbyś zapewne ciekawą wiadomość, która krąży po co bardziej
zakazanych spelunkach galaktyki. Wygląda na to, że twój kolega po fachu, Bossk, sie-
dzi uziemiony w kosmoporcie Mos Eisley, oferując do sprzedaży... pewien przedmiot.
Szuka dla niego odpowiedniego kupca. Ten przedmiot jest raczej wyjątkowy, co na
pewno do-cenicie: to sfabrykowany dowód przeciwko księciu Xizorowi, który wiąże go
z atakiem imperialnych szturmowców na pewną farmę wilgoci na tej planecie. Oczywi-
ście starania Bosska, by spieniężyć ten towar, utrudnione są faktem, że nie ma on poję-
cia o znaczeniu sfałszowanych dowodów, o ich faktycznej wartości ani o tym, że Kuat
z Kuat próbuje je zlokalizować. Gdyby to wszystko wiedział, sprzedałby towar na pniu,
za bardzo dobrą cenę. Niestety nie wie. - Głos pajęczarza wypełniło kpiące współczucie
dla nieobecnego łowcy nagród. - Tak się właśnie dzieje, kiedy ktoś próbuje załatwić
sprawę samemu, zamiast zwrócić się z nią do eksperta, takiego jak ja.
- Daruj sobie tę autoreklamę - mruknął zirytowany Fett. -A więc Bossk to ma... -
pokiwał głową, zastanawiając się nad tą wiadomością. - Musiał znaleźć robota, kiedy
był na pokładzie „Niewolnika I", zanim przywołałem statek na powierzchnię Morza
Wydm. Widocznie znalazł te dowody przeciwko Xizorowi we wnętrzu robota i usunął
je, nie znając ich znaczenia. Miał teraz nadzieję, że uda mu się znaleźć jakiś sposób, by
na nich zarobić. Nie zdążyłem sprawdzić magazynu „Niewolnika I", zanim go opuści-
łem. Wygląda więc na to, że jednak nie doceniłem Bosska. Nie sądziłem, że ma dość
rozumu, by docenić wartość tego, co znalazł we wnętrzu robota.
- A potem musiał zabrać dowody do kapsuły awaryjnej. -Dengar nieźle nadążał za
wyjaśnieniami. - Dokładnie wtedy, gdy go atakowałeś. Albo po prostu miał szczęście,
że wziął ze sobą właśnie to, albo jest sprytniejszy, niżby się mogło wydawać.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
144
- Co za różnica? - Neelah spoglądała z rosnącą desperacją to na jednego, to na
drugiego łowcę. - Jedyną naprawdę ważną rzeczą jest to, że ten dowód nadal istnieje. A
jeśli uda nam się dostać go w ręce... - Oczami wyobraźni widziała już rozmaite możli-
wości znalezienia odpowiedzi na dręczące ją pytania. - Wtedy będziemy mogli, po
pierwsze, dowiedzieć się, kto to zrobił i dlaczego, i...
- I co łączy tę osobę z tobą, rzecz jasna. - Boba Fett spojrzał na nią. - Nie martw
się. Ta tajemnica nie jest dla mnie tak ważna z powodów osobistych jak dla ciebie, ale
nadal stanowi potencjalne źródło zysków. A zatem ją doceniam.
- Wracamy na Tatooine - powiedział Dengar. Wyglądało na to, że ta perspektywa
poprawiła mu humor. Neelah domyśliła się, że to dzięki temu, iż znów będzie mógł
zobaczyć swoją narzeczoną, Manaroo.
- Gdyby to było takie proste! - uśmiech zniknął z twarzy Bilansa. - Obawiam się,
że mój powolny frachtowiec, choć tak wygodny jako dom i biuro, z którego prowadzę
interesy, nie zdąży dotrzeć na Tatooine, zanim Bossk znajdzie kupca na towar, który
oferuje.
- To żaden problem! „Wściekły Pies" jest dostatecznie szybki, by...
- Tak - przerwał Bilans. - I doskonale znany. To jedyny statek, którym z całą pew-
nością nie dotrzecie na Tatooine. A przynajmniej nie dotrzecie tam żywi. Bossk najwy-
raźniej nie chwali się, że go utracił na rzecz swojego wroga Boby Fetta, ale Kuat o tym
wie. Nie udało mu się zabić ciebie w czasie bombardowania, a skoro dowiedział się ze
swoich źródeł, że Sojusz Rebeliantów skonfiskował porzuconego „Niewolnika I", Kuat
domyślił się, że musisz być na pokładzie „Wściekłego Psa". A zatem rozesłał wici, że
chce, by „Wściekły Pies" został odnaleziony i przechwycony. Jeśli to oznacza zabicie
każdego, kto znajdzie się na jego pokładzie, tym lepiej. A zatem wielu łowców nagród
ugania się w tej chwili po całej galaktyce w poszukiwaniu „Wściekłego Psa". A że
wielu z nich nadal pielęgnuje w sobie niechęć do ciebie z powodu tego, co zrobiłeś ze
starą Gildią Łowców Nagród, mają doskonałą okazję, by jednocześnie zarobić miły
stosik kredytów i zemścić się na tobie. - Pajęczarz przekrzywił głowę i przyjrzał się
Fettowi.
- Czy to nie ironia losu? Tak długo byłeś łowcą... a teraz stałeś się zwierzyną.
- Gdybym nadal miał „Niewolnika I" - powiedział Boba Fett
- żaden z nich nie zdołałby mnie powstrzymać.
- Ale go nie masz. A statkowi Bosska daleko do twojego, nawet gdybyś mógł zu-
pełnie swobodnie obsługiwać jego systemy uzbrojenia. Łowcy nagród znaleźliby cię,
zanim zdołałbyś się zbliżyć do Tatooine. Niewiele czasu potrzeba, żeby któryś z nich
wytropił cię w tym odległym zakątku przestrzeni. Tak więc nie chodzi już tylko o reali-
zację zysków czy o odkrywanie tajemnic czyjejś skradzionej przeszłości. - Bilans przyj-
rzał się każdemu z nich po kolei. - Gra toczy się teraz o życie.
- Świetnie - mruknął Dengar. Dobry humor całkiem mu przeszedł. - Już po nas.
Wiedziałem, że to musi nastąpić.
- Ależ nie przesadzajmy! - odezwał się Bilans kordialnie. -Czy związałbym swój
los z waszym, gdybym sądził, że jesteście zgubieni? Nie świadczyłoby to dobrze o
moim zmyśle do interesów.
K.W. Jeter
145
- A zatem masz jakiś plan - domyślił się Boba Fett. - Jaki?
- Bardzo prosty. Musicie po prostu znaleźć inny sposób, by dostać się na Tatooine.
To wszystko.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić. To dość długi spacer.
- Nie ma potrzeby iść tam na piechotę, nawet gdyby to było możliwe. - Uśmiech
powrócił na twarz Bilansa. - Pozwoliłem sobie podjąć pewne starania, kiedy wy byli-
ście w drodze na mój statek. Skontaktowałem się z pewną istotą, z która prowadziłem
wcześniej interesy, że tak powiem. Jego statek jest w pobliżu, więc on sam dotrze tu już
wkrótce.
Boba Fett spojrzał na pajęczarza podejrzliwie, co było widać mimo zakrywającego
mu twarz ciemnego wizjera hełmu.
- Kto to taki?
- Cóż... - pajęczarz uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Dowiecie się już wkrótce...
- Ho, ho! - Ze śluzy rękawa transferowego wyłoniła się szczupła postać; mały sta-
tek pozostał przycumowany do burty frachtowca Bilansa. Młodzieńcza twarz o ostrych
rysach, zeszpeconych cynicznym grymasem, zwróciła się w stronę łowcy nagród. -
Bilans powiedział, że ma dla mnie niespodziankę. A to dobre!
- Wiedziałem, że uznasz to za zabawne - odparł Bilans. -Z wielu względów.
Nowo przybyły dumnym krokiem podszedł do Boby Fetta.
- Ostatnim razem, kiedy na siebie wpadliśmy, o mało mnie nie zabiłeś. Nadal się
zastanawiam, dlaczego tego nie zrobiłeś.
Fett spojrzał na niego zimno.
- Ja też zaczynam się nad tym zastanawiać, Suhlak.
- Suhlak? - Dengar przyjrzał się młodemu człowiekowi, a potem przeniósł wzrok
na Bilansa. - Może N'dru Suhlak? Wezwałeś antyłowcę?
- A kto byłby lepszy? - odparł nieporuszony Bilans łagodnym głosem. - Ma do-
kładnie takie kwalifikacje, jakich potrzebujemy do tego zadania.
- No tak, ale... - Dengar skrzywił się i pokręcił głową z niesmakiem. - Nie lubię
zadawać się z tego rodzaju mętami. To po prostu... po prostu jest sprzeczne ze wszyst-
kim, w co wierzę.
- Co takiego? - Neelah odwróciła się, patrząc na stojącego obok niej łowcę. -
Trudno w to uwierzyć. Od kiedy to ludzie z twojej branży zaczęli osądzać postawę
moralną innych?
Suhlak uśmiechnął się do niej.
- Musi mu pani wybaczyć, szanowna pani. Kto zaczyna jako łowca nagród, zawsze
nim pozostanie. To ich praca. A moją jest sabotowanie pracy jego i każdego innego
łowcy. - Ukłonił się drwiąco. - Tym się właśnie zajmuję.
- Widzisz, Neelah... - Bilans ze swej metalowej grzędy wskazał na Suhlaka. -
Obecność wyspecjalizowanych istot znanych jako łowcy nagród musiała doprowadzić
do powstania nowego, konkurencyjnego zawodu, którego przedstawicielem jest nasz
młody i niezwykle utalentowany gość: antyłowcy. Antyłowca zajmuje się dostarcza-
niem pewnych osób z punktu A do punktu B, możliwie jak najszybciej i najbezpiecz-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
146
niej. Nie jest to oczywiście niczym szczególnym. Ale obecny tu Suhlak świadczy takie
usługi osobom, na których głowę wyznaczona jest nagroda, a które łowcy tacy jak
Dengar czy Boba Fett tropią, by je pochwycić. Krótko mówiąc, Suhlak psuje im polo-
wanie. Trudno oczekiwać, by łowcy nagród darzyli go sympatią.
- Mam w nosie ich sympatie. - Suhlak oparł się o wręgę i skrzyżował ręce na pier-
si. - Łowcy pracują dla kredytów i ja pracuję dla kredytów. A propos, Bilans, mam
nadzieję, że nie wezwałeś mnie tu bez powodu. I że tym powodem jest przyjemne, do-
brze płatne zlecenie.
- Myślę, że możemy ci zaproponować satysfakcjonujące warunki. - Bilans wyce-
lował pazurek w Bobę Fetta. - Nasz wspólny przyjaciel musi dotrzeć na Tatooine tak
szybko i cicho, jak to tylko możliwe.
- Może mieć z tym kłopot. - Suhlak uśmiechnął się i popatrzył z wyższością na
Fetta, a potem odwrócił się w stronę małego pajęczarza. - Mnóstwo istot ugania się za
nim z palcem... czy co tam mają zamiast palców... na celowniku. Nigdy nie był zbyt
popularny, a teraz, kiedy za jego skórę wyznaczono nagrodę, jego szanse poleciały w
dół na łeb, na szyję.
- Zdajemy sobie sprawę z tych trudności - odparł Bilans. -Choć nie umknęła nam
pewna ironia sytuacji, w której musimy zwrócić się do antyłowcy o pomoc w przemy-
ceniu łowcy pod nosami innych łowców, to mimo wszystko sądzimy, że twoje usługi
mogłyby okazać się w tej sytuacji przydatne.
- Przydatne? - Suhlak pokiwał głową. - Tak... i bardzo drogie.
- Też mi niespodzianka! - prychnął Dengar.
- Zamknij się - syknęła Neelah. - To jedyne wyjście, jakie mamy.
Suhlak wycelował palec w Bilansa.
- Kiedy się ze mną skontaktowałeś, wymieniłeś pewną kwotę.
- Chodziło mi o to, by cię zainteresować - odparł pajęczarz.
- I udało ci się, bez dwóch zdań. Ale teraz, kiedy widzę, o co naprawdę chodzi... -
Suhlak ostentacyjnie pokręcił głową, udając, że się waha. - Sam nie wiem... Biorąc pod
uwagę ryzyko i wszystko inne... I... pewne kwestie osobiste, które trzeba by przezwy-
ciężyć...
- Jaka kwota - zapytał Bilans - pozwoliłaby ci przezwyciężyć te obiekcje?
- Ta, którą wymieniłeś... z góry. A drugie tyle - oczy Suhlaka zwęziły się w wąskie
szparki - po wykonaniu roboty.
Tym razem Bilans zademonstrował swoje wątpliwości.
- To bardzo znaczna suma.
- Tak, i bardzo znaczne ryzyko. A wy jesteście przyciśnięci do muru. A więc tak
czy nie?
- Tak - odezwał się Fett. - Zapłać mu, Bilans. Nie mam ochoty się targować.
- Dobiliśmy interesu! - Suhlak roześmiał się, co zabrzmiało jak suche szczekanie. -
Dobrze na tym wyjdziesz. Mam na swoim koncie mnóstwo udanych przerzutów. Tylko
tobie udało się wejść mi w drogę. Ale teraz to ty będziesz ze mną na pokładzie, więc
nie ma się o co martwić.
K.W. Jeter
147
- A zatem zabierzesz nas wszystkich z powrotem na Tatooine? - Neelah wskazała
na siebie i obu łowców. - Na tym polega ten interes?
Suhlak potrząsnął głową.
- Kochanie, mam tylko zmodyfikowanego Łowcę Głów Z-95. To mój służbowy
statek. Szybki, zwrotny, ale trochę ciasnawy, nawet z dodatkową kopułą dla pasażera,
którą kazałem dorobić. Naprawdę nie ma tam miejsca dla nikogo, oprócz mnie i jedne-
go pasażera. Boba Fett leci, a reszta zostaje. Kropka.
- Ale... - W myśli Neelah wkradła się panika. Wszystko, a zwłaszcza odpowiedzi
na pytania, które nadal sobie zadawała, zależało teraz od Boby Fetta. - Skąd możesz
wiedzieć... skąd my mamy wiedzieć... że wrócisz?
- Nie martw się o to - powiedział Boba Fett. - Zapłaciłem za podróż powrotną. Jak
inaczej miałbym na tym zarobić?
- Zaraz, zaraz... - Suhlak odepchnął się od grodzi, o którą się dotąd opierał. - Nikt
nie mówił nic o drodze powrotnej! Moja cena dotyczy wyłącznie podróży na Tatooine.
Boba Fett odwrócił wizjer w stronę młodego mężczyzny.
- Tak czy nie, Suhlak? Czy może mam rozważyć alternatywne rozwiązania? Na
przykład zabicie ciebie i zabranie ci statku? Może miałbym mniejsze szanse niż z tobą
na pokładzie, ale przynajmniej nie musiałbym dłużej znosić twojej obecności.
Przez kilka sekund antyłowca przyglądał się Fettowi, wreszcie kiwnął głową.
- Dobra. Komu w drogę, temu czas.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
148
R O Z D Z I A Ł
12
- Znaleźliśmy ich.
Słowa te dobiegły z głośnika modułu komunikacyjnego w prywatnym apartamen-
cie Kuata. Felinks przyglądał się ze swojego wymoszczonego jedwabiem koszyka pod
stołem laboratoryjnym Kuata, jak jego pan odwraca się w stronę, z której dochodził
głos nieobecnej Kodir z Kuhlvult, szefowej ochrony Zakładów Stoczniowych Kuat.
- Nie obchodzą mnie „oni". Osobą, którą musimy zlokalizować, jest Boba Fett. -
Kuat przyjrzał się gwiazdom i dokom konstrukcyjnym widocznym za wypukłą taflą
transpastalowych paneli przy stole laboratoryjnym. - Jeśli go nie znaleźliście, to nawet
nie chcę słuchać pani raportu.
- Proszę się nie martwić - powiedziała Kodir. - Nie otwierałabym połączenia, gdy-
by nie udało mi się wypełnić zadania, które mi pan powierzył.
Kuat nie odpowiedział. Widział Kodir oczami wyobraźni równie wyraźnie, jak
gdyby stała tuż obok. Wyniosłą postawę, tak charakterystyczną dla członków arystokra-
tycznych rodów planety Kuat, łączyła z onieśmielającą, choć pełną gracji muskulaturą,
która czyniła z niej tak odpowiednią kandydatkę na stanowisko, które obecnie zajmo-
wała. W dodatku niemal mu dorównywała inteligencją, co wywoływało w nim pewien
niepokój. Prawdę mówiąc, osobiście wolał Fenalda, poprzedniego szefa ochrony; jedy-
ny problem polegał za tym, że Fenald okazał się zdrajcą. Zdradził i samego Kuata, i
Zakłady Stoczniowe, uczestnicząc w spisku mającym na celu odebranie mu kontroli
nad Zakładami i przekazanie jej w ręce najbardziej chciwej i zżeranej ambicją frakcji w
łonie kuatańskiej arystokracji. Gdyby nie Kodir z Kuhlvult, spisek Fenalda i powiąza-
nych z nim konspiratorów najprawdopodobniej by się powiódł, a koncern, który Kuat i
jego poprzednicy chronili i rozwijali od tylu pokoleń, byłby na najlepszej drodze do
ruiny. Nikt z arystokratycznych rodów planety Kuat nie miał dostatecznego doświad-
czenia ani przebiegłości, by zapobiec planom Imperatora, który przymierzał się do ode-
brania Zakładom niezależności i włączenia ich w struktury Imperium. A zatem Kodir
zasłużyła na szacunek i zaufanie Kuata, niezależnie od tego, jak bardzo raziło go j ej
szorstkie, wręcz brutalne zachowanie. Żyjemy w brutalnym wszechświecie, powtarzał
nieraz w duchu Kuat. Sam też prowadził przecież twardą grę o przeżycie. Być może
K.W. Jeter
149
tym, co niepokoiło Kuata w Kodir, było zauważalne podobieństwo jej zachowania do
jego własnej bezwzględności w służbie koncernu.
- A zatem wiemy już, gdzie jest Boba Fett - powiedział Kuat do mikrofonu,
wmontowanego w moduł komunikacyjny na stole laboratoryjnym. - Czy nadal znajduje
się na pokładzie statku o nazwie „Wściekły Pies"?
- Właśnie dzięki temu go znalazłam. - W głosie Kodir słychać było nutę zadowo-
lenia. - „Wściekły Pies" został namierzony przez jednego z opłacanych przez nas szpie-
gów na skraju jednego z najdalszych systemów pogranicza. Potem znów zniknął; to
oczywiste, że Boba Fett wytyczył taki kurs, by zmylić ewentualny pościg. Ponieważ
jednak miejsce, w którym pierwotnie wytropiono statek, znajduje się w pobliżu pewne-
go sektora, w którym rozegrały się pewne istotne wydarzenia z przeszłości Fetta, zary-
zykowałam ściślejszą kontrolę tego sektora. I wygrałam. „Wściekły Pies" rzeczywiście
się tam pojawił.
- Doskonale. - Kuat pokiwał głową. Przenikliwa i metodyczna... tego właśnie spo-
dziewał się po Kodir. - A zatem gdzie on jest ?
- W miejscu, w którym znajdowała się kiedyś pajęczyna Kud'ara Mub'ata, zanim
została zniszczona przez księcia Xizora. Od tego czasu jej fragmenty dryfowały w prze-
strzeni, więc Boba Fett musiał zapewne na własną rękę przeprowadzić poszukiwania,
by ją odnaleźć. Ale udało mu się. Zanim mój statek dotarł dostatecznie blisko, by prze-
prowadzić pewne czynności śledcze, Fett i jego towarzysz odbudowali prawie całą
pajęczynę.
- Ciekawe. - Kuat pocierając podbródek zastanawiał się nad znaczeniem tej infor-
macji. Śmierć starego pajęczarza z rąk ekipy sprzątającej księcia Xizora i jego Czarne-
go Słońca w gruncie rzeczy sprawiła Kuatowi ulgę. Kud'ar Mub'at wiedział zbyt wiele
o sprawach Kuata, w których załatwieniu pośredniczył; tego rodzaju tajemnic lepiej
dochowują zmarli niż żywi, niezależnie od tego, jak dobrze by opłacono ich milczenie.
Gdyby Xizor nie zajął się pajęczarzem, pewnie w końcu musiałby to zrobić sam Kuat.
- Czy udało się pani ustalić dokładnie, co tam robili?
- Nie - odparła Kodir. - Rozkazałam naszym odwrót, gdy w sektorze wykryto
obecność innego statku, nadlatującego z przeciwnej strony. Udało nam się zidentyfiko-
wać ten statek; to frachtowiec, którego następca Kud'ara Mub'ata, Bilans, używa teraz
jako bazy operacyjnej.
- Czy sądzi pani, że Bilans i Boba Fett mieli umówione spotkanie?
- Jestem prawie pewna, że nie. - W głosie Kodir usłyszał sarkastyczne rozbawie-
nie. - Bilans wyposażył tę swoją łajbę w całkiem porządne działo; otworzył ogień w
stronę pajęczyny i „Wściekłego Psa". Było trochę zamieszania, ale wygląda na to, że w
tej chwili Bilans i Boba Fett dogadali się. Fett i jego towarzysze przebywają teraz na
pokładzie frachtowca Bilansa.
- Czy jest jakiś sposób, żeby się dowiedzieć, o czym rozmawiają?
- Nie - odpowiedziała krótko Kodir. - Bilans ceni sobie prywatność tak samo jak
kiedyś Kud'ar Mub'at. Frachtowiec jest wyposażony w osłony przeciwko każdemu
rodzajowi zdalnych urządzeń szpiegowskich, jakimi dysponujemy. Jeśli nie rozpłatamy
im burty działem laserowym, spotkanie pozostanie całkowicie poufne.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
150
- To fatalnie - powiedział Kuat. I dla mnie, i dla Fetta, pomyślał. Gdyby był jakiś
sposób, żeby dokładnie ustalić, o czym łowca nagród rozmawia z pajęczarzem i co
planują Kuat potrafiłby z większą dokładnością określić, w jakim stopniu Boba Fett
zagraża jemu samemu i Zakładom Stoczniowym. W takiej sytuacji jednak musiał być
przesadnie ostrożny...
I wyeliminować Fetta.
- Tak wygląda sytuacja w tej chwili. - Głos Kodir wdarł się w jego rozmyślania. -
Czekam na pańską decyzję co do dalszego działania.
- Czy ten frachtowiec Bilansa znajduje się w polu rażenia pani statku?
- Jeszcze nie - powiedziała Kodir. - Jesteśmy za daleko. Ale nie potrzeba wiele
czasu, by to zmienić.
- W takim razie proszę to zrobić. - Kuat podjął już decyzję co do losu łowcy na-
gród. - A kiedy będziecie go mieć na celowniku, proszę otworzyć ogień. Życzę sobie
całkowitego unicestwienia statku i wszystkich żywych istot na jego pokładzie.
- Może powinniśmy zastosować bardziej indywidualne podejście. Nie byłoby
trudno unieszkodliwić frachtowiec, wejść na jego pokład i ująć samego Fetta bez szko-
dy dla pozostałych. Możemy wyeliminować tylko jego... jeśli oczywiście żywi mają dla
nas jakąś wartość - przedstawiła Kodir alternatywną wersję. - Na przykład Bilans... ten
może nam się jeszcze przydać.
- Nie jest wystarczająco potrzebny - Kuat potrząsnął głową, chociaż Kodir nie mo-
gła tego zobaczyć - by przeważyć korzyść z wyeliminowania wszelkich świadków na-
szych działań przeciwko Fettowi. Nie chcę pozostawić żadnych śladów, które pozwoli-
łyby powiązać ten incydent z Zakładami. Proszę więc postąpić zgodnie z moimi in-
strukcjami.
- Doskonale. Zgłoszę się po zakończeniu operacji. - Na odległym statku Kodir
przerwała połączenie.
W ciszy, jaka nastąpiła, Kuat słyszał, jak felinks domaga się jego uwagi, mrucząc
gardłowo tuż powyżej progu słyszalności. Pochylił się i podrapał zwierzę za uchem.
- Uwierz mi - powiedział. - Tak będzie lepiej dla wszystkich. ..
- Nie tak prędko - powiedział Suhlak. - Jest parę spraw, którymi trzeba się zająć,
zanim gdziekolwiek polecimy.
Antyłowca nie ruszył się jeszcze w stronę rękawa transferowego, który zaprowa-
dziłby jego i Bobę Fetta na pokład oczekującego „Łowcy Głów". Fett i pozostali pasa-
żerowie frachtowca Bilansa spojrzeli na niego niecierpliwie.
- O co chodzi tym razem? - Neelah oparła dłonie na szczupłych biodrach. - Chyba
zgodziliśmy się już, że nie ma czasu do stracenia.
- Słuchaj, próbuję wam pomóc i chcę, żebyście byli zadowoleni z moich usług.
Muszę dbać o swoją reputację, i tak dalej -powiedział rozdrażniony Suhlak. - Jeśli tylko
mam dostarczyć tego łowcę, szybko i po cichu, na Tatooine, to nie ma sprawy. Ale
wam się marzy podróż powrotna; chcecie, żebym przywiózł tu Fetta z powrotem. Trud-
no mi będzie to zrobić, jeśli ten frachtowiec zniknie, zanim wrócę tu z Fettem.
K.W. Jeter
151
- Dlaczego miałby zniknąć? - zaskoczony Dengar spojrzał na antyłowcę. - Gdzie
niby mielibyśmy odlecieć?
- Nigdzie, stary, chyba że wierzysz w zaświaty. - Suhlak pokręcił głową z niesma-
kiem. - Nawet nie wiecie, że jest tu ktoś, kto obserwuje każdy wasz ruch. A tymczasem
na skraju systemu siedzi sobie lekki krążownik najwyższej klasy, wyprodukowany w
Zakładach Stoczniowych Kuat, i śledzi was dokładnie w tej chwili. Ten statek należy
zresztą do samych Zakładów Stoczniowych; zidentyfikowałem go, kiedy przemknąłem
się obok. To krążownik ich służby bezpieczeństwa. Jest uzbrojony i bardzo niebez-
pieczny.
- Nie zauważył cię? - Boba Fett wskazał na burtę frachtowca i puste obszary prze-
strzeni rozciągające się poza nim. - Nie wiedzą że tu jesteś?
- Nie. Mam swoje sposoby, by uniknąć wykrycia przez kogoś takiego... zwłaszcza,
jeśli jego uwaga jest skupiona na czym innym, na przykład na tym frachtowcu.
Neelah spojrzała na Fetta.
- Jak myślisz, czego chcą?
- Cóż, kiedy ostatnim razem statki Zakładów znalazły się tak blisko mnie, zrzuciły
bomby o sile wystarczającej, by rozpylić na atomy kilka kilometrów kwadratowych
Morza Wydm. Nie spodziewam się, by teraz mieli przyjazne zamiary.
Mały pajęczarz Bilans pobiegł w stronę ekranów wyświetlających dane z syste-
mów wykrywania i namierzania, w które wyposażony był jego frachtowiec.
- Wygląda na to - oznajmił - że nasz młody przyjaciel ma rację co do obecności
tego statku. Nie mamy wiele czasu na ustalenie, co w związku z tym zrobić. Tamten
jest już w zasięgu moich skanerów i zbliża się w naszym kierunku.
- W porządku - powiedział Fett zdecydowanym głosem. -Oto, co zrobimy. Ja odle-
cę z Suhlakiem, tak jak planowaliśmy, ale ten frachtowiec nie zdoła uciec ani obronić
się przed statkiem Zakładów. Służby ochrony Zakładów lecą w naszą stronę niewątpli-
wie dlatego, że sądzą, iż ja jestem na pokładzie. - Wskazał na Dengara i Neelah. - Wy
dwoje wracacie na pokład „Wściekłego Psa" i odlatujecie na pełnym ciągu kierując się
w stronę otwartej przestrzeni. Przygotujcie się do skoku przez nadprzestrzeń do syste-
mu Orana. Tamci przyjmą, że to ja jestem na pokładzie „Wściekłego Psa", i polecą za
wami.
- I co dalej? - Dengar wskazał palcem na sylwetkę krążownika widoczną na ekra-
nie. - Jeśli wskoczymy w nadprzestrzeń, statek Zakładów nie poleci za nami.
- Poleci, jeśli dowiedzą się, dokąd zmierzacie. Zanim wykonacie skok, wyślijcie
słabo zakodowaną wiadomość podającą współrzędne punktu spotkania. Suhlak i ja
będziemy już wtedy poza zasięgiem, ale statek Zakładów zdąży ją odebrać. Gdy wy-
skoczycie z nadprzestrzeni, będą dokładnie za wami. Wtedy wystarczy, że utrzymacie
się poza jego zasięgiem, dopóki nie wrócę z Tatooine i nie dołączę do was. Wtedy zgu-
bimy ich na dobre.
Dengar potrząsnął głową.
- Nie uda mi się zwodzić tego statku zbyt długo w systemie Orana. Czy nie pro-
ściej byłoby skoczyć tam, a potem, gdy tylko pojawi się statek Zakładów, zrobić na-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
152
stępny krótki skok do innego miejsca, gdzie będziemy na ciebie czekać? W ten sposób
zgubimy ich od razu.
- Tylko do czasu, kiedy dowiedzą się od swoich informatorów, gdzie na mnie cze-
kacie. A jeśli na Tatooine zejdzie mi nieco dłużej, znów będziecie mieli problem ze
zgubieniem ich statku. W systemie Orana przynajmniej macie szanse trzymać się z dala
od nich. - Boba Fett przeciął powietrze otwartą dłonią. - Może nie w nieskończoność,
ale w końcu musicie przed nimi uciekać tylko do czasu. W ten sposób ja i Suhlak bę-
dziemy mieć większe szanse na szczęśliwe dotarcie i powrót z Tatooine.
- Sprytne. - Suhlak pokiwał głową z aprobatą. - Zawsze warto polepszyć swoje
szanse.
- Och, ja również się zgadzam. - Bilans przytruchtał z powrotem na metalową po-
przeczkę obok osób zgromadzonych na pokładzie. - Odciągniecie stąd statek Zakładów,
a ja nie będę dłużej na niczyim celowniku. To mi się podoba.
- Właśnie... i nie będzie cię kusić, żeby mnie im wydać. -Boba Fett machnął ręką
w stronę rękawa transferowego. - A teraz naprawdę czas już na nas.
Chwilę później Dengar i Neelah byli już z powrotem na pokładzie „Wściekłego
Psa". W przednim iluminatorze widzieli oddalającego się zmodyfikowanego „Łowcę
Głów", osłoniętego przed wykryciem przez statek Zakładów Stoczniowych potężną
masą frachtowca należącego do Bilansa. Płomień z dysz wylotowych głównych silni-
ków „Łowcy Głów" skurczył się do rozmiarów małej plamki, a potem zniknął.
- Trzymaj się... - Dengar usiadł w fotelu pilota „Wściekłego Psa" i chwycił za ste-
ry. - Nie zamierzam tu sterczeć w nieskończoność.
Neelah wcisnęła się w kąt utworzony przez dwie tylne grodzie sterowni. Nagłe
przyspieszenie, gdy Dengar pchnął dźwignie napędu, przygniotło ją do metalu poszy-
cia. Kolejny manewr bocznych silników rzucił nią przez całą szerokość sterowni.
- Co robisz? - Złapała za oparcie fotela pilota, by utrzymać się na nogach. Za Den-
garem, w przednim iluminatorze, widziała kilka strzępków pozostałych po pajęczynie
Kud'ara Mub'ata po jednej stronie nabierającego prędkości „Wściekłego Psa", kierują-
cego się prosto w stronę większego kształtu przed nimi. - Lecisz prosto na statek Zakła-
dów!
- Jeśli ma mnie ścigać uzbrojony statek - powiedział Dengar przez zaciśnięte zęby
- to chcę być pewien, że mnie zauważył!
Oba statki szybko połykały dzielącą je odległość. Kiedy krążownik wystrzelił z
działa laserowego na dziobie, Dengar w ostatniej chwili przechylił „Wściekłego Psa" na
bok i przeleciał nad kadłubem statku Zakładów, mijając go, zdaniem Neelah, o nie
więcej niż kilka metrów.
Pod brzuchem „Psa" zobaczyli strumień z dysz wylotowych krążownika. Dengar
leciał z maksymalną prędkością, odciągając krążownik za sobą w otwartą przestrzeń -
pustą, jeśli nie liczyć odległych gwiazd. Włożył rękę w jedno z zagłębień w tablicach
sterowniczych i wywołał na monitorze obraz z rufowych iluminatorów. Daleko za nimi
wisiał nietknięty frachtowiec Bilansa, bliżej - krążownik Zakładów Stoczniowych, za-
wracający, by pójść w ich ślady.
K.W. Jeter
153
- Dobrze. - Dengar cofnął odrobinę dźwignię przepustnicy. - Teraz wystarczy już
tylko nadać naszą wiadomość.
Neelah patrzyła, jak podnosi mikrofon modułu komunikacyjnego i podaje współ-
rzędne punktu spotkania niewidocznemu już „Łowcy Głów" z Fettem i Suhlakiem na
pokładzie. Po chwili „Wściekły Pies" wskoczył w nadprzestrzeń.
- Wszystko załatwione. - Dengar rozparł się w fotelu z rękami pod głową.
- Tak ci się najprawdopodobniej wydaje, co? - Neelah zdołała utrzymać się na no-
gach mimo wariackich manewrów „Wściekłego Psa". - A zastanowiłeś się chociaż
przez chwilę, co będzie, kiedy już dotrzemy do systemu Orana? A jeśli Fett nie przyle-
ci? Mamy wtedy po prostu kręcić się po okolicy i czekać, tak? Krążownik Zakładów
Stoczniowych będzie miał wtedy idealną okazję, by zająć się nami wedle uznania, czyli
zapewne rozbić na bardzo wiele bardzo małych kawałeczków. Dengarowi zrzedła mina.
- Masz rację... nie pomyślałem o tym.
- Wspaniale. - Neelah wyprostowała się i potrząsnęła głową. - Boba Fett ma teraz
przed sobą czyste pole, a my ciężką artylerię na karku. Wszystko załatwione, owszem,
ale dla niego. Jeśli coś mu się stanie, albo postanowi zmienić plany, to po nas.
Słowa Neelah wstrząsnęły Dengarem; odezwał się powoli, zaprzątnięty wizją krą-
żownika lecącego w to samo miejsce co oni:
- Myślę, że zaczniemy się tym martwić, kiedy dotrzemy na miejsce.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
154
R O Z D Z I A Ł
13
- Oczywiście - zapewnił brygadzista stopnia alfa doków konstrukcyjnych w Za-
kładach Stoczniowych Kuat. - Jesteśmy lojalni wobec pana. Nawet bardziej niż wobec
samego przedsiębiorstwa.
- To dla mnie bardzo ważne. - Kuat nie był zdziwiony słysząc to oświadczenie.
Przyszedł tu ze swojego gabinetu mieszczącego się w prywatnych apartamentach.
Zwykle wzywałby tam pojedynczo poszczególnych kierowników - brygadzistę alfa i
podlegające mu szeregi majstrów stopnia beta. Tym razem jednak - może po raz ostatni
- wolał spotkać się z nimi w dokach, gdzie biło prawdziwe serce zakładów. Tylko w
takim miejscu godziło się przyjąć wyrazy oddania załogi. - Musicie jednak pamiętać -
ciągnął Kuat - że lojalność wobec mnie jest równoznaczna z lojalnością wobec Zakła-
dów Stoczniowych Kuat. Nie poprosiłbym was o nic, co nie byłoby w najlepszym inte-
resie Zakładów i wszystkiego, co z takim trudem stworzyliśmy.
Mężczyźni i kobiety zebrani w hangarze konferencyjnym -prawie setka, bo każdy
dział miał swoją reprezentację - patrzyli na Kuata z pełnym zrozumieniem. Podobnie
jak on zdawali sobie sprawę, że Zakłady Stoczniowe Kuat mają wielu wrogów, chci-
wych i ambitnych, pragnących wchłonąć przedsiębiorstwo i zrobić z niego jeden z try-
bów machiny zwanej Imperium. Palpatine i jego podwładni, których kontrolował dzięki
swej nienasyconej ambicji, począwszy od lorda Vadera poprzez szeregi admirałów
Imperialnej Marynarki, nie mogli znieść myśli, że ktoś w galaktyce - czy to ostatni
osamotniony rebeliant, czy też jeden z najpotężniejszych koncernów przemysłowych -
mógłby pozostać niezależny. Wierni pracownicy Zakładów Stoczniowych Kuat wie-
dzieli, że jedynym rozwiązaniem było opieranie się zakusom Imperatora ze wszystkich
sił i z pełną determinacją, bo inaczej zgniecie ich pięść Palpatine'a, tak jak zgniotła inne
światy, zamożniejsze nawet niż planeta Kuat.
Jeden z najstarszych majstrów stopnia beta wystąpił przed szereg. Kuat rozpoznał
w nim kierownika zespołu stoczni, która składała główne szkielety olbrzymich statków
powstających w dokach konstrukcyjnych Zakładów. Majster ten był jeszcze za czasów
ojca Kuata głównym operatorem dźwigów pracujących w dokach, dorównujących dłu-
gością-i siłą-imperialnemu niszczycielowi. Przez świetliki w suficie hangaru widać
było zarys jednego takiego olbrzyma przesłaniający cały kawał wygwieżdżonego nieba.
K.W. Jeter
155
- Dobrze kierowałeś tym przedsiębiorstwem, Kuat. – Siwy majster miał nadal im-
ponująco muskularną sylwetkę i ostre jak brzytwa spojrzenie w pobrużdżonej wiekiem
twarzy. - I to w czasach znacznie trudniejszych niż te, w których przyszło działać two-
im poprzednikom. Udowodniłeś, że jesteś prawdziwym dziedzicem Zakładów Stocz-
niowych Kuat.
Słowa mężczyzny wywołały pomruk aprobaty.
- Czy zatem zamierzasz być ostatnim przywódcą, jakiego kiedykolwiek będzie
miało to przedsiębiorstwo? - Majster wpatrywał się twardo w Kuata. - Czy dążysz do
tego, by Zakłady Stoczniowe Kuat nigdy nie miały przywódcy, który by cię przerósł?
- Nie jest to moim zamiarem - odpowiedział Kuat. Szeregi pracowników zgroma-
dzonych w hangarze zamilkły, wsłuchane w ciche słowa. - Ale jeśli taki będzie mój
obowiązek, wezmę go na swoje barki.
Stojący przed nim majster miał łzy w oczach. Podobnie jak większość załogi Za-
kładów, spędził całe życie w dokach konstrukcyjnych i dobudowanym do nich kom-
pleksie mieszkalnym.
- Piękna odpowiedź. I szlachetna decyzja. Słyszałem, że jest wielu takich na pla-
necie Kuat, wokół której orbitujemy, i na innych światach daleko stąd, którzy sądzą, że
przez naszą pracę i życie spędzone wśród statków, które budujemy, nasze serca tward-
nieją, by stać się równie zimne i dokładne jak maszyny. Niech i tak będzie; może mają
rację. Ale skoro tak, to powinien pan wiedzieć, jaką decyzję podjęły stojące przed pa-
nem żywe maszyny. - Zatoczył ręką krąg, obejmujący pozostałych pracowników Za-
kładów. - A nasza decyzja jest taka: tak samo jak pan akceptuje swoje obowiązki,
choćby najbardziej bolesne, tak i my zaakceptujemy nasze.
Głosy aprobaty, jakie podniosły się po wypowiedzi majstra, były tym razem gło-
śniejsze, ale równie zgodne.
Kuat na chwilę odwrócił wzrok od swoich pracowników i spojrzał w kierunku
ściany transpastalowych tafli po jednej stronie hangaru. Stąd miał lepszy widok na pra-
cę przedsiębiorstwa niż z położonych wysoko osobistych apartamentów. Jak okiem
sięgnąć, na tle rozmigotanych gwiazd widział potężne kształty gotowych okrętów floty
bojowej. Żurawie i inny ciężki sprzęt, którego stoczniowcy używali w swojej skompli-
kowanej pracy, nachylały się nad statkami, jakby zamierzały je chronić przed każdym,
kto chciałby zbezcześcić ich siłę i piękno. Serce Kuata, choć z latami stało się twarde
jak jego maszyny, rosło mu w piersi, gdy tak patrzył na dzieło Zakładów. Niezależnie
od tego, co się stanie, jaki mroczny los czeka Zakłady Stoczniowe Kuat, ich dokonania
pozostaną.
To my je zbudowaliśmy, pomyślał Kuat. Były nasze, zanim oddaliśmy je innym.
Pokiwał w zamyśleniu głową. Do niego należała decyzja, co się z nimi stanie.
Majster cofnął się, by zająć swoje miejsce wśród ludzi zgromadzonych w hanga-
rze. Przed nimi stał główny brygadzista.
- Czy ma pan dla nas jeszcze jakieś instrukcje? - zapytał.
- Nie... - Kuat powrócił myślami do rzeczywistości. - Należy zacząć realizację
planów, które dziś przedstawiłem. Proszę dać mi znać, kiedy wejdziemy w fazę opera-
cyjną, a następnie czekać na wiadomość z mojego biura, zanim posuniecie się dalej.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
156
- Jak pan sobie życzy. - Brygadzista odwrócił się w stronę pracowników i gestem
polecił im wrócić do pracy.
Kiedy robotnicy wymaszerowali, Kuat został jeszcze przez chwilę w pustym han-
garze konferencyjnym. Przez transpastalowe okna patrzył na olbrzymie statki pod bel-
kami żurawi, nie widząc ich jednak. Niektóre z jasno świecących punktów nad dokami
konstrukcyjnymi nie były gwiazdami; to niewielka formacja myśliwców Sojuszu Rebe-
liantów, wysłanych z misją obserwowania oczekującej w dokach nowej i jakże cennej
flotylli okrętów. Piloci Rebeliantów wykonywali swój obowiązek; Kuat nie czuł do
nich niechęci. Nie mógł jednak pozwolić, by przeszkodzili mu w wypełnianiu jego
obowiązków.
Niechętnie wracał do swoich apartamentów, wiedząc, że musi się zmierzyć z sie-
cią intryg snutych wokół Zakładów. Spotkanie z brygadzistami doków konstrukcyj-
nych, choć nie było tak naprawdę potrzebne, dało mu chwilę wytchnienia od najrozma-
itszych nacisków, z którymi musiał sobie radzić. Mógł być pewien lojalności załogi bez
potrzeby chodzenia do nich osobiście; niektórzy z nich już wcześniej pisemnie zapew-
niali go o swoim poparciu.
Trzeba znajdować pociechę tam, gdzie to możliwe, pomyślał Kuat. Wiedząc tyle o
mrocznych siłach czających się wśród gwiazd i tym, co musiał zrobić, by zapobiec
przejęciu przez nie Zakładów, nie mógł się spodziewać w życiu wielu przyjemności.
Ani czasu, by się nimi cieszyć...
- Wkrótce będziemy poza zasięgiem - powiedział jeden z pracowników ochrony
Zakładów Stoczniowych Kuat. - Trzeba będzie skontaktować się z centralą i dowie-
dzieć, czy rozkazy nie uległy zmianie.
Kodir z Kuhlvult, szefowa służb ochrony przedsiębiorstwa, stała na mostku krą-
żownika. Za członkami załogi, obsługującymi stanowiska kontroli lotu i uzbrojenia,
widać było przednie iluminatory krążownika. W samym środku pełnej gwiazd prze-
strzeni błyszczał jaśniejszy płomień - ogień z dysz wylotowych głównych silników
statku znanego jako „Wściekły Pies". Odległość od niego nie uległa zmianie w ciągu
ostatnich kilku minut. Pozostawał denerwująco tuż poza zasięgiem dział laserowych
krążownika.
- Nie ma potrzeby kontaktować się z Kuatem, jeśli to masz na myśli. - Kodir zda-
wała sobie sprawę, że nie wszyscy członkowie działu ochrony Zakładów Stoczniowych
Kuat uważali ją za prawowitego dowódcę, a jej rozkazy za ostateczne. – Upoważnił
mnie, żebym działała w tej sprawie wedle własnego uznania.
Te słowa, wypowiedziane cierpkim tonem, odniosły zdumiewający skutek. Pod-
władny wyprostował się i zesztywniał.
- Kuat nie tylko panią upoważnił do działania - odpowiedział chłodno. - Dał te sa-
me rozkazy nam wszystkim: ostrzelać i zniszczyć statek Boby Fetta, gdy tylko będzie
to możliwe.
- Istotnie. - Kodir stała nadal plecami do mężczyzny i wyglądała przez iluminato-
ry. - O co więc chodzi?
K.W. Jeter
157
- Mieliśmy statek, który ścigamy, w zasięgu systemów celowniczych, zanim jesz-
cze opuścił sektor, w którym go napotkaliśmy. Mogliśmy wyeliminować go już wtedy,
gdyby nie rozkazała pani wstrzymać ogień.
Kodir odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny.
- Kwestionujesz moją decyzję?
- Tak, jeżeli nie pokrywa się z rozkazami, które wydał nam Kuat. Jego rozkazy
mają wyższą rangę niż pani, nawet wtedy, kiedy jest nieobecny. Jest szefem Zakładów i
wszyscy mu służymy.
- Bardzo zgrabnie to ująłeś - odparła Kodir. - Kiedy będę potrzebowała wykładu z
teorii i praktyki zarządzania przedsiębiorstwem, zapamiętam, że jesteś wyjątkowo bie-
gły w tym przedmiocie. Ale na razie moje rozkazy jako szefa służby bezpieczeństwa
pozostają w mocy. Będziemy nadal ścigać statek z Boba Fettem na pokładzie i nie
skontaktujemy się z Kuatem w centrali koncernu. Czy to jasne?
- Absolutnie jasne. - Mężczyzna przyglądał jej się zmrużonymi oczami. - Mam
jednak obowiązek złożyć Kuatowi pełny raport na temat pani postępowania w tej spra-
wie.
- To twoja decyzja. - Uśmiechnęła się krzywo. - Ale zapewniam cię, że szef przed-
siębiorstwa ma do mnie ogromne zaufanie. Właśnie dlatego jestem twoją przełożoną.
Jeśli sądzisz, że coś mogłoby zachwiać tym zaufaniem, donieś mu o tym, nie zamie-
rzam ci przeszkadzać. Bądź tylko przygotowany na konsekwencje, jeśli Kuat nie po-
dzieli twojej opinii.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko dalej na nią patrzył.
- Teraz, kiedy dokładnie się rozumiemy - ciągnęła Kodir - możesz wracać do swo-
ich obowiązków. Ja wrócę do moich.
Mężczyzna ukłonił się sztywno, odwrócił i odmaszerował. Kilku członków załogi
przyglądało im się i słuchało tej wymiany zdań. Machnęła ręką w ich stronę.
- Wracajcie do pracy - powiedziała. - Chyba że ktoś jeszcze zamierza kwestiono-
wać moje rozkazy.
Po chwili wszyscy podjęli przerwane zajęcia.
Kodir widziała tylko głowy pochylone nad klawiaturami i ekranami.
Już niedługo, powiedziała do siebie w duchu. To tylko kwestia czasu...
- Wiesz co, zaczynam dochodzić do wniosku, że po prostu przynosisz mi pecha. -
N'dru Suhlak spojrzał przez ramię na pasażera siedzącego za nim w kabinie „Łowcy
Głów". - Nieważne, czy działam przeciw tobie, czy też mamy być po tej samej stronie,
kiedy tylko jesteś w pobliżu, przytrafia mi się coś złego.
- O co chodzi? - Fett chwycił za oparcie fotela Suhlaka i przysunął się bliżej, żeby
lepiej widzieć obszar przed dziobem statku. -Myślałem, że już dolatujemy do Tatooine.
- Jest prosto przed nami, jak w pysk strzelił. - Suhlak pokazał na dziobowy ilumi-
nator. W oddali krążyła szara kula, częściowo osłonięta chmurami przed blaskiem po-
dwójnego słońca. - Myślałem, że najgorsze, co mogło nas spotkać, mamy już za sobą.
Bez wdawania się w bitwy. Wolę przemknąć się niezauważony niż torować sobie drogę
strzałami. - Potrząsnął głową. - Ale z tym gościem chyba nam się nie uda.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
158
- Zauważyłeś kogoś?
- Poprawka, ktoś zauważył nas. - Na tablicy instrumentów pokładowych błyskała
czerwona lampka; Suhlak wskazał na nią. -Nie widzę go jeszcze, ale kimkolwiek jest,
musi mieć na pokładzie jakieś wielozakresowe urządzenie namierzające o niezłym
zasięgu. Żaden z moich systemów wykrywania nie może na razie go zlokalizować;
sygnał, który się od nas odbił, trwał krócej niż nanosekunda, a to o wiele za mało, żeby
obliczyć jego kierunek.
Kabina pilota „Łowcy Głów" została mocno przebudowana; dodano drugi bąbel,
by Suhlak miał gdzie przewozić swoich cennych pasażerów. Była jednak nadal tak
ciasna, że Boba Fett mógł tylko odwrócić się od fotela pilota i oprzeć dłonie na kopule
kabiny, jakby chciał w ten sposób wyczuć depczącego im po piętach drapieżcę.
Czerwona lampka na tablicy sterowniczej zaczęła pulsować coraz szybciej.
- Odbieramy coraz więcej sygnałów wysyłanych przez to niezidentyfikowane
urządzenie namierzające - powiedział Fett.
- Zgadłeś, stary. Facet chce widać zebrać dość danych na temat naszej trajektorii,
żeby przewidzieć nasz przyszły kurs i prędkość. - Suhlak pchnął w bok dźwignie ste-
rów; gwiazdy w iluminatorze rozmazały się, gdy „Łowca Głów Z-95" zmienił pierwot-
ny kurs o dziewięćdziesiąt stopni. - A to oznacza, że musimy lecieć gdzie indziej.
Gwałtowny manewr cisnął Boba Fettem o fotel pilota. Łowca przytrzymał się
mocno oparcia i rozstawił szerzej nogi, przyjmując bardziej stabilną pozycję.
Suhlak spojrzał przez ramię na pasażera.
- Lepiej siadaj i zapnij pasy. Może się zrobić gorąco.
- Mam zostawić całą zabawę tobie? - Lampki kontrolne odbiły się w ciemnej po-
wierzchni wizjera, gdy Fett potrząsnął głową.
- Nie przejmuj się. Dam sobie radę.
- Jak wolisz. Bo wygląda na to, że nasz przyjaciel wszedł w zasięg „Łowcy Głów".
- Suhlak pokazał na lewy górny kwadrat iluminatora. - Jest tam. I nie wygląda na to,
żeby chciał nam tylko powiedzieć „cześć". - Suhlak, lecąc na pełnym ciągu, wprowa-
dził statek w spiralę, nie bacząc na wielokrotne przeciążenia. - Trzymaj się...
Pierwszy strzał trafił w zewnętrzne poszycie „Łowcy Głów" z tyłu dobudowanej
sekcji pasażerskiej. Snop gorących iskier trysnął na plecy Boby Fetta, gdy zapaliły się
przeciążone obwody. Podobnie jak Suhlak, Fett zignorował czarny dym, który zaczął
wypełniać kabinę, gdy antyłowca pchnął dźwignię przepustnicy jeszcze dalej, jedno-
cześnie wprowadzając statek w lot nurkowy.
- No, to powinno załatwić problem. - Suhlak wskazał na ekran skanera rufowego. -
Widzisz? Uciekliśmy mu. - Jedną ręką cofnął dźwignię przepustnicy. - Właściwie je-
stem rozczarowany. Miałem nadzieję, że się trochę zabawimy. - Nagle umilkł, pochylił
się do przodu i wyjrzał przez przedni iluminator. - Co u licha...
- Coś nie tak?
- To właściwe określenie. - Suhlak powoli pokiwał głową i wskazał na wypukłą ta-
flę transpastali przed tablicami instrumentów pokładowych. - Jest tam...
W samym środku iluminatora ścigający ich statek zawisł nieruchomo w oddali,
zmniejszył moc silników, jakby był przekonany, że ofiara i tak mu się nie wymknie.
K.W. Jeter
159
- No, pięknie! - Suhlak spojrzał na mały czytnik na konsoli.
- W końcu mamy kod identyfikacyjny tego gościa. Uwierz mi, to ostatni, na które-
go miałbym ochotę się natknąć.
Boba Fett przyjrzał się jasnemu punktowi przed dziobem.
- Kto to taki?
- Osss-10 - oznajmił Suhlak i zgarbił się z rezygnacją. - Teraz jestem już pewien,
że przynosisz pecha.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Nic dziwnego - odparł pilot z niesmakiem. - Ty jesteś duchem przeszłości, a ten
facet jest najnowszym przebojem w branży. Jeszcze nie łapiesz? To wszystko przez to,
co zrobiłeś ze starą Gildią Łowców Nagród. Stare zasady powędrowały do kosza na
śmieci, a wśród łowców nagród panuje takie zamieszanie, że zwolniło się miejsce dla
nowych... i lepszych. - Suhlak wskazał palcem na iluminator. -Nigdy nie zetknąłem się
z tym Osssem-10 twarzą w twarz, nie wiem skąd pochodzi, ale mieliśmy parę nieprzy-
jemnych spotkań. Musi za nim stać ktoś z kupą kredytów. Facet ma najnowocześniej-
szy sprzęt i jest prawdziwym geniuszem, jeśli chodzi o programowanie komputera po-
kładowego. Wbudował w niego jakieś algorytmy przewidujące, o których nigdy dotąd
nie słyszałem. Im więcej masz z nim potyczek, tym większą gromadzi bazę danych
operacyjnych, na podstawie których ekstrapoluje twoje kolejne posunięcie. Tak jak
teraz. Jeśli jeszcze trochę zmądrzeje, będzie wiedział, co zamierzam zrobić, wcześniej
niż ja sam!
- A co zamierzasz zrobić?
- Co za różnica? - Suhlak opadł na fotel, pokonany. - Wyciągnąłem już z rękawa
wszystkie asy. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to... poddać się.
- Jasne. - Boba Fett pochylił się nad Suhlakiem i pchnął dźwignię ciągu silników
do przodu. „Łowca Głów" skoczył naprzód, prosto w czekający na nich statek, gwał-
townie przyspieszając.
- Co robisz? - Suhlak mocował się z ramieniem przyciskającym go do fotela. - Za-
bijesz nas!
Fett nic nie powiedział, tylko pchał dźwignie do oporu.
Ścigający ich statek rósł w oczach, gdy „Łowca Głów" pędził w jego stronę. Nagle
działo laserowe na jego dziobie zaczęło strzelać. Opalizujące promienie jeden za dru-
gim trafiały „Łowcę Głów", rzucając statkiem z lewa na prawo; wnętrze kabiny wypeł-
niły nowe snopy iskier i coraz więcej czarnego dymu, jakby znaleźli się nagle w samym
centrum planetarnej burzy z piorunami. Boba Fett nie puszczał drążków. Szok i siła
ciągu wystarczyły, by utrzymać Suhlaka przyszpilonego w fotelu pilota. Patrzył bez-
radnie, jak Boba Fett szybkimi ruchami drugiej ręki koryguje kurs, utrzymując ich na
torze kolizyjnym z przeciwnikiem.
Ostatni wystrzał z działa laserowego rozbił się na iluminatorach, oślepiając ich
rozżarzonym do białości blaskiem. „Łowca Głów" przeleciał przez ogień i znalazł się
dokładnie naprzeciwko wrogiego statku. Byli tak blisko, że kiedy Suhlak otworzył za-
ciśnięte oczy, mignęła mu w iluminatorach zacięta, ponura twarz za kopułą transpastali.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
160
I tyle widział Osssa-10. Chwycił się mocno poręczy, przygotowany na nieuchron-
ne skutki miażdżącego zderzenia obu statków. Nagle zobaczył rufę statku przeciwnika,
opasaną kręgiem ognia z dysz wylotowych „Łowcy Nagród". Kabina pilota, w której
siedział ich prześladowca, poleciała ku górze i znikła mu z pola widzenia; iluminator
wypełnił teraz widok brzucha statku, tak blisko, że Suhlak mógłby policzyć nity, któ-
rymi przyspawane były płyty poszycia - gdyby nie przelecieli tak szybko.
Zgrzyt metalu trącego o metal rozległ się wśród dymu wypełniającego kabinę, gdy
podbrzusze statku Osssa-10 skosiło antenę czujników „Łowcy Głów". Potem zapadła
cisza, przerywana tylko sykiem automatycznych systemów przeciwpożarowych, które
zaczęły gasić przepalone obwody.
Suhlak, drżąc po niedawnym przeżyciu, pochylił się do przodu i sprawdził ekran
rufowego skanera. Nigdzie nie było widać napastnika. Włączył pozostałe monitory.
Wszystkie mówiły to samo: Osss-10 zniknął z tego sektora równie szybko, jak się w
nim pojawił.
Boba Fett cofnął się od tablic instrumentów pokładowych, ustawiając „Łowcę" na
standardową prędkość przelotową. W przednich iluminatorach rosła tarcza Tatooine.
- To... to było zupełne szaleństwo... - Suhlak pokręcił głową; przed oczami nadal
miał widok drugiego statku, mijającego ich o milimetry. - O mało nie zginęliśmy...
- Ale nie zginęliśmy - skwitował Boba Fett. - I to by było na tyle, jeśli chodzi o
nowe pokolenie łowców nagród. Może i potrafi przewidzieć, co ty zrobisz, ale nie jest
w stanie przewidzieć moich ruchów. Nikt tego nie dokona.
Suhlak wyciągnął rękę w stronę instrumentów pokładowych i wskazał na bez-
chmurne przestrzenie Morza Wydm. Przewidywania, pomyślał. Ja ci pokażę przewi-
dywania. Już wcześniej uznał, że niezależnie od tego, ile miał dostać za to zlecenie...
I tak zażądał za mało.
K.W. Jeter
161
R O Z D Z I A Ł
14
- Zastanawiałem się, kiedy w końcu się pojawisz. - Nieprzyjemny uśmiech Bosska
majaczył w ciemnym kącie na tyłach kantyny. Przyćmione światła odbijały się od pazu-
rów Trandoszanina. - Byłbym naprawdę rozczarowany, gdybyś się nie pokazał. Roz-
czarowany tobą.
Boba Fett siedział po drugiej stronie stolika. Kilku ciekawskich odwróciło się w
jego stronę, kiedy wkroczył do ciemnego wnętrza, ale jedno spojrzenie zza wizjera
hełmu wystarczyło, by przekonać ich, że powinni ograniczyć zainteresowania do wła-
snych spraw.
- Mam nadzieję, że nie musiałeś długo czekać. - Fett położył dłonie w rękawicach
płasko na powierzchni stolika.
- O, wręcz przeciwnie. Naczekałem się. - W głosie Bosska słychać było z trudem
powstrzymywany gniew. - Czekałem na ten moment od bardzo dawna.
- Nie rób z tego wielkiej sprawy - powiedział Fett. - Przyleciałem, żeby ubić z tobą
interes. To wszystko.
- Tak, właśnie o tym mówię. O sytuacji, kiedy ja mam coś, czego ty chcesz.
Bossk rozparł się na wyświechtanym siedzeniu i przyglądał się z rosnącym zado-
woleniem łowcy nagród naprzeciwko. Był zadowolony. Wiedział, że to wstęp do jesz-
cze przyjemniejszych odczuć - smakowania triumfu i nasycenia apetytów. Niemal czuł
na języku słony smak krwi ściekającej z pazurów. Ten zwrot sytuacji był ze wszech
miar sprawiedliwy, pomyślał. To szczytowe osiągnięcie w życiu istoty takiej jak on.
Trandoszanie byli znani w całej galaktyce z mściwości.
- Mam coś, czego nie tylko pragniesz - ciągnął Bossk - ale i potrzebujesz.
- Uważaj. - Głos Boby Fetta pozostał niewzruszony i beznamiętny, jakby szyder-
stwa Bosska nie robiły na nim żadnego wrażenia. - Chyba przeceniasz wartość tego
towaru.
- Nie sądzę. - Bossk oparł na stole potężne pazury. - Nie leciałbyś taki kawał dro-
gi... w dodatku na Tatooine, z której nie masz chyba miłych wspomnień... gdybyś nie
miał po temu bardzo dobrego powodu. A zwłaszcza nie ryzykowałbyś w sytuacji, gdy
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
162
uganiają się za tobą wszyscy łowcy nagród galaktyki: ci, którzy pozostali ze starej Gil-
dii, i cała kupa nowych.
- Jak na kogoś, kto znalazł się na marginesie, sporo wiesz na temat tego, co się
dzieje w branży.
Ta uwaga zalazła Bosskowi za łuski.
- Słuchaj no... - wychrypiał. Irytowało go, że musi się przyznać do swoich pora-
żek. - Może i nie pracuję ostatnio jako łowca nagród, ale to dlatego, że ukradłeś mi
statek. Gdybym nadal miał „Wściekłego Psa", uwierz mi, że i ja siedziałbym ci na kar-
ku.
- Nie ukradłem ci „Wściekłego Psa" - sprostował łagodnie Boba Fett. - Porzuciłeś
go, a ja go przejąłem. Taki kawał złomu nie jest wart kradzieży.
- Złomu! - Bossk wbił pazury w blat stolika i zaczął się podnosić. - To najlepszy
statek w galaktyce!
Kątem oka Bossk zauważył, że inni goście kantyny znów patrzą w ich stronę, nie-
którzy ukradkiem, inni całkiem otwarcie. Widocznie stwierdzili, że szykuje się pokaz
przemocy, co zawsze było głównym źródłem rozrywki dla istot zgromadzonych w kan-
tynie. Bossk wiedział, że przychodzą tu nie po to, żeby posłuchać zgrzytów i jęków
zespołu muzycznego, który stroił w kącie instrumenty.
- Złom! Też coś! - mruknął Bossk ponuro. Wysiłkiem woli zmusił się, by zdusić
gniew, i usiadł z powrotem. Boba Fett znów starał się go nabrać na swoje sztuczki, tak
jak wielokrotnie robił to w przeszłości. To jego zwykła strategia negocjacji, obliczona
na uzyskanie przewagi psychologicznej nad przeciwnikiem. Ktokolwiek cię rozgniewa,
ma cię w ręku - to było motto, jakim kierował się Fett w swych działaniach. Bossk
słyszał o tym wcześniej: zresztą dał się nabrać już dość razy, by wiedzieć, że to szczera
prawda.
- Ale i tak nadał się do moich celów - powiedział Fett.
Bossk uniósł jedną z pokrytych łuską brwi.
- Wziąłeś go ze sobą? - zapytał z nadzieją w głosie. - Masz go tu, w kosmoporcie?
- Oczywiście, że nie. Trochę mi się spieszyło. Nie mogłem się wlec tym... - Fett
przerwał na chwilę - ... tym cennym zabytkiem.
- Nie zaczynaj. - Bossk zmusił się do spokoju. - Myślałem tylko... że może mój in-
formator coś pokręcił. Powiedział mi, że przyleciałeś „Łowcą Głów" N'dru Suhlaka. -
Bossk spróbował zastosować taktykę rywala. - Wiesz, to beznadziejne, nawet jak na
ciebie. Zaokrętować się na statek antyłowcy... Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek w
Gildii dotknął czegoś takiego choćby pałką gaffi, chyba że po to, żeby zatłuc szumowi-
nę na śmierć.
Fett nie chwycił przynęty.
- Okoliczności, a nie zachcianki, dyktują mi sposób postępowania. To dlatego ja
nadal jestem łowcą nagród, a ty nie.
- Niech cię o to głowa nie boli - powiedział Bossk złośliwie. - Niedługo znowu
wchodzę do gry. No nie? - Przechylił głowę do tyłu i rozejrzał się po twarzach gości
kantyny, sprawdzając, czy w tłumie nie ma kogoś, kto mógłby współpracować z Fet-
tem. Prawdopodobieństwo było nikłe; większość najlepszych łowców nagród była teraz
K.W. Jeter
163
przeciwko Fettowi. Starali się go złapać i zamienić w towar, za który Kuat z Kuat wy-
znaczył tak hojną nagrodę. Zresztą Fett, co Bossk wiedział z doświadczenia, rzadko z
kimkolwiek współpracował. Trandoszanin nie mógł się nadziwić pogłoskom, że po-
dobno sprzymierzył się ostatnio z Dengarem, zaliczanym raczej do drugiej ligi. - Dlate-
go tu jesteś. Ty mi to umożliwisz, chociaż nie przyleciałeś tu „Wściekłym Psem", żeby
mi go oddać.
- Możesz sobie wziąć swój statek, kiedy przestanie mi być potrzebny. - Boba Fett
wzruszył ramionami. - Jeśli jeszcze coś z niego zostanie do tego czasu.
Bossk zignorował tę uwagę, biorąc ją za kolejną sztuczkę Fetta.
- W porządku. A zatem przyleciałeś tu, żeby ubić ze mną inny interes, tak? Zoba-
czymy, czy okaże się obopólnie korzystny. Bo jeśli nie, to nic z tego. - Bossk pochylił
się nad stołem, mrużąc oczy. - Ile za to dajesz?
- Coś ci się pomyliło. - Łowca nagród spojrzał Bosskowi prosto w oczy. - Nie za-
mierzam ci nic „dawać".
- To zmień zamiary - zazgrzytał zębami Bossk. - Bo to ja mam to, czego szukasz.
To, co znalazłeś wewnątrz tamtego robota towarowego, który był na twoim statku.
Nieźle się orientuję, ile jest wart. Nie tylko ty go szukasz; są jeszcze inni, co proponują
bardzo przyjemną sumkę za dostarczenie tego towaru.
- Dlaczego więc nie sprzedasz go im? Sądząc z tego, jak wyglądasz, przydałoby ci
się parę kredytów.
- Dlatego, że... - Bossk złączył pazury, jakby już je zaciskał na gardle Fetta - po-
myślałem sobie, że od ciebie wyciągnę więcej. A nawet jeśli dasz mi tyle samo, to wła-
śnie ciebie chcę uderzyć po kieszeni. Chcę, żebyś to ty płacił, Fett. Bo wiem, że odczu-
jesz to boleśniej, niż gdybym cię po prostu zabił.
- Masz rację. Bardzo nie podoba mi się pomysł, że miałbym ci cokolwiek zapłacić.
- Boba Fett wsunął dłonie pod stół. Wyciągnął je zaraz z powrotem razem z blasterem
wycelowanym w Bosska. - Może więc po prostu oddasz mi to, a nie będę musiał cię
zabijać.
- Oszalałeś? -Na widok broni wycelowanej w jego twarz Bossk zmartwiał. Zauwa-
żył, że stłumiony szmer rozmów w kantynie ucichł, a wszyscy obecni patrzą w stronę
stolika w głębi, przy którym siedział z Boba Fettem. - Myślałem, że chodzi ci o intere-
sy!
- Właśnie. - Fett uniósł broń nieco wyżej. - Potraktuj to jako moją ostateczną ofer-
tę.
Widowisko było zbyt dobre, by je przegapić. Wszyscy goście kantyny omawiali
podnieconym szeptem co ciekawsze aspekty konfliktu.
- Ty naprawdę oszalałeś. - Krew w żyłach Bosska, zawsze chłodniejsza niż tempe-
ratura otoczenia, nagle stała się zupełnie zimna. - Czekaj... zastanówmy się nad tym...
- Nie ma takiej potrzeby - powiedział Fett spokojnie. - To prosta propozycja. Od-
daj mi materiały, które znalazłeś we wnętrzu robota towarowego, kiedy przeszukiwałeś
pokład „Niewolnika I", a ja daruję ci życie. Czy można sobie wyobrazić bardziej spra-
wiedliwy układ? I obopólnie korzystny: ja dostanę to, po co tu przyjechałem, a ty bę-
dziesz mógł dalej cieszyć się życiem.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
164
- Ale... ale podejmujesz ogromne ryzyko! - myśli Bosska w końcu zaczęły biec
szybciej. - Nie mam tego przy sobie. Myślisz, że noszę coś takiego w kieszeni? Nic z
tego. - Bossk potrząsnął głową. - Dobrze to ukryłem, w miejscu, gdzie nikt nie znaj-
dzie.
- Wszystko da się odnaleźć.
- Może i tak. - odparł Bossk. - Ale nie bez trudu. Odszukanie tego trochę potrwa.
A ty nie masz teraz czasu. - Mówił teraz coraz szybciej. - Sam powiedziałeś przed
chwilą, że spieszyło ci się na Tatooine. A to musi znaczyć, że chcesz mieć ten towar w
ręku naprawdę szybko. Jeśli mnie teraz zabijesz, nic z tego. Utkniesz tu, w Mos Eisley,
przetrząsając całą okolicę. I może nigdy tego nie znajdziesz. Zastanów się. - Bossk
kiwnął głową tak energicznie, że o mało nie zderzył się nosem z lufą pistoletu Fetta. - I
co wtedy zrobisz? Martwy ci nie pomogę.
- Słuszna uwaga. - Miotacz pozostał tam, gdzie był, nie poruszając się choćby o
centymetr. - Ale nie całkiem. Przypomnij sobie rachunek prawdopodobieństwa, Bossk.
Jeśli cię zabiję może i będę miał niewielką szansę odnalezienia tego, po co tu przylecia-
łem. Ale ty nie będziesz miał wtedy żadnych szans. To, co dla mnie będzie drobną nie-
wygodą, dla ciebie okaże się zabójcze. - Fett położył palec na spuście, gotów do strzału.
- Nie ma się nad czym zastanawiać. Więc jak?
Ciemny błyszczący przedmiot w dłoni łowcy hipnotyzował Bosska. Dawniej nie-
raz zdarzało mu się patrzeć śmierci w oczy -w branży łowców nagród było to na po-
rządku dziennym - ale nigdy nie był jej tak pewny jak w tej chwili. Czas zatrzymał się,
podobnie jak puls w jego żyłach; przestał słyszeć szepty, przestał widzieć kantynę i
wpatrzone w siebie spojrzenia. Wszechświat skurczył się do rozmiarów stolika, przy
którym siedział on i okryta hełmem postać naprzeciwko, skoncentrowana na lufie wy-
celowanego w Bosska blastera.
- W porządku. - Gardło Trandoszanina było suche jak Morze Wydm, należące do
tego świata, który nagle znikł. - Pójdę... -dalsze słowa uwięzły mu w gardle. - Pójdę i...
- zacisnął dłonie w pięści, żłobiąc pazurami równoległe zagłębienia w blacie stolika.
Jeszcze przez chwilę siedział jak sparaliżowany, po czym potrząsnął głową. - Nie zro-
bię tego - powiedział martwym głosem. - Nie zrobię tego.
- Co powiedziałeś? - Blaster nie poruszył się, ale w głosie Boby Fetta słychać było
pewne zaskoczenie.
- Słyszałeś. - Serce Bosska zaczęło walić jak młotem; wzrok zamglił się od nagłe-
go skoku ciśnienia; ale po chwili znowu wyraźnie zobaczył Bobę Fetta. - Nie dam ci
tego, co znalazłem we wnętrzu robota. - Podniósł dłonie i odsłonił pierś. Na blacie sto-
lika zostały rysy po jego pazurach. - Strzelaj. Nie dbam o to. - Te słowa wywołały w
nim radosne podniecenie; czuł się absolutnie wolny, po raz pierwszy w swoim życiu. -
Wiesz, nareszcie coś zrozumiałem. Właśnie tak zawsze wcześniej wygrywałeś, praw-
da? - zastanawiał się na głos. - Bo nic cię nie obchodziło. Nie obchodziło cię, czy prze-
żyjesz, czy zginiesz, wygrasz czy przegrasz. Dlatego zawsze w końcu wychodziłeś
żywy i wygrany. -Bossk pokręcił głową, dziwiąc się własnej nagłej przenikliwości. -To
zdumiewające.
K.W. Jeter
165
- Oszczędź mi tej gadki. - Ciemny wizjer pozostał równie nieruchomy jak blaster
w dłoni Boby Fetta. - Wygrywałem, bo miałem przewagę ognia i inteligencji nad każ-
dym, kto stanął przeciwko mnie. Tylko to się liczy. I nic poza tym.
- Dobra, nie tym razem. - Bossk uśmiechał się z autentycznym zadowoleniem,
chociaż wiedział, że być może cieszy się ostatnimi sekundami życia. - Wiesz co, na-
prawdę powinienem był domyślić się tego wcześniej. Wiele razy byłem w opałach,
patrząc w twarz śmierci... na przykład wtedy, gdy gubernator Desnand chciał obedrzeć
mnie ze skóry... ale zawsze udawało mi się albo wykupić, albo wywalczyć drogę
ucieczki. Udało mi się nawet odebrać z powrotem „Wściekłego Psa" Tinian i Chenlam-
bekowi, a to nie było łatwe, uwierz mi. A potem ty ukradłeś mi „Psa"... - Bossk powoli
pokręcił głową. - Zwariowany biznes, co? Nic dziwnego, że nie domyśliłem się, o co w
tym wszystkim chodzi. Aż do tej pory. - Bossk machnął ręką, wskazując na blaster w
dłoni Boby Fetta. - No więc masz przewagę ognia, i dobrze. Dalej. Strzelaj.
Na stolik padł cień. Barman przecisnął się przez tłum gości aż do stolika, który
zajmowali.
- Czekajcie no, wy dwaj... - dziobata twarz błyszczała od potu. - Nie chcemy tu
żadnych kłopotów...
- Trochę na to za późno. - Boba Fett obrócił lufę blastera w stronę barmana. - Zga-
dza się?
- Zaraz... zaczekaj chwilę... - barman uniósł ręce do góry, dłońmi na zewnątrz,
jakby mógł nimi powstrzymać nadlatujące strzały. - Chciałem tylko... chciałem wam
pomóc załatwić tę sprawę. To wszystko...
- Możesz nam pomóc, i owszem. - Boba Fett wolną ręką sięgnął do jednej z kie-
szeni kombinezonu bojowego i wyjął kartę transferu danych. - Masz tu łącze do miej-
scowego banku?
- Pewnie... - barman kiwnął głową i pokazał na drugi koniec kantyny. - Na zaple-
czu. Używamy go do własnych przelewów. Dostajemy mnóstwo kredytów z różnych
części galaktyki.
- Dobrze. - Fett wstukał kciukiem kilka szybkich komend na miniaturowej klawia-
turze urządzenia. - Weź to i przelej całą kwotę z mojego tutejszego konta na nazwisko i
skan identyfikacyjny tego osobnika. - Wskazał na Bosska. - Zatrzymaj dla siebie pięć
procent za fatygę. Zrozumiałeś?
Barman przytaknął.
- No to do roboty.
Niosąc kartę transferową jak cenny zabytek, barman odwrócił się i pospieszył na
zaplecze kantyny. Tłum rozstąpił się, żeby go przepuścić, ale zaraz wszystkie twarze
odwróciły się z powrotem w stronę przepierzenia.
- W porządku - powiedział Boba Fett. - Wygrałeś. Bossk patrzył na niego przez
chwilę, jakby nie zrozumiał.
- Co powiedziałeś?
- Wygrałeś. - W głosie Fetta pojawiło się zniecierpliwienie. - Czy nie tego właśnie
chciałeś?
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
166
Cichy dzwonek odezwał się w kieszeni jednego z pasów przewieszonych przez
pokrytą łuską pierś Bosska. Łowca wygrzebał z niej mały czytnik z zakodowanym sta-
nem swojego konta. Jeszcze kilka minut temu kwota była żałośnie niska, ale teraz na
jego rachunek wpłynęła kwota, przelana na polecenie Fetta przez barmana. Kwota,
której wysokość sprawiła, że oczy Bosska przybrały ze zdumienia kształt niemal ideal-
nych kółek.
Tłum w kantynie słyszał, co powiedział Fett. Szmer zdziwionych głosów przybrał
na sile.
- Wygrałem? - Bossk uniósł wzrok znad czytnika i zobaczył własne odbicie w
ciemnym wizjerze hełmu Fetta.
- Posłuchaj - powiedział Fett. - Nie mam czasu, żeby cię zabić ani żeby dalej się z
tobą wykłócać. Zapłaciłem ci - wskazał na czytnik, który Bossk trzymał w dłoniach. - I
to więcej, niż dostałbyś od Kuata. Ja zrobiłem swoje, więc teraz kolej na ciebie, jasne?
Twój ruch. Gdzie jest to, co zabrałeś z mojego statku?
Bossk jeszcze się nie otrząsnął.
- Jest... tu go nie mam.
- To już wiem. No to gdzie jest?
- W tej norze... tam gdzie się zatrzymałem... - Bossk podał mu położenie i dokład-
ną trasę przez kręte uliczki Mos Eisley. - Musisz przesunąć pryczę... pod spodem jest
dziura, przykryta deską..
- I to jest twoja kryjówka? - Boba Fett pokręcił głową z niesmakiem. - Mogłem
zaoszczędzić te kredyty. - Wyszedł zza stolika. - Nie przepuść wszystkiego - poradził,
wskazując na czytnik. - Pewnie niewiele zarobisz w najbliższym czasie. - Fett odwrócił
się i odszedł; goście kantyny szybko rozstępowali się przed nim.
Bossk jeszcze przez chwilę patrzył na czytnik, po czym schował go z powrotem.
Podniósł się od stolika i stanął jak wryty.
Przed nim stał zbity tłum gości, wpatrując się w niego oczami najrozmaitszych
kształtów i kolorów. Żaden z nich nie powiedział ani słowa. Wreszcie cisza pękła, prze-
rwana oklaskami i wiwatami pierwszych kilku klientów.
Jakiś pijak z błyszczącymi, czerwonymi oczami przypominającymi gogle i długą
trąbą, otoczył Bosska grubym ramieniem.
- Nie lubimy cię tak samo jak kiedyś - powiedział. - Ale nigdy nie widzieliśmy nic
podobnego. Nie z Boba Fettem...
- Pewnie... - Bossk pokiwał głową. - Dla mnie to też wiele znaczy - dodał. Znowu
wszedłem do gry, pomyślał oszołomiony. Nie potrzebował już „Wściekłego Psa". Z
kredytami, które zarobił, mógł kupić całkiem nowy statek. Lepszy statek...
Pomysły i pragnienia wirowały w głowie Bosska. Przepchnął się przez tłum i skie-
rował w stronę światła.
- To jeden z tych trudnych dni. - N'ru Suhlak na równinie rozciągającej się wokół
Mos Eisley, spojrzał w górę znad klapy dostępu do zewnętrznego poszycia „Łowcy
Głów Z-95". Zajmował się niezbędnymi naprawami statku, który po spotkaniu z Oss-
sem-10 nad atmosferą Tatooine nie był w najlepszym stanie. Sięgając do skrzynki z
K.W. Jeter
167
narzędziami po większy hydroklucz, zauważył Fetta, który wracał ze spotkania w kan-
tynie Mos Eisley.
- Paru gości wpadło tu przed chwilą; opowiedzieli mi, co się stało.
Fett miał pod pachą małą paczkę, owiniętą w arkusz flimsiplastu.
- Ludzie gadają różne głupstwa. Nie zwracaj na nich uwagi.
- No, nie wiem. - Suhlak wytarł ręce w poplamioną smarem szmatę. - Brzmiało to
całkiem interesująco. Wiesz, wielki ryczący blaster, wkoło pełno trupów. Musiałeś
wybić połowę mieszkańców portu.
- Nic podobnego - odpowiedział sucho Fett. - Ludzie lubią przesadzać. - Schował
paczkę w pasażerskiej części kabiny. - Czy statek jest gotowy do lotu? Mam to, po co
tu przyleciałem. Nie ma sensu dłużej czekać. Nadal się spieszę.
- W takim razie spadamy. - Suhlak podniósł swoją skrzynkę z narzędziami. - Im
szybciej się ciebie pozbędę i dostanę pieniądze, tym bardziej będę zadowolony.
W ciągu kilku minut „Łowca Głów Z-95" opuścił atmosferę Tatooine, kierując się
ku otwartej przestrzeni do punktu spotkania z Dengarem i Neelah, lecącymi na pokła-
dzie „Wściekłego Psa". Siedząc w fotelu pilota Suhlak obejrzał się przez ramię; zoba-
czył, że Fett rozwija zawiniątko i zaczyna badać jego zawartość.
Nawet nie chcę wiedzieć, co tam jest, pomyślał Suhlak. Odwrócił się z powrotem
w stronę instrumentów pokładowych i przedniego iluminatora. Cokolwiek było w
paczce, to nie jego sprawa, tylko Fetta. I niech zabija kogo chce.
Suhlak zaczął wprowadzać liczby do komputera nawigacyjnego, przygotowując
statek do skoku w nadprzestrzeń.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
168
R O Z D Z I A Ł
15
- Myślisz, że długo będziemy jeszcze czekać, aż przyleci? - Dengar odwrócił się
od instrumentów pokładowych „Psa" i spojrzał za siebie.
- Nie wiem - odparła Neelah. - Mam nadzieję, że niedługo...
Wyskoczyli z nadprzestrzeni w systemie Orana, ścigani przez krążownik Zakła-
dów Stoczniowych Kuat, dokładnie tak, jak przewidział Fett. Od tego czasu Dengar
prowadził „Wściekłego Psa" z dokładnie taką prędkością, jakiej wymagała sytuacja - na
tyle szybko, by ścigający ich krążownik nie mógł ich dogonić. Upstrzona plamami
tarcza Orana-(j., największej planety systemu, wypełniała w tej chwili przedni ilumina-
tor.
Neelah i Dengar czekali tylko na to, by Boba Fett wykonał swoje zadanie na Ta-
tooine i spotkał się z nimi w ustalonym punkcie systemu, tak jak uzgodnili na frach-
towcu Bilansa. Neelah spodziewała się niemal, że po przybyciu do systemu zastaną już
w nim Fetta - to byłoby zupełnie w jego stylu. Gdy jednak „Wściekły Pies" doleciał do
celu, powitała go rozczarowująca rzeczywistość pustej przestrzeni, bez śladu małego
stateczka z łowcą i antyłowcą na pokładzie.
- Wygląda mi na to - martwił się Dengar - że coś poszło nie tak. Musiało się coś
przytrafić Sulilakowi i Fettowi w drodze na Tatooine albo z powrotem. Może wytropił
ich i zestrzelił któryś z tych łowców, którzy się uganiają za Fettem, a w takim przypad-
ku w ogóle się tu nie zjawią. Niewykluczone też, że Boba Fett miał w zanadrzu przez
cały ten czas całkiem inny plan, a nas po prostu wystawił do wiatru, bo nawet nie miał
zamiaru się tu pokazać. - Dengar ze złością zacisnął szczęki, kręcąc powoli głową. - W
takim razie niczego się tu nie doczekamy.
- Nie wydaje mi się, żeby ten ostatni wariant był prawdopodobny - powiedziała
Neelah. Oparła się o drzwi do sterowni i objęła ciasno ramionami, jakby tylko tym
sposobem była w stanie utrzymać nerwy pod kontrolą. - Musiał mieć jakiś powód, by
wlec nas ze sobą przez cały ten czas. To nie znaczy, że żywi do nas szczególnie ciepłe
uczucia. Po prostu nadal ma nadzieję, że w jakiś sposób na mnie zarobi.
- Być może. - Dengar nie wyglądał na przekonanego. -Musisz przyznać, że on ma
okropnie pokrętny umysł. Ale z drugiej strony, wiedziałem o tym, jeszcze zanim zosta-
liśmy partnerami.
K.W. Jeter
169
- Jest jeszcze inna możliwość. - Neelah dręczyło to od dłuższego czasu, zanim
jeszcze zobaczyli w oddali system Orana. -Najgorsza ze wszystkich.
- To znaczy?
- To znaczy - powiedziała Neelah ponuro - że Fettowi nic się nie stało w drodze na
Tatooine ani w drodze powrotnej. Ani też na Tatooine.
Zdziwiony Dengar uniósł brew.
- Co masz na myśli?
- Nie rozumiesz? Mogło przecież być tak, że Boba Fett przeleciał całą drogę na
Tatooine, spotkał Bosska i okazało się, że on wcale nie miał tego sfabrykowanego do-
wodu, który rzekomo zabrał ze statku Fetta. - Głos uwiązł w gardle dziewczyny. - Może
ten dowód już nie istnieje. Może Bossk pozbył się go; może uznał, że nie jest nic wart i
zniszczył go gdzieś po drodze.
- Zapominasz o jednej rzeczy - powiedział Dengar. - Bossk rozesłał wici, że ma
ten dowód i szuka na niego kupca.
- To nie musi znaczyć, że naprawdę go ma. - Neelah pokręciła głową z niesma-
kiem. - Boba Fett to nie jedyny łowca nagród, który ma pokrętny umysł. Bossk mógł
pozbyć się dowodu albo stracić go z oczu na setki sposobów, na długo przedtem, zanim
zdał sobie sprawę z jego wartości. Potem usłyszał, że Kuat tego szuka, gotów zapłacić
dobrą cenę, więc uznał, że może uda mu się wyciągnąć z Kuata pieniądze nie dostar-
czając towaru. Albo mógł pomyśleć, że coś tak cennego może zmusić Fetta do wyjścia
z ukrycia. Może w taki właśnie sposób chce załatwić stare porachunki, a w każdym
razie spróbować.
- Tak... to możliwe. - Dengar nie był zachwycony tą perspektywą. - Nie pomyśla-
łem o czymś takim. Ale chyba masz rację.
Neelah nie dawało to spokoju. Kiedy oddalali się od frachtowca Bilansa i pozosta-
łości pajęczyny Kud'ara Mub'ata, jej umysł cały czas niezmordowanie roztrząsał jedną
możliwość za drugą. Każda z nich oznaczała kompletne załamanie wszystkich nadziei,
szans na wyjaśnienie pytań dotyczących jej przeszłości. Nadzieje te wskrzesił w niej
następca Kud'ara Mub'ata dużo bardziej skutecznie niż Dengar i Boba Fett wskrzesili
jego przodka. Najważniejsza była niespodziewana wiadomość o losach sfabrykowane-
go dowodu. Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy nie, odnowiła jej wiarę. Ten
nowy, wątły trop mógł ich wyprowadzić ze ślepego zaułka, w którym się znaleźli po
wszystkich swoich poszukiwaniach.
Ale jeśli ten ostatni możliwy ślad nie istniał, jak się tego obawiała, jeśli wyprawa
Boby Fetta na Tatooine miała zakończyć się fiaskiem, to naprawdę nie miała pojęcia,
co dalej robić. W galaktyce, rozdartej konfliktem pomiędzy Imperium a Sojuszem Re-
beliantów, ktoś, kto jako jedyny klucz do tajemnic swej przeszłości miał swoje imię i
świadomość związku z arystokracją planety Kuat - ktoś taki miał niewielkie szanse. Z
tego co wiedziała do tej pory, niewykluczone, że to potężny Kuat z Kuat nakazał wy-
mazać jej pamięć i porwać ze świata, na którym żyła. A atak bombowy na Morzu
Wydm dowodził, że Kuat nie jest kimś, kto cofnąłby się przed zbrodniczą przemocą, by
zrealizować swoje zamiary. Gdyby pojawiła się beztrosko na planecie Kuat, dążąc do
odzyskania należnej jej pozycji wśród kuatańskiej arystokracji, istniało niebezpieczeń-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
170
stwo, że w ten sposób odda się w ręce kogoś, kto już wcześniej próbował ją wyelimi-
nować. Kuat mógł rzeczywiście być jedyną osobą, która potrafiłaby wyjaśnić wszystkie
tajemnice, jakie ją otaczały - ale równie dobrze z jego ręki mogła ją czekać pewna
śmierć. Jeśli Boba Fett nie wróci z Tatooine z tym sfabrykowanym dowodem znalezio-
nym we wnętrzu robota towarowego, nie będzie miała szansy dowiedzieć się, która z
tych wersji była prawdziwa.
Albo spotka się z nami i przywiezie dowód, pomyślała, patrząc ponad głową Den-
gara na przedni iluminator, albo...
Neelah nie dokończyła tej myśli. Nie chciała nawet rozważać podobnej możliwo-
ści.
A zresztą uświadomiła sobie w tej chwili, że już nie musi.
- Patrz! - Neelah wskazała na iluminator. - Tam...
Dengar kontrolował położenie krążownika ZSK na wyświetlaczu, przekazującym
obraz z rufowego skanera „Wściekłego Psa". Spojrzał teraz w górę i zauważył jaśniej-
szą plamkę wśród morza gwiazd, na wprost nich. Rosła z każdą chwilą.
- Wygląda na raczej nieduży statek. I szybki. Może... - Dengar wcisnął kilka kla-
wiszy, by uzyskać profil identyfikacyjny zbliżającego się statku. - To on - westchnął z
ulgą. - To ten „Łowca Głów" N'dru Suhlaka. A zatem Boba Fett musi być na jego po-
kładzie, zgadza się? - Uśmiechnięty Dengar spojrzał przez ramię na Neelah. - Bo prze-
cież sam Suhlak nie miałby po co tu przylatywać bez Fetta.
- Nie - potrząsnęła głową Neelah. - Nie miałby po co. -A więc tę jedną spośród
możliwości, które obsesyjnie ją dręczyły, można było wyeliminować. Przynajmniej
Boba Fett ich nie opuścił; razem z Dengarem nadal była częścią jego planów, jakie by
nie były. - Teraz musimy się tylko dowiedzieć, czy ma to, po co poleciał na Tatooine.
- Musimy go wziąć na pokład w locie. - Dengar wskazał na obraz z rufowego ska-
nera. Krążownik Zakładów Stoczniowych nadal leciał za „Wściekłym Psem" z tą samą
prędkością. - Jeśli się zatrzymamy choćby na kilka minut, dogonią nas.
- Czy to się uda?
- Będzie trudno, ale da się zrobić. - Dengar już trzymał w ręku mikrofon modułu
komunikacyjnego. - „Łowca Głów" Suhlaka wchodzi w nasz zasięg. Omówię szczegóły
z Fettem. Będziesz musiała poprowadzić statek, podczas gdy ja zajmę się rękawem
transferowym.
Słuchała, jak Dengar rozmawia najpierw z Suhlakiem, a potem z Fettem. Podczas
gdy Dengar i Fett pospiesznie ustalali odpowiednie prędkości obu statków, Neelah
poczuła, że musi, po prostu musi zapytać, czy Fett znalazł coś na Tatooine.
Tak długo czekałaś, upomniała się w myślach, możesz poczekać jeszcze parę
chwil.
Kiedy Dengar opuścił sterownię, Neelah zajęła jego miejsce przy instrumentach
pokładowych. Suhlak podprowadził swego Łowcę Głów równolegle do „Wściekłego
Psa", ostrożnie korygując prędkość i zmniejszając odległość dzielącą oba statki. Kadłub
statku przeniósł tępe uderzenie i ostrzejsze wibracje, gdy rękaw transferowy połączył
oba pojazdy.
Trójka mężczyzna pojawiła się wreszcie w sterowni; Suhlak szedł na końcu.
K.W. Jeter
171
- Skoro już wciągnęliście mnie w tę sprawę - powiedział i uśmiechnął się szeroko
do Neelah - to za nic nie chcę przegapić przedstawienia.
- Znalazłeś to - westchnęła Neelah; zauważyła czarne pudełko, grube na kilkana-
ście centymetrów, które trzymał w ręku Boba Fett. Z nagrywarki zwisało kilka luźnych
przewodów, jakby Fett pracował nad urządzeniem w drodze z Tatooine. - Odebrałeś
nagrywarkę Bosskowi.
- Biedaczysko. - Dengar pokręcił współczująco głową. - Mam nadzieję, że Bossk
miał dość rozumu, żeby oddać ją bez walki. W jakim stanie go zostawiłeś? Żyje jesz-
cze?
- Kiedy się rozstaliśmy - odparł Fett - był cały i zdrowy.
- Kogo to obchodzi? - Neelah nie mogła już dłużej opanować niecierpliwości. -
Masz nagrywarkę. To wszystko, co się teraz liczy.
- Mała poprawka. - Suhlak pokazał palcem na monitor rufowego skanera. - Nadal
macie na ogonie krążownik Zakładów. I na dodatek - pochylił się nad tablicami sterow-
niczymi, wpatrując się w obraz na monitorze - doganiają nas.
- Zaraz się tym zajmę. - Boba Fett zajął miejsce Neelah w fotelu pilota. Stanęła z
tyłu i obserwowała, jak Fett przejmuje stery. Wsunął ręce w trandoszańskie zagłębienia,
pchnął dźwignię napędu do oporu...
I nic.
- Silniki nie pracują - oznajmił Dengar. Wyciągnął rękę nad ramieniem Fetta i po-
stukał palcem we wskaźnik poboru mocy. Jaskrawoczerwone cyfry pokazywały zero.
Spojrzał na wskaźniki silników korekcyjnych. - Wszystko wysiadło. Nigdzie dalej nie
polecimy tym statkiem.
- Co się stało? - Neelah przeniosła wzrok z monitora skanera rufowego, pokazują-
cego zbliżający się krążownik ZSK, na twarze łowców nagród. - Dlaczego silniki prze-
stały działać?
- Dobre pytanie - odparł Boba Fett. - Gdyby wysiadły tylko główne silniki albo
tylko silniki korekcyjne, można by to uznać za zwykłą awarię. Ale wszystkie naraz... to
musi być coś innego. Ktoś musiał specjalnie odciąć napęd.
- Jak to?
- Na razie nie wiem. Ale sprawdźmy zapisy modułu komunikacyjnego. - Fett
wstukał kilka komend i wyświetlił na ekranach pomocniczych nowy zestaw danych. -
Oto część wyjaśnienia. - Wskazał na ostatnią linijkę cyfr i liter. - Odebraliśmy zakodo-
wany sygnał z kierunku bezpośrednio za nami. To musiał być krążownik Zakładów.
Nie usłyszeliśmy nic, bo sygnału nie przesłano na słyszalnych częstotliwościach. Ale
został odebrany przez jakiś element systemów operacyjnych „Wściekłego Psa" i zadzia-
łał.
- Hej! Nie przejmujcie się tym - włączył się do dyskusji antyłowca. - Mogę to za-
łatwić.
- Naprawdę? - stojący obok Suhlaka Dengar spojrzał na niego zaskoczony.
- Jasne. - Zanim Dengar zdążył zareagować, Suhlak wyrwał mu zza pasa blaster.
Cofnął się o kilka kroków, osłaniając się bronią. - Przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Neelah spojrzała znad blastera w twarz Suhlaka.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
172
- Co robisz?
- To chyba jasne. - Suhlak cofał się w kierunku wyjścia ze sterowni. - Ten krą-
żownik najwyraźniej ma jakiś sposób, by unieruchomić ten statek na dobre, ale nie
może tego zrobić z moim „Łowcą Głów". A zatem spadam stąd. A wy radźcie sobie
sami z krążownikiem. - Nadal trzymając ich na muszce, Suhlak postawił nogę na naj-
wyższym szczeblu drabinki prowadzącej do ładowni „Wściekłego Psa". - I nawet nie
pytajcie, czy mogę kogoś z was zabrać ze sobą. Nie zamierzam ryzykować, że ten krą-
żownik zacznie mnie ścigać.
Boba Fett patrzył, jak antyłowca schodzi w dół po drabinie.
- Jeśli myślisz, że dostaniesz swoją zapłatę, tak jak uzgodniliśmy, to się grubo my-
lisz.
- Jest spora szansa, że jak ten krążownik z wami skończy, nie będzie od kogo eg-
zekwować zapłaty. - Nad krawędzią włazu widać było już tylko czubek głowy Suhlaka
i uniesiony blaster. -Wolę spisać ją na straty, ale zachować skórę na grzbiecie.
Kilka chwil później usłyszeli przenoszone przez kadłub statku odgłosy odłączania
się „Łowcy Głów" od rękawa transferowego. W przednim iluminatorze zobaczyli, jak
mały statek oddala się od „Wściekłego Psa" coraz bardziej, by w końcu zniknąć wśród
gwiazd.
- Ten przynajmniej się uratował. - Dengar pokręcił głową. -Pytanie, co będzie z
nami?
- Wkrótce się tego dowiemy - mruknął Boba Fett. - Krążownik ZSK wszedł w za-
sięg strzału, ale jak na razie nie uruchomił dział. A zatem musi im chodzić o coś innego
niż zestrzelenie nas.
- Pewnie chcą z nami pogadać. - Dengar wskazał na iluminator. - Przesuwamy się.
Widać złapali nas promieniem ściągającym.
W głośnikach modułu komunikacyjnego rozległ się kobiecy głos, rzeczowy i wy-
raźnie artykułowany.
- Mówi Kodir z Kuhlvult, szefowa ochrony Zakładów Stoczniowych Kuat. - Czy
mam rację zakładając, że na pokładzie tego statku znajduje się łowca nagród Boba Fett?
Fett włączył przycisk transmisji.
- Mówi Fett.
- W takim razie wchodzę na pokład z kilkoma moimi ludźmi, żeby się z tobą spo-
tkać. I nie życzę sobie żadnych głupich pomysłów.
- Co niby miałbym zrobić z krążownikiem nad głową? - zainteresował się Fett.
- Po prostu pamiętaj o tym. - Połączenie zostało przerwane.
- Jak myślisz, czego ona chce? - Neelah spojrzała na Fetta znad głośnika.
- Dokładnie nie wiadomo. Ale zważywszy, że właśnie wróciłem z Tatooine z
czymś, czego poszukuje jej szef, to raczej nie chodzi o cokolwiek innego.
Neelah nie miała czasu wypytywać Fetta na temat tego, co przywiózł z Tatooine.
Urządzenia przechwytujące krążownika coraz bliżej przyciągały „Wściekłego Psa".
- Chodźmy do ładowni. - Boba Fett wstał z fotela pilota. - Posłuchajmy wszyscy,
co ma do powiedzenia ta osoba.
K.W. Jeter
173
Kodir z Kuhlvult, z ochroniarzem przy każdym boku, okazała się atrakcyjną, choć
arogancką kobietą. Długi płaszcz otulał ją aż do ziemi. Neelah zajrzała w jej twarz,
usiłując ją rozszyfrować.
- A zatem to ty jesteś tym łowcą nagród, o którym tyle słyszałam. - Kodir popa-
trzyła na całą trójkę i zatrzymała wzrok na ciemnym wizjerze hełmu Fetta. - Wszyscy
uważają, że wychodzisz cało z sytuacji, w których każdy inny by zginął. To szczęście
czy rozum, Fett?
- Istoty, które polegają na szczęściu - odparł Fett - nie wychodzą z takich sytuacji
cało.
- Dobrze powiedziane. - Kodir skinęła głową z aprobatą. -Uwierz mi, nie mam w
stosunku do ciebie złych zamiarów. Mogę cię równie dobrze zabić, jak pozostawić przy
życiu. Nieważne, czy polegasz na szczęściu, czy na inteligencji... tym razem też może
ci się udać, jeśli będziesz tego chciał.
- Rozumiem. - Boba Fett skrzyżował ramiona na piersi. -Czego więc ode mnie
chcesz?
Kodir uniosła kącik ust w półuśmiechu.
- Proszę cię, nie utrudniajmy sprawy. Zapewne wiadomo ci, że jest coś, czego pra-
gnie Kuat z Kuat.
- Na przykład mojej śmierci.
- Niekoniecznie. Tylko wtedy, jeżeli nie znajdzie się inny sposób, by pewien
przedmiot nie wpadł w niepowołane ręce. - Kodir zmrużyła oczy, a porozumiewawczy
uśmiech nabrał okrucieństwa. -Gdyby ten przedmiot znalazł się w rękach Kuata, mogę
cię zapewnić, że nie byłby on już dłużej zainteresowany uśmierceniem cię.
- A dlaczego sądzisz, że mam ten... „pewien przedmiot", jak go nazwałaś? - Fett
nie spuszczał wzroku z kobiety. - Prawdopodobnie masz na myśli sfabrykowany do-
wód, który wiąże nieżyjącego księcia Xizora z imperialnym atakiem na Tatooine. Ja ze
swojej strony mogę cię zapewnić, że Kuat próbował mnie zabić, zanim to zdobyłem.
- Ach... ale to było wtedy, a teraz jest dziś. Nie ma znaczenia, jak sytuacja wyglą-
dała dawniej; liczy się tylko to, czy teraz masz sfabrykowany dowód. - Uśmiech znik-
nął z twarzy Kodir. -I nie usiłuj mnie zapewnić, że go nie masz. Przyleciałeś tutaj stat-
kiem, który widziano ostatnio na Tatooine; słyszeliśmy również, że twój kolega po
fachu Bossk szukał kupca na dokładnie ten przedmiot, o którym mówimy. Byłby to
doprawdy nieprawdopodobny zbieg okoliczności, gdyby twoja podróż na Tatooine nie
wiązała się z tym, co Bossk chciał sprzedać. Zresztą - uśmiech powrócił na jej twarz,
ale znacznie mniej przyjemny - właściwie to jestem ci wdzięczna, że poleciałeś na Ta-
tooine i zdobyłeś to dla nas. Oszczędziłeś mi tej podróży, no i wątpliwej przyjemności
kontaktu z kreaturą w rodzaju Bosska. W przeciwieństwie do ciebie nie ma on reputacji
rozsądnego biznesmena.
- Okazał się dostatecznie rozsądny - odparł Fett - by przyjąć dobrą ofertę.
- W takim razie złożę ci lepszą. - Kodir dała dłonią znak towarzyszącym jej ochro-
niarzom, którzy w jednej chwili dobyli blasterów z kabur na pasach i wycelowali z nich
do Neelah i obu łowców. - Oferta dotyczy was wszystkich. Oddajcie ten fałszywy do-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
174
wód, a ja was nie zabiję. - Rozłożyła ręce na boki. - Czy można sobie wyobrazić lep-
szą?
Ciszę, jaka zapadła, przerwał Dengar.
- Jest w sterowni na górze. Obok fotela pilota.
- Ty idioto! - Neelah spojrzała na łowcę. - Teraz nigdy nie zdołamy...
- Nie bądź dla niego zbyt surowa - powiedziała Kodir. - Przyjęcie oferty przez
twojego towarzysza po prostu oszczędza mi czasu i wysiłku. Nawet gdybyście spróbo-
wali ukryć w jakiś sposób ten przedmiot, i tak byśmy go znaleźli, tyle że wcześniej
musielibyśmy. .. zająć się wami, że tak powiem. Nawet gdybyśmy mieli rozebrać ten
statek do ostatniego nitu, nie po to zadałam sobie tyle trudu, żeby teraz odejść z ni-
czym.
Zanim skończyła mówić, jeden z ochroniarzy ZSK wspiął się po drabinie do ste-
rowni. Wrócił stamtąd trzymając przedmiot, który Boba Fett przywiózł z Tatooine.
Wyciągnął z powrotem blaster z kabury i zajął poprzednią pozycję u boku Kodir.
- Doskonale. - Kodir spojrzała na przedmiot podany jej przez ochroniarza. Odwró-
ciła go i sprawdziła zakodowane oznaczenia na spodzie. - Dokładnie o to mi chodziło. -
Spojrzała na Bobę Fetta. - Interesy z tobą to prawdziwa przyjemność. Tak bardzo mi się
to podobało, że nawet dotrzymam umowy. W końcu... bywałeś swego czasu użyteczny
dla Zakładów Stoczniowych Kuat. Nigdy nie wiadomo, czy nie przydasz nam się na
coś w przyszłości. Zresztą tym statkiem nigdzie nie polecisz, zgadza się? Dzięki temu
nie powinieneś mi przeszkodzić w moich planach.
Kodir dała znak ochroniarzom. Z blasterami nadal wycelowanymi w pasażerów
„Wściekłego Psa" zaczęli się wycofywać w stronę rękawa transferowego.
- Przykro mi, że sprawy nie ułożyły się tak, jakbyście się tego spodziewali. - Kodir
wsunęła nagrywarkę pod pachę i uśmiechnęła się, tym razem bez cienia wesołości. - Ja
za to miałam nadspodziewanie udany dzień. Znalazłam nie tylko to, czego szukałam,
ale i nieoczekiwaną premię. - Wskazała gestem na Neelah. - Ty idziesz z nami.
Neelah zesztywniała i popatrzyła podejrzliwie na kobietę.
- Niby dlaczego?
- Och, mogłabym ci podać setki powodów. Ale tylko jeden się liczy, przynajmniej
dla ciebie. - Kodir z Kuhlvult przekrzywiła głowę na bok, czekając na dalszą reakcję
Neelah. - Masz chyba parę pytań, co? Pytań, na które szukasz odpowiedzi. Wiem o
tym. No cóż, ja znam te odpowiedzi. To powinno ci ułatwić decyzję.
Minęła chwila, zanim Neelah powoli skinęła głową. Minęła Dengara i Fetta i we-
szła za dwójką ochroniarzy do rękawa transferowego. Idąc w stronę śluzy drugiego
statku, usłyszała, jak Kodir żegna się z łowcami nagród.
- Życzę powodzenia - powiedziała drwiąco do Fetta i Dengara. - Kiedy ktoś was
przechytrzy i zaszachuje, to jedyne, na co możecie liczyć.
Oglądając się przez ramię, Neelah zobaczyła, że klapa włazu zatrzaskuje się za
nimi.
Kodir pchnęła ją do przodu.
- Chodźmy. Musimy zdążyć na spotkanie.
K.W. Jeter
175
R O Z D Z I A Ł
16
- Wciąż nie rozumiem, jak zdołali nas zatrzymać. - W sterowni „Wściekłego Psa"
Dengar oświetlał latarką wszystkie przyciski. - Jakim cudem udało im się wyłączyć
nasze silniki?
- To oczywiste. - Stłumiony głos Boby Fetta dobiegał spod tablic sterowniczych.
Leżał na plecach, z ramionami i głową w labiryncie obwodów i kabli. - Ten statek nie
został zbudowany w Zakładach Stoczniowych Kuat, ale Bossk na pewno zabrał go tam
kiedyś na przegląd i przebudowę. Pewnie chciał mieć nowocześniejsze systemy celow-
nicze... - to pierwsza rzecz, jaką łowca nagród wymienia na statku, kiedy tylko ma tro-
chę wolnych kredytów.
Dengar wiedział, że to prawda; był taki moment, kiedy planował to samo na wła-
snym statku, zanim jeszcze poznał swoją narzeczoną Manaroo i zapragnął całkiem
innych rzeczy. A Zakłady Stoczniowe Kuat - przodujące w budowie statków i inżynierii
-były dokładnie tym miejscem, w którym chciał przeprowadzić wymianę sprzętu.
Przyklęknął obok wyciągniętych nóg Boby Fetta i skierował latarkę w górę, na rę-
ce łowcy.
- A więc myślisz, że Bossk zabrał tam statek, a oni ukryli w nim jakieś urządzenie
odcinające napęd, o którym Bossk nie wiedział?
- Właśnie - odparł Fett. - Nic specjalnie wyrafinowanego, proste obejście, które
można zdalnie uruchomić zakodowanym sygnałem z przekaźnika. Który oczywiście
mieli na pokładzie tamtego statku.
- No dobra, ale po co mieliby robić coś takiego właśnie na statku Bosska? Przecież
to musiało być już jakiś czas temu. Skąd mogli wiedzieć, że kiedyś im się to przyda?
- Nie zrobili tego tylko Bosskowi. - Boba Fett badał zawiłe obwody pod tablicą
sterowniczą igłowym próbnikiem logicznym. - ZSK montuje pewnie coś takiego na
każdym statku, który trafia do nich do naprawy; tak na wszelki wypadek, gdyby kiedyś
musieli go unieruchomić. To rodzaj ubezpieczenia, a wyłączenie „Wściekłego Psa"
było tylko jednym z przypadków, kiedy musieli z niego skorzystać.
- No tak, ale... - Dengar potrząsnął głową. - Nie mogę uwierzyć, żeby zakładali coś
podobnego na statkach Marynarki Imperialnej albo na twoim. Bo przecież to ZSK wy-
budował „Niewolnika I", zgadza się?
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
176
- To jasne, że nie umieściliby odcinacza napędu ani na moim statku, ani na jakim-
kolwiek okręcie budowanym dla Imperium. -Boba Fet przyjrzał się uważnie jednemu z
obwodów. - Zbyt wiele ryzykowaliby w przypadku wykrycia. Zresztą Zakłady Stocz-
niowe Kuat doskonale wiedzą, że Imperialna Marynarka standardowo przeczesuje każ-
dy nowy albo przebudowany statek, żeby upewnić się, że nie zamontowano na nim
żadnego urządzenia umożliwiającego sabotaż. Ja robię to samo. Kiedy odbierałem
„Niewolnika I", dokładnie go przeczesałem. Uprzedziłem ich zresztą, że to zrobię. I
oczywiście niczego nie znalazłem. Ale ktoś taki jak Bossk nie jest zbyt staranny, i na to
właśnie liczy ZSK. - Boba Fett przechylił głowę. - Poświeć mi tu bliżej, chyba coś zna-
lazłem.
- Możesz to naprawić? - Dengar, stojąc na czworakach, pochylił się, by zajrzeć
pod tablicę sterowniczą.
- Trochę to potrwa. Typowa robota Zakładów... bardzo sprytnie pomyślane. To nie
tylko zwykła przerwa w obwodzie z aktywatorem pulsacyjnym. Wbudowali równoległy
obwód z mikrodetonatorem termicznym; kiedy eksplodował, zniszczył cały podsystem
transmisji sygnałów do silników głównych i korekcyjnych. - Boba Fett wysunął się
spod tablicy sterowniczej i usiadł. -Musimy wybebeszyć obwody z większości serwo-
mechanizmów w ładowni, żeby mieć czym to załatać.
- W porządku. - Dengar dał krok do tyłu, gdy łowca wstał. -Zacznę zdejmować
powłoki poszycia. - Schylił się i wyjął szczypce ze skrzynki na narzędzia. - Ale mam
jeszcze jedno pytanie.
Boba Fett nie spojrzał na niego; badał zwęglone przewody sterczące spod tablicy
sterowniczej.
- Jakie?
- Jak już naprawimy statek, to co wtedy?
- Wtedy lecimy na planetę Kuat - wyjaśnił Boba Fett. - Nie pozwolę, żeby ktokol-
wiek, nawet Kuat z Kuat, odbierał mi za darmo coś, co należy do mnie.
- Mamy sobie wiele do powiedzenia - zaczęła Kodir z Kuhlvult.
Neelah spojrzała na kobietę siedzącą naprzeciwko niej w prywatnej kajucie szefo-
wej ochrony. Kodir odprawiła podwładnych, zostając z dziewczyną sam na sam. Ne-
elah słyszała, jak drzwi zamykają się z sykiem, odgradzając je od pozostałych w po-
mieszczeniu dostatecznie odizolowanym, by wyjawiać różne sekrety.
Ale wcale nie wiem, czy to właśnie tu nastąpi, pomyślała Neelah. Na podstawie
tego, co wiedziała do tej pory, spodziewała się raczej kolejnych kłamstw i tajemnic,
ciemności i słów, które mają tylko maskować prawdziwe znaczenie.
Co gorsza, część z tych słów wypowie sama.
- Też tak sądzę. - Neelah nie usiadła, choć Kodir zaproponowała jej krzesło. -
Mam wiele pytań. A ty być może znasz odpowiedzi.
- To nie tak. - Kodir potrząsnęła głową. - Kuat z Kuat zrobił mnie szefową ochro-
ny Zakładów Stoczniowych nie po to, bym udzielała innym informacji, ale żebym mia-
ła je pod kontrolą. Ludzie, nawet ty, dowiadują się ode mnie różnych rzeczy wtedy,
kiedy ja tego chcę, a nie odwrotnie.
K.W. Jeter
177
- W takim razie chyba niepotrzebnie się z tobą zabrałam.
- Nie miałaś wyboru. - Szefowa ochrony wstała i podeszła do niej. Krawędź jej
płaszcza zawirowała wokół butów Neelah, gdy Kodir wyciągnęła rękę i pogłaskała ją
po policzku. - Wiem, że nigdy nie miałaś wyboru. Tyle rzeczy utraciłaś...
- A teraz chcę je odnaleźć. - Neelah nie cofnęła się przed dotykiem kobiety, choć
wydawał jej się zimny i obcy. - Chcę odszukać to, co straciłam: moją przeszłość i moje
nazwisko.
- Ale dotąd nie miałaś zbyt wiele szczęścia. Jaka szkoda! -Kodir uśmiechnęła się
do niej współczująco. - Być może powinnaś była lepiej dobierać sobie kompanów.
Mało kto korzysta na sprzymierzaniu się z łowcami nagród.
Neelah nie poprawiła jej, choć mogła. Nazywam się Kateel, pomyślała. Odkryła to
imię w ocalałych fragmentach pamięci. I jeszcze to, że należała do jednego z arystokra-
tycznych rodów planety Kuat. Neelah przypomniała to sobie, gdy zobaczyła w plikach
Boby Fetta znak wydrapany na podłodze klatki przez jego towar, Nila Posonduma.
Były jeszcze inne rzeczy, które sobie przypomniała -małe iskierki światła rozświetlają-
ce mgłę, kiedy zobaczyła twarz Kodirz Kuhlvult...
Znała tę kobietę na długo wcześniej, zanim Kodir przestąpiła klapę śluzy z rękawa
transferowego i weszła na pokład „Wściekłego Psa". Neelah była tego pewna.
I ta pewność nakazywała jej ostrożność. W przeszłości, której kształty były nadal
tak irytująco nieokreślone, coś się wydarzyło między nią a Kodir. I nie było to nic przy-
jemnego. Chciała, żeby Neelah coś zrobiła - nie była pewna, co to było, ale pamiętała,
że coś ważnego, od czego zależał los nie tylko jej samej, ale i wielu innych istot. Od-
mówiła wówczas. Nie zgodziła się uczestniczyć w planach Kodir, jakiekolwiek były.
Coś zaiskrzyło między nimi, kiedy Kodir weszła na pokład „Wściekłego Psa". Ne-
elah zauważyła, że oczy tamtej rozszerzyły się na chwilę ze zdumienia, ale szybko się
opanowała - tak jakby rozpoznała ją wtedy. Nie spodziewała się mnie tam zastać, my-
ślała Neelah. Zaszokowało ją to. Ale Kodir z Kuhlvult starannie ukryła swoją reakcję.
Dlaczego?
Kolejne pytanie bez odpowiedzi. Znaki zapytania wydawały się mnożyć, w miarę
jak dowiadywała się o sobie coraz więcej, jakby galaktyka złapała ją w pułapkę rozsze-
rzającej się, niekończącej ciemności.
Jednej rzeczy Neelah była pewna - jeśli ta Kodir z Kuhlvult, ze wszystkimi jej po-
wiązaniami z planetą Kuat i tajemniczym Kuatem, będzie ją zbywać i udzielać wymija-
jących odpowiedzi... wtedy Neelah postąpi tak samo. Spędziła zbyt wiele czasu wśród
przebiegłych i stale spiskujących istot w rodzaju łowcy nagród Boby Fetta, by nie prze-
siąknąć ich sposobem myślenia i ostrożnością, które zapewniały im przeżycie. Boba
Fett nie mówił wszystkiego, co wiedział, za każdym razem na tym wygrywał, jak na
przykład w historiach, które opowiedział jej Dengar, kiedy siedzieli razem w ładowni
„Wściekłego Psa". Choćby w tej, jak to Boba Fett wyszedł wygrany po rozpadzie Gildii
Łowców Nagród. Wygrał te wojny, pomyślała Neelah, bo był przebiegły. Musi być
taka sama, by wygrać swoją wojnę.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
178
Co oznaczało - przynajmniej w tym momencie - niezdradzanie niczego, co zdołała
sobie przypomnieć z przeszłości. Dopóki nie będzie pewna, jaką rolę odegrała w niej
Kodir z Kuhlvult.
- Lepiej ci będzie ze mną. - Kodir cofnęła rękę i podeszła z powrotem do krzesła. -
Tak będzie.... bezpieczniej.
Bezpieczniej dla kogo? - zastanawiała się Neelah.
- Dokąd lecimy? - zapytała głośno, obserwując Kodir, która oparła ręce na porę-
czach krzesła i zapatrzyła się w sufit kabiny, pogrążona w rozmyślaniach.
- Dokąd? - Kodir obejrzała się przez ramię. - Nie domyśliłaś się jeszcze? Lecimy
w to miejsce, do którego najbardziej chcesz trafić, tam, gdzie czekają odpowiedzi na
wszystkie twoje pytania.
- Czyli na planetę Kuat? - Słowa wymknęły się z ust Neelah, zanim zdołała je po-
wstrzymać.
Kodir uniosła brew i przyjrzała się Neelah uważniej. Po chwili uśmiechnęła się.
- W każdym razie blisko - powiedziała. - Tak blisko, że będziesz niemal mogła do-
tknąć planety wyciągniętą ręką. Ale Kuat to nie tylko planeta... to również mężczyzna,
Kuat z Kuat. Z nim się na razie nie spotkamy. Jest jeszcze parę spraw, które należy
załatwić, zanim będzie to możliwe. A wtedy was oboje czeka mała niespodzianka.
Neelah nie odpowiedziała. Czuła, jak rośnie w niej jednocześnie ostrożność i po-
dejrzliwość.
- Pańskie podejrzenia okazały się słuszne - zameldował łącznościowiec Kuatowi. -
Do floty Sojuszu Rebeliantów krążącej nad naszymi Zakładami dołączyła jeszcze jedna
osoba. Nie wojskowy, ale cywil wysokiej rangi, jak udało nam się ustalić. Najprawdo-
podobniej na poziomie attache, z uprawnieniami do negocjacji.
Kuat siedział przy ścianie transpastalowych okien wychodzących na doki kon-
strukcyjne Zakładów Stoczniowych. Głaszcząc jedwabistą sierść felinksa zwiniętego w
kłębek na jego kolanach, słuchał sprawozdania nie patrząc na łącznościowca.
- Kiedy przyleciał ten attache?
- Sześć minut temu, proszę pana. Komandor Rozhdenst prze-szmuglował go oso-
biście... a w każdym razie próbował, ale nasze urządzenia szpiegowskie zdołały rozszy-
frować tę operację bez ich wiedzy. Zarówno Rozhdenst, jak i ten attache... nazywa się
Wonn Uzalg, jak zdołaliśmy ustalić... są w tej chwili na pokładzie głównego modułu
stacji.
- Rozumiem - powiedział Kuat. Felinks mruczał pod dotykiem swego pana. - Czy
mamy dostęp do tego, co się tam dzieje?
Łącznościowiec uśmiechnął się.
- Doskonały, proszę pana. Wysłanie mikrosondy z niewykrywalnym urządzeniem
podsłuchowym na tak małą odległość nie było problemem. Mikrosonda przeniknęła
przez poszycie bazy i podłączyła się do wewnętrznych obwodów monitorujących. Sły-
szymy wszystko, co się tam dzieje.
- Bardzo dobrze. Wyrażam panu uznanie za doskonałą pracę pana i pańskich ludzi.
- Kuat nie posunąłby się dalej w chwaleniu swoich ludzi; czuł jednak niezaprzeczalną
K.W. Jeter
179
wdzięczność dla łącznościowca i jego załogi. Ich lojalność była niekwestionowana. - A
zatem o czym teraz rozmawiają?
- Na razie o niczym specjalnym - przyznał łącznościowiec. -To znaczy nie mówią
nic, co nasze służby bezpieczeństwa uznałyby za istotne. Wygląda na to, że i Rozh-
denst, i ten Uzalg czekają na przybycie kogoś jeszcze, z kim mają odbyć spotkanie.
- Czy wiemy - zapytał Kuat - kim jest ta osoba? - Zarówno logika, jak i instynkt
podpowiadały mu, że musi to być ktoś ważny. Dowódca Eskadry Śmieciarzy nie zada-
wałby sobie trudu przeszmuglowania rebelianckiego attache, gdyby chodziło o byle
kogo.
- To jest właśnie najważniejsza sprawa, proszę pana. - Łącznościowiec założył rę-
ce za plecy; miał na sobie standardowy, pozbawiony oznaczeń kombinezon. - Dlatego
właśnie uznałem, że powinienem o tym zameldować bezpośrednio panu, zamiast użyć
zwykłych kanałów służby bezpieczeństwa. - Zawahał się chwilę. - Istnieje oczywiście
możliwość, jakkolwiek niewielka, że Rozhdenst odkrył urządzenie podsłuchowe, które
umieściliśmy w ich stacji, i razem z Uzalgiem używają go, by przekazać nam fałszywe
informacje. Wspomniałem już, że według naszych analityków prawdopodobieństwo
odkrycia naszego urządzenia podsłuchowego jest znikome; mikrosonda nie naruszyła
żadnych obwodów alarmowych stacji. Jest więc bardzo prawdopodobne, że Rozhdenst i
attache Sojuszu rebeliantów rzeczywiście czekają na osobę, której nazwisko padło w
ich rozmowie.
Kuat obrócił fotel i spojrzał na łącznościowca.
- Jakie to nazwisko?
Kolejna sekunda wahania.
- To Kodir z Kuhlvult, proszę pana. Wygląda na to, że na nią właśnie czekają. A
ona leci w ich kierunku. Odebraliśmy sygnał z krążownika, na pokładzie którego się
znajduje.
- Kodir? - ręka drapiąca felinksa za uchem zamarła w powietrzu. - To niemożliwe.
Nasi analitycy musieli źle zrozumieć słowa komandora Rozhdensta i rebelianckiego
attache... albo coś jest nie tak z pluskwą, którą tam umieściliśmy - powiedział Kuat z
niewzruszoną pewnością. - To po prostu niemożliwe, by Kodir miała się z nimi spo-
tkać. Musiałaby przedtem porozumieć się ze mną.
- Przykro mi, proszę pana. - Łącznościowiec nie ustępował. - Ale fakty pozostają
faktami. Nasi ludzie przeprowadzili dokładną analizę spektralną sygnałów otrzymanych
z sondy umieszczonej w bazie. Dane nasuwają tylko jedną możliwą interpretację: że
osobą, na którą czekają Rozhdenst i rebeliancki attache, jest Kodir z Kuhlvult.
- A jej krążownik leci w naszą stronę?
- Albo tutaj, albo do bazy Eskadry Śmieciarzy.
- Proszę nawiązać z nią łączność. Natychmiast - rozkazał Kuat. - Muszę z nią w tej
chwili porozmawiać.
- Obawiam się, że to niemożliwe, proszę pana.
- Dlaczego?
- Próbowaliśmy już wywołać krążownik Kodir zarówno na częstotliwości zastrze-
żonej, jak i otwartej. - Łącznościowiec wzruszył ramionami przepraszająco. - Sprzęt
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
180
komunikacyjny działa bez zarzutu i wiemy, że krążownik odebrał nasz sygnał, ale naj-
wyraźniej Kodir wydała załodze rozkaz, by nie odpowiadali. Utrzymują absolutną ciszę
w eterze, a przynajmniej tak było do momentu ich ostatniej transmisji, którą wychwyci-
liśmy tuż przed uruchomieniem mikropróbnika podsłuchowego. Transmisja była skie-
rowana do bazy Eskadry Śmieciarzy.
Felinks wzdrygnął się pod palcami Kuata; wyczuwał napięcie swojego pana.
- Proszę pana? - przerwał wreszcie ciszę łącznościowiec. – Czy ma pan dla nas ja-
kieś rozkazy?
Myśli Kuata stawały się coraz czarniejsze.
- Tak - powiedział powoli. - Muszę porozmawiać z brygadzistą alfa i majstrami
stopnia beta w dokach konstrukcyjnych. Nadszedł czas, by...
Łącznościowiec zamarł.
- Na co, proszę pana?
- Nic, nie przejmuj się... - Kuat zamknął oczy, głaszcząc miękkie futro felinksa. -
Wszystko będzie dobrze.
K.W. Jeter
181
R O Z D Z I A Ł
17
- To bardzo poważna sprawa - powiedział attache Sojuszu Rebeliantów. - Jesteśmy
doprawdy wdzięczni, że zwróciła się pani z tym do nas.
- Czasami - odparła Kodir z Kuhlvult - trzeba robić to, co słuszne. Niezależnie od
konsekwencji.
Kodir, attache Wonn Uzalg i komandor Rozhdenst siedzieli wokół prowizorycz-
nego stołu konferencyjnego w ruchomej bazie Eskadry Śmieciarzy. Stół składał się ze
zwykłego durastalowego panelu poszycia, wyjętego z zawiasów i ułożonego płasko na
dwóch skrzyniach towarowych po zapalnikach do pocisków. Na środku gołej metalo-
wej powierzchni leżał pudełkowaty, lśniący czarny przedmiot; zawarte w nim wcze-
śniej dane zostały odczytane przy użyciu przenośnego skanera, który Uzalg przywiózł z
kwatery głównej Sojuszu. Wydruk tych danych, na kilku arkuszach flimsiplastu, zawie-
rał szczegółowy opis próbek atmosfery i analizy biologicznych substancji zapachowych
pobranych przez urządzenie szpiegowskie, które zebrało te dowody.
- Oczywiście ten dowód został sfabrykowany. - Łysa czaszka Uzalga odbijała się
w czarnej powierzchni pudełka. - Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
- Pan attache ma na myśli - komandor Rozhdenst machnął lekceważąco ręką,
wskazując na przedmioty zgromadzone na stole konferencyjnym - że nikt w Sojuszu
Rebeliantów nie uwierzy, iż nieżyjący książę Xizor miał cokolwiek wspólnego z ata-
kiem imperialnych szturmowców, który zarejestrowało to urządzenie. - Komandor
skrzywił się z powątpiewaniem. - Odpowiedzialność za ten konkretny atak została usta-
lona ponad wszelką wątpliwość. Bezpośredni rozkaz wydał Darth Vader. Nasze własne
źródła informacji w Imperium i w organizacji Czarne Słońce potwierdziły to. Xizor nie
miał z tym nic wspólnego.
- Na to wygląda. - Uzalg mówił znacznie spokojniej i łagodniejszym głosem niż
dowódca Eskadry Śmieciarzy. Kodir zrozumiała, dlaczego awansował na tak wysokie
stanowisko w dyplomacji Sojuszu. - Jednak ten dowód, autentyczny czy nie, ma dla nas
nadal pewne znaczenie.
- Nie rozumiem, po co zawracamy sobie tym głowę. - Rozhdenst nie próbował
ukrywać wątpliwości. - Mamy na głowie ważniejsze rzeczy, na przykład pilnowanie, co
dzieje się na dole w dokach konstrukcyjnych. To tutaj, to stara sprawa; Xizor od dawna
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
182
nie żyje. Z jego strony nic nam już nie grozi. Skoncentrujmy się raczej na żywych wro-
gach.
- Nie rozumie pan znaczenia tej sprawy - prychnęła Kodir. Przyglądała się rebe-
lianckiemu dowódcy spod zmrużonych powiek. Nie po to przebyła całą tę drogę, by
teraz skończyć dyskutując z jakimś ograniczonym wojskowym. - Rzeczywiście nie jest
ważne, czy książę Xizor żyje, czy też nie. Liczy się tylko to, kto miał interes w stwo-
rzeniu fałszywego dowodu przeciwko niemu i dlaczego.
Uzalg wyciągnął rękę i dotknął rękawa dowódcy.
- Nasza rozmówczyni trafiła w sedno - powiedział miękko. -To sprawa wyjątkowa,
inaczej bym tu nie przyleciał, wiedząc, co się szykuje w pobliżu Endoru. Naprawdę jest
wiele innych rzeczy, którymi mogłem się zająć.
- Nie tylko pan. Także ja, i wszyscy ludzie w mojej eskadrze. - Dowódca gorącz-
kował się coraz bardziej. - Jeśli Sojusz umieszcza nas w miejscu, gdzie nic się nie dzie-
je, jest to decyzja dowództwa i nic na to nie poradzę. Ale może pan być pewien, że ja i
moi ludzie sprzedalibyśmy własne bebechy na czarnym rynku, żeby być teraz w pobli-
żu Endora i brać udział w bitwie. Wolelibyśmy zginąć w akcji niż gnuśnieć niańcząc
jakąś stocznię.
- Zapewniam pana, komandorze, że już niedługo znaczenie pańskiej służby tutaj
stanie się oczywiste dla wszystkich. - Uzalg postukał palcem w rozłożone przed sobą
wydruki. - Jest pan człowiekiem czynu, a to sprawia, że niecierpliwi pana powolne
przesiewanie okruchów przeszłości w poszukiwaniu błyszczących grudek prawdy. Jak
zauważyła nasza przyjaciółka Kodir, nie liczy się powierzchowne znaczenie tego fał-
szywego dowodu. Ważne jest to, co się za nim kryje.
- W porządku - powiedział Rozhdenst. - A zatem co się za nim kryje?
Kodir zauważyła, że attache przysunął się bliżej do wojskowego.
- Ktoś chciał - powiedział ponuro Uzalg - żeby Sojusz Rebeliantów uwierzył, że
książę Xizor i jego organizacja Czarne Słońce byli w jakiś sposób zaangażowani w
sprawę ataku imperialnych szturmowców na farmę wilgoci na Tatooine. Logika naka-
zuje przyjąć, że ta akcja dezinformacyjna była wycelowana w Sojusz Rebeliantów, a
konkretnie w Luke'a Skywalkera. Ten imperialny napad, jakkolwiek haniebny, ma zna-
czenie przede wszystkim dla nas. Skywalker stał się inspiratorem i charyzmatycznym
przywódcą naszych sił. Można stwierdzić, że w momencie, w którym przyłączył się do
Rebeliantów, uratował Sojusz w jego najczarniejszej godzinie. Pokazał nam, że jedna
odważna osoba może zmienić przebieg całej bitwy. A odwaga bywa zaraźliwa. W tej
chwili nad Endorem jest wielu gotowych do walki, zainspirowanych przykładem Sky-
walkera. Jak sam pan powiedział, komandorze, dałby pan wiele, by być tam z innymi.
Ale tę siłę moralną, którą ma teraz Sojusz, ukształtowała przede wszystkim czystość
przesłania. Skywalker wiedział, że atak, w wyniku którego zginęła cała jego rodzina,
był dziełem Imperium. Od tego czasu nie miał wątpliwości, przeciwko komu walczy.
Jakie byłyby konsekwencje, zarówno dla Skywalkera, jak i Sojuszu Rebeliantów, gdy-
by jego intencje zmąciły dowody świadczące o tym, że książę Xizor i Czarne Słońce
byli w jakiś sposób zaangażowani w atak szturmowców? To mogłoby odwrócić uwagę
Skywalkera; próbowałby rozwikłać tę tajemnicę, chociaż poszlaki opierają się wyłącz-
K.W. Jeter
183
nie na kłamstwie. Najprawdopodobniej odkryłby to, ale za cenę czasu straconego w
najważniejszym momencie konfliktu. Sojusz zapłaciłby tę cenę razem z nim.
Z twarzy Rozhdensta zniknęło powątpiewanie.
- Rozumiem.
- Właśnie dlatego chciałam, by Sojusz dostał tę informację -powiedziała Kodir. -
Jako szefowa służb ochrony Zakładów Stoczniowych Kuat odkryłam pewne rzeczy, o
których wolałabym nie wiedzieć. Stoję po stronie Sojuszu Rebeliantów, panowie, ale
najwyraźniej nie każdy tam podziela moje przekonania. Najważniejsze, że nie podziela
ich Kuat z Kuat, głowa Zakładów Stoczniowych. Otwarcie przyznał, że obawia się
Sojuszu i nie ufa mu. Nie dość, że nie pomógł wam w walce przeciwko Imperium, ale
okazuje się, że w dodatku starał się Sojuszowi zaszkodzić. - Przerwała na chwilę, bada-
jąc reakcję rozmówców na jej słowa. - Bo to Kuat sfabrykował ten dowód i umieścił go
w takim miejscu, by odnalazł go Skywalker i dał się zwieść jego zawartości.
- Nie jestem przekonany, czy właściwie interpretuje pani działania Kuata. - Uzalg
zmarszczył czoło i podrapał się w podbródek. - Miałem z nim do czynienia, zanim zo-
stała pani szefową służb ochrony Zakładów. Błagałem go wtedy, by postawił zasoby
swojego przedsiębiorstwa do dyspozycji Sojuszu, ale on odmówił. Byłem jednak prze-
konany, że nie jest niechętny Sojuszowi, a tylko obawia się o los Zakładów w przypad-
ku, gdyby Imperator Palpatine pokonał nas i zniszczył. Taka decyzja była dla nas nie-
pomyślna, ale z jego punktu widzenia rozsądna. Oczywiście, mógł mnie wtedy zwo-
dzić... Kuat jest niewątpliwie przebiegły, a lata kontaktów z Imperatorem Palpatine'em i
jego admirałami wzmocniły w nim tę cechę. Mógł też zmienić stosunek do Sojuszu pod
wpływem nacisków ze strony Palpatine'a. Albo... - attache pokiwał głową w zamyśle-
niu. - Intryga, w której główną rolę grał ten sfabrykowany dowód, nie musiała wcale
być wymierzona przeciwko Sojuszowi. Niewykluczone, że chodziło o coś znacznie
bardziej skomplikowanego... celem mógł być sam książę Xizor, kiedy jeszcze żył. Krą-
żyły w pewnym momencie pogłoski co do planów, jakie Xizor i Czarne Słońce mają w
stosunku do Zakładów. Chciwość i ambicja nie są wyłączną domeną Imperatora Palpa-
tine'a. Wplątując Xizora w sprawy Luke'a Skywalkera i Sojuszu Rebeliantów, Kuat
mógł po prostu próbować się go pozbyć, by skoncentrować się całkowicie na obronie
przed zakusami Imperatora.
Siedząca naprzeciwko attache Kodir nic nie powiedziała, by nie ujawnić swojej
reakcji na słowa Uzalga. Jest sprytniejszy niż przypuszczałam, pomyślała. Może nawet
za sprytny.
- Nie mamy czasu na roztrząsanie rozmaitych możliwości. -Komandor Rozhdenst
położył dłonie na blacie stołu. - Pytanie brzmi: co zamierzamy z tym zrobić?
- To, czy Kuat spiskował bezpośrednio przeciwko Sojuszowi, czy też próbował
posłużyć się Sojuszem, by wyeliminować swojego wroga, księcia Xizora, w tej chwili
jest bez znaczenia - powiedział Uzalg. - Bitwa pomiędzy Sojuszem a Imperium, której
oczekujemy od tak dawna, być może już się rozpoczęła; nie mamy łączności z tamtym
sektorem. Nie da się przewidzieć, jaki będzie wynik zmagań w pobliżu Endora. Sojusz
ma znakomitą okazję strategiczną, by zniszczyć nową Gwiazdę Śmierci Imperialnej
Marynarki, póki jeszcze jest nie ukończona, bez aktywnych systemów bojowych. Nasze
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
184
analizy wskazują, że Gwiazda Śmierci jest stosunkowo słabo chroniona, a większość sił
imperialnych rozproszyła się po galaktyce, próbując wciągnąć do walki statki rebelian-
tów, gdy tylko na nie natrafią. Ale nie ma sposobu, by przewidzieć dokładnie, jakie
straty poniosą nasze siły podczas ataku na Gwiazdę Śmierci, ani jak Imperium odpowie
na naszą akcję. Relatywna równowaga sił pomiędzy Sojuszem a Imperium nabiera
zatem ogromnej wagi. I tu dochodzimy do Zakładów Stoczniowych Kuat. - Głos rebe-
lianckiego attache był teraz twardszy. - Jeśli Imperialna Marynarka przejmie flotę, która
czeka gotowa w dokach konstrukcyjnych Zakładów, zyska odpowiednią siłę, by wy-
mierzyć Sojuszowi decydujący cios.
- Albo przeciwnie. - Oczy Rozhdensta zalśniły z podniecenia. - Gdybyśmy zdołali
umieścić nasze załogi na tych okrętach... potrzeba by więcej ludzi niż liczy moja Eska-
dra Śmieciarzy, ale tak czy owak... - wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. - Mo-
glibyśmy wykończyć Imperialną Marynarkę!
- To by zależało również od wielu innych rzeczy - odpowiedział spokojnie Uzalg.
- Pozostaje jednak faktem, że okręty wybudowane przez Zakłady Stoczniowe Kuat
byłyby równie cenne dla Imperium, jak i dla Sojuszu. Mogłyby mieć wręcz decydujące
znaczenie dla rozstrzygnięcia tego konfliktu. Musimy zdobyć pewność, że nie dostaną
się w ręce Imperialnej Marynarki. I jeszcze jedno - spojrzał na Kodir - musimy się
upewnić, że Zakłady Stoczniowe Kuat staną po naszej stronie, nie tylko teraz, ale rów-
nież w przyszłości. Imperium jest wciąż potężne; walka z nim może trwać jeszcze dłu-
go. Byłoby najlepiej, tak dla Sojuszu, jak i Zakładów, gdybyśmy się w tej walce zjed-
noczyli. Jednak sądząc po dowodach, które tu widzieliśmy... - wskazał na zgromadzone
na stole przedmioty. - Chyba nie możemy liczyć na to, że Kuat z Kuat podzieli nasz
sposób myślenia.
- Mówi pan o wyeliminowaniu Kuata? - zapytał Rozhdenst.
- A przynajmniej o usunięciu go ze stanowiska, dzięki któremu sprawuje kontrolę
nad koncernem. W takim wypadku Zakłady Stoczniowe Kuat będą potrzebowały no-
wego szefa.
Obaj mężczyźni spojrzeli na Kodir z Kuhlvult.
- Czy to właśnie mi proponujecie? - Jej twarz pozostała maską bez wyrazu. Sta-
rannie ukrywała uczucie triumfu, które ją przepełniało. Nareszcie, pomyślała. Wszyst-
ko, czego pragnęłam... do czego dążyłam, knując te wszystkie intrygi od tak dawna...
- Właśnie - potwierdził Uzalg. - Nawiązaliśmy już kontakt z przedstawicielami ro-
dów rządzących planetą Kuat. W obecnych okolicznościach większość z nich opowie-
działa się za propozycją Sojuszu, by przejęła pani kierownictwo Zakładów Stocznio-
wych Kuat, jeśli coś - ujmijmy to w ten sposób - przytrafiło się Kuatowi z Kuat. Mogą
być zaskoczeni tempem zmian, ale to bez znaczenia.
Teraz miała wszystko. A dostała to od Sojuszu Rebeliantów.
- To ogromna odpowiedzialność - powiedziała cicho. – Nie wiem, czy ją udźwi-
gnę.
Uzalg przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu.
- Nie ma pani wyboru - powiedział w końcu. - Ani my. Musi pani to zrobić.
K.W. Jeter
185
- Dobrze. - Kodir bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, jakby czuła już w nich in-
sygnia nieograniczonej władzy. – Przyjmuję ciężar, którym mnie obarczyliście. - Nie
mogła powstrzymać uśmiechu, który wypłynął na jej usta. - Macie przed sobą nowego
szefa Zakładów Stoczniowych Kuat.
Główny brygadzista stopnia alfa i majstrowie stopnia beta złożyli raport.
- Wszystkie systemy, o które pan prosił, są na miejscu - powiedział brygadzista.
Stał na czele swoich ludzi w wysokich drzwiach prywatnych apartamentów Kuata. -
Wystarczy jedno pana słowo, żeby... - zawahał się przez chwilę - żeby je uruchomić.
- To nie będzie konieczne - odparł Kuat. Słuchając raportu patrzył na doki kon-
strukcyjne, a felinks ocierał się o jego kostki. Odwrócił się teraz i spojrzał na wiernych
pracowników Zakładów. - Dziękuję wam za pracę, którą wykonaliście. Jestem pewien,
że jak zawsze daliście z siebie wszystko. Teraz kolej na mnie.
- Ale... - brygadzista zmarszczył brwi, jakby miał wątpliwości, czy się nie przesły-
szał. - Służyliśmy panu do tej pory wiernie. Czyżby nie wierzył pan, że wytrwamy i
tym razem?
- Nie wątpię w to, oczywiście. Ale większość z was ma rodziny lub osoby, które
kochacie. Ja mam tylko Zakłady Stoczniowe Kuat. Macie dokąd pójść, kiedy to
wszystko się skończy; zapotrzebowanie na pracowników o tak wysokich kwalifikacjach
zawsze będzie duże, niezależnie od tego, kto wygrywa bitwy, które targają galaktyką.
Ja jednak nie mam dokąd się udać. – Kuat spojrzał na swoje puste dłonie, a potem pod-
niósł wzrok na zgromadzonych mężczyzn. - Cena, jaką musiałbym zapłacić za wyko-
nanie tego zadania, jest więc mniejsza. Ale to, co za tę cenę zdobędę, ma dla mnie
wielką wartość.
Pokój, pomyślał Kuat. To właśnie kupię. Coś, czego nigdy nie zaznałem.
- To moje decyzje i moje porażki spowodowały tę sytuację. Chcę sam wykonać to
zadanie. Przede wszystkim jest to mój obowiązek.
- Ale to również nasz obowiązek, inżynierze - odezwał się jeden z majstrów stop-
nia beta. - Te zakłady należą do nas w takim samym stopniu jak do pana.
Wkrótce, pomyślał Kuat, nie będą należeć do nikogo.
- To prawda - powiedział brygadzista alfa, odwracając głowę w stronę stojących za
nim majstrów. - Zawierzyliśmy panu, ale z pełną świadomością. Dlatego też odpowie-
dzialność powinna rozłożyć się na nas wszystkich.
- Ale widzicie, to ja jestem nadal szefem Zakładów Stoczniowych Kuat. Niezależ-
nie od tego, co sobie myślą inni, nadal nimi kieruję. A zatem do mnie należy podejmo-
wanie decyzji, a do was wykonywanie ich. Gdybyście zrobili inaczej, oznaczałoby to,
że straciliście pokładane we mnie zaufanie. Czy o to wam chodzi?
Pracownicy milczeli. Kuat wiedział, że dali się złapać w pułapkę własnej logiki i
lojalności. To pewnie ostatnia maszyna, jaką kiedykolwiek stworzy, ale równie nieza-
wodna jak wszystkie inne.
- Jak pan sobie życzy, inżynierze. - Brygadzista alfa skłonił głowę, pokonany. -
Jak pan rozkaże. Zostawiamy pana teraz samego, ale duchem będziemy z panem.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
186
Nie było potrzeby jeszcze raz dziękować ludziom, którzy pracowali dla niego i dla
Zakładów. Kuat patrzył, jak odwracają się i wychodzą przez wysoki łukowaty portal.
Dopóki byli pracownikami przedsiębiorstwa, działali równie precyzyjnie i przewidy-
walnie jak urządzenia, którymi się posługiwali. Może będzie tak i wtedy, kiedy Zakłady
przestaną istnieć.
Kiedy odgłos kroków ucichł w korytarzu, Kuat powrócił do stołu laboratoryjnego.
Stał tam prosty głośnik, podłączony do przekaźnika sygnałów z mikrosondy szpiegow-
skiej, przekazującej głosy z bardzo daleka. Kodir, dowódca Eskadry Śmieciarzy i nego-
cjator Sojuszu Rebeliantów również rozmawiali o losach ZSK.
K.W. Jeter
187
R O Z D Z I A Ł
18
- Wiesz - powiedziała Kodir - tak naprawdę to powinnyśmy były odbyć tę rozmo-
wę już dawno temu.
Neelah stała z rękami założonymi na piersi, patrzyła jak Kodir przechodzi na śro-
dek maleńkiego pokoiku. Drzwi zamknięto na zamek w chwili, gdy dwóch ochroniarzy
Zakładów wepchnęło Neelah do pokoju; spodziewała się, że tak będzie, jeszcze zanim
spróbowała je otworzyć.
- Czekałam na to. - Neelah postarała się, by w jej głosie nie słychać było żadnych
emocji. Nauczyła się od Boby Fetta maskowania swoich uczuć równie skutecznie, jak-
by jej twarz zakrywał ciemny hełm. - Mamy wiele do omówienia, prawda?
- Owszem. - Lekko uśmiechnięta Kodir zatrzymała się kilka kroków od Neelah. -
Ale niewiele czasu.
- Wyobrażam sobie. - Neelah przyglądała się kobiecie z rezerwą. - Pewnie jesteś
teraz zajęta, skoro zabrałaś Fettowi to, co chciałaś. Musisz teraz coś z tym zrobić.
Uśmiech Kodir zniknął; wyglądała na zaskoczoną.
- A co ty o tym wiesz?
- Sporo - powiedziała Neelah. - Więcej niż mogłabyś się spodziewać. Nie mam
wątpliwości, po co chciałaś dostać fałszywe dowody przeciwko pewnemu Falleenowi i
z kim o nich rozmawiałaś. -Neelah nie mogła powstrzymać uśmiechu. - I wiem też
sporo o tobie, Kodir. Wiem, że lubisz mieć tajemnice. No cóż, ta ci się wymknęła.
- Co masz na myśli? - zdziwiła się Kodir.
- Daj spokój! Nie ma sensu mnożyć tajemnic i kłamstw. Rozmawiałaś z kimś z So-
juszu Rebeliantów. Mam rację? Z kimś ważnym, kto może dać ci to, czego pragniesz, o
co walczyłaś od dawna.
- Skąd możesz to wiedzieć?
Neelah zatoczyła krąg powolnym, tanecznym krokiem, nie spuszczając wzroku z
kobiety.
- To było łatwe - powiedziała. - Widziałam statek Rebeliantów nad dokami kon-
strukcyjnymi, kiedy tu przyleciałyśmy. I wiem, że nie wylądowałyśmy na planecie
Kuat. - Wskazała na grodzie poszycia. - I nie udawaj, że jesteśmy w głównym biurze
Zakładów Kuat. Bo widzisz, ja wiem, jak ono wygląda. Byłam tam. Pamiętam je.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
188
Oczy Kodir rozszerzyły się ze zdumienia.
- Pamiętasz...
- Wszystko.
Obie kobiety milczały; ostrożny taniec zakończył się. Neelah opierała się plecami
o drzwi pokoju.
- To wiele zmienia... - Kodir przyglądała się stojącej przed nią dziewczynie. - W
zależności od tego, co ci się wydaje, że pamiętasz.
- Nie chodzi o to, co mi się wydaje - odpowiedziała ponuro Neelah. - Następnym
razem, kiedy spróbujesz czegoś takiego, powinnaś wynająć lepszych speców od mokrej
roboty. Nie żałuj kredytów, wynajmij najlepszych. Nie jakiegoś nieudacznika w rodzaju
Ree Duptoma... - To nazwisko wywołało gwałtowną reakcję Kodir; Neelah obserwowa-
ła ją z przyjemnością. - Wiesz, jeśli nie wyczyści się pamięci prawidłowo i dokładnie,
zostaje mnóstwo małych, porozrzucanych fragmentów. Skrawki pamięci na granicach
ciemnych pól. Potem, kawałek po kawałku, te wspomnienia łączą się ze sobą, wyciąga-
jąc inne, ukryte w mroku. A wreszcie, jak już powiedziałam, wszystko powraca.
- Głupiec - powiedziała gorzko Kodir. - Zapłaciłam mu dość, by opłacił wszyst-
kich możliwych pośredników i zdobył najlepszego specjalistę, z rodzaju tych, którzy
pracowali kiedyś dla Imperium. Są tacy, ale drogo kosztują. Nie byłam zadowolona,
kiedy się później dowiedziałam, że zamiast tego dał zarobić jakiemuś taniemu konowa-
łowi, a resztę kredytów schował do własnej kieszeni.
- W takim razie miałam szczęście. - Neelah popukała się palcem w skroń. - Udało
mi się przypomnieć sobie, jak się nazywam, zanim jeszcze pokazałaś się na pokładzie
„Wściekłego Psa". Kateel z Kuhlvult, prawda? Już wcześniej znalazłam pewne wska-
zówki, które przywołały te wspomnienia. A kiedy zobaczyłam znowu twoją twarz,
wróciła cała reszta. - Neelah opuściła dłoń i zacisnęła ją w pięść, aż zbielały kostki. -
Wszystko... także to, że chciała się mnie pozbyć moja własna siostra!
- Pozbyłam się ciebie - Kodir skrzywiła usta w szyderczym uśmiechu - bo byłaś
idiotką!
- Bo nie chciałam brać udziału w twoich intrygach, by obalić Kuata i przejąć kon-
trolę nad koncernem.
- Widzę, że nie zmądrzałaś. - Kodir pogardliwie potrząsnęła głową. - Nie chodzi o
„obalanie" kogokolwiek. Powiedziałam ci już wcześniej, że to kwestia sprawiedliwości.
Kuat i jego poprzednicy rządzili Zakładami Stoczniowymi od pokoleń, trzymając z dala
od władzy wszystkie pozostałe arystokratyczne rody. Rodzina Kuata nie miała prawa
tego robić. A gdybyś przyłączyła się do mnie, mogłybyśmy położyć kres tej niespra-
wiedliwości. Innym rodom, próbującym zmusić Kuata do oddania władzy, nie wystar-
czyło inteligencji, by ukryć przed nim swoje zamiary, tak jak ja to zrobiłam.
- Mylisz sprawiedliwość z ambicją, Kodir. To twój pierwszy błąd. A kolejnym by-
ło uznanie, że jestem równie chciwa jak ty.
- Och, przyznaję, że popełniłam błąd... dlatego musiałam coś z tobą zrobić, żebyś
nie mogła zawiadomić Kuata, że spiskuję przeciwko niemu. Zorganizowałam twoje
porwanie z planety Kuat i wyczyszczenie ci pamięci, żebyś przestała stanowić dla mnie
zagrożenie. - Kodir skrzywiła się jadowicie. - Ale kiedy uświadomiłam sobie, że ludzie,
K.W. Jeter
189
którym zaufałam i zapłaciłam, żeby zrobili za mnie „brudną robotę", jak to określiłaś,
zawiedli, zrozumiałam, że powinnam była zająć się tobą sama. - Kodir uśmiechnęła się;
nie wyglądało to wcale przyjemniej niż poprzedni grymas. - I zrobiłam to, nie możesz
zaprzeczyć. W końcu przecież wytropiłam cię, zanim zdążyłaś pokrzyżować mi plany.
Uwierz mi, nie było to łatwe.
- Miałaś szczęście. - powiedziała Neelah. - Wystarczyło mi małych fragmentów
ocalałych wspomnień, żeby próbować dowiedzieć się wszystkiego i dotrzeć gdzieś,
gdzie mogłabym znaleźć odpowiedzi na moje pytania. Nie wiedziałam, że w ten sposób
sama pcham ci się w ręce.
- Cóż za ironia losu. - Słowa Kodir ociekały sarkazmem. -Kiedy próbujemy się
uratować, często prowadzi nas to do zguby. Tak jak wtedy, kiedy chciałam cię wcią-
gnąć do moich planów pozbycia się Kuata. Gdybym tylko wiedziała, jaka byłaś głupia i
ślepo lojalna, nigdy bym tego nie zrobiła. - Rozłożyła ręce dłońmi do góry w teatral-
nym geście. - Dlatego właśnie powinniśmy się uczyć na błędach. Prawda? Ty popełni-
łaś swoje błędy, ja swoje. I obie dostałyśmy to, czegośmy chciały. Ty chciałaś prawdy
o swej przeszłości, o tym, co ci się przytrafiło, i dowiedziałaś się. A ja chciałam władzy
nad Zakładami Stoczniowymi Kuat. I zgadnij, co się stało? Właśnie mi ją ofiarowano.
- A więc przekonałaś Sojusz Rebeliantów, że trzeba pozbyć się Kuata, żebyś mo-
gła przejąć władzę nad koncernem. Gratuluję. Ciekawe, jak długo będziesz się nią cie-
szyć.
- Wystarczająco długo - zapewniła Kodir. - I nieważne, kto wygra bitwę w pobliżu
Endora. Teraz, kiedy już kontroluję koncern, mogę sprzedawać okręty i Imperium, i
Sojuszowi.
- W to nie wątpię - powiedziała Neelah. - Jeśli to Imperium wygra bitwę, Palpatine
przekona się szybko, że jesteś dokładnie taką osobą, jakie preferuje wśród swoich słu-
gusów: chciwą i samolubną, ale dostatecznie sprytną, by wiedzieć, z której strony wieje
wiatr.
- Oszczędź sobie. - Kodir roześmiała się szorstko. - Dopóki mam to, czego chcia-
łam, nie obchodzą mnie twoje opinie na temat mojej postawy moralnej.
- O, jestem o tym przekonana. Zastanawiam się tylko nad jednym.. - Neelah przyj-
rzała się uważnie stojącej przed nią kobiecie, z która łączyły ją więzy krwi. - Jeśli dla
ciebie liczy się tylko to, żeby dostać, czego chcesz... dlaczego tak się przejmowałaś
moim losem? Jeśli martwiłaś się, czy nie przeszkodzę ci w twoich planach, czy nie
byłoby lepiej i bezpieczniej, gdybyś mnie po prostu zabiła, zamiast zlecać porwanie
mnie i wymazanie pamięci?
- Mówiłam ci już: uczymy się na własnych błędach. A tego błędu na pewno nie
powtórzę. - Kodir sięgnęła za pas, pod spływającą z jej ramion pelerynę, i wydobyła
mały, ale bardzo skutecznie wyglądający blaster. Uniosła go i wycelowała w siostrę. -
Przykro mi, że nie mam już dla ciebie tak głębokich siostrzanych uczuć jak kiedyś. Był
taki czas, kiedy głupi sentymentalizm kazał mi sądzić, że mogę oszczędzić twoje życie.
Ale mam to już za sobą. W dodatku okazało się, że Sojusz Rebeliantów kieruje się w
swoich decyzjach względami etycznymi, a to oznacza, że po bitwie o Endor będę naj-
prawdopodobniej mieć do czynienia z Imperium, a nie z nimi. Co prawda, Palpatine
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
190
bywa niepokojąco mściwy. Nie lubi intryg i knowań innych niż swoje własne. Jeśli
trzeba będzie zlikwidować Kuata, Imperator wolałby zrobić to sam. A zatem widzisz -
Kodir uniosła broń odrobinę wyżej - że nie mogę pozostawić cię przy życiu. Nie chcę
ryzykować, że rozpowiesz na prawo i lewo to, co sobie przypomniałaś.
- Masz rację. - powiedziała Neelah. Nie zamierzała uchylać się przed bronią wyce-
lowaną w jej kierunku. - Wygląda na to, że rzeczywiście umiesz uczyć się na błędach.
Jest tylko jeden problem.
Kodir uśmiechnęła się z powątpiewaniem.
- Tak? Jaki?
Neelah nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Skoczyła do przodu, jednocześnie
wyprowadzając przedramieniem cios w nadgarstek Kodir, tak szybko, że kobieta nie
zdążyła zareagować. Blaster poszybował w powietrzu wysokim łukiem i wylądował na
najbliższej grodzi. Drugą ręką Neelah złapała za kołnierz peleryny Kodir i gwałtownym
szarpnięciem pozbawiła ją równowagi. Potem wbiła kolano w splot słoneczny upadają-
cej kobiety. Pod wpływem bólu Kodir ze świstem wypuściła powietrze z płuc i przyci-
snęła ręce do brzucha. Neelah cofnęła się i pozwoliła jej upaść. Cios w tył głowy roz-
płaszczył kobietę na podłodze.
Po kilku sekundach Kodir zdołała przewrócić się na plecy. Zamrugała, widząc wy-
celowany między oczy blaster. Neelah, nachylona do przodu, zbliżyła broń do głowy
siostry.
- Jedyny problem z uczeniem się na błędach polega na tym, że czasem nauka przy-
chodzi za późno - powiedziała.
Pobladła z bólu i szoku Kodir spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- Ty... nigdy nie umiałaś... czegoś takiego...
- Obracałam się ostatnio w mało sentymentalnym towarzystwie. - Nie spuszczając
celownika z głowy Kodir, Neelah chwyciła ją za przód peleryny i postawiła na nogi. -
Wiele się można nauczyć od kogoś takiego jak Boba Fett. Zwłaszcza jak się nie ma nic
do stracenia.
Zanim Kodir zdołała odpowiedzieć, w pokoju zabrzmiał dźwięk tak głęboki i ni-
ski, że Neelah poczuła jego wibracje pod podeszwami butów. Obie spojrzały w górę,
jakby nad durastalowymi płytami poszycia spodziewały się zobaczyć burzowe chmury.
Dźwięk przypominał odległy grzmot. Ale Neelah wiedziała, że to coś innego.
Wiadomości z odległej planety nadeszły niemal w tym samym momencie, co fala
uderzeniowa eksplozji.
Komandor Rozhdenst osobiście kontrolował połączenie ze statkiem w pobliżu Sul-
lusta. Kiedy nadeszła wiadomość, że atak na nie ukończoną Gwiazdę Śmierci przero-
dził się w wielką, otwartą bitwę pomiędzy siłami Imperium a Rebeliantów, zamknął na
chwilę oczy i przycisnął podbródek do piersi. Tak bardzo pragnął być tam, w jakim-
kolwiek statku, choćby nie wiadomo jak przestarzałym czy źle uzbrojonym, byle tylko
w ogniu walki.
Usłyszał, jak otwierają się drzwi do oficerskich kwater. Otworzył oczy i zobaczył
Otto Klempa.
K.W. Jeter
191
- Zaczęło się - powiedział. Nie musiał wyjaśniać, o czym mówi. - A my utknęli-
śmy tutaj, w samym środku...
Jego słowa przerwał wstrząs pierwszej eksplozji, który targnął kadłubem ruchomej
stacji. Od niskiego grzmotu jakby stwardniało powietrze. Klemp spojrzał w sufit. Mię-
śnie miał napięte.
- Co to było?
Zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, lampki kontrolne na tablicy sterowni-
czej modułu łączności zapłonęły czerwienią. Z głośników dobiegł trzeszczący głos
jednego ze zwiadowców Eskadry Śmieciarzy.
- Panie komandorze! Coś się dzieje w dokach konstrukcyjnych Zakładów! Coś
poważnego!
Rozhdenst już przełączał skanery. Rząd ekranów pokazał pod różnymi kątami
płomienie i dym nad masą zgromadzonego sprzętu. Kiedy razem z Klempem pochylili
się nad ekranami, zobaczyli nagle kolejną eksplozję, która wyrwała jeden z dźwigów i
przewróciła go w głównym korytarzu dojścia do doków. Krzyżujące się durastalowe
belki dźwigu powyginały się od siły uderzenia; pękające dźwigary zmiotły rzędy pod-
nośników i transporterów, jakby to były zabawki.
Huku eksplozji nie było słychać w próżni wokół bazy Eskadry Śmieciarzy, ale fala
uderzeniowa i rozrzucone przez nią metalowe szczątki wystarczyły, by stukot i brzęk
wypełnił bazę w kilka sekund po tym, jak na ekranach ukazały się eksplodujące pło-
mienie. Klemp rzucił się do przyrządów, nakazując wszystkim statkom odwrót z piekła,
które rozpętało się pod nimi. W tym samym czasie Rozhdenst wstukał polecenie, by
skanery pokazały obraz w największym możliwym zbliżeniu.
- To nie statki... - Rozhdenst dotknął grubym palcem jednego z ekranów. - To nie
flota eksploduje. - Wydłużone kształty krążowników i niszczycieli majaczyły poprzez
dym, oświetlone płomieniami i nie dającymi cienia rozbłyskami kolejnych eksplozji. -
To doki i ciężki sprzęt stoczniowy.
Przyglądali się z Klempem, jak durastalowe szczęki olbrzymiej wyciągarki miota-
ją się jak zdychająca ryba, przebijająca martwą głową ścianę ognia, by wbić się w
dźwigary konstrukcyjne.
- Wygląda na to, że całe doki zostały naszpikowane wysokotemperaturowymi ma-
teriałami wybuchowymi.
- Tak, ale... - Klemp pokręcił głową. - Cała flota też zamieni się w złom, jak to
wszystko się skończy. - Kolejny wstrząs targnął bazą. - Myśli pan, że to Kuat? Tylko o
co mu chodzi, o sabotaż czy o samobójstwo?
- A co za różnica? - Rozhdenst chwycił za mikrofon. - Musimy wyciągnąć stamtąd
te statki!
- Ależ proszę pana, to niemożliwe! Kto je wyprowadzi z doków?
Rozhdenst spojrzał przez ramię.
- A jak ci się wydaje? Nasi chłopcy!
- To szaleństwo! To znaczy... - Klemp pokazał na kłębowisko płomieni na ekra-
nach monitorów. - Chce pan, żeby eskadra przeleciała przez coś takiego? Nasze my-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
192
śliwce są w takim stanie, że z trudem potrafią uniknąć trafienia, a pan chce je skierować
w to piekło? Rozpadną się na kawałki!
- Skoro są w takim kiepskim stanie, nie będzie to wielka strata. - Rozhdenst spoj-
rzał twardo na młodszego mężczyznę. - Jeżeli ty albo ktokolwiek z eskadry nie chce
wykonać tego zadania, w porządku. .. możesz zostać w bazie i tylko się przyglądać.
Aleja lecę!
Klemp milczał tylko przez moment.
- Polecę za panem. Podobnie jak cała eskadra.
- Świetnie. - Rozhdenst krótko kiwnął głową. - Nie ma czasu na obliczanie trajek-
torii; ten pokaz skończy się w ciągu kilku minut. Daj eskadrze całkowitą swobodę ope-
racyjną. Każdy wybiera sobie własny kurs, trajektorię i cel. Pełne zagłuszanie, kontakt
wzrokowy i przez komunikator, żebyśmy na siebie nie powpadali. - Dowódca Eskadry
Śmieciarzy wstał od przyrządów kontrolnych. - Ruszamy!
- Musieli zobaczyć, że nadlatujemy - powiedział Dengar -i wysadzili wszystko w
powietrze.
Eksplozje wypełniły przednie iluminatory „Wściekłego Psa", gdy tylko wyskoczy-
li z nadprzestrzeni. Dengar i Boba Fett obserwowali kataklizm rozgrywający się w do-
kach Zakładów Stoczniowych Kuat.
- Nie bądź głupi - prychnął Fett. Pokazał na ekran monitora. Widać na nim było
maleńkie, ciemne kształty myśliwców typu Y, otaczające wrzącą kulę płomieni. - Te
myśliwce Sojuszu lecą tam z pewnością po to, by ocalić co się da ze zgromadzonych w
dokach okrętów. Ktoś wysadził doki od środka. Jest tylko jedna osoba, która mogła coś
takiego zorganizować, a tą osobą jest Kuat z Kuat.
- Wysadza w powietrze własną stocznię? - Dengar zmarszczył brwi. - Po co?
- Bo woli je zniszczyć - wyjaśnił Fett - niż pozwolić, by trafiły w ręce kogoś inne-
go. Miałem z nim już kiedyś do czynienia; Zakłady to jedyne, co się dla niego liczy.
Prawdopodobnie z jakiegoś powodu utracił kontrolę nad koncernem. Myślę, że miało to
coś wspólnego z Sojuszem Rebeliantów i tym sfabrykowanym dowodem, który odebra-
ła nam jego szefowa ochrony. Postanowił więc wziąć wszystko ze sobą.
- To znaczy... myślisz, że on tam jest? Że nie uciekł?
Boba Fett potrząsnął głową.
- Kuat nie ma dokąd pójść. A tam, dokąd mógłby uciec, nie ma Zakładów Stocz-
niowych Kuat. Dla Kuata byłaby to tylko śmierć za życia, pozbawiona spokoju. Nie tak
jak dla ciebie czy dla mnie.
- A zatem to koniec. - Dengar cofnął się od fotela pilota i skrzyżował ręce na pier-
si. - Nie uzyskamy już od niego żadnych odpowiedzi.
- Nie byłbym tego taki pewien. - Boba Fett sięgnął ku dźwigniom instrumentów
nawigacyjnych.
Zaniepokojony Dengar poczuł nagle ciarki wzdłuż kręgosłupa.
- Co robisz?
- Lecę tam. Odszukać Kuata.
K.W. Jeter
193
- Oszalałeś!... - Główne silniki nabrały mocy. Dengar patrzył z rosnącym przera-
żeniem, jak płomienie eksplozji w dokach konstrukcyjnych Zakładów Stoczniowych
Kuat wypełniają iluminatory. Widać było czarne kształty walących się żurawi i powy-
ginanych pod wpływem temperatury kratownic. - To pewna śmierć!
- Może masz rację. - powiedział Fett. - Ale jestem skłonny zaryzykować.
- Proszę bardzo, ale beze mnie! - Dengar przytrzymał się oparcia fotela Boby Fet-
ta, by przyspieszenie „Wściekłego Psa" nie zwaliło go z nóg. - Obejdę się bez odpo-
wiedzi na wszystkie pytania galaktyki.
- Nie obchodzą mnie wszystkie pytania. Tylko te, które mnie dotyczą.
Fala uderzeniowa kolejnej eksplozji, jeszcze silniejszej niż poprzednia, zatrzęsła
„Wściekłym Psem". W przednim iluminatorze zobaczyli wielką wyrwę w samym środ-
ku doków konstrukcyjnych ZSK, dostatecznie dużą, by mógł przez nią przelecieć sta-
tek; otaczały ją powykręcane sztaby topniejącego metalu.
W nagłej desperacji Dengar spróbował sięgnąć ponad ramieniem Fetta do instru-
mentów pokładowych.
- Podobno jesteśmy partnerami - warknął i zacisnął pięść na drążku przepustnicy
głównego silnika. - A ja zadecydowałem, że nie damy się zabić...
Szybkim ruchem ręki Boba Fett odepchnął Dengara w tył. Łowca uderzył ciałem o
grodzie kadłuba.
- Przegłosowałem cię - powiedział.
Padając na podłogę, pod zamkniętymi powiekami nadal widział jasne płomienie
eksplozji, które niemal rozsadzały iluminatory, by zniszczyć wszystko we wnętrzu
sterowni. Sygnały alarmowe na tablicach sterowniczych dzwoniły, gdy statek gwałtow-
nymi skokami próbował przedostać się przez płomienie wśród deszczu metalowych
odłamków.
To nie był dobry pomysł, stwierdził Dengar. Zacisnął zęby, gorączkowo próbując
chwycić się czegokolwiek. Jak do tej pory chyba najgorszy...
Dowódca Eskadry Śmieciarzy leciał zaledwie o kilka metrów od końcówek skrzy-
deł myśliwca Klempa. Dopasowywał do niego swoją prędkość przez całą drogę do
piekła doków konstrukcyjnych ZSK. Klemp musiał jednak przechylić statek ostro w
lewo, by ominąć kolejną ognistą kulę i plątaninę dźwigarów i kabli. Zanim naprowadził
myśliwiec na poprzedni kurs, stracił kontakt wzrokowy z resztą eskadry, odcięty skłę-
bioną masą ognia i dymu.
Płomienie rozstąpiły się na moment przed myśliwcem Klempa, dzięki czemu zo-
baczył zacumowaną w dokach fregatę klasy Lancer. Podobnie jak inne nowo wybudo-
wane okręty, do mostka miała przytwierdzony magnetycznie moduł holowniczy. Ho-
lowniki nie były większe niż jego myśliwiec, pędzący przez deszcz eksplodujących
odłamków; nie miały też własnych silników. Zaprojektowane były w taki sposób, że ich
obwody podłączono do baz danych krążowników i niszczycieli, by mogły użyć ich
silników przy manewrach wyprowadzania statku w otwartą przestrzeń. W tej chwili
moduły holownicze znajdowały się nadal we wnętrzu bąbli atmosferycznych, stosowa-
nych podczas prac konstrukcyjnych w dokach stoczni. Otoczone koronkową konstruk-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
194
cją z durastalowej siatki, wypełnione były lepką substancją zamkniętą pomiędzy ze-
wnętrzną a wewnętrzną błoną, mającą zdolność do niemal natychmiastowego zaskle-
pienia bąbla, co zapobiegało potencjalnie śmiertelnej w skutkach utracie powietrza w
przypadku jakiejkolwiek awarii. Klemp wiedział, że gdyby nie te bąble, piloci Eskadry
Śmieciarzy nie mieliby najmniejszych szans, by wyprowadzić choćby jeden z okrętów
floty z targanych wybuchami doków.
Zobaczył mostek fregaty z bąblem atmosferycznym przymocowanym z tyłu. Se-
kwencyjnie uruchamiane wybuchy nie dotarły jeszcze do fregaty, choć jej boczne burty
zaczęły już lizać pomarańczowe i czerwone płomienie. Klemp wprowadził swój myśli-
wiec w lot nurkowy, kierując się prosto na bąbel.
Dziób maszyny przedarł się przez błonę. Klemp usłyszał ostry odgłos durastalowej
siatki rozdzieranej krawędzią skrzydeł jego myśliwca. W tej samej chwili oślepił go
gęsty, półpłynny smar, zalewający kopułę kabiny. Wiedział, że to nie wystarczy, żeby
wyhamować maszynę; ułamek sekundy po tym, jak przebił się przez błonę bąbla, uru-
chomił silniki hamujące. Siła hamowania sprawiła, że pasy, którymi był przypięty do
fotela, niemal przecięły go w pół, a jego głową szarpnęło tak mocno, że był bliski utraty
przytomności.
Pchnął do góry kopułę kabiny pilota, pokonując opór splątanych durastalowych
włókien otoczonych lepkim smarem uszczelniającym, w które zarył jego Y-
skrzydłowiec. Nie było czasu na sprawdzanie, czy powietrze w bąblu ma odpowiednie
ciśnienie. Klemp nabrał haust ubogiego w tlen powietrza i spojrzał na wypukłą we-
wnętrzną warstwę bąbla za jego myśliwcem. Cała rufa maszyny ugrzęzła w szybko
zastygającej substancji, która przysysała się do kadłuba białawymi strzępkami. Klemp
nie czekał, żeby sprawdzić, jak długo bąbel zachowa szczelność. Co sil w nogach po-
biegł po zewnętrznej powierzchni kadłuba fregaty w kierunku modułu holowniczego.
W ciągu kilku sekund znalazł się w środku i zatrzasnął za sobą klapę włazu. Ho-
lownik wyposażony był w minimalną ilość instrumentów pokładowych, wystarczającą
tylko do wyprowadzenia fregaty z doku, w którym powstała. Zanim jeszcze usadowił
się dobrze w fotelu pilota, włączył silniki pomocnicze fregaty. Okręt zareagował z nie-
mal sekundowym opóźnieniem; wreszcie powoli i majestatycznie jego olbrzymia masa
ruszyła w górę doku. Przewody energetyczne i obwody cumujące, nadal zakotwiczone
w odpowiednich miejscach poszycia, napinały się coraz bardziej, aż pękły z trzaskiem.
Oswobodził statek w samą porę. W chwilę później iluminatory holownika wypeł-
nił rozbłysk płomieni, a od dołu wstrząsnęła fregatą fala uderzeniowa eksplozji, która
rozrywając opustoszały dok szarpnęła rufą. Klemp walczył z instrumentami pokłado-
wymi usiłując powstrzymać okręt przed upadkiem. Prowadził fregatę przez lawinę
rozpalonych szczątków ku otwartej przestrzeni.
Najbliższe dźwigi portowe nadal wznosiły się niczym olbrzymie durastalowe szu-
bienice. Chociaż silniki pomocnicze pracowały pełną mocą, statek wydawał się posu-
wać zaledwie o centymetry w stronę otwartej przestrzeni. Dopiero tam Klemp mógł
uruchomić główny napęd. Żar eksplozji przesączał się przez cienkie poszycie holowni-
ka, aż parowały krople potu nad brwiami Klempa.
K.W. Jeter
195
Gwałtowny wybuch targnął podstawą najbliższego żurawia. Patrząc przez boczny
iluminator, Klemp zobaczył, że metalowa konstrukcja przewraca się i za chwilę runie
na fregatę. Nie było sposobu, by zdążył wyprowadzić statek poza zasięg górnego ra-
mienia żurawia, spadającego jak kosa na kadłub. Jeśli żuraw trafi w środek kadłuba,
przetnie fregatę na pół, posyłając rozpadające się części z powrotem w dół opustoszałe-
go doku. Klemp wiedział, że będzie martwy, zanim szczątki statku runą na rumowisko
poskręcanego metalu, które pozostawił za sobą.
Szybko obliczył w myśli, jakie ma szanse, by opuścić holownik, dobiec do swego
Y-skrzydłowca i wyrwać go z atmosferycznego bąbla w otwartą przestrzeń. Mogłoby
się udać, powiedział do siebie w duchu. Ale wtedy nie wykonam zadania, które mi
powierzono...
Przeklinając pod nosem, Klemp sięgnął do instrumentów nawigacyjnych. Fregata
prawie stanęła w miejscu, gdy skierował całą moc z silników pomocniczych na boczne
silniki korekcyjne na rufie. Z rosnącą prędkością statek zaczął obracać się wokół pio-
nowej osi.
Żuraw runął w dół. Ściął burtę fregaty, wyrywając wszystkie wystające elementy
konstrukcyjne. Wewnątrz holownika zgrzyt rozdzieranego metalu rozbrzmiewał gło-
śniej niż eksplozje na dole. Uszy aż do bólu wypełnił świdrujący dźwięk. Klemp nie
mógł nawet oderwać raje od instrumentów pokładowych, by osłonić uszy. Zobaczył,
jak połamane ramię żurawia trafia w bąbel atmosferyczny. Spadając coraz niżej w dół,
żuraw porwał ze sobą siatkę bąbla i tkwiący w niej myśliwiec Klempa.
Mała strata, pomyślał Klemp, zerkając przez ramię na rozpadający się myśliwiec,
wleczony niczym zabawka wzdłuż kadłuba fregaty. W ostatnim konwulsyjnym wstrzą-
sie żuraw uderzył o rufę i spadł w dół do pustych doków.
Statek był wolny. Nareszcie. Klemp wypuścił ze świstem wstrzymywany dotąd
oddech i uruchomił główny napęd. Fregata jakby się zawahała przez ułamek sekundy, a
potem wyrwała w stronę gwiazd.
- Mam dosyć. Tego już za wiele. - Dengar spróbował wstać z podłogi sterowni
„Wściekłego Psa." Na miękkich, drżących nogach stanął naprzeciw Boby Fetta. - Wy-
pisuję się z tego interesu. Koniec współpracy.
Oparł się o najbliższą z grodzi i przytrzymał się jej jedną ręką obserwując, jak Fett
metodycznie sprawdza najrozmaitsze rodzaje uzbrojenia wbudowanego w jego manda-
loriańską zbroję. Mamy szczęście, że jeszcze żyjemy, pomyślał Dengar. Nie miał poję-
cia, jak długo potrwa jeszcze ten spokój. Statek z trudem przeżył szaleńczy lot nurkowy
z otwartej przestrzeni poprzez wstrząsające dokami eksplozje. Kolejne wybuchy, uru-
chamiane jeden po drugim, nadwerężyły kadłub „Wściekłego Psa". Jego metalowe
poszycie ze zgrzytem szorowało po rumowisku doków w trakcie bardzo twardego lą-
dowania.
- Twoja sprawa - zgodził się Fett. - Byłem ci coś winien za uratowanie mi życia
wtedy na Tatooine. Sam zdecyduj, czy spłaciłem już ten dług.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
196
- Spłaciłeś, jak najbardziej. - Drżąc z gniewu i zdenerwowania, Dengar cofnął się
o krok, gdy Boba Fett podszedł do drzwi sterowni. - I to z nawiązką. W końcu nadal
żyję... i nie dam ci następnej szansy wyprawienia mnie w zaświaty.
- Jak sobie chcesz. - Boba Fett zaczął schodzić po drabinie do ładowni „Wściekłe-
go Psa". Idzie szukać Kuata, uświadomił sobie Dengar. Potrząsnął głową. Nic go nie
powstrzyma.
- Idź swoją drogą! - krzyknął Dengar, wpatrzony w kłęby dymu wypełniające ła-
downię. - A ja...
Wybuchy w dokach konstrukcyjnych przybrały na sile, zagłuszając jego słowa.
A ja pójdę swoją dokończył w myśli. Odwrócił się od drzwi sterowni i zajął fotel
pilota.
Nie próbował obliczać kursu, tylko po prostu pchnął do oporu dźwignię głównego
napędu. Trzymając kurczowo drążek ukryty w zagłębieniu dostosowanym do dłoni
Trandoszanina, patrzył, jak splątane przewody z osmaloną dymiącą izolacją zsuwają się
po taflach przednich iluminatorów. Brzuch statku skrobał o powyginane szyny towaro-
we, coraz mocniej w miarę przyspieszenia. Kolejne wybuchy dogoniły „Wściekłego
Psa" i uniosły rufę statku, szarpiąc nią jak ręka olbrzyma. Dengar trzymał się kurczowo
drążka, kiedy statek zaczął wirować, lecąc prosto na wyrwany z podstawy dźwig.
Następna eksplozja była jednak szybsza niż statek Dengara. Zanim „Wściekły
Pies" uderzył w dźwig, wirujący w zawrotnym tempie obraz w iluminatorach przesłoni-
ła eksplozja białego światła, która oślepiła Dengara jak błysk supernowej.
Metalowe dźwigary żurawia stopiły się w wybuchu, rozpryskując stopiony metal
na wszystkie strony. Poprzez płomienie i dym eksplozji „Wściekły Pies" przedarł się w
otwartą przestrzeń.
Dengar wpatrywał się z niedowierzaniem w zimne, jasne gwiazdy wypełniające
iluminator.
Udało mi się, myślał. Udało mi się...
Szybka korekta silników pomocniczych pozwoliła statkowi ustabilizować lot.
Dengar dyszał ciężko, a serce waliło mu jak młotem, ale pozwolił sobie na lekki
uśmiech. Nie spodziewał się, że wyjdzie z tego cało. Uświadomił sobie, że po prostu
nie chciał zginąć w płomieniach, przywalony szczątkami doków konstrukcyjnych Za-
kładów Stoczniowych Kuat.
Cofnął ręce znad instrumentów pokładowych i roześmiał się.
- A jednak - powiedział na głos - to ja uszedłem z życiem...
Słowa zamarły mu na ustach, gdy oślepił go kolejny wybuch. Osłonił oczy odru-
chowo uniesionym ramieniem. Kiedy blask przygasł, opuścił rękę i wyjrzał przez ilu-
minator. Inny, większy statek -jeden z okrętów, które piloci Sojuszu Rebeliantów pró-
bowali wyprowadzić z doków - nie miał tyle szczęścia co on. Gdy tylko wydostał się z
doków, jego rufa stanęła w płomieniach; wybuch zdestabilizował jeden z głównych
silników, powodując przeciążenie rdzenia. Skutkiem tego była eksplozja, która wyrwa-
ła na wylot ogromną dziurę w kadłubie i rzuciła fregatą w stronę „Wściekłego Psa".
Dengar uchylił się odruchowo, gdy eksplodował drugi silnik fregaty. Osłabiony
eksplozją pierwszego, statek rozpadał się, rozrywany kolejnymi kulami ognia.
K.W. Jeter
197
Dengar patrzył zmartwiały, jak ogromna sekcja kadłuba fregaty, większa niż cały
„Wściekły Pies", odrywa się od wraku, ciągnąc za sobą ogon białych iskier i szczątków
metalu. Wirowała i rosła w oczach, lecąc prosto na „Wściekłego Psa".
Chyba za wcześnie się ucieszyłem, pomyślał Dengar.
Nie było czasu na jakikolwiek unik czy próbę ucieczki przed nadciągającą zgubą.
Nawet nie zdążył zapiąć pasów, patrząc na pędzący w jego stronę fragment fregaty.
Kiedy uderzył, siła ciosu rzuciła Dengara w deszcz iskier kąsających mu twarz jak
wściekłe owady. Po chwili znalazł się w ciemności wypełnionej dzwonieniem syste-
mów alarmowych i przenikliwym zgrzytem rozdzieranego metalu. Przez chwilę Dengar
czuł, że nic nie waży; gdy ramiona poleciały mu do tyłu zrozumiał, że siła uderzenia
wyrzuciła go przez właz ze sterowni i spada teraz do ładowni poniżej. Upadek wbił go
głową i kręgosłupem w metalowe kratownice podłogi, pozbawiając go prawie przytom-
ności. Trzymał się jednak, oszołomiony i niezdolny do ruchu; słuchał, jak opadają tar-
cze „Wściekłego Psa", a statek zaczyna się rozpadać.
Czuł zadowolenie, że przynajmniej wydostał się z eksplodujących doków. Tylko
tego chciałem, pomyślał raz jeszcze. Wydostać się, żeby ktoś... kiedyś... mógł odnaleźć
moje ciało.
Uderzyła go kolejna myśl.
Był pewien, że nie żyje. Więc dlaczego poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, która pod-
nosiła go z podłogi, jakby wyciągając z grobu? Dlaczego widział światło i twarz nad
sobą -jedyną twarz, jaką chciał jeszcze kiedykolwiek zobaczyć?
- Dengar - przemówiła zjawa. - To ja Manaroo...
- Wiem... - wynurzając się z niepamięci, uśmiechnął się do niej. - Przepraszam...
przepraszam, że zginąłem...
- Ty głupku! - Całkiem materialna dłoń wymierzyła mu policzek, przywracając do
przytomności. - Powiem ci, czy zginąłeś, czy nie.
I wtedy zrozumiał, że żyje.
- Skąd wiedziałeś, że tu będę? - Kuat odwrócił się i przyjrzał ciemnej postaci na
mostku zacumowanego gwiezdnego niszczyciela.
- A gdzie indziej mógłbyś się schować? - Bojowa zbroja Fet-ta sczerniała od po-
piołów spalonych doków konstrukcyjnych. -To do ciebie pasuje. Największy statek
floty to dostatecznie spektakularna trumna. W dodatku ktoś oderwał bąbel atmosfe-
ryczny, jeszcze zanim zaczęły się eksplozje. A zatem nie było ryzyka, że zabłąka się tu
jakiś pilot Sojuszu.
- Bardzo trafna obserwacja. - Kuat kiwnął głową z aprobatą. - Wierzyłem jednak,
że pozostanę sam, aż do końca. Nie sądziłem, by ktokolwiek, nawet ty, chciał mnie tu
wytropić.
Kadłub okrętu zadrżał, gdy eksplodowała kolejna seria ładunków. Przez iluminato-
ry na mostku widać było czerwone płomienie, strzelające ku gwiazdom przez czarne
kłęby dymu.
- Warto było spróbować - odparł Boba Fett. - Mam parę pytań, na które chciałbym
uzyskać odpowiedzi.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
198
- W takim razie pytaj. - Kuat uśmiechnął się łagodnie. - Zbyt późno dla mnie na
ukrywanie czegokolwiek.
Boba Fett podszedł bliżej po podłodze wygiętej od żaru, poprzez dym wsączający
się na mostek.
- Dlaczego chciałeś mojej śmierci?
- To nic osobistego - wyjaśnił Kuat. - Nic dla mnie nie znaczysz. Ale wiedziałem,
że jesteś w posiadaniu pewnych przedmiotów, które mogły się dla mnie okazać dość
kłopotliwe. I bardzo szkodliwe dla koncernu. Jest takie stare przysłowie, że jeśli chce
się strzelać do istoty obdarzonej władzą, trzeba dobrze celować, by mieć pewność, że
się ją trafi za pierwszym razem. To mądra rada; wiedziałem, na jakie ryzyko się nara-
żam fabrykując dowody przeciwko księciu Xizorowi. Ale gdyby mój plan się powiódł,
wyeliminowałbym poważnego wroga. A przynajmniej dałbym mu coś, czym mógłby
się zająć zamiast spiskować w celu odebrania mi władzy nad koncernem. Stało się jed-
nak coś, czego nie przewidziałem: zarówno Xizor, jak i kluczowy wykonawca mojego
planu zostali zabici, zanim przystąpiłem do ataku. Narobiło to sporo bałaganu. Żeby
wszystko uporządkować, musiałem między innymi pozbyć się ciebie. Cóż, było to
smutne, ale niezbędne z punktu widzenia moich interesów.
- Domyśliłem się tego. Dawno temu. - Boba Fett podszedł do Kuata na odległość
wyciągniętej ręki, wyjął z kabury blaster i wycelował w pierś mężczyzny. - Teraz chcę
się tylko dowiedzieć, czy to koniec tej sprawy.
Kuat spojrzał rozbawiony na wycelowaną w niego broń.
- Chyba trochę za późno na tego rodzaju pogróżki? Jestem już prawie martwy.
- Możesz umrzeć tutaj, tak jak chcesz, ale mogę też zaciągnąć cię do Palpatine'a
albo Sojuszu, zależy kto z nich będzie bardziej zainteresowany wyrównaniem z tobą
starych porachunków. Wybór należy do ciebie.
- Potrafisz być bardzo przekonujący, Fett. Ale to nie było konieczne. Z przyjemno-
ścią wyznam ci prawdę. Nie mam już teraz nic do stracenia. - Kuat odepchnął na bok
lufę blastera. -Wszystkie intrygi kończą się tutaj. Nikt poza mną nie jest w nie zaanga-
żowany, żadne siły, którym trzeba by się przeciwstawić, żadne niedokończone sprawy.
Kiedy umrę, a wraz ze mną Zakłady Stoczniowe Kuat, nikt więcej nie będzie cię ścigał.
A w każdym razie nie w związku z fałszywymi dowodami przeciwko księciu Xizorowi.
Pozostaną ci tylko twoi starzy wrogowie i wszyscy ci, którzy mają z tobą osobiste po-
rachunki. - Kuat przyjrzał się dokładniej łowcy. - Ale tego też już się domyśliłeś, praw-
da? Sam powiedziałeś, że domyśliłeś się wszystkiego. Nie leciałbyś tak daleko ryzyku-
jąc życie, które najwyraźniej bardzo sobie cenisz, tylko po to, żeby upewnić się, że jest
tak jak myślałeś. A zatem coś jeszcze cię dręczy, zgadłem? Jest jakieś inne pytanie,
które chcesz mi zadać. A więc?
Boba Fett zawahał się przez chwilę, zanim odpowiedział.
- Podróżowała ze mną kobieta o imieniu Neelah. - Ściszył głos. - Ale to nie jest jej
prawdziwe imię. Nie wie, że dowiedziałem się, iż naprawdę nazywa się Kateel z
Kuhlvult. Pochodzi z jednego z arystokratycznych rodów rządzących planetą Kuat.
K.W. Jeter
199
- Ciekawe. - Kuat uniósł brew ze zdziwienia. - W takim razie to musi być siostra
Kodir z Kuhlvult, szefowej ochrony Zakładów. Kodir bardzo usilnie starała sieją odna-
leźć.
- Czy powiedziała ci, dlaczego?
Kuat wzruszył ramionami.
- Miłość siostrzana, jak sądzę... to bardzo ludzkie. Między innymi dlatego Kodir
starała się zdobyć stanowisko szefowej ochrony Zakładów. Postawiło to do jej dyspo-
zycji odpowiednie środki, pozwalające na odszukanie siostry.
- W takim razie drugie pytanie. - Boba Fett wbił zza ciemnego wizjera wzrok w
twarz Kuata. - Słyszałeś o mężczyźnie nazwiskiem Fenald?
- Oczywiście. Był szefem ochrony, zanim Kodir z Kuhlvult otrzymała to stanowi-
sko.
- A zatem - ciągnął Fett - delikatne, ważne zadanie, jak na przykład zorganizowa-
nie dowodów przeciwko księciu Xizorowi, powierzyłbyś właśnie jemu?
- To prawda - przytaknął Kuat. - To właśnie zrobiłem. Ale skąd wiesz o Fenal-
dzie?
- Z zakodowanego materiału, dołączonego do tego fałszywego dowodu, który zna-
lazłem we wnętrzu robota towarowego przerobionego na urządzenie szpiegowskie. Nie
miałem wtedy czasu, żeby złamać szyfr, ale zrobiłem to, kiedy wracałem z Tatooine,
gdzie odebrałem ten dowód od innego łowcy nagród, Bosska. Ten zaszyfrowany mate-
riał, zawierał kod tożsamości Fenalda i opisywał jego powiązania z Zakładami Stocz-
niowymi. Pewnie umieścił go tam, żeby móc cię szantażować, że ujawni Xizorowi albo
Palpatine'owi czy Sojuszowi, skąd pochodzi ten fałszywy dowód i kto odpowiada za
jego stworzenie.
- Nie pozwoliłbym mu się szantażować.
- Kolejne pytanie brzmi: Czy poleciłeś również Fenaldowi zorganizowanie porwa-
nia Kateel z Kuhlvult i wyczyszczenia jej pamięci?
- Oczywiście, że nie - odparł sztywno Kuat. - To absurdalne. Po co miałbym robić
coś takiego?
- A zatem Fenald wykonywał rozkazy jakiejś innej osoby, kiedy skontaktował się
z pośrednikiem o imieniu Nil Posondum i zlecił mu załatwienie tej sprawy?
- To bardzo prawdopodobne. - Kuat uśmiechnął się smutno. - Wiem z doświad-
czenia, że Fenald nie czuł oporów przed przyjmowaniem zleceń od innych osób w tym
samym czasie, gdy pracował jako szef ochrony Zakładów Stoczniowych. Lojalność, jak
się okazało, była dla niego towarem przechodnim. Działał przeciwko mnie, gdy pewne
rody arystokratyczne próbowały pozbawić mnie władzy nad koncernem.
- Zdrada Fenalda sięgała chyba jeszcze głębiej. Najwyraźniej w tym samym czasie
działał przeciwko Kodir z Kuhlvult.
- Jak to? - uniósł brew Kuat.
- Jak łatwiej mogła Kodir pozyskać twoje zaufanie i posadę szefowej ochrony, niż
udowadniając, że Fenald jest zdrajcą? A najlepszym sposobem, by to załatwić, byłoby
namówienie Fenalda, by się na to zgodził. Zwłaszcza że Fenald pracował dla Kodir,
kiedy jeszcze był twoim szefem ochrony. Tak naprawdę - głos Fetta stał się napięty jak
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
200
durastalowy drut - Fenald wykonywał rozkazy Kodir, kiedy zorganizował uprowadze-
nie i wymazanie pamięci jej siostry Kateel.
- Ciekawe - powiedział Kuat. - Jeśli to prawda.
- Szczera prawda. Ostatnią rzeczą, której chciałem się dowiedzieć, to czy ty byłeś
motorem czynów popełnionych przeciwko Kateel z Kuhlvult. Jak sam zauważyłeś, nie
masz powodu, by kłamać w tej sprawie. Wynika z tego, że tylko Kodir mogła zlecić to
zadanie Fenaldowi.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- To proste - odparł Boba Fett. - Kiedy Kodir przechwyciła mój statek krążowni-
kiem należącym do służb ochrony ZSK, na pokładzie statku, którym leciałem, znalazła
też swoją siostrę Neelah, a właściwie Kateel. Jednak Kodir bardzo się starała ukryć
swoją reakcję na widok siostry. Co więcej, nie zdziwiła się, że Neelah jej nie poznała.
A zatem musiała wiedzieć, że Neelah została poddana czyszczeniu pamięci. Mogła
dowiedzieć się tego od ciebie, gdybyś to ty wydał ten rozkaz... ale jeśli tak nie było,
logika podpowiada, że sama Kodir musiała to zlecić. Nietrudno się domyślić, co zrobił
Fenald: od ciebie dostał rozkazy w sprawie jednego zadania, które należało wykonać po
kryjomu, a od Kodir - w sprawie drugiego, równie poufnego. Schował do kieszeni
część kredytów, które dostał na realizację tych dwóch zadań i wykorzystał pośrednika,
Nila Posonduma, by wynajął tylko jednego zbira, Ree Duptoma, do obu zleceń. Nieźle
mu się to musiało opłacić. Jedyny problem polegał na tym, że później Duptom przy-
padkiem zginaj, sprawiając tym mnóstwo kłopotów tobie i Kodir z Kuhlvult, przy czym
żadne z was nie wiedziało, że drugie również jest zaangażowane w tę samą sprawę.
Żeby się zorientować, o co chodziło, musiałem uzyskać informację i od Kodir, i od
ciebie.
- Jestem pod wrażeniem. - Kuat przyglądał się zamyślony łowcy nagród. - Dyspo-
nujesz niezwykle przenikliwą inteligencją; szkoda, że nie wykorzystujesz jej w lepszy
sposób niż tylko jako łowca nagród.
- Ta praca odpowiada moim osobistym upodobaniom.
- Być może. Ale to każe mi zastanowić się nad jeszcze jedną sprawą. - Kuat spoj-
rzał na niego przenikliwie. - Zadałeś sobie sporo trudu wcale nie po to, by dowiedzieć
się czegoś, co było ci potrzebne, bo to już wiedziałeś. Ryzykowałeś życie, przylatując
tutaj, bo chciałeś zdobyć informacje rozpaczliwie potrzebne komu innemu: tej kobiecie
o imieniu Neelah. Tak daleko posunięta troska o kogokolwiek nie jest w twoim stylu,
Fett. Chyba że... -Kuat uśmiechnął się lekko. - Chyba że twoje zainteresowanie tą osobą
wykracza poza sprawy czysto biznesowe.
- Tym razem nie trafiłeś - powiedział Boba Fett. - Byłem jej winien przysługę, a ja
zawsze spłacam swoje długi. Ale mam i lepszy powód, by interesować się tą sprawą.
- Cóż, będzie ci trudno poinformować Neelah o tym, czego się dowiedziałeś. Po-
słuchaj... - Kuat uniósł rękę. Spoza gwiezdnego niszczyciela słychać było głęboki, dud-
niący huk wybuchów, coraz bliżej i bliżej. - Widziałem, jak odlatuje twój statek, ten,
którym przyleciałeś do doków. Na jego pokładzie musiał zostać ktoś o jeszcze silniej-
szym niż ty instynkcie samozachowawczym. Nie ma już stąd drogi wyjścia.
- Owszem, jest. - Fett kiwnął ręką uzbrojoną w blaster. -Odejdź od sterów.
K.W. Jeter
201
- Nie bądź śmieszny. Jeden człowiek nie zdoła pilotować statku tej wielkości; to
wymaga wyszkolonej załogi. Jedynym sposobem, by to zrobić, jest posłużenie się mo-
dułem holowniczym, ale nie dotrzesz do niego bez bąbla atmosferycznego.
- Powiedziałem: odejdź od sterów. Jeśli chcesz zostać w dokach, droga wolna. Bo
ten statek odlatuje.
- Jak sobie życzysz - powiedział Kuat. - Każdy człowiek powinien móc wybrać, w
jaki sposób umrze. Ja już wybrałem. -Odwrócił się i zszedł z mostka. Skierował się
korytarzem do głównego trapu, by opuścić okręt.
Wybuchy nie rozerwały jeszcze wąskiego rękawa łączącego okręt z hermetycznym
warsztatem narzędziowym usytuowanym w pobliżu gwiezdnego niszczyciela. Kuat
wszedł do warsztatu i zamknął za sobą śluzę. Usiadł na skrzyni oznaczonej godłem
Zakładów Stoczniowych Kuat. Czuł się zmęczony i zadowolony zarazem - zmęczony
długą pracą, zadowolony, że wkrótce dobiegnie kresu.
Na chwilę zamknął oczy, ale zaraz je otworzył, gdy coś ciepłego i miękkiego
wskoczyło mu na kolana. Spojrzał w dół i zobaczył wpatrzone w siebie złociste oczy
felinksa.
- Wierne z ciebie stworzenie. - Kuat pogłaskał jedwabistą sierść zwierzęcia. - Na
swój sposób.
Felinks musiał się jakoś wydostać z jego prywatnych apartamentów i dojść za nim
aż tutaj, wśród łoskotu i zamieszania umierającej stoczni.
- Już dobrze, mój mały - mruknął do felinksa. - Już dobrze.
Podniósł stworzenie i przycisnął do piersi. Pochylił nisko głowę, by biciem serca
zagłuszyć to, co musiało nastąpić.
- Ile okrętów uratowaliśmy? - komandor Rozhdenst stał przy największym z ilu-
minatorów latającej bazy i przyglądał się dogasającym zgliszczom doków konstrukcyj-
nych dryfujących w oddali.
- Cztery fregaty klasy Lancer, proszę pana - zameldował Ott Klemp, stojący na
środku pokoju. - To był nasz priorytet. Reszta to fregaty klasy Zebulon B.
- Ilu ludzi straciliśmy? - dowódca obejrzał się przez ramię.
- Tylko dwóch. Jednego na fregacie, która nie zdążyła uciec przed eksplozją, a
drugiego jeszcze w myśliwcu, kiedy wlatywał do doków. - Klemp trzymał pod pachą
swój hełm. Podobnie jak Rozhdenst, nadal miał na sobie kombinezon bojowy. - Myślę,
że naszą operację można uznać za sukces.
- Może i tak - powiedział Rozhdenst. - Bo uważam, że tylko wtedy warto poświę-
cić dobrego pilota, gdy pomaga to osiągnąć coś wielkiego. Dopóki się nie dowiemy, jak
potoczyły się wydarzenia wokół Endora, trudno powiedzieć, czy w ogóle istnieje jesz-
cze jakiś Sojusz, który będzie mógł wykorzystać ocalone przez nas statki.
Klemp spojrzał na moduł łączności.
- Nadal cisza?
- Właśnie - przytaknął dowódca. - W tej chwili nie docierają do nas żadne sygnały
z tamtego sektora...
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
202
Jego słowa przerwał nagły rozbłysk światła w dokach Zakładów Stoczniowych.
Obaj mężczyźni odwrócili się w stronę iluminatora.
- Co się dzieje? - Rozhdenst zmarszczył brwi. - To nie ładunki wybuchowe.
- To ten gwiezdny niszczyciel. - powiedział Klemp, wskazując na spowity w pło-
mienie kształt. - Ten największy, w najdalszym doku, do którego nie udało się dostać
żadnemu z moich ludzi. Ktoś uruchomił silniki! On odlatuje!
Klemp i jego dowódca przyglądali się, jak gwiezdny niszczyciel, większy niż któ-
rykolwiek ze statków, które zbliżały się do bazy, wynurza się z doków, w których stał
zacumowany. Nagle okręt gwałtownie skręcił, zahaczając burtą o powyginane, zgnie-
cione wieże wznoszących się nad nim żurawi.
- Ktokolwiek kieruje tym statkiem, stracił nad nim kontrolę. - Rozhdenst pokręcił
głową. - Nigdy się stamtąd nie wydostanie.
Wyglądało na to, że dowódca miał rację. Rufa niszczyciela zatoczyła poziomy łuk
zaledwie kilka metrów ponad krawędzią doku. Metal uderzył o metal, gdy dysze silni-
ków rufowych zmiotły podstawę żurawia. Siła uderzenia oderwała obluzowaną wieżę
dźwigu, która potoczyła się w dół.
- Jeśli spróbuje przyśpieszyć - ocenił Rozhdenst – rozerwie okręt na strzępy.
Klemp podszedł bliżej do iluminatorów.
- Coś mi się wydaje... że ma inny pomysł.
Gwiezdny niszczyciel zmniejszył prędkość i zawisł niemal nieruchomo nad doka-
mi, oświetlonymi przygasającymi płomieniami. Nagle statek rozbłysnął salwą oddaną
ze wszystkich wysokoenergetycznych dział laserowych, jakie miał na pokładzie. Strza-
ły padały na oślep, ale i tak spowodowały potężne zniszczenia - poważnie nadwerężyły
budowle doków i powykręcane ramiona żurawia portowego. Po pierwszej salwie nastą-
piła kolejna.
Mężczyźni obserwujący tę scenę przez iluminator rebelianckiej bazy zobaczyli, że
żuraw i doki powoli rozpadają się na kawałki, a belki dźwigarów i poskręcana masa
durastali opada przygniatając sobą kolejne warstwy metalowych szczątków. Niszczy-
ciel ponownie uruchomił silniki; powoli ruszając niezgrabnym kursem naprzód, okręt
strząsnął z siebie metalowy odłamki jak kawałki słomy.
Rozhdenst pokiwał głową z aprobatą, obserwując, jak gwiezdny niszczyciel powo-
li wydostaje się z płonących szczątków stoczni i rusza w stronę otwartej przestrzeni.
- Szkoda...
- Jak to?
- Że to nie któryś z naszych ludzi.
K.W. Jeter
203
R O Z D Z I A Ł
19
Kobieta rozmawiała z łowcą nagród.
- Wiesz - powiedziała Neelah - mógłbyś być bohaterem. Gdybyś tego właśnie
chciał.
- Nie, dziękuję. - Głos Boby Fetta był równie obojętny i beznamiętny jak zawsze. -
Bohaterowie są kiepsko opłacani.
- Pomyśl o tym jednak. - Neelah uniosła kącik ust w półuśmiechu. Podciągnęła ta-
śmę torby, którą trzymała na ramieniu. -A przynajmniej doceń ironię losu: wyprowa-
dzając ten okręt z Zakładów Stoczniowych przysłużyłeś się Sojuszowi bardziej niż cała
Eskadra Śmieciarzy.
Stali na mostku gwiezdnego niszczyciela, który Fett zdołał wyrwać z piekła płoną-
cych doków. Nie licząc ich dwojga, olbrzymi okręt był pusty i cichy.
- Dlaczego tak uważasz?
- To proste - odparła Neelah. - Kuat zaminował całe Zakłady Stoczniowe. Nie mo-
gąc zachować nad nimi kontroli, postanowił zostawić swoim „spadkobiercom" jedynie
zgliszcza. Ten gwiezdny niszczyciel był centralnym ogniwem w łańcuchu ładunków
wybuchowych. Obwody detonatorów prowadziły prosto do komór jego głównych silni-
ków. A kiedy wyprowadziłeś okręt z doków, ten łańcuch został przerwany. Kuat zginął,
zanim zdążył to zobaczyć, ale skutek jest taki, że osiemdziesiąt procent doków kon-
strukcyjnych ZSK ocalało.
Fett wzruszył ramionami.
- To nie moja sprawa.
- Może i nie. - Neelah przyjrzała się łowcy. Nie spodziewała się niczego specjal-
nego po ich potajemnym spotkaniu. Wiadomość zastała ją w bazie dowodzenia Eskadry
Śmieciarzy; zawierała współrzędne punktu, w którym miała się spotkać z niezidentyfi-
kowanym osobnikiem. Instynktownie czuła, że wiadomość pochodzi od Boby Fetta.
Nie powiedziała o tym komandorowi Rozhdenstowi; udało jej się przekonać go, by
puścił ją bez eskorty do miejsca, o którym mówiła wiadomość. Postanowiła tam pole-
cieć na pokładzie „Wściekłego Psa". - Ale może stać się moją sprawą - ciągnęła -jeśli
tego zechcę.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
204
- Oczywiście. - Jak zwykle, Fett wyprzedzał ją o krok. -Kuat z Kuat nie żyje. To
oznacza, że Zakłady Stoczniowe jego imienia potrzebują nowego szefa. Pozostałe rody
rządzące wiedzą, z kim trzymać. Jeśli Sojusz Rebeliantów stwierdzi, że chciałby wi-
dzieć ciebie u steru zakładów, przystaną na to niewątpliwie.
- Nie byłabym tego taka pewna. - Neelah potrząsnęła głową z niesmakiem. - Znam
kuatańską arystokrację lepiej niż ty, i dużo lepiej niż ktokolwiek w Sojuszu Rebelian-
tów. Przecież sama z niej pochodzę. Moja siostra Kodir nie jest wyjątkiem; przedstawi-
cielkom tych rodów łatwo przychodzą intrygi i zdrada. Wielu członków arystokracji z
ochotą poparłoby Imperium, gdyby uważali, że pomoże im to w realizacji ich ambicji.
- A ty nie zrobisz nic, by się im przeciwstawić?
- Nie jestem pewna, czy mam na to ochotę. - Neelah widziała swoje odbicie w wi-
zjerze hełmu Fetta. - Nie wiem też, czy w ogóle obchodzi mnie los Zakładów Stocz-
niowych Kuat. Po tym wszystkim, co się stało, nie mam zbyt wielu bliskich osób na
Kuat. Kodir jest moją jedyną krewną, a ona odleciała już na planetę, by stanąć przed
trybunałem starszyzny naszej arystokracji. Postawili jej wiele zarzutów: spisek, mor-
derstwo, porwanie... - Neelah pokręciła głową. - Lojalność nie wydaje się cechą domi-
nującą u przedstawicieli rodu Kuhlvult. Ja w każdym razie jej nie czuję. I może Kuat
miał rację... może Zakłady zasługują na coś więcej.
- Jak chcesz - wzruszył ramionami Fett. - Ja wracam do swoich spraw. Dlatego
powiedziałem ci, żebyś tu przyleciała.
- W porządku. Słucham.
- Proponuję ci interes. - Fett wskazał na kadłub okrętu, na którym się znajdowali. -
Oto nowy, całkowicie sprawny gwiezdny niszczyciel, prosto ze stoczni ZSK. Jest twój.
Możesz zawiadomić dowódcę Eskadry Śmieciarzy, żeby tu przyleciał i zabrał go sobie.
To przysporzy ci popularności wśród Rebeliantów.
Neelah rozejrzała się po mostku.
- Mogę też im go sprzedać. Taki okręt to nie byłe kawał złomu. - Spojrzała znowu
na Bobę Fetta. - A co chcesz w zamian?
- Dwie rzeczy. Po pierwsze: „Wściekłego Psa"..
- ,,Pies" ledwo zipie. - Neelah pokręciła głową. - Na pewno nie jest wart tyle co
statek, który mi ofiarowujesz.
- Dowiezie mnie tam, dokąd chcę - powiedział Fett. - A po drugie: twoje milcze-
nie.
- Na jaki temat? - Neelah wpatrywała się w łowcę.
- Na mój temat. Chyba nie chwaliłaś się przed Sojuszem, że podróżowałaś w mo-
im towarzystwie.
- Uznałam, że to nie byłoby pożądane. Ludzie są skłonni oceniać cię po tym, z kim
przestajesz.
- W porządku - powiedział Fett. - I niech tak zostanie. Nie mów im nic o mnie.
- Dlaczego?
- Mam swoje powody. W tej chwili odpowiada mi, by uważano mnie za zmarłego.
A gdyby ktokolwiek, kto widział mnie w kantynie Mos Eisley, zechciał opowiadać o
tym, co zobaczył... - Fett wzruszył ramionami. - Mało kto uwierzy takim mętom. Jeśli
K.W. Jeter
205
nawet dowódca Eskadry Śmieciarzy ma pewne wyobrażenie o tym, kto mógł wypro-
wadzić z doków ZSK ten niszczyciel, sadzę, że zachowa to dla siebie. Po co miałby
rozgłaszać po całej galaktyce, że jakiemuś łowcy nagród udało się coś, czego nie zdoła-
li zrobić jego ludzie? Uchodzenie za martwego stwarza mi prawdziwą okazję.
- Jak chcesz. - Neelah spojrzała twardo na łowcę. - Ale ten okręt nie wystarczy, by
kupić moje milczenie. Chcę czegoś jeszcze.
Fett zesztywniał.
- Na przykład?
- Na przykład odpowiedzi na kilka pytań. Chcę wiedzieć, po co właściwie polecia-
łeś do doków, żeby porozmawiać z Kuatem, nie bacząc na to, że wszystko dookoła
eksploduje i płonie. Nie wierzę, że to z troski o mnie, że chciałeś się dowiedzieć, czy
jestem celem jakiegoś wielkiego spisku.
Minęła chwila, zanim Boba Fett przytaknął.
- Masz rację - powiedział. - Nie interesuje mnie to. Twoje życie czy śmierć to dla
mnie sprawa bez znaczenia. Wszystko, co mnie obchodzi, to moje życie i interesy. I
tym się właśnie zajmowałem podczas rozmowy z Kuatem.
- Zażądałeś, żeby powiedział ci prawdę - powiedziała Neelah. - I powiedział?
Fett kiwnął głową.
- Wystarczająco dużo. Teraz, kiedy wiem, że spisek kończył się na Kuacie, mogę
ruszać dalej. Zamierzam dostarczyć te sfabrykowane dowody tym, którzy chcą je
otrzymać.
Jego słowa zaskoczyły Neelah.
- Kto je teraz zechce? Książę Xizor nie żyje. Kto mógłby mieć z nich jakikolwiek
pożytek?
- Jak sama powiedziałaś, Xizor nie żyje. Ale Czarne Słońce pozostało. I jest nadal
bardzo potężną i niebezpieczną organizacją. A od czasu śmierci Xizora kwestia przy-
wództwa organizacji pozo staje sprawą sporną. Walka o władzę pomiędzy tymi, którzy
za chowali lojalność wobec Xizora i tymi, którzy spiskowali przeciw niemu, nadal nie
jest rozstrzygnięta.
- Kto wygrywa?
- W tej chwili przewagę mają lojaliści. Ale ten stan może bardzo szybko ulec
zmianie. Zwłaszcza, gdy dostarczę ten dowód frakcji uzurpatorów. Mogą go wykorzy-
stać, by podważyć pozycje lojalistów, pokazując członkom Czarnego Słońca, że Xizor
głupio i zdradziecko wplątał ich organizację w konfrontację pomiędzy Imperium a So-
juszem Rebeliantów. Choć to nieprawda, może przeważyć szalę na rzecz frakcji uzur-
patorów.
- Nie rozumiem - zdziwiła się Neelah. - Co cię obchodzi, kto przejmie kontrolę
nad Czarnym Słońcem?
- Jest mi wszystko jedno - powiedział Fett. - Ale obchodzi mnie własne życie. A
frakcja uzurpatorów dała mi jasno do zrozumienia, że mam sporą szansę umrzeć, i to w
możliwie powolny i bolesny sposób, jeśli im nie dostarczę tego dowodu. Poprzez wła-
sne źródła informacji uzurpatorzy dowiedzieli się o nim; wiedzą też, że go szukam.
Doszli do wniosku, słusznego zresztą, że zdobędę go wcześniej niż oni. Podczas gdy ty
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
206
słuchałaś w ładowni opowieści Dengara o mojej przeszłości, ja odbierałem w sterowni
„Wściekłego Psa" wiadomość od uzurpatorów: szczegóły oferty, którą mi złożyli. Ofer-
ty nie do odrzucenia. -
- Czy nie byłoby łatwiej, gdyby po prostu zaofiarowali ci odpowiednią sumę kre-
dytów za dostarczenie tego dowodu? Powiedziałeś przecież, że nie pozwolisz sobie
odebrać niczego bez zapłaty.
- Owszem - odparł Fett. - Ale to nie ma znaczenia dla tych akurat osobników. Pro-
blem z płaceniem za towary polega na tym, że zawsze zostaje jakiś trop, którym ktoś
ciekawski mógłby chcieć podążyć. Gdy kredyty przechodzą z rąk do rąk, pozostawiają
ślad.
A frakcja uzurpatorów nie życzy sobie, by ktokolwiek mógł powiązać ich z tą
sprawą. W tej sytuacji zabicie mnie czy chociaż groźba, że mogą to zrobić, jest dużo
prostsze. Jeśli dostanę ten dowód i przekażę go im, nie będzie śladu żadnej wypłaty. A
jeśli nie zdołam tego zrobić, zginę. Wtedy spisek uzurpatorów przeciwko lojalistom
nigdy nie wyjdzie na jaw. Sprawa pozostanie czysta i gładka. Zwłaszcza, że Czarne
Słońce czy nawet niewielki odłam tej organizacji to jedyna siła, która jest w stanie mi
zagrozić. Z każdą inną osobą czy organizacją miałbym jakieś szanse. Ale nie z Czar-
nym Słońcem. Zabijanie to ich specjalność.
- Jestem pod wrażeniem - powiedziała Neelah. - Nie sądziłam, że jest ktoś, kogo
się boisz.
- To nie strach. To rzeczywistość.
Pokiwała głową. Wszystko teraz nabierało sensu. Ostatnie fragmenty łamigłówki
zaczęły trafiać na swoje miejsce.
- A więc kiedy powiedziałeś nam na frachtowcu Bilansa, że przejęcie tego dowodu
to dla ciebie tylko kwestia zysku, nie mówiłeś prawdy. - Neelah spojrzała na łowcę
nagród. - Nie chodziło o kredyty. Chodziło o twoje życie.
- Kredyty nie przydadzą się trupowi.
- Rozumiem, że to też jest częścią naszej umowy. - Neelah przesunęła torbę, którą
trzymała na ramieniu i wyciągnęła z niej czarne pudełko. Trzymała teraz w ręku do-
wód, który Fett kazał jej zabrać ze sobą.
- Ta część umowy nie podlega negocjacjom - powiedział Fett. - Odbiorę ci ten
dowód, czy będziesz tego chciała, czy nie.
- Na nic mi się nie przyda. - Neelah wzruszyła ramionami i podała mu pudełko. -
Weź go sobie.
Boba Fett odebrał pudełko bez słowa. Neelah nie spodziewała się zresztą podzię-
kowania.
- Zaczekaj chwilę - odezwała się, gdy Fett odwrócił się tyłem. Spojrzenie czarnego
wizjera znów na niej spoczęło.
- Zdajesz sobie sprawę - powiedziała cicho - że zachowujesz się jak kompletny
głupiec?
Fett odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
- Dlaczego tak uważasz?
K.W. Jeter
207
- Pomyśl tylko rozsądnie! - Neelah pokazała na przedmiot, który trzymał Fett. -
Masz to zawieźć w dość niebezpieczne miejsce. Jasne, uzurpatorzy z Czarnego Słońca
ucieszą się, jak go dostaną, ale to nie znaczy, że dotrzymają warunków umowy. Chcą
utrzymać swoje plany w tajemnicy, prawda? A więc najprawdopodobniej wezmą ten
dowód, powiedzą „dziękuję" i przewiercą ci czaszkę strzałem z blastera. Wtedy na
pewno nie pozostanie żaden ślad, po którym można by ich wytropić.
- Oczywiście - zgodził się z nią Boba Fett. - Ale pomyślałem o tym. Mam w zana-
drzu parę sztuczek, na wypadek gdyby spróbowali czegoś takiego.
- Te sztuczki mogą nie zadziałać. Nie w przypadku członków Czarnego Słońca.
Sam powiedziałeś, że zabijanie to ich specjalność.
- To prawda - przytaknął Boba Fett. - Ale z drugiej strony, jeśli im tego nie dostar-
czę, mam niewielkie szanse na przeżycie. W przeciwnym razie wszystko będzie zależeć
tylko ode mnie.
- W takim razie rób swoje. - Neelah cofnęła się i wskazała mu drzwi prowadzące
na mostek. - Życzę szczęścia.
- To nie kwestia szczęścia. Nie w moim przypadku. - Fett ruszył do wyjścia. Za-
trzymał się przed drzwiami i obejrzał przez ramię.
- Możesz wierzyć w swoje szczęście, jeśli masz taką ochotę. Ale kiedy tu przy-
szłaś, czy pomyślałaś chociaż przez chwilę, jakie masz szanse, jeśli postanowię, że
bezpieczniej będzie zamknąć sprawę eliminując cię?
- Jasne. - Neelah sięgnęła do torby i wyjęła z niej blaster. Oburącz wycelowała
broń w Fetta. - Dlatego przygotowałam się na taką ewentualność.
Fett przez chwilę przyglądał się jej, a potem kiwnął głową.
- To dobrze - powiedział. - Widzę, że czegoś się przy mnie nauczyłaś.
- O, nauczyłam się wielu rzeczy. - Neelah nie opuściła broni. - Więcej, niż bym
chciała.
Opuściła blaster dopiero wtedy, gdy usłyszała, że echo jego kroków cichnie w ko-
rytarzu.
Kilka chwil później wyjrzała przez główny iluminator mostka. Widać w nim było
ognisty ślad „Wściekłego Psa", poobijanego, ale nadal zdolnego dotrzeć do tajemnicze-
go portu przeznaczenia. Kiedy jednak Neelah zamknęła oczy, zobaczyła inny obraz -
jaskrawy blask Morza Wydm na Tatooine i półżywą postać, w przeżartej kwasami
zbroi, leżącą twarzą do piasku.
Ciągle nie mogła się zdecydować, czy byłoby lepiej, gdyby go tam zostawiła.
Kobieta rozmawiała z łowcą nagród.
Chociaż możliwe, pomyślał Dengar, że już nie jestem łowcą nagród. Nie chciał się
teraz nad tym zastanawiać. Po prostu cieszył się, że żyje.
Siedzieli w sterowni statku Dengara, „Karzącej Ręki".
- Przebyłaś tak daleką drogę, żeby mnie znaleźć. W samą porę.
- Nie było to łatwe - powiedziała jego narzeczona. - Trudno cię było wytropić.
Nie mogła trafić na lepszy moment. „Karząca Ręka" pojawiła się nad dokami kon-
strukcyjnymi Zakładów Stoczniowych Kuata dokładnie w chwili, gdy dawny statek
Bosska, „Wściekły Pies", został trafiony wirującym w przestrzeni fragmentem metalo-
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
208
wych szczątków. Manaroo widziała, jak uderzenie wstrząsnęło statkiem; niewiele my-
śląc, pchnęła do oporu drążki głównego napędu „Karzącej Ręki" i lawirując pomiędzy
odłamkami zdołała połączyć swój statek z ładownią „Wściekłego Psa" zanim uciekło z
niego całe powietrze. Już na pokładzie „Karzącej Ręki" wymierzyła Dengarowi poli-
czek, by przywrócić go do przytomności.
Ulga, którą poczuł Dengar, że nadal żyje i znajduje się w ramionach ukochanej,
ustąpiła miejsca innym uczuciom.
- Przepraszam - powiedział. - Zawiodłem cię. Zawiodłem nas oboje.
- O czym ty mówisz?
- Jesteśmy znowu w punkcie wyjścia. - Pokręcił smutno głową. - Potrzebowaliśmy
kredytów, wielu kredytów, a ja ich nie zdobyłem. Ryzykowałem życiem przez cały ten
czas, kiedy współpracowałem z Boba Fettem, i nic mi z tego nie przyszło. Nadal mam
górę długów do spłacenia. - Położył głowę na ramieniu Manaroo. - Nie zbliżyliśmy się
nawet odrobinę do życia, jakie chcemy prowadzić.
- Mój ty głuptasie! - roześmiała się i odsunęła go od siebie, by móc zajrzeć mu w
twarz. - To bez znaczenia, skoro jesteś żywy.
- Jesteś słodka, że tak mówisz.
- Ale naprawdę tak myślę. Uwierz mi. - W jej oczach było żarliwe uczucie. - Nie
zdajesz sobie sprawy, jak wiele osiągnąłeś przez sam fakt, że żyjesz. Wygrałeś; oboje
wygraliśmy.
Patrzył na nią zaskoczony.
- O czym ty mówisz?
- Zanim cię odnalazłam - powiedziała Manaroo - postawiłam na ciebie. Każdy
kredyt, jaki zdołałam zgromadzić albo pożyczyć. Zadłużyłam nas jeszcze bardziej, żeby
zebrać odpowiednią stawkę. Potem poszłam do tego hazardzisty, Drawmasa Sma'Da.
Zgodził się przyjąć zakład, który mu zaproponowałam... że pewien łowca nagród prze-
żyje. Ten łowca to ty. - Uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Uwierz mi, zakład był bardzo
wysoki. Nikt nie przypuszczał, że przeżyjesz, pracując u boku Boby Fetta. A jednak
udało ci się!
- Ale to oznacza... że ty i ja...
- Tak! - Manaroo chwyciła go za ramiona. - Skontaktowałam się już z Drawma-
sem Sma'Da i zgłosiłam wygraną... naszą wygraną. Ja tylko obstawiłam zakład, ale ty
go dla nas wygrałeś. Kredyty czekają już na twoim rachunku. Wystarczy z naddatkiem,
by spłacić twoje długi. Zostanie nam jeszcze dość, by zacząć jakiś interes. - Pochyliła
się i pocałowała go czule, a potem znów spojrzała mu w oczy. - Zaczynamy nowe ży-
cie. Nareszcie!
- Tak... - Dengar pokiwał głową. - Nareszcie... - Poczuł w sercu nieproszony
chłód, a na jego szczęście padł cień. - Gdyby tylko inne sprawy potoczyły się równie
pomyślnie... - Nadal słyszał echo złowieszczych ostrzeżeń Fetta. - Jeszcze istnieje Im-
perium. Jak ktokolwiek w galaktyce może być szczęśliwy z takim cieniem nad głową?
Pocałowała go jeszcze raz, tym razem w lewą brew, a potem cofnęła się i pokręci-
ła głową. Nie przestawała się uśmiechać.
K.W. Jeter
209
- Są rzeczy, o których nie możesz wiedzieć - powiedziała. - Usłyszałam parę minut
temu... przechwyciłam transmisję z dowództwa Sojuszu Rebeliantów na Sulluście do
Eskadry Śmieciarzy... że bitwa się skończyła. - Ściszyła głos niemal do szeptu. - A
Rebelianci wygrali. Imperium zostało pokonane... rozbite na milion kawałków. - Oto-
czyła go ramionami i oparła głowę na jego piersi. - Teraz wszystko będzie inaczej.
Nie mógł w to uwierzyć, ale wiedział, że to prawda. Wszystko będzie inaczej, po-
myślał. Wszystkie ich plany i nadzieje mogły się teraz zrealizować. I nie będzie już
musiał być łowcą nagród...
W jego szczęście wkradł się żal. Szkoda, że po tym wszystkim, co przeżył u boku
Boby Fetta - przecież nawet wzbogacił się na tej współpracy, a kto jeszcze mógłby to o
sobie powiedzieć? - będzie musiał odwrócić się od tego wszystkiego. To, co przeżył,
było tak naprawdę szalenie podniecające, od pierwszej chwili, kiedy natknął się na
prawie martwego Bobę Fetta, leżącego na spieczonych piaskach Morza Wydm na Ta-
tooine.
Może mógłbym, pomyślał Dengar, trzymać chociaż rękę na pulsie. Przyjąć czasem
na boku jakieś niewielkie zlecenie... Przecież interes, jaki otworzy z Manaroo, nie musi
tak od razu się powieść; na pewno od czasu do czasu przyda się mały zastrzyk kapitału.
Zwłaszcza na początku...
Będzie musiał o tym później pomyśleć. Na razie Dengar przytulił narzeczoną i po-
nad jej głową spojrzał przez iluminator na gwiazdy, przepływające powoli, gdy tak
lecieli ku brzegom galaktyki.
Wszystko się zmieni....
Gwiazdy świeciły jasno, nawet wtedy, gdy zamknął oczy i przycisnął mocniej
swoją ukochaną.
Wojny Łowców Nagród – Tom III – Polowanie na Łowcę
210
P O D Z I Ę K O W A N I A
Autor pragnie jeszcze raz złożyć podziękowania Sue Rostoni i Michaelowi Sta-
ckpole'owi za nieocenioną pomoc, a Pat LeBrutto - za anielską cierpliwość. Specjalne
podziękowania dla Irwyn Applebaum.
Honi soit qui mai y pense.