OSIP MANDELSZTAM
(1891-1938), rosyjski poeta, prozaik i eseista; jeden z głównych twórców akmeizmu (kierunek w
poezji rosyjskiej 1911-1921 wymierzony przeciw symbolizmowi, mistycyzmowi i wieloznaczności
poetyckiej, oznaczał zwrot ku konkretom, ku opiewaniu piękna świata realnego), autor manifestu
Świt akmeizmu (powstał 1913, wyd. 1919); uprawiał poezję zintelektualizowaną, inspirowaną
antykiem i średniowieczem oraz dawną kulturą rosyjską i judaistyczną, jego liryka nasycona była
pesymistycznym przeświadczeniem o groźbie zerwania ciągłości kulturowej; zbiory wierszy
Kamień (1913), Tristia (1922), Stichotworienija (1928); dramatyczne losy represjonowanego poety
(dwukrotne uwięzienie: 1933-37, następne 1938, zakończone śmiercią w obozowym szpitalu)
znalazły odbicie w lirykach, które złożyły się na tzw. Woronieżskije tietradi (wyd.
Waszyngton
Paryż 1964-1981); spuścizna literacka Mandelsztama, w większości za życia poety
niepublikowana, została zachowana dzięki ofiarności żony, Nadieżdy, autorki wspomnień Nadzieja
w beznadziejności (Nowy Jork- Paryż 1972, wyd. pol. 1982); polskie wybory Poezje (1984), Późne
wiersze (1979, przekład S. Barańczaka).
* * *
Ja, uzbrojony we wzrok wąskich os,
Co w oś, os ziemską wpiły się żądłami,
Przeczuwam wszystko to, co da mi los,
I wszystko znam - na próżno i na pamięć.
Nie dla mnie mowa farb, nie dla mnie śpiew,
Nie dla mnie wodzić smyczkiem czarnogłosym:
Ja tylko w życie wpijam się i śmiem
Zazdrościć chytrym i potężnym osom.
O, gdyby mnie, gdyby i mnie choć raz
Udało się, wbrew śmierci i senności,
Przez świergot lata i przez słońca blask
Słyszeć zgrzyt osi ziemskiej, ziemskiej osi...
Woroneż, 8 lutego 1937
tł. Stanisław Barańczak
* * *
O niebo, będę śnić o tobie stale!
To niemożliwe, byś oślepło zgoła
I dzień jak biała karta się wypalił -
Troszeczkę dymu, drobna garść popiołu...
1911
tł. Maria Leśniewska
* * *
O niczym nie rozmawiajmy,
Nikogo nie pouczajmy,
O ileż bardziej nas wzrusza
Tam mroczna zwierzęca dusza:
Na niczym się nie rozumie
I wcale mówić nie umie,
I płynie jak delfin młody
Przez świata spienione wody.
1909
tł. Maria Leśniewska
* * *
Mam ciało, co więc z nim własciwie czynić,
Takim wyłącznym i moim jedynie?
Za cichą radość, że oddycham, żyję,
Komu, powiedzcie, wdzięczność swą odkryję?
Jam i ogrodnik, jam i kwiat szczepiony,
W ciemnicy-m świata nie osamotniony.
Na szkle wieczności już zostały cienie
Mojego ciepła i mojego tchnienia.
Już się na szkle tym utrwalają wzory
Nie poznawane od niedawnej pory.
Cóż, niech ściekają męty chwil i wrażeń -
Tych miłych wzorów nic już nie wymaże!
1909
tł. Kazimierz Andrzej Jaworski
* * *
Obraz twój, niepewny i męczący,
W gęstej mgle umykał dotykowi.
"Boże!" - powiedziałem, lecz niechcący -
Nie myślałem wcale, że to powiem.
Boże imię, niby ptak ogromny,
Z piersi mi wyrwało się znienacka.
Gęsta mgła wiruje tuż przede mną,
Z tyłu pozostała pusta klatka.
1912
tł. Maria Leśniewska
* * *
A to jaka ulica?
Ulica Mandelsztama.
Co za nazwisko miał ten człowiek,
Czy je obracać tak, czy owak -
Pokrętność wciąż ta sama.
Umykał z dróg prostolinijnych,
Unikał bieli dusz lilijnych -
No i dlatego ta ulica,
Czy może raczej - jama,
Nazwana jest imieniem tego
Osipa Mandelsztama.
Woroneż, kwiecień 1935
* * *
Co mam rzec, powiem szeptem - na brudno,
Bo na czysty głos jeszcze nie czas:
Trzeba poddać się trudom i próbom,
Nim beztroskie niebo przyjmie nas.
I pod niebem czyśćca tymczasowym
Często zdarza sie zapomnieć nam,
Jak pojemny jest niebiański schowek -
Dożywotni dom z ruchomych ścian.
Woroneż, 9 marca 1937
tł. Stanisław Barańczak
* * *
Ma voix aigre et fause
P. Verlaine
Można tędy lub owędy,
Co tu kryż:
Wszystko brednie, sherry-brandy,
Ma cherie!
Gdzie Hellenom ogniem płonął
Piękna chram,
Srom popielisk na mnie zionął
Z czarnych jam.
Pośród fal Helena naga,
Wiosła błysk -
Słona piana mnie wysmaga,
Splunie w pysk!
Czoło, wargi mi pomaże
Nędza dni,
Figę z makiem mi pokaże
Wielkie nic.
Tak się wyśpię, jak pościelę,
Albo nie -
Mój aniele, żłop cocktaile,
Smak na dnie.
Można tędy lub owędy,
Co tu kryć:
Wszystko brednie, sherry brandy,
Ma cherie!
Moskwa, marzec 1931, Muzeum Zoologii
2 III 1931
tł. Wiktor Woroszylski
* * *
Więc za chwałę tych dni, co nadejdą w przyszłości,
I za ludzkiej godności sprawę
Pozbawiłem się miejsca przy stole mych ojców
I radości, i czci mojej nawet.
Wiek, jak brytan wilkowi, do gardła mi skacze,
Lecz ja wilkiem nie jestem, nie jestem.
Jak się czapkę pcha w rękaw, tak pchnij mnie już raczej
W duszny kożuch Syberii leśnej.
Byle tchórza nie widzieć i brudu nie widzieć
Ani kołem łamanych kości.
Niechaj z nocy polarnej błękitny lis wyjdzie,
Niech mi zalśni w swej mroźnej piękności.
Prowadź w noc, gdzie Jenisej przetacza się milcząc,
Tam gdzie sosna do gwiazdy się wspina,
Bo nie jestem ja wilkiem i krew mam niewilczą,
A więc z ręki równego niech zginę.
* * *
Tylko jedno pragnienie:
Niewidzialnie, tajemnie
Pomknąć w ślad za promieniem
W dal, trwającą beze mnie.
A ty promieniej, bowiem
Innego szczęścia nie ma -
Niech ci gwiazda opowie
Cala wiedze promienia
A ja chce Ci powiedzieć.
Ze szept mój cię powiedzie
Tam, gdzie w wiatru powiewie
Promień tobie powierzę
To dzięki temu promień
Dzięki temu świetlany
Ze szeptaniem ogromny
Mamrotaniem ogrzany.
Osip Mandelsztam
w przekładach i z komentarzami Jarosława Marka Rymkiewicza
Du, Doppelgänger! du, bleicher Geselle!
Tego wieczoru milczał organów las wysoki.
Śpiewali nam Schuberta – zamierzchłe kołysanie!
Szumiał tam młyn i chmiel błękitnooki –
Chmiel jak muzyka śmiał się w huraganie.
Zamierzchły śpiew i świat – brązowy i zielony,
Starodawna i młoda, odwieczna pieśń czasu,
Gdzie huczą lip słowiczych ogromne korony,
Gdy z wściekłością je szarpie szalony król lasu.
O straszny powrót, straszna nocna galopada!
Jest jak sczerniałe wino – ta dzika piosenka:
To jest sobowtór, bliźniak, to jest zjawa blada –
To co patrzy bezmyślnie w twe zimne okienka!
1918
Motto „Du, Doppelgänger! du, bleicher Geselle!” Mandelsztam wziął z wiersza Heinricha Heine
Sobowtór (Der Doppelgänger). Wskazuje ono oczywiście także i na pieśń, którą Franz Schubert,
pod tym samym tytułem, napisał do słów Heinego. Sobowtóra oraz inne pieśni Schuberta śpiewała
podczas recitalu, który odbył się w Petersburgu 30 grudnia 1917 roku (to było już po bolszewickim
puczu), sopranistka, która nazywała się Butomo-Nazwanowa. Wiersz Mandelsztama powstał
wkrótce po tym recitalu, najprawdopodobniej w styczniu następnego roku. Z łatwością
odnajdujemy w nim obrazy odwołujące się do kilku pieśni Schuberta – „car liesnoj” i „nocznoje
wozwraszczenije” wskazują z pewnością na słynnego Króla olch (do słów Goethego), „mielnica” i
„rodnaja kołybiel” na Piękną młynarkę (do słów Wilhelma Müllera), „dwojnik – pustoje
priwidienije” właśnie na Sobowtóra. Trudniej natomiast byłoby powiedzieć, co mogłyby znaczyć w
tym wierszu takie obrazy, których nie da się odnaleźć w pieśniach Schuberta – a zwłaszcza te, które
pojawiają się w ostatniej strofie. Uprawniony wydaje mi się domysł, że Mandelsztam, pisząc tę
strofę, myślał o śmierci Schuberta – i „czernoje wino” oraz „chołodnoje okno” (w moim
przekładzie „zimne okienka”) mają coś wspólnego z tym właśnie wydarzeniem. Pieśń Der
Doppelgänger należy do cyklu Schwanengesang (D 957), który Schubert skomponował latem i
jesienią roku 1828, a ukończył mniej więcej w tym samym czasie, co kwintet smyczkowy C-dur –
zaledwie trzy czy cztery tygodnie przed śmiercią.
Meganom
Jeszcze nie kwitną asfodele,
Wiosna jest szaro-przezroczysta.
Na razie jeszcze wrą tu fale,
Wiatr w chroboczącym piasku śwista.
Lecz już wstępuje moja dusza
W taneczny krąg, jak Persefona,
A kto w królestwie zmarłych widział
Ręce po łokcie opalone?
A czemu łódce powierzamy
Urnę, gdzie ciężki proch wsypano
I święto czarnych róż święcimy
Nad ametystów ciekłych pianą?
Tam dusza moja lecieć chce,
Za Meganomu mgliste skały,
A w dniu pogrzebu wróci stamtąd
Żagiel żałobnie poczerniały.
Jak szybko chmur łańcuchy płyną
Przez ciemniejące nieboskłony
I czarne róże lecą w strzępach
Pod księżyc wiatrem opleciony.
A ponad rufą cyprysową,
Jak gołąb szlochu, ptak nagrobny,
Ostatnich wspomnień wielka flaga
Wstęgą rozwłóczy się żałobną.
I otwierają się szeleszcząc
Smutne minionych lat wachlarze,
Tam, gdzie amulet dygoczący
Niegdyś się zarył w piasek plaży.
Tam dusza moja lecieć chce,
Za Meganomu mgliste skały,
A w dniu pogrzebu wróci stamtąd
Żagiel żałobnie poczerniały.
1917
Wiersz ten Mandelsztam napisał w sierpniu 1917 roku podczas pobytu w Ałuszcie. Miał wtedy
dwadzieścia sześć lat i rozmyślał (jak świadczy Meganom) o śmierci. Żeby dobrze zrozumieć ten
wiersz, trzeba wiedzieć, co następuje. Meganom to przylądek czy raczej górzysty cypel przylądka
na południowym wybrzeżu Krymu, między Sudakiem i Koktebelem. Jak świadczą opowieści,
wspomnienia i wiersze dziewiętnastowiecznych turystów (wśród nich – Adama Mickiewicza)
wybrzeże to jest – lub raczej było – jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Słodkie
krajobrazy południowego wybrzeża porównywano wielokrotnie do krajobrazów raju (lub raj –
wyobrażano sobie na podobieństwo tego skrawka Półwyspu Krymskiego). Asfodele, wedle
mitologii Greków, były kwiatami, które rosły w podziemnej krainie umarłych, na tamtejszych
łąkach nad Styksem. Są to kwitnące biało byliny, o wąskich liściach i gęstych kwiatostanach,
rzadkie w głębi kontynentu europejskiego, często zaś spotykane na wybrzeżach Morza
Śródziemnego. Również cyprysowa rufa (cyprys to w kulturze śródziemnomorskiej drzewo
śmierci) wskazuje, że okręt, o którym mowa w wierszu, płynie do krainy zmarłych – albo z tej
krainy. Czarny żagiel pochodzi prawdopodobnie z mitologii greckiej – pod takim właśnie żaglem
płynął statek, na którym, po zabiciu na Krecie potwornego Minotaura i porzuceniu kreteńskiej
księżniczki Ariadny na wybrzeżu wyspy Naxos, powracał do Aten książę Tezeusz. Miał on po
zamordowaniu Minotaura, ale tylko w tym wypadku (tak się umówił ze swoim ojcem, królem
Ajgeusem), wciągnąć na maszty swego statku biały żagiel, ale zapomniał o tym i Ajgeus,
zobaczywszy zbliżający się do brzegu statek pod czarnym żaglem, popełnił samobójstwo – rzucił
się ze skały w fale Morza Egejskiego. Warto tu może jeszcze wspomnieć, w związku z Tezeuszem i
Ariadną, że Mandelsztam był miłośnikiem muzyki Richarda Straussa, autora modernistycznej (a
może nawet już postmodernistycznej – choć ukończonej w latach pierwszej wojny światowej) opery
Ariadna na Naxos. Jak się zdaje, Mandelsztamowi bardziej niż wyrafinowana Ariadna na Naxos
podobała się jednak wcześniejsza opera Straussa – napisana w roku 1905 posępna Salome. Jakieś
fragmenty z Salome (na pewno był wśród nich słynny Tanz der sieben Schleier) poeta usłyszał po
raz pierwszy w czasie swojego pobytu w Paryżu w roku 1908 – w wykonaniu orkiestry pod
dyrekcją samego Richarda Straussa.
Poniższy wiersz (w przekładzie Stanisława Barańczaka) przyczynił się do tej zsyłki:
Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi,
Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy,
A w półsłówkach, półrozmówkach naszych
Cień górala kremlowskiego straszy.
Palce tłuste jak czerwie, w grubą pięść układa,
Słowo mu z ust pudowym ciężarem upada.
Śmieją się karalusze wąsiska
I cholewa jak słońce rozbłyska.
Wokół niego hałastra cienkoszyich wodzów:
Bawi go tych usłużnych półludzików mozół.
Jeden łka, drugi czka, trzeci skrzeczy,
A on sam szturcha ich i złorzeczy.
I ukaz za ukazem kuje jak podkowę –
Temu w pysk, temu w kark, temu w brzuch, temu
w głowę.
Miodem kapie każda nowa śmierć
Na szeroką osetyńską pierś.
Listopad 1933
Мы живём, под собою не чуя страны,
Наши речи за десять шагов не слышны,
А где хватит на полразговорца,
Там припомнят кремлёвского горца.
Его толстые пальцы, как черви, жирны,
А слова, как пудовые гири, верны,
Тараканьи смеются усища,
И сияют его голенища.
А вокруг него сброд тонкошеих вождей,
Он играет услугами полулюдей.
Кто свистит, кто мяучит, кто хнычет,
Он один лишь бабачит и тычет,
Как подкову, кует за указом указ:
Кому в пах, кому в лоб, кому в бровь, кому в
глаз.
Что ни казнь у него - то малина
И широкая грудь осетина.
Ноябрь 1933
Tristia
Pojąłem, czego uczy mnie rozstanie
W nocnych lamentach z włosem potarganym.
Przeżuwa wół i dłuży się czekanie -
Wigilij miejskich mija czas nad ranem.
Tamtej koguciej spełniam obrzęd nocy:
Wędrówki ból się na powiekach wieszał
I w dal patrzały zapłakane oczy,
Ze śpiewem Muz kobiecy płacz się mieszał.
Któż może wiedzieć słysząc o rozstaniu,
Jakiej rozłąki zaznać nam sądzono,
Co wieści kogut piejąc o świtaniu,
Gdy w akropolu jeszcze ognie płoną,
A kiedy wschodzi jakieś nowe życie,
W sieni leniwie żuje wół w pomroce,
Czemuż to kogut głosząc nowe życie
Na murach miejskich z krzykiem się trzepoce?
Mnie także miłe obyczaje przędzy:
Wrzeciono bzyka, snuje nić czółenko.
A na spotkanie, patrz, jak puch łabędzi
Już bosą nóżką Delia frunie miękko.
Ach, kanwa życia jak szarzyzną nuży,
Mowa radości jakże jest uboga!
Wszystko już było, wszystko się powtórzy,
Jedynie chwila poznawania błoga.
Niech przezroczysta jawi się figurka
W czystym naczyniu z wypalonej gliny
Jak popielicy rozpostarta skórka,
Nad woskiem skroń pochyla się dziewczyny.
Nie nam się godzi wróżyć o Erebie,
Kobietom wosk, mężczyznom spiż przystoi.
Nam śmierć na wojnie przeznaczono w niebie,
One przy wróżbie umierają swojej.
1918
Żółw
W Pierii gołoborza i wądoły ,
Szły za Muzami pierwsze korowody,
By nas lirnicy ślepi jako pszczoły
Jońskimi przecie uraczyli miody.
Od wypukłości panieńskiego czoła
Chłodek wzniosłości ku prawnukom wionie,
Aż im odsłonić czułe groby zdoła
W Archipelagu macierzystym łonie.
Wybiega wiosna deptać ruń Hellady,
W barwistej Safo stąpa dziś ciżemce
I z młoteczkami trudzą się cykady,
By pierścioneczek wykuć jak w piosence
Tęgi był cieśla: strop pod niebo sięga,
Na ucztę wszystkie wydusili kury,
Dla pary butów pewien szewc-mitręga
Rozpiął na kołkach pięciu wołów skóry.
Skorupa-lira pełza ociężale,
Jakiż ten żółw bez palców nieruchawy!
W słonku Epiru leży gdzieś na skale,
Grzeje ospale brzuszek swój złotawy.
Komu tam w głowie z takim czymś pieszczoty,
Któż do skorupy sięgnąć ma uśpionej?
Niech o Terpandrze sen swój roi złoty
Czując na sobie suchych palców szpony.
Krynica dęby chłodną poi rosą,
Z rozwianym włosem łąka trwa w szeleście,
Pachnie miodunka na uciechę osom.
O, święte wyspy, gdzież to wy jesteście?
Tam chleba nikt nadłamanego nie je,
Nieba skrzypliwa nie omroczy praca,
Tam miód i wino, mleko tam się leje,
A koło jakże lekko się obraca.
2 maja 1919, Kijów
***
Kiedy pomiędzy cienie schodzi życie-Psyche
Półprzezroczystym lasem w ślad za Persefoną,
Ślepa jaskółka spada pod jej stopy ciche
Ze stygijską czułością i wicią zieloną.
Wokół uciekinierki widma się zebrały,
Witają nowicjuszkę zawodzącym głosem,
Z wielkim niedowierzaniem, w nadziei nieśmiałej
Słabe swe załamują ręce nad jej losem.
Ktoś tam flakonik perfum, ktoś lusterko niesie,
Duszy, kobiecie przecież, miła to zabawka,
I przezroczystych głosów po bezlistnym lesie
Siąpią suche biadania niby drobna mżawka.
Przezroczystego lasu nie widząc z daleka
Dusza stąpa stropiona przez tę czułą wrzawę
I chucha na lusterko, i z oddaniem zwleka
Miedzianego opłatka za mglistą przeprawę.
1920
Jaskółka
Nie wiem, co chciałem mówić, słowa zapomniałem.
Do zjaw pałacu ślepa jaskółka powróci
Ze skrzydłami ściętymi, przezroczystym ciałem
Noc w niepamięci swą piosenkę nuci.
Nieśmiertelnik nie kwitnie. Ptaków się nie słyszy.
Koni wśród nocy przezroczysta grzywa.
Płynie po rzece puste czółno ciszy,
A słowo niepamięci wśród świerszczy zażywa.
Wydźwiga się jak namiot czy świątyni stropy,
By nagle obłąkaną upaść Antygoną,
Lub jak martwa jaskółka rzucić się pod stopy
Ze stygijską czułością i wicią zieloną.
Gdybyż jasnowidzący wstyd przywrócić rękom,
Wypukłą radość poznawania.
Tak bardzo się Aonid łkania lękam,
Rozziewu, mgiełki, podzwaniania.
W palcach śmiertelnych dźwięk się staje ciałem,
Kochać, poznawać - wszystko to w ich mocy.
Ale ja nie pamiętam, co powiedzieć chciałem,
A myśl bez ciała wróci do pałacu nocy.
Tylko szeptać od rzeczy sądzono z pośpiechem
Jaskółce, przyjaciółce, Antygonie...
Dzwonienia stygijskiego przypomnienie echem
Jak czarny lód na wargach płonie.
Listopad 1920, Piotrogród
***
Gwoli radości przyjmij z moich dłoni
Drobinę słońca i drobinę miodu:
Jak nas uczyły pszczoły Persefony.
Nie uwiązaną któż odwiąże łódź?
W futrzanych butach któż usłyszy zjawę?
W przepastnym życiu któż pokona lęk?
Co nam zostaje - tylko pocałunki,
Całe kosmate niby małe pszczoły,
Ginące w chłodzie, gdy opuszczą ul.
Szemrzą w gęstwinie przezroczystej nocy,
Ojczyzną ich przepastny las Tajgetu,
Ich karmą jest - miodunka, mięta, czas.
Gwoli radości przyjm mój dziki dar,
Suchy naszyjnik z małych martwych pszczół,
Tych które w słońce przemieniły miód.
Listopad 1920, Piotrogród
***
Że nawet twych rąk nie zdołałem zatrzymać w swym ręku,
Że mogłem się wyrzec warg twoich słonawych i tkliwych,
Na świt w akropolu przepastnym mam czekać po ciemku.
O, jak nienawidzę tych kłód butwiejących, smrodliwych.
Kształt koński po nocy rychtują achajscy mężowie.
Ich piła zębata w ciemnościach w wiązary się wwierci.
A tu ani rusz nie uśmierzy się suche krwi mrowie
I nie masz imienia ni dźwięku, ni maski po śmierci.
Jak mogłem się łudzić nadzieją, że wrócisz, jak śmiałem?
Odszedłem, rozstałem się z tobą tak wcześnie, dlaczego?
Nie piały koguty, był mrok jeszcze w mieście zmartwiałym,
Nie przebił się topór gorący do miąższu drzewnego.
I ściana jak łzą przezroczystą żywicą spłynęła,
A miasto w ciasnocie drewniane swe żebra policzy,
Łomoce krew w bramach, do szturmu schodami runęła,
Po trzykroć mężowie o zjawie roili zwodniczej.
Gdzież dziś miła Troja? Dom królów domostwo niewieście?
Obróci się w zgliszcza Pryjamów gołębnik wyniosły.
Jak suchy drewniany deszcz strzały stukocą po mieście,
A strzały przeciwne leszczyną na ziemi porosły.
I gwiazda ostatnia nieczułych już oczu nie kole,
A ranek do okna zapuka jak szara jaskółka,
A dzień nieruchawy jak wół, co się ocknął w stodole,
Zmierzwioną w śnie długim szurgoce wyściółką zaułka.
Listopad 1920, Piotrogród
***
Jednemu zima - arak, poncz błękitnooki,
Drugiemu - grzane wino z wonnym cynamonem,
A trzeciemu okrutnych gwiazd słone wyroki
Sądzono pod pułapem dźwigać okopconym.
Odrobina ciepłego pomiotu kurzego
I baraniego ciepła nie wiadomo po co:
Wszystko oddam za życie - niech go tylko strzegą -
Przy siarkowej zapałce ogrzałbym się nocą.
Popatrz: z glinianym tylko ręka moja dzbanem
I świergotliwe gwiazdy łaskocące w uchu,
Ale w żółtości trawy i w cieple glinianym
Jakże się nie zakochać pod marnością puchu.
Cichcem przewracać słomę, wełnę głaskać miękką,
Głodem jak jabłoń zimą w rogoży przymierać,
Co obce, niedorzecznie czułą pieścić ręką,
Cierpliwie wyczekiwać, w ciemnej pustce szperać.
Rozpierzchną się spiskowcy, rzucą się po śniegu
Zbitym czarnym kierdelem: chrzęści szreń w poświacie.
Jednemu zima - piołun, gorzki dym noclegu,
Drugiemu - sól zajadła w krzywdy majestacie.
Gdybyż na długim kiju osadzić latarkę,
A pies niech biegnie przodem w okrutnej gwiazd soli,
I tak z kogutem w garnku odwiedzić wróżbiarkę,
A śnieg biały, bo biały, oczy żre, aż boli.
1922
***
To, co mówię, stężałym posmakiem nieszczęścia i dymu niech przetrwa,
Wytrwałości obrotną żywicą i smołą mozołu sumienną.
By na wilię przejrzała się gwiazda w odblasku tych słów siedmiopłetwa,
Niech jak dno nowogrodzkich cembrowin scukrują się czernią studzienną.
Za to zaś, ojcze mój, przyjacielu, kamracie ty mój grubogęby,
Nieuznany ja brat, odszczepieniec wyrokiem gromadzkim,
W ziemi loch obudować w tak głuche przyrzekam ci zręby,
By w dół kniaziów na cebrze Tatarzy spuszczali omackiem.
Niechże chociaż do pnia katowskiego ściętego przez mróz się przytulę
Jak gdy kręgle w ogrodzie na śmierć uderzenie rozniesie -
Za to już całe życie bym gotów nosić żelazną koszulę
I Piotrowi Wielkiemu na kaźń toporzysko wyszukałbym w lesie.
3 maja 1931, Moskwa
***
Sztukmistrzyni oczu pełnych skruchy,
Kruchych ramion wznosicielko cicha!
Poskromiony męski narów głuchy,
Topielica mowa nie oddycha.
Suną ryby płetw czerwonym błyskiem
Rozdymając skrzela. Czyś widziała?
Bezszelestnie wzdychające pyskiem
Nakarm ryby podpłomykiem ciała.
My nie ryby w krwawym błysku srebra,
Obyczaje nasze nie od płoci:
W ciepłym ciele chudziuteńkie żebra,
W oczach nadaremny blask wilgoci.
Makiem brewka trudne znaczy drogi.
Cóż to mi jak janczarowi luby
Ten czerwonolotny, wąskorogi
Warg półksiężyc, znak niechybnej zguby?
Nie marszcz brwi, Turczynko czarnogłowa,
W jeden worek z tobą się zaszyję,
Chłonąć będę ciemne twoje słowa,
Wody złej za ciebie się napiję.
Mario, ty ginącym daj ostoję.
Śmierć ubiegnę, swoim snem omylę.
U niewzruszonego progu stoję
Idź już, odejdź, pobądź jeszcze chwilę.
Po 14 lutego 1934, Moskwa
Czarnoziem
Przeszanowana i przeczarna, caluteńka
W końskich kłębach dbałostek, cała wiatr i dbałość,
Rozsypująca się i chór tworząca całość -
Ziemi i woli mojej wilgotne ziarenka...
Porą najpierwszej orki granatowoczarna,
Bezorężną robotą podźwiga się z wolna -
Rozoranej legendy tysiącwzgórzem gwarna:
Okolica, jak widać, nie całkiem okolna.
Ziemia jednak ochybą bywa i obuchem,
Choćby do nóg jej padać, na błaganie głucha:
Butwiejącego fletu szukająca słuchem,
Chyląc rannym klarnetem zmrożonego ucha...
Jakiż do żyznej warstwy ten lemiesz ochoczy!
Ochoczo step kwietniowe zalega uwrocie.
Czarnoziemie, bądź mężny, miej uszy i oczy...
Czarnomówstwo milczenia, witaj przy robocie!
Kwiecień 1935, Woroneż