Tadeusz Dytko
BITWA NA KRÓTKICH FALACH
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
Korektor: Krystyna Stachowiak
ŚLADY W BESKIDACH
Tego dnia była wyjątkowo zmęczona. Wcześniej wyszła z redakcji i pobiegła wprost do metra.
Wysiadła na trzecim przystanku, w pobliskim sklepie zrobiła zakupy, miała jeszcze wstąpić do przyjaciółki,
ale tknięta jakimś przeczuciem zrezygnowała. Poszła do domu. Na podwórku kamienicy, pamiętającej
początek wieku, wpadła na listonosza.
— Dzień dobry, pani Aleksandro — powiedział i z dużej torby wyjął białą, mocno ostemplowaną
kopertę. — Proszę, to dla pani.
Poznała nadawcę. Krótki uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— To z Polski — rzekła. — Od moich przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół — dodała.
Nerwowo rozdarła kopertę i szybkim krokiem zaczęła wchodzić na drugie piętro. Zdyszana wpadła do
mieszkania. Zaczęła głośno czytać po polsku, chociaż z rosyjskim akcentem. Ależ to za tydzień, stwierdziła i
natychmiast podeszła do biurka, na którym obok wielu papierów leżał kalendarz.
— Nie zdążę, nie zdążę — szeptała zrezygnowana. — To długa podróż, bardzo długa.
Już do końca dnia nie wrócił jej spokój. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Błąkała się po mieszkaniu,
które nagle wydało jej się dziwnie obce. Parokrotnie zabierała się do napisania odpowiedzi, ale za każdym
razem ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Długo nie mogła zasnąć. Leżała w ciemności, a przed oczyma
przesuwały się postacie, których, niestety, już nigdy nie spotka, a które pozostaną w jej sercu na zawsze.
Dochodziła dwudziesta druga.
Tam, w Beskidach, pod Czantorią, pewnie jeszcze świeci słońce. A tu, nad Moskwą, ciemna, wiosenna
noc, rozmarzyła się i raptem zrobiło jej się jakoś lżej. Kojące wspomnienia sprowadziły sen. A we śnie
znowu widziała leśnych ludzi, młodych, odważnych i szalenie uczynnych.
Nazajutrz podjęła decyzję; musi tam pojechać, za wszelką cenę. Wiedziała, że w Polsce będą na nią
czekali. Nie chciała sprawić im zawodu. Zaufanie — rzecz święta. Ona im także kiedyś zaufała.
Przez dwa dni biegała od urzędu do urzędu, aby załatwić potrzebne dokumenty. Odwoływała się do
różnych znajomości. Udało się. Nawet było jeszcze wolne miejsce w samolocie.
W Warszawie była przed południem. Miasta nie znała, ale przypomniała sobie, że przecież nie najgorzej
włada językiem polskim. Szybko więc zasięgnęła potrzebnych informacji. Autobus. Gorąca herbata na
dworcu centralnym. Jedynie skrawek wielkiego miasta widziała z okna pociągu. Na więcej nie miała czasu.
Od Częstochowy wlepiała nos w szybę, aby przypomnieć sobie niegdyś poznane miejscowości. Od Katowic
czuła się jak w domu. Znajome krajobrazy i coraz większy niepokój. Bitwa myśli. Pod wieczór dotarła do
celu podróży, do małego uzdrowiskowego miasteczka Ustroń.
— Pan wie, jak dojechać do Jaszowca? — spytała miejscowego taksówkarza.
— Oczywiście, wiem — odparł kierowca. — Jaszowiec należy do najładniejszych kompleksów
wypoczynkowych w Polsce. Powstał na stokach Równicy.
— Ach! Równica, dorogaja Równica — westchnęła.
— Rosjanka? Skąd pani zna Równicę?
— Z wojny. O, widzi pan tę polanę?
— Widzę.
— Tam stał drewniany dom. Tam Niemcy... — zamilkła, jakby nie chciała wspominać przykrych
przeżyć. — A tu — wskazała leśny zagajnik — przedzieraliśmy się pod silnym ogniem broni maszynowej.
— Pani jest — zawahał się. — Pani jest Aleksandrą Anisimową? Naszą Asią radiotelegrafistką?
— Tak się nazywam.
— Tyle o pani słyszałem, o majorze, o was wszystkich...
Mocniej nacisnął pedał gazu. już wiedział, że są spóźnieni, że uroczystości z okazji czterdziestej
rocznicy wyzwolenia Śląska Cieszyńskiego rozpoczęły się przed kwadransem.
Aleksandrze wszystko wydawało się tu znajome, a zarazem obce. Patrzyła na nowoczesne domy
wczasowe, aleje spacerowe, ujarzmione koryto Wisły, kolejkę linową.
— Jakże tu teraz pięknie! — zachwycała się podczas wspinaczki serpentynową szosą pod górę. Całą
dolinę mieli jak na dłoni.
Sala konferencyjna Domu Kultury była odświętnie przybrana. Biało-czerwone flagi, majowe róże.
Równe rzędy zajętych przez starszych ludzi krzeseł. Nieco z tyłu młodzież. Starszy pan w okularach akurat
przemawiał, kiedy do środka weszła Aleksandra. Poznał ją, inni także. Jej również przypomniały się te
twarze. Jakże by mogła ich nie poznać: to przecież było tak niedawno, zaledwie czterdzieści lat temu.
Zerwali się z krzeseł i ciasnym wianuszkiem otoczyli drogiego gościa. Łzy wzruszenia stanęły im w
oczach. Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa były zbędne. Szeroką falą wracały wspomnienia zdarzeń, w
których uczestniczyli przed laty.
— Asiu! To naprawdę ty?
— Janku! Jakiś ty się zrobił... — Pamięć podsuwała jej młodego, przystojnego partyzanta z cieniutkim
wąsikiem pod nosem.
— Józek — szepnęła, ściskając rękę wysokiego starca.
— Franka już nie ma — poinformował ktoś z tyłu. — Nie doczekał.
— Wiem, słyszałam. Był wspaniałym człowiekiem.
I zaczęło się. Wspomnieniom nie było końca.
A potem poszli w góry. Wspinali się stromą Orłową, co kilka minut odpoczywając. Nie mogli pojąć, że
kiedyś tę trasę pokonywali niemal biegiem. Kiedy znaleźli się przy bunkrze na Diablim Młynie, byli
zupełnie wyczerpani. Czyste, górskie powietrze wypełniło ich płuca. Aleksandra usiadła na pniu powalonego
drzewa, obok niej, jak dawniej, partyzanci. Majowe słońce mocno grzało. Sterta kamieni zakrywała wejście
do bunkra. W ciągu tych czterdziestu lat niewiele się tu zmieniło. Teraz miejscem tym opiekują się harcerze.
Po kolei wchodzili do ziemianki. Było tam wilgotno i zimno. Znów ożyły wspomnienia. Ileż dramatycznych
chwil przeżyli w tym ciasnym pomieszczeniu? Ileż razy niemal cudem umknęli śmierci? Wszędzie szukali
śladów swojej obecności. Ktoś znalazł zardzewiałą łuskę, ktoś inny poznał leśną ścieżkę. Niewielka grupa
byłych partyzantów zatrzymała się przy tablicy upamiętniającej tamte wydarzenia. Józef zaczął głośno
czytać:
— Tu w sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku lądowali radzieccy zwiadowcy:
major Anisimow, Wasyl, Mikołaj i radiotelegrafistka Asia, którzy połączyli się z grupami polskich
partyzantów w Brennej i Ustroniu dla prowadzenia wspólnej walki z hitlerowcami.
— Asiu, to nasze ślady w Beskidach — powiedział Jan Zawada.
— Tak, tak — westchnęła. — Nas już nie będzie, a pamięć o naszej wspólnej walce i przyjaźni
przetrwa.
OBOK CELU
Brzęczyk telefonu obudził pułkownika. Ziewając i przeciągając się wstał z drewnianej pryczy, pociągnął
haust zimnej herbaty, podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę. Aparat milczał. Fałszywy sygnał. Zaklął
siarczyście i spojrzał na zegarek. Dochodziła piętnasta. A więc drzemał zaledwie kilkanaście minut. To za
mało po kilku nie przespanych nocach ostatniego tygodnia. Nachylił się nad sztabówką i palcem
wskazującym zaczął zataczać nierówne koła.
— Górny Śląsk — mruknął. — Zdobyć go będzie niezwykle ciężko. — Następnie kazał wezwać do
siebie majora Anisimowa. Kilka minut później w ciosanych z surowego drewna drzwiach ziemianki prężył
się major Wasilij Stiepanowicz Anisimow. Średniego wzrostu, krępy, o twarzy zaciętej, nieco przygaszonej.
Sprawiał wrażenie doświadczonego oficera, człowieka, na którym można polegać.
— Towarzyszu pułkowniku, major...
— Dziękuję. — Pułkownik nie dał mu skończyć. — Siadajcie. — Wskazał krzesło, wyjął butelkę
samogonu i dwa aluminiowe kubki. Nalał do połowy i podsuwając naczynie pod nos Anisimowa,
powiedział: — Wypijmy, towarzyszu majorze, dowódco grupy wywiadowczo-dywersyjnej. Za miękkie
lądowanie.
— Za zwycięstwo! — podchwycił major i jednym pociągnięciem opróżnił kubek.
— Widzę, że z was, majorze, nie tylko dobry wywiadowca, ale i tęgi... — uśmiechnął się. — Dobrze,
teraz już serio. Ludzie gotowi do zrzutu?
— Tak jest.
— A ta młoda radiotelegrafistka? Nie mogę zapamiętać jej nazwiska.
— Aleksandra Bykowska.
— No właśnie.
— Da sobie radę. Młoda, ale już doświadczona.
— Pamiętajcie o bezpieczeństwie radiostacji. I nie wdawajcie się w niepotrzebną strzelaninę. Macie
obserwować i meldować. Nie muszę wam mówić, majorze, jak cenne są dla nas wiadomości o sytuacji
wroga w strefie przyfrontowej. Nie muszę także mówić o obiektach przemysłowych Górnego Śląska.
— Nie. Znam swoje zadanie.
— To dobrze. Być może będzie to wasze ostatnie zadanie w tej wojnie.
— Czyżby?
— Tak. Koniec wojny już blisko.
Major Anisimow odmeldował się i opuścił ziemiankę. Na placu spotkał kilku oficerów, którzy,
podobnie jak on, tej nocy mieli przekroczyć linię frontu. Zamienił z nimi parę słów, później poszukał
swoich. Byli w baraku. Wasyl grał na harmonii, Mikołaj pisał list, pozostali odpoczywali. Tylko Piotr był
jakiś niespokojny: spacerował po izbie i co chwila rzucał spojrzenie na radiostację.
— A gdzie Aleksandra? — spytał major.
— Tam, pod drzewem.
Młodziutka radiotelegrafistka, Aleksandra Bykowska, leżała na trawie pod dębem i patrzyła na zachód
słońca. Był ciepły sierpniowy wieczór. Komary bzykały jej nad głową. Lekki wietrzyk unosił puszyste,
dopiero co umyte włosy. Rozmarzona, zachwycona ceglanym krążkiem chowającym się w ziemi, nie
zauważyła, że od kilku minut przygląda się jej dowódca.
— Jakaś ty młoda i piękna — wyszeptał major.
Aleksandra wzdrygnęła się. Szybko podniosła się z ziemi, poprawiła mundur i ze spuszczonymi oczyma
rzekła:
— Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. A ponadto wygadujecie takie rzeczy...
— Młodość i piękno to nie grzech. Widzisz, moją młodość zabrała wojna. Wszystko zabrała: żonę,
dziecko, dom, pracę.
— Proszę tak nie mówić, zwłaszcza dzisiaj, i tak mi smutno.
— Boisz się?
— Trochę.
— Każdy na swój sposób przeżywa strach. Chyba że... — Nie dokończył. Zapalił papierosa. Zaciągnął
się.
— Siebie mieliście na myśli, majorze? Swoje doświadczenie?
— Nie, chyba nie — zamyślił się. — Moje doświadczenie to odniesione rany.
— Nie bądźcie tacy skromni. Słyszałam o waszych wyczynach.
Major spojrzał do góry. Słońce już skryło się za horyzontem. Pojedyncze gwiazdy rozświetlały
ciemniejący z każdą chwilą nieboskłon.
— Jasna noc sprzyja załodze samolotu — stwierdził. — Ale dla nas mogłoby być trochę ciemniej —
dodał i rozchylił wargi w uśmiechu, a uśmiechał się bardzo rzadko, od wielkiego święta.
Był środek nocy. Ciepłej, letniej nocy z 23 na 24 sierpnia 1944 roku. Zastygła w letargu baza wojskowa
przebudziła się nagle. Warknęły silniki samolotów. Światła reflektorów rozjaśniły mrok. Kilka pochylonych
sylwetek przemknęło w kierunku gotowej do drogi maszyny. Z kabiny wyjrzała pyzata twarz pilota.
Wyciągnięty w górę kciuk znaczył, że wszystko w porządku.
Było ich dziesięcioro. Jako pierwszy wdrapał się do transportowca Anisimow. Za nim byli: Klimowski,
Klimaszyn, Korniluk, Dziuba, Kowalew, Wierblak, Bożek, Sajko i Aleksandra.
Nikogo nie brakowało. Objuczeni sprzętem wojskowym, opasani szelkami spadochronów, z trudem
gramolili się do wnętrza samolotu. Bezradni i skrępowani, poruszali się jak żółwie. Kilka par rąk wyciągnęło
się w stronę Aleksandry. Poczuła wdzięczność, ale nie powiedziała ni słowa. Inni też milczeli. Samolot
kołował na start. Przez iluminatory widzieli tych, którzy przyszli ich pożegnać. Wyciągnięte ramiona, czapki
rzucane w górę. Z maszyny nikt nie odpowiedział. Byli zajęci swoimi myślami.
Samolot powoli oderwał się od ziemi. Silniki wyły na pełnych obrotach. Strzałka wysokościomierza
leniwie pokonywała kolejne podziałki. Lampki wskaźników paliły się mdłym, usypiającym światłem. Na
razie lot przebiegał spokojnie.
Lecieli nad Ukrainą. Ogromne połacie spalonej, dopiero co wyzwolonej ziemi świeciły pustką.
Sprawiały wrażenie zupełnie wyludnionych. Major parokrotnie wchodził do kabiny pilotów, o czymś z nimi
rozmawiał, po czym wracał i siadał na swoim miejscu. Od czasu do czasu pochylał się w kierunku swego
zastępcy, Wasyla Klimowskiego, i przekazywał mu informacje dotyczące przebiegu lotu. Ten z kolei
powtarzał je sąsiadowi.
— Wkrótce będziemy przelatywać nad linią frontu. — Do uszu Aleksandry doleciały stłumione słowa
Antoniego. Spojrzała w czarną otchłań. Ogarnęło ją przerażenie.
Wtem krótkie błyski rozświetliły czerń nocy. Jasnożółte nitki biegły od ziemi i ginęły gdzieś poniżej
samolotu. To ogień broni maszynowej. A zatem już ich dostrzegli. Po chwili świetlne smugi rozdarły ciemną
kurtynę nieba i zaczęły zbliżać się do transportowca. Pilot poderwał maszynę, ale ogniste macki chwyciły ją
mocno i nie miały zamiaru puścić. Zaraz potem gruchnęła artyleria przeciwlotnicza. Ciężkiego i lekkiego
kalibru. Samolotem rzucało jak piłeczką pingpongową.
Spadochroniarze skulili się na swych miejscach. Z zapartym tchem czekali na finał tych zmagań, w
których stawką było również ich życie. Tylko major był nadal spokojny. On takie chwile przeżywał
dziesiątki razy.
Wreszcie minęli linię frontu. Znowu ciemności.
Nawigatorowi nie zgadzały się wyliczenia. Po krótkiej naradzie z pilotem doszli do wniosku, że
prawdopodobnie mają uszkodzony żyrokompas.
Zbyt długo nie mogli szukać celu. Kilka minut krążyli bezradnie, ale wskaźniki paliwa mówiły
wyraźnie, że pora wracać. Kiedy znaleźli się nad większym leśnym obszarem, major Anisimow podjął
decyzję.
— Będziemy skakać! — krzyknął, lecz jego głos utonął w warkocie pracujących na pełnej mocy
silników.
Zwiadowcy zrozumieli jednak intencje dowódcy. Zaczęli poprawiać swoje oporządzenie.
Teraz o powodzeniu decydują sekundy.
Samolot schodzi z wysokości, pilot redukuje obroty, nawigator opuszcza swoje miejsce i otwiera właz
desantowy. Zimne powietrze wpada do wnętrza maszyny. Czerwona lampka i buczek. Ułamek sekundy
wahania. Idą. Klimowski, Korniluk, Dziuba. Znikają w czarnej otchłani. Samolot wykonuje następny krąg.
Kolejni skoczkowie opuszczają jego pokład. Teraz do włazu podchodzą: major, Aleksandra, Mikołaj i Wasyl.
— Skacz, będzie dobrze — dowódca zachęca radiotelegrafistkę.
Aleksandra czuje narastający łomot własnego serca. Zamyka oczy i stara się nie myśleć, co będzie
dalej... Już jest w powietrzu. Pod nią głęboka przepaść. Koziołkuje, wiruje i jednocześnie stara się pozbyć
obezwładniającego ją przerażenia. Gdzie ten wyzwalacz, myśli w popłochu, jest! Odnalazła. Teraz musi się
zdobyć na jeden mocny ruch. Czy starczy jej sił? Mija kilka cennych sekund. A może nie, może tylko się jej
wydawało? Gwałtowny szelest jedwabiu i nagłe szarpnięcie. Spojrzała do góry. Biała czasza spadochronu
zaczęła swój taniec. Wyprostowana w brezentowych szelkach Aleksandra powoli odzyskiwała równowagę
ducha. Zaczęła logicznie myśleć. Gdzieś w oddali słyszała warkot oddalającego się samolotu, ale go nie
widziała. Zresztą nie widziała nic. Jakaś ciemna chmura zasnuła księżyc. Gdzie ziemia? Gdzie towarzysze?
Gdzie major? Znów ogarnęło ją przerażenie. Przypomniała sobie swój pierwszy skok. Kiedy to było? Miała
wrażenie, że dawno, bardzo dawno. Chyba przed wiekami. Przecież nie była nowicjuszką. Skąd zatem ten
niepokój i czarne myśli chodzące po głowie?
Wytężała wzrok i podświadomie podkurczała nogi. Wokoło panowała cisza, zdradliwa, tajemnicza. I
ciemność, gęsta, niemal namacalna. Wiedziała, że ziemia jest blisko, bardzo blisko. Po raz ostatni
spróbowała oczami przebić mrok. Gdzie oni są?
A potem nastąpiło upragnione lądowanie. Gęsty las. To zauważyła. Spływa prosto na wysoką sosnę.
Szarpnęła linkę. Czasza spadochronu pomknęła dalej. Buty zahaczają o drzewo, łamią jego wierzchołek.
Nagły ból w udzie. Coś ostrego smagnęło po plecach i żebrach. Trzask łamanych gałęzi. Świst rozrywanego
jedwabiu.
I już wisi na drzewie. Ciężka radiostacja ciągnie ją ku ziemi, ale brezentowe szelki trzymają mocno.
Szarpnęła raz i drugi. Na nic. Daremny trud. Może ktoś mnie odnajdzie, dodaje sobie otuchy. Po godzinie
oczekiwania traci nadzieję. Wytęża słuch, lecz nie dociera do niej żaden ludzki głos. Nie ma pojęcia, gdzie
się znajduje. A ból w nodze dokucza coraz bardziej. Strużki potu spływają po twarzy.
Powoli szarzeje. Zaczyna się nowy dzień. Drzewa wydają się jej jeszcze wyższe niż w ciemnościach,
ale teraz widzi, że do ziemi ma nie więcej jak dwa, może trzy metry. Musi zaryzykować i uwolnić się od
spadochronu. Gdzieś powinna być sprzączka, zaczep? Bolą ją mięśnie rąk, nie czuje ramion. Przytroczony
do pleców balast utrudnia ruchy. Zrezygnowana przypomina sobie o nożu. Wsuwa prawą dłoń do kieszeni
kombinezonu. Mocno ujmuje rękojeść noża i z grymasem bólu na twarzy, z zaciśniętymi zębami, wymierza
równe ciosy w brezentowe pasy. Po kilkunastu minutach szelki ustępują i Aleksandra ląduje na krzaku
jałowca. Czuje dziesiątki drobnych, bolesnych ukłuć w szyję, twarz i dłonie. Machinalnie obmacuje
kończyny. Na szczęście są całe. Westchnienie ulgi.
Niebo jest już czyste. Opadła poranna mgła. Przedzierające się przez korony drzew promienie słońca
rozświetlają las. Ale nie zdążyły jeszcze osuszyć rosy pokrywającej trawę, gałęzie drzew i wijące się po
ziemi potężne korzenie. Ogarnął ją przejmujący chłód. Dlaczego drżę z zimna, zastanawiała się. Przecież jest
letni ranek. A może to przemęczenie, może gorączka?
Sięgnęła po pistolet. Odbezpieczyła go i trzymała w pogotowiu. Co dalej? Błądziła oczyma po leśnych
zagajnikach. Za każdym krzakiem, za każdym drzewem mógł czaić się wróg. Radiostacja. Tak, trzeba ukryć
radiostację. Odeszła kilkadziesiąt metrów od miejsca niefortunnego lądowania. Znalazła jamę w ziemi.
Starannie ułożyła w niej aparat radiowy i plecak. Zdjęła kombinezon i przykryła nim schowek. Teraz
zgrabiałymi palcami zaczęła zgarniać leśną ściółkę. Po chwili jama była już przysypana liśćmi i chrustem.
Przed odejściem raz jeszcze obejrzała to miejsce, aby trafić tu później i zabrać konieczny do pracy sprzęt.
Wróciła do owej sosny, na której spędziła kilka godzin, ale nie miała już siły ściągnąć z niej spadochronu.
Kurczowo ściskając pistolet ruszyła przed siebie, łudząc się, że spotka któregoś z towarzyszy.
Las wydawał się nie mieć końca. Aleksandra brnęła po kolana w trawie, kaleczyła nogi o kolce
ostrężyn. Kiedy dostrzegła wąską ścieżynę, była zupełnie wyczerpana. A leśna dróżka, nie szersza od pary
stóp, pięła się serpentyną w górę. Szła nią ledwie powłócząc nogami.
Nie wiedziała, jak długo kluczy po lesie. Czy w ogóle ten las ma początek i koniec. Jednego była
pewna: zabłądziła i straciła kontakt z pozostałymi członkami grupy. Zamyślona nie zauważyła nawet, kiedy
znalazła się na zielonej łące. Zaskoczona rozejrzała się dokoła. Dalej, w głębi rozległej połaci, jakiś chłopiec
pasł krowy. Zaczęła biec w jego stronę. Tak się jej wydawało. W rzeczywistości ledwie ciągnęła za sobą
opuchnięte nogi. W pamięci szukała polskich słów. Nie mogła przecież się zdradzić, że jest radzieckim
skoczkiem. Pistolet schowała do kieszeni kurtki i w myślach prowadziła dialog w języku polskim.
Chłopiec, pasący dwie łaciate krowy, nie miał więcej niż dziesięć lat. W jednej ręce trzymał końcówkę
powroza, w drugiej wystruganą z kawałka olchy piszczałkę. Był chudy, o dużych, ciemnych oczach. Z
zainteresowaniem obserwował zbliżającą się dziewczynę.
— Dzień dobry, panienko — powiedział pierwszy, patrząc na jej wysokie, skórzane buty. On był boso.
— Co to za wzniesienie, jak nazywa się ta okolica? — zaryzykowała.
— Równica.
— A góry, jakie to góry?
— Beskidy.
— Na Górny Śląsk daleko?
— Oj, daleko, daleko. Tu same granie i wierchy. — Piszczałką zatoczył szeroki łuk.
— A więc lądowaliśmy obok celu — szepnęła Aleksandra.
Nie wiedziała, gdzie leżą Beskidy, i w ogóle nic nie wiedziała o tych stronach. W rozmowie z chłopcem
była ostrożna. Starannie dobierała polskie słowa, a że znała ich mało, to temat rozmowy szybko się
wyczerpał. Wreszcie pastuszek pognał krowy do wioski, a ona wróciła do lasu. Miała nadzieję, że tam spotka
kogoś ze swoich. Musi spotkać. Przecież nie mogli rozpłynąć się we mgle. A może powinna była poprosić o
pomoc tego chłopca? Nie, to zbyt niebezpieczne. Malec mógłby się wygadać.
Po kilku godzinach dreptania znowu znalazła się na skraju lasu. Lecz tym razem szczęście uśmiechnęło
się do niej. Zobaczyła samotną chatkę. Z komina sączył się dym. Widok ten przypomniał jej o jedzeniu.
Poczuła ssanie w żołądku i ogromna zmęczenie. Dowlokła się do obejścia, dostrzegła stojącą w pobliżu
stodoły ławkę i przysiadła na niej, gdyż siły opuściły ją zupełnie. Odpoczywała. Zamknęła oczy i zaczęła
zapadać w sen, kiedy nagle uświadomiła sobie, że obok niej usiadł jakiś człowiek. Z trudem otworzyła oczy i
zobaczyła wielkiego mężczyznę.
— Ty kto? Co tu robisz? — zapytał nieznajomy głębokim basem, a jego mięsista, owłosiona dłoń
dotknęła głowy Aleksandry. Dziewczyna milczała.
— Rosjanka? — Mężczyzna patrzył na nią uważnie.
— Nie — odpowiedziała spokojnie, ale czuła, jak serce przyspieszyło rytm, a gorąca fala krwi uderzyła
do głowy.
— To kim jesteś? — W głosie pytającego wyczuła złość i nienawiść. — Pokaż dokumenty!
— Aniela, Polka — odpowiedziała i wstała z ławki, by odejść jak najszybciej.
Mężczyzna jednak chwycił ją za rękę i głośno zarechotał.
— W takich butach? Z takim akcentem? — Wielka łapa coraz mocniej zaciskała się na przedramieniu.
— Spadochroniarka, bolszewicka spadochroniarka — wychrypiał.
Domek znajdował się na poboczu wzniesienia i widać go było z doliny. A właśnie w dolinie wiejską
drogą maszerował niemiecki patrol. Żołnierze szli wolno i bacznie rozglądali się po okolicy. Można było
przypuszczać, że kogoś szukają.
Na widok Niemców Aleksandra znów chciała się zerwać. Ale mężczyzna był szybszy. Z kieszeni jej
bluzy wyjął nóż i przykładając jego ostrze do szyi dziewczyny zawołał:
— Willi! Willi! Pędź do żołnierzy i powiedz im, że schwytałem bolszewicką spadochroniarkę.
Zaledwie ucichł tubalny głos gospodarza, z chałupy wyskoczył kilkunastoletni chłopak i pomknął jak
strzała w kierunku szosy.
Aleksandra poczuła nagły przypływ energii. Nie będą mnie mieli żywej, postanawia. Zginę albo
uwolnię się od tego typa. Jestem żołnierzem, a żołnierz nie poddaje się bez walki. Już wie, co ma robić.
Prawa dłoń sięga do spodni. Za pasem tkwi pistolet. Chwyta go mocno, odciąga zamek. Drży cała. Trzęsie
się jak w febrze. Nic dziwnego: jeszcze nigdy nie strzelała do człowieka, jeszcze nigdy wróg nie był tak
blisko. Teraz musi to uczynić. Musi, gdyż w przeciwnym razie zginie. Nie ma wyboru.
Jeszcze się waha. Spogląda na drogę. Chłopiec już dotarł do niemieckiego patrolu, już przekazał
informację, bo żołnierze biegną pod górę, pędzą w stronę samotnej zagrody.
— Nie! Nie dostaniecie mnie! — krzyczy Aleksandra i nagłym szarpnięciem ręki dobywa zza pasa
pistolet.
Przez ułamek sekundy widzi oczy trzymającego ją mężczyzny: przestraszone i wściekłe zarazem.
Naciska spust. Huk wystrzału. Na wpół przytomna biegnie do lasu. Przed oczami ma mroczki, a płuca
pracują jak miech kowalski. Słyszy świst pocisków. Skulona dopada pierwszych smreczków. Staje pod
jednym z nich. Z trudem łapie oddech i widzi, że pościg jest tuż-tuż. Znowu zrywa się do biegu. Serie z
pistoletów maszynowych kaleczą drzewa. Odstrzelone gałązki spadają na głowę Aleksandry. Dziewczyna
pada na ziemię i nie ma już sił, aby podnieść się i biec dalej.
Piotr leży w gorączce. Z połamanych nóg sączy się krew. Nie ma sił krzyczeć ani nawet podnieść
głowy. Majaczy, co jakiś czas prosi o picie. Nie wie, że w lesie jest zupełnie sam. Bezwiednie grzebie
palcami w podmokłej ściółce, jakby chciał się czegoś przytrzymać. Może podświadomie czuje, że nie
powinien tu zostać? A może to odruchy konającego człowieka, który toczy swoją ostatnią walkę: walkę ze
śmiercią.
Jego nagie piszczele sterczą z rozerwanych i przesiąkniętych krwią spodni kombinezonu. On jednak o
tym nie wie. Nie wie zresztą o niczym. Jedyne co zdołał zobaczyć po skoku to kilka wierzchołków
strzelistych sosen i skrawek nieba. W miarę upływu czasu, w miarę jak gorączka wzrastała, zatracał poczucie
istnienia. Niekiedy tracił przytomność, niekiedy atak bólu wyrywał go ze stanu odrętwienia. Przez chwilę
skręcał się w straszliwej męce, by znowu zapaść w nicość.
W takim stanie znaleźli go dwaj mężczyźni. Dostrzegłszy z daleka bielejący jedwab spadochronu,
przypadli do ziemi. Kryjąc się za krzakami ostrożnie podpełzli w stronę rannego. Gdy upewnili się, że
skoczek nie może im zagrażać, wyszli z ukrycia.
— Zobacz, jak sobie gnaty pogruchotał — zauważył wysoki blondyn.
— Żałujesz tego bolszewika? — splunął z odrazą drugi, rudy grubas o chytrych, rozbieganych oczach.
— Skąd wiesz, że to ruski?
— A co, może Anglicy strzelają z pepeszy? Słyszałem warkot samolotu i od razu pomyślałem o
spadochroniarzach. I zobacz, mamy jednego. A to się ucieszy nasz komendant. Inni mają wyniki, mają
osiągnięcia, a on ciągle nic. Jeszcze trochę, a ci z Cieszyna przestaną mu ufać. Wokoło aż roi się od
partyzantów, a biedny Szulc żadnego jeszcze nie złapał.
— Masz rację, Rudolfie. Nagroda nas nie minie.
Szybko uwinęli się przy rannym. Zabrali mu bagaż, zwinęli spadochron, następnie wykonali z choiny
prowizoryczne nosze. Kiedy podnosili Piotra, oprzytomniał. Jęknął z bólu i potoczył wzrokiem po twarzach
nieznajomych, po czym znowu zamknął oczy.
— Franz, pospiesz się, bo nam po drodze wyzionie ducha.
— Nie wyzionie. Ruscy są twardzi.
Sobie tylko znanymi ścieżkami zmierzali konfidenci do miasteczka. Spieszno im było odebrać nagrodę,
i usatysfakcjonować komendanta posterunku żandarmerii Szulca.
Komendant był szczęśliwy. Dosyć długo oglądał rannego spadochroniarza, jakby widokiem tym chciał
nacieszyć oczy, a potem usiadł przy biurku i popadł w zadumę.
— Panie komendancie, należy wezwać lekarza. — Pełniący dyżur żandarm wykazał inicjatywę.
— Nie trzeba. Sam z niego wszystko wydobędę.
— A jeśli umrze?
Szulc gładził pałkę, chociaż teraz nie była mu ona potrzebna. Wbił wzrok w ścianę i myślał. Nagle wstał
i nachylił się nad rannym.
— Jak się nazywasz? — Uszczypnął go w policzek.
Piotr syknął z bólu.
— Wody! — rozkazał Szulc.
Po chwili strumień stęchłych ścieków spłynął po twarzy spadochroniarza. Na moment oprzytomniał.
Otworzył oczy i jak przez mgłę zobaczył niemieckie mundury. Wzdrygnął się i przełknął ślinę.
— Stopień, nazwisko, przydział służbowy, ilu was było? — Komendant zaczął od rutynowych pytań.
Ranny milczał. Szulc czekał. A kiedy z ust spadochroniarza nie padło ani jedno słowo, ogarnęła go
złość. Prawą pięścią uderzył Piotra w podbródek. Głowa leżącego odskoczyła, z kącików ust popłynęła krew.
Zakaszlał i zemdlał. Żandarm znowu polał go brunatną cieczą. Teraz jednak Piotr nawet nie otworzył oczu.
Wściekły komendant kazał wezwać lekarza.
— Tu bardziej przyda się grabarz niż lekarz — miejscowy medyk rozkładał ręce, nie wiedząc od czego
zacząć opatrywanie rannego.
— Wnioski zostaw mnie — skrzywił się Szulc. — Rób swoje. On ma mówić. Rozumiesz! Ma mówić!
— Rozumiem, panie komendancie — odparł lekarz i sięgnął do swojej torby. Wyjął butelkę z ciemnego
szkła, kilka wacików, szczypce i paczkę gazy. Właśnie miał przystąpić do przemywania rozległych ran,
kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju weszło dwóch gestapowców.
— Ładnie urządziłeś tego bolszewika, Szulc — stwierdził jeden z nich ubrany po cywilnemu.
— To nie ja.
— Już go zacząłeś przesłuchiwać. To widać.
— W takim stanie go znaleźli robotnicy leśni.
— My się nim zaopiekujemy. — Gestapowcy nie słuchali tłumaczeń komendanta posterunku. — Wy,
żandarmi, nie macie doświadczenia.
Piotra umieszczono w sąsiednim pokoju. Lekarz podał mu jakiś środek znieczulający i natychmiast
został wyrzucony za drzwi. Chwilę później do uszu zaniepokojonego takim obrotem spraw komendanta
dobiegł krzyk, przeciągły, niesamowity. A potem już nie było ani chwili ciszy. Wrzaski oprawców mieszały
się z jękami ofiary. Szulc był wściekły. Przecież to on miał zbierać laury, a teraz wszystkie zasługi przypisze
sobie gestapo. Skąd oni wiedzieli o skoczku, zastanawiał się. W jaki sposób wywęszyli tego rosyjskiego
spadochroniarza? Kto im zameldował?
Z drugiego pomieszczenia wyszedł gestapowiec. Był zlany potem, ciężko oddychał, ale w jego oczach
widać było radość.
— Nie żyje — stwierdził.
Szulc zbladł.
— Proszę się uspokoić. Zanim wyzionął ducha, coś niecoś nam powiedział.
— Ach tak, powiedział? — Uśmiech powrócił na twarz komendanta posterunku.
— Majaczył coś o majorze. Albo sam nim był, albo ten major gdzieś się ukrywa?
— Należy go schwytać.
— Właśnie, Szulc. Major jest na wolności, chyba że nasi już go dopadli. Major, ten w drugim pokoju,
dziewczyna. Ilu ich zrzucono? Jakie mają zadanie? Co to za grupa? Tego musimy się dowiedzieć. To także
twoje zadanie, Szulc. Tu twój rejon. — Wskazał na okno, przez które widać było ciemne beskidzkie granie.
ŚLĄSK CIESZYŃSKI WALCZY O POLSKOŚĆ
Wesołe świergotanie ptaków przebudziło wartownika, który do tej pory drzemał na stojąco, oparty o
stalowe wrota wiodące do fabryki. Wielki dziewiętnastowieczny zegar na wieży głównego budynku
wskazywał, że jest za piętnaście szósta. Strażnik uchylił drzwi wartowni i w tym samym momencie dwaj
jego koledzy zerwali się na równe nogi.
Na krótko przed szóstą cała trójka z karabinami na ramionach spacerowała przed głównym wejściem do
zakładu. Na zakręcie szosy pojawił się żandarm na rowerze. Mijał tłum robotników, spieszących na pierwszą
zmianę. Ludzie ci zobaczywszy go przerazili się. Sądzili, że coś ważnego musiało się w nocy wydarzyć.
Żandarm dotarł do bramy i po krótkiej rozmowie ze strażnikami rozwiesił na drzwiach wartowni
olbrzymie ogłoszenie. Obok kilku niemieckich zdań znajdowała się na nim podobizna młodej dziewczyny.
W grupie tłoczących się przed obwieszczeniem mężczyzn wyróżniał się dobrze zbudowany kowal,
Jakub Cymbala. Uważnie przyjrzał się fotografii oraz widniejącym nieco niżej cyfrom: 500 RM.
— Nagrodę wyznaczyli — mruknął pod nosem.
Spojrzał do tyłu. Z grona stojących przed ogłoszeniem ludzi starał się wyłowić któregoś z donosicieli,
jednego z tych, co pracują w fabryce jedynie po to, aby węszyć i donosić na Polaków. Jakub wiedział, że
tacy są gorsi od żandarmów, że wszędzie ich pełno.
— Szukają rosyjskich skoczków — powiedział po polsku ślusarz Macura.
— Cicho bądź — upomniał go Jakub. — Chcesz na siebie zwrócić uwagę?
Stara kuźnia tętniła życiem. Wielkie młoty spadowe, ustawione w jednym szeregu, pracowały bez
przerwy. Głuchy łomot wypełniał całą fabrykę i rozchodził się hen, daleko, za jej bramy. Kuźnia była sercem
zakładu, jego najważniejszym działem. To tutaj powstawały półfabrykaty, które po dalszej obróbce w
ślusarni czy tokarni stawały się gotowymi częściami do niemieckich samolotów, okrętów podwodnych, broni
pancernej i pojazdów samochodowych. Ta fabryka mechaniczna, zwana też „Kuźnią Ustroń”, stanowiła
ważne ogniwo w niemieckim przemyśle zbrojeniowym. Tysiące ton jej wyrobów wędrowało do zakładów
Kruppa, Messerschmitta, Volkswagenwerku. Codziennie dziesiątki wagonów z lufami przeciwlotniczych
karabinów maszynowych, z tłokami do silników dla okrętów podwodnych, z korpusami do dział
przeciwlotniczych i kołami talerzowymi do samochodów, z szynami i narzędziami opuszczało bocznicę
fabryki, kierując się w głąb Rzeszy.
Robotnicy „Kuźni” zdawali sobie sprawę z przeznaczenia tych wyrobów. Dlatego też w miarę swych
możliwości starali się opóźniać proces produkcji. Niszczyli narzędzia, uszkadzali młoty i prasy, wykonywali
wadliwe detale.
Teraz był przed nimi kolejny wojenny dzień. Usmarowani, w przepoconych koszulach, wypalonych
skórzanych fartuchach i długich rękawicach przystąpili do pracy. Przy rozgrzanych piecach kręcili się już
Jurij, Stiepan i Wołodia — radzieccy jeńcy wojenni, którzy wykorzystywani byli do najcięższych prac
fizycznych. Nieustanna harówka i nędzne lagrowe wyżywienie powodowały, że jeńcy często chorowali, a
śmierć dziesiątkowała ich szeregi. Zupa z brukwi, czarna kawa i odrobina stęchłego, starego chleba — to
całe ich pożywienie. Zbyt skromne, aby zregenerować siły.
Krótko po napaści hitlerowskiej na Związek Radziecki zaczęły przybywać na Śląsk transporty z
radzieckimi jeńcami wojennymi. Pierwszą grupę ponad 60 osób skierowano do Ustronia już pod koniec 1941
roku. W następnych miesiącach przybywały kolejne transporty. Największą grupę sprowadzono tu w 1943
roku. Liczba jeńców zatrudnionych w kuźni, tartaku i nadleśnictwie dochodziła wówczas do 300. Byli wśród
nich inżynierowie, robotnicy z Moskwy i kołchoźnicy z Kaukazu. Zakwaterowano ich na terenie fabryki w
ogrodzonym zasiekami obozie, składającym się z 4 drewnianych baraków. Nieco dalej, poza zasiekami, stały
2 wieże wartownicze oraz barak dla obozowej straży.
Kiedy w hali fabrycznej pojawił się Jakub Cymbala, trzej jeńcy żwawiej zabrali się do pracy. Rozgrzane
do białości wnętrze pieca połknęło kolejną porcję półproduktów.
Brygadzista stał na środku hali i obserwował poczynania robotników. Szczególną uwagę zwracał na
Rosjan. No cóż, oni byli więźniami i nie mieli prawa nawet do chwilowych przerw w pracy.
Poszły w ruch koła napędowe młotów. Jakub Cymbala przez kosz pełen odkuwek dostrzegł brygadzistę,
który zainteresowany jeńcami nie zwracał uwagi na pozostałą część kuźni. Postanowił to wykorzystać.
Szybko ściągnął kluczem dolną śrubę szabotu, a górną poluzował. I puścił młot w ruch. Zaczęła się normalna
praca. Szczypce, rozpływające się żeliwo, trzask młota i gotowa odkuwka wędrowała do kosza. Po
wykonaniu kilkunastu odkuwek Jakub zauważył, że szabot młota jest pęknięty. Natychmiast zgłosił się do
brygadzisty i zameldował o awarii. Ten wściekły pobiegł po inżyniera.
Jakub znów wykorzystał chwilę, w której nie czuł na sobie wzroku „szefa”. Szybkim krokiem podszedł
do pojemnika z surówką, wyjął z kieszeniu małą paczuszkę i cisnął ją pomiędzy żeliwne sztabki.
Jednocześnie poszukał wzrokiem któregoś z jeńców. Wszyscy trzej patrzyli na niego. Kowal mrugnął
przyjaźnie powiekami i dyskretnie pokazał palcem pojemnik. Pierwszy zrozumiał ten gest Wołodia. Wkrótce
paczuszka znalazła się w jego kieszeni. Natychmiast wyszedł do ubikacji, i odwinął papier. Oczom jego
ukazały się trzy grube pajdy chleba i trzy porcje salcesonu. Zjadł swoją część. Resztę zawinął i schował w
przemyślnej skrytce. Zaraz potem ubikację odwiedzili jego dwaj koledzy.
Tymczasem wrócił już brygadzista z inżynierem. Byli zdenerwowani, przeklinali głośno i grozili
Jakubowi. Długo oglądali uszkodzony szabot młota. Inżynier kręcił głową i w żaden sposób nie mógł
zrozumieć, w jaki sposób doszło do pęknięcia szabotu. Jakub stał z tyłu i śmiał się w duchu. To była
wspaniała robota, skoro nawet fachowiec nic nie podejrzewał.
— Dobrze to zrobiłeś — pochwalił Jakuba w czasie przerwy Tomasz Szubert. — Takich akcji musimy
przeprowadzić więcej.
— Masz rację, ale trzeba działać bardzo ostrożnie. Każdy sabotaż musi być dokładnie przemyślany i
przygotowany. Tylko różnorodność uszkodzeń da nam jaką taką pewność, że nie zostaniemy posądzeni o
celowe działanie. Myślę, że i jeńcy nam pomogą. Wiesz, że Wołodia jest inżynierem? Może się nam przydać
jego fachowa wiedza.
— Skoro już mowa o jeńcach, to kto się nimi dzisiaj opiekuje? — przypomniał sobie Szubert.
— Ja.
— Dobrze. Jutro przyniosę im trochę pierogów, a Franek zajmie się nimi w sobotę.
Do dwójki rozmawiających podszedł ślusarz Macura. Rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy nie jest
obserwowany, i ściszonym głosem zwrócił się do Jakuba:
— Musisz powiadomić tych z lasu. Jest pilna sprawa.
— Jaka sprawa? Z byle błahostką do nich nie pójdę.
— Chodzi o rosyjską spadochroniarkę — szepnął Macura.
I zaczął opowiadać, jak to jego jedenastoletni syn, pasący krowy, spotkał tajemniczą dziewczynę, która
wypytywała go o te strony i o Niemców. Chłopiec był pewien, że nie znała okolicy. Był bardzo przejęty tym
spotkaniem.
— Wysłuchałem dzieciaka — mówił cichym głosem Macura — ale nie przywiązywałem wagi do tej
opowieści. Dopiero dzisiaj, kiedy zobaczyłem na drzwiach wartowni ogłoszenie, skojarzyłem te fakty. To ta
dziewczyna, głowę daję — zaklinał się na wszystkie świętości.
Jakub obiecał, że sprawdzi tę informację i, jeśli okaże się prawdziwa, pójdzie do lasu.
Było jeszcze kilka minut do końca przerwy i Cymbala postanowił wykorzystać je na rozmowę z
kilkoma zaufanymi robotnikami. Wszyscy oni potwierdzili przypuszczenia Macury. Nie miał więc innego
wyjścia. Musiał pójść do lasu.
Zaledwie przebrzmiał jęk syreny oznajmiający zakończenie zmiany, Jakub przebrał się i szybkim
krokiem ruszył w kierunku bramy. Kiedy ją minął, zaczął biec prawie. Spieszyło mu się. Do domu wpadł
tylko na moment. Wypił kubek kwaśnego mleka, do kieszeni wcisnął kilka kartofli, żonie oznajmił, że wróci
późnym wieczorem, i już go nie było.
Szedł lasem, omijając uczęszczane trakty i wiejskie gospodarstwa ciągnące się wzdłuż koryta rzeki i na
łagodnym stoku wzniesienia. Znał rodziny sprzyjające Niemcom, a także te, które, aby zachować polskość,
gotowe były oddać wszystko, nawet życie. Ale dzisiaj nie chciał spotkać nikogo. Nawet żadnego z
przyjaciół. Po godzinie forsownej wspinaczki przysiadł na trawie, wyjął z kieszeni kartofle i zaczął się
posilać.
Wtem do jego uszu doleciały ludzkie głosy: jakby fragment rozmowy. Znieruchomiał. Zamienił się w
słuch, a wzrokiem starał się przebić leśną gęstwinę. Wreszcie pomiędzy smreczkami, gdzieś w odległości
około stu metrów, zauważył jakieś postacie. Po chwili rozpoznał mundury, głębokie hełmy i pistolety
maszynowe.
— Niemcy! — szepnął przerażony.
Skoczył do najbliższego zagajnika, położył się na ziemi i czekał na rozwój wypadków. Niemcy szli
wprost na niego. Jakubowi serce podeszło do gardła. Zamknął oczy, przekonany, że jeszcze chwila i
nadejdzie to najgorsze. Ale oto, ku jego zdziwieniu, niemiecki patrol skręcił w prawo. Był uratowany.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy dotarł do celu. Zanucił uzgodnioną melodię i po chwili
prostokątny płat darni uniósł się nieco i z ciemnego otworu w ziemi wyłoniła się twarz zmęczona i
zarośnięta.
— Wejdź! — zabrzmiał basowy głos.
Ziemianka była mała. Z trudem mogła pomieścić sześciu mężczyzn. Drewniane prycze, stolik, długa
ława, lampa naftowa i kilka blaszanych misek to całe jej wyposażenie. Kiedy oczy przywykły do panującego
w ciasnym wnętrzu półmroku, Jakub dostrzegł komendanta, Franciszka Zawadę, mężczyznę w sile wieku,
który czyścił zdobyczny pistolet. Pochylony, wyglądał na znacznie niższego i starszego, niż był w
rzeczywistości. Przywitał Jakuba dosyć chłodno. Nie lubił nieproszonych gości. Nawet jeśli tym gościem był
kolega, z którym przez wiele lat pracował w fabryce.
— Ostrożności nigdy za wiele, Jakubie — rzekł na powitanie.
Kowal z zainteresowaniem rozglądał się po ziemiance i nie zazdrościł jej mieszkańcom. Jednocześnie
podziwiał ich. Partyzanci! Kilku z nich znał jeszcze z fabryki, innych widział po raz pierwszy. O tych
ludziach, nękanych przez okupanta, ściganych przez szpiegów i konfidentów, za głowy których wyznaczono
wysokie nagrody, nasłuchał się wiele, ale jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć ich razem. Nędznie odziani,
przedwcześnie dojrzali mężczyźni. Zahartowani w boju i bardzo nieufni. Do przesady ostrożni. W tym lesie
znali każde drzewo, każdy kamień. Człowiekiem najbardziej doświadczonym w tej grupie był właśnie
Franciszek Zawada, ps. „Franek”. Współorganizator ruchu oporu na Śląsku Cieszyńskim, jeden z jego
przywódców, jeden z pierwszych Ślązaków, którzy stanęli do walki z Niemcami.
Już drugiego września 1939 roku Niemcy wkroczyli na Śląsk Cieszyński. Polacy musieli złożyć broń,
ale nie wszyscy pogodzili się z klęską. Do pierwszych wystąpień antyniemieckich doszło już jesienią tegoż
roku. W kilku miejscowościach zerwano hitlerowskie flagi, a ich miejsce zajęły biało-czerwone. Był to ruch
raczej żywiołowy, któremu przewodzili głównie harcerze i uczniowie szkół średnich. Sytuacja zmieniła się
dopiero wtedy, kiedy zaczęli wracać z wrześniowej tułaczki polscy żołnierze. Ci, którzy uniknęli śmierci i
nie dali się zamknąć w obozach jenieckich.
Do Ustronia wrócił także Franciszek Zawada, przedwojenny działacz PPS, długoletni przewodniczący
Okręgowego Komitetu PPS, członek Naczelnej Rady PPS-Lewica w Warszawie. Pod koniec sierpnia 1939
roku ewakuowano go wraz z kilkudziesięcioma innymi robotnikami „Kuźni” do Ursusa. Wybuch wojny
zastał ich w podróży. Do celu nie dotarli. Przez kilka tygodni Zawada tułał się po wschodniej Polsce i
dopiero na początku października udało mu się powrócić do domu. Swoją rodzinę, a więc żonę, córkę i
dwóch synów, zastał w stanie zupełnego załamania psychicznego.
Był drugi miesiąc wojny. Spora część miejscowej ludności czuła się zagubiona i zdezorientowana.
Znaleźli się i tacy, którzy zdecydowanie opowiedzieli się za współpracą z okupantem. Zaledwie garstka
śmiałków myślała o walce.
Od chwili powrotu do Ustronia Zawada miał same kłopoty. Codziennie musiał się meldować na
posterunku żandarmerii, poza tym nie mógł znaleźć pracy — w czasie spisu narodowościowego wpisał do
odpowiedniej rubryki słowo „Polak” i od tej pory znajdował się na „czarnej liście”. Na początku 1940 roku
nawiązał kontakt z Janem Wiznerem, Janem Mazurem, Pawłem Berkiem i wieloma innymi działaczami
socjalistycznymi. Wkrótce prawica socjalistyczna powołała do życia Centralne Kierownictwo Ruchu Mas
Pracujących Miast i Wsi — Wolność, Równość, Niepodległość (WRN). Na Śląsku przewodniczącym
Okręgowego Komitetu WRN został doktor Franciszek Ziółkiewicz.
Na początku maja 1940 roku w mieszkaniu Karola Szrajbera zebrała się grupa ludzi zdecydowanych
podjąć walkę o wyzwolenie Śląska spod hitlerowskiego jarzma. Nie interesowała ich działalność polityczna.
Nie należeli do żadnych ugrupowań. Po prostu pragnęli walczyć. Oprócz gospodarza, który przyjął
pseudonim „Jastrząb”, w grupie tej znaleźli się: Józef Glajc, Klemens Starzyk, Emil Banach i trzej bracia
Pilchowie. Utworzona przez nich organizacja zbrojna przybrała nazwę „Zwycięstwo albo Grób” (ZaG) i
spośród wielu stawianych sobie zadań wysunęła na czoło werbowanie ludzi, przygotowywanie ich do walki
zbrojnej, obserwację szpiegów i zdrajców, zdobywanie broni.
Gęste beskidzkie lasy, dziesiątki wzniesień, jarów i dolin, wszystko to sprzyjało rozwojowi leśnych grup
partyzanckich. Pierwsze oddziały powstawały samorzutnie, a ich członkowie byli uciekinierami ściganymi
przez władze okupacyjne. Do lasu szli ludzie uchylający się od wcielenia do Wehrmachtu i od wyjazdu na
przymusowe roboty.
W czasie gdy w mieszkaniu „Jastrzębia” obmyślano pierwsze akcje, a u Jana Cichego obradowali
socjaliści, w rejonie Koniakowa, Jaworzynki oraz Istebnej powstawały partyzanckie grupy. Pierwsze cztery
niewielkie oddziały podporządkowano ZWZ, a nieco później połączono w jedno ugrupowanie, które
przybrało nazwę Orzeł Biały. Na Zaolziu, w rejonie od Przełęczy Jabłonkowskiej po Stożek, rozpoczął
działalność dziesięcioosobowy oddział partyzancki Karola Pszczółki, ps. „Lipa”, podporządkowany
Związkowi Odwetu. Karol Pszczółka był absolwentem Polskiej Szkoły Wywiadowczej w Budapeszcie, miał
więc dobre przygotowanie do prowadzenia akcji dywersyjno-sabotażowych. I w tym kierunku prowadził
swoich ludzi. Pierwsze akcje na kolei i w zakładach przemysłowych zaskoczyły zarówno Niemców, jak i
miejscową ludność.
Trudno także nie wspomnieć o cieszyńskim Inspektoracie ZWZ, o jego pracy konspiracyjnej
prowadzonej na terenie całego powiatu. Członkowie komórek ZWZ zajmowali się kolportowaniem prasy
podziemnej oraz ratowaniem polskich bibliotek i dóbr kulturalnych. Wkrótce dotarli również do wszystkich
większych fabryk Śląska. Cieszyński Inspektorat ZWZ miał w planie wiele akcji sabotażowych i
dywersyjnych, niestety przypadkowa wpadka sprawiła, że nigdy nie zdołano ich zrealizować. Stało się to 28
sierpnia 1940 roku. W Wiśle przebywał właśnie komendant Okręgu Śląskiego ZWZ Józef Korol. Mieszkał w
niewielkiej willi, którą postanowili przejąć Niemcy. Kiedy przyszli i zastukali do drzwi, komendant wpadł w
panikę — sądził, że został zdradzony — i zaczął się ostrzeliwać. Zginął na miejscu. A dokumentacja, której
nie zdążył zniszczyć, trafiła w ręce gestapo. Wkrótce zaczęła się seria aresztowań. Niemcy zdołali ująć
niemal wszystkich członków cieszyńskiego Inspektoratu ZWZ. Nieliczni, którzy pozostali na wolności,
rozproszyli się, przeszli do głębokiej konspiracji lub dołączyli do leśnych grup.
Franciszek Zawada znał te fakty. Chciał uniknąć losu kolegów z ZWZ, dlatego przedsięwziął
szczególne środki ostrożności. Wolał dysponować mniejszą liczbą ludzi, ale za to pewnych, całkowicie
oddanych. Trzy miesiące montował pieczołowicie sieć łączników, organizował skrytki, punkty kontaktowe,
meliny, dobierał ludzi. Całą swoją rodzinę wciągnął do konspiracji. Córka Joanna została łączniczką, zaś
dwaj synowie mieli utworzyć niewielkie partyzanckie grupy. Również i brat Stanisław otrzymał określone
zadanie. Miał więc z kim pracować Franciszek Zawada.
Stary pepeesowiec orientował się doskonale, że w okolicznych lasach kryją się kilkuosobowe oddziały
uzbrojone w noże, czasem mające jeden pistolet czy starą strzelbę. Zdawał też sobie sprawę, że działając w
odosobnieniu nie mają one szans przetrwania ani odegrania większej roli w walce z hitlerowskim najeźdźcą.
Tylko stworzenie kilku dużych oddziałów, dobrze uzbrojonych, kontrolujących poszczególne partie gór, z
rozbudowaną siecią łączników i informatorów wśród ludności cywilnej mogło przynieść sukces.
W nawale pracy konspiracyjnej Franciszek Zawada zapomniał o „czarnej liście”, na której go
umieszczono na początku wojny. I oto nagle pewnego wrześniowego poranka 1940 roku przyszło po niego
gestapo. Został wywieziony na roboty przymusowe do Wirtembergii. Wyczerpująca praca w fabryce
bawełny spowodowała, że zachorował ciężko. Na rekonwalescencję przyjechał do domu. Czas zwolnienia
lekarskiego biegł szybko, zbliżał się termin wyjazdu z rodzinnych stron, tym razem do Hamburga. Mógł,
oczywiście, Zawada pójść do lasu, ale słaby jeszcze i wyczerpany długo by ciężkich warunków
partyzanckiego życia nie wytrzymał. Na szczęście w urzędzie zatrudnienia znalazł się znajomy, który
pomógł mu załatwić skierowanie do pracy w „Kuźni”. Od tej pory mógł legalnie poruszać się po miasteczku
i okolicy, mógł nareszcie nawiązać współpracę z robotnikami i zachęcać ich do wstępowania do tworzonych
na terenie śląska oddziałów Gwardii Ludowej WRN. Mógł też przystąpić do realizacji nakreślonego przed
rokiem planu konspiracyjnych działań.
W tym też okresie w celu zapoznania się z wytycznymi kierownictwa WRN i aktualną sytuacją w kraju
odbyła się w Wiśle narada działaczy socjalistycznych. Wzięli w niej udział: Franciszek Ziółkiewicz, Helena
Urbańska, Roman Motyka, Piotr Kornuta, Jan Kubica oraz Franciszek Zawada. W czasie burzliwych obrad
uznano konieczność tworzenia oddziałów zbrojnych. Dwa miesiące później, na kolejnym zebraniu już w
szerszym gronie, wyznaczono komendantów powstającej Gwardii Ludowej. Franciszek Zawada został
komendantem, któremu podlegał powiat cieszyński i Zaolzie.
Organizacja socjalistyczna w Ustroniu rozbudowywała swoje szeregi. Komendant okazał się
człowiekiem energicznym i rzutkim. W stosunkowo krótkim okresie udało mu się wciągnąć do aktywnej
działalności wielu robotników, którym nie był obojętny los kraju, a do tej pory nie mieli prawdziwego
przywódcy.
Zawada rozpoczął od akcji charytatywnej. Organizował w fabryce zbiórki pieniężne dla sierot i wdów
po zamordowanych oraz dla ludzi ukrywających się przed okupantem. Jednocześnie prowadził działalność
uświadamiającą i był inicjatorem pierwszych w zakładzie aktów sabotażu. Od momentu pojawienia się w
fabryce Franciszka Zawady zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy: spłonął pas transmisyjny, psuły się prasy
mimośrodowe, długie tygodnie stały bezczynnie uszkodzone młoty, zakład opuszczały wyroby z ukrytą
wadą. Każda akcja sabotażu była tak zorganizowana, aby wyglądała na normalną, przypadkową usterkę.
Tylko wąskie grono wtajemniczonych wiedziało, jaka była przyczyna przestoju maszyny.
Przedsięwzięcia podejmowane w zakładzie to jednak zaledwie skromny wycinek działalności
komendanta Zawady. Główny wysiłek skierował bowiem na tworzenie leśnych oddziałów, które pod koniec
1941 roku zaczęły powstawać masowo na górskich terenach Śląska Cieszyńskiego. Jeszcze w 1941 roku
doszło do spotkania socjalistów z Ustronia z grupą Karola Szrajbera. Jej przywódca, były powstaniec śląski,
uważał, iż należy dążyć do scalenia ruchu oporu na tym terenie. Podobne stanowisko prezentował Zawada,
toteż obaj przywódcy szybko doszli do porozumienia, na mocy którego Karol Szrajber miał zająć się
formowaniem oddziału partyzanckiego działającego na stokach Czantorii.
Nowa grupa przyjęła nazwę „Czantoria”. Jako pierwsi przeszli pod rozkazy „Jastrzębia”: powstaniec
śląski Alojzy Badura, Karol Faruga, Jan Polok, doktor Władysław Michejda i Józef Pieter. To był trzon
oddziału. Później dołączyli do nich: Jan Niemczyk i Emil Banach. 10 maja 1941 roku był dniem
szczególnym dla „Czantorii”. Tego dnia dowódca oddziału przyjął od podwładnych przysięgę. Partyzanci
ślubowali walczyć z okupantem, pomścić zamordowanych, bić wroga aż do ostatniej kropli krwi. Pragnęli
walczyć w sojuszu z Czechami, Jugosłowianami i Rosjanami.
Wieść o powstaniu regularnego oddziału partyzanckiego lotem błyskawicy rozeszła się po okolicznych
wioskach i robotniczych familokach. Dotarła do fabryki i tartaku. Znowu w sercach Polaków Śląska
Cieszyńskiego odżyły nadzieje i tęsknoty. Od wrześniowej klęski była to pierwsza radosna wiadomość.
Nastało lato 1941 roku. Partyzanci szkolili się na stokach Czantorii. Zawada systematycznie wysyłał do
lasu nowych, sprawdzonych ludzi. W ten sposób do oddziału dołączył Jerzy Krzok, Jan Śliż, Stanisław
Rucki i Klemens Starzyk, przedwojenny kapral. Ten ostatni, obdarzony zdolnościami dowódczymi, na
pewno bardzo by się przydał w lesie, ale dowództwo oddziału doszło do wniosku, że jako woźny w fabryce
powinien pełnić rolę informatora. Odesłano go zatem z powrotem do miasteczka, gdzie miał zdobywać
potrzebne dla ruchu oporu wiadomości. Przeglądał więc codziennie dziesiątki listów i pism sygnowanych do
dyrekcji fabryki i uzyskane informacje przekazywał do lasu.
Niebawem oddział „Czantoria” zorganizował kilka udanych zasadzek na niemieckie patrole. Zdobytą
broń rozdzielono między partyzantów.
Ostrą zimę członkowie oddziału spędzili w dolinie u znajomych i krewnych. W tym okresie udało im
się pozyskać cennych łączników i współpracowników. Ale i donosiciele nie próżnowali. Niemcy mieli coraz
więcej materiałów dotyczących działalności „polskich bandytów”.
Wiosna zaczęła się niepomyślnie. Kilku współpracowników i byłych członków ZaG otrzymało karty
powołania do Wehrmachtu. Wśród nich znaleźli się także Józef Glajc i Michał Gomola, którzy nie zdążyli
schronić się w lesie. Odjeżdżając, przyrzekli sobie, że przy pierwszej sprzyjającej okazji zdezerterują.
Tymczasem Franciszek Zawada postanowił tworzyć kolejne oddziały partyzanckie. Pierwszym krokiem
wiodącym do tego celu było odwołanie z grupy „Czantoria” jej dowódcy, „Jastrzębia”, który wraz z bratem
Zawady, Stanisławem, udał się na Baranią Górę, aby nawiązać kontakt z tamtejszymi partyzantami. Nowym
dowódcą oddziału „Czantoria” został Klemens Starzyk. Ten były kapral ostro wziął się do pracy. Przede
wszystkim umocnił dyscyplinę w oddziale, rozwinął sieć łączników oraz zorganizował punkty kontaktowe i
punkty zbiorcze, w których ukrywano rannych kolegów i chroniono się przed obławami.
Synowie Zawady, Franciszek i Jan, zostali łączniami do zadań specjalnych. Krążyli po beskidzkich
stokach i przekazywali ważne rozkazy oraz meldunki. Często umykali przed niemieckimi patrolami. A
trzeba pamiętać, że był to okres, w którym okupant wzmagał działalność przeciw partyzantom. Powstawały
nowe siedziby gestapo, a do już istniejących napływały posiłki. Przeprowadzane coraz częściej aresztowania
i egzekucje miały odstraszyć i zahamować rozwój ruchu oporu na tych ziemiach. W rezultacie jednak wróg
osiągnął wynik zupełnie przeciwny. Liczba ludzi uciekających do lasu stale rosła i powstawały nowe
oddziały („Barania-Istebna”, Czantoria”, „Równica-Orłowa”, „Kończyce-Zebrzydowice”) nieustannie
nękające Niemców.
Od wiosny 1942 roku oddziały partyzanckie były już dosyć dobrze uzbrojone (przede wszystkim w
zdobyczną broń), mogły zatem prowadzić otwartą walkę nawet z przeważającymi siłami wroga. Partyzanci
mieli nad hitlenowcami przewagę, gdyż znali teren, trudny teren górski, który dla przybysza zawsze jest
wielką niewiadomą.
Zawada nawiązał także kontakt z bielskimi komunistami. I stało się. Komendant Gwardii Ludowej na
Śląsk Cieszyński, zafascynowany radykalnym programem powstałej właśnie Polskiej Partii Robotniczej, bez
wahania wstąpił w jej szeregi. I na tym tle nastąpił pewien rozdźwięk pomiędzy nim a członkami oddziału.
Tymczasem rozpoczęło się scalanie grup partyzanckich pod dowództwem Armii Krajowej. Któregoś
dnia do oddziału przybył łącznik z rybnickiego Okręgu AK i zakomunikował, że odtąd „Czantoria” jest
plutonem Armii Krajowej. I to był jedyny kontakt z nowymi przełożonymi w Rybniku. Byli plutonem AK,
ale nic się u nich nie zmieniło. Ciągle też korzystali z rad Franciszka Zawady.
Kilka udanych partyzanckich akcji sprawiło, że okupanci powiększyli obsadę posterunku żandarmerii w
Ustroniu do 45 funkcjonariuszy. Przybyła też z Cieszyna kompania wojska. Od 1943 roku nastąpiła fala
masowych aresztowań Polaków ze wsi Beskidu Śląskiego. W dużej mierze przyczyniły się do tego aktywnie
działające zastępy niemieckich szpiegów. W połowie 1943 roku partyzantom udało się schwytać jednego z
nich, Kubitza, przy którym znaleziono listę z nazwiskami 36 Polaków. Po zlikwidowaniu owego szpiega i
zniszczeniu listy na jakiś czas ustały aresztowania. Jednak nasilanie się akcji partyzanckich oraz rozbicie
przez ruch oporu siatki konfidentów sprawiło, że hitlerowcy postanowili przystąpić do frontalnego ataku. Od
połowy lipca 1943 roku w terenach górskich Podbeskidzia zaczęły się grupować większe oddziały wroga.
Niedługo potem ruszyła wielka obława. Niemcy szli od Zwardonia poprzez Baranią Górę, Istebną i Wisłę do
Czantorii Wielkiej.
Tylko przypadek sprawił, że oddział „Czantoria” zdołał wyjść cało z okrążenia. Otóż Niemcy otworzyli
ogień do jednego z partyzantów, znajdującego się w pobliżu bunkra, i strzelanina zaalarmowała pozostałych.
Pod osłoną ulewnego deszczu i gęstej mgły wyszli poza linę obławy, przeczekali jakiś czas bezpiecznym
miejscu i wkrótce znów wrócili do Ustronia.
Coraz odważniejsze akcje na posterunki żandarmerii spowodowały, że Niemcy aresztowali 70 Polaków
z rejonu Śląska Cieszyńskiego i trzymali ich jako zakładników (wśród aresztowanych był Franciszek
Zawada i jego dwaj synowie). W Cieszynie, w siedzibie gestapo, zapowiedziano im, że jeśli w ciągu
najbliższych trzech miesięcy partyzanci zorganizują chociaż jedną akcję, wtedy wszyscy zakładnicy zginą.
Tymczasem wywieziono ich do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.
Członkowie oddziału „Czantoria” wiedzieli o zakładnikach i dlatego nie podjęli żadnej akcji. Podzielili
się na trzy grupy i zeszli do miasteczka. Po kilku tygodniach znów skupili się na Czantorii. Ostatniego
września 1943 roku doszło do tragedii. Hitlerowcy zorganizowali wielką obławę na zdekonspirowany
bunkier. W wyniku walki zginął dowódca oddziału Klemens Starzyk wraz z pięcioma partyzantami. Bunkier
zniszczono, a ciała zabitych partyzantów Niemcy zabrali ze sobą. Pozostali przy życiu członkowie oddziału
rozproszyli się. Ukryli się w stodołach, piwnicach. Oddział „Czantoria” był rozbity, ale nie zlikwidowany.
W listopadzie zwolniono zakładników. Franciszek Zawada, chory na tyfus, do wiosny następnego roku
przeleżał w szpitalu. Działalność konspiracyjną wznowili jego dwaj synowie.
Tymczasem na czele reaktywowanego oddziału „Czantoria” stanął Karol Faruga. Partyzanci przenieśli
się wysoko w góry.
Niepowodzenia okupanta w walce z leśnymi grupami i fiasko akcji przeprowadzonej przeciw
„Czantorii” sprawiły, że Niemcy zmienili metody walki mającej na celu zlikwidowanie ruchu oporu. Wrócili
do stosowanych uprzednio zbiorowych egzekucji. Egzekucje w Mostach, w Istebnej oraz koło Jabłonkowa
spowodowały rzeczywiście chwilowe załamanie się ludności polskiej. Tym bardziej że oddziały „Barania
Góra” i „Czantoria” zostały zmuszone do głębokiego odwrotu.
Mniej więcej w tym samym czasie po drugiej stronie wzniesienia Równica działał oddział partyzancki
„Brenna”. „Czantoria” i „Brenna” powstały w tym samym roku i one odegrały największą rolę w historii
działań śląskiej partyzantki. W lutym 1942 roku organizacja ZWZ we wsi Brenna została rozbita, ale niemal
natychmiast po tej tragedii w Bukowej, dzielnicy Brennej, przystąpił do organizowania oddziału były
powstaniec śląski, Karol Heller. Wkrótce dołączyli do niego następni: Stanisław Heller, Józef Paluch,
Bronisław Szwarc i Gustaw Górniok. Jeden karabin i pistolet stanowiły początkowo uzbrojenie grupy.
Pierwsze akcje przyniosły im kilka sztucerów oraz pokaźną liczbę amunicji. Na zimę zdecydowali się
wybudować sobie ziemiankę. Po wielu dniach poszukiwań Karol Heller postanowił, że stanie ona w pobliżu
strumyka na stoku Małego Beskidka, na granicy Brennej i Szczyrku. Tuż obok rosły dwa potężne drzewa,
które nadawały się na punkty obserwacyjne.
Rejon działania oddziału „Brenna” rozciągał się od Skoczowa poprzez Jasienicę, Jaworze, Wapienicę aż
do Szczyrku. I podobnie jak partyzanci z Ustronia ci z Brennej zorganizowali sieć łączników i
współpracowników. Wiosną 1943 roku oddział liczył już trzydzieści osób.
Ludźmi Karola Hellera zainteresowała się Armia Krajowa. Do Brennej przybył przedstawiciel
rybnickiego Inspektoratu AK, Wiktor Kania, ps. „Felek”. Partyzanci z oddziału „Brenna” podporządkowali
mu się. Nowy dowódca wprowadził pewne zmiany organizacyjne — w oddziale przyjęto pseudonimy,
zrewidowano działalność cywilnej siatki, podjęto budowę nowych kryjówek — po czym poprowadził ludzi
do walki. Rozpoczęto od atakowania górskich schronisk, w których przebywali niemieccy turyści. W
krótkim czasie zdobyto sporą liczbę broni, amunicji, mundurów i żywności.
Oddział „Brenna” poczynał sobie coraz śmielej. Pod koniec 1943 roku dokonał śmiałego rajdu na
niemieckich osadników w Szczyrku. Akcja ta sprawiła, że ponad 40 niemieckich rodzin opuściło ten teren.
Na początku 1944 roku ruch oporu w Brennej poniósł poważną stratę. Twórca oddziału, Karol Heller, i
dwaj jego towarzysze zostali zamordowani przez oddział niemieckiej żandarmerii. Zaczęła się seria
aresztowań i egzekucji. Ogółem zginęło 13 osób należących do siatki łączników. Jednak nikt z
aresztowanych i uwięzionych nie zdradził. I mimo narastającego terroru, mimo licznych zasadzek,
partyzanci z Brennej nie zostali rozbici. Przeciwnie. Zintensyfikowali swoje akcje. Napadali na konwoje,
uwalniali jeńców wojennych, nękali patrole zapuszczające się w góry.
Po drugiej stronie Równicy, w Ustroniu, Franciszek Zawada znów przystąpił do tworzenia oddziału
Gwardii Ludowej. Powstała nowa grupa, w której znaleźli się ludzie zbiegli do lasu. Sam Zawada wobec
groźby kolejnego aresztowania też poszedł w góry. Towarzyszyli mu dwaj synowie, a później dołączyli do
nich Karol Szrajber i dwaj uciekinierzy z niemieckiej armii: Józef Glajc i Michał Gomola.
W czerwcu 1944 roku doszło do spotkania grupy Franciszka Zawady z oddziałem „Brenna”. Dowódcy
omówili zasady współpracy, zaplanowali wspólne akcje i dokonali podziału rejonów działania obu
partyzanckich ugrupowań.
Franciszek Zawada poczerwieniał na twarzy, chwycił go ostry, męczący kaszel. Jakub patrzył
przerażony na tego wyniszczonego człowieka, który jego zdaniem w ciągu ostatniego roku zgarbił się i
postarzał, którego oczy straciły dawny blask.
— Co wam, komendancie? — zapytał z niepokojem w głosie.
— To Oświęcim swoje zrobił — wyjaśnił Glajc.
— Wybaczcie, nie przypuszczałem.
— Nieważne. — Zawada machnął ręką. — Powiedz, co cię do nas sprowadza?
— Rosyjscy skoczkowie — szepnął kowal.
— Mów spokojnie, bez obaw. — Komendant klepnął go po ramieniu. — Tu sami swoi.
I Jakub Cymbala opowiedział wszystko, czego zdołał się dowiedzieć o skoczkach i o dziewczynie.
— Dziewczyna jest z pewnością radiotelegrafistką — stwierdził Szrajber, kiedy Cymbala umilkł. —
Niemcom chyba bardziej zależy na radiostacji niż na niej samej.
— Pewnie masz rację — mruknął Zawada. — Radiotelegrafistka jest zapewne członkiem grupy
wywiadowczej. A skoro zaczynają pojawiać się wywiadowcy, to front niebawem ruszy.
— Naprawdę? — podniecił się Jakub. — A to się ucieszą nasi jeńcy, kiedy przekażę im tę wiadomość.
— Nic im nie mów! — przykazał Glajc. — My tylko tak głośno myślimy. Na razie ograniczajcie się do
pomocy żywnościowej. Nic więcej nie możemy dla nich zrobić, przynajmniej w tej chwili, więc po co
budzić niepotrzebne nadzieje.
— To polecenie! — dodał Zawada. — Dożywiajcie radzieckich towarzyszy i kontynuujcie akcje
sabotażowe. To wszystko. Gdy zajdzie potrzeba, skontaktuję się z wami. Wkrótce ojczyzna będzie wolna i
będzie was potrzebować.
— Oby stało się to jak najszybciej, komendancie — powiedział wzruszony do łez kowal.
Uściskali sobie serdecznie dłonie i Jakub opuścił ziemiankę.
Franciszek Zawada od razu przystąpił do działania. Zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej znalazła się
radziecka spadochroniarka, i wiedział, że nie mają chwili do stracenia. Jeśli chcieli ją uratować, musieli
natychmiast wyruszyć w teren. Miał nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. Dobrze by było, gdyby przy
okazji odnaleźli też pozostałych wywiadowców. Bo na pewno było ich więcej. Przynajmniej pięciu. W
związku z tym należało przeczesać lasy od Wisły po Skoczów, od Brennej po Równicę i Dobkę. Zachowując
jak najdalej idące środki ostrożności do akcji powinno się włączyć sieć cywilnych łączników oraz rodziny
współpracujące z partyzantami. I powiadomić oddział „Brenna”. Tylko akcja zakrojona na szeroką skalę
mogła przynieść sukces.
Deszcz zaczynał siąpić, kiedy partyzanci Franciszka Zawady wyszli z bunkra. Było zimno, ciemne
chmury zawisły nisko nad doliną Ustronia. Pod wieczór gęsta mgła zaczęła siadać na polanach na skraju
lasu.
— Nawet niebiosa nam sprzyjają — mruczał Glajc, dotykając mokrzuteńkich już zupełnie spodni.
URATOWAĆ RADIOTELEGRAFISTKĘ
Aleksandra ciągle uciekała. Powiew górskiej wichury zdmuchnął jej z głowy chustkę, wpadła do
jakiegoś rowu, odpoczęła kilka minut i znów pięła się pod górę. Las gęstniał, zapadał także zmrok.
Nadchodziła noc, o której myślała ze strachem i nadzieją jednocześnie. Nocne ciemności stwarzały szansę
zgubienia pościgu. Wreszcie ochłonęła po przeżytych emocjach i zaczęła logicznie myśleć. Postanowiła
wrócić do wsi, z której uciekła. Miała nadzieję, że tam Niemcy nie będą jej szukali. Z trudem powłóczyła
opuchniętymi nogami, w końcu usiadła na skraju lasu, głowę położyła na kamieniu jak na poduszce. Zasnęła.
We śnie widziała Moskwę, swoje rodzinne miasto. Znowu była dzieckiem, małą dziewczynką, która
wspólnie z rówieśnikami poznawała świat. Najpierw było podwórko i na nim toczyło się dziecięce życie.
Były więc zabawy na placu, na schodach i w ciemnym korytarzu szarej kamienicy. Przebierali się za damy i
za przywódców rewolucji. Deklamowali wiersze i marzyli o wielkiej przygodzie. Stopniowo, jak dorastali,
podwórko stawało się za ciasne. Z bijącym sercem, z duszą na ramieniu, wychodzili za bramę. Tam była
szeroka ulica, fabryka i teatr, dużo sklepów. Z czasem jednak i ta ulica znudziła im się. Szli dalej, dalej...
Szkoła tylko w części odpowiedziała Aleksandrze na nurtujące ją pytania. Marzyła o dalekich podróżach. W
miarę jak dorastała, marzenia przekształcały się w konkretne plany. Postanowiła, że zostanie kapitanem
żeglugi wielkiej, będzie pływała po oceanach. Wysłała podanie do Szkoły Morskiej. I przyszło pierwsze
życiowe rozczarowanie — dziewczyn nie przyjmują.
Była wiosna 1941 roku. Aleksandra otrzymała świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Czuła się
bardzo dorosła. Co dalej, zastanawiała się. Odpowiedź przyszła 22 czerwca.
Wojna!
Słowo to niewiele wtedy jej mówiło. Widziała niemieckie naloty, setki pożarów, bała się alarmów.
Swobodę ograniczały zapory przeciwczołgowe i głębokie okopy. Moskwa walczyła, broniła się dzielnie.
Ojciec Aleksandry pracował w zakładzie zbrojeniowym, matka wraz z dziećmi została ewakuowana na
wschód. Aleksandra znalazła się na zauralskiej wsi. Zaczęła pracować w kołchozie. Praca ciężka, ale
potrzebna. Jednak jej to nie wystarczało. Chciała się uczyć i pomóc ojczyźnie. Postanowiła wrócić do
Moskwy, do ojca. Naczelnik kołchozu odmówił kategorycznie. Ona jednak twardo broniła swego
stanowiska. Powiodło się. Mogła pojechać do domu. Zatrudniono ją w zakładach odzieżowych,
produkujących dla wojska. Pracowała po dwanaście godzin dziennie. Wieczorami chodziła do szkoły. Do
domu wracała bardzo późno i od razu zasypiała. Najgorzej było zimą. Spała w ubraniu, głodowała.
Wiosną zapisała się do Komsomołu. Z polecenia tej organizacji zaczęła chodzić do szpitala na nocne
dyżury. Rannym żołnierzom czytała książki, pisała listy, rozmawiała z nimi. Kiedy skończyła szesnaście lat,
poszła do kierownika działu w fabryce i oznajmiła, że chce iść do wojska, koniecznie do szkoły morskiej.
Kierownik zmarszczył brwi i długo się zastanawiał. Następnie zaproponował jej szkołę radiotelegrafistów.
Dodał, że radiotelegrafiści są bardzo potrzebni na froncie. Służba niebezpieczna, często na tyłach wroga.
Wyraziła zgodę. I, jak się później okazało, nie żałowała swej decyzji.
Wkrótce opuściła miasto. Założyła mundur. Była słuchaczką wojskowej szkoły radiotelegrafistek.
Zajęcia odbywały się od rana do późnych godzin wieczornych. Mnóstwo nowych terminów i jeszcze więcej
nauki. Poznawała budowę nadajników radiowych, uczyła się podstaw łączności, szyfrowania meldunków,
walki wręcz, konspiracji. Trenowała skoki spadochronowe. Po miesiącach intensywnego szkolenia nastąpiły
egzaminy. Zdała celująco.
Wyruszyła na front. Przydzielono ją do sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. Była radiotelegrafistką
specjalnego przeznaczenia. Długo nie musiała czekać na swoje pierwsze zadanie. Pewnego dnia komendant
ośrodka przygotowania wywiadowców zapoznał ją z nowym dowódcą. Był to major Wasilij Stiepanowicz
Anisimow. Wkrótce skompletowano grupę wywiadowczą i po krótkim przeszkoleniu wysłano ich na
Lubelszczyznę. Gdy tereny te zostały wyzwolone, zakończyli pracę na tyłach wroga. Wrócili do bazy.
Przygotowywano ich do nowego zadania. Tym razem mieli lądować na Górnym Śląsku. I wtedy nastąpiło to
niefortunne lądowanie w Beskidach.
Aleksandra spała bardzo długo, a kiedy przebudziła się, była głodna i zziębnięta. Poszła poszukać
plecaka z żywnością i rzeczami. Ale go nie znalazła. Znowu ruszyła w las. Szukała towarzyszy, nie spotkała
jednak nikogo.
Po ciepłym dniu nadeszła zimna noc. Aleksandra przykryła się gałązkami choiny i zasnęła. Wczesnym
rankiem zerwała się z koszmarnego snu. Była u kresu sił. Dojmujący głód i pragnienie doprowadzały ją do
rozpaczy. Jednak ciągle się nie poddawała. Próbowała szukać wody w wyschniętym strumyku, wreszcie
zwilżyła suche, spękane wargi poranną rosą. I znów ruszyła w drogę. Wędrowała starając się omijać
posterunki żandarmerii i ludzkie osiedla. Straciła zaufanie do ludzi. Bała się, że będą ją znowu ścigać.
Piątego dnia kluczenia po lesie, chyba było to piątego dnia, bo już straciła rachubę czasu, wyszła na polanę.
Z daleka zobaczyła kobietę pasącą krowy. Podeszła do niej z płaczem. Ale kobieta, widząc jakieś straszydło
z pistoletem w dłoni, pognała zwierzęta do wioski. Aleksandra znowu była sama. Głodna i na półżywa.
Szóstego dnia stanęła na ścieżce. Czekała. Było jej wszystko jedno, kogo spotka. Nie miała już sił, aby się
ukrywać.
Wczesny ranek. Na gościńcu pojawił się człowiek — cywil z zawiniątkiem w ręce. Szedł w stronę lasu.
Aleksandra wysunęła się zza drzewa, stanęła na drodze obcego mężczyzny. Ten zaskoczony lustrował
dziewczynę od stóp do głowy. Po chwili nie miał już wątpliwości.
— Co tu robisz? — spytał szeptem.
— Proszę pana, proszę... — zaczęła Aleksandra, lecz była tak słaba, że nic więcej nie zdołała
powiedzieć.
— Cicho, nic nie mów — uspokoił ją i odsunął w krzaki. — Wiem, kim jesteś.
Aleksandra była przerażona. Sądziła, że za chwilę zostanie aresztowana. Zastanawiała się, czy zaraz ten
człowiek założy jej kajdanki, czy dopiero w dolinie, na posterunku. A może zastrzeli? Wszystko jej było
jedno. Byle ten koszmar dobiegł wreszcie końca.
— Cała miejscowa żandarmeria cię szuka — mężczyzna mówił to szybko, ale tonem łagodnym,
uspokajającym. — Gestapo z psami łazi po lasach. Twoje podobizny znajdują się na każdym słupie.
Wyznaczono za ciebie nagrodę.
Zamilkł na chwilę, sięgnął do płóciennego woreczka, wyjął dwie kromki chleba z białym serem i
wręczył je Aleksandrze.
— Ja pracuję w lesie. To moje pożywienie na cały dzień. Więcej nie mogłem przemycić. Niemcy
kontrolują. Czekają na granicach wsi. Uważają, że w końcu głód cię zaprowadzi do ludzi.
Aleksandra wreszcie zrozumiała. Ten człowiek chce jej pomóc. Nie jest wrogiem. Oczy zapłonęły jej ze
szczęścia, odzyskała siły i wprost rzuciła się na kanapkę.
— Czy wie pan coś o moich towarzyszach, o majorze? — spytała, gdy skończyła ten skromny posiłek.
— Nic. Podobno Niemcy schwytali jednego z waszych.
— A są tu partyzanci? Czy Niemcy odnaleźli radiostację?
Na samą myśl, że odbiornik radiowy mógłby się dostać w ręce wroga, skóra jej cierpła na plecach.
— Do partyzantów daleko. O radiostacji nie słyszałem.
— Co będzie ze mną? — Znowu ogarnęło ją przygnębienie.
— Proszę się nie martwić. Teraz nie mogę cię zabrać. Dużo Niemców. Ale nocą... Czekaj cierpliwie w
ukryciu.
Dobroczyńca zniknął po chwili w ciemnym lesie, Aleksandra jednak nie traciła humoru. Krzepiła ją
nadzieja, że spotka towarzyszy. Nocą przyszły dzieci Michała, bo tak miał na imię ów mężczyzna,
przyniosły stare ubranie i coś do jedzenia. Rankiem zjawił się sam Michał. Wręczył dziewczynie pajdę
chleba, kubek mleka i wskazał dom, do którego miała pójść wieczorem.
— A gdzie partyzanci? — ponowiła pytanie.
— Wszystko w swoim czasie. Tylko proszę uważać. Wkoło aż roi się od szpiegów i donosicieli.
Gdy ciemność spowiła wzniesienie, a lekka mgła otuliła wieś, Aleksandra chyłkiem, przeskakując od
krzaczka do krzaczka, zbliżała się do wskazanego zabudowania. Czuła, jak wali jej serce i krew pulsuje w
żyłach, kiedy wchodziła do chaty. Tam jednak przywitano ją serdecznie. Gospodyni, przygotowując kolację,
obserwowała z zainteresowaniem rosyjską dziewczynę. Nie dziwiło to Aleksandry i nie denerwowało.
Widziała troskę w oczach kobiety i czuła, jak powoli mija lęk i napięcie. Po smacznym posiłku położyła się
na sianie i od razu zasnęła. W tym czasie dzieci gospodyni obserwowały drogę i pobliskie zabudowania.
Czuwały, aby nikt nie zakłócił snu radzieckiej spadochroniarce.
— Panno Asiu, proszę wstać! — Obcy głos wyrwał ją z głębokiego snu. Przetarła oczy i zobaczyła
przed sobą wielkiego mężczyznę. — Zaraz idziemy — ponaglał olbrzym. — Do partyzantów — dodał
ściszonym głosem.
Był środek nocy. Na niebie ani jednej gwiazdy. Księżyc schowany za zwałami ołowianych chmur.
Przejmujące zimno. Wielki człowiek, Jan Bojda, szedł przodem. Za nim, w odległości kilku kroków, utykała,
opierając się na kiju w kształcie laski, Aleksandra. Nic nie mówili. Droga stale pięła się w górę.
Przeskakiwali jakieś potoki, weszli w niewielki parów, stąpali po twardej, kamienistej ziemi, a potem po
trawie. W końcu przed nimi wyrósł płot. Przeskoczyli go i rozejrzawszy się dokoła weszli do domu. Zamiast
partyzantów Aleksandra dostrzegła dobrze zbudowaną, postawną kobietę.
— Gdzie oni są? — spytała patrząc to na przewodnika, to na gospodynię, przed którą czuła pewien
respekt.
— Przyjdą, przyjdą — uspokoiła ją kobieta.
Jakiś czas w izbie panowała cisza. Gospodyni postawiła na krześle miednicę z gorącą wodą, a w ręce
Aleksandry wetknęła ręcznik i mydło. To była wspaniała rzecz, umyć się porządnie po tylu dniach tułaczki.
Od razu poczuła się lepiej. Dopiero teraz gospodyni powiedziała jej, że Niemcy za nią i za majora
wyznaczyli wysoką nagrodę pieniężną.
— Ale i partyzanci nie byli gorsi. — Na twarzy postawnej kobiety pojawił się uśmiech. — Po
okolicznych wioskach rozpowszechnili wiadomość, że ten, kto uratuje radiotelegrafistkę i doprowadzi ją do
partyzantów, otrzyma worek mąki i worek cukru.
Na stół powędrował dzban mleka, ogórek kiszony, dwa dorodne pomidory, domowy chleb i jakieś nie
znane Aleksandrze wypieki.
— Proszę, czym chata bogata. — Kobieta wskazała półmiski.
Grono kilkuletnich dzieci siedziało na ławie pod oknem i Aleksandra widziała, jak obserwują ją i co
jakiś czas szepczą coś sobie do ucha. Uśmiechnęła się do nich i w odpowiedzi usłyszała przytłumiony
śmieszek. I jakoś lekko zrobiło jej się na sercu. Dopiero teraz poczuła, że jest wśród dobrych, gościnnych
ludzi, że jest wśród swoich.
Wtem w pobliżu stołu, przy którym siedziała, deski podłogowe uniosły się. W kwadratowym otworze
pokazała się najpierw głowa, a później cała postać. Niemiecki mundur! Zamarła z przerażenia. Chwyciła za
pistolet i kurczowo ściskając go w dłoniach celowała w przybysza.
Gospodarze wybuchnęli gromkim, długim śmiechem. Nawet dzieciaki zachichotały głośniej. A Jan
Bojda omal nie spadł z krzesła.
— Proszę się nie bać, panno Asiu! — Gospodyni zbliżyła się do Aleksandry. — To właśnie nasz
partyzant. — Wskazała na równie przejętego mężczyznę w niemieckim mundurze.
Ten wyciągnął do radiotelegrafistki rękę.
— Karol — przedstawił się.
— Aleksandra — odpowiedziała, patrząc z zachwytem na partyzanta.
Z piwnicy wygramoliło się jeszcze kilku ludzi i zaraz zabrali Aleksandrę w dalszą drogę.
Szli krokiem równym, miarowym, raz wspinali się w górę, to znów schodzili w dół. Partyzanci dobrze
znali teren, widać było od razu, że to tutejsi, że tu spędzili całe życie. Aleksandra starała się dotrzymać im
kroku, ale nie było to łatwe dla dziewczyny z wielkiego miasta, która nigdy jeszcze nie widziała
prawdziwych gór; a nawet rzadko bywała w lesie. Po dwugodzinnej wędrówce dotarli do bunkra w
Diabelskim Młynie. Było to miejsce wymarzone na kryjówkę, oddalone od uczęszczanych szlaków,
zapomniane, ponure. Takie, gdzie diabeł mówi dobranoc. Z jednej strony głęboki jar, na dnie którego sączył
się strumyk, z drugiej pokaźne skały. A bunkier ukryty na lekkim wygarbieniu wzniesienia.
Aleksandra weszła do ziemianki. Było tam ciepło i panował półmrok. Mdły dym unosił się z
karbidówki. Rozejrzała się po wnętrzu i nagle dostrzegła znajomą twarz.
— Wasyl!
Uściskali się serdecznie, uszczęśliwieni tym cudownym spotkaniem. I jednocześnie pomyśleli o
majorze i pozostałych członkach grupy. Wasyl nic o nich nie wiedział. Słyszał jedynie, że Niemcy
zakatowali na śmierć Piotra.
— Piotr? — powtórzyła radiotelegrafistka, posmutniała i raptem zamilkła.
— A było nas dziesięcioro — westchnął Wasyl.
— Nie martwcie się. — Karol starał się pocieszyć nowych towarzyszy. — Odnajdziemy ich. Teren
duży, pofałdowany, to może trochę potrwać. Ale wyślemy łączników, damy ogłoszenia.
Od razu, jak na komendę, podniosło się kilkanaście rąk. To zgłaszali się chętni do pomocy w
odnalezieniu pozostałych skoczków. Dopiero teraz Aleksandra przyjrzała się ludziom zgromadzonym w
ziemiance. Wyglądali na twardych i odważnych. Nędznie odziani. Uzbrojeni w zdobyczną broń. Twarze
pokryte kilkudniowym zarostem. Oczy podkrążone, nieufne, ale harde, zadziorne.
— Jak się tu znalazłeś? — zwróciła się do Wasyla.
— Spadłem pod nogi kobiety o imieniu Helena. A ta bez słowa, jakby już wiedziała, kim jestem,
zaprowadziła mnie do bunkra w Diabelskim Młynie.
— Tu nie wszyscy są tacy dobrzy — zauważył Józef. — Wśród miejscowych zdarzają się kanalie.
Wielu sprzyja Niemcom.
— Już się o tym przekonałam — odrzekła radiotelegrafistka; słowem jednak nie wspomniała o
człowieku, którego musiała zastrzelić.
Ziemianka była kwadratowa. W jednym kącie mieściły się drewniane prycze, służące także za stół, w
drugim wielka skrzynia z żywnością, na której tkwił stary odbiornik radiowy. Z tyłu stał prymitywny żelazny
piecyk.
Wasyl zauważył, że w bunkrze zrobiło się jakoś smutno. Wyjął z kieszeni harmonijkę ustną i zaczął
grać. Tupał nogą, odkładał instrument i śpiewał. Po rosyjsku i po polsku. Partyzanci zawtórowali mu.
— A wasz dowódca też taki wesoły? — jeden z partyzantów przerwał Wasylowi.
— Tak, wesoły.
— Ale nigdy tego nie okazuje — dodała Aleksandra.
— Jest małomówny, lecz to wspaniały oficer, sami zobaczycie. — Wasyl przyłożył harmonijkę do ust i
zagrał skoczną melodię ludową.
Natomiast Aleksandra zasępiła się. Na samą myśl o tym, że majorowi mogło się coś przydarzyć, skóra
jej cierpła, w piersiach brakowało tchu. Kim jest grupa bez dowódcy? Chyba tylko garstką uzbrojonych
ludzi. Odczuwała jakąś pustkę. Brakowało jej życzliwych rad majora, spojrzenia jego dobrych, niebieskich
oczu. I w tym momencie przypomniała sobie o radiostacji i reszcie pozostawionego sprzętu. Musi tam pójść.
Odnaleźć to miejsce.
— Bez radiostacji nie możemy pracować — próbowała wyjaśniać dowódcy oddziału. — Muszę tam
pójść, i to jak najszybciej.
— Trafisz do tego miejsca? — zainteresował się Karol.
Dziewczyna zawahała się. Wzruszyła ramionami. Nie pamiętała miejsca lądowania.
— Wszystkie drzewa są podobne do siebie — wybąkała wreszcie.
— A jednak nie. — Młody chłopiec w zielonym uniformie uśmiechnął się filuternie. — Ja znam to
miejsce. Tam Niemcy znaleźli spadochron. Zaprowadzę was.
Po krótkiej naradzie stwierdzili zgodnie, że do miejsca lądowania radiotelegrafistki będzie około
dwudziestu kilometrów, a zatem nie uda się załatwić sprawy w ciągu jednej nocy. Mimo to pójść musieli.
Wybrano ochotników.
Następnego dnia po zapadnięciu zmroku grupa pod dowództwem Karola wyszła z bunkra. Prowadził
chłopiec w zielonym uniformie. Szli szybko i bezszelestnie, prawie jak koty. Pierwsze promyki słońca
zastały ich w ciemnym lesie. Przewodnik dał znak, aby się zatrzymali.
— Jesteśmy na miejscu. — Wskazał na smukłą sosnę. — Tu wisiał spadochron.
Aleksandra podeszła bliżej. Dość długo patrzyła na wskazane drzewo, potem rozejrzała się dokoła.
Chyba poznawała to miejsce. Odmierzyła kilka kroków, przykucnęła, zaczęła grzebać w ziemi. Spod
warstwy choiny i darni wyjęła skrzynkę z radiostacją. Baterie leżały o trzy metry dalej. Pogłaskała
odbiornik, odetchnęła z ulgą. Niepokój minął. Dokładnie obejrzała aparat i uznała, że powinien być sprawny.
Cały dzień spędzili w lesie. Po skromnym posiłku ukryli się pod rozłożystym świerkiem i w napięciu
czekali wieczora. Późną nocą dotarli do bunkra. Był jedenasty dzień pobytu radzieckich skoczków w
Beskidach. Najwyższa pora, aby nawiązać kontakt i centralą. Aleksandra od razu przygotowała radiostację.
Podłączyła baterie, wyciągnęła antenę, uziemiła, sprawdziła potencjometry i zasilanie. Partyzanci otoczyli ją
ciasnym wianuszkiem. Zamienili się w słuch. Patrzyli to na tajemniczą skrzynkę, to na dziewczynę, która
przygotowywała aparat do seansu. I wreszcie nadszedł najważniejszy moment: nawiązanie łączności.
Aleksandra wcisnęła na głowę słuchawki, delikatnie dotknęła główki klucza i lekko naciskając zaczęła
wywoływać centralę: W eter płynęły tajemnicze dźwięki: ti-ta-ta-ti.
Za moment odebrała odpowiedź. Usłyszeli ją! Chciała krzyczeć z radości. Z jeszcze większą energią
przystąpiła do nadawania. Meldowała o swoim położeniu, o dotychczasowych kłopotach, o zaginięciu
członków grupy, o Piotrze.
— Nawiązać kontakt z ruchem oporu, obserwować ruchy wojsk nieprzyjaciela, meldować o ich liczbie
— brzmiały wytyczne.
— Dobrze mówić ze sztabu Frontu — westchnęła ściągając słuchawki. — Bez majora nie damy rady.
— Bądź spokojna, Asiu — Wasyl przytulił ją mocno. — Major się odnajdzie. Nasi wywiadowcy
pomogą. Spójrz. — Wskazał na ciasny krąg skamieniałych ludzi wpatrzonych w aparat.
— I jak, panno Asiu?
— Czy rozmawiałaś z Moskwą?
— Kiedy ruszy front?
Posypały się pytania. Aleksandra milczała. Cóż im mogła odpowiedzieć: że cieszy się z nawiązania
kontaktu, że nie może pohamować radości, że myśli o majorze i o innych członkach grupy. Czy oni to
zrozumieją? Czy przejmą się losem obcych ludzi?
Wtem po dachu ziemianki zadudniły kroki. Niemcy, pomyśleli partyzanci. Zamilkli i tkwili w
odrętwieniu, spodziewając się najgorszego.
Major wiedział, że wylądował obok celu, nie wpadł jednak w panikę, nie poniosły go nerwy. Był
spokojny. Zaraz po zetknięciu z ziemią ściągnął spadochron. Zwinął go i zakopał. Zatarł pozostawione przez
siebie ślady i chowając się za drzewami ruszył do przodu. Bacznie obserwował okolicę, nasłuchiwał. Każdy
szelest, każdy podejrzany odgłos przyciągał jego uwagę.
Tak minął pierwszy dzień. Na noc zaszył się w głębokim jarze. Spał czujnie. Gdzieś w środku nocy
zbudził go deszcz. Wstał i skrył się pod drzewem. Rankiem ruszył dalej. A może któryś z towarzyszy jest
ranny i potrzebuje pomocy, niepokoił się. Co z Aleksandrą? To prawie dziecko. Jak sobie sama poradzi?
Otaczał go gęsty las. Jodły, dostojne sosny i rzadkie buki. Strome wzniesienia, a zatem znajduje się w
górach. Góry, ale jakie? Na Górnym Śląsku nie ma takich wzniesień. Gdzie więc wylądowali?
Słońce stało nisko, przesłonięte strzępami chmur. Tu jest zachód, tam wschód. Przypomniał sobie
wykłady z topografii. A jeżeli znajduje się w Tatrach? W takim razie powinien pójść na północ.
Wieczorem dokończył puszkę tuszonki. Blaszane opakowanie starannie ukrył pod krzakiem. I wtedy na
zroszonej trawie zobaczył świeże ślady. Zgnieciona trawa. Ktoś tu niedawno odpoczywał. Może nawet kilka
osób. Jego wywiadowcy? Czy wróg? Odbezpieczył pistolet i ruszył wolno, ostrożnie, bezszelestnie. Pod
jednym z drzew zobaczył jakiś kształt. To mógł być człowiek. Uskoczył do najbliższego smreczka. Odczekał
chwilę, a kiedy w pobliżu nie dostrzegł nic, co mogłoby go zaniepokoić, padł na ziemię i zaczął się czołgać.
Gdy był już blisko, rozpoznał w śpiącym Mikołaja.
Konspirator, pomyślał major, śpi w środku dnia.
Stanął nad podwładnym i przykładając mu kawałek kija do skroni krzyknął:
— Hände hoch!
Mikołaj automatycznie chwycił pepeszę i zerwał się na równe nogi. Jakże się zdziwił, kiedy zobaczył
obok siebie Anisimowa.
— Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. — Stał wyprężony, oddech miał szybki, urywany.
— Tak wypełniasz zadanie?
— Darujcie, dowódco! Od dwóch dni krążę po lesie, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć.
— Gdzie pozostali, gdzie radiostacja?
— Nikogo nie spotkałem.
Teraz było ich dwóch. Zawsze raźniej i łatwiej poruszać się po obcyrn, nie znanym.terenie. Przez trzy
dni kluczyli po beskidzkich lasach, starając się odszukać kogoś z grupy. Bez skutku. Czwartego natknęli się
na niemiecki patrol. Nie podjęli walki. Wycofali się i obserwowali wroga. W ten sposób trafili na skraj lasu.
Tam w dole ciągnęła się wioska. A w niej aż roiło się od żandarmów.
— Kogo oni szukają? — zastanawiał się Mikołaj.
— Sądzę, że to myśmy ich sprowokowali.
Wrócili do lasu. Byli zmęczeni, brakowało im żywności. Pod wieczór nagła jasność uderzyła majora w
twarz. To ostry promień słońca przedarł się przez zagajnik. Anisimow rozchylił gałęzie, wyjrzał. Przed nim
roztaczała się szeroka zielona łąka. I nagle zamarł z przerażenia. Naprzeciw niego, w odległości nie większej
niż sto metrów, stał oddział wojska z wycelowanymi w jego stronę lufami karabinów.
Dyskretnie wycofał się. Dopiero teraz spostrzegł kilka tekturowych sylwetek zawieszonych na
drewnianych palach.
— Strzelnica — odetchnął z ulgą. — Urządzili sobie ćwiczenia.
Kiedy celne strzały dziurawiły tekturę, a głośne komendy echem leciały po dolinie, majora i Mikołaja
już nie było w niebezpiecznym miejscu. Umknęli. W górskim strumyku obmyli rozgrzane emocjami głowy i
przeprowadzili krótką naradę. Tym razem postanowili udać się na wschód.
Leśna ścieżka stale opadała, wijąc się między wiekowymi bukami. W pewnym momencie wyrosły
przed nimi skały. Stroma ściana z kilkudziesięcioma szczelinami oraz otworami w kształcie jam i rozpadlin
zagrodziła im drogę. Wspięli się na najwyższy głaz. W dole dostrzegli rzekę, a na jej zakręcie kilka
drewnianych chat.
— Wioska — szepnął major schodząc z kamienia.
Postanowili poczekać do wieczora. Usiedli w jednej ze szczelin i podzielili ostatnią paczkę sucharów.
Od strony lasu zbliżała się jakaś grupka ludzi. Pewnie zauważyli skoczków, bo nagle przyspieszyli kroku. Po
chwili jednak zatrzymali się. Znajdowali się teraz w odległości strzału. Przykucnęli, czekali.
Mikołaj podał dowódcy lornetkę, a sam z ramienia zdjął pepeszę i trzymał ją w pogotowiu.
— Zaczekaj! — Powstrzymał go major. — Może nas nie zauważyli.
— Chodźcie do nas, majorze! — rozległy się głosy. — Jesteśmy partyzantami. Wasyl i Asia są z nami.
— Nareszcie — uradował się Mikołaj i już miał wyjść z ukrycia, ale major chwycił go za ramię.
— To pułapka — jęknął. — Zobacz — wręczył Mikołajowi lornetkę. — Jest ich czterech. Trzej w
niemieckich mundurach, a ten czwarty to chyba Wasyl. Przy jego pomocy chcą nas zwabić w pułapkę. A
gdzie Asia? Co jej zrobili?
Ludzie podający się za partyzantów szli wolno w stronę skoczków i cały czas krzyczeli, że są polskimi
partyzantami. Wasyl szedł razem z nimi i wołał po rosyjsku:
— Towarzyszu majorze, to swoi, partyzanci!
Lecz major nie słuchał. Razem z Mikołajem otworzył ogień do zbliżających się postaci i korzystając z
zapadających ciemności wycofał się za skalną ścianę. Po chwili wchłonął ich ciemny las.
MELDUNEK PŁYNIE DO MOSKWY
W bunkrze w Diabelskim Młynie panował radosny nastrój. Partyzanci cieszyli się ze sprawnie
przeprowadzonej akcji, podczas której zdobyli żywność i lekarstwa. W pewnej chwili któryś z nich zanucił
„Góralu, czy ci nie żal”, a inni podchwycili. Śpiewali tęskną piosenkę i przyglądali się, jak Aleksandra
przygotowuje radiostację do pracy. Naraz Józef włączył stary odbiornik radiowy. Dostroił stację, pogłośnił.
Zamilkli i zaczęli wsłuchiwać się w głos spikera polskiej audycji z Londynu. I raptem ten sielski nastrój
przerwały uderzenia w strop ziemianki. Trzy uderzenia — umówiony znak, Swój! Odetchnęli z ulgą. Jeszcze
moment i na wiodącej do ziemianki drabinie dostrzegli młodego chłopca. Za nim schodził major i Mikołaj.
Wasyl pierwszy ocknął się ze zdumienia. Rzucił się w kierunku majora. Przywarli do siebie jak dwie
drogie sobie osoby. Aleksandra krzyknęła coś po rosyjsku i zaczęła płakać. Partyzanci stali jak wryci i nic z
tego nie rozumieli. Czyżby ten krępy, odziany w łachmany mężczyzna był tym osławionym majorem Armii
Czerwonej, zastanawiali się.
Major Anisimow uwolnił się z objęć Wasyla, zrzucił z pleców worek, podchodził kolejno do
partyzantów, wyciągał dłoń i mówił coś łamaną polszczyzną.
Oficer, a taki równy, pomyślał Józef.
Po tym powitaniu potoczyła się długa, szczera rozmowa.
— A ci Niemcy, co prowadzili Wasyla? — dopytywał się major.
— To nasi ludzie, panie majorze.
— Jaki tam ze mnie pan. Przed wojną pracowałem w lesie, jestem technikiem leśnym. Dopiero wojna
zrobiła ze mnie oficera.
— Tak, tak, wojna nas zmieniła — rzekł Karol.
Wnet stos placków ziemniaczanych przekładanych cienkimi plastrami słoniny znalazł się na blaszanej
misce. Obok dzban czarnej kawy, torebka cukru i kilka kubków.
— Taka gościna. — Mikołaj oblizywał palce. Po kolacji wrócono do przerwanej rozmowy.
— Jesteście partyzantami? — Anisimow chciał pozbyć się dręczącej go niepewności.
— Oczywiście — potwierdził Karol.
— Komu podlegacie, z kim macie kontakty?
— My tutaj, majorze, sami sobie jesteśmy panami — zaczął wyjaśniać Józef. — Nie chcieliśmy służyć
w niemieckiej armii, więc pognaliśmy w góry.
— Ale przecież ktoś wam wysyła rozkazy — nie ustępował major.
— Przyjeżdża do nas taki jeden z Armii Krajowej. — Józef miał zakłopotaną minę. — Mówi, że
jesteśmy plutonem Armii Krajowej.
— Armii Krajowej — powtórzył major. — To w Warszawie giną wasi ludzie.
— No właśnie, panie majorze. — Do radzieckiego oficera zbliżył się młodziutki partyzant. — Oni giną,
a my niewiele robimy. My, ludzie prości, na prowadzeniu wojny się nie znamy. Może byśmy tak razem coś
zorganizowali?
— Zobaczymy. W potyczki wdawać się nie mogę, mam inne zadania. Ale nie wykluczam wspólnych
akcji wywiadowczych.
Interesująca dla obu stron rozmowa toczyła się do późnych godzin nocnych. Majora szczególnie
interesowało rozlokowanie niemieckich jednostek wojskowych, ich siła, rodzaj uzbrojenia, fortyfikacje,
zakłady produkcyjne. Nic nie mogło ujść jego uwagi. Wszystko było ważne, godne omówienia, a po
odpowiedniej selekcji i zakodowaniu nadawało się do sporządzenia meldunku dla centrali.
— Zatem jesteśmy we wsi Brenna, w Beskidach — major zwrócił się do Aleksandry. — Będziesz
musiała nadać meldunek.
— Już to zrobiłam, przed kilkoma dniami.
— Świetnie. — Na jego poważnej zazwyczaj twarzy pojawił się krótki uśmiech. — Podałaś wszystkie
współrzędne? O Piotrze informowałaś?
— Według rozkazu!
— Dobrze. Od jutra bierzemy się ostro do pracy — zakomunikował.
Major wypalił jeszcze papierosa i zaczął układać się do snu. Właśnie wchodził pod koc, kiedy jakaś
ręka spoczęła na jego ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Józefa.
— Panie majorze, zapomniałem powiedzieć, że w Ustroniu są komuniści. Czasem mamy z nimi
kontakt.
— Daleko to? — Anisimow wyraźnie się ożywił.
— Niedaleko, po drugiej stronie Równicy.
Major długo nie mógł zasnąć. Niepokoił się o pozostałych wywiadowców, myślał także o tutejszych
komunistach. Musi nawiązać z nimi kontakt. Ale co na to powiedzą jego dobroczyńcy? Chyba się nie
pogniewają. Z wieczornej rozmowy prowadzonej z tymi ludźmi wywnioskował, że dla nich najważniejszą
sprawą jest walką z wrogiem. Podziały polityczne i dyskusje na ten temat to nie ich domena.
Rankiem w bunkrze zrobiło się zimno. Wszystkie rzeczy przesiąkły wilgocią. W powietrzu unosił się
zapach igliwia i stęchłych liści. Aleksandra została sama. Partyzanci wraz z majorem, Mikołajem i Wasylem
wyruszyli w teren na pierwszy rekonesans. Wrócili bardzo późno, ale w dobrym nastroju. Major trzymał w
ręku kartkę papieru. Zawierała ona kilkanaście rzędów gęsto naniesionych liter i cyfr.
— Będziemy nadawali — oświadczył.
Aleksandra szybko przygotowała radiostację i starannie zaszyfrowała meldunek. Rozpoczęła się długa,
monotonna praca klucza.
„Do wsi przybyła kompania SS, 40 km od Trzyńca mieści się fabryka czołgów, w Kuźni Ustroń
produkują części do samolotów i broni maszynowej. Do Skoczowa przybył transport wojska. W rejonie
Żywca i Szczyrku przeprowadza się prace obronne. W okolicach Bielska pojawiła się jednostka czołgów”.
Po zakończeniu seansu radiowego major podziękował partyzantom za dostarczone wiadomości, a oni
zobowiązali się, że w tok pracy wywiadowczej dla radzieckiej grupy zaangażują sieć łączników i
informatorów. W ten sposób uzyskają dokładne i wiarygodne dane o jednostkach wojskowych wroga
stacjonujących na terenie Śląska Cieszyńskiego.
Kilka dni później doszło do spotkania radzieckich wywiadowców z komunistami z Ustronia. Do
usytuowanego na stoku Równicy bunkra, zwanego „Kanada”, przybyli zainteresowani działacze:
schorowany Franciszek Zawada wraz z synami, Michał Gomola, Franciszek Moskała, Jan Rudzicki, Rudolf
Szubert, Jan Cichy i Józef Glajc. Ze strony radzieckiej stawili się wszyscy oprócz radiotelegrafistki. Po
zapadnięciu nocnych ciemności skulone postacie zaczęły podchodzić do bunkra. Wartownicy sprawdzali
hasła i kierowali zaproszonych gości do ziemianki.
Partyzanci byli ogoleni, w czystych koszulach, a nawet w odprasowanych spodniach. Franciszek
Zawada założył krawat, a poniemieckie oficerki Glajca błyszczały jak chrom. Szubert nie wiadomo skąd
wytrzasnął starą mapę Śląska Cieszyńskiego.
— Zachowujcie się godnie — instruował Zawada synów. — Tak, jakbyście rozmawiali z dostojnikami
państwowymi.
— Jeszcze nigdy nie widziałem prawdziwego majora — powiedział Janek Zawada.
— A niemieccy? — parsknął śmiechem Glajc.
— Miałem na myśli sojuszniczego majora.
Spadochroniarze zjawili się punktualnie. Byli po cywilnemu i w przeciwieństwie do ich polskich
towarzyszy nie wyglądali zbyt elegancko. Zawada przyjrzał im się uważnie. Domyślił się od razu, który z
nich jest dowódcą.
Ubogi zasób polskich słów Anisimowa uzupełniał Wasyl, który dosyć dobrze radził sobie z konwersacją
w języku polskim. Początkowo major mówił ostrożnie o swoich zadaniach. Ważył i dobierał słowa, jakby
jeszcze nie dowierzał ludziom tu zgromadzonym.
— Czym się teraz zajmujecie? — spytał wprost, kiedy uznał, że partyzanci wiedzą wystarczająco dużo
o nim i jego ludziach.
— Po trosze wszystkim — odpowiedział stary Zawada. — Pomagamy radzieckim jeńcom
zatrudnionym w fabryce, zdobywamy broń, likwidujemy konfidentów, pomagamy rodzinom
pomordowanych.
— Niewielu was.
— Takich grup jak nasza jest w tych górach kilkanaście — wtrącił Józef Glajc.
— To prawda — potwierdził Zawada. — Na każdym wzniesieniu można się natknąć na leśny oddział.
Często o różnych orientacjach politycznych, ale tu nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Nie jesteśmy sobie
wrogami. A nawet niekiedy współpracujemy ze sobą.
— To interesujące — stwierdził major. — Jakby was połączyć w jeden oddział, stanowilibyście dużą
siłę. Jesteście u siebie. A kto zna teren, ma broń i dużo ludzi, może z powodzeniem kontrolować całą Ziemię
Cieszyńską.
— Już próbowałem scalenia. Nic z tego nie wyszło.
— W takim razie spróbujcie jeszcze raz, towarzyszu „Franek” — powiedział zachęcająco major.
— A pomożecie? — wymknęło się jednemu z synów Zawady.
— Pomogę.
Majorowi wydawało się, ba, był nawet pewien, że tym ludziom powinien zaufać, powinien z nimi
współpracować. Nawet nie przypuszczał, do jakiej rangi urosną powzięte tutaj decyzje, jak ogromny wpływ
będą miały na wyzwolenie Śląska Cieszyńskiego. Późniejsze wydarzenia miały udowodnić, że ludzie
różniący się poglądami politycznymi w obliczu wspólnego wroga mogą się zjednoczyć, mogą walczyć ramię
w ramię.
Franciszek Zawada, który podczas owej narady zobowiązał się dostarczać radzieckim wywiadowcom
ważnych strategicznie informacji, rozpoczął działalność od pozyskania naczelnika stacji PKP. Odtąd płynęły
za linię frontu dane o niemieckich transportach na trasie Katowice—Kraków i Katowice—Cieszyn.
Codziennie też kilkunastu partyzantów narażając swe życie schodziło z gór, zaszywało się w wioskach i
miasteczkach, w pobliżu koszar, obiektów wojskowych, zakładów przemysłowych. Całymi godzinami leżeli
plackiem w pobliżu nasypu kolejowego, ciągnęli za język miejscowych, przechodzili przez ogrodzenia,
podsłuchiwali w knajpach, gdzie pijani Niemcy rozmawiali o ważnych sprawach. Cenne informacje
napływały także z Zaolzia, gdzie partyzanci również mieli swoich ludzi. Kilkuosobowe patrole penetrowały
Śląsk Cieszyński od Skoczowa, Ochab i Pawłowic aż do Ostrawy. Nic nie uszło ich uwagi.
Aleksandra miała pełne ręce roboty. Meldunki szły regujarnie i były coraz dłuższe. Jednak majora
Anisimowa zaczęły niepokoić niemieckie posiłki, które jesienią 1944 roku przybywały do Ustronia, Brennej,
Skoczowa i Wisły. Niemcy prawdopodobnie przygotowywali zakrojoną na szeroką skalę obławę na
wywiadowców i partyzantów. Poza tym wozy pelengacyjne wroga coraz częściej pojawiały się na
beskidzkich drogach, widać Niemcy szukali radzieckiej radiostacji.
Łącznikiem między grupą Zawady a radzieckimi wywiadowcami był syn Franciszka, Jan, ps. „Lunach”.
Tylko on miał prawo do kontaktowania się z majorem Anisimowem. Któregoś dnia „Lunach” przedstawił
majorowi przygotowany przez Rudolfa Szuberta plan ucieczki jeńców z obozu w Ustroniu. Plan dobry, ale
na realizację musiał poczekać. Tak zadecydował Anisimow. Młody Zawada wrócił do Ustronia i przekazał
odpowiedź majora. Partyzanci musieli uzbroić się w cierpliwość.
Dla ludności Ustronia i okolicznych wiosek nastały teraz ciężkie czasy. Szerzył się niemiecki terror,
mnożyły aresztowania, wiele gospodarstw spłonęło. Ginęli niewinni ludzie, mordowani w bestialski sposób.
Niemal każdego dnia zjawiali się w lesie nowi ludzie. Oddziały partyzanckie rozrastały się, ale zaczynało
brakować w nich broni, żywności, lekarstw, odzieży. Partyzanci byli zniecierpliwieni, żyli w ciągłym
napięciu nerwowym. Pojedyncze akcje nie sprawiały im satysfakcji i nie przynosiły niemal żadnych
korzyści. Cóż bowiem znaczyły dwa—trzy karabiny i stary, zużyty mundur, kiedy ich potrzeby były
przeogromne. W dodatku te drobne wypady wyprowadzały Niemców z równowagi, a to oznaczało nowe
represje. Przykładem chociażby zamach na komendanta żandarmerii w Ustroniu, po którym znowu więzienia
zapełniły się niewinnymi Polakami, a kompanie karnych ekspedycji ruszyły w góry.
W tej sytuacji wywiadowcy majora Anisimowa zmuszeni zostali do zmiany miejsca postoju. Przenieśli
się do innej grupy partyzanckiej i do nowego bunkra.
Zbliżała się zima. Dni biegły szybko, wieczory były coraz dłuższe, noce zimne. Leśne dukty zmieniły
się w rdzawozłote kobierce. Często zrywały się wichury i siąpił deszcz. Życie w lesie stawało się coraz
trudniejsze, ale na to nie było rady. Jednocześnie trzeba było nadal wykonywać wywiadowcze zadania.
Odpoczywali więc partyzanci w dzień, a nocą wychodzili na zwiad. Wszyscy, w bunkrze zostawała tylko
Aleksandra.
Szumiały nagie gałęzie, skrzypiały drzewa, strach ogarniał samotną dziewczynę. Kuliła się wówczas na
swojej pryczy, przykrywała starym kożuchem i wsłuchiwała się w odgłosy wrogiego lasu. Rankiem robiło
się gwarno jak w ulu. Ale nie trwało to długo. Wkrótce partyzanci zasypiali, aby regenerować siły po
nocnych wypadach. Wtedy znowu była samotna, samotna wśród kilkunastu mężczyzn. Jedynie w
towarzystwie majora czuła się dobrze. Jego oczy działały tak kojąco, tak wiele było w nich ciepła, dobroci.
Nawet nie musiał z nią rozmawiać. Wystarczyło, że siedział w kącie i palił papierosy, że był. Coraz częściej
zaglądał do niego syn Zawady, Jan. Prowadzili wówczas długie rozmowy, po których twarz majora
rozjaśniała się. I Aleksandra wiedziała, jaki był tego powód. To łącznik Zawada przyniósł ważne informacje.
Zaczynały migać żółte światełka nadajnika. Opuszek palca dotykał delikatnie klucza. W eter, za linię
frontu, płynęły kolejne meldunki: „W Cieszynie stacjonuje jednostka Hitlerjugend. Samodzielne dywizjony
w Jeleśni, 10 km na południowy wschód od Żywca, 20 km na północny wschód od Bielska. Koło
Oświęcimia ciężka artyleria. Do Bielska przybył transport wojska: 3 oddziały SS w liczbie kilkunastu tysięcy
żołnierzy”.
Teraz rozmowy radiowe prowadzono o różnych porach. Posunięcie to miało zdezorientować wroga.
Po kilku tygodniach ciągłej, nieprzerwanej pracy Aleksandra czuła się bardzo zmęczona. Brakowało jej
dziennego światła, brakowało kontaktu ze zwykłymi ludźmi. Od dawna marzyła, aby przejść się po wsi i nie
myśleć o radiostacji, o pistolecie. W bunkrze czuła się jak więzień.
Któregoś ranka major przyprowadził wywiadowcę Antoniego.
— To już ostatni z naszej grupy — poinformował, wskazując na wymizerowanego człowieka.
— A co z pozostałą czwórką? — spytała Aleksandra. — Czy nie ma już nadziei?
— Nie — odparł, ale zaraz potem dodał: — Oni żyją, połączyli się z innym oddziałem partyzanckim. Są
o wiele kilometrów stąd.
— Najważniejsze, że żyją — ucieszyła się.
Zapadły ciemności i partyzanci wyruszyli na zwiad. Aleksandra nie chciała być sama, poszła w ich
ślady. Biegła, aby za nimi nadążyć. Nagle jeden z nich zauważył, że jakaś postać skrada się za grupą.
Przykucnął za drzewem. Gdy tajemnicza zjawa podeszła bliżej, wyszedł z ukrycia. Jakże się rozczarował:
zobaczył zmarzniętą, dyszącą Aleksandrę. A potem był gniew majora.
— Znasz rozkaz? Znasz swoje miejsce? — krzyczał.
Wróciła do ziemianki. Zrozumiała. Major miał rarcję. Ona jedna potrafi obsługiwać radiostację. Ona
jedna zna szyfry, hasła, długość fal.
Pogodzona z losem zasnęła.
Następnego ranka przyszedł Jan Zawada. Był bardzo zdenerwowany. Ledwie uszedł z życiem z
zastawionej przez Niemców pułapki. Jak wynikało z jego relacji, hitlerowcy zapuszczają się coraz wyżej w
góry. Organizują śmiałe akcje.
— Trzeba coś zrobić, towarzyszu majorze, bo inaczej wykurzą nas z gór.
Anisimow zafrasował się.
— Chciałbym wam pomóc, ale rozkaz jest rozkazem — odrzekł. — Nie mogę narażać życia ani moich
ludzi, ani waszych.
Nie była to szczera odpowiedź. Prawdę powiedziawszy on także myślał o walce, chciał poprowadzić
ludzi do zwycięstwa. Już miał dosyć obserwacji, czekania, przyglądania się ludzkim cierpieniom. Gdzieś w
głębi duszy, w najskrytszych myślach, snuł plany o stworzeniu dużego partyzanckiego oddziału: kilka
kompanii, może batalion.
— Widzisz, Janku, front stoi już trzy miesiące. Na razie więc musimy poprzestać na przesyłaniu
informacji dla jednostek frontowych. Są niezwykle cenne. Lecz zapewniam cię, że kiedy nadejdzie
odpowiedni moment, staniemy otwarcie do walki. Pokażemy hitlerowcom, gdzie raki zimują, oj, pokażemy.
Będziesz moim adiutantem.
I na razie walki unikał, choć nie zawsze to było możliwe. Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po
rozmowie z Jankiem Zawadą, major z Wasylem i dwoma Polakami natknęli się na niemiecki patrol, który ni
stąd, ni zowąd pojawił się na szczycie Równicy. W bezpośrednim starciu nie mieli żadnych szans. Niemcy
dysponowali dwoma karabinami maszynowymi i było ich dziesięciu. Ponadto Anisimow miał przy sobie
najnowsze informacje, które jak najszybciej należało przesłać do sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. Musieli
zatem oderwać się od wroga.
Wasyl grzał z pepeszy ogniem ciągłym, osłaniał odwrót majora i dwu partyzantów. Tylko na moment
niemiecki atak załamał się. Potem wróg przeszedł do pościgu. Na domiar złego Wasylowi zaciął się pistolet.
Nie zastanawiając się ni chwili sięgnął po granat. Niemcy zalegli, a Wasyl uszedł w las i dołączył do
towarzyszy. Po chwili obserwowali z ukrycia wycofujące się z lasu sylwetki esesmanów.
— Zobaczycie, oni tu wrócą — stwierdził major i zaraz po przybyciu do bunkra zarządził ewakuację.
Kilka minut później wywiadowcy wspólnie z partyzantami opuścili „Kanadę”. Pod osłoną nocy
przedzierali się na Orłową, do innej kryjówki, o której istnieniu wiedziało jedynie wąskie grono ludzi ze
ścisłej konspiracji. Major zamierzał tam przezimować. Stamtąd chciał prowadzić szeroką działalność
wywiadowczą na terenie Ustronia, Wisły i Skoczowa. Myślał też, że wreszcie uda mu się zrealizować od
dawna przygotowywaną ucieczkę radzieckich jeńców. Nie przypuszczał, że wypadki potoczą się nie po jego
myśli, że będzie musiał zrezygnować ze swoich planów.
Dwudziestego dziewiątego października 1944 roku gestapo urządziło na terenie Ustronia zasadzkę. Sieć
konfidentów rozpoznała niektóre kontakty partyzantów i ich szlaki zaopatrzeniowe. I tego właśnie dnia pod
wskazany adres zajechał Mercedes na cywilnej rejestracji. Gestapowcy szybko opuścili wóz, by skryć się w
kamienicy, na rogu ulicy i w ogrodzie. Obstawiono najbliższe podwórka i wyloty ulic.
Jesienny zmrok zapadł dość szybko. Mleczna mgła spowiła dolinę Ustronia. Niemcy przeklinali
pogodę, ale tkwili na swoich stanowiskach.
Wtem skrzypnęły drzwi w sieni. Do obserwowanego mieszkania wśliznęły się dwie postacie. W pokoju
błysnęła latarka.
— Hans, to ty? — padło pytanie.
— Kocioł! — szepnął jeden z wchodzących mężczyzn.
Zamiast odpowiedzi padł strzał z pistoletu, zaraz potem drugi, trzeci... Ktoś zapalił żyrandol i znów
zagrała niemiecka broń. Dwaj mężczyźni legli na podłodze ścięci seriami pocisków.
— To oni! — Konfident rozpoznał w zastrzelonych partyzantów z Ustronia.
Okazało się, że w zasadzkę wpadli Jan Cichy i Rudolf Szubert. Jeden z nich żył jeszcze, kiedy dopadli
do niego gestapowcy. Zaczęły się tortury, mające na celu wyduszenie z rannego zeznań. Wkrótce zmarł w
męczarniach. Zmasakrowane zwłoki wystawili Niemcy na widok publiczny. Żaden z mieszkańców
miasteczka nie zdradził się jednak, że znał tych ludzi. Wszyscy pytani przecząco kręcili głowami.
Franciszek Zawada mocno ubolewał nad stratą towarzyszy. Cały dzień nie odzywał się do nikogo.
Pogrążony w smutku medytował, w jaki sposób udowodnić mordercom, że popełnione przez nich
bestialstwa nie są w stanie złamać ducha tych, którzy walczą o wolność swoją i ojczyzny. Wieczorem napisał
kartkę, zaszył ją w czapce Janka i natychmiast wysłał go do majora. Młody Zawada schował pistolet za
pazuchę i w milczeniu ruszył sobie tylko znaną drogą. Jeszcze przed północą w umówiony sposób walił
pięścią w pokrywę bunkra na Orłowej. Posągowa twarz młodego człowieka zaniepokoiła majora. Nie
spodziewał się łącznika o tak późnej porze.
Janek wręczył meldunek, usiadł na ławie i zapalił papierosa.
— Odpowiedzi nie będzie — westchnął ciężko major. — Nie będzie też akcji na obóz jeniecki w
Ustroniu.
— Nie odbijemy naszych towarzyszy? — zerwał się Mikołaj.
— Szubert nie żyje! — wyjaśnił major. — A on jeden miał kontakty, znał plan, ba, był jego twórcą. Bez
niego nie damy rady.
Zawada wrócił do swoich następnej nocy. W Ustroniu aż wrzało od oburzenia. Żaden z przywódców
ruchu oporu nie był w stanie opanować ogólnej nienawiści i rosnącej z godziny na godzinę żądzy krwi. W
odwecie za śmierć towarzyszy partyzanci dokonali zamachu na groźnego hitlerowca, członka SA, który miał
na swoim koncie kilku zamordowanych Polaków. Pech chciał, że zamachowcy zaledwie lekko go ranili i
pewni, że zginął, opuścili jego dom. Ten zaraz ich wyjściu sięgnął do aparatu telefonicznego, wykręcił
numer centrali i poprosił o połączenie z gestapo.
Przyjechali późną nocą. Przez uśpione uliczki miasta na przytłumionych światłach pędziła ciężarówka, a
w niej uzbrojona po zęby kompania SS. Sami ochotnicy, zaprawieni w tego typu akcjach. W knajpie u Kudzi
czekali już miejscowi volksdeutsche. Krótkie słowa powitania. Jeszcze krótsza odprawa. I szybko
sporządzona lista 34 Polaków, mieszkańców Ustronia, szczególnie niebezpiecznych dla okupanta. Na stoły
powędrowały butelki wódki. Zaczęło się pijaństwo. O godzinie czwartej przystąpiono do akcji.
Półprzytomni, pijani esesmani ruszyli w teren. Towarzyszyli im jako przewodnicy trzej konfidenci.
Wiatr hulał po dolinie, strącając z drzew ostatnie już liście. Pogrążeni w głębokim śnie mieszkańcy
miasteczka nie przewidywali tragedii, jaka wkrótce miała się tu rozegrać. Głośne okrzyki i ciężkie kroki
obudziły ludzi. Przestraszeni nie śmieli nawet podejść do okien. Esesmani tłukli kolbami w drzwi. A gdy te
otwierały się, wpadali z furią do wnętrza.
Przebudzonego robotnika, Rudolfa Krystę, wywlekli przed dom. Był w bieliźnie, drżał z zimna i
strachu. Poganiany kopniakami i wyzwiskami potknął się o wystający kamień. Kiedy wstawał, podkute buty
grzmociły w jego głowę. Wreszcie powlekli go za dom i tam zastrzelili.
Do budynku, w którym mieszkał Jakub Cymbala, podeszli znienacka. Drzwi otworzyła żona Emilia.
Była w ciąży. Gorzko załkała. Błagała, prosiła. Na nic się to zdało. Odepchnęli ją. Upadła na podłogę. Jakub
zerwał się z łóżka i wtedy dwóch esesmanów wymierzyło mu kolbami ciosy w brzuch. Zwinął się z bólu. I
tak go wywlekli. W chwilę później do uszu jego żony dotarł odgłos strzałów. Zamarła z przerażenia.
Zrozpaczona wybiegła na podwórze. Pędziła ścieżką aż nad brzeg Wisły. Tam, przy kładce, leżał on, jej mąż,
ojciec nie narodzonego jeszcze dziecka.
Przed szóstą mordercy zakończyli akcję. W ciągu półtorej godziny poległo 32 Polaków (jeden zginął
wcześniej, drugiego nie zastali w domu), których jedyną zbrodnią był fakt, że nie podpisali „volkslisty”. W
Urzędzie Miejskim obok nazwisk pomordowanych wpisano do księgi zgonów: „zmarł na serce”. A datę
dziewiątego listopada, kiedy to dokonano tej straszliwej zbrodni, próbowano w dokumentacji przerobić na
siedemnastego listopada.
Ludzie w miasteczku byli przerażeni, smutni i zrezygnowani. Dlaczego tak straszny los spotkał ich
znajomych i sąsiadów, zastanawiali się. Niektórzy z członków ruchu oporu zaczęli wątpić w sens dalszej
pracy w konspiracji. Ci, którzy pozostali w lesie, poczuli się nagle słabi i bezradni.
Ale rozpacz i zniechęcenie nie trwały długo. W ludzkich sercach znów obudziła się nadzieja, znów
chętni do walki z wrogiem zaczęli masowo napływać do lasu. Przypuszczali, że koniec wojny jest blisko,
bardzo blisko, zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów stąd. Tak, bo przesunięcie się frontu oznaczało koniec
wojny.
Przyczółek na podgórzu Beskidu Śląskiego miał duże znaczenie strategiczne. Górzysty teren,
naszpikowany licznymi szczytami, sprzyja prowadzeniu walk obronnych. Stosunkowo niewielkie siły mogły
dosyć długo powstrzymywać ataki całych dywizji. Tutaj front mógł stanąć na dobre, utknąć pod ogniem
prowadzonym ze szczytów wzniesień. Nic więc dziwnego, że do Ustronia, Brennej i Skoczowa docierały
coraz to nowe oddziały SS i Wehrmachtu, a kilkusetosobowe grupy specjalne przystąpiły do
systematycznego przeczesywania lasów i wiosek. Partyzanci mieli coraz mniejszą swobodę działania. Mimo
to udało im się przeprowadzić kilka udanych akcji, w czasie których zginęło około trzydziestu Niemców,
zdobyto znaczną liczbę broni, amunicji oraz ważne informacje.
W POTRZASKU
Szła zima, ciężka beskidzka zima. Czapy wzniesień pokryły się śniegiem, zniknęły leśne dukty.
Głębokie jary, teraz niewidoczne, stały się wyjątkowo niebezpieczne. Mróz ścisnął drzewa i krzewy, skuł
lodem górskie potoki. Po oblodzonych stokach, przykrytych metrową warstwą zbitego śniegu, ciężko się
było poruszać.
Partyzanci i wywiadowcy majora Anisimowa mieszkali w bunkrze na Orłowej. Rzadko wychodzili na
zwiad. Przymierali głodem, zębami szczękali z zimna. Jedyny kontakt ze światem zapewniała im radiostacja.
Toteż z utęsknieniem i w nabożnym skupieniu słuchali rozgłośni z Moskwy. Z niepokojem śledzili
wydarzenia na froncie. Czekali na ofensywę. Na święta Bożego Narodzenia dołączyło do nich kilku
partyzantów z mniejszych oddziałów z terenu Brennej. Ciasno, ale i trochę cieplej zrobiło się w bunkrze. Nie
zawiedli też łącznicy. Cała rodzina Herzyków przyszła do nich w odwiedziny. Przynieśli podarki i jedzenie.
Dużo jedzenia. Pojedli, pośpiewali.
W dobrym nastroju, z nadzieją, powitali też nowy 1945 rok. Były życzenia, łzy, toasty.
Kilkanaście dni później Aleksandra odebrała ważny komunikat. 12 stycznia 1945 roku ruszyła wielka
ofensywa! Hura! Wszyscy podskoczyli z radości. Z centrali nadszedł rozkaz: zintensyfikować działalność
wywiadowczą. Więc znów partyzanci zeszli z gór.
Na beskidzkich szosach panował wzmożony ruch, podobnie było na kolei. Ciągnęły na wschód
niemieckie posiłki — zmotoryzowane kolumny wydawały się nie mieć końca, pędziły ciężarówki z
żywnością i ciepłą odzieżą, ośnieżonymi poboczami maszerowały całe dywizje. Szły w eter zaszyfrowane
radiogramy, cenne dla 1 Frontu Ukraińskiego informacje.
Partyzanci przygotowywali się do spotkania z armią wyzwoleńczą. Grupa Gwardii Ludowej z Ustronia
rozdzieliła się. Franciszek Zawada dołączył do majora — jego syn nadal pełnił funkcję łącznika — nad
pozostałymi objął dowództwo Józef Glajc, który w stosunkowo krótkim okresie przeprowadził szereg
udanych akcji: przeciął druty telefoniczne i uszkodził tor kolejowy na trasie Ustroń—Cieszyn, zniszczył
transformator, wskutek czego fabryka w Ustroniu na jakiś czas wstrzymała swoją produkcję. Kilka dni
później partyzanci zniszczyli druty telefoniczne na linii Skoczów—Ustroń.
Jeszcze jesienią 1944 roku hitlerowcy opracowali plan demontażu i wywozu w głąb Rzeszy maszyn i
części z „Kuźni”. Aktywnie działający w zakładzie członkowie ruchu oporu dowiedzieli się o
przygotowywanej przez wroga akcji ewakuacyjnej i w tych ostatnich miesiącach okupacji chowali
szczególnie wartościowe części maszyn i urządzeń oraz zastanawiali się, jak uratować fabrykę.
Tymczasem na Orłowej doszło do niezwykle dramatycznych wydarzeń. Któregoś styczniowego dnia
jeden z partyzantów, Moskała, opuścił bunkier i udał się po wodę. Kiedy zbliżał się do źródełka, dostrzegł w
pobliżu jakiegoś człowieka, który szybko zniknął za drzewem. Moskała przekonany, że to jeden z
wartowników, nie poinformował nikogo o owym „spotkaniu”. W bunkrze życie toczyło się normalnym
trybem. Wieczorem część partyzantów szykowała się do snu, inni gotowi byli, by pójść na zwiad. Major
słuchał radia, Aleksandra szyfrowała meldunek.
Nagle do wnętrza wpadł zdyszany wartownik.
— Niemcy! Niemcy! — krzyczał.
Zerwali się do wyjścia. W pośpiechu chwytali za broń i wyskakiwali na zewnątrz. Aleksandra
zapakowała radiostację i przy pomocy młodego partyzanta opuszczała bunkier. Moskała strzelał z pepeszy,
osłaniając ucieczkę towarzyszy.
A Niemcy znajdowali się blisko, niebezpiecznie blisko. Na szczęście dla zaskoczonych partyzantów na
drodze zbliżających się nieprzyjaciół wyrosła wielka zaspa i to nieco opóźniło ich marsz. Moskała przerwał
ogień. Czekał, aż wróg podejdzie jeszcze bliżej. I wtedy wygarnął długą serię. Dwóch żołnierzy zostało na
śniegu, inni rozbiegli się po najbliższych zagajnikach. Gała Orłowa była w ogniu. Grzechot karabinów
maszynowych, wybuchy granatów, niemieckie okrzyki.
— Poddajcie się! — zawołał ktoś po polsku. — Chcemy wziąć tylko majora i radiotelegrafistkę.
Pozostałym gwarantujemy wolność.
Emil cisnął granatem w kierunku, z którego dobiegał ten głos.
— Macie za majora, za dziewczynę! — krzyczał wściekły.
Pierścień okrążenia zaciskał się. Niemcy atakowali ze wszystkich stron.
Major pierwszy wybiegł na polanę, za nim podążali inni. Błysnął ogień wystrzału. Padli na ziemię.
Zimny śnieg chłodził ich rozpalone twarze. Aleksandra starała się trzymać blisko majora, ale kiedy zerwali
się do dalszej ucieczki, osłabła i została w tyle.
Nie zdawała sobie z tego sprawy aż do momentu, w którym zorientowała się, że dokoła panuje dziwna
cisza. Rozejrzała się. W pobliżu nie było nikogo. Ruszyła dalej, brnęła po kolana w śniegu i coraz bardziej
się denerwowała. Noc taka jasna, myślała. Na pewno na tle białego śniegu widać mnie z daleka.
Nagle na skraju polany pojawili się Niemcy. Szli głośno rozmawiając. Aleksandra zamarła z
przerażenia. Zmierzali wprost na nią. Z każdą sekundą byli coraz bliżej. Jeszcze jej nie zauważyli, ale lada
moment musiało to nastąpić. A ona nie miała dokąd uciec. Szybko podjęła decyzję. Przystawiła pistolet do
skroni, pociągnęła spust. Nie pojmowała, dlaczego broń nie wypaliła. Przeznaczenie! W tej samej sekundzie
Niemcy skręcili w bok. Była uratowana.
Jasna łuna rozjaśniała ciemności. Odgłosy walki dochodziły z doliny. Postanowiła pójść w przeciwnym
kierunku, a więc na szczyt Orłowej. Na skrawku polanki dostrzegła dwa domy. W jednym mieszką zdrajca,
w drugim łącznik oddziału, przypomniała sobie zasłyszaną kiedyś informację. Ale kto w którym? Nie mogła
się zdecydować. Wreszcie zaryzykowała. Zastukała do drzwi. Z zapartym tchem czekała, kto jej otworzy. I
nagle obawy prysnęły. W drzwiach stała Herzykowa. Nim dziewczyna zdążyła otworzyć usta, jakieś ciepłe
ręce wciągnęły ją do środka. W izbie był młody partyzant, ten, który miał się nią opiekować i ukryć
radiostację.
— Gdzie major, gdzie pozostali towarzysze? — pytała nerwowo.
— Wszyscy żywi. Uciekli z okrążenia! — wyjaśnił uradowany chłopiec.
Herzykowa podała filiżankę gorącej herbaty, a młody partyzant zaczął opowiadać, w jaki sposób
wydostali się z podwójnego pierścienia okrążenia. Uratowały ich dwie skrzynki granatów. Cała seria
wybuchów utorowała im drogę, rozerwała tyralierę wroga. Niemcy, nie znając dokładnie partyzanckich sił,
uciekli do Brennej-Leśnicy, a ludzie majora rozproszyli się i wkrótce dotarli do bunkrów pod Hetnołką i nad
Kempkowym.
— Zdradził nas gajowy Pilch — dodał chłopiec. — Ale my go dostaniemy.
Aleksandra jeszcze tej nocy opuściła dom Herzyków. Było tu zbyt niebezpiecznie.
Chłopiec prowadził. Szli krętymi ścieżkami, skradając się koło posterunków żandarmerii. Po
godzinnym marszu znaleźli się na peryferiach Ustronia. Tu radiotelegrafistka udała się do domu jednej z
łączniczek, a chłopiec poszedł po pomoc. Kiedy Aleksandra siedziała już spokojnie w ciepłej kuchni,
gospodyni zauważyła Niemców.
— Chyba idą po naszych śladach? — domyśliła się Aleksandra.
Nie chcąc narażać życia gospodyni, postanowiła wyjść hitlerowcom na spotkanie. Mocno ściskała w
dłoni pistolet, odważnie szła ku drzwiom wejściowym. Ale jeszcze spojrzała w okno. I własnym oczom nie
mogła uwierzyć. Żołnierze podreptali w miejscu i ruszyli w innym kierunku.
Wieczorem zabrali ją dwaj Zawadowie: Franciszek i Jan. Poszli do miasteczka. Prowadził ojciec. Pod
jakimś okazałym domem kazał im się zatrzymać, a sam wszedł do środka. Po chwili wyskoczył z drzwi jak
strzała.
— Niemcy! — krzyczał w biegu.
Aleksandra i Jan pędzili za nim.
— I co teraz będzie? — ciężko westchnęła dziewczyna.
— Nic, nic — machnął ręką. — Mam dla ciebie meldunek. — Wręczył jej zgnieciony nieco świstek
papieru. — To dane o jednostkach wojskowych, które wczoraj przybyły do Ustronia.
Dziewczyna uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
— Dziękuję wam, komendancie. Co byśmy bez was zrobili.
— A dla mnie buziak? — upomniał się Jan Zawada.
— Musisz sobie zasłużyć.
Nagle młody Zawada przypomniał sobie o Anisimowie.
— Wracam do majora — zakomunikował ojcu.
— Idź, idź, synu. Powiedz towarzyszowi Anisimowowi, że Asia jest pod dobrą opieką.
Major już wiedział, że Warszawa jest wolna, że wkrótce i inne polskie miasta zostaną wyzwolone. Nie
zamierzał dłużej czekać, tkwić bezczynnie w bunkrze. Stał oparty o belkę podtrzymującą drewniany strop i
ważył decyzję.
W ostatnim czasie twarz mu się wydłużyła, oczy miał ciągle podkrążone. Stał się nerwowy, coraz
więcej palił. W jego głowie rodził się pewien pomysł. A może pomysł ten powstał już dawno, ale dopiero
teraz major zamierzał go zrealizować?
Kim mógł dysponować, na kogo mógł liczyć, zastanawiał się.
Uciekinierzy i dezerterzy — trochę niepewni. Żołnierze Armii Krajowej? Wiedział już, że w swych
poglądach są zróżnicowani, łączy ich natomiast wielokrotnie dowiedziona nienawiść do okupanta i na tej
płaszczyźnie znajdował z nimi wspólny język. Na takich ludziach mógł polegać, wykazywali lojalność
wobec oficera Czerwonej Armii, dobrze pojmując, że przybył tu we wspólnym celu — walki z wrogiem.
Mieli zresztą prawo swobodnego wyboru, kto chciał respektować rozkazy wyższych przełożonych z
Komendy Okręgu Śląskiego AK, mógł odmówić współdziałania i przyłączyć się do własnego oddziału czy
placówki. Komunistów i socjalistów, dokładniej mówiąc ludzi o lewicowych zapatrywaniach, było niewielu,
stanowili jednak element zahartowany w walce i dostrzegający przeobrażenia, które z ich udziałem nastąpią
po wyzwoleniu tego regionu Polski. Pozostawali jeszcze jeńcy, ci ze zrozumiałych względów w pełni
uznawali zwierzchnictwo majora.
Wkrótce Anisimow zwołał naradę dowódców grup partyzanckich z rejonu Brennej i okolicy. Przybyli
wszyscy, którzy w obliczu nadciągających wydarzeń, licząc się z faktem, że Czerwona Armia stoi już u
podnóża Beskidów, opowiadali się za współpracą pod jego dowództwem. Wraz z nimi przychodzili żołnierze
AK, rozbitkowie z Gwardii Ludowej, ludowcy i prości robotnicy, nie brakowało dezerterów z Wehrmachtu i
zbiegłych z niewoli jeńców radzieckich. Zebrał się w końcu liczny oddział, który mógł przystąpić — zgodnie
z zamiarem majora — do walki na większą skalę w różnych rejonach Śląska Cieszyńskiego. Wszyscy
podchwycili tę myśl, zdając sobie sprawę, że zadanie nie będzie łatwe.
Konkretne działania zaczęły się od likwidowania konfidentów niemieckiej żandarmerii. Na czele listy
zdrajców był gajowy Pilch, znaleziono go w starej leśniczówce. Wyrok mógł być tylko jeden: za śmierć
niewinnych ludzi sam poniósł śmierć.
Później poszli do drugiego konfidenta. W domu go nie zastali. Wrócili więc nocą. Tym razem nie zdołał
się ukryć. Był przestraszony, błagał o litość, tłumaczył, że nie on informował Niemców, że to Pilch. Wszyscy
jednak dobrze wiedzieli, że kłamał. Jeden z partyzantów już miał wykonać wyrok śmierci, kiedy
powstrzymał go major.
— Zobacz. — Wskazał na gromadkę małych, szlochających w kącie izby dzieci. — Szkoda ich.
Darowali mu życie.
Następnego dnia kolejna akcja: likwidacja niemieckiego szpiega, agenta gestapo w Cieszynie.
W ciągu kolejnych tygodni partyzanci dowodzeni przez Anisimowa wykazywali niezwykłą aktywność.
Któregoś dnia ostrzelali jadącą drogą kolumnę wojska. Zdobyli samochód sztabowy wraz z kierowcą i
oficerem, przy którym znaleźli ważne dokumenty. Ich treść natychmiast przetłumaczono i drogą radiową
przekazano do sztabu Frontu. Kiedy indziej odbili grupę włoskich jeńców wojennych. Oddział liczył już
wtedy około stu ludzi. Wasyl rozkładał bezradnie ręce. Skąd wziąć tyle broni i amunicji, zastanawiał się.
— Żaden problem — powiedział major. — Należy zdobyć.
Jeszcze tej samej nocy zwiadowcy donieśli, że w pobliskim schronisku stacjonuje niemiecka
żandarmeria. Major natychmiast wydał dyspozycje. Podzielili się na dwie grupy. Z dwóch stron zaatakowali
schronisko. Najpierw obsypali je granatami, następnie strzelali z pistoletów maszynowych. Niemcy wpadli w
panikę. Wyskakiwali z płonącego budynku. Kilku, rażonych pociskami, zginęło od razu. Część próbowała
się przedzierać. Pozostali zawrócili.
Do majora dotarł łącznik ze wsi, który zameldował o dużej kolumnie wojsjca podążającej w góry.
— Mogą tu być za godzinę — stwierdził zaniepokojony.
Major popatrzył, co dzieje się wokół schroniska. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Na jednego
partyzanta przypadało przynajmniej pięciu Niemców, a na ściągnięcie posiłków nie było czasu. Co więcej,
po pierwszych niepowodzeniach, spowodowanych zaskoczeniem, hitlerowcy przeszli do kontrataku. Kilka
ciężkich karabinów maszynowych zaterkotało z okien wyższych kondygnacji, nie objętych jeszcze pożarem.
Partyzanci zostali zmuszeni do odwrotu. Pobiegli w kierunku lasu. Większość jednak, zgodnie z rozkazem
majora, skryła się w zagajniku i za drzewami. Przywarli do ziemi, znieruchomieli. Żandarmi ruszyli w
pościg. Biorąc majaczące w dali sylwetki za resztki partyzanckich sił zapuścili się w leśną gęstwinę. I tu
powitał ich gęsty ogień z karabinów i pistoletów maszynowych. Padały pojedyncze strzały i długie serie.
Przed zagajnikiem poległo kilkunastu Niemców. Major rozkazał zabrać zabitym broń i szybko odejść do
swoich. Zdobyte karabiny i amunicję podzielono między nowych członków oddziału.
Wczesnym rankiem zbudził majora łącznik Zawada. Był zmarznięty, twarz miał czerwoną, w
niektórych miejscach nawet fioletową.
— Co u Aleksandry? — Anisimow skoczył ku chłopakowi.
— Jest bezpieczna.
— To dobrze.
Major przechadzał się po ziemiance. Myślał. Nagle podniósł zmęczone oczy, zatrzymał je na łączniku.
Ten stał wyprężony i szczękał zębami. Zrobiło mu się żal młodego człowieka. Podniósł z ławy szklankę, z
brezentowego wora wyjął butelkę francuskiego koniaku, odkręcił, nalał, podał Zawadzie.
— Masz, wypij, rozgrzejesz się.
Zawada wypił. Po chwili poczuł, jak przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele.
— A to skąd? — Wskazał na koniak.
— Zdobyczny. — Major uśmiechnął się, znowu sięgnął do worka, wyjął drugą butelkę. — Daj ojcu, na
lekarstwo. — Wręczając koniak Jankowi, zasępił się. — Zamiast tego trunku wolałbym mieć worek mąki lub
kaszy — stwierdził. —- tymi kilkoma butelczynami alkoholu ludzi nie nakarmię. A przecież z dnia na dzień
jest nas więcej. Wczoraj była setka. Dzisiaj znowu zgłosiło się kilku dezerterów. Przyszli w mundurach i z
bronią. Gorzej jest z jeńcami. Nie mają ani jedzenia, ani pukawki, ani ubrania. A rwą się do walki, że hej...
— Myślę, towarzyszu majorze, że w sprawie żywności będę mógł pomóc.
— Naprawdę? — Niebieskie oczy Anisimowa błysnęły żywiej.
— Tylko byłby mi potrzebny niemiecki mundur.
— Załatwione.
Major natychmiast wezwał jednego z partyzantów i kazał mu przynieść porzucone przez dezerterów
umundurowanie. Młody Zawada długo przymierzał i bez przerwy grymasił. Ten za ciasny, ten za krótki, inny
zbyt zniszczony.
— Przydałby się oficerski — westchnął.
— Będzie na jutro — przyrzekł major. — Kapitański.
I słowa dotrzymał. Z samego rana Zawada paradował po bunkrze w nowiuteńkim mundurze kapitana
Wehrmachtu. Pasował na niego jak ulał.
Wieczorem Anisimow i Zawada ruszyli do Ustronia. Major był w cywilnej kurtce przepasanej paskiem,
w wewnętrznej kieszeni ukrył pistolet i dwa zapasowe magazynki, łącznik miał na sobie zdobyczny mundur.
W miasteczku poszli wprost do restauracji. Przy kilku suto zastawionych stolikach siedzieli niemieccy
oficerowie. Pijani, nie zwracali uwagi na wchodzącego do lokalu kapitana w towarzystwie krępego cywila.
Zawada podszedł do bufetu i ostrym tonem zwrócił się do tkwiącego nieruchomo barmana:
— Chcę natychmiast rozmawiać z szefem, z Jamrozem.
Kupiec zjawił się błyskawicznie. Dobrze znał młodego Zawadę, lecz w tym przebraniu go nie poznał.
Trząsł się więc ze strachu i wolniutko zbliżał się do groźnie wyglądającego niemieckiego oficera.
— Pozwólcie na krótką rozmowę!
Mimo iż Janek powiedział to głosem nie znoszącym sprzeciwu, Jamroz nie zareagował. Stał przerażony,
spodziewając się najgorszego.
— No chodź — szepnął zniecierpliwiony Zawada. — Nie poznajesz mnie?
Dopiero teraz Jamroz zorientował się, z kim ma do czynienia. Odetchnął z ulgą i zwrócił się do Janka z
szacunkiem i powagą.
— Proszę, kapitanie, do mojego gabinetu. Zgłupiałeś, Janku — wybuchnął, kiedy znaleźli się na
zapleczu. — W tym stroju, tutaj, pod nosem Niemców.
— Właśnie tutaj i w tym mundurze. Tak jest bezpieczniej.
— A pan? — Właściciel restauracji zatrzymał wzrok na milczącym dotychczas majorze.
Zawada przysunął się do gospodarza i szepnął mu do ucha:
— To major Armii Czerwonej, Anisimow.
— Ten słynny major? — Jamroz wybałuszył oczy. — Jezus Maria! Czy wy zwariowaliście? Mnie
Niemcy szanują, ja z nimi handluję. Dzięki temu i wam pomagam. Ale jeżeli oni coś wywęszą? To po mnie.
— Potrzebujemy dużo żywności — wyznał szczerze Zawada.
— Ile?
— Wagon.
— To nie będzie łatwe.
— Mamy dużo gąb do wykarmienia — włączył się major. — Mogę dać pokwitowanie. Przyjdą nasi,
zapłacą.
— Kwitków nie potrzebuję — obruszył się Jamroz. — Po co mi one. A pieniędzy od armii
wyzwoleńczej też nie wezmę. Nie. Dam za darmo. Dla zwycięstwa.
Po chwili zastanowienia Jamroz obiecał, że postara się o mąkę, kaszę, cukier i słoninę. Pod jakimś
pretekstem miał wysłać do Brennej cały wagon.
— Jak go odbijecie, nie moja sprawa — zakończył i dla przypieczętowania zawartej umowy postawił
„gościom” po lampce wina.
Korzystając z ciemności wywiadowcy przemknęli niepostrzeżenie przez centrum Ustronia i dotarli do
domu, w którym przebywała Aleksandra. Major koniecznie chciał zobaczyć dziewczynę, poza tym musiał jej
przekazać ważny meldunek.
— Wy, tutaj, majorze? — Aleksandra nie wierzyła własnym oczom.
Zażenowana poprawiała fryzurę, obciągała spódniczkę i coraz to promienne spojrzenie kierowała na
majora. Ten zaś posępny był jakiś, zafrasowany, spięty. Jakby myślami był gdzieś daleko, jakby chciał
odwlec jakąś ważną sprawę.
— Co u ciebie? — zadał to pytanie, bo inne mu się nie nasunęło.
— Dobrze, dobrze. — Dziewczyna śmiała się perliście. — Gospodarze otaczają mnie opieką jak własną
córkę. Jedzenie tu dobre i ciepło. Nareszcie ciepło. Ale jakoś smutno. — Uśmiech zniknął z jej twarzy. —
Tęskno mi za wami, za Wasylem, Mikołajem, Antonim, tęskno za karbidówką i zapachem igliwia.
— Asiu, Asiu, ja ciebie...
— Nic nie mówicie, majorze — przerwała mu w pół słowa. — Na razie jest wojna, przeklęta wojna. —
Zamyślona spoglądała w okno, za którym odcinały się wyraźnie ośnieżone beskidzkie kopce.
Major tego wieczoru niewiele mówił. Za to Jankowi Zawadzie usta się nie zamykały. Opowiadał o
Brennej, o ludziach, którzy masowo napływają do oddziału, wychwalał pod niebiosa majora.
Aleksandra słuchała Janka z zapartym tchem, a kiedy skończył, zwróciła się do Anisimowa:
— Zabierzcie mnie. Wasiliju Stiepanowiczu, zabierzcie! — Łzy stanęły jej w oczach, a w głosie
brzmiało błaganie.
— Nie mogę, twoje miejsce jest tutaj — powiedział stanowczym tonem i w tym samym momencie
wręczył jej małą zapisaną kartkę. — Weź się w garść i szybko to nadaj.
— Dobrze. — Wierzchem dłoni otarła łzy i zniknęła w drugiej izbie.
Major dał znak do wyjścia.
— Ona zrozumie, że tak trzeba. To dzielna dziewczyna.
WYWIADOWCY KAPITANA „ORŁOWA”
Ze względu na ogromne znaczenie strategiczne Beskidu Śląskiego, na którym okupant rozlokował
swoje jednostki liniowe i tyłowe, sztab 1 Frontu Ukraińskiego postanowił skierować tam jeszcze jedną grupę
wywiadowczą. Miała ona uzupełniać dane przekazywane przez majora Anisimowa, a jednocześnie zapewnić
stały dopływ informacji w wypadku, gdyby jedna radiostacja dostała się w ręcę wroga.
Na dowódcę owej drugiej grupy wyznaczono kapitana Andrieja Andriejewicza Anisimowa o
pseudonimie „Orłow” (zbieżność nazwisk obydwu radzieckich wywiadowców była zupełnie przypadkowa).
Kim był ten człowiek, zanim został dowódcą dwunastoosobowego oddziału spadochroniarzy?
Urodził się w Moskwie. Tam skończył szkołę i tam zastała go wojna. Miał wówczas 17 lat. Zgłosił się
na ochotnika do wojska. Inteligentny, spostrzegawczy, o niepospolitej urodzie, zwrócił na siebie uwagę
przełożonych. Został wywiadowcą. Pierwsze przeprowadzone przez niego akcje świadczyły, że był jakby
stworzony do prowadzenia walki konspiracyjnej. Skierowano go zatem do szkoły oficerskiej. Po jej
ukończeniu został zastępcą dowódcy oddziału rozpoznawczego 6 dywizji piechoty WP. Szybko awansował.
Liczył niespełna dwadzieścia lat, a już był kapitanem. W październiku 1944 roku wezwano go do sztabu 1
Frontu Ukraińskiego.
— Polecicie, kapitanie, do Polski — powiedziano mu wówczas i scharakteryzowano ludzi, z którymi
miał wykonywać zadanie. Poznał też miejsce zrzutu. Na mapie sztabowej czerwonym krzyżykiem
zaznaczono miejscowość Ustroń, cel lądowania. — Działa tam już grupa majora Anisimowa — wyjaśniał
pułkownik, ten sam, który przed dwoma miesiącami żegnał Wasilija Stiepanowicza. — Będziecie grupą
kontrolną, weryfikującą dane tej pierwszej.
Kapitan „Orłow” miał do dyspozycji jedenastu doświadczonych ludzi. Pierwszym jego zastępcą był
Aleksiej Ilczuk, drugim — miner Jura Parszyn. Wywiadowcy to Nikołaj Nikiforow, Kola Piegasin, Timofiej
Poczenkow, Iwan Krasnosiełow, Fiodor Łapuszkin, Sasza Gorszkow i niemiecki antyfaszysta Gustaw Liberc.
I radiotelegrafiści: Nikołaj Michałoczkin oraz Anastazja Tonkich. Warto słów kilka powiedzieć o
radioteiegrafistce, gdyż, jak się później okaże, spisywała się dzielnie w najtrudniejszej fazie wywiadowczego
spektaklu rozgrywanego w Beskidach w ostatnich dniach wojny.
Anastazja Tonkich była rówieśniczką kapitana „Orłowa”. Wysoka, zgrabna, o ładnej buzi i gęstych
blond włosach. Kiedy jej ojciec poszedł na front, postanowiła ruszyć w jego ślady. Wkrótce opuściła
rodzinny Woroneż. Osiem miesięcy spędziła w szkole radiotelegrafistek, potem przyszło pierwsze zadanie.
Znalazła się w grupie kapitana Rusajewa, zrzuconej na tyłach wroga w okolicach Lwowa, pod
miejscowością Drohobycz. Był maj 1944 roku, kiedy przystąpili do pracy wywiadowczej. A była to praca
niezwykle ciężka. Mieli do czynienia nie tylko z hitlerowcami, ale także z wyjątkowo okrutnymi ukraińskimi
nacjonalistami. Na ogół dni spędzali w lesie, a nocą wychodzili na drogi. Obserwowali i meldowali.
Niekiedy zatrzymywali niemieckich żołnierzy, aby zasięgnąć języka. Uwieńczeniem ich działalności było
rozpoznanie lotniska Luftwaffe. Jego dokładny plan trafił drogą radiową do dowództwa radzieckich sił
powietrznych. Lotnisko zbombardowano. Półtora miesiąca pracowali na tyłach wroga. Wreszcie ruszył front.
Grupa kapitana Rusajewa wyszła na spotkanie swoich wojsk. Lwów był wolny.
Wtedy Anastazja Tonkich ciężko zachorowała. Grupa Rusajewa otrzymała nowe zadanie i przydzielono
jej inną radiotelegrafistkę. Natomiast Anastazję, kiedy wyzdrowiała, skierowano do kapitana „Orłowa”.
Siódmego listopada 1944 roku warkot silników samolotowych znów zmącił nocną ciszę Podbeskidzia. I
tak jak poprzednio nawigator niezbyt precyzyjnie naprowadził na cel. Pilot wziął Wisłę za Ustroń.
Wywiadowcy opuścili maszynę. Skoczyli w czarną otchłań i minął czas jakiś, nim zdołali wzajemnie się
odszukać. Ale grupa liczyła już tylko ośmiu ludzi. Czterej skoczkowie zginęli bez śladu.
Poszli w stronę wsi. Z bronią gotową do strzału zapukali do stojącego na skraju samotnego domku.
Wywiadowca Liberc zapytał gospodarzy, jaka to miejscowość.
— Wisła — usłyszał w odpowiedzi.
— Do Ustronia daleko? — wypytywał dalej.
— Będzie z dziesięć kilometrów.
— To dobrze! — stwierdził kapitan.
— Panie, tu niebezpiecznie — Gospodarz złapał oficera za rękę i wskazał niezbyt odległe zabudowania,
— We wsi kwaterują esesmani, przybyli prosto z frontu, odpoczywają.
Później gospodarz wyjaśnił, że niedaleko jest wieś Brenna i tam znajdą partyzantów. Wskazał też drogę,
którą mają pójść, aby nie natknąć się na Niemców. Wywiadowcy kapitana „Orłowa” poszli w góry. I tam
spotkali nieprzyjaciela.
Rozgorzała zacięta walka, w której zginęli Parszyn i Michałoczkin. Od tej pory w grupie była tylko
jedna radiotelegrafistka. Kapitan „Orłow” zostawił ją w lesie, a sam ze swoimi ludźmi poszedł do wsi
wyjaśnić, w jakiej odległości od miejsca ich postoju znajdują się drogi i ważne szlaki komunikacyjne. W
pobliżu Brennej natrafił na mały domek, w którym mieszkał Moskała. Dzięki niemu nawiązali kontakt z
ruchem oporu. I odtąd mieli stały dopływ cennych informacji dotyczących dyslokacji obiektów i sił
nieprzyjaciela. Stale nękani przez niemieckich szpiegów często musieli zmieniać miejsce postoju.
Najbardziej zagrożona była radiostacja. Jednak o wyłączeniu jej z pracy, chociażby na krótko, nie mogło być
nawet mowy. Dlatego Anastazja Tonkich wciąż przenosiła się z miejsca na miejsce. Któregoś dnia znalazła
schronienie w starym, opuszczonym szałasie na Czyżuli. Spała na stryszku w sianie.
Pewnego mroźnego, styczniowego wieczora cała grupa pozostała w szałasie. W pewnej chwili
wywiadowcy usłyszeli ludzkie głosy.
— Niemcy! — krzyknął jeden z nich.
Anastazja nadawała w tym czasie meldunek. Kiedy usłyszała przerażające słowo: Niemcy, zamierzała
natychmiast przerwać seans. Ale kapitan ostro zaprotestował. Zezwolił na zwinięcie sprzętu dopiero
wówczas, gdy skończyła nadawać.
Tymczasem gestapowcy próbowali wedrzeć się do szałasu przez rozbite okno. Kapitan cisnął granat,
potem drugi i trzeci. Pozostali zeszli ze stryszku i prowadzili ogień z pistoletów maszynowych. Pierwszy
wyskoczył z szałasu Aleksiej Ilczuk. Ściągnął na siebie ogień wroga i został natychmiast trafiony. Za nim
wybiegł Iwan Krasnosiełow. Osłaniany przez kolegów przebiegł kilka metrów, ale i jego sięgnął niemiecki
pocisk. Determinacja wywiadowców sprawiła, że Niemcy nie czuli się już tak pewni jak na początku ataku.
Ich ogień osłabł. Ludzie kapitana „Orłowa” przerwali okrążenie i przejęli inicjatywę. Pędzili hitlerowców aż
do Brennej-Leśnicy. W czasie pościgu za wrogiem zmarł niesiony przez kolegów na noszach ciężko ranny
Ilczuk. Pochował go później Franciszek Moskała.
Przez pewien czas Anastazja ukrywała się na krańcach Brennej u młodej Polki, Elizy. Następnie
„Orłow” zabrał ją do Ustronia i umieścił u Anny Śliwkowej, współpracującej z partyzantami. Tutaj
radiotelegrafistka naprawiła uszkodzoną w czasie marszu radiostację. Zaraz po usunięciu usterki podłączyła
baterię i dostroiła. Działa! Uradowana przystąpiła do pracy. Z centrali otrzymała rozkaz: „Rozpoznać siły
wroga w rejonie Wisły”. Wywiadowcy od razu ruszyli w teren. Z Anastazją pozostał Iwan Krasnosiełow,
który zdążył już zaleczyć ranę odniesioną w czasie walki obok szałasu, i Sasza Gorszkow.
Pewnego dnia na podwórku pojawił się nieznajomy człowiek. Wyszła mu na spotkanie Anna Śliwkowa.
Mężczyzna podawał się za zbiegłego jeńca radzieckiego, choć w rzeczywistości był agentem gestapo.
Gospodyni poprosiła Anastazję, aby pogadała sobie z rodakiem i pomogła mu. Radiotelegrafistka była
jednak ostrożna. Uważnie przyglądała się przybyszowi i miała coraz więcej wątpliwości. Jak na jeńca to ten
człowiek za dobrze wyglądał. Ponadto miał na sobie nowy płaszcz i nowe rękawiczki. On nie jest tym, za
kogo się podaje, stwierdziła w duchu i zdwoiła czujność. A kiedy ten zapytał ją, czy jest Rosjanką,
odpowiedziała, że uciekła z kraju przed władzą radziecką. Na to usłyszała, że nie takich Rosjan ten osobnik
szuka.
Nastał wieczór. Pora seansu radiowego. Zaledwie Anastazja zdążyła zakodować meldunek, usłyszała
głos Saszy:
— Niemcy! Uciekajcie! Będę was osłaniał!
Iwan Krasnosiełow chwycił na rękę dziecko gospodyni, w drugą złapał radiostację i przez rozbite okno
wyskoczył z budynku. Za nim pędziła Anna Śliwkowa i Anastazja. Krasnosiełow nie oglądając się za siebie
pobiegł do najbliższego budynku, tam zostawił dziecko, machnął głową Śliwkowej, wskazując jej dom
sąsiadów, i pognał za radiotelegrafistką, która boso, w cienkiej sukience, brnęła po śniegu w góry. Dogonił ją
i oboje zaszyli się w lesie. Po pewnym czasie po własnych śladach zeszli w dół i zobaczyli ze zgrozą, że dom
Śliwkowej dopala się. W płomieniach zginął Sasza Gorszkow i jedenastoletni syn gospodyni. Tutaj nie mogli
się schronić. Poszli do najbliższej wsi i zatrzymali się u znajomego, który nakarmił ich i namawiał, aby
zostali na noc. Odmówili. Nie chcieli narażać życia kolejnej polskiej rodziny. Anastazja przyjęła jedynie
stare ubranie i buty i razem z Iwanem udała się do lasu, do swojej dawnej kryjówki.
— Jak przyjdzie kapitan, powiedzcie mu, że jesteśmy w lesie, on będzie wiedział gdzie — powiedział
przed wyjściem Krasnosiełow.
Znowu sypnęło śniegiem i znowu mróz skuł ziemię. W lesie, w prymitywnej ziemiance, trudno było
wytrzymać. A przecież mieli chorych i rannych. „Orłow” nie miał prawa skazywać ich na śmierć z głodu i
zimna. I tak już stracił zbyt wielu ludzi. Czterech przepadło bez wieści, dwóch poległo, jeden był ranny.
Zaledwie piątka była zdolna do dalszej pracy. Musiał tych ludzi oszczędzać, a przede wszystkim zapewnić
im jakie takie warunki życia. W rozwiązaniu tej niezwykle ważnej kwestii pomogli mu partyzanci z
Ustronia.
Jan Zawada zabrał Anastazję do Janiny Żertkowej, u której od dłuższego czasu ukrywała się Aleksandra
z grupy majora Anisimowa. „Orłow” zamieszkał po sąsiedzku u Ewy Kędzior. Nie zamierzał tam długo
pozostać. Pragnął przedostać się do Brennej i dołączyć do majora Anisimowa. Decyzja ta była o tyle
uzasadniona, że właściwie z chwilą uszkodzenia radiostacji, a stało się to w momencie ucieczki
Krasnosiełowa z domu Anny Śliwkowej, jego praca wywiadowcza dobiegła końca. Choć niezupełnie, bo
przecież działała jeszcze radiostacja Aleksandry.
A zatem radiotelegrafistki mieszkały teraz razem. I razem pracowały. Do bunkra mieszczącego się pod
podłogą szopy przylegającej do domu Janiny Żertkowej często przychodzili partyzanci z cennymi
informacjami. Anastazja szyfrowała. Aleksandra nadawała. Niekiedy zamieniały się rolami. A gospodyni
dbała o nie jak o własne dzieci. Przynosiła świeże jaja, domowy chleb, wiejską kiełbasę, pitrasiła dla nich
wspaniałe zupy, czasem upiekła śląski kołacz. Dziewczynom buzie się zarumieniły i wyraźnie poprawił im
się nastrój. Tym. bardziej że front był już coraz bliżej, a razem z nim zbliżał się koniec wojny.
Któregoś dnia przed domem Żertkowej zatrzymały się furmanki z żołnierzami niemieckimi. Oficer
obejrzał gospodarstwo. Podobało mu się.
— Będziemy tu kwaterowali — oświadczył przerażonej gospodyni. — Przyjechaliśmy odpocząć w
górach — dodał.
Radiotelegrafistki znalazły się w niezwykle trudnej sytuacji, bowiem Niemcy rozlokowali się również w
szopie, pod którą mieścił się bunkier. W dodatku przebywał z nimi Janek Zawada, który przyniósł ważny
meldunek i już nie zdążył opuścić kryjówki. Tymczasem zbliżała się pora kolejnego seansu radiowego. Nie
było czasu na zastanawianie się. Decyzję trzeba było podjąć natychmiast.
— Będziemy nadawać — zdecydowały zgodnie.
Lampa naftowa oświetlała przygotowany tekst, nadajnik migał światełkami. Zawada nasłuchiwał, nie
spuszczając oczu z wyjścia. W jego dłoniach tkwiła przygotowana do strzału pepesza. Ale nikt do nich nie
zajrzał.
Upłynęły dwie doby. Byli głodni i spragnieni. Coraz częściej myśleli o tym, w jaki sposób opuścić
kryjówkę. Omawiali właśnie opracowany wspólnie plan, kiedy nagle drewniane wieko uniosło się. Zawada
złapał pepeszę. Na drabinie pokazały się niemieckie oficerki. Radiotelegrafistki zamarły w bezruchu.
Zawada już miał pociągnąć za spust, gdy w schodzącym po drabinie człowieku rozpoznał Józefa Glajca.
— Zawału mogłem przez ciebie dostać — wybuchnął.
— O co chodzi? — zdziwił się Glajc.
— O twoje niemieckie buty!
— Dziękuję, nawet wygodne. — Józek udawał, że nie rozumie przyczyny gniewu towarzysza.
— Gdzie Niemcy? — szepnęły dziewczyny.
— Pijani. Śpią jak zabici. Żertkowa poczęstowała ich samogonem i spili się do nieprzytomności.
Przyniosłem wam jedzenie.
— W samą porę, bo właśnie mieliśmy zamiar skonsumować radiostację — zażartował Zawada,
odbierając od kolegi prowiant.
Cała trójka szybko uporała się z bochenkiem chleba i kawałkiem wędzonej słoniny. Pragnienie ugasili
kawą zbożową z pękatego dzbanka. Potem partyzanci opuścili bunkier. Dziewczyny zostały same.
Niemcy wynieśli się od Żertkowej dopiero po kilku dniach.
WE WSPÓLNEJ WALCE
Do ziemianki wpadały odgłosy kanonady artyleryjskiej. Major Anisimow poznawał te dźwięki. Jakże
mógł ich nie poznać? To przecież biły „katiusze”. Czy rzeczywiście koniec wojny jest tak bliski, zastanawiał
się. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wywiadowcy meldowali zgodnie, że Niemcy czynią przygotowania
do ewakuacji z Brennej.
— Widzisz, Janku, doczekaliśmy — mówił do swojego adiutanta. — Nareszcie będziesz miał wolną
Polskę.
— Pójdziemy na spotkanie z Armią Czerwoną? — spytał Zawada.
— Nie. Tu będziemy strzec naszej wolności.
Zaraz też polecił, aby Janek powiadomił wszystkie podległe pododdziały, żeby rozpoczęły
przygotowania do opuszczenia dotychczasowych kryjówek. Gdy tylko Zawada oddalił się, major wezwał do
siebie dwóch miejscowych partyzantów.
— Pójdziecie do wioski i rano zameldujecie się z dwoma sztandarami: biało-czerwonym i czerwonym
— rozkazał.
— Ale jak je zdobyć? — zastanawiali się.
— Poproście kobiety, niech uszyją.
Po wyjściu partyzantów zaczął się wpatrywać w zdobyczną niemiecką sztabówkę. Od czasu do czasu
zapalał papierosa, z kieszeni wyjmował duży notes i coś w nim pisał. Z nikim nie chciał tej nocy rozmawiać.
Wasyl parokrotnie usiłował dostać się do niego, lecz wartownik był nieprzejednany.
— Nie wolno! — mówił z nutką wyższości w głosie, stawał w drzwiach ziemianki, poprawiał
przewieszoną przez szyję pepeszę i kręcił głową.
Nawet Zawada, który dość szybko wykonał swoje zadanie, musiał długo prosić partyzanta-służbistę,
żeby wpuścił go do dowódcy.
Anisimow ucieszył się z przybycia Janka. Posadził go za stołem, zaparzył herbatę, nalał po odrobinie
koniaku. Potem usiadł przy nim i zaczął wypytywać o ludzi, o ich samopoczucie, o nastroje, o broń i
amunicję, o wyżywienie. Nic nie uszło jego uwagi. Troszczył się o każdą błahostkę związaną z partyzancką
egzystencją.
Gdzieś nad ranem, gdy wszyscy smacznie spali, a nawet wartownikowi powieki się kleiły, do majora
zgłosił się wywiadowca z Brennej z niezwykle ważną wiadomością. Otóż tej nocy Niemcy wynieśli się ze
wsi i z miasteczka. Opuścili wszystkie urzędy i posterunki.
Anisimow tylko na to czekał. Natychmiast zerwał się z drewnianej ławy, szybko się ubrał, spakował
dokumentację i pobiegł do Zawady.
— Janku, wstawaj, idziemy do Brennej!
— Na front? — spytał adiutant nieprzytomny ze zmęczenia.
— Na żaden front, Brenna jest wolna.
Jeszcze przed południem leśne grupy zebrały się na polanie w pobliżu ziemianki majora. Przybyli
wszyscy, na których liczył, którzy w ciągu ostatnich dni przeszli pod jego rozkazy. Na ośnieżonej połaci
ziemi stanęło w dwuszeregu stu pięćdziesięciu ludzi. Polacy, Rosjanie, Jugosłowianie, Włosi i niemieccy
antyfaszyści. Dowódcy poszczególnych grup złożyli meldunek majorowi Anisimowowi. Przywitał ich
serdecznie, ciepło. Po krótkiej odprawie adiutant tego międzynarodowego oddziału, Jan Zawada, dokonał
przeglądu żołnierzy. Nie prezentowali się najlepiej: wynędzniali, z licznymi odmrożeniami, w starych
łachmanach, jeszcze gorzej uzbrojeni. Ale twarze mieli zacięte, oczy harde, spojrzenie zadziorne.
Zdecydowani na wszystko.
Tak, major nie miał wątpliwości; mógł na nich liczyć.
Wreszcie zarządzono wymarsz. Szara kolumna pięła się po wzniesieniach jak gąsienica, zakręcała
schodząc w dolinę, na moment skryła się w ciemnym lesie, by znowu wyjść na otwartą przestrzeń. Po dwóch
godzinach dotarli do Brennej.
Był mroźny ranek. Gospodarze kręcili się koło domów, psy ujadały zawzięcie, pomiędzy zawianymi
śniegiem zagrodami przemknęły sanie. Ludzie jeszcze nie wierzyli, że Niemcy odeszli. Z ciekawością
przyglądali się tej dziwnej grupie wkraczającej do wsi. Przodem szedł krępy mężczyzna w łaciatej kurtce,
omotanej paskami i brezentowymi szelkami, na których wisiały mapnik, pistolet i skromny plecak. Za nim
postępował wysoki partyzant potrząsający dwoma sztandarami. Parę metrów za tą dwójką maszerowali
pozostali partyzanci. Była to przejmująca scena. Od ponad pięciu lat nie widziano tu biało-czerwonego
sztandaru. Ludzie stojący za opłotkami i dyskretnie zerkający zza oszronionych szyb nie bardzo wiedzieli,
jak reagować na ten widok. To stało się tak nagle, że jeszcze nie zdołało dotrzeć do ich świadomości.
Od 23 stycznia 1945 roku szkoła podstawowa nr 1 w Brennej stała się siedzibą partyzanckiego oddziału.
W salach lekcyjnych rozlokowali się partyzanci, a pokój nauczycielski major przeznaczył na pomieszczenie
dla sztabu. Dowódca natychmiast rozesłał patrole po całej okolicy, aby oczyściły teren z niemieckich
maruderów. Odtąd kontrolowały one wszystkie szlaki wiodące do Brennej, staczały liczne potyczki z
nieprzyjacielskimi pododdziałami i likwidowały je. W Brennej-Leśnicy partyzanci rozbili kilkuosobowy
patrol niemieckich zwiadowców, który przybył tu, aby rozpoznać siły Anisimowa. W tym okresie rozbrojono
też oddział niemiecki w Szczyrku i wzięto do niewoli kilkunastu żołnierzy SS. Pod koniec stycznia do
majora przyłączył się kapitan „Orłow” ze swoimi wywiadowcami. Obie radiotelegrafistki nadal przebywały
w Ustroniu, gdzie Niemcy wciąż się jeszcze trzymali. Na razie dziewczyny były bezpieczne, a łącznicy bez
większych przeszkód przedostawali się przez góry z meldunkami.
Błyskawiczna ofensywa Armii Czerwonej spowodowała szybkie wycofanie się nieprzyjaciela z
ufortyfikowanych pozycji obronnych i skoncentrowanie dużej liczby wojsk i sprzętu na Podbeskidziu. Z
uwagi na ukształtowanie terenu mogli tam stawiać zacięty opór. Walka o te ziemie miała trwać ponad trzy
miesiące.
Niemcy nie zamierzali zrezygnować z Brennej. W chwili zatrzymania się frontu na linii Jaworze —
Bielsko znowu ruszyli do szturmu. Lecz tym razem do boju wprowadzili nowe jednostki wojskowe,
wypoczęte, zaprawione w działaniach w górskim terenie.
Do Anisimowa docierały niepokojąco wieści. Coraz więcej niemieckich wojsk napływało na Śląsk. I nie
były to drobne oddziały wroga, kilkuosobowe patrole, lecz wielotysięczna regularna armia.
Dosyć długo toczyły się rozmowy w pokoju nauczycielskim, gdzie major zebrał dowódców grup, z
którymi chciał wspólnie podjąć jakąś decyzję. Różne były propozycje, różne zdania na temat przyszłych
działań, lecz co do jednego większość była zgodna — w bezpośrednim starciu nie mają szans.
— Z Centrali nadszedł rozkaz, żebyśmy się wycofali — wyjaśnił kapitan „Orłow”. — Ze stu
pięćdziesięcioma ludźmi nie możemy wiązać dywizji i pułków. Będziemy kąsali wroga jak żmija, będziemy
atakowali znienacka.
— Ale skąd, gdzie się rozlokujemy? — padały pytania.
— Idziemy znowu w góry — zadecydował major.
I jeszcze tego samego dnia opuścili Brenną. Wyszli nocą, bez rozgłosu, po cichu. W samą porę, bo już
następnego dnia w wiosce byli Niemcy. Pozostawieni w Brennej wywiadowcy z oddziału Anisimowa
natychmiast przystąpili do pracy. Kilka godzin spędzili na mrozie, aby uzyskać jak najdokładniejsze
wiadomości o sile wroga. Zdobyte dane natychmiast przekazali do majora, a ten z kolei wysłał meldunek do
radiotelegrafistek. W ten sposób w ciągu kilku godzin ważne informacje dotyczące sytuacji przyfrontowej
znalazły się na biurku szefa sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. A były to niepokojące wieści. Generał nie mógł
pojąć, w jaki sposób Niemcy zdołali w ciągu ostatniej doby przerzucić w Beskidy aż taką liczbę wojska. W
samej tylko Brennej znalazły się oddziały dywizji górskiej, kałmucka formacja ochotnicza oraz jednostki
zmotoryzowane i spora liczba żandarmerii. Szef sztabu zrozumiał, że Niemcy będą się tam bronili do
ostatniego żołnierza, że Armię Czerwoną czeka ciężkie zadanie. Przez beskidzkie kopce nie przejdą przecież
czołgi ani wozy pancerne, nie przedrze się artyleria. Pozostaną więc piechurzy, zwiad i partyzanci. Front
będzie musiał przetoczyć się przełęczą, omijając góry. Zatem główne siły należy kierować na Bielsko i dalej
na linię Strumień — Skoczów.
W tej sytuacji partyzanci majora Anisimowa podzielili się na kilka mniejszych oddziałów. Część,
dowodzona przez kapitana „Orłowa”, wycofała się na Biały Krzyż. W tamtejszym schronisku ludzie
kapitana natknęli się na trzydziestoosobowy oddział SS. Doszło do zaciętej walki, w trakcie której
schronisko spłonęło. Niemcy zostali rozbici. Połowa z nich zginęła, pozostali umknęli do lasu. Kapitan
„Orłow”, posuwając się szczytami wzniesień, dotarł do Wisły-Malinki. Tam zarządził postój. W rejon ten
napływało coraz więcej Niemców. Obsadzali oni ważniejsze górskie przejścia i szlaki. „Orłow” postanowił
wycofać się do Brennej.
Tymczasem partyzanci pozostający pod rozkazami majora Anisimowa realizowali plan taktyki
zaczepnej. Napadali na niemieckie pododdziały, wysadzali w powietrze pojazdy samochodowe, brali jeńców.
Po każdej akcji znikali na dzień lub dwa, by znowu zaatakować w zupełnie innym miejscu. Byli
nieuchwytni. Zjawiali się nocą, przeprowadzali akcję i wycofywali się błyskawicznie. Nic nie mogły
zdziałać specjalne ekspedycje dywizji górskiej, mające na celu zniszczenie partyzanckich sił.
Któregoś dnia wartownicy strzegący partyzanckiego obozu zatrzymali mężczyznę w średnim wieku.
Człowiek ten nie wzbudzał zaufania. Wyglądał na wystraszonego, oczami przewracał na wszystkie strony i
powtarzał z uporem, że chce rozmawiać z dowódcą.
— Lepiej od razu go rozwalić — zaproponował jeden z partyzantów.
— Nie, nie możemy. Musimy dać znać majorowi — sprzeciwił się kolega.
— To szpieg, niemiecki szpieg. Wilkiem patrzy i pewnie chce majora wciągnąć w jakąś pułapkę — nie
ustępował pierwszy.
Usłyszał tę wymianę zdań Jan Zawada i zainteresował się sprawą. Zażądał dokładnej relacji od
wartowników, a później popatrzył na podejrzanego.
— Pokaż swoje dokumenty — powiedział ostrym tonem.
Mężczyzna wzruszył ramionami i powtórzył swoją śpiewkę.
— Chcę rozmawiać z dowódcą, chcę rozmawiać z dowódcą.
— Coś za jeden, gdzie masz dokumenty? — naciskał Zawada. Mężczyzna spuścił oczy i nic nie
odpowiedział.
— Panie sierżancie, załatwmy go zaraz, zanim jeszcze nie jest za późno.
— Niech major zadecyduje — postanowił Zawada i osobiście doprowadził zatrzymanego przed oblicze
Anisimowa.
Major jeszcze nie spał, choć było już po północy. Na kawałku paska, przeciągniętego od belki do ławy,
ostrzył brzytwę.
— Kim jesteś? — zainteresował się. — Niemiec? A może Polak?
— Jesteś dowódcą tego oddziału? — zapytał mężczyzna patrząc na Anisimowa przenikliwym
wzrokiem.
— Słucham — odparł basowym głosem major.
— Rozmowa w cztery oczy — zaproponował zuchwale domniemany szpieg.
— To mój adiutant, przed nim nie mam tajemnic.
— Majorze, mogę mówić tylko w cztery oczy. To ważne, bardzo ważne — podkreślił ostatnie słowa.
Anisimow chwilę się wahał. Potem ustąpił.
— Jestem major „Józef”, oficer radzieckiego wywiadu — wyjaśnił mężczyzna, kiedy zostali sami w
ziemiance, i dla potwierdzenia swoich słów wyjął z obcasa buta zwiniętą kartkę. — Proszę, to mój
dokument.
Anisimow kątem oka spojrzał na okrągłą pieczątkę i równe rzędy rosyjskich liter.
— Jeżeli rzeczywiście jesteście tym, za kogo się podajecie, słucham. W czym mogę pomóc?
— Muszę przejść przez linię frontu, majorze.
Anisimowowi nie podobał się ten pomysł. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie naraża się
śmiałek, próbujący przejść przez fortyfikacje wroga. Oczywiście nie wiedział nic o misji majora „Józefa” i o
zadaniach, które wykonał on na tyłach wroga. A tamten z kolei nie miał obowiązku mówić o swojej pracy
wywiadowczej. Czy można mu zaufać, zastanawiał się major. Czy naprawdę ten stojący przed nim człowiek
jest radzieckim oficerem? Papiery przecież można podrobić, sfałszować. A jeżeli to szpieg? Taką możliwość
też trzeba wziąć pod uwagę. Zaczął więc wypytywać o wszystko, co mogłoby potwierdzić tożsamość owego
mężczyzny. Okazało się, że zna on nazwiska radzieckich dowódców, wymienił swoich przełożonych,
bezbłędnie wyrecytował urywki z radzieckich regulaminów wojennych, a przy tym posługiwał się
najczystszym językiem rosyjskim. Ale i to nie przekonało do końca majora. Przecież znał również język
polski i niemiecki. Jeżeli to swój, to musi być ważna persona, stwierdził Anisimow. Aby rozwiać nurtujące
go wciąż wątpliwości, wysłał do Ustronia łącznika, który niezwłocznie miał zgłosić się do Aleksandry.
Następnego dnia łącznik wrócił z meldunkiem. Major Anisimow rozszyfrował go i w chwilę potem wezwał
adiutanta.
— Janku, daję ci dwie godziny na przygotowanie do drogi przewodnika, najlepszego z najlepszych.
— Czy to w związku z tym nieznajomym?
— Tak. On istotnie musi przejść przez linię frontu. Takie polecenie otrzymałem ze sztabu Frontu.
— To chyba ktoś ważny?
— Z pewnością, Janku. Ale sam wiesz, jak bywa w takiej robocie. Im mniej osób zna szczegóły, tym
większe powodzenie misji.
Zawada o nic już nie pytał. Zrozumiał. Przewodnika musiał szukać wśród partyzantów pochodzących z
Brennej. Tylko oni znali ten rejon Podbeskidzia, każdą jego ścieżkę, każdy parów.
Na ochotnika zgłosił się Gustaw Górniok, jeden z założycieli oddziału „Brenna”, dobry żołnierz i
znakomity przewodnik.
Wyruszyli nocą, jasną i mroźną. Śnieg skrzypiał im pod nogami. Byli dobrze uzbrojeni: pistolety
maszynowe, zapasowe magazynki, granaty, materiały wybuchowe. Gustaw Górniok zadecydował, że przejdą
przez Magórę w rejonie Klimczoka. Posuwali się ostrożnie, omijając niemieckie patrole i stanowiska
ogniowe. Niekiedy czołgali się, a niekiedy przeskakiwali od drzewa do drzewa, od krzaczka do krzaczka. Na
Magórze zobaczyli bunkier. Był dobrze strzeżony i w żaden sposób nie można go było ominąć.
Zaryzykowali. Podłożyli ładunek wybuchowy na przedpolu. Eksplozja zdezorientowała niemiecką załogę. W
kilku kierunkach na chybił trafił posypały się strzały. Górniok i major „Józef” krótkimi skokami i
czołganiem się wyminęli strefę chaotycznego ognia, szczęśliwie docierając do swoich.
W Bystrej pomogli im partyzanci, którzy już od dłuższego czasu współdziałali z Armią Czerwoną,
likwidując drobne oddziały niemieckie w rejonie przyfrontowym. Oni to skierowali majora „Józefa” i
Górnioka do sztabu 27 dywizji generała Pietrowa. Tam polski partyzant otrzymał podziękowanie za pomoc.
Z pewnością dane przekazane przez majora „Józefa” przyczyniły się w znacznym stopniu do wyzwolenia
ziemi bielskiej i cieszyńskiej.
Dziewiątego lutego 1945 roku wojska radzieckie rozpoczęły szturm, którego celem było wyzwolenie
Bielska. W ataku tym brały bezpośredni udział pułki 121 dywizji piechoty pułkownika Daniła Busztruka z
52 korpusu generała Sergiusza Buszewa, 241 dywizja piechoty generała Iwanowskiego z 67 korpusu Iwana
Szmygi oraz oddziały 276 dywizji generała Piotra Bieżki i 271 dywizji pułkownika Iwana Chomicza z 11
korpusu piechoty generała Zaporoszczenki. Toczono ciężkie boje o poszczególne ulice i domy. 12 lutego
zostały zniszczone ostatnie punkty oporu. Bielsko było wolne, ale w nawet niezbyt odległych od niego
rejonach Niemcy mieli jeszcze spore siły. I mścili się za ostatnie niepowodzenia. W Brennej łapali po
domach Polaków, zwłaszcza tych, którzy nie podpisali volkslisty. Zatrzymanych rozstrzeliwano, a ich
gospodarstwa puszczano z dymem. W ten sposób zginął Jan Moskała i Adam Gawlas. Urządzali też
polowania na zbiegłych jeńców wojennych. Któregoś dnia spędzili do stodoły jedenastu Włochów i czterech
Polaków. Następnie stodołę zamknęli, oblali benzyną i podpalili. Podobnych zbrodni dokonali jeszcze
dwukrotnie.
Major Anisimow nie dawał za wygraną. Staczał zacięte boje z ekspedycjami, które zapuszczały się w
góry. O ile w dolinach, w miasteczkach i niektórych wsiach Niemcy czuli się jeszcze dosyć pewnie, to w
górach nie mieli czego szukać, tam władali niepodzielnie partyzanci. Ale i czas działania grupy majora
Anisimowa dobiegał końca. Brenna znalazła się w strefie bezpośrednich walk frontowych, zatem istniało
ryzyko, że partyzanci mogą ucierpieć od własnej artylerii. Major postanowił przejść przez linię frontu. Taki
radiogram wysłał w eter. Wkrótce ze sztabu Frontu Ukraińskiego otrzymał zgodę.
Na początku marca wywiadowcy majora Anisimowa zeszli do Ustronia, aby pożegnać się z ludnością
cywilną, która przez tyle miesięcy dostarczała im żywność i ważne informacje, która pomagała przetrwać.
— Zbierajcie się, dziewczyny — powitał major Anastazję i Aleksandrę. — Przechodzimy na drugą
stronę frontu.
Radiotelegrafistki rzuciły się na szyję gospodyni, ściskały ją i całowały. Potem długo patrzyły sobie w
oczy i nic nie mówiły. A później popłynęły łzy. Nic dziwnego — zżyły się ze sobą, zaprzyjaźniły. I ta
przyjaźń, poddana najcięższym próbom, miała przetrwać wiele, wiele lat.
— A wy — major zwrócił się do partyzantów dowodzonych przez Józefa Glajca — idziecie z nami?
— Mamy tu jeszcze coś do zrobienia — oświadczył Glajc. — Musimy zgotować wam, waszej armii,
przyjęcie powitalne.
W gruncie rzeczy myślał jednak o uratowaniu fabryki przed wysadzeniem w powietrze oraz przed
ograbieniem jej z maszyn i urządzeń.
— To jedyne źródło naszego utrzymania — wyjaśnił później, żegnając się z majorem. — Wolna i
niepodległa Polska będzie potrzebowała narzędzi i części przez nas wyprodukowanych.
Wywiadowcy Anisimowa wrócili z Brennej. Przez dwa ostatnie dni czyścili broń, pakowali się, strzygli
i golili. Przygotowywali się do spotkania z Armią Czerwoną. Radiostacja też była gotowa do drogi. Niektóre
dokumenty zniszczyli, pozostałe starannie ukryli w płóciennych workach. Nie zapomnieli zabrać około
sześciuset niemieckich książeczek wojskowych, zabranych zatrzymanym żołnierzom. Było to namacalne
świadectwo ich działalności, jeden z owoców ośmiomiesięcznej pracy wywiadowczej, oczywiście jeśli nie
liczyć meldunków, przekazywanych do centrali.
Major wyznaczył zbiórkę 5 marca 1945 roku w Grapach. Od samego rana schodzili się ludzie.
Była odwilż. Śnieg leżał już tylko w wyższych partiach gór. Nagie polany odsłaniały swą szarobrunatną
brzydotę. Partyzanci byli dziwnie poruszeni. To fakt, że mieli przejść przez linię frontu, wyzwalał w nich
takie emocje. Mimo to byli wyjątkowo zdyscyplinowani i ślepo wierzyli majorowi. Aleksandra ściskała
radiostację i szukała wzrokiem dowódcy. Lecz on nie zwracał na nią uwagi. Miał pilniejsze sprawy na
głowie. Do obiadu, ostatniego partyzanckiego obiadu, zasiadło trzydziestu ludzi. Przy kolacji major doliczył
się pięćdziesięciu. Z Ustronia przyszło pięciu ze starym Zawadą na czele. Ojciec i syn uściskali się
serdecznie.
Wreszcie adiutant dał rozkaz do wymarszu. Początkowo szli wszyscy razem. Pierwszy postój
zarządzono koło domu Elżbiety Holeksy, u której przez kilka dni ukrywała się Aleksandra.
Góry stawały się coraz bardziej strome, a ścieżka zwężała się. Teraz mogli iść tylko gęsiego. Po ciepłym
dniu nastała chłodna noc. Temperatura spadła poniżej zera. Kałuże zamieniły się w białe tafle, ziemię pokrył
szron, kamienie stały się śliskie, niebezpieczne. Aleksandra i Anastazja dzielnie dotrzymywały kroku
mężczyznom. Niejednokrotnie było im bardzo ciężko, ale zaciskały zęby i szły dalej, dalej i wyżej.
W Snowańcu dołączyło jeszcze kilku partyzantów, a pod Cisową trzecia grupa z przewodnikiem. Teraz
było ich około stu. W szpicy posuwali się wywiadowcy, którzy utrzymywali stałą łączność z majorem
Anisimowem oraz z jego zastępcą kapitanem „Orłowem”. Aleksandrze pomagał Janek Zawada, Anastazją
opiekował się kapitan.
Front był już bardzo blisko, obok, w zasięgu dłoni. Odczuwali to wszyscy. Koło trzeciej nad ranem
wywiadowcy donieśli o niemieckiej kolumnie, która posuwała się równolegle z oddziałem partyzanckim w
kierunku frontu. Major rozkazał, aby zdwoili uwagę. Potem natknęli się na zaminowany las. Całą godzinę
stracili na znalezienie bezpiecznej drogi. W pewnym momencie, gdy byli już zupełnie wyczerpani, gdy
wspinali się resztkami sił, spotkała ich radosna niespodzianka. Stanęli na szczycie wzniesienia. Chwila ulgi i
znów problem. Musieli pokonać stromy odcinek drogi, prowadzący po oblodzonym stoku, do doliny
górskiego potoku. Schodzić się nie dało. Więc prawie wszyscy zjeżdżali na siedzeniach. Raptem w oddali
błysnęły ogniki wystrzałów. Stanęli, rozglądali się wokół. Nic szczególnego. Ponownie ustawili się w
kolumnę marszową. Szli, momentami próbowali biec.
Już było widno, zupełnie widno, kiedy zatrzymali się na skraju lasu. Major zarządził kilka minut
odpoczynku. Partyzanci posilali się, tupali nogami, zacierali ręce. Starali się rozgrzać. Nawet nie byli
zmęczeni, tak przynajmniej im się wydawało. Świadomość, iż uczestniczą w wydarzeniach o historycznym
znaczeniu, dodawała im sił. Major z kapitanem i Wasylem oraz przewodnikiem poszli zbadać teren. Wrócili
po godzinie. Na szczycie sąsiedniej góry znajdowało się stanowisko ogniowe wroga z ciężkimi karabinami
maszynowymi. Polanę, która znajdowała się pod stałą obserwacją Niemców, należało pokonać bezszelestnie,
szybko i w małych grupkach. Tak uczynili. Nie zastukał ani jeden karabin.
Aleksandra nie czuła nóg. Były ciężkie i w pewnym momencie odmówiły posłuszeństwa. Na szczęście
w pobliżu znajdował się Zawada, który natychmiast przyszedł jej z pomocą. Chwycił dziewczynę pod rękę i
tak dotarli do skraju lasu. A tam stali żołnierze. W białych półkożuszkach, z pepeszami na piersiach.
I nagle Aleksandra zrozumiała.
— Nasi! Pojmujesz, Janku. Nasi żołnierze. Armia Czerwona...
Byli bezpieczni. Stali na wolnej już ziemi. Ogarnęło ich wzruszenie. Ściskali się z radzieckimi
żołnierzami jak z kimś drogim, bliskim, od dawna oczekiwanym.
A potem padła komenda:
— Baczność!
Stali w zwartym czwórszeregu z majorem na czele. Chwila ciszy.
Anisimow podszedł na regulaminową odległość do pułkownika, by złożyć meldunek.
— Towarzyszu pułkowniku, major Anisimow melduje przybycie grupy wywiadowców i partyzantów z
rejonu Brenna—Ustroń.
Zabrzmiało to niezwykle uroczyście.
Znajdowali się w Jaworzu. Rozlokowano ich po domach, nakarmiono, a potem przewieziono do
Bielska.
Miasto od miesiąca było wolne. A oni chodzili jego ulicami i nie wierzyli własnym oczom. Polskie
mundury, orły na czapkach, sztandary i polskie urzędy. To była prawda, radosna prawda. Po kilku dniach
spisano ich personalia. Niektórzy wstąpili do polskiego wojska, inni zasilili organa powstającej Milicji
Obywatelskiej. Kilku powróciło do Brennej.
Front dosyć długo trzymał się na granicy Brennej i Ustronia, biegł z Górek do Lipowca i dalej poprzez
Równicę na Orłową. Blisko dwa miesiące trwały walki o te ziemie. Wyzwolenie Brennej nastąpiło 6
kwietnia, Ustronia jeszcze później — 1 maja, Cieszyna — 3 maja. Ostatnią walkę z Niemcami stoczono na
Śląsku Cieszyńskim na wzniesieniu Pietrula 14 maja 1945 roku. Zlikwidowano wówczas oddział
niemieckich spadochroniarzy. Od tego momentu nie notowano już potyczek z Niemcami na Śląsku
Cieszyńskim.
A jakie były powojenne losy naszych bohaterów?
Aleksandra Bykowska wróciła do Moskwy i zaraz po wojnie wyszła za mąż za majora Anisimowa. Ale
po kilku latach ich drogi się rozeszły. Major wyjechał na Daleki Wschód i objął tam kierownictwo robót
leśnych. Aleksandra została w Moskwie. Pracowała i kształciła się. Była nauczycielką, a obecnie pracuje w
rozgłośni radiowej i w stacji telewizyjnej. Często bywa u swoich przyjaciół na Śląsku Cieszyńskim.
Anastazja Tonkich mieszka w Woroneżu. Jest inżynierem-mechanikiem. Często wspomina lata wojny,
Wisłę i Ustroń, koresponduje z polskimi partyzantami.
Kapitan Andriej Anisimow „Orłow”, emerytowany pułkownik, mieszka w Moskwie i mimo upływu lat
ciągle jest elegancki i przystojny.
Franciszka Zawadę (ojca) zaraz po wyzwoleniu Ustronia władze wojewódzkie powołały na naczelnika
gminy; potem był prezesem Spółdzielni Spożywców. W 1966 roku przeszedł na emeryturę. Zmarł w 1983
roku, w wieku 85 lat.
Jego syn, Jan Zawada, przez jakiś czas służył w organach MO, później pracował w gospodarce
uspołecznionej. Obecnie jest emerytem, działaczem ZboWiD.