Michael Stackpole
1
Mroczny przypływ II - Inwazja
2
MROCZNY PRZYPŁYW II
INWAZJA
MICHAEL STACKPOLE
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
Michael Stackpole
3
Tytuł oryginału
DARK TIDE II: RUIN
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
AGNIESZKA TRZESZKOWSKA
URSZULA KARCZEWSKA
Ilustracja na okładce
JOHN HARRIS
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 2000 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-438-8
Mroczny przypływ II - Inwazja
4
Do fanów Gwiezdnych Wojen:
Wasza wiedza i poświęcenie sprawiają, że pisanie tych
książek to prawdziwe wyzwanie.
Wasze umiłowanie wszechświata sprawia, że ich pisanie jest
tak bardzo satysfakcjonujące.
Do następnego razu...
Michael Stackpole
5
R O Z D Z I A Ł
1
Shedao Shai stał w swojej kajucie, głęboko w trzewiach żywo-statku „Dziedzictwo
Udręki”. Wysoki i smukły, o długich członkach zakończonych haczykowatymi wyrost-
kami na nadgarstkach, łokciach, kolanach i piętach, wojownik Yuuzhan Vong stanął
wyprostowany jak struna. Rozłożył ramiona dłońmi na zewnątrz. Cienka, umięśniona
pępowina łączyła statek z kapturem percepcyjnym, który wojownik miał na sobie. De-
likatny przewód wił się po koralowych ścianach kabiny, wszczepiony w tkankę nerwo-
wą statku.
Shedao Shai wiedział i widział to, co wiedział i widział jego statek, zawieszony na
orbicie nad Dubrillionem. Otaczała go tylko pustka przestrzeni, a pod stopami powoli
wirowała błękitno-zielona kula planety. Pas asteroid wyginał się ku niemu ruchomym
łukiem, a w oddali bury Destrillion unosił się w mrocznej pustce jak nieśmiały kocha-
nek.
Tak właśnie muszą czuć się bogowie, pomyślał Shedao Shai, pozwalając, by krót-
kie jak jedno uderzenie serca wahanie, wywołane bluźnierczą myślą przebiegło dresz-
czem jego ciało. Odsunął strach, wiedząc że Yun-Yammka, bóg zwany również
Oprawcą pozwoliłby mu na tę chwilę dumy w nagrodę za odebranie niewiernym tak
wielu światów. Kapłani zapowiedzieli ludowi Yuuzhan Vong, że ich nowy dom będzie
właśnie tutaj, na obszarach zwanych przez niewiernych Nową Republiką a na Shedao
Shai ciążyła przerażająca odpowiedzialność za poprowadzenie ataku, który proroctwo
kapłanów zamieni w rzeczywistość.
Używając zmysłów statku jak swoich własnych, Shedao pozwolił, by ograniczenia
i troski jego ciała rozpłynęły się we wszechogarniającym intelekcie, kontemplującym
widok rozciągający się wokół. Lud Yuuzhan Vong podróżował z daleka na ogromnych
światostatkach, szukając nowego domu. Zwiadowcy zlokalizowali tę galaktykę prze-
szło pięćdziesiąt lat temu, a raport tych, którzy przeżyli, nadał realne kształty proroctwu
Najwyższego Władcy - oto w końcu ich nowy dom był w zasięgu ręki. Od kiedy wy-
słani do niej agenci przeniknęli w szeregi zamieszkujących ją ras i dane wywiadowcze
popłynęły szerokim strumieniem na światostatki, dorosło całe nowe pokolenie, wycho-
wane i wyszkolone w jednym celu - by oczyścić galaktykę z niewiernych.
Mroczny przypływ II - Inwazja
6
Shedao Shai uśmiechnął się, spoglądając w dół na Dubrillion. Zgodnie z wy-
świechtanymi teoriami militarnymi nawet najdoskonalszy plan może zawieść, gdy za-
braknie jedności w szeregach -tak jak stało się tutaj. Nom Anor, agent i prowokator
Yuuzhan Vong, uknuł wraz z braćmi ze swojej kasty zwiadowców spisek, uzurpując
dla siebie rolę wojowników. Przedwczesny atak został odparty przez Nową Republikę,
choć nie bez strat ze strony niewiernych. Pierwotne cele ataku Shedao Shai musiały
zatem ulec zmianie, tak aby umożliwić dopełnienie podboju i tym samym zmyć plamę
na honorze Yuuzhan Vong.
Dowódca Yuuzhan Vong zacisnął w pięść prawą dłoń, uśmiechając się szerzej.
Gdybym mógł zacisnąć palce na twym gardle, Nomie Anorze, pomyślał, moja rozkosz
nie miałaby granic. Wojownik nie zaprzątał sobie głowy zastanawianiem się, jak kapła-
ni i pozostali zwiadowcy tłumaczyli sobie postępek Noma Anora - wystarczyło mu
osobiste przekonanie, że bogowie z pewnością go ukarzą.
Kiedy powrócisz do Changing, Nomie Anorze, myślał dalej, twoja niegodziwość
zostanie odpowiednio wynagrodzona.
Shedao Shai sięgnął myślami do wspomnień zgromadzonych w „Dziedzictwie
Udręki". Dobył zapis jednego z niewolników, który wcześniej pełnił służbę jako żoł-
nierz podczas pacyfikacji Dubrillionu. Niska, krępa, gadopodobna rasa humanoidów
zwanych Chazrachami dobrze służyła wojownikom Yuuzhan Vong w czasie ich wojen.
Niektórzy z Chazrachów uczestniczyli nawet w kilku bitwach na tyle ważnych, by do-
stąpić zaszczytu włączenia do najniższej kasty wojowników. Shedao Shai przywdział
wspomnienie jak maskera ooglith, czując się nieco dziwnie w ciele dużo niższej istoty.
Przyzwyczajenie się do niewygody przebywania w tak drobnym ciele zajęło mu chwilę,
potem jednak przezwyciężył to uczucie i zaczął przeżywać misję Chazracha na plane-
cie, nad którą teraz krążył.
Misja nie była specjalnie ambitna. Chazrach i jego oddział dostał zadanie znisz-
czenia jednej z kolonii niewiernych, gnieżdżących się w gruzach stolicy Dubrillionu.
Każdy z Chazrachów miał przy sobie kufi - duży, obosieczny nóż - i hodowlę amfista-
fów, znacznie krótszych niż te, których używali wojownicy Yuuzhan Vong. Były one
nie tylko mniejsze, przez co lepiej przystosowane do wzrostu Chazrachów, ale i nie tak
elastyczne, ponieważ niewolnicy wydawali się genetycznie niezdolni do przyswojenia
sobie umiejętności niezbędnych, by móc w pełni wykorzystać możliwości amfistafów.
Shedao Shai uniósł ramiona, nadal nie czując się swobodnie w przybranym ciele,
ale zatopił się umysłem we wspomnieniu. Oczami Chazracha widział, jak żołnierze
zagłębiają się w wąskim, ciemnym przejściu. Jego nozdrza zaatakował kwaśny odór,
który przyprawił Chazracha o szybsze bicie serca. Dwóch jego ziomków zaczęło się
przepychać do przodu, gdy przesmyk się rozszerzył. Chazrach dotknął swojego amfi-
stafa i uniósł go do góry, pozwalając, by wyminął go kolejny z niewolników.
Czerwony promień energii rozświetlił ciemność, na jedną krótką chwilę rozprasza-
jąc cienie i eksplodując w szeregach Chazrachów. Jeden z niewolników chwycił się za
twarz, osmaloną i całą w pęcherzach, a potem z krzykiem okręcił się dookoła. Cha-
zrach, przez którego Shedao obserwował scenę, minął rannego towarzysza i zaczął się
Michael Stackpole
7
rozglądać, gdy dźwięk metalu uderzającego o kamień i skrzesana w ten sposób iskra
zaalarmowały go o nowym niebezpieczeństwie.
Na występie muru nad ujściem korytarza ukrył się jeden z niewiernych. Cisnął
ciężką metalową sztabą, która odbijając się o sufit pomieszczenia, skrzesała snop iskier.
Sztaba ze świstem leciała w stronę głowy Chazracha, ale ten odbił ją swoim amfistafem
i zamachnął się jego ostrym ogonem. Amfistaf wbił kolczasty ogon w mięsień łydki
mężczyzny, z której trysnęła słona krew, gdy Chazrach szarpnięciem uwolnił amfistafa.
Niewierny zaczął spadać, koziołkując w powietrzu. Wylądował ciężko na plecach.
Kości pękły z trzaskiem, a ranny stracił władzę w dolnej części ciała. Krew nadal try-
skała, pulsując, z rany na nodze. Mężczyzna spróbował zatamować krew i w tym mo-
mencie ujrzał nad sobą Chazracha. Strach rozszerzył mu oczy, białka niemal wyszły na
wierzch. Zaczął coś mówić płaczliwym, proszącym tonem, ale jedno szybkie plaśnięcie
amfistafa płaskim końcem po szyi uciszyło go na zawsze.
Wszędzie dookoła Chazracha wrzała walka. Wystrzały z Masterów rozświetlały
odległe zakamarki kolonii. Niewolnicy padali na ziemię, wijąc się i próbując zatamo-
wać rękami krew tryskającą z ran. Oblani krwią niewierni, krzycząc w ostatnich mo-
mentach życia, przewracali się jeden za drugim. Niewolnicy mijali ciała rannych i
umierających - zarówno niewiernych, jak i swoich towarzyszy, szukając kolejnych
wrogów. Pułapka zamieniła się w pogrom, a niewierni próbowali uciekać, co jednak
skutecznie uniemożliwiali im wciąż napływający Chazrachowie.
Wtem Shedao Shai poczuł ukłucie bólu. Szło od pleców tuż nad prawym biodrem,
sięgając w głąb jamy brzusznej. Poczuł, jak Chazrach próbuje pokonać ból, skręcając
się w lewo. Dzięki temu broń wbita w jego ciało wysunęła się z rany. Ból zmniejszył
się nieco, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać narastającą panikę Chazracha, który
zrozumiał, że jest poważnie ranny.
Odwracając się, uniósł amfistafa, ale niewiele brakowało, a nie udałoby mu się tra-
fić wroga. Przeciwnik był samicą, w dodatku bardzo młodą. Cios, który dorosłemu
rozorałby gardło, trafił ją w twarz, na linii oczu. Broń roztrzaskała kości i przebiła
czaszkę. Niewierna szarpnęła się gwałtownie, opryskując krwią ferrobetonowe ruiny
kolonii. Padła na ziemię jak porzucony płaszcz, nie przestając jednak ściskać w dło-
niach wibroostrza, którym zraniła Chazracha. Broń syczała nienawistną namiastką ży-
cia.
Shedao Shai wygiął plecy i zerwał z głowy kaptur percepcyjny. Nie chodziło mu o
reakcję Chazracha na zranienie, o jego szok i omdlenie. Shedao Shai sam nieraz prze-
chodził przez coś takiego. Tym, co obudziło w nim obrzydzenie, było tchórzostwo
Chazracha.
Nie pozwolę, by zbrukały mnie doznania tchórza, pomyślał.
Dowódca Yuuzhan Vong rozłożył ramiona i oddychał głęboko, zamknięty w swo-
jej komnacie, ukrytej w samym sercu „Dziedzictwa Udręki". Wiedział, że inni uznaliby
jego reakcję na przeżycia ostatnich chwil Chazracha za przesadną. Deign Lian, jego
adiutant, na pewno tak by pomyślał, ale historia domeny Lian była znacznie bardziej
chwalebna niż domeny Shai... w każdym razie do niedawna.
Mroczny przypływ II - Inwazja
8
Sukcesy sprawiły, że stali się słabi i nieuważni. Liana przydzielono do mnie, że-
bym zaszczepił mu pasję prawdziwego wojownika, pomyślał Shedao.
Shedao Shai wiedział, że wielu zbagatelizowałoby ostatnie odczucia umierającego
Chazracha, ale członkowie domeny Shai nie zwykli byli pozwalać, by ich czystość
została splamiona. Ból, jaki poczuł niewolnik, gdy trafiło go wibroostrze - bluźniercza
broń, która nawet niewinną wciągnęła w wojnę - spotkał się z odrzuceniem. Chazra-
chowi dano szansę zbawienia, ale niewolnik jej nie wykorzystał.
Bólu nie wolno było odrzucać - należało przyjąć go z miłością. Zgodnie z filozofią
Shedao Shai ból to jedyna niezmienna wartość w życiu. Narodziny były bólem, śmierć
była bólem, wszelka zmiana była bólem. Wyparcie się bólu oznaczało zaprzeczenie
najprawdziwszej natury wszechświata. Słabość odgradzała ludzi od bólu. Zamiast pró-
bować pokonać ból, należało przyjąć go w siebie, by stać się istotą transcendentną i
przeobrażoną na podobieństwo samych bogów.
Shedao Shai podszedł do łukowato wysklepionej ściany komnaty i pogłaskał osa-
dzoną w niej opalizującą perłowym blaskiem kulę. Jak obmyty falą czarny piasek plaży
kolor spłynął ze ściany, pozostawiając ją przezroczystą. Za ścianą, ułożone na kształt
piramidy, spoczywały szczątki najsławniejszych członków domeny Shai. Mieściła się
tu zaledwie niewielka część relikwii. Tak cennego zbioru w żadnym wypadku nie po-
wierzono by jednej osobie, a już na pewno nie umieszczono by go na pokładzie statku
takiego jak „Dziedzictwo Udręki". Starszyzna domeny staranie wybrała umieszczone tu
szczątki, by inspirowały najmłodszą latorośl tego szlachetnego rodu.
Shedao Shai przeciągnął dłonią po szybie oddzielającej go od złożonych po dru-
giej stronie kości, zatrzymując ją w pustym miejscu lewego dolnego rogu. Zamierzał
złożyć tam szczątki Mongei Shai, swojego dziada, dzielnego wojownika. Mongei po-
legł podczas misji zwiadowczej na planecie, którą niewierni znali jako Bimmiel. Przy-
był na nią jako członek grupy zwiadowców w trakcie przygotowań do inwazji. Wykazał
się bezgraniczną odwagą, bo pozostał na planecie, by móc przesyłać wiadomości do
tych członków swojej grupy, którzy odlecieli na spotkanie oczekującej ich floty. Samo-
bójcza śmierć, wynikająca z żarliwego oddania sprawie, przysporzyła chwały domenie
Shai i w znacznym stopniu - w decydującym stopniu - zaważyła na decyzji, by dowódz-
two inwazji powierzyć właśnie Shedao Shai.
Shedao zlecił dwóm swoim pobratymcom, by odzyskali szczątki jego przodka, ale
ich misja zakończyła się porażką. Neira i Dra-nae Shai zostali zgładzeni przez jeedai -
najbardziej zdumiewających spośród niewiernych, o których wiadomości nadesłał Nom
Anor. „Ci jeedai twierdzą, jakoby posiedli i potrafili wykorzystywać więź z siłami ży-
cia, ale swoim symbolem uczynili miecz świetlny - broń, która z równą łatwością może
zniszczyć życie jak i jego obmierzłe mechaniczne namiastki. Stawiają się poza i ponad
siłami życia, wykorzystując mistykę tak zwanej Mocy, by ukryć fakt, że tak naprawdę
tkwią w okowach mechanistycznego bluźnierstwa".
Dowódca Yuuzhan Vong wzdrygnął się, odwrócił i przeszedł na drugą stronę
komnaty. Przycisnął czerwoną sztabę wtopioną w ścianę, która zaczęła zmieniać
kształt, wybrzuszając się w taki sposób, że tworzący ją koral yorick spłynął w dół, two-
rząc poziomą platformę. Ze ściany wysunęło się sześć wypustek w kształcie potrójnych
Michael Stackpole
9
uchwytów. Odwracając się twarzą w stronę relikwii przodków, Shedao Shai rozkrzy-
żował ramiona.
Z dwóch najwyższych wypustek wystrzeliły skórzaste macki, które okręciły się
wokół nadgarstków wojownika, przyciskając je do ściany. Cztery pozostałe wyrostki w
podobny sposób uwięziły jego kostki i uda. Poczuł, że ciągną go w górę za nadgarstki,
pokonując opór unieruchomionych przedramion. Ból eksplodował wzdłuż ramion wo-
jownika aż po koniuszki palców. Pęta krępujące jego kostki uniosły wysoko nogi She-
dao Shai, zmuszając go, by wykręcił głowę, jeśli chciał oglądać skąpane w złotej po-
świacie szczątki szlachetnych przodków.
Emanujące z góry światło zamieniło oczodoły czaszki spoczywającej na szczycie
piramidy w czarne jamy. Shedao Shai spojrzał w stronę lekko krzywego czerepu
umieszczonego z lewej strony stosu, śledząc wzrokiem wklęsłe krawędzie kości. Choć
nigdy nie było mu dane widzieć ich właścicielki żywej, bo nawet nie pamiętał, ile po-
koleń temu zakończyła życie, był pewien, że za życia jej chłodny wzrok musiał być
równie bezlitosny, jak teraz zimne cienie oczodołów.
Unieruchomiony w Uścisku Męki Shedao Shai zaczął napierać na krępujące go pę-
ta. Stworzenie skurczyło swoje członki, wykręcając ramię wojownika i wyginając w łuk
jego kręgosłup. Ból narastał powoli, więc Shedao Shai naparł mocniej, próbując uwol-
nić ręce. Istota zwana Uściskiem Męki szarpnęła nim, wykręcając barki Shedao w jedną
stronę, a miednicę - w drugą. Spoglądając przez lewe ramię, widział swoją lewą piętę.
Powinienem zobaczyć więcej, pomyślał.
Walczył z Uściskiem coraz energiczniej, aż czerwone ukłucia bólu ustąpiły miej-
sca rozdzierającym ciało srebrzystym wstęgom cierpienia, pulsującym w górę i w dół
członków. Shedao badał swój ból, smakował go, delektował się nim, analizował i pró-
bował opisać, rozkoszując siew duchu tym, że jest coraz silniejszy, coraz bardziej mor-
derczy; silniejszy, niż myślał, że kiedykolwiek zdoła wytrzymać. Choć wiedział, że to
ćwiczenie przerasta jego siły, zmusił się, by jeszcze mocniej wyprężyć ciało, zmagając
się z Uściskiem w ostatnim akcie oporu.
Uścisk Męki szarpnął nim jeszcze raz, ciągnąc za nadgarstki, aż znalazły się na
karku wojownika. Rozcapierzając palce, Shedao chwycił się za włosy i ciągnął za nie
tak długo, aż wykręcił głowę do tyłu, by móc widzieć kości przodków. Cierpienie prze-
nikało go na wskroś, rozpalając każdy nerw ciała. Nie był w stanie przeanalizować
wszystkich swoich doznań. Zalały go zbyt nagle, zbyt liczne, aż zatopił się cały w bólu,
aż stopił się z nim...
.. .aż ból stał się istotą jego jaźni.
Osiągnąwszy cel, pozwolił sobie na uśmiech, odsłaniając ostre zęby. Niewierni ro-
bili wszystko, by oszczędzić sobie takiego bólu.
Odwracają się od rzeczywistości, pomyślał Shedao. To dlatego są ohydą, z której
należy oczyścić galaktykę.
To, że niewierni zamieszkiwali ją wcześniej, nie miało dla niego żadnego znacze-
nia. Jedynym, co się liczyło, było to, że bogowie ofiarowali tę galaktykę Yuuzhanom,
powierzając im zarazem misję zgładzenia niedowiarków.
Mroczny przypływ II - Inwazja
10
Niemal konając w objęciach niewyobrażalnego bólu, Shedao Shai skoncentrował
się na świętej misji, zleconej jego ludowi przez bogów.
Przychodzimy ofiarować im Prawdę, myślał. Oczyszczeni ogniem cierpienia
szczęśliwcy dostąpią zbawienia, zanim umrą. Pozostali... Przerwał rozmyślania, gdy
płomień bólu przewiercił mu kręgosłup, by eksplodować pod czaszką... Pozostali zo-
staną martwi jak maszyny, którymi się otaczają a bogowie uradują się, że nasze prze-
znaczenie się spełniło.
Michael Stackpole
11
R O Z D Z I A Ł
2
Syczący szczęk miecza świetlnego uderzającego gwałtownie o drugie ostrze spo-
wodował, że Luke Skywalker wstrzymał oddech. Patrzył, jak cios wymierzony Marze
Jadę zmusił ją do cofnięcia się o kilka niepewnych kroków. Luke czuł Moc płynącą
wokół niej i przez nią. Ostre, pospieszne linie wydawały się ją atakować, zakłócać jej
krok. Wyciągnął rękę, by przekształcić ostre linie Mocy w łagodne łuki.
Zanim zdążył wykonać swój zamiar, Mara wykorzystała impet ataku. Przetoczyła
się na prawym biodrze i wstała, wymierzając zamaszysty cios błękitną klingą miecza.
Jej rude włosy mieniły się refleksami światła, falując to po jednej stronie głowy, to po
drugiej. Błyski pojawiły się też w zielonych oczach, współgrając ze złowrogim uśmie-
chem, który nie zdradzał najmniejszych śladów słabości wywołanej toczącą ją chorobą.
Jej przeciwnik przeskoczył nad klingą, choć nie tak wysoko ani tak zgrabnie, jak
zrobiłby to inny Jedi. Corran Horn wylądował na ziemi i przerzucił srebrny miecz do
lewej dłoni, kierując ostrze ku ziemi, gdzie sypnęło iskrami, napotykając klingę Mary
powracającą w kontrataku. Corran okręcił się na lewej pięcie i wyprowadził cios w bok,
w stronę głowy Mary. Jego przeciwniczka uchyliła się i zrobiła salto, by pewnie wylą-
dować na nogach.
Uniosła miecz w gardzie wysoko obok prawego ucha. Corran czekał na jej cios z
mieczem trzymanym oburącz od brzucha w dół, w kierunku prawej stopy. Poświata
mieczy zamieniała w lśniącą mgiełkę pot okrywający twarz i nagie ramiona Mary i
ściekający strużkami po klatce piersiowej Corrana.
Mara zaatakowała, a Corran odparował cios. Wymieniali pchnięcia, na przemian
atakując się i cofając w obronie. Luke zachwycał się złożonością rysunku linii Mocy
przepływających wokół nich. Widywał już w przeszłości bardziej spektakularne prze-
jawy Mocy -na długo przedtem, zanim zaczął rozumieć jej bardziej subtelne oddziały-
wania - i efektowniej sze popisy fechtunku, ale w walce, którą teraz obserwował, cho-
dziło o coś innego. Mara i Corran, przyjaciele od wielu lat, próbowali przyprzeć się
nawzajem do muru, wykorzystując całą swoją przebiegłość, umiejętności i siłę. Prze-
chodzili od obrony do ataku przez niezliczone etapy pośrednie. Nie chodziło o to, by
trafić przeciwnika, ale by zmusić go do uniknięcia trafienia.
Mroczny przypływ II - Inwazja
12
Ich walka była tym bardziej godna podziwu, że żadne z nich nie czuło się dobrze.
Mara zmagała się z nieznaną chorobą, która nadwątliła jej siły, opierając się wszelkim
próbom Luke'a, by jakoś jej pomóc. Luke wiedział, że mogło być gorzej - z setek ludzi,
u których stwierdzono tę chorobę, tylko ona przeżyła.
Moc pomogła jej utrzymać się przy życiu, pomyślał Luke, a teraz, w walce, płynie
poprzez nią.
Corran dopiero niedawno wyszedł ze zbiornika bacta, w którym leczył prawie
śmiertelne rany, jakie odniósł w walce z Yuuzhan Vong na Bimmiel. Rany udało się
wprawdzie zaleczyć, podobnie jak usunąć skutki działania biotoksyny, ale rekonwale-
scencja nie była łatwa, a jeszcze trudniej przychodziło Corranowi odzyskanie pełnej
sprawności bojowej. Luke uśmiechnął się, widząc, jak pierś Corrana unosi się w cięż-
kim oddechu.
Żaden z nas nie jest już taki młody, pomyślał.
Mara cięła mieczem, zmuszając Corrana, by się cofnął. Jego prawa kostka odmó-
wiła posłuszeństwa, posyłając ciało właściciela na maty sali treningowej. Corran zrobił
przewrót do tyłu i wylądował na kolanie, zwrócony lewym bokiem w stronę Mary.
Miecz trzymał skierowany w stronę brzucha, ale ruchem nadgarstka natychmiast zmie-
nił jego pozycję, kciukiem przestawiając jeden z elementów rękojeści. Miecz zasyczał,
a ostrze wydłużyło się ponaddwukrotnie, nabierając głębokiej ametystowej barwy.
Mara parsknęła urywanym śmiechem, nacierając swoim mieczem na długi fiole-
towy snop skoncentrowanej energii. Chociaż broń Corrana dawała mu przewagę zasię-
gu, prosty atak pozwalał odepchnąć ją szeroko na bok, narażając go na bezpośrednie
pchnięcie z doskoku w pozbawione ochrony ciało. Taktyka zmiany długości ostrza
nieraz pozwalała Corranowi zaskoczyć przeciwnika, ale Mara znała tę sztuczkę i na
pewno dawno wymyśliła, jak ją zneutralizować.
Zaatakowała na odlew, by swoim błękitnym mieczem odrzucić klingę Corrana na
bok, ale miecz nie zaskrzypiał znajomym dźwiękiem przy zetknięciu z ostrzem prze-
ciwnika, nie skrzesał iskier. Siła zamachu obróciła Marę dookoła, a koniec błękitnego
miecza wyciął w powietrzu leżącą ósemkę - symbol nieskończoności. Mara cofnęła się
o dwa kroki, wyłączyła miecz i ukłoniła się Corranowi, zanim ciężko opadła na kolana,
z pasemkami włosów przylepionymi do spoconej twarzy.
Luke uniósł brew.
- Od jak dawna czekałeś, żeby wypróbować tę taktykę? - zapytał Corrana.
Horn wyłączył miecz i przestawił element sterujący długością z powrotem na
normalną pozycję. Z przyklęku opadł na pośladki, a potem wyprostował nogi na podło-
dze.
- To dzięki Vongom wpadłem na ten pomysł. Nie jesteśmy w stanie wyczuć ich za
pośrednictwem Mocy, a jeśli ich nie widzimy, to nie wiemy, gdzie się znajdują. Przez
to trudno się przed nimi bronić.
Mara prychnęła.
- Zgaszenie ostrza w środku bitwy to głupota!
- Wiem, ale równie dobrze mogłem po prostu zmienić długość, kiedy chciałaś je
odrzucić na bok. Brak oporu jest bardzo skutecznym środkiem przeciwko nacierające-
Michael Stackpole
13
mu przeciwnikowi, jeżeli wiesz, że będzie nacierał. Domyśliłem się, że zaatakujesz z
rozmachem. Wydłużyłem ostrze, pozwalając ci wyeliminować z gry moją broń, i zgasi-
łem je, kiedy ruszyłaś do ataku. Kolejny ruch palca i byłoby po tobie.
Luke poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Przypomniał sobie, jak jego nauczyciel
Obi-wan Kenobi uniósł miecz w salucie i zgasił ostrze, ginąc pod ciosem Dartha Vade-
ra.
Ta sama taktyka zadziałała również wtedy, pomyślał. Najwyższe poświęcenie
przed największym ze zwycięstw.
Mistrz Jedi uśmiechnął się, rozłożył ręce i wyszedł na środek maty treningowej.
Ponad sobą i dookoła, za przezroczystą kopułą transpastali, widział uporządkowane
szeregi śmigaczy i poduszkowych ciężarówek sunących po niebie Coruscant. Na ze-
wnątrz wszystko wyglądało tak zwyczajnie i naturalnie, ale tu, pod kopułą wieńczącą
ośrodek Jedi na Coruscant, sprawy wrzały i kłębiły się jak burzowe chmury na hory-
zoncie.
- Obydwoje poradziliście sobie bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności.
Mara zmusiła się, by wstać.
- Stać nas na więcej. Musimy być lepsi. Wstawaj, Corran!
Corran potrząsnął głową, otrząsając kropelki potu z jasnobrązowych włosów i
brody.
- Mam jeszcze dość siły na co najmniej jedną rundę. Luke zmarszczył czoło.
- Mowy nie ma. W tej chwili naprawdę oboje macie dość.
Z tyłu za nimi przez łukowato sklepione drzwi dumnym krokiem wszedł rycerz
Jedi w czarnym falującym płaszczu. Szczupły, o ostrych rysach, miał wzrok, który
wydawał się zdolny wzniecać ogień. Wydął górną wargę w sposób, który nadawał jego
twarzy wyraz pychy, by nie powiedzieć pogardy, ale uśmiechnął się przy tym ostrożnie.
I zimno, pomyślał Luke.
- Dobry wieczór, mistrzu Skywalker. - Sposób, w jaki przybysz wypowiadał słowo
„mistrzu", odzierał je z wszelkiego szacunku, który miało wyrażać, pozostawiając pusty
tytuł.
- Witam cię, Kypie Durronie - odpowiedział Luke spokojnie, choć nie spodobał
mu się ton, jakim odezwał się Kyp. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.
Kyp zatrzymał się za dwójką spoconych Jedi.
- Przekonałem innych, żeby się pospieszyli. - Ręką w rękawicy wskazał na wej-
ście. - Jesteśmy gotowi, by zwołać naradę wojenną choćby zaraz.
Luke uniósł lekko podbródek.
- To nie jest narada wojenna. Jedi nie idą na wojnę. Naszym zadaniem jest chronić
i bronić, a nie atakować.
- Z całym szacunkiem, mistrzu Skywalker, nie ma sensu bawić się w słowne gier-
ki. - Kyp złączył dłonie za plecami. - Yuuzhan Vong są tutaj i mają zamiar podbić
przynajmniej część, jeśli nie całą naszą galaktykę. Jako obrońcom nie szło nam do tej
pory najlepiej, natomiast możemy się pochwalić sukcesami w ataku. Atakując na Bim-
miel, Ganner Rhysode i Corran zwyciężyli. My zaś, broniąc się na Dantooine, ponieśli-
śmy klęskę.
Mroczny przypływ II - Inwazja
14
Corran westchnął.
- Bimmiel wpadł jednak w końcu w łapy Vongów, Kyp, jak zapewne pamiętasz. A
Ganner i ja zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, tylko po to, by chronić ludzi wziętych do nie-
woli. To wszystko.
Kyp zmarszczył brwi, patrząc na Corrana ze zniecierpliwioną miną.
- Znowu gierki słowne. Zaatakowaliście Yuuzhan Vong i rozgromiliście ich. Tyl-
ko dzięki temu udało wam się uwolnić waszych jeńców. Tak czy owak, nie jestem tu
sam. Reszta czeka w audytorium na dole. Co mam im powiedzieć, mistrzu?
Luke na chwilę przymknął oczy, a potem skinął głową.
- Powiedz im, że doceniam tak szybkie przybycie. Chcę, żeby odpoczęli. Niech
poświęcą dzisiejszy wieczór na kontemplację Mocy. Ich opinie zostaną przyjęte z sza-
cunkiem i starannie rozważone. Spotkamy się z nimi jutro.
- Jutro? Rozumiem i jestem posłuszny, mistrzu. - Kyp skłonił się szybko i płytko,
obrócił na pięcie i wyszedł z sali precyzyjnie odmierzonymi krokami. Luke zauważył,
że obserwując odchodzącego mężczyznę, Corran gładzi kciukiem czarny przycisk ak-
tywacji na rękojeści swojego miecza. Mara nie poświęciła Kypowi ani jednego spojrze-
nia, ale fale wściekłości emanowały z niej równie silnie, jak wybuchy promieniowania
od pulsara.
- Wiem, że Kyp was irytuje.
Corran odwrócił się, słysząc głos Luke'a.
- Irytuje? Albo jestem mistrzem w kamuflowaniu uczuć, albo starasz się być
zbyt... delikatny. Gdybym miał choć krztynę uzdolnień telekinetycznych, udusiłbym go
jego własnym płaszczem.
- Corran! - Mara zmarszczyła czoło, spoglądając na niego z oburzeniem.
- Przepraszam, mam chyba słaby charakter...
- Chyba rzeczywiście, skoro chciałeś to zrobić w tak jawny sposób. - Mara zmru-
żyła zielone oczy. - Powinieneś być bardziej subtelny. Znajdź jakąś częściowo zablo-
kowaną tętnicę w jego mózgu, a potem tylko lekko ją ściśnij. Bum! - i po nim. No i po
kłopocie.
Corran uśmiechnął się.
- Dopiero teraz żałuję, że jestem słaby z telekinezy.
-Natychmiast przestańcie! - Luke pokręcił głową. - Takie żarty tylko pogłębiają
problem, jaki mamy z Kypem i jego frakcją. Oni wszyscy dorastali już po upadku Im-
perium. Zawsze marzyli o tym, by jako Jedi móc zniszczyć największe zło, jakie zna-
my. To, co zrobiłem, żeby pokonać Imperium... co musiałem zrobić, żeby je pokonać. ..
to ich zdaniem najlepszy sposób na rozprawienie się z wszelkim złem. Chcą wymierzać
sprawiedliwość ciosami miecza. A ponieważ Yuuzhanie są niewyczuwalni poprzez
Moc, Kypowi i jego poplecznikom wydaje się, że to rzeczywiście jedyny sposób, by ich
pokonać.
Corran strzepnął kropelki potu z brody.
- Przypuszczam, że zabicie przeze mnie dwóch Yuuzhan na Bimmiel nie pomogło
rozwiać tego złudzenia?
Michael Stackpole
15
-Nie miałeś wyjścia, Corran, i sam otarłeś się o śmierć na Bimmiel. - Luke wes-
tchnął ciężko. - Ale nawet ta lekcja nie na wiele się zdała w przypadku Kypa i jego
frakcji. Zostałeś ranny, więc uznali cię za słabeusza. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak
dobrymi wojownikami są Yuuzhan Vong. Poplecznicy Kypa uważają się za lepszych
od ciebie, więc skoro ty zdołałeś pokonać Yuuzhan, są przekonani, że im także się to
uda, i to bez trudu.
Mara przytaknęła.
- W dodatku Anakin zabił następnych Yuuzhan na Dantooine. Przez to jeszcze
bardziej nie doceniają Yuuzhan. Lekcja, jaką otrzymaliśmy na Dantooine, była napraw-
dę straszliwa. Przekonaliśmy się, że Yuuzhanie bardziej dbają o to, by wykonać zada-
nie, jakie otrzymali, niż o własne życie. Ci spośród Jedi, którzy wykorzystują strach i
grozę, by zaszachować przeciwnika, powinni strzec się wroga, który nie boi się śmierci.
Luke przycisnął palce do skroni.
- To właśnie najbardziej mnie niepokoi: strach, ból, zazdrość i pogarda. To dome-
na ciemnej strony.
- Tak, mistrzu, ale musimy patrzeć realistycznie. - Corran przypiął miecz do pasa.
- Yuuzhanie budzą grozę i są bezlitośni. Nie możemy ich wyczuć poprzez Moc. To
odbiera nam wiele umiejętności, na których większość Jedi nauczyła się polegać. Utrata
przewagi bojowej musi wywoływać strach.
- Nieprawda, Corran, nie masz racji. - Luke zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył
się w piersi. - Istota Jedi to coś, co jest w nas. To nie władza, jaką dzierżymy, ani broń,
którą się posługujemy. Nie przestaję być rycerzem Jedi, gdy isalamir pozbawia mnie
dostępu do Mocy. Tamci zaś pozwalają by strach oddzielił ich od tej podstawowej
prawdy. Jesteśmy sługami Mocy, niezależnie od tego, czy nasi wrogowie są jej częścią,
czy nie.
Corran zmarszczył czoło, zastanawiając się nad słowami Luke^. Po chwili pokiwał
głową.
- Rozumiem, co masz na myśli, ale nie jestem pewien, czy i oni to zrozumieją.
Spójrzmy prawdzie w oczy: normalną reakcją na strach jest zaatakowanie tego, co go
wywołuje.
- Albo - dodała Mara złowieszczym głosem - płaszczenie się przed tym w nadziei
na uratowanie skóry.
- Nie podoba mi się to, Maro - syknął Luke. Na Belkadanie widział istoty zniewo-
lone przez Yuuzhan Vong, zastanawiał się jednak, czy tylko godziły się na swoją rolę,
czy też wychodziły jej naprzeciw.
Strach może skłonić ludzi do najbardziej irracjonalnych zachowań, pomyślał. Per-
spektywa walki przeciwko obywatelom Nowej Republiki, atakującym w szeregach
Yuuzhan Vong... cóż, wolał o tym nie myśleć.
- Mimo wszystko Corran ma trochę racji. Nazwanie przez Kypa naszego zebrania
naradą wojenną świadczy o tym, że niektórzy Jedi chcą zaatakować Yuuzhan. - Luke
potarł dłonią czoło. - Ale nasze zadania jako Jedi są proste. Mamy lecieć na planety
ogarnięte walką i ewakuować bezbronnych. Mamy koordynować wysiłki obronne. Dan-
Mroczny przypływ II - Inwazja
16
tooine to nie najlepszy przykład tego, co może wyniknąć z takich działań, ale jednak
pomogliśmy uciec ludziom, którym bez nas by się to nie udało.
Mara spojrzała na niego ostro.
- A co z misjami zwiadowczymi? To właśnie robiłeś na Belkadanie. Twój pobyt
tam okazał się bardzo przydatny, pozwolił nam zebrać wiele cennych informacji. Zresz-
tą Corran i Ganner też przywieźli z Bimmiel informacje, w tym przykłady yuuzhań-
skich biotechnologii i zmumifikowane ciało Yuuzhanina. Im więcej danych o Yuuzha-
nach zdołamy zgromadzić, tym lepiej będziemy przygotowani, by odeprzeć ich ataki.
- Zgoda, ale mając niecałą setkę Jedi i tysiące planet jako potencjalne cele, jak
mamy rozłożyć nasze siły?
Corran pokiwał głową.
- Cóż, politycznie nic tu nie wygramy. Jeśli na planecie, którą Yuuzhanie obiorą za
kolejny cel, nie będzie żadnego Jedi, winić za to będą nas. Jeśli będzie tam za mało
Jedi, by pokonać Yuuzhan... a wiemy, że na pewno tak będzie... znów przegramy. Nie
zamierzam sugerować, że w tej sytuacji mamy nic nie robić, ale musimy mieć świado-
mość tego, że nigdy nie zdołamy zadowolić tych, którym mamy pomóc. Mara ma rację
w jednym: jedyne miejsca, co do których możemy być pewni, że znajdziemy tam
Yuuzhan, to planety, które już podbili. Mogę przejrzeć dane na temat tych planet i za-
stanowić się, czy jest jakiś sposób, żeby wysłać tam naszą ekspedycję. Ale to nie będzie
łatwe.
- Nic nie będzie łatwe, Corran. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę i ujął dłoń Mary. - Po
prostu musimy zapewnić, że Jedi zrobią wszystko, co w ich mocy, by wypełnić swoją
misję. Mniej mnie martwi ewentualna krytyka z zewnątrz niż to, że nasza porażka może
rozbić Jedi od środka. W takim wypadku Yuuzhan Vong nie napotkają nikogo, kto
byłby w stanie im się przeciwstawić.
Michael Stackpole
17
R O Z D Z I A Ł
3
Jacen Solo czuł się bardzo dziwnie, wróciwszy do miejsca, w którym spędzał zaw-
sze tyle czasu podczas pobytu na Coruscant. Mógłby powiedzieć, że dorastał w tym
mieszkaniu, ale nie byłaby to cała prawda. Zjeździł całą galaktykę, podróżując z rodzi-
cami po światach Nowej Republiki, a potem przez długi czas przebywał w Akademii
Jedi.
Apartament nie różnił się specjalnie od tego, jakim go zapamiętał. Jego pokój był
na końcu korytarza; pokoje rodziców - na piętrze. C-3PO nadal kręcił się po domu,
rozpaczliwie miotając się od jednego nieszczęścia do drugiego. Przystanął tylko na
chwilę, by powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że widzi Jacena z powrotem. Paplanina
złotego robota protokolarnego, choć chwilami denerwująca, stanowiła jeden z nieod-
łącznych elementów tego miejsca, co - nie wiedzieć czemu - tylko pogłębiło niepokój
Jacena.
Nurtowało go pytanie, co stało się z tym mieszkaniem, że czuje w nim taki niepo-
kój. Jego młodszy brat Anakin stał przy ogromnym oknie z transpastali, przyglądając
się śmigaczom kreślącym precyzyjne wzory na niebie Coruscant. Jacen z trudem wy-
czuwał swojego brata poprzez Moc, jakby rozdzielał ich co najmniej cały kontynent.
Odbierał zaledwie strzępy wrażeń, a to, co do niego docierało, było mroczne i jakby
zabarwione lękiem.
W przeciwieństwie do młodszego brata Jaina, bliźniacza siostra Jacena roztaczała
wokół siebie silną aurę pozytywnych emocji. Uśmiechnął się na widok jej radosnych
ciemnych oczu i włosów splecionych w gruby warkocz. Jej radość z tego, że przyjęto ją
do Eskadry Łobuzów, była zaraźliwa; Jacen uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jako bliź-
niaki zawsze byli sobie bardzo bliscy i łączyła ich silna więź, ale nie spodziewał się, że
Jaina aż tak rozkwitnie w swojej nowej roli.
Oby wszystkie niespodzianki były tak przyjemne, pomyślał.
Wszedł do przestronnego salonu i uścisnął siostrę.
- Stęskniłem się za tobą. Wygląda na to, że Łobuzy nie dają ci odpocząć.
Jaina przytuliła się mocno do brata i ucałowała go w policzek.
Mroczny przypływ II - Inwazja
18
- To prawda. Przyjmujemy nowych pilotów, a ja pomagam ich ocenić. Sprawdzam
ich reakcje, gdy pokazujemy im, do czego zdolni są w walce Yuuzhanie. Na podstawie
wyników odsiewamy tych, którzy się nie nadają.
Jacen uśmiechnął się.
- Zmysły Jedi na pewno się przy tym przydają.
- Jasne, ale nie tylko. O każdym kandydacie piszemy raport na podstawie symula-
cji i rozmów, a każdy z oceniających robi to niezależnie. Pomagają nam Wedge Antil-
les i Tycho Celchu... i wyobraź sobie, że nie używając Mocy, kwalifikują te same osoby
co ja jako nie nadające się do służby. Widocznie lata doświadczenia są dla nich tym
samym, czym dla nas jest Moc.
Anakin roześmiał się lekko.
- Nie sądzę, żeby lata doświadczeń pomogły im unieść ciężki głaz. Jaina zmarsz-
czyła brwi i spojrzała karcąco na młodszego brata.
- Przecież wiesz, co mam na myśli.
Jacen ominął siostrę i usiadł na beżowej kanapie.
- Doświadczenie to coś, co przydaje się każdemu, także rycerzom Jedi. Uczysz się,
by nie powtarzać tych samych błędów.
Anakin pokiwał głową i odwrócił się znów do okna.
- Dobrze, że pewnych błędów nie da się powtórzyć. Siostra westchnęła i skierowa-
ła się w jego stronę.
- Anakin, to nie była twoja wina...
Anakin podniósł rękę, zatrzymując ją w pół kroku. Nie pomagał sobie Mocą, ale
Jacen wyczuł, że zrobiłby to, gdyby siostra nie stanęła sama.
- Wszyscy mi to powtarzają. ..iw głębi serca wiem, że to prawda. Ale chociaż nikt
mnie za to nie wini, poczuwam się do odpowiedzialności za to, co się stało. To prawda,
że go nie zabiłem, ale może mogłem coś zrobić, by go uratować?
Jaina pokręciła głową.
- Nigdy się tego nie dowiemy.
Anakin odwrócił się, ale nie udało mu się ukryć udręki na twarzy.
- Jeśli masz rację, Jaino, to jestem zgubiony. Muszę wierzyć, że można było coś
zrobić, żeby następnym razem...
Jacen pochylił się do przodu.
- Następny raz już był. Uratowałeś wtedy Marę, Anakinie.
- Jasne, tylko po to, żebyście, ty i Luke, mogli uratować nas oboje. Nie myśl, że
nie jestem ci wdzięczny... naprawdę jestem. -Anakin uniósł jeden kącik ust w krzywym
uśmiechu. - Ale dałeś mi tylko pół odpowiedzi. Muszę znaleźć drugą połowę.
Jacen kiwnął głową. Zauważył, że brat ani razu nie wypowiedział imienia
Chewbacca. Śmierć Wookiego zraniła ich wszystkich mocno i głęboko. Od zawsze był
częścią ich życia, ale dopiero kiedy go zabrakło, zobaczyli, jak głęboko i nierozerwal-
nie był z nimi związany. Jego śmierć była jak otwarta rana, która - przynajmniej w
przypadku Jacena - nawet nie zaczęła się zabliźniać.
Zamilkli wszyscy troje, pogrążając się we własnych myślach. Anakin nadal wy-
glądał przez okno niewidzącym wzrokiem. Jaina skrzyżowała ramiona i rozciągnęła się
Michael Stackpole
19
na kanapie obok Jacena. Zmarszczyła brwi, a Jacen niemal mógł czytać w jej myślach:
wspominała Chewbaccę. On sam pamiętał przede wszystkim miękkość sierści Wookie-
go, łagodną siłę jego ramion, poczucie humoru i niewyczerpaną cierpliwość do ludz-
kich dzieci obdarzonych Mocą.
- Hej, co tu tak cicho...?
Jacen podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę schodzącego po schodach, ale dopiero
po chwili rozpoznał w nim ojca. Przede wszystkim po głosie, choć wydał mu się mniej
entuzjastyczny niż zwykle, nawet jakby niepewny. Po zbyt luźnym ubraniu widać było,
że ojciec schudł; skórę miał bladą i ziemistą, znikła gdzieś mocna opalenizna od zbyt
wielu oglądanych słońc. Han Solo odgarnął z czoła włosy, wpadające mu do oczu. Były
dłuższe, niż Jacen pamiętał. Długie kosmyki kryły siwiznę, nie do końca jednak,
zwłaszcza na skroniach.
Najbardziej niecodzienne było jednak to, jak ojciec urwał pytanie. Jacen słyszał je
wypowiadane setki razy, zwykle wtedy, gdy sprawy nie szły gładko i trzeba było rozła-
dować napięcie. W takich sytuacjach ojciec uśmiechał się, rozkładał ręce i pytał: „Hej,
co tu tak cicho, ktoś umarł?".
Musi być naprawdę źle, tato, jeśli nie możesz tego wypowiedzieć. .. - pomyślał Ja-
cen.
Podniósł się z kanapy.
- Cieszę się, że cię widzę, tato. Gdy tylko dostałem wiadomość od Threepio, przy-
jechałem najszybciej, jak mogłem.
- Wiem, synu. - Han pokiwał głową i zaczął schodzić po schodach. - Hej, Złoto-
usty, dlaczego nie dałeś im nic do picia?
- Cóż, panie Solo, zwyczaj nakazuje, żeby nie...
- Zwyczaj nakazuje? To moje dzieci! - Han uśmiechnął się. -Czego się napijecie?
Jaina pokręciła głową.
- Dziękuję, nic mi nie potrzeba.
- Jacen, ty na pewno masz na coś ochotę. - Han odwrócił się do robota protokolar-
nego. - Ja poproszę...
- Nie, tato, nie mam ochoty na nic. Han zmarszczył brwi.
- Nie będę przecież pił sam...
Nie odwracając się od okna, Anakin machnął ręką w geście odmowy.
Solo senior wzruszył ramionami niezgrabnie, jakby jego stawy wymagały smaro-
wania.
- W takim razie ja też poczekam. Jaina spojrzała na ojca.
- Wiadomość wyglądała na pilną. O co chodzi?
Han wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Usiadł na krześle i gestem
nakazał to samo Jacenowi. Spojrzał na Anakina i także jemu wskazał miejsce, ale od-
wrócony plecami syn nie mógł tego widzieć.
Han odczekał chwilę, aż Anakin się odwróci, bez skutku jednak. Pochylił się więc
do przodu i oparł łokcie na kolanach.
Mroczny przypływ II - Inwazja
20
- Nie bardzo wiem, jak wam to powiedzieć. Nie jest mi łatwo... - popatrzył na za-
ciśnięte dłonie, potarł jedną o drugą. - Teraz kiedy Chewie nie żyje... - głos mu się za-
łamał; z trudem przełknął ślinę.
- Wiemy, tato. - Jaina uśmiechnęła się dzielnie do ojca. - My też go kochaliśmy.
Han przetarł twarz dłonią.
- Teraz kiedy on nie żyje, zacząłem się zastanawiać, kogo jeszcze mogę stracić. I
to mnie przeraziło bardziej niż cokolwiek do tej pory. Boję się. Ja, Han Solo, po prostu
się boję!
Anakin uniósł głowę.
- Nikomu nie jest łatwo przyznać się do czegoś takiego.
Ojciec krótko kiwnął głową. W tym geście był gniew i smutek, który przeszył Ja-
cena do głębi.
Wstał, podszedł do ojca i niezgrabnie położył mu rękę na ramieniu.
- Rozumiemy to, tato. Naprawdę. Ale ojciec już się pozbierał.
- Nie ma tu nic do rozumienia - odparł szorstko. Jacen westchnął.
Może uda nam się zwyciężyć Yuuzhan, pomyślał, ale czy nasza rodzina przetrwa
tę bitwę?
Michael Stackpole
21
R O Z D Z I A Ł
4
Leia Organa Solo powoli wstała z krzesła w niewielkiej sali odpraw. Oparła dłonie
o krawędź stołu i pochyliła się do przodu. Głowa opadła jej na chwilę, poddając się
bólowi barków, ale podniosła ją szybko i wyprostowała się. Wiedziała, że pozostałe
osoby zgromadzone w pokoju są nie mniej zmęczone niż ona, ale ze względu na rozwój
wypadków nikt nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek.
Ponad talerzem holoprojektora wbudowanego w sam środek czarnego stołu zawisł
wizerunek Nowej Republiki, a właściwie tej jej części, gdzie przechodziła w Odległe
Rubieże. Planety Nowej Republiki i przestrzeń między nimi jarzyły się ciepłym, złotym
światłem. U góry po lewej stronie widniały sektory należące do Spadkobierców Impe-
rium, zacienione na szaro, z planetami jak czarne perły. Ostry klin zaznaczonych brą-
zem planet wbijał się w terytorium Nowej Republiki niby wibroostrze, ocierając się
krawędzią o granice Imperium.
- Nadal napływają dane. Brak wiadomości z Belkadanu, Bimmiel, Dantooine i
Sernpidala nie powinien nas dziwić, skoro Yuuzhanie zajęli te światy, które zresztą
nigdy nie były gęsto zaludnione. Z Dubrillionu nadal otrzymujemy raporty, ale coraz
mniej i coraz rzadziej. Wygląda na to, że Dubrillion ma służyć Yuuzhanom za bazę
wypadową, przynajmniej na razie. Z Garqi nie dociera do nas wiele, ale wszelkie po-
szlaki wydają się wskazywać na to, że Yuuzhan Vong wylądowali, objęli kontrolę nad
planetą i rozpoczęli przygotowania... niestety, nie wiemy do czego.
Admirał Traest Kre'fey, młody Bothanin o fioletowych, złoto cętkowanych
oczach, pogładził śnieżnobiałą czuprynę.
- Uciekinierzy poruszają się po Agamarze stosunkowo szybko. Zbieramy relacje
świadków, ale pani własna opowieść o wydarzeniach na Dantooine nie odbiega od tego,
co od nich słyszymy. Yuuzhanie wydają się wykorzystywać oddziały innych ras do
oczyszczania planet i cięższych operacji. Pojawiły się informacje o niewolnikach, a
także pogłoski o kolaboracji naszych obywateli z Yuuzhanami, ale mogą się okazać
zwykłą plotką.
Borsk Fey'lya, przewodniczący Nowej Republiki, skrzywił się i warknął:
- Należy się spodziewać, że co bardziej tchórzliwi przyłączą się do tych sił, które
akurat mają przewagę. Mieliśmy tego liczne przykłady za czasów Imperium.
Mroczny przypływ II - Inwazja
22
Leia pokręciła głową.
- Yuuzhanie są znacznie gorsi, niż Imperium było kiedykolwiek.
- Tylko z twojej perspektywy, Leio. Imperium rozprawiało się z rasami nieludzi
równie beznamiętnie, jak według twojej relacji Yuuzhanie rozprawiają się z ludźmi.
Teraz wiesz, jak się wtedy czuliśmy.
Leia prychnęła, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko do Bothanina.
- Imperium zniszczyło moją planetę, Borsk.
- Ach, tak? Który to już raz o tym słyszymy...
Borsk Fey'lya nie dokończył kąśliwej uwagi, bo Elegos A'Kla z rasy Caamasi po-
łożył mu rękę na ramieniu. Leia dostrzegła, jak mięśnie Elegosa skurczyły się, a Fey'lya
wzdrygnął się gwałtownie.
Caamasjanin odezwał się spokojnym głosem:
- Wiemy wszyscy, że zmęczenie nadweręża nasze nerwy, ale powinniśmy pamię-
tać o obowiązkach, które sprowadziły nas tu razem. - Skłonił głowę w kierunku drugie-
go przedstawiciela rasy ludzkiej znajdującego się w sali odpraw. - Zauważyłem, że
generał Antilles ma pełen notes informacji.
Wedge Antilles rozejrzał się dookoła i zamrugał szybko zielonymi oczami.
- Przyjrzałem się pewnym sprawom w podobny sposób, w jaki oceniałem posunię-
cia i uzbrojenie Imperium, i sformułowałem kilka podstawowych pytań, na które mu-
simy sobie odpowiedzieć.
Borsk Fey'lya potarł ramię uwolnione z uścisku Elegosa.
- Na przykład?
- No więc, po pierwsze, Sernpidal. Ściągnęli księżyc na planetę, doprowadzając do
koszmarnego kataklizmu. Wiemy, że nie udało nam się ewakuować z powierzchni całej
ludności. Gdyby pan zapytał fizyka planetarnego, odpowiedziałby, że tamtejsza cywili-
zacja została unicestwiona, i nawet jeśli przetrwały tam jakiekolwiek żywe stworzenia,
pozostaje im grzebanie w odpadkach.
Fey'lya prychnął.
- Imperium unicestwiło Alderaan, jak raczy nam przypominać Leia nie tylko przy
tej okazji. Sernpidal miał być dla nas nauczką.
Wedge potrząsnął przecząco głową.
- To nie miałoby sensu. Pamiętajcie, że wykorzystali żywą istotę, żeby ściągnąć
księżyc z orbity. Środki, jakie poszły na wyhodowanie bestii tych rozmiarów i o takiej
sile, musiały być niewiarygodne.
Elegos uniósł palec porośnięty płowym futrem.
- Skąd ta pewność, generale?
- Mamy raporty na temat ich statków i broni. Chociaż ich napęd i obrona opierają
się na żywych stworzeniach, które są zdolne w taki czy inny sposób manipulować gra-
witacją, żadne z nich nie miało nawet ułamka Mocy potrzebnej do zepchnięcia księżyca
z orbity. Gdyby wyhodowanie takiego organizmu było łatwe, statki i uzbrojenie, które
widzieliśmy, byłyby znacznie potężniejsze.
Wedge złączył dłonie czubkami palców.
Michael Stackpole
23
- Wiemy, że ten stwór na Serpidalu został zabity, zanim księżyc rozbił się o po-
wierzchnię planety. Nie uciekł, zanim doszło do kolizji; a skoro zmiana orbity nie-
uchronnie musiała prowadzić do zderzenia, można z dużą dozą pewności przyjąć, że
Yuuzhanie nie zamierzali ewakuować tego organizmu. Uznali, że rezultat wart jest
kosztów, jakie musieli ponieść, by go wyhodować. To każe mi sądzić, że mają inne
plany co do Sernpidala.
Traest zmarszczył czoło.
- Rozumiem ten tok myślenia, Wedge, ale twój wniosek opiera się na założeniu, że
inwestycja powinna przynieść zysk. A jeśli oni nie rozumują w ten sposób? Jeśli uwa-
żali na przykład, że... czy ja wiem?... ten organizm jest nieczysty z powodu tego, co
uczynił? Może nie ewakuowali go, bo w ten sposób i oni zostaliby zbrukani?
- To możliwe. - Wedge wzruszył ramionami. - Jeśli tak, jeśli ich wzorce myślowe
są aż tak odmienne od wszystkiego, co znamy, to przewidywanie i kontrowanie ich
posunięć będzie niemożliwe.
Leia potarła kark.
- Przyznaję, że poszerzenie naszej wiedzy o Yuuzhan Vong jest sprawą niezmier-
nie ważną. Urządzenia, jakie mój brat widział na Belkadanie, wydają się sugerować, że
rzeczywiście Yuuzhanie potrzebują zasobów planet, które zajęli, by uzupełnić czy za-
stąpić te siły, które zniszczyliśmy. Dlatego też zastanawia mnie, co zamierzają zrobić
ze szczątkami Sempidala. Czytałam prawie wszystkie raporty, z którymi zapoznał się
Wedge, i uważam, że większość ras, z wyjątkiem Givinów, uznałaby światy opanowane
przez Yuuzhan za niemożliwe do zamieszkania. Gdyby się okazało, że Yuuzhanie mo-
gą na nich żyć, dowiedzielibyśmy się o nich ważnej rzeczy.
Borsk Fey'lya odchylił się w swoim krześle, a odbłyski trójwymiarowej mapy
ozdobiły jego sierść złotymi plamami.
- Doceniam wagę poszerzania wiedzy o przeciwniku, ale moją troską, jako przy-
wódcy Nowej Republiki, jest powstrzymanie tej plagi. Zakładam, admirale, że rozlo-
kował pan nasze siły w odpowiedni sposób, tak aby mogły zatrzymać tych Yuuzhan?
Traest i Wedge wymienili zakłopotane spojrzenia, po czym odezwał się młodszy
Bothanin:
- Zrobiłem wszystko, co było możliwe, oczywiście zrobiłem to. Zaczęliśmy od
Agamar i rozsyłamy patrole wzdłuż szlaków przelotowych, by zbierały uciekinierów.
Tworzymy z nich większe grupy, które sprowadzamy na Agamar, pakujemy na statki i
wysyłamy w głąb galaktyki, do Światów Środka. Na razie nie spotkaliśmy się z następ-
nymi aktami agresji ze strony Yuuzhan Vong, ale nasze patrole są dobrze uzbrojone i
powinny dać sobie radę w ewentualnym starciu. Zmieniamy też trasy, skład i terminy
patroli, tak by utrudnić Yuuzhanom przygotowanie ewentualnej pułapki.
Borsk przymknął fioletowe oczy.
- Powiedział pan: „Wszystko, co było możliwe".
-Zgadza się. Mówimy w tej chwili o ogromnym obszarze. Komputer może nam
narysować przyjemną, optymistyczną mapę, żebyśmy ją sobie mogli spokojnie studio-
wać, ale to odwzorowanie niewiele mówi o rzeczywistej przestrzeni. - Traest wcisnął
Mroczny przypływ II - Inwazja
24
kilka guzików na swoim notesie komputerowym i holograficzna mapa zmieniła się nie
do poznania.
Planety pozostały na swoim miejscu i nie zmieniły koloru, ale wokół nich, zamiast
barwnej poświaty, zaczęły się formować jakby wąsy łączące je ze sobą. Niektóre były
długie i splątane, inne biegły prosto. Leia patrzyła, jak migocą i znikają, w miejsce
jednych pojawiają się nowe, a inne wydłużają się lub skracają. Najbardziej zdziwiło ją,
jak ściśle planety powiązane są między sobą i jak łatwo granice, zaznaczone na po-
przedniej mapie, tracą jakikolwiek sens. Traest wskazał na nową mapę.
- To są szlaki, które łączą poszczególne światy. Stale się zmieniają, bo ruch planet
po orbicie wpływa na czas przelotu od gwiazdy do gwiazdy. Gdyby ktoś chciał wsko-
czyć w przestrzeń międzygalaktyczną i wyskoczyć z powrotem, mógłby uderzyć niemal
na każdą planetę z dowolnego miejsca - tyle tylko że mogłoby to potrwać jakiś czas, co
z wojskowego punktu widzenia nie byłoby rozwiązaniem praktycznym. A zatem roz-
stawienie naszych sił zbrojnych w taki sposób, by zastąpiły drogę nadlatującym woj-
skom Yuuzhan Vong, jest niemożliwe.
Borsk nachmurzył się.
- Sugeruje pan, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic, aby ich powstrzymać?
Wedge gwałtownie zaprzeczył.
- Ależ nie, panie przewodniczący, w żadnym wypadku. W tej chwili organizujemy
systemy obrony na planetach, które naszym zdaniem zaatakują. Naszym celem jest
spowolnienie ich ataków na tyle, abyśmy zdołali sprowadzić przeważające siły zdolne
do przeprowadzenia kontrataku. Wszyscy wiemy, że wojska atakujące planetę są naj-
bardziej odsłonięte w czasie schodzenia na jej powierzchnię. Jeśli zdołamy zaangażo-
wać ich w walce na orbicie i spowolnić lądowanie, będziemy mieć znacznie więcej
czasu na sprowadzenie dostatecznej siły ognia, by ich pokonać. W ten właśnie sposób
chcemy ich zatrzymać.
- Czyli zastawiacie na nich pułapki z przynętą.
- Zastawiamy pułapki... owszem, ale bez przynęty. Nie wiemy, czego chcą, więc
nie potrafimy odgadnąć, co mogłoby ich znęcić. -Wedge westchnął. - W tym momencie
wracamy do poprzedniego problemu, a mianowicie braku dostatecznej wiedzy na temat
wroga. Wiemy tyle, że stosują niewolnictwo; wiemy, że nienawidzą maszyn; wiemy, że
cała ich broń jest organiczna; i wiemy, że ból ma dla nich inne znaczenie niż dla nas.
Niestety, nie umiemy ocenić wagi tych wiadomości.
- Nie denerwuj się, Wedge. - Leia poklepała go po ręce. - Rozumiem twoją fru-
strację, ale możemy przecież przygotować jednostki wywiadowcze i rozesłać je, by
dowiedziały się jak najwięcej. Jestem pewna, że Luke użyczy nam kilku Jedi do takich
potajemnych wypadów, jak było na Belkadanie i Bimmiel.
- Nie, nie... żadnych Jedi. - Borsk Fey'lya potrząsnął głową. - Nie życzę sobie, że-
by się w to angażowali.
Leia spojrzała na niego.
- Co takiego?
Borsk Fey'lya przybrał beznamiętny wyraz twarzy.
Michael Stackpole
25
- Nie myśl, że nie znam wartości rycerzy Jedi, Leio. Doskonale pamiętam, jak ty i
twój brat rozwiązaliście kryzys, który zniszczyłby Bothawui, ale... ludzie stracili szacu-
nek dla Jedi. Przeglądając raporty o bitwie na Dantooine, mogę wyczytać między wier-
szami, że gdyby nie Jedi, cały kontyngent uciekinierów zostałby zgładzony, ale nie jest
to jedyna rzecz, jaką można z tych relacji wywnioskować. Czytane nieżyczliwym
okiem dowodzą, że Jedi okazali się bezradni i nie zdołali zapobiec rzezi setek ludzi. Co
więcej, Yuuzhanie są w stanie pokonać Jedi. Nawet najpotężniejszy z rycerzy, twój
brat, został zmuszony do opuszczenia Belkadanu i pozostawienia tam nieznanej nam
nawet liczby niewolników. Według jednego ze studentów uratowanych z Bimmiel tam-
tejsi Jedi wypuścili genetycznie zmodyfikowane organizmy, które mogły na zawsze
zakłócić cykl życia na tej planecie, doprowadzając do jej całkowitego wyjałowienia.
Dodaj do tego pogłoski, jakoby umiejętności Jedi w zakresie posługiwania się Mocą na
nic się nie przydawały w walce przeciwko Yuuzhanom, a zrozumiesz, dlaczego ludzie
nie ufają już rycerzom Jedi. Jeśli więc wykorzystamy Jedi jako awangardę w opera-
cjach przeciwko Yuuzhanom, wyjdziemy na głupców, a pokładane w nas zaufanie za-
chwieje się. Wywołamy panikę.
Ból w skroniach Lei pulsował coraz mocniej. Słyszała różne relacje studentów i
ocalałych z Dantooine, a nawet raporty kilku Jedi z ich potyczek z Yuuzhanami. Wola-
łaby, aby do czasu, kiedy lepiej się zorientują w sytuacji, dane te zostały całkowicie
utajnione, ale utrzymanie ludzi w niewiedzy było bardzo trudne. Nie da się uniknąć
przecieków, a ewentualne oficjalne dementi tylko nadszarpnęłoby zaufanie do władz i
spowodowało panikę. Z drugiej strony opinia publiczna ma to do siebie, że może wy-
głaszać własne opinie, także na temat rycerzy Jedi. Politycy tacy jak Fey'lya muszą zaś
uwzględniać w swoich działaniach wolę ogółu.
Nachyliła się do przodu i podparła głowę dłońmi.
- Odrzucając pomoc Jedi, pozbawiamy się bezcennych sojuszników. Ci spośród
nich, których moglibyśmy wysłać za linie wroga, swego czasu wiele podróżowali i
nauczyli się rozwiązywać sytuacje kryzysowe w sposób dyskretny i elastyczny. Byliby
idealnymi agentami w miejscach takich jak Garqi czy Dubrillion. Najważniejsze jed-
nak, że nie wiem, czy zdołamy powstrzymać Luke^ od wysyłania Jedi na pomoc po-
trzebującym. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
- O, tak, Leio, jak najbardziej. - Fey'lya rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu.
- Chodzi mi tylko o to, że nie możemy sprawiać wrażenia, iż popieramy ich działania.
Będą musieli radzić sobie bez naszego wsparcia.
Wedge uniósł brew.
- Czy mam przez to rozumieć, że jeśli dostanę wezwanie od Jedi spoza linii wroga,
mam siedzieć i nic nie robić?
- Jeżeli w grę nie będą wchodzić zadania o podstawowym znaczeniu strategicznym
lub operacyjnym... rzeczywiście, nie widzę sposobu, by mógł pan coś zrobić w takiej
sytuacji, generale.
Traest spojrzał na Wedge'a.
- To oznacza, że musimy przygotować własne operacje wywiadowcze, używając
swoich ludzi.
Mroczny przypływ II - Inwazja
26
- Nie mamy wyboru.
Leia zamknęła oczy i westchnęła.
- Jeśli nie możemy wykorzystać Jedi, moja misja do Bastionu także nie wchodzi w
grę, jak sądzę?
Fey'lya uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Ależ nie, nic podobnego! Jeśli masz ochotę spotkać się z Pellaeonem i namówić
go, by przeznaczył jak najwięcej ludzi i uzbrojenia na walkę z Yuuzhan Vong, to mogę
ci tylko przyklasnąć. Szczerze życzę powodzenia w tej misji i sądzę, że nie powinnaś
jej odkładać na później.
Leia spojrzała porozumiewawczo na Elegosa. Jednocześnie pokiwali głowami. Za-
stanawiając się nad możliwością zaapelowania o pomoc do Spadkobierców Imperium,
omówili najrozmaitsze scenariusze wydarzeń, a wszystkie były politycznie korzystne
dla Borska Fey'lya. Gdyby Lei udało się zdobyć pomoc Imperium dla Nowej Republiki,
można by ją łatwo napiętnować jako kolaborantkę, współpracującą z wrogiem, podczas
gdy Borsk wyszedłby na dziedzica tradycji Rebelii. Jeśli Imperium odmówi, pogorszy
tylko swoją reputację, a razem z nim Leia, której można będzie zarzucić naiwność i
brak realizmu. Wszelkie scenariusze pośrednie sprowadzały się do tego samego - Leia
wyjdzie na zdrajczynię, spiskującą z nieprzyjacielem Nowej Republiki.
- Bardzo się cieszę, że popierasz ten pomysł, Borsk. W ciągu dwóch dni wyruszę
do Bastionu z senatorem A'Kla.
- Z senatorem A'Kla? - Fey'lya pokręcił głową. - Obawiam się, Leio, że senator
musi pozostać tu, na Coruscant. Ma do załatwienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Nie
pojedzie z tobą.
-Jeśli sądzisz, że...
Elegos uniósł trójpalczastą dłoń, by przerwać wypowiedź Lei.
- On ma rację, Leio, nie pojadę z tobą. Ale nie zostanę też na Coruscant, Borsk.
Leia zamrugała.
- Nie? W takim razie dokąd się wybierasz?
Caamasi westchnął i odchylił się w fotelu, przenosząc wzrok na ciemny sufit.
- Wysłuchałem z uwagą wszystkiego, co tu zostało powiedziane: waszych dysku-
sji, waszych sporów. Myślę, że obraliście właściwą drogę, by zaradzić temu problemo-
wi. Omówiliśmy wszelkie aspekty sprawy z wyjątkiem jednego: czego naprawdę chcą
Yuuzhanie. Zamierzam udać się na Dubrillion i zapytać ich o to.
- Nie, to niemożliwe! - Leia pokręciła głową. - Byliśmy już wcześniej na Dubril-
lionie i próbowaliśmy porozumieć się z Yuuzhanami. Nie chcieli z nami rozmawiać.
Traest zgodził się z Leią.
- Nie mamy żadnych dowodów na to, że rozumieją koncepcję nietykalności po-
słów. Natomiast nie ma wątpliwości, że nie traktują dobrze jeńców... mamy na to liczne
przykłady. Naraża się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Podobnie jak pan i pańscy żołnierze.
- To nasza praca, senatorze.
- A czy moja jest inna? - Caamasjanin nachylił się do przodu, gestykulując szczu-
płymi rękami ze spokojną elegancją. - Jako senator jestem odpowiedzialny za miliony
Michael Stackpole
27
ludzi. Nie chcę widzieć, jak umierają. Muszę uczynić wszystko, co w mojej mocy, by
uniknąć wojny. Wiecie, że Caamasjanie to pacyfiści, ale widzieliście również, jak wal-
czyłem u waszego boku na Dantooine, a nie była to pierwsza moja walka. Nie chcę
więcej walczyć, muszę więc udać się na Dubrillion.
Leia patrzyła na senatora, czując ściskanie w gardle. Przeszedł ją dreszcz - choćby
chciała, nie mogła przypisać go wyczerpaniu. Wiedziała, że Moc pozwala na chwilę
zajrzeć w przyszłość. Z każdą chwilą rósł w niej niepokój tak silny, że zaczęła się oba-
wiać, czy nie oznacza to, że misja Elegosa jest skazana na niepowodzenie.
- Elegosie, weź w takim razie chociaż kilku Noghrich, żeby mogli cię chronić.
- To wspaniałomyślna propozycja, przyjaciółko, ale Noghri bardziej przydadzą się
gdzie indziej. - Elegos przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niej. - Ktoś musi podjąć
się tej misji. Jeśli mi się uda, wszyscy będziemy uratowani.
Borsk prychnął.
- Naprawdę jest pan tak naiwny, by sądzić, że ta misja może się udać?
Elegos patrzył przez chwilę na Bothanina; wreszcie przymknął oczy.
- Szanse są niewielkie, może żadne, ale czy ktokolwiek z was powie mi, że nie
warto podejmować ryzyka, by przerwać tę wojnę?
Leia wzdrygnęła się.
- A jeśli ci się nie uda?
- Wtedy, moja droga, mój los będzie znaczył niewiele w porównaniu z tym, co was
czeka.
Mroczny przypływ II - Inwazja
28
R O Z D Z I A Ł
5
Luke wszedł do audytorium i od razu zauważył, że popełnił taktyczny błąd, pozo-
stawiając w rękach Kypa organizację spotkania. Dwa stoły otoczone krzesłami zesta-
wiono na scenie pod kątem prostym w taki sposób, że tworzyły klin otwarty w stronę
amfiteatralnej widowni, na której zasiedli rycerze Jedi. Lewą stronę podium zajęli Kyp
Durron, Ganner Rhysode, Wurth Skidder i Twi’lekianka Daeshara'cor. Jej obecność po
stronie tamtych zdziwiła Luke'a, bo do tej pory uważała retorykę Kypa za przesadzoną.
Przy drugim stole stały tylko trzy krzesła. Obok dwóch z nich stali Corran Horn i
Kam Solusar, pogrążeni w rozmowie. Luke spodziewał się, że trzecie miejsce zajmie
Mara, ale wyczuł ją gdzie indziej. Spojrzał w górę na najwyższe ławki i zobaczył, że
chowa się w podcieniach audytorium.
Uśmiechnął się. Cała Mara, pomyślał. Obserwuje z oddalenia, kto jest po mojej
stronie, a kto nie.
Mistrz Jedi swobodnie wszedł po schodach na scenę. Zatrzymał się i skinieniem
głowy powitał Kypa. Młodszy mistrz gestem zaprosił go na mównicę, ale Luke nie
skorzystał. Odwrócił się w stronę widowni i ukłonił sześćdziesięciu rycerzom, zajmują-
cym tam miejsca.
- Witam was wszystkich. Niewiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotka-
nia, a już nowe wypadki sprowadziły nas tu z powrotem.
Za plecami Luke'a Kyp podszedł do mównicy i zaczął ustawiać mikrofon, który
wyemitował wzmocniony przez głośniki pisk.
- Mistrzu, i dźwięk, i światło są lepsze tu, z tyłu.
Luke zaśmiał się, skinął głową i usiadł na krawędzi sceny, opierając stopy na
schodach.
- Pewnie masz rację, ale ci, którzy poznali Moc, powinni bardziej polegać na wra-
żeniach odbieranych za jej pośrednictwem niż na własnych oczach czy uszach.
Wyczuł falę zaskoczenia emanującą od Kypa, która jednak szybko opadła. Z tyłu
sali Mara kiwnęła Luke'owi głową. Kam i Corran wyszli zza stołu, podeszli do krawę-
dzi sceny i zeskoczyli w dół, by nie górować nad swoim mistrzem. To zmusiło Kypa i
jego popleczników, by poszli w ich ślady, z wyjątkiem Daeshara'cor, która usiadła na
samej scenie, okręcając się niby szalem swymi lekku.
Michael Stackpole
29
- Dziękuję, że do mnie dołączyliście. Doceniam pracę, jaką włożyliście w przygo-
towanie tego spotkania, nie chciałem jednak nadawać mu zbyt formalnego charakteru,
żeby jak najmniej przypominało naradę wojenną. To ma być narada istot myślących,
które zdecydują o kierunku przyszłych działań.
- Mistrzu, jesteś pierwszym pomiędzy równymi. - Kyp skłonił głowę przed Lu-
kiem. - Niech nas prowadzi twoja mądrość.
Oj, Kyp, pomyślał Luke, ale byś się zdziwił, gdybym wziął cię za słowo i narzucił
innym, co mają robić. Odebrał poczucie triumfu, emanujące z Corrana, który nie mógł
się doczekać, kiedy Luke wmanewruje Kypa w jego własną pułapkę. Pokręcił jednak
głową przecząco.
- Nie tylko mnie Moc obdarza przenikliwością sądów.
Wurth Skidder uśmiechnął się nerwowo.
- Twierdzisz, mistrzu, że nie jest to narada wojenna, a przecież znajdujemy się w
stanie wojny z bezwzględnym najeźdźcą światów Nowej Republiki. Czy nie po to wła-
śnie, by reagować na takie zagrożenia, został powołany zakon rycerzy Jedi?
- Tak, to właśnie jest naszym zadaniem. Musimy jednak zastanowić się, jak je zre-
alizować. - Luke złączył dłonie i zamilkł na chwilę. - Rycerze Jedi mają chronić i bro-
nić ludności naszej galaktyki. Rozróżnienie pomiędzy rolą obrońców i wojowników ma
podstawowe znaczenie dla uniknięcia pokusy ciemnej strony.
Ganner Rhysode - wysoki szatyn o chłodnym spojrzeniu niebieskich oczu - wy-
szedł przed Skiddera.
- A może całe zamieszanie wynika z tego, że czasem w celach obronnych podej-
muje się agresywne środki? Na przykład uderzenie we wroga, zanim on zdąży zaata-
kować nas, jest po prostu aktywną obroną.
Corran zakrył dłonią usta, zanim się odezwał.
- Ganner, wciągasz nas w słowne gierki. Sformułowania, jakich użyłeś w swojej
wypowiedzi, nie uwzględniają skali operacji, o jakiej tu mówimy. W sytuacji taktycz-
nej, gdy pozbawienie wroga możliwości odpowiedzi na atak zapewniłoby bezpieczeń-
stwo innym, faktycznie miałbyś rację - atak byłby formą obrony. Z drugiej jednak stro-
ny najazd na planetę, by wyrżnąć Yuuzhan, zanim rozpierzchną się po galaktyce i ude-
rzą w kolejne cele, miałby zdecydowanie charakter ofensywny.
- Corran, twoje argumenty tylko potwierdzają mój punkt widzenia: jakimi kryte-
riami mamy się kierować, decydując, co jest obroną, a co atakiem, i kiedy jedno zamie-
nia się w drugie? Ja patrzę na zamiary, ty na skalę operacji. Wszystkie zmienne należy
odpowiednio wyważyć, aby mądrze określić tę różnicę.
- Bardzo słuszna uwaga, Ganner. - Luke uśmiechnął się do niego i spojrzał na po-
zostałych Jedi zgromadzonych w sali. Tak ludzie, jak i inne rasy, kobiety i mężczyźni,
wszyscy emanowali życzliwym zainteresowaniem, podbarwionym odrobiną lęku.
Mistrz Jedi pokiwał głową w zamyśleniu i poczuł, że jego obawy się rozwiewają. Pod-
niósł wzrok.
- Wyważenie tych racji będzie możliwe, gdy pojawi się cel ataku. Yuuzhan Vong
zajęli pewną liczbę planet i wiele żyjących na nich istot jest w niebezpieczeństwie, ale
zagrożenie to pozostaje nie ukierunkowane. Zanim nie pojawi się konkretna groźbą nie
Mroczny przypływ II - Inwazja
30
jesteśmy w stanie aktywnie się przed nią bronić. Przykład podany przez Corrana poka-
zuje, że w konkretnej sytuacji określenie, prawdziwego zagrożenia jest dużo łatwiejsze
niż przy większej skali.
Zielonkawe warkocze główne Twi’lekianki drgnęły.
- A więc twierdzisz, że zanim nie pojawi się konkretne zagrożenie, nic nie może-
my zrobić?
Luke uniósł ręce.
- Ależ skąd, nie powiedziałem nic takiego! Mamy mnóstwo roboty. Musimy być
na pierwszej linii, tak by móc zareagować, gdy tylko wykryjemy cel ataku wroga. Mu-
simy pomagać uciekinierom, uspokajać ich, podnosić na duchu, zachęcać, by nie tracili
odwagi.
Kyp zmarszczył czoło.
- Ależ mistrzu, jeśli nie zamierzamy bezpośrednio walczyć z Yuuzhanami, jak
możemy zachęcać innych do odwagi? Czy nie uznają nas za słabeuszy, którzy boją się
wroga równie mocno, jak sami uchodźcy?
- Twoje pytania, Kyp, świadczą o niewłaściwym zrozumieniu roli Jedi. - Luke
westchnął. - To moja wina, bo sam wypłynąłem w czasie Rebelii jako wojownik, który
zniszczył Gwiazdę Śmierci, Dartha Vadera i samego Imperatora, a moje późniejsze
dokonania podtrzymały ten mit. Mając do wyboru łowcę nagród albo Jedi, ludzie wolą
zwrócić się do nas, bo po pierwsze, pracujemy za darmo, a po drugie, troszczymy się,
aby lekarstwo nie było gorsze od choroby.
- Mistrzu, nie ty jeden przyczyniłeś się do takiego rozumienia roli Jedi.
- Nie, Kyp, ale to ja powinienem był dostrzec zło takiego podejścia i podjąć środki
zaradcze. I znowu to ja ponoszę winę za tę porażkę. A właśnie teraz, bardziej niż kie-
dykolwiek, powinniśmy zadbać o to, by ludzie właściwie nas postrzegali. Musimy bu-
dzić w ludziach nadzieję.
Daeshara'cor zeskoczyła ze sceny, lądując zgrabnie na ugiętych nogach. Wypro-
stowała się powoli i skłoniła przed Lukiem.
- Z całym szacunkiem, mistrzu, sądzę, że nie masz racji.
Mistrz Jedi odparł spokojnie:
- Czy mogłabyś to wyjaśnić, Daeshara'cor? Czarnooka kobieta zaczęła mówić na
tyle cicho, by zmusić do uwagi wszystkich obecnych.
- Mistrzu, tyle wiadomości przepadło w mrocznych czasach Imperium, że tak na-
prawdę niewiele wiemy o Jedi; jednak to, co wiemy, przeczy twoim słowom. Zostałeś
wyszkolony przez Obi-wana Kenobi i mistrza Yodę na wojownika. Trzykrotnie walczy-
łeś z Darthem Vaderem, za każdym razem uchodząc cało lub zwyciężając. Mówiąc
teraz, że Jedi nie są wojownikami, zaprzeczasz własnym sukcesom i wolności miliar-
dów istot, którą wywalczyłeś.
Spojrzała na srebrnowłosą kobietę siedzącą w trzecim rzędzie.
- Tiona niezmordowanie zbiera wszelkie informacje o Jedi i co znajduje? Ballady i
opowieści sławiące wielkie zwycięstwa. Nie możemy wypierać się wojskowego aspek-
tu naszej tradycji, mistrzu, i myślę, że właśnie do niego musimy się odwołać, by poko-
nać Yuuzhan Vong.
Michael Stackpole
31
Kam Solusar, z krótko przyciętymi siwymi włosami, skrzyżował ramiona na pier-
si.
- W tym, co mówisz, Daeshara'cor, jest poważny błąd logiczny. Sama powiedzia-
łaś, że wiele danych przepadło, ale budujesz całą teorię w oparciu o te strzępy informa-
cji, które przetrwały do naszych czasów. A mogło być przecież tak, że na każde wielkie
zwycięstwo rycerzy Jedi przypadały tysiące małych sukcesów. Takich jak ten, który
być może odniesiemy w przypadku Yuuzhan. Najważniejsza jednak jest poruszona
przez mistrza Skywalkera kwestia ukierunkowania naszych działań. Chyba nikt z tu
obecnych nie ma co do tego wątpliwości. Kyp o mało nie stracił życia, walcząc z
Yuuzhanami. Miko Reglia zginął w podobnej potyczce. A dlaczego? Bo podjęli walkę
z Yuuzhanami, nie wiedząc, kim są ani jacy są ich przeciwnicy.
Kyp prychnął.
- Ale Corran wiedział to, czego ja się o nich dowiedziałem i co sam odkrył pod-
czas swojej misji zwiadowczej, a był znacznie bliższy śmierci niż ja.
Corran przytaknął.
- To prawda. Na Bimmiel zagrożenie było zupełnie oczywiste, a mimo to z naj-
wyższym trudem uszedłem z życiem. Kiedy będziemy wiedzieć dość, by przygotować
mądre operacje, nasze szanse sukcesu wzrosną. Znacznie bardziej niż w przypadku
bezładnych prób zaatakowania i pokonania Yuuzhan.
Luke wyciągnął rękę.
- Chyba musimy trochę ochłonąć. Niezależnie od tego, co uważamy za działania
ofensywne i defensywne, wszyscy zgadzamy się, że mądrzej będzie zająć się Yuuzha-
nami, gdy pojawi się konkretne zagrożenie, prawda? Jak powiedział Corran, kiedy wy-
krystalizuje się cel ataku, możemy rozplanować i wykorzystać nasze siły w taki sposób,
by jak najlepiej sprostać sytuacji. Zgadza się?
Większość Jedi potakująco pokiwała głowami - nie wyłączając Kypa. Luke poczuł
się trochę lepiej. Może nie zgadzać się z naszym podejściem, pomyślał, ale zgodził się,
że jego punkt widzenia wymaga narzucenia pewnych ograniczeń, a to już jest zwycię-
stwo.
Jedyną osobą, która zdecydowanie wstrzymała się do głosu, była Daeshara'cor, ale
Luke nie zmartwił się tym. Wiedział, że do tej pory zawsze postępowała rozsądnie.
Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Mam jednak i złe wiadomości. Naszym działaniom narzucono pewne ogranicze-
nia. Dowiedziałem się wczoraj od mojej siostry, że Nowa Republika nie usankcjonuje
ani nie zapewni wsparcia żadnym działaniom Jedi na terenach objętych inwazją.
- Co takiego? - zdumienie Kypa eksplodowało jak supernowa. - To czyste szaleń-
stwo! Jesteśmy ich najlepszą bronią, a oni nie chcą z nami współpracować?
Octa Ramis, krępa dziewczyna z planety o bardzo silnej grawitacji, potrząsnęła
głową.
- Ich postawa nie ma żadnego sensu. Z drugiej strony jednak, jeśli takie jest sta-
nowisko władz, zawsze możemy zacząć działania na własną rękę.
Ganner skrzywił się
-Trzeba sprawić, żeby zmienili zdanie. Muszą przejrzeć na oczy.
Mroczny przypływ II - Inwazja
32
Luke bagatelizuj ąco machnął ręką.
- Właściwie to jestem nawet zadowolony z ich decyzji.
- Jak to, mistrzu?
Luke westchnął.
- Octa ma sporo racji. Nie ma poparcia, nie ma pomocy... ale także nie ma proble-
mu odpowiedzialności przed politykami. Będziemy mogli kierować się własnym roz-
sądkiem przy rozwiązywaniu problemów.
Ganner pogładził się po brodzie.
- Ale w ten sposób będziemy zdani tylko na własne siły.
- Więc po prostu musimy sobie poradzić bez nich, prawda? Liczę na waszą kre-
atywność.
Daeshara'cor potrząsnęła głową.
- Jak mogą odwracać się od nas w taki sposób? Po tym wszystkim, co dla nich
zrobiliśmy?
- Może to i lepiej. - Luke rozłożył ręce. - Jest nas nie więcej niż setka. Stu rycerzy
Jedi. Gdyby Nowa Republika polegała wyłącznie na nas, rzuciliby nas do walki, ocze-
kując, że sami wszystko załatwimy. Robili tak już wcześniej, i to częściej, niż chciał-
bym pamiętać.
Opuścił ręce.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Nasze ostatnie dokonania nie budzą respektu. Weź-
my na przykład kryzys na Rhommamool, a nawet utratę Dantooine. Jak zauważyła
Leia, politycy nie mogą poprzeć Jedi. To jednak nie oznacza, że będziemy tam zupełnie
sami. Armia nie może wprawdzie pomagać nam otwarcie, ale mocno z nami sympaty-
zuje.
Kyp parsknął.
- Też coś... wojownik, który popiera konkurencję!
Luke pokręcił głową.
- Dowództwo wie, jak wygląda sytuacja w terenie. Wiedząc, że my zajmiemy się
sprawami cywilów, będą mogli wykorzystać własnych ludzi do tego, w czym są najlep-
si.
Skidder jęknął.
- Więc mamy niańczyć uchodźców, podczas gdy ktoś inny będzie walczyć?
- Będziemy ich chronić i prowadzić. Jeśli pojawi się realne zagrożenie, podejmie-
my odpowiednie kroki.
Kyp Durron przeczesał palcami ciemne włosy. - I to wszystko? Żadnych innych
działań? Żadnych misji na tereny zajęte przez Yuuzhan Vong?
Luke niepewnie wzruszył ramionami.
- Jedna misja. Corran leci na Garqi.
- Tak myślałem, że wybierzesz właśnie jego.
- To nie ja go wybrałem, Kyp. - Luke uśmiechnął się. - Oszczędzono mi tej decy-
zji.
- Słucham?
Zaskoczenie Kypa rozbawiło Corrana - wyczuł je poprzez Moc.
Michael Stackpole
33
- Kiedyś latałem w Eskadrze Łobuzów. Zrezygnowałem pięć lat temu i od tego
czasu jestem w rezerwie, więc po prostu przywrócili mnie do czynnej służby.
Luke przytaknął.
- Pułkownik Horn zabierze na Garqi oddział sześciu komandosów i dwóch cywil-
nych obserwatorów. Ma za zadanie zbierać informacje o Yuuzhanach, nawiązać kon-
takty z ewentualnych ruchem oporu i w miarę możliwości zorganizować ewakuację
ludności cywilnej z planety.
Ganner oparł pięści na biodrach.
- Pół tuzina komandosów przeciwko planecie pełnej Yuuzhan?
- Ci komandosi to Noghri, Ganner. - Corran wzruszył ramionami. - Poza tym
chciałbym, żebyś to ty był jednym z cywilnych obserwatorów. Pomyślałem sobie, że
jesteś wart tyle, co drugi tuzin Noghrich, mam rację?
Ganner rozpogodził się.
- Noghri? A zatem ta misja ma sens.
Corran rozejrzał się po zgromadzonych.
- Jacen, rozmawiałem z mistrzem Skywalkerem, który zgodził się, żebyś był dru-
gim obserwatorem. Co ty na to?
Luke odebrał mieszane uczucia, jakie propozycja wzbudziła w Jacenie. Górę wzię-
ło jednak poczucie obowiązku, pokonując początkową niechęć.
Chłopak wstał.
- Eee... to dla mnie zaszczyt. Jeśli uważasz, że powinienem jechać, mistrzu, to po-
jadę.
- Świetnie, Jacen. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Luke klasnął w dłonie. -
Jestem w trakcie przygotowywania zadań dla pozostałych. Powinny być gotowe do
końca tygodnia. Czekamy tylko na harmonogram lotów. Wiem, że to, o co was popro-
szę, może nie być tym, czym waszym zdaniem powinniście się zająć. Wielu z was mo-
że pomyśleć, że marnuję wasze umiejętności. Rozumiem to, ale te zadania trzeba wy-
konać.
Daeshara'cor aż się zatrzęsła ze złości.
- W takim razie całe to spotkanie to lipa, tak? Luke zmarszczył brwi.
- Nic podobnego.
- Skoro już zacząłeś przygotowywać dla nas zadania, to znaczy że sam podjąłeś
wszystkie decyzje. Wiedziałeś z góry, co nam każesz zrobić bez względu na to, co od
nas usłyszysz.
- To nie tak, Daeshara'cor. Rozkazy łatwo zmienić. Gdybym usłyszał przekonujące
argumenty, że moja koncepcja działania jest niesłuszna, zmieniłbym wasze zadania. -
Luke wyciągnął do niej rękę. - Ty sama spróbowałaś, ale nie miałaś dość argumentów,
poparcia, by mnie przekonać.
- Kontrargumenty Kama też nie miały żadnego potwierdzenia w faktach. Kam
stwierdził tylko, że całkowity brak dowodów popierających mój punkt widzenia dowo-
dzi, że nie mam racji. - Zacisnęła dłonie w pięści. - To nieprawda, a ty jesteś w błędzie.
Jeśli będziemy działać według twojego planu, wkrótce Yuuzhan Vong dotrą aż tu, na
Coruscant. Jestem tego pewna. Czuję to.
Mroczny przypływ II - Inwazja
34
- Być może masz rację, Daeshara'cor. Ale mam nadzieję, że nie. - Twarz Luke'a
stwardniała. - Bo jeśli będziemy działać według twojego planu... jeśli zostaniemy wo-
jownikami i zaczniemy atakować, obecność Yuuzhan Vong na Coruscant będzie naj-
mniejszym z naszych problemów.
Twi’lekianka zmrużyła oczy.
- Nigdy im się to nie uda.
- Może i nie, ale czeka nas coś znacznie gorszego. - Głos Luke’a przeszedł w
ochrypły szept. - Zamiast nich będziemy mieć setkę Darthów Vaderów, a to powinno
was napełnić większym strachem niż cokolwiek, z czym przyszło nam się dotąd zmie-
rzyć.
Michael Stackpole
35
R O Z D Z I A Ł
6
Jacen Solo siedział samotnie w kajucie medytacyjnej na pokładzie „Zadziornego".
Umieszczona na rufie bothańskiego krążownika łukowato sklepiona kabina z transpa-
stali pozwalała bez przeszkód obserwować tunel świetlny nadprzestrzeni. Jacen widy-
wał te światła od najmłodszych lat, więc nie stanowiły dla niego atrakcji; mimo to trud-
no mu było się skoncentrować i uporządkować myśli.
Miniony tydzień był pełen wydarzeń, ale to nie pakowanie i pożegnania, nie od-
prawy i szkolenia przytłoczyły Jacena. Wszystko to dla niego chleb powszedni - cho-
ciaż musiał przyznać sam przed sobą, że poważne niebezpieczeństwo, które ich czeka-
ło, bardzo zmieniło charakter pożegnań, kładąc się cieniem na to, co powiedział matce,
ojcu, a nawet młodszemu bratu.
- Tak myślałam, że tu cię znajdę. Jacen odwrócił się i uśmiechnął do Jainy.
- Przyłączysz się do mnie?
- Jasne. - Na tle drzwi kabiny widać było zaledwie zarys jej postaci. Kiedy je za-
mknęła, podpłynęła do przodu jak duch i usiadła obok niego.
- Na czarne kości Imperatora! Jacen, naprawdę przyda ci się trochę medytacji!
Chyba nigdy dotąd nie czułam, żebyś był tak poruszony!
- No i nigdy tak kiepsko nie panowałem nad emocjami, które wysyłam, zgadza
się?
Jaina roześmiała się. Jacen z przyjemnością słuchał tego znajomego dźwięku.
- Jesteśmy bliźniakami, Jacen. Umieliśmy odczytywać swoje uczucia, zanim na-
uczyliśmy się chodzić. Ale dziś chyba rzeczywiście trochę „przeciekasz". Co się stało?
- Sam nie wiem. To znaczy... myślę, że w końcu dotarła do mnie skala problemu. -
Spojrzał na siostrę. - Mama i tata porwali się na całe Imperium. To była wielka i ważna
sprawa. Wygląda na to, że Yuuzhan Vong będą naszym Imperium, a na pierwszy rzut
oka wydają się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem niż to, z czym musieli się zmierzyć
nasi rodzice.
Jaina przytaknęła.
- Dawniej Moc zawsze przechylała szale na naszą korzyść. W tym przypadku nie
mamy tej przewagi. Musimy polegać na sobie i dać z siebie wszystko. Mamy na szczę-
ście wspaniałe przykłady, jak to się robi.
Mroczny przypływ II - Inwazja
36
- Pułkownik Darklighter?
- Tak. On, reszta Łobuzów, generał Antilles, pułkownik Celchu. Żaden z nich nie
dysponuje Mocą, a przecież są prawdziwymi asami. Wiesz, bardzo trudno jest mi wy-
obrazić sobie życie bez Mocy, a przecież oni doskonale sobie bez niej radzą. Dokonują
wspaniałych rzeczy, chociaż mogą polegać tylko na sobie.
Jacen roześmiał się.
- Brak dostępu do Mocy musi być jak daltonizm, a przecież na nich nie ma to naj-
mniejszego wpływu. - Rozłożył ręce i zacisnął pięści. - I chyba to właśnie mnie męczy,
Jaino. Wszyscy ci ludzie gotowi są zaryzykować własne życie, polegają na decyzjach
swoich dowódców, na tradycjach, na własnym poczuciu dobra i zła, na swoim harcie
ducha. Jest ich cała armia i lecą bronić ludzi na planetach, których słońc nawet nie wi-
dać z ich rodzinnych światów. Jako Jedi to właśnie robimy, ale...
Jaina spojrzała na swoje paznokcie.
- Rzeczywiście, widziane w takiej skali to chyba może przytłaczać.
- A jak inaczej na to patrzeć?
Zerknęła na brata.
- Przyglądać się sytuacji, podejmować się spraw, które można załatwić, i ufać, że
inni również poradzą sobie z tym, co do nich należy. Ja jestem tylko jednym z pilotów
szwadronu. Odpowiadam za mojego skrzydłowego. Służę pod pułkownikiem Darkligh-
terem i wykonuję rozkazy najlepiej, jak umiem. Gdybym próbowała myśleć o czymś
więcej, nie mogłabym się skupić i nikt nie miałby ze mnie pożytku.
-Ależ Jaina, przecież jesteś członkiem Eskadry Łobuzów! Cała ta tradycja... jak
możesz o niej nie myśleć?
- Nie mam na to czasu, Jacen. Koncentruję się na tym, co mam zrobić tu i teraz,
nie zawracając sobie głowy tym, co było wczoraj ani co może się zdarzyć jutro. - Od-
wróciła się do niego twarzą, na której światła zza iluminatorów falowały rozmytymi
smugami. - Trochę się dziwię, że dopadło cię to tak nagle. A właściwie, że wcześniej o
tym nie pomyślałeś.
Zmarszczył czoło.
- Co masz na myśli?
- Zawsze patrzyłeś dalej, Jacen. Zawsze zastanawiałeś się, czy to, co masz, jest
tym, co trzeba. Nie chodziło ci o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy
pełna, tylko czy jest to właściwa szklanka, a w niej to, co powinno być. - Wzruszyła
ramionami. - Jesteś mądry, więc zawsze umiałeś widzieć szersze tło spraw i mimo to
normalnie funkcjonować. Tak naprawdę to mniejszych, konkretnych problemów nawet
nie zauważasz.
- To nieprawda.
- Oczywiście, że prawda. Pomyśl o tym, co było na Belkadanie. Rzuciłeś się, by
uwolnić niewolników, nie myśląc ani przez chwilę o własnym bezpieczeństwie. Dla-
czego? Bo zobaczyłeś tam szerszy problem niezależnie od tego, czy miałeś wgląd w
przyszłość poprzez Moc, czy nie. I nawet wtedy, gdy sytuacja zaczęła wyglądać źle, nie
myślałeś o własnych ranach, tylko zastanawiałeś się, dlaczego zawiodła cię twoja wi-
zja.
Michael Stackpole
37
Pokręcił głową.
- Zupełnie źle to interpretujesz.
- Jacen, jestem twoją siostrą! Znam cię. - Usiadła, obejmując się ramionami. - Na-
wet w samych Jedi dopatrujesz się czegoś więcej. Na początku postępowałeś tak, jakby
„Jedi" oznaczało „bohater". To nie tak. Ci ludzie są tu nie po to, by odgrywać bohate-
rów, ale po to, by robić, co do nich należy.
Jacen wstał i podszedł do okna.
- Wiem o tym i szanuję to.
- Ale to ci nie wystarcza! Nie jesteś pewien, czy to, czego się dowiedziałeś o ry-
cerzach Jedi, jest tym, czego powinieneś się był naprawdę dowiedzieć. Szukasz sposo-
bu, by zostać Jedi absolutnym.
- A czy ty nigdy nie kwestionowałaś tego, czego nas uczono? Nie starałaś się osią-
gnąć więcej?
- Więcej niż co, Jacen?
Jej pytanie zbiło go z tropu.
- Eee, no... sam nie wiem.
- A więc dążysz do czegoś, co być może nie istnieje. - Jaina podciągnęła nogi i
wstała. - Słuchaj, ja staram się robić wszystko po kolei. Teraz jestem pilotem obdarzo-
nym umiejętnościami rycerza Jedi. Chcę być tak dobrym pilotem, jak tylko mogę. Kie-
dy to osiągnę. .. jeśli w ogóle osiągnę, wtedy mogę zacząć myśleć o czymś więcej.
- Jest tylko jeden problem, Jaino. Ja nie mam w tej chwili żadnego zajęcia, więc
może dlatego szukam czegoś więcej.
- Nieprawda, Jacenie. - Wyciągnęła rękę i od niechcenia pogłaskała go po karku. -
Masz zajęcie. Jesteś rycerzem Jedi i masz przydzielone zadanie.
- Wiem. Jestem gotów. Przeszedłem szkolenie. Przestudiowałem wszystko, co
wiadomo o Garqi. Mam przed sobą cel.
- Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłeś młodszy. Jesteś przygotowany do zada-
nia, ale jeszcze go nie wykonałeś. Tymczasem myślisz już o następnej wielkiej rzeczy,
podczas gdy ta mała tuż przed tobą może cię przerosnąć. Yuuzhan Vong to niejedna z
naszych dziecinnych przygód. To śmiertelnie poważna sprawa i jeśli będziesz patrzył
dalej, możesz tam w ogóle nie dotrzeć.
Jacen odwrócił się i spojrzał na siostrę. Determinacja, jaką zobaczył w jej twarzy i
usłyszał w głosie, przekonała go, jak głęboko wierzy w słuszność swojego podejścia.
Co oznacza, pomyślał, że wiele jeszcze muszę przemyśleć.
- Więc uważasz, że doświadczenia z Garqi pomogą mi lepiej zrozumieć, kim są
Jedi?
- Pomogą ci lepiej zrozumieć, kim jesteś ty sam. Będziesz miał u boku dwóch bar-
dzo różnych Jedi: Corrana i Gannera. Możesz się wiele od nich nauczyć... co robić, a
czego nie robić. Zwolnij trochę. Daj sobie szansę, by się czegoś nauczyć.
- Zawsze to jakiś punkt wyjścia - westchnął. - Teraz mi pewnie powiesz, że wie-
działaś o tym wszystkim wcześniej, bo dziewczynki dojrzewają szybciej niż chłopcy.
- Kobiety, Jacenie... kobiety dojrzewają szybciej niż chłopcy. -Próbowała utrzy-
mać poważną minę, ale szybko się poddała. Przyciągnęła do siebie brata i przytuliła go
Mroczny przypływ II - Inwazja
38
mocno. - Słuchaj, zabawa się skończyła. Albo damy z siebie wszystko, albo zginiemy.
A z nami mnóstwo innych ludzi.
- Wiem. Masz rację. - Przyciskał ją tak mocno, jakby mieli się już nigdy nie zoba-
czyć. - Lataj szybko i strzelaj celnie, Jaina. Nie pozwól, by cię dostali.
- A ty pamiętaj, że fioletowy rajski ogród na Garqi kryje wiele paskudnych stwo-
rzeń. - Odsunęła się z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Jacenie. Niech Moc będzie z
tobą.
- Dzięki, Jaina. Tak będzie. - Otoczył ją ramieniem. - Chodź, mamy jeszcze czas,
żeby napić się kawy, zanim ruszymy w swoją stronę. Ja będę wielkim Jedi, a ty wiel-
kim pilotem, ale na razie bądźmy po prostu jeszcze przez chwilę bratem i siostrą.
Siedzieli w kambuzie, gdy nagle Jaina zesztywniała, patrząc gdzieś poza Jacena.
Podążając za jej wzrokiem, odwrócił się i uśmiech zamarł na jego ustach.
- Szukałeś mnie? Wydawało mi się, że mój komunikator jest włączony.
Corran Horn uśmiechnął się swobodnie.
- Nic się nie stało, Jacenie. Miło panią zobaczyć, porucznik Solo.
- Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina odsunęła krzesło od niewielkiego stolika,
przy którym siedzieli z bratem. - Może przysiadzie się pan do nas?
Corran potarł ręką gładko od niedawna wygoloną brodę.
- Dziękuję, chciałem tylko ryknąć kawy. Najprawdopodobniej to ostatnia, jaką bę-
dę miał okazję wypić przed lądowaniem na Garqi. Hodują tam mnóstwo krzaków ka-
wy, ale nigdy się nie nauczyli porządnie jej parzyć. Przynajmniej tak było dwadzieścia
lat temu...
Jacen spojrzał na swój do połowy opróżniony kubek.
- Jeśli ta kawa jest dobra według standardów obowiązujących na Garqi...
- Za późno, Jacen, klamka zapadła. Już się nie wycofasz z misji. - Corran poklepał
go po ramieniu i spojrzał na Jainę. - Słyszałem, że spodobało ci się w Eskadrze Łobu-
zów.
- Tak, proszę pana. Bardzo mi się podoba.
- To inny rodzaj odpowiedzialności, niż gdy jesteś rycerzem Jedi. Generał Darkli-
ghter zasugerował, że po powrocie z Garqi powinniśmy rozegrać jedną rundkę na sy-
mulatorze, żebym zobaczył, jaka jesteś dobra.
Jaina zarumieniła się.
- Tylko bym pana rozczarowała, panie pułkowniku. Generał Antilles i pułkownik
Celchu regularnie roznoszą mnie na strzępy na ćwiczeniach.
Corran wzruszył ramionami.
- Mnie też, choć to już tyle lat. Może powinniśmy zagrać we dwójkę przeciwko
nim. Dalibyśmy im nauczkę!
- Z przyjemnością proszę pana. Jacen spojrzał na Corrana.
- Wolisz być w armii czy w zakonie?
- To miłe, że mundur ciągle na mnie pasuje, no i podoba mi się dodatkowa
gwiazdka. - Corran roześmiał się. - Ale mimo innego munduru nie przestaję być Jedi.
Jestem w nim w równym stopniu, jak ty czy Jaina. To skuteczna wymówka, bym mógł
Michael Stackpole
39
zrobić to, co jest do zrobienia. Wolałbym, żeby było inaczej, ale jeśli musimy się bawić
w przebieranki, żeby uratować parę istnień ludzkich, to się pobawię. - Odstawił pusty
kubek. - Tyle tylko że misję na Garqi trudno będzie nazwać zabawą.
- Wiem. Przestudiowałem dane o ukształtowaniu powierzchni i otoczeniu, zaso-
bach naturalnych, sieci łączności, szlakach i węzłach komunikacyjnych, generatorach
energii, metodach jej dystrybucji. -Jacen zmarszczył czoło, odliczając na palcach. -
Przećwiczyłem też na symulatorach użycie sprzętu, który będziemy mieć ze sobą, a mój
skaner do próbek znam od podszewki.
-To dobrze. Spodziewałem się, że się przyłożysz do pracy. Jest jeszcze jedna bar-
dzo ważna rzecz, o której będziesz musiał pamiętać... coś, czego twoja siostra nauczyła
się już w Eskadrze Łobuzów: będziesz musiał wypełniać rozkazy. Wiem, że wasza
inicjatywa na Helska 4 uratowała Danni Quee. Wiem też, że próba uratowania niewol-
ników na Belkadanie poszła ci gorzej. Tym razem będziesz częścią zespołu. Będziemy
polegać na sobie nawzajem, więc zapomnij o samotnych krucjatach podejmowanych
tylko dlatego, że wydaje ci się, że wiesz, co się ma wydarzyć. Nie zamierzam torpedo-
wać twoich pomysłów tylko po to, żeby powiedzieć „nie". Jeśli twoja propozycja bę-
dzie sensowna, rozważę ją. Zrozumiano?
Jacen przytaknął. Doceniał słowa Corrana i nie umknął mu ojcowski ton mężczy-
zny.
- Tak jest. Rozumiem.
- To dobrze. Jest jeszcze coś, co chyba powinieneś wiedzieć: wybrałem cię do tej
misji dlatego, że miałeś już do czynienia z Yuuzhanami i ze względu na odwagę, jaką
się wykazałeś w walce z nimi. Moje doświadczenia z tymi stworzeniami nie były przy-
jemne i gdybym mógł wybierać, nie byłoby mnie tutaj. Podziwiam cię, że jesteś gotów
ponownie stawić im czoło. Jacen popatrzył w dół.
- Dziękuję.
- Jeśli przeprowadzimy tę misję, jak należy, Yuuzhanie nawet się nie zorientują, że
byliśmy na planecie. Nie spodziewam się, żebyś musiał wykazywać się tym rodzajem
szaleńczej odwagi, z którego słynie twoja rodzina. - Corran uśmiechnął się ciepło. - Z
drugiej strony pewna doza koreliańskiej pogardy dla rachunku prawdopodobieństwa w
połączeniu z umiejętnościami Noghrich pozwala mi wierzyć, że uda nam się wyjść z
tego cało.
Jaina uniosła brew.
- A Ganner?
- On pochodzi z Teyr i nie ma pojęcia o rachunku prawdopodobieństwa. - Corran
sięgnął z powrotem po kubek. - Ale jest dobry w walce, zwłaszcza jeśli pomyśli, zanim
zacznie działać. Jest też bardzo przystojny, jak zapewne zauważyłaś.
Jaina znów się zarumieniła.
- Trudno tego nie zauważyć.
- Zwłaszcza że uwielbia się stroić. - Corran mrugnął porozumiewawczo do Jacena.
- Ale to tak między nami. Pozamerytoryczne parametry akcji.
- Jasne.
Mroczny przypływ II - Inwazja
40
- No to lecę. Zostało ci jeszcze trochę czasu na rozmowę z siostrą, a potem
sprawdź sprzęt. Mamy jeszcze dzień lub dwa, zanim dotrzemy do celu, ale nigdy nie
zaszkodzi być przygotowanym wcześniej.
- W porządku, Corran. Jaina kiwnęła głową.
- Miło było pana spotkać, panie pułkowniku.
- Mnie również, pani porucznik. Nie daj się Łobuzom, dobrze?
- Tak jest, panie pułkowniku.
Jacen poczekał, aż Corran wyjdzie z kabiny, zanim pytająco uniósł brew.
- Strasznie jesteście oficjalni.
- W armii nie jest w zwyczaju spoufalać się z przełożonymi -uśmiechnęła się Ja-
ina. - Gramy teraz według różnych zasad, Jacen.
- Ten sam cel, inna droga. - Jacen westchnął. - Niezły punkt wyjścia do zastana-
wiania się, co dalej, ale nie zrobię tego. Wszystko w swoim czasie. Najpierw misja, a
dopiero potem będę się martwić o przyszłość.
- I to właśnie, braciszku - wzniosła toast, stukając kubkiem o kubek Jacena -jest
strategia zwycięstwa.
Michael Stackpole
41
R O Z D Z I A Ł
7
Leia Organa Solo siedziała w milczeniu w przedziale pasażerskim promu klasy
Marketta o nazwie „Księżyc Chandrila". Jej dwaj ochroniarze, Noghri Olmakh i Basba-
khan, tkwili tuż za nią w wąskiej kabinie statku. W przeciwieństwie do kobiety, siedzą-
cej rząd przed Leią, emanował z nich spokój. Danni Quee natomiast wysyłała fale stra-
chu w podobny sposób, jak ogień emituje ciepło.
Leia zmusiła się, by wziąć głęboki oddech, a potem powoli wypuścić powietrze,
by wraz z nim opuściło ją napięcie. A przynajmniej jego część, pomyślała.
Podróż z Coruscant do Bastionu podjęto przy zachowaniu najściślejszych środków
ostrożności. Statek trzymał się z dala od uczęszczanych szlaków, wytyczony kurs wił
się i zawracał, a kiedy w końcu „Protektor" - gwiezdny niszczyciel klasy Victory - do-
tarł do systemu Bastion, zatrzymał się na jego obrzeżach z opuszczonymi tarczami i
nienaładowanymi działami.
Reakcja Bastionu była szybka. Przysłali „Nieustępliwego" - imperialny gwiezdny
niszczyciel - by zapytał załogę „Protektora" o zamiary Nowej Republiki. Leia poleciła
odpowiedzieć, że jest w posiadaniu informacji, które musi zakomunikować admirałowi
Giladowi Pellaeonowi. Imperialny niszczyciel przerwał łączność na dwie godziny, a
następnie jego oficer łącznościowy poinformował Leię, że ona sama, jej osobisty per-
sonel i dwóch pilotów na pokładzie jednego wahadłowca mogą udać się w głąb syste-
mu.
Admirał Arii Nunb, dowodzący „Protektorem", przekonywał Leię, że zgoda na ta-
kie warunki oznacza oddanie się w ręce wroga. Przyznała mu rację. Wielu ludzi w sys-
temach Spadkobierców Imperium nadal żyło marzeniami o minionej chwale. Od czasu
śmierci Imperatora zdążyło dorosnąć nowe pokolenie, które nauczyło się za rozmaite
braki i niedogodności winić Rebelię. Leia, jako jej przywódczyni, a zarazem szef pań-
stwa podczas większości bitew z siłami Imperium, skupiała na sobie wiele gorzkich
uczuć.
Siły Imperium próbowały nawet zakłócić ślub Luke'a i Mary, pomyślała. Byłabym
głupia, gdybym przyjęła, że jestem tu bezpieczna.
Jednak aby pokonać znacznie większe zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong, nale-
żało poinformować o nim przywódców Imperium i przekonać ich, że jego los i los No-
Mroczny przypływ II - Inwazja
42
wej Republiki są ze sobą ściśle związane. Po raz kolejny poprosiła Danni, by świadczy-
ła o okrucieństwach Yuuzhan Vong. Miała nadzieję, że dadzą się przekonać równie
szybko, jak mieszkańcy Agamar.
Wyciągnęła rękę pomiędzy siedzeniami i poklepała Danni po ramieniu.
- Nie martw się, nie będzie tak źle.
- Dzięki. - Młoda kobieta przykryła dłoń Lei własną. - Za każdym razem, kiedy
zaczynam się nad sobą użalać, przypominam sobie, dokąd leci senator A'Kla. W po-
równaniu z jego zadaniem nasza misja to łatwizna.
- Niestety, masz rację. - Leia zagłębiła się w fotelu. Przypomniała sobie pożegna-
nie z Elegosem przed jego samotnym odlotem. Zaskoczyło ją że nie wyczuła u niego
ani odrobiny strachu, wyłącznie świadomość ryzyka, jakiego się podejmował. Powie-
działa mu to, wywołując uśmiech na twarzy złotowłosego Caamasjanina.
- Prawda wygląda tak, że się nie boję. - Zamrugał wielkimi oczami. - Wiem, że ta
misja może się dla mnie zakończyć śmiercią ale w obliczu wojny, która tylu zabije, nie
jest to największy problem. Poza tym muszę ci wyznać, że jestem niezmiernie ciekaw
Yuuzhan. Zakładam, że oni są równie ciekawi nas, co oznaczałoby, że dysponujemy
wspólną walutą. To umożliwiłoby negocjacje, a może nawet przyczyniło się do sukce-
su.
Leia uścisnęła go, przedłużając moment, gdy otaczały ją silne ramiona Elegosa.
- Nie musisz tam lecieć, Elegosie. Są inne sposoby.
Odsunął ją od siebie na odległość ramion.
- Czyżby, Leio? Yuuzhanie nienawidzą maszyn, więc wysłanie jakiegokolwiek ro-
bota czy innego mechanicznego posłańca by przekazać im nasze najlepsze życzenia,
byłoby dla nich zniewagą. Jak pokazują doświadczenia Anakina na Dantooine,
Yuuzhanie cenią śmiałość... stąd pomysł mojej misji. Jeśli powrócę, może uda się za-
pobiec przelewowi krwi.
- A jeśli nie wrócisz?
- Wtedy wasza wiedza o Yuuzhanach znacznie się wzbogaci. -Uśmiechnął się do
niej ciepło i zwyczajnie. - Jestem świadom niebezpieczeństwa, na jakie się narażam, ale
nie mógłbym żyć w spokoju, gdybym nie podjął tej próby. Nie zwykłem cofać się przed
odpowiedzialnością, zupełnie jak ty. Tyle tylko że ty wybierasz mądrzejsze sposoby, by
to zamanifestować.
Wtedy się z nim zgadzała, ale w miarę jak sylwetka „Chimery" w przednim ilumi-
natorze promu rosła, a stacja odprawy celnej Bastionu zbliżała się coraz bardziej, ogar-
nęły ją wątpliwości. Ostatni raz widziała „Chimerę", kiedy Imperium i Nowa Republika
podpisywały pokój. Uświadomiła sobie, że niewiele wie o aktualnej sytuacji w Impe-
rium, co oznaczało, że nie ma pojęcia, czy udzielenie im pomocy przez admirała Pella-
eona nie okaże się dla niego zbyt trudne do przeforsowania.
Przejrzała wprawdzie po drodze materiały na ten temat, ale mimo wszystko nie
czuła się dostatecznie zorientowana w sytuacji politycznej regionu. Choć wielu impe-
rialnych władców obecnych światów Nowej Republiki schroniło się w systemach
Spadkobierców Imperium, zabierając ze sobą niemałe fortuny, rozwój ekonomiczny
tych terenów postępował powoli. Zaledwie kilka miejsc mogłoby się równać z Co-
Michael Stackpole
43
ruscant, jeśli chodzi o poziom życia, a były i takie, których mieszkańcy po prostu cier-
pieli biedę. Zalew tańszych towarów z Nowej Republiki doprowadził do upadku niektó-
re gałęzie imperialnej gospodarki; donoszono też o przypadkach zamieszek na tle ogra-
niczeń importowych.
Stosunki dyplomatyczne pomiędzy obydwoma mocarstwami układały się nato-
miast jak najlepiej. Leia przypisywała to w znacznej mierze wysiłkom Talona Karrde.
Po podpisaniu układu pokojowego Karrde zaproponował i pomógł w utworzeniu agen-
cji pośredniczącej w wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Nową Republiką
a Imperium. Pozwoliło to złagodzić objawy paranoi u twardogłowych po obu stronach
barykady, choć pewne resentymenty oczywiście pozostały. Według informacji, które
otrzymała Leia, Karrdowi nie udostępniono żadnych - lub prawie żadnych -informacji o
Yuuzhan Vong. Tak więc przywódcy Imperium, choć zapewne zorientowali się, że coś
się dzieje, nie znali żadnych szczegółów.
Jeśli to podsyciło paranoiczne obawy co poniektórych, pomyślała Leia, to ta misja
się skończy, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła.
W kabinie rozległ się głos pilota.
- Mamy pozwolenie na lądowanie w głównym doku cumowniczym placówki cel-
nej. Będziemy tam za mniej więcej trzy minuty.
Danni odwróciła się w fotelu, uklękła na siedzeniu i wyjrzała znad oparcia w stro-
nę Lei.
- Czy naprawdę spotkamy samego admirała Pellaeona?
- Być może. Jeśli tak, byłby to dobry znak. - Leia westchnęła. -Dyplomacja to gra,
Danni. Kiedy poleciałyśmy na Agamar i poprosiłyśmy o audiencję u Rady Agamaru,
fakt, że kiedyś byłam przewodniczącą Nowej Republiki w zasadzie przesądził o tym, że
w ogóle dopuszczono mnie do nich i pozwolono powiedzieć, co miałam do zakomuni-
kowania. Agamarczycy poczytali sobie za zaszczyt, że to ja zwracam się do Rady.
Zmrużyła oczy.
- Bardzo możliwe, że Pellaeon ma przeciw sobie frakcje sprzeciwiające się kon-
taktom z Nową Republiką, a jeśli są one dostatecznie silne, spotkanie ze mną mogłoby
dla niego oznaczać samobójstwo polityczne. W takim przypadku rozmowy poprowa-
dziłby raczej ktoś niższy rangą. Jeśli będzie to ktoś z samego dołu drabiny, nic nie
wskóramy. Jeśli zaś wyślą kogoś ważniejszego, na przykład zastępcę sekretarza stanu,
co w świetle protokołu dyplomatycznego odpowiada mniej więcej mojej pozycji... ma-
my szansę przepchnąć sprawę i coś wywalczyć.
Danni uśmiechnęła się.
- Wydaje mi się, że astrofizyka jest łatwiejsza niż dyplomacja czy polityka.
- Czy ja wiem? W polityce też mamy czarne dziury, pulsary, ciała, które emitują
więcej ciepła niż światła. - Leia uśmiechnęła się do Danni. - Odkąd pamiętam, polityka
zawsze była częścią mojego życia. Dobrze, że nieźle sobie w tym radziłam. Ale muszę
przyznać, że emerytura też mi się podoba, i nie mogę się doczekać, kiedy znowu wyco-
fam się z polityki.
Łagodny pomruk silników promu, gdy statek wpłynął do doku cumowniczego, a
po nim lekki wstrząs oznajmiły im, że dobili do stacji celnej. Klapa luku uniosła się z
Mroczny przypływ II - Inwazja
44
sykiem - co doskonale zamaskowało i tak bardzo ciche kroki Basbakhana, który zszedł
po trapie pierwszy, by powstrzymać ewentualną napaść. Olmakh stanął przy drzwiach,
potwierdzając kiwnięciem głowy w stronę Lei, że droga wolna.
Leia minęła szaroskórych ochroniarzy. Noghri, przy swoim niskim wzroście, wy-
glądaliby prawie jak dzieci, gdyby nie groźne rysy twarzy. Z doświadczenia wiedziała,
jak silni i skuteczni potrafią być, gdy zajdzie taka potrzeba, pokonując wroga gołymi
rękami albo śmiercionośnymi nożami, które zwykle nosili przy sobie. Noghri byli
szybcy i całkowicie skoncentrowani na jej bezpieczeństwie.
Na Dantooine Yuuzhanie zabili Bolphura, pomyślała Leia, i dlatego teraz muszę
mieć aż dwóch strażników. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł jej dreszcz. Dwadzieścia lat
temu nie mogła sobie wyobrazić bardziej morderczych istot niż Noghri, a jednak
yuuzhański wojownik zabił Bolphura gołymi rękami.
Leia zaczęła schodzić po trapie, z zadowoleniem patrząc na dwa szwadrony
szturmowców ustawionych karnie wzdłuż białych linii znaczących przejście na deskach
pokładu. Oficjalny, ceremonialny charakter powitania dobrze wróżył ich misji. Na
wprost, na końcu przejścia, stały trzy osoby w wojskowych mundurach; jedna z nich
nie miała jednak żadnych szlifów. Leia przepuściła Basbakhana, który ruszył pierwszy
pomiędzy rzędami szturmowców, stanęła i zaczekała, aż imperialni wysłannicy podejdą
do niej.
Pierwsza zrobiła to wysoka kobieta w mundurze bez dystynkcji.
- Witam, pani konsul. Jestem Miat Temm. To pułkownik Harrak i major Pressin.
Leia wymieniła uścisk dłoni z każdym z nich i gestem przywołała Danni do swo-
jego boku.
- To jest Danni Quee, mój doradca.
Imperialni powitali Danni skinieniem głowy. Miat wskazała na turbowindę.
- Proszę tędy. Pan admirał czeka.
Podczas milczącej jazdy windą Leia spróbowała delikatnie wysondować Mocą
umysły swoich przewodników. Ze strony dwóch wojskowych wyczuła niepewność
maskowaną arogancją i sporą dozę zmieszania, wywołanego przez jej osobę i to, że
poproszono ich, by ją powitali. Od Miat nie wyczuła nic.
Blokuje mnie! -pomyślała, tłumiąc uśmiech. Była ciekawa, czy którykolwiek z
przeciwników Pellaeona zdawał sobie sprawę, że Temm jest wrażliwa na Moc.
Drzwi windy otworzyły się i Miat wprowadziła ich do obszernego pokoju konfe-
rencyjnego, którego jedna ściana, cała wykonana z transpastali, pozwalała podziwiać
„Chimerę". Leia wzięła to za dobry znak. Za imperialnym niszczycielem dostrzegła
sylwetkę własnego statku, a poniżej tarczę planetarną Bastionu, spokojną i piękną.
Admirał Pellaeon, w białym mundurze wielkiego admirała, stał na przeciwległym
końcu białego stołu. Sam, bez strażników i bez broni. Kiedy weszli, uśmiechnął się i
wskazał Lei miejsce po swojej prawej stronie.
- Cieszę się, że znowu panią widzę, pani konsul. Proszę, niech pani siądzie i po-
wie, co panią do nas sprowadza. - Swoim ludziom gestem nakazał usiąść po drugiej
stronie stołu. - Jeśli mają państwo ochotę na coś do picia, to się da załatwić. Ma pan
komunikator, majorze Pressin?
Michael Stackpole
45
- Tak jest, panie admirale.
Leia uśmiechnęła się.
- Na razie dziękuję. - powiedziała. Uścisnęła dłoń Pellaeona i odwzajemniła
uśmiech, po czym przedstawiła Danni jako swoją doradczynię.
Pellaeon skłonił przed Danni śnieżnobiałą czuprynę.
- Proszę, niech panie siądą.
Leia zwróciła uwagę na sposób, w jaki Pellaeon ustawił swoje krzesło - przodem
do niej, plecami do swoich adiutantów. Miat nie przejęła się tym, ale oficerowie byli
najwyraźniej poruszeni.
Pellaeon widać chce, żeby byli zmieszani i niepewni siebie, pomyślała Leia. Cie-
kawe dlaczego.
Pochyliła się w stronę Pellaeona, korzystając z jego otwartości.
- Przybyłam tu, żeby naprawić kłopoty, jakie wystąpiły w wymianie informacji
pomiędzy naszymi państwami. Stało się coś bardzo ważnego; coś, co może określić
przyszłość zarówno Nowej Republiki, jak i Spadkobierców Imperium.
Pellaeon powoli pokiwał głową.
- Ma pani na myśli utratę Dubrillionu.
Lei udało się ukryć zaskoczenie, ale Danni wybuchnęła:
- Skąd pan wie?
Admirał zmrużył ciemne oczy.
- Dubrillion, podobnie jak inne planety Nowej Republiki w pasie graniczącym z
naszym terytorium, jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jestem pewien, pani
konsul, że nie zdziwi się pani, iż mieliśmy tam swoich agentów. Chociaż wiadomości,
które nam przysyłali, nie były zbyt wyczerpujące, wiedzieliśmy, że coś się tam święci.
Kiedy transmisje ustały, zrozumieliśmy, że problem jest poważny.
Uniósł podbródek.
- Powiem pani również, że słyszałem o Danni Quee. Mieliśmy agenta także na
Belkadanie, wśród uczestników projektu ExGal. Każda placówka badawcza jest dla nas
obiektem wartym zainteresowania. Nie mieliśmy żadnych wiadomości od naszego
agenta od momentu, gdy naszym zdaniem stacja uległa zniszczeniu.
Danni zamrugała.
- Kto to był?
Pellaeon pokręcił głową.
- W tej chwili to już chyba bez znaczenia, prawda? Pozwólmy martwym spoczy-
wać w pokoju.
- W takim razie ma pan pewne informacje o tym, co się stało. Mam tu datakartę,
na której znajdzie pan szczegóły techniczne, ale w skrócie sprawy wyglądają następują-
co: obca rasa humanoidów spoza naszej galaktyki zaatakowała i zniszczyła kilka planet
na Odległych Rubieżach. Wykazują się absolutną technofobią, są bezlitośni w walce,
biorą niewolników i bezwzględnie ich traktują. Nazywają się Yuuzhan Vong. Jak do-
tąd, nie zdołaliśmy nawiązać z nimi żadnych kontaktów dyplomatycznych. Przez pe-
wien czas więzili Danni, więc spośród naszych ludzi to ona miała z nimi najbardziej
bezpośredni kontakt.
Mroczny przypływ II - Inwazja
46
Admirał odchylił się do tyłu, złączył palce obu dłoni i podparł nimi podbródek.
- A więc przybyła pani, by prosić nas o pomoc w odparciu Yuuzhan Vong.
Leia przytaknęła.
- Na pewno lepiej niż ktokolwiek inny zdaje pan sobie sprawę, jak trudno jest po-
radzić sobie z wrogiem, który może zaatakować nie wiadomo skąd. Pozwoli pan, że
będę szczera: wewnętrzne niesnaski w Nowej Republice nie osiągnęły punktu wrzenia,
ale nasze siły wojskowe są rozproszone po całej galaktyce, pilnując, by do tego nie
doszło. Jednocześnie rozlegają się coraz częstsze głosy, że dzięki traktatom pokojowym
z sąsiadami moglibyśmy sobie pozwolić na demobilizację, a budżet obronny przezna-
czyć na inne cele. Inwazja Yuuzhan Vong, jeżeli będzie postępować, może odwrócić te
tendencje i scementować Nową Republikę, ale wtedy będzie za późno. Musimy po-
wstrzymać ich już teraz. Mamy wojska, które doskonale posłużą za kowadło, ale po-
trzebujemy młota.
Posępny uśmiech pojawił się w kącikach ust Pellaeona.
- Wydawać by się mogło, że Jedi będą waszym młotem.
- Z tej datakarty dowie się pan, że Yuuzhanie są odporni na Moc. Rycerze Jedi ro-
bią, co mogą, by zaradzić tej sytuacji, ale są zbyt nieliczni, by poradzić sobie z proble-
mem o takiej skali.
Pellaeon spojrzał przez ramię na dwóch wojskowych.
- Pani prośba nie jest dla nas niespodzianką, pani konsul. Ci panowie wielokrotnie
powtarzali mi przy różnych okazjach, że jakakolwiek współpraca wojskowa z Nową
Republiką musi oznaczać pułapkę. Że odciągniecie nasze statki z dala od domu i rozbi-
jecie je, żeby wrócić tu i zakończyć podbój całego dawnego Imperium. Ten konkretny
scenariusz nie przyszedł im do głowy, ale ich obawy niełatwo będzie rozwiać. Na pew-
no uważają, że zagrożenie nie jest realne.
Leia uśmiechnęła się zimno do dwóch wojskowych.
- Wasz wywiad na pewno już wie, że moja córka... moja szesnastoletnia córka...
wstąpiła do Eskadry Łobuzów. Zrobiła to na Dubrillionie. Wasze źródła z pewnością
doniosły wam również, że Eskadra wymieniła właśnie ponad połowę swojej kadry.
Gdybym nie sądziła, że Yuuzhanie stanowią wielkie zagrożenie, sądzicie, że pozwoli-
łabym mojemu dziecku wstąpić do wojska?
Pułkownik Harrak przejechał palcem po kołnierzyku munduru.
- Pani dzieci są Jedi.
- Powiedziałam już, że nie daje im to żadnej przewagi nad Yuuzhanami.
Pellaeon uniósł palec, przerywając odpowiedź pułkownika.
- Dobrze, pani konsul. Przejrzę materiały, które pani dostarczyła. Nie jestem nie-
życzliwie nastawiony do pani prośby i podobnie jak wiele innych osób w Imperium
poczuwam się do odpowiedzialności za ludzi Nowej Republiki. Oni nas odrzucili, ale
my ich nie. Jeśli będziemy w stanie, pomożemy wam.
Leia kiwnęła głową.
- Nie mogłabym prosić o więcej.
- Mogłaby pani jak najbardziej. - pokiwał głową. - Miejmy jednak nadzieję, że tyle
wystarczy.
Michael Stackpole
47
R O Z D Z I A Ł
8
Luke Skywalker sięgnął po Moc, by odzyskać siły. Energia zalała go falami; po-
czuł mrowienie w całym ciele. Rozkoszował się z uśmiechem zalewającym go ciepłem.
Nieczęsto wykorzystywał Moc w ten sposób ostatnimi czasy; wolał bardziej bierne
korzystanie z jej darów, ale wyczerpanie robiło swoje. Nie miał czasu na sen, więc
potrzebował zastrzyku energii.
Spojrzał w dół na notes komputerowy, stojący przed nim na biurku. Opracowanie
przydziałów dla każdego z Jedi okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał.
Okazało się, że rycerze wysyłani w pojedynkę zastanawiali się, dlaczego mają iść sami,
natomiast ci, którym przydzielił zadania w parach lub kilkuosobowych grupach, uważa-
li, że wątpi w ich umiejętności, albo też kręcili nosem, że będą musieli niańczyć innych
rycerzy. Pojawiały się też protesty dotyczące charakteru misji albo rodzaju środków,
jakie należało podjąć w celu ich realizacji - filozoficzny konflikt pomiędzy Jedi wyol-
brzymiał nawet najmniejsze różnice zdań.
Luke pomasował kark swoją mechaniczną dłonią.
- Wiesz, Artoo, myślałem, że ratowanie galaktyki to trudna praca. Teraz widzę, że
jeszcze gorzej jest być urzędnikiem.
Mały robot obrócił głowę, popiskując w odpowiedzi. Podłączony do komputera,
R2-D2 pomagał Luke'owi koordynować odloty poszczególnych rycerzy. W miarę jak
napływały dane z ich statków, robot uaktualniał dane, dzięki czemu Luke wiedział,
czyjego ludzie udają się właśnie tam, gdzie mieli się znaleźć.
W drzwiach biura pojawiła się Mara.
- Luke, wygląda na to, że mamy problem.
Weszła do pokoju, zapraszając gestem Anakina, który szedł tuż za nią.
- Anakin wpadł na to pierwszy. Niech sam ci wyjaśni, o co chodzi.
Ciemnowłosy młodzieniec uśmiechnął się.
- Z myślą o planowaniu przyszłych misji opracowałem program, który analizuje
wykorzystanie danych z naszej biblioteki. Śledząc pliki, otwierane po rozdzieleniu
przydziałów między rycerzy, możemy się dowiedzieć, jakie informacje uważają za
potrzebne, by wykonać zadania. Moglibyśmy w przyszłości od razu dołączać te pliki do
Mroczny przypływ II - Inwazja
48
zleceń, oszczędzając w ten sposób czas. Dane byłyby wtedy umieszczane na datakar-
tach zleceń. Wystarczyłoby je tylko uaktualnić.
Mistrz Jedi uśmiechnął się szeroko.
- To doskonały pomysł.
- Dziękuję - rozpromienił się Anakin. - Właśnie przeczesałem wnioski o informa-
cje. Nikt dotąd nie wiedział, że taki program istnieje i działa. Kiedy dostałem analizę
wniosków i sprawdziłem z rejestrem wejść do systemu, natrafiłem na pewien problem.
Luke uniósł brew. -To znaczy...?
- Mój program wychwycił o piętnaście wniosków więcej, niż wynikałoby z ofi-
cjalnego rejestru kontroli dostępu. - Chłopak wzruszył ramionami. - Te piętnaście nie
zarejestrowanych wejść do systemu może okazać się problemem. Artoo, mógłbyś prze-
słać mój plik z raportem na ten temat do komputera wujka Luke'a?
Robot cicho zagwizdał. Luke spojrzał na ekran i zobaczył listę piętnastu plików z
dołączonym do każdego opisem treści.
- Laboratorium Otchłani, Gwiazda Śmierci, Pogromca Słońc, Miecz Ciemności,
„Oko Palpatine'a"... to wszystko dane o różnych rodzajach superbroni i miejscach,
gdzie powstały.
Mara przytaknęła.
- Te pliki zawierają kompletną specyfikację techniczną tych urządzeń. Mamy tu
mnóstwo danych, ale nie wiemy, po co ktoś miałby do nich sięgać. Wnioski wyglądają
nieciekawie.
Luke usiadł przy biurku i spojrzał na listę plików.
- Chcecie powiedzieć, że rejestr dostępu nie wychwycił tych plików, bo ktokol-
wiek je otwierał, wszedł później do systemu i wymazał informacje na ten temat? Zatarł
swoje ślady, tak?
- Właśnie. - Anakin potrząsnął głową. - Próbowałem drążyć sprawę dalej i spraw-
dzić, co zostało w pamięci, ale odpowiednie sektory wyczyszczono dwukrotnie. Kto-
kolwiek to zrobił, jest w tym dobry.
Luke westchnął i spojrzał na żonę.
- Podejrzewasz kogoś?
Wolno pokiwała głową.
- Sprawdziłam nasze akta. Tylko paru Jedi dysponuje odpowiednimi umiejętno-
ściami. Od razu wyeliminowałam Anakina, zaraz potem Tionnę. Resztą bym się nie
przejmowała, ale myślę, że Octa Ramis może stanowić problem.
Luke przypomniał sobie ciemnowłosą kobietę.
- Była blisko z Miko Reglią, prawda?
- Tionna mówiła mi, że jeszcze w Akademii mieli ze sobą romans. Wydaje jej się,
że po zakończeniu nauki rozstali się i każde poszło w swoją stronę, ale ich dzienniki
pokładowe wskazują na kilka miejsc, gdzie mogli się spotkać. - Mara wzruszyła ramio-
nami. -Nie przypominam sobie, żeby była szczególnie roztrzęsiona w czasie jego po-
grzebu na Yavinie IV, ale sama byłam wtedy w nie najlepszej formie.
- Ja też nie zwróciłem na to uwagi. A ty, Anakinie? Zauważyłeś coś?
Michael Stackpole
49
- Nie pamiętam, żeby płakała ani nic w tym stylu, ale specjalnie na to nie uważa-
łem. Przykro mi.
-Nie ma sprawy. Nie miałeś takiego obowiązku. - Luke pokiwał głową. - Więc
wydaje się wam, że przeglądała te dane, żeby zbudować superbroń przeciwko Yuuzha-
nom? Nie widzę w tym sensu.
Mara pokręciła głową.
- Zbudowanie nowej Gwiazdy Śmierci zajęłoby całe lata. Najszybciej można by
skonstruować Pogromcę Słońc, ale stocznia, w której powstał, już nie istnieje. Zresztą
nie potrafię sobie wyobrazić nikogo, choćby nie wiem w jak głębokim żalu był pogrą-
żony, kto chciałby zbudować coś takiego i wysadzić parę słońc tylko po to, by pozbyć
się Yuuzhan.
- No tak, to by była przesada.
- Ale to właśnie zrobił Kyp, prawda? - Anakin zmarszczył czoło. - Żeby pomścić
śmierć brata, zabitego przez Imperium, zniszczył całą Caridę.
- Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jego brat jeszcze żył, a zginął dopiero, kiedy
on sam unicestwił planetę. - Luke westchnął ciężko. - Cele nigdy nie uświęcają środ-
ków. Sprawdziłeś, co się dzieje z Octą?
- Wsiadła na pokład swojego statku i jest już w drodze. Luke odchylił się na opar-
cie krzesła i potarł dłonią szczękę.
- Ciekawe. Kto jej towarzyszy? Mara uśmiechnęła się.
- Odbyła wiele wspólnych misji z Daeshara'cor.
- Ale Deshara'cor odleciała na Bimmisaari na pokładzie „Duragwiazdy". Artoo po-
informował mnie, że „Duragwiazda” miała awarię hipernapędu, więc wróciła z nad-
przestrzeni wcześniej, ale z Korelii mieli przysłać statki, które dowiozą pasażerów na
miejsce.
Robot potwierdził informacje Luke'a przeciągłym świergotem. Mara przytaknęła.
- Tyle że jeśli spojrzysz na standardowy raport pogotowia, dołączony do wniosku
o pomoc, znajdziesz tam bardzo ciekawy punkt. Na liście pasażerów nie figuruje ani
jedna Twi'lekianka.
- Co takiego?
Anakin uśmiechnął się.
- Domyślam się, że wsiadła na pokład, wszczepiła załodze odpowiednie wspo-
mnienia i opuściła statek, zanim jeszcze wystartował. Lista pasażerów została sporzą-
dzona na podstawie zgłoszeń osób, które zameldowały się w placówkach pogotowia.
- A musisz pamiętać, Luke, że rycerza Jedi trudno byłoby przeoczyć podczas ta-
kiej operacji ratunkowej.
Mistrz Jedi przymknął oczy.
- Coś mi tu nie gra. Octa szuka superbroni... to rozumiem. Yuuzhan Vong zabili
Miko, więc mogę sobie wyobrazić, że szuka zemsty, nawet jeśli to oznacza przejście na
ciemną stronę. Ale co kieruje Daeshara'cor? Czy i ją łączyło coś z Mikiem?
Mara wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, ale myślę, że jej motywy są sprawą drugorzędną. Przede wszystkim
musimy się dowiedzieć, dokąd poleciała.
Mroczny przypływ II - Inwazja
50
Anakin roześmiał się.
- To nie powinno być trudne. Jest tylko kilka miejsc, gdzie dałoby się zbudować
superbroń, prawda? Na przykład stocznie Kuat...
Mistrz Jedi przytaknął.
- Nie da się dziś skonstruować czegoś takiego w tajemnicy, zresztą po prostu nie
miałaby odpowiednich materiałów. Jej chodzi o coś innego.
Spojrzał na robota.
- Artoo, ściągnij mi dane na temat doku cumowniczego, z którego odleciała „Du-
ragwiazda". Chcę mieć listę wszystkich statków z ich portami przeznaczenia, które
odleciały z tego doku cztery godziny przed odlotem „Duragwiazdy" i cztery godziny po
nim.
- Może ich być nawet kilkadziesiąt, Luke.
- Wiem, Maro, ale musimy od czegoś zacząć. - Luke wziął ze stołu miecz i przy-
piął do pasa. - Nie potrzeba nam zbuntowanego Jedi, uganiającego się po galaktyce w
poszukiwaniu pogromcy planet.
Śmigaczem szybko dotarli do hangaru numer 9372. Jego wnętrze, podobne do
ogromnej jaskini, wrzało aktywnością. Podnośniki unosiły ładunki; długie sznury pasa-
żerów wiły się po drodze do wyjścia; robotnicy, którzy akurat nie mieli nic do roboty,
skupiali się w grupki, by pić, śmiać się i grać w sabaka. Mara i Anakin rozdzielili się i
skierowali w stronę kas biletowych dla promów, przewożących pasażerów na statki
czekające na orbicie. R2-D2 podłączył się do portu lokalnego terminala, by wczytać
dane, o które prosił Luke.
Luke otworzył się na Moc i zaczął krążyć pomiędzy ludźmi zapełniającymi po-
mieszczenie. Zalały go fale najrozmaitszych emocji. Uśmiechnął się, wyczuwając po-
różnioną parę, która odmiennie rozumiała pojęcie punktualności. Mijał zaaferowanych
ludzi, którzy zastanawiali się, czy na pewno zapakowali to czy tamto. Pokiwał głową
wyczuwając kapitanów sumujących zyski, jakie przyniesie im każda skrzynia ładowana
lub wyładowywana z ich frachtowców. Podniecenie pasażerów wybierających się w
przestrzeń po raz pierwszy kazało mu uśmiechnąć się szerzej, a namiętność pary rozpo-
czynającej podróż poślubną wywołała rumieniec na jego twarzy.
Wędrując tak bez celu, starał się odtworzyć tok myślenia Daeshara'cor. Intereso-
wała się superbroniąna tyle, by grzebać w ściśle tajnych plikach na ten temat. Wiedzia-
ła, że na Bimmisaari jest oczekiwana za pięć dni, więc do tego czasu nikt nie podniesie
alarmu. To zawężało wachlarz tras, które mogła wybrać.
Luke od razu odrzucił możliwość, że udała się do Laboratorium Otchłani w pobli-
żu Kessel. „Duragwiazda" miała ją przecież zabrać na Bimmisaari, skąd tylko krótki
skok dzielił ją od Kessel. Poza tym pliki, do których się włamała, nie pozostawiały
wątpliwości, że admirał Daala zniszczyła laboratorium. Choć istniała możliwość, że
jakieś jego fragmenty nadal krążyły w przestrzeni, szansa, że ocalało wśród nich co-
kolwiek, co nadawałoby się do użytku, była minimalna.
Zanim Luke zdążył się zastanowić, czego tak naprawdę szukała Daeshara'cor, wy-
czuł dziwne zawirowanie Mocy. Początkowo zauważył czyjąś ciekawość, która zaraz
Michael Stackpole
51
przerodziła się w strach, zamaskowany natychmiast zdyscyplinowaniem, co jednak nie
bardzo się udało. Luke spojrzał w prawo i zobaczył mężczyznę, który pospiesznie na-
ciągał na głowę kaptur płaszcza i odwracał się w drugą stronę.
Mistrz Jedi niedbale kiwnął ręką.
- Zaczekaj, nie odchodź!
Zakapturzony człowiek zatrzymał się w pół kroku, jakby nagle skamieniał. Cho-
ciaż próbował opierać się sugestii Luke'a, odwrócił się do połowy i podniósł głowę,
przez co kaptur zsunął się do tyłu.
- J-ja? - wymamrotał.
Luke pokiwał głową i uśmiechnął się, podchodząc do obcego.
- Myślę, że możesz mi pomóc.
- Ja nic nie wiem!
- Być może. - Luke wzruszył ramionami. - Ale często tu bywasz, zarabiając na ży-
cie rozpoznawaniem potrzeb innych i zaspokajaniem ich, prawda?
- Ja... eee... ja nic nie zrobiłem.
Podszedł do nich strażnik.
- Chalco wam przeszkadza, mistrzu Skywalker? Zaraz się nim zajmę. Wpiszę go
do raportu.
Luke niedbale machnął ręką.
- Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Nie stało się nic takiego.
Strażnik zamrugał i poszedł swoją drogą, mijając Luke'a i zaskoczonego bywalca
hangarów.
- To, czym się tu zajmujesz, Chalco, ani trochę mnie w tej chwili nie obchodzi.
Ale myślę, że mógłbyś nam pomóc.
Krępy mężczyzna pogłaskał się po łysinie. –W jaki sposób?
- Masz zmysł obserwacji. Dwa dni temu przyleciała tu Twi'lekianka, która jest za-
razem rycerzem Jedi. Miała odlecieć na pokładzie „Duragwiazdy", ale nie weszła na
pokład tego statku. Widziałeś ją, prawda?
Mężczyzna pokiwał głową.
- Myślałem, że dobrze będzie przyjrzeć się tej Jedi na wypadek, gdyby... eee... po-
trzebowała mojej pomocy.
- To bardzo ładnie z twojej strony.
- No chyba. Więc... eee... zauważyłem ją, jak przechodziła. Weszła na pokład stat-
ku, ale nie widziałem, żeby wychodziła. - Podrapał się po nieogolonym policzku. - A
potem zobaczyłem, jak rozmawia z oficerem na frachtowcu. Machnęła mu ręką przed
oczami tak jak pan tutaj i ten oficer nagle odwrócił się od niej, jakby jej tam w ogóle
nie było. Potem już na nią nie patrzyłem, bo nie chciałem, żeby mnie zauważyła i zrobi-
ła ze mną to samo. Wiecie, słyszałem różne historie o pomieszaniu zmysłów i tak dalej.
Luke zmrużył oczy.
- Jak nazywał się ten frachtowiec?
- „Szczęśliwa Gwiazda II". To taki kosmiczny tramwaj, zatrzymuje się w każdym
mijanym systemie. Połowa przystanków nie figuruje w planie lotu. Chyba lecieli na
Ord Mantell, ale nie dałbym za to głowy.
Mroczny przypływ II - Inwazja
52
- Świetnie, dziękuję. Chalco rozłożył ręce.
- Hej, pomogłem wam! Zrobicie coś dla mnie w zamian? Luke skrzyżował ramio-
na na piersi.
- Co takiego miałbym dla ciebie zrobić, Chalco? Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Czyja wiem? Mógłbyś na przykład sprawić, żeby strażnicy zapomnieli, czym się
zajmuję. Rozumiesz, żeby nie zauważali, że tu jestem...
- Nawet gdybym to zrobił, nadal pozostają holokamery. - Luke otaksował Chalco
spojrzeniem. Ocenił, że chociaż zaokrąglony nieco w pasie i niezbyt imponującego
wzrostu, był potężnie zbudowanym mężczyzną.
- Proponuję inny układ. Chyba będę potrzebował pomocy w odnalezieniu mojej
Jedi. Jeśli polecisz z nami i uda się nam ją znaleźć, wstawię się za tobą u tutejszych
władz.
Chalco zawahał się.
- Naprawdę byś to zrobił?
- Porozmawiał z władzami? Oczywiście!
- Co innego mam na myśli. Zaufałbyś mi, kiedy z tobą polecę? - Zmrużył swe
ciemne oczy. - Wiesz, kim jestem... chwytam się wszystkiego, żeby zarobić na życie.
- Dziś masz szansę chwycić się czegoś pożytecznego. - Luke energicznie pokiwał
głową. - Moja odpowiedź brzmi „tak". Zaufam ci. Spotkajmy się tu za godzinę. Masz
być spakowany i gotowy do drogi.
Chalco pomyślał przez chwilę i odparł:
- Będę tu.
Chalco oddalił się, a Mara podeszła do męża. Spojrzała na niego i zapytała:
- Zbierasz zbłąkane owieczki?
Mistrz Jedi spojrzał na nią spod oka.
- Matka Daeshara'cor była tancerką, która jeździła z planety na planetę. Jako mło-
da dziewczyna Daeshara'cor spędzała mnóstwo czasu w dokach i hangarach portów
kosmicznych. Umie się po nich poruszać, a my będziemy potrzebować kogoś do pomo-
cy, żeby ją odszukać. Gdyby Han był w pełni sił, poprosiłbym jego. Ponieważ jednak
nie jest, musimy zaufać komu innemu.
Mara pokiwała głową.
- Rozumiem, Daeshara'cor będzie się martwić, że depczemy jej po piętach. Praw-
dopodobnie nie zwróci jednak uwagi na kogoś takiego jak Chalco. W tym biurze, w
którym o nią pytałam, nikt nie pamiętał osoby odpowiadającej jej opisowi.
- Nic dziwnego. Chalco zauważył ją, jak się tu kręciła. Możliwe, że zabrała się
frachtowcem odlatującym na Ord Mantell, ale mogła też wysiąść z niego gdzieś po
drodze.
- W takim razie może być wszędzie.
- Nie sądzę. Jeśli dobrze pamiętam mapę nieba, na jej trasie znajduje się jedna pla-
neta, która mogła ją zainteresować. - Luke uśmiechnął się do żony. - Musimy wracać na
statek. Lecimy na Vortex.
- Vortex? - Mara wzięła Luke'a za rękę. - Tam nic nie ma z wyjątkiem Katedry
Wiatrów! Chyba Daeshara'cor nie zamierza oddawać się słuchaniu muzyki?
Michael Stackpole
53
- Nie. - Luke uśmiechnął się i pocałował żonę w policzek. -Zamierza porozmawiać
z osobą, która pomaga ją tworzyć.
Mroczny przypływ II - Inwazja
54
R O Z D Z I A Ł
9
Shedao Shai okręcił się na pięcie, zanim chrapliwy, zduszony okrzyk odbił się
echem od ścian domów wzdłuż ulicy. Obszarpany ludzki niewolnik, o ciele pokrytym
pyłem i wystrzępionej, potarganej brodzie, wyłamał się z szeregu i rzucił na niego.
Oczy niewolnika błyszczały zza koralowych narośli na policzkach. Zamierzył się dura-
betonowym odłamkiem, by cisnąć nim w dowódcę Yuuzhan Vong.
Dwóch młodszych wojowników zareagowało z opóźnieniem, starając się złapać
zamachowca, ale Shedao krótkim warknięciem osadził ich na miejscu. Chroniony zbro-
ją z kraba vonduun, z owiniętym wokół prawego przedramienia tsaisi, atrybutem jego
władzy i dystynkcji, yuuzhański dowódca nie musiał się obawiać ran. Popłynął do
przodu na ugiętych kolanach, aby obniżyć środek ciężkości, a potem wyprostował nogi,
chwytając niewolnika za gardło prawą dłonią. Uniósł mężczyznę do góry bez wysiłku;
drugą ręką wytrącił mu z dłoni kamień.
Niewolnik chwycił Shedao za nadgarstek. Patrzył oczami rozszerzonymi ze zdu-
mienia na tsaisi, który zasyczał i uniósł głowę gotów zaatakować. Buntownik odsłonił
zęby w dzikim uśmiechu i nieugiętym wzrokiem spojrzał w twarz Shedao. Niezdolny
wydobyć głosu, z dłonią wroga zaciskającą się na gardle, skinął głową zdecydowanie,
jakby żądając od yuuzhańskiego dowódcy, by go uśmiercił.
Shedao wcisnął kciuk pod żuchwę mężczyzny tuż za uchem. Patrzył na przeciwni-
ka, który doskonale wiedział, że wystarczy, by Shedao Shai ścisnął go mocniej, a zła-
mie mu kark, odrywając czaszkę od kręgosłupa. Na wargi niewolnika wypłynęła ślina i
zaczęła ściekać po rękawicy Yuuzhanina. Uwięziony żelaznym chwytem znowu szarp-
nął głową, wyzywając Shedao Shai, by go uśmiercił.
Yuuzhanin pokręcił głową i rzucił buntownikiem w stronę dwóch wojowników,
którzy nadzorowali pracę grupy ludzkich niewolników.
- Zabierzcie go do kapłanów - polecił. - Niech go przygotują. Jeśli przeżyje, może
nam się przydać.
Podwładni chwycili niewolnika pod ramiona i zaczęli go wlec w dół ulicy.
Shedao Shai poczekał, aż oddalą się na kilka kroków, i dodał:
- A kiedy już tam będziecie, poddajcie się surowej dyscyplinie kontemplacyjnej,
opracowanej przez kapłanów dla opieszałych wojowników.
Michael Stackpole
55
Żołnierze skłonili się raz jeszcze i ruszyli krokiem zdecydowanie szybszym niż
poprzednio.
Deign Lian, bezpośredni podwładny Shedao Shai, zajął miejsce o pół kroku za
dowódcą, po jego lewej stronie.
- Czy to mądre posunięcie, mój wodzu?
- Znacznie mądrzejsze niż kwestionowanie mojego osądu tu, na środku ulicy. -
Shedao Shai był zadowolony, że maska na twarzy ukryła przed Deignem złośliwy
uśmiech, jaki wypłynął na jego usta na widok kurczącego się ze strachu adiutanta. -
Wojownicy powrócą zawstydzeni, oświeceni i bardziej oddani swojej służbie.
- Nie o to mi chodziło, wodzu, ale... dlaczego odesłałeś z nimi tego mężczyznę?
Inni niewolnicy mogą uznać, że ocalając go, doceniłeś jego odwagę. Czy nie będzie to
zachętą do dalszych zamachów na twoją osobę?
Shedao Shai kroczył dalej szeroką ulicą Dubrillionu. Nie odzywał się, świadom, że
brak odpowiedzi będzie gorszą karą dla jego adiutanta niż jakiekolwiek napomnienia.
Zniszczenia spowodowane podczas podboju Dubrillionu nie były wielkie. Miejski kra-
jobraz był nadal rozpoznawalny, a ekipy niewolników zrobiły duże postępy w odgru-
zowywaniu ulic. Wkrótce wyszkoli się ich do pracy z grichami, które dokonają mniej-
szych napraw, a następnie sprowadzi się gragrichy, by zmieniły budowle zgodnie z
upodobaniami Yuuzhan Vong.
- Wydaje mi się, Deignie z domeny Lian, że zamiast skupiać się na sprawach
oczywistych, wybiegasz zbytnio myślą w obszary, które mogą na zawsze pozostać poza
sferą naszych zainteresowań. Twoje pytanie opiera się na założeniu, że ten niewolnik
przeżyje proces wpajania. Na razie nie możemy być tego pewni. Tak, wybrałem go ze
względu na jego hart ducha. Nie obawiał się bólu. Co więcej, chciał, bym go zabił. Miał
świadomość własnej znikomości. Jest naczyniem, gotowym, by wypełnić je prawdą
wszechświata. Jeśli zdoła opanować wiedzę, którą mu przekażemy, stanie się niezwykle
użytecznym narzędziem.
- Rozumiem to, wodzu Shedao z domeny Shai. - Deign skłonił się głęboko.
Używając pełnego, oficjalnego tytułu Shedao w odpowiedzi na jego własną, rów-
nie oficjalną wypowiedź, Deign podkreślał swoją podporządkowaną pozycję. Shedao
zdawał sobie sprawę, że zrobił to bardziej z musu niż z przekonania. Domena Lian
dążyła do odzyskania dawnej chwały, a Deign był na najlepszej drodze, by zrealizować
dążenia swoich krewnych. Adiutant był jak amfistaf owinięty wokół jego piersi; Shedao
wiedział, że poczuje jego ukąszenie w chwili, gdy najmniej będzie na to przygotowany.
- Chyba nadal nie rozumiesz, że mimo wysiłków szpiegów takich jak Nom Anor
nie poznaliśmy dobrze naszych przeciwników. Nowa Republika podchodzi do rzemio-
sła wojennego w niezrozumiały dla nas sposób.
- Mają tchórzliwe serca, wodzu.
- Wypowiadając tak kategoryczny osąd, Deignie Lian, zdajesz się nie zauważać,
że wiele jeszcze musimy się nauczyć. - Shedao zerknął w lewo i pochwycił nienawiść
w oczach swojego adiutanta. - Wiedza jest zawsze przydatna, a my w tej dziedzinie
mamy jeszcze wiele do zrobienia. - Shedao Shai zignorował niedorzeczną odpowiedź
Deigna wychwalającą jego mądrość. Nowa Republika i jej reakcja na inwazję wciąż
Mroczny przypływ II - Inwazja
56
były dla niego zagadką. Nom Anor dostarczył im zwięzłą analizę sytuacji politycznej w
Nowej Republice, która wpłynęła na wybór takiego, a nie innego korytarza inwazji.
Zaatakowali Nową Republikę w miejscu, gdzie była najsłabsza - wzdłuż granicy z ob-
szarem Spadkobierców Imperium. Była to strategia czysto militarna; oddziały są zaw-
sze najsłabsze na styku dwóch ośrodków dowodzenia. Spadkobiercy Imperium nie
zareagowali na atak, dzięki czemu Shedao mógł odwołać oddziały, które miały osłaniać
inwazję przed imperialnym atakiem na flanki.
Nowa Republika dotąd nie podjęła kontrataku, co zaskoczyło Shedao. Wiedział o
wojnie domowej, jaka miała miejsce w galaktyce, i podejrzewał, że część jej mieszkań-
ców nie chciała angażować się w nowy konflikt. Z drugiej strony jednak zachowanie
dzisiejszego niewolnika świadczyło o tym, że ludzie ci byli zdolni postępować jak wo-
jownicy. Brak jakichkolwiek działań mających na celu powstrzymanie inwazji wyda-
wał się reakcją z gruntu nieracjonalną, co kazało mu domyślać się podstępu.
Był jednak skłonny przyznać, że ze wszystkich zajętych przez Yuuzhan planet tyl-
ko Dubrillion miał pewne znaczenie. Pozostałe były rzadko zaludnione i słabo rozwi-
nięte, więc ich utrata nie miała zapewne większego znaczenia dla galaktyki. Garqi, na
którą Shedai wysłał Kraga Vala, by nadzorował jej okupację i transformację, była po-
ważnym producentem żywności, ale jej utratę łatwo było zrekompensować, bo wytwa-
rzane tam produkty trafiały głównie na stoły elit, nie mas.
W dotychczasowych potyczkach siły zbrojne Nowej Republiki stały zawsze na
straconej pozycji. Shedao Shai nie uważał za porażkę zniszczenia yuuzhańskiej bazy na
Helska 4, bo tamtejsza operacja leżała w gestii Praetorite Vong.
Kiedy politycy zaczynają się bawić w wojowników, myślał Shedao, klęska jest
nieunikniona. Znowu zerknął na Deigna. Podobnie może też być w odwrotnej sytuacji.
Shedao Shai uznał jednak, że wrogowie zasługują na pewien podziw. Nie ulegało
wątpliwości, że byli słabi i skorumpowani. Uzależnienie od nienawistnych maszyn
dowodziło ich moralnego upadku, ale łatwość, z jaką posługiwali się swoimi narzę-
dziami, zaimponowała Yuuzhaninowi. Po kilku wstępnych potyczkach militarnych
szybko nauczyli się neutralizować biotechnologiczne osiągnięcia Yuuzhan Vong, po-
zbawiając najeźdźców ich największej przewagi, a ich gwiezdne myśliwce szybko stały
się równym przeciwnikiem dla yuuzhańskich formacji myśliwskich.
Bitwa lądowa na Dantooine również pokazała, jak groźni potrafią być żołnierze
Nowej Republiki. Czytając sprawozdanie o ofiarach w szeregach dwóch oddziałów
yuuzhańskich kadetów, ścigających dwójkę uciekinierów, Shedao Shai czuł lodowaty
chłód w żołądku. To prawda, że uciekinierami byli jeedai, więc należało się spodziewać
pewnych ofiar, ale nie tego, że ofiary zdołają wymknąć się pogoni. Domena Lian straci-
ła w tym pościgu czterech wojowników, co tylko częściowo osłodziło domenie Shai
utratę dwóch wojowników, poległych z ręki jeedai na Bimmiel.
Pełen niechętnego podziwu dla wroga Shedao Shai zastanawiał się, czy przypad-
kiem to, że Nowa Republika nie pali się do otwartego kontrataku, nie wynika z tego
samego problemu, który trapił i jego - z tego, że tamci zbyt mało wiedzieli na temat
najeźdźców, by zaplanować sensowną strategię.
Michael Stackpole
57
Jeśli potrzebują więcej danych wywiadowczych, myślał Shedao, możemy się spo-
dziewać, że będą próbowali umieścić agentów na podbitych planetach. Pojawili się
wokół Belkadanu i najprawdopodobniej wiedzą już, że hodujemy tam skoczki koralo-
we. Nie mam pojęcia, czego jeszcze mogli się tam dowiedzieć, ale należy przypusz-
czać, że dosyć dużo.
Shedao Shai wszedł na stopnie domu, w którym mieściła się jego kwatera. Budy-
nek jednocześnie irytował go i uspokajał. Irytację powodowała sama architektura, w
której dominowały linie proste, ostre kąty i odsłonięte przewody i rury, które w jego
mniemaniu zbyt wulgarnie podkreślały „przemysłowy" charakter konstrukcji. Trudno
było dopatrzyć się elegancji w prostym kamiennym pudle, a jednolita szara farba, którą
został pomalowany, nie przydawała mu uroku.
Powodem, dla którego wybrał ten konkretny budynek na swoje centrum dowodze-
nia, było jego przeznaczenie. Było to mianowicie Dubrilliańskie Muzeum Morskie,
wypełnione akwariami z transpastali, kipiącymi życiem podmorskich organizmów z
Dubrillionu i innych planet. Serce budynku stanowiła przeszklona kolumna, w której
roiło się od tęczowych ryb, w tym także ogromnych, szmaragdowych rekinów.
Shedao Shai minął bez pozdrowienia strażników pełniących wartę przy wejściu.
Wszedł na schody po prawej stronie holu, a następnie odbił w lewo, ku centralnej sali
muzeum. Kolumna, w której leniwie krążyły różnobarwne ryby, zasłaniała trzy postacie
i deformowała ich twarze. W dwóch wysokich sylwetkach po bokach rozpoznał swoich
ludzi, zaintrygował go jednak złocisty kształt pomiędzy nimi.
Okrążył kolumnę z prawej strony i zobaczył pokrytą złotą sierścią istotę o wydłu-
żonych członkach, siedzącą na podłodze między wojownikami. Istota siedziała ze
skrzyżowanymi nogami, z rękami na kolanach i kręgosłupem przylegającym do durabe-
tonowej ściany za plecami. Od kącików jej oczu aż na ramiona rozchodziły się fioleto-
we pasy. Miała na sobie prostą fioletową przepaskę biodrową związaną złotym sznu-
rem.
Kiedy Shedao Shai pojawił się w jego polu widzenia, osobnik wstał płynnym ru-
chem, nie pomagając sobie rękami. Strażnicy zareagowali na ten ruch o sekundę za
późno, najwyraźniej zaskoczeni jego aktywnością. Uśpił ich czujność, pomyślał Shedao
Shai, co stawia pod znakiem zapytania brak oporu przy transportowaniu w to miejsce.
Jego gibkość i siła, dzięki którym łatwo wyśliznął się z uścisku strażników, kazały
uznać go za potencjalnie niebezpiecznego przeciwnika.
Dwoma długimi krokami yuuzhański dowódca pokonał połowę odległości dzielą-
cej go od istoty.
- Jestem wódz Shedao z domeny Shai - przemówił najpierw we własnej mowie, a
potem powtórzył to samo w urywanym, pełnym mlasków języku, którym posługiwano
siew galaktyce.
Istota zamrugała fioletowymi oczami. Odpowiedziała powoli i wyraźnie, co uła-
twiało Shedao Shai zrozumienie słów.
- Jestem senator Elegos A'Kla z Nowej Republiki. - Przerwał i skłonił się lekko. -
Przepraszam, że nie opanowałem waszego języka.
Shedao spojrzał na strażników stojących po obu stronach Elegosa.
Mroczny przypływ II - Inwazja
58
- Możecie odejść.
Deign spojrzał na niego pytająco.
- Mój panie?
Shedao odezwał się w języku Nowej Republiki.
- Nie mam się czego obawiać z twojej strony, Elegosie, prawda? Caamasjanin roz-
łożył trójpalczaste dłonie, pokazując, że są puste.
- Moje misja nie zakłada przemocy. Yuuzhański dowódca pokiwał głową.
Nie powiedział, że nie powinienem się go obawiać, pomyślał, tylko że nie muszę
obawiać się z jego rąk przemocy. Ta różnica całkowicie umknęła Deignowi.
- Widzisz, Deign?
- Tak, mój wodzu. - Podwładny skłonił się. - Zostawię cię w takim razie.
- Zaczekaj. - Shedao Shai podniósł rękę i nacisnął tę część kraba vonduun, która
tworzyła jego hełm i maskę. Krab rozluźnił tkanki i pozwolił mu wysunąć się spod
hełmu. Shedao potrząsnął głową uwalniając gęste, czarne włosy, aż jego pot prysnął na
zbroję Deigna.
Wręczył hełm adiutantowi. Chociaż Deign ukrywał twarz za maską nie udało mu
się zamaskować wstrząsu, jaki musiało w nim wywołać to, że dowódca obnaża twarz
przed wrogiem.
- Zabierz to do mojego pokoju medytacyjnego i wróć z napojami. Niezwłocznie.
- Tak jest, wodzu. - Niedowierzanie i wstręt przebijały w głosie Deigna, ale skłonił
się nisko, a potem wycofał, aż wypełniony wodą cylinder zasłonił go przed wzrokiem
Shedao.
Yuuzhański dowódca spojrzał znowu na Elegosa. Przyglądał mu się przez chwilę,
powoli składając słowa w języku wroga.
- Powiedziano mi, że pojawiłeś się w małym promie na obrzeżach systemu. Użyłeś
villipa, by poprosić o dowiezienie tutaj na jednym z naszych statków. Dlaczego?
Elegos zamknął i otworzył oczy.
- Istnieje przekonanie, że maszyny budzą waszą odrazę. Nie chciałem was obrazić.
- Doceniam twój szacunek dla spraw, które są dla nas ważne. -Shedao Shai pod-
szedł do cylindra. Zdjął lewą rękawicę i przycisnął dłoń do transpastali. Ciepło wody
powoli przenikało do jego ciała.
- Jakie są cele twojej misji?
- Przyczynić się do zrozumienia. Sprawdzić, czy kurs, jakim podążają nasze ludy,
jest jedynym możliwym, czy też uda się wspólnie wypracować inny. - Caamasjanin
złączył dłonie. - Byłem na Dantooine. Nie chciałbym już nigdy oglądać czegoś podob-
nego.
- I ja przyjrzałem się pokłosiu Dantooine. Byłem również na planecie, którą znacie
jako Bimmiel. - Wzrok Shedao Shai stwardniał. - Wiele dzieli nasze ludy. Wiele każe
sądzić, że pokój między nami jest niemożliwy.
- Być może to nasza niewiedza, nasza nieznajomość natury i zwyczajów przeciw-
nika wciągają nas w czarną dziurę konfliktu. -Elegos uniósł podbródek, odsłaniając
szczupłą szyję. - Chcę was poznać i przekazać wam wiedzę o nas.
Michael Stackpole
59
Shedao uśmiechnął się, patrząc na wykrzywione odbicie własnej twarzy w wypu-
kłej tafli transpastali.
- Czy wiesz, o co prosisz? Co sugerujesz?
- Najwyraźniej nie całkiem.
Yuuzhanin wycelował palec w stronę Elegosa. Tsaisi zsunął się wzdłuż jego ra-
mienia aż do dłoni, by zesztywnieć w ostrze długości przedramienia.
- Wiesz, że mógłbym cię zabić dla kaprysu. Zasłużyłbym na pochwałę za zgładze-
nie ciebie, bo reprezentujesz najwyższe zło. Niektórzy z nas uważają, że dla waszego
rodzaju nie ma odkupienia.
Elegos skłonił głowę.
- Już to jest cenną nauką. Tak, wiedziałem, że przybywając tu, narażam życie. Nie
powstrzymało mnie to jednak.
- Stawianie misji ponad własnym życiem to coś, co mogę zrozumieć. Nie tylko
zrozumieć, ale i uszanować. - Shedao Shai pogłaskał zwiniętego tsaisi i podrzucił go w
taki sposób, że stworzenie owinęło się z powrotem wokół jego przedramienia, w spe-
cjalnym zagłębieniu vonduuńskiej zbroi. - Ale wiem, że to, czego chcesz mnie nauczyć,
będzie nieprzydatne z militarnego punktu widzenia.
-Nie jestem wojskowym i nie wtajemniczono mnie w operacje militarne. - Elegos
przyglądał mu się uważnie. - To, czego nauczę się od ciebie, również będzie dla mnie
nieprzydatne.
- Czy wiedza może być nieprzydatna?
- Nie. I tu mamy kolejny punkt, co do którego zgadzamy się obaj.
Shedao Shai powoli pokiwał głową.
- Dobrze więc, wezmę cię pod swoją ochronę. Ja będę uczył ciebie; a ty będziesz
uczył mnie, aż zrozumiemy siebie nawzajem.
- I znajdziemy sposób, by zbliżyć do siebie nasze ludy?
- Być może. Zdecydujesz, czy to możliwe, kiedy lepiej nas poznasz.
Elegos złączył dłonie.
- Jestem gotów zacząć naukę.
- Dobrze. - Shedao Shai kiwnął głową. - Zaczniemy lekcję natychmiast. Chodź ze
mną. Żeby nas zrozumieć, przede wszystkim musisz poznać jedno. Zaznajomię cię z
Uściskiem Męki.
Mroczny przypływ II - Inwazja
60
R O Z D Z I A Ł
10
Corran Horn uniósł wzrok znad elektronicznego notesu.
- Sprawdziłem wszystko z listą. Myślę, że jesteśmy gotowi do startu.
Admirał Kre'fey pokiwał głową i poprowadził Corrana przez pokłady „Zadziorne-
go". Najbliższy hangar opróżniono z myśliwców; pozostał w nim tylko stary, rozwala-
jący się frachtowiec.
-Moi inżynierowie zapewnili mnie, że „Stracona Nadzieja" jest w stanie wystarto-
wać. Nie potrafili jednak określić, jak długo potem wytrzyma w jednym kawałku.
- Rozumiem, admirale. Od początku wiedzieliśmy, że ta misja to loteria. - Corran
westchnął i schował notes do kieszeni na udzie kombinezonu bojowego. - Jeśli się uda,
to świetnie. Jeśli nie, proszę zapewnić wszystkich, że nauczą się czegoś z naszej poraż-
ki.
- Oczywiście.
Problem umieszczenia oddziału zwiadowczego na planecie zajętej przez wroga
zawsze zaprzątał głowy strategów wojskowych. Nie od dzisiaj próbowano wysyłać na
powierzchnię statki pod osłoną rozpadających się wraków, które wchodziły w atmosfe-
rę jak meteory i skręcały gwałtownie tuż nad powierzchnią, gdy statek był zbyt nisko,
by przeciwnik zdołał go namierzyć. Chociaż niezwykłe zjawisko, że statek nie roztrza-
skał się o powierzchnię, mogło zwrócić uwagę wroga, zanim grupa badawcza docierała
na miejsce domniemanej katastrofy, oddział zwiadowczy był już zwykle daleko.
Z Yuuzhanami sprawy nie przedstawiały się jednak tak prosto. Nowa Republika
nie była pewna, jaki jest zakres możliwości ich skanerów. Fakt, że Yuuzhanie stosowali
narzędzia biologiczne, sugerował liczne ograniczenia, ale nie dysponując dokładną
wiedzą nie sposób było mieć pewność, że lądowanie pozostanie niezauważone. Nie
mając możliwości wślizgnięcia się do systemu ukradkiem, Nowa Republika postanowi-
ła zadziałać dokładnie odwrotnie. Zamierzali zrobić wszystko, by nie pozostawić
Yuuzhanom wątpliwości, że ktoś przedarł się przez ich linie obrony.
Corran wszedł na pokład „Straconej Nadziei" i uniósł trap. Przeszedł na mostek i
pomachał admirałowi przez iluminator. Uważał, żeby niczego nie dotknąć. Yuuzhanie
niewątpliwie przebadają wrak, więc trzeba było podsunąć im ślady organiczne na stat-
ku, tak żeby wróg był pewien, że załoga nie przeżyła lądowania na Garqi. Zsyntetyzo-
Michael Stackpole
61
wano dość materii biologicznej, rozpylonej we wszystkich odpowiednich miejscach, by
zapewnić Yuuzhanom dostateczną ilość danych, umożliwiających im odtworzenie skła-
du osobowego załogi „Straconej Nadziei".
Corran przeszedł na tył statku, do głównej komory ładowniczej , i wspiął się do
znacznie mniejszej maszyny - niewielkiego promu z rodzaju tych, które można zleźć na
pokładach luksusowych liniowców. Sześciu Noghrich siedziało ściśniętych z tyłu,
przypiętych pasami, jak należy. Ganner również siedział w tylnej części promu, wielki i
nieszczęśliwy, z nogami opartymi o pudła z ekwipunkiem i z kolanami pod brodą. Cor-
ran minął Jacena i zajął miejsce na jednym z dwóch przednich siedzeń sterowni. Zapiął
pasy, nałożył hełm i pstryknął przełącznikiem kanału komunikacyjnego.
- Zgłasza się „Stracona Nadzieja". Jesteśmy gotowi do startu.
- Zrozumiałem, „Nadziejo". Dwie minuty do powrotu z nadprzestrzeni.
Corran włączył procedury przedstartowe. Uruchomił oba silniki podświetlne, za-
uważając od razu, że prawy silnik działa tylko na trzech czwartych normalnej mocy.
- Jacen, spróbuj podnieść sterburtę „Nadziei" o jakieś dziesięć procent.
- Rozkaz!
Corran wcisnął jeden z przycisków na konsoli. Odczyty „Straconej Nadziei" znik-
nęły z monitorów zastąpione danymi z „Ostatniej Szansy" - małego promu umieszczo-
nego w ładowni frachtowca. Corran uruchomił silniki promu, zadowolony, że oba
wskazują stuprocentową sprawność. Zwoje repulsorów działały, jak należy. Wcisnął
przycisk włączający hermetyzację „Ostatniej Szansy", przygotowując statek na spotka-
nie z przestrzenią kosmiczną.
- Moc silników „Nadziei" wyrównana.
- Dziękuję, Jacenie. Ładunki nastawione i gotowe do detonacji?
- Tak, gotowe do odpalenia na twój rozkaz.
- Świetnie, w takim razie wszystko gra. - Corran zmusił się do uśmiechu. Plan był
dość prosty. „Stracona Nadzieja" miała opuścić pokład „Zadziornego" i skierować się
ku powierzchni planety. Wtedy miało dojść do katastrofalnej w skutkach awarii jedne-
go z silników. Wchodząc w atmosferę Garqi, frachtowiec miał roztrzaskać się na ka-
wałki, rozrzucając wokół szczątki i uwalniając „Ostatnią Szansę". Zanim Yuuzhanie
zdołaliby zebrać wszystkie części „Nadziei" i domyślić się, że coś jest nie tak, grupa
zwiadowcza bezpiecznie wróciłaby z powrotem.
Jedynym Hurtem psującym przyjęcie był brak hipernapędu na „Ostatniej Szansie".
Bez tego jedynym sposobem opuszczenia systemu było spotkanie z większym statkiem,
na przykład z „Zadziornym". Brak hipernapędu powodował też, że ewentualna ucieczka
w sytuacji awaryjnej stała pod znakiem zapytania. Z drugiej strony Corran wiedział, że
jeśli przyjdzie im opuszczać Garqi w pośpiechu, oznaczać to będzie tak poważne kłopo-
ty, że nie wiadomo, czy w ogóle zdołają uciec w nadprzestrzeń.
Corran przełączył kanał komunikacyjny i zwrócił się do Gannera i Nogrich:
- Przygotujcie się na zwariowaną przejażdżkę. Nie mogę nic zagwarantować, ale
przy odrobinie szczęścia może uda nam się wyjść z tego cało.
Mroczny przypływ II - Inwazja
62
X-skrzydłowiec Jainy uwolnił się z bąbla magnetycznego, utrzymującego go na
pozycji w hangarze startowym „Zadziornego". Obróciła myśliwiec dziobem w kierunku
formacji Eskadry Łobuzów unoszącej się nad Garqi. Anni Capstan, jej skrzydłowa
oznaczona jako Łobuz Dwanaście, leciała tuż za nią, a Łobuz Alfa - myśliwiec zwia-
dowczy pilotowany przez generała Antillesa - dopełniał formację.
W głośnikach rozległ się silny, spokojny głos pułkownika Gavina Darklightera.
- Klucz drugi, rozejrzyjcie się, co się święci. Jedynka na moim biegunie, Trójka
pode mną. Zablokować skrzydła w pozycji atakującej.
Major Avarth wykonał rozkaz Gavina, dodając zwięźle:
- Za mną Trójka. Lacha, zacieśnij szyk.
Jaina uśmiechnęła się w duchu. Ze względu na to, że jako rycerz Jedi nosiła u bo-
ku miecz świetlny i posługiwała się drążkiem, pilotując swój myśliwiec, przylgnęło do
niej przezwisko „Lacha". Uznała to za dowód, że zaakceptowano ją jako członka eska-
dry, co nie było wcale takie oczywiste, zważywszy, że była o wiele młodsza od kole-
gów i nie miała nawet ułamka ich doświadczenia. Mimo tych braków nie traktowali jej
protekcjonalnie, a nawet przechwalali się jej obecnością w formacji przed młodszymi
rekrutami.
- Według rozkazu, Dziewiątka. - Pchnęła drążek na lewo, zajmując swoje miejsce
w formacji. Obejrzała się do tyłu na robota R2.
- Sparky, daj mi znać, jeśli znowu wypadnę z szyku.
Automat zaćwierkał potakująco.
W kanale komunikacyjnym usłyszała tymczasem głos pułkownika Celchu.
- Łobuzy, tu kontrola lotów. Dziesięć skoczków oderwało się od Garqi i leci w
waszą stronę. Kurs przejęcia obliczony, właśnie go wam wysyłamy.
Przez główny monitor Jainy zaczęły przewijać się dane, które Sparky wczytywał,
pogwizdując. Skoczki koralowe były jednoosobowymi statkami myśliwskimi o prze-
znaczeniu podobnym do X-skrzydłowców. Trudno jednak byłoby znaleźć mniej po-
dobną konstrukcję. W przeciwieństwie do X-skrzydłowców, produkowanych w stoczni,
skoczki były hodowane jako symbiotyczny układ różnych organizmów składających się
na poszycie, napęd, systemy nawigacyjne i uzbrojenie skalnego statku. Pilot komuni-
kował się z myśliwcem poprzez rodzaj kaptura, który pozwalał mu odbierać dane reje-
strowane przez systemy statku i wydawać rozkazy, odczytywane przez statek z jego fal
mózgowych.
Jaina wzdrygnęła się. Jej wuj przymierzył kiedyś taki kaptur percepcyjny i do-
świadczył kontaktu z wrogim myśliwcem. Ona nie miała takiej okazji, ale nie żałowała.
Doświadczenia Jainy jako Jedi wyrobiły w niej niechęć do wszelkich prób odczytywa-
nia błądzących jej po głowie myśli. Nie chciała nawet myśleć o poddaniu się takiemu
doświadczeniu, zwłaszcza z galaretowatą membraną na głowie.
Spojrzała na monitory dokładnie w momencie, kiedy „Stracona Nadzieja" wypły-
wała z hangaru spod brzucha bothańskiego krążownika uderzeniowego.
- Dziewiątka, widzę dwa skoczki! Kierują się w stronę „Nadziei".
- Zrozumiałem, Lacha. Weź Dwunastkę i zajmij się nimi.
Michael Stackpole
63
Anni dwukrotnie pstryknęła wyłącznikiem kanału komunikacyjnego, potwierdza-
jąc przyjęcie rozkazu. Jaina przechyliła statek na lewą burtę i przyciągnęła do siebie
drążki, wchodząc w ciasną pętlę. Odwróciła myśliwiec na plecy, zanurkowała, skręciła
na ster-burtę i ruszyła za pierwszym ze skoczków.
- Dwunastką biorę dowódcę! - Jaina zatrzymała palec nad przełącznikiem uzbroje-
nia i połączyła lasery w sprzężoną poczwórną salwę. Obróciła drążkiem dookoła, nakie-
rowując soczewki celownika na owalny zarys prowadzącego skoczka. Wcisnęła przy-
cisk kontroli sekcji uzbrojenia, aby uruchomić laserowy ostrzał, zasypujący skoczka
szybkimi seriami małych czerwonych strzałek.
Szkarłatne strzały dolatywały na odległość około dziesięciu metrów od skoczka,
po czym znikały. Dovin basale, które manipulowały polem grawitacyjnym, zapewnia-
jąc skoczkom napęd, chroniły go jednocześnie, wytwarzając anomalie grawitacyjne. Te
niewielkie bąble wsysały światło jak miniaturowe czarne dziury.
Jaina utrzymywała ciągły ogień, przesuwając ostrzał nieco do góry i do tyłu
skoczka. Aby dobrze osłaniać statek, dovin basal musiał przesuwać bąbel grawitacyjny,
co wymagało od niego nie mniej energii niż absorbowanie strzałów. W końcu kilka
pojedynczych strzałów przedarło się przez osłonę grawitacyjną, trafiając w czarne po-
szycie kadłuba. W tym samym momencie Jaina wcisnęła przycisk głównego spustu,
posyłając w skoczka poczwórną salwę wysokoenergetycznych promieni lasera.
Bąbel energetyczny pochwycił jeden ze strzałów, ale trzy pozostałe zbombardowa-
ły rufę skoczka. W kilku miejscach koral yorick zabulgotał i wyparował, w innych tyl-
ko się stopił. W mroźnej kosmicznej próżni stopiona skała zastygła momentalnie, two-
rząc lodowy ogon za yuuzhańskim myśliwcem. Lawa spaliła dovin basale i zwęgliła
tkankę nerwową, która umożliwiała kontrolę nad myśliwcem. Skoczek ciasną spiralą
zaczął spadać ku powierzchni Garqi.
Drugi ze skoczków okazał się trudniejszym celem. Robił uniki, nurkował, skakał
w prawo i w lewo. Jego dovin basale nie musiały pochłaniać strzałów, bo żaden w nie-
go nie trafił. Pilot najwyraźniej rozumiał, że zręczność podczas walki w przestrzeni jest
warta co najmniej tyle, a może i więcej niż mocne tarcze. Wykorzystując tylko swoje
umiejętności pilotażu, pilot skoczka wymykał się X-skrzydłowcom i zbliżał coraz bar-
dziej do celu.
-Lacha, osłaniaj mnie!
- Jasne, Dwunastka!
X-skrzydłowiec Anni Capstan skoczył do przodu i gwałtownie skręcił na bakburtę,
wchodząc na tor ataku od strony rufowej części prawej burty skoczka. Anni zasypała
skoczka gradem laserowego ognia, posługując się sterami manewrowymi, by utrzymać
cel w polu rażenia, aż w końcu yuuzhański pilot musiał wytworzyć bąbel grawitacyjny,
żeby osłonić się przed jej strzałami. Anni wystrzeliła poczwórną salwę, ale bąbel po-
chłonął wszystkie cztery strzały, po czym skoczek wspiął się do góry, powyżej linii
ostrzału Anni.
Jaina zobaczyła, że Anni unosi dziób myśliwca i przez chwilę zastanawiała się,
dlaczego dziewczyna nie strzela. Przyszło jej do głowy, że być może Anni musi zacze-
Mroczny przypływ II - Inwazja
64
kać, aż jej lasery ponownie się naładują, bo przedtem z niewielkim pożytkiem zmarno-
wały wiele energii. Skoczek śmignął do przodu, szybko oddalając się od pościgu. Jaina
pomyślała, że Anni nie zdoła go trafić, bo mógł teraz użyć dovin basali, które zapew-
niały mu osłonę, do zwiększenia siły ciągu.
W tym momencie z obu boków wąskiego dzioba X-skrzydłowca Anni wystrzeliły
dwa pociski.
Od kiedy zaczęto używać gwiezdnych myśliwców w walce w przestrzeni, toczyły
się spory na temat skuteczności stosowania przez nie torped protonowych przeciwko
innym statkom myśliwskim. Nikt nie wątpił, że eksplozja torpedy protonowej rozrywa
myśliwiec w drobny pył. Ten rodzaj broni przeznaczony był do zwalczania znacznie
większych jednostek. Użycie go przeciw myśliwcowi przypominało porywanie się
wibrotoporem na muchę - było grubą przesadą.
Z drugiej strony, pomyślała Jaina, czy można mówić o przesadzie w przypadku
walki na śmierć i życie?
Jaina nie była pewna, czy yuuzhański pilot zdawał sobie sprawę, że Anni rozmyśl-
nie pozwoliła mu nabrać dystansu, zanim wystrzeliła, czy też zginął przekonany, że po
prostu miała szczęście. Spróbował utworzyć nowy bąbel, ale zajęło mu to chwilę, i
zdołał tylko o włos zmienić kurs drugiej torpedy. Pierwsza torpeda natomiast poleciała
prosto jak po sznurku, by trafić w sam brzuch skoczka. Eksplodowała w rozbłysku
białego światła, które rozlało się po statku jak błyskawica. Skoczek koralowy zaczął
rozpadać się na oczach Jainy, podczas gdy druga torpeda przemknęła przez samo epi-
centrum eksplozji, by zdetonować o sto metrów dalej.
- Wspaniały strzał, Dwunastka! - Jaina uśmiechnęła się, patrząc do góry na „Stra-
coną Nadzieję". Wyczuwała obecność brata na pokładzie. Jesteś już bezpieczny, Jacen,
pomyślała.
Właśnie wtedy potężna eksplozja rozerwała bakburtę frachtowca, który zaczął
bezwładnie opadać ku powierzchni Garqi.
Wstrząs przy eksplozji nie był nawet w połowie tak mocny jak fala rozpaczy i bó-
lu, którą Jacen wyczuł od Jainy. Wiedząc, że to musi nastąpić, próbował osłonić się
przed nią, ale żal i strata emanowały od niej poprzez Moc, ostre i szarpiące. Chciał ją
pocieszyć, dać znać, że nic mu nie jest, ale nie wolno mu było tego zrobić.
Zamiast tego zamknął się w sobie, odcinając od Mocy. Nie podobało mu się, że
musi oszukiwać własną siostrę w kwestii sposobu, w jaki „Stracona Nadzieja" miała
przemycić ich na Garqi, ale wiedział, że to konieczne. Nikt się nie orientował, jakimi
umiejętnościami w zakresie komunikacji i odczytywania emocji dysponują Yuuzhanie.
To, że jesteśmy ślepi na ich obecność w Mocy, pomyślał, nie musi jeszcze ozna-
czać, że oni są równie ślepi na nas.
Tylko wtedy, gdy załogi okrętu i myśliwców będą przekonane, że zginęli, istniała
pewność, że ich uczucia będą miały posmak autentyczności.
- Jacen, mam na ekranie komunikat o wadliwym połączeniu sekcji J-14. Zapiekł
się zacisk albo...
Michael Stackpole
65
- Chwileczkę, Corran. - Palce Jacena zatańczyły nad instrumentami kontrolnymi. -
Wygląda na to, że eksplozja przesunęła metalową płytę. Sekcja J-14 jest pęknięta i
zacisk puścił za wcześnie. J-13 i J-15 nadal się trzymają, ale ciśnienie przekracza war-
tość graniczną.
- A niech to Sith pochłonie! - Corran okręcił się w fotelu na tyle, by spojrzeć na
Jacena. - Przygotuj do odpalenia ładunki wtórne. Odpal je na moją komendę według
sekwencji drugiej. Skup się. Nie czas na zamartwianie się o siostrę.
- Tak jest. - Jacen wywołał na ekranie schemat sekwencji drugiej. Sześć z ośmiu
ładunków świeciło na zielono, ale przy dwóch paliła się czerwona lampka. To te najbli-
żej J-14, zauważył Jacen.
- Mamy problem, Corran. Ładunki najbliższe sekcji J-14 są uszkodzone.
- Rozumiem.
Jacen spojrzał nad głową pilota na holograficzny obraz wyświetlany na przednim
iluminatorze „Ostatniej Szansy". Obraz pochodził z holokamer umieszczonych na ze-
wnętrznym poszyciu „Nadziei", dzięki czemu pilot mógł zobaczyć, jak wygląda sytu-
acja na spisanym na straty frachtowcu, pędzącym ku powierzchni planety. Statek wła-
śnie zaczął wejście w atmosferę. Fragmenty kadłuba zaczęły się rozgrzewać od tarcia,
sypiąc snopami iskier, gdy płatami odpadała z nich farba.
Corran włączył komunikator.
- Ganner, wyjrzyj przez iluminator na sterburcie. Widzisz dwa ładunki, tam koło
podpory? Błyskają na czerwono.
-Widzę.
- Czy mógłbyś, używając Mocy, uruchomić detonatory?
- Nigdy tego nie robiłem.
- No cóż, przyszła pora na ten pierwszy raz. Jeśli nie dasz rady detonować obu,
skoncentruj się na górnym. Na moją komendę...
-Zrozumiałem.
- Jacen, przygotuj się. Kiedy on odpali, przyjdzie twoja kolej.
- Rozkaz!
Frachtowiec zakołysał się, wchodząc w gęstsze warstwy atmosfery. Corran trzy-
mał dłoń tuż nad tablicą instrumentów pokładowych. Przełączył zasilanie na obwody
repulsorów, co tylko odrobinę osłoniło statek przed wstrząsami targającymi „Nadzieją".
Prom zakołysał się, a na dwóch z przypór utrzymujących statek w ładowni pojawiły się
rysy, ale uchwyty nie puściły.
Frachtowiec przechylił się na lewo, kiedy przedziurawiony z tej strony kadłub za-
czął przepuszczać powietrze do wnętrza. Corran spróbował ograniczyć przechył i
wprowadzić statek z powrotem na prosty tor. Wcisnął przycisk, który odciął napęd
silników „Nadziei". Uderzeniu w atmosferę towarzyszyło ostre szarpnięcie i gwałtowny
skręt.
- Uwaga, przygotujcie się! To nie będzie miękkie lądowanie! - Corran włączył
jeszcze parę przycisków. - Ganner, odpal ładunki! Teraz!
Corran poczuł za plecami koncentrację Mocy wokół ładunków wybuchowych.
Pierwszy eksplodował bez problemu i zniknął z ekranu Jacena. Nie czekając ani chwili,
Mroczny przypływ II - Inwazja
66
młody Jedi wcisnął na swoim pulpicie sterowniczym przycisk detonujący pozostałe
ładunki w precyzyjnie obliczonej sekwencji, która rozerwała rufę kadłuba.
Corran wcisnął kolejny przycisk i przypory łączące „Ostatnią Szansę" z „Nadzie-
ją" puściły. Prom oderwał się od skorupy, w której dotarł do atmosfery. Corran nie
próbował kierować jego torem czy choćby ustabilizować lotu; pozwolił, by wirował jak
każdy inny odłamek. Podczas jednego z obrotów statku Jacen dostrzegł przez ilumina-
tory, jak „Nadzieja" pikuje ku powierzchni Garqi.
Wskazania wysokościomierza wbudowanego w konsolę Jace-na zmieniały się w
oszałamiającym tempie. Sześć kilometrów dzielących ich od powierzchni planety, a
zaraz potem cztery... trzy... dwa. Jacen pamiętał, że jeden kilometr stanowi margines
bezpieczeństwa. Szukał u Corrana śladów napięcia, gdy ich mały statek pokonał i tę
barierę.
Ale nie znalazł, co wywołało uśmiech na jego twarzy. Bez trudu mógł wyobrazić
sobie ojca w fotelu pilota, jak czeka, by wycisnąć ze statku wszystko, lekceważąc mar-
ginesy bezpieczeństwa, które uważał za przesadne. Jacen nie sądził, by ta gotowość do
podejmowania ryzyka wynikała z tego, że był Korelianinem, przypisywał ją raczej
spuściźnie Rebelii. Piloci musieli wtedy dokonywać niezwykłych czynów, by wywal-
czyć wolność dla ludów galaktyki. W ich przypadku ostrożność musiała ustąpić przed
skutecznością.
Pięćset siedem metrów na czubkami drzew dżungli porastającej Garqi Corran dał
pełną moc na obwody repulsorów. Statek minimalnie zwolnił, ale to nie wystarczyło,
by powstrzymać ich upadek, zanurkowali więc między drzewa; odzierali je z kory,
łamiąc gałęzie i zmuszając do poderwania się stada kolorowych ptaków. „Ostatnia
Szansa" rozdarła kopułę drzewnych koron i część poszycia, zanim repulsory napotkały
dostateczny opór planetarnej masy, by statek odbił się jak piłka do góry.
Corran pozwolił, by stateczek zawisł w powietrzu, chłostany fioletowymi liśćmi i
powyginanymi konarami, które zasłaniały przednie iluminatory. W zetknięciu z roz-
grzanym poszyciem liście zaczęły zwijać się i skwierczeć.
- Wszystko w porządku?
- U mnie tak. - Jacen spojrzał do tyłu na pozostałych członków załogi, którzy po
kolei meldowali, że są cali i zdrowi. Z głośników komunikatora rozległ się trzask.
- Dowództwo lotów „Zadziornego" wzywa wszystkie myśliwce. Zaczęliśmy odli-
czanie. Rozpoczynamy ewakuację.
- Zgłasza się Łobuz Jedenaście. Mamy na dole frachtowiec.
- Wiemy o tym, Jedenastka. Statek się rozbił. Nie widać śladów życia.
Jacen poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Czujniki X-skrzydłowca Jainy były zbyt
słabe, by z takiej odległości odebrać sygnały życia, więc siostra musiała myśleć, że on
nie żyje. Przez krótką chwilę chciał otworzyć się na Moc, żeby mogła go wyczuć, ale
opanował się.
Corran odwrócił się i kiwnął głową.
- Wiem, że ci trudno, Jacen, ale nie martw się. Dowie się prawdy, gdy „Zadziorny"
stąd odleci.
Jacen pokręcił głową.
Michael Stackpole
67
- Nigdy wcześniej nie zrobiłem jej czegoś takiego... ani nikomu innemu.
- Byłoby wspaniale, gdybyś już nigdy więcej nie musiał tego robić, ale bywają ta-
kie sytuacje, gdy odrobina okrucieństwa może oszczędzić wiele bólu w przyszłości. To
właśnie jest nieprzyjemna część dorastania. - Corran uśmiechnął się do niego.
- Rozumiem. - Jacen wcisnął przełącznik na swojej konsoli i ustawił go na odpo-
wiednią częstotliwość.
- Znalazłem promień naprowadzający na częstotliwości kontaktowej. Kierunek
dwieście dziewiętnaście.
Corran skierował statek w odpowiednią stronę i zwiększył moc silników. Ruszyli
przez las, klucząc między drzewami. Gałęzie drapały o poszycie kadłuba, odstraszając
kudłate antropoidy, które uskakiwały we wszystkie strony. Statek płynął przez las, po-
łknięty przez fioletową dżunglę Garqi i -przynajmniej taką mieli nadzieję-ukryty przed
oczami wojowników Yuuzhan Vong.
Mroczny przypływ II - Inwazja
68
R O Z D Z I A Ł
11
Kiedy „Gwiezdny Piruet" wyskoczył z nadprzestrzeni i zaczął schodzić coraz niżej
nad powierzchnię planety Vortex, Luke Skywalker poczuł, jak aura spokoju, roztaczana
przez Vorsów, dociera do niego fala za falą. Przeszedł z saloniku mieszczącego się w
środkowej części długiego, wysmukłego frachtowca do przedniej części z kabiną pilota.
Wszedł do kokpitu i uśmiechnął się. Mara siedziała w fotelu nawigatora, a Artoo przy-
piął się do gniazda unieruchamiającego za jej fotelem. Naprzeciw niego, za fotelem
pilota, zajął miejsce podobny, ale biało-zielony robot.
Mirax Terrik Horn, która długie czarne włosy zebrała w warkocz z tyłu głowy,
odwróciła się i zlustrowała Luke'a spokojnym spojrzeniem brązowych oczu.
- Udało się. Dzięki temu, że Gwizdek i Artoo obaj zajęli się nawigacją pobiliśmy
chyba rekord trasy.
Oba roboty zaświergotały radośnie. Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Pozwól, że jeszcze raz powtórzę, jak bardzo się cieszę, że zabrałaś nas w tę trasę.
Mirax wzruszyła ramionami.
- Gwizdek regularnie przegląda dla mnie zlecenia kurierskie. Wszystko, co wiąże
się z Jedi, ma u mnie priorytet. Zresztą... Corran wałęsa się nie wiadomo gdzie, dzieci
siedzą w akademii, a mój ojciec zajmuje się swoimi sprawami, więc gdyby nie to zle-
cenie, siedziałabym w domu sama jak palec.
Mara uśmiechnęła się.
- Wszystko jest lepsze niż czekanie.
- Czekanie jest takie nudne.
Luke uniósł brew.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było użyć słowa „nudne", kiedy wy
dwie znajdziecie się gdzieś razem. Jeśli dobrze pamiętam, to nawet...
Mara przerwała mu gestem uniesionej ręki.
- Zostałyśmy oczyszczone z wszelkich zarzutów w tamtej sprawie.
- A jeśli chodzi o nas, zamiast włóczyć się po galaktyce, mogłyśmy w tym czasie
siedzieć w twojej akademii. Założę się, że twoi studenci byliby zachwyceni. - Mirax
pokiwała głową. - Zresztą skutki uboczne nigdy nie były takie straszne.
Mistrz Jedi uśmiechnął się.
Michael Stackpole
69
- Myślę, że Vorsowie mają własne zdanie na temat tych skutków.
- To prawda. Mamy zgodę na lądowanie w głównym hangarze Katedry. Po tym
niefortunnym wypadku admirała Ackbara i Lei Vorsowie ustanowili dwukilometrową
strefę zakazu lotów wokół Katedry, żeby znowu jej nie przeorał jakiś myśliwiec. - Mi-
rax okręciła się w fotelu, by wyjrzeć przez iluminatory.
-Wejście w atmosferę za piętnaście sekund. Przypnij się gdzieś, jeśli nie chcesz się
poobijać.
- Powiadomię pozostałych. - Luke odwrócił się i przeszedł korytarzem do salonu,
w którym siedzieli Anakin i Chalco. Grali w planszową hologrę, ale skończyło się to
sprzeczką i wzajemnymi oskarżeniami o oszukiwanie. Anakin obraził się, kiedy Chalco
wyjaśnił mu, że kody plansz, na których zwykle grywał, były łamane tak często, że
jedynym sposobem na wygraną było złamanie ich, zanim zrobi to przeciwnik.
- Skoro ty wygrywałeś, a ja nie mogłem oszukiwać, domyśliłem się, że ty musiałeś
to robić - stwierdził.
Luke uśmiechnął się.
- Zapnijcie pasy. Wchodzimy w atmosferę.
Anakin wykonał polecenie, ale Chalco tylko chwycił się mocniej oparcia fotela
kościstymi dłońmi. Luke pokręcił głową podszedł do ławy i przypiął się pasami do
siedziska.
- Chalco, nie zawsze musisz robić wszystko tak, żeby było jak najtrudniej.
Mężczyzna wzruszył ramionami i o mało nie wyleciał z fotela, gdy statkiem gwał-
townie szarpnęło.
- Wiem, że wy, Jedi, macie specjalną moc, ale to jeszcze nie wszystko. My, nor-
malni, też co nieco potrafimy. - Wycelował kciuk w sam środek swojej piersi.
Przez statek przebiegł kolejny wstrząs, a Chalco prawie wyskoczył z siedzenia.
Luke sięgnął po Moc, by go posadzić z powrotem, ale zorientował się, że Anakin już to
zrobił.
I to jak delikatnie, pomyślał Luke. Chalco pewnie się nawet nie zorientował, że
ktoś mu pomógł usiąść.
- Proszę cię, Chalco, zapnij pasy.
Pozrzędził trochę, ale sięgnął po uprząż ochronną.
- No dobra, trochę tu trzęsie, a skoro wy, Jedi, też się przypinacie, to i mnie nie
powinno to zaszkodzić, prawda?
Luke i Anakin wymienili uśmiechy. Mistrz Jedi pokręcił głową.
- Absolutnie nie zaszkodzi. Kiedy wylądujemy, pójdę z Marą poszukać osoby, z
którą powinniśmy porozmawiać. Tutejszy kosmoport nie jest zbyt duży, więc wy dwaj
zostaniecie na pokładzie.
Anakin skrzywił się.
- Ale miałem nadzieję, że...
- Sięgnij Mocą do swoich uczuć, Anakinie. Wyczuwasz tu Daeshara'cor?
Chłopak zawahał się przez chwilę, a potem pokręcił głową. -Nie.
- No właśnie.
Chalco zmarszczył czoło.
Mroczny przypływ II - Inwazja
70
- A co, wiedzieliście, że jej tu nie będzie?
- Tak, chyba gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Sądzę, że przyleciała tu po
informacje. - Mistrz Jedi pochylił się do przodu, na ile pozwalały mu na to pasy bezpie-
czeństwa. - Dowiemy się tego, czego i ona się dowiedziała, a potem ruszamy dalej.
Wtedy ty będziesz nam potrzebny, Chalco.
- A ja? - zapytał Anakin.
- Twoja obecność też jest niezbędna, Anakinie. Wiem to na pewno.
Twarz jego siostrzeńca rozjaśniła się.
- To co mam zrobić?
-Nie jestem pewien. Moc czasami coś sugeruje, coś podpowiada, ale to nic pewne-
go. W tej chwili wiem tylko, że powinieneś zostać na pokładzie „Piruetu".
- Mam nadzieję, że nie wymyśliłeś tego wytłumaczenia i że nie każesz mi zostać
tylko dlatego, że jesteś moim wujem, co?
Luke uniósł brew.
- Anakin!
Głośniki komunikatora w salonie zatrzeszczały, a po chwili usłyszeli głos Mirax:
- Podchodzimy do lądowania. W porcie będzie na nas czekał śmigacz. Za minutę
będziemy na ziemi.
Luke uśmiechnął się.
- A jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę już nas tu nie będzie.
Vortex był światem o umiarkowanym klimacie, z niemal taką samą powierzchnią
mórz i lądów, składających się głównie z równin porośniętych niebieskawą trawą, sma-
ganą wiatrem, wiejącym to w tę, to znów w przeciwną stronę. Zamieszkujący planetę
Vorsowie stanowili humanoidalny gatunek ssaków. Dzięki pustym kościom i skórza-
stym skrzydłom mogli szybować nad równiną, unoszeni prądami wznoszącymi, które
się tam tworzyły. Mieli niezwykłe wyczucie harmonii, spajające ich ze sobą nawzajem i
ze światem, który zamieszkiwali. Właśnie to dążenie do harmonii zainspirowało ich do
wzniesienia Katedry Wiatrów.
W miarę jak śmigacz zbliżał się do katedry, klucząc między dwiema osadami kry-
tych strzechą chat, Luke stwierdził, że ta budowla ma w sobie coś zdumiewającego.
Zrośnięta ze światem, na którym powstała, jest w nim jednocześnie czymś obcym. Vor-
sowie musieli posiadać zaawansowaną wiedzę inżynieryjną- inaczej wysokie kryszta-
łowe iglice katedry nigdy by nie powstały - ale widać było, że wykorzystują je tylko na
potrzeby specjalnych konstrukcji. Własne domy budowali z naturalnych materiałów,
jakie dawała ich ziemia, którą w końcu mieli sami zasilić; natomiast szklane wieże
zaprojektowano z myślą, by przetrwały wieki i budziły podziw dla umiejętności ich
budowniczych.
Wiatr przedostawał się w głąb katedry. Hulał po pustych komorach, krążył w
szklanych rurach, wprawiając w wibrację cienkie ściany, które wypełniały powietrze
pulsującym dzwonieniem. Przezroczyste żaluzje łączyły się z przekładniami, które z
kolei podłączono do tłoków, podnoszących i opuszczających żaluzje i w ten sposób
modulując ich dźwięki. Budynek wydawał się niemal żywą istotą, skupiającą w sobie
Michael Stackpole
71
tysiące głosów. A podczas Koncertu Wiatrów -jak wiedział Luke - Yorsowie używali
własnych ciał, by podwyższyć lub obniżyć dźwięki, dobywające się z katedry w praw-
dziwie żywej symfonii.
Mirax zwolniła i zatrzymała śmigacz, by wysadzić Marę i Luke^ mniej więcej pół
kilometra od katedry. W połowie drogi między ich śmigaczem a kryształową budowlą
stała wysoka, błękitnoskóra kobieta w sukni koloru wieczornego nieba, podkreślającej
kolor jej skóry i perłowy połysk delikatnych jak puch włosów. Luke słyszał, jak ktoś,
mówiąc o niej, użył słowa „eteryczna"; tu, na schodach Katedry Wiatrów, żadne inne
słowo nie wydawało mu się właściwe. Wiotka i krucha, wyglądała jak duch zrodzonym
z muzyki, która ją opływała.
Podszedł bliżej i uśmiechnął się, nieco rozczarowany, gdy nie odwzajemniła
uśmiechu.
- Witam cię, Qwi Xux.
Kiwnęła głową.
-Witam, mistrzu Skywalker. Dawno sienie widzieliśmy. Przykro mi, że fatygowa-
łeś się aż tutaj. Nie mogę ci pomóc. Mara zmarszczyła czoło.
- Jak możesz mówić coś takiego?
Krucha Omwatianka uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Wiem o wielu rzeczach, Maro Jadę. Wiem, że kiedy razem z Wedge'em pomaga-
łam usunąć szkody, jakie tu wyrządzono, zrobiłam coś dobrego. Kiedy się rozstaliśmy,
zrozumiałam, że to jedyne miejsce, gdzie mogę znaleźć spokój. Wróciłam i błagałam
Vorsów, by pomogli mi kontynuować prace nad ich katedrą. Żyję nadzieją, że pieśni
wiatru wyrażą płacz ofiar, których stałam się przyczyną. Jeśli to się stanie, może odnaj-
dę całkowity spokój.
Luke uroczyście pokiwał głową.
- Mogę zrozumieć twoje pragnienie spokoju.
Qwi westchnęła.
-Niewielu jest takich. Tutaj mam szansę stworzyć coś pięknego i w ten sposób od-
pokutować potworności, do których się przyczyniłam.
Luke i Mara wymienili posępne spojrzenia.
- Przykro mi, jeśli moje przybycie przypomniało ci dawne cierpienia - powiedział
Luke. - Z całego serca życzę ci, byś odnalazła spokój. Jeśli jest coś, co mógłbym dla
ciebie zrobić...
Przez jej twarz przemknął uśmiech.
- Chciałabym, żeby Kyp Durron tu przyleciał. Nie wiem, czy jego również dręczą
wspomnienia ofiar, ale może usłyszałby tu śpiew poległych na Caridzie.
- Przekażę mu twoją prośbę. - Luke spuścił wzrok. - Kypowi przydałoby się trochę
spokoju.
Mara odgarnęła z ramion złotorude włosy.
- Jak sądzisz, po co tu przylecieliśmy?
- Szukacie Jedi, Twi'lekianki. Była tu. - Głos Qwi stwardniał. - Przyleciała, by
mnie wypytywać o różne rodzaje superbroni. Wiedziała o nie ukończonej trzeciej
Gwieździe Śmierci w Laboratorium Otchłani. Pytała, czy była jeszcze jedna... albo
Mroczny przypływ II - Inwazja
72
jeszcze jeden Pogromca Słońc czy jeszcze inne obrzydliwości, o których nikt oprócz
mnie nie wiedział. Domyślała się, że Imperator rzadko kiedy kazał konstruować tylko
jeden egzemplarz.
Luke przytaknął. Nawet pierwszy superniszczyciel gwiezdny -„Egzekutor" - miał
swojego bliźniaka wyprodukowanego równolegle z tamtym. Była nim późniejsza „Lu-
sankya", podarowana Ysannie Isard jako osobista zabawka, podczas gdy pierwszy eg-
zemplarz otrzymał Darth Vader.
- Zawsze podejrzewałem, że jest więcej tych śmiercionośnych zabawek i że tylko
czekają, by ktoś je odnalazł.
Mara zmarszczyła brwi.
- A więc był drugi Pogromca Słońc?
- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedziała Qwi. - Tworzywo na jego pancerz było
przełomowym odkryciem. Technika kwantowych kryształów została częściowo wyko-
rzystana tutaj, przy odbudowie katedry. Jeśli Imperator nie miał drugiego laboratorium,
dublującego prace Laboratorium Otchłani, nie mógł wyprodukować drugiego egzem-
plarza. Gdyby zaś takie laboratorium istniało, już dawno mielibyśmy okazję oglądać
jego zabójcze żniwo. Laboratorium Otchłani produkowało widać dość broni, by Impe-
rator nie musiał zakładać drugiego takiego ośrodka.
Luke uniósł głowę.
- A zatem uważasz, że nie było więcej superbroni?
Qwi zawahała się chwilę.
- No cóż, było jeszcze Oko Palpatine'a. Niepowodzenie tego projektu skłoniło Im-
peratora do większego wsparcia Laboratorium Otchłani. Być może Oko miało swojego
bliźniaka. Daeshara'cor wydawała się o tym przekonana.
- Czy pytała cię o plany urządzeń, których jeszcze nie wyprodukowano? - zapytał
Luke.
- Interesowała się może prototypami w małej skali czy czymkolwiek innym, czego
można by użyć jako broni? - dorzuciła Mara.
- Pytała o to, a ja powiedziałam jej, że moje wszystkie wspomnienia z tamtego
okresu przepadły, wymazane przez Kypa Durrona.
Mistrz Jedi zmrużył oczy.
- Ale przecież dopiero co mówiłaś, że zastosowałaś technologię użytą do budowy
pancerza Pogromcy Słońc przy odbudowie katedry. Daeshara'cor szybko przyłapałaby
cię na kłamstwie.
Kobieta roześmiała się lekko, ale bez wesołości.
- Kyp wykradł mi wspomnienia, ale nie podstawy wiedzy, którą wykorzystywałam
w mojej pracy. Przeglądając notatki i eksperymentując, doszłam do tego wszystkiego,
co wcześniej wiedziałam. Znowu rozumiem, jak zrobiłam to czy tamto. Nie skłamałam,
więc Daeshara'cor nie wyczuła kłamstwa. A ja już nigdy więcej nie zbuduję urządzeń,
które zabijają i okaleczają. Nigdy.
Mara prychnęła.
-Nigdy nie mów nigdy, Qwi. Stoimy w obliczu takiego zagrożenia, że Gwiazda
Śmierci czy Pogromca Słońc mogą okazać się niezbędne.
Michael Stackpole
73
Błękitnoskóra kobieta pokręciła głową.
- To bez znaczenia. Nie zmienię zdania, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mi za
to zapłacić.
Luke zobaczył, że jego żona zaciska dłonie w pięści.
- Jak możesz tak mówić? Twoja praca mogłaby ocalić miliardy istot!
- Jak? Zabijając miliard innych? - Qwi przycisnęła dłoń do piersi. - Wy jesteście
bohaterami. Zabijaliście, ale podczas bitew, broniąc się przed atakami wrogów. Ja
stworzyłam broń, która unicestwiała planety i mordowała miliardy w mgnieniu oka.
Niewinnych zamieniała w parę. Wy mogliście to odczuć poprzez Moc, aleja odczułam
to, studiując informacje o tych światach. Znam imiona tych ludzi, znam obrazy z tych
światów i noszę je w sercu. Dlatego chcę przywrócić tym zgasłym istotom głos, by
umożliwić im udział w tworzonym tutaj pięknie.
Spojrzała na nich ostro.
- Wiem, że może się wam to wydawać szalone, ale ktoś to musi zrobić. Gdybym
nie przyjęła na siebie odpowiedzialności za ich śmierć i nie postanowiła za nią odpoku-
tować, mogłabym kiedyś pomyśleć, że to, co zrobiłam, nie było w końcu takie złe.
Gdybym przystała na to, co proponujecie, tworzyłabym tylko ciszę. To gorsze niż
śmierć.
Mara zamrugała.
- Z filozoficznego punktu widzenia mogę zrozumieć pacyfizm, ale przyjęcie takiej
postawy w obliczu zalewającego nas zła byłoby... - powoli zaciskała i otwierała pięści.
Luke położył dłoń na ramieniu żony.
- Qwi chce postępować zgodnie z własnymi zasadami, broniąc ich nawet za cenę
życia. To lepiej, niż gdyby stała się narzędziem w rękach ludzi, którzy wykorzystaliby
jej pracę, by czynić zło.
- Luke, ale to może być jedyny sposób, by powstrzymać Yuuzhan Vong!
- A więc, moja droga, musimy zadać sobie pytanie, czy koniecznie trzeba ich po-
wstrzymać, czy też może istnieje jakieś inne rozwiązanie. - Luke uśmiechnął się do
żony pokrzepiająco. - Nie lubię, gdy kurczy mi się wachlarz możliwych rozwiązań, ale
jeszcze mniej przypadłoby mi do gustu posiadanie broni, która niszczy całe planety i
gwiazdy. Znasz dobrze Imperatora. Czy nie uważasz, że wolałby mieć dwa statki, na-
zywane jego oczami?
Mara zastanowiła się chwilę. Łagodny wiatr dzwonił przenikliwie wśród krysta-
licznych wież katedry.
- Jeśli istniało drugie Oko i użyto go w tym samym czasie, mógł wystąpić ten sam
problem, który spowodował utratę pierwszego.
Luke uśmiechnął się.
- A ten problem to dwoje Jedi.
- W tamtych czasach był wiele par Jedi. - Mara wzruszyła ramionami. - Więc moż-
liwe, że jest gdzieś drugie Oko.
Qwi złożyła smukłe dłonie.
Mroczny przypływ II - Inwazja
74
- Mam nadzieję, że jeśli drugie Oko istnieje, znajdziecie je, zanim ktoś go użyje.
Przywrócenie głosu zmarłym to szlachetny cel, ale może nadejdzie dzień, kiedy nie
będzie już to potrzebne.
- Ja również bym sobie tego życzył, Qwi. - Luke westchnął i wzruszył ramionami.
- Ale mam wrażenie, że ten dzień jest jeszcze daleki.
Michael Stackpole
75
R O Z D Z I A Ł
12
Anakin patrzył, jak śmigacz z jego wujem, Marą i Mirax na pokładzie oddala się
coraz szybciej. Nie lubił zostawać sam, ale postanowił nie poddawać się niezadowole-
niu. Tylko dzieci się obrażają, pomyślał. A ja nie jestem już dzieckiem. Miał właśnie
wpaść na chwilę do kabiny pilota i rzucić okiem na przyrządy kontrolne „Gwiezdnego
Piruetu", kiedy odgłos kroków kazał mu się odwrócić.
Na krótką chwilę Chalco zamarł jak zwierzę złapane w światła reflektorów. Potem
uśmiechnął się szeroko i wyprostował. Spróbował pewnością siebie pokryć szok, że
został odkryty.
- Właśnie wychodziłem. Chcę się rozejrzeć po okolicy.
- Mistrz Luke kazał nam zostać tutaj.
- To twój mistrz, mały, nie mój. - Chalco dotknął przycisku kontrolki trapu. - Więc
zostań w środku, tak jak ci kazał.
Anakin skrzyżował ręce na piersi.
- Nie powinieneś wychodzić na zewnątrz.
- Myślisz, że zdołasz mnie powstrzymać?
- Myślisz, że nie zdołam?
Chalco zmrużył oczy, które prawie całkowicie skryły się pod fałdami grubej skóry.
- Jesteś pewien, że chcesz spróbować?
- Mistrz Yoda uczył mojego mistrza, że próby są niepotrzebne. Albo coś robisz,
albo nie. - Anakin stłumił w sobie pokusę użycia Mocy, by cisnąć Chalco o poszycie
kadłuba. Mara nieraz upominała go, by nie używał Mocy do zadań, które jej nie wyma-
gają. A skoro potrafił utrzymać Chalco w jego fotelu podczas wejścia w atmosferę,
wiedział, że bez trudu zrobi to i teraz.
Jeżeli wiem, że mogę to zrobić, nie muszę tego wcielać w czyn, pomyślał Anakin.
Na pewno istnieje jakieś inne rozwiązanie. Wzruszył ramionami, a ręce opuścił luźno
wzdłuż ciała.
- Jak chcesz, ale jeśli nie będzie cię na pokładzie podczas startu, utkniesz tu na do-
bre. Tutejszy rozkład lotów jest nieco inny niż na Coruscant. Życie też jest tu trochę
trudniejsze. Vorsowie nie przepadają za cudzoziemcami, więc pewnie zapędzą cię do
łopaty. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie będę cię zatrzymywał.
Mroczny przypływ II - Inwazja
76
Na twarzy Chalco pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
- Naprawdę myślisz, że mógłbyś mnie powstrzymać?
- Co za różnica? Jeśli marzy ci się zbieranie, międlenie, przędzenie i tkanie tutej-
szych włókien, to dlaczego właściwie miałbym cię powstrzymywać? - Przypomniał
sobie swoją rozmowę z Marą na Dantooine. - Ludzie myślą, że Jedi są od tego, żeby
ratować ich z tarapatów, w które wpadli przez własną głupotę. Gdyby tak było, nie
mielibyśmy jednej wolnej chwili.
- Uważasz, że jestem głupi?
Anakin zignorował podwójny gwizdek obu robotów.
- Gdybyś był głupi, mistrz Skywalker nie zabrałby cię z nami. Uważam po prostu,
że jesteś taki jak większość ludzi: żyjesz dniem dzisiejszym i nie myślisz o jutrze. I to
nie pozwala ci iść do przodu.
- Tak myślisz, mały? - W tonie Chalco słychać było urażoną dumę. Oparł się roz-
luźniony o poszycie kadłuba. Anakin uznał, że Chalco nie czuł się naprawdę obrażony,
ale chciał za takiego uchodzić.
Młody Jedi wzruszył ramionami.
- Znam cię wprawdzie od niedawna, ale myślę, że masz ten sam problem co Jedi.
Martwisz się o swój wizerunek, o to, jak cię widzą inni. Wiele zależy od twojej reputa-
cji. To podobne obciążenie jak w przypadku Jedi, prawda?
Krępy mężczyzna potarł nieogoloną szczękę.
- Może czasem, czy ja wiem? Pewnie, niekiedy bywa ciężko. Ludzie cię sprawdza-
ją, naciskają. Wyrobisz sobie reputację i każdy chce to wykorzystać.
- Tak, wiem, jak to jest. - Anakin obrócił do tyłu fotel nawigatora i usiadł. - Mój
ojciec musiał z tym walczyć przez całe życie, a z rycerzami Jedi jest podobnie. Każdy
chce sprawdzić, ile naprawdę jesteśmy warci. Niektórzy się nas boją i trzymają się z
daleka. Inni też się boją, ale wzywają nas mimo wszystko, żeby pokazać, że się nie
boją. Strata czasu i tyle.
Chalco pokiwał głową.
- Twoim ojcem jest Han Solo, prawda?
-Tak.
- Widziałem go ostatnio parę razy. Wyglądało, że jest zdruzgotany śmiercią swo-
jego partnera.
Anakin znów musiał zwalczyć odruchowe, dobrze już znane poczucie winy z po-
wodu śmierci Chewiego.
- Tak, to dla niego wielki cios.
- Musieli być dobrymi przyjaciółmi. - Chalco pozwolił sobie na półuśmiech. - Ja
tam nie jestem specjalnym wielbicielem Wookich. I chyba nigdy nie byłem z nikim tak
blisko.
- Wiele razem przeszli. Chewbacca był nieodłączną częścią życia mojego ojca,
mojego zresztą też. Zawsze był obok, a teraz go nie ma. - Anakin poczuł, że ból ściska
mu gardło. Uświadomił sobie, jaki bezmiar pustki zostawił po sobie Chewie.
Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Podniósł rękę
i otarł pojedynczą łzę.
Michael Stackpole
77
- Przepraszam - powiedział zduszonym głosem.
Chalco stracił nagle pewność siebie.
- Eee... słuchaj, mały, może nie miałem nigdy tak bliskiego przyjaciela, ale wiesz...
mogę zrozumieć, jak się czujesz. Człowiek przyzwyczaja się do ludzi dookoła. Widzisz
ich w kosmoporcie, masz ich w sąsiedniej celi i tak dalej. A potem pewnego dnia bu-
dzisz się, a tego gościa z celi obok już nie ma, wypuścili go i nawet nie wiesz, czy zo-
baczysz jeszcze kiedyś jego albo kredyty, które wygrałeś od niego w sabaka. To zna-
czy, eee... tego... nie za bardzo wiem, co powiedzieć, ale...
Anakin kiwnął głową i poczuł falę ulgi płynącą ku niemu od
Chalco.
- Dzięki, rozumiem, co masz na myśli. Kiedy jest się z kimś blisko, nagła utrata tej
osoby bardzo boli. Trudno się z tym pogodzić. A Chewie... był z nami od zawsze.
Śmiał się, żartował, nigdy nie narzekał, jak po nim łaziłem albo mu przeszkadzałem.
Był jak skała, a kiedy go zabrakło...
- Ale nie tylko on jest jak skała, chłopcze. - Chalco kiwnął głową w stronę Katedry
Wiatrów. –Masz jeszcze wuja, matkę, ojca...
-No tak, ale sam widziałeś mojego ojca. Ostatnio jest trochę... hmm... niezbyt kon-
taktowy. - Anakin westchnął. - A mama ma tyle spraw na głowie. Zawsze mogę na niej
polegać, ale rzadko jesteśmy razem. Wuj Luke... no tak, on mi bardzo pomaga, ale też
ma wiele innych zajęć. Ale to nic. Tak właśnie wygląda dorosłe życie. Muszę się na-
uczyć jakoś sobie z tym radzić.
- Nie spiesz się tak do dorosłego życia, mały - poradził Chalco i wzruszył ramio-
nami. - Cóż, prędzej czy później trzeba dorosnąć, bo inaczej będziesz taki jak ja. Może
to i nie tak źle dorosnąć szybko.
- Myślę, że chodzi po prostu o to, żeby dorastać, nieważne jak szybko. - Anakin
spojrzał na kontrolkę trapu - Nadal masz zamiar wyjść na zewnątrz?
Chalco zastanawiał się przez chwilę, zanim powiedział:
- Nie żebym się bał, że mnie zapędzą do łopaty.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
- No chyba. - Mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Zresztą pomaganie jednemu ry-
cerzowi Jedi w wytropieniu drugiego to też niełatwe zajęcie. Chyba trudniejsze niż
cokolwiek, co do tej pory robiłem, więc czas się wziąć do roboty. To nie dziecinada!
Admirał Gilad Pellaeon nie znosił zasiadać w wielkim fotelu na podium w sali Ra-
dy Moffów. Tylko czterech moffów przybyło osobiście, reszta uczestniczyła w spotka-
niu za pośrednictwem holo, którego kosztów, zdaniem admirała, w żadnym stopniu nie
rekompensowała wartość wypowiedzi moffów na tym forum. To, co miał im do powie-
dzenia, można było równie dobrze wysłać jako komunikat, ale moffowie byli głęboko
przekonani, że ich opinie i rady mają nieocenioną wartość.
Moff Crowal z planety Valc VII buntowniczo uniosła podbródek, nie wstała jed-
nak z holograficznego fotela. Valc VII był tą z imperialnych planet, która zahaczała o
granice Nieznanych Terytoriów, dzięki czemu była najmniej narażona na niebezpie-
czeństwo ze strony Yuuzhan Vong. Odległość od źródła zagrożenia nie uspokoiła jed-
Mroczny przypływ II - Inwazja
78
nak Crowal, która jak zwykle domagała się dla swojej peryferyjnej planety więcej, niż
można by uzasadnić faktyczną potrzebą.
- Jeśli zagrożenie jest prawdziwe, admirale, błagamy, by bronił pan naszych świa-
tów. Jeśli natomiast jest to pułapka, to pragnęlibyśmy, by pańskie statki pozostały jed-
nak w przestrzeni imperialnej.
Admirał złączył dłonie czubkami palców.
- Mówiłem już, że to nie pułapka. Groźba wisząca nad Nową Republiką jest jak
najbardziej realna. Ich prośba o pomoc jest szczera.
Moff Flennic gniewnie zacisnął szczęki.
-A niech sczezną! Gdyby nie powalili Imperium, dzisiejsze zagrożenie byłoby
śmiechu warte. Imperator poradziłby sobie z tym jednym kiwnięciem palca,
Moff Sarreti, zwierzchnik Bastionu, który pochylił się nad stołem, by odpowie-
dzieć Flennicowi, wydawał się mieć więcej życiowej mądrości, niż wskazywałby na to
jego wiek.
- Chyba nie do końca pojmuję twoje rozumowanie, Flennic. Nowa Republika po-
konała Imperium, a teraz stoi w obliczu zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong. Logiczny
wydaje się wniosek, że Yuuzhanie stanowiliby podobne zagrożenie dla Imperium.
Flennic prychnął i skrzywił się.
- Skoro tak, dlaczego mielibyśmy wysłać nasze siły na pomoc Nowej Republice,
jeśli zgodnie z pańską oceną są znacznie słabsze niż republikańskie?
Sarreti pokiwał głową. Przyznawał, że to logiczny wniosek.
- Powinniśmy przyjść im z pomocą, bo to słuszna postawa.
- Słuszna postawa? - warknęła Crowal. - Wykrwawiać się dla tych, którzy nas
odarli z siły, godności i znaczenia? Którzy niszczą naszą gospodarkę? Którzy podstęp-
nie zalewają nasze światy propagandą, podważającą wartości, jakimi kieruje się nasza
kultura? Teraz widzę, że to naprawdę pułapka, w którą daliście się wciągnąć.
Sarreti wstał powoli i ze zwodniczą swobodą, ale Pellaeon wiedział, że każdy
ruch, każdy gest młodego człowieka jest starannie przemyślany. Młody moff złożył
dłonie i dotknął ust czubkami palców. Wzrok miał nieobecny, jakby pogrążył się w
rozmyślaniach. Po chwili opuścił ręce wzdłuż tułowia i zaczął mówić cichym, mięk-
kim, niemal uwodzicielskim głosem.
- Naprawdę liczę się z mądrością starszych, roztrząsając sprawy takiej wagi jak ta.
Wasze doświadczenia z czasów rozkwitu Imperium przed śmiercią Imperatora, z okresu
wojen admirałów aż do dziś, kiedy to z trudem utrzymujemy przy życiu to kruche No-
we Imperium - wszystko to ma swoją rangę. W porównaniu z waszymi moje doświad-
czenia są nieliczne, bo byłem zaledwie dzieckiem w chwili śmierci Imperatora. Dora-
stałem w czasach Rebelii, a moja rodzina uciekła z Coruscant po upadku Imperium. W
końcu dotarliśmy tutaj, gdzie wstąpiłem do imperialnej armii. Pewnie dlatego, że oglą-
dałem ten konflikt już po upadku Imperium, mam inne niż wy spojrzenie na pewne
sprawy. Patrzę na nie nie przez pryzmat wściekłości, bólu czy porażki ani też tęsknoty
za utraconą przeszłością. Widzę, czego dokonała Nowa Republika, i chociaż podobnie
jak wy uważam, że nie wszystko zrobili dobrze, nie mogę pozostać ślepy na ich osią-
gnięcia. Nie zapominajmy, że sześć lat temu mogli nas zetrzeć w proch, gdyby tylko
Michael Stackpole
79
zechcieli. To my, Nowe Imperium, zdradą i podstępem o mało nie doprowadziliśmy do
ich upadku, a oni wspaniałomyślnie postanowili nie karać wszystkich za błędy niektó-
rych. Domagali się tylko pokoju i pozwolili nam godnie wycofać się z konfliktu, czego
dowodem jest to, że nadal mamy siły zbrojne, o których pomoc teraz proszą.
Dłonią o długich, szczupłych jak on sam palcach wskazał na Pellaeona.
- Prośba, z którą zwrócili się do admirała Pellaeona, to nie zagrożenie, nie pułapka.
To honorowa prośba, z którą przyszli do nas nie ze względu na to, jak my ich postrze-
gamy, ale ze względu na to, jak oni nas postrzegają. A postrzegają nas jak równych
sobie; proszą, a nie domagają się pomocy. Jeśli ktoś nie widzi potrzeby zareagowania
na taką prośbę, to jest ślepy i głupi i zasługuje na to, by zostać pokonanym przez Repu-
blikę, Yuuzhan Vong czy kogokolwiek innego.
Większość zgromadzonych wokół stołu zareagowała na wypowiedź młodego
moffa z uznaniem. Pellaeon uśmiechnął się do niego i skinął głową, po czym sam
wstał. Oparł pięści na biodrach i popatrzył posępnie na zebranych.
- Jakkolwiek doceniam, jak zawsze, wasze uwagi i porady, pragnę przypomnieć,
że to ja dowodzę Imperialną Przestrzenią Kosmiczną. Wezwałem was na to spotkanie
nie po to, by szukać rady, ale by udzielić jej wam, a także by przestrzec przed niebez-
pieczeństwem. Kiedy zawiadomimy wszystkich, wyjawimy, co dzieje się w Nowej
Republice, i wyjawimy, jaka będzie nasza odpowiedź, wielu ludzi zareaguje tak jak wy.
Trudno im będzie zrozumieć, dlaczego pomagamy naszym wrogom. Mam nadzieję, że
znajdziecie w sobie dość siły perswazji, by ich przekonać, że postępujemy słusznie.
Dziękuję moffowi Sarreti za jego wypowiedź. Powinniście uznać jego racje.
Holograficzna postać Flennica uniosła brew.
- A zatem pośle pan tam nasze siły niezależnie od naszej opinii?
- Dziwię się, że udaje pan zaskoczonego, moffie Flennic. - Pellaeon rozciągnął w
uśmiechu nastroszone siwe wąsy. - Miał pan okazję wyrazić swoją opinię, ale chyba
zdaje pan sobie sprawę, że pańscy koledzy z tego gremium generalnie poprą moje po-
sunięcie. Wiedzcie zatem, że zamierzam ogłosić mobilizację i powołać wszystkich
rezerwistów, wyznaczając część z nich do aktywnej służby. Zamierzam również we-
zwać wszystkie nasze tajne służby i grupy dywersyjne, zarówno te działające na obsza-
rze Imperium, jak i poza nim, by przyszły nam z pomocą. Choć niektórzy z was pewnie
uważają, że te tajne oddziały powinny posłużyć nam do odebrania Nowej Republice
władzy nad galaktyką, nie możemy zlekceważyć zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong.
Będziemy potrzebować każdego żołnierza, jakiego zdołamy wystawić, a nawet więcej.
Pellaeon spojrzał na adiutanta siedzącego w końcu sali.
- Zaraz prześlę wam kody, którymi mają się posłużyć powracające oddziały. Nie
wolno wam w żaden sposób zatrzymywać ich w drodze. W zamian za waszą współpra-
cę zgodzę się nie powoływać do służby wojskowej waszych gwardzistów. Możecie
również swobodnie użyć rezerwistów do zapewnienia ładu i porządku.
Crowal potrząsnęła głową.
- Myśli pan, że wystarczy nam dać żołnierzyków do zabawy?
- Jeśli tak pani sądzi, to widać jest pani zbyt bezmyślna, by zajmować się czym-
kolwiek innym niż zabawą w żołnierzyki. - Oczy admirała pociemniały z gniewu. -
Mroczny przypływ II - Inwazja
80
Musicie zrozumieć jedno: jeśli Yuuzhan Vong są dość silni, by pokonać Nową Repu-
blikę, my tym bardziej nie będziemy w stanie się im przeciwstawić. Proponuję, byście
wykorzystali czas, jaki zdobędę dla nas, walcząc u boku Nowej Republiki, na poprawę
bezpieczeństwa waszych światów. Jeśli poniosę porażkę, a wam przyjdzie bawić się
swoimi żołnierzykami, mam nadzieję, że nie będzie mnie już wśród żywych, by oglą-
dać rezultaty waszych poczynań. Koniec wiadomości.
Holograficzne wizerunki moffów znikły. Sarreti podszedł do Pellaeona, a pozostali
trzej moffowie jeden za drugim opuścili pokój . Admirał zauważył, że młody moff za-
trzymał się przed podium, dzięki czemu ich oczy pozostały na tym samym poziomie.
Sarreti uśmiechnął się miło.
- Potraktował ich pan zbyt łagodnie.
- Gdybym zrobił inaczej, mogliby odnieść wrażenie, że ich błazeństwa mnie co-
kolwiek obchodzą.
- Słuszna uwaga. - Młody moff założył ręce za plecy. - Siły Bastionu chętnie dołą-
czą do pańskich wojsk. Ja też jestem nadal rezerwistą. Jeśli pan mnie potrzebuje, moja
administracja poradzi sobie beze mnie.
- Bardzo chciałbym mieć cię przy sobie, Ephin, ale myślę, że lepiej wykorzystam
twoje talenty, powierzając ci koordynację działań pozostałych moffów.
- Bo ja nie wystąpię przeciwko panu?
Pellaeon przytaknął.
- Lepiej, żeby ci ludzie byli z nami niż przeciwko nam. Z drugiej zaś strony, jeśli
spaskudzę sprawę do tego stopnia, że będziecie zmuszeni wystąpić przeciwko mnie,
wolę, żebyś to ty stanął na czele niż Crowal czy Flennic.
- Jestem przekonany, że nie dojdzie do takiej sytuacji.
- Mam nadzieję - westchnął Pellaeon. - Ale jeśli Yuuzhan Vong wyzwą nas i pole-
gną w walce, może skończy się czas wojowników takich jak ja, a nastanie czas budow-
niczych takich jak ty. Miejmy nadzieję, że będzie wtedy co budować.
Michael Stackpole
81
R O Z D Z I A Ł
13
- Porucznik Jaina Solo melduje się na rozkaz, panie pułkowniku. - Jaina stanęła
wyprostowana jak struna w drzwiach do kabiny pułkownika Darklightera na pokładzie
„Zadziornego". Nie miała pojęcia, dlaczego wysłał po nią Emtreya - wojskowego robo-
ta protokolarnego jednostki - ale cieszyła się, że będzie miała okazję porozmawiać z
pułkownikiem. Incydent z jej bratem sprzed tygodnia nadal przyprawiał ją o ściskanie
w żołądku. Kiedy pomyślała, że nie żyje...
- Wejdź, Jaino, i usiądź. - Gavin Darklighter skinieniem głowy wskazał jej miejsce
na pryczy pod ścianą. Sam siedział przy małym stoliku przytwierdzonym do ściany
kabiny po przeciwnej stronie. Stał na nim notes komputerowy, kilka datakart i mała
holokostka, wyświetlająca zmieniające się co chwila zdjęcia jego rodziny. To wystar-
czyło, by pozbawić kabinę jej sterylnego charakteru mimo białych ścian i szarej podło-
gi.
Kiedy usiadła, pułkownik obrócił się razem z fotelem twarzą do niej. Choć jeszcze
młody, skronie miał lekko przyprószone siwizną, a w kącikach oczu pojawiły się drob-
ne zmarszczki. Objął dowództwo Eskadry Łobuzów już po podpisaniu pokoju z Impe-
rium, ale osiemnaście lat służby w tej w eskadrze zostawiło swoje ślady. Dla Jainy był
chodzącą legendą-jednym z niewielu, którzy nie tylko przeżyli, ale świetnie się czuli w
Eskadrze Łobuzów.
- Jaino, powinienem był wcześniej z tobą o tym porozmawiać. To, co wydarzyło
się na Garqi, było niefortunne, ale i konieczne. Bezpieczeństwo operacyjne wymagało,
by nie wpuszczać do systemu nikogo w czasie, gdy „Stracona Nadzieja" miała spłonąć
w atmosferze.
Jaina skinęła głową.
- Powiedziano mi, że tylko admirał Kre'fey i technicy, którzy przygotowali statek,
no i sama grupa zadaniowa, wiedzieli, co się ma wydarzyć. Wiem, że pan sam o niczym
nie wiedział, więc nie mógł mnie pan uprzedzić.
- Słyszałem, jak wysoko mnie oceniłaś, przypuszczając, co bym zrobił, gdybym
wiedział. Prawda jest jednak taka, że nic bym ci nie powiedział. - Spojrzał jej prosto w
oczy, aż przeszedł ją dreszcz. -Decyzja, by nie ujawniać tej informacji, została podjęta
przez wyższych rangą ode mnie, a ja uszanowałbym względy bezpieczeństwa zabrania-
Mroczny przypływ II - Inwazja
82
jące mi zdradzenia jej nawet tobie. I chociaż wiem, że nie dałabyś po sobie poznać, że
cokolwiek wiesz, ocena tego, czy warto podjąć takie ryzyko, również nie należała do
mnie.
Jaina przytrzymała się krawędzi koi, by zachować wyprostowaną postawę. Czuła
się zdradzona, głównie dlatego że przypisywała pułkownikowi motywy, których, jak
sam twierdził, nie posiadał. Ufała mu, a tymczasem on dowodził, że nie jest wart tego
zaufania. I chociaż w jego głosie brzmiała szczerość, wyraźnie sugerował, że zacho-
wałby milczenie niezależnie od tego, o kogo by chodziło.
Czuła się zaskoczona, że jato rozgniewało. Nie sądziła, by zasługiwała na specjal-
ne traktowanie, ale ten gniew wskazywał, że jakąś cząstką siebie jednak się tego spo-
dziewała. Była w końcu rycerzem Jedi, podobnie jak jej brat, a to powinno mieć jakieś
znaczenie. Ktoś mieszał się w sprawy Jedi, a to nie było w porządku. A czy po tym
wszystkim, co jej rodzina zrobiła dla Nowej Republiki, nie zasłużyła na to, by oszczę-
dzono jej bólu? Czy Nowa Republika nie była jej winna choć tyle?
Szybko zreflektowała się, jak niewłaściwy jest taki sposób myślenia. Uraza, jaką
poczuła, słysząc, że sprawy Jedi musiały ustąpić przed kwestiami większej wagi, była
bardzo bliska aroganckiej postawy Kypa Durrona i jego popleczników.
Jedi dysponują wprawdzie umiejętnościami, których inni nie mają, upomniała sa-
mą siebie, ale to nie oznacza, że są lepsi od innych. A dopóki latam w Eskadrze Łobu-
zów, jestem przede wszystkim pilotem, a dopiero później rycerzem Jedi.
Teraz już nie uważała, że należy jej się cokolwiek od Nowej Republiki.
Nowa Republika może być coś winna moim rodzicom, pomyślała, ale nie mnie.
Jeśli Republika zaciągnie u mnie jakiś dług, to tylko przez moje własne dokonania. Na
razie, w porównaniu z zasługami rodziców, niczym sobie nie zasłużyłam na specjalne
traktowanie.
Pułkownik Darklighter pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.
- Specjalnie nie rozmawiałem o tym z tobą wcześniej. To prawda, mogłem
oszczędzić ci nieco bólu, pomyślałem sobie jednak, że mały ból teraz będzie dużo lep-
szy niż wielki ból w przyszłości. Kiedy wstąpiłem do Eskadry, byłem w twoim wieku.
A że Biggs Darklighter był moim ciotecznym bratem, czułem ciężar reputacji związa-
nej z moim nazwiskiem. Podobnie jak ty wierzyłem, że mogę dokonać wszystkiego.
Miałem to szczęście, że Eskadra przyjęła mnie jak swego, pomogła mi i pozwoliła nie
zawieść honoru rodziny. Na tobie ciąży znacznie większa, ale i trochę inna odpowie-
dzialność. Urodzenie dało ci pewne przywileje, podczas gdy ja byłem prostym farme-
rem. Moi rodzice byli nikim; twoi ocalili galaktykę i nadal jej służą. W tej służbie do-
robili się wrogów, a ty jesteś dość mądra, by wiedzieć, że kiedy twoja matka zrzekła się
władzy, ci wrogowie postanowili zaszargać jej wizerunek, a także wizerunek Jedi.
Jaina pokiwała głową.
- Zdarzało mi się spotkać ludzi, którzy uważali mnie za rozpuszczoną smarkulę.
Ciężko pracowałam, by udowodnić im, że się mylą.
Michael Stackpole
83
- To oczywiste. Wszyscy w Eskadrze cieszymy się, że jesteś wśród nas. Ale na
tym statku i na pozostałych statkach również są tacy, którzy oceniają cię inaczej niż ja -
westchnął. - To, co się stało, przede wszystkim miało pokazać, że nikogo nie faworyzu-
jemy. Nie ma wśród nas nikogo, kto nie współczułby ci z powodu śmierci brata, i nikt
nie chciałby być w twojej skórze, gdy eksplodowała „Stracona Nadzieja". Wszyscy
wiedzą, jak musiałaś cierpieć. A kiedy dowiedzieli się, że twoi przełożeni świadomie
wprowadzili cię w błąd, jak zresztą wszystkich w Eskadrze Łobuzów, przekonali się, że
mają z nami więcej wspólnego, niż przypuszczali. Uświadomili sobie, jak poważny jest
problem Yuuzhan Vong, skoro w jego obliczu Nowa Republika nikogo nie traktuje
ulgowo: ani Eskadry Łobuzów, ani Jedi, ani członków rodziny Solo.
Młoda pilotka zamknęła oczy i potarła dłonią czoło. Tak, teraz wszystko miało
sens. Jaina odkryła, iż po rodzicach odziedziczyła przekonanie, że jej rolą, rolą całej jej
rodziny, jest ratowanie galaktyki. To prawda, dokonania rodziny były najważniejsze,
ale potrzeba było setek tysięcy rozumnych istot, które tworzyły Sojusz Rebeliantów,
aby nie dopuścić do zaprzepaszczenia skutków bitew wygranych przez kogoś innego.
Wysadzenie Gwiazdy Śmierci niewątpliwie wyeliminowało zagrożenie dla galaktyki,
ale samo w sobie nie spowodowało wyzwolenia ani jednej imperialnej planety. To za-
danie wymagało wysiłków setek innych osób.
A teraz chodzi o to, pomyślała Jaina, by pokazać, że ich wysiłki będą znów nie-
odzowne.
Otworzyła oczy i spojrzała na dowódcę.
- Panie pułkowniku, ja... eee... no cóż, nauczył mnie pan pokory. A nie sądziłam,
że potrzebuję takiej lekcji.
Gavin roześmiał się serdecznie.
- Chyba nie na tyle, jak niektórzy mogliby sądzić. Nie jesteś pierwszym pilotem w
tej jednostce, któremu utarto nosa. Pamiętaj, że każdy był traktowany tak samo. Eska-
dra Łobuzów niewątpliwie jest najlepszą jednostką Nowej Republiki, ale teraz nasi
towarzysze będą wiedzieć, że wszyscy jesteśmy sobie równi, jeśli chodzi o traktowanie.
Uniósł w górę palec.
- Jest jeszcze jedna nauczka, którą, mam nadzieję, wyniesiesz z tej lekcji. Za mo-
ich czasów w Eskadrze Łobuzów widziałem śmierć wielu przyjaciół. Straciłem wielu
ludzi, którzy byli mi bliscy, niektórzy nawet bardzo. Admirał Kre'fey na przykładzie
twojego brata i Corrana pokazał nam, że śmierć może zabrać każdego z nas. Przypo-
mniał, że możemy się znaleźć w sytuacji, gdy będziemy musieli poświęcić coś wbrew
sobie. To dobrze. Jeśli zaczniemy latać, myśląc, że nie może się nam przytrafić nic
złego, to będzie głupie. A ludzie, którzy postępują głupio, często giną, zabierając przy
tym ze sobą do grobu przyjaciół.
- Tak jest, proszę pana. Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina sama zauważyła, że w
czasie symulowanych lotów po Garqi latała ostrzej i była gotowa pójść na całość. Wie-
działa, że w walce z Yuuzhan Vong będzie to bardzo potrzebne.
- Doskonale, pani porucznik - zakończył pułkownik i wyprostował się. - Proszę iść
do swoich kolegów i powiedzieć im, że mają dwie godziny, zanim się zameldują w
rufowym hangarze.
Mroczny przypływ II - Inwazja
84
Zamknięty w kokpicie swojego X-skrzydłowca, spoczywającego jak w gniazdku
w rufowym hangarze „Zadziornego", Gavin nie widział, jak bothański krążownik wraca
do normalnej przestrzeni. W tej samej chwili gdy czujniki statku obudziły się do życia,
zalały komputer pokładowy Gavina danymi o systemie Sempidala. Kontrola lotów dała
zgodę na start, więc włączył zasilanie obwodów repulsora i pchnął drążek przepustnicy.
X-skrzydłowiec zaczął nabierać prędkości. Lecąc przez tunel startowy, przebił się przez
bąbel osłony magnetycznej na jego końcu i długą pętlą pomknął w kierunku punktu
zbornego.
Gavin przesunął przełącznik blokujący skrzydła myśliwca w pozycji bojowej.
Sprawdził stan tarcz, laserów i na samym końcu systemu celowniczego.
- „Zadziorny", zgłasza się dowódca Łobuzów. Brak bezpośredniego zagrożenia na
czujnikach zasięgu.
- Zrozumiałem, dowódco. Rozpocząć lot wyznaczonym kursem.
- Według rozkazu. - Gavin przełączył komunikator na częstotliwość taktyczną
eskadry.
- Klucz pierwszy do mnie. Klucz drugi, zacznijcie węszyć. Klucz trzeci leci do-
łem. Na razie wszystko w porządku, ale uważajcie.
Gavin jeszcze raz sprawdził czujniki zasięgu i zauważył jakiś ruch na obrzeżach
systemu. Dane pochodziły z czujników „Zadziornego", które rozpoznały w odległym
obiekcie skoczki koralowe. Nie mogły wykonać mikroskoku przez nadprzestrzeń, więc
nie były w stanie dotrzeć do „Zadziornego" wcześniej niż za cztery godziny, a wtedy po
statku nie powinno już być ani śladu.
Jeśli dotrą do „Zadziornego" wcześniej, pomyślał Gavin, rzeczywiście nie zostanie
po nim śladu.
Admirał Kre'fey zgodził się z opinią, że rozbicie księżyca o powierzchnię Sempi-
dala nie mogło być tylko atakiem terrorystycznym. Skoro zaangażowano w to takie
środki, a Sempidal nie stanowił zagrożenia dla Yuuzhan, musiał więc być im do czegoś
potrzebny, podobnie jak Dubrillion. Wysłanie oddziału, by zorientował się w sytuacji,
było sprawą najwyższej wagi.
Standardowa misja zwiadowcza polegałaby na pojawieniu się na obrzeżach syste-
mu i wysłaniu automatycznych sond albo po prostu na wykorzystaniu czujników dale-
kiego zasięgu do zebrania wszelkich możliwych informacji. Kre'fey założył więc, że
Yuuzhanie umieszczą swoje siły obronne właśnie na obrzeżach systemu, by uniemoż-
liwić taką strategię. Admirał zlecił swoim astronawigatorom niezliczone analizy da-
nych, zebranych podczas ucieczki z systemu przez „Sokoła Millenium". Wykorzystując
te informacje, opracowano model pokazujący, w jaki sposób planeta rozpadnie się na
części po upływie pewnego czasu. Pozwolił on określić zmiany profilu grawitacyjnego
systemu w miarę rozpadu planety. Znaleźli punkt bardzo blisko rozbitej planety, w
którym statek mógł się pojawić, wyskakując z nadprzestrzeni, i bezpiecznie powrócić.
Skoki wewnątrzsystemowe były dla Yuuzhan praktycznie niewykonalne.
No więc wyskoczyliśmy i lecimy, pomyślał Gavin. Obrócił statek i skierował go w
głąb labiryntu utworzonego przez szczątki Sempidala. Chociaż jego satelita roztrzaskał
planetę, daleko mu było do precyzji Gwiazdy Śmierci w przypadku Alderaanu. Gavin
Michael Stackpole
85
miał okazję lecieć przez cmentarzysko Alderaanu, ale odłamki Sempidala były znacznie
większe niż pole asteroid, o jakie rozbiła się tamta planeta.
Widział ogromne kawały globu z fragmentami dawnej linii brzegowej. Przypusz-
czał, że gdyby podleciał dostatecznie blisko, zobaczyłby miny miast. Pomysł ten - po-
mijając fakt, że daleko wykraczałby poza obowiązki jego misji - nie za bardzo przypadł
mu do gustu.
Mam tylko przedostać się przez zasłonę okruchów i zobaczyć, czy coś się tam
dzieje... a jeśli tak, to co, pomyślał.
Blokada skoczków koralowych na krawędziach systemu sugerowałaby, że
Yuuzhanie chcą coś ukryć przed niepowołanymi oczami. Dopóki Gavin przebijał się
między fragmentami dawnej skorupy planety, póki omijał głazy stopione i następnie
zastygłe w mroźnej próżni przestrzeni, nie miał pojęcia, co też Yuuzhanie mogą tam
robić. Kiedy jednak przedostał się przez kurtynę szczątków i wyprowadził swój myśli-
wiec prosto w słońce Sempidala, nagle poczuł, że zaschło mu w ustach.
- Na czarne kości Imperatora! - usłyszał w głośnikach przekleństwo. Już miał ostro
złajać swoich ludzi za brak dyscypliny w eterze, kiedy uświadomił sobie, że to on sam
wypowiedział te słowa.
- Snoop, wszystko działa?
-Tak jest, dowódco. Kapsuły rozmieszczone.
- Dobrze, zbierz je wszystkie.
Gavin nie był pewien, co właściwie ogląda, bo chociaż widział już kiedyś coś po-
dobnego, nie działo się to w przestrzeni kosmicznej. Kiedy nurkował razem z żoną na
jej rodzinnej planecie Chandrila, zachwycał się podwodnymi cudami natury. Pochodził
z pustynnej planety i nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że pod powierzchnią
morskich fal może ukrywać się życie. Pokochał nurkowanie, a zwłaszcza obserwowa-
nie życia kipiącego wokół raf Srebrnego Morza.
Przyczepione do słonecznej strony resztek Sernpidala wiły się stworzenia przypo-
minające ślimaki, tyle tylko że gigantycznych rozmiarów.
Jeden taki pomieściłby cały klucz X-skrzydłowców! - pomyślał. Widział wilgotne
ślady śluzu, jakie stworzenia pozostawiły, przegryzając się przez skałę. Za nimi uwijały
się niezliczone mniejsze istoty podobnej budowy. Wyglądało, jakby podążały wzdłuż
żył minerałów, przetrawionych przez większe organizmy.
Ślimaki przyczepione do skał nie były jedynymi, jakie zobaczył. Inne - cała chmu-
ra - dryfowały w kierunku punktu oddalonego od wszystkich większych fragmentów
skał. Gavin dostrzegł tam rodzaj kamiennej koronki, ułożonej w owalny kształt wielko-
ści małego księżyca. Część ślimaków, i dużych, i mniejszych, poruszała się po jej po-
wierzchni, nakładając na strukturę kolejne warstwy materiału skalnego. Inne ślimaki, o
skorupach zupełnie innych niż „pożeracze skał", wyglądały jak wbudowane w tę ko-
ronkową strukturę wzdłuż jej osi i w kilku innych miejscach. Łączyły je cienkie włókna
połyskujące w świetle słońca; przywoływały na myśl schematy komórek nerwowych.
One hodują statek, ogromny statek! - uświadomił sobie Gavin. Spojrzał na czytnik
zasięgu i zauważył, że od szkieletu dzieli go jeszcze dobre czterdzieści kilometrów.
Równie wielki, jak Gwiazda Śmierci!
Mroczny przypływ II - Inwazja
86
- Co robimy, dowódco?
Gavin usłyszał pytanie majora Vartha i natychmiast zaczął wybierać cele ataku.
Przestał, gdy uderzyła go absurdalność takiego postępowania. Jedna torpeda protonowa
poradziła sobie wprawdzie z Gwiazdą Śmierci, ale ta konstrukcja nie miała szybu wen-
tylacyjnego prowadzącego do głównego reaktora.
To coś w ogóle nie ma reaktora, uświadomił sobie. Jest żywe... albo będzie. Nawet
bezpośrednie uderzenie wszystkich torped protonowych, jakimi dysponowała Eskadra,
nie wystarczyłoby, żeby przerzedzić organizmy budujące statek, nie mówiąc już o ich
zniszczeniu.
- Dziewiątka, nic nie robimy. Jesteśmy tu tylko z misją zwiadowczą. - To była
trudna decyzja, ale nie mógł powiedzieć nic innego. - Ktoś mądrzejszy ode mnie musi
się zastanowić, co z tym zrobić. Miejmy nadzieję, że będzie umiał coś wymyślić.
Michael Stackpole
87
R O Z D Z I A Ł
14
Corran Horn przykląkł na jedno kolano w zaroślach niedaleko punktu, gdzie miał
się spotkać z miejscowym łącznikiem. Miał na sobie wzmocniony kombinezon bojowy
i dodatkowe ochraniacze z duraplastu na ramionach i nogach. Podobnie jak kombine-
zon, ochraniacze pokrywały barwne plamy czerwieni, szarości i fioletu, w odcieniach
identycznych jak kolory roślinności Garqi. Schowany za krzakami, stapiał się więc
całkowicie z otoczeniem, niewidoczny dla nieuzbrojonego oka.
Jego łącznik spóźniał się; chociaż Corran nie wyczuwał poprzez Moc nic niezwy-
kłego, nie umniejszyło to w niczym jego obaw. Co prawda, nawet gdyby Yuuzhanie
zbliżali się do niego, by zamknąć go w pułapce, i tak nie wyczułby ich Mocą. Dla pew-
ności Jacen, Ganner i Noghri ustawili się w pewnej odległości od niego, tworząc
ochronny krąg. Corran był przekonany, że gdyby cokolwiek im się przytrafiło, a nie
mogliby użyć komunikatora, by poinformować go o sytuacji, on wyczułby poprzez
Moc, że dzieje się z nimi coś złego, co ostrzegłoby go o niebezpieczeństwie.
Ale świadomość, że tracę swoich ludzi, to kiepskie ostrzeżenie, pomyślał. Jak do-
tąd, a trwało to już tydzień, ich misja na Garqi przebiegała bez incydentów. „Ostatnia
Szansa" oddaliła się od miejsca katastrofy, a Yuuzhanie albo nie potrafili, albo nie byli
zainteresowani tropieniem śladów, jakie załoga zostawiła tam po sobie. Sprowadzili
statek na ziemię w kombinacie rolniczym odległym o jakieś czterdzieści kilometrów od
Peskdty, stolicy planety, i ukryli w kwaterach robotów żniwnych.
Wchodząc do tych budynków, spodziewali się, że zostały spustoszone przez
Yuuzhan, którzy zniszczyli roboty, wykorzystywane do wszelkich prac na tutejszych
farmach. Rzeczywiście, roboty żniwne rozmaitych rozmiarów i kształtów zostały zre-
dukowane do bezkształtnych placków stopionej durastali, pokrywających ferrobetono-
we podwórka wokół budynków. Tymczasem zbiory na polach dojrzewały i zbliżał się
czas żniw, ale ich zebranie bez olbrzymich maszyn było niemożliwe. Ułatwiło im to
sprawy, rozwiązując problem wyżywienia z dala od osiedli i miast.
Corran był pełen niechętnego podziwu dla nieprzejednanej postawy Yuuzhan
względem maszyn. Planeta Garqi nie była może najważniejszym ze światów galaktyki,
ale produkowała znacznie więcej żywności, niż miejscowa populacja była w stanie
Mroczny przypływ II - Inwazja
88
spożytkować. Przy założeniu, że Yuuzhanie odżywiali się podobnie jak inne ludy ga-
laktyki, Garqi była jednym wielkim spichlerzem, który tylko czekał na nowych panów.
Gdybym ja tu dowodził, pomyślał Corran, najpierw zebrałbym plony, a dopiero
później kazał zniszczyć maszyny, bo zakazując ich użycia, nie dałbym rady w stanie
zebrać z pól wszystkiego. Ale dowódca Yuuzhan najwyraźniej uważał, że lepiej pozwo-
lić, by cała ta żywność zgniła, niż użyć znienawidzonych maszyn do jej zbioru. Trzeba
przyznać, że gość jest prawdziwie pryncypialny.
Pozostawała otwarta kwestia celu bytności Yuuzhan na Garqi. Posuwając się po-
woli w stronę stolicy, oddział Corrana nie napotkał żadnych ludzi. O odpowiednich
godzinach czasu lokalnego nastawiali komunikatory na częstotliwości i szyfry, jakie
Nowa Republika wyznaczyła na wypadek ataku ze strony Spadkobierców Imperium.
Przez pierwszych kilka dni nie słyszeli nic, aż wreszcie, cztery dni temu, odebrali krót-
ki, pełen trzasków sygnał, który po wprowadzeniu do notesu komputerowego, dekom-
presji i rozszyfrowaniu okazał się długą wiadomością do załogi statku rozbitego na
południe od Peskdty. Wiadomość zawierała również listę miejsc i terminów spotkania;
do kilku z nich ekspedycja mogła dotrzeć bardzo szybko.
Ganner i Jacen twierdzili, że wiadomość jest pułapką, ale Corran nie zgodził się z
nimi.
- Jeżeli Yuuzhanie nie są skłonni użyć maszyn nawet po to, by zebrać plony, które
mają oczywistą wartość, tym bardziej nie użyją ich do zadania, z którego korzyści są co
najmniej wątpliwe. Poza tym jak dotąd Yuuzhanie nie zasłynęli z przebiegłości. Obsta-
wimy jedno z tych miejsc, poobserwujemy je, zobaczymy, co się stanie, a potem wyj-
dziemy na spotkanie w kolejnym miejscu.
Noghri nie wyrazili opinii, więc nikt nie wiedział, czy zamierzają pakować się w
pułapkę. Corran przypuszczał, że skoro jeden z Noghrich został zabity przez yuuzhań-
skiego wojownika (tego, który próbował pozbawić życia Leię Organę Solo), wszyscy
jego pobratymcy czują się zobowiązani honorem do pomszczenia tej śmierci. Reputacja
Noghrich jako morderczych wojowników była powszechnie znana, więc Corran bardzo
się cieszył, że ma ich przy sobie.
Przynajmniej wiem, że niezależnie od wszystkiego będą nad sobą panować, pomy-
ślał. Nie miał podobnej pewności co do Jacena i Gannera. Wrogość Gannera w stosun-
ku do Yuuzhan Vong miała swój początek w wydarzeniach, których był świadkiem na
Bimmiel. Wprawdzie Corran nie sądził, by Ganner był na tyle głupi, żeby się pchać w
kłopoty, ale było prawdopodobne, że rycerz zrobi wszystko, co się da, żeby zmierzyć
się z yuuzhańskimi wojownikami. A chęć walki z Yuuzhan Vong mogła wpędzić Gan-
nera w poważne tarapaty.
Jacen był zupełnie innym przypadkiem. Na Belkadanie został pokonany i wzięty
do niewoli przez yuuzhańskiego wojownika. Chociaż walczył z kilkoma wojownikami
na Dantooine i pokonał ich, zabijając przy okazji walczących niewolników, nie dorobił
się sławy pogromcy Yuuzhan jak jego młodszy brat, który na Dantooine rozpłatał po-
nad tuzin wojowników. Corran nie przypuszczał, by Jacen chciał urządzić na Garqi
krwawą łaźnię tylko po to, by dorównać bratu, ale to jeszcze nie oznaczało, że potrafił
przewidzieć, jak zachowa się młody rycerz.
Michael Stackpole
89
Poprzez Moc wyczuł czyjąś determinację, zmieszaną z lękiem. Spojrzał na połu-
dnie. Przez dżunglę przedzierał się samotny mężczyzna. Dzięki Mocy Corran zobaczył
go bez trudu, chociaż sposób, w jaki ten człowiek poruszał się w lesie, uniemożliwiłby
wyśledzenie go komu innemu. Widać było, że to tubylec, który świetnie wie, jak unik-
nąć wykrycia w lesie.
Corran sięgnął po Moc i wyświetlił w umyśle mężczyzny obraz postaci szybko się
przedzierającej przez zarośla po jego lewej stronie. Przybysz odwrócił się gwałtownie i
uniósł rusznicę blasterową. Corran wyśliznął się ze swojej kryjówki i zaczął podcho-
dzić coraz bliżej do mężczyzny, który przyciskał dłoń do prawego ucha. Corran domy-
ślił się, że ma tam komunikator, przez który inny obserwator informuje go o ruchach
Jedi, bo nagle obcy obrócił się z rusznicą wycelowaną prosto w Corrana.
Pojedyncze ukłucie strachu, jakie Corran wyczuł u przybysza, szybko ustąpiło.
- Zielony.
Corran kiwnął głową.
-Żółty.
Człowiek, bardzo jeszcze młody, uśmiechnął się, wyprostował i opuścił broń.
Uzgodnionym hasłem był jeden z kolorów widzialnego widma, odzewem - następna
barwa spektrum.
- Nazywam się Rade Dromath.
Podchodząc bliżej, Corran dostrzegł w twarzy młodego mężczyzny coś znajome-
go. Nazwisko też odezwało się echem w jego pamięci.
- Dromath? Skądś znam to nazwisko.
- Mój ojciec walczył w szeregach Nowej Republiki. Zginął w czasie kampanii
Thrawna.
Corran powoli zaczaj sobie przypominać.
- A twoja matka pochodziła z Garqi.
Chłopak, wysoki i jasnowłosy, przytaknął.
- Nazywała się Dynba Tesc. Uciekła stąd za czasów Imperium, spotkała mojego
ojca i poślubiła go. Wróciła tu po jego śmierci.
Corran poczuł dreszcz na plecach.
- Spotkałem ją kiedyś. Tu, na Garqi. Co u niej słychać?
Chłopak pokręcił głową.
- Nie żyje. Yuuzhanie dopadli ją na samym początku. Ale te historie, które opo-
wiadała o dawnych czasach, o walce przeciw Imperium, no i to, że jesteśmy tak blisko
Spadkobierców Imperium, to wszystko sprawiło, że poczyniła pewne przygotowania.
Nie, żeby miała na tym punkcie jakąś obsesję, ale ukryła to i owo. Dzięki jej daleko-
wzroczności w ogóle żyjemy... to znaczy ruch oporu nadal działa.
- Przykro mi, że twoja matka nie żyje. - Corran westchnął. Pamiętał Dynbę Tesc
jako naiwną, ale pełną entuzjazmu młodą kobietę, która miała dość odwagi, by prze-
ciwstawić się Imperium na planecie, gdzie tak naprawdę nie była potrzebna żadna rebe-
lia. Niezłomne zasady Dynby, choć narobiły jej kłopotu, umożliwiły mu ucieczkę z
Garqi, a w końcu wstąpienie do Eskadry Łobuzów. - Była niezwykłą kobietą.
Rade zmrużył niebieskie oczy i kiwnął głową.
Mroczny przypływ II - Inwazja
90
- Teraz i ja cię poznaję. Jesteś Horn... ten, który zabrał moją matkę z Garqi.
- Sama się stąd zabrała. Ja dołączyłem przy okazji.
Rade uśmiechnął się.
- Wprawdzie to mój ojciec był jej bohaterem i miłością jej życia, ale ciebie też
wspominała bardzo ciepło i cieszyła się z twoich sukcesów.
Corran poczuł ukłucie żalu.
Powinienem był się do niej odezwać, pomyślał. Powinienem był coś zrobić, kiedy
umarł jej mąż. Potrząsnął głową.
- Kiedy będziemy mieć więcej czasu, opowiesz mi o niej. Teraz chyba nie pora i
nie miejsce na to. Zawołam moich ludzi, a ty wezwij swoich. Masz gdzieś w okolicy
bezpieczną kryjówkę?
- Jasne. Jakiś kilometr stąd na wschód. Yuuzhanie nawet się tam nie zbliżyli.
Corran szybko skontaktował się ze swoim oddziałem. Jacen i Ganner przyszli
pierwsi, a za nimi trzej Noghri. Corran nie wspominał wcześniej, że ma ze sobą Nogh-
rich, traktując ich jako tylną straż. Rade sprowadził czworo ludzi: dwie kobiety, męż-
czyznę i jedną Thrandoshankę. Skierowali się na wschód, gdzie znaleźli na wpół zako-
pany, zarośnięty roślinnością stary bunkier, pamiętający chyba czasy sprzed nastania
Imperium.
Kiedy znaleźli się w środku, Rade zaczął wyjaśniać:
- Dawno temu w tutejszej kolonii stosowano rabunkową gospodarkę rolną. Wyci-
nało się kawał dżungli, obsadzało roślinami aż do wyjałowienia gleby, a potem szło się
dalej, pozwalając, by las zajął odebrane sobie wcześniej tereny. Ten bunkier służył
kiedyś agrorobotom, które pracowały na tym terenie.
Jacen Solo oparł się o zardzewiały dźwigar, podtrzymujący łukowate ferrobeto-
nowe sklepienie.
- Mieliśmy okazję zobaczyć, co Yuuzhanie zrobili ze współczesnymi robotami
żniwnymi. Ale nie zauważyliśmy, żeby zakładali tu hodowlę villipów albo czegoś po-
dobnego, co widziałem na Belkadanie.
Ganner przytaknął.
- To taka żyzna planeta! Spodziewałem się, że będą tu coś hodować.
- Bo hodują. - Rade wzdrygnął się. - Pokażemy wam wszystko jutro. Hodują ar-
mię.
Przed świtem wyruszyli w długą drogę na zachód, a potem na południe, ku obrze-
żom stolicy. Kiedy w końcu tam dotarli, Rade zaprowadził ich na wzgórze położone na
zachód od Miejskiego Ogrodu Ksenobotanicznego Peskdty, skąd mogli obserwować
kompleks budynków stanowiących część Akademii Rolniczej Garqi. Kilka pudełkowa-
tych budynków okalało prostokątny czerwony trawnik pośrodku. Z dormitorium wyle-
wało się mrowie wysokich i mocno zbudowanych mężczyzn i kobiet. Ustawili się w
szeregi, twarzą do słońca, posłusznie wykonując rozkazy niewysokich gadopodobnych
istot, uwijających się między nimi. Jacen opuścił makrolornetkę.
- Te małe gady przypominają żołnierzy, których rzucili przeciwko nam na Dantoo-
ine.
Michael Stackpole
91
Ganner pochylił się do przodu i wpatrywał się intensywnie w karne rzędy męż-
czyzn i kobiet.
- Ci ludzie tam na dole mają narośle takie jak niewolnicy, których widzieliśmy na
Bimmiel.
- Także ci na Belkadanie, tylko te tutaj są bardziej regularne.
Corran przyjrzał się zgromadzonym ludziom i zgodził się z obiema ocenami. Ko-
ralowe narośle - bielsze i gładsze niż te, które widywał dotąd - wyrastały z ciał zebra-
nych w dole ludzi. Łuki brwiowe i kości policzkowe były zgrubiałe, zapewne, żeby
lepiej chronić oczy, a z czaszki wyłaniały się niewielkie, zagięte rogi. Twarde tarczki
pokrywały także kostki palców, a z łokci, nadgarstków i kolan sterczały ostre kolce.
Poszczególne szeregi różniły się wielkością i umiejscowieniem narośli - u niektórych
płyty kostnego pancerza wyrastały także na piersi i plecach, goleniach i ramionach.
Ludzie w czwartym szeregu byli całkowicie pokryci kostnymi zbrojami, przypominając
imperialnych szturmowców.
Rade westchnął.
- Ci ostatni są najnowsi. Yuuzhanie są tu od miesiąca i zdążyli już wyprodukować
dwa takie oddziały. Szkolą ich, a potem wypuszczają w dzielnicach Peskdty, gdzie
zlikwidowano wszelkie życie. Tam te małe gady i kilku yuuzhańskich wojowników
polują na nich. Nie wszystkie maszyny zostały zniszczone, więc możemy podłączyć się
do holokamer inwigilacyjnych i obserwować te walki. Widzieliśmy kilka ofiar
Yuuzhan Vong, ale z każdą partią kadeci są coraz lepsi, dlatego sądzimy, że Yuuzhanie
hodują tu armię. Ci tutaj to prototypy. Kiedy już opracują skuteczne metody hodowli,
pewnie każdego zdołają przerobić na żołnierza.
Corran potarł podbródek i opuścił makrolornetkę.
- To wyjaśnia, dlaczego pozostawili na polach zbiory. Przypuszczam, że pozosta-
łych zapędzili do kombinatów rolniczych, żeby ręcznie zbierali plony, co w zupełności
wystarczy, by wyżywić nowych władców i utrzymać w dobrej formie. Wyłapują naj-
lepszych ludzi, transformują ich i udoskonalają.
- Nie inaczej. Ja i moi ludzie kontaktujemy się z innymi grupami ruchu oporu.
Moglibyśmy zorganizować atak i uwolnić jeńców, ale nie potrafimy odwrócić trans-
formacji ani też, szczerze mówiąc, powstrzymać Yuuzhan od ponownego przejęcia
kontroli nad uwolnionymi.
Frustracja i zmęczenie w głosie Rade'a ścisnęły Corrana za serce. Spojrzał na
dwóch pozostałych Jedi.
- Co proponujecie?
Jacen odruchowo podrapał się w policzek.
- Wiem, że coś powinniśmy zrobić, ale nasza misja ma charakter zwiadowczy.
Mamy tylko zorientować się, co tu robią. Moglibyśmy wprawdzie zaatakować ich sta-
cję doświadczalną i wszystko zniszczyć, ale nawet nie wiemy, czy byłby to dla nich
miażdżący cios, czy tylko drobna niedogodność. Konsekwencje mogłyby być jednak
straszliwe, gdyby na przykład Yuuzhanie postanowili ukarać za nasze czyny miejscową
ludność.
Mroczny przypływ II - Inwazja
92
Ganner przykucnął. Mimo poplamionego polowego kombinezonu udało mu się
zachować dystyngowany wygląd.
- Atak na stację doświadczalną to dobry pomysł. Zniszczymy ich pracę i może uda
nam się wziąć jeńców, tak żeby nasi ludzie mogli pracować nad odwróceniem tego, co
Yuuzhanie im robią. W końcu mamy tu zbierać dane, a trudno o lepsze dane niż żywe
próbki.
Corran powoli pokiwał głową.
- Myślę, że obaj rozumujecie właściwie, ale zaatakowanie stacji doświadczalnej
nie jest najlepszym rozwiązaniem. Jeśli to zrobimy, czego dowiedzą się Yuuzhanie?
Jacen zmarszczył czoło.
- Że tu jesteśmy... i że wiemy, co robią.
- Właśnie. Na Bimmiel wykorzystaliśmy inżynierię genetyczną, by wyeliminować
zagrożenie ze strony owadów. Musimy więc założyć, że wiedzą, iż umiemy nie tylko
posługiwać się maszynami, ale i ingerować w maszynerię życia. - Corran wskazał na
szeregi kadetów. - Myślę, że można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, iż udane
modyfikacje są ulepszane w następnym pokoleniu. To oznacza, że będą kontynuować
eksperymenty, dopóki nie dowiedzą się, że potrafimy przeciwdziałać ich skutkom.
Gdyby udało nam się uzyskać próbki bez ich wiedzy, można by spróbować opracować
coś w rodzaju szczepionki przeciwko ich manipulacjom. Jeśli na przykład te implanty
stanowią coś w rodzaju brodawek, to przygotujemy system immunologiczny do ich
zwalczania, aby narośle nie mogły się rozwinąć.
Ganner podrapał się po karku.
- Chodzi ci o to, żeby wkraść się tam i porwać dwóch czy trzech kadetów prosto z
łóżek?
- Nie, to by im pozwoliło zorientować się, że tu jesteśmy. -Corran uśmiechnął się.
- Kiedy następnym razem wyjdą z kadetami na ćwiczenia, my też tam będziemy. Zła-
piemy dwóch czy trzech kadetów, a bitewne zamieszanie ukryje naszą ucieczkę i to, że
brakuje paru ciał.
- Chyba zapominasz, że w ten sposób znajdziemy się na tym samym polu walki,
co wojownicy Yuuzhan Vong i ich małe popychadła. - Jacen pokręcił głową. - To ra-
czej zwiększa ryzyko, że odkryją naszą obecność, nie sądzisz?
Ganner wyprostował się i położył rękę na ramieniu Jacena.
- On to wie, Jacen, ale ryzyko jest wysokie niezależnie od tego, gdzie się znajdu-
jemy. My wiemy, gdzie oni będą, a oni nie zorientują się, gdzie my jesteśmy, dopóki
nie będzie za późno.
- A jeśli się zorientują, Ganner? Co wtedy?
Rycerz uśmiechnął się zimno.
- Wtedy przekonają się, że choćby nie wiem jak zabójcze były ich eksperymental-
ne wojska, są niczym wobec trójki rycerzy Jedi.
Michael Stackpole
93
R O Z D Z I A Ł
15
Shedao Shai obserwował złotoskórego Caamasjanina przez wysokie okno. Wy-
słannik Nowej Republiki, ubrany tylko w krótką przepaskę biodrową, uginał się pod
ciężarem pogruchotanych brył ferro-betonu, które przenosił z jednej strony podwórka
na drugą. Praca była bezsensowna, ale dawała Elegosowi możliwość, by nie myśleć o
niczym innym jak tylko o bólu, który rozdzierał mu plecy i ramiona, przeszywał uda i
palił stopy. Zaczął dzień wyprostowany, ale teraz, o zmierzchu, zginał się pod przytła-
czającym go ciężarem i z trudem stawiał każdy krok.
Dowódca Yuuzhan Vong odwrócił się od okna i kiwnął głową do swojego adiu-
tanta.
- Tak, Deign Lian, słyszałem, co powiedziałeś. Siły Nowej Republiki zdołały spe-
netrować system Sernpidala i zobaczyć łono naszego statku. Nie martwi mnie to jednak
tak bardzo jak ciebie.
- Panie, błagam, żebyś zechciał ponownie rozważyć sprawę którą ci przedstawi-
łem. - Deign Lian miał na sobie maskę, która nadawała mu bardziej zuchwały wygląd.
On sam też nosił maskę o jeszcze groźniejszym wyrazie niż jego podwładny, ale krył
pod nią twarz, która przyprawiłaby Deigna o dreszcz przerażenia. - Panie, statek, który
zidentyfikowaliśmy w systemie Sernpidala, to ten sam, który znalazł się w systemie
Garqi. Na Garqi musieli przerwać misję zwiadowczą, gdy ich zaatakowaliśmy, ale na
Sernpidalu tak się nie stało.
- Bo nie zaatakowaliśmy. - Shedao Shai uniósł uzbrojoną w pazur lewą dłoń i po-
woli zacisnął ją w pięść, wbijając szpon w ciało. Więzadła strzeliły rozkosznym bólem,
przyprawiając adiutanta o dreszcz. - Czy ustaliliśmy, w jaki sposób ich statek zdołał
wskoczyć w samo serce systemu? Ich umiejętności nie są przecież nieograniczone.
- Kształciarze przeanalizowali wzorce i ustalili przypuszczalne parametry ich lotu.
Niedługo będziemy w stanie zidentyfikować trasę i bronić jej.
Shedao otworzył dłoń i pociągnął kciukiem po zakrwawionych opuszkach palców.
Rany na dłoni już się zaczęły zabliźniać, więc rozsmarował krew na prawym barku i w
poprzek klatki piersiowej.
Mroczny przypływ II - Inwazja
94
- Czy nie byłoby lepiej, gdyby nasi kształciarze zbadali, jak działają maszyny nie-
wiernych, zamiast snuć domysły na podstawie informacji, które mogą być niekomplet-
ne?
Deign rozszerzył oczy ze zdumienia aż poza granice oczodołów maski.
- Ależ panie, zbrukaliby się w ten sposób. Zostaliby zhańbieni i splamieni. Musie-
liby odpokutować za takie świętokradztwo.
- Niech więc odpokutują- prychnął Shedao Shai i odwrócił się z powrotem do
okna. - Jak to możliwe, że ci, którzy stworzyli, zmodyfikowali i udoskonalili Uścisk
Męki, wzdragają się przed jego zastosowaniem? Jak to możliwe, że nie chcą robić tego,
co nas oczyszcza? Powinni się cieszyć, że mają okazję pogrążyć się w brudzie niewier-
nych, bo przez stosowną pokutę bardziej zbliżą się do bogów, a dla nas zdobędą wie-
dzę, która przyspieszy nasze zwycięstwo.
- Panie, jeśli tak rozkażesz, wypełnią twoje polecenia.
- Sugerujesz, że nie powinienem im tego nakazać, Lian?
- Panie... - głos Liana jakby zmiękł. - Wydaje mi się, że twoje spotkania z obcym
zmieniły... perspektywę, z jakiej patrzysz na niewiernych.
Shedao Shai spojrzał ponad ramieniem swego podwładnego.
- Co dokładnie sugerujesz, Deignie Lian?
- Panie, ludzie zaczynają plotkować o tym, że tyle czasu spędzasz z rym Caamasi.
Mówią że pokazałeś mu Uścisk Męki i wprowadziłeś w arkana Piekącej Pieszczoty.
Poświęcasz mu czas, obserwujesz go, rozmawiasz z nim, uczysz go o nas, odkrywasz
przed nim nasze sekrety.
- Rozumiem. I oni sądzą że to stanowi zagrożenie?
- Gdyby uciekł, panie...
- A czy to możliwe, Lian? Czy zdołałby opuścić to miejsce?
- Nie, panie, nie pozwolimy na to.
Shedao Shai odwrócił się gwałtownie i dwoma krokami pokonał przestrzeń dzielą-
cą go od adiutanta. Chwycił go za ramiona i cisnął o ścianę, roztrzaskując konsolę.
- My na to nie pozwolimy? Ty na to nie pozwolisz? Wydaje ci się może, nie wie-
dzieć czemu, że ja bym na to pozwolił? Że na przykład miałbym go puścić wolno? Że
pozwoliłbym się do tego przekonać? To właśnie sobie myślisz? - Pchnął Liana jeszcze
raz na ścianę, a potem go puścił.
Adiutant padł na kolana i przycisnął twarz do podłogi.
- Nie, panie, my się tylko obawiamy... to znaczy ja się obawiam. .. o twoją jedność
z bogami. Skoro ty wpływasz na tego obcego, on może również mieć wpływ na ciebie.
- Naprawdę tak sądzisz?
- Obawiam się, panie... tylko się obawiam.
- Więc musisz przezwyciężyć swoje obawy. - Shedao Shai obrócił się na pięcie,
odszedł kawałek i znów się obrócił, w momencie gdy Lian zaczął się podnosić. Shedao
kopnął Liana w podbródek. Kopniak obrócił adiutanta i cisnął nim o ścianę po raz trze-
ci, pozostawiając rozpłaszczonego i obsypanego odpadającymi płatami farby i tynku.
Shedao Shai wycelował w niego palec.
Michael Stackpole
95
- Nie ty jesteś moim panem, aleja twoim. To, co robię, by poznać naszych wro-
gów, to moja sprawa. Twoją rolą jest nie kwestionować moich poczynań. Twoją rolą
jest nie dawać posłuchu plotkom moich podwładnych. Twoją rolą jest wyręczać mnie w
niewdzięcznych, drobnych zadaniach, abym mógł zająć się ważniejszymi sprawami.
Jeśli to ci nie odpowiada, mogę ci znaleźć jakąś inną planetę do zarządzania.
- Nie, panie, nie! - Deign podniósł ręce, nie wiadomo, czy po to by osłonić głowę
przed kolejnym kopniakiem, czy żeby błagać o przebaczenie. - Nie zamierzałem cię
obrazić, panie, tylko zapoznać z szemraniem tych, którzy mogą przeciw tobie spisko-
wać.
- Jeśli ktoś przeciw mnie spiskuje, Lian, powinieneś go wyeliminować. - Shedao
Shai skrzyżował ramiona na piersi. - A teraz idź na dół i przyślij mi Elegosa. Będę w
komnacie z akwarium.
- Tak, panie. - Deign wstał powoli, podpierając się o ścianę. -W tej chwili, panie.
Shedao Shai zaczekał, aż Deign postawi kilka niepewnych kroków w stronę drzwi.
-Jeszcze jedno.
- Tak, panie?
- Zdejmiesz maskę, zanim zaczniesz z nim rozmawiać.
- Panie...? - przerażenie w głosie adiutanta dodawało pikanterii poleceniu Shedao.
- Nie możesz...
- Ja nie mogę? - Shedao Shai podszedł do trzęsącego się adiutanta. - Zdejmiesz
maskę, przyślesz do mnie Elegosa, a sam poddasz się Uściskowi Męki. Jeśli nie znajdę
cię tam o wschodzie słońca, własnoręcznie cię zabiję.
- Tak, panie, jak sobie życzysz.
Shedao Shai odłożył na bok maskę i obserwował jedną z drapieżnych ryb krążą-
cych powoli w wypełnionym wodą cylindrze. Często się jej przyglądał; lubił patrzeć,
jak rzuca się na kawałki mięsa, odrywając krwawe ochłapy. Skrawki mięsa opadały
powoli na dół, gdzie stawały się pożywieniem innych ryb. Kości zalegały dno zbiorni-
ka, gdzie ślimaki i inne drobne organizmy oczyszczały je z resztek mięsa.
Nic się nie marnuje, pomyślał Shedao. Żniwo bólu przynosi nagrodę wszystkim i
tak być powinno.
Rozkazał kształciarzom nadzorującym działanie akwarium, by przestali karmić ry-
by ludźmi i ich szczątkami. Chociaż uważał spektakl za zajmujący -jak zawsze, gdy
obserwował istoty nie pojmujące znaczenia bólu - Shedao wyczuł, że drapieżniki tracą
przez to swoją szlachetność. Podsuwanie im jeńców było obrazą dla tych wspaniałych
myśliwych, którzy w naturalnych warunkach pokonaliby znacznie silniejszą zdobycz.
Nie należało z nich kpić, karmiąc je czymś, w czym nie rozpoznawały zwykłej zdoby-
czy.
Shedao Shai uśmiechnął się najszerzej, jak umiał. Kształciarze i kapłani, zarządcy
i robotnicy - wszystkie te klasy społeczeństwa Yuuzhan Vong rozleniwiły się okropnie.
Tylko wojownicy pozostali prawdziwymi myśliwymi. To wojownicy trzymali się naj-
bliżej prawdy wszechświata. A jednak, choć nie chciał tego przyznać, nie wszyscy byli
Mroczny przypływ II - Inwazja
96
wierni tej koncepcji. Deign Lian wzdragał się przed jej przyjęciem i Shedao Shai podej-
rzewał, że nawet cała noc w Uścisku Męki nie wystarczy, by go oświecić.
Elegos wszedł do komnaty. Trzymał się prosto i poruszał płynnie, nie poddając się
bólowi członków. Shedao Shai widział jednak, że cierpi. Dostrzegał sztywność ramion i
niemal niedostrzegalne powłóczenie jedną nogą jakby kość biodrowa tarła o panewkę
przy każdym kroku.
A przecież nie wypiera się bólu, lecz stara się go zaakceptować, pomyślał. Szybko
się uczy.
Shedao Shai odwrócił się od akwarium i powitał wchodzącego skinieniem głowy.
- Ciężko dziś pracowałeś, nie osiągnąwszy niczego.
Caamasjanin uśmiechnął się z trudem, jakby nawet mięśnie twarzy miał obolałe.
- Wręcz przeciwnie. Coraz lepiej rozumiem wasze przekonanie, że ból jest jedyną
stałą w życiu. Mój racjonalny umysł odrzuca taką ideę; mogę ją zaakceptować tylko
wtedy, gdy wyrzeknę się związku z rzeczywistością mojego ciała.
- A więc uświadamiasz sobie, że to niemożliwe. Jak do tego doszedłeś?
Caamasjanin jakby zapadł się w sobie.
-Filozofowie spierają się, czy jesteśmy stworzeni tylko z cielesnej materii, czy też
jest w nas pierwiastek duchowy, czyli coś więcej niż ciało i sposób, w jaki funkcjonuje.
Nie sposób udowodnić żadnego z tych twierdzeń, więc pozostaje nam przyjąć, że być
może składamy się tylko z kości, mięsa i krwi. Jeśli tak, to rodzimy się i umieramy w
bólu, a czas między narodzinami a śmiercią też wypełniony jest bólem. Zaprzeczanie
temu oznaczałoby wiarę w coś, czego nie można udowodnić, a więc oszukiwanie sa-
mych siebie. Ty nie pozwalasz oszukiwać się w ten sposób.
Shedao Shai uroczyście pokiwał głową.
- Rozumiesz to lepiej niż wielu moich ludzi. A jednak nie do końca akceptujesz tę
prawdę.
- Powiedziałeś mi, że wierzycie w bogów. Czy i oni nie są istotami bezcielesnymi?
Czy ich istnienie nie sugerowałoby, że nasza egzystencja ma również wymiar ducho-
wy?
- Nie bardziej niż zdolność tych ryb do oddychania pod wodą sugerowałaby, że i
ty to potrafisz. - Shedao Shai wzruszył ramionami. - Bogowie to bogowie. Stanowią
pewien aspekt bólu i wszechświata. Możemy zbliżyć się do nich, jeśli jesteśmy wierni
rzeczywistości.
Elegos uniósł głowę.
- Kiedy ból jest wszystkim, co czujesz? Przekraczasz wtedy granice cielesności?
-Tak.
- W takim razie wygląda na to, że muszę doświadczyć więcej bólu, bo jeszcze nie
osiągnąłem tego etapu.
- Jesteś zmęczony. Wkrótce pozwolę ci odpocząć. - Yuuzhanin postukał pazurami
o szybę akwarium. - Deign Lian przyniósł mi wiadomości o tym, co dzieje się w na-
szych posiadłościach. Wygląda na to, że twoja ocena, iż Nowa Republika zaprzestanie
misji zwiadowczych po klęsce na Garqi, nie potwierdza się. Pojawili się tym samym
statkiem w systemie Sernpidala, by dowiedzieć się, co tam robimy.
Michael Stackpole
97
- I dowiedzieli się?
Shedao Shai powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech uznania dla Elegosa.
Dobrze, grajmy w tę grę, pomyślał. Nie pytaj, co robimy w systemie Sernpidala,
po prostu sprawdź, czy ta informacja wyszła na zewnątrz.
- To możliwe - powiedział na głos. - Nasze siły były błędnie rozlokowane i nie
powstrzymały ich. Wdarli się do systemu i zaraz wycofali. Istnieje oczywiście możli-
wość, że niewłaściwie zinterpretują zebrane dane.
Caamasjanin przechylił głowę.
- Ale ty w to nie wierzysz.
- Nie. Dowódca, który wysłał statek tam, gdzie go wysłał, jest zbyt mądry, by po-
pełnić taki błąd. - Yuuzhanin uniósł podbródek. -To był ten sam statek, który pomagał
w ewakuacji Dubrillionu i walczył z nami na Dantooine. Mówiłeś chyba, że dowódcą
jest bothań-ski admirał.
- Prosiłeś tylko, żebym potwierdził informacje, które uzyskaliście od przesłuchi-
wanych więźniów. - Elegos zacisnął usta w wąską kreskę. - Jestem pewien, że jeśli
okrętem nadal dowodzi admirał Kre'fey, znów pojawi się tam, gdzie nie będziecie się
go spodziewać.
- A więc chciałeś mnie wyprowadzić w pole swoją poprzednią opinią.
Caamasjanin pokręcił głową.
- Pojawienie się admirała w systemie Sernpidala zaskoczyło mnie podobnie jak
ciebie. Przewiduję więc, że ten człowiek pozostanie nieprzewidywalny.
- Rozumiem. - Shedao Shai nagrodził Elegosa uśmiechem, na który tamten odpo-
wiedział pełnym powagi ukłonem. - Nie jesteś dość głupi, by wierzyć, że nie dowiaduję
się niczego o tobie i twoich ludziach w czasie naszych potyczek słownych. Wiesz, że
jest inaczej. Na przykład poruszając temat naszych rozgrywek, dowiedziałem się, co cię
zaskoczyło. Więc jak widzisz, Elegosie, potrafię cię zaskoczyć... a także twojego admi-
rała Kre'feya.
Shedao przycisnął dłoń do transpastalowęj szyby, za którą płynęła duża szara ryba.
- Ten admirał jest Bothaninem. Mógłbyś go porównać z tym generałem rasy Chiss,
o którym wspominałeś? Czy i on studiuje sztukę, by poznać swoich wrogów?
- Nie przyswoił sobie zwyczajów Thrawna, ale mówi się o nim, że jest niezwykle
zdolny.
Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Ale jest Bothaninem, należy więc do rasy, o której wszystko się wie i wiele się
mówi. Są obłudni, ci Bothanie. Niewielu im ufa, wielu ich nienawidzi. Wyrżnęli twój
lud, prawda?
- Tak, to prawda, i niektórym z nich nie należy ufać, ale osądzanie Kre'feya we-
dług innych Bothan to pomyłka, której nie powinieneś popełniać.
- Dobrze rozegrane, Elegosie! - Yuuzhanin klasną! w ręce. -Zmuszasz mnie teraz,
bym wierzył w to, co mówisz, albo założył, że mnie oszukujesz i wierzył w coś wręcz
przeciwnego.
Mroczny przypływ II - Inwazja
98
- Jeśli jestem tu po to, by uczyć się od ciebie o was i żebyś ty uczył się ode mnie o
nas, wówczas oszukiwanie cię byłoby głupotą. - Caamasjanin skrzyżował ręce na pier-
si. - Uczciwie cię ostrzegam.
- Są tacy, na przykład Deigu, którzy sądzą, że twoje słowa mogą mnie wystraszyć
albo wpłynąć na mnie, bym działał niezgodnie z naszymi interesami. Uważają, że prze-
bywanie z tobą mnie splamiło.
- Być może to prawda.
- A czy moje towarzystwo splamiło ciebie?- Shedao Shai przyjrzał mu się z bliska.
- Czy dowiedziałeś się dość o bólu, by dzielić się nim z innymi?
- Zadawać komuś ból? Nie. - Elegos zmrużył fioletowe oczy. -Przemoc jest nie do
przyjęcia dla mojego ludu.
- A mimo to zadawałeś śmierć.
- Tylko po to, by oszczędzić innym tego bólu. - Caamasjanin pokręcił głową. -
Nigdy świadomie nie sprawiłbym komuś cierpienia.
- Nawet gdyby ofiara sobie tego życzyła?
- Tak jak ty, gdy prosisz, by cię zapiąć w Uścisku Męki? Nie. Nie zrobiłbym tego.
- A gdybym zagroził, że co minutę będę kogoś zabijał, dopóki tego nie zrobisz?
Twarz Elegosa stwardniała.
- Nie mogę pomóc nikomu, czyja śmierć zależy od tak okrutnej zachcianki. Jeśli
nie zginie teraz, może zginąć później, jeśli będziesz miał taki kaprys. Nigdy nie będzie
bezpieczny, póki jest w twojej władzy. Pozwoliłbym, żebyś ich zabił, tylko wiedząc, że
zadając szybką śmierć, oszczędzasz im większych cierpień.
Dowódca Yuuzhan Vong odwrócił się powoli, pozostawiając na transpastalowęj
szybie ślady szponów.
- Wiele się ode mnie nauczyłeś, Elegosie, i wiele nauczyłeś mnie. Najważniejszą
lekcją, jakiej mi udzieliłeś, jest przekonanie mnie, że twoi ludzie; choć bluźniercy i
heretycy, mają odporność, która może się okazać kłopotliwa.
- To cenna lekcja dla ciebie.
- Rzeczywiście, i warta sprawdzenia. - Shedao Shai uśmiechnął się do wykrzywio-
nego wizerunku własnej twarzy odbitej w zakrzywionej tafli transpastali. - Zobaczymy,
czy jest prawdziwa, kiedy Nowa Republika ponownie wyśle przeciw nam swoje siły.
Michael Stackpole
99
R O Z D Z I A Ł
16
Anakin Skywalker był z siebie całkiem zadowolony. Kiedy Luke, Mara i Mirax
powrócili na „Gwiezdny Piruet", zaczęła się dyskusja na temat możliwych miejsc, do
których Daeshara'cor mogła się udać z Vorteksu. Wszyscy się zgodzili, że jest mało
prawdopodobne, by odgadła, że jej podstęp został odkryty, więc najpewniej poleciała
na kolejną planetę, na której mogłaby uzyskać informację o bliźniaczym statku Oka
Palpatine'a.
Logicznym następnym krokiem byłby Belsavis, bo wiadomo, że tam właśnie udało
się Oko. Był jednak pewien problem. Po pierwsze, Belsavis był niemal niezamieszkaną
planetą, więc na pewno podniesiono by tam alarm, gdyby pojawiło się drugie Oko. Po
drugie, chociaż pierwszy okręt faktycznie trafił na Belsavis, nic nie wskazywało na to,
by drugi wysłano z identyczną misją.
Anakin odszedł, by zająć się komputerem „Piruetu" i podejść do problemu poszu-
kiwań w sposób nieco bardziej uporządkowany. Ściągnął dane na temat statków odlatu-
jących z Vorteksu oraz ich portów docelowych, a następnie przefiltrował te dane pod
kątem przechowywania tam imperialnych archiwów. Jedna planeta natychmiast wsko-
czyła na samą górę listy - Garos IV.
Garos IV był znany przede wszystkim ze swojego uniwersytetu mieszczącego się
w stolicy planety Arianie. Garos IV przyłączył się do Nowej Republiki dopiero po po-
rażce Thrawna. Podczas gdy Ysanna Isard zniszczyła wiele tajnych plików w kompute-
rach na Coruscant, gdy planeta przeszła we władanie Rebelii, nic takiego nie nastąpiło
na Garos IV. Naukowcy nadal lądowali na planecie, by dotrzeć do poufnych imperial-
nych plików, pozwalających im pogłębić studia nad Imperium. Anakin uznał za wysoce
prawdopodobne, że Daeshara'cor właśnie tam będzie kontynuować poszukiwania su-
perbroni, której można by użyć przeciwko Yuuzhanom.
Luke zgodził się z jego opinią, więc Mirax wyliczyła prosty, krótki skok na Garos
IV. Ominięcie pobliskiej Mgławicy Nyarikan wymagało wprawdzie trochę zachodu, ale
połączone siły Gwizdka i Artoo pozwoliły rozpracować problem i pokonać trasę w
rekordowym tempie. Zwiększyło to szanse, że zdążą tam, zanim Daeshara'cor zdoła
znowu im uciec. Anakin hołubił w sercu nadzieję, że u boku wuja wyruszy na garosjań-
ski uniwersytet, by pochwycić niesforną Jedi.
Mroczny przypływ II - Inwazja
100
Mina mu zrzedła, kiedy Luke zakomunikował, że znów ma czekać na statku. Kie-
dy tamci poszli, nachmurzył się, a ciężar urazy i rozczarowania zdawał się wciskać go
głębiej w fotel pierwszego oficera.
- To niesprawiedliwe zostawiać mnie tutaj.
Chalco roześmiał się.
- Mam nadzieje, że nie doskwiera ci towarzystwo, bo Gwizdek mógłby się poczuć
urażony.
Młody Jedi odchylił się w tył w swoim fotelu i spojrzał na Chalco, stojącego we
włazie do kokpitu.
- Po prostu chciałem coś robić, rozumiesz?
- Rozumiem. No i robisz.
- Tak. Czekam.
- Czekasz tutaj, bo to my mamy największe szanse, że ją złapiemy.
Anakin wyprostował się.
- Nie wiem, jak sobie wyliczyłeś taki kurs.
Chalco zaśmiał się znowu.
- Daj spokój, spryciarzu, przecież to ty wykoncypowałeś, że ona tu przyjedzie.
Powinieneś domyślić się i reszty.
- No dobra, przyleciała szukać informacji. Poszła na uniwersytet, a potem wróci
tutaj i odleci. - Anakin spojrzał w sufit. - Nie widzę w tym nic odkrywczego.
- W porządku, podpowiem ci. Po co ja tu jestem?
- Żeby pomóc ją odnaleźć.
- Dlaczego?
- Widziałeś ją na Coruscant.
- Tak samo jak każdy Jedi. Więc dlaczego właśnie ja?
Anakin z wrażenia rozdziawił usta i po namyśle odpowiedział:
- Jesteś tu dlatego, że znasz kosmoporty równie dobrze, jak Daeshara'cor. A ona
zna je od podszewki, bo spędziła w nich mnóstwo czasu. Jedyne formalne nauki, jakie
pobierała, to szkolenie w Akademii Jedi, a skoro tak, to nie będzie się czuła pewnie na
jakimś zatłoczonym uniwersytecie.
Chalco podrapał się w brodę.
-Na uniwersytecie jest zawsze mnóstwo ludzi, na których musi mieć oko, i mnó-
stwo wspomnień, które powinna wymazać, jeśli nie chce, by ją zapamiętano.
- Słusznie. A zatem nie pójdzie tam sama. Znajdzie jakiś sposób, żeby ktoś dostar-
czył jej dane z uniwersyteckich archiwów.
Chalco uśmiechnął się z aprobatą.
- Właśnie. Twój wuj kazał nam trzymać się kosmoportu, ale myślę, że niedaleko
stąd jest parę miejsc, gdzie Daeshara'cor mogłaby znaleźć ten rodzaj ludzi, jakich po-
trzebuje do pomocy. Jeśli trochę rozszerzymy obszar naszych poszukiwań, myślę, że
uda nam sieją dopaść.
Młody Jedi zmrużył niebieskie oczy.
- Mistrz Skywalker jest raczej dokładny, kiedy wydaje polecenia.
Michael Stackpole
101
- A czy to było polecenie, czy tylko sugestia? Sam pomyśl... gdybyśmy na przy-
kład zobaczyli ją tutaj, oczekiwałby chyba, że za nią pójdziemy, co?
- To prawda. - Anakin spojrzał na Gwizdka, który wydał niski jęk. - Nie odejdzie-
my daleko, Gwizdku, i cały czas będziemy się z tobą kontaktować przez komunikator.
Chociaż... mógłbym równie dobrze użyć komunikatora, żeby spytać mistrza Skywalke-
ra o pozwolenie.
Chalco splótł palce, wygiął je i zaczął strzelać kostkami
- Mógłbyś to zrobić, ale jeśli się mylimy i poszła ona jednak na uniwersytet, a twój
wuj postanowi tu wrócić, to się z nią minie.
Anakin spojrzał na Chalco spod oka.
- Wiesz co? Właśnie ta pokrętna logika pakuje cię w kłopoty.
- Doprowadziła mnie tu, gdzie dziś jestem, czyli do miejsca, gdzie mogę ci pomóc
wystawić tę twoją koleżankę po fachu. -Uśmiechnął się krzywym uśmiechem, który
Anakin często widywał u ojca, przeważnie wtedy, kiedy Han planował coś ryzykowne-
go.
- No, mały, rusz tyłek. Czas na polowanie.
„Nie bądź głupi, Anakin" - usłyszał w głowie ostrzegawczy głos, brzmiący bar-
dziej jak głos Jacena niż jego własny. To skłoniło go ostatecznie do porzucenia rozsąd-
nego kursu. Wprawdzie Jacen, kierując się podobnym impulsem, zaatakował wojowni-
ka Yuuzhan Vong, ale Anakin powiedział sobie, że jego misja nie jest nawet w połowie
tak niebezpieczna.
Idę po prostu poszukać kogoś, kogo musimy znaleźć, pomyślał.
Odepchnął złe przeczucia, czające się gdzieś w zakamarkach jego świadomości, i
wstał.
- Chodźmy.
Kosmoport w Arianie leżał na skraju tego pięknego miasta. Bitwa o wyzwolenie
Garosa IV była krótka, więc stolica niewiele ucierpiała. Planeta była właściwie samo-
wystarczalna, więc zawirowania rozwoju gospodarczego Nowej Republiki dotykały ją
w niewielkim stopniu. Stały napływ studentów budował reputację uniwersytetu. W
miarę rozwoju instytucji naukowych rozkwitały także interesy nastawione na obsługę
studentów i samego uniwersytetu. Skutkiem był boom ekonomiczny, który pozwolił
bezboleśnie odbudować niewielkie zniszczenia wojenne i wyniósł Garos IV na czoło
listy planet, na których życie było najprzyjemniejsze.
Mimo złotego wieku w gospodarce tereny wokół kosmoportu stanowiły zwykłą
mieszankę dzielnic przemysłowych i zapuszczonych knajp, kasyn, tanich hoteli i in-
nych przybytków rozrywki. Jaskrawe holoneony, brud i wszechobecny zapach nie zaw-
sze świeżych potraw dochodzący z bocznych uliczek - wszystko to nagle zaatakowało
zmysły Anakina. Chociaż wiedział, że takie miejsca istnieją- i że jego ojciec ostatnimi
czasy często topi w nich smutki -po raz pierwszy przekonał się o tym na własne oczy.
Chalco nie próbował go odizolować od tej rzeczywistości, tak jak zrobiłby to pew-
nie Lando Carlissian albo jego ojciec. Albo Chewie, pomyślał chłopiec. Chalco powie-
dział mu, że nie powinien mieć na sobie stroju Jedi, więc znaleźli w schowkach „Piru-
Mroczny przypływ II - Inwazja
102
etu" jakieś cywilne ubrania i wybrali z nich coś odpowiedniego. Anakin sądził, że mu-
siały należeć do Corrana. Były tylko trochę za duże, co okazało się korzystne, bo mu-
siał jakoś ukryć miecz świetlny. Pod połą kurtki ze skóry nerfa znalazł nawet mały
haczyk, który pozwalał przypiąć broń pod pachą.
Wystrojony, jak należy, z brązowymi włosami potarganymi ręką Chalco, Anakin
szedł za swoim towarzyszem ulicami Ariany. Zauważył od razu, że krok Chalco stał się
bardziej zamaszysty. Mężczyzna maszerował napuszony, kiwał głową, uśmiechał się
krzywo i pokazywał palcem na mijane osoby. Wyglądało, jakby świadomie robił z
siebie pośmiewisko, ale najwyraźniej rozbrajał tym większość przechodniów. Anakin
odbierał z ich strony zdawkową pobłażliwość, a w stosunku do siebie - leniwe zacieka-
wienie.
Uważał, by bardzo oszczędnie korzystać z Mocy. Wiedział, że ma jej duży zasób,
ale nie władał nią jeszcze dostatecznie pewnie. Przypuszczał, że Daeshara'cor też bę-
dzie oszczędnie używać Mocy, nie chciał więc dawać jej szansy odkrycia go, zanim ją
odnajdzie. Wypuszczenie się z Chalco na samotne łowy nie było może zbyt mądre, ale
nieporównanie mniej szkodliwe niż odkrycie ich obecności przez Daeshara'cor. Dopie-
ro wtedy zaczęłaby się kryć i uciekać na poważnie.
Kiedy tak wędrowali, podziw Anakina dla Chalco rósł z minuty na minutę. Pierw-
szym ich przystankiem była agencja informacyjna, w której przybysze z przestrzeni
mogli załadować do notesów komputerowych najświeższe wiadomości z najrozmait-
szych planet. Chalco zrobił tam dyskretnie rozeznanie i wyszedł na ulicę szeroko
uśmiechnięty.
- Co teraz?
- Mam nowy adres, pod który możemy się udać. Tam trochę porozmawiam, do-
wiem się o następne miejsce i tak dalej, aż jąw końcu znajdziemy.
Anakin odwrócił się bokiem, by przepuścić dwóch potężnych Ithorian, a następnie
dołączył do Chalco.
- Jak ty to robisz?
-Co?
- To, co teraz. Udaje ci się posuwać sprawy do przodu, chociaż właściwie nic nie
robisz. Zachowujesz się, jakbyś znał tych ludzi, chociaż mógłbym się założyć, że żad-
nego z nich nie widziałeś wcześniej na oczy. Właśnie przed chwilą rozmawiałeś z jed-
nym facetem i on ci coś powiedział.
Szczecina na policzkach Chalco zalśniła, gdy się uśmiechał.
- Nie znam tych ludzi, Anakinie, ale znam ten typ. Taki facet w agencji informa-
cyjnej słyszy mnóstwo pogłosek. Ludzie spodziewają się po nim, że będzie wiedział, co
jest grane. On handluje informacjami. Zapytałem o tajne pliki Imperium na uniwersyte-
cie, a on skierował mnie do pewnego gościa.
- Ale nic mu nie zapłaciłeś.
- Oczywiście, że zapłaciłem. - Chalco kiwnął głową. - Powiedziałem mu, że spryt-
ny biznesmen mógłby zrobić duże pieniądze, wykupując hurtem pokoje w hotelach.
-Co?
Michael Stackpole
103
Chalco wciągnął Anakina w boczną uliczkę i nachylił się trochę, by znaleźć się z
nim twarzą w twarz. Z głębi uliczki przyglądał się im obszarpany Gotal, ale wystarczy-
ło warknięcie Chalco, by umknął na koniec zaułka.
- Powiedziałem mu szczerą prawdę, Anakinie. To przyjemna planeta. Wielu ludzi
chciałoby tu mieszkać. Weźmy na przykład uchodźców z tych planet, które zajęli
Yuuzhanie. Ci ludzie trafią tutaj, będą musieli się gdzieś zatrzymać i ktoś za to zapłaci.
Ten facet wykupi parę hoteli... a raczej przekaże tę informację komuś, kto to zrobi, a
potem sprzeda komuś innemu. W ciągu roku podwoi swój kapitał. Zapłaciłem mu in-
formacją za informację.
- Nigdy nie myślałem...
- Bo nie musiałeś, mały, ale wiem, że twój ojciec kiedyś też to robił. - Chalco wy-
prostował się i znów potargał czuprynę Anakina. - Pewnie, czasem coś podwędzę, ale
przede wszystkim jestem kupcem jak twój ojciec albo Talon Karrde. Tyle tylko że swój
towar wożę w głowie. Przyglądam się różnym sprawom pod różnymi kątami i czasem
coś z tego wynika.
Anakin zmarszczył brwi. Wrócili na główną ulicę.
- No dobrze, rozumiem. Ale czy nie widzisz, że to, co robisz, jest szkodliwe?
- Szkodliwe? O czym ty mówisz?
- No bo pomyśl tylko. Powiedzmy, że ktoś wykupi te pokoje i podniesie ich cenę,
wykorzystując sytuację uchodźców.
Chalco uśmiechnął się.
- Rząd im pomoże.
- Jasne. A skąd rząd bierze pieniądze?
- Od podatników. - Chalco mrugnął do niego porozumiewawczo. - Wiem, do cze-
go zmierzasz, mały, ale chyba nie myślisz, że ja płacę podatki?
-Nie, ale ludzie, których okradasz, płacą. Jeśli będą mieć mniej pieniędzy, nie ku-
pią sobie rzeczy, które mógłbyś im ukraść. Tak czy owak, ty też za to płacisz niezależ-
nie od tego, jaką huttańską sztuczką chcesz się wykręcić.
Chalco otworzył usta ze zdumienia. Po chwili zamknął je gwałtownie.
- Chyba chcesz, żebym umarł z głodu.
- Po prostu zastanawiam się nad konsekwencjami twoich czynów. - Anakin wes-
tchnął. - Jeśli udzielasz informacji, która pozwoli jednym spekulantom wzbogacić się
kosztem drugich, jedynymi ludźmi, którzy na tym ucierpią, będą ci, którzy zaryzykowa-
li własne pieniądze. To chciwi na tym stracą, nie ludzie, których życie zostało zrujno-
wane.
- Rozumiem. Więc czym mam się zająć? Wypuścić akcje? Handlować towarami?
Może być. - Chalco uniósł brew, patrząc na Anakina. - Wiesz, kiedy nazwałem cię
spryciarzem, nie zamierzałem ci dokuczyć.
- Tak, wiem. Chodźmy.
Następnym przystankiem był sklep z osobliwościami. Anakin czekał na ulicy, a
Chalco wszedł do środka. Jeszcze zanim wrócił, Anakin wyczuł emanujące z niego
zadowolenie.
- Powiedział ci coś, prawda?
Mroczny przypływ II - Inwazja
104
- Owszem. Powiedział mi, dokąd odesłał osobę, która pytała o to samo. -
Uśmiechnął się półgębkiem, popędzając Anakina. -Wyjaśnił, że kiedy w samo południe
zabrakło mu gotówki w kasie, obejrzał nagranie z holokamery, która rejestruje, co się
dzieje w sklepie. Zauważył tam, że rozmawia z Twi'lekianką, której w ogóle nie pamię-
tał. Musiała wymazać mu siebie z pamięci, ale wszystko zostało na holo... zupełnie tak,
jak powiedział twój wuj. Rozmawiała z nim trzy, może cztery godziny temu.
- To oznacza, że jesteśmy blisko.
- Bardzo blisko. Faceta, do którego ją odesłał, i tak nie będzie przez co najmniej
pół godziny.
Anakin zaczekał, aż błękitny śmigacz skręci za róg, i dopiero wtedy zaczął prze-
chodzić przez ulicę.
- Czym mu się odwdzięczyłeś?
- Powiedziałem mu, że jestem prywatnym detektywem i że jej szukam. Obiecałem
zwrot jego pieniędzy i dodatkowo nagrodę. -Chalco wzruszył ramionami. - Jestem pe-
wien, że kiedy zorientował się, że ktoś okradł kasę, podwędził też coś dla siebie. Można
więc uznać, że swoje dostał.
- To ma sens.
Chalco przytaknął.
- I wiesz co? Poczułem się tak jakoś... eee... zadowolony, że okantowałem kancia-
rza. Dziwne, co?
- Nic podobnego. W tym przypadku po prostu sprawiedliwości stało się zadość, na
tyle, na ile było to możliwe.
Cóż, nikt na tym specjalnie nie ucierpi, chyba że jego szef zorientuje się tak jak ja,
że facet ukradł więcej niż sama złodziejka. - Chalco skręcił w boczną uliczkę. - Chodź,
to tu. Fioletowa Viska.
Anakin zbladł, widząc wejście do spelunki. Wyrzeźbiona nad drzwiami viska two-
rzyła wysoki łuk, podparty długimi na ponad dwa metry, zwieszonymi w dół skórza-
stymi skrzydłami; wielki korpus stworzenia witał gości znad futryny. Z tułowia strzela-
ło w górę dwoje ramion, jakby chciały złapać wchodzącą ofiarę. Z głowy stwora ster-
czała czterdziestocentymetrowa, ostra jak igła trąba. Viska, znana powszechnie jako
„wielki krwiopijca z Rordak", odżywiała się wyłącznie krwią i Anakin zaczął się zasta-
nawiać, jak musi wyglądać w środku knajpa, która wybrała sobie takiego patrona.
Na szczęście we wnętrzu, pełnym zapachów ciepłego piwa, gorącego potu i wrzą-
cego chłodziwa, żadna viska nie zwieszała się z ciemnych krokwi. Prawdopodobnie
tylko dlatego, uznał Anakin, że wszystko w pomieszczeniu było pokryte cienką war-
stwą tłustego brudu, który uniemożliwiłby przytrzymanie jakiejkolwiek zdobyczy.
Wsunął się za przepierzenie, które wskazał mu Chalco, i gwałtownie wytarł ręce o
spodnie, mając nadzieję, że w ten sposób choć trocheje oczyści.
Przyglądał się, jak jego kompan podchodzi do baru i zaczyna rozmowę z bara-
gwińskim barmanem. Obcy kiwnął potężną głową i wskazał tylne drzwi. Chalco od-
wrócił się, mrugnął porozumiewawczo do Anakina i uniósł rękę, każąc mu zostać na
miejscu. Potem przeciął tłum, przeciskając się między gośćmi w kierunku tylnego wyj-
ścia, i zniknął za drzwiami.
Michael Stackpole
105
Anakin starał się patrzeć spokojnie na mijających go obcych wszelkich możliwych
ras. Postanowił, że nie podda się uczuciu opuszczenia, które nie przestawało sączyć
wątpliwości do jego umysłu.
Powinienem coś zrobić, myślał, bo jeśli Daeshara'cor rzeczywiście jest tam z oso-
bą, z którą Chalco miał się spotkać, to facet jest w kłopotach po uszy.
Wyszedł zza przepierzenia i wyczuł jakiś ruch w pobliżu drzwi wejściowych. Od-
wrócił się w samą porę, by zobaczyć brzeg płaszcza falującego w rytm kroków osoby,
która właśnie wychodziła ze spelunki.
Zauważył też dwa warkocze główne lekku. To Twi'lekianka, w dodatku o kolorze
skóry Daeshara'cor.
Rzucił się w stronę wyjścia, mijając stadko Jawów, wypadł za drzwi i rozejrzał się
na wszystkie strony. W ciemnym końcu ulicy, po lewej stronie, zobaczył uciekającą
postać okrytą płaszczem. Puścił się za nią biegiem, czując narastającą satysfakcję.
Otworzył się na Moc i spróbował wyczuć uciekającą.
Wyczuł, ale za sobą. Wpadając na ceglany mur, uświadomił sobie, że Daeshara'cor
zwiodła go. Po prostu wysłała do jego umysłu wizję uciekającej postaci.
Taka stara sztuczka, a ja dałem się nabrać, pomyślał.
Przed oczami eksplodowały mu gwiazdy. Odbił się od muru i upadł na ziemię. Na
chwilę stracił przytomność, ale powoli świat z powrotem nabrał ostrości.
Pochylona nad nim stała Daeshara'cor. Jej lekku wiły się nerwowo.
- Anakin Solo... Jeśli ty tu jesteś, to niedaleko musi też być mistrz Skywalker. Nie
jest to spotkanie, którego bym sobie życzyła, przynajmniej nie tak szybko.
Poruszyła ręką i Anakin poczuł, jak jego ciało powoli unosi się do góry.
- Ale nie wszystko stracone. A mając ciebie w ręku, mogę jeszcze wygrać.
Mroczny przypływ II - Inwazja
106
R O Z D Z I A Ł
17
Jacen Solo pamiętał, jak ktoś kiedyś mu powiedział, że służba wojskowa to godzi-
ny bezdennej nudy przerywane momentami panicznego przerażenia. Nie twierdził, że
to nieprawda, ale do tej pory nie zdążył przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet
walcząc na Dantooine, nie miał okazji się nudzić, a jeśli chodzi o strach... no cóż...
Nie miałem czasu się bać, pomyślał.
Na Garqi, przyczajony w okolicach Wlesc, dokładnie na wschód od Miejskiego
Ogrodu Ksenobotanicznego, miał mnóstwo czasu, by powoli nasiąkać strachem. Razem
z innymi siedział w podziemnych tunelach, które służyły kiedyś do przeprowadzania
napraw pod ulicami. W tunelach biegły również kable światłowodów, zapewniające
dawniej normalną łączność między budynkami. Do rejestracji obrazów służyły liczne
holokamery, jednak Yuuzhanie zniszczyli ich tyle, ile tylko mogli.
Brak obycia z techniką obracał się na ich niekorzyść, za to w nieoceniony sposób
pomógł bojownikom ruchu oporu. Yuuzhanie zniszczyli większość holokamer, ale nie
przyszło im do głowy, by powyrywać kable. Podłączając po prostu nową kamerę do
przewodów, które następnie włączano do sieci, albo montując do linii komunikator,
umożliwiający zdalne sterowanie kamerami, a także stosując wiele innych pomysło-
wych metod, Rade Dromath i jego ludzie zgromadzili w archiwum całe godziny nagrań
yuuzhańskich ćwiczeń wojskowych.
Corran polecił większość z nich skopiować i umieścić w archiwach „Ostatniej
Szansy". Przestudiowawszy najnowsze zapisy, opracował plan zebrania próbek mate-
riału hodowlanego Yuuzhan. Yuuzhanie dość bezlitośnie obchodzili się z prototypami
swoich żołnierzy, więc wszyscy się zgodzili, że jeśli uda im się zdobyć tylko części
ciał, zadowolą się częściami. Byłoby jednak lepiej, gdyby udało się porwać żywego
żołnierza i przemycić poza planetę, żeby go przebadać i w miarę możliwości odrato-
wać.
Na Belkadanie Jacen spotkał istoty, z których Yuuzhanie uczynili swoich niewol-
ników; wrażenia, jakie odbierał od nich poprzez Moc, były niepokojące. Najbardziej
przypominało to słuchanie szumów na włączonym kanale komunikatora. Nie wyglądało
to dobrze, wręcz przeciwnie. Jacen był pewien, że - czymkolwiek były - narośle, które
Yuuzhanie hodowali na niewolnikach, zabijały swoich nosicieli.
Michael Stackpole
107
Kiedy walczył przeciwko małym gadopodobnym niewolnikom na Dantooine,
również nie wyczuwał ich agonii. Wyglądało to tak, jakby implanty wytworzyły z nosi-
cielami rodzaj symbiotycznej więzi. Wiele wskazywało, że Yuuzhanie w pewien spo-
sób kontrolują na odległość swoich niewolników, którzy - mimo rzezi - zachowali nie-
zwykłą dyscyplinę, dopóki Luke nie zniszczył pojazdu, uważanego za siedzibę do-
wództwa Yuuzhan Vong.
Tym, co niepokoiło Jacena, gdy czekał w ciemnościach na dnie tunelu serwisowe-
go, był fakt, że wyczuwał na powierzchni zmodyfikowanych ludzi w sposób przypomi-
nający raczej te małe gady niż niewolników z Belkadanu. I jednych, i drugich trudno
było wyczuć poprzez Moc. Jacen czuł się tak, jakby odbierał ich z ogromnej odległości,
a przecież wiedział, że chodzą tuż nad jego głową. U ludzi natomiast wyczuwał emocje,
chociaż przytłumione - strach, ale również silne poczucie dumy i determinacji.
Poprawił gogle holowizyjne, muskając przy tym dłonią w rękawicy niewielką bli-
znę pod prawym okiem. Kiedy pochwycili go Yuuzhanie, próbowali wszczepić coś w
jego ciało. Nawet im się udało, ale w ciągu paru minut wuj usunął to świństwo z jego
ciała, więc nie zdążyło się rozrosnąć. Gdyby miało więcej czasu... Jacen aż się wzdry-
gnął.
Obraz widziany przez gogle pochodził z holokamery ukrytej w oknie na drugim
piętrze. Wycelowano ją w klapę włazu, pod którym siedział schowany. Kamera była
nieruchoma, ale przełączając obraz na inne, mógł rozszerzyć pole widzenia na cały
plac, pod którym się znajdował. Wśród płaszczyzn ferrobetonu były rozrzucone fontan-
ny, ławki i skrzynki z kwiatami, tworzące prawdziwy labirynt, upstrzony śladami spa-
lenizny i plamami krwi z wielu poprzednich bitew. Z tych potyczek, które oglądali,
większość kończyła się właśnie tu, w kompletnym chaosie i zamieszaniu. Ich plan za-
kładał, że w odpowiednim momencie na plac wkroczą siły ruchu oporu, wyeliminują
jak największą liczbę yuuzhańskich wojowników i wycofają się szybko, uprowadzając
jednego czy dwóch żołnierzy.
Zaletą tego prostego planu było, że zawierał niewiele elementów, które mogły
pójść źle. Najbardziej ryzykowne wydawało się wkroczenie na pole bitwy. Jacen uwa-
żał, że lepiej byłoby pojawić się tam już po bitwie, ale Corran upierał się, że natych-
miast po ustaniu działań na plac wkroczą zespoły do oceny zniszczeń.
Ale nie tylko o to mu chodziło, pomyślał Jacen. Przyglądał się Corranowi i wi-
dział, że tamten cały czas balansuje na cienkiej linie. Widać było, że ruch oporu chce
zaatakować Yuuzhan i zadać im jak największe straty. Jacen miał wrażenie, że Ra-
de'owi chodzi o to, by rycerz Jedi usankcjonował jego plany, nie tyle po to, by mógł się
czuć oczyszczony z winy za ewentualne ekscesy, ile żeby wiedzieć, że ktoś, kto niejako
zawodowo zajmuje się rozwiązywaniem problemów, przystał na jego plan.
Ganner też palił się do walki z Yuuzhanami. Nigdy wprawdzie nie spytał otwarcie
Jacena, jak się czuł, kiedy zabił wojownika Yuuzhan Vong, ale wiele razy namawiał do
szczegółowego opisania jego walki z nimi.
- Z nas wszystkich to ty jesteś ekspertem. Jak byś się do tego zabrał? - Ganner wy-
dawał się szukać u niego potwierdzenia, że jest godnym przeciwnikiem dla Yuuzhan.
Mroczny przypływ II - Inwazja
108
Czego ja tu szukam? - wzdrygnął się Jacen. Pamiętał frustrację i poniżenie, jakie
czuł, gdy yuuzhański wojownik pokonał go na Belkadanie. Potem, na Dantooine, udało
mu się zabić kilku wojowników, ale wiedział, że byli młodzi i nie mieli wielkiego do-
świadczenia. Potem Yuuzhanie wysłali przeciwko nim swoich gadopodobnych niewol-
ników i walka zmieniła się w masakrę - Jacen po prostu wyrżnął ich co do nogi.
Jeśli kiedykolwiek miałem jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że zabijanie jest
złem, znikły na zawsze po tym doświadczeniu, pomyślał.
A jednak tam, na Dantooine, robił to, czym legendarni rycerze Jedi zajmowali się
od niepamiętnych czasów. Wszystkie pieśni, wszystkie opowieści ukazywały Jedi jako
obrońców bezbronnych, pogromców tyranów, strażników porządku. Na Dantooine
Jacen wystąpił w roli, jakiej każdy od niego oczekiwał, i wypadł dobrze. Chociaż byli
w Nowej Republice tacy, którzy patrzyli na Jedi niechętnym okiem, nie znalazłby się
wśród nich ani jeden uchodźca z Dantooine.
Widzieli w nas klasyczny przykład swoich wyobrażeń rycerzy Jedi, ale czy tego
właśnie chcę? - zapytywał sam siebie. Od dawna zmagał się z paradoksem roli zakonu
Jedi. Jego wuj stał się bronią, którą skierowano na Imperium. Luke Skywalker wyzwo-
lił własnego ojca od zła i zniszczył źródło tego zła w galaktyce. Później stale mu się
przeciwstawiał aż do ostatniej bitwy przeciw Imperium, a nawet dłużej. Jeśli o niego
chodziło, Jedi mieli być wojownikami.
Problem polegał na tym, że szkolenie Luke'a Skywalkera nie było kompletne. W
swym zapale, by wykorzenić wszystko, co wiązało się z Jedi, Imperator był tak żarliwy,
że nawet te niewielkie ilości danych na temat Jedi, jakie się uchowały, rzadko kiedy
zawierały dobre materiały szkoleniowe. Wiele z tych dokumentów, które pozostały,
zawierało błędy, a Imperator celowo ich nie niszczył. Podążanie tymi ścieżkami spro-
wadziłoby adeptów na ciemną stronę, a nawet mogło sprowokować nastanie nowej ery
Sithów.
Gdzieś w głębi serca Jacen wiedział, że rycerz Jedi to ktoś więcej niż tylko wo-
jownik. Widział to w swoim wuju, chociaż od Luke^ oczekiwano pomocy w tylu spra-
wach, że trudno mu było skoncentrować się na czymś innym niż samo rozwiązywanie
problemów. A obserwując Corrana, balansującego między usankcjonowaniem rzezi a
planowaniem operacji wojskowej, w której ofiary były nieuniknione, Jacen znowu zo-
baczył kogoś więcej niż tylko wojownika. Corran przypominał im raz po raz, by mieli
przed oczami cel misji, czyli zbieranie danych. Jeśli Yuuzhanie wejdą im w drogę i
trzeba będzie ich zabić, to trudno; ale ich zadanie ma polegać przede wszystkim na
pomocy innym, a nie na zaspokojeniu własnej żądzy krwi.
W Corranie, w Luke'u i w innych Jacen dostrzegał niekiedy filozofów i nauczycie-
li. Cenił ten aspekt ich działalności, bo otwierało to przed nim drogę inną niż droga
wojownika, ale nie był zupełnie pewien, czy chce nią pójść.
Ciągle widzę ścieżki, którymi nie bardzo pragnę podążać, myślał Jacen. W niczym
to nie zmienia mojej sytuacji, bo nadal tkwię w jednym miejscu. Wzruszył ramionami.
Musi być inna droga.
Trzask w komunikatorze sprawił, że porzucił te dywagacje, z powrotem czujny.
Przełączył kabel na gogle i zaczął wchodzić po stopniach drabiny wtopionych w ferro-
Michael Stackpole
109
betonowy tunel. Zatrzymał się mniej więcej metr przed klapą włazu i czekał. Wisząc na
stopniach, wymacał rękojeść miecza świetlnego.
Przynajmniej w tej chwili bycie wojownikiem jest nie najgorszym rozwiązaniem,
pomyślał.
Przez gogle zobaczył, że od południa na plac wchodzi mieszany oddział wojowni-
ków Yuuzhan Vong i gadopodobnych żołnierzy. Reptoidy pospieszyły do przodu. Ku-
cały za osłoną kwietników i ławek, brodziły w fontannach. Od wielu z nich emanowało
pełne napięcia oczekiwanie, a kilku było rannych. Jeden potknął się w biegu i już nie
wstał, podczas gdy cienka wstęga ciemnej krwi biegła dalej do przodu.
Jakby dla kontrastu yuuzhańscy wojownicy wkroczyli na plac niczym żołnierze w
czasie parady. Było ich tylko trzech na każde dwadzieścia gadów, ale prezentowali się
wspaniale. Srebrne błyski igrały na wypukłościach czarnej zbroi. Każdy z nich miał na
ramieniu małego villipa. Cały czas przemawiali do nich, na co inni wojownicy potaki-
wali skinieniem głowy albo zwracali się do własnego villipa, wydając następnie rozka-
zy gadopodobnym podwładnym.
Nagle mieszany oddział żołnierzy, którzy niegdyś należeli do rasy ludzkiej, zaata-
kował, wylewając się z budynków otaczających plac. Wielu biegło normalnie, ale nie-
którzy, w bardziej masywnych zbrojach, poruszali się niezgrabnie, podpierając się cza-
sem rękami. Wydawali nieartykułowane okrzyki wojenne; choć uzbrojeni w blastery,
przeważnie wymachiwali nimi, jakby to były zwykłe pałki.
Atak ludzkich żołnierzy, choć prymitywny, początkowo okazał się skuteczny. Sze-
regi Yuuzhan załamały się i cofnęły. Ludzie zaleliby wojowników samą masą, gdyby
jeden Yuuzhanin nie zakręcił wysoko swoim amfistafem i nie odciął głowy pierwszego
z nacierających. Widząc, jak podrygujące w konwulsjach ciało pada na ziemię, małe
gady przegrupowały się i ruszyły do kontrataku. Zepchnęli ludzi z powrotem za linię
kwietników i zaczęli wyrzynać własnymi amfistafami.
Po prawej stronie atak ludzi załamał się, a gady ruszyły do przodu. Ich przeciwni-
cy pierzchli do tyłu, wciągając reptoidy głęboko we własne szeregi, składające się z
wyhodowanych ostatnio żołnierzy. Choć wyglądali okrutniej niż pozostałe grupy, wy-
dawali się również bardziej przebiegli. Kiedy najdzielniejsze gady wdarły się głęboko
pomiędzy nich, otoczyli ich i odcięli od pozostałych, a potem natarli z dziką zacięto-
ścią.
Jacen przełączył obraz na holokamerę, teraz nie widział już dokładnie skłębio-
nych, konających ciał. Po chwili usłyszał brzęczyk komunikatora. Odpiął kabel od go-
gli, odcinając obrazy, sięgnął po Moc, poderwał do góry klapę włazu i odrzucił ją dale-
ko. Wygramolił się na powierzchnię i włączył miecz świetlny.
Na całym placu wokół yuuzhańskich wojowników zamykała się pułapka zasta-
wiona przez ruch oporu. Ogień snajperów rozlokowanych w budynkach rozbił kilka
villipów, rozstawionych w celu rejestracji ćwiczebnej walki. Czerwone promienie ener-
gii przewiercały się przez ciała zwierząt komunikacyjnych, rozrywając je jak przejrzały
owoc. Kilku strzelców wyborowych próbowało zestrzelić również villipy siedzące na
ramionach Yuuzhan, ale udało im się trafić tylko samych wojowników, nie zabijając
ich jednak.
Mroczny przypływ II - Inwazja
110
Ganner wydostał się ze swojej studzienki, posługując się wyłącznie telekinezą.
Wyglądał imponująco, gdy opadał na ziemię na tyłach yuuzhańskiej formacji. Pokrywa
włazu - ciężki metalowy dysk - wystrzeliła obok wokół niego, łamiąc kości najbliżej
stojącego gada. Metalowy dysk upadł z głośnym brzękiem na ferrobeton i wirował
jeszcze przez chwilę leniwie, rysując pętlę za pętlą krawędzią umaczaną w krwi repto-
ida.
Yuuzhanin stojący pośrodku oddziału odwrócił się i rzucił rozkaz, który zatrzymał
gadzich żołnierzy kierujących się w stronę Gannera. Chwytając amfistafa w obie dło-
nie, uniósł go wysoko w powietrze. Powiedział coś; Jacen poznał po tonie jego głosu,
że było to wyzwanie. Wojownik zaczął kręcić amfistafem nad głową, czekając na prze-
ciwnika.
Ganner włączył miecz świetlny; wysunęło się żółtawe ostrze mniej więcej metro-
wej długości. Wolną ręką przywołał wojownika bliżej. Twarz Gannera zmieniła się w
maskę pogardy, a jego ruchy robiły wrażenie niedbałych w porównaniu z napiętym
krokiem yuuzhańskiego wojownika.
Yuuzhanin zaatakował, uderzając amfistafem ze straszliwą siłą. Ganner zabloko-
wał cios wysoko, a lewą ręką chwycił maskę okrywającą twarz wojownika. Trzymając
za jej brzeg, zakręcił przeciwnikiem, śmiejąc się głośno. Niektórzy ludzcy żołnierze
odpowiedzieli chóralnym wybuchem śmiechu.
Noghri szli przez szeregi yuuzhańskich niewolników jak rancor przez tłum Jawów.
Pięści i stopy młóciły z zawrotną szybkością, łamały kości i powalały przeciwników na
ziemię. Jacen widywał kiedyś walczących Noghrich, a nawet sam zmierzył się z kilko-
ma z nich, ale nigdy nie widział, by atakowali tak jak dziś. Teraz byli wyłącznie zabój-
cami, a swoboda i oszczędność ruchów podkreślały ich morderczą siłę.
Trójka gadów zaatakowała Jacena. Odparował cios amfistafa i wbił zielone ostrze
w pierś pierwszego gada. Dwa wystrzały z blastera oddane przez jednego ze snajperów
przebiły drugiego z atakujących, Jacen strząsnął z klingi gada, który potoczył się i
przewrócił trzeciego. Kiedy yuuzhański niewolnik upadł pod nogi Jacena, chłopak ude-
rzył go czarną rękojeścią miecza w głowę i pozbawił przytomności.
Yuuzhański wojownik walczący z Gannerem doszedł do siebie i włożył z powro-
tem maskę. Zakręcił młynka amfistafem, wymierzając nagłe ciosy z góry i z dołu. Gan-
ner jedne blokował, przed innymi się uchylał, gdy nagle jedno z cięć zaznaczyło się
krwawą linią na jego lewym udzie. Ganner syknął, a jego przeciwnik zawył i zaatako-
wał z jeszcze większą gwałtownością.
Ganner odskoczył w tył, utykając na zranioną nogę, i upadł. Uniósł miecz, broniąc
się słabo przed wojownikiem, który nacierał amfistafem trzymanym oburącz. Taki cios
na pewno rozpłatałby Gannerowi czaszkę.
Strzały z Mastera z sykiem przeszyły powietrze, ale żaden nie trafił yuuzhańskiego
wojownika. Jacen spojrzał na pokrywę włazu, gromadząc Moc, by podtoczyć ją i osło-
nić Gannera, ale nie było na to czasu. Miał nadzieję, że może kolejny strzał trafi w koń-
cu w wojownika albo Corran zdoła wysłać do jego mózgu jakiś obraz, który uratuje
Gannera, ale nic takiego nie nastąpiło.
Ganner ocalił się sam.
Michael Stackpole
111
Yuuzhański wojownik, atakując wściekle, wdepnął w otwór studzienki, z której
przedtem wyskoczył Ganner. Prawa noga wpadła do otworu aż po udo i uwięzła w nim,
a Jacen przez pół placu usłyszał trzask pękającej kości. Tułów wojownika uderzył o
ziemię. Jego hełm i maska osłaniająca twarz odbiły się od podłoża i poleciały w różne
strony, a wtedy wymierzone na odlew cięcie Gannera ścięło mu czaszkę powyżej linii
oczu.
Jeden z pozostałych wojowników krzyknął głośno, zakłócając ciszę, która zapadła
na chwilę po śmierci jego towarzysza. W mgnieniu oka przemieszane grupy walczą-
cych ze sobą ludzi i gadów rozdzieliły się. Pozbawieni broni wyrywali amfistafy z rąk
poległych.
Yuuzhański wojownik wykrzyczał kolejną komendę.
Ludzcy niewolnicy odwrócili się, warcząc, i pobiegli w stronę członków ruchu
oporu. W ich oczach płonęła nienawiść, która wyparła wszelkie ślady człowieczeństwa.
Mroczny przypływ II - Inwazja
112
R O Z D Z I A Ł
18
Luke wstał z krzesła w gabinecie dyrektorki biblioteki Uniwersytetu Garos i wy-
szedł z pokoju, zanim odpowiedział na sygnał z komunikatora. Mara i Mirax zostały w
gabinecie razem z dyrektorką, pedantyczną urzędniczką, która szczegółowo im objaśni-
ła każdą procedurę, jaką musiała zastosować, spełniając ich prośbę. Tempo pracy było
wyjątkowo powolne.
Gdyby tylko pozwoliła mi podłączyć Artoo do ich systemu, załatwilibyśmy spra-
wę w pół minuty, westchnął w duchu Luke.
- Tu Skywalker. O co chodzi, Anakinie?
- Witam cię, mistrzu Skywalker.
- Daeshara'cor? - Luke poczuł, że przechodzą go ciarki. Skorzystał z Mocy, by
wyczuć ją albo Anakina. Odnalazł oboje, ale ich sygnały dochodziły słabo i z daleka,
jakby świadomie starali się ograniczyć swoją obecność w Mocy.
- To częstotliwość komunikatora Anakina.
- Nic mu nie jest. Jest trochę obolały, ale poza tym cały i zdrowy. - Głos rozmył
się w szumach zakłóceń; nie było już słychać śladów napięcia. Jeśli w ogóle je odczu-
wa, pomyślał Luke. Uświadomił sobie, że zmniejszyła moc sygnału, żeby trudniej było
ją namierzyć.
Jeżeli będzie postępować tak, jak ją nauczono, zaraz przerwie rozmowę, a potem
zrobi swój ruch, pomyślał.
- Daeshara'cor, musimy porozmawiać. To, co robisz, nie pomoże rozwiązać żad-
nego problemu.
- Mistrzu, gdybym sądziła, że będziesz umiał mnie zrozumieć, porozmawiałabym
z tobą. Ale wiem, że nie potrafisz, choć nie jest to twoja wina. - Zawahała się przez
chwilę, a potem mówiła dalej: -Wiem, że zablokujesz dostęp do informacji, których
potrzebuję, więc proponuję ci wymianę. Twój siostrzeniec za moje dane. Pomyśl o tym.
Bez odbioru.
- A niech to! - Luke nie zdawał sobie sprawy, że zawołał to na głos, dopóki Mara i
Mirax nie weszły zaalarmowane do przedpokoju. Luke odebrał emanujący z nich nie-
pokój, zanim jeszcze zobaczył ich twarze.
- Daeshara'cor jakimś cudem znalazła i pojmała Anakina.
Michael Stackpole
113
Zielone oczy Mary zamieniły się w wąskie malachitowe szparki.
- Jak to możliwe? Jesteś pewien, że go ma? Może tylko zdobyła jego komunika-
tor?
- Nie wyczuwam go zbyt dobrze przez Moc. Ani jej. Musi się ukrywać, a Anakin
trzyma Moc blisko siebie, tak jak robiliście to na Dantooine. A jeśli Daeshara'cor ma
jego komunikator, oznacza to, że on sam jest poza statkiem, czyli najprawdopodobniej
obok niej.
Mirax podłączyła komunikator do gniazdka swojego notesu komputerowego i
zmarszczyła brwi, odczytując wiadomość, która pojawiła się na ekranie.
- Gwizdek mówi, że Chalco namówił Anakina, żeby sprawdzili miejscowe źródła
informacji. Twierdzi, że to standardowa technika śledcza, chociaż ze względu na swoją
przeszłość w KorSeku Gwizdek nie ma wielkiego poważania dla detektywów amato-
rów. Wyszli z „Piruetu" mniej więcej godzinę temu i od tego czasu się nie odezwali.
Luke zamknął oczy i potarł czoło. Poczuł, że Mara głaszcze go po plecach.
- Dziękuję - powiedział.
- I co teraz zrobimy?
Mistrz Jedi otworzył oczy i westchnął.
- Daeshara'cor chce wymienić Anakina na pliki danych o Oku Palpatine'a i wszel-
kich innych superbroniach, jak sądzę. Niewiele zrozumiałem z tego, co nam mówiła
dyrektorka biblioteki, ale jeśli to prawda, nie ma tu żadnych takich plików. A więc nie
ma danych, nie ma wymiany.
- To jeden problem - nachmurzyła się Mara. - Drugi jest taki, że Daeshara'cor nie
może wypuścić Anakina. Wie, że wtedy nie damy jej uciec i kontynuować poszukiwań.
Musi go zatrzymać. Może jeszcze sama na to nie wpadła, ale w końcu wpadnie i nie
spodoba jej się to. Wie, że musimy wystąpić przeciwko niej.
- Ale nie mając informacji na wymianę, nie zdołamy się choćby do niej zbliżyć.
Mirax uniosła rękę.
- Słuchajcie, handel i negocjacje to moja działka. Możemy przygotować fałszywą
datakartę i napchać ją raportami i danymi, które tylko najtęższe głowy potrafią zrozu-
mieć. Rozrzucimy po plikach parę kluczowych słów, które łatwo wyszuka, więc na
pierwszy rzut oka wszystko będzie wyglądać prawdziwie. Nie potrzebujemy nic więcej,
by ją zwabić. Uważacie, że byłaby zdolna postawić Anakina w sytuacji zagrażającej
jego życiu?
Mara przytaknęła, ale Luke nie zgodził się z nią.
- Nie wyczuwam u niej takiego zamiaru.
- Luke, ona właśnie szuka superbroni.
- Wiem, ale chyba nie do końca zastanowiła się nad skutkami jej użycia. Wszyscy
znamy historię Alderaanu. Wiemy, co się przytrafiło Caridzie. Pamiętamy wirusa z
Krytos. Mimo wszystko bardzo trudno jest objąć umysłem sytuację, gdy giną miliardy
ludzi naraz. Można czuć się okropnie i rozpaczać nad śmiercią jednej osoby. Ale czy
potrafisz pomnożyć to uczucie przez miliard, kiedy ginie cała planeta?
- Zwłaszcza planeta pełna wrogów? - Mara wzruszyła ramionami.
Mroczny przypływ II - Inwazja
114
- Pamiętaj, że Daeshara'cor nie zbłądziła dotąd na ciemną stronę. Zawsze była z
gruntu dobra - westchnął. - Gdybyśmy wiedzieli, co ją sprowokowało do takiego dzia-
łania, może moglibyśmy jej pomóc.
- To wielka niewiadoma. - Mara wolno pokiwała głową. - Moim zdaniem plan Mi-
rax jest sensowny. Do roboty!
Luke uśmiechnął się i wrócił do gabinetu dyrektorki.
- Proszę mi wybaczyć, ale pojawiła się niezwykle pilna sprawa. Będę potrzebował
pomocy z pani strony.
Urzędniczka uśmiechnęła się.
- Zrobię, co w mojej mocy.
- Świetnie, dziękuję. W takim razie proszę się odsunąć od komputera. - Luke spoj-
rzał na Artoo. - Ściągnij wszystko, co znajdziesz na temat historii budowy Oka, a po-
tem najbardziej skomplikowane dane techniczne, jakie znajdziesz... mniej więcej tyle,
ile się zmieści na jednej datakarcie. Potrzebujemy przynęty, i to takiej, której nie będzie
się można oprzeć.
Anakin uniósł niepewnie głowę. Zaczęło do niego powoli docierać, jak poważnie
Daeshara'cor traktuje swoją misję; zagroziła, że go zabije, jeśli tylko wyczuje, że sięga
po Moc. Teraz siedziała przed nim z dwoma mieczami na kolanach i komunikatorem w
wolnej ręce.
Wyłączyła komunikator i spojrzała na niego.
- Słyszałeś. Oddam cię w zamian za dane. Nie stanie ci się nic złego.
Klęcząc w kącie zapuszczonego, pustego pokoju, z rękami przywiązanymi za ple-
cami do kostek nóg, Anakin westchnął.
- Chcesz powiedzieć, że nic gorszego niż do tej pory.
- Nic na to nie poradzę. Nie mogę cię rozwiązać.
- Nie o to mi chodziło, Daeshara'cor. - Wzruszył ramionami, chociaż nie bardzo
mu to wyszło. - Zawsze cię podziwiałem... twoją pracowitość i zaangażowanie. Dla-
czego to robisz?
Westchnęła.
- I tak nie zrozumiesz.
-Nie? A dlaczego? Bo nie jestem Twi'lekianinem? Bo dorastałem na Coruscant, a
później w Akademii? - Zmarszczył brwi i przyjrzał się jej uważnie.
Zanim zdołała odpowiedzieć, drzwi otworzyły się z hukiem. Wpadł przez nie
Chalco z rusznicą blasterową w ręku i dziwnym szarym szalem zamotanym wokół szyi.
Ten szal wyglądał, jakby ktoś oderwał pas futra Talza i zrobił z niego etolę, a następnie
ciągnął ją za ścigaczem podczas długiego maratonu.
- Nie ruszaj się, kobieto! - warknął Chalco basem. - Nie martw się, mały, jesteś już
bezpieczny.
-Tak sądzisz? - Twi'lekianka podniosła i włączyła miecz świetlny. Klinga rzuciła
krwawe błyski na twarz Chalco. - Wyjdź stąd natychmiast, a nic ci się nie stanie.
- To nie mnie ma się coś stać, siostro. - Palec na cynglu drgnął, a z lufy rusznicy
wystrzelił błękitny promień ogłuszający w kierunku Daeshara'cor. Kobieta podniosła
miecz i z łatwością odbiła strzał, kierując go z powrotem w stronę Chalco. Niebieskie
Michael Stackpole
115
wyładowanie trafiło go prosto w kolano i zaraz rozlało się po całym ciele, wprawiając
mięśnie w niekontrolowane drgawki, które szybko starły wyraz zaskoczenia z twarzy.
Po chwili Chalco runął na podłogę.
Używając Mocy, Daeshara'cor wciągnęła go do wnętrza pokoju i zamknęła za nim
drzwi. Celnym kopniakiem pozbawiła go miotacza i ułożyła ogłuszonego obok Anaki-
na.
Mężczyzna leżał bez ruchu przez kilka sekund; wreszcie zamrugał i szepnął z nie-
dowierzaniem:
- Nic nie łapią!
- Czego nie łapiesz, Chalco?
- Jak to możliwe, że ona... - Przeszedł go dreszcz. - Mówili, że to, co mam na so-
bie, pozbawia Jedi siły.
Daeshara'cor spojrzała na niego, marszcząc brwi.
- O czym rozmawiacie?
- O skórze isalamira.
Anakin uniósł brew, patrząc na przyjaciela.
- Skóra isalamira? To ten obszarpany szalik?
- Mhm. Drogi jak nie wiem co.
- Eee, Chalco, to działa tylko wtedy, gdy isalamir jest żywy.
Twi'lekianka prychnęła.
- A ten łach ma tyle wspólnego z życiem, że jakaś żywa istota zrobiła go na warsz-
tacie tkackim.
Chalco jęknął.
- Mówiłeś Skywalkerowi? - Wyłączyła miecz. - Nie, chciałeś przecież dopaść
mnie sam. To dobrze, nadal mam trochę czasu.
Anakin spojrzał na nią.
- Miałaś mi powiedzieć, dlaczego to robisz.
-Nie, miałam ci powiedzieć, dlaczego nie potrafisz tego zrozumieć. - Wzrok Twi'l-
ekianki stwardniał. - Pochodzisz z uprzywilejowanej rodziny, Anakinie. Ty i twoje
rodzeństwo zostaliście obwołani bohaterami, zanim jeszcze przyszliście na świat. Dla
miliardów ludzi jesteś obiektem fascynacji. Wiele od ciebie oczekiwano i nadal się
oczekuje, a ja muszę przyznać, że dobrze sobie radzisz z tą odpowiedzialnością. Jedno-
cześnie stawia cię to w sytuacji, w której trudno ci będzie zrozumieć innych.
- Jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego szukasz broni zdolnej zgładzić miliardy
istot. Co zdarzyło się w twoim życiu tak złego, że podsunęło ci taki pomysł?
- Więc nie potrafisz sobie wyobrazić, że ktoś chce zgładzić miliony istot?
-Nie.
- Nawet w obronie własnej rodziny? By ratować twoją matkę? Ojca? - Spojrzała
mu w oczy. - Nie poświęciłbyś życia miliarda Yuuzhan Vong, by odzyskać Chewbac-
cę?
Anakin poczuł, jak coś ściska go w gardle. Z trudem udało mu się zachować spo-
kojny wyraz twarzy. Musiał zamrugać kilka razy, by powstrzymać łzy, ale i tak poczuł,
jak spływają po policzku. Pociągnął nosem i spróbował wytrzeć go w rękaw, ale nie
Mroczny przypływ II - Inwazja
116
zdołał. Usta zaczęły mu drżeć, gdy przypomniał sobie Chewbaccę, takiego, jakim go
widział ostatni raz - nieustraszonego i nieposkromionego. A potem koniec, pomyślał.
Pociągnął nosem jeszcze raz, podniósł głowę i odchrząknął.
- Ani miliard, ani dziesięć miliardów zabitych go nie zwróci. A zabicie miliarda
Yuuzhan nie dorówna heroizmowi jego śmierci. Chewie tyle przeszedł... Był niewolni-
kiem, którego mój ojciec uratował. ..
- Więc on by zrozumiał.
Anakin zmarszczył czoło.
-Nierozu...
- Nie i nigdy nie zdołasz. - Przerwała, odwróciła się i zaczęła manipulować komu-
nikatorem. - Muszę porozmawiać z twoim wujem.
Chalco podniósł się powoli i oparł o ścianę.
- Mógłbym spróbować cię rozwiązać, mały, ale... eee... moje palce nie są jeszcze
całkiem sprawne. A głowa... strasznie mnie boli.
- Mnie też. - Anakin odsunął się od ściany i spróbował usiąść prosto. Kolana mu
zdrętwiały, a w gardle czuł drapanie. Uwaga Daeshara'cor o Chewiem dotknęła go bo-
leśnie.
Zauważył żyłkę pulsującą na skroni Chalco w tym samym rytmie co ból w jego
własnej głowie, jak młotek walący o czaszkę. Anakin westchnął.
Na krótką chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją zwiesił, żeby nie ściągać na siebie
uwagi Daeshara'cor. Ostrożnie, powoli, z trudem koncentrując się na swoim zadaniu,
odizolował ból i niewygodę, sięgając po Moc.
Daeshara'cor momentalnie odwróciła się w jego stronę. Zrobiła krok do przodu,
ale w tej samej chwili dostała w czoło rusznicą blasterową. Twi’lekianka zamrugała,
osuwając się na ziemię.
Anakin z powrotem opadł na pięty i poprzez Moc spróbował nawiązać kontakt z
wujem. Udało mu się, i to szybko, bo Luke był znacznie bliżej, niż Anakin się spo-
dziewał.
Otworzył oczy i zobaczył niezwykle zadowolonego z siebie Chalco, który szcze-
rzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Co cię tak bawi?
- Masz szczęście, że tu wpadłem. Gdyby nie ja, uciekłaby ci jak nic!
- Myślisz, że potyczka z tobą ją zmęczyła?
- Nie, nie wydaje mi się.
- A ogłuszenie jej blasterem to też twoja robota?
- Nie. - Chalco potrząsnął głową. - Ale gdybym go tu nie przyniósł, nie miałbyś
czym jej ogłuszyć!
Anakin westchnął i korzystając z Mocy, przesunął rusznicę w stronę Chalco.
- Dobra, wpakuj w nią jeden strzał ogłuszający, żeby się za szybko nie ocknęła, a
potem zobacz, czy twoje palce odzyskały sprawność na tyle, żebyś mnie mógł rozwią-
zać.
- Daj mi minutę.
Michael Stackpole
117
- Dałbym ci, gdybym ją miał, ale wuj zaraz tu będzie. - Anakin uśmiechnął się do
starszego mężczyzny. - Nie sądzę, żeby był zachwycony, że się tu znaleźliśmy. W tej
sytuacji chyba lepiej, żeby mnie nie zobaczył związanego jak kurczaka.
- Łapię. Spryciarz z ciebie. - Chalco rozwiązał „isalamirowy" szalik i rzucił go w
kąt pokoju. - To będzie nasz sekret, tak?
- Jasne, Chalco... tylko nasz. I tak mamy na głowie dość kłopotów. - Anakin
uśmiechnął się. - Mistrz Skywalker nie musi wiedzieć wszystkiego.
Mroczny przypływ II - Inwazja
118
R O Z D Z I A Ł
19
Nie będę mordował ludzi, których mam bronić! - pomyślał Ja-cen i sięgnął po
Moc, by odepchnąć od siebie tłum atakujących ciężkozbrojnych ludzkich niewolników.
Dwóch pierwszych potknęło się i poleciało do tyłu, powalając kolejne szeregi. Jacen
chwycił jednego i pchnął, celując w kolana i uda innych niewolników. Podrywali się w
górę, by zaraz ciężko opaść na ziemię.
Na prawo od niego Corran wkroczył do walki ze srebrnym mieczem świetlnym.
Szybkimi ciosami rozciął dwóch gadopodobnych niewolników. Ominął ich dymiące
ciała i stanął naprzeciw yuuzhańskiego wojownika. Srebrzyste ostrze miecza skrzesało
iskry na chronionych pancerzami vonduuńskich krabów goleniach przeciwnika, ale nie
uszkodziło jego ciała.
Wojownik cofnął się o pół kroku i ciął z góry amfistafem w lewy bok Corrana.
Rycerz zawirował i odrzucił amfistafa daleko na bok trzymanym w prawym ręku
ostrzem. W ten sposób na krótką chwilę znalazł się plecami do wojownika. Obrócił się
teraz na prawej pięcie i uniósł lewa do góry w wykopie, wbijając piętę w maskę okry-
wającą twarz Yuuzhanina.
Wojownik zatoczył się do tyłu i zaplątał nogami w kwietnik. Stracił równowagę i
upadł prosto w pułapkę gałęzi ozdobnego drzewa owocowego o wrzecionowatym pniu.
Corran podskoczył bliżej i wymierzył dwa ciosy. Pierwszy pozostawił głęboką rysę na
pancerzu okrywającym brzuch wojownika, drugi rozpłatał go od biodra do biodra.
Trzeci z wojowników wysyczał rozkaz, po którym oddziały gadów zaczęły się co-
fać. Zanim jednak zdołał zorganizować obronę albo odwrót, namierzyli go snajperzy
ruchu oporu. Czerwone promienie nadleciały ze wszystkich stron. Zachwiał się i uniósł
rękę w geście obrony. Zbroja z krabów vonduun mogła zapewne osłonić go przed jed-
nym czy dwoma strzałami, ale taki zmasowany ogień przepalił ją na wylot. Wojownik
wzdrygnął się i upadł na ferrobetonowe podłoże z rozkrzyżowanymi członkami.
Pozbawione dowództwa reptoidy rozpierzchły się na boki. Ganner powalił dwóch
z nich, a ruch oporu jeszcze kilku. Żaden nie zbliżył się nawet do Jacena. Jeden z nich
wydał komendę, po której kilku jego towarzyszy zaczęło dość zorganizowany odwrót
na północ, w stronę tego samego budynku, z którego rozpoczęli atak.
Corran uniósł miecz i wywinął młynka nad głową.
Michael Stackpole
119
- Do roboty! Złapcie tych dwóch, których powalił Jacen. Ruszamy!
Dwaj bojownicy ruchu oporu złapali każdy jednego nieprzytomnego niewolnika i
zaczęli odciągać ich z placu. Nagle nad ich głowami coś zaskrzeczało. Czarny, owalny
kształt zniknął za linią budynków na południu, a Jacen poczuł, że zasycha mu w gardle.
- To był skoczek koralowy, Corran.
- Na czarną ikrę Sithów! - Corran spojrzał na zegarek. - Musimy szybko się stąd
wycofać, a upłynie jeszcze co najmniej dwie godziny, zanim pojawi się nasz transport.
Postępujcie według planu. Bierzcie więźniów do pojazdów, a reszta niech odciągnie
stąd Yuuzhan.
Ganner ponuro kiwnął głową.
- Słyszałem, że warto zwiedzić tutejszy Miejski Ogród Ksenobotaniczny.
- Cóż, chyba nie starczy ci czasu, żeby przeczytać podpisy pod eksponatami.
Ganner zmarszczył czoło. Jacen uśmiechnął się do niego.
- Hej! Dobrze chociaż, że jego zdaniem umiesz czytać!
Odpowiedź starszego rycerza zginęła w hałasie spowodowanym przez nadlatują-
cego z powrotem skoczka koralowego. Statek obniżył lot i zawisł dziesięć metrów nad
placem. Dziobowe działo plazmowe wypluło promień energii, który ze świstem przele-
ciał nad głowami rycerzy i wypalił dwumetrową dziurę w ferrobetonowym bruku. Cor-
ran wskazał na zachód.
- Biegnijcie tam! Ja odwrócę jego uwagę.
Ganner pobiegł we wskazanym kierunku. Jacen złapał Corrana za rękaw.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz?
- Nie, ale nigdy wcześniej mnie to nie powstrzymywało! - Korelianin puścił oko
do Jacena i pobiegł na wschód. Wywinął mieczem i zawołał:
- Halo, ognisty! Wyzywam cię!
Lufa działa plazmowego zwróciła się w stronę Corrana jak owadzie oko na szy-
pułce. Rycerz przygotował miecz do odebrania strzału. Wylot lufy rozjarzył się złotym
światłem.
-Biegnij, Jacen! Biegnij!
Młody Jedi zmarszczył brwi i przywołał Moc. Chwycił pokrywę włazu, którą
wcześniej posłużył się Ganner, i podrzucił ją w powietrze. Zatkał nią wylot lufy działa,
przywołując na pomoc całą siłę, by ją tam utrzymać. Poprzez Moc odczuł natychmiast
opór, więc podwoił wysiłki.
Klapa włazu rozgrzała się do czerwoności, potem zbielała, a w końcu zaczęła pa-
rować. Plazma trysnęła przez dziurę cienkim strumieniem, który Corran z łatwością
odbił. Po czarnym kadłubie skoczka koralowego, od dzioba ku rufie, zaczęły pełzać
cienkie złote linie. Wyglądały, jakby śledziły miejsca połączeń poszczególnych części
poszycia. Nagle wnętrze kabiny wypełnił jaskrawy rozbłysk plazmy, która eksplodowa-
ła przez iluminatory. Gejzery rozpalonej materii trysnęły w powietrze, a statek wisiał
jeszcze przez moment, zanim pochylił się dziobem w dół i runął na ziemię.
Uderzył o ferrobeton z taką siłą, że zarył się w podłoże, a wstrząs przewrócił Jace-
na na ziemię. Wrak rozpadł się na kawałki, które wystrzeliły we wszystkie strony, odbi-
jając się rykoszetem od bruku. Jacen zorientował się, że odłamki mogą być niebez-
Mroczny przypływ II - Inwazja
120
pieczne, ale zanim zdołał cokolwiek zrobić, Corran rzucił się biegiem w jego stronę,
ujął go pod ramiona i wywlókł spod gradu odłamków. Na miejsce, gdzie jeszcze przed
chwilą stał Jacen, spadł wielki kawał ogona skoczka koralowego.
Jacen uśmiechnął się do Corrana.
- Dzięki! Uratowałeś mi życie.
- Nie ma sprawy, a na przyszłość pamiętaj, nigdy nie lekceważ moich rozkazów!
Młody Jedi zamrugał zaskoczony.
- Ale w ten sposób uratowałem ci życie!
- To szczegół bez znaczenia! - Corran pociągnął go za sobą. Pobiegli sprintem, by
dogonić Gannera i resztę bojowników ruchu oporu. - To ja kieruję tą ekspedycją; ja
decyduję, co jest niebezpieczne i dla kogo. Mało brakowało, a dałbyś się zabić.
Jacen zmarszczył brwi.
- Ale uratowałem ci życie i dzięki temu ty zdołałeś ocalić moje.
Corran zmrużył oczy, ale w końcu się uśmiechnął.
- Jeżeli nie przestaniesz mędrkować, będę musiał odesłać cię do domu.
- Tak jest, panie pułkowniku!
Dysząc ciężko, Corran przykucnął w cieniu jednego z budynków gospodarczych
Ogrodu Ksenobotanicznego. Odwrót z placu okazał się łatwiejszy, niż się spodziewał.
Wprawdzie ludzcy niewolnicy gonili ich, ale ich wysiłkom brak było skoordynowania.
Corranowi niespecjalnie się uśmiechało ich zabijanie, ale bojownicy podziemia wyda-
wali się uważać przerwanie udręki współbraci za swój święty obowiązek. Corran już
kiedyś, na Bimmiel, zgodził się, by tych, których nie można uleczyć, eliminowano, ale
był zadowolony, że to nie on musi pociągnąć za spust.
Spojrzał na drugą stronę ścieżki. Zobaczył, że Jacen Solo przyklęknął na jedno ko-
lano. Chłopak mu zaimponował. Jaki tam chłopak! - poprawił się Corran. Na czarne
kości Imperatora! On dorośleje w niezwykłym tempie.
Sposób, w jaki użył klapy włazu, najprawdopodobniej uratował Corranowi życie.
Wsteczny przepływ plazmy rozwalił działo i rozpryskał materię po całym kokpicie.
Było to niezamierzonym, ale korzystnym skutkiem ubocznym. Ale najbardziej mu się
podobało zachowanie Jacena podczas odwrotu.
Wraz z kilkoma bojownikami ruchu oporu stanowił tylną straż grupy. Ganner i
czterech Noghrich poszli przodem, razem z główną grupą, podczas gdy dwaj Noghri z
kilkoma ludźmi podziemia i pojmanymi więźniami tworzyli ariergardę. Tylna straż nie
napotkała poważniejszych kłopotów, dopóki nie przybył większy transport Yuuzhan
Vong. Od tego momentu stało się jasne, że yuuzhańscy wojownicy znacznie przewyż-
szają ćwiczonych przez nich niewolników.
Corran usłyszał szum i uchylił się, gdy tuż nad nim przeleciał wysmukły, ciemny
kształt. Brzytwal minął jego głowę i wylądował na piachu kilka metrów za nim z roz-
postartymi odnóżami. Gdyby mu pozwolili, wzniósłby się ponownie w powietrze i
wrócił do wojownika, który go wysłał.
Corran odwrócił miecz i przekręcił rękojeść. Ostrze roziskrzyło się fioletem i
dwukrotnie wydłużyło. Koniec opalizującej klingi musnął brzytwala, w ułamku sekun-
Michael Stackpole
121
dy zamieniając w parę zawartą w jego tkankach wodę. Stworzenie pękło z suchym
trzaskiem, rozsiewając wokoło kawałki odnóży i chityny.
- Nie znoszę tego paskudztwa!
Jacen przytaknął i wskazał ręką na prawo.
Corran przywrócił normalną długość ostrza miecza i wychylił głowę zza węgła.
Mignęła mu sylwetka yuuzhańskiego wojownika i znikła.
Ci wojownicy są wyjątkowo dobrzy, pomyślał. Nie widać ich, dopóki nie jest za
późno.
Przez słuchawkę komunikatora w uchu usłyszał głos Gannera:
- Teren czysty. Sekcja ithoriańska jest nasza.
Corran poklepał dwukrotnie mikrofon, spojrzał na Jacena i pokazał mu głową wy-
soki zagajnik ithoriańskich drzew baforowych. Chłopak kiwnął głową i rzucił się bie-
giem w stronę drzew. Uskakiwał na prawo i lewo w przypadkowych odstępach czasu,
co czyniło z niego cel trudny dla każdej broni palnej.
Spryciarz z niego! - pomyślał Corran.
Podniósł się i zacisnął zęby, gdy poczuł ból w nodze. Wyszedł zza osłony, rozej-
rzał się po okolicy, skręcił i puścił się biegiem. Podobnie jak Jacen, biegł zygzakiem.
Baforowce były rzadkim okazem roślinności, pochodzącym z Ithor. Strzeliste
drzewa o ciemnozielonym listowiu miały szczątkową inteligencję i z pewnością były
jedną z przyczyn, dla których Ithorianie czcili Matkę-Dżunglę. Ich decyzja, by prze-
transportować sadzonki drzew baforowych na Garqi, wynikała z przekonania, że
mieszkańcy Garqi, podobnie jak Ithorianie, żyją w ścisłym zespoleniu ze środowiskiem
naturalnym. Corran miał nadzieję, że poprzez Moc Jedi zdołają nawiązać kontakt z
drzewami, by za ich pośrednictwem zorientować się, gdzie są rozlokowani ich prześla-
dowcy. Nie był tego pewien, ale w tej chwili nie mieli lepszego pomysłu.
Wpadł w gąszcz i przyklęknął na jedno kolano obok Gannera, Jacena i Rade'a. Z
ich twarzy wyczytał przekonanie, że już są martwi. On sam też tak sądził, ale każda
sekunda, jaką zdołają uzyskać, angażując w walkę Yuuzhan, była bezcenna dla załogi
„Ostatniej Szansy", która miała załadować na pokład próbki i odlecieć.
Podniósł głowę i popatrzył na Jacena.
- Powinienem był odesłać cię na statek.
Jacen wzruszył ramionami.
- I tak bym go sam nie poprowadził. Jeśli mamy się wydostać z tej skorupy, to
wszyscy razem.
- Masz to jak w banku. - Corran przeniósł wzrok na Gannera. - Próbowałeś odczy-
tać coś poprzez drzewa, prawda?
Ganner przytaknął niechętnie.
- Coś można wyczuć, ale bardzo słabo i niejasno.
Rade wskazał na żółty pyłek ścielący się na ziemi.
- Jest wiosna. Drzewa poświęcają całą swoją energię na wzrost i rozmnażanie. Są
teraz w okresie kwitnienia.
- Rozumiem - westchnął Corran. - Mój dziadek powiedział mi kiedyś, że krew to
doskonały posiłek dla roślin. Tak czy owak, dziś będą miały ucztę.
Mroczny przypływ II - Inwazja
122
Jacen pokazał na bramę.
- Nadchodzą!
Pod łukiem bramy przemknęły postacie gadopodobnych żołnierzy i ludzkich nie-
wolników, zajmując osłonięte pozycje. Strzelcy wyborowi oddali kilka strzałów, ale
żaden z przeciwników nie wystawiał się na łatwy cel. Przez bramę wybiegło kilku ko-
lejnych yuuzhańskich żołnierzy i niewolników. Zbili się w grupkę, najwyraźniej na coś
czekając. Ich pełne napięcia spojrzenia powiedziały Corranowi na co. A kiedy już się
doczekali, Corran nie mógł powstrzymać podziwu.
Siedmiu wojowników, jeden za drugim, wkroczyło przez bramę. Poruszali się
szybko, ale bez pośpiechu. Chociaż nie zajmowali odkrytych pozycji z rozmysłem,
widać było, że nie szukają osłony. Kilka strzałów z blastera trafiło ich, ale błękitna
zbroja odbiła strzały.
Rade podniósł rękę.
- Czekajcie na dobry strzał. Z tej odległości pancerz jest nie do przebicia.
- To inny rodzaj zbroi, Rade. Tym razem to coś poważniejszego. - Corran, nadal
wsparty na jednym kolanie, obserwował, jak ostatni z wojowników przechodzi przez
bramę. - Chyba czeka nas naprawdę dobra zabawa.
Jacen popatrzył na niego.
- Nasze definicje dobrej zabawy nie do końca są zgodne.
- To w tej chwili najmniejszy problem. Problemem są oni. -Corran zdrapał z ziemi
odrobinę żółtego pyłku baforowców i namalował nim grube kreski pod oczami. - Nie
tak efektowne jak ich maski bojowe, ale zawsze to coś.
Wojownik, w którym Corran domyślił się dowódcy, wystąpił z szeregu Yuuzhan.
Rade już chciał wydać rozkaz, by strzelać, ale Corran zastopował go uniesieniem dłoni
i wyszeptał:
- Pamiętajcie, gramy o czas.
Yuuzhanin podniósł swojego amfistafa i zawołał głośno:
- Jestem Krąg z domeny Val. Planeta Garqi jest moja. Poddajcie się, a pozostawię
was przy życiu.
Corran wstał, ale Ganner zasłonił go sobą.
- Jestem Ganner Rhysode, rycerz Jedi. Zanim staniesz do walki z naszym dowód-
cą, musisz pokonać mnie.
- Nie wiedziałem, że tak ci na tym zależy, Ganner - zdziwił się Corran.
- Nie zależy, ale kiedy ostatnio pozwoliłem ci walczyć z Yuuzhaninem, musiałem
cię wnieść na statek, żeby ci uratować życie. Lepiej zapobiegać, niż leczyć.
Jeden z Noghrich stanął między Gannerem a yuuzhańskim wojownikem.
- Jestem Mushkil z klanu Baikh'vair. Droga do Jedi prowadzi przeze mnie.
Powietrze było pełne niemal namacalnego napięcia. Corran wyczuł je i chyba na-
wet baforowce je odbierały, bo sypnęły chmurą żółtego pyłku, jakby jego wesołe dro-
biny mogły rozproszyć zło stężałe w powietrzu. Corran widział, jak pyłek osiada plam-
kami na mundurze bojowym Gannera i na szarej skórze Noghriego, dodając wesoły
akcent do ich posępnej tonacji.
Michael Stackpole
123
Nagle pojedynczy wystrzał z blastera trafił jednego z gadów, który okręcił się i
upadł na wysypaną żwirem ogrodową ścieżkę. Napięcie eksplodowało jak piorun, a
Corran - chociaż wiedział, że ta akcja jest samobójcza - też zaczął strzelać w szeregi
Yuuzhan Vong. Strzały z blasterów, czerwone i gorące, wypełniły powietrze, powalając
na ziemię gadopodobnych żołnierzy i ludzkich niewolników, aż na polu walki została
równa liczba Jedi i Noghrich po jednej stronie, a yuuzhańskich wojowników - po dru-
giej.
Równowaga nie trwała jednak długo.
Mushkil starł się z Kragiem, zanim Ganner czy Corran zdołali się choćby poru-
szyć. Podchodząc, Noghri cisnął swój ciężki nóż, ale wirujący amfistaf wojownika
odrzucił ostrze wysoko i daleko. A potem, zanim jeszcze nóż sięgnął ziemi, Yuuzhanin
podskoczył, ściął Noghriego z nóg i wbił w niego ogon swojego amfistafa. Krew try-
snęła w górę, a Krąg Val uwolnił broń i natarł na Gannera.
Jedi ciął żółtym ostrzem swojego miecza nisko, po nogach wojownika. Krąg Val
okręcił się na lewej pięcie; cofnął prawą stopę, pozwalając, by miecz świetlny zaryso-
wał nagolennik na jego lewej nodze. Idąc za siłą ciosu, Ganner minął wojownika. Kie-
dy się odwracał, by znów zaatakować, Yuuzhanin siekł bronią od góry do dołu. Ganner
zatoczył się do tyłu i chwycił lewą dłonią za rozcięty policzek.
Corran zaatakował Kraga Vala, ale Jacen dopadł go pierwszy. Ciął z góry;
Yuuzhanin zablokował cięcie. Jacen naciskał, napierając klingą na amfistafa, a jedno-
cześnie wbijając prawą stopę w lewe kolano przeciwnika. Staw pękłby, gdyby wojow-
nik nie uskoczył do tyłu.
Jacen wziął szeroki zamach swoim zielonym mieczem i ciął w to samo miejsce na
lewej goleni wojownika, którą zadrasnął wcześniej Ganner, odcinając nogę Yuuzhanina
w pół łydki. Przeskoczył nad atakującym amfistafem i ciął w dół. Trafił Kraga Vala w
prawy łokieć. Skwiercząc i dymiąc, ostrze wbiło się w ciało i odcięło ramię wraz z
amfistafem.
Corran przemknął obok Jacena, przeskakując nad powalonym na ziemię Ganne-
rem. Zablokował cięcie, które o mało nie pozbawiło rannego Jedi głowy, po czym zato-
czył mieczem szeroki łuk, który zadrasnął napierśnik atakującego wojownika. Yuuzha-
nin upadł na plecy, na chwilę blokując jednego ze swoich towarzyszy. Dzięki temu
Corran mógł przydepnąć jeden z końców rękojeści miecza Gannera; kiedy broń pod-
skoczyła, chwycił ją lewą ręką. Włączył miecz i skierował ostrze do tyłu, podczas gdy
końcem srebrnej klingi własnego miecza zatoczył krąg przed sobą, jakby chciał połą-
czyć plamki pyłku kwiatowego na zbroi Yuuzhanina.
- Dobra, wy dwaj. Do dzieła! - Corran tupnął nogą, markując atak na wojownika z
przodu. - Kończmy tę zabawę!
Wojownicy spojrzeli po sobie. Jeden z nich dał krok do przodu, ale jakby niepew-
nie. Corran wiedział, że to nie zwód - krok zakończył się nagle, przejmując zbyt mocno
ciężar ciała. W jednej chwili Corran zaatakował z góry swoim srebrnym mieczem i
natychmiast zawirował, rozcinając mieczem Gannera kolano wojownika. Teraz skiero-
wał własne ostrze w dół i od siebie, gotów odparować atak drugiego z wojowników, ale
Mroczny przypływ II - Inwazja
124
miecz nie napotkał żadnego oporu. Przyciągnął miecz bliżej, pozostawiając ostrze wy-
celowane we wroga. Gdyby wojownik ruszył do przodu, nadziałby się na klingę.
Nic takiego się jednak nie stało. Corran patrzył na wojowników oczami rozszerzo-
nymi ze zdumienia. Miękka, skórzasta tkanka pokrywająca łączenia zbroi z krabiego
pancerza zaczęła nabrzmiewać.
Ciemna ciecz pociekła spod pach wojownika, zalewając plamy pyłku kwiatowego.
W miarę jak tkanka twardniała, wojownicy sztywno prostowali kończyny. W końcu
padli na ziemię. Ich oddech stawał się coraz płytszy i krótszy. Corran nie miał wątpli-
wości, że zwiększająca objętość tkanka dusi wojowników.
Już prawie wszyscy leżeli na ziemi obok dwóch następnych zabitych Noghrich.
Ganner klęczał podparty na rękach i kolanach, z zakrwawioną rękawicą na lewej dłoni.
Jacen stał nad ciałem kolejnego umierającego wojownika. Strzały z blasterów oddawa-
ne przez ludzi podziemia rozproszyły niewolników po ogrodzie.
Jacen rozglądał się zdumiony.
- Co tu się dzieje?
Corran machnął ręką, wskazując na drzewa.
- Gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że ich żywe zbroje reagują ostrą
alergią na ten pyłek. Puchną, zabijając swoich właścicieli. - Zatoczył krąg srebrnym
mieczem. - Musimy to wszystko spalić. Co do jednego drzewa.
- Jak to? - Jacen wskazał na baforowce. - One są świadome! Ocaliły nas! Jak mo-
glibyśmy je teraz zniszczyć?
- Musimy. Trzeba spalić cały ogród. - Corran kiwnął głową na Rade'a. - Nie mamy
wyjścia. Wiemy, że pyłek baforowców wykańcza vonduuńską zbroję w błyskawicznym
tempie. Yuuzhanie tego nie wiedzą, inaczej nie pozwoliliby nam się tu schować. Ta
informacja jest niesłychanie ważna. Nie możemy pozwolić, żeby Yuuzhanie zoriento-
wali się, co tu zaszło.
Młody Jedi potrząsnął głową.
- A co będzie, jeśli tylko pyłek z tego właśnie zagajnika ma taką właściwość? Jeśli
pod względem genetycznym te baforowce są wyjątkowe?
- W takim razie zbierz próbki, Jacenie. Szczepy, pyłek... wszystko, co zechcesz. -
Corran odwrócił się do Rade'a. - Musimy wywołać kilka pożarów, żeby Yuuzhanie nie
zorientowali się, że chodzi nam akurat o ten zagajnik. Musimy też wyłączyć systemy
przeciwpożarowe, żeby mieć pewność, że wszystko pójdzie, jak należy. Zabitych też
trzeba spalić.
Dowódca podziemia skinął głową.
- Zajmiemy się tym.
Jacen pokręcił głową.
- Tyle zieleni, takie piękne miejsce! Czy nie czujesz, ile w tym jest Mocy?
- Czuję, Jacenie, ale musimy patrzeć dalej. - Przyklęknął obok Gannera i pomógł
jednemu z bojowników opatrzyć policzek rycerza. - W końcu Yuuzhanie domyśla się,
co się tu stało. Mam jednak nadzieję, że da nam to czas na przygotowanie odpowiedniej
obrony Ithoru. Jeśli to się nie uda, Ithor zginie, a wraz z planetą nasza jedyna szansa na
wypędzenie Yuuzhan Vong z naszej galaktyki.
Michael Stackpole
125
R O Z D Z I A Ł
20
Jacen spojrzał na cyfrowe oznaczenia strzykawki ze środkiem nasennym, którą
trzymał w ręku. Została jedna dawka, pomyślał. Dwaj jeńcy otrzymali po dawce, która
uśpiłaby kilku chłopa na tydzień, a jednak nadal mogli się ruszać - choć Noghri, którzy
ich skrępowali, nie pozostawili im wiele swobody ruchów. Uderzyło go, jak silne osob-
niki potrafili wyhodować Yuuzhanie, a przed oczami stanęła mu krwawa wizja długiej
wojny.
Przeszedł przez rufę „Ostatniej Szansy", minął Gannera, siedzącego z zakrwawio-
nym opatrunkiem na twarzy, i wysunął się przez właz ze statku. Szybko podszedł do
Corrana, rozmawiającego właśnie z Rade'em. Powitał obu kiwnięciem głowy i stał w
milczeniu, czekając, aż skończą rozmowę.
Garqianin uśmiechnął się, ale twarz miał zmęczoną.
- Doceniam twoją propozycję, Corran, ale nie zamierzam zająć żadnego z tych
miejsc, które ci się zwolniły na pokładzie. Nie mogę zostawić moich ludzi, a oni zigno-
rowali rozkaz ewakuacji. Zostaniemy tu jeszcze przez dłuższy czas.
- Nie proponuję ci tego tylko dlatego, że taki ze mnie altruista. Masz mnóstwo in-
formacji wywiadowczych o Yuuzhanach, których bardzo potrzebujemy.
- Jeszcze bardziej potrzebujecie kogoś, kto tu zostanie i będzie działał dalej,
upewniając Yuuzhan, że pożar Ogrodu Ksenobotanicz-nego był tylko jednym z serii
zamachów terrorystycznych. - Dowódca ruchu oporu klepnął Corrana po ramieniu. -
Dobrze się stało, że przylecieliście. Będziemy was dalej informować o tym, co się tu
dzieje. Ale ty musisz lecieć i znaleźć sposób, żebyśmy odzyskali naszych ludzi. My
musimy tu zostać, żeby ktoś was powitał, kiedy wrócicie.
Corran zmrużył oczy.
- Nie zostawiamy cię, chyba wiesz. Wrócimy tu, żeby oswobodzić Garqi.
Rade uśmiechnął się szerzej.
- Lepiej się pospieszcie. Inaczej sami to zrobimy.
Jacen uniósł strzykawkę.
- Nasi goście są nieprzytomni, ale nie jestem pewien na jak długo. Czy mogę dać
tę ostatnią porcję Gannerowi?
- Prosił o to?
Mroczny przypływ II - Inwazja
126
Młody Jedi potrząsnął głową.
- Nie, ale cierpi.
Corran zastanowił się przez chwilę i przytaknął.
- Zapytaj go, czy chce. Jeśli powie, że nie, i tak mu to podaj.
- Żartujesz?
Corran pokręcił głową.
- Jest rycerzem Jedi i cierpi. Nie chcę, żeby zaczął się zwijać na podłodze, demolu-
jąc przy okazji statek odruchowymi popisami telekinezy. Nie możemy wystartować,
dopóki nie otrzymamy sygnału, ale kiedy to nastąpi, chcę być gotowy do natychmia-
stowego odlotu. Nasze okno ucieczki nie będzie zbyt duże.
Pomysł, żeby nafaszerować Gannera środkiem uspokajającym wbrew jego woli,
wydał się Jacenowi poważnym pogwałceniem jego godności i prawa do decydowania o
sobie. Zaczął niemal podejrzewać Corrana, że wydał mu ten rozkaz ze względu na tar-
cia, jakie wcześniej miały miejsce między nimi. Jednak zdecydował, że rozumowanie
Corrana było sensowne, a to, że zanim odpowiedział Jacenowi, zastanowił się, co nale-
ży zrobić, świadczyło o tym, że szukał sposobu, by oszczędzić Gannerowi upokorzenia.
Ten rozkaz, chociaż na pewno nie po myśli Gannera, uwzględniał przede wszystkim
dobro całej ich misji. Najwyraźniej uczucia Gannera czy kogokolwiek innego musiały
ustąpić pierwszeństwa celom ich operacji.
Tak samo jak wtedy, pomyślał Jacen, na dziedzińcu, kiedy Corran rozkazał mi,
żebym go zostawił. Powinienem był to zrobić niezależnie od konsekwencji.
Jacen uświadomił sobie, że rozumie teraz rolę dowódcy misji w zupełnie innym
świetle niż dotąd. Przedtem zawsze widział w dowódcy przede wszystkim kogoś obda-
rzonego władzą i dlatego takie stanowisko wydawało mu się czymś bardzo pożądanym.
Oznaczało, że ktoś został uznany za lepszego od innych, że jego rozkazy znajdowały
natychmiastowy posłuch, a jego zdanie było prawem. Dla kogoś tak młodego jak Jacen
objęcie dowództwa oznaczało awans do grona dorosłych i nic ponadto.
Dopiero teraz uświadomił sobie, co naprawdę oznacza i z czym się wiąże dowo-
dzenie innymi. To prawda, Corran mógł wydawać rozkazy, ale też ponosił odpowie-
dzialność za ich konsekwencje. Powodzenie lub porażka misji zależały tylko od niego.
Jacen nie miał wątpliwości, że gdyby sytuacja tego wymagała, Corran wydałby rozkaz
samobójczego ataku - taką decyzję podjął przecież w ogrodzie. I nawet gdyby takie
rozkazy były usprawiedliwione sukcesem misji, Corran nie mógł uciec przed ich skut-
kami.
Tak samo jak wujek Luke, pomyślał chłopak. Odwrócił się w stronę promu i
wszedł na pokład. Odpowiedzialność ciążąca na jego wuju była jeszcze większa i Jacen
poczuł nagle ulgę, że nie on musi ją dźwigać na swoich barkach. Nie dość, że ten ciężar
wydawał się ponad jego siły, Jacen był niemal pewien, że nie pozwoliłby mu odkryć
własnej ścieżki rozwoju jako Jedi. Odpowiedzialność za innych, myślał, mogłaby
uczynić mnie ślepym na odpowiedzialność wobec Mocy.
Pochylił głowę, przechodząc przez właz. Uśmiechnął się do Gannera.
- Corran powiedział, że mogę dać ci ostatnią dawkę środka nasennego, jeśli
chcesz.
Michael Stackpole
127
- Nie, nie trzeba.
Jacen kiwnął głową i wbił strzykawkę w udo Gannera. Igła zagłębiła się na jakieś
pięć centymetrów i zatrzymała, jakby próbował ją wbijać w transpastal.
Ganner spojrzał na niego.
- Nie zmuszaj mnie, żebym złamał igłę, Jacenie.
Jeśli jest w stanie się tak skoncentrować, to chyba nie zacznie się rzucać, pomyślał
Jacen. Odezwał się głośno:
- Przepraszam, ale Corran powiedział...
- Corran powiedział to, co musiał powiedzieć. Nie chcę środka uspokajającego. Na
razie. - Ganner odwrócił głowę i spojrzał na jednego z Noghrich.
- Sirhka, potrzebuję twojej pomocy.
Noghri odpiął pasy i wstał.
-Mów.
- W pakiecie medycznym jest polowy koagulator. - Ganner oderwał bandaż od
twarzy. - Użyj go do zasklepienia rany.
Noghri kiwnął głową i schylił się, by wyciągnąć pakiet medyczny spod siedzenia
Gannera. Otworzył pakiet i wyjął z niego wąski, kilkunastocentymetrowy przyrząd,
emitujący skoncentrowany promień laserowy niskiej częstotliwości, którym można
było zasklepić ranę, przypalając jej krawędzie. Wstał, a wtedy Jacen zauważył na jego
szarym ciele ślady ran, które Noghri musiał niewątpliwie wcześniej sam zasklepić za
pomocą koagulatora.
- Zaczekaj chwilę. - Jacen podniósł rękę. Rana na twarzy Gannera biegła od lewe-
go oka przez brew, kość policzkową i niżej, do linii szczęki. Przy każdym oddechu
mężczyzny w dolnej części rany pękały bąbelki krwi. Widać było, że amfistaf rozciął
nie tylko ciało, ale i naruszył kość.
- Na co mamy czekać?
- Aż stąd odlecimy. Aż cię włożą do płynu bacta. Jeśli użyjesz koagulatora, bę-
dziesz miał paskudną bliznę.
- Wyobrażam sobie. - Ganner spojrzał na Noghriego. - Nie baw się w chirurga pla-
stycznego, po prostu zamknij ranę.
Noghri kiwnął głową i wyciągnął rękę. Chwycił palcami skórę przy krawędziach
rany i zbliżył do siebie jej brzegi. Dotykał koagulatorem bruzdy raz za razem, posyłając
w powietrze małe kłębki pary. Jacen poczuł gorzko-słodki zapach przypalanej skóry,
którego nie sposób było pozbyć się z nosa. Bardzo chciał opuścić kabinę, ale tego też
nie mógł zrobić.
Ganner ścisnął poręcze fotela, a jego mięśnie napinały się przy każdym dotknięciu
koagulatora. Jacen czuł emanujące od niego fale bólu, nie tak silne jednak jak obrzy-
dzenie. Miał wrażenie, że rycerz ponownie przeżywa moment, kiedy cios yuuzhańskie-
go wojownika rozorał mu twarz.
- Nie martw się, Ganner, następnym razem nie dasz się wyprowadzić w pole.
Ganner nie odpowiedział. Sirhka uklęknął, by zamknąć ranę na jego udzie. Rycerz
wziął od niego gazę nasączoną środkiem dezynfekującym i starannie otarł twarz z krwi.
Udało mu się zetrzeć wszystkie czerwone plamy z wyjątkiem złowrogiej linii biegnącej
Mroczny przypływ II - Inwazja
128
od czoła do szczęki. Przypieczona skóra na szwie niewątpliwie musiała boleć, ale Gan-
ner wytarł ją równie starannie.
- Nie rozumiesz, Jacenie, że to nie ten Yuuzhanin wyprowadził mnie w pole. Sam
wystrychnąłem się na dudka. - Ganner zamknął oczy i przez chwilę siedział w milcze-
niu z głową odchyloną na oparcie fotela. Otworzył lewe oko. - Przez cały czas trwania
tej operacji, a nawet wcześniej, od kiedy w ogóle usłyszałem o Yuuzhanach, marzyłem
o tym, żeby udowodnić, że jestem od nich lepszy. Byłem wściekły, że nie udało mi się
trafić na Yuuzhanina na Bimmiel. Ten pierwszy wojownik, którego zabiłem dziś po
południu, nabrał się na moją sztuczkę, wdeptując w tę dziurę. Stwierdziłem, że był
głupi i przez tę głupotę zginął. I nie wiedzieć czemu, zacząłem myśleć, że w porówna-
niu z resztą z nich jestem geniuszem.
Białe smużki dymu nie pozwalały Jacenowi dokładnie widzieć twarzy Gannera,
gdy Noghri zamykał mu kolejną ranę.
- Nietrudno mi było wyobrazić sobie, że przerastam Yuuzhan. Od dawna myśla-
łem, że jestem lepszy od wielu Jedi. Od twojego wuja, Corrana, Kama. Oni nie należą
do naszego pokolenia Jedi. Znali Imperium, walczyli z nim lub mu służyli. Są starsi.
Nie poznali Mocy tak dogłębnie jak my, nie przeszli takiego samego szkolenia.
Podziękował Noghriemu skinieniem głowy, gdy Sirhka odłożył koagulator.
- Krąg Val sprawił, że zapłaciłem za swoją arogancję w sposób, do którego nie po-
sunął się żaden z nich. A mogli. Twój wuj mógł mnie złamać. Corran mógł nie być dla
mnie taki miły. Aleja wziąłem ich pobłażliwość za oznakę słabości. Na przykład draż-
niłem się z synem Corrana. Zachowałem się jak głupiec, a Corran znosił to, bo misja,
którą nam przydzielono, była ważniejsza niż jego uczucia.
Ganner westchnął.
- A więc będę miał paskudną bliznę i bardzo dobrze. Dawny Ganner miał idealnie
przystojną twarz i idealnie aroganckie wyobrażenie o sobie. Ale z tym koniec. Teraz za
każdym razem, kiedy spojrzę w lustro, będę musiał sobie przypomnieć, że tamten Gan-
ner zginął na Garqi, a ja zająłem jego miejsce.
Chłodna nuta w głosie Gannera sprawiła, że Jacen aż się wzdrygnął. Chciał zapro-
testować, że Ganner wcale nie musiał się oszpecać tylko po to, by uświadomić sobie,
jakim powinien być człowiekiem, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Kiedy dorastamy, pomyślał, zmieniamy się fizycznie. Może Ganner potrzebował
takiej zmiany. Nie po to, by sobie przypomnieć, kim powinien być, tylko żeby zazna-
czyć, kim się naprawdę stał. Mój wuj stracił rękę, próbując się dowiedzieć tego samego.
A co musi się przytrafić mnie, żebym to zrozumiał?
Ganner westchnął.
- A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu...
Jacen zamrugał.
-Co?
- Ten środek nasenny. Teraz by mi się przydał. Jacen zmarszczył brwi.
- Mogłeś go dostać wcześniej... byłoby ci dużo łatwiej.
Michael Stackpole
129
- Nie chciałem, żeby to było łatwe, Jacenie. Chciałem, żeby dobrze mi się wbiło w
pamięć. - Uśmiechnął się i zamknął oczy. - Obudź mnie, jak znów będziemy bezpiecz-
ni.
Jacen wziął strzykawkę i zaaplikował Gannerowi całą pozostałą zawartość.
Uśmiechnął się, widząc, jak rysy twarzy mężczyzny rozluźniają się.
Miejmy nadzieję, Ganner, pomyślał, że uda nam się dotrzeć gdzieś, gdzie znów
będziemy bezpieczni.
Wedge Antilles stał na mostku „Zadziornego" obok admirała Kre'feya. Patrzyli
przez przedni iluminator na jasną plamkę Garqi. Wydawała się tak odległa, a jednak
wystarczył krótki skok przez nadprzestrzeń, by znaleźć się przy niej w jednej chwili.
I w jednej chwili przekonać się, pomyślał Wedge, że jesteśmy w pułapce. Powoli
pokręcił głową.
- Myśli pan, że na nas czekają?
Bothanin wzruszył ramionami.
- Nadal niewiele o nich wiemy, Wedge. Wiemy tyle, że kiedy wyślemy wiado-
mość stąd na Garqi, dotrze do naszych ludzi na powierzchni za trzy i trzy czwarte stan-
dardowej minuty. Nie mamy pojęcia, czy Yuuzhanie dysponują środkami umożliwiają-
cymi im szybszą komunikację. Wiadomość od Corrana z prośbą o zabranie ich z syste-
mu została wysłana ponad dwanaście godzin temu. Yuuzhanie mogli w tym czasie za-
reagować i wezwać posiłki. Na czarną ikrę Sithów, nie wiemy nawet, czy Yuuzhanie
podróżują w nadprzestrzeni w taki sposób jak my, czy też ich statki są szybsze niż na-
sze. Nie wiemy również, jak blisko Garqi mogą się w tej chwili znajdować ani ile czasu
zajmie im zareagowanie na naszą obecność.
- Pożyjemy, zobaczymy.
Kre'fey błysnął w uśmiechu kłami.
- Jeśli pożyjemy, to zobaczymy. - Nie odwracając się, warknął pytająco:
- Sekcja czujników, są jakieś anomalie na odczytach?
- Nie, admirale, wszystko w granicach normy. Czytniki subtelnych fluktuacji pola
grawitacyjnego nie wskazują na obecność dodatkowej masy ukrytej za księżycami ani
w pasie asteroid. Jeśli Yuuzhanie ukryli tam jakieś statki, muszą być bardzo małe.
- Dziękuję. - Bothanin odwrócił się i kiwnął głową porośniętemu ciemną sierścią
oficerowi przy instrumentach łączności. - Poruczniku Arr'yka, proszę wysłać wiado-
mość do pułkownika Horna. Proszę mu powiedzieć, że lecimy po niego, i poprosić o
transmisję danych wywiadowczych w czasie, kiedy będą się wznosić na orbitę. Proszę
też wypuścić kapsułę nadawczo-odbiorczą i wysłać do niej raport, na wypadek gdyby-
śmy mieli kłopoty.
- Rozkaz, admirale.
Śnieżnobiały Bothanin spojrzał na Tycho Celchu przy stanowisku dowództwa lo-
tów myśliwskich.
- Pułkowniku, proszę ogłosić alarm dla myśliwców.
- Wykonane, admirale.
Kre'fey rozejrzał się wokół, mrużąc oczy.
Mroczny przypływ II - Inwazja
130
- Mogłoby się wydawać, że niełatwo będzie podjąć decyzję o wejściu do systemu,
ale tak naprawdę nie było to trudne. Ubiliśmy interes z Hornem i jego ludźmi. Oni
wchodzą w paszczę kraytońskiego smoka, a my ich stamtąd wyciągamy. Zamierzam
dotrzymać tej umowy.
- Myślę, że powinien pan, chociaż wielu może zakwestionować pańską ocenę sy-
tuacji, jeśli okaże się, że Yuuzhanie już tam na nas czekają. - Wedge uśmiechnął się
ponuro do Bothanina. - Z drugiej strony krytyka po fakcie zawsze opiera się na niereal-
nych domysłach. To, co powinniśmy byli wiedzieć, zostanie zinterpretowane jako
oczywiste fakty, które postanowiliśmy przeoczyć.
- Jeśli sądzi pan, że coś przeoczyłem, proszę mi o tym powiedzieć.
- Dobrze, panie admirale, nie omieszkam tego zrobić. - Wedge kiwnął głową w
kierunku planety. - W tej chwili jedyną rzeczą jakiej nie chcę przeoczyć, jest statek
wyłaniający się zza horyzontu Garqi.
- Zgadzam się z panem. Sekcja steru, wchodzimy głównym kursem do systemu.
Żwawo, ludzie. Mamy bohaterów do uratowania.
Jaina Solo, zamknięta w kabinie swojego X-skrzydłowca, prawie nie zauważyła
samego mikroskoku do centrum systemu. Przytłaczały ją wrażenia niepokoju odbierane
od tych członków załogi, którzy nie lubili takich krótkich skoków przez nadprzestrzeń.
Gdy tylko odbierane emocje opadły, otrzymała zgodę na start i natychmiast pchnęła
przepustnice do oporu. Myśliwiec śmignął do przodu tunelem wylotowym i wystrzelił
spod brzucha „Zadziornego" w kierunku wirującej kuli Garqi.
Wyprowadziła swój myśliwiec na lewą burtę Anni Capstan i zaczęła wchodzić na
orbitę.
- Sparky, sensory na pełną moc. Filtruj dane pod kątem charakterystyki lotów
Yuuzhan Vong.
Robot zagwizdał, potwierdzając odebranie rozkazu.
Jaina oparła się pokusie sięgnięcia poprzez Moc, by wyczuć obecność brata. Ma-
skarada, jaka nastąpiła przy lądowaniu jego oddziału na Garqi, bardzo ją zabolała. Cho-
ciaż rozsądek podpowiadał jej, że wymagało tego bezpieczeństwo operacji, nadal pa-
miętała falę szoku na pokładzie „Zadziornego", gdy załoga statku uwierzyła, że oddział
wywiadowczy nie żyje. Gavin miał rację, kiedy mówił, że ta tragedia scementuje załogę
i pilotów. Niewiedza sprawiła, że poczuli się braćmi, i użycie Mocy w tej chwili byłoby
pogwałceniem ich zaufania.
A jednak, pomyślała, na ostatniej odprawie powiedzieli, że wśród oddziału są
ciężko ranni, w tym jeden z Jedi. Wiedziała, że nie chodziło o jej brata; niezależnie od
tego, jak był daleko, Jaina była pewna, że wyczułaby, gdyby zginął. Chociaż wiedziała,
że ciężko ranny nie musi koniecznie oznaczać śmiertelnie ranny, jakoś zawsze wyobra-
żała sobie, że Jedi są w pewien sposób nietykalni, że są bohaterami, których nie sposób
pokonać w walce. Ostatnie wydarzenia wskazywały, że było to przekonanie zgoła nie-
racjonalne, ale na poziomie emocjonalnym, w świetle bohaterskiej tradycji zakonu,
wydawało jej się niepodważalną prawdą.
Michael Stackpole
131
Skup się, dziewczyno! - nakazała sobie w myśli. Jedyne, nad czym powinnaś się
teraz zastanawiać, to jak wyeliminować paru Yuuzhan, żeby „Ostatnia Szansa" mogła
bezpiecznie wrócić do domu. Sprawdziła wskazania czujników, ale przestrzeń była
czysta.
- Teren czysty, dowódco.
Anni Capstan, jej skrzydłowa, zameldowała na kanale taktycznym:
- Tu Dwunastka. Widzę jeden statek lecący w naszą stronę z Garqi. To chyba nasi.
- Przyjęłam, Dwunastka. Miejcie oczy szeroko otwarte.
Jaina miała właśnie poprosić Sparky'ego, żeby pokazał jej na ekranie statek wypa-
trzony przez Anni, gdy nagle robot zapiszczał przeraźliwie. Na ekranie głównego moni-
tora Jainy pojawił się ogromny obcy statek, a zaraz potem kilka mniejszych, z których
natychmiast zaczęły wypływać roje jeszcze mniejszych jednostek. Spojrzała w górę
przez kopułę kabiny i poczuła, że zasycha jej w ustach.
- Na czarne kości Imperatora!
Yuuzhanie przybyli - i to w wielkiej liczbie.
Mroczny przypływ II - Inwazja
132
R O Z D Z I A Ł
21
Corran Horn skierował „Ostatnią Szansę" prosto na „Zadziornego". Ucieszył się,
widząc X-skrzydłowce wysypujące się spod brzucha botłiańskiego statku. Twarz rozja-
śnił mu uśmiech. Włączył system komunikacyjny statku.
- Widzę „Zadziornego". Jesteśmy prawie w domu!
Usłyszał, jak Jacen gwałtownie chwyta powietrze, a zaraz potem wyczuł falę szo-
ku emanującą od młodego Jedi.
- Popatrz na to! Corran, mamy problem!
- Dzięki za wstępną ocenę sytuacji, Jacen, ale chciałbym dostać trochę bardziej
ścisłe dane. - Powiedział to umyślnie ostro, żeby Jacen się skoncentrował. - Ile, co i
gdzie?
- Przepraszam, Corran. - Jacen gwałtownie wypuścił powietrze. - Jeden duży, sie-
dem mniejszych i wszędzie pełno skoczków. Te mniejsze są wielkości korwety, a naj-
większy to yuuzhański krążownik. Szybkość, z jaką się przybliżają, oznacza że dopad-
ną nas, zanim dotrzemy na „Zadziornego".
- Dzięki. - Corran pstryknął przełącznikiem kanału komunikacyjnego, przechodząc
na częstotliwość taktyczną botłiańskiego krążownika uderzeniowego.
- „Ostatnia Szansa" wzywa „Zadziornego". Możemy zejść z kursu i wracać. To da
wam szansę na odwrót.
- Nie zgadzam się, „Szansa". Nie zmieniaj kursu.
Corran rozpoznał głos admirała Kre'feya.
-Z całym szacunkiem, panie admirale, Yuuzhanie mają ogromną przewagę liczeb-
ną. Nie warto dla nas ryzykować utraty „Zadziornego".
- Chwalebna skromność, pułkowniku Horn, ale to ja podejmuję decyzje. Proszę le-
cieć dotychczasowym kursem z maksymalną szybkością. - Bothanin przerwał na chwi-
lę. - Obecna sytuacja nie jest dla nas całkowitym zaskoczeniem.
Usadowiony w swojej kabinie na pokładzie „Palącej Dumy", z kapturem percep-
cyjnym łączącym go z aparatem sensorycznym statku, Deign Lian otrząsnął się z
pierwszej fali szoku wywołanego pojawieniem się sił Nowej Republiki nad Garqi. Sam
zaproponował Shedao Shai ekspedycję na Garqi, rzekomo w celu skontrolowania, jak
Michael Stackpole
133
Krąg Val radzi sobie z eksperymentami na niewolnikach. Opierając się na meldunkach
swoich własnych agentów z Garqi, zamierzał udowodnić, że ruch oporu nie został cał-
kowicie wyeliminowany, ujawniając w ten sposób niekompetencję Kraga Vala, a zara-
zem podając w wątpliwość osąd swego pana.
Shedao Shai zgodził się na ekspedycję, zażądał jednak, by Deign zabrał ze sobą
większe siły. Na pytanie „po co?" Deignowi odpowiedział tylko nieprzenikniony wzrok
dowódcy. Deign przystał na to żądanie, wiedząc, że będzie to poważne marnotrawstwo
sił, z którego dowódcy trudno będzie się wytłumaczyć.
A jednak jakimś sposobem wiedział... Deign Lian wzdrygnął się, ale zaraz skon-
centrował się na chwili obecnej. Czujniki statku pokazały mu jak na hologramie infor-
macje o całym układzie słonecznym i obecnych w nim statkach. Dzięki swojemu wy-
szkoleniu natychmiast zlokalizował zdobycz - pojedynczy statek odlatujący z Garqi.
Najwyraźniej uciekał jego wojskom, ku którym niewierni wysłali swoje myśliwce.
Rozkaz stał się faktem, gdy tylko o nim pomyślał. Jego oddziały skoncentrowały
się na małym promie uciekającym z Garqi. Złapać go, zabić, a potem zabić pozostałe.
Na mostku „Zadziornego" admirał Kre'fey odwrócił się od iluminatorów, gdy za-
częły się na nich zasuwać tarcze przeciwpancerne. Podszedł do sekcji łączności z wy-
studiowanym pośpiechem, bez cienia zdenerwowania. Uśmiechnął się do siedzącej na
stanowisku Bothanki.
- Poruczniku, proszę zaprosić Grupę Młot, by zajęła pozycje zgodnie z wariantem
Delta.
- Rozkaz, panie admirale.
Kiedy zaczęła włączać odpowiedni kanał częstotliwości taktycznej i przekazywać
rozkaz, Kre'fey odwrócił się do Wedge'a.
- Czeka nas paskudna rozgrywka.
- Posiłki się przydadzą, admirale, ale nie wystarczą.
- Nie próbujemy wygrać bitwy, Wedge, tylko zyskać nieco na czasie. - Kre'fey
wskazał na swoje stanowisko na mostku. - Sekcja czujników, pokażcie mi holograficz-
ny obraz systemu i zacznijcie transmisję danych taktycznych na Coruscant za pośred-
nictwem tej kapsuły nadawczo-odbiorczej, którą zostawiliśmy na obrzeżach systemu.
- W tej chwili, panie admirale.
- Doskonale. - Na twarz admirała wypłynął drapieżny uśmiech. Z jego gardła wy-
dobył się niski, dudniący warkot, odzwierciedlający pierwotne głębie jego bothańskiej
natury. Ten, który spychał w głąb siebie w kontaktach z ludźmi, wiedząc, że zbyt często
widzieli jego złowrogie przejawy u bothańskich polityków.
Z natury jesteśmy drapieżcami, pomyślał. A w tej chwili będę tej natury bardzo
potrzebował.
- Proszę zostać ze mną, generale Antilles. - Głos Kre'feya zabrzmiał nisko i chra-
pliwie, jakby wydobywał się z samej głębi klatki piersiowej. - Może nie pokonamy tu
Yuuzhan, ale na pewno możemy wyrządzić im poważne szkody. To powinno wystar-
czyć.
Mroczny przypływ II - Inwazja
134
Jaina przechyliła swój myśliwiec na lewe skrzydło, wprowadzając statek w becz-
kę, z której wyszła ślizgiem na sterburcie. Trzymała się blisko lewego skrzydła Anni.
Podchodziły ostrym kątem do formacji skoczków przeciwnika, by je ostrzelać.
- Jestem gotowa w każdej chwili, Dwunastka.
Anni pstryknęła dwa razy w mikrofon, potwierdzając, że ją usłyszała. Skorygowa-
ły kurs, schodząc nieco na prawo, i podeszły do grupy sześciu skoczków mknących na
kursie przejęcia „Ostatniej Szansy". W rozbłysku błękitu spod skrzydła myśliwca Anni
wystrzeliła torpeda protonowa. Ułamek sekundy później to samo zrobiła druga.
Jaina zmrużyła oczy.
Jeśli to się uda... - pomyślała.
Pierwsza torpeda zbliżała się do grupy skoczków, których piloci zaczęli genero-
wać bąble grawitacyjne, by wchłonęły pocisk, zanim trafi w myśliwce. Wykorzystując
taktykę, która okazała się skuteczna na Dantooine, dowództwo Nowej Republiki poleci-
ło zaprogramować torpedy protonowe w taki sposób, by detonowały w momencie wy-
krycia anomalii grawitacyjnej.
Tak też się stało.
Piloci skoczków zorientowali się nagle, że lecą prosto w gigantyczną chmurę wy-
zwolonej energii. Formacja poszła w rozsypkę. Yuuzhańscy piloci rozlecieli się jak
spłoszone ptaki; myśliwce skręcały pod najdziwniejszym kątem. Niektórzy przelecieli
pod chmurą, inni zawrócili, by zaatakować napastników. Dwa skoczki rozleciały się,
dowodząc skuteczności obranej taktyki. Jedyną słabością w konstrukcji skoczków kora-
lowych było to, że te same dovin basale, które manipulowały falami grawitacyjnymi
zapewniającymi napęd myśliwca, jednocześnie generowały bąble grawitacyjne. Anali-
tycy Nowej Republiki zaobserwowali, że generowanie bąbli wpływa negatywnie na
sterowność statku. Potrzeba było jednak pilotów Eskadry Łobuzów, by zrozumieć, że
podobne zjawisko zachodziło również w odwrotną stronę.
Druga z torped protonowych natknęła się na dwa z odlatujących skoczków i wy-
buchła. Jeden z nich zniknął w jasnym rozbłysku eksplozji. Drugi oberwał w lewą burtę
- trafienie stopiło koral yorick, wystawiając kabinę pilota na mróz kosmicznej próżni.
Skalny statek zszedł z kursu i runął w dół ku powierzchni Garqi, przemieszczając się
bezwładnym lotem wśród innych międzygwiezdnych szczątków.
Jaina zogniskowała soczewkę celowniczą na najbliższym yuuzhańskim myśliwcu i
wcisnęła spust uruchamiający ostrzał rozpryskowy. Sprzężone poczwórne lasery blu-
znęły setką niskoenergetycznych laserowych strzałek w kierunku celu. Niewielki bąbel
grawitacyjny wchłonął część z nich, ale szybko zniknął, umożliwiając pozostałym
strzałom penetrację skalnego kadłuba. W tej samej chwili, gdy zobaczyła, że laser prze-
bija się przez poszycie, uruchomiła główny spust, posyłając ku celowi poczwórną
wiązkę lasera pełnej mocy.
Szkarłatna seria ze świstem skoncentrowała się na dziobie myśliwca. Dysponowa-
ła wystarczającą energią, by rozpalić poszycie do białości. Stopiony kamień rozprysł się
na boki jak skóra odpadająca płatami od poparzonego ciała. Skoczek wszedł w powolny
korkociąg, a potem zatrząsł się gwałtownie, gdy jego dovin basal zakończył życie.
Michael Stackpole
135
Anni oddała jeden szybki strzał, który uszkodził innego skoczka, nie strącając go
jednak, a po chwili razem z Jainą były już po drugiej stronie yuuzhańskiej formacji.
Wpatrując się w odczyty z czujników, Jaina zawróciła swojego X-skrzydłowca do ko-
lejnego ataku na skoczki. Patrząc w górę, widziała, że bitwa staje się coraz bardziej
chaotyczna - skoczki i X-skrzydłowce kreśliły w przestrzeni pętle i beczki, pikowały w
dół i wspinały się do góry, w coraz większym zamieszaniu i zamęcie. Torpedy proto-
nowe, które okazały się tak skuteczne w pierwszym starciu, teraz mogły z takim samym
prawdopodobieństwem trafić we wroga jak i w sojusznika.
Czyli po staremu... - pomyślała Jaina.
Poza linią walk myśliwców większe statki rozpoczęły wzajemny ostrzał. Dwa
gwiezdne niszczyciele klasy Victory, towarzyszące „Zadziornemu", zaatakowały
yuuzhańskie krążowniki z góry i z dołu. Obsypywały nieprzyjacielską formację poci-
skami udarowymi i kroiły ogniem laserów. Yuuzhańskie statki - wielkości korwety -
przechwytywały wiele strzałów, zanim zdążyły dotrzeć do krążownika. Stanowiły jego
zewnętrzną linię obrony. Strzały oddawane przez nie w odpowiedzi ku okrętom Nowej
Republiki zatrzymywały się na ich tarczach - ale tarcze nie mogły wytrzymywać w
nieskończoność.
Jaina poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Gdyby to była symulacja, pomyślała, nikt by nie wątpił, że jest nas za mało. Jedy-
nym wyjściem byłby odwrót i ucieczka, westchnęła. Tyle że to nie symulacja i nie mo-
żemy uciekać. Nie możemy też wygrać, pozostaje więc tylko mieć nadzieję, iż zadamy
im takie straty, że też nie będą mogli mówić o zwycięstwie.
Głęboko w trzewiach swojego okrętu Deign Lian uśmiechał się. Przybycie posił-
ków Nowej Republiki zaskoczyło go, ale szybki przegląd sytuacji upewnił, że wydłuży
to po prostu czas potrzebny na rozgromienie niewiernych. Chociaż skoczki koralowe
ucierpiały bardziej, niż się spodziewał, a przybyłe okręty wypuściły nowe oddziały
mechanicznych myśliwców, jego siły nadal miały przewagę liczebną i artyleryjską.
Skoncentrował ataki na jednym z mniejszych statków Nowej Republiki. Działa
yuuzhańskich okrętów pluły plazmą, bombardując tarcze wroga. Sfera ochronna wokół
okrętu zaczęła się kurczyć. Jeszcze jedna czy dwie salwy i tarcze opadną, a wtedy pla-
zma przebije samo poszycie, odzierając okręt z jego bluźnierczej parodii życia.
A wtedy, pomyślał Deign, zajmę się resztą. Yuuzhanin uśmiechnął się do siebie.
Armia pochwali mnie za to zwycięstwo, uznał. Moja pozycja wzmocni się tak bardzo,
że kiedy mój obecny pan zawiedzie, nie będzie innych kandydatów na jego stanowisko.
Admirał Gilad Pellaeon, siedząc w tym samym fotelu, z którego wielki admirał
Thrawn dowodził „Chimerą", obserwował holograficzne odwzorowanie bitwy toczącej
się w sercu systemu Garqi. Podkręcił wąsa, po czym wcisnął palcem wskazującym
przycisk łączności wbudowany w podłokietnik fotela.
- Sekcja artylerii, czy Kolce są na pozycji?
- Mam potwierdzenie, że tak, admirale - odpowiedział oficer operacyjny.
- Świetnie. Sekcja steru, skok za pięć sekund. Kurs według pliku Gamma. Po-
wiedzcie dowódcy Kolców, że ma pozwolenie na skok do punktu „Dziewiąta krew".
Mroczny przypływ II - Inwazja
136
- Rozkaz, admirale!
Pellaeon zwolnił przycisk i odchylił się na oparcie fotela, łącząc dłonie. Od dzie-
siątków lat marzył o tym, by zaskoczyć oddziały Nowej Republiki w tak niekorzystnej
sytuacji. Wystarczyło tylko sięgnąć po gotowe plany zasadzki i wydać odpowiednie
rozkazy. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zaskoczenie Nowej Republiki.
Corran wprowadził „Ostatnią Szansę" w beczkę. Następnie uniósł dziób statku w
pętli, zanim przewrócił statek na plecy i zanurkował na lewą burtę. Dzięki tym manew-
rom udało im się uniknąć trafienia, ale Yuuzhanie powoli odciągali ich coraz bardziej
od „Zadziornego".
- Jacen, masz jeszcze trochę tego środka nasennego w strzykawce?
- Ganner dostał ostatnią dawkę. Dlaczego pytasz?
- Bo zawsze chciałem umrzeć we śnie. - Corran roześmiał się. - Aha, na wypadek,
gdybym nie miał okazji powiedzieć ci tego później ... zaimponowałeś mi podczas tej
misji. Pewnie w obliczu faktu, że zaraz nas rozpylą na atomy, nie ma to dla ciebie
większego znaczenia, ale...
- A niech to Sith porwie!
- Nie sądziłem, że to cię tak wytrąci z równowagi, żebyś aż zaczaj: przeklinać!
- Nie, Corran, nie o to chodzi! Ale mam odczyt o dużej liczbie nadlatujących no-
wych statków. Dwa gwiezdne niszczyciele, jeden klasy Imperial i jeden Victory. Prócz
tego jeszcze parę innych okrętów. Transponder zidentyfikował je jako siły Spadkobier-
ców Imperium.
Corran uśmiechnął się.
- Daj im znać, że nie mamy wrogich zamiarów, Jacenie. A potem trzymaj się. Mo-
że jednak jeszcze wyjdziemy z tego cało.
Sparky zapiszczał, wyświetlając na ekranach czujników rufowych Jainy dane tak-
tyczne nadlatujących myśliwców. Przechyliła statek na lewo, wchodząc w łagodną
beczkę i rzuciła okiem na monitor. Nigdy nie widziała podobnej konstrukcji. Myśliwce
przybyszów miały kulistą kabinę jak myśliwce typu TIE, z kapsułą bliźniaczych silni-
ków jonowych podwieszoną z tyłu. W przeciwieństwie jednak do maszyn typu TIE, te
wyposażone były w cztery ramiona, sterczące z centralnego punktu kadłuba w miejscu,
gdzie kapsuła łączyła się z silnikiem. Były wysunięte do przodu i tyłu, jak palce zaci-
skające się na kabinie pilota, i przypominały nieco ustawieniem płaty X-skrzydłowca w
pozycji bojowej.
W słuchawkach rozległy się trzaski zakłóceń, wśród których po chwili usłyszała
ludzki głos:
- Spadajcie, Łobuzy. Teraz są nasi. Tu dowódca Kolców. Bez odbioru.
Co? Kto? - Jaina ze zdumienia otworzyła usta, kiedy podobne do szponów my-
śliwce minęły ją ciasnym szykiem, w trzech grupach po cztery. Leciały tak blisko i
skręcały tak równo, jakby kierował nimi jeden mózg, z precyzją, która odebrała jej
mowę. Ich działa bluzgały zielonymi pociskami rozpryskowymi, by zaraz potem wy-
strzelić po parze rakiet, które trafiły w skoczki z niewiarygodną dokładnością. Ich kabi-
Michael Stackpole
137
ny zamieniły się nagle w wulkany. Dovin basale zagotowały się i eksplodowały.
Skoczki poszły w rozsypkę, gdy trzydzieści sześć nowo przybyłych szponopodobnych
myśliwców przeczesało pole walki.
Dwa gwiezdne niszczyciele, które pojawiły się w tym samym momencie, zmieniły
równowagę sił wśród większych statków. Jeden ustawił się między nieprzyjacielskim
okrętem a trafionym „Wschodem Taanabu", który poważnie ucierpiał, bezbronny bez
tarcz, z kilkunastoma dziurami wypalonymi w kadłubie. Nowo przybyły gwiezdny
niszczyciel klasy Victory - „Czerwone Żniwo" - osłonił „Wschód Taanabu" przed
yuuzhańskim ogniem, jednocześnie ostrzeliwując wrogą korwetę.
Drugi okręt - „Chimera" - przyłączył się do „Zadziornego", atakującego yuuzhań-
ski krążownik. Okręt otoczył się bąblami grawitacyjnymi, które absorbowały wszystkie
strzały, ale pozbawiały go niemal całkowicie możliwości manewru.
Może nas tu tak trzymać, dopóki dovin basale nie stracą sił, pomyślała Jaina. Nie
mamy pojęcia, jak długo może to potrwać.
- Dowódca Łobuzów do wszystkich Łobuzów: zarządzam odwrót. Wracajcie na
„Zadziornego". Wypełniliśmy cel misji i wracamy do domu.
Jaina zamrugała i sięgnęła do Mocy. Wyczuła obecność brata, całego i zdrowego,
na pokładzie „Zadziornego".
Teraz możemy wracać, pomyślała.
Rzuciła okiem na ekrany czujników i zmarszczyła brwi. Zobaczyła ślady tylko
kilku skoczków, zawracające w stronę yuuzhańskiego statku. Szponowate myśliwce
kreśliły wymyślne wzory na polu bitwy, eskortując czwórkami X-skrzydłowce w kie-
runku bothańskiego krążownika. Jedna czwórka odłączyła się od pozostałych, by zająć
pozycje wokół Jainy i Anni.
- Nie martwcie się, Łobuzy, już was mamy... i doprowadzimy bezpiecznie do do-
mu.
Protekcjonalny ton w głosie dowódcy Kolców sprawił, że Jaina zagryzła wargi.
-Kim jesteście?
- Jesteśmy najlepszymi pilotami wojskowymi w galaktyce. - Szum zakłóceń zagłu-
szył na chwilę głos dobiegający z głośnika. - Falanga domu Chissów, oddelegowana do
Nowej Republiki przez mojego ojca, generała barona Soontira Fela.
Mroczny przypływ II - Inwazja
138
R O Z D Z I A Ł
22
Widok, jaki Shedao Shai zobaczył na powierzchni Garqi, nie przypadł mu do gu-
stu. Podchodząc do lądowania małym promem, widział czarną bliznę wypaloną na po-
wierzchni, ale dopiero stojąc wśród zwęglonych szczątków, skrzypiących pod butami,
w pełni odczuł ohydę tego wszystkiego. Sucha woń spalenizny wypełniła mu nozdrza;
chwilami dochodził do tego kwaśny odór spalonych ciał.
Zadowolony, że maska nie pozwalała dojrzeć jego twarzy, wykrzywionej z obrzy-
dzenia, Shedao Shai spojrzał na podwładnego, który leżał przed nim rozciągnięty na
ziemi. Stawiając nogę na szyi wojownika, przemówił:
- Powiedziałeś, Runcku Das, że Krąg Val dzielnie walczył, zanim poległ. Jak to się
stało, że nie zginąłeś u jego boku?
Runek wypluł z ust ślinę zmieszaną z popiołem.
- Wodzu, Krąg Val rozkazał mi, bym pozostał z tyłu, zbierając informacje dla cie-
bie i powstrzymując ataki tutejszego ruchu oporu. Chciałem być tu z nim, żeby go
chronić, ale mi nie pozwolono.
Deign Lian, stojący u lewego boku Shedao, prychnął gniewnie:
- Posłuchaj głupiego rozkazu, a odsłonisz się jako całkowity głupiec.
Dowódca Yuuzhan Vong wyrzucił ramię do przodu. Wyprężone palce trafiły w
gardło adiutanta, wyrywając z niego ochrypły kaszel. Lian dał krok do tyłu. Już zaczął
unosić ręce ku szyi, zatrzymał je jednak w pół drogi i zwinął dłonie w pięści. Po chwili
rozluźnił je i powoli opuścił wzdłuż boków. Opadł na jedno kolano i pochylił głowę.
- Błagam o wybaczenie... panie...
Shedao Shai zmierzył Liana zimnym wzrokiem i przeniósł spojrzenie na wojowni-
ka leżącego u jego stóp.
- Co tu się stało? Opowiedz mi wszystko.
Runek rozdrapał ziemię pazurami.
- Możemy się tylko domyślać. Jedyne informacje, jakie mamy, pochodzą od kilku
Chazrachów, którym udało się uciec.
- Jakie więc są wasze domysły?
Wojownik oblizał szarym językiem poczerniałe wargi.
Michael Stackpole
139
- Krąg Val, jak należało, wyzwał na pojedynek dowódcę wrogiego oddziału.
Srebrne Ostrze nie odpowiedział. Zrobił to Żółte Ostrze, a potem jeszcze jeden z pozo-
stałych, ale nie jeedai. Krąg Val usiekł pierwszego, a potem rozpłatał Żółte Ostrze.
Zabił go trzeci jeedai. Srebrne Ostrze zaczął walczyć z pozostałymi i pokonał ich. Nasi
niewolnicy poszli w rozsypkę i uciekli. Wróg podpalił to miejsce, a ogień pożarł ciała i
ich, i naszych poległych.
Shedao Shai uderzył się prawą pięścią w okryte zbroją udo, aż zaciśnięte palce
rozluźniły się i powoli wyprostowały.
- A zanim tu dotarliście, pożoga wszystko strawiła. Nie zdołaliście odnaleźć ich
śladów?
- Nie, wodzu, nie byliśmy w stanie nic zrobić.
- Mylisz się, Runcku z domeny Das. - Shedao Shai przeniósł cały ciężar ciała na
nogę spoczywającą na szyi wojownika i przekręcił stopę, przerywając mu kręgosłup. -
Mogliście być szybsi.
Zerknął na Deigna. Jego adiutant zawahał się, ale po chwili przyklęknął, by poło-
żyć się na ziemi.
- Nie bądź głupi, Deignie Lian. - Yuuzhański dowódca odtrącił nogą podrygujące
w ostatnich konwulsjach ciało Runcka i stanął obok swojego adiutanta. - Czego się
nauczyłeś, pozwalając swojej ofierze na ucieczkę?
Deign Lian wpatrywał się w sczerniałą ziemię.
- Że niewierni są przebiegli. Zastawili na nas pułapkę. Gdybyś nie nalegał, panie...
Shedao Shai kopnął go w pierś i powalił na ziemię w czarnej chmurze pyłu.
- Jeśli tylko tego cię to nauczyło, to nie jesteś mądrzejszy niż Runek.
- Ale, mój wodzu...
- Myśl, Lian, po prostu pomyśl! - Shedao Shai rozłożył okryte rękawicami ręce. -
Widzisz tę ruinę dookoła i jedyne wrażenie, jakie odnosisz, to że są przebiegli? Prze-
analizuj bitwę, w której brałeś udział. Prawda jest oczywista.
- Próbowałem, panie.
- Nie dość mocno, Liam - Shedao Shai opanował dreszcz obrzydzenia, jaki wywo-
łała w nim niekompetencja jego adiutanta. - Przybywają tu i zajmują pozycje, by prze-
jąć jeedai. Ty przybywasz i zajmujesz pozycje, by pokrzyżować im szyki. Twoje siły
mają przewagę. Potem oni sprowadzaj ą posiłki... w dwóch falach. Po co? Opóźnienie
drugiej fali nie daje im żadnej przewagi taktycznej. Jeden z ich statków odniósł poważ-
ne uszkodzenia z powodu tego opóźnienia. Ponadto, biorąc pod uwagą, w którym miej-
scu systemu pojawiła się druga fala posiłków, liczba punktów, z których mogli nadle-
cieć, jest ograniczona. Jest stamtąd tylko kilka możliwych tras do Nowej Republiki, ale
znacznie więcej do Spadkobierców Imperium.
Yuuzhański dowódca powoli krążył wokół adiutanta.
- Co więcej, nawet przybycie tych sił nie wystarczyło, żeby cię pokonać i przego-
nić z systemu. Zabrali to, po co przyszli, i wycofali się. Przypuszczam zatem, że drugą
falę stanowiły wojska Spadkobierców Imperium, które przybyły tu we własnym celu i
postanowiły interweniować.
Lian pokiwał głową.
Mroczny przypływ II - Inwazja
140
- Mądrość mojego wodza jest niezmierzona.
- Gdyby tak było, wysłałbym z tobą więcej statków. Adiutant uniósł głowę.
- Skąd wiedziałeś, że powinieneś wysłać ze mną flotę? Shedao Shai zatrzymał się
na chwilę.
- Ta wcześniejsza penetracja systemu przez statek Nowej Republiki nie miała sen-
su. Gdyby im chodziło o zwiad, mogli pozostawić okręt na obrzeżach systemu i wypu-
ścić myśliwce, żeby zbliżyły się do planety, zebrały dane i bezpiecznie wróciły. Taką
właśnie taktykę zastosowali w systemie Sempidala. Jedynym powodem ich przybycia
tutaj było zatem dostarczenie statku, który następnie się rozbił. A na miejscu katastrofy
zobaczyliśmy wszystko, co spodziewaliśmy się zobaczyć.
-Nie rozumiem...
- To widać - prychnął Shedao Shai. - Nie zrozumieli też tego członkowie ekipy,
która badała wrak statku. Tak się bali kompromitacji, że nie zauważyli najbardziej
oczywistej rzeczy. Jakim cudem znaleźli ślady załogi na rozbitym statku, skoro ludzie
mogli użyć kapsuł ratunkowych?
- Ale nie znaleźliśmy również śladów kapsuł ratunkowych...
- Właśnie, bo ich tam nie było! - Yuuzhański dowódca zatarł dłonie. - Stąd może-
my wnioskować, że statek, którym uciekli, był ukryty we wnętrzu tego, który się rozbił
o powierzchnię, a ślady materii organicznej miały nas tylko zmylić. To był podstęp!
- Ale jaki był powód tej akcji?
- Lian, jak możesz być taki głupi! - Shedao Shai rozłożył ręce.
- Idź i dowiedz się, jaki mieli powód. Dowiedz się, dlaczego zniszczyli to miejsce.
Ci, którzy tu polegli, domagają się tego od ciebie. Nie zawiedź ich. I nie zawiedź mnie.
- Jak rozkażesz, panie.
Shedao Shai odwrócił się plecami od Liana i zaczekał, aż odgłos jego kroków roz-
płynie się w ciszy, zanim odwrócił się z powrotem i spojrzał na milczący, złocisty cień.
- A co ty wywnioskowałeś z tych zgliszcz, Elegosie?
Caamasjanin wzruszył ramionami.
- To był ogród, pozbawiony znaczenia militarnego. Ścigano ich, tu postanowili się
bronić. Reszta to skutki uboczne.
Yuuzhanin pozwolił, by z jego gardła wydobył się urywany, chrapliwy śmiech.
- Myślałeś, że tak łatwo przyjdzie ci mnie zwieść?
- Myślałeś, że chciałem cię zwieść? - Ciemne oczy Elegosa pozostały szeroko
otwarte i niewinne. - Jeśli Deign Lian nie zdołał dowiedzieć się, dlaczego spalono to
miejsce, chociaż jest tu od tak dawna, skąd ja mam to wiedzieć po zaledwie godzinie?
Shedao Shai zaczął krążyć po zgliszczach. Po chwili przywołał gestem Elegosa, by
mu towarzyszył. Kiedy Caamasjanin dołączył do niego, zapytał:
- Jak to możliwe, że znosisz ich towarzystwo, Elegosie? Jesteś istotą głęboko my-
ślącą i pokojowo nastawioną a oni nie mają żadnej z tych cech. Widzę to tutaj wyraź-
nie. Widziałem to też na jednej z waszych planet, na Bimmiel. Jak możesz wytrzymać z
istotami tak wyzutymi z honoru?
Elegos zmarszczył brwi.
Michael Stackpole
141
- Wyzutymi z honoru? Nowa Republika wiele ryzykowała, by wydostać stąd swój
oddział zwiadowczy. To honorowe zachowanie.
- Tak, być może, ale blednie w porównaniu z innymi ich czynami.
- Shedao Shai rozłożył na boki wyprostowane ramiona. - Jak sam powiedziałeś, to
miejsce nie ma żadnego znaczenia militarnego, a jednak je zniszczyli. Dlaczego? A ta
misją o której mówiłeś... Zabrali martwe ciała tylko po to, by potraktować je jak śmieci
i uciec na swój statek.
- Nawet ty wierzysz, że ciało jest tylko naczyniem, wodzu Shai. Sam mi o tym
mówiłeś.
Shedao Shai odwrócił się, celując w Elegosa palcem.
- Tak, ale to naczynie jest święte! Należy je traktować z szacunkiem i troską! Ma-
my zwyczaje, rytuały, poprzez które okazujemy szczątkom naszych przodków respekt.
Pokazywałem ci, jak wyglądają kości naszych zmarłych po tych obrzędach. A tu...
Yuuzhański dowódca zorientował się, że jego dłonie drżą od gniewu, który go
przepełniał. Przez chwilę zamierzał zamaskować to uczucie, ale pokonał ten impuls.
- Te ciała tutaj spalono tak, jak leżały! Nawet nie rozprostowano im członków. Nie
złożono razem towarzyszy. Potraktowano je jak śmieci, i to nie tylko ciała naszych
zmarłych! To mógłbym w pewnej mierze zrozumieć, ale zrobić to samo ze zwłokami
własnych towarzyszy?
- To, co zrobili ze szczątkami Yuuzhan, możesz przypisać niewiedzy. - Elegos
przyklęknął obok zwęglonego szkieletu. - To, co zrobili z własnymi zmarłymi... być
może pośpiechowi. Z waszą flotą nad głowami nie mogli zapewnić im odpowiedniego
pochówku.
- Być może jest tak, jak sugerujesz. Wiele się od ciebie dowiedziałem, a teraz
udzielasz mi jeszcze jednej lekcji.
Elegos uniósł wzrok. Słońce odbijało się jasnym blaskiem od jego złotej sierści.
- Nie sądzę, bym mógł cię jeszcze czegoś nauczyć, wodzu Shai.
- A jednak. - Yuuzhanin oparł pięść o pięść. - Kiedy mówiono tu ojeedai, nazwa-
nym Srebrnym Ostrzem, poruszyłeś się, niemal niezauważalnie. Kiedy wspomniałem o
Bimmiel, znowu drgnąłeś w sposób, który wskazywał, że coś wiesz o tym miejscu.
Zakładam, że znasz tego jeedai. Znasz Srebrne Ostrze.
- Nigdy nie zaprzeczałem, że znam Jedi.
- Ale Srebrne Ostrze znasz lepiej niż innych. Caamasjanin kiwnął głową i powoli
wstał.
- Nazywa się Corran Horn.
- Koran Hom. - Shedao Shai wypowiedział te słowa powoli i starannie. Skojarzył
je w myśli ze smakiem krwi jeedai, której posmakował na Bimmiel. -Nie powiedziałeś
mi, że to on zabił mojego krewniaka na Bimmiel.
- Nigdy o to nie pytałeś.
- Skoro tak się przed tym wzbraniasz, Elegosie, to nie tylko go znasz, ale jest ci
bliski. Myślałeś, że osłonisz przyjaciela przed moim gniewem?
Caamasjanin podniósł głowę, odsłaniając gardło.
- Być może, wodzu Shai, to ciebie osłaniam.
Mroczny przypływ II - Inwazja
142
- A więc istotnie jest ci bliski i boisz się o niego. - Shedao popukał palcem w swo-
ją maskę w miejscu, gdzie okrywała podbródek. - Twoja lojalność jest godna pochwały,
ale czemu jesteś lojalny wobec tak nędznego osobnika? Nie mogę tego zrozumieć. Je-
steś na to zbyt mądry.
- Corran nie jest głupi ani pozbawiony honoru. - Elegos złączył dłonie za plecami.
- Żaden z Jedi nie jest głupi, podobnie jak mało który z przywódców Nowej Republiki.
Zbyt wiele im przypisujesz niewiedzy i nieznajomości waszych zwyczajów, a za mało o
nich wiesz, by móc ich zrozumieć.
- Ależ, Elegosie, wiele mnie o nich nauczyłeś. Wiele zrozumiałem.
Caamasjanin uśmiechnął się słabo.
- Ja też podczas pobytu u was poznałem trochę wasze zwyczaje. Skłaniam się ku
przypuszczeniu, że możliwe jest między nami porozumienie. Ta wojna nie musi trwać
w nieskończoność.
- Wcale bym tego nie chciał. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersiach. -
Gdybym miał nawiązać z nimi rozmowy, potrzebowałbym wysłannika, któremu mógł-
bym całkowicie ufać. Nie znam takiego wśród moich ludzi.
Elegos przymknął oczy.
- Ja mógłbym być twoim ambasadorem.
- Istotnie, to doskonały pomysł. - Shedao Shai powoli pokiwał głową i odwrócił
się, wzywając gestem Elegosa, by poszedł za nim. - Chodźmy. Przygotuję cię, żebyś
mógł dostarczyć wiadomość dla jeedai... wiadomość, którą na pewno zrozumieją.
Michael Stackpole
143
R O Z D Z I A Ł
23
Choć pokój z Imperium trwał już od ponad sześciu lat, Corran wciąż odbierał
obecność admirała Gilada Pellaeona w sali odpraw „Zadziornego' jako dysonans. Ad-
mirał Kre'fey powitał Pellaeona ciepłym uściskiem dłoni. Imperialny admirał ukłonił
się mistrzowi Skywalkerowi, a potem odwrócił się i uśmiechnął do Corrana.
- Miałem okazję zapoznać się z pana wstępnym raportem z Garqi. Dobra robota.
Corran zamrugał i kiwnął głową.
- To Jacen Solo napisał ten raport. Ja poprawiłem tylko parę błędów. Przekażę mu
pańską uwagę.
- Cieszę się. - Pellaeon zajął miejsce naprzeciwko Corrana przy romboidalnym
stole. Admirałowi Kre'fey przypadło miejsce u góry stołu, a na prawo od Bothanina
obok Corrana zasiadł mistrz Skywalker.
- Znaleźliśmy się w kiepskim położeniu.
Kre'fey usiadł.
- To prawda, i to pod wieloma względami. Nie wiem, jak mam panu dziękować za
pomoc. Pańscy wywiadowcy w szeregach Nowej Republiki muszą być wyjątkowo
skuteczni.
- Nie tak skuteczni, jak pan sobie wyobraża. - Imperialny admirał pochylił się do
przodu z dłońmi mocno przyciśniętymi do ciemnego blatu. - Możemy rozmawiać
otwarcie... i powinniśmy to zrobić, zanim przylecą tu wasi politycy. Sprowadziłem tu
swoje siły, kiedy dowiedziałem się o waszej nieudanej operacji. Wyszedłem z założe-
nia, że albo udało wam się umieścić wywiadowców na planecie, albo nie powiodła się
wcześniejsza próba wydostania ich. To sugerowało, że na Garqi znajduje się coś cenne-
go, a ja chciałem wiedzieć, co to jest. Pojawiłem się więc w systemie dwa dni po wa-
szym przylocie.
- Dane, które uzyskaliśmy, zostałyby panu niezwłocznie przekazane niezależnie od
tego, co mogą o tym myśleć moi zwierzchnicy. - Kre'fey podrapał się pazurem po szyi.
- Zgadzam się, że musimy porozmawiać otwarcie, zanim politycy zdołają wszystko
zagmatwać.
Mroczny przypływ II - Inwazja
144
Corran westchnął i osunął się niżej na krześle. Ich siły wykonały skok na obrzeża
systemu Garqi, gdzie spotkały się z flotą Imperium, by zaraz udać się najprostszym
kursem ku Ithorowi. Admirał Kre'fey wezwał posiłki, zespoły badawcze i oddziały
wspomagające, co zaalarmowało Coruscant. Wprawdzie władze zawiadomiły ich, że
postarają się wysłać wszystko jak najszybciej, okazało się jednak, że wraz z posiłkami
na Ithor przybędzie również Borsk Fey'lya z grupą senatorów i ministrów. Nikt nie miał
wątpliwości, że kiedy przyjadą, będą tylko przeszkadzać w operacji, która powinna
zachować charakter wojskowy.
- Nie mam złudzeń, admirale Kre' fey... moffowie będą równie mocno sprzeciwiać
się mojemu udziałowi w obronie Ithoru, jak pańscy przywódcy działaniom Imperial-
nych Sił Zbrojnych na obszarze Nowej Republiki. - Pellaeon zmrużył oczy. - Oni patrzą
na to z innej perspektywy. Bitwa o Ithor określi przyszłe losy wojny przeciwko
Yuuzhan Vong. Jeśli wygramy, będzie to oznaczać, że jesteśmy w stanie ich powstrzy-
mać, a może nawet przegnać z galaktyki. Jeśli natomiast przegramy... cóż, wtedy bar-
dzo sceptycznie oceniam szanse przetrwania Nowej Republiki. I Spadkobierców Impe-
rium również.
- Niewątpliwie jesteśmy w wyjątkowo trudnej sytuacji. - Bothanin spojrzał impe-
rialnemu admirałowi prosto w oczy. - Powinien pan wiedzieć, admirale, że nie dyspo-
nujemy żadną z dawnych imperialnych superbroni. Informacje o ich zniszczeniu były
prawdziwe, niezależnie od wszelkich pogłosek, jakie nadal na ten temat krążą.
Pellaeon uśmiechnął się.
- My również nie chowamy nic w zanadrzu. Zresztą nie na wiele by nam się to
przydało. Trudno byłoby zastosować je w obronie.
- A Nowa Republika nigdy nie zgodziłaby się, by Imperium sprowadziło taką broń
na jej terytorium. - Kre'fey przytaknął. -Obrona Ithoru będzie wystarczająco trudna
nawet bez superbroni.
- To prawda, mamy trudne zadanie. - Luke potarł dłonią usta. -Mamy tu, na Ithor,
co najmniej kilka problemów. Pierwszy ma charakter naukowy. Możemy łatwo uzyskać
szczepy baforowców z gatunku tych, które rosły na Garqi. Jednak wyhodowanie z nich
drzew zdolnych do wyprodukowania pyłku zajmie całe lata. Nawet jeśli zabierzemy
stąd sadzonki i zasadzimy gaje baforowców na wszelkich nadających się do tego plane-
tach Nowej Republiki, zanim drzewa dojrzeją, by móc wyprodukować pyłek, może
minąć nawet dziesięć lat.
Corran zmarszczył brwi.
-Ale przecież Ithorianie są znani z umiejętności klonowania i manipulacji gene-
tycznych na roślinach. Mój dziadek kontaktuje się z nimi na bieżąco w sprawie swoich
eksperymentów botanicznych. Na pewno będą umieli zsyntetyzować pyłek.
Mistrz Jedi skrzywił się.
-I to nas prowadzi do drugiego, znacznie poważniejszego problemu, pomijając
nawet kwestię, czy sztuczny pyłek będzie równie skuteczny. Organizacja społeczeństwa
ithoriańskiego skoncentruje się wokół religii, która uznaje za święte drzewa, planetę i
życie. Gdybyśmy poprosili ich o wyprodukowanie dajmy na to leku... czegokolwiek, co
Michael Stackpole
145
służy podtrzymaniu życia, zgodziliby się bez wahania. Ale my mamy ich poprosić, by
stworzyli coś, czego zamierzamy użyć jako broni. Nie zrobią tego.
Kre'fey uniósł jasną brew.
- I nie ma sposobu, żeby ich przekonać?
Luke niepewnie wzruszył ramionami.
- Rozmawiałem z Relalem Tawronem, arcykapłanem, który zastąpił Momawa Na-
dona na stanowisku przywódcy Ithorian. Skoro baforowce na Garqi rozsypały pyłek
podczas bitwy, to na pewno Ithorianie pozwoliliby nam zebrać pyłek i stworzyć nowe
plantacje baforowców. Uznali działanie drzew na Garqi za ich zgodę na przeciwstawie-
nie się agresji Yuuzhan. Nie są jednak skłonni odstąpić od innych zasad swojej religii.
Na przykład absolutnie nie chcą pozwolić, żeby ktokolwiek postawił stopę na po-
wierzchni ich planety.
Pellaeon potrząsnął głową.
- Wątpię, czy Yuuzhanie zastosują się do tego życzenia.
- Relal to wie i dlatego zgodziłby się, żeby względy praktyczne wzięły w tym
przypadku górę, ale to będzie wymagało spełnienia przez nas pewnych warunków.
Ludzie, których wyślemy na powierzchnię, muszą zostać pobłogosławieni... albo zasto-
sować się do pewnych ograniczeń.
Bothański admirał odchylił się na oparcie krzesła.
- Arcykapłan musi zrozumieć, że o takich ograniczeniach można łatwo zapomnieć
w gorączce bitewnej.
Luke pokiwał głową.
- Nie powiedział tego, ale wyczuwam, że tak właśnie to widzi. Jest w bardzo trud-
nej sytuacji. Ithorianie są pacyfistami. Ta inwazja, a nawet przygotowania do niej, mo-
gą podzielić tamtejszą społeczność.
Corran pochylił się do przodu.
- Ale jednak wszyscy zgodziliśmy się, że zniszczenie Peskdtańskich Ogrodów
Ksenobotanicznych pozwoliło nam tylko zyskać na czasie. Yuuzhanie prędzej czy póź-
niej zaatakują Ithor. Skoro zagrożenie istnieje, nie zdziwiłbym się, gdyby po prostu
wpadli do systemu i użyli dovin basali, by ostrzelać planetę gradem asteroid. Jeden
potężny meteoryt i życie na planecie zginie.
- Możemy obserwować system po tym kątem. - Pellaeon kiwnął głową. - Astero-
idy nie nadlecą tak szybko, żebyśmy nie zdążyli ich przedtem zetrzeć w proch.
-Wydaje mi się jednak, Corran, że jeżeli dla Yuuzhan materiał biologiczny pełni
mniej więcej taką rolę jak u nas maszyny, będą chcieli lepiej poznać Ithor. - Luke na
chwilę przymknął oczy. - Sprawozdania o ich poczynaniach na Garqi dobitnie świadczą
o tym, czego mogliby dokonać na planecie takiej jak Ithor.
- Nie będę się z tobą kłócił. Rzeczywiście, w drugiej fazie ataku nie zdarzyło się
nic podobnego do zagłady Sempidala, więc może yuuzhańskie dowództwo zaczęło
postępować trochę bardziej logicznie. - Korelianin wzruszył ramionami. - W takim
razie standardowa obrona? Dopaść ich w przestrzeni, utrudniając lądowanie, a potem
zaangażować w walkę na powierzchni planety?
Kre'fey pokiwał głową.
Mroczny przypływ II - Inwazja
146
- Wolałbym powstrzymać ich, zanim dotrą na powierzchnię, ale bylibyśmy głupi,
gdybyśmy zaniedbali obronę naziemną. Mamy tu kilka elitarnych oddziałów, zarówno
noworepublikańskich, jak i imperialnych, które możemy rozlokować na powierzchni.
Są na tyle zdyscyplinowane, że będą w stanie zastosować się do ograniczeń narzuco-
nych przez Ithorian, przynajmniej zanim nie zrobi się naprawdę gorąco.
Bothański admirał spojrzał na swojego imperialnego kolegę.
- Jednak ostateczna decyzja, admirale, będzie należeć do pana. Pellaeon wyglądał
na zaskoczonego.
- Co właściwie ma pan na myśli?
Kre'fey uśmiechnął się ostrożnie.
- Z nas wszystkich ma pan najdłuższy staż i daleko większe doświadczenie niż ja.
Kilkakrotnie walczyłem z Yuuzhanami i ani razu nie udało mi się odnieść zdecydowa-
nego zwycięstwa, więc chyba nie dostaje mi pewnych umiejętności. Chciałbym, aby to
pan dowodził obroną Ithoru.
Corran uniósł brew.
- No, naszym politykom to się nie spodoba.
Bothanin błysnął kłami.
- To zależy, jak im to sprzedamy. Powiemy im tylko o wspólnym planowaniu i ta-
kich tam rzeczach, ale kiedy zacznie się bitwa, chciałbym, żeby to jednak pan dowo-
dził, admirale. Wtedy będzie już za późno, by mogli oponować. Pellaeon pokiwał gło-
wą.
- Będzie pan naturalnie drugą osobą w łańcuchu dowodzenia.
- Dziękuję, to dla mnie zaszczyt. Twarz imperialnego admirała rozpogodziła się na
chwilę.
- Kto następny? Mistrz Skywalker? Bothański generał spojrzał na Luke'a.
- Jedi brali udział w walkach na powierzchni Dantooine, a potem także na Bim-
miel. Czy możemy na nich liczyć również tutaj?
Luke złączył palce, a Corran wyczuł falę psychicznego cierpienia u swojego mi-
strza. Rycerze Jedi nie stanowili wprawdzie formacji wojskowej, ale zostali wyszkoleni
do walki z zastosowaniem technik, które mogły się bardzo przydać na Ithor. Ze wzglę-
du na bogactwo życia na planecie Moc była na niej wyjątkowo silna, a zatem Jedi mo-
gli skutecznie pełnić rolę obrońców planety. Luke obawiał się jednak, że podczas walki
mogły powstać sytuacje, które wymagały-od nich przekroczenia granicy działań czysto
defensywnych. Mistrz Jedi spojrzał na Corrana.
- Co ty na to?
- Musimy wziąć udział w obronie, to nie podlega dyskusji. - Corran westchnął. -
Mówiąc krótko, całej planecie grozi niewola. Nie jestem pewien, czy cokolwiek, w
czym będziemy tu uczestniczyć.. . może z wyjątkiem zabijania niewinnych... stanowi
domenę ciemnej strony. Jestem przekonany, że żadnego z Yuuzhan, którzy postawią
nogę na planecie, nie można by nazwać niewinnym.
-A jeśli trafi się wam Yuuzhanin, który się podda? - zapytał Pellaeon.
Luke potrząsnął głową.
Michael Stackpole
147
-Niewolnicy, którzy wchodzą w skład ich oddziałów pomocniczych, nie mogą się
poddać, a jeżeli chodzi o samych Yuuzhan... cóż, ciężko mi uwierzyć, by mieli się na to
zdobyć.
- Chyba nie dowierzałbym żadnemu z nich, który by się poddał. - Corran zmarsz-
czył brwi. - Czy to nie Mara spotkała na Dantooine paru takich, którzy zabili kilku cy-
wilów, żeby potem pod osłoną maskerów ooglith zabijać następnych?
Bothanin postukał pazurem o blat stołu.
- Słuszna uwaga. Będziemy musieli przeanalizować normalne zasady walki i poin-
struować naszych ludzi, że Yuuzhanie mogą nie respektować naszych wyobrażeń o
traktowaniu jeńców, którzy się poddają. Nie znamy Yuuzhan, nie wiemy nic o ich kul-
turze i tradycjach. To bardzo utrudnia opracowanie jakiejkolwiek sensownej strategii.
Możemy snuć przypuszczenia, możemy wyciągać wnioski, ale tak naprawdę to nic nie
wiemy.
Pellaeon uśmiechnął się.
- Wielki admirał Thrawn potrafił wiele wywnioskować na temat swoich wrogów,
studiując ich sztukę. Nie wiem, co powiedziałby o Yuuzhanach, ale tych kilku Chissów,
którzy przybyli z Nieznanych Terytoriów, aż pali się do walki przeciwko nim.
- Tak, Chissowie w ich statku-szponie. - Kre'fey wygładził sierść na karku. - Może
być pan pewien, że Coruscant się wścieknie, kiedy usłyszy, że leci tu cały kontyngent
ziomków Thrawna. Na pewno wielu z nich będzie uważało, że sprowadził pan tu Chis-
sów, by przy ich pomocy wykroić sobie następne Imperium z terytoriów Nowej Repu-
bliki.
Imperialny admirał wzruszył ramionami.
- Mógłbym to zrobić, gdybym wiedział, że istnieją, ale nie byłem wtajemniczony
we wszystkie plany Thrawna. Kiedy wysłaliśmy wezwanie do wszystkich oddziałów i
agentów Imperium niezależnie od miejsca pobytu, ta formacja po prostu przyleciała
razem z innymi, z pozdrowieniami od barona Fela i pod dowództwem jego syna.
Corran pokręcił głową.
- I nikt o nich wcześniej nie wiedział?
- Ja wiedziałem. - Luke powiedział to tak cicho, że Corran nie był pewien, czy się
nie przesłyszał. - Dawno temu, jeszcze w czasach kryzysu bothańskiego, kiedy szuka-
łem Mary, natknąłem się na admirała Parcka i barona Fela. Nadzorowali instalację woj-
skową, w tym również komorę klonującą dla następcy Thrawna. Powiedzieli mi, że na
Nieznanych Terytoriach toczą się walki, które w jakiś sposób mogą zagrozić Imperium.
Nie stanowili jednak zagrożenia dla nas, a poinformowanie o ich obecności zakłóciłoby
tylko wysiłki zmierzające do zawarcia pokoju z Imperium.
Kre'fey zamrugał oczami fioletowymi w złote plamki.
- Gdyby pewni ministrowie wiedzieli, że przemilczał pan taką informację, uznali-
by to za niezbity dowód, że dąży pan do zapewnienia Jedi hegemonii i że myśli pan o
wykorzystaniu w tym celu Chissów.
Corran zmarszczył czoło.
- To bzdura!
Mroczny przypływ II - Inwazja
148
- Och, wiem. Mówię wam tylko, co się stanie, jeśli ta informacja wydostanie się na
zewnątrz. Dla naszych celów wystarczy, że wiemy, iż tę flankę mamy obstawioną. To
dobrze. - Bothanin spojrzał na Pellaeona. - Jak duże siły zbrojne jest pan w stanie tu
sprowadzić?
- Moi ludzie nadal opracowują plany. Ale na pewno co najmniej jedną pełną grupę
operacyjną: cztery imperialne gwiezdne niszczyciele, osiem gwiezdnych niszczycieli
klasy Victory i odpowiednią liczbę okrętów wspomagających. Możemy sprowadzić
wszystkich tutaj albo posłać część na Yaga Minor, by miała oko na Garqi, skoro zało-
żymy, że atak zacznie się stamtąd.
Kre'fey przytaknął.
- Mogę zgromadzić podobne siły, chociaż część statków będzie musiała pozostać
w układzie Agamaru. Będą trzymać w szachu Garqi i osłaniać ewentualnych uciekinie-
rów. Jeśli zajdzie potrzeba, mogę odwołać te siły z Agamaru, ale to będzie oznaczało,
że planeta jest stracona.
Słysząc słowa Bothanina, Corran poczuł, że ściska mu się serce. Chociaż nie
chciał w to wierzyć, istniało duże prawdopodobieństwo, że Agamar stanie się celem
ataku Yuuzhan Vong i zostanie podbity. Podbój Agamaru mógł zaś być tylko wstępem
do agresji na Ithor, stanowiąc wygodną bazę wypadową do ataku. Nawet niewielkie
zaangażowanie Nowej Republiki w pobliżu Agamaru osłabiało jej siły obronne wokół
Ithoru. Yuuzhanie musieli zaatakować Ithor i nie mogli z tym zbytnio zwlekać; w prze-
ciwnym razie Nowa Republika zdołałaby zgromadzić flotę tak potężną, że nie zdołaliby
jej pokonać.
Istotą problemu z Agamarem było jednak to, że jego utrata odcięłaby praktycznie
Spadkobierców Imperium od Nowej Republiki, zamykając najważniejszy hiperprze-
strzenny korytarz pomiędzy nimi. Poza Ithorem najbliższym światem Nowej Republiki
stawał się wtedy Ord Mantell, ale podróż z Yaga Minor na Ord Mantell nie była łatwa i
wymagała kilku krótszych skoków oraz wiele czasu. Corran nie był pewien, jak dużą
pomoc w walce z Yuuzhan Vong Imperium będzie mogło im zapewnić na dłuższą me-
tę. Pellaeon wzruszył ramionami.
- Każdy wojskowy ma zawsze ten sam problem. Wiemy, jak powinniśmy rozmie-
ścić siły, by zapewnić im maksymalną skuteczność. Obaj też wiemy, że w tej rozgryw-
ce kluczem jest Ithor. Yuuzhanie przybyli z dostatecznie mocnymi siłami, żeby go pod-
bić. Jeśli osłabimy obronę innej planety, podsuniemy im alternatywny cel. Pewni ludzie
ucierpią, by ocalić innych. Rozum podpowiada nam najrozsądniejsze rozwiązanie, tyle
tylko że w sercu trudno nam się z nim pogodzić.
Rozłożył ramiona.
- Mamy około dwóch tygodni, zanim zjawią się tu wasi przywódcy. Wyobrażam
sobie, że pojawi się też paru moich. Przez ten czas musimy opracować plan, z którego
będzie wynikać, że dzielimy się obowiązkami i ryzykiem dla pożytku ogółu. Oznacza
to, że będziemy musieli pójść na pewne ustępstwa polityczne, które mogą nam się nie
podobać, de facto wiążąc sobie ręce jeszcze przed bitwą. Nie jestem tym zachwycony,
podobnie jak wy, ale jeśli tego nie zrobimy, nasi przywódcy, walcząc między sobą,
skrępują je nam własnymi więzami. Zdecydowanie wolę pęta, które sam sobie wybiorę,
Michael Stackpole
149
niż te, które im mogą przyjść do głowy. - Oczy admirała rozbłysły. - W końcu kiedy
sam nakładam sobie więzy, czynię to ze świadomością, że potrafię je zdjąć. A w nad-
chodzącej bitwie, jeśli nie stworzymy sobie takiej możliwości, to wszyscy... i Ithor, i
Nowa Republika, i Imperium... będziemy zgubieni.
Mroczny przypływ II - Inwazja
150
R O Z D Z I A Ł
24
Jaina odbierała przyjęcie jako nie kończącą się serię absurdów. Po pierwsze, ta
oficjalna uroczystość miała miejsce na pokładzie „Tafanda Bay", jednego z ithoriań-
skich statków-miast unoszących się leniwie ponad dżunglą. W przykrytych kopułami z
transpastali statkach z własnymi ekosystemami, pełnymi bujnej roślinności, utrzymy-
wano wysoką temperaturę i dużą wilgotność powietrza. Na co dzień nie miała nic prze-
ciwko temu, ale w oficjalnych szatach Jedi czuła, że atmosfera jest ciężka i przytłacza-
jąca.
Sam pomysł, by na planecie będącej celem wrogiego ataku urządzać oficjalne
przyjęcie, wydał jej się całkowicie niewłaściwy. Wolałaby być teraz na pokładzie „Za-
dziornego" wśród pozostałych członków Eskadry Łobuzów. Pułkownik Darklighter
został zaproszony na bankiet jako reprezentant całej eskadry, a Jaina nie mogła się po-
zbyć wrażenia, że stało się tak, bo spece od protokołu dyplomatycznego obawiali się,
by piloci zbyt wyraźnie i głośno nie wypowiadali swojego zdania, zakłócając tym prze-
bieg uroczystości.
Napięcie wśród zgromadzonych na sali było niemal równie przytłaczające, jak
wilgotność. Przyjęcie odbywało się w przestronnym pomieszczeniu o przeszklonym
suficie, ale gałęzie wysokich drzew nad głowami tylko chwilami pozwalały dostrzec
nocne niebo. Jeszcze bardziej imponujące niż drzewa wrażenie robiły ściany i podłogi,
wyłożone drewnem o głębokim, bursztynowym odcieniu z ciemniejszymi pasmami
słojów. Tworzyło to mozaikę o swobodnym rysunku, pełnym płynnych, giętkich linii.
Jaina miała ochotę śledzić strukturę słojów w nieskończoność, niestety, grupy dyploma-
tów raz po raz zasłaniały jej widok.
Z wieloletniej obserwacji matki uczestniczącej w podobnych uroczystościach - a
także z własnego doświadczenia - doskonale wiedziała, że kontakty dyplomatyczne
funkcjonowały na zupełnie nierealnej płaszczyźnie. Postawieni twarzą w twarz śmier-
telni wrogowie byli uprzedzająco grzeczni, bezlitośnie spiskując za zamkniętymi
drzwiami. Nawet admirał Kre'fey i pułkownik Darklighter powstrzymywali się od kry-
tycznych uwag na temat politycznych ograniczeń nakładanych na ich działania, pod-
trzymując iluzję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Przynajmniej będą musieli być mili i dla Jedi, westchnęła w duszy Jaina.
Michael Stackpole
151
- Cóż za przejmujące westchnienie. Czy ulżyło twej strapionej duszy?
Jaina odwróciła się i uśmiechnęła, rozpoznając głos.
- Tak, Gannerze. Trochę ulżyło. - Udało jej się utrzymać uśmiech na ustach mimo
wstrząsu na widok świeżej blizny przecinającej jego twarz.
Rycerz pociągnął łyk wina i kiwnął głową.
- To może i ja powinienem sobie powzdychać.
- Dlaczego? Aha, rozumiem... - Za plecami Gannera w niebiesko-czarnych szatach
Jedi zobaczyła grupkę innych rycerzy, mizdrzących się do Kypa Durrona. - Słyszałam,
że zaistniały pewne kłopoty.
Ganner posłał jej kpiący uśmiech, z którym było mu bardzo do twarzy.
- Moje przeżycia na Bimmiel, a zwłaszcza na Garqi, były bardzo. .. otrzeźwiają-
cym doświadczeniem. Wezwano tu wielu Jedi, żeby pomogli w walce przeciw Yuuzha-
nom, do czego aż się palą, a moje szczere opinie na temat tego, z jak niebezpiecznym
wrogiem mamy do czynienia, nie wzbudziły w nich entuzjazmu. Realizm w ich oczach
oznacza defetyzm.
- Pewnie fakt, że uratowałeś życie Corranowi na Bimmiel, niewiele pomógł.
Ganner roześmiał się cicho.
- Nie, rzeczywiście. Ale niczego nie żałuję. Wiele się przy nim nauczyłem. To by-
ła dokładnie ta lekcja, którą powinienem był przerobić. Cieszę się, że żyłem dość długo,
by skorzystać z tej okazji.
Jaina spuściła wzrok.
- Przykro mi, że zostałeś ranny.
- A mnie nie. - Zmrużył niebieskie oczy. - Zanim nie dorobiłem się tej blizny, ła-
two mi było uwierzyć, że jestem niezwyciężony. Byłem na tyle arogancki, że uważałem
się za chodzącą doskonałość. To pułapka, w którą wpadają właśnie Kyp, Wurth, Octa i
cała świta. Myślą, że ponieważ do tej pory nie zostali ranni, również w przyszłości nie
może im się przytrafić nic złego. Ja jestem daleki od takich iluzji.
- Ja chyba też. - Jaina poruszyła zesztywniałymi z napięcia ramionami, próbując je
rozluźnić. - Dużo ćwiczyliśmy na symulatorach, przygotowując się do walki z Yuuzha-
nami. Mam pięćdziesiąt procent szans, że przeżyję prawdziwy atak.
Ganner skrzywił się. -To nie najlepiej.
- Nie jest tak źle, jak by się mogło wydawać. Czasami podczas symulacji latam
skoczkiem koralowym, żeby pomóc wyszkolić innych. Piloci imperialni czasem potra-
fią je podziurawić, ale naprawdę zabójczym przeciwnikiem są Chissowie.
- Wyczułem ich obecność, ale jeszcze nie widziałem żadnego z nich.
- Ja też nie, chyba że na rufowym monitorze X-ski7ydłowca albo skoczka, na
chwilę przedtem, jak mnie przyszpilili. - Spojrzała w kierunku środka wielkiej sali,
gdzie zebrała się większość ludzi. Wzniesiono tu rodzaj podium, z którego Relal Taw-
ron i jego świta witali dygnitarzy Nowej Republiki.
- Wygląda na to, że nasi już zaczęli wymieniać ukłony. Potem kolej na ludzi Impe-
rium, a za nimi pewnie na Chissów.
- Ciekawie będzie przyjrzeć im się z bliska. - Zrobił zamaszysty gest. - Panie
przodem.
Mroczny przypływ II - Inwazja
152
- Dzięki. - Jaina zawahała się przez chwilę, trochę z powodu niespodziewanej ga-
lanterii Gannera, a trochę dlatego że miała niepohamowaną ochotę, by obejrzeć Chis-
sów. A właściwie ich dowódcę.
Zaczęła się czerwienić, ale odepchnęła uczucie zawstydzenia, pozwalając mu
przekształcić się w irytację. W czasie wszystkich symulacji latała naprawdę dobrze.
Może nie zawsze była najlepszym pilotem eskadry, ale niewiele jej do tego brakowało.
Za każdym razem, kiedy walczyła przeciwko Chissom i ginęła, to ich dowódca był tym,
który ją zestrzelał. Nie sądziła wprawdzie, że wybierał ją rozmyślnie, ale żeby się co do
tego upewnić, musiała sprawdzić dane statystyczne o zarejestrowanych przez symulator
potyczkach.
Za każdym razem dowódca Chissów atakował najpierw najlepszych pilotów prze-
ciwnika, kolejno eliminując coraz słabszych. Żaden z atakowanych mu tego nie uła-
twiał, a zarówno Wedge, jak i Tycho zdołali go po razie zestrzelić. Jednak w każdym
zestawieniu wyników, jakie generował program statystyczny symulatora, wysuwał się
na prowadzenie. Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby Chissowie ograniczali się do
tego. Nie przejmowała się, że ją trafiali, ale nie znosiła myśli, że mogą ją z tego powo-
du lekceważyć.
Razem z Gannerem wysunęli się przed pierwszy szereg gości w momencie, gdy
witano Luke'a i Marę Skywalkerów. Ich pojawienie się wzbudziło uprzejmy, choć
umiarkowanie entuzjastyczny aplauz zgromadzonych dygnitarzy, przede wszystkim ze
strony Ithorian. Widać było, że są zadowoleni z zaangażowania zakonu w obronę ich
planety. Z drugiej strony Jaina wyczuła, że Borsk Fey'lya byłby najszczęśliwszy, gdyby
przy okazji tej obrony zostali wybici co do nogi.
Następnymi w kolejce do powitań byli przedstawiciele Imperium. Admirał Pellae-
on podszedł pierwszy. Przesuwał się wzdłuż długiego rzędu dostojników z oszczędno-
ścią gestów sugerującą, że nic nie ucieszyłoby go bardziej niż powrót do planów obro-
ny Ithoru. Znacznie cieplej powitał admirała Kre'feya i pułkownika Darklightera, Luke'a
Skywalkera i Wedge'a Antillesa. Nieco chłodniejszy uścisk dłoni wymienił z matką Jainy;
potem stał obok niej, gdy przedstawiano niższych stopniem imperialnych oficerów.
Kilku moffów pofatygowało się na Ithor; niemal wszyscy wyglądali na solidnie
zmęczonych, z wyjątkiem Ephina Saretti, moffa Bastionu. Jainie szczególnie zaimpo-
nował nie udawany entuzjazm Ephina, z jakim witał Borska Fey'lya i pozostałych no-
worepublikańskich ministrów. Z każdym zamieniał kilka słów, wyraźnie zaskakując ich
znajomością szczegółów z życia ich czy ich rodzinnej planety. Jaina wyczuła ich szok
jako pełną emocji eksplozję, po której pozostał osad głębokiej podejrzliwości.
Ganner uśmiechnął się krzywo.
- No, mamy tu niezłą zabawkę, która powinna skutecznie zaabsorbować przewod-
niczącego Fey'lya.
- To dobrze, będzie miał mniej czasu na udzielanie wojskowym mądrych rad na
temat obrony Ithoru.
Jeśli Ganner miał ochotę skomentować jej uwagę, powstrzymała go od tego obec-
ność nowej osoby, która wywołała zawirowania w Mocy. Przebywając w towarzystwie
osób takich jak jej ojciec czy Wedge Antilles, Jaina wiedziała, że to zjawisko nie wyni-
Michael Stackpole
153
kało ze świadomego posługiwania się Mocą i po prostu niektórzy ludzie byli tak pełni
życia i pewności siebie, że świecili jak płomień magnezji w najciemniejszą noc. Wspięła
się na palce, by zobaczyć, kto to taki, i od nagłego wstrząsu aż się jej zakręciło w głowie.
Na czele tuzina błękitnoskórych Chissów energicznym, prężnym krokiem szedł
mężczyzna. Wyższy od niej, ale nie tak wysoki jak Ganner, miał ten rodzaj żylastej
muskulatury, którego nie był w stanie zamaskować czarny mundur. Czarne włosy nosił
przystrzyżone tuż przy skórze; nie maskowało to pasma siwizny, biegnącego wzdłuż
blizny, która zaczynała się tuż nad prawą brwią i przechodziła aż na potylicę. Blade
zielone oczy miały w sobie chłód, który pasował do jego oficjalnej postawy. Jedynym
akcentem, który wydawał się przeczyć jego ponurej powadze, były czerwone lampasy
wzdłuż nogawek spodni i na mankietach rękawów.
Wspiął się na pierwszy stopień podwyższenia i obrzucił uważnym spojrzeniem
swoich odzianych w białe mundury Chissów, którzy ustawili się w szeregu przed po-
dium. Ukłonił się energicznie Relalowi Tawronowi i wymienił z nim uścisk dłoni. Itho-
riański arcykapłan odwrócił się, by przedstawić go Borskowi Fey'lya, ale dowódca
Chissów minął przewodniczącego i cały jego gabinet i szedł przed siebie, dopóki nie
stanął naprzeciw admirała Kre'feya, któremu również ukłonił się i uścisnął dłoń. W ten
sam sposób przywitał się z pułkownikiem Darklighterem i Lukiem Skywalkerem.
Kiedy szedł dalej, towarzyszył mu szmer głosów i pokasływań, coraz głośniejszy,
zwłaszcza gdy mężczyzna ukłonił się Wedge'owi, uśmiechnął się do niego i pozwolił
się uściskać. Zanim Jaina zdołała się zorientować, co się dzieje, chissański dowódca
powitał admirała Pellaeona, ignorując całkowicie jego moffów i odwrócił się tyłem do
podium.
Idzie prosto w moją stronę! - pomyślała spanikowana Jaina.
Stanął przed nią wyprężony na baczność. Skłonił się może nie tak nisko jak przy
poprzednich powitaniach, ale z wyraźnym szacunkiem.
- Jestem Jagged Fel. - Wyprostował się, a Jaina pod jego wzrokiem zaczęła się
czerwienić. - Na dodatek Jedi. Fascynujące!
Jaina zamrugała.
- Na dodatek?
- Nie tylko wyśmienita pilotka, ale na dodatek Jedi. Niełatwo cię zestrzelić.
Nie wiedziała dlaczego, ale uśmiechnęła się.
- To, zdaje się, miał być komplement.
Jag Fel przytaknął.
- Wśród Chissów rzeczywiście jest to powód do dumy. Byłem tylko trochę lepszy
od ciebie w twoim wieku.
- Czyli jakieś dwa lata temu? - zapytał drwiąco Ganner.
Ani wyraz twarzy, ani wrażenia odbierane poprzez Moc nie wskazywały, żeby to
pytanie wprawiło Fela w zakłopotanie.
- Tak, na krótko, zanim objąłem dowództwo mojej eskadry. Wedge Antilles zszedł
z podwyższenia i podszedł do nich.
- Pułkowniku Fel...
- Tak, wuju?
Mroczny przypływ II - Inwazja
154
- Powinieneś wrócić i przywitać się z tymi, których pominąłeś. - Wedge wskazał
głową Borska Fey'lya i jego ministrów. - Są dość ważni.
Fel potrząsnął głową.
- To tylko politycy.
Wedge ściszył głos.
- Odnieśli wrażenie, że pominąłeś ich, bo nie należą do rasy ludzkiej.
Fel odwrócił się w stronę podium i powiedział dość głośno:
- Jeśli sądzą że ich ominąłem, bo nie są ludźmi, to są głupcami. Nie przywitałem
się z nimi, bo to politycy.
Sullustiański senator wystąpił do przodu.
- Wygodna wymówka dla twojej ksenofobii.
Fel zesztywniał ze zdziwienia, a w głosie pojawiło się niedowierzanie.
- Oskarżasz mnie o uprzedzenia przeciw nieludziom?
Pwoe, senator z Quarren, rozłożył ręce.
- Aż biją od pana, pułkowniku Fel. Pański mundur, wzorowany na kroju mundu-
rów imperialnych, nawiązuje do uniformu Sto Osiemdziesiątej Pierwszej imperialnej
eskadry myśliwców, którą dowodził pański ojciec. Była to jedna z najbardziej skutecz-
nych formacji w tłumieniu Rebelii. No i jeszcze pańskie sztywne zachowanie. Takie
ukłony widziano po raz ostatni na imperialnym dworze. Pogarda, z jaką nas pan pomi-
nął, tylko to podkreśla.
Fel potrząsnął głową.
- Tam, skąd pochodzę...
Przerwał mu Borsk Fey’lya.
- Pochodzi pan z archeoimperialnej kolonii, utworzonej przez wielkiego admirała
Thrawna z jego najbardziej zagorzałych i reakcyjnych popleczników, zebranych w
jednym miejscu, by hodowali swoją nienawiść. Tkwicie tam jak ropiejący wrzód, nie-
nawidząc każdej chwili naszego panowania nad tym, co dawniej było waszym impe-
rium. Odziedziczył pan przekonania i postawę, które były dla nas narzędziem ucisku
przez całe wieki. Teraz przybył pan, gotów w każdej chwili przejąć nad nami kontrolę, i
to w dodatku pod przykrywką pomocy!
- Proszę przestać. - Dowódca Chissów uniósł rękę. - Niech pan nie robi z siebie
jeszcze większego głupca.
W fioletowych oczach Fey’lya pojawił się błysk.
- Cóż za protekcjonalny ton! Będzie mi pan mówił, co jest dla mnie najlepsze!
Pan, urodzony w uprzywilejowanej grupie społecznej, nie ma pojęcia, co to znaczy być
dyskryminowanym ze względu na rasę. Nie ma pan pojęcia, jakie ofiary trzeba ponieść,
by wywalczyć sobie wolność! - Machnął ręką w kierunku chissańskiego oddziału stoją-
cego u stóp podium. - Ma pan czelność urządzać sobie tutaj defiladę, by przypomnieć
nam, że podwładni obcych ras powinni zawsze stać pół kroku niżej niż ich imperialni
dowódcy!
Jaina wyczuła emanującą od Jaga Fela falę chłodnego spokoju.
- Tam, skąd pochodzę, panie przewodniczący Fey’lya, to ja jestem w mniejszości.
To ja jestem obcym. Jeśli rzeczywiście pamięta pan cokolwiek z historii swojej wspa-
Michael Stackpole
155
niałej Rebelii, dziwię się, że zapomina pan o Thrawnie, o tym, jak był bezkompromi-
sowy. To cecha całej jego rasy. Zostałem wychowany wśród nich i między nimi. Byłem
oceniany według ich standardów. Sprostałem tym standardom, a nawet je przekroczyłem.
Zrobił krok do przodu, wskazując na towarzyszących mu Chissów.
-Nikt mi nie podarował dowództwa mojej eskadry. Wywalczyłem je sobie. Ci pi-
loci też musieli udowodnić, że są lepsi od innych, by wstąpić do eskadry. Chcieli latać
pod moimi rozkazami nie dlatego że jestem człowiekiem albo imperialnym oficerem,
tylko dlatego, że jestem pierwszorzędnym pilotem i dowódcą. A jeśli chodzi o ofiary w
walce o wolność, ponosiłem je na Nieznanych Terytoriach przez całe życie. Moja mat-
ka wydała na świat pięcioro dzieci. Mój starszy brat poległ w walce, podobnie jak
młodsza siostra. Dlaczego tam jesteśmy? O co walczymy? Od dawna spodziewaliśmy
się, że ktoś taki jak Yuuzhanie prędzej czy później zagrozi Nowej Republice. Pamięta-
cie zniszczenia i straty, jakie ponieśliście podczas wojny z Yevethami? Na Nieznanych
Terytoriach zdarzają się sytuacje, przy których tamte zniszczenia byłyby niczym, gdyby
nie to, że my tam jesteśmy, by je powstrzymać. Fel złączył dłonie.
- Oskarżacie mnie o ksenofobię, a nie widzicie, że przywitałem się z gospodarzem,
Ithorianinem, i admirałem Kre’Feyem, Bothaninem? Zobaczyliście tylko to, co chcieli-
ście zobaczyć. A o to właśnie oskarżacie mnie i Imperium - że widzieliśmy tylko dzi-
kość tam, gdzie był rozum i szlachetność. Przybyłem tu, by pomóc wam bronić się
przed Yuuzhanami, ale wy chcecie widzieć tylko widma przeszłości.
Rozejrzał się po pokoju.
- To dlatego was pominąłem. Chcę walczyć na wojnie, a nie rozgrywać polityczne
potyczki. Moim zadaniem jest pomóc wam w utrzymaniu wolności, a nie w zdobyciu
przez was większej władzy lub odebraniu jej komu innemu.
Leia Organa Solo wystąpiła do przodu i uniosła dłoń, by uprzedzić ewentualny
sprzeciw ze strony bothańskiego dowódcy noworepublikańskiej armii.
- Chcemy tej pomocy. Od pana, od Imperium, od wszystkich ludów Nowej Repu-
bliki. Tylko łącząc nasze siły, zdołamy pokonać Yuuzhan Vong i ocalić Ithor.
Zgromadzeni zaczęli bić brawo, a Jaina dołączyła do oklasków. Pod naciskiem
opinii publicznej politycy spuścili nieco z tonu i mogło się wydawać, że sytuacja zosta-
ła opanowana. Jednak Jainę prześladowały słowa Fey’lya i pozostałych - gwałtowność
ich wypowiedzi skierowana przeciwko jej matce, z podobnymi oskarżeniami o chęć
odebrania władzy nieludziom.
A te plotki o Jedi, pomyślała Jaina. Przypisuje się im winę za utratę Garqi i Dubril-
lionu i pośrednio sugeruje, że to Jedi sprowadzili Yuuzhan Vong do Nowej Republiki.
Wygląda na to, że ktoś chce z nich zrobić kozła ofiarnego, jeśli Ithor padnie.
Jag Fel odwrócił się w jej stronę. Jaina zaczęła się zastanawiać, czy w jakiś sposób
nie odczytał jej myśli. Wytrzymała jego wzrok z niezachwianą pewnością.
- Uratujemy Ithor.
Pokiwał głową.
-Wygramy bitwę o Ithor. Ale jego ocalenie... -przeniósł wzrok na grupę polityków
Nowej Republiki -.. jego ocalenie nie leży w naszych rękach i obawiam się, że nie ma-
my na to żadnego wpływu.
Mroczny przypływ II - Inwazja
156
R O Z D Z I A Ł
25
Jacen Solo złączył dłonie za plecami. Odpowiedział na wezwanie wuja do wszyst-
kich Jedi, by zgromadzili się w małym gaju na górnym pokładzie „Tafanda Bay". Był
trochę zdziwiony, że Jaina nie przyszła, chociaż czuł jej obecność w latającym mieście
Itho-rian. Wrażenia, jakie odbierał, wskazywały na to, że Jaina ćwiczy na symulatorze.
Przez chwilę czuł niezadowolenie, że Eskadra w taki sposób odciąga Jainę od niego
samego i od innych Jedi.
Gdy tak stał między Gannerem i Anakinem, złapał się na tym, że myśli źle o sio-
strze, i zaczął badać swoje uczucia. Czuł cień zazdrości, widząc, jaką przyjemność
sprawia jej latanie w Eskadrze Łobuzów, ale był też dumny, że tak dobrze sobie radzi w
roli pilota. Wiedział, że nie porzuciła swojego dziedzictwa ani wyszkolenia Jedi, tylko
znalazła inny sposób, by je wykorzystać.
Idzie w ślady Corrana Horna, który też służył w Eskadrze, pomyślał. Spojrzał w
dół i zobaczył Corrana. Jacen przywykł do myśli, że chciałby stać się takim Jedi jak
Corran i Luke. Miał świadomość tego, że na Belkadanie i Garqi wykonał słuszną i po-
trzebną pracę, ale nie przestawało go prześladować poczucie niezadowolenia z własnej
roli.
Wspomnienia rzezi na Dantooine przypomniały mu, jak wyglądała najgorsza ze
ścieżek Jedi. Wiedział, że Yuuzhanie nie dali im wyboru - musieli zabijać żołnierzy, w
przeciwnym razie liczba ofiar byłaby znacznie wyższa. Działali tam jako obrońcy, więc
w ich czynach nie było ani odrobiny ciemnej strony.
A jednak tyle istot wtedy zginęło, pomyślał.
Znów wrócił do kwestii, która nie dawała mu spokoju. Jeśli Moc spajała w jedno
wszystko, co żyje, czy można było w jakikolwiek sposób usprawiedliwić zabijanie?
Kodeks Jedi mówi, że nie ma śmierci, jest tylko Moc, ale śmierć milionów na Al-
deraan i Caridzie wystarczyła, by wywołać w Mocy potężne zakłócenia, rozmyślał. A
jeśli tak, czy śmierć mniejszej liczby istot również wpływa w pewien sposób na Moc?
Chociaż był pewien, że nie potrafi sam rozwikłać tego podstawowego paradoksu,
wiedział, że odpowiedź istnieje. Anakin twierdził, że zbliżył się do niej w swoich po-
szukiwaniach, a Jacen nie mógł odmówić bratu przenikliwości.
Michael Stackpole
157
Zbliżając się do czegoś, myślał, wiem przynajmniej, że to istnieje. Teraz muszę się
tylko dowiedzieć, co to jest.
Przybycie Relela Tawrona, ithoriańskiego arcykapłana, i Luke^ wyrwało Jacena z
jego medytacji. Dopóki się nie pojawił, Jacen zachodził w głowę, po co zostali tu we-
zwani. Powaga w ruchach arcykapłana i mistrza Jedi sugerowały, że powód spotkania
jest niezwykle ważny.
Daeshara'cor wsunęła się do środka za Lukiem, zajmując pozycję obok Octy Re-
mis. Podkreśliło to powagę sytuacji. Od chwili przybycia Luke' a na Ithor Twi’lekianka
była na własną prośbę trzymana w odosobnieniu. Jacen wiedział, że Luke spędzał z nią
wiele czasu, ale nikomu nie wyjaśnił powodów, dla których zajęła się poszukiwaniami
superbroni.
Luke Skywalker stanął przed grupą dwudziestu kilku Jedi i skłonił głowę w ich
stronę.
- Bracia i siostry, Relal Tawron przybył tu, by przygotować nas do zadania, jakie
nas czeka w nadchodzącej walce. Posłuchajcie z uwagą tego, co wam ma do powiedze-
nia. Chociaż znaleźliśmy się tu, by ocalić Ithor, przez niedbalstwo możemy doprowa-
dzić do jego zniszczenia. Nie wolno do tego dopuścić. |
Ithorianin pokiwał głową, potwierdzając słowa Luke'a. Przez chwilę przyglądał się
twarzom zgromadzonych rycerzy. Splótł palce i zaczął powoli mówić głosem dźwięcz-
nym, choć cichym.
- Witamy was, Jedi, i dziękujemy za to, co dla nas robicie. Mówię teraz nie tylko
w imieniu własnym, ale również Matki-Dżungli, nad którą się unosimy, i całego itho-
riańskiego ludu. Jesteśmy jednością i pragniemy, byście stali się jednością razem z
nami.
Znów rozejrzał się po twarzach Jedi. Kiedy jego wzrok spoczął na Jacenie, młody
Jedi poczuł, że się czerwieni. Nie znał żadnego powodu, dla którego miałby czuć się
zawstydzony. Po chwili uświadomił sobie, że tym, co wprawiło go w zakłopotanie, była
aura absolutnego spokoju, emanująca od Ithorianina. Niepewność Jacena co do własnej
przyszłości ostro kontrastowała z pewnością przekonań i wyborów życiowych arcyka-
płana.
On czuje się tak, jak ja chciałbym się czuć, pomyślał Jacen.
Relal Tawron rozplótł palce i rozłożył ręce.
- Słyszeliście, że nikomu nie wolno postawić nogi na powierzchni planety Ithor.
To twierdzenie jest prawdziwe w tłumaczeniu na wspólny, ale nie jest to cała prawda.
Są wśród nas pielgrzymi, którzy schodzą na powierzchnię naszego świata, by doglądać
lasów, odwiedzać święte miejsca pochodzące z czasów, zanim rozwój techniczny po-
zwolił nam budować latające miasta, i naprawiać szkody, wyrządzone przez burze lub
pożary. Zanim wyprawią się w taką podróż, muszą przygotować się na to duchowo.
Jeśli zajdzie taka potrzeba, wy również wyprawicie się na powierzchnię. Chcemy, aby-
ście i wy się do tego przygotowali, by móc przyjąć planetę jako waszą matkę i by ona
przyjęła was jako swoje dzieci. - Arcykapłan zamrugał. - Aby tak się stało, musicie stać
się inni, niż jesteście. Powtarzam, że nikomu nie wolno zejść na powierzchnię... a ci,
którym wolno, nie mogą pozostać sobą.
Mroczny przypływ II - Inwazja
158
Jacen zmarszczył brwi. Zauważył, że Corran przytaknął skinieniem głowy, jakby
rozumiał słowa kapłana, więc uznał, że tajemnica ma jakieś sensowne wyjaśnienie.
Przypomniał sobie, jak na wczesnym etapie szkolenia musiał otworzyć się na Moc,
zapominając o sobie, tak by mogła go wypełnić.
Aby zjednoczyć się z Mocą, pomyślał, musiałem stać się kimś innym, niż byłem
przedtem, a to oznaczało odrzucenie mojego wyobrażenia o sobie samym.
- Każdy pielgrzym, zstępując do Matki-Dżungli, chce się do niej zbliżyć. Aby uła-
twić przemianę i rozwój, musi wykorzenić z siebie te cechy, które nie pozwalają mu
zjednoczyć się ze światem na dole. Podobnie ma stać się z wami. Musicie się zastano-
wić, jaka część waszej jaźni sprawia, że jesteście zamknięci w sobie, i tę właśnie część
musicie przekształcić. Musi się to odbyć publicznie.
- Mamy o tym mówić na głos? - Wurth Skidder, stojący obok Kypa Durrona, po-
trząsnął głową. - Strata czasu. Powinniśmy się lepiej przygotować do walki z Yuuzha-
nami.
Luke zmarszczył czoło.
- Mamy tu coś ważniejszego do zrobienia, Wurth.
Ithoriański arcykapłan połączył dłonie przed sobą.
- Jeśli czujesz, że tracisz czas, możesz wyjść.
- Co?! - Wurth założył ręce na piersi. - Jesteśmy tu po to, by ocalić twój świat.
- Najpierw musicie ocalić siebie, Jedi - powiedział cicho Ithorianin. - Dopóki nie
poczujesz, że potrzebujesz ocalenia, Matka Dżungla nie będzie dla ciebie łaskawa.
- Nie rozu...
Kyp położył rękę na ramieniu Wurtha.
- Wybacz nam to zamieszanie. Rozumiemy, co masz na myśli, Relalu Tawronie, i
uszanujemy wasze obyczaje.
Ithorianin kiwnął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny, i znów rozłożył szero-
ko ręce.
- Publiczne wyznanie ma uczynić wszystkich obecnych odpowiedzialnymi za
wspomaganie pielgrzyma w jego dążeniu do jedności z dżunglą. Dzieląc się tym cięża-
rem, choć różnorodni jak flora i fauna składająca się na Matkę-Dżunglę, zaczynamy
współdziałać, tworzyć złożony ekosystem. Tylko współdziałanie może zapewnić nam
sukces.
Luke Skywalker zwrócił się w kierunku Ithorianina.
- Jeśli wolno, chciałbym zacząć od siebie.
- Będziemy zaszczyceni, mistrzu.
- Wyrzekam się odpowiedzialności. - Luke przymrużył oczy, a Jacen wyczuł zdu-
mienie u niektórych rycerzy. - Przez wiele lat czułem się przygnieciony ciężarem świa-
domości, że jestem jedynym dziedzicem tradycji Jedi. Oszukiwałem was. Wy wszyscy
jesteście jej dziedzicami. Wiem, że przyjmiecie na siebie część odpowiedzialności,
którą dotąd sam dźwigałem. Wierzę w was bez zastrzeżeń.
Jacen poczuł zimny dreszcz na plecach/Nie miał nigdy wątpliwości, że wuj mu
ufa, ale przecież łączyło ich coś więcej niż tylko stosunek mistrza i ucznia. Duża część
tego zaufania wypływała z więzów rodzinnych. Po raz pierwszy Jacen poczuł, jak mu-
Michael Stackpole
159
sieli się czuć Ganner, Corran czy Daeshara'cor. Ofiara Luke'a była darem dla każdego z
nich - darem, który miał związać ich ze sobą i z Matką-Dżunglą.
Zaczęły się wyznania kolejnych Jedi. Nikt nie ustalał specjalnej kolejności - po
prostu mówili, gdy czuli, że nadszedł ich czas. Jacen słuchał, mniej uważając na to, co
mówią, a bardziej dziwiąc się spokojowi, który wydawał się na nich spływać, gdy wy-
powiadali swoje oświadczenia. Rozpaczliwie szukał w sobie tego aspektu własnej oso-
bowości, który nie pozwalał mu osiągnąć takiego spokoju ducha, poczuć się tak jak oni.
Anakin zaskoczył go, kiedy wystąpił jako jeden z pierwszych.
- Rezygnuję z przekonania, że to ja mam rację. Zawsze tak bardzo chcę postępo-
wać słusznie, że nawet nie staram się zastanowić, czy inna odpowiedź nie byłaby wła-
ściwsza. Osądzenie, że postąpiło się właściwie, to koniec drogi, a ja jestem dopiero na
jej początku.
W jednym z ostatnich rzędów Daeshara'cor przerzuciła lekku na plecy.
- Wyrzekam się nienawiści. Relacje o tym, jak Yuuzhanie niewolą podbite ludy,
sprawiły, że znienawidziłam ich tak samo jak ludzi, którzy trzymali w niewoli moją
matkę. Ta nienawiść pchnęła mnie do głupich czynów. Skończyłam z tym. Powstrzy-
mam Yuuzhan Vong, bo trzeba ich powstrzymać, a nie dlatego że ich nienawidzę.
- Odrzucam strach. - Corran otarł ręką usta. - Przez całe życie obawiałem się, że
kogoś zawiodę... mojego ojca, moją żonę, dzieci, przyjaciół, was. Dość tego. Porażka
nie wchodzi w grę, więc strach przed przegraną nie ma sensu.
Ganner zdecydowanie kiwnął głową.
- Ja mogę się obejść bez dumy. Zaślepiała mnie tak, że nie dostrzegałem wielu
rzeczy, na przykład tego, jak śmiertelnie niebezpieczni są Yuuzhanie. Dżungla nie po-
trzebuje ślepego strażnika.
Octa Ramis wysunęła się przed Daeshara'cor.
- A mnie oślepiło opłakiwanie przyjaciela, którego zabrali mi Yuuzhanie. Pozwolę
mu spoczywać w pokoju.
Strach. Duma. Nienawiść. Przyznanie Anakina, że nie zawsze ma rację. Wszystkie
te wyznania wydały się Jacenowi godne pochwały.
Ale nic z tego nie pasuje do mnie, myślał. A przynajmniej nie w tej chwili, wes-
tchnął w duchu, czując, jak tysiące pytań kłębi się mu pod czaszką. Co ja powinienem
odrzucić?
Otworzył usta ze zdumienia, kiedy uświadomił sobie odpowiedź. Nagłość, z jaką
się pojawiła, zaskoczyła go tak, że o mało się nie roześmiał, co bez wątpienia zakłóci-
łoby podniosły charakter ceremonii. Nie mógł się nadziwić, jak prosta była ta długo
poszukiwana odpowiedź. Oszołomił go spokój, jaki spłynął na niego wraz ze zrozu-
mieniem.
Wystąpił przed Anakina i Gannera.
- Odrzucam konieczność poznania już teraz, kim się stanę w przyszłości. Patrząc
w przyszłość, zaniedbywałem teraźniejszość i rolę, jaką mam w niej do odegrania. Te-
raźniejszość stała się zbyt ważna, więc nie mogę dalej tak postępować.
Jeszcze zanim wuj przytaknął skinieniem głowy, Jacen poczuł, jak od głowy do
stóp wypełnia go przyjemne ciepło. Nie porzucił zamiaru szukania własnej drogi jako
Mroczny przypływ II - Inwazja
160
Jedi, a tylko pozbył się palącego niepokoju, który temu towarzyszył. Zyskaną w ten
sposób energią zasilił determinację, by ocalić Ithor. Poczucie zadowolenia, jakie zyskał,
nie pozostawiało wątpliwości, że dokonał właściwego wyboru.
Muszę po prostu mieć nadzieję, pomyślał, że pożyję wystarczająco długo, żeby iść
dalej moją ścieżką, niezależnie od tego, czy będzie biegła prosto w przód, czy po okrę-
gu.
Kolejni Jedi wypowiadali swoje deklaracje. Wurth odrzucił słabość z gwałtowno-
ścią, którą pokrywał niepewność. Kyp porzucił dumę, sugerując, że chwała jednego jest
chwałą wszystkich. Widać było, że próbuje zjednoczyć wszystkich Jedi, tak jak przed
chwilą Luke, a dzięki nowej perspektywie Jacen przejrzał na wylot jego intencje.
Jacen domyślał się, że arcykapłana również nie zwiodły wybiegi Wurtha, Kypa i
paru innych, ale nie dał po sobie tego poznać.
- Wy, rycerze Jedi, dzięki łączności z Mocą rozumiecie, jak życie splata się z ży-
ciem. Wiecie, jak jedno łączy się z drugim. Tutaj, dziś, zostaniecie połączeni z Matką-
Dżunglą i ithoriańskim ludem. Ofiarujemy wam wsparcie i miłość. Jak włókna splecio-
ne razem są mocniejsze niż pojedyncza nić, tak my razem będziemy mieć więcej siły,
by przeciwstawić się niebezpieczeństwu.
Ithorianin opuścił ręce i uścisnął dłoń mistrza Jedi. Luke został w sali, a Relal Ta-
wron ruszył w stronę wyjścia. Ithorianin zatrzymał się tylko raz, by położyć dłonie na
ramionach Daeshara'cor i szepnąć jej coś do ucha, a potem wyszedł. Luke zaczekał, aż
grodzie zasuną się za arcykapłanem. Stał nieruchomo, spowity w płaszcz.
- Jak wiecie, nie sprecyzowano jeszcze, jaką rolę mamy pełnić w obronie planety.
W tutejszych systemach komputerowych znajdziecie podsumowanie różnych warian-
tów rozwoju sytuacji, które nam przekazano. Nie ma chyba sensu zapoznawać się z
takimi, które nie wyszły spod ręki admirałów Pellaeona i Kre'feya... albo mojej. Każ-
demu z was przydzielę zadania.
Kyp zmarszczył czoło.
- Przekazujesz nam odpowiedzialność, ale nie będziemy mieli wpływu na to, do
czego zostaniemy wykorzystani?
Mistrz Jedi uśmiechnął się. Nie dał się zbić z tropu.
- Wam przekazuję odpowiedzialność za wasze własne czyny. Wojskowym przeka-
zuję odpowiedzialność za to, do czego zostaniemy wykorzystani. Natomiast to, w jaki
sposób zrealizujemy te zadania, będzie zależeć od nas wszystkich. Oni zadecydują, co
należy zrobić, a my, w jaki sposób Jedi mogą najlepiej osiągnąć cel.
Rozejrzał się po sali.
- Na razie to wszystko. Niech Moc będzie z wami.
Jedi podzielili się na małe grupki i powoli zaczęli opuszczać zagajnik. Luke pod-
szedł do Anakina i Jacena z szeroko rozłożonymi ramionami. Położył dłonie na ramio-
nach obu siostrzeńców.
- Jestem z was bardzo dumny. To, co powiedzieliście... jak mówił arcykapłan,
dżungla to nie miejsce dla dzieci. Wasze słowa świadczą, że już nimi nie jesteście.
Jacen dotknął mechanicznej protezy Luke'a.
- Dziękuję, mistrzu.
Michael Stackpole
161
- Ja też, wujku Luke, dziękuję. - Anakin uśmiechnął się szeroko, ale po chwili
spoważniał. - Jestem gotów zrobić wszystko, co będzie konieczne.
Ganner zaśmiał się cicho.
- Biorąc pod uwagę twoje doświadczenie w walce z Yuuzhanami, może to ty po-
winieneś objąć nad nami dowództwo.
Luke uniósł brew.
- Na razie chyba za wcześnie, by składać na jego barki taką odpowiedzialność, ale
kiedyś...
Daeshara'cor przecisnęła się przez tłum rycerzy i zatrzymała nieśmiało w pewnej
odległości od nich.
- Mistrzu, czy mogę chwilę z tobą porozmawiać? Luke odwrócił się w jej stronę.
- Ależ oczywiście. Podejdź do nas, proszę.
- Tak, mistrzu. - Twi'lekianka zbliżyła się i spojrzała na swoje dłonie. Jej warkocze
główne drgnęły nerwowo. - Chciałabym ci podziękować za zaufanie, jakim mnie obda-
rzyłeś, zapraszając na tę uroczystość. Dużo ostatnio myślałam o motywach, które mną
kierują. Ale zanim nie wypowiedziałam tego na głos, nie do końca rozumiałam, dlacze-
go postąpiłam tak, a nie inaczej, ani też jaki miało to na mnie wpływ. Pozwoliłam, by
nienawiść zniewoliła mnie w taki sam sposób, jak zniewolona była moja matka. Nie
żałuję, że przeciwstawiałam się zniewoleniu ani że przeciwstawiałam się Yuuzhanom,
ale nie mogę tego robić, kierując się niewłaściwymi pobudkami. Walka o wolność lub
jej zachowanie jest słuszna, ale szukanie zemsty nie.
Mistrz Jedi przytaknął.
- Wszyscy musimy o tym pamiętać. Cieszę się, że znów jesteś z nami, Daesha-
ra'cor. Walka, która nas czeka, wymaga najlepszych, a ja jestem pewien, że najlepsi są
tutaj.
Corran, który właśnie się zbliżył, westchnął.
- Miejmy nadzieję, że to wystarczy. Nie mogę się pozbyć myśli, że bitwa o Ithor
dla niektórych z nas będzie ostatnią z bitew. Jeśli nie powstrzymamy wroga, stopienie
się z Matką-Dżunglą może nie być najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać.
Mroczny przypływ II - Inwazja
162
R O Z D Z I A Ł
26
Uwolniony z Uścisku Męki Shedao Shai chwycił jeden z jego uchwytów w lewą
dłoń. Zawisł na nim całym ciężarem ciała, a potem szybkim ruchem skręcił je w prawą
stronę. Lewy bark trzasnął głośno, budząc echo w jego kabinie, ukrytej w trzewiach
„Dziedzictwa Udręki". Ramię wskoczyło z powrotem na swoje miejsce w stawie,
wzbudzając w jego ciele paroksyzm bólu, który przyprawił go o drżenie kolan. Upadłby
na podłogę, gdyby nie to, że poddanie się bólowi oznaczałoby zbrukanie.
Lepiej, żeby mój podwładny nie oglądał mnie w chwili słabości, pomyślał. Powoli
odwrócił głowę w stronę Deigna Liana, który wbijał w deski pokładu.
- Masz jakiś powód, by mi przeszkodzić?
- Tak, wodzu, i to niejeden.
- Więc podaj mi najlepszy z nich.
Groźba zasugerowana w pytaniu wstrząsnęła Lianem, co sprawiło Shedao Shai
przyjemność. Jego podwładny nie podniósł głowy i nie zdołał ukryć lekkiego drżenia
głosu, gdy odpowiedział:
- Mój panie, sądzimy, że udało nam się odkryć, co tamci jeedai próbowali ukryć na
Garqi.
- Doprawdy? - zapytał lekko dowódca Yuuzhan Vong. - Po tak długim czasie? Co
każe ci myśleć, że w końcu znalazłeś odpowiedź?
- Jak zapewne pamiętasz, mój wodzu, mieliśmy duże trudności z hodowanymi tam
czułkami. Ich zawodność była niezwykle wysoka. Uznaliśmy, że w przypadku jednej z
generacji popełniono nie wykryte błędy hodowlane. Powtórzyliśmy eksperymenty z
inną generacją, ale skutek był taki sam.
- Już kiedyś zanudzałeś mnie tymi wyjaśnieniami - przypomniał Shedao Shai.
Lian lekko zesztywniał.
- Stworzenia, których użyliśmy, stanowią odmianę krabów vonduun. Zastosowali-
śmy inny szczep, kiedy przeprowadziliśmy sekcje zwłok badaczy, którzy zawiedli.
Wykryliśmy u nich zapalenie dróg oddechowych, a nowe zwierzęta badawcze pozwoli-
ły nam zidentyfikować drobiny pyłku kwiatowego. Badacze zmarli w wyniku reakcji
alergicznej na ten pyłek. Ale reakcja ta w przypadku zbroi vonduun była znacznie szyb-
sza i bardziej gwałtowna.
Michael Stackpole
163
Yuuzhański dowódca przerwał mu. Uniósł lewą dłoń, ignorując ból w ramieniu.
Zaskoczyło go, że zbroja padła ofiarą czynnika występującego w środowisku natural-
nym. To może mieć poważne konsekwencje, przede wszystkim militarne, bo teraz wróg
dysponował bronią, która mogła poważnie zmniejszyć potencjał bojowy wojowników
Yuuzhan Vong. Nie miał wątpliwości, że wróg tej broni użyje - on sam nie wahałby się
ani chwili, gdyby był przyparty do muru tak jak oni. Teraz każda potyczka mogła się
zmienić w klęskę.
Drugą, znacznie ważniejszą sprawą był biologiczny opór wobec ich inwazji. Od
pierwszej chwili, gdy padł rozkaz jej podjęcia, tłumaczono to w ten sposób, że ich prze-
ciwnicy byli mechanistami. Tworzyli maszyny, których pseudożycie było kpiną ze
wszystkich organizmów żywych. Ich uzależnienie od maszyn czyniło z nich istoty nie-
samodzielne, słabe, godne pogardy i niewątpliwie zasługujące na śmierć. Byli niewier-
nymi, bluźniercami i heretykami, których istnienia nic nie usprawiedliwiało.
Ale teraz samo życie występuje przeciwko nam, pomyślał Shedao. Pokręcił głową,
bo uświadomił sobie, na jak niebezpieczne ścieżki może go zaprowadzić to odkrycie.
Skoro niedawno jeden z odłamów polityczny przez przedwczesny atak próbował prze-
jąć kontrolę nad inwazją, tak teraz kapłani mogli wykorzystać tę nową opozycję, by
wzmocnić swoje wpływy. Chociaż mimo tego odkrycia Shedao Shai nie przestał wie-
rzyć w sens świętej wojny, był zdania, że sprawy militarne powinny pozostać w rękach
tych, których do tego szkolono.
Zmrużył oczy.
- Kto jeszcze wie o tym, co mi ujawniłeś?
- Nikt oprócz mnie i tych, którzy sprawę badali. - Usta Liana rozciągnęły się w
bezwiednym półuśmiechu. - Znajdują się w odosobnieniu. Nikt się o tym nie dowie.
- Bardzo dobrze - szczerze pochwalił podwładnego Shedao Shai. - Czy zidentyfi-
kowaliście roślinę, z której pochodzi ten pyłek?
- To baforowiec, drzewo pochodzące z planety Ithor. Jest w naszym korytarzu in-
wazyjnym, łatwo dostępna z Garqi. - Lian uniósł podbródek. - Pozwoliłem sobie przy-
gotować plan anihilacji tej planety.
- Powtórka ze zniszczenia Sernpidala?
Lian zaprzeczył.
- Nie, wodzu. Moi badacze zapewnili, że zdołają opracować broń biologiczną, któ-
rą rozsiejemy po planecie. Ithor to świat bogaty w materię organiczną. Zniszczenie go
będzie łatwe.
Shedao Shai podrapał się pazurem po policzku i niżej po szyi. Czuł, jak szpon szo-
ruje o fałdy zrogowaciałej skóry.
- Bez lądowania na planecie, wysyłając mikroorganizmy?
- To najszybszy sposób, mój wodzu.
- Istotnie, ale i najbardziej marnotrawny. - Shedao Shai potrząsnął głową. - Nie tak
to zrobimy.
- Dlaczego nie? - przez twarz Liana przebiegł wyraz zniecierpliwienia. Wskazał na
krążącą w dole planetę. - Nawet podbicie planety takiej jak Garqi nie obyło się bez
Mroczny przypływ II - Inwazja
164
ofiar, nie mówiąc o zabitych w ogrodach. Niewierni na pewno przygotowują się do
obrony Ithoru. Nie zechcą pozwolić, byśmy im odebrali ten świat. Bitwa będzie zażarta.
Dowódca Yuuzhan Vong przyskoczył do adiutanta i z rozmachem uderzył go
otwartą dłonią w gardło. Lian uniósł ręce w geście obrony, ale nie był dość szybki. Siła
ciosu pchnęła młodszego wojownika do tyłu. Z jego gardła wydobyło się zduszone
rzężenie.
Padł na kolana i dotknął czołem pokładu.
- Wybacz mi, wodzu, że cię rozgniewałem!
W jego zachrypniętym głosie nie było dość skruchy, zdaniem Shedao Shai, ale
przerażenie podwładnego sprawiło mu przyjemność.
- Sądzisz, że zostaniemy pokonani w bitwie o Ithor?
-Nie, panie!
- Sądzisz, że nasi wojownicy przerażą się myśli, że mogliby w niej zginąć?
-Nie, panie!
- Dobrze. - Shedao Shai odwrócił się od Liana i zaczął spacerować po kabinie,
stukając obcasami o pokład. - Sposób, który zaproponowałeś, jest najbardziej wydajny,
ale przyniósłby nam więcej szkody niż korzyści. Musimy im pokazać, że rozgromimy
ich niezależnie od tego, jak dobrze się przygotują. Dotychczas ani jedna z ich planet nie
stała się celem poważnej operacji wojskowej z naszej strony. Owszem, wzięliśmy
Garqi, ale przy minimalnym oporze. A późniejsza infiltracja planety przez ich szpiegów
jest plamą na naszym zwycięstwie. Jak sam zauważyłeś, na pewno teraz fortyfikują
Ithor. Kiedy ich zwyciężymy, ci z nich, którzy ocaleją, rozniosą po całej galaktyce wia-
domość, że jesteśmy niepokonani. O tym właśnie powinni się przekonać.
- Z całym szacunkiem, wodzu, twój sługa myśli, że spędziłeś zbyt wiele czasu z
Elegosem.
-Tak sądzisz? - Shedao Shai odwrócił się powoli, a obcas jego buta zaskrzypiał
przy tym przeraźliwie. - Dowiedziałem się od niego wiele o naszych wrogach. Teraz
zaniesie im wiadomość ode mnie. Jest już gotów do tej roli, a my wiemy, gdzie wysłać
wiadomość: na Ithor. Wróci tam do swoich ludzi. Nie zawiedzie mnie.
- To wszystko jest słuszne, wodzu, ale twoja troska o to, co my ślą niewierni... ta
troska...
- Ta troska - Shedao Shai podszedł do Liana i przycisnął stopą jego głowę do pod-
łogi - sprawia, że ocieram się o herezję, prawda? Czy zrobiłem cokolwiek, co wskazy-
wałoby, że zboczyłem z naszej drogi? Czy używam maszyn? Czy wątpię w to, co robi-
my? Czy podważam władzę bogów i kapłanów?
-Nie, wodzu, ale...
- Nie ma żadnego ale, Lian. Sam mógłbyś się wiele nauczyć od Elegosa w ciągu
tych kilku dni, zanim nas opuści. - Dowódca Yuuzhan Vong przycisnął mocniej głowę
adiutanta do podłogi. - Zaproponowałeś plan, który byłby skuteczny z punktu widzenia
taktyki, ale zawiódłby na poziomie strategii. Co więcej, twój plan ktoś mógłby uznać za
bluźnierstwo, skoro przewiduje zniszczenie przebogatego magazynu życia. Ithor może
być darem bogów dla naszego ludu, który musimy wyrwać wrogowi, a ty wolisz go
zniszczyć, niż wypełnić wolę bogów i uwolnić tę planetę.
Michael Stackpole
165
Shedao Shai cofnął stopę i wbił ostrogę w skórę głowy Liana. Zgiął kolano i pod-
niósł nogę, ciągnąc w ten sposób do góry głowę podwładnego. Gdy uniosła się na tyle,
że zobaczył oczy Liana, uwolnił go. Patrzył w milczeniu na adiutanta, dopóki strużka
jego krwi nie zaczęła kapać na pokład.
- Masz szczęście, Lian, że nie pozwalam ci okryć się niesławą. Zrobisz to, co jest
wolą bogów. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersi. - Opracujesz mi plan ataku
na Ithor, który ma nastąpić od dziś za miesiąc. Zaplanujesz też, dla odwrócenia uwagi,
atak na Agamar. Jeśli nie powiedzie się teraz, podbijemy tę planetę po zajęciu Ithor.
Przy planowaniu masz korzystać z wszelkich środków, jakie mam do dyspozycji.
- Wodzu, to wielki zaszczyt, ale czy to nie ty powinieneś zaplanować te operacje?
- Przejrzę i udoskonalę twoje plany, ale uważam, że jesteś wystarczająco kompe-
tentny, by przygotować pierwszy szkic. W tym czasie będę kontynuował pracę, którą
tylko ja mogę wykonać. -Pokiwał głową. - Elegos będzie pierwszym zwiastunem na-
szego ataku na Nową Republikę. Za tydzień zacznie dla nas pracować. Potem będę
mógł zająć się twoimi pomysłami, poprawić je i wcielić w życie.
- Tak jest, wodzu - potwierdził Lian. - Zrobię, jak rozkazałeś. -Jeszcze jedno.
- Tak, wodzu?
- Nikt nie może się dowiedzieć o tym pyłku. Jeśli nasi ludzie znajdą sposób, żeby
uodpornić zbroję, to dobrze. Jeśli nie... będziemy walczyć bez żywej zbroi. - Shedao
Shai uśmiechnął się. - Jesteśmy Yuuzhan Vong. Nasza sprawa jest dobra i słuszna.
Bogowie będą naszą zbroją, gdy ruszymy do walki, a używając martwych zbroi, po-
twierdzimy tylko głębię naszej wiary.
Kiedy Deign Lian wrócił do swojej kabiny na pokładzie „Dziedzictwa Udręki",
zamknął i zablokował za sobą klapę włazu. Owalne pomieszczenie było zbyt małe, by
w nim stał wyprostowany. Schylił głowę, żeby nie zabrudzić sufitu krwią, przyklęknął i
z niewielkiego schowka pod łóżkiem wyciągnął sklipuna.
Delikatnie umieścił muszlę na łóżku w taki sposób, by linia styku dwóch jej połó-
wek znalazła się na wysokości jego twarzy. Dotknął tkanki sensorycznej na ścięgnie
łączącym połówki muszli i wystukał palcem kombinację dźwięków, na którą stworze-
nie nauczyło się reagować. Górna połówka muszli uniosła się, ukazując villipa, usado-
wionego w jej wnętrzu jak perła. Yuuzhanin potarł skórę villipa, żeby go obudzić. Po-
czuł, jak jego łuk płucny pompuje krew ze zdwojoną siłą. Wreszcie stworzenie przybra-
ło kształt twarzy jego prawdziwego pana.
Lian pochylił głowę.
- Panie, wybacz mu, ale musi ci coś donieść.
- Kontynuuj. - Poprzez vilipa głos pana brzmiał płasko, ale nadal miał w sobie
grozę.
- Stało się tak, jak się spodziewałeś. Przedstawiłem Shedao Shai plan unicestwie-
nia Ithor, ale on go odrzucił. Zamiast tego planuje rzucenie nas do ataku w konwencjo-
nalny sposób, choć może nie tak całkiem konwencjonalny.
Brwi na twarzy, odwzorowanej przez vilipa, ściągnęły się w dół.
-Wyjaśnij.
Mroczny przypływ II - Inwazja
166
Lian starał się, by jego twarz pozostała bez wyrazu, a głos beznamiętny. Wiedział,
że udzielając odpowiedzi, włącza się w niebezpieczną grę, ale Shedao Shai nie pozo-
stawił mu wyboru. Adiutant był pewien, że również jego pan ma świadomość, iż jest
wciągany w grę, ale jest to niczym wobec skali jego talentu do manipulacji politycz-
nych.
- Jest opętany przez tego niewiernego. Nie ma nawet czasu przygotować planów
ataku na Ithor, bo cały czas się nim zajmuje. Jest przekonany, że wyeliminowanie za-
grożenia, jakim jest dla nas Ithor, może obrócić się przeciwko nam ze względu na to, co
niewierni o nas pomyślą.
- A kogo obchodzi, co sobie pomyślą niewierni? - Villip zdołał oddać pogardę w
głosie pana. - Zaplanuj dla niego ten atak... i zrób to dobrze. Obliczysz, jakich sił bę-
dziesz potrzebował, żeby zająć tę planetę, ale wystąpisz o więcej statków. Shedao Shai
obetnie twoje szacunki i wyjdzie na głupca.
- Jak żądasz, panie, tak uczynię-przytaknął entuzjastycznie Deign Lian. Postanowił
odegrać małe przedstawienie. - Już wkrótce wszelkie pochwały spłyną na twoje imię,
panie. Na ustach wielu...
- Milcz, głupcze!
Lian pokornie pochylił głowę.
- Błagam o wybaczenie, panie!
- Lepiej nie wystawiaj na próbę mojej opinii o tobie. Znalazłeś się na swoim miej-
scu po to, by dopatrzyć, że stanie się to, co powinno. Nie chciałbym wymieniać cię na
kogo innego, ale może będę musiał.
- Tak, panie - powiedział Lian, starając się, by w jego głosie brzmiała trwoga. Tak
długo, jak polityk lekceważył go tak samo jak Shedao Shai, Lian mógł wygrywać jed-
nego przeciw drugiemu. Shedao Shai musi przegrać, by Lian mógł objąć jego stanowi-
sko, ale potem musi upaść również jego polityczny protektor.
Dopiero wtedy zdobędę władzę, do której zostałem przeznaczony, pomyślał De-
ign.
- Pracuj dalej. Zgłaszaj się w miarę potrzeb i informuj mnie o rozwoju wydarzeń,
gdy zacznie się bitwa o Ithor. To, co robisz, jest słuszne i miłe bogom. - Twarz wyobra-
żona przez villipa przybrała wyraz spokoju. - Gdy dokona się nasz podbój, zostaniesz
hojnie wynagrodzony.
- Pokornie dziękuję, panie. Jestem zawsze twoim lojalnym i posłusznym sługą.
Lian wyciągnął rękę i zamknął sklipuna. Miał ochotę się roześmiać, ale kropla
krwi opryskała muszlę. Dotknął dłonią włosów i przekonał się, że są przesiąknięte
krwią, a rana porządnie napuchła. Badał ją przez chwilę palcami, a w końcu wzruszył
ramionami, zadowolony, że będzie miał jeszcze jedną bliznę.
Ukrył sklipuna, a potem zlizał krew z palców. Upokorzenia, które musiał znosić ze
strony Shedao Shai, zostaną wynagrodzone, kiedy zrobi mu wielką niespodziankę.
Jedyne, czego żałuję, pomyślał Lian, to że w swoim upadku nie dostrzeże mojej
ręki. Szybko odsunął żal na bok. Mogę zrzec się tej przyjemności, uznał. Poświęcę
bogom tę ofiarę. Uśmiechnął się szeroko, pewny, że w ten sposób przypodoba się bo-
gom. Z rozkazu Shedao Shai do bitwy pozostał zaledwie miesiąc. Tylko miesiąc upoko-
Michael Stackpole
167
rzeń, które musiał znosić. Miesiąc do objęcia stanowiska, które od dawna mu się nale-
ży.
Mroczny przypływ II - Inwazja
168
R O Z D Z I A Ł
27
Luke znalazł Marę przy dużym iluminatorze w apartamencie, który im przydzielo-
no na pokładzie „Tafanda Bay". Wyczuł, że jego nadejście ją zaskoczyło, ale kiedy go
rozpoznała, uspokoiła się. Stała, obejmując się mocno ramionami, wpatrzona w Matkę-
Dżunglę widoczną w dole. Rozluźniła nieco uścisk, a Luke splótł palce z jej dłońmi,
przytulił się do jej pleców i pocałował ją w kark.
- Jak się czujesz?
- Dobrze, bardzo dobrze. Arcykapłan Tawron wstąpił do mnie i był tak dobry, że
odprawił dla mnie ten rytuał, przez który wcześniej przeszli inni Jedi. Wstyd mi, że nie
byłam z wami, ale...
- Nic się nie stało, Maro. Byłoby świetnie, gdybyś nam towarzyszyła. Ale musisz
wypoczywać, żeby być w formie.
Pochyliła głowę i dotknęła delikatnie skronią jego skroni.
- Wiem, Luke, to miłe z twojej strony, ale czasem czuję się jak symulantka. Ithor
jest tak pełen spokoju, że jakoś ciężko mi tu utrzymać bojowego ducha. Nie chodzi o
to, że lubię sytuacje konfliktowe, ale w końcu zostałam wyszkolona, żeby sobie z nimi
radzić.
- I niewielu jest takich, którzy mogą ci w tym dorównać.
- Niewielu? Na przykład kto?
Luke roześmiał się lekko.
- Pozwól, że się poprawię. Nie ma takich, którzy lepiej od ciebie radziliby sobie w
sytuacjach konfliktowych.
Odwróciła głowę i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję. Masz coś przeciwko temu, żebym jeszcze trochę odpoczęła w twoich
ramionach?
- Ależ skąd! Mamy czas.
- Dzień albo dwa?
- Hmm. Chyba trudno byłoby nam tak stać przez dwa dni, nie uważasz? - Luke
uśmiechnął się. - W końcu zasłabniemy z głodu.
- Rzeczywiście, masz rację, mój mężu! Może lepiej powinniśmy się położyć.
Michael Stackpole
169
- Podoba mi się twój tok myślenia. - Mistrz Jedi przycisnął żonę mocniej. Za
oknem stado trójszponiastych ptaków manolium zerwało się do lotu lśniącą kolorami
kaskadą. Zawirowały i odleciały w dół pod łukiem tęczy. - Wyobraź sobie, że przez
całe to zamieszanie z planowaniem zadań nie miałem czasu, żeby na chwilę przystanąć
i zobaczyć, czego właściwie mamy bronić.
- Ja oglądam to miejsce godzinami i zawsze widzę coś nowego.
- Mara odwróciła się w jego uścisku i otoczyła mu ramionami szyję.
- Relal Tawron był dla mnie bardzo dobry. Powiedział, że chociaż Matka-Dżungla
to miejsce pełne spokoju, nie jest pozbawione przemocy i gwałtowności. Drapieżniki i
ich ofiary są częścią naturalnego cyklu. Drapieżniki zabijają zdobycz i pożerają ją, a
potem same stają się pożywieniem dla robaków i bakterii, które z kolei służą za pożyw-
kę dla roślin, dających strawę i osłonę roślinożercom.
- I porównał cię do drapieżnika? Mara wzruszyła ramionami.
- Raczej do pożaru, trawiącego całe połacie dżungli podczas suszy.
- Hmm, nie wiedziałem, że docierają do nich najświeższe wiadomości.
- Ach, ten sarkazm Jedi! Czuję się urażona.
Roześmieli się oboje. Luke pocałował ją w usta i w czubek nosa.
- Czy ukazał ci, z jakiej perspektywy powinnaś widzieć swoją rolę w nadchodzącej
bitwie?
- Tak, ukazał... a to pozwoliło mi spleść moją naturę z naturą Matki-Dżungli. I to
właśnie jest klucz do całej sprawy: Matka-Dżungla wchłania w siebie wszystko, co jest
częścią naturalnego cyklu. Tym, co jest nienaturalne w inwazji Yuuzhan Vong, są jej
powody: polityka, chciwość, zazdrość. Wszystko to bywa powodem wojen, choć nie
jest spotykane w naturze. Te cechy pojawiają się, kiedy istoty myślące wypierają się
natury, której są częścią.
Luke uśmiechnął się i przytulił ją mocno.
- To jedna z rzeczy, które w tobie uwielbiam, Maro. Ciągle idziesz do przodu,
podczas gdy wielu stanęłoby w miejscu, zadowalając się tym, co już osiągnęli.
- Nie mogę się zatrzymać, Luke, zwłaszcza teraz. - Mara wysunęła się z jego ob-
jęć. - Jest tyle rzeczy, których pragnę, a przez tę inwazję, przez moją chorobę nie wiem,
czy kiedykolwiek zdołam. ..- zacisnęła usta w wąską linię i wzięła go delikatnie za
rękę. - Może to po prostu odzywa się biologia, ale teraz myślę tylko o tym, jak bardzo...
jak bardzo bym chciała mieć dziecko. Patrzę na ciebie i tak bardzo cię kocham, a kiedy
pomyślę, że może nie będziemy mogli...
Odwróciła się, nie patrząc na niego; zacisnęła wolną dłoń w pięść.
- Maro... - powiedział cicho i przyciągnął ją do siebie, tak że ich złączone dłonie
dotknęły jej brzucha. Otarł kciukiem pojedynczą łzę i pocałował wilgotny policzek. -
Kochanie, zobaczysz, że się uda... Niczego nie pragnąłbym bardziej, niż razem z tobą
dać początek nowemu życiu. Jedno dziecko, dwoje, czworo...
Dotknęła opuszkiem palca jego ust.
- Wiem, że masz teraz mnóstwo do zrobienia, ale potrzebuję cię tak bardzo... Zo-
stań ze mną chociaż na chwilę?
- Tak długo, jak będziesz chciała.
Mroczny przypływ II - Inwazja
170
Na jej ustach zaigrał uśmiech.
- Oboje wiemy, że nie ma tyle czasu we wszechświecie. Wezmę tyle, ile mogę do-
stać teraz. Dopełnimy siebie nawzajem, dopełnimy naszą więź z naturą. A potem mo-
żemy tylko ufać, że Moc poprowadzi nas tam, gdzie będziemy potrzebni.
Corran podał ostatni duraplastowy pojemnik łysemu, krępemu człowiekowi, który
pomagał mu w załadunku „Gwiezdnego Piruetu".
- To chyba wszystko. Mężczyzna kiwnął głową.
- Zabezpieczę klapę i zajmę się pasażerami. Dzięki za pomoc.
- Nie ma sprawy. - Corran odwrócił się od podnoszonej właśnie klapy i podszedł
do Mirax, która sprawdzała ostatnich pasażerów z listą w notesie. Wszędzie wokół nich
w doku cumowniczym ithoriańskiego miasta-statku panował ruch i rozgardiasz. Niezli-
czone statki, duże i małe, w pośpiechu przyjmowały na pokład pasażerów i sprzęt. Kie-
dy opuszczały hangar, ich miejsce natychmiast zajmowały następne. W całym mieście i
na wszystkich pozostałych statkach-miastach trwała ewakuacja.
Uśmiechnął się do żony.
- Masz już wszystkich?
- Mhm. - Zatrzasnęła wieczko komputerowego notesu i wsunęła urządzenie do
kieszeni na biodrze. - Paliwo już mamy, możemy ruszać.
Corran pogłaskał ją po policzku.
- Wiesz, że nie chcę, żebyś odlatywała.
- Wiem, ale nie chcesz też, żebym tu została. - Mirax uśmiechnęła się i wskazała
palcem na frachtowiec za sobą. - Przerzucam ten zespół na Borleias. Tamtejszy klimat
nie jest idealny dla ithoriańskiej roślinności, ale myślę, że uda im sieje przystosować.
- Na pewno się uda. - Otoczył ją ramieniem. - Myślisz, że ten Chalco nada się na
członka załogi?
- Z tego, co do tej pory widziałam, jest godny zaufania. Dostarczymy ładunek na
miejsce, a potem odstawię go z powrotem na Coruscant. - Oparła głowę o ramię Corra-
na. - Potem wrócę tutaj.
- Mirax, nie rób tego.
Odwróciła się twarzą do niego i oparła dłonie o jego pierś.
- Corran, ostatnim razem, kiedy poleciałeś walczyć z Yuuzhanami, z trudem udało
ci się uciec. A poprzednim razem przywieźli cię ledwo żywego.
- Mirax, twoja obecność tutaj nie sprawi, że będę bezpieczniejszy.
- Może i nie, ale przynajmniej będę mogła zabić tego, kto cię dopadnie.
Corran położył jej ręce na ramionach.
- Po pierwsze, wcale nie zamierzam dać się zabić.
- Mało kto zamierza.
- Fakt - westchnął. - Mirax, nie chcę cię tutaj. Walki będą naprawdę ciężkie. To,
co robisz, ewakuując stąd Ithorian i próbki ich roślin, jest ważniejsze niż wszystko,
czego ja mogę tu dokonać. Podobnie jak ja, powinnaś robić to, co umiesz najlepiej.
Zmrużyła brązowe oczy.
- Szanse, że zginę, są raczej niewielkie.
Michael Stackpole
171
- Wiem i bardzo mnie to cieszy. - Powitał kiwnięciem głowy Anakina Solo, wbie-
gającego po trapie „Gwiezdnego Piruetu". Dotkną! czołem czoła żony.»- Mój dziadek
zginaj, kiedy mój ojciec był dzieckiem, i wiem, że twoja matka też umarła, kiedy byłaś
jeszcze bardzo młoda. Nie chcę, żeby coś takiego przytrafiło się naszym dzieciom. A
chyba jeszcze gorzej byłoby, gdybyśmy zginęli oboje.
- Jeśli oboje umrzemy, Booster zajmie się dziećmi.
- To ci dopiero pocieszenie!
- Potraktuj to jako motywację, żeby się nie dać zabić, Corran. Pochylił głowę, żeby
pocałować jej dłoń, a potem spojrzał w górę z uśmiechem na ustach i w zielonych
oczach.
- Mam motywację, skarbie, i popatrz, jak mi świetnie idzie: za pierwszym razem o
mało mnie nie zabili; za drugim razem uciekłem im cały i zdrowy. Trajektoria i przy-
spieszenie są w porządku. To Yuuzhanie powinni się teraz zacząć martwić.
Mirax roześmiała się z przymusem.
- Wiesz, twoje zuchwalstwo naprawdę wkurza mojego ojca.
- Ale nie ciebie.
- Hmm... kiedy byłeś pilotem, wydawało mi się bardzo pociągające. - Wzruszyła
ramionami. - Ale kiedy zachowujesz się tak samo jako Jedi...
- To co wtedy?
- Yuuzhanie powinni zacząć się poważnie martwić. - Pocałowała go leciutko, a po-
tem jeszcze raz, mocniej. Corran objął ją i przycisnął do siebie z całej siły. W jej poca-
łunku, w jej ciele, czuł żarliwą namiętność, wynikającą bardziej z miłości niż ze stra-
chu, że może go utracić.
- Będę za tobą bardzo tęsknić, Corran.
- Ja też, Mirax. - Tulił ją do piersi, a przez głowę przelatywały mu obrazy z ich
wspólnego życia. Pierwszy raz, kiedy ją zobaczył; jej uspokojona we śnie twarz po
nocy pełnej namiętności; uśmiech przez łzy po porodzie; a nawet tę iskrę bólu ukrytą za
beznamiętną maską, gdy patrzyła, jak ich dziecko się przewraca, i wiedziała, że powin-
na mu pozwolić podnieść się samemu po upadku.
- Kocham cię, Mirax. Nigdy nie przestanę cię kochać.
- Wiem. - Pocałowała go jeszcze raz i uśmiechnęła się. - Wiesz, najchętniej żegna-
łabym się z tobą przez najbliższych dwanaście godzin, ale muszę zwolnić miejsce po-
stojowe dla następnego statku.
- Biurokraci nie mają serc. - Corran pocałował ją ostatni raz. -Cokolwiek wymyśli-
łaś na pożegnanie, zachowaj to na chwilę, kiedy znowu się będziemy witać. I niech nam
to wtedy zajmie tydzień.
- Właśnie się umówiłeś na piękną randkę - posłała mu całusa. -Uważaj na siebie,
Corran. Wiem, że będziesz odważny.
Anakin znalazł Chalco, który poprawiał pasy bezpieczeństwa ithoriańskiej pary w
salonie „Gwiezdnego Piruetu".
- Chciałeś odlecieć bez pożegnania?
Chalco poklepał młodego Ithorianina po ramieniu i odwrócił się do Anakina.
Mroczny przypływ II - Inwazja
172
- Byłeś zajęty sprawami Jedi. Nie chciałem ci przeszkadzać. Mirax potrzebowała
pomocy i tak jakoś się złożyło.
- To wyjaśnia, jak tu trafiłeś, ale w dalszym ciągu nie wiem, dlaczego nie chciałeś
się pożegnać.
Chalco zmarszczył brwi.
- Zawsze mówiłem, że spryciarz z ciebie. No więc słuchaj... - Pochylił się do przo-
du i położył ręce na ramionach młodego Jedi. - Kiedy wyruszaliśmy na poszukiwania
Daeshara'cor, roiło mi się, jak to zostanę bohaterem, i sam widziałeś, co z tego wyszło.
Poszedłem cię ratować, a wyszło na to, że to ty musiałeś ratować mnie. Chyba po pro-
stu doszedłem do wniosku, że nie nadaję się na bohatera.
Anakin zmarszczył brwi.
- Ale jednak to ty mnie uratowałeś! Jak sam powiedziałeś, gdybyś nie miał ze sobą
blastera, nie miałbym czym powalić Daeshara'cor. A poza tym... to, co tu robisz, poma-
gając ewakuować tych ludzi... to prawdziwe bohaterstwo.
- Może i tak, ale to nie ten rodzaj bohaterstwa, którego będziesz potrzebował, ma-
ły. - Chalco poklepał go po policzku. - Nie zrozum mnie źle. Bardzo się cieszę, że cię
spotkałem. Jestem dumny, że znam rycerza Jedi. No bo chyba jesteśmy przyjaciółmi,
nie? Chciałbym mieć Jedi za przyjaciela... a jeszcze bardziej chciałbym mieć ciebie za
przyjaciela.
- Jestem twoim przyjacielem, Chalco.
- To dobrze. Teraz posłuchaj, przyjacielu: powodem, dla którego zabieram swoją
żałosną powłokę z tej planety, jest to, żebyś miał o jedną osobę mniej do ratowania,
kapujesz? - Uśmiechnął się i wyprostował. - A poza tym chciałem cię pożegnać przez
komunikator. .. zostawić ci wiadomość czy coś takiego, żeby oszczędzić nam łzawego
pożegnania.
- Rozumiem. - Anakin uśmiechnął się i spojrzał w prawo, słysząc brzęczyk komu-
nikatora na półce. - Mam odebrać?
Chalco przytaknął.
- To komunikator Corrana.
Anakin wziął z półki urządzenie i odezwał się:
- Mówi Anakin Solo.
- Anakinie, gdzie jest Corran? - Bez trudu rozpoznał głos Wedge'a Antillesa. - My-
ślałem, że to jego komunikator.
- Dobrze myślałeś. Jest na zewnątrz ze swoją żoną. Zaraz go zawołam.
- Nie trzeba. Powiedz mu, żeby tam zaczekał. I tak przyjdę do hangaru.
Anakin zmarszczył brwi.
- Co się stało?
- Na krańcach systemu pojawił się krążownik Yuuzhan Vong i zostawił wahadło-
wiec. Oznaczenia z transpodera pozwoliły go zidentyfikować jako ten sam, którym
Elegos A'Kla poleciał na spotkanie z Yuuzhanami. - Wedge ściszył głos. - Z waha-
dłowca odbieramy tylko nagraną wiadomość, odtwarzanąraz za razem. Wiadomość jest
od Elegosa do Corrana, z pozdrowieniami od dowódcy Yuuzhan Vong.
Michael Stackpole
173
R O Z D Z I A Ł
28
Jaina Solo patrzyła przez iluminator pokoju odpraw pilotów na dok ładowniczy
„Chimery". Z tego miejsca miała dobry widok na lądowisko i prom klasy Lambda,
przycumowany pomiędzy dwoma X-skrzydłowcami. Wezwano ją, żeby razem z Anni
Capstar poleciała na rekonesans obejrzeć prom; potem imperialny wahadłowiec ścią-
gnął statek w pobliże „Chimery", skąd promień naprowadzający statku mógł wprowa-
dzić go do doku.
Okrążając prom pierwszy raz, z trudem rozpoznała jego sylwetkę. Kotwice cu-
mownicze były wysunięte, a skrzydła zwinięte. Promy nie zwykły latać w przestrzeni w
taki sposób, więc wyglądał dziwnie i nie na miejscu.
Pierwsze wrażenie potwierdziło się, gdy zobaczyła na kadłubie liczne narośle. Mi-
jając prom na tyle blisko, by uchwycić kontakt wzrokowy - chciała zobaczyć, czy za
sterami siedzi pilot - zauważyła, że narośle przypominają algi i skorupiaki, przyczepio-
ne do poszycia. Okolice rampy ładowniczej pokrywały szczególnie gęsto, Jaina zaczęła
się zastanawiać, jak ekipa ratownicza zdoła ją otworzyć.
Kiedy prom został wciągnięty do doku, X-skrzydłowcom rozkazano wylądować
obok, a potem technicy w ochronnych kombinezonach wygonili ją i Anni z pomiesz-
czenia. Obie poddano badaniu pod kątem obcych form życia, oznajmiono im, że są
czyste, i polecono zaczekać w pokoju odpraw albo pójść do stołówki, żeby coś zjeść.
Anni skorzystała z drugiej możliwości, ale Jaina była niemal pewna, że zamiast tego
znajdzie sobie towarzyszy do partyjki sabaka i zacznie obdzierać członków załogi
„Chimery" z imperialnych pieniędzy.
Jaina postanowiła zostać i patrzeć. Dobrze pamiętała Elegosa z czasów wspólnej
podróży z nią, jej matką i Danni, zanim wstąpiła do Eskadry. Zdumiewał ją jego spokój
i opanowanie. Wynikały chyba nie z tego, że ignorował świat zewnętrzny, ani nie z
kontroli rozumu nad emocjami. Wyglądało to raczej, jakby natrafiwszy na problem, od
razu widział jego sedno i tym się zajmował, nie pozwalając się rozpraszać nieistotnym
drobiazgom.
Podczas przelotu zwiadowczego słyszała powtarzające się bez przerwy nagranie
głosu Elegosa. Brzmiał normalnie, nawet radośnie, ale było w nim coś, co ją niepo-
koiło. Miała nadzieję, że zobaczy Elegosa za sterami albo zdoła wyczuć jego obecność
Mroczny przypływ II - Inwazja
174
na statku, ale bez powodzenia. Zanim prom nie pojawił się w obrębie systemu, nie mia-
ła oczywiście pojęcia o misji Elegosa i była niemal pewna, że szok wywołany tą infor-
macją wpłynął na jej odczucia na widok promu.
- To, co tu zrobili, jest dość niezwykłe.
Odwróciła się i zobaczyła Jaga Fela wchodzącego do pokoju. Miał na sobie czarny
kombinezon lotniczy z czerwonymi pasami na rękawach i nogawkach. Nie był tak ofi-
cjalny jak na przyjęciu, ale też trudno byłoby uznać, że zachowuje się zupełnie swo-
bodnie. Nie uwierzyłaby, że jest siostrzeńcem Wedge'a Antillesa, gdyby nie podobień-
stwo linii nosa i oprawy oczu.
- Dla mnie wszystko, co robią Yuuzhan Vong, jest dość niezwykłe. - Jaina skrzy-
żowała ramiona i wyjrzała przez iluminator. -Już od godziny skanują prom tam i z po-
wrotem. Nie wyobrażam sobie, czego jeszcze mogliby się dowiedzieć bez otwierania
go.
- Niczego. Nie po to go skanują. - Fel podszedł i stanął obok niej. W szybie ilumi-
natora zobaczyła wyraźnie jego odbicie. - Nie wiedzą, co jest w środku, i po prostu
upewniają się, że to nic szkodliwego, żeby nikt się do nich nie przyczepił, j eśli to coś
wypuszczą.
- Mówisz to tak, jakbyś uważał, że przesadzają z ostrożnością.
Pokręcił głową.
- Wiedzą, że nie mogą być pewni, co tam jest. Mogą najwyżej ograniczyć tę nie-
pewność do poziomu statystycznie dopuszczalnego. Tymczasem marnują tylko czas.
Mamy wojnę. Nie da się całkowicie wyeliminować ryzyka. Czasami, żeby zwyciężyć,
trzeba zapomnieć o ryzyku i po prostu robić to, co jest do zrobienia.
Jaina odwróciła się do niego.
- Jesteś tylko dwa lata starszy ode mnie, ale mówisz tak, jakbyś był co najmniej w
wieku mojego ojca.
Kiwnął głową.
- Wybacz. Oceniałem cię na podstawie twoich dokonań, a nie wieku.
Zamrugała, poczuła ukłucie gniewu.
- A cóż to ma oznaczać?
Twarz Fela stwardniała.
- Jesteś rycerzem Jedi i doskonałym pilotem elitarnej eskadry. Wszyscy dobrze
wiedzą, ile talentu i determinacji wymagają obie te funkcje. Popełniłem błąd, oceniając
cię zbyt pochlebnie.
Jaina zmarszczyła brwi.
- Widzę dane z twoich czujników, ale nadal nie mam pojęcia, jaki cel namierzyłeś.
Jag Fel westchnął.
-W społeczeństwie Chiss nie istnieje pojęcie dorastania. Dzieci dojrzewają szybko
i od razu dostają obowiązki dorosłych. Ci z nas, ludzi, którzy tam mieszkają, zostali
wychowani podobnie. Intelektualnie miałem świadomość, że w Nowej Republice jest
inaczej, ale...
- Myślisz, że jestem dzieckiem? - Jaina spojrzała na niego lodowato. - Myślisz, że
jestem słaba i miękka?
Michael Stackpole
175
Fel spuścił wzrok; zauważyła, że się zaczerwienił. Uniósł rękę, uprzedzając jej
dalsze słowa, i pokręcił głową. Ten gest jakby ujął mu dziesięć albo i dwadzieścia lat,
dzięki czemu po raz pierwszy wydał się Jainie kimś w jej wieku.
- Nie miękka, wcale nie. Masz w sobie determinację i odwagę, tylko brakuje ci...
- Niby czego?
Zmarszczył czoło i spojrzał na prom.
- Nie jesteś... zatroskana tym wszystkim.
Jaina ugryzła się w język, żeby nie oświadczyć, że owszem, jest zatroskana nawet
bardziej niż on sam.
- Hm... chyba nie, to znaczy czasem tak, ale zatroskanie bywa takie przygnębiają-
ce...
- Zwłaszcza kiedy się widzi coś takiego. - Pokazał na dwóch mężczyzn podcho-
dzących do promu w dole. Mieli na sobie kombinezony ochronne, ale przezroczyste
hełmy pozwalały ich łatwo rozpoznać.
- Weź na przykład mojego wuja... Przywitał mnie tak serdecznie na przyjęciu...
spotkaliśmy się ledwie godzinę wcześniej, prywatnie, i był zaskoczony, kiedy się do-
wiedział, kim jestem, a zaraz potem... Tam, skąd przyleciałem, mężczyźni nigdy się nie
uśmiechali, a on w samym środku najpoważniejszych problemów cieszy się, że mnie
widzi. I nie dlatego, że jestem sojusznikiem, tylko po prostu dlatego że jestem synem
jego siostry. Przyjął mnie jak kogoś bliskiego, chociaż matka zraniła go bardzo, opusz-
czając Nową Republiką. Jaina położyła rękę na ramieniu Fela.
- Wedge już taki jest. Większość ludzi jest właśnie taka. Życie jest zbyt ciężkie,
żebyśmy nie mieli cieszyć się małymi przyjemnościami, a spotkanie z tobą i wiadomo-
ści, jak toczy się życie jego siostry, musiały twojemu wujowi sprawić przyjemność.
Niezależnie od tego, jak kiepsko wygląda sytuacja, żart, uśmiech czy klepnięcie po
plecach pomagają rozładować napięcie.
Fel uniósł podbródek, a Jaina poczuła, że z powrotem zamyka się w sobie.
- Wśród Chissów świętujemy dopiero wtedy, gdy praca jest wykonana do końca.
- A jeśli ta praca nigdy się nie kończy?
- Jeśli się nie kończy, to świętowanie byłoby fałszem.
- Nieprawda, jest konieczne. - Spojrzała na niego; zobaczyła pełen siły profil, de-
terminację na twarzy i poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Był przystojny, to nie podle-
gało dyskusji, a zadziorność plus wyjątkowy talent do pilotażu miały swój urok. Po-
dziwiała sposób, w jaki przeciwstawił się politykom Nowej Republiki, z których więk-
szość budziła w niej odrazę ze względu na sposób, w jaki traktowali jej matkę. Nawet
ten jego imperialny, oficjalny chłód był na swój sposób pociągający.
Ciekawe, czy mama podobnie patrzyła na ojca? - pomyślała.
W chwili gdy ta myśl przyszła jej do głowy, gwałtownie cofnęła rękę z ramienia
Fela.
O, nie! - pomyślała. Nie mam zamiaru zadurzyć się w ponuraku, który uważa, że
zatroskanie to normalny stan ducha. Nie czas ani miejsce na to, żeby choć o tym pomy-
śleć.
Fel odwrócił głowę, kiedy cofnęła rękę i uśmiechnął się lekko.
Mroczny przypływ II - Inwazja
176
- Chissowie, wbrew temu, co mogłabyś sądzić na podstawie naszej rozmowy, są
ludźmi myślącymi. Rozważnymi, ostrożnymi, ale nie pozbawionymi odrobiny fantazji.
Zdarza im się zastanawiać, jacy by byli, gdyby życie ułożyło im się inaczej. Kogo by
spotkali, jak by wyglądało to spotkanie, kim by się stali...
- Nie bardzo rozumiem, po co mi to mówisz.
- Bo... - zawahał się i opuścił wzrok. - Zastanawiałem się, co wuj Wedge pomy-
ślałby o moim starszym bracie.
Jaina uśmiechnęła się.
- Jedyny problem z wycieczkami w świat fantazji jest taki, że życie nigdy nie
układa się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Czasami spotkanie to tylko spotkanie. A
czasami... preludium.
Fel roześmiał się.
- Gdybym to ja powiedział, oskarżyłabyś mnie, że mówię, jakbym był w wieku
twojego ojca.
- Może tak, a może nie. - Spojrzała na jego odbicie w szybie. -Ale kiedy się jest
nastolatkiem, miło podejmować dojrzałe decyzje, kiedy zajdzie taka potrzeba, a kiedy
indziej po prostu beztrosko płynąć sobie przez życie.
Corran czuł się fatalnie w kombinezonie ochronnym. Był okropnie spocony, choć
dzięki systemowi chłodzenia skafandra nie było mu gorąco. Cały się trząsł. Sposób, w
jaki narośle na kadłubie promu zmieniły jego kształt, a łuski pokryły jego krawędzie,
by dalej rozrosnąć się w gąszcz burych osadów mineralnych - wszystko to przyprawiało
go o dreszcze.
Spojrzał na Wedge'a.
- Nie musisz tu być, Wedge. Gdyby coś ci się stało, Iella i dzieci nie darowałyby
mi tego.
- Za to Mirax byłaby nadzwyczaj szczęśliwa, gdyby coś przydarzyło się tobie,
prawda? - Wedge roześmiał się swobodnie. - Znowu razem, jak podczas lotu na okopy
Borleiasa, tyle tylko że tym razem ty idziesz przodem.
- Jeśli dobrze pamiętam, ktoś wydał mi rozkaz, żeby tam lecieć!
-No dobra, tak było. I co, chcesz się licytować szarżą, pułkowniku?
- Wykonałbyś mój rozkaz tak samo, jak ja wykonałem tamten. - Corran potrząsnął
głową. - Zresztą masz zbyt bystry umysł, żebym mógł na tobie próbować sztuczek Jedi.
Niech już będzie... cieszę się, że mam cię na skrzydle.
Podeszli do promu niedaleko rampy ładowniczej. Personel techniczny ustawił tam
ruchome schodki, na które można było się wspiąć, by dotknąć dolnej części kadłuba.
Olbrzymia narośl, która Corranowi przypominała gigantyczny strup - pokryta czerwo-
nobrunatnymi zaciekami w kolorze zaschniętej krwi - pokrywała całą rampę ładowni-
czą. Im bliżej panelu dostępu, tym narośl była jaśniejsza i mocniej najeżona kolcami.
- Co o tym myślisz, Wedge?
- Cóż, uważam, że twój miecz świetlny zdołałby się przebić przez poszycie, ale
nigdy nie wiadomo, na co wtedy natrafisz. - Skrzyżował ręce na piersi. - A skoro to ma
Michael Stackpole
177
być prezent dla ciebie z pozdrowieniami od dowódcy Yuuzhan Vong, przypuszczam, że
nie spodobałby mu się pomysł, że poszatkowałeś jego dar na kawałki.
- Chyba masz rację. - Corran wszedł na schodki i przyjrzał się z bliska panelowi
zdalnej kontroli dostępu. - Ta narośl jest znacznie twardsza niż pozostałe, a niektóre
krawędzie są wyszczerbione. I porośnięta kolcami ostrymi jak igły.
Uniósł rękę w rękawicy w stronę narośli, co spowodowało, że jeden z kolców po-
ruszył się i skierował w jej stronę. Cienka igła wystrzeliła, ale nie zdołała przebić ręka-
wicy. Uderzyła jednak z wystarczającą siłą by odrzucić rękę Corrana do tyłu o parę
centymetrów. Zaskoczony rycerz wzdrygnął się, odskoczył i spadł ze schodków na
pokład. Wedge pochylił się nad nim, by pomóc mu wstać.
-Nic ci nie jest?
Corran pokręcił głową.
- Nie, wszystko w porządku - westchnął. - Gdybyś chciał komuś posłać podarunek
w dowód szacunku, postarałbyś się, żeby dar nie trafił w niepowołane ręce, prawda?
Opieczętowałbyś go, upewniając się, że adresat zna kod czy kombinację, umożliwiającą
mu otwarcie upominku?
- To ma sens.
- Tego się obawiałem. - Corran odpiął od pasa miecz świetlny i włączył go, roz-
siewając srebrne blaski po kadłubie promu. Wyciągnął rękę w stronę Wedge'a.
- Zdejmij mi rękawicę. Dotknę tego gołą dłonią. Jeśli stanie się coś niepokojącego,
odetnę ją.
Wedge zmarszczył czoło.
- Jesteś pewien, że to rozsądne?
- Oczywiście, że nie, ale chyba nie mam wyboru - uśmiechnął się. - Na Bimmiel
zostawiłem dość krwi, żeby Yuuzhanie mogli zebrać niezłe próbki. Mogę się założyć,
że to paskudztwo zaprogramowano w taki sposób, by otworzyło prom; kiedy posmaku-
je mojej krwi.
Wedge zdjął rękawicę z dłoni Corrana.
- Czy nie rozsądniej byłoby pobrać krew i spryskać nią ten kolec?
- Jasne... ale to nie po koreliańsku! - Corran wzruszył ramionami i podniósł lewą
rękę w stronę spodu promu. Jeden z kolców poruszył się i wbił ostrą igłę w jego dłoń.
Cofnął się równie szybko, jak zaatakował, pozostawiając maleńką rankę, na której po-
jawiła się kropla krwi.
- Żaden z nas nie pomyślał o truciźnie, co?
Zanim Wedge zdążył odpowiedzieć, brzegi strupa zaskrzypiały, osypując na po-
kład małe grudki, które roztrzaskały się jak lód w zetknięciu z twardą powierzchnią.
Grube, połyskujące śluzowate sznury wypłynęły z brzegów strupa, łącząc pokład pro-
mu z opuszczającą się rampą ładowniczą. Śluz rozciągnął się w coraz cieńsze pasma,
które przerwały się w połowie, po czym górna ich część zaczęła skapywać z poszycia, a
dolna spłynęła w dół, tworząc błyszczącą kałużę na pokładzie hangaru.
Corran zszedł ze schodków i wspiął się po rampie z włączonym mieczem świetl-
nym w dłoni. Wedge wszedł tuż za nim, ściskając w ręku miotacz. Nie licząc słabej
bioluminescencyjnej poświaty, we wnętrzu promu panowała ciemność, a blask pałający
Mroczny przypływ II - Inwazja
178
od ostrza pogłębiał tylko cienie, które tańczyły groteskowo, gdy Corran poruszał mie-
czem.
Wszędzie wokół siebie widzieli powyrywane i roztrzaskane panele ścienne. Dzi-
waczne yuuzhańskie narośle - niektóre podobne do korzeni, inne do koralowych krze-
wów - porastały całe wnętrze. Zwisały ze ścian niczym bluszcz, a kiedy Corran i Wed-
ge weszli na pokład, skręcały się i wiły. Tkanka okrywająca długie, mackowate pnącze
pękła, uwalniając ciemną ciecz, która wypłynęła z nich na zewnątrz.
Corran pokręcił głową.
- Nic z tego nie rozumiem.
- A ja owszem. Podczas gdy my prześwietlaliśmy prom na wszystkie sposoby, te
wszystkie paskudztwa robiły pewnie to samo z nami. W czasie, kiedy otwierała się
rampa ładownicza, przesłały wszystkie dane tam, skąd prom przyleciał. Potem zaczęły
umierać, i to szybko, żeby nie zostało nam nic do analizy. - Wedge wyrwał ze ściany
korzeń, który momentalnie rozpuścił się i rozpłynął. -Coś przyspiesza przemianę mate-
rii tych organizmów w niesamowitym stopniu. To jakby kompost, rozkładający się z
prędkością światła.
- Jeśli to jest właśnie wiadomość od Shedao Shai, to nie wiem, jak ją rozumieć. To
nie ja jestem tym Jedi, który niegdyś był wiejskim chłopakiem, ani nie mam zamiaru
szybko umierać. - Corran uniósł miecz wysoko, by jak najlepiej oświetlić pomieszcze-
nie.
- Zaraz, zaraz... spójrz, co to takiego?
Przy wejściu do przedziału pasażerskiego, oparty o grodź prowadzącą do kabiny,
leżał duży, owalny kształt. Przez jego środek biegł poziomy szew, a całość skojarzyła
się Corranowi z muszlą jakiegoś morskiego organizmu. Miało szorstką powierzchnię
koloru piasku, pociętą paskami biegnącymi wachlarzowato od tylnego grzebienia do
przedniej krawędzi. Na środku szew był zapieczętowany kamiennym, kolczastym wy-
rostkiem.
Kiedy Corran i Wedge zaczęli podchodzić bliżej przejściem pomiędzy rzędami
siedzeń, umieszczony na wierzchu muszli villip przenicował się, przybierając rysy Ele-
gosa. Chociaż protoplazma, z której zbudowany był villip, nie była w stanie odtworzyć
jego złotego futra, przybrała żółtawy odcień, odwzorowując nawet fioletowe pasma
wokół oczu. Wizerunek był podobny do hologramu zrobionego zepsutym laserem -
rozpoznawalny, ale mocno schematyczny.
Villip odezwał się głosem Elegosa:
- Wiele mógłbym ci opowiedzieć o rasie Yuuzhan Vong, ale zostało mi mało cza-
su. Shedao Shai dużo mnie nauczył. Yuuzhanie nie są bezmyślnymi drapieżcami, ale
wyrafinowaną rasą, której filozofia diametralnie różni się od naszej. Nie udało mi się
odkryć źródeł ich nienawiści do maszyn, ale wierzę, że w innych sprawach jest sporo
miejsca na kompromis. Moja misja u Yuuzhan Vong była trudna, ale owocna, i mam
nadzieję, że stanie się punktem wyjścia do dalszego postępu.
Twarz wyobrażana przez villipa uśmiechnęła się.
- Spośród wielu naszych rozmów Shedao Shai najbardziej zaintrygowały opowie-
ści o wielkim admirale Thrawnie, który studiował sztukę swoich wrogów, by na jej
Michael Stackpole
179
podstawie zrozumieć ich charakter. Dla ciebie, Corranie, Shedao Shai ma wiele sza-
cunku. Wie, że to ty byłeś na Bimmiel. Dwaj wojownicy, którzy tam polegli, byli jego
krewnymi. Wie także, że byłeś na Garqi. Jest przekonany, że spotkacie się w przyszło-
ści, dlatego przygotował dla ciebie ten podarunek, abyś mógł studiować jego kunszt,
tak jak on studiował twój. Z każdym spędzonym tutaj dniem rośnie moja wiedza o rasie
Yuuzhan Vong, tak jak rośnie ich wiedza o nas. - Wzrok Elegosa zmiękł. - Mam na-
dzieję, że niedługo spotkamy się w czasach pokoju. Uściskaj, proszę, moją córkę i
przekaż jej wyrazy miłości. I nie bój się o mnie, Corran. Choć trudna, moja misja jest
niezbędna, jeśli mamy mieć jakiekolwiek szanse na pokój.
Kiedy wiadomość się skończyła, villip zastygł z powrotem w nieprzezroczystą ku-
lę, przeturlał się na lewo i spadł pod skrzyżowane nogi rycerza Jedi.
Corran spojrzał na Wedge'a i wzdrygnął się.
- Nie podoba mi się, że Shedao Shai uważa nas za geniuszy tego samego kalibru
co Thrawn.
Wedge wzruszył ramionami.
- Czyja wiem? Może będzie przez to ostrożniejszy?
- I dlatego ściągnie tu takie siły, na których widok sam Thrawn wziąłby nogi za
pas. - Rycerz pokręcił głową. - Może udałoby się nam namówić Yuuzhan, żeby zatrud-
nili u siebie paru Noghrich jako ochroniarzy?
- Nie sądzę, żeby to się udało. - Wedge wskazał głową na muszlę. - Otworzysz go?
- Chyba tak. Gdyby Elegos uważał, że kryje się za tym pułapka, znalazłby sposób,
żeby mnie o tym ostrzec. - Corran uniósł zaciśniętą w pięść lewą dłoń nad najeżoną
kolcami pieczęcią i skropił ją kilkoma kroplami krwi. Wyrostek szczęknął i odpadł.
Pokrywa muszli zaczęła się powoli otwierać. Blask miecza świetlnego odbił się od
złotego przedmiotu, umieszczonego we wnętrzu.
- Na czarną ikrę Sithów! - Corran poczuł, że w żołądku eksploduje mu gorąca ku-
la. Padł na kolana.
- Och... nie! Nie...! Nie...!
W otwartej muszli spoczywało dzieło sztuki, które niewątpliwie stanowiło owoc
wielu godzin pełnej poświęcenia pracy. Kompletny szkielet, usadowiony ze skrzyżo-
wanymi nogami... a każdą jego kosteczkę pokrywała warstwa złota. Mostek i delikatne
końcówki długich kości połyskiwały platyną. W oczodołach osadzono olśniewające
fioletowe klejnoty. Sproszkowany ametyst, naniesiony na boczne kości czaszki, ideal-
nie odwzorowywał rysunek liliowych pasów na twarzy Elegosa.
Wypolerowane, lśniące bielą zęby układały się w zimny uśmiech.
Szkielet Caamasjanina siedział z głową pochyloną do dołu, jakby patrzył na villi-
pa, leżącego w trójkącie jego skrzyżowanych nóg. Tkanka villipa stwardniała, przybie-
rając czyjeś zniekształcone rysy. Głos wydobywający się z niego był szorstki i budzący
grozę. Płynnie posługiwał się wspólnym językiem, ale widać było, że z trudem przy-
chodzi mu układać usta w sposób, jakiego wymagała artykulacja w tym języku.
- Jestem Shedao Shai - przedstawił się. - Byłeś na Bimmiel. Zgładziłeś dwóch mo-
ich krewniaków, zostawiając ich na pastwę robactwa. Ukradłeś kości mojego przodka.
Mroczny przypływ II - Inwazja
180
Przesyłam ci w darze ten szkielet, żebyś wiedział, jak należy uhonorować poległego
wojownika Yuuzhan Vong.
Ton głosu niemal niezauważalnie zmiękł.
- Żałuję, że twoje czyny zmusiły mnie, by zabić Elegosa. Chcę, żebyś wiedział, że
zrobiłem to sam, własnymi dłońmi. Kiedy go dusiłem, w jego oczach wyczytałem
świadomość, że został zdradzony - ale tylko na początku. Zanim umarł, zrozumiał, że
jego śmierć była koniecznością. Ty również musisz to zrozumieć.
Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Spotkamy się, my i nasze armie, wokół planety, którą zwiecie Ithor. Jeśli masz w
sobie choć odrobinę honoru... a Elegos zapewniał mnie, że tak... zwrócisz mi szczątki
moich przodków. Jeśli tego nie zrobisz, śmierć twojego przyjaciela pójdzie na marne.
Corran poczuł na ramionach dłonie Wedge'a. Patrzyli razem, jak villip przenico-
wuje się z powrotem. Rycerz wyłączył miecz, pogrążając kabinę w niemal kompletnych
ciemnościach, w których szkielet przed nimi ledwie majaczył. Wyciągnął rękę; spró-
bował wyczuć ciepło, resztki ducha Elegosa, ale poczuł tylko chłód.
- Wedge, on był... Elegos był taki pełen dobroci. To on uratował mnie przed zatra-
ceniem, kiedy byłem wśród piratów. Pomógł mi uratować Mirax. - Corran zwiesił gło-
wę. - A jego morderca śmie mówić, że to ja jestem winien jego śmierci! Elegos nigdy
nie uczynił nic, co mogłoby kogokolwiek skrzywdzić, a sam zginął po to, żeby ktoś
mógł przekazać, co ma mi do powiedzenia...
Wedge mocniej zacisnął ręce na ramionach Corrana.
- Widocznie Yuuzhanie uważają, że to jedyny rodzaj wiadomości, jaki jesteś w
stanie zrozumieć.
- Tak? A więc dobrze. Zrozumiałem, co miał mi do przekazania Shedao Shai. -
Corran dźwignął się ciężko na nogi. - Tak bardzo chce mieć te kości? Będzie je miał, i
to w wielkim pudle. Dołożę tam jego własne gnaty, żeby Yuuzhanie mogli zabrać to
śmierdzące ścierwo do domu.
Michael Stackpole
181
R O Z D Z I A Ł
29
Poświata emanująca z holograficznego wizerunku układu Ithor oświetlała twarze
osób zebranych w pokoju odpraw. Luke obserwował, jak światło faluje i zmienia natę-
żenie, gdy admirał Kre'fey przestawia perspektywę odwzorowania. Obraz wznosił się
znad planety po spiralnej orbicie i rozbłyskiwał, kiedy natrafiał na miasta-statki, powoli
oddalające się od świata, który dotąd był ich domem.
Admirał zatrzymał obraz.
- Ewakuacja postępuje stosunkowo sprawnie. Miasta-statki nie są konstrukcyjnie
dość mocne, żeby przetrwać skok w nadprzestrzeń, nawet gdyby zostały wyposażone w
hipernapęd. Możemy tylko osłaniać je przed siłami Yuuzhan i oczywiście to robimy.
Tymczasem wszelkie statki, jakie zdołamy skonfiskować, zajmą się ewakuacją miesz-
kańców.
Admirał Pellaeon uroczyście pokiwał głową.
- Nigdy nie sądziłem, by było możliwe ewakuowanie całej populacji planety.
Corran zmarszczył brwi.
- Jeszcze ich nie ewakuowaliśmy, do tego długa droga. Poza tym pozostawiamy na
Ithor wielkie bogactwo życia. Ewakuacja obejmuje zaledwie niewielką, najbardziej
mobilną część populacji.
Kre'fey spojrzał na notes komputerowy, z którego sterował obrazem z holoprojek-
tora.
- Z naszych szacunków wynika, że potrzebujemy około tygodnia na zakończenie
ewakuacji, pod warunkiem że dodatkowe statki, o które prosiłem, zdążą na czas. Ceny
przelotu z planet w rodzaju Agamar już i tak podskoczyły, więc każdy, kto ma jakikol-
wiek statek zdolny do przewożenia ładunków, ściąga tu, żeby zabrać choć paru ucieki-
nierów. To wyścig z czasem, a szanse, że go wygramy, są z każdą chwilą mniejsze.
Mistrz Jedi westchnął, przygnębiony oceną sytuacji przedstawioną przez Bothani-
na.
- Czy pański kuzyn nie mógłby nam pomóc?
Traest Kre'fey roześmiał się głośno.
-Nic nie może zrobić. Jego doradcy odlecieli na Coruscant jednym z pierwszych
statków.
Mroczny przypływ II - Inwazja
182
Corran uniósł brew w zdumieniu.
- Borsk został?
-Tak.
Korelianin uniósł obie dłonie, jakby chciał coś na nich zważyć.
- Odważny - głupi. Odważny - głupi. Nie jestem pewien, w którą wersję wolę wie-
rzyć w jego przypadku.
- Dopóki nie zacznie sprawiać kłopotów, nie dbam o to, która z wersji jest praw-
dziwa - westchnął Bothanin. - Chociaż z drugiej strony... szanse na to, że nie będzie z
nim kłopotów, są minimalne.
- To naprawdę nieistotne. - Pellaeon złączył dłonie czubkami palców. - Nasi inży-
nierowie zakończyli prace na stacji naziemnej. Obrońcy... tacy, jakich mamy... zajęli
pozycje. Skorupy bronią skorup, ale to powinno wystarczyć, by wyprowadzić Yuuzhan
w pole.
- Świetnie - ucieszył się Luke. - Jedi niemal zakończyli przygotowania na pokła-
dzie „Tafanda Bay". Wolałbym mieć więcej czasu na upewnienie się, że wszystko dzia-
ła, jak należy, zrobić jeszcze parę symulacji, ale zaczniemy, kiedy przyjdzie czas. Teraz
wszystko zależy od Yuuzhan Vong.
- Tak, niewątpliwie. - Kre'fey wcisnął guzik w notesie komputerowym i obraz
układu słonecznego Ithor znów zaczął przez nimi wirować, schodząc po szerokiej spira-
li w głąb systemu. Tam, usadowiona pomiędzy pasem asteroidów a gazowym gigan-
tem, spoczywała yuuzhańska flota. Statki też wyglądały jak grupa asteroid, która odłą-
czyła się od pozostałych, by krążyć wokół gazowego giganta, ale ich kurs nieubłaganie
wskazywał jeden punkt - planetę Ithor.
Na widok floty Luke'a przeszły ciarki. Bothański admirał odchylił się w fotelu i
pogładził białą sierść na szyi obiema rękami.
- Od pierwszej chwili gdy pojawili się w systemie, zrobiłem tysiące symulacji na
temat prawdopodobnego rozwoju bitwy. Biorąc pod uwagę liczebność obu stron, wyni-
ki są niemal za każdym razem identyczne. Starcie w przestrzeni, straty po obu stronach,
a potem odwrót na przeciwne krańce planety. Przy ich obecnym tempie do starcia doj-
dzie za trzy, może cztery dni. Jedna wielka bitwa, a potem obie strony wycofują się.
Gilad Pellaeon pochylił się do przodu i musnął wąsy.
- Wystąpiłem o posiłki i wiem, że wy zrobiliście to samo. Jedno mi się nie podoba
w tych symulacjach: Yuuzhanie mogą wysłać niewielki kontyngent w pogoń za mia-
stami-statkami, kiedy wycofamy się po bitwie. Będziemy musieli zareagować, zmienia-
jąc tym samym równowagę sił w okolicach samej planety. Ithor pozostanie odsłonięta.
Corran zmrużył zielone oczy.
- Czy te posiłki mogłyby zająć w systemie taką pozycję, by osłaniać miasta-statki?
Imperialny admirał przytaknął.
- To dość łatwe, a przy tym mogłyby pomóc przy ewakuacji.
- A ewakuacja jest znacznie ważniejsza niż dobijanie niewielkich oddziałów
Yuuzhan. - Luke spojrzał na Corrana. - O co chodzi?
Korelianin zamrugał i spuścił wzrok.
Michael Stackpole
183
- Cóż, wygląda na to, że tak naprawdę potrzebujemy nie wycofania się, tylko
prawdziwego rozejmu.
Pellaeon pokiwał głową.
- To by nam się najbardziej przydało, ale los pańskiego caamasjańskiego przyja-
ciela wskazuje, że to raczej niemożliwe.
-Niekoniecznie.
Luke spojrzał twardo na Corrana, wyczuwając falę sprzecznych emocji emanującą
od ciemnowłosego Jedi.
- Co ci chodzi po głowie? Masz coś w zanadrzu?
- Przyłapałeś mnie na gorącym uczynku. - Corran zacisnął usta. - Nie miałem za-
miaru niczego przed tobą ukrywać, Luke, ale... Wszyscy słyszeliście, co przekazał mi
Shedao Shai. Wysłałem wiadomość na Agamar. Pojutrze spodziewam się dostać te
szkielety, o jakie mu chodzi, od zespołu archeologów, który je odnalazł. W ten sposób
zyskam coś, co Shedao Shai chciałby mieć najbardziej na świecie.
Luke potrząsnął głową.
- Chyba nie planowałeś nic głupiego, co? Nie wymyśliłeś na przykład, żeby ścią-
gnąć je na pokład „Tafanda Bay" jako przynętę?
- Nie wiem, co myślałem. Nie zaszedłem aż tak daleko, żeby robić konkretne pla-
ny. - Corran popatrzył na swoje dłonie, oparte płasko o stół. - Po prostu wiedziałem... to
znaczy w pewien sposób czułem... że muszę tu mieć te szkielety. Może chciałem je
wystrzelić w stronę słońca i powiedzieć Shedao Shai, żeby sobie za nimi leciał w stud-
nię grawitacyjną, jeśli mu tak na nich zależy, a potem spłonął. Nie wiem.
Kre'fey podrapał się w podbródek.
- Chcesz zaproponować te szkielety w zamian za rozejm? Nie jestem pewien, czy
się na to zgodzą.
Corran potrząsnął głową.
- Nie zgodzą się.
Luke zwrócił uwagę, że tym razem Corran mówi tak, jakby był tego całkiem pe-
wien.
- Co masz na myśli?
- Tak naprawdę Shedao Shai chciałby mieć dwie rzeczy. Po pierwsze, kości, po
drugie, mnie. Zabiłem dwóch jego pobratymców na Bimmiel, więc on w odwet zabił
Elegosa. Teraz chce dopaść mnie.
Imperialny admirał uśmiechnął się niewesoło.
- A pan chce zabić jego.
- Nie miałbym nic przeciwko temu. - Koreliański rycerz podniósł głowę. - Oto, co
proponuję: wyzwę dowódcę Yuuzhan Vong na pojedynek. Jeśli wygra, dostanie kości.
Jeśli ja wygram, dostanę Ithor. Do czasu rozstrzygnięcia zawrzemy rozejm. Ile czasu
potrzebujecie? Tydzień? Dwa?
- Tydzień brzmi nieźle, a dwa jeszcze lepiej. - Kre'fey pokiwał głową. - To się po-
winno udać.
Luke pokręcił głową.
- Nie możemy do tego dopuścić.
Mroczny przypływ II - Inwazja
184
- Dlaczego nie, mistrzu?
- Po pierwsze, Borsk Fey'lya nigdy się na to nie zgodzi. Kre'fey odchrząknął.
- To, czego mój kuzyn nie wie, nie spędza mu snu z powiek. Corran przytaknął.
- A jeśli to nie zadziała... jeśli Shedao Shai się nie zgodzi, nie będziemy musieli się
tłumaczyć z kolejnej porażki Jedi.
- Corran, to jest nie w porządku. Jeśli wyzwiesz go na pojedynek, staniesz się
agresorem. Zmusisz go do działania. Jedi tak nie postępują.
Stąpasz niebezpiecznie blisko ciemnej strony, przyjacielu, pomyślał Luke. Nie
powiedział tego na głos, bo nie był pewien, jak przyjąłby to admirał.
Corran przez chwilę siedział w milczeniu, a wreszcie się odezwał.
- Chyba rozumiem twoje obawy, mistrzu, ale wracamy do dyskusji Jedi sprzed
miesięcy. Czuję, że zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong rośnie. Wiem, że moje działa-
nie byłoby tylko uprzedzeniem działań Yuuzhan. Elegos udał się do nich, próbując
powstrzymać inwazję, a gdybym ja zdołał ich powstrzymać choćby o jeden dzień,
zwiększyłbym szanse powodzenia ewakuacji. Nie jest to może taki wybór, jakiego by-
śmy sobie życzyli, ale w tej chwili chyba nie mamy żadnej innej możliwości.
- Ale pomyśl o tym, jaki dajesz przykład! To woda na młyn Kypa!
- Wiem. - Corran zamknął oczy i odchylił się na oparcie fotela. - Chciałbym, żeby
był inny sposób, mistrzu, ale ten właśnie wydaje mi się słuszny.
Luke już chciał zaprotestować i zabronić Corranowi wchodzenia w układy z do-
wódcą Yuuzhan. Nie zrobił tego, bo uderzyła go aura spokoju, emanująca od przyjacie-
la.
Mistrz Jedi spojrzał na dwóch wojskowych.
- Zaaprobowalibyście taki plan?
Pellaeon prychnął.
- Żeby jeden człowiek podejmował samowolne działania, które mają zadecydować
o losie całych planet i ich mieszkańców? To ostatnia rzecz, na jaką przystałoby Impe-
rium. Chodzi nie tylko o to, że byłoby to ryzykowne dla człowieka, który się tego pod-
jął, ale zachęciłoby innych do niesubordynowanych działań, gdyby tylko poczuli, że, to
co chcą zrobić, jest „słuszne". Gdyby ten człowiek podlegał moim rozkazom, zabronił-
bym mu tego... ale tak nie jest. Przyznaję, że jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji, więc
gdyby jego akcja się powiodła, bardzo bym się z tego cieszył. Ta decyzja powinna jed-
nak wyjść od jego dowódcy.
Admirał Kre'fey zmarszczył czoło.
- Pamiętam, że miałem dobry powód, by przywrócić pułkownika Horna do czyn-
nej służby, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć jaki - westchnął. - Zgadzam się
z admirałem Pellaeonem. Wcale mi się to nie podoba, ale chyba nie możemy sobie
pozwolić, by nie wykorzystać takiej szansy. Statki nie mogą się poruszać szybciej, więc
wygranie paru dodatkowych dni jest ważniejsze niż wygranie bitwy. Ta akcja przy-
najmniej pozwoli nam zyskać na czasie. A jeśli dzięki niej uda się ocalić Ithor, to tym
lepiej.
Luke poważnie pokiwał głową.
Michael Stackpole
185
- Wiele rzeczy mi się w tym nie podoba, ale... - spojrzał na Corrana. - Mam zaufa-
nie do twoich opinii. Wiem, że postąpisz słusznie.
- Dziękuję, mistrzu.
Luke poklepał Corrana po ramieniu.
- Teraz trzeba się zastanowić, jak dostarczyć wiadomość Shedao Shai. Dam ci
znać, jak tylko coś wymyślimy.
Kre'fey wstał i podał Luke'owi rękę.
- Na wszelki wypadek, gdyby nikt tego nigdy nie powiedział głośno... doceniam
poświęcenie pańskie i pańskich Jedi. Chciałem, żeby pan o tym wiedział, na wypadek
gdyby nie udało nam się obu przetrwać tego konfliktu.
Przez chwilę Luke miał przed oczami obraz Chewbacki, który zniknął pod wpły-
wem silnego uścisku dłoni Bothanina.
- Dziękuję, admirale. Niech Moc będzie z nami wszystkimi.
Mroczny przypływ II - Inwazja
186
R O Z D Z I A Ł
30
Jacen Solo obserwował, jak kapitan frachtowca odbiera od Corrana notes kompu-
terowy, sprawdza potwierdzenie odbioru błyskające na ekranie i macha rękaw kierunku
binarnego wózka ze sfatygowaną aluminiową skrzynką.
- Powinien pan wiedzieć, że doktor Pace zamierza ostro zaprotestować do najwyż-
szych władz przeciwko przywłaszczeniu artefaktów Yuuzhan Vong - odezwał się kapi-
tan.
- Rozumiem. - Corran skwitował wiadomość krótkim skinieniem głowy. - Dzięku-
ję, że pan wpadł. Nie będę pana zatrzymywał.
- Żaden problem. Pańska żona wyświadczyła mi kiedyś przysługę. Cieszę się, że
mogłem się odwdzięczyć. - Mężczyzna zasalutował i skierował wózek z powrotem do
swojego frachtowca.
- Chcesz, żebym ci z tym pomógł, Corran?
Starszy rycerz podźwignął skrzynkę za uchwyt i wyciągnął ją w kierunku Jacena.
- Zmieniłeś zdanie? Na początku nie bardzo ci się podobał ten pomysł. Przemyśla-
łeś wszystko jeszcze raz?
Jacen chwycił skrzynkę z drugiej strony i zdziwił się, jaka jest lekka.
- Raczej nie. Robisz z tej wojny prywatną potyczkę... ty przeciwko Shedao Shai.
To nie jest słuszne, bo tworzy wśród nas podziały i trochę za bardzo zahacza o...
- Nie mów mi, że zahacza o ciemną stronę, Jacen. - Corran uniósł rękę i pokręcił
głową. - Nie jestem w nastroju, żeby...
- Owszem, jesteś w nastroju. Po prostu nie chcesz tego słuchać, bo wiesz, że to
prawda. - Jacen wyprzedził Corrana o krok i teraz zerkał na niego przez ramię. - To ty
mi mówiłeś, że musimy wszyscy ciągnąć w tym samym kierunku, a tymczasem sam
wyprawiasz się na własną, prywatną krucjatę. Szukasz zemsty za śmierć przyjaciela.
Nie mogę cię za to winić, ale gdybym to ja był na twoim miejscu, przekonywałbyś
mnie, że powinienem podporządkować własne uczucia temu, co inni uważają za słusz-
ne.
- Prawdopodobnie masz rację.
- W takim razie dlaczego to samo nie odnosi się do ciebie?
Michael Stackpole
187
- Dlatego że... - Corran zmarszczył czoło. Po chwili namysłu złapał Jacena za tu-
nikę i zaciągnął w boczny korytarz. - Chodź tutaj.
Przemierzyli korytarz w milczeniu, aż wyszli na chodnik, z którego mieli widok na
całe miasto „Tafanda Bay". Gdyby Jacen nie wiedział, że dryfują nad Matką-Dżunglą,
łatwo mógłby pomyśleć, że ithoriański statek to nic innego jak przykryte kopułą miasto
spoczywające bezpiecznie na powierzchni planety. Kopuła z transpastali ukazywała
czyste, niebieskie niebo, po którym przelatywały frachtowce, i żywą zieleń drzew,
spomiędzy których widać było białe ściany budynków i fragmenty bulwarów.
- Popatrz na to, Jacen. Masz przed sobą miasto całkowicie opuszczone przez ludzi,
którzy je kochali, którzy nie szczędzili sił, by je zbudować. A dlaczego musieli je opu-
ścić? Bo stało się celem. Wiemy, że Yuuzhanie je zaatakują, więc ewakuowaliśmy
ludność i przygotowaliśmy parę niespodzianek dla wroga. To samo robimy na po-
wierzchni planety.
- Rozumiem - zgodził się młody rycerz.
- Dobrze, więc zrozum także to: Shedao Shai ze względu na to, co zrobiłem na
Bimmiel i co obaj robiliśmy na Garqi, uznał mnie za cel. Będzie szukał mnie i tych
kości... a to oznacza, że będzie miał rozproszoną uwagę. I tego właśnie chcemy, bo
dowódca, który ma rozproszoną uwagę, da nam więcej czasu, a ostatecznie musi prze-
grać.
- Masz rację, ale co do reszty...
Corran westchnął i położył rękę na ramieniu Jacena.
- Jacen, zrozum... nie chodzi mi o pomszczenie Elegosa. Jego śmierć była dla mnie
ciosem, straszliwym ciosem, ale znałem go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że ostatnią
rzeczą, jakiej by sobie życzył, byłoby urządzenie jatki z jego powodu. Sam pamiętasz,
jak postanowił polecieć wahadłowcem na Dantooine, żeby wziąć na siebie odpowie-
dzialność za powstrzymanie przemocy, tak by nikt inny nie musiał nieść jej ciężaru.
Gdybym ruszył w pościg za Shedao Shai w imię Elegosa, on uznałby to za swoją po-
rażkę, za próbę zrzucenia na niego ciężaru zabijania, którego chciał nam oszczędzić.
Nie zrobiłbym mu tego.
- Ale masz zamiar zabić Shedao Shai.
Twarz Corrana zastygła w wyrazie powagi.
- Jeśli tylko będę miał okazję. Posłuchaj, Jacen... nie chodzi mi o zemstę, bo to
oznaczałoby przejście na ciemną stronę. Chodzi o odpowiedzialność. Shedao Shai chce
mnie zabić. Jeśli się z nim nie zmierzę, wtedy ty albo Ganner, albo jeszcze ktoś inny
będzie się musiał nim zająć. To niebezpieczny facet, nikt w to nie wątpi. Może to on
zabije mnie i wtedy stanie się to twoją sprawą. Na razie do mnie należy rozstrzygnięcie.
Jacen wzdrygnął się.
- Nadal nie jestem pewien, czy masz słuszność.
- Na razie nie musisz. - Korelianin westchnął, nie ze zmęczenia, ale żeby zmniej-
szyć napięcie. - Wiem, że to, co robimy, Jace-nie, jest słuszne. Bitwa, która się tu roze-
gra, ma dwa cele. Pierwszym jest ochrona Imoru i jego populacji. Drugim, równie waż-
nym, pokonanie Yuuzhan Vong. Muszą się przekonać, że łatwe podboje się skończyły.
Jeśli poniosą poważne straty, może rozważą sens ich kontynuowania. Jesteś jeszcze
Mroczny przypływ II - Inwazja
188
młody i nie spodziewam się, byś to zrozumiał. Sam też do niedawna nie byłem niczego
pewien, ale teraz po prostu wiem, że to, co robię, jest słuszne. - Uśmiechnął się. -Po
prostu czuję, że tak trzeba zrobić.
W głosie Corrana brzmiało mocne przekonanie. Jacen poczuł się podniesiony na
duchu, ale po chwili coś sobie przypomniał i zmarszczył brwi.
- Tak samo się czułem, uwalniając niewolników na Belkadanie. Sam wiesz, jak to
się skończyło.
Corran objął Jacena ramieniem.
-Widzisz, mały, musisz się jeszcze wiele nauczyć o sposobach budowania morale
wśród towarzyszy.
- Po prostu staram się być realistą.
- Tak, wiem. - Corran uśmiechnął się posępnie i poprowadził Jacena z powrotem
do miejsca, z którego przyszli. - Czuję, że teraz wszyscy staną się realistami.
- Rzeczywiście, jestem zaskoczony, widząc cię jeszcze tutaj, kuzynie. - Admirał
Traest Kre'fey stał na mostku „Zadziornego", obserwując przestrzeń nad planetą Ithor.
W oddali wokół planety krążyła grupa statków o wydłużonym kształcie. Większość z
nich należała nie do Nowej Republiki, lecz do floty Spadkobierców Imperium. - Myśla-
łem, że wrócisz do Systemów Środka razem z arcykapłanem Tawronem.
Borsk Fey'lya powstrzymał się od wzruszenia ramionami, ale sierść zjeżyła mu się
na karku.
- Miałem ważne powody, żeby zostać.
Między innymi taki, że Leia Organa Solo nie czmychnęła stąd tak jak członkowie
twojego gabinetu - pomyślał Traest. Podejrzewał, że przewodniczący Nowej Republiki
odczytał tę myśl z jego sardonicznego uśmieszku.
- A z jakiego powodu chciałeś ze mną rozmawiać?
- Rozmawiać? Nie chodzi o rozmowę. - Fey'lya uśmiechnął się ostrożnie. - Chcia-
łem, żebyś był świadkiem. - Dał znak oficerowi przy konsoli łączności. - Proszę łączyć
rozmowę.
Traest powstrzymał gestem oficera.
- Z kim chcesz rozmawiać?
- Z admirałem Pellaeonem. - Fey’lya wskazał głową na „Chimerę" połyskującą w
oddali. - Sam nie masz dość odwagi, by być adwokatem własnej sprawy, więc na mnie
spada obowiązek jej przeforsowania. Zamierzam zażądać, by dowództwo tej operacji
przeszło w twoje ręce. Ta planeta należy do Nowej Republiki; to ty powinieneś dowo-
dzić jej obroną.
- Rozumiem - warknął Traest. Skinął głową porucznikowi. -Proszę o połączenie z
admirałem Pellaeonem.
Dwaj Bothanie czekali przez chwilę w ciszy, dopóki na mostku nie pojawił się ho-
lograficzny wizerunek Pellaeona, naturalnej wielkości i sprawiający równie imponujące
wrażenie, jak oryginał.
- Słucham, admirale Kre'fey.
Michael Stackpole
189
- Witam pana, admirale. Nie chciałem przeszkadzać, ale przewodniczący Borsk
Fey'lya chce pana przekonać, by powierzył mi pan dowództwo obrony Ithoru. Zanim to
zrobi, pomyślałem sobie, że warto, by usłyszał pańskie rozkazy w tej sprawie.
Admirał przytaknął, przygładził białe wąsy i powiedział:
- Zgodnie z imperialną dyrektywą 59826, jeśli stracę dowództwo obrony planety
Ithor, wszystkie statki i cały personel Imperium wycofają się niezwłocznie do Bastionu.
- Dziękuję, admirale. Przykro mi, że zabrałem panu czas. Bez odbioru.
Bothański admirał odwrócił się do kuzyna.
- Czy to wystarczy?
Widząc zjeżoną sierść na karku Borska Fey'lya, zorientował się, że nie wystarczy.
- To skandal! To bez sensu, by Imperium broniło tej planety! To nasz świat i my
musimy dowodzić jego obroną! Nie może być inaczej!
Traest wyciągnął w stronę Borska Fey'lya rękę z zakrzywionymi palcami i wysu-
niętymi pazurami.
- Na Coruscant zgodziłeś się przekazać obronę Nowej Republiki armii. Ostrzegłem
cię wtedy, że jeśli spróbujesz się mieszać w sprawy wojskowe, wycofam moje siły na
Nieznane Terytoria. Nadal mogę to zrobić i nie zawaham się. A jeśli ja się wycofam, to
samo zrobi admirał Pellaeon. Ithor pozostanie bezbronny.
Borsk Fey'lya patrzył na niego rozszerzonymi oczami. -Nie możesz tego zrobić.
Skazałbyś na śmierć oddziały wysłane na powierzchnię planety. A Jedi... chyba byś ich
nie zostawił?
- Nie? Chcesz się przekonać? Nie dbasz o Jedi. Byłbyś najszczęśliwszy, gdyby zo-
stali wybici co do nogi. Chwaliłbyś ich bohaterstwo, stawiałbyś im pomniki i tańczył z
radości na ich grobach. -Ametystowe oczy Traesta przybrały twardy wyraz. Światło
zagrało na ich złotych plamkach. - A jeśli chodzi o Ithor... nie masz pojęcia, dokąd
wyprawiłem uciekinierów. Kolonie Ithorian pojawią się w całej Nowej Republice i na
Nieznanych Terytoriach. To prawda, miną lata, zanim baforowce urosną na tyle, by
znów zakwitły, ale przez te lata będę miał czas zgromadzić armię, która zdławi
Yuuzhan Vong. Ostrzegałem cię wcześniej, że mógłbym to zrobić i, nie zawaham się.
Jedno moje słowo, a rodziny wszystkich moich żołnierzy zostaną przeniesione na pla-
nety, które sam wyznaczę.
- To niesubordynacja! Odbieram ci dowództwo! - Fey'lya odwrócił się i wycelował
palec w stronę dwóch bothańskich strażników stojących po obu stronach grodzi prowa-
dzących na mostek. -Aresztować admirała Kre'feya i wyprowadzić go z mostka!
Żaden z Bothan ani drgnął, jakby nie usłyszeli rozkazu. Traest spojrzał z góry na
kuzyna.
- Jesteśmy w strefie działań wojennych, kuzynie. Twoja władza skończyła się wraz
z wejściem do tego systemu. Masz teraz dwa wyjścia...
- Przepraszam, admirale, ale Yuuzhanie weszli w strefę rażenia - usłyszał głos z
hologramu. - Wypuścili myśliwce, mamy ich na kursie przechwytującym. Zaczęło się.
Wariant siódmy, jak sądzę.
- Dziękuję, admirale. W takim razie wariant siódmy. - Poprzez rozpływający się w
powietrzu obraz imperialnego dowódcy Traest popatrzył na oficerów. - Wariant siód-
Mroczny przypływ II - Inwazja
190
my. Podporządkować komputery celownicze danym telemetrycznym z „Chimery".
Wypuścić wszystkie myśliwce. To nie są ćwiczenia! Ruszajcie do walki, a jeśli spisze-
cie się, jak należy, będziecie świadkami klęski Yuuzhan Vong!
Traest zbliżył twarz do twarzy Borska Fey'lya i ściszył głos do szeptu:
- Wybór, jaki ci miałem zaproponować, był taki: albo wrócisz do swoich kwater,
albo wsiądziesz na statek i odlecisz z systemu, zanim wróg zdąży rozlokować swoje
siły. Ta alternatywa już nie wchodzi w grę, ale mam dla ciebie inną. Możesz zostać
tutaj, na mostku, i w milczeniu okazać swojej wsparcie tym, którzy będą walczyć, by
ocalić twoje życie... albo wymknąć się stąd chyłkiem i mieć nadzieję, że ataki Yuuzhan
Vong nie zdołają przebić poszycia twojej kabiny.
Fey'lya dumnie podniósł głowę.
- Może teraz mną gardzisz, kuzynie, ale swego czasu, kiedy Imperium było na-
szym wrogiem, i ja przelewałem krew. Stawałem oko w oko z wrogiem i nie kryłem się
po kątach.
- To dobrze, bo Yuuzhanie są gorsi niż ktokolwiek, z kim stanąłeś dotąd oko w
oko. - Traest podniósł głos, tak żeby wszyscy na mostku mogli go usłyszeć. - Tak, ku-
zynie, twoja pomoc tutaj będzie nieoceniona. Jak przyjdzie co do czego, powiem ci, co
masz robić. Do tego czasu sama twoja obecność będzie dla moich ludzi najcenniejszym
zaszczytem.
X-skrzydłowiec Jainy Solo wystrzelił wysoko nad „Zadziornego" i skręcił w lewo,
by dołączyć do formacji Eskadry Łobuzów. Anni Capstan dołączyła z prawej strony i
wyhamowała kilka metrów za nią. Szybki rzut oka na wyświetlacze upewnił Jainę, że
tarcze ma ustawione na pełną moc, pole kompensatora inercjalnego rozciągnięte do
maksimum, by chronić ją od yuuzhańskich dovin basali, a systemy uzbrojenia nałado-
wane i gotowe do strzału.
- Jedenastka gotowa do walki - zameldowała.
Sparky zaświergotał i zaczął wyświetlać dane taktyczne na głównym monitorze.
W mgnieniu oka przez ekran przemknęło kilkanaście yuuzhańskich celi. Na monitorze
pojawił się ogromny krążownik Yuuzhan Vong - większy niż każdy statek, jaki do tej
pory widziała. Najeżony był długimi kolcami z koralu yorick, a główny pokład wyglą-
dał tak, jakby powstał z asteroidy, do której doczepiono pozostałe elementy.
Trzy mniejsze krążowniki - wielkości statku, z którym walczyli na Dantooine -
otaczały większy, za nimi zaś leciało jeszcze osiem mniejszych jednostek wspomagają-
cych. Ze wszystkich startowały skoczki koralowe, nadlatując całą chmarą. Wśród nich
Sparky zdołał wyróżnić kilka średniej wielkości statków, wyglądających na barki de-
santowe.
Dowództwo floty natychmiast opatrzyło statki Yuuzhan Vong oznaczeniami tak-
tycznymi. Największy zdefiniowano jako „wielki krążownik", mniejsze otrzymały mia-
no „krążowników szturmowych", a najmniejsze - „lekkich krążowników". Do plików
dołączono skrócone oznaczenia: „wielki", „szturmowy" i „lekki" przeznaczone do
szybkiej wymiany zdań w eterze, ale Jaina wiedziała, że piloci szybko wymyślą własne
określenia, chociażby po to, żeby napsuć krwi oficerom taktycznym.
Michael Stackpole
191
Desantowce nazwano „kontenerami". Jaina wiedziała, że stłoczeni w nich wojow-
nicy Yuuzhan Vong będą bezbronni, dopóki nie dotrą do atmosfery i nie wylądują na
powierzchni planety. Wystarczyło zatem - zamiast doszczętnie niszczyć cały statek - po
prostu przebić poszycie, żeby rozhermetyzować barkę i wymrozić wszystkich obecnych
na pokładzie.
Kanał łączności zaskrzeczał głosem Gavina:
- Łobuzy, bierzemy się do kontenerów. Strzelajcie laserem, jeśli się da, i torpeda-
mi, jeżeli się nie da. Lepiej wykończyć ich tu na górze, niż pozwolić, by wylądowali na
powierzchni.
Mroczny przypływ II - Inwazja
192
R O Z D Z I A Ł
31
- Jest ogromny, panie admirale! Masą dorównuje co najmniej gwiezdnemu super-
niszczycielowi!
Pellaeon powoli odwrócił się od iluminatorów na mostku „Chimery". Wiedział do-
skonale, że zwycięstwo w tej bitwie w równym stopniu będzie zależało od jego posta-
wy wobec załogi, co od siły ognia i taktyki.
- W takim razie zobaczmy, komandorze, czy nie udałoby się im ująć nieco masy...
„Chimera" tkwiła w samym centrum sił defensywnych, ukształtowanych w stożek.
Po bokach i z przodu otaczały ją cztery inne gwiezdne niszczyciele klasy Imperial - po
dwa z Nowej Republiki i Spadkobierców Imperium. Za nimi dziewięć gwiezdnych
niszczycieli klasy Victory, trzy bothańskie krążowniki uderzeniowe i gwiezdny krą-
żownik z Mon Calamari tworzyły dalszą część stożka. Pomiędzy nimi krążyła chmara
mniejszych statków, od fregat aż po kilka niewielkich frachtowców, których załogi
fantazją i bitewnym zapałem nadrabiały braki w uzbrojeniu.
- Cel: wielki krążownik. Strzelać według uznania. - Admirał odwrócił się i obser-
wował, jak baterie turbolaserów po obu stronach statku wypełniają przestrzeń palącymi,
czerwonymi promieniami energii. Niektóre z dział emitowały niemal nieprzerwany
strumień wystrzałów, które rozpryskiwały się o cel. Bąble grawitacyjne, których
Yuuzhanie używali jako osłon, wsysały je chciwie, a kiedy niektóre wystrzały zaczęły
przebijać się przez bąble, cięższe działa tam skoncentrowały swój ogień.
Strzały ciężkiej artylerii rozbłyskiwały u celu. Pellaeon oczekiwał, że trafienia wy-
topią dziury w skalnym poszyciu wielkiego krążownika, ale bąble grawitacyjne wchło-
nęły je również. Admirał zmrużył oczy, deliberując nad nadzwyczajną zdolnością wiel-
kiego okrętu do absorbowania energii, która go bombardowała bez ustanku.
- To na nic, panie admirale. - W głosie oficera dowodzącego ostrzałem przebijała
się frustracja. - Ta taktyka może działać przeciwko skoczkom, ale nie przeciw więk-
szym okrętom. Ich osłony są dość silne, by nas powstrzymać.
- Możliwe, możliwe. - Pellaeon zmarszczył brwi i potarł dłonią podbródek. - A
może nauczyli się, jak walczymy?
Michael Stackpole
193
Jaina ostrzelała skoczka ogniem turbolaserów, a na koniec wpakowała poczwórną
salwę w jego rufę. Koral rozprysnął się, tworząc lodowy ogon jak u komety. Mały,
ciemny yuuzhański myśliwiec zaczął odpadać na bok; wchodził na kurs, który nie-
uchronnie prowadził go w górne warstwy atmosfery Ithoru, by tam spłonął.
- Patyczak, ster na prawą burtę!
Jaina odruchowo zareagowała na ostrzeżenie Anni Capstan. Pchnęła drążek w
prawo, korygując kurs odrzutem silników pomocniczych, by wejść w beczkę. Kula
plazmy minęła ją ze świstem, a tuż za nią przemknęły stopione fragmenty rozbitego
skoczka koralowego. Myśliwiec Anni śmignął zaraz potem, ciągnąc za sobą snop
iskier. Jaina podążyła za jego rufą, lekko przechylając swój statek na lewą burtę.
Wymieniły strzały z parą skoczków, a potem przedarły się przez ekran yuuzhań-
skich myśliwców, by wmieszać się między „kontenery". W porównaniu z szybkimi
skoczkami powolne, pękate desantowce aż prosiły się o szybki nalot i parę torped pro-
tonowych. Każdy z „kontenerów" pluł stożkami rozgrzanej plazmy, ale ten typ statków
nie był przystosowany do obrony przed atakiem myśliwców. Unikanie strumieni pla-
zmy nie nastręczało większych trudności, a ogień wystrzałów zdołał nawet przebić się
w paru miejscach przez osłony kadłuba.
- Sparky, uważaj na nasz ogon, robimy nalot! - Jaina wysunęła się na prowadzenie,
wyrównała lot i ruszyła na jeden z desantowców. Kiedy strzelił plazmą w jej kierunku,
zrobiła gwałtowny unik, położyła myśliwiec na lewy bok i zanurkowała w stronę kolej-
nego „kontenera". Wystrzeliła dwa pociski rozpryskowe w jego dziób i rufę, poprawia-
jąc jeszcze poczwórnym ogniem laserów w kręgosłup pudłowatego okrętu. Czarny
koral w jednej chwili rozgrzał się do białości i wyparował.
Trafiony! Jaina włączyła komunikator.
- Wykończ go, Dwunastka!
- Rozkaz, Patyczaku!
Nagle Sparky zaczął przenikliwie piszczeć. Monitor pomocniczy Jainy pokazał pa-
rę skoczków pikujących ostro w sam środek jej rufy. Mijały właśnie Anni.
- Dwunastka, przerwij nalot!
- A to pomiot Sithów! - głos Anni wibrował paniką. - Trafili mnie!
Jaina pchnęła drążek na sterburtę i szarpnęła do tyłu, żeby ostro skoczyć w górę,
ale było już za późno. X-skrzydłowiec Anni ciągnął ogony ognia za każdym z dwóch
silników. Myśliwiec wpadł w korkociąg i na pełnym ciągu roztrzaskał się o desanto-
wiec, postrzelony przez Jainę. Jaina odebrała od swojej skrzydłowej krótki impuls bólu,
a potem nic.
Anni!!!
Jaina!!!
Na powierzchni Ithoru, ukryty razem ze zwiadem Jedi, czekającym na Yuuzhan
Vong, Jacen zgiął się w pół; ukłuł go dojmujący ból w żołądku. Z trudem łapał powie-
trze; czuł się tak, jakby w jego wnętrznościach ktoś zatopił wibroostrze. Fizyczny ból
zaczął powoli ustępować, ale psychiczne cierpienie nie mijało.
W jednej chwili Corran był obok niego. Położył mu rękę na plecach.
- Co się stało?
Mroczny przypływ II - Inwazja
194
Jacen zakasłał i odetchnął głęboko.
- Moja siostra... coś... coś się stało tam na górze.
- Czy wiesz, co się przydarzyło?
Jacen zamrugał i otworzył się na Moc, patrząc w wieczorne niebo. Nadal wyczu-
wał obecność Jainy pomiędzy rozbłyskami laserowej kanonady i złotych szczątków
spalających .się w atmosferze.
- Jej samej nic, ale ktoś bardzo jej bliski zginął. Odbieram to bardzo wyraźnie."~
Corran pokiwał głową, a Ganner poklepał Jacena po ramieniu.
- Musisz po prostu myśleć, że jest bezpieczna.
- Niby dlaczego?
- Dlatego, Jacen - odparł Ganner - że stąd, z dołu, nie możesz jej w żaden sposób
pomóc. Jedyne, co możesz zrobić, to zadbać, żeby ci, co tu wylądują, nie odlecieli z
powrotem, żeby zawracać jej głowę.
Najmłodszy z rycerzy pokiwał głową.
- Myślicie, że połkną przynętę?
- A czy ćpuny używają błyszczostymu? - Corran uśmiechnął się do Jacena z pew-
ną siebie miną. - Yuuzhanie zdołali nas parę razy zaskoczyć. Teraz na nich kolej, a ta
niespodzianka bynajmniej nie będzie miła.
Z głową w kapturze percepcyjnym Deign Lian przyglądał się bitwie. Zdecydował
się oznaczyć transportowiec Shedao Shai kolorem czerwonym i teraz patrzył, jak wro-
gie myśliwce przedzierają się przez eskortę skoczków koralowych i zaczynają ostrzał
okrętów desantowych. Ich działa pluły ogniem w kierunku okrętu Shedao Shai, ale
żaden nie trafił. Ławica desantowców stopniowo przerzedzała się od strony atakują-
cych, ale większość okrętów dotarła do atmosfery i zaczęła opadać ku powierzchni
planety.
Lian zwrócił teraz uwagę na flotę walczącą na orbicie. W jednej chwili zidentyfi-
kował jedne z niniejszych statków niewiernych jako cel. Artylerzyści „Dziedzictwa
Udręki" namierzyli obiekt i wystrzelili w niego salwę pół tuzina pocisków plazmo-
wych. Pierwszy strzał rozlał się po osłonach statku jak błoto. Kolejne pociski, złote i
rozpalone, penetrowały osłony jak żrący kwas. Ostatni przeleciał, nie napotykając opo-
ru, przez kulę ognia, w którą zamieniła się metalowa konstrukcja i lecący nią wojowni-
cy.
Kolejni niewierni rzuceni na pastwę bogom, pomyślał Deign.
Wydał w myśli polecenie i w ułamku sekundy obraz bitwy uległ zmianie. Zamiast
odwzorowania w paśmie światła widzialnego neurosilniki analityczne okrętu nałożyły
na obraz kolory w taki sposób, by Deign mógł ocenić szkody wyrządzone jego flocie.
Skoczki koralowe zamieniły się w złote i czerwone iskry śmigające przez próżnię prze-
strzeni, ciemniejące w miarę odnoszonych strat, by stopić się z czernią nieba. Większe
statki również były złote, z czerwonymi plamami lub pasami uszkodzeń. Deign Lian z
zadowoleniem stwierdził, że czerwonych plam jest niewiele.
Jego zadowolenie rozwiało się, gdy uświadomił sobie, że sukcesy floty zawdzię-
cza Shedao Shai. Jego przełożony przeanalizował widać taktykę stosowaną przez pilo-
Michael Stackpole
195
tów myśliwców niewiernych i przewidział, że podobnie zachowają się większe statki.
Rozmieścił zatem dovin basale w taki sposób, że utworzyły ekrany grawitacyjne dość
silne, by odbić słabsze strzały. Zachowały przy tym dość energii, aby generować pola
grawitacyjne o dużym natężeniu, potrzebne do przechwycenia silniejszego ostrzału.
To bez znaczenia, pomyślał Deign Lian. Dziś może nawet wygrać, ale to zwycię-
stwo sprawi, że stanie się ślepy na potrzeby przyszłości. A jeśli przegra, cała wina
spadnie na niego, na mnie zaś spłynie chwała ocalenia wojsk przez skutkami jego fatal-
nego planu.
Pułkownik Gavin Darklighter przechylił myśliwiec na prawą burtę i pomknął po
spirali za uciekającymi „kontenerami".
- Osłaniasz moje skrzydło, Dwójka?
Kral Nevil pstryknął dwukrotnie w komunikator, potwierdzając przyjęcie rozkazu.
Gavin spojrzał na czujniki zasięgu i zobaczył sześć innych Łobuzów pikujących z mak-
symalną szybkością. Tylko ośmiu nas zostało? - przeraził się. Z jednej strony cieszył
się, że tylu pilotów nadal było zdolnych do walki, ale widok strat wywołał zimne ukłu-
cie w żołądku. Anni zginęła, pomyślał. I tylu innych, których nawet nie miałem okazji
poznać.
Prychnął gniewnie. Poczuł, że jego myśli stają się chłodne i jasne pod wpływem
lodowatej wściekłości, sączącej się w ciało i umysł. Nagle zauważył, że w jakiś sposób
stapia się w jedno ze swoją maszyną. Jak yuuzhański pilot, zrośnięty ze swoim skocz-
kiem, pomyślał. Lewą ręką pchnął lekko drążek, mimo nagłego wstrząsu od zderzenia z
atmosferą, by podążyć w ślad za jednym z desantowców.
Gavin szybował za rufą „kontenera", ostrzeliwując ją gradem pocisków odłamko-
wych. Transportowiec wygenerował bąbel grawitacyjny, który wchłonął czerwone
wystrzały, miotając jednocześnie strumienie plazmy w stronę myśliwca Gavina. Pilot
obniżył lot na tyle, by skryć się za osłoną bąbla grawitacyjnego wroga i puścił serię
pocisków odłamkowych w stronę brzucha desantowca. Bąbel przesunął się w dół, by
wchłonąć i te strzały, a kanonada plazmowych pocisków nasiliła się.
Gavin uśmiechnął się i pociągnął za drążki sterownicze. Uniósł dziób myśliwca
tylko na tyle, by móc wpakować poczwórną salwę w rufę barki desantowej. Lasery
trafiły w cel, wypalając czarną bruzdę wzdłuż burty i dziurawiąc tył okrętu. Gavin po-
prawił pociskami odłamkowymi. Nie sądził wprawdzie, żeby mogły poważniej uszko-
dzić samą barkę, ale wiedział, że gdyby choć jeden trafił do wnętrza, spowodowałby
spustoszenie wśród załogi.
Desantowiec odpadł na lewo i runął w kierunku dżungli. Gavin zignorował go i
zawrócił X-skrzydłowca, podążając śladem pozostałych „kontenerów". W oddali lśnił
bielą kompleks budynków wzniesionych na powierzchni planety, a dwadzieścia kilo-
metrów na północ od niego osamotniony statek-miasto „Tafanda Bay" unosił się na
niebie niczym spokojna, metalowa chmura. Cztery barki desantowe odłączyły się od
formacji, lecąc w jego stronę, podczas gdy pozostałe skoncentrowały się na celu na-
ziemnym.
Mroczny przypływ II - Inwazja
196
Gavin przełączył uzbrojenie na torpedy protonowe i wycelował w punkt pomiędzy
dwoma transportowcami kierującymi się w stronę „Tafanda Bay". Spojrzał na monitor i
odczytał odległość do celu.
- Catch, zaprogramuj torpedy protonowe na detonację w odległości dwóch kilome-
trów lub w momencie detekcji bąbla grawitacyjnego.
Robot zaćwierkał przeciągle, a Gavin wcisnął spust. Para błękitnych pocisków
rozcięła niebo, a czujniki Gavina pokazały, że barki wypuszczają za sobą bąble grawi-
tacyjne. Yuuzhanie nauczyli się, widać, że torpedy eksplodują w zetknięciu z bąblem,
więc dowódcy barek nakazali tworzenie bąbli daleko za rufą. Energia eksplozji przy tej
odległości w przestrzeni nie wyrządziłaby barce żadnych szkód.
Ale my nie jesteśmy w przestrzeni, co, chłopaki? - pomyślał Gavin. Wybuch tor-
ped protonowych miał dwojaki skutek. Po pierwsze, wywołał falę uderzeniową, która
poruszała się prędzej niż dźwięk, pchając przed sobą masę powietrza. Fala uderzyła w
desantowce i popchnęła je do przodu, wprawiając w niekontrolowany ruch, sama zaś
pomknęła dalej, coraz słabsza, by całkowicie wygasnąć.
Po drugie, eksplozja podgrzała powietrze, przez co stworzyła strefę silnego podci-
śnienia, które zaczęło gwałtownie wsysać otaczające powietrze. Turbulencje wciągnęły
dwa desantowce w gigantyczny powietrzny wir. Gavin nie miał pojęcia, w jaki sposób
yuuzhańscy piloci i żywe oprzyrządowanie ich statków kontrolują kurs, prędkość czy
pułap lotu, ale wiedział, że w sercu trąby powietrznej nie będą w stanie choćby o tym
pomyśleć.
Wyglądało na to, że miał rację. Yuuzhańskie okręty spadały z nieba w objęcia
Matki-Dżungli. Nie wybuchły, uderzając w ziemię; pościnały tylko wierzchołki drzew,
przedzierając się przez ciemną kopułę listowia.
Gayin patrzył, jak spadają, a potem skoncentrował się na pozostałych barkach de-
santowych. Były już dość daleko i nisko, a także zbyt blisko statku-miasta, by ryzyko-
wać odpalenie torped protonowych. Uśmiechnął się do siebie.
Przynajmniej powstrzymaliśmy ich na tyle, na ile się dało, pomyślał. Teraz kto in-
ny się nimi zajmie.
Michael Stackpole
197
R O Z D Z I A Ł
32
Pierwszy z yuuzhańskich okrętów desantowych wyhamował lot nurkowy tuż nad
kopułą „Tafanda Bay". Nieuzbrojony statek-miasto nie stanowił bezpośredniego zagro-
żenia dla najeźdźców. Drugi z transportowców po chwili zrównał się z pierwszym i
plunął ogniem z pary małych działek plazmowych umocowanych nad kokpitem. Złote
strumienie plazmy stopiły transpastal iluminatora, jak płomień spawarki stopiłby lód.
Transportowiec posłużył się następnie bąblem grawitacyjnym, wycelowanym w
otwór, by odessać stopioną transpastal. Zanim wyrwa powiększyła się na tyle, by barka
mogła wylądować, bąbel wciągnął powietrze, gałęzie drzew i powyrywane z korzenia-
mi mniejsze rośliny. Pudełkowaty okręt wpłynął do wnętrza „Tafanda Bay" i ruszył
przed siebie zieloną promenadą. Delikatnie dotknął gruntu i uniósł klapy włazów, przez
które wylał się legion małych gadów tworzących oddziały szturmowe.
Z włazu na rufie wyłoniła się kilkuosobowa grupa yuuzhańskich wojowników,
wysokich, smukłych i budzących grozę. W dłoniach mieli amfistafy, a na sobie zbroje,
które nie przylegały jednak ściśle do ciała. Chyba nie czuli się w nich zbyt dobrze;
obserwujący ich Anakin Solo przypisał to faktowi, że nie byli przyzwyczajeni do no-
szenia zbroi z martwych skorup zamiast żywego pancerza tworzonego przez kraby
vonduun.
Wpatrywał się w ekran notesu komputerowego, wciskając niekiedy ten czy inny
klawisz, by przełączyć wizję na jedną z licznych holokamer rozmieszczonych w całym
mieście. Tym razem był podłączony do kamery usytuowanej najbliżej miejsca, w któ-
rym wylądowała pierwsza barka desantowa, i zdołał ujrzeć błysk, zanim monitor wy-
pełnił szum zakłóceń. Inna kamera pokazała mu dwóch yuuzhańskich wojowników
wskazujących palcem na dymiące, strzelające iskrami resztki holokamery.
Jeden z wojowników wyjął płaskiego, okrągłego brzytwala z pasa z amunicją
przewieszonego przez pierś i cisnął nim w kierunku tej samej kamery, z której obser-
wował ich Anakin. Anakin skulił się odruchowo, przypominając sobie, jak takie stwory
użądliły go na Dantooine. Brzytwal nie trafił, zawrócił więc w stronę swego pana, by
spróbować ponownie. Anakin przełączył wizję na trzecią kamerę, ale lądowanie dru-
giego desantowca przesłoniło mu widok.
Daeshara'cor położyła mu rękę na ramieniu.
Mroczny przypływ II - Inwazja
198
- Już czas, Anakinie.
Zamknął notes i zamierzał schować go do kieszeni, ale Twi'lekianka odwróciła się
i spojrzała na niego wymownie.
- Zostaw to. Nie ma sensu go ze sobą taszczyć.
Zaskoczyła go, ale miała rację. Nie potrzebował notesu do tego, co będą robić.
Dodatkowe obciążenie tylko spowolniłoby ich w drodze. Jeśli pokonają Yuuzhan, bę-
dzie miał mnóstwo czasu, żeby po niego wrócić. A jeśli nie...
Uśmiechnął się, ale wsunął notes do kieszeni na udzie kombinezonu bojowego.
- Yuuzhanie nienawidzą maszyn. To wprawdzie nie jest żywa istota, ale wolałbym
go nie zostawiać na ich pastwę.
Twi'lekianka uśmiechnęła się szeroko.
- Nie pomyślałam o tym. Chodź, Anakinie, pokażmy im, że nie mają racji.
Anakin podążył za Daeshara'cor przez szerokie drzwi na korytarz. Z kwietników
na ścianie zwisały fioletowe pnącza, a złotolistne dzikie wino porastało sufit. Da-
eshara'cor szła środkiem korytarza, przystosowanego rozmiarami do budowy Ithorian,
co sprawiało, że wyglądała niemal jak dziecko.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego idzie środkiem. Wiedział, że nie obawia się
pnączy. Potem zauważył, że odruchowo postępuje tak samo.
Żadne z nas nie chce przemykać się chyłkiem, pomyślał. Lekceważenie zbliżającej
się bitwy nie miało sensu; wiedzieli przecież, jak niebezpiecznym wrogiem są Yuuzha-
nie. Ale kulenie się ze strachu oznaczałoby, że tamci zwyciężyli, zanim jeszcze zaczęła
się bitwa, pomyślał.
Chociaż wyjaśnienie brzmiało irracjonalnie, poczuł, że jest słuszne. Obserwując
Daeshara'cor- pochylenie barków i wyprostowaną sylwetkę - zrozumiał, że odwaga to
coś więcej niż wmawianie sobie, że się nie boisz. Trzeba głęboko uwierzyć, że się nie
boisz, i robić wszystko, by podtrzymać tę wiarę. Musisz dać sobie szansę okazania
odwagi, pomyślał.
Dotarli do końca korytarza i przykucnęli. Korytarz łączył ze sobą długi rząd za-
drzewionych placyków, biegnących wzdłuż osi statku jakieś trzy poziomy nad terenami
zielonymi. Gadopodobni żołnierze zbili się w grupki po sześciu i szli bocznymi chod-
nikami. Anakin wiedział, że projektując miasto, Ithorianie nie zwracali uwagi na kwe-
stie taktyczne. Jednak sposób ukształtowania chodników, które często zakręcały, pro-
wadząc pod górę lub w dół jak ścieżka przez wzgórza, sprawiał, że yuuzhańskie oddzia-
ły nie widziały dalej niż na dwadzieścia metrów.
Liście roślin na terenach zielonych niemal całkowicie zasłaniały widok z jednej
strony statku na drugą. Dla Jedi nie miało to większego znaczenia. Chociaż nie potrafili
wyczuć samych Yuuzhan Vong, ich gadzi żołnierze zaznaczali swoją obecność w Mo-
cy. Prócz tego rycerze Jedi wyczuwali swoich towarzyszy w różnych częściach miasta.
Choć nie dysponowali bezpośrednią łącznością telepatyczną, świadomość ich roz-
mieszczenia plus komunikator zapewniały im łączność niemal równie dobrą, jak sprzę-
żenie umysłów.
Daeshara'cor włączyła komunikator.
- Zespół dwunasty na miejscu.
Michael Stackpole
199
- Przyjąłem, Dwunastka. Zaczynamy za pięć minut.
Twi'lekianka kiwnęła głową. Sięgnęła po miecz świetlny i zatrzymała kciuk nad
przyciskiem aktywacji.
- Anakin, zanim zaczniemy, chciałam ci tylko powiedzieć „dziękuję".
Zmarszczył brwi.
- Za co?
- Za to, że kiedy zgubiłam drogę, ty mnie odnalazłeś. - Daeshara'cor uśmiechnęła
się. - Gdyby moje ówczesne plany się powiodły... znienawidziłabym sama siebie na
zawsze.
Odpowiedź Anakina zagłuszył elektroniczny pisk myszorobota MSE-6 pędzącego
korytarzem. Ścigały go gardłowe poszczekiwania i syki. Mały robot zatrzymał się u
wylotu korytarza, w którym stali, okręcił się wokół własnej osi i prysnął w dół chodni-
ka tuż obok nich. Zaraz za nim nadbiegło kilka rozgorączkowanych gadów, tak zaafe-
rowanych widokiem małego robota, że nawet nie zajrzeli w boczny korytarz.
Anakin skierował rękę w stronę jednego z gadów w samym środku grupki i użył
Mocy, by unieść go w powietrze. Yuuzhański niewolnik zahaczył piętami o balustradę
chodnika i z krzykiem pokoziołkował w dół. Po chwili przebił gęste listowie i z hukiem
łupnął o ziemię.
Zdziwienie na twarzy jego towarzysza zgasło, gdy Anakin wbił miecz świetlny w
jego skroń i nacisnął aktywator. Fioletowe ostrze przebiło na wylot czaszkę gada. Ana-
kin natychmiast wyrwał miecz, by odparować cios amfistafa, wymierzony przez jedne-
go z żołnierzy na przodzie formacji. Trzymając oburącz rękojeść, Anakin odrzucił am-
fistafa w lewo, obrócił się na pięcie i kopnął gada w twarz.
Niewolnik poleciał do tyłu, ale zaraz zastąpił go drugi, rzucając się z amfistafem
na Anakina. Młody Jedi poczuł, że paląca, ostra krawędź amfistafa wbija się w jego
lewe udo. Zamachnął się mieczem, odcinając czaszkę gada tuż nad triumfalnie
uśmiechniętymi ustami.
Odwrócił się i zobaczył Daeshara'cor stojącą nad ciałami zabitych przez siebie rep-
toidów. Podeszli razem do balustrady i zeskoczyli piętro niżej. Anakin wylądował
okrakiem nad gadem, którego strącił w dół. Niewolnik miał najwyraźniej złamany krę-
gosłup. Anakin spojrzał w prawo i zobaczył yuuzhańskiego wojownika nadchodzącego
chodnikiem.
- Szybko, skręcamy w korytarz!
Daeshara'cor pobiegła w dół korytarza, o jeden poziom niższego niż ten, w którym
się wcześniej ukryli. Anakin już miał pójść w jej ślady, gdy nagle niewolnik pod nim
chwycił go za kostkę. Rycerz Jedi wierzgnął, żeby się oswobodzić, ale gad trzymał go
kurczowo. Nadbiegający wojownik z rykiem zaatakował Anakina, kręcąc młynka swo-
im amfistafem.
Anakin odwrócił się w jego stronę i przyjął najdogodniejszą pozycję. Uniósł miecz
świetlny gotów do odparowania ataku wojownika, ale w tym samym momencie gado-
podobny żołnierz wbił pięść w ranę na jego lewej nodze. Nagły ból sprawił, że Anakin
musiał przyklęknąć na jedno kolano. Spojrzał w górę i zobaczył ostry koniec amfistafa
spadający prosto na jego twarz.
Mroczny przypływ II - Inwazja
200
Nagle poczuł szarpnięcie Mocy, które pociągnęło go do tyłu tak gwałtownie, jakby
siedział przypięty w X-skrzydłowcu skaczącym w nadprzestrzeń. Z płonącym purpurą
mieczem świetlnym Daeshara'cor wkroczyła na chodnik, ustawiając się pomiędzy Ana-
kinem a wojownikiem. Yuuzhanin, który zamiast Anakina rozpłatał leżącego pod nim
gada, odskoczył do tyłu na ugiętych nogach, trzymając na poziomie pasa amfistafa,
wycelowanego zakrwawionym ogonem w Twi'lekiankę.
Yuuzhanin zaatakował ją dwukrotnie. Przed pierwszym ciosem się uchyliła, drugi
odbiła. Przechodząc do kontrataku, cięła go dwa razy przez głowę. Unosząc do góry
amfistafa w obronie przed jej ciosami, Yuuzhanin cofnął się, zmuszając ją, by poszła za
nim do przodu. Odwracając amfistafa ogonem do tyłu, odparował cięcie z lewej strony i
przeszedł do kontrataku. Daeshara'cor odrzuciła jego broń na bok, okręciła się i wymie-
rzyła wojownikowi kopniaka, od którego zgiął się w pół.
Anakin uśmiechnął się, ale nagle zauważył, że Daeshara'cor słania się na nogach, a
po chwili pada na chodnik. Kiedy osuwała się wzdłuż ściany, jej prawe ramię pozosta-
wiło ciemną smugę krwi. Amfistaf zwinął się w pierścień u stóp swojego pana i wysu-
nął czerwony, rozdwojony język z uzębionej paszczy.
Ugryzł ją, kiedy wojownik go odwrócił, pomyślał Anakin. Zatruł ją jadem.
Zerwał się na równe nogi. Wzbierała w nim furia. Wezwał Moc i poczuł, jak w
niego wpływa. Nie wyczuwał przez nią Yuuzhanina, ale mógł łatwo jej użyć, żeby
zerwać chodnik pod wojownikiem albo wyrwać płyty ze ścian i zasypać go gradem
ostrych odłamków, które pogrzebią go żywcem. Mógł zrobić setki rzeczy, by Yuuzha-
nin skonał w niewysłowionych mękach.
Mogę pomścić Chewiego, myślał. Mogę pomścić Daeshara'cor i zgładzonych
mieszkańców Sernpidala. Tu i teraz, zaczynając od tego jednego wojownika. Uśmiech-
nął się zimno i uroczyście ukłonił wrogowi. Pokaże mu, do czego jest zdolny prawdzi-
wy Jedi.
Yuuzhanin zaatakował niemal od niechcenia. Podchodząc, zwinął amfistafa w
pierścień. Gdy mijał Daeshara'cor, Twi'lekianka jęknęła. Spojrzał w jej kierunku i wy-
mierzył amfistafem cios w jej gardło.
W ułamku sekundy Anakin uświadomił sobie, że prawdziwy Jedi nie zastanawiał-
by się nad tym, jak pognębić wroga, tylko jak zapobiec złu, które wróg zamierza wy-
rządzić. Używając Mocy, uniósł miecz świetlny Daeshara'cor, dzięki czemu obronił ją
przed ciosem. Broń Yuuzhanina utkwiła w balustradzie, rozpryskując przy tym z gło-
śnym trzaskiem kawałki muru i zdobiących go płytek.
Wojownik już prawie zdołał uwolnić broń, gdy dopadł go Anakin. Fioletowe
ostrze energetyczne przeszyło powietrze i rozcięło kolano Yuuzhanina. Kiedy wojow-
nik zaczął się przewracać, młody Jedi wbił miecz pomiędzy lewy bark a szyję wojow-
nika. Martwa zbroja opierała się ostrzu nie dłużej niż sekundę, zanim się stopiła.
Wojownik zsunął się bez życia z fioletowej klingi.
Anakin przykucnął obok Daeshara'cor. Jej zielona skóra zbladła, co według niego
nie rokowało za dobrze. Włączył komunikator.
- Tu zespół dwunasty, mam ranną.
Michael Stackpole
201
- Zrozumiałem, Dwunastka. Wycofajcie się do opalowego zagajnika, do szpitala
polowego.
- Rozkaz!
Anakin zgasił miecze - najpierw swój, a potem Daeshara'cor. Przypiął go do swo-
jego pasa i wziął Twi'lekiankę na ręce. Spoglądając za siebie, przywołał Moc, by dodać
sobie sił, i zaczął iść w głąb ithoriańskiego miasta.
Nie wiem, czy zdołamy je uratować, pomyślał, ale mam nadzieję, że ocalimy
przynajmniej ją.
Traest Kre'fey odwrócił się do holograficznego obrazu bitwy, bo zawołał go oficer
odpowiedzialny za tarcze.
- O co chodzi, komandorze?
Kremowoskóry Bothanin prychnął.
- Lewa tarcza opadła do pięciu procent mocy. Następny strzał...
Potężne trafienie w kadłub w okolicy mostka wstrząsnęło statkiem. Kre'fey stracił
równowagę i upadł na pokład. Uniósł się na rękach i wstał, strząsając z siebie ostre
ferroceramiczne skorupy, niektóre z nich z plamami krwi. Nie od razu uświadomił so-
bie, że silny wstrząs oderwał wewnętrzne panele wyściełające kadłub.
Gdybym nie upadł... - pomyślał admirał. Spojrzał w kierunku stanowiska łączności
i zobaczył podrygującego spazmatycznie porucznika Arr'yka.
- Nasz łącznościowiec nie żyje! Niech ktoś zajmie jego stanowisko! Tarcze, co się
stało?
Grai'tvo oderwał prawy rękaw munduru i przewiązał nim ranę na czole.
- Tarcze nie miały mocy. Przedarł się przez nie skoczek. Był dla nas po prostu zbyt
silny.
Był dla nas zbyt silny... Kre'fey roześmiał się gardłowo.
- Tak, to jest to! To jest rozwiązanie! Gari'tvo pokręcił głową.
- Panie admirale?
- Tak właśnie działa ich obrona! - Kre'fey spojrzał na dowódcę artylerii. - Proszę
zwiększyć o połowę moc ostrzału pociskami rozpryskowymi.
- To spowolni tempo.
- Wiem. Musimy pamiętać, że w odpowiedzi na nasze słabe strzały oni generują
słabe bąble grawitacyjne. Proszę zmienić ustawienia, a będziemy w stanie ich ukąsić. -
Kre'fey odwrócił się w stronę stanowiska łączności. - Dajcie mi admirała Pellaeona.
Borsk Fey Tya skinął głową i starł rękawem krew z konsolety.
- Rozmówca wywołany, czekam na połączenie.
- Dziękuję, kuzynie. - KreTey podszedł do stanowiska łączności. - Jesteś pewien,
że chcesz tu zostać mimo niebezpieczeństwa?
Przywódca Nowej Republiki przytaknął z powagą.
- Wolę zginąć tutaj, niż czekać na dole, aż znajdą mnie Yuuzhanie.
KreTey uśmiechnął się i poklepał Fey’lyę po ramieniu.
- Spisz się tu dobrze, kuzynie, a nie będziesz musiał obawiać się żadnych Yuuzhan
Vong.
Mroczny przypływ II - Inwazja
202
Shedao Shai przedzierał się przez dżunglę otoczony swoimi oddziałami. Nad jego
głową desantowce - z wyjątkiem jednego, który został na powierzchni, służąc za cen-
trum dowodzenia - wystrzeliły w niebo, żeby przewieźć na planetę posiłki. Na każdego
yuuzhańskiego wojownika w siłach desantowych przypadało dwunastu Chazrachów.
Shedao Shai podzielił swoje oddziały na cztery grupy. Jedna pozostała na statku dowo-
dzenia. Po obu swoich bokach umieścił triady składające się każda z trzech oddziałów,
wiedząc, że taki tercet poradzi sobie z powstrzymaniem każdego wroga. W centrum
umieścił trzy triady -jedną w awangardzie, drugą na tyłach, w trzeciej, środkowej, szedł
sam.
Misja była pomyślana jako zwiad. Shedao Shai wiedział, że na razie ma zbyt
szczupłe siły, by zrobić coś więcej. Usadowiony na jego lewym ramieniu villip szepnął:
- Panie, dotarliśmy do budowli. Warto, byś to zobaczył.
- Jestem w drodze. - W głosie zwiadowcy usłyszał jednak coś, co osłabiło jego po-
stanowienie, by ograniczyć się do rozpoznania wrogiego budynku. Nie napotkali dotąd
na planecie żadnego oporu, co pozwoliło im sądzić, że wróg załamie się, gdy tylko
trochę nacisną. Bitwa na Dantooine pokazała, że nie zawsze było to prawdą, ale Elegos
twierdził, że Ithorianie są pacyfistami. A jeśli to ich planeta. ..
Shedao Shai wyprzedził szeregi swoich żołnierzy i pobiegł przez mroczną dżun-
glę. Wiedział, że jego ludzie kontrolują ten rejon planety i że nie grozi mu żadne nie-
bezpieczeństwo, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że wokół czai się wroga siła.
Właściwie nawet nie wroga, pomyślał. To siła oporu. Nie chcą nas tu. Nie czują
nienawiści, ale nie witają nas chętnie.
Przez krótką chwilę ogarnęły go wątpliwości co do yuuzhańskiej inwazji. Bogowie
powierzyli im tę misję, bo byli orędownikami życia, a jednak na tej pełnej życia plane-
cie Shedao Shai czuł się obco - nie jak oswobodziciel, lecz jak najeźdźca. Nie posunął
się do przypuszczeń, że kapłani skłamali albo że jego misja była pomyłką. Zastanawiał
się tylko, czy we właściwy sposób realizuje życzenia bogów. W końcu doszedł do
wniosku, że jego wątpliwości budzą nie cele, lecz środki.
Dotarł do grupy prowadzącej zwiad i przykucnął u boku jej dowódcy.
-Melduj!
- Zauważyliśmy tam jakiś ruch. - Yuuzhański wojownik wskazał na biały ferrobe-
tonowy budynek rozciągający się przed nimi. Miał trzy piętra, każde cofnięte nieco w
stosunku do poprzedniego. Wieże wyrastające z dachu najwyższej kondygnacji zapew-
niały obrońcom przewagę; ze ścian i okien sterczały lufy dział. - Budowla jest bronio-
na.
- Nie spodziewaliśmy się niczego innego.
- Jest broniona przez automaty. - Głos wojownika zadrżał. -Nie mają szacunku.
Obrażają nas, pozwalając, by zabijały nas ich maszyny.
Shedao Shai wstał i twardym wzrokiem spojrzał na budowlę. Wycelował w nią pa-
lec, pozwalając jednocześnie, by jego tsaisi ześlizgnął się po rękawie i zastygł zesztyw-
niały w jego dłoni.
Michael Stackpole
203
- Kpią z nas! Drwią z naszych bogów! Zniszczymy ich zabawki, a wtedy będą mu-
sieli sami do nas wyjść. A kiedy przyjdą, zetrzemy ich w proch!
Mroczny przypływ II - Inwazja
204
R O Z D Z I A Ł
33
- Zrozumiałem. Dziękuję, dowódco zwiadu. - Corran spojrzał na towarzyszących
mu Jedi. - Sami słyszeliście. Generał Dendo mówi, że połknęli przynętę. Gavin zrobił
rundkę i zidentyfikował transportowiec, który służy im za centrum dowodzenia. Ru-
szamy! Do roboty!
Corran, ubrany podobnie jak pozostali w czarny kombinezon bojowy, wsiadł na
pojazd pościgowy, do którego przymocowano z tyłu sfatygowaną aluminiową skrzyn-
kę. Włączył zapłon, czując, jak silnik z cichym pomrukiem budzi się do życia. Mały
holograficzny wizerunek ciemnej dżungli pojawił się między uchwytami kierownicy,
rysując świetliste sylwetki drzew na tle mroku.
Uśmiechnął się. Wyczuwał te drzewa poprzez Moc, więc i tak umiałby je ominąć.
Ten obrazek jest mi potrzebny tylko po to, pomyślał, żeby zdemaskować podkra-
dających się Yuuzhan. Emisja ich ciał w podczerwieni pozwoli mi ich zobaczyć, choć-
by się nie wiem jak dobrze ukryli.
Corran rozejrzał się dookoła i uśmiechnął do Jacena, którego sylwetka ledwo ma-
jaczyła w ciemności.
- Na co patrzysz?
Młody rycerz wskazał na skrzynkę.
- Na to pudło. Trudno go nie zauważyć.
- Faktycznie - przytaknął Corran. - Ale w końcu o to chodzi w całej tej zabawie.
Shedao Shai znajdzie się wkrótce w ogniu walki, a ta skrzynka ma za zadanie przypo-
mnieć mu, o co walczy.
Na rozkaz Shedao Shai oddział Yuuzhan Vong ruszył do przodu. Wyskoczyli z
dżungli, by podbiec przez otwarte pole do ithoriańskiego budynku. Czerwone wystrzały
z lasera plunęły od strony mury, rozszczepiając we wszystkich kierunkach. Dookoła
Shedao Shai gnali Chazrachowie, wyjąc i szczekając. Wśród nich biegli yuuzhańscy
wojownicy, wyżsi i szczuplejsi, górujący nad głowami niewolników.
Dowódca Yuuzhan Vong wystąpił naprzód. Widział sylwetki swoich żołnierzy
oświetlone ogniem nieprzyjaciela. Promienie energii eksplodowały; trafiały Chazra-
chów i powalały na ziemię wśród dymu i ognia. Niektórzy z rannych jęczeli i wili się
po ziemi, inni próbowali z powrotem wstać. Shedao Shai nie tracił czasu na dobijanie
Michael Stackpole
205
najciężej rannych, ofiarując im łaskę umierania w bólach, dzięki której odkupią swoją
porażkę.
Automatycznym systemom kontroli uzbrojenia, choć były zdolne do prowadzenia
zmasowanego ognia, brakowało elastyczności, która pozwoliłaby im zmieniać taktykę
w miarę rozwoju sytuacji. Zmienne, które musiały brać pod uwagę, ewoluowały bezu-
stannie, więc każda kolejna sekunda wymagała nowych kalkulacji i błyskawicznych
zmian ruchu, nieudolnie naśladujących żywego wroga, z którym przyszło im się zmie-
rzyć. Poszczególne maszyny odpowiadały ogniem w różnym momencie; pozostawiały
całe fragmenty terenu bez ostrzału, koncentrując w zamian całą siłę na miejscach, które
już dawno przestały przedstawiać zagrożenie. Niewolniczo podporządkowane opro-
gramowaniu, maszyny nie umiały odrzucić nieistotnych zmiennych i skoncentrować się
na tym, co najważniejsze.
A przecież istoty żywe w toku ewolucji już dawno wytworzyły tę niezbędną umie-
jętność, myślał Shedao Shai. Zauważył, że wojownik obok niego padł martwy. Wyrwał
amfistafa z martwych rąk, zakręcił nim nad głową i rzucił się do przodu, a gniew doda-
wał mu sił do ataku.
Wszędzie wokół niego w powietrzu śmigały brzytwale - niektóre trafiały w cel i
eksplodowały, wyrywając kawałki muru, niszcząc kontrolowane komputerowo działa i
redukując je do deszczu metalowych odłamków.
Żywy przeciwnik walczyłby dalej, pomyślał.
Chazrachowie wdarli się na mury i biegli właśnie rampą na kolejne piętro. Z wież
na dachu działa laserowe ostrzeliwały atakujących, ale były osadzone w taki sposób, że
ogień nie sięgał na górne tarasy. Shedao Shai uśmiechnął się ponuro. Żadne żywe stwo-
rzenie - inteligentne żywe stworzenie - nie popełniłoby takiego błędu. Prawdziwy wo-
jownik, pomyślał Shedao, wyrwałby działo z podstawy, by razić nas śmiercionośną
energią. Te automaty nie mają nawet tyle rozumu, co dzikie zwierzęta.
Zręcznie rzucony brzytwal wybuchowy wysadził w powietrze jedną z wież, wy-
rywając triumfalne okrzyki z gardeł Yuuzhan Vong. Zgrzyt metalowych powłok robo-
tów rozdzieranych przez amfistafy wygrywał symfonię zniszczenia. Kolejne eksplozje
rozświetlały noc, a druga wieża runęła z taką siłą, że wstrząsnęła całym budynkiem.
Shedao Shai biegł ze swoim oddziałem, krzycząc triumfalnie, ale niebawem
ucichł. Cofnął się o krok; poczuł, że oblewa go zimny strach, kiedy tak patrzył na mro-
wie wojowników Yuuzhan Vong i Chazrachów wbiegających do budynku. Coś było
nie tak. Długo nie mógł sobie uświadomić, o co chodzi, dopóki nie zrozumiał, że upa-
dek lekkiej wieży nie powinien był tak mocno wstrząsnąć budynkiem.
Ta budowla jest tylko prowizoryczna! - przemknęło mu przez myśl. Rozejrzał się
dookoła oczami rozszerzonymi ze zgrozy. Wszędzie wokół niego panowało dzikie za-
mieszanie. Chazrachowie wściekle atakowali metalowe konsolety. Wyrywali płytki
obwodów, pozostawiając festony różnokolorowych, skłębionych kabli. Yuuzhańscy
wojownicy obwieszali się nimi i paradowali triumfalnie po pobojowisku.
Koordynacja i dyscyplina jego oddziałów gdzieś znikły. Odgłosy pustoszenia i de-
strukcji dochodziły z coraz to innych części budynku; w to jego żołnierze w oszalałym
zapamiętaniu rozprawiali się z kolejnymi artefaktami znienawidzonej technologii.
Mroczny przypływ II - Inwazja
206
Tego właśnie chcieli, pomyślał Shedao Shai. Tego oczekiwali, umieszczając tu ten
gmach. Wiedzieli, że stracimy głowę, pogrążając się w zamęcie niszczenia.
Przeskoczył przez murek i zaczął oddalać się od budynku. Nawoływał swoje od-
działy do odwrotu; po chwili jego rozkaz powtórzyły głosy Chazrachów. Ci, którzy byli
najbliżej, skupili się wokół niego. Przybiegało ich coraz więcej, ale nie pojawił się
wśród nich ani jeden Yuuzhanin.
Nic dziwnego, pomyślał dowódca. Nie dadzą posłuchu rozkazom Chazrachów,
wzywających ich do porzucenia tego, co uważają za swoją świętą misję.
Wyjął villipa, by przekazać swój rozkaz do centrum dowodzenia, ale narastający z
każdą chwilą łoskot uświadomił mu, że już za późno.
Obrońcy Nowej Republiki od dawna wiedzieli, że trudno jest trafić w cel, którego
nie ma; postanowili więc zaoferować Yuuzha-nom obiekt, który tamci mogliby zaata-
kować na powierzchni planety. Wyposażyli cel w zautomatyzowaną obronę i naprędce
sklecone „roboty", z minimalną ilością obwodów, która pozwalała im jako tako się
poruszać. Zdawali sobie sprawę, że Yuuzhanie wpadną we wściekłość, kiedy zobaczą,
że wystawia się przeciw nim znienawidzone maszyny, i najprawdopodobniej oddadzą
się w furii ich niszczeniu. W prowizorycznym budynku nie zawracano sobie głowy
fundamentami czy solidnością konstrukcji nośnej.
Zamiast fundamentów pod budowlą znajdowała się dziura pełna materiałów wy-
buchowych. Detonatory podłączono do jednego z komputerów w samym sercu budyn-
ku. Generał Dendo zdalnie uzbroił olbrzymi ładunek sygnałem z komunikatora. Miał
wybuchnąć, gdy padnie podłączony do detonatorów komputer.
Amfistaf wbity w płytę główną wystarczył, by dokonać tego dzieła.
Wybuch zerwał podłogę zakrywającą dziurę w ziemi. Grupka Chazrachów, która
zapuściła się na sam dół budynku, spłonęła żywcem. Powiększająca się kula płomieni
strawiła następne piętro, a razem z nim yuuzhańskiego wojownika, który niechcący
zainicjował eksplozję, a także sam komputer, dzięki któremu stało się to możliwe. Fala
uderzeniowa zdruzgotała słabe podpory konstrukcji zastosowane przez inżynierów
Nowej Republiki.
Ściany się wygięły, a podłoga najwyższej kondygnacji z hukiem spadła o piętro
niżej. Zewnętrzne ściany jęknęły i zapadły się z łoskotem, grzebiąc tych, którzy byli
wewnątrz. Tylko kilku ocalałych zdołało ukryć się pod zwałami murów. Dym i pył
wystrzelił przez wybite okna, dołączając suchy syk do zawodzenia rannych, schwyta-
nych w pułapkę.
Shedao Shai prychnął ze złością. Villip na jego lewym ramieniu zaczął trajkotać,
ale wycie blasterowych wystrzałów z prawej flanki zaalarmowało yuuzhańskiego do-
wódcę, że pojawił się znacznie bardziej naglący problem. Cisza panująca po lewej stro-
nie zaniepokoiła go jeszcze bardziej. Warknął rozkaz do villipa, zarządzając odwrót, i
zaczął przedzierać się przez ciemną dżunglą.
Jak mogłem pozwolić, by do tego doszło? - zastanawiał się. Zmrużył oczy. Elegos!
Caamasjanin był tak otwarty i niechętny przemocy, tak inteligentny i prawy, że Shedao
Michael Stackpole
207
Shai nie spodziewał się ze strony jego ziomków przebiegłości i chytrości, których wy-
magało przygotowanie takiej pułapki.
Mogli się spodziewać, myślał, że będę ich oceniał przez pryzmat kontaktów z Ele-
gosem. Ci ludzie to nie Chazrachowie. Nie będzie łatwo ich podbić.
Gniewne wycie Shedao Shai rozdarło ciszę nocy.
Ale to nie oznacza, że zaniecham inwazji, pomyślał. W końcu będę ich miał w rę-
ku.
Mara usłyszała wezwanie Anakina i wydany przez niego rozkaz, by wycofać się
do opalowego zagajnika. Rozciągnęła Moc i zlokalizowała go. Wyczuła w jego okolicy
kłopoty. Pstryknęła włącznik komunikatora.
- Tu Jadę, idę przechwycić Dwunastkę.
Czuła, jak płynie przez nią Moc. Do tej pory czekała razem z formacją Jedi po
drugiej stronie pasa zieleni, który oddzielał ją od pozycji Anakina. Walki po jej stronie
nie były ciężkie, a nikt z walczących naprzeciwko nie poprosił o pomoc. Kiedy prze-
biegła przez chodnik i przeskoczyła ponad niską barierką na niższy poziom, zoriento-
wała się dlaczego.
Yuuzhanie wdarli się głęboko w szeregi Jedi. Kyp Durron i Wurth Skidder, zalani
krwią z licznych ciętych ran, walczyli przeciw czterem wojownikom. Za nimi, scho-
dząc z niewielkiego wzniesienia, zatrzymał się Anakin. Ułożył na ziemi Daeshara'cor i
dwoma mieczami świetlnymi powstrzymywał grupę gadopodobnych żołnierzy.
Idioci! - pomyślała Mara. Powinni byli wezwać posiłki!
Zapaliła miecz, którego ostrze oblało wojownika Yuuzhan Vong zimnym, niebie-
skim blaskiem. Pokonała przestrzeń dzielącą ją od niego długim, wysokim skokiem.
Lądując, wykonała unik, co pozwoliło jej uchylić się przed zamaszystym cięciem, które
bez wątpienia rozpłatałoby jąna pół. Dźgnęła wojownika między nogi, skręciła nadgar-
stek i wbiła miecz od tyłu pod jego lewe kolano. Szarpnęła i noga przeciwnika oddzieli-
ła się od reszty ciała.
Wojownik zaczął się przewracać, warcząc groźnie. Mara uchyliła się przed słabym
kontratakiem i z całej siły wbiła piętę w nadgarstek wroga. Kości chrupnęły, a amfistaf
wypadł z bezwładnej dłoni. Mara odepchnęła drugą rękę Yuuzhanina i wbiła mu ostrze
w gardło.
Odwróciła się, słysząc przejmujący krzyk Wurtha. Zatoczył się do tyłu, a jego le-
wa ręka ściskała prawe przedramię, zwisające od łokcia pod nienaturalnym kątem. Nig-
dzie nie było widać jego miecza. Przeciwnik Wurtha zakręcił młynka amfistafem i na-
tarł na rannego Jedi. Mara posłała garść ziemi w twarz wojownika. Yuuzhanin podniósł
rękę do oczu, wystawiając się na cios Kypa Durrona, który rozpłatał mu brzuch.
Yuuzhanin tylko westchnął cicho, padając na ziemię. Jego towarzysz zamierzył się
amfistafem na Marę i rozciął jej lewe ramię. Mara odparowała, okręciła się na pięcie i
kopnęła wojownika w pierś. Zatoczył się do tyłu i wpadł na ciało swojego towarzysza.
Kiedy się przewracał, Mara odcięła mu nadgarstek, a potem dźgnęła mieczem w pierś i
wypaliła serce.
Mroczny przypływ II - Inwazja
208
Fioletowobiałe ostrze Kypa śmignęło szerokim łukiem, rozcinając kolejnego z
przeciwników od prawego biodra po lewy bark. Siła ciosu zakręciła wojownikiem,
który zrobił kilka kroków w tył i chwycił się kurczowo za rozoraną pierś. Ściskał roz-
cięty pancerz, jakby mogło go to uratować, a kiedy jego plecy dotknęły ściany, osunął
się na ziemię w kałuży własnej krwi.
Mara machnęła mieczem w stronę Wurtha.
- Zabierz go stąd - poleciła Kypowi. - Widzę krew, to skomplikowane złamanie.
Przypal ranę mieczem, jeśli będziesz musiał.
Kyp zmrużył oczy.
- Nie umrze od tego. Nie zostawię cię tutaj.
- Nie potrzebuję twojej pomocy, Kyp. A on tak. Zabierz go stąd, póki jeszcze jest
czas. No, ruszaj!
Patrzył na nią przez krew spływającą na twarz z rany na głowie.
- Wiem, co do mnie należy.
- W takim razie zrób to. Zrób, co należy, ze swoim przyjacielem - prychnęła, ru-
szając biegiem w stronę Anakina. - Zabierz go stąd!
Na wyższym chodniku Anakin dzięki dwóm mieczom jeszcze utrzymywał gado-
podobnych żołnierzy na dystans, ale czterech z nich nacierało coraz bliżej. Mara się-
gnęła po Moc, by wskoczyć na wyższy taras, ale zanim się odbiła, jeden z reptoidów
ścisnął mocniej amfistafa i rozpłatał na pół stojącego najbliżej towarzysza.
Potem rzucił się do przodu i przebił pierś drugiego. Trzeci patrzył z wyrazem bez-
granicznego zdumienia na twarzy, dopóki miecz Anakina go jej nie pozbawił. Szybki
atak szkarłatnym ostrzem Daeshara'cor wyeliminował ostatniego z przeciwników. Do-
gorywał teraz u stóp Mary, która wylądowała tuż obok niego.
- Jak to zrobiłeś, Anakinie?
- To nie ja. - Chłopak uśmiechnął się i spojrzał na kogoś za jej plecami. Mara ob-
róciła się i ujrzała Luke'a, który w samym środku zamieszania emanował spokojem i
opanowaniem.
Mistrz Jedi przywołał ich gestem dłoni.
- Chodźmy! Anakin, ty prowadzisz.
Mara wyłączyła miecz i zarzuciła sobie na plecy Daeshara'cor.
- Jak to zrobiłeś? - zapytała Luke'a. Jego obecność sprawiła jej wielką ulgę.
- Zamieniłem mu w umyśle obraz Anakina z jednym z jego towarzyszy. Stara
sztuczka.
- Ale skuteczna... - Kiwnęła głową. - Widziałeś Kypa i Wurtha?
- Są przed nami. Widać po śladach krwi. - Luke dotknął pleców Mary. - Powinnaś
była zawołać mnie, żebym ci pomógł.
- Wiedziałam, że usłyszysz mój komunikat i pojawisz się, jeśli zajdzie potrzeba. -
Roześmiała się cicho. - I cieszę się, że to zrobiłeś.
- Dzięki za uratowania Anakina.
- Jestem mu coś winna. - Uśmiechnęła się szerzej, widząc, jak Anakin osłania ich
dwojgiem ostrzy przy wejściu do budynku. -Kiedy za sto lat Jedi będą śpiewać ballady
Michael Stackpole
209
o bohaterskim rycerzu Anakinie, chcę, żeby znali mnie nie tylko jako kobietę, którą
ocalił na Dantooine.
- Och, Mara - powiedział cicho jej mąż. - O to nie musisz się martwić.
Z pokładu „Dziedzictwa Udręki" Deign Lian patrzył, jak działa jednego ze statków
niewiernych bluzgają ogniem. Ich złotoczerwone promienie trafiły jeden z mniejszych
okrętów yuuzhańskiej formacji i przebiły bąble grawitacyjne, osłaniające statek przed
słabszymi strzałami. Skoncentrowana energia doprowadzała do wrzenia koral yorick
tworzący poszycie i zamieniła go w parę, która zamarzała, rozbryzgując się w prze-
strzeni.
Dwa strzały, wycelowane w ogon, odsłoniły żywy kanał neuronowy i wystawiły
tkankę na działanie lodowatej próżni. Tkanka zamarzła w jednej chwili, tworząc lodo-
wy blok, który odciął dopływ danych na mostek i przednią część okrętu. Znajdujące się
tam dovin basale, pozbawione danych sensorycznych o kierunkach ataku wroga, prze-
szły w standardowy tryb oczekiwania, rozmieszczając bąble grawitacyjne w taki spo-
sób, by optymalnie chroniły je same i cały okręt.
Ostrzał ze statków przeciwnika nasilił się. Niektóre strzały zostały wessane przez
bąble grawitacyjne, ale reszta przebiła się przez obronę. Przedziurawiły kadłub Unią
biegnącą od dzioba do połowy statku. Płyty na pół stopionego koralu yorick odrywały
się od kadłuba i wirując, odlatywały w przestrzeń. Pod ostrzałem nieprzyjacielskiego
ognia dziób okrętu rozpadł się na kawałki. „Dziecko Agonii" zeszło z wytyczonego
kursu, pozbawione szkieletu podtrzymującego część dziobową, by krążyć po orbicie
Ithoru jako nowy, martwy księżyc.
Co się dzieje? Gdzie nasza strategia? - zastanawiał się Deign Lian, patrząc, jak ko-
lejny okręt jego floty staje się celem zmasowanego ataku. Rozjarzył się na biało i roz-
prysnął na kawałki jak lód na rozgrzanej skale.
To niemożliwe! Deign Lian nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nagle zrozumiał,
co musi zrobić. Wydał rozkaz nakazujący wszystkim statkom wycofanie się na dzienną
stronę planety. Skoncentrował ogień własnego okrętu na mniejszych statkach wroga,
zniechęcając je do pościgu, i pozwolił, by zielony dysk planety powoli odgrodził go od
nieprzyjacielskiej floty.
Zerwał z głowy kaptur percepcyjny, drżąc z wściekłości.
On wiedział, że tak się stanie, pomyślał. Dlatego sam jest na dole. Zrobił to spe-
cjalnie, żeby mnie okryć wstydem.
A teraz wzywa posiłki. Nie dostanie ich. Mam nadzieję, że jest już martwy. Cóż,
jeśli nie, sam będę musiał go zabić.
Oddział uderzeniowy Jedi zaatakował yuuzhańskie centrum dowodzenia. Jacen
wystrzelił dwukrotnie z działka laserowego swojego pojazdu pościgowego. Trafił wo-
jownika Yuuzhan Vong; jego bezgłowy korpus okręcił się pod impetem strzału i roz-
trzaskał o rozpędzony pojazd. Wokół Jacena deszcz laserowych strzałów przerzedził
szeregi gadopodobnych żołnierzy. Kilku Jedi, zsiadłszy z pojazdów, dobijało ich mie-
Mroczny przypływ II - Inwazja
210
czami świetlnymi. Jacen wiedział, że nie chodziło im o to, by ich uśmiercić; chcieli po
prostu pozbyć się nieprzyjemnego uczucia obcości istot, którym odbierali życie.
Corran zeskoczył ze swojego pojazdu i rozpiął mocowania skrzynki. Z wyłączo-
nym mieczem w prawym ręku wbiegł do statku dowodzenia. Jacen podążał tuż za nim,
a z prawej strony dołączył do nich Ganner. Jacen wbiegł po trapie z mieczem świetl-
nym gotowym do odparcia ataku, ale w kabinie zobaczył tylko Corrana i jednego gada,
kulącego się ze strachu w kącie.
Corran stał przed półką pełną villipów i przyglądał się im uważnie. Większość z
nich przypominała twarze Yuuzhan, choć dla Jace-na wszystkie wyglądały podobnie.
Kilka villipów wygładziło się i skurczyło, gdy na nie patrzył. Doszedł do wniosku, że
ich yuuzhańscy właściciele zostali wyeliminowani.
- Skąd wiesz, z którym z nich rozmawiać?
Corran postawił skrzynkę na ziemię i zakrył usta dłonią.
- Szukam takiego, który wygląda na ważnego. Szanse, że sam Shai tu jest, są ra-
czej niewielkie, ale dowódca oddziałów desantowych na pewno musiał mieć możliwość
kontaktowania się z nim.
Jacen wzruszył ramionami.
- Może po prostu poszukaj najpaskudniejszego?
- Niezły pomysł. - Corran uśmiechnął się niespodziewanie. -Mamy dziś dobry
dzień. Nie zapomina się takiej szkaradnej gęby. -Uderzył wybranego villipa, nie stara-
jąc się wcale zrobić tego delikatnie.
- Shedao Shai, mówi Corran Horn. Zająłem wasze centrum dowodzenia, a moi lu-
dzie nacierają na twoje flanki. Po swojej prawej stronie masz regularne oddziały Nowej
Republiki, a po lewej oddział Noghrich. Założę się, że od lewej strony nie usłyszysz
nawet stęknięcia.
Twarz Yuuzhanina, odwzorowana przez villipa, przybrała wyraz pogardy.
- Masz mniej honoru niż ngdin.
Corran spojrzał na Jacena, który wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co to takiego, ale nie brzmi dobrze - mruknął.
- Może i nie mam honoru, ale za to mam tu skrzynkę pełną kości. Zdaje się, że za-
leży ci, by dostać je z powrotem.
- Ich zwrot nie przekreśli twojej zdrady.
- Jeszcze ich nie zwróciłem, bracie. Ale proponuję ci układ. Jeśli się nie zgodzisz,
wystrzelę tę skrzynkę prosto w słońce Ithoru.
Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Co proponujesz?
- To, czego obaj pragniemy. Ja przeciwko tobie, obok sekundanci, a na szali twoje
kości i Ithor. Jeśli wygrasz, kości są twoje. Jeśli ja wygram, Ithor jest mój. - W głosie
Corrana pojawiło się napięcie. - Rozejm między naszymi wojskami, dopóki nie roz-
strzygniemy pojedynku. Każda strona zbiera swoich poległych, a potem ty i ja zała-
twiamy sprawę.
- Targujesz się jak handlarz. - Usta villipa przybrały wyraz pogardy. - Elegos
wstydziłby się za ciebie, widząc, jak nisko upadłeś.
Michael Stackpole
211
- Dobrze się zatroszczyłeś o to, żebyśmy nigdy się nie dowiedzieli, co by o tym
pomyślał. Ty przeciwko mnie, Shedao Shai. Kości przeciw Ithorowi.
- Kiedy mielibyśmy się zmierzyć?
Corran zawahał się chwilę.
- Jeden cykl księżycowy. Jestem rycerzem Jedi. Chcę walczyć w czasie pełni.
- Przypomnij sobie lekcję z Sernpidala. Mogę sprawić, że będziesz walczył tuż
pod księżycem. Dwa cykle planetarne. Na zachód stąd jest góra z płaskim wierzchoł-
kiem. Pojedynek odbędzie się tam.
- Dwa tygodnie.
- Cztery dni.
- Dziesięć.
- Mam dość tej zabawy, jeedai. - W głosie Yuuzhanina pojawił się gniew. - Ty-
dzień. Ani dnia dłużej.
Corran kiwnął głową.
- W takim razie tydzień.
Twarz odwzorowana przez villipa rozluźniła się na chwilę, a potem znów przybra-
ła twardy wyraz.
- Siedem cyklów planetarnych, rozejm do tego czasu. Tak się stanie.
- Dobrze, bardzo dobrze. A więc spotkamy się za tydzień.
- Tak, spotkamy się. - Głos villipa przeszedł w niskie warknięcie. - Przygotuj się
na śmierć.
Mroczny przypływ II - Inwazja
212
R O Z D Z I A Ł
34
Admirał Pellaeon stał na mostku „Chimery" z rękami założonymi za plecy. Wpa-
trywał się w hologram swojego sojusznika.
- Tak, admirale Kre'fey, zgadzam się, że poszło lepiej, niż mogliśmy się spodzie-
wać. Rozejm jest dłuższy, niż sądziłem, że uda się wynegocjować.
- Zapewniam pana, admirale, że dobrze wykorzystujemy ten czas. - Bothanin
przechadzał się powoli, a wraz z nim obraz z holo-kamery. - Modyfikacje, których
dokonaliśmy w naszej artylerii, okazały się bardzo skuteczne. Szybko unieszkodliwili-
śmy dwa z ich okrętów. Nie jestem pewien, jak zareagują w przyszłości, ale zmieniając
taktykę w trakcie bitwy, możemy wykorzystać ich słabości. Mój personel techniczny
wprowadza właśnie zmiany.
- Podobne rozkazy wydałem u siebie - odparł Pellaeon. - A zatem spodziewa się
pan, że Yuuzhanie nie dotrzymają warunków układu, jeśli ich reprezentant przegra?
- Niewykluczone też, że mój kuzyn zażąda, byśmy rzucili do ataku całe nasze siły,
jeśli Horn zginie. Ten układ nie jest tu zbyt popularny.
Kre'fey podrapał się po szyi pokrytej białą sierścią.
- Tak czy owak, obaj wiemy, że przyjdzie nam znowu zmierzyć się z Yuuzhanami.
Mam parę nowych pomysłów, które wyślę panu teraz do przejrzenia. Trzymam też w
rezerwie jeden statek... na wypadek, gdyby pan uznał, że powinniśmy zrealizować ten
pomysł.
- Przejrzę pliki i dam panu znać. - Pellaeon pożegnał sojusznika skinieniem głowy.
- Proszę przekazać Hornowi ode mnie, że życzę mu powodzenia. Gdybym miał czter-
dzieści lat mniej, sam bym się zaofiarował, że zajmę jego miejsce.
- Będzie mu miło to słyszeć. - Bothanin błysnął w uśmiechu białymi kłami. - Nie
sądzę, żeby w całej flocie był ktoś, kto nie zrobiłby tego samego. No, może znalazłby
się jeden taki, ale wyjątek tylko potwierdza regułę.
Corran powoli dokręcał końcówkę rękojeści świeżo naładowanego miecza.
- Panie przewodniczący Fey'lya, odnoszę wrażenie, po raz czterysta dwudziesty
siódmy, czy coś koło tego, że nie popiera pan układu, który wytargowałem z dowódcą
Yuuzhan Vong.
Michael Stackpole
213
Bothanin wycelował w niego szponiasty palec.
- Mogę to powtórzyć po raz tysięczny, jeśli będzie trzeba. Nie ma pan prawa, by
uzurpować sobie prerogatywy Nowej Republiki do wypowiadania wojny pod pretek-
stem tego idiotycznego pojedynku. Będę to powtarzał tak długo, aż pan nie zrozumie i
nie wycofa się z tego układu.
Zielone oczy rycerza Jedi przybrały twardy wyraz.
- Chyba to pan powinien coś zrozumieć. Pańska opinia obchodzi mnie mniej niż
zawartości spluwaczki Hutta. Pragnę panu przypomnieć, że pańska niechęć do udziele-
nia poparcia działaniom Jedi przyczyniła się do tego, że zostałem przywrócony z re-
zerwy do czynnej służby w siłach zbrojnych Nowej Republiki. Moja szarża dała mi
uprawnienia, by zawrzeć ten układ.
- Nie pan dowodził na powierzchni planety.
- Byłem najwyższy stopniem. Generał Dendo został ranny.
- Nie mógł pan wtedy o tym wiedzieć.
Corran wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu.
- Czyżby? Twierdzi pan, że nie zdołałbym tego wyczuć poprzez Moc?
To zamknęło usta Botłianinowi, ale za to wywołało zmarszczenie brwi trzeciej
osoby przysłuchującej się rozmowie - Luke'a Skywalkera.
- Corran, nie czas na szermierki słowne z przewodniczącym Fey'lya.
- Masz słuszność, mistrzu. Nie czas na to. - Korelianin spojrzał na trzymany w
dłoni miecz. - Panie przewodniczący, chyba niezbyt dobrze pamięta pan historię. Pięt-
naście lat temu zabronił mi pan czegoś. Wystąpiłem wtedy z sił zbrojnych Nowej Re-
publiki, a wraz ze mną cała Eskadra Łobuzów. Mimo to zrealizowaliśmy nasz cel. Pro-
szę więc uznać, że jeszcze raz składam rezygnację ze służby w wojsku Nowej Republi-
ki. Nie ma pan teraz nade mną żadnej władzy. Fey'lya zamrugał fioletowymi oczami i
spojrzał na Luke'a.
- Mistrzu Skywalkerze, rozkaż mu wycofać się z tego pojedynku.
- Nie.
Oczy Bothanina zamieniły się w ametystowe szparki.
- Czy zakon Jedi sankcjonuje ten pojedynek?
Luke wytrzymał jego wzrok.
- Od dziś za tydzień udaję się z Corranem na powierzchnię jako jego sekundant.
- A zatem Jedi uzurpują sobie prawo do decydowania o losie Ithoru?
Przewrotność Fey'lya rozgniewała Corrana.
- On ma rację, mistrzu, nie możemy pozwolić, by Jedi dali się złapać w tę pułapkę.
Przestaję być rycerzem Jedi.
- Nie możesz.
- No dobra, w takim razie wywal mnie. - Corran zmarszczył czoło. - Wiesz, są ta-
kie fragmenty kodeksu Jedi, z którymi nie do końca się zgadzam, a te szaty mnie irytu-
ją. To niesubordynacja. Wyrzuć mnie. W tej potyczce nie musisz brać udziału.
Mistrz Jedi powoli pokręcił głową.
- Nie rozumie pan, panie przewodniczący, że Corran wystąpił w obronie życia?
Nawet jeśli zginie, będzie to tylko jedno stracone życie wobec setek tysięcy tych, które
Mroczny przypływ II - Inwazja
214
udało nam się ewakuować. Pogrąży w żałobie jedną rodzinę, nie tysiące. Jeśli natomiast
wygra, Ithor będzie bezpieczny, a Yuuzhanie przekonają się, że kontynuowanie inwazji
będzie ich drogo kosztować.
W miarę jak Luke mówił, Corran czuł, że sztywnieje. Patrząc na Borska Fey'lya,
zdał sobie sprawę, że choć Bothanin słyszał słowa mistrza Jedi, ich prawdziwy sens w
ogóle do niego nie docierał.
Jedno, nad czym teraz się zastanawia, pomyślał Corran, to jak obrócić tę sytuację
na swoją korzyść niezależnie od wyniku pojedynku.
Corran podsunął pod nos Bothaninowi rękojeść miecza.
- Proszę, niech pan weźmie miecz i sam leci na dół, żeby nim walczyć.
- Nie, nie mógłbym.
- Wiem, panie przewodniczący, i wcale nie uważam pana za tchórza. - Corran po-
kręcił głową, zabrał miecz i zatrzymał palec nad aktywatorem. - To nie jest pańska
walka, tylko moja. Ja najlepiej się do niej nadaję, a skoro nie mogę sobie pozwolić na
przegraną, wygram ją.
- Jeśli przegrasz, w umysłach ludzi dołączysz do Vadera i Thrawna - prychnął
Bothanin.
- Jeśli rzeczywiście przegram, panie przewodniczący, to wypadki na Ithor pójdą w
zapomnienie, przyćmione krwawą łaźnią, jaka nastąpi po nich. - Corran zdusił w sobie
gniew, a jego twarz przybrała maskę spokoju. - Właśnie tego chcę uniknąć i to jest
przyczyna, dla której będę walczył z Shedao Shai. Ochrona życia i wolności to jedyne
rzeczy, o które warto walczyć. W ich służbie odniosę zwycięstwo.
Anakin strącił dłoń matki ze swojego ramienia i zajrzał przez iluminator pokłado-
wego szpitala. W izolatce, przykryta aż po szyję białym prześcieradłem, leżała bez
ruchu Daeshara'cor. Oddech miała płytki i przyspieszony.
Leia odezwała się miękko:
- Nie musisz tam wchodzić.
Nie chcę, ale powinienem, pomyślał Anakin. Pociągnął nosem i spojrzał na matkę.
- Ona... ona poprosiła, żebym przyszedł. A więc muszę to zrobić.
- Chcesz, żebym poszła z tobą?
Z trudem przełknął ślinę przez zaciśnięte gardło.
- Nie, wejdę sam. Tylko... eee...
- Zaczekam tutaj.
- Dziękuję. - Anakin otarł pojedynczą łzę i wszedł do pomieszczeń szpitalnych.
Wokół innych pacjentów krążyły zaaferowane roboty medyczne. Anakin przeszedł na
lewą stronę łóżka Daeshara'cor i położył dłoń na przykrytym prześcieradłem nadgarstku
Twi'lekianki.
Wzdrygnęła się, a po chwili otworzyła oczy. Zaskoczenie widoczne na jej twarzy
przeszło w radość, która po chwili przeszła w wyraz znużenia. Anakin czuł, że iskra
życia ledwo się w niej tli.
-Anakin...
- Cześć. Jak się czujesz? - Anakin zacisnął powieki. - Co za dureń ze mnie...
Michael Stackpole
215
Daeshara'cor wysunęła dłoń spod prześcieradła i starła łzę z policzka Anakina.
- W porządku. Ta trucizna... Anakin pociągnął nosem.
- Corrana też ukąsiło. Odratowali go.
- Ludzka chemia... inna niż twi'lekiańska. - Chwyciła go za rękę najmocniej, jak
zdołała, ale żałośnie słabo, jak zauważył Anakin. - Nie mogą mi pomóc. Ja umieram.
- Nie! To niesprawiedliwe... nie możesz! - Anakin poczuł na policzkach gorące
łzy. - Nie ty, nie wtedy, kiedy...
- Chewbacca?
Anakin poczuł, że nogi się pod nim uginają ale na szczęście obok stało krzesło, na
którym zdołał usiąść. Ukrył twarz w dłoniach i poczuł, że Daeshara'cor gładzi go po
włosach.
- Popełniłem błąd i on zginął. Popełniłem drugi i ty giniesz.
- Nie ma śmierci... jest tylko Moc. Spojrzał na nią przez łzy.
- Mimo wszystko to boli.
- Wiem. - Udało jej się przywołać na twarz słaby uśmiech. -Anakin, musisz zro-
zumieć... chociaż umieram... drugi raz postąpiłabym tak samo... podobnie jak zrobiłby
Chewbacca.
- Jak możesz mówić...
Pogładziła jego policzek chłodnymi palcami.
- Umarł... tak jak ja umieram... w służbie życia. Ocaliłeś mnie przed ciemnością.
Ja ocaliłam ciebie. Nie po to, żeby ci się odwdzięczyć, tylko po to, byś mógł dalej słu-
żyć życiu... służyć Mocy.
Podniósł rękę i nakrył jej dłoń swoją.
- Nigdy nie będę jej służył tak dobrze jak ty albo Chewie.
Daeshara'cor uśmiechnęła się jeszcze raz, choć kąciki jej ust drżały z wysiłku.
- Już jej służysz lepiej niż ktokolwiek inny. Kiedy wyzdrowiejesz, będziesz silniej-
szy, niż można to sobie wyobrazić. Jesteśmy z ciebie dumni... bardzo dumni.
Głos Twi'lekianki zamierał, podobnie jak uśmiech, w miarę jak wypływało z niej
życie. Anakin przycisnął jej dłoń mocniej do swojego policzka, ale czuł, że jest coraz
słabsza. Jej ciało stawało się coraz bardziej świetliste, coraz bardziej przezroczyste, a w
końcu znikło. Prześcieradło, które ją okrywało, cicho opadło na łóżko.
Mroczny przypływ II - Inwazja
216
R O Z D Z I A Ł
35
Luke Skywalker, spowity w czarny płaszcz, stał w milczeniu na skraju polany na
południowym stoku góry. Na zachód od niego zbocze wznosiło się coraz wyżej. Odsło-
nięty granitowy kształt przypominał pełną powagi twarz, spoglądającą w dół na połacie
zieleni rozciągające się poniżej jej podbródka. Luke zdał sobie sprawę, że jego własna
zachmurzona mina naśladuje powagę malującą się na tym kamiennym obliczu. Nie
znalazł jednak powodu, by zmienić wyraz twarzy.
Na środku polany, plecami do swego mistrza, siedział Corran ze skrzyżowanymi
nogami. Emanował z niego spokój i przeświadczenie o słuszności własnego postępo-
wania. Tylko od czasu do czasu dopuszczał do głosu niepokój oczekiwania. Miał na
sobie tradycyjny strój koreliańskich Jedi - zieleń z czernią. Dłonie opierały się na kola-
nach, barki unosiły się i opadały lekko w rytm oddechu.
Luke tak mocno skoncentrował się na Corranie, że nagłe pojawienie się Shedao
Shai i jego sekundanta zaskoczyło go. Dowódca Yuuzhan Vong prezentował się do-
prawdy imponująco w szkarłatnej tunice, rozciętej od pasa w dół. Pod nią miał długie
buty i złotą przepaskę biodrową, której końce sięgały kolan. Jego skórzaste, szarozielo-
ne ciało lśniło jak wypolerowane, a twarz okrywała inkrustowana, hebanowoczarna
maska.
Uzbrojony był w amfistafa, którego wbił teraz w ziemię ogonem. Uniósł dłoń
okrytą rękawicą lśniącą w złotych promieniach słońca, a potem przycisnął do serca.
-Jestem Shedao z domeny Shai. To mój podwładny Deign z domeny Lian. Będzie
świadkiem naszego pojedynku.
Corran nadal siedział ze skrzyżowanymi nogami.
- Jestem Corran Horn, były pułkownik Sił Zbrojnych Nowej Republiki i rycerz Je-
di. To mój mistrz Luke Skywalker. Będzie świadkiem naszego pojedynku.
Yuuzhanin wskazał na skrzynię stojącą za plecami Luke'a.
- Czy to są szczątki Mongei z domeny Shai?
- Tak jak uzgodniliśmy siedem dni temu.
- Doskonale. - Shedao Shai zrzucił z siebie szatę. Choć wyglądał na chudego jak
szkielet, Luke wiedział, że ta szczupłość jest zwodnicza. Wojownik wyrwał z ziemi
Michael Stackpole
217
amfistafa, machnął nim, skręcając w pierścień, a potem zatrzymał na prawym ramieniu,
syczącą głową przy nadgarstku, wycelowanego ogonem w niebo.
- Jesteś mordercą Neiry Shai i Dranae Shai, moich pobratymców.
Corran wstał, powoli i z wystudiowaną uwagą. Luke czuł, jak wzbiera w nim Moc,
jak otacza wirującym kokonem jego ciało.
- A ty zamordowałeś mojego przyjaciela, Elegosa A'Kla. Ale nie o przeszłość bę-
dziemy walczyć, lecz o przyszłość.
- Być może tak będzie w twoim przypadku. - Yuuzhanin wyprężył się jak struna i
ukłonił Corranowi. - Ja będę walczyć o honor Yuuzhan Vong i domeny Shai.
Korelianin ukłonił się w odpowiedzi.
- Spore ryzyko jak na taką marną nagrodę.
Amfistaf zawirował, miecz świetlny wzniósł się do góry. Sztych wysoko zabloko-
wano, niskie cięcie przypaliło trawę, ale nie nogi, które nad nim przeskakują. Walczący
mijali się, zawracali, atakowali, parowali ciosy. Syk amfistafa walczył o palmę pierw-
szeństwa z trzaskiem miecza świetlnego. Ostrza śmigały do przodu, cofały się, naciera-
ły w ripoście.
Luke wyczuwał Moc skupioną wokół Corrana. Dodawała walczącemu sił i szyb-
kości, ale nie pozwalała przejrzeć zamiarów przeciwnika. Amfistaf ciął i dźgał, zawsze
mijając Corrana o centymetry, zawsze odrzucany na bok. Yuuzhanin za każdym razem
skręcał amfistafa na czas, by odparować sztych Corrana albo odbić na bok zamaszyste
cięcie. Byli godnymi przeciwnikami, o idealnie wyrównanych siłach.
O porażce zadecyduje jeden błąd, pomyślał Luke.
Srebrzyste ostrze miecza świetlnego zatoczyło szeroki łuk i zaatakowało Shedao
Shai. Yuuzhański wojownik podskoczył, by zablokować cięcie, ale miecz Corrana
przemknął pod amfistafem i podskoczył w górę w ciosie, który powinien był rozpłatać
Yuuzhanina od krocza po gardło. Shedao Shai zdążył odskoczyć do tyłu i tylko dymią-
cy koniec jego przepaski biodrowej opadł na ziemię w miejscu, w którym wojownik
znajdował się jeszcze przed chwilą.
Corran doskoczył i zaatakował Shedao Shai, celując w górną część jego klatki
piersiowej. Trzymając amfistafa obydwiema rękami, Yuuzhanin odparował cios. Posłał
srebrne ostrze wysoko w górę i pochylił głowę, by zawirować w pełnym obrocie. Gdy
amfistaf wyprostował się wzdłuż jego przedramienia, Shedao Shai zaatakował.
Ból eksplodował w ciele Jedi, gdy ogon amfistafa wbił mu się w brzuch. Koniu-
szek gadowłóczni zaplątał się w skraj szaty Corrana, ale Yuuzhanin uwolnił broń, kiedy
Jedi w półobrocie padał na ziemię. Corran zwinął się, przycisnął dłoń do rany w pra-
wym boku i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Jego miecz świetlny leżał, dymiąc,
w trawie.
Luke chciał wyciągnąć rękę, by pomóc Corranowi pokonać ból, ale powstrzymał
się. Pocieszał się myślą, że cios nie uszkodził kręgosłupa Corrana.
Mógł przeciąć tętnicę, pomyślał. Ma otwartą ranę brzucha, ale przeżyje, jeśli ten
Shai da mu szansę.
Mroczny przypływ II - Inwazja
218
Shedao Shai cofnął się o kilka kroków, zerwał maskę z twarzy i odrzucił j ą na
bok. Uniósł zakrwawiony miecz do ust i zlizał krew. Zamknął usta, przymknął oczy i
kiwnął głową.
- Przysiągłem, że posmakuję twojej krwi, kiedy będziesz umierał, i teraz tego do-
konałem.
Corran zakasłał, stłumił poprzez Moc języki bólu i podniósł się na kolana.
- Brawo, stary. Cieszę się, że mogłem ci sprawić małą przyjemność.
Sięgnął po swój miecz i niezdarnie powstał.
- Ale gdybym był na twoim miejscu, przysiągłbym coś innego.
- Tak? - Yuuzhanin otworzył szerzej oczy. - A co takiego?
- Przysiągłbym, że spróbuję tej krwi po mojej śmierci. - Ból zniknął, odcięty spo-
wijającym znów Corrana kokonem Mocy. Corran skinął na wroga zakrwawioną dłonią.
- Ciekaw jestem, czy ta nieumiejętność eleganckiego zabicia kogoś jednym ciosem
to wizytówka całej rasy Yuuzhan Vong, czy tylko domeny Shai? Jesteś tak niezdarny,
że te kości chyba nie będą chciały polecieć z tobą do domu.
Shedao Shai spojrzał na niego z furią. Chociaż Luke nie mógł wyczuć go za po-
średnictwem Mocy, wściekłość i nienawiść Yuuzhanina były widoczne jak na dłoni.
Wojownik rzucił się do przodu, podniósł amfistafa oburącz i natarł nim znad głowy.
Broń natrafiła na uniesiony przez Corrana miecz, a siła uderzenia zmusiła Jedi, by cof-
nął się o krok.
Raz po raz deszcz miażdżących ciosów spadał na Corrana, który cofał się o krok
lub dwa przy każdym kolejnym ataku. Narastająca wściekłość Shedao Shai wzmagała
jego siły, zmuszając Corrana do oderwania lewej dłoni od rany w boku i przytrzymania
nią rękojeści miecza. Kolejne cięcie odrzuciło ostrze na bok. Corran zachwiał się i
opadł na kolana.
Shedao Shai stanął nad nim wyprostowany i wspiął się na czubki palców, by zadać
ostatni, śmiertelny cios. Amfistaf uniósł się w powietrze i runął w dół, wycelowany tak,
by miecz świetlny wbił ostrze w swojego właściciela, zadając niewiernemu śmierć jego
własną, świętokradczą bronią.
Jednym ruchem kciuka Corran zgasił miecz i płynnie rzucił się do przodu.
Nie natrafiając na opór, Shedao Shai stracił równowagę i wbił amfistafa głęboko w
ziemię. Zatoczył się, zaskoczenie rozszerzyło mu oczy, a na ustach pojawił się zło-
wieszczy uśmiech, gdy Corran wbił miecz w żołądek Yuuzhanina. Miecz zasyczał.
Srebrzysta klinga oblała światłem twarz wojownika na chwilę, zanim zwymiotował
czarną krwią i dymiąc, opadł bezwładnie na ziemię z przerwanym kręgosłupem.
Luke podbiegł do Corrana, który próbował wydostać nogi spod ciała Yuuzhanina,
- Nie podnoś się, zaraz cię wyciągnę.
- Zaczekaj. - Corran wbił palce w ramię Luke'a. - Pomóż mi na chwilę wstać.
Mistrz Jedi spełnił prośbę przyjaciela. Korelianin wycelował miecz w Deigna Lia-
na.
- Byłeś świadkiem tej walki. Wiesz, o co toczył się pojedynek. Zabieraj stąd jego
ciało i wynoś się.
Yuuzhanin zbagatelizował słowa Corrana machnięciem dłoni.
Michael Stackpole
219
- Byłem świadkiem, ale nie zabiorę ciała. Zmarł na twoich rękach. Nie zasługuje
już na miano Yuuzhan Vong. - Deign Lian machnął niedbale ręką. - Jego ciało jest
twoje.
Corran potrząsnął głową.
- Nie jest mi potrzebne.
- W takim razie sprawa zakończona. - Yuuzhanin obrócił się na pięcie i odszedł.
Luke pociągnął Corrana w stronę miejsca, gdzie wylądowali promem.
- Chodźmy!
- Poczekaj jeszcze chwilę. - Corran wskazał maskę odrzuconą przez Shedao Shai. -
Chcę mieć tę maskę.
- Po co?
Corran na chwilę przymknął oczy z bólu.
- Szkielet Elegosa. On w coś się wpatruje. Ta maska pokaże mu, że Yuuzłianie nie
są niezwyciężeni i że przynajmniej na Ithor powróci pokój.
Mroczny przypływ II - Inwazja
220
R O Z D Z I A Ł
36
Wróciwszy samotnie na pokład „Dziedzictwa Udręki", Deign Lian przejął do-
wództwo nad flotą Yuuzhan Vong. Zajął apartamenty Shedao Shai i niezwłocznie
wprowadził w czyn plan, którego przygotowanie rozpoczął przed miesiącem, kiedy
zrozumiał, że jest to najskuteczniejsza sposób rozprawienia się z Ithorem. Shedao Shai
odrzucił jego pomysł, ale znalazł on uznanie w oczach innych panów Deigna Liana.
Z wyrzutni dwunastu specjalnie przystosowanych skoczków koralowych wystrze-
liło w kierunku planety dwanaście koralowych kapsuł, kształtem przypominających
ziarno. Choć nawet w połowie nie tak perfekcyjne jak same skoczki, te bezzałogowe
pojazdy dysponowały pewną elementarną inteligencją. Potrafiły użyć dovin hasali, by
wejść w zasięg masy planetarnej Ithoru i nabrać przyspieszenia podczas opadania w
studni grawitacyjnej planety. Ich wierzchnie powłoki zaczęły się rozgrzewać i parować
podczas przelotu przez atmosferę Ithoru. Dwanaście kapsuł wystrzeliło we wszystkie
strony, przecinając niebo według trajektorii, które rozproszyły je równomiernie po całej
dziennej stronie planety.
W szpitalu pokładowym „Zadziornego" admirał Kre'fey odwrócił się od Corrana
Horna, który unosił się w zbiorniku bacta, i podniósł do ust komunikator.
- Zgłasza się Kre'fey. Proszę meldować.
- Tu sekcja czujników, panie admirale. Mamy doniesienie z „Tęczy" o dwunastu
anomaliach grawitacyjnych wykrytych we flocie Yuuzhan Vong - oznajmił bothański
oficer. - Wyglądają jak ślady po skoczkach koralowych, które wleciały w atmosferę.
„Tęcza" donosi, że towarzyszą im wybuchy w atmosferze.
- Wybuchy? Jestem w drodze na mostek. Proszę przetransmitować dane na „Chi-
merę". - Admirał wyłączył komunikator i odwrócił się w stronę Luke'a Skywalkera, by
zapytać go, co sądzi o takim zachowaniu skoczków. Ugryzł się w język, kiedy zobaczy-
ł, że mistrz Jedi krzywi się z bólu i opiera ciężko o ściany kabiny.
Wybuchy w powietrzu nad Matką-Dżunglą zamieniały w parę kolejne ładunki
yuuzhańskiej broni, rozpraszając ją po chmurach. Krople aerozolu opadały na dżunglę
delikatną mgiełką. Zawieszone w niej bakterie dotarły na powierzchnię nietknięte.
Michael Stackpole
221
Dżungla była dla nich tym, czym stado tauntaunów dla wygłodniałego wampy. Bakte-
rie zaczęły rozkładać wszystko, na co natrafiły na swej drodze i rozmnażać się w za-
straszającym tempie.
Czarny śluz, w którym roiło się od bakterii, skapywał z wyższych liści w dół i łą-
czył się w strużki spływające wzdłuż gałęzi. Działał tak szybko, że cuchnąca ciecz
wchodziła w reakcję równie gwałtownie, jak stężony kwas. Grube konary odrywały się
od drzew, rozpryskując bakterie po mniejszych gałęziach i organizmach zamieszkują-
cych korony drzew. Mały shamarok wystartował w niebo, ale czarne kropelki na skó-
rzastych skrzydłach ptaka zaczęły wypalać w nich dziury; ptak, wirując, runął w dół, by
roztrzaskać się o ziemię.
Wąż arrak podpełzł do truchła i wygiął się nad nim w łuk. Otworzył paszczę i za-
czął połykać rzadką zdobycz, ale bakterie nie zaprzestały pracy. Kiedy gad pożarł sha-
maroka, bakterie zaczęły pożerać jego samego. Otworzyły wrzody w jego ciele i rozło-
żyły je od środka. Wąż zdychał w spazmatycznych drgawkach; po chwili zamienił się
w cuchnącą kałużę protoplazmy, która zajęła się materią organiczną porastającą ziemię.
Kałuża powiększała się powoli, pochłaniając źdźbła trawy. Spadające gałęzie roz-
pryskiwały protoplazmę i zapoczątkowywały nowe kolonie wokół kałuży-matki. W
miarę jak gałęzie się rozpuszczały, wytwarzały dość protoplazmy, by mogła wypłynąć z
małych zagłębień w ziemi, zlewając się z innymi kałużami. W mgnieniu oka czarna
powódź zalała Matkę-Dżunglę. Wyrwała korzenie i powaliła ogromne drzewa, które
rozpływały się, zanim jeszcze przebrzmiało echo ich upadku.
Nic, co żyło na Ithor, nie mogło oprzeć się bakteriom. Wsiąkały w glebę, niszcząc
owady i mikroorganizmy. Zalewały tunele robaków i tryskały w norach gryzoni. Żaden
organizm nie oparł się gnijącej fali; rozpuszczała ich ciała, pozostawiając nagie kości,
które po chwili same ulegały zniszczeniu.
Fala protoplazmy przeżerała korzenie, wędrując w górę i w dół. Czasami rośliny o
płytkich korzeniach po prostu przewracały się na ziemię. Kiedy indziej bakterie ataku-
jące co bardziej krzepkie okazy musiały przeniknąć do ich systemu krążenia, pożerając
je od środka. Czarny sok zaczynał wtedy sączyć się tu i ówdzie z pnia, tworząc ciurka-
jące nieprzerwanie strumyczki. Kiedy drzewo zrzucało gałęzie, protoplazma wypływała
na zewnątrz. Na koniec fontanna cuchnącej cieczy wytryskiwała spod kory, a drzewo
padało na ziemię.
Bakterie atakowały nieustępliwie i szybko. Proces rozkładu materii organicznej
Ithoru uwalniał do atmosfery ogromne ilości wodoru i tlenu. Temperatura planety za-
częła się podnosić, oceany ściemniały, a tarczę Ithoru zasnuł cuchnący cień.
W czasie zbyt krótkim, by ludzki umysł mógł to zarejestrować, bakterie dotarły do
miejsca, gdzie spoczywały zwłoki Shedao Shai. Jego ciało przez chwilę opierało się
bakteriom, które jednak szybko dotarły do rany otwartej przez Corrana. Wgryzły się w
martwą tkankę, pożerając mięśnie i kości. Szkielet się rozpadł, a po chwili, gdy bakterie
dotarły do szpiku, pojedyncze kości sczerniały i znikły. Na samym końcu bakterie roz-
puściły czaszkę. W ten sposób usunęły ostatni ślad obecności Shedao Shai na planecie,
którą miała ocalić jego śmierć.
Mroczny przypływ II - Inwazja
222
Pellaeon przyglądał się holograficznemu wizerunkowi planety.
- Zgadzam się, admirale, że musieli coś tam zrobić. Tlen, wodór, rosnąca tempera-
tura... Jeśli Skywalker ma rację, to całe życie na planecie zamiera. - Admirał imperial-
nej floty wzdrygnął się, próbując wyobrazić sobie użycie broni, która zdołałaby doko-
nać przemiany materii całej planety.
Komandor Yage spojrzała na niego ze swojego stanowiska przy konsoli sensorów.
- Panie admirale, yuuzhańska flota rusza do odwrotu. Kierują się na zewnątrz sys-
temu.
- Wektor alfa-siedem?
- Jedyny, jaki pozostał dla nich otwarty.
Pellaeon kiwnął głową w stronę małej figurki Kre'feya w rogu hologramu planety.
- Lecą na zewnątrz systemu wektorem alfa-siedem. Czas ruszać. Ithor woła o po-
mstę.
Deign Lian uśmiechnął się do villipa wyobrażającego twarz jego pana.
- Stało się, mistrzu wojny Tsavong Lah. Shedao Shai nie żyje. Ithor nie stanowi
już dla nas zagrożenia. Wycofuję flotę.
- Doskonale. - Twarz odwzorowana przez villipa uśmiechnęła się, dzięki czemu
mistrz wojny wydał się prawie sympatyczny. -Dobrze się spisałeś, Lian. „Dziedzictwo
Udręki" jest teraz twoje. Kiedy wrócisz na Dubrillion, będą na ciebie czekać moje roz-
kazy.
- Rozumiem, panie. - Deign Lian uroczyście kiwnął głową. -Twój sługa...
Nie dokończył zdania. Statkiem zakołysało tak gwałtownie, że villip spadł z półki.
Deign Lian wyciągnął rękę, by postawić go na miejscu, ale w tym samym momencie
przez statek przebiegł jeszcze jeden, silniejszy wstrząs. Yuuzhanin upadł na kolana.
Coś jest nie tak! Coś jest bardzo nie w porządku! - pomyślał. Ignorując okrzyki
wydawane przez leżącego na podłodze villipa, Deign Lian wybiegł z kajuty i skierował
się w stronę mostka.
Admirałowie Kre'fey i Pellaeon nie próżnowali przez tydzień rozejmu, który Cor-
ran wynegocjował, przyjmując wyzwanie. Przeanalizowali zachowanie yuuzhańskich
statków i odkryli pewną ich słabość, którą teraz zamierzali wykorzystać.
Piloci myśliwców zaobserwowali, że emitowanie bąbli grawitacyjnych ogranicza
mobilność statków. Dwaj admirałowie doszli do wniosku, że ta zasada może działać
również w przeciwną stronę, zwłaszcza w przypadku największych okrętów wroga.
Aby to sprawdzić, Kre'fey wezwał „Tęczę Corusca", wchodzącą w skład floty broniącej
Agamaru, i polecił statkowi wyskoczyć z nadprzestrzeni w miejscu, gdzie jeden z
mniejszych księżyców Ithor osłaniałby go przed flotą Yuuzhan Vong. Kiedy Yuuzhanie
rozpoczęli odwrót, przywołany krążownik klasy Interdictor wszedł na ciasną orbitę
wokół planety Ithor i włączył wszystkie cztery emitery grawitacyjne. Wywołało to
efekt taki, jakby masa Ithoru podwoiła się, zwiększając siłę ssącą studni grawitacyjnej,
która zaczęła przyciągać „Dziedzictwo Udręki" ku powierzchni umierającej planety.
Michael Stackpole
223
Sternicy „Dziedzictwa Udręki" natychmiast podjęli działania, by zrekompensować
ten efekt. Podłączyli pod stery więcej dovin basali, które uwięziły statek na grawitacyj-
nych linach pomiędzy słońcem a księżycem. Spowolnili opadanie, a w końcu po-
wstrzymali je. Okręt zaczął powoli wspinać się w górę studni grawitacyjnej i powracać
na kurs. Zanim Deign Lian dotarł na mostek, statek odzyskał swobodę ruchu.
Na nieszczęście dla Deigna Liana, załogi jego okrętu, a nawet dla samego żywo-
statku, „Tęcza Corusca" nie ograniczyła się tylko do skoku i włączenia generatorów
grawitacyjnych. Jej artylerzyści wymyślili nową taktykę ostrzału yuuzhańskiego krą-
żownika. Opracowane przez nich dane telemetryczne przesłano wszystkim statkom
floty obronnej. Każdy startujący myśliwiec, każdy krążownik, każdy gwiezdny nisz-
czyciel wykorzystał te dane, by zaprogramować swoje torpedy protonowe i granaty
udarowe.
Kanonada rozpaliła przestrzeń nad atmosferą Ithoru. Kurtyna ognia runęła na po-
zbawione osłon grawitacyjnych „Dziedzictwo Udręki", rozrywając koralowe płyty
poszycia. Energia wyzwolona podczas detonacji pocisków przepaliła tkankę nerwową i
doprowadziła do wrzenia dovin basale. Pierwsza salwa rozniosła w proch rufę, wysta-
wiając wnętrze na działanie próżni. Zanim jednak próżnia wyssała powietrze i załogę,
statek trafiła kolejna salwa i zapaliła wszystko w jego wnętrzu. Na pokładzie „Dzie-
dzictwa Udręki" rozszalał się pożar.
Deign Lian był świadom końca, odkąd zobaczył, jak kula ognia wdziera się na
mostek. Chciał krzyknąć, ale zanim zdołał wydać dźwięk, powietrze w jego płucach
zapaliło się. Przez ułamek sekundy, przez który zachował jeszcze jasność umysłu, usły-
szał w głowie głos Shedao Shai, który radził mu, by zaakceptował ból i wplótł go w
siebie, tak by złączyć się w jedno z bogami. Ostatnią jego myślą było jednak poddać się
bólowi, pozwolić, by go strawił, zrezygnować z nagrody. Nie mógł zdobyć się na
wspaniałomyślność i przyznać, że to Shedao Shai pokazał mu jedyną prawdziwą drogę,
by tę nagrodę zdobyć.
Atak zdruzgotał strukturę kostną, na której opierała się konstrukcja okrętu. Roz-
padł się na trzy części; dziób przez chwilę dryfował w stronę przeciwną od planety.
Płonąca rufa tymczasem spadała, nabierając prędkości. Środek zawisł przez moment w
przestrzeni i zaraz zaczął powolny, niezgrabny upadek ku powierzchni planety. Dziób -
a wraz z nim odrywające się jeden po drugim, konające dovin basale - także poddał się
w końcu uściskowi Ithoru.
Tak naprawdę fakt, że okręt płonął, wchodząc w atmosferę, nie miał najmniejsze-
go znaczenia. Samo tarcie wystarczyło, by rozgrzać poszycie do tego stopnia, że podpa-
liło przesyconą tlenem atmosferę. Płomienie rozbłysły, rozprzestrzeniając się szybko.
Przegrzane powietrze rozszerzyło się, wypuszczając wąsy płomieni, które odepchnęły
część myśliwców. Żar odrzucił całą noworepublikańską flotę. Jeden z płomieni osmalił
małą yuuzhańską korwetę, wywołując eksplozję statku, ale pozostałe były już dosta-
tecznie daleko, by uciec płomieniom.
Yuuzhańska flota - a właściwie to, co z niej pozostało - pędziła ku granicom sys-
temu, by zniknąć w głębokiej przestrzeni.
Mroczny przypływ II - Inwazja
224
Za nimi ginął w pożarach Ithor, niegdyś planeta tak pełna spokoju. Wraz z nią
płonęły baforowce... i nadzieje Nowej Republiki.
Michael Stackpole
225
R O Z D Z I A Ł
37
Admirał Gilad Pellaeon zatrzymał się na rampie ładowniczej swojego promu i
uścisnął dłoń admirała Kre'feya. Czuł, że traci w tym momencie coś niezmiernie waż-
nego.
- Żałuję bardzo, admirale, że sprawy nie potoczyły się inaczej. Praca z panem była
fascynującym i pouczającym doświadczeniem. Imperialne Siły Obrony Przestrzeni
odniosą wiele korzyści z tego, czego się tu nauczyłem.
Bothanin skłonił głowę.
-Wiem, admirale, i podzielam pańskie uczucia. Wiem również, wbrew temu, co
utrzymują niektórzy, że nie jest pan uprzedzony w stosunku do ras innych niż ludzie.
Nigdy nie doznałem niczego oprócz szacunku z pana strony, sam zaś mam dla pana
wyłącznie podziw i respekt.
- Dziękuję, Traest. - Imperialny admirał puścił dłoń swojego sojusznika. - Gdyby
udało nam się ocalić Ithor przed zagładą, jestem pewien, że moi ludzie nie odwołaliby
mnie stąd. Nie sądzę, żeby nawet największa flota orbitująca wokół planet zdołała po-
wstrzymać Yuuzhan Vong przed zastosowaniem tej strasznej broni na którymkolwiek z
innych światów. Ale jeśli nasze planety będą całkowicie pozbawione floty, ludność
cywilna może wpaść w panikę, a do tego nie można dopuścić. Choć w mniejszej skali,
ale mamy te same problemy co Nowa Republika.
- Chciałbym, żeby sytuacja była tak prosta, jak ją pan przedstawia. - Kre'fey rozej-
rzał się po hangarze ładowniczym na rufie „Zadziornego". Wokół krążyły grupki itho-
riańskich uchodźców. - Nie musi się pan martwić, że cała Nowa Republika będzie pana
winić za utratę Ithoru. Nie musi się pan użerać z każdym, nawet najmniejszym sekto-
rem administracyjnym, który chce mieć własną flotę obronną. Zagłada Ithoru wzbudzi-
ła przerażenie w członkach rządu. Jedni chcą ułagodzić Yuuzhan, inni pragną z nimi
walczyć, a nie wątpię, że znajdą się i tacy, którzy chętnie by się z nimi sprzymierzyli,
gdyby dało im to okazję zniszczenia starych wrogów. Pellaeon pokiwał głową.
- W pewnym sensie zwycięstwo nad Imperium było najgorszą rzeczą, jaka mogła
się przydarzyć Nowej Republice. Jednoczyła was nienawiść do nas. Teraz każdy cią-
gnie w swoją stronę, oglądając się tylko na swoje dobro. Ma pan szczęście, że pańska
rola w tym konflikcie zdobyła panu tylko pochwały.
Mroczny przypływ II - Inwazja
226
Bothanin westchnął.
- To mój kuzyn zbiera oklaski za odważne wystąpienie w pierwszym szeregu. Wy-
szedł na bohatera. Wychwalanie mnie jest mu na rękę, bo to tylko dodaje mu aureoli
chwały, a ludzie tak właśnie chcą go widzieć.
- Tego właśnie potrzebują... bohaterów, w których mogliby wierzyć.
- Wiem, Gilad, i nie chcę pozbawiać ich tej wiary, ale wolałbym, żeby raczej wie-
rzyli w ciebie albo w zakon Jedi, a nie w faceta, który potrafi obrócić na swoją korzyść
fakt, że znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. - Traest podrapał
się po głowie. - Ogromnie mi szkoda Corrana Horna.
Pellaeon pokiwał głową.
- Człowieka, który stracił Ithor.
- Ach, więc widział pan najnowsze holowiadomości. W ciągu tygodnia stał się
człowiekiem, który zgładził Ithor.
- Komuś trzeba było przypisać winę za tę tragedię. - Imperialny admirał uśmiech-
nął się. - W ciągu pół godziny pomiędzy jego zwycięstwem a zagładą planety byłem
dumny z tego, czego dokonał, z postawy, jaką przyjął. Wygrał dla nas czas, który po-
zwolił na uratowanie niezliczonych istnień. Teraz to wszystko na nic.
- Nawet gorzej. Jedi stali się celem szyderstw i kpin; siły zbrojne podporządkowa-
no nadzorowi Senatu. - Traest odwzajemnił uśmiech. - Jest jakaś szansa, że Imperialne
Siły Obrony Przestrzeni zaczną werbować nowych rekrutów?
Pellaeon roześmiał się.
- Właśnie miałem pana poprosić, żeby przydzielił mi pan jakąś planetę w tym im-
perium, które pan zamierza wykroić z Nieznanych Terytoriów.
- Zrobiłbym to z przyjemnością, admirale. - Bothanin błysnął zębami w przyja-
znym uśmiechu. - Wpiszę pana na moją listę.
- Dziękuję, i z wzajemnością. - Pellaeon skłonił głowę i spojrzał na dwóch męż-
czyzn, którzy wchodzili do nich po trapie. - Generale Antilles, pułkowniku Fel... co
zadecydowaliście?
Jagged Fel założył ręce na plecy.
- Wyślę z panem jeden z moich oddziałów, admirale. Zawiozą sprawozdanie do
mojego ojca. Sam pozostanę tutaj z dwoma oddziałami, koordynując działania z Eska-
drą Łobuzów. Mam nadzieję, admirale, że rozumie pan moją chęć pozostania tutaj.
- Rozumiem, jak najbardziej. A nawet więcej: szanuję pański wybór i zarazem pa-
nu zazdroszczę. - Pellaeon wyciągnął rękę do młodego mężczyzny. Kiedy wymienili
uścisk dłoni, pożegnał się z Wedge'em Antillesem. - Nie po raz ostatni się dziś spoty-
kamy, przyjaciele. Na razie moi ludzie boją się wam pomagać. Ale przyjdzie taki czas,
kiedy będą się bali nie pomagać. Wtedy powrócę. Mam tylko nadzieję, że nie będzie za
późno.
- Podzielamy pańską nadzieję. - Traest Kre'fey jeszcze raz uścisnął dłoń Pellaeona.
- Oby pański kurs był prosty, a orbity bezpieczne.
- Życzę panu tego samego. - Pellaeon ukłonił się i ruszył w górę rampy. Obejrzał
się raz za siebie, by się upewnić, że ich zapamięta, bo wcale nie był pewien, czy kiedy-
Michael Stackpole
227
kolwiek się znowu spotkają. Potem rampa zaczęła się podnosić, a prom ruszył, by za-
brać go do domu.
Jaina siedziała w kabinie medytacyjnej „Zadziornego", nadal otępiała. Śmierć An-
ni pozostawiła po sobie pustkę, co dziewczynę zaskoczyło i przeraziło zarazem. Zdzi-
wienie wynikało z faktu, że znały się przecież bardzo krótko.
To prawda, że latałyśmy razem i dzieliłyśmy kabinę, myślała. Ale...
Anni lubiła hazard, a ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie grałby przeciwko
Jedi, nie spędzały zbyt często razem wolnego czasu. Kiedy były ze sobą, doskonale się
rozumiały. Jaina wiedziała, że Anni ją lubi, podobnie jak ona lubiła Anni.
Jednak przez ten krótki czas, od kiedy Jaina służyła w Eskadrze, stały się sobie
bliższe, niż przypuszczała. Wstrząsnęło to Jainą do głębi. Jeszcze bardziej ją dziwiło, że
tak mało w gruncie rzeczy wiedziała o Anni. Pułkownik Darklighter powiedział jej, że
będzie nagrywał wiadomość dla rodziców dziewczyny, i spytał, czy chce wysłać coś od
siebie. Dopiero wtedy Jaina uświadomiła sobie, że w ogóle nie wiedziała, czy Anni ma
jakąkolwiek rodzinę. Anni nigdy nie opowiadała o swoim życiu poza Eskadrą, a Jaina
też nie wciągała jej w szczegóły swojego życia rodzinnego, zakładając, że Anni i tak
wie o nim tyle, ile jej odpowiada.
Spojrzała na datakartę, którą trzymała w dłoni. Wysłała wiadomość do rodziny
Anni i szybko dostała odpowiedź. Transmisja holowizyjna zapisana na datakarcie po-
kazała starszą kobietę, w której od razu rozpoznała matkę Anni, z oczami zaczerwie-
nionymi od płaczu. Widać było, że za wszelką cenę usiłuje jako tako się trzymać. Po-
wiedziała Jamie, że Anni cieszyła się, mając w niej przyjaciółkę i skrzydłową, że opo-
wiadała o niej w każdej wysyłanej do domu wiadomości. Matka Anni dodała, że ma
parę drobiazgów należących do córki, które chciałaby Jainie ofiarować na pamiątkę, i
że chętnie się z nią spotka, jeśli Jaina trafi kiedyś na Korelię.
Nie wiedziałam, myślała Jaina. A powinnam była... Zakryła dłonią oczy. Łzy wy-
pływały jej spomiędzy palców. Poczucie winy pogłębiło jeszcze ból po stracie przyja-
ciółki. Rozum podpowiadał Jainie, że nie mogła nic zrobić, by uratować Anni, ale nie
potrafiła przezwyciężyć uczucia, że jednak powinna była znaleźć jakiś sposób, by oca-
lić życie przyjaciółki.
Teraz wiem, jak Anakin czuł się po śmierci Chewiego, pomyślała.
Zobaczyła, że drzwi kabiny się otwierają. Pociągnęła nosem i wyprostowała się,
ścierając łzy dłonią. Spojrzała na sylwetkę wchodzącego i zmusiła się do wątłego
uśmiechu.
- Mama cię przysłała?
Anakin wzruszył ramionami i usiadł na podłodze.
-Trochę ją do tego zachęciłem. Wiedziała, że chcesz być sama. Nie chciała, żebyś
pomyślała, że uważa cię za zbyt dziecinną, aby samej się z tym uporać. Zasugerowa-
łem, że do ciebie pójdę, a ona podchwyciła pomysł.
- Na pewno powinieneś być teraz gdzie indziej.
Potrząsnął głową.
Mroczny przypływ II - Inwazja
228
- Nie, naprawdę chciałem z tobą porozmawiać. Pomyślałem, że to najlepsze miej-
sce. Zresztą jedyne, gdzie nikomu nie zawadzam.
Jaina zmarszczyła brwi.
- Ale pełno tu Jedi.
- Pewnie, ale albo są ranni, albo zaprzątnięci Corranem. Kilku z nich, na przykład
Wurth, zastanawia się, jak udało mi się wyjść z walki z yuuzhańskimi wojownikami z
zaledwie paroma skaleczeniami, podczas gdy oni zostali ciężko ranni - westchnął. -
Podkopuję ich wiarę w siebie, a oni nie za dobrze sobie z tym radzą.
- Chyba mogę to zrozumieć. Ale nie powinni winić za to ciebie. - Uśmiechnęła się
do młodszego brata. - Dlaczego chciałeś tu przyjść?
- Straciłaś przyjaciela. Ja też.
- I pomyślałeś, że razem będziemy ich opłakiwać?
Pokręcił głową.
-Nie-powiedział zdecydowanym tonem. -Ale pomyślałem, że... hmm... widzisz,
kiedy Daeshara'cor umierała, powiedziała mi coś, co kazało mi przemyśleć pewne rze-
czy. Pomyślałem, że... sam nie wiem...
- O co chodzi? - zapytała Jaina miękko.
- Dała mi do zrozumienia... uświadomiła mi, że nie szkoda jej... to znaczy oczywi-
ście szkoda, że umiera, ale... że nie ma mi niczego za złe. - Głos mu się załamał. Otarł z
twarzy łzę wierzchem dłoni. - Twoja przyjaciółka Anni musiała się cieszyć, że jesteś
bezpieczna. Zginęła, nie czując do ciebie nienawiści.
- Anakinie, dziękuję. - Jaina pociągnęła nosem. - Chciałabym wierzyć, że masz ra-
cję. Ja po prostu... Muszę ułożyć sobie to wszystko, jak należy, i w głowie, i w sercu.
- Tak... to trudne - pokiwał głową. - Lecę tym samym kursem. Jeśli potrzebujesz
skrzydłowego... przepraszam.
- Nie przepraszaj... nie ma za co. - Wyciągnęła rękę i potargała mu włosy. - Cieszę
się, że chcesz być moim skrzydłowym. Razem nam się uda, braciszku. Razem na pew-
no nam się uda.
Corran poczekał, aż zasuną się za nim drzwi do maleńkiej kabiny, i oparł się o nie
ciężko. Zakasłał, czując ból w brzuchu. Odbył już dwie kuracje w zbiorniku bacta, któ-
re zaordynował mu robot medyczny. Miał wiele dowodów na to, że płyn bacta zrobił,
co trzeba, wspomagając regenerację nerwów.
Oparł się teraz o drzwi nie tyle ze zmęczenia, ile żeby odwlec jeszcze chociaż na
chwilę to, po co tu przyszedł. Przemykanie się korytarzami „Zadziornego" wyczerpało
go. Unikanie Ithorian w ciasnych korytarzach utrudniało mu drogę, ale to nie tylko ich
fizyczna obecność tak go zmęczyła.
Poprzez Moc wyczuwał ich cierpienie. Z powodu odniesionych ran zapadł w trans
Jedi i został natychmiast przetransportowany do kapsuły z płynem bacta. Unosił się w
nim prawie bez świadomości, kiedy Yuuzhanie zaatakowali Ithor. Czuł, jak całe życie
na planecie gaśnie w taki sposób, jakby ktoś jedna po drugiej gasił gwiazdy na niebie.
Gdy wyszedł z kapsuły bacta, atmosfera Ithoru płonęła. Tym, co uderzyło go naj-
pierw, był szok, jaki przeżywali wszyscy członkowie załogi „Zadziornego". Potem
Michael Stackpole
229
zalało go wszechogarniające cierpienie z bardziej odległych statków-miast. Matka-
Dżungla, żyjąca istota, z której wywodzili się Ithorianie, która ich żywiła i wychowała,
którą kochali i której gotowi byli bronić do ostatniej kropli krwi - umierała. Ze swoich
statków widzieli, jak atmosfera płonie niczym słoneczna korona wokół planety, pozo-
stawiając tylko zwęglony, jałowy popiół.
Ta fala rozpaczy i cierpienia cofnęła się, pozostawiając w sercu każdego Ithoriani-
na pustkę, taką jaką Corran czuł w sobie, gdy... Spojrzał na yuuzhańską muszlę leżącą
na koi jego małej kajuty. Podszedł do niej i osunął się na kolana. Dotknął palcem ży-
wego zamka, nie zwracając uwagi na ból, kiedy igła wbiła się w ciało, by pobrać prób-
kę jego krwi.
Muszla otworzyła się powoli. Tkanka bioluminescencyjna emitowała słabe, zielo-
ne światło, które odbijało się miękko od kości Elegosa. Tańczyło w klejnotach, osadzo-
nych w miejsce oczu, ale w żaden sposób nie mogło oddać blasku, jaki z nich emano-
wał za życia. Szkielet Elegosa wydawał się patrzeć na niego. Corran rozpaczliwie pra-
gnął, by w tym spojrzeniu był choćby cień uśmiechu.
Rycerz ukucnął i spojrzał w drogocenne oczy martwego przyjaciela. Spod płaszcza
wyjął maskę Shedao Shai. Przetarł czarną powierzchnię rękawem, by oczyścić ją z
krwi, i gestem pełnym szacunku złożył u stóp Elegosa.
- Twój morderca nie żyje.
Chciał powiedzieć coś więcej, ale ścisnęło go w gardle, a widok przed oczami
rozmazał się i zamglił. Zakrył oczy dłonią, ścierając łzy z policzków, i z trudem prze-
łknął ślinę. Wreszcie wziął głęboki oddech i rozluźnił mięśnie.
- Jego śmierć miała ocalić Ithor, ale nie ocaliła. Wiem, że byłbyś przerażony my-
ślą, że zabiłem go dla ciebie. Nie zrobiłem tego. Zrobiłem to, by ocalić planetę.
Złoty szkielet wpatrywał się w niego bezlitosnym, zimnym spojrzeniem drogocen-
nych klejnotów osadzonych w oczodołach.
- Nigdy nie dawałeś się oszukać, prawda, przyjacielu? - Corran zamknął oczy, by
powstrzymać następne łzy, ale po chwili otworzył je z powrotem. Odwrócił wzrok,
niezdolny wytrzymać martwe spojrzenie Elegosa.
- Mówiłem sobie, że to dla Ithoru. Wszystkim tak powiedziałem. Niektórzy uwie-
rzyli... większość uwierzyła, jak sądzę. Ale nie mistrz Skywalker. Myślę, że znał praw-
dę, ale trzeba było wykorzystać szansę ocalenia planety.
Spojrzał w dół na swoją prawą dłoń, w której nadal czuł ciężar miecza świetlnego.
- Sam w to uwierzyłem, naprawdę, dopóki... był taki moment w czasie pojedynku;
że wyłączyłem miecz, a Shedao Shai stracił równowagę. Jego amfistaf uwiązł w ziemi.
Wbiłem mu rękojeść miecza w żołądek.
Wstrząsnął nim dreszcz.
- Był wtedy taki moment... nanosekunda... Zawahałem się. Nie dlatego, żebym
myślał, że życie jest święte i nie można go odbierać, tak jak ty byś pomyślał, przyjacie-
lu. Nie... zawahałem się, bo chciałem, żeby Shedao Shai wiedział, że umiera. Chciałem,
żeby wiedział, że ja wiem, że on umiera. Jeśli miał zobaczyć w błysku śmierci całe
swoje życie, chciałem, żeby miał czas dobrze mu się przyjrzeć. Chciałem, żeby wie-
dział, że wszystko poszło na marne.
Mroczny przypływ II - Inwazja
230
Prawa dłoń Corrana zwinęła się w pięść. Uderzył nią w udo, żeby rozluźnić skurcz
mięśni, po czym rozprostował palce i rozłożył je najszerzej, jak umiał.
-W tym momencie, Elegosie, zhańbiłem twoją ofiarę. Zdradziłem cię. Zdradziłem
Jedi. Zdradziłem samego siebie. - Corran westchnął. - W tamtej chwili przekroczyłem
granicę. Przeszedłem na ciemną stronę.
Podniósł głowę i patrzył znowu w oczy Elegosa.
-Wy, Caamasjanie, macie takie powiedzenie: jeśli nie słyszysz, jak woła cię wiatr,
czas sprawdzić, czy nie zapomniałeś własnego imienia. Mój problem, przyjacielu, po-
lega na tym, że usłyszałem wołanie ciemnej strony. Bez twojej pomocy, bez twoich rad
nie wiem, jak sobie z tym poradzę.
Jacen Solo przyglądał się Corranowi, który siedział zgarbiony w krześle. Zbiornik
bacta uleczył urazy fizyczne, które odniósł starszy rycerz, ale nadal emanowało z niego
cierpienie psychiczne. Według Jacena Corran nie popełnił żadnego błędu, postąpił, jak
należało; nie stracił panowania nad sobą ani nie zachował się jak zbuntowany Jedi, a
jednak tak właśnie go przedstawiano w sprawozdaniach z zagłady Ithoru. Ganner nie-
spokojnie przechadzał się po pokoju.
- Nie mogę w to uwierzyć! Corran o mało nie ginie, ryzykuje życie, by ocalić
Ithor, a teraz obwołano go,. kolejnym Jedi - mordercą planet". Najpierw Vader, potem
Kyp, a teraz Corran. Dziwię się, że nie wyciągnęli przy tej okazji sprawy Caamasa.
Luke złączył dłonie.
- Ludzie poddają się swoim obawom. Nie myślą racjonalnie. Potrzebujemy spoko-
ju.
- Nie tylko spokoju potrzebujemy, mistrzu. Ty będziesz potrzebował znacznie
więcej. - Corran spojrzał na niego. - Musisz odciąć się ode mnie. Ty i cały zakon.
Wszyscy obecni wyczuli zaskoczenie Luke'a.
- Mamy cię opuścić?
Corran powoli pokiwał głową.
- Borsk Fey’lya zdążył już zwrócić uwagę ludzi na kilka spraw. Nie byłem ofice-
rem Sił Zbrojnych Nowej Republiki, kiedy udałem się z moją samowolną misją na
Ithor. Zauważył, że moja obecność na powierzchni była niezgodna z prawem i obycza-
jami Ithorian. Oskarża mnie o zbezczeszczenie planety poprzez sprowadzenie na jej
powierzchnię Shedao Shai.
Ganner zmarszczył brwi.
- Widziałem raport, w którym sugerowano, że powinieneś był wiedzieć, iż śmierć
dowódcy Yuuzhan Vong wymaga złożenia ofiary, tak więc zabijając Shedao Shai,
przypieczętowałeś los planety.
Mara prychnęła zniesmaczona.
- Skąd niby miał to wiedzieć? Z holopamiętnika, który rzekomo prowadził Elegos
A'Kla? Twierdzą, że ponoć nagrywał go podczas swojej misji u Yuuzhan, a przecież
oni roztrzaskaliby w drobny mak każde urządzenie techniczne, które by ze sobą przy-
wiózł.
Mistrz Jedi podniósł rękę.
Michael Stackpole
231
- Wiemy, że to oszustwo. Ktoś to nakręcił i rozpowszechnia dla pieniędzy.
Jacen warknął.
- Doskonale mu to idzie - warknął Jacen. - Ta bzdura świetnie się sprzedaje. To
dlatego, że ludzie się boją.
- W dodatku są chorobliwie ciekawscy. - Ganner potrząsnął głową. - Nie można
zaprzeczyć, że zagłada Ithoru jest strasznym szokiem. Dubrilłion, Belkadan, nawet
Sernpidal... o tych planetach mało kto słyszał. Natomiast Ithor jest niemal równie do-
brze znany, jak Coruscant.
Corran westchnął.
- A teraz podzielił los Alderaan.
- I tu wracamy do tego, co powiedział na początku wujek Luke. Ludzie poddają się
strachowi. Nam nie wolno tego zrobić. Gdybyśmy odcięli się od Corrana, tak właśnie
byśmy postąpili.
Korelianin zdobył się na smutny uśmiech.
- Dziękuję, Jacenie, ale nie chodzi tu o poddawanie się obawom innych, tylko o to,
że te obawy nas zalewają jak powódź. Mistrzu, musisz się mnie wyprzeć. Borsk Fey'lya
próbuje tylko zapobiec katastrofie. Może to zrobić tylko wtedy, gdy obarczy winą ko-
goś innego. W tej chwili gra na wspomnieniach Caridy i Alderaanu. Zrzuca winę na
Jedi. Musisz pozwolić, by cała wina spadła na mnie.
Luke uparcie kręcił głową.
- Jedi nie opuszczą cię z powodu rozgrywek politycznych.
- Luke... - Mara pochyliła się w krześle w stronę męża i położyła mu dłonie na ra-
mionach. - Kocham cię i popieram, ale tej walki nie damy rady wygrać.
- Owszem, damy radę.
- No dobrze, może i damy radę, ale będzie to od nas wymagać tyle zaangażowania
i wysiłku, że nie starczy nam czasu na pomaganie ludziom - westchnęła. - Jeśli będzie-
my walczyć z opinią publiczną zamiast z Yuuzhanami, poniesiemy sromotną klęskę. W
tej chwili Borsk Fey'lya pokazuje nam sposób, w jaki możemy się z tego wykręcić, a
ten sposób to, niestety, zrzucenie całej winy za zagładę Ithoru na barki Corrana. Wy-
starczy tylko, żebyś wydał oświadczenie, że Corran działał bez twojej zgody czy popar-
cia.
Luke podniósł głowę.
- Ale to nieprawda.
Corran westchnął.
- Z pewnego punktu widzenia jest to prawda. Przez cały czas miałeś zastrzeżenia
co do pojedynku. Obawiałeś się, jaki wpływ może na mnie mieć uczestnictwo w tej
walce. Wiele razy mówiłeś przecież, że Jedi nie są wojownikami.
- Corran, byłem twoim sekundantem podczas pojedynku!
- Postanowiłeś mnie wspomóc mimo moich błędów, bo pojedynek dawał okazję
ocalenia wielu istnień.
Uczucie rezygnacji emanujące od Luke'a zdumiało Jacena.
- Wujku Luke, chyba nie zamierzasz się z tym zgodzić? Mistrz Jedi uniósł głowę.
- Nie mogę im odmówić logiki.
Mroczny przypływ II - Inwazja
232
- A ja mogę! Mówią, że kłamstwa powtarzane przez Borska Fey'lya i innych, wy-
starczą, by zniszczyć reputację rycerzy Jedi. Chcecie się wyprzeć Corrana tylko po to,
żeby odrobinę ułatwić sobie życie. Tak nie powinno być! Nie poprę takiego stanowi-
ska!
- Owszem, poprzesz, Jacenie. - Zmęczony Corran pokiwał głową. - Tak trzeba.
- Pozwalasz, by cel uświęcał środki. - Jacen zamrugał z niedowierzaniem. - Nie
widzisz tego? Po to, by oszczędzić nam nieprzyjemności, stawiasz się w jednym rzę-
dzie z Darthem Vaderem czy Thrawnem. Stajesz się sługą zła.
- Jacenie, jeśli spojrzysz na to z perspektywy krótkoterminowej, rzeczywiście mo-
że to tak wyglądać. Ja ucierpię, ale przynajmniej pozostali Jedi nie poniosą szkody. A
to oznacza, że będziecie mieli swobodę, potrzebną by robić to, co jest do zrobienia.
Gdybym nie wykonał tego, co zamierzam, dopiero wtedy stałbym się sługą zła.
Corran westchnął ciężko. Oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach.
- Tak naprawdę to nie jestem zupełnie niewinny. Daleko mi do tego. Pewne rze-
czy, których obawiał się mistrz Skywalker, pewne rzeczy, których ty sam się obawiałeś,
Jacenie... zemsta i ciemna strona... stały się faktem. Będę potrzebował trochę czasu,
żeby sobie z tym poradzić. Odsunięcie mnie przez Jedi obróci się na dobre. Dobre dla
zakonu. Dobre dla mnie.
Zaniepokojenie i obawa pojawiły się na twarzy i w głosie Luke^ Skywalkera.
- Corran, jeśli jest coś, co moglibyśmy zrobić/.-.
- Wiem, mistrzu. Dziękuję ci. Ale myślę... mam nadzieje... że potrzebuję tylko
czasu.
Ganner podrapał bliznę na lewym policzku.
- Co będziesz robił, kiedy opuścisz zakon?
Corran niezgrabnie wzruszył ramionami.
- Cóż, Coruscant przestanie być moim domem. Kontaktowałem się już z Mirax.
Wracamy na Korelię. Jest tam sporo do zrobienia. Mój dziadek nadal ma dostatecznie
silne wpływy polityczne, by zapewnić mi tam azyl. Może uda się namówić Korelian, by
zrobili coś pożytecznego, na przykład przyjęli uchodźców z planet podbitych przez
Yuuzhan. W najgorszym przypadku przyłączę się do Boostera. Może przydamy się na
coś razem z „Błędnym Rycerzem".
Spojrzał na Luke'a.
-Wiesz, że jeśli będziesz potrzebował mojej pomocy, możesz zawsze na mnie li-
czyć... niezależnie od wszystkiego. Ale wydaje mi się, że teraz najlepszą rzeczą, jaką
mogę zrobić dla zakonu, to zniknąć ludziom z oczu przynajmniej na jakiś czas.
- Chyba masz rację, Corran. - Luke pogładził dłoń Mary. - Bardzo mi ułatwiasz
podjęcie trudnej decyzji.
Jacen tylko pokręcił głową. Nie mógł w to uwierzyć. Jedi zrobili na Ithor dokład-
nie to, czego od nich oczekiwano. Pomogli błyskawicznie ewakuować całą planetę.
Stanęli przeciw Yuuzhanom, narażając własne życie, by powstrzymać najeźdźców.
Ponieśli spore straty, wielu odniosło rany. Zwyciężyli w pojedynku, który miał ocalić
planetę przed inwazją. Ich wysiłki zapobiegły śmierci milionów niewinnych istot, a
jednak zdradzieckie zachowanie przeciwnika i manipulacje polityczne we własnych
Michael Stackpole
233
szeregach doprowadziły do tego, że jednemu z nich przypisano całą winę za katastrofę,
której ze wszystkich sił próbował zapobiec.
A mój wuj godzi się na to, że tak musi być, myślał Jacen. Od dawna wiedział, że
wizerunek bohaterskiego Jedi, jaki starali się kształtować Luke i Corran, nie pasował do
jego wyobrażenia o roli zakonu. Jeszcze mniej pasowało do niego uginanie się przed
politycznymi uwarunkowaniami.
Jeśli mamy służyć życiu i Mocy, myślał, jak możemy godzić się na to, by politycy
sprowadzali nas z naszej drogi? Nie może tak być! Musi istnieć inny sposób!
Westchnął.
I ja muszę ten sposób znaleźć, zdecydował.
-Jacenie...
Młody Jedi wyprostował się.
- Tak, Corran?
- Jesteś idealistą, i bardzo dobrze. Wiem, że nie podoba ci się takie rozwiązanie.
Widzę to w twojej twarzy. I w twojej, Ganner. Doceniam to, ale potrzebuję waszej
pomocy. Musicie coś dla mnie zrobić. Coś, czego sam nie jestem w stanie dokonać.
Ganner kiwnął głową.
- Powiedz tylko, co to ma być.
Corran przeniósł wzrok z jednego na drugiego, a kiedy jego zielone oczy napotka-
ły wzrok Jacena, młody Jedi poczuł dreszcz.
-Niektórzy z Jedi, na przykład Kyp i Wurth, przyjmą moje odejście jako dobry
znak. Dyskusje takie jak ta uznają tylko za oznakę słabości. Jeśli odejdę, będą uważali,
że odnieśli swego rodzaju zwycięstwo. Żadne wasze argumenty ich nie przekonają.
Będą was oceniać moją miarą. Tylko im ułatwicie ich polityczne gierki.
Spojrzał na Luke'a.
- Musicie wspierać mistrza Skywalkera. Jeśli Jedi nie będą trzymać się razem,
przeciwstawiając się Yuuzhanom, Ithor stanie się tylko jedną więcej niepotrzebną tra-
gedią na bardzo długiej liście.
- Zrobimy to. - Ganner uśmiechnął się. - Dzięki za przykład, jak mamy postępo-
wać.
- Nie idź za moim przykładem, Ganner. Bądź sobą. Sam stań się przykładem dla
innych.
Corran przeniósł wzrok na Jacena.
- A co z tobą?
Jacen zaczął otwierać usta, ale zamknął je szybko. Targały nim sprzeczne emocje.
Chciał przyznać Corranowi rację, ale to by oznaczało obranie kierunku, którym tak
naprawdę nie chciałby podążać. Ta ścieżka biegnie w inną stronę niż ta, w którą powi-
nienem się zwrócić, pomyślał. Ale mimo ambiwalentnych uczuć pokiwał potakująco
głową.
- Zrobię, co w mojej mocy.
- Na pewno będzie to nawet więcej, niż trzeba. - Corran wyprostował się, tym jed-
nym gestem przekreślając całe swoje znużenie. - Żałuję, że was opuszczam. Moja po-
moc... Ale są pewne sprawy, którymi muszę się teraz zająć. Mam tylko nadzieję, że
Mroczny przypływ II - Inwazja
234
poradzicie sobie z Yuuzhanami. A gdyby kiedykolwiek przyszły takie czasy, że ludzie
zapragną powrotu człowieka, który doprowadził do zagłady Ithoru... cóż, wtedy bę-
dziemy wiedzieć, że yuuzhańska inwazja całkowicie wymknęła się spod kontroli i nie
ma już czego ratować.
Michael Stackpole
235
P O D Z I Ę K O W A N I A
Ta książka nie zostałaby ukończona, gdyby nie wysiłki całego legionu ludzi. Autor
pragnie podziękować następującym osobom, których starania sprawiły, że książka ta
mogła powstać:
Sue Rostoni, Lucy Autrey Wilson i Allanowi Kauschowi z Lucas Licensing Ltd.
Shelly Shapiro z Del Rey.
Ricii Mainhardt, mojej agentce.
R.A. Salvatore'owi, Kathy Tyers, Jimowi Luceno - z przyjemnością przejąłem od
ciebie pałeczkę, Bob; przekazuję ją tobie, Jim.
Peet Janes, Timothy'emu Zahnowi, Tish Pahl i Jennifer Roberson.
I jak zawsze, Liz Danforth, która toleruje to, że co jakiś czas znikam na całe mie-
siące w odległej galaktyce.