Lorca Federico Garcia
(1898 – 1936)
Piosenka końcowa
Już noc nadchodzi.
Promienie księżyca biją
w czarne kowadło wieczoru.
Już noc nadchodzi.
Wśród ciemności wielkie drzewo
otula się w słowa pieśni.
Już noc nadchodzi.
I gdybyś zechciała teraz
przyjść do mnie ścieżkami wiatru,
Już noc nadchodzi.
zobaczyłabyś jak płaczę
pod wielkimi topolami.
Aj, dziewczyno!
Powrót ze spaceru
Przez niebo zamordowany,
między kształty, co dążą ku żmii,
i kształty szukające kryształu
chcę, by me włosy upadły.
Z okaleczonym drzewem, co nie śpiewa,
i z dzieckiem o jajowatej twarzy białej.
Ze zwierzątkami o rozbitych głowach
i z brudną wodą, co ściekła z nie mytych nóg.
Ze wszystkim, co objęte głuchoniemym zmęczeniem,
z motylem, co w kałamarz wpadł i zmarł od tego,
potykam się o swe oblicze, co dzień inne,
zamordowany przez niebo!
Przedmieście Kordoby
Bronią się w chacie
przed blaskiem gwiazd.
Noc w przepaść zapada.
W środku leży martwe dziecko,
różą uwieńczone
ukrytą we włosach.
Płacze nad nim sześć słowików
u kraty okiennej.
Ludzie idą zasmuceni
z otwartymi gitarami.
Romanca
Widzę się w twych oczach,
myślę o twej duszy.
Wawrzyny białe.
Widzę się w twych oczach,
myślę o twych ustach.
Wawrzyny czerwone.
Widzę się w twych oczach.
Ale ty nie żyjesz!
Wawrzyny czarne.
Samobójstwo
Zapomniał się młodzieniec.
Była dziesiąta rano.
W sercu skrzydła czerwone
i kwiaty jak gałgany.
I zostało mu w gardle
słowo jedno, jedyne.
Gdy ściągał rękawiczki,
z dłoni popiół mu opadł.
Z balkonu dostrzegł wieżę.
Był balkonem i wieżą.
Czuł, jak patrzy na niego
zegar w klatce zamknięty.
Na jedwabnym dywanie
widział cień swój spokojny.
Sztywny, geometryczny
siekierą rozbił lustro.
I wtedy do pokoju
wpłynęła smuga cienia.
To prawda
Ach, cóż za ciężar przeklęty
kochać cię z taką siłą!
Z miłości boli mnie serce,
powietrze
i kapelusz.
Kto zechce kupić ode mnie
wstążkę, którą mi dałaś,
i smutek białej bielizny
pociętej w chustek kwadrat.
Ach, cóż za ciężar przeklęty
kochać cię z taką siłą!
tłum. H. Poświatowska
Wieczór
Trzy topole nieobjęte
i gwiazda.
Cisza
zamącona przez żaby
sieje muślin z obrazkiem
zielonego miesiączka.
Na rzece
suche drzewo
zakwitnęło
koncentrycznymi kręgami.
A ja śniłem nad wodami
o dziewczynie mej z Grenady.
Na uszko dziewczynie
Nie chciałem.
Nie chciałem ci nic powiedzieć.
Zobaczyłem w twoich oczach
dwa drzewka oszalałe.
Z wiatru, ze śmiechu i złota.
Chwiały się.
Nie chciałem.
Nie chciałem ci nic powiedzieć.
Lament
Zamknąłem drzwi od balkonu,
ponieważ nie chciałem słuchać płaczu,
ale za szarymi ścianami
nic nie było słychać prócz płaczu.
Bardzo mało jest śpiewających aniołów,
bardzo mało jest szczekających psów,
tysiące skrzypiec mieści się w jednej dłoni.
Ale płacz jest olbrzymim aniołem,
płacz jest olbrzymimi skrzypcami,
łzy tamują głos wiatru
i nic już nie słychać prócz płaczu.
Pieśń jesienna
Dzisiaj odczuwam w mym sercu
gwiazd lekkie drżenie, lecz droga
zatraca się w duszy mgieł,
gubi się w gęstych obłokach.
światło podcina mi skrzydła,
a smutków mych ból i rozpacz
zanurza moje wspomnienia
A wszystkie róże są białe,
tak białe, jak moja rozpacz,
i nie dlatego są białe,
że to śnieg na nich
na nich pozostał
Dawniej mieniły się tęczą.
Lecz i na duszę śnieg opadł.
Strzępy scen dawnych i pieszczot
śnieg duszy zdołał
zdołał zachować
ukryte w ludzkiej pamięci
światłach lub w cieniu i mrokach.
Czy kiedyś śmierć nas zabierze,
stopnieją śniegi? Czy po nas
przyjdzie śnieg inny lub innych
róż doskonalszych aromat?
Czy pokój będzie nam dany,
jak Chrystus nam prorokował?
Czy tę zagadkę odwieczną
ktoś kiedyś rozwiązać zdoła?
A jeśli miłość nas zwodzi?
Kto życie da nam zachować,
jeżeli zmierzch nas zanurzy
w prawdziwą świadomość
świadomość Dobra,
którego, być może, nie ma,
i Zła, co tętni koło nas?
Jeżeli zgaśnie nadzieja,
a wieża Babel ogromna
powstanie, czy drogi Ziemi
rozjaśni jakaś pochodnia?
Co z poetami, jeżeli
śmierć tylko śmiercią jest zgoła?
Co czeka sprawy uśpione,
o których każdy zapomniał?
O słońce wszystkich nadziei!
Księżycu! Wodo klarowna!
O czyste serce dziecinne!
O duszo kamieni szorstka!
Dzisiaj odczuwam w mym sercu,
jak drży gwiazd jasność ulotna,
i białe są kwiaty róż,
tak białe, jak moja rozpacz
Są dusze, co mają...
Są dusze, co mają
modre gwiazdy z niebios,
w liściach czasu zorzę
poranną uwiędłą
i czyste zakątki,
co w swym wnętrzu strzegą
szmeru snów minionych
i tęsknot.
Inne dusze mają
widm ból i namiętność,
jabłka robaczywe
i dalekie echo
mknącego jak strumień
głosu spalonego.
Wspomnień pocałunków
pustą beznadziejność
i okruchy płaczu
dawno minionego.
Ma dusza od dawna
dojrzała. Dlatego
w gruz się sypie, siłą
zmąconą tajemną.
Młodzieńcze kamienie
urzeczone biegną,
aż spadną ku moich
myśli wodnym głębiom.
I
Gazela miłości niespodziewanej
Nikt nie pojmował aromatu
ciemnej magnolii, kwiatu twego łona.
Nikt nie zgadł, że ty kolibra miłości
dręczysz w swych zębach, że aż niemal kona.
Na księżycowym placu twego czoła
tysiąc koników perskich cicho zasnął,
gdym ja przez cztery noce obejmował
twą kibić smukłą, śniegom nieprzyjazną.
W gipsie, w jaśminach, pobladłą gałęzią
zasiewów było spojrzenie twe jasne.
Szukałem w piersi mej, by dać je tobie,
słów ze słoniowej kości, brzmiących: zawsze,
zawsze, na zawsze. Ogród mej agonii,
twe ciało, pierzcha, uchodzi na zawsze.
Krew twoich tętnic w mych ustach, a dla mnie,
dla mojej śmierci, twe usta zagasłe.
A każdy z nich mówi:
-Bóg jest tak daleko.
II
Gazela straszliwej obecności
Ja chcę, by koryto straciły rzek wody.
Ja chcę, aby wicher pozostał bez dolin.
I pragnę, ażeby straciła noc oczy,
i Żeby me serce straciło kwiat złoty;
by woły mówiły do liści ogromnych,
i aby dżdżownicę zabił mrok wilgotny;
by zębów szkieletu śmiech śnieżny miał połysk,
a martwy, pożółkły, by jedwabie okrył.
Na nocy zranionej ból patrzę bez trwogi,
gdy walczy, by zerwać południa oploty.
Nie straszny mi wylew trucizny zielonej,
ni gmachy zburzone, gdzie trwa czas cierpiący.
Lecz ty nie rozświetlaj swej czystej nagości,
niby czarny kaktus w szuwarach kwitnącej.
Niech raczej mnie ciemny lęk planet otoczy,
lecz mi nie pokazuj kibici twej chłodnej.
III
Gazela miłości zrozpaczonej
Noc nie chce przyjść dziś,
by tobie przyjść nie dać,
bym ja nie mógł iść.
Lecz ja muszę pójść,
choć słońce skorpionów pożera mi skronie.
Lecz ty musisz przyjść,
z językiem spalonym przez ulewy solne.
Dzień nie chce przyjść dziś,
by tobie przyjść nie dać,
bym ja nie mógł iść.
Lecz ja muszę pójść,
ciskając ropuchom rozgryziony goździk.
Lecz ty musisz przyjść
poprzez niespokojne rynsztoki ciemności.
Ani dzień, ani noc nie zechcą przyjść,
aż ja dziś umrę przez ciebie,
przeze mnie ty umrzesz dziś.
IV
Gazela miłości, której nie można zobaczyć
Tylko dlatego, Se dzwon
na wieży Vela uderzył,
uwieńczyłem cię girlandą werbeny.
Granada była księżycem
wtopionym w bluszcz i jaśmin.
Tylko dlatego, Se dzwon
na wieży Vela uderzył,
stratowałem własny ogród z Cartageny.
Granada, sarna różana,
wśród chorągiewek Żelaznych.
Tylko dlatego, Se dzwon
na wieży Vela tak bije,
ogniem się wdarłem w twe ciało,
nie wiedząc wcale, w czyje.
IX
Gazela miłości cudownej
W gipsowym pyle
okrutnych pól wyschłych,
w tobiem trzcinę miłości miał, jaśmin kroplisty.
W ogniu południa
złych, okrutnych niebios,
z ciebie pierś ma czerpała śnieżnych szmerów świeżość.
Nieba i pola to
one moje ręce zakuły w kajdany.
Pola i nieba
bezlitośnie chłostały mego ciała rany.
Romanca lunatyczna
Romanca lunatyczna
Zielonej pragnę zieleni.
Pnie zielone. Wiatr zielony.
Koń na stromym zboczu gór
i okręt na morskiej toni.
Ona, cieniem przepasana,
śni wsparta o balustradę.
Zieleń ciała, włosów zieleń,
w oczach srebro lodowate.
Zielonej pragnę zieleni.
Cygański księżyc świeci;
rzeczy ją widzą, lecz ona
nie może ujrzeć tych rzeczy.
Zielonej pragnę zieleni.
Wielkie gwiazdy całe w szronie
nadciągają z rybą cienia,
rozchylić świtu podwoje.
Figowiec o wicher czochra
gęstwę gałęzi chropawych,
a góra, drapieżny kot,
jeży swe cierpkie agawy.
Lecz kto przyjdzie? I którędy...?
Włosów zieleń, zieleń ciała.
Ona, wciąż przy balustradzie,
w snach gorzkie morze ujrzała.
-Krewniaku, zróbmy zamianę:
za dom konia chciejcie zabrać,
mój sztylet za koc wam oddam,
moje siodło za zwierciadła.
Krewniaku, przybywam krwawiąc
od samych przełęczy Cabra.
-Rad bym, chłopcze, z tobą zawarł
tę umowę, to wiadome.
Ale ja to już nie ja,
dom mój nie jest moim domem.
-Krewniaku, godnie chcę umrzeć:
jeżeli można, w stalowym
moim łóżku, na pościeli
z holenderskich płócien nowych.
Pierś mam przebitą pod gardło (ooo) nie
widzicie mojej rany?
-Trzysta ciemnych róż splamiło
biel twej bluzy poszarpanej.
Pachnie krew, krew po twej szarfie
spływa strumieniem czerwonym.
Ale ja to już nie ja,
dom mój nie jest moim domem.
-Więc przynajmniej pójść mi dajcie
do wysokiej balustrady!
Niech tam pójdę! Niechaj dojdę
do zielonej balustrady,
do balustrad księżycowych,
gdzie szumią wodne kaskady.
*
Już wspinają się Cyganie
do wysokiej balustrady,
zostawiając ślady krwi
i łez zostawiając ślady.
Latarki z blachy cieniutkiej
dygotały pod dachami.
Świt tysiącem kryształowych
tamburynów zorzę zranił.
Zielonej pragnę zieleni.
Wiatr zielony, pnie zielone.
Wspięli się obaj Cyganie.
Silny wiatr rzucił w ich stronę
dziwny smak, który lawendę,
Żółć i miętę przypominał.
-Krewniaku! Gdzie twoja córka?
Mów, gdzie ta gorzka dziewczyna?
-Ileż razy cię czekała!
Ileż razy czekać miała
przy zielonej balustradzie!
Czarne włosy i twarz biała.
Na ciemnym stawie Cyganka
kołysała się samotnie.
Zieleń ciała, włosów zieleń,
w oczach twarde srebro chłodne.
Lodowy sopel księSyca
trzymał ją na tafli wodnej.
Noc się zrobiła zaciszna
jak mały placyk. We wrota
kilku pijanych żandarmów
jęło kolbami łomotać.
Zielonej pragnę zieleni.
Pnie zielone. Wiatr zielony.
Koń na stromym zboczu gór.
I okręt na morskiej toni.
Piosenka o niewielkiej śmierci
Ruń księżyców śmiertelna.
W głębi ziemi krwi struga.
Dawnej krwi łąka senna.
Trawa śmiertelna nieba.
Światło z wczoraj i z jutra.
Piasku blask i noc ciemna.
Łąka ziemi śmiertelna.
Spotkałem się ze śmiercią.
Śmierć to była niewielka.
Pies gdzieś w szopie zaszczekał
Ku nieskończonym stertom
zeschłych liści i płatków
sunęła moja ręka.
Spopielała katedra.
Blask piasku i noc piasku.
I ona: śmierć niewielka.
Śmierć wobec mnie, człowieka.
Ona i ja. My sami.
Człowiek i śmierć niewielka.
Ruń księżyców śmiertelna.
Jęcząc i drżąc za drzwiami,
śnieg powietrze wypełnia.
Ja -i co? To, co było.
Człowiek, a ona za nim.
Łąka, blask, piasek, miłość.
XI
Gazela miłości mającej sto lat
Nadchodzi ulicą
czterech strojnych panów.
ay, ay, ay, ay.
Wracają ulicą
trzej strojni panowie.
ay, ay, ay.
W pół się obejmują
dwaj strojni panowie.
ay, ay.
Jakżeż ten pan strojny
w górę wznosi głowę!
ay.
Nikt się nie przechadza
w alei mirtowej.
I
Kasyda zranionego przez wodę
Pragnę zstąpić ku studni,
chcę po murach Granady chodzić,
by zobaczyć serce przeszyte
ciemnym i okrutnym pchnięciem wody.
Zraniony chłopczyk jęczał
w wieńcu ze szronów zimnych.
Stawy, cysterny i źródła
swoje szpady w powietrze wznosiły.
Ach, jaka furia miłości, jak raniące ostrze,
jaki nocny rozgwar i biel śmierci!
Jakie pustynie światła zatapiały
ruchome piaski jutrzenki!
A chłopczyk był samotny,
śpiące miasto dławiło mu gardło.
Tylko fontanna ze snów jeszcze broniła
dostępu zgłodniałym algom.
Twarzą w twarz, chłopczyk ze swoją agonią
jak dwa deszcze zielone się spletli.
Chłopczyk wyciągnął się na ziemi
i oplotły go agonii skręty.
Pragnę zstąpić ku studni,
gdzie śmierć moją łyk za łykiem wypić mogę.
Pragnę mchem moje serce wypełnić,
aby ujrzeć zranionego przez wodę.
Pieśń uschłego pomarańczowego drzewa
Drwalu,
ulżyj mojej męce,
Odrąb mój cień ode mnie,
bym bez owoców nie widział się więcej.
Czemu stoję między lustrami?
Dzień za dniem przy mnie wyrasta.
A noc mnie powtarza
we wszystkich gwiazdach.
Chcę Syć, nie widzący siebie.
I tylko będę śnił sobie,
Se mrówki i puszki mleczów
są moim ptactwem i listowiem.
Drwalu,
ulżyj mojej męce.
Odrąb mój cień ode mnie,
bym bez owoców nie widział się więcej.
VII
Kasyda róży
[Dla Ángela Lázaro]
Róża
nie pragnęła porannej zorzy:
na gałęzi swej, niemal niezmienna,
inne miała pragnienia.
Róża
nie pragnęła wiedzy ani cienia:
na granicy ciała i marzenia,
inne miała pragnienia.
Róża
nie pragnęła nawet i róży:
nieruchoma na nieba przestrzeniach,
inne miała pragnienia.
II
Kasyda płaczu
Zamknąłem balkon, by móc
nie słyszeć już więcej płaczu,
lecz spoza szarych ścian do mnie
nic nie dociera prócz płaczu.
Jak mało jest aniołów śpiewających,
jak mało jest psów szczekających,
tysiąc skrzypiec w mojej dłoni zmieścić mogę.
Ale płacz jest psem ogromnym,
płacz jest aniołem ogromnym,
płacz to są skrzypce ogromne.
Łzy słone kneblują szum wiatru,
i już nic nie słychać oprócz płaczu.
Kasyda ciemnych gołębi
Dla Claudio Guilléna,
który był dzieckiem w Sewilli
Wśród laurów ujrzałem raz
dwa gołębie ciemne lecące.
Jeden z nich księżycem był,
drugi był słońcem.
– Znajomkowie — rzekłem im –
gdzie też będzie mój grobowiec?
– W moim gardle — księżyc rzekł.
– W mym ogonie — słońce odpowie.
Ja zaś, po sam pas w ziemi brnący,
kiedy tak szedłem, ujrzałem
nadchodzącą nagą dziewczynę
i dwa śnieżne orzełki dalej.
Jeden z nich tym drugim był,
a dziewczyny nie było wcale.
– Orzełki — spytałem ich –
gdzie też będzie mój grobowiec?
– W moim gardle — księżyc rzekł.
– W mym ogonie — słońce odpowie.
Wśród gałęzi laurów raz
zobaczyłem dwa nagie gołębie.
Jeden z nich tym drugim był,
a obydwóch nie ma, nie będzie.
VI
Kasyda nieosiągalnej ręki
Ja nic nie pragnę oprócz jednej ręki,
ręki zranionej, jeśli to być może.
Ja nic nie pragnę oprócz jednej ręki,
choćbym przez tysiąc nocy miał czekać bezsenny.
Niechże by była bladą lilią z wapna,
niechby była gołębiem w me serce wczepionym,
niechby strażnikiem była, co w noc mego przejścia
bezlitośnie zabroni mi wstępu na księżyc.
Ja nic nie pragnę prócz tej właśnie ręki,
dla codziennych olejów, dla białego płótna mojej agonii
Ja nic nie pragnę prócz tej właśnie ręki,
by podtrzymała skrzydła mojej śmierci.
Wszystko inne przemija.
Rumieniec bezimienny już. Blask gwiazdy wiecznej
Wszystko inne przemija; wszystko to wiatr smutny,
podczas gdy uciekają stada liści zeschłych.
Amparo
Amparo,
tak w twym domu samotna,
w miękką biel przyodziana!
(Równik między jaśminem
i nardem.)
Słuchasz owych cudownych
strużek wodnych na patio
i wątłych, żółtych treli
kanarka.
Wieczorem widzisz drżenie
cyprysów z chmurą ptactwa,
kiedy haftujesz wolno
rzędy liter na kanwach.
Amparo,
tak w twym domu samotna,
w miękką biel przyodziana!
Amparo,
jakże trudno ci szepnąć:
"kochana"!
Gacela del amor imprevisto
Nikt nie wiedział, jak pachną kwitnące
twego brzucha mroczne magnolie.
Nikt nie wiedział, że niosłaś w zębach
krwawiącego kolibra miłości.
Pod księżycem twego czoła usnęły
moje perskie konie na rynku,
gdy przez cztery noce wiązałem
twą przepaskę śniegi topiącą.
Twe spojrzenie między gipsem a jaśminem
było bladą gałązką nasienną.
Wśród mych żeber szukałem dla ciebie
liter ciętych z kości w słowo zawsze,
zawsze, zawsze: ogród mej agonii,
twoje ciało ulotne na zawsze,
krew z twych żył w moich ustach otwartych
i śmierć moja — twe usta wygasłe.
Gdyby ręce moje mogły ogołocić z liści
W noce pociemniałe
wymawiam imię twoje.
Kiedy gwiazdy się schodzą
na księżycowe wodopoje,
kiedy usną już gałęzie
z listowiem tajemnie
i kiedy czuję namiętności
i muzyki wzbierające we mnie.
Zegar, co zmarłe godziny
obłędny śpiewa bezsennie.
Wymawiam imię twoje
w tę noc uśpioną w mroku
i twoje imię rozbrzmiewa
dalekie jak nigdy dotąd.
Dalsze niż wszystkie gwiazdy,
boleśniejsze niż deszcz przelotny.
Czy jeszcze cię kiedy pokocham
jak wtedy?Jaką nowinę
moje serce ponosi?
Jeśli mgła się rozpłynie,
jakie są jeszcze pasje przede mną?
Czy będą spokojne i czyste?
Gdybyż moje palce mogły
obedrzeć z księżyca liście!!
* * *
— Jeżyno z szarym kolczastym pieńkiem,
podaj mi jagód twych grono ciężkie!
— Przybliż się do mnie. I krew, i ciernie.
Jeśli mnie kochasz, pokocham wzajemnie.
— Z zielonych cierni są twe jagody,
połóż je na mój język spragniony.
— Jaki ogromny uścisk byś dostał
w mych ostrych cierni cienistych splotach!
— Dokąd odchodzisz, jeżyno? Czekaj!
— Szukać miłości. Ty mi jej nie dasz.
Lola
Pod drzewem pomarańczy
pieluszek prała stos.
A ma zielone oczy
i fioletowy głos:
— Miłości, której ślad
skrył pomarańczy kwiat!
Woda w pienistej strudze
toczy się pełna słońc,
nad oliwkami wróbel
ćwierka, skrzydlaty brzdąc:
— Miłości, której ślad
skrył pomarańczy kwiat!
Zaledwie ci, Lolito,
skończy się mydło, w krąg
staną toreros świtą:
— Miłości, której ślad
skrył pomarańczy kwiat!
Niewierna mężatka
I to ja ją wiodłem wierząc,
Że jest dziewczyną, nad rzekę,
A ona miała już męża.
Ta noc świętojakubowa
Nie ustępowała jeszcze.
Pogasły wszystkie latarnie
I jęły żarzyć się świerszcze.
Gdzieś u ostatnich zaułków
Śpiących jej piersi dotknąłem.
I wychyliły się nagle
Jak bukiety hiacyntowe.
Jej nakrochmalone halki
W moich uszach zaszumiały
Jak gdyby sztuka jedwabiu
Pruta dziesięciu nożami.
Bez światła srebrnego w wierzchołkach
Drzewa wzrastają daleko,
A psów widnokrąg w oddali
Naszczekuje hen za rzeką.
Już jeżyny i sitowia,
I głogi daleko w tyle.
Tu dla niej pod sploty włosów
Dołek w piasku uczyniłem.
Już precz odrzuciłem szal swój.
Ona suknie swoje zdziera.
Ja już pas swój z pistoletem.
Ona swoje gorsety cztery.
Ni tuberozy, ni muszle
Nie mają skóry tak gładkiej
Ani kryształy w księżycu
Nie jarzą się blaskiem takim.
Jak dwie zaskoczone ryby
Jej biodra się wymykają,
Na poły są pełne chłodu,
A na poły pełne żaru.
Jeszcze tej nocy jechałem
Najlepszą z dróg na źrebicy
Bez strzemion i bez wędzidła,
Maści perłowej macicy.
Nie powiem, bom jest mężczyzną,
Co ona mówiła do mnie.
Światło rozumu wskazuje,
Bym był ostrożny ogromnie.
Teraz pobrudzoną piaskiem
I pocałunkami wiodłem
Znad rzeki. Szpady irysów
Biły się z wiatrem chłodnym.
Ja, jak to ja, byłem dla niej
Jak prawdziwy Cygan z lasu.
Dałem jej pudło do szycia,
Duże z żółtego atłasu,
Ale się kochać w niej nie chcę,
Bo własnego męża mając
Mówiła, że jest dziewczyną,
Kiedym nad rzekę brał ją.
Serenada
U brzegów rzeki ciemnej
noc oto kąpać się będzie,
a w dwojgu piersi Lolity
umierają z miłości gałęzie.
Umierają z miłości gałęzie.
Już na marcowych mostach
noc zaśpiewała nago.
Lolita obmywa ciało
nardem i wodą słonawą.
Umierają z miłości gałęzie.
Noc anyżowa i srebrna
rozwidnia dachy i ściany.
Srebro strumieni i luster.
Twych białych bioder anyż.
Umierają z miłości gałęzie.