Michael P. Kube-McDowell
1
Tarcza Kłamstw
2
PRZED BURZĄ
Tom I trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY
MICHAEL P. KUBE-McDOWELL
Przekład
RADOSŁAW KOT
Michael P. Kube-McDowell
3
Tytuł oryginału
SHIELD OF LIES
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
MARCIN ADAMSKI
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA CIERKOWSKA
GRAŻYNA NAWROCKA
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 1996 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
Ali rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title
Shield of Lies by Bantam Books
Tarcza Kłamstw
4
Dla Matta, Amandy i Gwen
w podzięce
za ich miłość, wsparcie i zrozumienie.
I dla wszystkich dwunastolatków
którzy kiedyś, gdzieś,
podobnie jak ja,
uwierzyli, iż pewnego dnia polecą w kosmos.
A szczególnie dla tych, którzy naprawdę polecieli,
i tych, którzy wciąż ufają, że to jeszcze nastąpi.
Michael P. Kube-McDowell
5
I
L A N D O
Tarcza Kłamstw
6
R O Z D Z I A Ł
1
Teljkoński wagabunda ponownie skoczył w nadprzestrzeń. Tyle że tym razem z
autostopowiczami na pokładzie.
- Nadprzestrzeń? - powtórzył niedowierzającym tonem See-Threepio, próbując się
uwolnić. Kończynami splątał się z Lobotem, Artoo-Detoo i stelażem. Całe towarzystwo
tkwiło w narożniku śluzy wagabundy, pomieszczenia, które nagle zmieniło się w celę
samobieżnego, kosmicznego więzienia. - Myli się pan niechybnie, panie Lobot.
- Ani trochę - odparł Lobot, zsuwając złocistą metalową nogę ze swojej twarzy. -
Wszystkie moje łącza informatyczne zostały odcięte w jednej chwili. Dokładnie tak, jak
zdarza się to przy skokach nadprzestrzennych.
- Ponadto mieliśmy jeszcze związaną z przeciążeniem zmianę kursu - dodał Lando
z drugiego końca śluzy. Gimnastykował pozbawioną rękawicy i ciężko zmarzniętą
dłoń.
- Panie Lando! - zawołał nagle natarczywie See-Threepio. - Czy może pan
przestać?
- To nie moja sprawka, Threepio - warknął Lando.
- Z całym szacunkiem, panie Lando, na pewno pańska - burknął Threepio. - Teraz
proszę sięgnąć do tej dziury i zrobić to samo, co wcześniej, ale odwrotnie i o wiele
szybciej. Pułkownik Pakkpekatt będzie nad wyraz niezadowolony, że uciekliśmy mu z
tym statkiem.
- Pułkownik Pakkpekatt wynajduje teraz nowe słowa w języku Horteków -
mruknął Lando. - Ale przynajmniej wciąż rządzi na własnym statku. My, niestety, nie.
Jakieś szkody? Lobot? Artoo-Detoo?
Mały astromech wygramolił się spod plątaniny ciał i pisnął raz a dobitnie.
- Artoo-Detoo melduje, że wszystkie jego systemy pozostają sprawne - powiedział
Threepio.
- Nic mi nie jest, Lando - stwierdził Lobot. - Skafander zamortyzował uderzenie
stelaża. Ale łącza ciągle milczą. Trochę mnie to dezorientuje.
Lando skinął głową ze zrozumieniem.
- Artoo, możesz wspomóc Lobota?
Michael P. Kube-McDowell
7
Obracający się powoli z pomocą silniczków manewrowych robot zapiszczał
protestująco.
- Nie bądź nieuprzejmy - zganił go Threepio.
- O co chodzi?
- Panie Lando, Artoo mówi, że wolałby nie dopuszczać nikogo do swoich
osobistych systemów.
- Cóż, ja też nie przepadam za telepatami, Artoo - powiedział Lando. - Chociaż
teraz gotów byłbym nawet myślą porozumieć się z pułkownikiem. Daj Lobotowi łącze
do twojego rejestru wydarzeń. Może znajdzie się tam coś przydatnego do rozplatania tej
zagadki. Czy ktoś widział moją prawą rękawicę?
- Wydaje mi się, że wyleciała przez śluzę podczas dekompresji - stwierdził
uczepiony jedną ręką stelaża Lobot.
- Wspaniale - Lando spojrzał na swą purpurową dłoń i na ściągacz rękawa, który
utrzymywał szczelność reszty skafandra. - Jakie tu mamy ciśnienie?
- Sześćset czterdzieści milibarów - powiedział Lobot. - Ciśnienie zaczęło wracać
do normy zaraz po zniknięciu przejścia.
- A to ciekawe. Wracać do normy? Skąd? - Lando rozejrzał się po gładkich
ścianach. - Artoo, widzisz jakieś dysze napływowe?
Mały robot zapikał z cicha i zaczął krążyć tuż pod ścianami.
- Dobra. Co do całej sprawy, to widzę ją tak: - stwierdził Lando. - Nie jesteśmy
już mile widzianymi gośćmi. Wagabunda strząsnął z siebie „Ślicznotkę”, nas próbował
wyrzucić w próżnię. I pewnie by mu się udało, gdyby nie zaczął równocześnie uciekać
przed zespołem floty.
- Z czego wynika następne pytanie - powiedział Lobot. - Czemu wagabunda
popełnił aż tak poważny błąd?
- Nastawiam uszu.
- Wygląda na to, że źle ocenił sytuację. Uruchomił równocześnie dwie procedury
obronne, nie zwracając uwagi na efekt mogący wyniknąć z ich nałożenia. Przywrócenie
ciśnienia w tym pomieszczeniu to jakby kolejna niekonsekwencja.
- Masz jakieś wyjaśnienie?
- Taki a nie inny ciąg wydarzeń sugeruje, że statkiem zawiaduje albo system o
ograniczonej inteligencji, albo jakieś niezbyt rozgarnięte istoty. W tej chwili nie
orzekniemy, która wersja jest prawdziwa - dodał, widząc krzywą minę Landa.
- Ale gdy rzecz rozstrzygniemy, to może znajdziemy i sposób, żeby się stąd
wydostać stwierdził Calrissian. - Jednego jestem pewien: śluza zamknęła się ze
względu na skok, a nie z miłosierdzia wobec naszych skromnych osób. Nie chcą nas
tutaj. Jeśli nie opuścimy tego pomieszczenia do czasu, gdy wagabunda wyjdzie z
nadprzestrzeni, to chyba nie uniesiemy cało skóry.
- Panie Lando, pewien jestem, ze pułkownik Pakkpekatt i go armada ruszyli już
naszym tropem - powiedział Threepio. - Im szybciej wyjdziemy z nadprzestrzeni, tym
szybciej nas uratują.
- To owszem, na pewno będą nas szukać - przyznał Lando. - Ale czy znajdą?..
Równie dobrze możemy wylądować pięć łat świetlnych od punktu wyjścia, jak
Tarcza Kłamstw
8
pięćdziesiąt czy pięćset. A zwykła taktyka ucieczkowa przewiduje wyjście zmianę
kursu i następny skok. Starczy jeden taki manewr i już. To zupełnie jakby bawić się w
chowanego z Ewokami na Endorze.
- Ależ panie Lando, musi być jakiś sposób, żeby mogli nas uratować. Przecież nas
nie porzucą. Jeśli zrobiliby to, to przepadniemy jako więźniowie gdzieś w dalekim
kosmosie...
- Threepio, nie stać nas na taki luksus, by bezczynnie na nich czekać. - Lando
stuknął się w wizjer swojego hełmu, by przypomnieć androidowi, czemu jest tak, a nie
inaczej. - Czas płynie. My z Lobotem możemy nie doczekać nawet wyjścia statku z
nadprzestrzeni. I dlatego musimy działać. Teraz, zaraz. Nie możemy liczyć na pomoc
armady, chyba że sami znajdziemy sposób, jak ułatwić im robotę. Póki co, jesteśmy
zdani na własne siły.
Threepio uniósł ręce.
- Przepraszamy - zawołał pod adresem wagabundy. - Proszę, uwierzcie mi, nie
chcieliśmy nikogo skrzywdzić...
- Zamknij się, Threepio.
- Tak, proszę pana.
- Lando - odezwał się Lobot.
- Co?
- Może jednak warto. A jeśli ktoś nas słucha.
Lando zmarszczył brwi.
- Dla statku jesteśmy zwykłymi piratami, złodziejaszkami, rabusiami grobów albo
nawet i gorzej. Wątpię, by nagłe okazanie dobrych manier wystarczyło, szczególnie po
wyłamaniu frontowych drzwi.
- Owszem, prawdopodobieństwo powodzenia jest niewielkie - przyznał Lobot. -
Jednak co jak co, ale przemawiać dyplomatycznie to Threepio potrafi. Może właśnie
uprzejme przeprosiny otworzą nam następne drzwi.
Lando westchnął i machnął dłonią w rękawicy do androida.
- Dobra, Threepio, byle z godnością, jeśli łaska.
- Oczywiście, panie Lando - odparł See-Threepio nieco obrażonym tonem. -
Jestem tak zaprogramowany, by nigdy nie tracić stosownej dozy godności osobistej.
Ostatecznie to jedna z podstaw protokołu i etykiety...
- Dobra - uciął Lando. - Po prostu zrób, co trzeba. Nie mam pojęcia, ile czasu nam
zostało. Wykorzystaj drugi kanał, byśmy mogli wciąż słyszeć się z Lobotem.
- Tak jest, panie Lando - powiedział Threepio i pozornie umilkł.
- Lobot, masz dostęp do zapisów Artoo?
- Tak, Lando.
- Sprawdź, czy żyro i miernik przyspieszeń pozwoliłyby określić kierunek
obecnego skoku. Może to, wraz z astrograficznymi danymi Artoo, pozwoli określić, na
ile możemy jeszcze liczyć...
Noworepublikański szperacz „IX-26” wyszedł z nadprzestrzeni dość blisko celu,
by tarcza planety zajęła większość czołowego ekranu.
Michael P. Kube-McDowell
9
- Sprawdzić współrzędne - rozkazał Kroddok Stopa, marszcząc brwi. - Według
siatki uniwersalnej.
- Astrogator podaje czterdzieści cztery, jeden dziewięć sześć, dwa jeden zero. -
Pilot obrócił dłonią krąg wskazujący logu. - Dokładnie to, co wcześniej dostałem.
- Dane pochodzą jeszcze z czasów Trzeciej Galaktycznej Wyprawy Badawczej. -
Stopa pokazał na wyświetlacz astrogatora. - Jeśli jednak dobrze rzecz odczytuję, to
planeta nazywa się Maltha Obex. To nazwa tobekańska.
Pilot przechylił głowę ku astrogatorowi.
- Zgadza się, Maltha Obex.
Stopa, dowódca quelleńskiej wyprawy Instytutu Obroańskiego, odczytał dane
napływające z czujników i pokręcił głową. - Wielkie nieba. Co tu się zdarzyło?
Pilot spojrzał na ekran.
- A co się miało zdarzyć? Takich kul lodowych w kosmosie na pęczki.
Josala Krenn, pozostała uczestniczka ekspedycji, przysunęła się od swojego
stanowiska.
- Tyle że zwiad Trzeciej podał, że to planeta o umiarkowanym klimacie.
Zamieszkana, populacja około siedmiu milionów. Złożoność ekosystemu na poziomie
drugim.
Pilot potrząsnął głową.
- Wygląda na to, że lato dawno już tu minęło - rzucił sucho.
- Należało tego oczekiwać - powiedział Stopa. - Gdy zjawiła się tutaj misja
kontaktowa Trzeciej, jedną trzecią kontynentów znaleźli pod lodem.
Nie dopowiedział już, że ekipa nie spotkała na planecie nikogo żywego. Po
cywilizacji Quellich zostały tylko ruiny.
- Gdy Tobekowie tu przylecieli, musieli uznać ją za świat niczyj, taki do wzięcia,
to i nadali mu nową nazwę - zasugerowała Josala.
- A co to za różnica, jak to się nazywa? Dotarliśmy, gdzie trzeba, prawda? O co
jeszcze chodzi?
- Misja Trzeciej była tu sto pięćdziesiąt osiem lat temu - wyjaśnił Stopa. - Od
tamtego czasu planeta powinna wrócić już nieco do równowagi.
- Nie wróciła. I co z tego?
- To, co dobrze widać - powiedziała Josala. - Lód.
- Po literce poproszę.
Josala westchnęła.
- Skąd nas zabrałeś?
- Z Babali - mruknął pilot. - Chwilę, chcesz powiedzieć, że nie macie wyposażenia
polarnego? Żadnych ciepłych namiotów ani ubrań?
- Babali to tropik. Wyposażenia polarnego jakoś nie było na liście. Nie wiem,
czemu - warknęła Josala. - Nasz łazik nie da sobie rady w takich warunkach.
Pilot gwizdnął ze współczuciem.
- Teraz rozumiem. W takim razie dlaczego wysłali właśnie was?
- Bo tak się złożyło. Byliśmy najbliższą ekipą bioarcheologów, mieliśmy
najszybszy dostępny środek transportu.
Tarcza Kłamstw
10
- Nie jest aż tak źle - mruknął w zamyśleniu Stopa. - Mamy zdobyć nieco próbek.
Lód dobrze przechowuje okazy.
- Chyba że zmiana klimatu została wywołana nienaturalnie. Jakaś wojna z
wypalaniem czy niwelowaniem powierzchni...
- Atmosfery nie zostało za wiele, ale mogę opuścić próbnik, niech trochę poniucha
- powiedział pilot. - Powinniśmy szybko rzecz ustalić.
- Nie - zaprotestował Stopa. - Wejdź na orbitę obserwacyjną. Tak jak wtedy, gdy
sporządza się mapy. Obadamy drugą stronę. Starczy jedno lądowanie i parę gramów
materiałów. Może trafimy na jakieś pole geotermiczne albo inne gorące miejsce, na
przykład źródło głębinowe. Czy fragment gołego brzegu morza. Byle znaleźć kawałek
wolnej od lodu gleby. Jeśli takie miejsca istnieją, to tam właśnie niechybnie chronili się
ostatni Quelli przed samym końcem.
- Nikogo żywego chyba się nie spodziewacie? Popatrzcie tylko na odczyty
temperatury na powierzchni.
- Żywego nie - przyznał Stopa. - Ale gdyby tak choć jedno ciało leżące płyciej niż
pod trzystoma metrami lodu...
- Jesteśmy na żądanej orbicie - oznajmił pilot, sięgając do kontrolek. - Maltha
Obex, do dyspozycji.
- Quelli - mruknęła Josala. - Jeśli nic nie zachowało się po nich na planecie, to
parę osób nie zdoła ukryć wielkiego rozczarowania.
Obserwacja z niskiej orbity nie wniosła wiele do sprawy. Kontynenty spowijała
kilometrowa warstwa lodu, oceany zaś wprawdzie skurczone mocno i zbyt słone, by
zamarznąć pełne były masywnej kry i gór lodowych.
- Mam pomysł - powiedział Stopa, przeglądając dane - Niektórzy Quelli mogli
próbować przez jakiś czas żyć na lodzie. Przy odrobinie szczęścia znaleźlibyśmy ich
szczątki na głębokości ledwie pięćdziesięciu czy stu metrów. Akurat, by zająć się takim
stanowiskiem do czasu przybycia posiłków. Musimy się jednak liczyć z najgorszym,
dlatego dobrze będzie poprosić o pomoc.
- Może dałoby się ściągnąć zespół doktora Eckelsa - powiedziała Josala. - Powinni
byli skończyć już wykopaliska na Hoth.
- Spróbujemy. Otwórz hiperłącze z instytutem - polecił Stopa.
- Gotowe - oznajmił pilot.
- Mówi doktor Kruddok Stopa, kod sprawdzający alfa-pilne-cztery-cztery-dwa.
Wiadomość również dla działu zaopatrzenia i przydziałów.
- Na linii. Słuchamy, doktorze.
- Potrzebuję pilnie dodatkowego sprzętu i personelu. - Stopa szybko wyłożył
detale i przedstawił listę. Macie to wszystko?
- Materiały tak. Już je pakujemy.
- Potrzebny nam zespół wprawiony w klimacie polarnym. Co z ekipą doktora
Eckelsa na Hoth?
- Wczoraj zameldowali powrót. Nie znam ich obecnej sytuacji - odpowiedział
dyspozytor. - Zaraz wyślę waszą prośbę do komitetu, odpowiedź przekażę natychmiast.
Michael P. Kube-McDowell
11
- Jeśli są do dyspozycji, to kiedy moglibyśmy mieć tutaj i ich, i sprzęt?
- Jeśli uda się załatwić „Uskok Penga” i załadować całe towarzystwo na pokład
koło północy... To za szesnaście standardowych dni. Plus minus kilka godzin na
nieuniknione opóźnienia.
- Nie macie niczego szybszego niż „Uskok Penga”?
- Instytut nie dysponuje niczym lepszym.
- Zbadajcie inne możliwości - polecił ostro Stopa. - To sprawa o najwyższym
priorytecie. Wyłączam się. - Dał znak pilotowi, że można przerwać połączenie. - Teraz
chcę Krenjsha z Wywiadu. Trzeba ich uprzedzić, że to nie pójdzie tak szybko.
Zamknięta w śluzie wagabundy czwórka nie rozgadywała się zbytnio. Każdy miał
coś do zrobienia.
Artoo szukał otworów, którymi napływało do wnętrza powietrze, Threepio
próbował dotrzeć z przemową do panów statku. Lobot analizował dostępne dane i
sprawdzał stan wyposażenia na stelażu. Lando zaś powrócił do feralnej dźwigni w rogu
pomieszczenia i próbował zrobić z nią cokolwiek więcej niż dotąd.
Uchwyt jednak nie chciał się ruszyć, samo zaś jego dotknięcie nie wywołało
żadnej odpowiedzi ze strony statku. Lando poczuł, jak opuchła, sztywna i obolała
zrobiła się jego naga dłoń. Ucisk pierścienia rękawa jeszcze dodatkowo pogarszał
sprawę.
- Czy mamy jakieś torby na próbki? - spytał unoszącego się obok stelaża Lobota.
- Tak. Sześć małych, sześć dużych i dwie kapsuły z żelem utwardzalnym.
- Te torby, to samozasklepiające?
- Tak, Lando - odparł Lobot i urwał na chwilę. - Przykro mi, ale nie zdołałem
niczego ustalić. Brak informacji. Jak przy amnezji. Chociaż, skoro nie pamiętam, to
skąd wiem, że to amnezja?... Niestety, znam się tylko na przetwarzaniu informacji. W
innych sprawach brak mi doświadczenia.
- Samokrytykę i autoanalizę zachowaj na inną okazję - powiedział Lando. - Teraz
złap małą torbę na próbki i zobaczymy, czy nie da się z tego zrobić dla mnie czegoś na
kształt rękawicy.
Nie trwało długo, a przymocowali otwór torby ponad nadgarstkiem Landa.
Dociskając szwy zamknięcia, zdołali uszczelnić rzecz na tyle, że ściągacz poluzował się
i niemal natychmiast opuchlizna zaczęła schodzić z palców.
- Nie wiem, czy torba i szew są na tyle mocne, by wytrzymać następny spadek
ciśnienia - zauważył Lobot.
- Nawet na to nie liczę. Na razie nie chcę stracić paluchów. I bez tego jest kiepsko.
Wyciągnąłeś coś z danych Artoo?
- Podejrzewam, że względem poprzedniego kursu wektor skoku uległ odchyleniu
o niecałe pół stopnia - powiedział Lobot i podał dane liczbowe. - Przepraszam za brak
dokładności.
- Znaczy, że w ten sposób kierujemy się ku sektorowi jeden pięć jeden.
- Tak. Jego granica leży osiem lat świetlnych od naszej pierwotnej pozycji.
- Czy jest w Pięćdziesiątym Pierwszym ktoś, kto mógłby nam pomóc?
Tarcza Kłamstw
12
- Przykro mi, ale Artoo dysponuje tylko danymi nawigacyjnymi. Brak informacji
geopolitycznych czy socjologicznych.
Lando pokiwał głową.
- Przestań przepraszać za coś, czemu nie jesteś winien. Szkoda czasu. Jak daleko
będziemy mieli wolną drogę?
- Im dalej sięgniemy, tym mniejsza dokładność, rzecz jasna. Najbliższe ciało
leżące na przybliżonym środku naszej drogi i z polem grawitacyjnym dość silnym, by
zmusić statek do wyjścia z nadprzestrzeni, leży czterdzieści jeden przecinek pięć trzy
lat świetlnych od punktu wyjścia.
Lando zmarszczył brwi.
- Niewiele mi to daje. Odwróćmy pytanie. Jak daleko jest z tamtego miejsca do
wszystkich innych?
Lobot zamknął oczy i skoncentrował się. jednak to Artoo-Detoo odpowiedział
długą serią pisków.
- Artoo mówi, że po przebyciu dwunastu przecinek dziewięć lat świetlnych statek
wejdzie w najbardziej opustoszałą okolicę na swoim szlaku - przełożył Threepio. - W
pobliżu nie będzie ciał większych niż komety piątej klasy. I tak przez blisko dziewięć
lat świetlnych. W każdym kierunku.
- Wygląda na dogodne miejsce do zmiany kursu - zauważył Lando. - Za szybko,
byśmy zdążyli coś zdziałać.
- Ale przecież nie wiemy, jak prędko ten statek potrafi lecieć w nadprzestrzeni -
podsunął Lobot. - Może dotrzemy tam za dwanaście godzin, może za osiem lub sześć,
albo i mniej. Możliwe, że maksymalna szybkość podróży w nadprzestrzeni wyznaczana
jest przez względy techniczne, a nie teoretyczne. I jeszcze coś...
- Co?
- Jeśli przejdziemy przez to pole grawitacyjne, które czeka nas w odległości
czterdziestu jeden lat świetlnych, to polecimy ku granicy Nowej Republiki, w ogólnym
kierunku Phracas w Światach Środka.
- Jeszcze jeden powód, by nie czekać zmiłowania - powiedział Lando. - Artoo,
znalazłeś coś?
Artoo pisnął.
- Panie Lando - przełożył Threepio - Artoo mówi, że nie znalazł nigdzie żadnych
otworów doprowadzających powietrze.
- Że co? To jakim cudem przywrócili ciśnienie?
- Według Artoo gazy przenikają przez ściany. W formie pojedynczych molekuł.
Mówi, że dotyczy to większości powierzchni ścian.
- Chwilę. Znaczy, ściany są porowate?
Artoo zachrobotał, jego towarzysz wyjaśnił.
- Nie, panie Lando. Artoo mówi, że molekuły gazu po prostu pojawiają się na
powierzchni.
- Ciekawe - mruknął Lobot. - Zastanawiam się, czy same ściany nie produkują
tego gazu.
Michael P. Kube-McDowell
13
- Artoo, czy jakiś obszar ścian wykazuje większą aktywność niż pozostała
powierzchnia?
Mały robot przemknął na środek pomieszczenia i rzucił na wewnętrzną ścianę
pasmo pomarańczowego światła z holoprojektora.
- Rozumiem. Threepio, melduj, co udało ci się osiągnąć.
Złocisty android przechylił głowę.
- Proszę pana, jak dotąd pozdrowiłem władców tego statku w jedenastu tysiącach
czterystu sześćdziesięciu trzech językach. Przeprosiłem ich i poprosiłem o pomoc. Nie
otrzymałem żadnej możliwej do zidentyfikowania odpowiedzi.
- Czy wśród znanych ci sześciu milionów języków jest też mowa Quellich?
- Niestety, panie Lando, ale nie.
- A dysponujesz może jakimikolwiek informacjami o ich języku? Może podobny
jest do innego, którym władasz biegle. Wiesz, jak zna się torocki, to można rozmawiać
w nim i z Tobekami, i z Wehttamami.
- Przykro mi, panie Lando. Nie wiem nic na ten temat.
- A gdybyś spróbował dopasować coś wedle położenia ich planety?
- Proszę pana, standardowa procedura pierwszego kontaktu zakłada, że w
przypadku braku znajomości języka tubylców używa się języków okolicznych ludów -
wyjaśnił urażony nieco Threepio. - Zacząłem od ośmiuset siedemdziesięciu trzech
języków używanych w sektorze, w którym leży planeta Quellich. Potem użyłem trzech
tysięcy dwustu siedmiu powiązanych z nimi filologicznie.
- A teraz przebiegasz po prostu całą resztę listy?
- Wedle pierwszeństwa położenia astrograficznego.
- Ile zajmie, nim skończysz?
- Panie Lando, ograniczając czas oczekiwania na odpowiedź do przewidzianego
protokołem minimum, zakończę pierwsza serie za cztery przecinek dwa standardowe
dni.
- Tak myślałem - mruknął Lando. - Lobot, poszukaj blastera tnącego. Będziemy
musieli wykroić sobie drzwi.
Admirał Hiram Drayson przysiadł ze skrzywioną miną na skraju biurka i
przeczytał ostatni meldunek od pułkownika Pakkpekatta przekazany z Gmir Askilon.
Wieści były dramatyczne, wręcz alarmujące. Chwilę przed kolejnym skokiem
wagabundy w dziobowej części statku pojawił się pierścień sześciu okrągłych jakby
zderzaków (zapewne kondensatory lub promienniki, pomyślał Drayson), dziób zaś
spowiło jaskrawe, błękitne światło.
Chwilę później bijące z dwóch pierścieni dwa bliźniacze promienie energii
przecięły połączenie pomiędzy „Ślicznotką” a wagabundą. Kolejna para zniszczyła
generator pola przechwytującego pod kadłubem patrolowca „Kauri” Wybuch
naładowanego generatora zniszczył siłownię okrętu, spowodował pożar i pozbawił
jednostkę jakichkolwiek możliwości manewru.
Po unieruchomieniu „Kauriego” wagabunda włączył napęd, odsunął się od
„Ślicznotki” i przyspieszył, mijając bezwładny patrolowiec. Korzystając z luki, uwolnił
Tarcza Kłamstw
14
się z sieci pól przechwytujących, i czterdzieści dwie sekundy później zniknął w środku
stożka nadprzestrzennego.
Ostatecznie kontakt przyniósł, co następuje:
Jeden zniszczony szperacz.
Jeden patrolowiec ciężko uszkodzony i później porzucony. Liczba ofiar na
pokładzie: dwadzieścia sześć, z czego sześć ciężkich przypadków w maszynowni.
Jeden jacht: odzyskany i przycumowany do kadłuba „Sławnego”. Nieuszkodzony
poza wyłączoną główną śluzą.
Jedno udane wejście na pokład celu.
Udana ucieczka celu.
Armada ekspedycyjna rozrzucona w przestrzeni: cztery jednostki w pościgu za
celem, pozostałe wypełniające zadania ratownicze lub porządkowe.
Wśród znalezionych szczątków trafiła się jedna rękawica skafandra, konkretnie
prawa, w rozmiarze używanym przez Landa.
Dla Draysona był to jeden z większych powodów do zmartwienia.
Meldunek zawierał też nieco pozytywów. Nie było już wątpliwości, jakim
właściwie systemem uzbrojenia dysponuje wagabunda: chodziło o rodzaj rezonansu
występującego w miejscu przecięcia się dwóch promieni. O ile nie było dalszych
pierścieni wokół śródokręcia, należało przyjąć, że maksymalna ilość celów, z którymi
wagabunda mógł sobie równocześnie poradzić, to sześć. Możliwe, że do jego
obezwładnienia wystarczyłyby nawet cztery dobrze rozmieszczone jednostki.
Najpierw jednak Pakkpekatt musiał znaleźć uciekiniera. Ostatnim razem zajęło to
prawie dwa lata.
Drayson wywołał grafik poszukiwań i przejrzał go dokładnie. Trzy statki ruszyły
tym samym kursem, co wagabunda: „Piorun” na odległość dziesięciu lat świetlnych,
„Sławny” dwudziestu, „Maruder” trzydziestu. Zgodnie z naprędce przygotowanym
planem każdy miał wypuścić w miejscu wyjścia boję z czujnikami i sygnalizatorem
podłączonym do hiperłącza, a następnie wykonać serię mniejszych skoków, nie
dłuższych niż zasięg skanerów. To dawało szansę odszukania zbiega.
Plan, chociaż dokładny, miał swoje słabe strony. Mógł się powieść wówczas
jedynie, jeśli wagabunda zamierzał wykonać tylko jeden, nieprzesadnie długi skok.
Gdyby wyszedł na chwilę z nadprzestrzeni, zmienił kurs i znów skoczył, a na dodatek
wykonał cały manewr w miejscu leżącym poza zasięgiem czujników czy
obserwatorów, lub skoczył od razu na odległość pięćdziesięciu czy stu lat, poza granice
Nowej Republiki, prosto w chaos Światów Środka...
Drayson wiedział, że pułkownik Pakkpekatt zażądał już jak najpilniejszego
uzupełnienia swojej armady nowymi jednostkami, tak Wywiadu, jak i Floty. Uczynił
to, jeszcze zanim „Sławny” skoczył poza Gmir Askilon. Admirał domyślał się też, jaką
najpewniej pułkownik otrzyma odpowiedź.
- Jesteś naszą jedyną szansą, Lando - mruknął Drayson. - Musisz pomóc nam cię
znaleźć.
Drayson nie zwykł jednak zostawiać na łaskę losu kogoś, kogo wcześniej wysłał
na spotkanie niebezpieczeństwa. Sięgnął do kontrolek, wywołując na ekran własną
Michael P. Kube-McDowell
15
mapę sektora 151. Możliwe, że niewiele miał szansę zdziałać, ale postanowił uczynić,
co w jego mocy. Przecież zawsze zostaje jakiś cień nadziei.
Senacka Rada Bezpieczeństwa i Wywiadu rządziła się innymi prawami niż ciała,
nad którymi sprawowała kontrolę. Jej spotkań nigdzie oficjalnie nie zapowiadano, a
zdarzały się one wyłącznie w ekranowanym pokoju 030, leżącym głęboko w
podziemiach starego Pałacu Imperialnego, i miały charakter ściśle zamknięty.
Siedem zasiadających w radzie osób otaczała tak silna aura tajemniczości, że w
powszechnym na Coruscanl dialekcie basica określenie „RBW” stało się synonimem
czegoś niepoznawalnego, nieosiągalnego. Odrzuceni zalotnicy mawiali, że „już prędzej
do RBW by weszli”, zaś obarczeni przez szefów nadmiarem obowiązków podwładni
oddychali z ulgą iż „mogło być gorzej bo przecież nie zażądał akt RBW”.
Nawet Draysonowi trudno było ustalić termin zebrania rady, mającej rozpatrzyć
żądanie Pakkpekatta A gdy ostatecznie ustalił ten szczegół, stało się to zbyt późno, by
zdołał wykombinować sposób podsłuchania czegokolwiek.
- Ostatni punkt porządku to sprawa wyprawy teljkońskiej - powiedział generał
Carlist Rieekan. - Rozumiem, że dostaliście wszyscy kopię meldunku? - Odczekał
chwilę, a nie słysząc głosu sprzeciwu, podjął wątek. - Otwieram dyskusję.
Senator Krall Praget z Edathy, przewodniczący rady, oparł się w fotelu i
przeczesał palcami włosy.
- A nad czym tu dumać? - spytał. - Ewidentne niepowodzenie. Pozostaje zamknąć
sprawę.
- Lando Calrissian i jego zespół znajdują, się wciąż na pokładzie wagabundy -
przypomniał łagodnie Rieekan.
- Ale czy żywi? - spytał Praget. - Czy cokolwiek przemawia za tym, że przetrwali?
Czy dowódca zdolny do tak zdecydowanego działania, jak miało to miejsce w
przypadku wagabundy, uczyniłby aż taki błąd, by nie usunąć intruzów? Równie
energicznie...
- Możliwe, że stali się więźniami - zauważył Rieekan. - Albo i nie. Może uniknęli
pojmania.
Praget przysunął minikomp.
- A co z rękawicą znalezioną przez zespół poszukiwawczy? Z tego, co widzę,
musiała należeć do Calrissiana.
- Tej kwestii nie potrafię wyjaśnić - przyznał Rieekan.
- Generale - odezwała się senator Cair Tok Noimm. - Chyba czegoś nie rozumiem.
Rękawica była cała, bez śladów krwi?
- Zgadza się.
Pani senator skinęła głową.
- W takim razie fakt jej znalezienia nie jest dla mnie argumentem
przemawiającym za porzuceniem tych ludzi na łaskę losu.
- Nie wiem tylko, co właściwie moglibyśmy dla nich zrobić - powiedział senator
Amamanam reprezentujący rasę Bdów. - Chyba że senator Noimm zaintonuje modlitwę
do Gwiezdnej Matki...
Tarcza Kłamstw
16
Rozległy się chłodne śmiechy, zaś oczy pani Noimm stały się wręcz lodowate.
- W grę wchodzi życie dwóch ludzi, wartościowych przyjaciół Nowej Republiki.
Proszę, też pamiętać, że te roboty również nie należą do tuzinkowych. Oba odegrały
znaczącą rolę w narodzinach idei Nowej Republiki. Wątpię, by gdziekolwiek istniały
roboty słynniejsze.
- Skoro są tak ważne dla Nowej Republiki, to powinny stać w muzeum. Razem z
innymi uświęconymi eksponatami - odparował Praget.
- Może jeszcze razem z Lukiem Skywalkerem, do którego należą? - spytał senator
Lillald. - Muszę zgodzić się z Cair Tok. Wolałbym nie być zmuszonym odpowiadać na
pytania, które padną niewątpliwie, jeśli ta czwórka po prostu zniknie w trakcie
wykonywania naszych rozkazów, a my okażemy się tymi, którzy nie podjęli żadnych
wysiłków, by ich uratować.
- Naszych rozkazów? Nie czytał pan, jak naprawdę dostali się na pokład tamtego
statku? Trudno powiedzieć, by wykonywali rozkazy - stwierdził senator Amamanam. -
Może nam pan wyjaśnić, generale, jakim cudem właśnie ekipa barona Calrissiana
pierwsza wzięła się do działania? Nie przypominam sobie, aby w dostarczonym nam
kiedyś planie ekspedycji przewidziano dla nich jakąkolwiek rolę.
- Generał Calrissian znalazł się w składzie wyprawy jako przedstawiciel Floty.
Stało się tak na wyraźne żądanie Dowództwa Floty - wyjaśnił dobitnie Rieekan. - Sam
dobrał sobie ekipę, wyraźnie z rozmysłem i pamiętając o szczególnym charakterze
misji.
- To całkiem bez sensu - prychnął Praget. - Gdyby to Hammax i jego ludzie trafili
na pokład wagabundy, a tak przecież miało się stać, wówczas w ogóle nie byłoby
dzisiejszej dyskusji Albo opanowaliby statek, albo zostawili nam przykry obowiązek
rozesłania listów do ich rodzin.
- Senatorze...
- Ale Pakkpekatt wpuścił tę hałastrę, napalonych amatorów, pozwolił im działać, i
nagle okazuje się, że nie wiemy, jak oficjalnie, zgodnie z regulaminami, spisać całą
bandę na straty.
- Senatorze - spróbował ponownie Rieekan. - Czyżby meldunek pułkownika
Pakkpekatla skłonił pana do uznania, iż potencjalne zyski wynikające z przechwycenia
statku Quellich niewarte są zachodu?
- Nie, generale - odparł nadal nieco wzburzony Praget. - Wciąż uważam, że
sprawa jest warta naszego zainteresowania. Nie widzę jednak żadnego
usprawiedliwienia dla rozesłania Zespołu Drugiego na obszar tysiąca kwadratowych lat
świetlnych w ramach czegoś, co wygląda na działanie z góry skazane na
niepowodzenie.
- Biorąc pod uwagę niepewną sytuację w sektorze Farlax, bez wątpienia i bez
trudu znajdziemy dla tych jednostek lepsze zastosowanie niż pogoń za cieniem - dodał
senator Amamanam. - Prędzej czy później wagabunda i tak gdzieś się pojawi...
- A pan jest gotów udać się osobiście do Luke’a Skywalkera z przeprosinami? -
ucięła mu senator Noimm - Czy nasz przewodniczący stanie przed kamerami, by
Michael P. Kube-McDowell
17
wyjaśnić szerokiej publiczności, w jakich to okolicznościach zaginęły postaci znane tak
szeroko?
- Jeśli mógłbym coś zasugerować... - zaczął Rieekan.
- W każdej chwili - powiedział Praget.
- Skafander kontaktowy, jaki miał na sobie Calrissian, nie został zaprojektowany
do długiego przebywania w próżni. Ma tylko proste systemy podtrzymywania tycia,
niezbyt przez to efektywne. Przy rozsądnym postępowaniu starcza zasobów na jakieś
dwieście godzin, a na pewno nie na więcej niż dwieście dwadzieścia - powiedział szef
wywiadu.
- Zatem powinniśmy po prostu poczekać kilka dni, a potem ogłosić notę o ich
śmierci? To pan sugeruje?
- Niezupełnie - odparł Rieekan. - Jeśli wciąż żyją, to będą mieli silną motywację
do podjęcia jak najszybszych i najskuteczniejszych działań. Zrobią wszystko, co w ich
mocy, by zakłócić lot statku Quellich, na dodatek postarają się uczynić to w ciągu kilku
najbliższych dni. A zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje mi się zezwolić
Pakkpekattowi na prowadzenie poszukiwań jeszcze przez, powiedzmy, piętnaście dni.
- To powinno dać jedno - zauważył Amamanam. - Nikt nie będzie mógł nam
zarzucić, że zostawiliśmy barona w potrzebie. - Spojrzał z wyczekiwaniem poprzez stół
na senator Noimm.
- Jeśli naprawdę pragnie się pan zaasekurować, proponuję pójść krok dalej i
wysłać Pakkpekattowi te statki, o które prosi - powiedziała Noimm. - W przeciwnym
razie ktoś uzna, że całe te poszukiwania to tytko pusty gest.
- Nie, nie, nie - zaprotestował Praget. - Pakkpekatt nie dostanie więcej jednostek.
Okazał się mocno niekompetentnym Hortekiem. Powinien zostać odsunięty od
pełnienia obowiązków i poddany weryfikacji. Gdy się to wszystko już skończy, trzeba
będzie znaleźć mu jakieś zesłanie.
- Też nie popierałbym pomysłu wysłania dodatkowych statków - powiedział
Rieekan, ignorując pozostałe komentarze Prageta. - Sytuacja się zmieniła. Mamy
przyjaciół na pokładzie wagabundy, przez co nie będziemy próbowali go ani
przechwycić, ani zniszczyć. Musimy go tylko wyśledzić i zdjąć naszych ludzi.
- Jak pamiętam, sam Pakkpekatt przeznaczył do tego zadania cztery statki.
- Owszem - przyznał Rieekan. - Sądzę zatem, że możemy zmniejszyć nasze
zaangażowanie w sprawę. Jeśli spojrzycie na stronę piętnastą, znajdziecie tam szkic
misji, a w nim listę przydzielonych jednostek...
Tarcza Kłamstw
18
R O Z D Z I A Ł
2
- Używałeś już kiedyś blastera tnącego, Lando? - spytał z troską Lobot.
- Masę razy - odparł Lando, zapierając się pomiędzy ścianą i stelażem. - Ale nie
pytaj gdzie. Nie zawsze miałem zgodę policji. Artoo, możesz mi trochę poświecić?
Tutaj, dokładnie przede mną.
Kopułkogłowy robot włączył na chwilę dysze i zmienił kąt padania strumienia
światła.
- Dobrze, tak trzymaj.
- Uważaj tylko, by nie ciąć za głęboko - upomniał Lobot. - Zaraz za ścianą mogą
się kryć jakieś mechanizmy...
- Jeśli Artoo ma rację, to za tą częścią ściany nie ma niczego. Sonogram pokazuje
tylko cienką grodź i następne pomieszczenie o średnicy pięciu metrów.
- Wiem. Ale na statku tych rozmiarów pięć metrów to jak raz na szambo. Albo
przewody paliwowe.
- Wiesz co, Lobot, od kiedy odcięło cię od twoich danych, zaczynasz zachowywać
się prawie jak stara ciotka. Albo Threepio - mruknął Lando z niejaką ironią. - Threepio,
coś nowego?
- Nie, panie Lando. Nie otrzymałem jak na razie żadnej odpowiedzi na moje
dziewięćset sześćdziesiąt jeden tysięcy osiem...
- Nie męcz nam uszu - przerwał Lando. - Lobot, Threepio, wiem, że macie wielką
ochotę zaglądać mi przez ramię, ale na waszym miejscu odsunąłbym się gdzieś dalej.
Za moje plecy na przykład. W ten sposób, jeśli coś mi nie wyjdzie, będziecie mieli
okazję uczyć się na moich błędach.
- Gdyby Artoo dał mi łącze do swojego wideo... - zaczął Lobot.
- Bądź tak uprzejmy, Artoo - poprosił Lando - unosząc trzymany w prawej ręce
blaster na wysokość twarzy. Lewą dłonią ustawił promień na wiązką grubości włosa i
rodzaj nacięcia na płytkie. - Może tym razem raczą wreszcie odpowiedzieć - mruknął i
włączył urządzenie.
Kierowany pewną ręką biało-niebieski strumień energii zostawił na ścianie
pionowe nacięcie, jednak gdy Lando odłożył blaster i chciał sprawdzić wynik, nie
znalazł żadnego śladu. Grodź była nietknięta.
Michael P. Kube-McDowell
19
- Chyba przesadziłem trochę z ostrożnością - mruknął marszcząc brwi. - Przesuń
stelaż bardziej w moją stronę, Lobot.
Gdy poprawił ustawienie, znów uniósł rękę i przeciągnął powoli promieniem
blastera po ścianie z góry na dół.
- Co u...
- Co się dzieje? - spytał zaniepokojony Threepio. Wysunął się zza Landa, by
zerknąć mu przez ramię na ścianę.
- Jedno wielkie nic - mruknął Lando z obrzydzeniem. - Ani rysy.
- Chyba się mylisz, Lando - stwierdził Lobot. - Spróbuj może jeszcze, tylko tym
razem szybko.
Lando śmignął promieniem po powierzchni. Ostrze blasku zostawiało za sobą
wyraźną szczelinę, czystą i prostą, która zamykała się zaraz ułamek sekundy później.
- Samozasklepiająca się grodź?
- Na to wygląda - powiedział Lobot.
- Przedni dowcip - warknął Lando, wyłączając blaster. - Nie mogę wyciąć drzwi,
bo te nie są łaskawe przyjąć do wiadomości, że zostały wycięte.
Lobot poklepał Landa po hełmie i wskazał na blaster.
- Mogę spróbować?
- Nie krępuj się - odparł Lando, wręczając urządzenie i przeciągając się ręka za
ręką na drugi koniec stelaża.
Lobot sprawdził możliwe do wyboru funkcje blastera i nastawił go na wiercenie
średnich otworów. Tym razem strumień światła przybrał postać zaostrzonego stożka,
który Lobot wcisnął w ścianę aż do połowy wysokości. Otrzymał w ten sposób dziurę o
przekroju kilku centymetrów.
Ta zaczęła się zaraz zamykać, jednak trwało to zauważalnie dłużej niż w
przypadku zwykłego nacięcia. Dość długo, by Lobot zdążył przysunąć do niej głowę i
zerknąć na drugą stronę.
- Dobry pomysł. Ciekawe. Pod dwie sekundy - mruknął Lando.
- Na to właśnie liczyłem - powiedział Lobot, odwracając się do niego. -
Jakkolwiek to działa, najwyraźniej przy takim otworze trzeba przesunąć czy namnożyć
więcej budulca, niż gdy chodzi tylko o przecięcie.
- Dojrzałeś coś?
- Nic przydatnego. Duża otwarta przestrzeń i tyle. Ledwo oświetlona na żółtawo.
- No to spróbujmy zrobić większą dziurę - powiedział Lando. - Artoo, masz jakiś
czujnik na wysięgniku, który mógłbyś przesunąć na drugą stronę?
- Taki z przylgą - zasugerował Lobot. - Moglibyśmy przyczepić go wtedy po
drugiej stronie grodzi i uzyskać razem z Artoo jakieś dane.
- Aż tak wielkiej dziury wolałbym nie robić - stwierdził Lando. - Nie tym razem.
Zawsze, gdy wcinamy się w grodź, przypominamy statkowi o naszej obecności. Nie
wiem, ile razy pozwoli nam jeszcze ukąsić, nim się nas pozbędzie. Masz coś, Artoo?
Robot pisnął dumnie i wysunął smukłą różdżkę zakończoną rozwijającą się na
czubku małą, srebrzystą kulką.
- Nie musisz się tak wyrażać - skarcił go Threepio.
Tarcza Kłamstw
20
Artoo zazgrzytał coś w odpowiedzi.
- Pewien jestem, że tym akurat nie powinieneś się zajmować - powiedział z lekka
zirytowany Threepio. - Sam już nie pamiętam, jak długo cię znam, a nadal nie obchodzi
mnie, co tam chowasz po szufladkach...
Lando gwizdnął przenikliwie.
- Hej tam, wy dwaj, potem pogadacie. Threcpio, czy powinienem wiedzieć coś
jeszcze?
- Panie Lando, Artoo mówi, że astromechy muszą często zajmować się inspekcją
systemów ulokowanych w zamkniętych przestrzeniach - wyjaśnił uprzejmie android. -
Uważa najwyraźniej, że jednostki R2 są tak wspaniałe, że wszyscy powinni o tym
wiedzieć. Rozumie pan, to kwestia przerośniętego ego.
- Dobra, zawsze mi się wydawało, że masz mu za złe brak twojej skromności,
Threepio - stwierdził Lando, przesuwając się na środek stelaża i biorąc blaster od
Lobota. - Zyskałeś może jakichś kumpli, od kiedy zaczęliśmy ciąć?
- Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi od chwili, gdy zacząłem przesyłać powitania
- powiedział Threepio. - Sugerują po prostu podjąć dalsze działania.
Lando sprawdził ustawienie blastera na wiercenie średnich otworów i włączył
urządzenie.
- Artoo, podejdź bliżej, wsuniesz czujnik do środka, jak szybko się da. Ale nie
pozwól, by ci go przytrzasnęło, gdy ściana zacznie się zamykać. A wy dwaj patrzcie,
jak duży będzie otwór i ile potrwa, nim się zamknie. Wszyscy gotowi? No to ruszamy.
Średnie ustawienie pozwoliło Landowi wykroić otwór niemal na tyle duży, by
mógł pomieścić zaciśniętą dłoń mężczyzny. Calrissian wyłączył blaster i odsunął się,
by zrobić dojście dla Artoo. Mały robot przysunął się płynnie i pewnym ruchem wsunął
wysięgnik w sam środek otworu. Wyciągnął go w ostatniej chwili przed zespoleniem
się ściany.
- Teraz pokaz nam to na holo, Artoo - rozkazał Lando. Robot pisnął
potwierdzająco i wyświetlił to, co jego rybie oko dostrzegło: korytarz o zaokrąglonych
ścianach ciągnący się jakby wokół statku w obu kierunkach. Nie było widać ani
żadnych urządzeń, ani niczego, co można by wziąć za formę odpowiedzi statku na
nacinanie jego ścian i sondowanie wnętrza.
- Wygląda obiecująco - powiedział Lando. - Cokolwiek to jest, może dać nam
dostęp przynajmniej do części statku. Artoo, Lobot, i co wy na to? Jak wielkiej dziury
trzeba, byśmy wszyscy mogli przejść na drugą stronę?
- Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe - stwierdził Lobot. - Pomiary Artoo
wskazują, iż większa dziura zamyka się szybciej niż mniejsza. W przeliczeniu na
jednostkę powierzchni...
- Też odniosłem takie wrażenie - zgodził się Lando. - Systemy obronne statku
nadają zapewne większym otworom wyższy priorytet. To co, uważacie, że nie uda się
przejść?
- Wspólna ściana tego pomieszczenia i korytarza to na oko jakieś jeden przecinek
siedem metra - powiedział Lobot wskazując we właściwym kierunku. - Szacuję, że
otwór tych rozmiarów w ledwie sześć czy siedem sekund zmniejszy się do wielkości
Michael P. Kube-McDowell
21
uniemożliwiającej przejście któremukolwiek z nas. To za mało czasu, by zdążyć i
jeszcze przeciągnąć stelaż.
- Może jednak starczy. Podczas desantu skoczkowie opuszczają pokład na
spadakach w tempie jednego na sekundę.
- Ale oni mają trening i stosowne ciążenie Zrobiłem symulację z użyciem
procesora nawigacyjnego Artoo. W najlepszym razie jeden z nas nie zdąży.
- Cóż, to jest problem - mruknął Lando - Poza tym mam dziwne przeczucie, że
jeśli spróbujemy wyciąć dziurę tych rozmiarów, to statek wkurzy się na dobre i czym
prędzej nas wypluje. A drugiej szansy to już na pewno nam nie da. - Zamyślił się na
chwilę, po czym zamachał blasterem. - Zdejmujemy wszystko ze stelaża. Muszę
dokonać kilku modyfikacji.
Stelaż był konstrukcją raczej mało skomplikowaną: gruba rama wyposażona w
żyro, ogniwa paliwowe i system dysz stabilizujących. W regularnych odstępach miał
wycięte uchwyty, wewnątrz samej ramy była też siatka ze schowkami na narzędzia i
inne drobiazgi. Obecnie porządnie wypełniona.
- Modyfikacji?
- No. Potrzebujemy framugi.
Wczepiwszy się jedną ręką w stelaż, drugą uzbrojoną w blaster odciął siatkę w
miejscu mocowania do ramy. Gdy skończył, otrzymał dwa osobne obiekty. Pchnął
pełną siatkę w kierunku Artoo.
- Ty przeholujesz to na drugą stronę.
Robot wysunął chwytaki i pewnie wczepił się w bagaż.
- Pomożesz mi, Lobot?
Lobot przysunął się i skorzystał z uchwytu po drugiej stronie ramy.
- Przypominam sobie coś, na co trafiłem już wcześniej - powiedział. - Główny
projektant pałaców grzebalnych Ma’aoodów przykazywał swoim majstrom, aby
wszystkie proste przejścia budowli najeżali pułapkami, i to takimi jak najbardziej
zapraszającymi, by w nie wpaść.
- Dzięki za zastrzyk optymizmu - mruknął Lando. - Jeśli z tego wyjdziemy, to
powinieneś zapisać się na speca od podnoszenia morale. Wszyscy gotowi?
- Panie Lando, a co ja mam robić?
Calrissian sprawdził blaster, nastawił promień cięcia na „szeroki”.
- Przeproś z góry za szkody - powiedział, mierząc w ścianę. - Trzymać się.
Jasny blask natychmiast oślepił Landa i pół metra kwadratowego ściany
wyparowało pod postacią szarego obłoku. Zanim wzrok powrócił, otwór już zaczął się
zamykać.
- Szybko, szybko, po kolei! - krzyknął Lando. Obaj mężczyźni ustawili ramę w
otworze i ściana zacisnęła się na niej, nie zostawiając z boku żadnej szczeliny.
Gdy kończyli, usłyszeli narastający gdzieś w głębi wagabundy łoskot. Nie potrafili
ustalić źródła odgłosu, jednak mimo obcego otoczenia wyczuli jego znaczenie - oto
wiekowy statek zaczął odczuwać niepokój i zabierał się do awaryjnego, grożącego
samozniszczeniem, wyjścia z nadprzestrzeni. Charakterystyczny jęk narastał, w miarę
Tarcza Kłamstw
22
jak poszczególne sekcje kadłuba wynurzały się w realną przestrzeń o nanosekundy
wcześniej niż pozostałe. Pole skoku nie wygasało równomiernie.
- Nie cierpię mieć racji - warknął Lando, machając wolną ręką. - Ruszaj się,
Artoo!
Mały robot śmignął w kierunku otworu. Za sobą holował masywną sieć. Przez
chwilę Lando obawiał się, że rama okaże się za mała dla Artoo, ten jednak wciągnął
odnóża jak mógł głęboko, obrócił się i przemknął na drugą strunę z kilkoma
centymetrami swobody. Sieć przeleciała gładko za nim.
- Poczekaj na mnie, Artoo! - krzyknął Threepio, machając w powietrzu rękami i
nogami.
- Dalej! - rzucił Lando do Lobota, przekazując mu blaster. - Ja wezmę Threepia.
Lobot nie kazał sobie powtarzać dwa razy, tylko stopami naprzód runął w
zaimprowizowane przejście lekko, niczym gimnastyk ćwiczący na drążkach. Lando
przyczepił się tymczasem do stelaża liną asekuracyjną i wyciągnął dłoń w rękawicy do
androida.
- Och, dziękuję, panie Lando - wzruszył się Threepio, korzystając z pomocy.
Nagle ujrzał, jak oczy Landa rozszerzają się z niepokoju. - Co się dzieje, proszę pana?
Zaglądający z wewnątrz Lobot dostrzegł to samo co Lando: w zewnętrznym
poszyciu otwierała się coraz większa szczelina, za którą czerniało usiane gwiazdami
niebo. Chwilę później zewnętrzne mikrofony skafandrów wychwyciły syk uciekającego
powietrza.
Lando nie marnował czasu na udzielanie androidowi odpowiedzi.
- Uwaga tam! - krzyknął i pchnął nim w przejście. Lobot przytrzymał się stelaża i
sięgnąwszy złapał prawą stopę Threepia. Bez trudu przeciągnął go do środka.
Prąd uciekającego powietrza przybierał na sile w miarę poszerzania się otworu i
Lobot musiał wkładać coraz więcej w samo utrzymanie się przy stelażu, tak by nie
zostać wessanym do śluzy.
Na dodatek dyszki Artoo nie były w stanie zwalczyć wichury i robot zbliżał się
coraz bardziej do otworu. Wraz z nim wędrowała siatka.
Lando kołysał się tymczasem bezradnie na końcu liny asekuracyjnej z nogami
skierowanymi prosto w otwartą próżnię.
Tylko Threepio był względnie bezpieczny, gdyż leżał całym metalowym ciałem
na zakończeniu stelaża, blokując zresztą w znacznej mierze przejście. Machał przy tym
rękami niczym przewrócony na grzbiet żuczek.
- Już po nas, Artoo! - zawodził przy tym. - Nigdy nie lubiłem podróży
kosmicznych. I popatrz tylko, do czego nas to przywiodło...
- Musicie przeciać ramę! - krzyknął Lando w komlink. - Przeciąć i wypchnąć
Dziura sama się zamknie. No róbcie, co mówię!
- Żadne takie, póki jesteś po drugiej stronie - odparł Lobot, sięgając obok Threepia
do miejsca zamocowania liny asekuracyjnej. - Twoja lina ma miniwyciągarkę. Zobacz,
czy da się uruchomić.
- Nie ma mowy. Za duże obciążenie. Po prostu przetnij ramę, słyszysz?
Michael P. Kube-McDowell
23
Lobot rozejrzał się na boki, by sprawdzić, czy jemu ani Threepiowi nie grozi
zderzenie z niesionym bezwładnie Artoo i jego ładunkiem. Ku swojej uldze spostrzegł,
iż mały robot dotarł do ściany, wypalił sobie łukiem mały otwór i wczepił weń ramię
naprawcze. Tak zakotwiczony skutecznie opierał się wichurze, która zdaniem Lobota
zaczęła nawet słabnąć.
- Nie gadaj bzdur - warknął Lobot i dosięgnął ostatecznie cienkiej liny
asekuracyjnej. Zaczął ciągnąć ją ręka za ręką, wyławiając Landa niczym wielką rybę.
Ciało cyborga okazało się zdumiewająco silne. Nie potrwało długo, a już trzymał w
dłoni karabinek skafandra Landa, potem ujął fałdy materii na jego karku.
- Teraz daj całą moc na dyszach! Prosto w górę.
- Prosto w górę - powtórzył Lando.
Jednym gładkim, silnym zamachem Lobot wyciągnął Landa pomiędzy swoje
szeroko rozstawione kolana i wyprostował się, by wydobyć go z przejścia.
Zaraz potem usiadł, wydobył blaster i przeciął ramę w dwóch miejscach. Poleciały
iskry, buchnęło paliwo D2O wyciekające z przeciętych przewodów, Lobot zaś kopnął
odciętą część, która obróciła się i runęła z wiatrem do wnętrza śluzy.
Ściana jęknęła i reszta ramy też zaczęła się przesuwać i skręcać, aż i ona uleciała z
prądem. Kilka sekund później dziura zasklepiła się, z wolna ustał szum powietrza. W
korytarzu zapanowała cisza.
- Podejrzewam, że to była sztuczka tylko na raz - mruknął Lando. Wnętrze szyby
jego wizjera było mokre od potu. - Gdzie się tego nauczyłeś?
- Podczas spływów na Oko E - powiedział Lobot. - To najlepsza metoda
wyciągania kumpla z tratwy, gdy zdarzy mu się wpaść do rzeki i nie ma czasu
deliberować, bo jeszcze chwila, a siarczany lód wciągnie go pod powierzchnię. Byłem
tam na ostatnich wakacjach - dodał.
- Dziwne drzemią w tobie zdolności - stwierdził Lando. - Wszyscy w porządku?
- Jestem pewien, że przegrzało mi się co najmniej kilka obwodów - obwieścił
Threepio. - Za pozwoleniem, panie Lando, czy mogę zająć się autodiagnostyką?
- Śmiało - odparł Lando. - A póki co, musimy uwolnić Artoo. Potem zastanowimy
się, co dalej.
- Nie wymyślisz wiele - powiedział Lobot. - Mamy do wyboru tylko dwie drogi.
Tę - skrzyżował ręce na piersi i pokazał palcami jednocześnie w dwóch kierunkach -
albo tę.
- Cicho - polecił mu Lando, przekrzywiając głowę. - Czekaj. Posłuchaj.
Z drżącymi sercami nastawili uszu. W tajemniczych przestrzeniach kadłuba
rozchodziło się echo towarzyszące wejściu w nadprzestrzeń.
- Żeby to - westchnął Lando. - Znowu skoczył.
- Mamy tu coś ciekawego - powiedziała Josala Krenn.
Kroddok Stopa pochylił się na skanerem powierzchniowym. Pokolorowana mapa
ukazywała warstwy wielkiego lodowca, który pełzł ku morzu rozszerzającą się doliną o
stromych zboczach.
- Gdzie?
Tarcza Kłamstw
24
- Tutaj - odparła Josala, wskazując na małe, niebieskie plamki rozrzucone wzdłuż
północno-wschodniego skraju lodowca. - Radar bocznego skaningu ustalił głębokość:
od jedenastu do dziewiętnastu metrów pod lodem.
- Skała z bocznej moreny?
- Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, te obiekty mają nadzwyczaj regularne
kształty. Podłużne, od półtora do dwóch metrów długości. A po drugie, czy wiesz coś o
liniach przepływu w strefie osadowej lodowca?
- Nic a nic.
- Czasem to, co spada na powierzchnię lodowca, przemieszcza się wzdłuż doliny,
wrastając w lód w miarę jak rośnie wierzchnia pokrywa śnieżna - wyjaśniła Josala. -
Morena boczna z tej partii to skały, które odpadły od klifu - wskazała na zbocze doliny.
- A zatem z czasem skały dochodzą tutaj...
- To pięćdziesiąt metrów niżej. Tamte obiekty nie znajdowały się w lodzie tak
długo, jak te skały pod nimi. A do lodu musiały trafić gdzieś tułaj. - Zatoczyła palcem
krąg w górnej, płaskiej części doliny.
- Ależ tam nic nie ma - stwierdził Stopa.
- Słusznie. - Zmarszczyła czoło w zamyśleniu. - Trudno dokładnie odtworzyć
przebieg tak katastrofalnych zmian klimatycznych, ale skłonna jestem sądzić, że
cokolwiek to jest, leży w lodzie dopiero od pięćdziesięciu do stu lat.
Stopa aż oczy otworzył szeroko ze zdumienia.
- Ciała. Pogrzebane w lodzie.
- Całkiem możliwe.
- Może nomadowie, może mieszkańcy pobliskich lodowych jaskiń, może...
- Nieważne, jak żyli, nam chodzi o ich zwłoki.
- Jak głęboko leżą te ciała? Jedenaście metrów? - Gdy Josala przytaknęła, Stopa
zwrócił się do pilota. - Będziemy potrzebowali łazika.
- Kroddok...
- Wiem, wiem. Ale posłuchaj do końca. Poczekamy, aż pogoda się tam poprawi -
powiedział Stopa ze spojrzeniem już teraz pełnym niecierpliwości. - Spuścimy łazika
dokładnie na miejsce. Silnik damy na luz, żeby nie zamarzł. Pracować będziemy ze
środka, bo jedyne, czego potrzebujemy, to rdzeń odwiertu. Z tym akurat nasz sprzęt
powinien sobie poradzić.
- Chcesz wiercić? - spytała z przerażeniem Josala. - To przemiesza szczątki.
- Tak - odparł Stopa. - Wiem, że to naruszenie procedury. Ale nie wysłano nas dla
pozyskania ciał. Mamy zdobyć próbki materiału biologicznego. Gdy przybędzie ekipa,
przygotuje sobie stanowiska. Na razie jednak najważniejsza jest analiza i raporty.
Josala potrząsnęła głową.
- Wolałabym poczekać na ludzi, którzy są w tym naprawdę dobrzy.
- Ależ sami wiemy, jak uzyskać rdzeń - powiedział Stopa. - Już pierwszoroczniak
to potrafi. Będziemy tam za trzydzieści minut. Nawet za dwadzieścia.
Josala wciąż nie kryła wahania.
Kroddok przysunął się i ściszył głos.
Michael P. Kube-McDowell
25
- Premia z WNR starczy na pokrycie kosztów ekspedycji na Stovax - powiedział. -
Ale jeśli będziesz chciała czekać na przybycie „Uskoku Penga”, to przyjdzie nam się
podzielić. Możemy nawet nic nie dostać.
Poczekał, aż argument do niej dotrze, i dodał:
- Daję ci słowo, że wycofamy się przy pierwszych kłopotach. Lepiej: to ty
pokierujesz wyprawą. Jak powiesz, tak będzie.
Josala skrzywiła się i spojrzała najpierw na niego potem na pilota.
- Cóż, doktor Stopa postanowił. Szykujmy łazika.
Mały łazik „Znak II” archeologów przejechał przez zaśnieżoną, południowo-
zachodnią grań i zaczął zjazd w dolinę lodowca.
- Jesteś na kursie, jeszcze osiemset pięćdziesiąt metrów - odezwał się głos pilota
„IX-26”, kierującego Stopę i Krenn do miejsca przeznaczenia. Urządzenia nawigacyjne
łazika nie mogły się równać z oprzyrządowaniem statku.
- Rozumiem - powiedział Stopa, który prowadził pojazd. - Przechodzę ze ślizgu na
tryb poduszkowca.
- Siedemset metrów. Sześćset. Pięć i pół setki...
W kadłubie pojazdu i na jego deltoidalnych skrzydłach otworzyło się kilka małych
osłon kryjących dysze główne i pomocnicze. Unosząc wysoko nos, mały pojazd szybko
zwolnił i zaczął osiadać.
Josala zerkała przez prawoburtowe okno. Przyglądała się uważnie podłożu.
Stromy stok był pokryty gładkim śniegiem, jednak sam lodowice znaczyło pole
popękanych bloków lodowych, czasem tak wielkich jak sam łazik.
- Na wyświetlaczu wyglądało o wiele lepiej - powiedziała.
- Łazik może pokonać nachylenie do czterdziestu stopni. Damy sobie radę.
- Ale to będzie jak przebijanie się przez skały.
- Lód nie jest tak twardy - przypomniał Stopa. - Przebijemy się.
- Dwieście dwadzieścia - oznajmił w słuchawkach Stopy głos pilota. - Lekko na
lewo.
- Rozumiem - potwierdził Stopa. - Krenn, musimy przynajmniej spróbować...
- Nagle spod poduszkowca buchnęła chmura bieli, ograniczając widoczność
prawie do zera.
- To nasz własny podmuch - rzucił Stopa, unosząc wolant. Łazik wyłonił się z
obłoku, który został z tyłu i zaraz zaczął się rozpraszać. - Żaden problem.
- Sto pięćdziesiąt.
- Nie da się wylądować bez widoczności - powiedziała Josala. - Jeśli zahaczysz o
któryś z tych złomów lodu, wywrócimy się, zanim podpory zdążą się wysunąć.
- Dziewięćdziesiąt pięć.
- Zawisnę na dziesięciu metrach, aż dysze oczyszczą teren z całego luźnego
materiału - powiedział pewny siebie Stopa. - Jeśli dolne holo nie da jasnego obrazu, w
ogóle nie będę próbował siadać. Dobrze?
- Dobrze - odparła z westchnieniem Josala.
- Sześćdziesiąt - powiedział pilot. - Zwolnij albo przelecisz miejsce.
Tarcza Kłamstw
26
Stopa stuknął w hamulce powietrzne i cofnął nieco wolant. Łazik znów opadł,
zbliżył się do powierzchni i wzbił chmurę bieli. Nie trwało jednak długo, aż pył się
rozproszył i znów było widać horyzont.
- Dwadzieścia pięć.
Josala zerknęła do przodu.
- W tym krajobrazie trudno oceniać odległości. Ten zwał lodu...
Poklepał ją w ramią.
- Jest większy i leży dalej, niż sądzisz.
- Dziesięć. Osiem. Pięć. Powoli...
- Powiedz, gdy będzie plus sześćdziesiąt. Chcę posadzić łazika dokładnie nad tym.
- To już jest pod tobą. Plus sześć. Plus dziewięć. Plus czternaście...
Stopa szarpnął wolant. Łazik opadł gwałtownie i zatrząsł się od uderzenia. Nos
kołysał się na boki, w górę, w dół aż kolejny, mniejszy już wstrząs zakończył taniec.
Pojazd stanął równo.
- No - powiedział. Włączył natychmiast dolne skanery i popatrzył na ekran.
Wprawdzie te najbliższe dyszom okryły się lodem, jednak przednie i tylne dawały
czysty obraz. Przednia podpora utkwiła w małej szczelinie, jednak nie wyglądała na
uszkodzoną. Kadłub nigdzie nie stykał się z lodem.
- Nie było aż tak źle - uśmiechnął się Stopa, przestawiając systemy na czuwanie.
- Załatwmy się tylko ze wszystkim - pogoniła Josala.
Przepełzli kolejno ponad przedziałem silnika orbitalnego do niewielkiego
pomieszczenia roboczego. Tam wspólnymi siłami ubrali stosowne do mrozu odzienie:
jedyny skafander ratunkowy szperacza dla niej i ocieplany kombinezon archeologa dla
niego. Stopa zabrał jeszcze rękawice ze skafandra pilota.
Żadne jednak nie było przygotowane na oślepiający blask lodowca, który
zaatakował ich oczy zaraz po otwarciu włazu. Na czystym niebie płonęło błękitnobiałe
słońce, kąpiąc krajobraz w kryształowozimnym ogniu. Wizjer Josali szybko się
dostosował, Stopa musiał jednak odwracać oczy, by cokolwiek widzieć.
- Malownicze! - zakrzyknął.
- Podziwianie widoków na koniec - zganiła go Josala.
Wszystko zabrało więcej czasu, niż powinno. Wydrążone w środku wiertło nie
chciało trzymać kierunku, co niepokoiło mocno Josalę, bo skrzywić mogła się przy tym
i pokrywa luku. Rękawice utrudniały manewry na tyle, że złożenie pierwszych sekcji
tuby rdzeniowej okazało się nie lada wyczynem. Sondowanie w poszukiwaniu
zagrzebanego poniżej ciała przedłużało się za sprawą licznych, mylących ech co chwila
pojawiających się na ekranie. Zanim skończyli składanie, zawieszenie wiertła zdążyło
zamarznąć, co tylko skomplikowało sprawę.
W końcu jednak wiertło wgryzło się w powierzchnię lodowca i ruszyło w głąb.
- Siedem sekcji! - krzyknął Stopa poprzez jazgot. - Przy tym kącie wiercenia
będziemy potrzebowali siedmiu sekcji.
Josala machnęła ręką potwierdzająco i obróciła się, by wyciągnąć ze schowka
następną sekcję. Ta uciekła jej spod dłoni, aż dziewczyna cofnęła rękę. Przycisnęła
rękawicę do ściany pomieszczenia i uświadomiła sobie, że to nie ją opanowały
Michael P. Kube-McDowell
27
drgawki, ale cały pokład wibruje pod jej stopami. Wiertło wyło, jakby wszystkie
mocowania i pierścienie puściły, a smary zmieniły w piasek.
- Wyłącz!! - krzyknęła, cofając się do Stopy, który wychylał się poza pokład i
patrzył na zagłębiające się powoli w lodzie wiertło. - Wyłącz! - Spojrzał na nią
zdumiony, aż sama musiała sięgnąć do sterowników.
Wiertło zatrzymało się, ale wibracje ani hałas nie ustały. Wręcz przeciwnie,
nasiliły się.
Z przerażeniem w oczach oboje spojrzeli na górującą nad nimi grań, którą minęli
dopiero kilka minut wcześniej. Obecnie przypominała skąpany w słońcu kłąb waty. W
połowie wysokości pojawiła się ściana śniegu i lodu, która zbliżała się i rosła pod
niebo.
Nie mieli szansy wystartować. Lawina dosięgła ich w przeciągu kilku sekund, nie
zdążyli pojąć nawet w pełni tego, co ujrzeli. Porwała łazik jak zabawkę, wciskając
śnieg do każdej szczeliny, miotając unoszonym przez prąd pojazdem.
Gdy wszystko wreszcie się uspokoiło, czoło lawiny sięgało niemal do środka
doliny, pod lodem zaś czekały na archeologów z „Uskok Penga” dwa nowe ciała.
- Przede wszystkim musimy ponownie odnaleźć to samo miejsce, a okolica
pozbawiona jest niestety znaków szczególnych - powiedział Lando. Korzystając z
pomocy blastera, odciął z narożnika stelaża mały trójkąt. - Gdzie były nasze drzwi?
Tutaj?
- Niżej - odparł Lobot. - O, właśnie.
- Cieszę się, że jesteś czegoś pewien - stwierdził Lando. - Mnie już zupełnie
skołowało. - Zrobił otwór w ścianie, wsunął kawałek metalu i poczekał, aż materia
zarośnie wkoło niego. Potem spróbował poruszyć wtręt otwartą dłonią. - Powinno
trzymać.
Lobot podpłynął z krótkim kawałkiem sznura.
- Możemy potrzebować więcej niż jednego znaku - powiedział, przewlekając
sznur przez jeden z wielokątnych otworów i wiążąc końce razem. - Jeden węzeł
oznacza pierwszy znak. Na następnym zrobimy dwa.
- Dobra - powiedział Lando, odwracając się od ściany. - Jedno tylko przeoczyłem,
gdy bawiliśmy się w odkrywców i wynalazców. Próbując się tu przedostać, wypaliłem
ponad sześćdziesiąt procent paliwa do silniczków manewrowych.
- U mnie zostało jeszcze dziewięćdziesiąt jeden procent - powiedział Lobot. -
Niestety, nie mam jak się nim z tobą podzielić.
- Może dojść do tego, że będziesz mnie dźwigał na plecach - mruknął Lando. -
Threepio, a jak wy wyglądacie z masą odrzutową?
Artoo zaćwierkał, Threepio przetłumaczył.
- Artoo mówi, że ma wystarczający zapas, wolałby jednak wiedzieć, kiedy uda się
zlokalizować jakieś źródło zasilania.
- Przy odrobinie szczęścia trafimy na nie obok zaworu z tlenem - skrzywił się
Lando. - No dobrze, przed nami próba przetrwania. Statek skoczył już dwa razy i
musimy przyjąć, że za drugim razem zmylił dokładnie wszystkie ślady pogoni. Tak
Tarcza Kłamstw
28
więc po pierwsze musimy zlokalizować i załatwić sterowniki hipernapędu i zatrzymać
statek.
- Ależ panie Lando, jeśli uszkodzimy hipernapęd, wszyscy zginiemy -
zaprotestował Threepio.
- Nie wiemy, jak długo wagabunda zostanie w nadprzestrzeni: tygodnie, miesiące
czy lata. Galaktyka ma sto dwadzieścia tysięcy lat świetlnych. To daje nam niewielkie
szanse.
- Panie Lando, a czy nie byłoby stosowniejsze odszukać właścicieli tego statku i
poprosić ich, by zawieźli nas z powrotem na Coruscant?
- Obawiam się, Threepio, że teraz to nasz statek - mruknął Lando. - Jeśli chcemy
przetrwać, musimy uznać, że tak właśnie jest. - Rozstawił palce, by wyliczyć priorytety.
- Po pierwsze, musimy jakoś zatrzymać statek. Po drugie, sprawdzić dokąd nas rzuciło.
Po trzecie, ustalić, gdzie najbliżej możemy znaleźć przyjaciół. Po czwarte, znaleźć
sposób, żeby ich zawiadomić. Jeśli załatwimy się z tym wszystkim, zanim Lobotowi i
mnie skończy się powietrze, a wam wyschną ogniwa, to potem będziemy się martwić,
kto właściwie i po co zbudował wagabundę.
- Możliwe, że bez odpowiedzi na te pytania nie uporamy się z wcześniejszym -
zauważył Lobot.
- Może - odparł Lando. - Ale moim zdaniem nie trzeba wcale znać schematu
budowy maszyny, by ją zniszczyć. - Wskazał palcem na lewo, potem na prawo. Jak
sądzicie, hipernapęd na dziobie czy na rufie?
- Najlepszym miejscem jest zwykle środek masy - zauważył Lobot. - Znaczy do
przodu.
Lando skinął głową.
- No to ruszajmy.
Pułkownik Pakkpekatt sterczał nad stanowiskiem łączności i nadzorował wyjście
krążownika „Sławny” z nadprzestrzeni. Zespół pościgowy rozciągnął się już na
czterdzieści lat świetlnych, a „Sławny” był drugim z kolei koralikiem na nitce.
- Daj mi je, jak tylko nadejdą - polecił siedzącemu przy stanowisku technikowi.
- Tak, sir. Idzie sześć. Pilna dyrektywa ze Sztabu Floty z kopią dla kapitana
Garcha. Niebieski list z WNR, z kopią dla kapitana Hammaxa. Przesyłka oznaczona
jako pilna z Instytutu Obroańskiego. Meldunki z „Pioruna”. „Prana” i „Nagwy”.
- Z trzech statków za nami - powiedział Pakkpekatt. - I dobrze. Przekaż
wiadomości na moje stanowisko.
Pułkownik przeszedł długimi, lekkimi krokami przez cały mostek, zasiadł w fotelu
i włączył bezpieczny wyświetlacz. Ani twarz, ani gesty nie zdradzały żadnych emocji,
gdy czytał jeden tekst za drugim. Gdy skończył, wyłączył stuknięciem ekran i syknął
przeciągle.
- Majorze Legorburu.
Ixidro Legorburu, oficer wywiadu M’haelich, służył jako konsultant do spraw
taktyki. Teraz pospieszył na wezwanie.
- Tak, pułkowniku?
Michael P. Kube-McDowell
29
- Właśnie otrzymaliśmy sygnał o ogłoszeniu alarmu pierwszego stopnia w skali
całej floty - powiedział Pakkpekatt, włączając i przesuwając ekran, aby także i major
mógł przeczytać wiadomość. - Moja prośba o dodatkowe jednostki została odrzucona.
Otrzymałem rozkaz odesłania „Marudera”, „Prana” i „Nagwy” z maksymalną
szybkością do innych zadań.
- Ależ to prawie połowa naszych sił, sir - powiedział Legorburu, kręcąc głową. -
Czego od nas oczekują?
- Najwyraźniej, że uznamy własną, porażkę - stwierdził wprost Pakkpekatt. -
Uprzedzono mnie też, że może dojść do odwołania również „Sławnego”. Mamy
pozostać w jednogodzinnym alarmie, to znaczy nie wykonywać skoków większych niż
pół roku świetlnego.
- Przynajmniej możemy w ten sposób dalej prowadzić poszukiwania - powiedział
Legorburu. - Musimy tylko wywołać „Wrzosowisko” naprzód, aby wypełnił lukę po
„Maruderze”. Chyba skończył już z przeszukiwaniem szczątków.
- „Wrzosowisko” skoczył już na Nichen z ciałami poległych i rannymi z
„Kauriego” - wyjaśnił Pakkpekatt. - Wróci dopiero za co najmniej dobę. O ile w ogóle
pozwolą mu wrócić.
Legorburu spojrzał uważnie na ekran.
- Nie pojmuję, pułkowniku. Skąd ta nagła zmiana priorytetów? Co tam się dzieje?
To musi być coś wielkiego, skoro nie mogą dać nawet trzydziestoletniego okrętu i kilku
patrolowców.
- Tej informacji mi poskąpiono - powiedział Pakkpekatt i skrzywił się
niesympatycznie.
- Może wyłowię coś z cudzych transmisji - zaproponował Legorburu. - Mam
spróbować?
Pakkpekatt skinął głową.
- Tak, proszę. Chciałbym wiedzieć, czemu muszę stawać na uszach, żeby po
prostu robić swoje.
Tarcza Kłamstw
30
R O Z D Z I A Ł
3
Lando Calrissian prowadził postępującą korytarzami wagabundy procesję, nie
wypuszczając bojowego blastera z dłoni. Zaraz za nim jechał holujący z tyłu stelaż
Artoo, na końcu zaś kroczył Lobot. Na barana niósł Threepio, zupełnie jak dziecko
siedzące na ramionach ojca.
- To wszystko moja wina - powiedział Lando, zerkając do tyłu. - Powinienem iść
pierwszy i wziąć dla Threepia pas manewrowy albo i całą uprząż z zasilaniem. Te
ogniwa pasują też do skafandrów.
- Mamy je, znaczy mieliśmy, na „Ślicznotce” - powiedział Lobot. - Nie wszystko
zmieściło się na stelażu.
- Oddałbym prawie wszystko, co wzięliśmy, za parę zapasowych zestawów.
Nigdy nie myślałem, że będę musiał fruwać tak długo w stanie nieważkości. - „Długo
albo i zawsze”, pomyślał ponuro Lando.
- Swoją drogą to ciekawy projekt - zauważył Lobot. - Quelli zrobili chyba
wszystko, by jak najbardziej nam utrudnić poruszanie. Brak sztucznego ciążenia, brak
momentu obrotowego, ściany są antymagnetyczne, bez szlaków ślizgowych, uchwytów
ani przypięć.
- I co w tym takiego ciekawego?
- Quelli mieszkali na planetach - powiedział zdumiony pytaniem Lobot. - Jak oni
sami poruszali się po statku?
Lando chrząknął.
- Może Quelli to wielkie dżdżownice grube jak ten korytarz?
- Może - mruknął Lobot. - Ale nawet wielkie robale czują się lepiej w polu
grawitacyjnym. Wciąż mam nadzieję, że gdzieś tu jest jakiś guzik, który wszystkim
nam ułatwiłby życie.
Korytarz ciągnął się bez końca i nowe jego odcinki wyłaniały się przed Landem
niczym wciąż uciekający horyzont, kuszący niespełnionymi z założenia obietnicami.
- Ile już?
- Rejestrator Altoo podaje, że od wejścia na pokład minęły trzy godziny i osiem
minut. Naprzód ruszyliśmy czterdzieści siedem minut temu - odparł Lobot.
Michael P. Kube-McDowell
31
- A ja myślałem, że to już całe wieki - powiedział Lando. - Czy tylko ja ulegam
podobnemu złudzeniu? Przecież statek powinien się chyba już skończyć.
- Jakoś się nie skończył.
- Wszystko tu pokręcone - rzucił Lando. - Pełzniemy z szybkością metra na
sekundę minus kilka przystanków. Czterdzieści pięć minut daje dwa tysiące siedemset
sekund. A statek ma tylko tysiąc pięćset metrów długości. Powinniśmy szwendać się
już jakiś kilometr przed dziobem.
- Ciągi, które widzieliśmy na burtach, owijały się wkoło kadłuba i to w dość
złożony sposób - zauważył Lobot. - Jeśli jesteśmy w środku któregoś z nich, a
podejrzewam, że tak właśnie jest, to znacznie wydłużyłoby drogę.
- Chyba jednak nie, bo wciąż posuwamy się ku dziobowi. A może mi się zdaje?
Gdyby korytarz zawrócił, to przecież byśmy zauważyli.
- Na pewno? - spytał Lobot. - Mnie trudno jest złapać orientację bez punktów
odniesienia.
- Coś w tym jest. Jakkolwiek się staram, nie mogę wyobrazić sobie układu tego
grata - sarknął Lando, obracając się by spojrzeć na resztę gromadki. - Artoo, możesz
jeszcze raz pokazać mapę?
Holoprojektor Artoo ożył i ukazał plan wagabundy sporządzony przez robota
nałożony na rzuty przygotowane jeszcze przez techników Pakkpekatta. Przebyty szlak
zaznaczony został jasnoczerwoną linią, która wiła się tam i z powrotem niczym
sinusoidalny wykres fali niskiej częstotliwości Miejscami wysuwała się nawet poza
obręb kadłuba.
- Widzicie? Jesteśmy już za burtą.
- Artoo, pewien jesteś, że twoje żyro działa normalnie? - spytał Lobot.
Baryłkowaty robot wypiszczał jednoznaczne potwierdzenie.
- No to jak to wyjaśnisz?
Artoo wyartykułował odpowiedź.
- Że statek jest teraz dłuższy? - przetłumaczył zdumiony Threepio. - Co za absurd.
Przecież nawet ty nie możesz być aż taki głupi. Musiałeś się chyba popsuć.
Lando westchnął i spojrzał na lico korytarza. Przestali już mówić o ścianach czy
grodziach, te określenia nie pasowały.
- Skoro nie ma innego wyjaśnienia... - rzucił zmęczonym głosem. - Widzieliśmy
już kilka ich sztuczek. Widać taka technologia, że nic na tym statku nie jest niezmienne,
nawet jego wymiary. Coś mi się wydaje, że Quelli nie grają czysto.
- Sam nieraz oszukiwałeś w przeszłości - przypomniał Lobot.
- Pewnie i tak - przyznał Lando. - Ale wtedy mogłem zwykle przyjrzeć się
najpierw stolikowi i to się bardzo przydawało. Wyłącz mapę, Artoo, ale notuj nasze
postępy. Jak tylko najlepiej potrafisz. Przyspieszymy trochę kroku. Dwa metry na
sekundę, na mój znak...
Minęła prawie godzina, nim Artoo dokonał pewnego odkrycia i zaraz głośno o
nim oznajmił.
- Co jest? - spytał Lando.
Tarcza Kłamstw
32
- Artoo mówi, że przed nami pojawiło się coś nowego - wyjaśnił Threepio. - Może
być sztucznego pochodzenia.
Lando popłynął do przodu i rozejrzał się z nadzieją po korytarzu.
- Gdzie?
- Przed panem, powyżej i z lewej - powiedział android.
- Widzę - mruknął Lando. - Ależ to małe. Poczekajcie no...
- Co to jest? Lando?
Lando nie odpowiedział, bo gdy reszta doń dołączyła, wszystko stało się jasne. Z
lica korytarza wystawał mały kawałek metalu z krótkim sznurem przewleczonym przez
otwór.
- Cóż, wróciliśmy do punktu wyjścia - oznajmił Threepio, wykazując najmniej
taktu.
- Ale to niemożliwe - powiedział nieco zirytowany Lobot.
- Normalnie niemożliwe, ale jak to inaczej wyjaśnisz? - spytał Lando, pokazując
na metalowy znacznik.
- Może się przemieścił? - zasugerował cyborg.
- Niby jak? Myślisz, że na tym statku jest ktoś jeszcze?
- Nie wiem. Może to kopia naszego znacznika, taka zmyłka. Czujniki Artoo
pokazują niezmiennie, że wędrujemy ku dziobowi.
- Zapewne czynimy to już drugi raz. Co to za zwariowany statek? Korytarze
prowadzą tu donikąd i nic z tego nie wynika.
- I tak zmarnowaliśmy dwie godziny - zaznaczył Lobot.
- Niewątpliwie. Zmarnowaliśmy dwie godziny i... - Lando sprawdził odczyty
kontrolek - około dziewięciu procent masy odrzutowej. Wy dwaj pewnie też.
- To nader niepokojące. I co teraz poczniemy? - spytał Threepio.
- Sięgniemy po fortele - powiedział Lando. - Ile nici węglowej mamy?
Lobot wiedział to bez sprawdzania.
- Dwie szpule, każda po pięć tysięcy metrów. Czemu pytasz?
- Skoro łazimy tak w kółko, możemy donikąd nie trafić, a wyczerpiemy tylko
wszystkie zapasy. Nie mamy dość materiału na uchwyty na całej długości korytarza, ale
może starczy tego chociaż na kotwiczki wyjaśnił Lando. - A to nie pozwoli nam dać się
ponownie ogłupić.
- Owszem, wtedy sporządzimy mapę topograficzną zamiast tej projekcyjnej -
przyznał Lobot. - Będziemy znali wzajemne położenie miejsc, przez które przeszliśmy,
i to nawet wtedy gdy zwykła geometria zawiedzie.
Lando przytaknął.
- Niech lepiej zacznie się nam układać. Zaczynam się poważnie niepokoić.
Według licznika obrotów na szpuli przeszli korytarzem 884 metry. Wbili cztery
zaimprowizowane kotwiczki a w końcu dotarli do rozwidlenia.
- Szalenie zabawne - powiedział Lando, zawisając w powietrzu przed oboma
wejściami. - Ostatnim razem tego tu nie było.
- O ile już tu trafiliśmy.
Michael P. Kube-McDowell
33
- Nie zaczynaj ze mną - powiedział Lando, obracając się.
- To nie był żart - odparł Lobot. - Możliwe całkiem, że te przejścia to kanały albo
ciągi powiązane jakoś ze szczególnymi funkcjami statku, bez skojarzenia z naszymi
osobami.
- Jakie kanały? Suche jak pieprz.
- Są jeszcze inne rodzaje płynów, są gazy i ładunki elektryczne, jest plazma
energetyczna - wyliczył Lobot. - A ciągi zazwyczaj wymagają zaworów i
przełączników. Możliwe, że coś takiego znajduje się właśnie przed nami. Gdzieś z tyłu
znaleźlibyśmy może następny.
Lando obrócił się powoli twarzą ku rozwidleniu.
- Gdybym był gruby, gdybym był chudy, gdybym był stary, taki właśnie jary,
wiedziałbym kudy wentylować dudy... - zanucił z cicha.
- Co?
- Przepraszam pana, ale to wyliczanka dziecięca z Basarais - powiedział Threepio.
- Panie Lando, czy mogę coś zasugerować?
- Sugeruj do woli. Threepio. Wolałbym nie wysłuchiwać potem uwag w stylu
„Też o tym myślałem, ale jakoś do głowy mi nie przyszło, by powiedzieć”.
- Dobrze, panie Lando. Sugeruję zatem, byśmy rozdzielili się na dwie grupy i
zbadali jednocześnie oba przejścia. To byłaby najbardziej efektywna metoda. Jeśli
każda grupa będzie składać się z człowieka i robota, wówczas powinniśmy zachować
kontakt między sobą nawet wówczas, jeśli znajdziemy się w sporej odległości.
- Całkiem niezły koncept, Threepio - powiedział Lando. - Mamy dwie szpule,
możemy zatem oznaczyć oba przejścia. Lobot?
- Jestem zdecydowanie przeciwko rozdzielaniu się - stwierdził Lobot. - Zawory,
które otwierają się przypadkiem, mogą równie łatwo się zamknąć. Możliwe też, że
postawiono nas przed tym wyborem w pewnym dokładnie określonym celu: aby nas
rozproszyć.
Lando zmarszczył brwi.
- A jeśli się nie rozdzielimy, to które przejście wybrać?
Lobot potrząsnął głową.
- Wszystko jedno, Lando. Pierwsze z brzegu.
Pierwszy z brzegu korytarz skończył się trzysta metrów dalej, skręciwszy pod
kątem blisko dziewięćdziesięciu stopni w dół (czy ku wnętrzu statku). Gdy się cofnęli,
drugie przejście zawiodło ich do kolejnego rozwidlenia, które było odwróceniem
pierwszego, i dalej ku następnemu krótkiemu korytarzowi, który skręcał raptownie i też
się kończył.
- Tu w dole coś jest - powiedział Lando, zwlekając z zawróceniem. - Oba
zaślepienia wiodą do tego samego miejsca. To może być hipernapęd.
Lobot wiedział, że baron najchętniej od razu zweryfikowałby swoją teorię,
wypalając dziurę w ścianie.
- Chodź - powiedział wyciągając rękę i dotykając jego ramienia.
- Mam tego dość.
Tarcza Kłamstw
34
- Wiem - stwierdził Lobot. - Ale ty wiesz, że wyłączenie hipernapędu a
uszkodzenie hipernapędu to dwie zupełnie różne rzeczy. Może znajdziemy lepsze
wyjście.
Lando spojrzał na wyświetlacze swoich kontrolek.
- Dobra - powiedział. - Ale jeśli nie znajdziemy niczego do czasu, gdy te liczby
zmaleją do prawie jednostek, to wracam tutaj. Nie zamierzam biernie czekać na koniec,
Lobot.
- Tego akurat się po tobie nie spodziewam. Na razie jednak wstrzymaj się,
przyjacielu.
Ramię przy ramieniu odpłynęli korytarzem.
Skutkiem zrodzonej z desperacji pracowitości Lando i Lobot zdołali zamocować
aż czterdzieści jeden wykrojonych ze stelaża i wyposażenia kotwiczek. Rozmieszczali
je co dwieście metrów. Rozwinęli ponad osiem kilometrów nici, opasali nią trzy
główne korytarze i więcej niż piętnaście odnóg.
Podczas penetracji zidentyfikowali jedenaście zaworów, osiemnaście
przełączników i trzy różne trasy wiodące z powrotem do miejsca, gdzie wniknęli na
pokład. Przeznaczenie mechanizmów i sposób ich funkcjonowania pozostały
nieodgadnione jednak sporządzona przez Artoo-Detoo holograficzna mapa przybrała
wreszcie użyteczną postać.
Przez cały ten czas wagabunda mknął przez nadprzestrzeń najwyraźniej
nieświadom kręcących się wewnątrz pasażerów. A ich opuściły wcześniejsze lęki.
Statek dalej wydawał się tajemniczy, niechętnie zdradzał swe sekrety, ale nie robił im
więcej kawałów. Zagrożenie życia stało się nieokreślone, zupełnie jak w równaniu ze
zmiennymi, których nie dawało się kontrolować.
W chwili, gdy kolejne przejście zawiodło ich do miejsca już uprzednio
obwieszonego nicią, na mocy milczącego porozumienia zatrzymali się tam chwilę, by
odpocząć i nieco się zastanowić.
Lando zrobił pętlę na lince i założył ją sobie na nadgarstek.
- Ile trwa ten skok?
- Trochę ponad trzydzieści siedem godzin - odparł Lobot.
- Tym razem leci gdzieś daleko - westchnął Lando. - Pomyślmy, cztery razy trzy
przecinek czternaście razy trzydzieści siedem do trzeciej podzielone przez trzy... To
teraz możemy być gdziekolwiek w obszarze miliona sześciennych lat świetlnych
przestrzeni. Będą musieli ściągać telepatę, żeby nas odszukać.
- Powinniśmy się zdrzemnąć - zaproponował Lobot.
- Czemu?
- To pozwoli oszczędzić nieco zasobów. Poza tym zmęczona ludzka istota nie
działa zbyt efektywnie.
- Ale martwi niewiele zdziałamy - powiedział Lando. - Pięć godzin snu to może
być akurat tych pięć godzin, których nam zabraknie, by się z tego wygrzebać.
- Niemniej pięć nieprzespanych godzin może zaowocować błędem nie do
naprawienia.
Michael P. Kube-McDowell
35
- Od tego mamy roboty, by strzegły nas od błędów. One się nie męczą -
powiedział Lando. - Poza tym, jestem głodny. Chętnie znalazłbym tu jakąś przytulną
kafejkę.
- Zaczynasz przejawiać nieracjonalne zgoła oczekiwania.
Lando zachichotał niemrawo.
- Sam wiem, kiedy mi odbija. A ty wyczuwasz te chwile, gdy zaczynasz się
wymądrzać?
- Panie Lando...
- Co jest, Threepio?
- Czy to możliwe, by ten statek wyszedł już z nadprzestrzeni bez naszej wiedzy?
Może nie zauważyliśmy tego zajęci poszukiwaniami. Może nie zalecieliśmy aż tak
daleko, jak pan sugeruje.
- Nie - uciął Lando. - Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś statek jęczał tak głośno przy
przejściach. Nie moglibyśmy tego przeoczyć. W każdym razie ja. To mi zresztą daje do
myślenia. Bo wiecie, ciekawe, jak długo ten statek krąży po kosmosie, wchodzi w
nadprzestrzeń, wychodzi stamtąd i ile czasu minęło od ostatniego przeglądu
połączonego z kontrolą zmęczeniową kadłuba. Miałem kiedyś przyjaciela w stoczni na
Atzerri, który pokazał mi holo skanu jednego statku, który przyjęli. Zawsze powstaje
masa mikropęknięć w strukturze hiperklatki, w wewnętrznych naciągach. Nawet kil
„Dreadnaughta” temu ulega. Widzicie więc, choćbyśmy mieli tlenu, wody i żarcia z
kawą do woli, to wolałbym nie zasiadywać się tu zbyt długo i nie słuchać wszystkich
tych jęków nazbyt wiele razy. Bo niezależnie od tego, jak solidni byli ci Quelli,
niedługi już dzień, gdy ta stara łajba rozsypie się w stertę złomu.
Artoo pisnął zaniepokojony.
- Ciekawe, gdzie teraz podziewa się „Sławny” - powiedział Threepio.
- Ja wolę o tym nie myśleć - stwierdził Lando i roześmiał się. - Nie mam ochoty
fundować sobie depresji. - Wyplątał dłoń z linki i poszybował swobodnie. - Jak
chcecie, to sobie odpoczywajcie. Pokaż mi mapę, Artoo. Wciąż zostało jeszcze wiele
do obadania.
W siedemdziesiątej pierwszej godzinie uwięzienia znaleźli panel sterowania i
stało się to czysto przypadkowo. Znajdował się bowiem w sekcji, którą dwakroć już
oglądali i nigdy więcej by tam nie zajrzeli, gdyby nowe, dopiero oznaczane przejście
tak dziwnie ich nie zaprowadziło.
Panel miał zaokrąglone brzegi i wymiary dwa metry na ponad metr, wpasowano
go zaś w „sufit” przejścia (to Lando zdecydował, że strona z linkami oznacza „prawą” i
wedle niej ustala się wszystkie pozostałe). Pełen był gniazdek i symboli różnych miar.
Same gniazda rozmieszczono symetrycznie w jednej trzeciej od centrum. Symbole
okalały je na zewnątrz.
- I jak pan myśli, co to jest, panie Lando?
- Może jakiś test na inteligencję - odparł Lando, starając się zerknąć przez
największy z otworów do środka - Ktoś wie jak się do tego zabrać?
Tarcza Kłamstw
36
- Cóż, obiekt zdradza niejakie podobieństwo do mechanicznego pudła, które
ambasador Nugek dał kiedyś Anakinowi Solo - powiedział Threepio. - Cóż to była za
zabawa, jak cieszyły go te koła i bloki, którymi można było poruszać przez otwory...
- Zamknij się, Threepio.
- Tak jest, proszę pana.
Lobot oglądał artefakt na własną rękę.
- Dwadzieścia cztery otwory w dwóch rozmiarach. Osiemnaście symboli. Nie
widzę ruchomych części. Metal wypolerowany, żadnej powłoki ochronnej. Nie ma też
rys ani zadrapań, nawet wokół gniazd.
- Mnie to przypomina zwykły zespół wyjść - powiedział Lando. - Taki jak zestaw
diagnostyczny na „Sokole” czy szafka dostępu na „Ślicznotce”. Podłączasz się tutaj i
możesz korzystać ze wszystkich systemów statku.
- No, to byłoby to, czego szukaliśmy - mruknął Lobot. - Jaka jest szansa, że
właśnie znaleźliśmy?
- To jedyny mechanizm na przestrzeni dziewięciu kilometrów przebytych dotąd
od wejścia.
- A raczej jedyny, który udało nam się rozpoznać - poprawił Lobot. - Na tym
statku obowiązuje najwyraźniej zasada, że wszystkie mechanizmy pozostają ukryte tak
długo, jak długo nie ma potrzeby z nich korzystać. Zastanów się raczej, czemu ten
panel jednak nam się objawił i czemu stało się to właśnie teraz.
- Jak wiesz, to powiedz.
- Ponieważ statek będzie niebawem potrzebował tego właśnie mechanizmu, do
czegokolwiek on służy...
- Co da nam szansę załapać się i zadbać nieco o własne interesy - powiedział
Lando. - Nie dla nas zaplanowano ten pulpit, ale może uda nam się jednak z niego
skorzystać. Energia zawsze płynie tak samo, a Artoo radzi sobie z portami termicznymi,
plazmowymi i elektrycznymi. Dane też zawsze wyglądają tak samo. O ile tylko Artoo
zdoła je odczytać, to Threepio powie nam, co znaczą.
- Ale nie masz żadnych podstaw, by sądzić na pewno, że to właśnie panel
sterowania - upierał się Lobot. - Już bardziej prawdopodobne, że jego działanie
związane jest jakoś z układem przejść.
- No to może mamy tu schowek? - warknął Lando. - Albo wentylator? Lub
labirynt dla szczura czy uprawę grzybków? Może chcesz jeszcze powiedzieć, że w
ogóle nie powinniśmy tego dotykać? Do jasnej, jak długo mamy czekać, nim coś
wreszcie zrobimy?
- Przez ostatnie trzy dni nie przespałeś więcej niż dwie godziny - zauważył Lobot.
- Zaczynasz wykazywać nadmierną popędliwość...
- To prawda - przyznał Lando. - Nie jadłem też od tak dawna, że nawet przyjaciela
bym schrupał. Woda z podajnika smakuje, jakby z tuzin razy już przeze mnie przeszła.
A ty co? Jesteś bardziej maszyną niż człowiekiem? Nic cię nie rusza?
- Jestem człowiekiem tak jak ty - powiedział Lobot. - Wątpię, byś był bardziej
głodny niż ja. Moja woda smakuje równie paskudnie. Ale na razie nie pojmuję jeszcze,
co właściwie odkryliśmy...
Michael P. Kube-McDowell
37
- I nie chcesz dowiedzieć się niczego więcej? Ja proponuje by roboty spróbowały
się podłączyć. To wszystko. Żadnych blasterów. Żadnego majstrowania.
- Posłuchaj, proszę - stwierdził z naciskiem Lobot. - Nie rozumiem, czemu nasz
pobyt na statku spowodował schowanie wszystkich urządzeń temu podobnych ani
czemu pozwolono nam krążyć tu do woli. I to mnie niepokoi. Podejrzewam, że
pojawienie się tego artefaktu może oznaczać zakończenie jednego lub drugiego, albo i
obu naraz...
- I dlatego właśnie to my powinniśmy uczynić pierwszy ruch - powiedział Lando.
- Artoo, Threepio, podejdźcie no tutaj. Chcę, byście spróbowali podłączyć się do
systemów wagabundy.
Lobot spojrzał na roboty.
- Threepio, Artoo, proszę was, poczekajcie, aż będziemy wiedzieli coś więcej. Na
razie jeszcze niczego aż tak bardzo nam nie brakuje. Przecież nie wiemy naprawdę, z
czym mamy do czynienia.
- Przepraszam, proszę pana, ale pan Luke oddał nas pod opiekę panu Lando -
powiedział Threepio, pozwalając, by Artoo podholował go do panelu. - Jesteśmy
zobowiązani wypełniać jego polecenia niezależnie od tego, jakie pan gotów byłby
zgłaszać do nich zastrzeżenia.
- Dziękuję, Threepio - mruknął Lando, taksując Lobota nieco triumfalnym
spojrzeniem. - Miło wiedzieć, że znów gramy w jednej drużynie.
Czy wynikało to z ostrzeżeń Lobota, czy z silnego pragnienia przetrwania, Artoo
wziął się do wykonywania poleceń Landa tak ostrożnie, aż cyborg bliski był
przyklaśnięcia.
Najpierw robot przystanął w bezpiecznej odległości od panelu i obracając kopułką
obejrzał go sobie dokładnie z użyciem różnych czujników - optycznego, termicznego,
widm promieniowania, elektromagnetycznego. Threepio przekazywał głośno rezultaty
obu stojącym po drugiej stronie mężczyznom.
Lobot wiedział wszystko, zanim jeszcze android ubrał to w słowa, gdyż Artoo z
własnej inicjatywy i niezauważalnie dla Landa otworzył dla użytku cyborga inny ze
swoich kanałów łączności. Lobot przyjął ten gest wsparcia bez słowa, by nie zdradzić,
iż astromech nieco się jednak zbuntował.
Gdy wstępne oględziny nie wykazały niczego groźnego, Artoo podtoczył się
bliżej i wysunął próbnik. Głowica czujnika była zbyt duża, aby pasować dokładnie do
najmniejszego z otworów, ale robot przysunął ją jak najbliżej bez dotykania brzegów.
- Pole: zero przecinek zero dziewięć gaussa - powiedział Threepio. - Natężenie
przepływu: jeden przecinek sześć zero dwa. Współczynnik alfa: zero. Współczynnik
beta: sto szesnaście. Ładunek polaryzacji: brak. Artoo, ani słowa z tego nie rozumiem.
Może ktoś wyjaśni mi, co to znaczy?
Robot pokręcił kopułką i wydał serię gwizdów, których Threepio nie
przetłumaczył.
- Próbuję się nie ruszać - powiedział natomiast, gdy Artoo przesunął czujnik do
następnego gniazdka. - To nie moja wina, że nie zaprojektowano mnie do stanu
Tarcza Kłamstw
38
nieważkości. Najwrażliwsze istoty żyją zawsze na powierzchni planet, tam jest ich
miejsce.
Odpowiedź Artoo nawet dla uszu Lobota brzmiała dość grubiańsko.
- Nie obchodzi mnie, co sobie myślisz - powiedział Threepio. - Przecież jesteś
tylko maszyną. Do szlachetniejszych celów mnie przewidziano. Winienem zajmować
się dyplomacją, kiedy to wykuwa się czas pokoju pomiędzy zawziętymi wrogami,
umawia małżeństwa dynastyczne... Och, jak mi brakuje tych dawnych, dobrych dni...
Artoo burknął elektronicznie.
- A proszę bardzo - rzucił lekceważąco Threepio. - Przekonasz się, ile mnie to
obchodzi. Nie potrzebuję twojej pomocy.
Mówiąc to, złocisty android puścił prawy wspornik astromecha i założył ręce na
piersi.
- Ale ja twojej pomocy i owszem, potrzebuję - powiedział Lando. - Przestań zatem
sprzeczać się z braciszkiem i podawaj dane.
- Czemu popełnia pan wciąż ten sam błąd, panic Lando? Ten mały, egoistyczny
tyran nie jest wcale moim krewnym - sarknął Threepio.
- Mogę ci pomóc. Lando - powiedział cicho Lobot, nie bawiąc się w dodatkowe
wyjaśnienia. - Pole: zero przecinek osiem dwa gaussa. Natężenie przepływu: jeden
przecinek siedem cztery. Współczynnik alfa...
Lando spojrzał zdumiony na Lobota, co sprawiło cyborgowi nawet satysfakcję.
Żaden z nich nie zauważył, że dryfujący Threepio sięga ręką ku jednemu z występów
na panelu, by złapać się go i jakoś ustabilizować. Obaj jednak usłyszeli trzask
wyładowania i ujrzeli, jak błękitny błysk zalewa korytarz.
- Wielkie nieba! - wykrzyknął Threepio.
Lobot szybko odwrócił głowę. Jeden z boków panelu spowijały białobłękitne
węże wyładowań. Pulsowały pomiędzy występami i ogarniały rękę androida prawie do
łokcia. Z każdą chwilą było ich coraz więcej.
- Threepio, nie puszczaj... - zaczął Lobot.
Ostrzeżenie przyszło za późno. Threepio zdążył już odruchowo cofnąć kończynę.
Chwilę później z panelu strzeliła błyskawica. Uderzyła w rękę androida,
przebiegła mu z boku głowy i stamtąd skoczyła w lico korytarza. Zanim ktokolwiek
zdążył coś zrobić, pognała dalej, rozlewając się niczym halo błękitnego ognia na całej
powierzchni przejścia. Tam zniknęła, przy czym jej odnoga pobiegła zamocowaną z
boku liną asekuracyjną, zmieniając ją w wirujący, czarny pył.
Wyładowanie wstrząsnęło Threepiem i zostawiło go wirującego w powietrzu.
Jego poczerniała prawa ręka dymiła z serwomotorów i przewodów, głowa zastygła pod
dziwnym kątem. Drżała lekko, jakby sterownik wpadł w pętlę poleceń.
Lobot wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw, których, jak mu się wydało, nigdy
się nie uczył, i ruszył ku uszkodzonemu androidowi. Lando zamarł na chwilę
ogłuszony, ale zaraz uczynił to samo. Obu jednak wyprzedził Artoo, odciągając czym
prędzej Threepia od panelu. Gdy minęli Landa, mały robot zawarczał coś niezbyt
przyjaznego.
Michael P. Kube-McDowell
39
- Przykro mi - powiedział Lando, podnosząc ręce w geście poddania. - To nie
moja wina. Lobot, wytłumacz mu, że to nie moja wina.
Posuwając się w głąb korytarza za Artoo i Threepiem, Lobot minął Landa bez
słowa.
Artoo nie pozwolił, by Lando chociaż dotknął Threepia. Z odległości paru metrów
Calrissian musiał patrzeć, jak Lobot i astromech zawisają nad byłym pomocnikiem
dyplomatów i próbują ustalić rozmiar zniszczeń.
Ze wspomnianego dystansu wyglądały na poważne.
Jednostki typu R6 lub R7 mogłyby przetrwać podobne wyładowanie bez trudu.
Najnowsze roboty bojowe były opancerzone przeciwko strumieniom energii i
zabezpieczone przed prądami indukcyjnymi. Nie mogło zagrozić im nawet niemal
bezpośrednie trafienie z działa jonowego pierwszej klasy.
Threepio powstał jednak do toczenia wojny na słowa. Miał minimalne
zabezpieczenia, które ładunek obezwładnił. Gdyby przeszedł przez całe ciało androida,
naruszając główne procesory, wówczas Threepio byłby martwy.
Ale i tak Lando widział, że prawa ręka Threepia była sztywna i nie nadawała się
do użytku, ze opalonymi serwomotorami i stopionymi złączami. Co gorsza,
uszkodzeniu uległ także jego syntetyzer albo i procesor mowy. Gdy się odezwał, głos
mu pływał niczym przekaz odbierany z odległego o milion kilometrów kieszonkowego
komlinku. Dwa razy urwał w pół zdania, jakby zgubił gdzieś zupełnie powszednie
słowa. Lando nigdy jeszcze nie słyszał, by zachowywał się on w ten sposób.
Po kilku minutach Lobot zostawił Threepia z Artoo i dołączył do Landa. Ku jego
zdumieniu nie wygłosił żadnych słów potępienia. Z profesjonalnym opanowaniem,
niemal tak samo jak w każdym innym przypadku, zdał sprawę z sytuacji.
- Ręka Threepia nie nadaje się do naprawy, a części zamiennych nie mamy -
powiedział. - Artoo próbuje odblokować boczny popychacz i przywrócić głowie
swobodę ruchów. - Pokazał skinieniem na stelaż, który Lando odholował z miejsca
zdarzenia. - Potrzebuję narzędzia.
- Już, chwilę - mruknął Lando. - Ale co tam się stało? Masz jakiś pomysł?
- Narzędzia poproszę - powtórzył Lobot i przesunął się, żeby przepłynąć między
Calrissianem a licem korytarza.
Lando złapał go za przedramię.
- Miałeś rację co do tych korytarzy. Szykują się do... - Coś przesunęło się w polu
jego widzenia. Lando szybko przeniósł spojrzenie z Lobota na roboty, a potem dalej, na
coraz jaśniejszą poświatę widoczną za zakrętem korytarza. - Wyładowanie! - krzyknął.
- Odsunąć się od ścian. Artoo, za tobą!
- Co? - Lobot wyciągnął szyję.
Lando pociągnął cyborga ku środkowi przejścia dokładnie na chwilę, nim halo
pojawiło się w bezpośredniej bliskości. Gnało ku nim. Otoczyło ich ledwie na chwilą i
pomknęło dalej, podnosząc w locie włosy na karku Landa.
- Obiegło cały statek?
- Tak.
Tarcza Kłamstw
40
- I jakby w ogóle nie straciło mocy - mruknął zdumiony Lobot.
- Właśnie. I to próbowałem ci uświadomić. Miałeś rację. To są przewodniki, a
dokładnie superprzewodzące akumulatory. Może nawet generatory kaskadowe,
gazowe.
- Do obsługi broni - powiedział powoli Lobot. - To musi być związane z
uzbrojeniem.
- Ten panel to rodzaj inicjatora. Threepio spowodował wyładowanie łukowe w
chwili, gdy statek szykował się do otwarcia ognia. I wyładowanie nastąpiło
przedwcześnie. Możliwe, że system uznał to za niesprawność, co powinno dać nam
nieco czasu, aż się przeładuje.
- Ale broń jest bezużyteczna w nadprzestrzeni. To wyjaśnia, czemu na razie dano
nam spokój.
- I tłumaczy, czemu panel pokazał się właśnie teraz - dodał Lando. - Bystry
stateczek. Gdy wchodzę do podejrzanego miejsca, sprawdzenie broni zostawiam
zawsze na koniec.
- Kontrola integralności systemu. Pewnie szykuje się do...
- Poczekaj. Słuchaj.
Wszędzie wkoło rozległy się pojękiwania i trzaski oraz basowy, z wolna
narastający pomruk.
Lando puścił Lobota i zanurkował w kierunku stelaża, wyrywając z uchwytu
kotwiczkę z czujnikiem zabezpieczoną dodatkowo jedwabną siatką i z pojedynczym
przewodem prowadzącym zakończonym pętlą.
- Nie mogę czekać - powiedział. - Artoo! Mapę! Z której strony jest najbliżej do
zewnętrznego poszycia?
Artoo zaskrzeczał coś w odpowiedzi.
- Wskaż kierunek. Nie rozumiem!
- To nie była odpowiedz - wyjaśnił Lobot. - Pyta mnie, czemu jeszcze nie
przyniosłem narzędzi. - Zamknął oczy i światełka na jego interfejsie zamigotały
gwałtownie. - Tutaj - powiedział. - Osiemnaście metrów. Ale nie wiem, co jest
pomiędzy.
- Powiem co, gdy wrócę - rzucił Lando. Wyciągnął blaster, wycelował we
wskazanym kierunku, wypalił dziurę i zaraz w niej zniknął.
Lando stanął na szeroko rozstawionych nogach, wpartych dzięki ciągowi
silniczków manewrowych w zewnętrzne poszycie wagabundy. Skierował blaster prosto
w dół, nacisnął spust i w dole pojawił się krąg próżni. Prąd powietrza wyssał
błyskawicznie powstałą przy tej okazji chmurę szarego dymu.
Kotwiczka unosiła się dotąd swobodnie obok, teraz jednak linka, której pętlę
Lando założył na nadgarstek, napięła się poruszona wiatrem. Lando schował blaster do
kieszeni i luzował linkę tak długo, aż kotwiczka wysunęła się przez otwór i tylko
zaciśnięta pętla powstrzymywała ją przed ucieczką.
Michael P. Kube-McDowell
41
Potem poczekał, aż kadłub zacznie zarastać. Gdy otwór zmalał poniżej średnicy
kotwiczki. Lando pociągnął linkę i przycisnął kotwicę do poszycia. Sięgnął do zdalnych
sterowników, uruchomił czujniki i uzbroił system mocujący. Gdy otwór zamknął się
niemal całkowicie, raz jeszcze pociągnął za linkę.
Rozległ się wyraźny trzask i kotwiczka wystrzeliła krzyżowe mocowania prosto w
poszycie kadłuba. Dla wszelkiej pewności Lando owinął jeszcze linkę wkoło obudowy
kontrolek. Miał nadzieję, że nawet jeśli statek zdołałby jakoś pozbyć się mocowań, to
zaimprowizowana smycz zatrzyma urządzenie w miejscu.
Dokonawszy dzieła, obrócił się, by obejrzeć wreszcie pomieszczenie, w którym
przydarzyło mu się znaleźć.
W odróżnieniu od korytarzy akumulatorów, gdzie lica poświęcały jednolitym,
bladożółtawym blaskiem, tutaj jedynym źródłem światła były dwie bliźniacze lampy
zamocowane po obu stronach hełmu Landa na wysokości uszu. Gdy omiótł otoczenie,
promienie zginęły w wielkiej, otaczającej go ze wszystkich stron (prócz burty) pustce.
Czuł się jak przyczepiony do ściany biegnącej poprzez próżnię.
Dopiero gdy uniósł głowę i spojrzał tam, skąd przybył, blask oparł się na jakimś
obiekcie. Jednak jego widok sprawił, że Calrissianowi dreszcz przebiegł po grzbiecie.
Światło lamp ukazało bowiem mrowie twarzy obcych. Jakiś kolaż może galerię
albo i pomnik ciągnący się w obie strony. Były tu tysiące różnych twarzy czy też
wariacji na temat tego samego oblicza. Wszystkie wpatrywały się martwo w przestrzeń,
ulokowane na heksagonalnych polach. Lando nie widział nigdy nikogo podobnego,
jednak wyczuwał w ich wielkich, okrągłych i jakby poszukujących go oczach
niebagatelną inteligencję.
Lando potrafił czytać twarze obcych, był w tym poniekąd mistrzem. Dowiadywał
się zwykle o nich więcej, niż oni sami mogli wiedzieć o sobie. Wyrzeźbione oblicza
Quellich jawiły mu się zarazem jako silne i naznaczone rezygnacją, wiedzą i
ciekawością równocześnie, a do tego napiętnowane bólem wynikłym z uprzytomnionej
nietrwałości życia. Istoty pozujące nieznanemu artyście, który też był świadom swojej
roli, musiały świetnie wiedzieć, iż zapewne wszystkim, co po nich kiedykolwiek
przetrwa, będą właśnie te rzeźby. Dlatego nic nie zostało w dziele przemilczane.
Pomiędzy obliczami ziała okrągła dziura, którą Lando wypalił wnikając do
środka. Sama ściana już się zasklepiła, ale rzeźby nie wróciły do dawnego stanu -
cztery w różnym stopniu uszkodzone, jedna bezpowrotnie unicestwiona. Lecąc ku temu
miejscu i otwierając sobie ponownie przejście. Lando poczuł, jak ogarnia go silne
poczucie winy.
- Przepraszam - powiedział do ocalałych twarzy, zostawiając je za sobą. - To wasz
grób, wasz pomnik. Staram się tylko, by i mnie tu nie pogrzebało. O ile życie kiedyś
naprawdę wiele dla was znaczyło, to chyba będziecie życzyć mi szczęścia.
Resztę grupy znalazł tam, gdzie zostawił. Wciąż zajmowali się Threepiem.
Złocisty android jako jedyny zareagował na widok Landa. Spojrzał ku niemu i
pozdrowił go radośnie.
Tarcza Kłamstw
42
- Panie Lando! - zaskrzypiał. Jedno oko migotało. - Co pan robi na Yavinie
Cztery? Czemu pan się tak przebrał? Wie pan, wygląda pan prawie jak android.
- Rozejrzyj się, Threepio - odparł Lando. - Nie poznajesz tego miejsca?
Robot poruszył głową.
- Aha rozumiem. Wagabunda Quellich. Chyba zdarzył mi się drobny wypadek. -
Obrócił się i stuknął Artoo zdrową ręką w kopułkę. - A to wszystko twoja wina, ty mały
bezużyteczny sabotażysto. Twoje miejsce jest w przetworniku odpadków, razem z
innymi...
- Nie - uciął mu ostro Lando. - To była moja wina. Ja wydałem rozkaz. To był mój
błąd. Przepraszam, Threepio. Obiecuję ci że gdy wrócimy do domu, zaraz oddam cię
fachowcom.
- To ja winien jestem przeprosiny, panie Hambone - powiedział Threepio. -
Pewien jestem, że niezgrabiałość moja była zapewną koniczyną mojego spadku.
- Nic nie mów, Threepio - upomniał go Lando. - Pilnuj diagnostyki. Poczekaj na
rozpoznanie zniszczeń i przeniesienie funkcji.
- Tako rzecze, pawie lambda.
Głowa droida wróciła gwałtownie do neutralnej pozycji.
Lobot pokiwał własną głową ze współczuciem.
- Mieliśmy tu wyładowanie próbne - powiedział. - Znaczy chyba to właśnie.
Jakieś cztery razy obiegło statek. Wprawdzie nieco potykało się na twojej nowej
dziurze, ale poza tym nie traciło mocy przy kolejnych przejściach. Pewnie wciąż krąży,
chyba że panel je wchłonął przy ostatniej okazji.
Lando podziękował skinieniem za meldunek.
- Te korytarze to prawie idealne magazyny energii - stwierdził. - Co wyjaśnia
poniekąd, czemu ich broń jest tak potężna. Gdy otwierają ogień na całego, musi tu być
wesolutko.
- Podejrzewam, że chyba wszyscy mamy już dość atrakcji na dzisiaj.
- I owszem, musimy stąd zwiewać. Ale najpierw trzeba coś jeszcze zrobić -
powiedział Lando. - Artoo, udało mi się uczepić kotwiczkę na zewnętrznym poszyciu.
Musisz połączyć się z nią i udostępnić łącze Lobotowi.
Mały robot bez dźwięku odwrócił kopułkę od Landa.
- Artoo, musimy ustalić, gdzie właściwie jesteśmy. Krok numer dwa w naszym
planie, pamiętasz? Nie wiem, jak długo będziemy mogli liczyć na dane z kotwiczki.
Nie wiemy też, jak długo pozostaniemy w rzeczywistej przestrzeni.
Robot wciąż milczał.
- Lobot?
Cyborg odchrząknął.
- Wiesz, Artoo powiedział mi właśnie coś bardzo nieuprzejmego na temat twoich
talentów przywódczych. Prosił, bym ci przekazał, że on ogłasza strajk.
Lando ledwie utrzymał nerwy na wodzy.
- Artoo, jesteś jedynym w grupie, który może połączyć się z czujnikami
kotwiczki. Bez uzyskanych stamtąd danych nie możemy planować ucieczki. Jeśli zaś
Michael P. Kube-McDowell
43
wkrótce nie uciekniemy, to skończy nam się powietrze, a tobie wysiądą baterie. Czy
widzisz jakiś dość istotny powód, by poświęcić dlań całą naszą czwórkę?
Artoo pisnął z cicha.
- Otrzymuje, dane - powiedział Lobot. - Artoo kazał powiedzieć, że robi to dla
Threepia, nie dla ciebie.
- Niechby nawet dla Krwawego Księcia z Thassalii, byle nie ustawał - powiedział
Lando. - Ile potrwa wyliczenie namiaru nawigacyjnego?
- Artoo przelicza właśnie dane z triangulacji - powiedział Lobot. - Niestety, z
okolicznych gwiazd tylko jedna znajduje się w katalogu spektralnym Artoo szuka
innych gwiazd odniesienia.
- Co? To gdzie nas zaniosło?
- Chwilę - rzucił Lobot. - Współrzędne zero-dziewięć-jeden, zero-sześć-sześć,
zero-pięć-dwa. Możliwy błąd dwa procent.
- Trzy zera? To niemożliwe. To musiałby być sektor pierwszy.
- Zgadza się - odparł Lobot. - Jesteśmy obecnie sto sześć lat świetlnych poza
granicami Nowej Republiki, w Światach Środka. Najbliższy zamieszkany system to
Prakith.
- Prakith - powtórzył Lando. - Foga Brill.
- Słucham?
- Według ostatnich meldunków w systemie Prakith rządził imperialny lord Foga
Brill.
- Rozumiem. Prakith leży osiem lat świetlnych od nas.
- Czy są w pobliżu jakieś statki? Jakieś boje nadzoru, automatyczne sondy,
próbniki czy inne takie?
- Kotwiczka niczego nie wykryła. Niemniej kadłub wagabundy ogranicza
znacznie pole obserwacji.
- Cóż, z całą pewnością tutaj nie będziemy się wydzierać o pomoc - mruknął
ponuro Lando. - Dobra, zmykajmy z tego akumulatora póki czas. Pójdziemy tam, gdzie
właśnie zdarzyło mi się zajrzeć. Nie wiem wprawdzie, dokąd dalej nas to zaprowadzi,
ale przy pierwszej wizycie nic mnie nie pożarło.
Artoo wydał krótki tryl.
- Co?
- Mniejsza z tym - odparł Lobot. - Nie chcesz tego usłyszeć. Lando zaklął w
myślach nad kulawością grafiku przeglądów, skutkiem czego niektóre roboty
szwendają się potem nazbyt długo bez czyszczenia pamięci. „Twoja sprawa, Luke, ale
według mnie oba zachowują się już nazbyt niezależnie, to prawie osobowości”.
Zatrzymał te myśli dla siebie.
- Gdy tylko przejdziemy - ciągnął głośno, - to wolałbym nie wypalać tam już
więcej dziur w ścianach...
Lobot kiwnął potakująco.
- ...a to oznacza, że będziemy musieli ustalić, cóż takiego wymyślili Quelli w
miejsce drzwi i jak się to otwierało - powiedział Lando i spojrzał wprost na Artoo. -
Tak więc pierwsze, co zrobimy w nowym miejscu, to sześć godzin wypoczynku. Dla
Tarcza Kłamstw
44
wszystkich. Już wcześniej powinienem był to zarządzić. Przepraszam, Artoo. Nie
wiem, czy to by cokolwiek zmieniło. Jednak naprawdę nie chciałem, by Threepiowi
stała się jakaś krzywda.
Artoo obrócił ku niemu kopułkę.
- Czirmip wiil - powiedział.
- Namyśla się, czy dać ci drugą szansę - przetłumaczył Lobot.
Lando przytaknął i wyciągnął blaster.
- Powiedz mu, że dobremu graczowi tyle powinno wystarczyć.
Michael P. Kube-McDowell
45
R O Z D Z I A Ł
4
Landa obudził ostatecznie wywołany odwodnieniem ból głowy oraz zaciskający
się z głodu w węzeł żołądek. Z ostatnich chwil snu pozostała jeszcze wizja mrocznego
miasta, przez które uciekał przed niewidzialnym zabójcą o miłym, kojącym głosie.
Lando nie żałował wcale, że jawa przerwała pościg. Włączył lampy hełmu na słaby
blask i poszukał spojrzeniem pozostałych.
Okazało się, że na razie tylko on był przytomny. Lobot dryfował w pobliżu ściany
kilka metrów niżej. Ręce uniósł do twarzy, nogi przygiął do piersi niczym bardzo małe
dziecko. Artoo wraz z przytrzymywanym troskliwie Threepiem wirowali powoli w
drugim końcu pomieszczenia niczym para postępujących w rytm niesłyszalnej muzyki
tancerzy.
Lando spojrzał na wyświetlacze na lewym przedramieniu. Sprawdził nastawiony
przed zaśnięciem stoper i stwierdził, że planowana na sześć godzin drzemka rozrosła
się do godzin szesnastu. Wraz z Lobotem przespali swoje pobudki, a roboty trwały
dalej wyłączone, czekając na uruchamiające dotknięcie.
Przez chwilę pożałował tych straconych bezpowrotnie godzin, ale powiedział
sobie, że sen był już bezwzględnie konieczny. „Ciało upomina się o swoje”, pomyślał
patrząc na niemowlęco spokojnego Lobota.
Sen jednak to nie wszystko. Głód nasilił się, sączona zaś przez podajnik woda z
przetwarzacza nieuchronnie nasuwała marzenia o szklanicy charde lub skoa z lodem.
Najbardziej zaś ze wszystkiego nabrał ochoty na zdjęcie skafandra. Powietrze
wewnątrz śmierdziało, wydawało się, że nawet jego własny oddech odbijający się od
zapoconego wizjera cuchnie. Skóra swędziała w sposób przyprawiający z wolna o
szaleństwo. Lando czuł się brudny, lepiący i marzył o gorącym prysznicu. Skafander
stał się więzieniem nie pozwalającym na rozprostowanie coraz bardziej obolałych
mięśni.
Prowizoryczna rękawica na prawej dłoni przylgnęła ciasno do skóry, co
sugerowało, że w pomieszczeniu panowało ciśnienie nieco wyższe niż wewnątrz
skafandra. Lando zaczął grzebać przy zapięciach hełmu. Jego myśli płynęły luźno i
niezbyt przytomnie. „Jeśli w tym powietrzu nie ma niczego trującego, chociaż może
Tarcza Kłamstw
46
być chłodne, to przecież zdołałem kiedyś podczas testu wstrzymać oddech na całe sześć
minut. Masa czasu, by wytrzeć twarz, i podrapać się...”
- Ciekaw jestem, w jakiej agencji załatwiałeś te wakacje - przerwał mu nagle głos
Lobota. - W folderach musiało to wyglądać nieco inaczej.
Lando uśmiechnął się i odwrócił do cyborga.
- Jęczysz, bo wyjadłem ci śniadanie, gdy spałeś.
- To tylko jeden z wielu powodów, dla których nigdy więcej nie wybiorę się z
tobą w podróż.
- Przestań narzekać i pomóż mi obudzić dzieci - powiedział Lando. - Słyszałem,
że właśnie na dzisiaj zaplanowano szczególnie atrakcyjne zwiedzanie.
Za obopólną zgodą najpierw uruchomili Threepia, żeby Lando miał kilka
spokojnych minut na jego zdiagnozowanie bez czujnego nadzoru Artoo. Starczyła
krótka rozmowa, aby ustalić, że android odzyskał większość funkcji werbalnych, a tym
samym i znaczną część przyrodzonej mu godności. Jedynym znakiem uszkodzeń było
rozlegające się w tle zdań brzęczenie i niejaka chrypa syntetyzera, sugerująca, jakoby i
maszyny chorowały na grypę.
- Cieszę się, że twoje zdolności lingwistyczne wróciły do normy, Threepio -
powiedział Lobot. - Chyba zacznę wyżej cenić produkty Bratan Engineering. Mój
pierwszy interfejs był od Bratana i nie miałem z nim nigdy żadnych kłopotów.
- Dziękuję, panie Lobot - odparł Threepio. - I mnie także znacznie ulżyło. Android
protokolarny z wadliwym modułem mowy nadaje się tylko na złom.
- Chyba żeby chciał prowadzić interesy w którymś ze znanych mu dziewięciu
tysięcy pięćdziesięciu siedmiu języków migowych - dodał Lando.
Robot spojrzał na swą zniszczoną rękę.
- W obecnym stanie nic nadaję się nawet do tego. Jeśli mój syntetyzer zawiedzie
na dobre, stanę się dla was jedynie ciężarem. Będziecie mogli wziąć moje ogniwa i
zostawić truchło w jakimś kącie. Zrozumiem...
- Spokojnie, nigdzie cię nie zostawimy - mruknął Lobot. - Nie chciałbym zostać
jedyną osobą umożliwiającą komunikację z Artoo.
- A to czemu? - spytał Lando. - Miałem wrażenie, że w korytarzu radziłeś sobie
całkiem dobrze.
Lobot pokręcił powoli głową.
- Artoo myśli w binarnym i tak samo mówi. Tego nie rozumiem ni w ząb. Gdy do
mnie się zwraca, używa basica, ale problem w tym, że zna go ledwie ledwie. Chyba
tylko tyle, ile nauczył się przy podstawowym treningu. Ubogi i charakterystyczny to
słownik.
- A tak, on potrafi być bardzo nieuprzejmy - przyznał konspiracyjnie Threepio. -
Wciąż słyszę od niego takie rzeczy... Nie wyobrażacie sobie. Nie śmiem powtórzyć
nawet połowy jego komentarzy. Czasem mam wrażenie, że próbuje wprawić mnie w
zakłopotanie. - Spojrzał mimo Landa na unoszącego się w przekrzywieniu Artoo.
Światełko gotowości do uruchomienia jarzyło się jasno. - Ale nic mu się nie stało,
prawda? - spytał z zaniepokojeniem.
- Nie, po prostu on dzisiaj wstaje ostatni - wyjaśnił Lando. - Zaraz się tym zajmę.
Michael P. Kube-McDowell
47
- Może lepiej ja - uprzedził go Lobot, powstrzymując dłoń Calrissiana. - Artoo
mógł nie znieść tego wszystkiego tak dobrze, jak Threepio.
- Ilu dyplomatów bierze udział w tej misji? - spytał od niechcenia Lando. - Nie,
jeśli Artoo ma wciąż coś do mnie, to lepiej będzie załatwić sprawę od razu. To moja
misja i nie zamierzam zmieniać czegokolwiek za sprawą nadwrażliwego robota. Bez
obrazy, Threepio.
- Wcale nie czuję się urażony, naprawdę - odparł Threepio. - Wiem, o co panu
chodzi.
Wszystkie kontrolki systemów Artoo zapłonęły w jednej chwili. Kopułka obróciła
się w tę, nazad. Mały robot uniósł się, odsunął od Landa i pomknął ku Threepiowi. Po
drodze wydał niespodziewanie długą serię dźwięków.
- Co on mówi? - spytał Lando.
Threepio nie przetłumaczył, tylko odpowiedział pobratymcowi w tym samym
języku. Artoo wygłosił wówczas kolejną, jeszcze dłuższą kwestię.
- No i?
Rozległy się statyczne potrzaskiwania, jakby Threepio odchrząkiwał.
- Panie Lando, Artoo mówi, że pała wielkim entuzjazmem do misji i zaufaniem do
pana.
- Threepio...
- Lepiej uwierz mu na słowo, Lando - podpowiedział cicho Lobot.
Lando spojrzał wymownie na Lobota i zmarszczył brwi.
- Dziękuję. Czasem zdarza mi się słyszeć rzeczy, które w ogóle nie zostały
powiedziane. - Sięgnął do kontrolek i uruchomił lampy hełmu na pełną moc. - Co tam
na zewnątrz, Lobot?
- Wszystkie odczyty kotwiczki w normie. Wagabunda prawie nie porusza się do
przodu.
- Udaje plączący się na kursie donikąd asteroid, co? To i dobrze. Artoo, możesz
nam poświecić? Zobaczmy, co my tu mamy.
Byli w pomieszczeniu długim na piętnaście metrów i na dziewięć szerokim.
Wydawało się równie pozbawione otworów, jak wcześniej śluza.
- Mam wrażenie, że już tu kiedyś byłem - powiedział Lando, przepatrując kąty. - I
to nie wczoraj, gdy wypaliłem sobie przejście do burty.
- Rozumiem - stwierdził Lobot. - Możliwe, że dla Quellich najdoskonalszą formą
sztuki jest zamknięty szczelnie pokój-zagadka.
Lando roześmiał się.
- A ten statek to galeria ich największych sław. Chociaż chciałoby się jakiejś
odmiany.
- Niemniej ich założenia konstrukcyjne mogą nam sporo ułatwić.
Calrissian aż się skrzywił.
- Tak bardzo nam ułatwią, aż stracę drugą rękawicę? O tym marzysz?
- Ich kryteria estetyczne określają wyraźnie, że widoczne w danej chwili winno
być tylko to, co akurat potrzebne - wyjaśnił Lobot. - Ale skąd system wie, co naprawdę
Tarcza Kłamstw
48
jest potrzebne? Jak Quelli przekazywali swoim tworom polecenia? Jedną odpowiedź
znamy, czyli wiemy, że reagują na dotyk.
Skrzywienie przeszło w zmarszczenie brwi.
- Ostatnim razem, gdy spróbowałem, to statek chciał wyrzygać nas w kosmos.
- Nie jestem wcale taki pewien, czy wagabunda naprawdę zamierza nas
skrzywdzić.
- A co by cię przekonało? Zejście kogoś z nas?
- Rozważałem przebieg incydentu w śluzie i późniejszego wypadku z Threepiem.
Możliwe, że źle zinterpretowaliśmy informację, którą Artoo wyczytał w śluzie.
Uruchomiona przez ciebie dźwignia mogła być przełącznikiem awaryjnego zamknięcia.
Jeśli tak, to zadziałała znakomicie.
- Co? Nie, to nie ma sensu.
- Możliwe nawet, że to my sami skłoniliśmy wagabundę do ucieczki - ciągnął
Lobot. - Symbolika tego, co znalazł Artoo, jest dziwnie zbieżna z ludzkimi znakami.
Kolory czerwony i żółty to barwy ostrzeżenia, wezwania do ostrożności. Strzałki zaś
wszędzie służą za wskazówki.
- Chcesz powiedzieć, że gdyby Threepio znał alfabet Quellich, przetłumaczyłby:
„W razie potrzeby pociągnąć”?
Lobot przytaknął.
- A czy najbardziej widocznym znakiem pod kokpitem myśliwca nie jest strzałka
nakierowana na awaryjny zwalniacz osłony kabiny? Co się stanie, jeśli ktoś
zrozumiawszy sens strzałki nie będzie umiał przeczytać napisu „Awaryjne
zwolnienie”?
- No i właśnie, twoja teoria zakłada, że to my jesteśmy winni całemu zamieszaniu,
bo nacisnęliśmy niewłaściwy guzik. A ja uważam, że przy następnej okazji ten statek
znów spróbuje się nas pozbyć i wtedy nie dopuści nawet w pobliże jakichkolwiek
sterowników.
- Następny raz już był. Wypaliliśmy wówczas taką dziurę w głównym składniku
systemu obronnego, że mechanizmy samonaprawcze nie były zdolne załatać jej w
zwykłym czasie.
- Rozumiem - mruknął Lando. - A potem statek musiał zorientować się, że nie
jesteśmy z Quellich i nie zaliczamy się do przyjaciół.
- Jeśli statek jest zdolny do operacji, które mu przypisujesz, i powziął decyzję, aby
nas usunąć, mógł zrobić to już tyle razy. Chociażby wtedy, gdy byliśmy w systemie
energetycznym - stwierdził Lobot. - Mógł wyrzucić nas podczas snu. Mógł otworzyć
pod twoimi stopami dziurę w kadłubie w chwili, gdy mocowałeś kotwiczkę. Ale
niczego takiego nie uczynił.
- Hmm. Ale jaki system bezpieczeństwa zapomniałby o nas, skoro raz zdołaliśmy
się włamać? Zupełnie jakbyśmy odłożyli broń i nie uchodzili już dłużej za
podejrzanych. Raczej za takich, co mówią „Strasznie nam przykro, zapomnieliśmy
kodu, musieliśmy wywalić drzwi”. A system odpowiada: „Nic nie szkodzi, czujcie się
jak u siebie”...
Michael P. Kube-McDowell
49
- Od samego początku zastanawiam się, z jakim właściwie rodzajem inteligencji
mamy do czynienia. To najciekawsza kwestia, jaką musimy rozwikłać...
- A mnie najbardziej interesuje, gdzie tu może być coś do żarcia. Artoo zaś marzy
zapewne o kimś, kto go podładuje.
Lobot przeczekał cierpliwie i pociągnął wątek.
- Próbowałem wyobrazić sobie, jak by się statek zachował, gdybyś ty, albo ja,
albo któryś z robotów był tu szefem. Jego rzeczywiste zachowanie nie pasuje do
żadnego z moich modeli.
- Przepraszam bardzo, ale czemu niby powinno? - spytał Threepio, który słuchał
uważnie. - Ten statek nie został zbudowany ani dla ludzi, ani dla robotów. My nie
możemy być jego władcami. Zachowanie jego systemów może zostać ocenione
należycie jedynie w kontekście stosownej kultury.
- Nie zgadzam się, Threepio. Warunki testu określają postać odpowiedzi -
stwierdził Lobot. - Gdyby tak nie było, miliony żyjących w galaktyce gatunków
miałyby ze sobą tak mało wspólnego, że żaden nie potrzebowałaby twoich usług.
- W tym rzecz, Threepio - przyznał Lando. - Nieważne, gdzie się udam ani z kim
będę miał do czynienia, jedno zawsze wygląda tak samo: każdy patrzy swego.
Nazywam to oświeconym egoizmem, a to właśnie jest ta siła, dzięki której wszechświat
nie zamiera w bezruchu.
- Ten test ma wykazać umiejętność myślenia i zdolność przetrwania - powiedział
Lobot. - Odpowiedzią powinna być zatem umiejętność rozpoznania i zażegnania
niebezpieczeństwa. Statek test oblał. Tym samym skłonny jestem twierdzić, że ani nie
jest on rozumny, ani nie znajduje się pod kontrolą istot rozumnych. Działa z wielkim
wyczuciem, ale nie inteligentnie.
- Rozumiem - stwierdził Threepio. - Panie Lando, czy mam kontynuować moje
próby nawiązania kontaktu z właścicielami tego statku?
- Na razie tak. Nie jestem jeszcze całkiem przekonany. Lobot, statek tej wielkości
i złożoności, który przez ponad sto lat z powodzeniem unika przechwycenia... Ktoś
musi tego pilnować.
- Raczej coś niż ktoś. Coś wcale nie rozumnego. Sądzę, że właśnie złożoność
systemu nas zwiodła tak bardzo, że zaczęliśmy skłaniać się ku myśleniu religijnemu.
Tezie o boskości.
- Tezie o boskości?
Lobot skinął głową.
- Gdy wspominaliśmy o zarządcach tego statku, przypuściliśmy z miejsca, że są to
rozumne istoty, że nas obserwują i panują nad zdarzeniami dziejącymi się wkoło nas.
Zwróciliśmy się nawet do nich z prośbą o uratowanie, z całym szacunkiem zapewniając
o niegroźnych zamiarach i mając nadzieję na ich interwencję w naszej sprawie. Ale tak
naprawdę nic nie wskazywało, aby statek nas zauważył. Tyle że reagował na nasze
działania w tym czy tamtym miejscu. Sądzę obecnie, że wagabunda to po prostu bardzo
złożony automat opierający swe działania na zakodowanych w podstawowej strukturze
kluczowych sposobach reagowania.
- A jaki klucz był odpowiedzialny za próbę wyrzucenia mnie w próżnię?
Tarcza Kłamstw
50
- Użyłeś blastera i spowodowałeś powstanie otworu, który nie chciał się zabliźnić
- wyjaśnił Lobot. - Mogłeś w ten sposób uruchomić tryb postępowania typowy dla
pożaru. Ogień gasi się otwierając przedział na próżnię.
Lando w zamyśleniu zważył argumenty Lobota.
- Proponujesz zatem, byśmy zaczęli przyciskać guziki na chybił trafił?
- Wiemy, że reaguje na dotyk. Jednak chyba pomyliliśmy się uważając, że zawsze
reaguje negatywnie.
Lando wciąż się wahał.
- Na zewnątrz nadal spokojnie, Artoo?
Mały robot pisnął w sposób, który łatwo dał się zrozumieć jako potwierdzenie.
Lando spojrzał znów na Lobota, wzruszył ramionami i wskazał otwartą dłonią.
- Ty pierwszy.
Lobot skinął głową, rozpiął po kolei kołnierze na nadgarstkach, ściągnął rękawice
i przypiął je do skafandra. Potem podleciał do najbliżej ściany, wyciągnął obie dłonie i
przycisnął je lekko wewnętrzną stroną do powierzchni. Gdy nic się nie wydarzyło,
przesunął się lekko w lewo, jakby próbował dopasować się do niewidzialnej formy.
- Bogini najcudniejsza! - wykrzyknął nagle Threepio. - Artoo, widziałeś?
Lobot wrócił pospiesznie na środek pomieszczenia, jednak transformacja nie
ustała. Pojawiły się szerokie dyski, które zaczęły rosnąć w formę przysadzistych, w łuk
ułożonych wzorzystych cylindrów. Ich krawędzie wyostrzyły się, pokazały się też
kolory, chociaż stonowane. Zamigotało bladym błękitem i łagodną żółcią, a ich pasma
nie przestrzegały granic brył geometrycznych, po których pełzały.
Lando nie krył zachwytu.
- Nigdy nie sądziłem, że masz jakiej uzdolnienia artystyczne, Lobot.
Cyborg wrócił do ściany i dotknął przypominającego bęben wierzchu jednego z
cylindrów. Pomieszczenie wypełniła muzyka spleciona z uwodzącego słuch duetu
melodii przeplatających się, narastających i opadających niczym oddech morza.
- Nie będziesz bawił się tu sam - powiedział Lando z uśmiechem, zdejmując
prowizoryczną rękawicę i ruszając ku przeciwległej ścianie.
Ściana odpowiedziała wielkim prostokątem wysuniętym na dwóch długich
podporach. Jego powierzchnia była pokryta wzorami jeszcze bardziej misternymi niż
przeciwległa rzeźba. Lando nie znał znaczenia symboli, dostrzegł jednak szramę
pozostałą po użyciu blastera - okrągłe nadgryzienie na górnej krawędzi prostokąta,
obejmujące chyba ponad dwieście tysięcy maleńkich, tworzących powierzchnię
komórek.
Nie zamartwiał się długo nad dziełem zniszczenia. Wraz z Lobotem zaczął krążyć
po całym pomieszczeniu. Niczym uparte owady muskali ściany. Było coś wspaniałego
w owym procesie, kiedy to pod ich dotykiem martwa dotąd komnata zapełniała się
życiem.
Najwspanialszym wszakże odkryciem, przynajmniej dla Landa, było przejście,
które otwarło się w jednym z końców pomieszczenia. W drugim za sprawą Lobota
odkryli bliźniaczy korytarz.
Michael P. Kube-McDowell
51
Lando nie wiedział, gdzie ich zaprowadzą, jednak wolał taki nawet, niepewny
wybór od braku jakiejkolwiek alternatywy.
Na stole w kabinie kapitańskiej „Sławnego” leżały dwa kawałki metalu oraz
rękawica od skafandra. Dłuższy z kawałków był paskudnie poskręcany. Końce obu
nosiły ślady przepalenia. Pułkownik Pakkpekatt wziął krótszy pomiędzy dwa palce i
obejrzał go, obracając ze wszystkich stron.
- Jesteście pewni? - spytał.
- Tak, pułkowniku - odparł Taisden. - To rama od Uniwersalnego Rękodajnego,
typowego, szeroko stosowanego stelaża do sprzętu.
- Właściciel?
- Wedle rejestru to własność Hierko Nocheta, babbetańskiego przewodnika dla
łowców przygód, niegdyś znajomego Landa Calrissiana. Sądzimy, że generał wygrał to
i inne jeszcze przedmioty od Nocheta w sabaka jakieś dwa lata temu.
- Jak biologiczne mikroślady?
- Usunięte zaraz po odzyskaniu - powiedział technik Pleck. - Znaleźliśmy sporo
pozostałości po ludzkich dłoniach, ale nie potrafimy stwierdzić, że chodzi o Calrissiana
czy cyborga.
- Czemu?
- No... po prawdzie... Nie mamy bioprofili generała do porównania.
Pakkpekatt pokazał zęby.
- Brak danych wysokiego oficera floty? Nie mówiąc już o jego historii służby w
okresie poprzedzającym Rebelię. I potem. Jak to możliwe?
- Nie wiem, sir. Znaleźliśmy zapiski świadczące, że jego bioprofil był
rejestrowany dotąd przynajmniej trzy razy, ale pliki zniknęły. Zaś archiwista w
Chmurnym Mieście odmawia jakichkolwiek odpowiedzi i powołuje się przy tym na
coś, co nazywa Kontraktem Założycielskim.
Pakkpekatt pokręcił głową.
- Pod materią munduru generał Calrissian pozostaje wciąż z ducha przemytnikiem
i łajdakiem. Czy poszukiwania dały coś jeszcze?
Technik zmarszczył brwi.
- Tak, chociaż nie wiemy, ile to może znaczyć.
- Jednak posłucham.
- Tak, sir. Zebraliśmy z fragmentów stelaża stosunkowo dużo
niezidentyfikowanego materiału biologicznego. O, tutaj - technik wskazał palcem. -
Około dwóch milionów komórek, a raczej elementów komórek, gdyż zostały
mechanicznie zniszczone.
- Mechanicznie? Czy może te kawałki metalu służyły za broń?
- Nie, sir. Rozkład materiału był zbyt równy. Już bardziej. jakby ktoś owinął metal
w surową szczurzą skórę. Przepraszam, sir, wiem że to mało naukowe porównanie.
- Ale samych komórek nie dało się zidentyfikować.
- Właśnie, sir. I może tak zostać. Skłaniamy się ku teorii, że to mogą być sztucznie
wytworzone komórki, składowa mechanizmu raczej niż organizmu. Sekwencje
Tarcza Kłamstw
52
genetyczne są zbyt krótkie i zdają się zawierać bardzo mało dodatkowego materiału. Za
pańskim pozwoleniem, chcieliśmy użyć jednej z hipersond „Sławnego”, by przesłać
próbkę do Instytutu Egzobiologii na Coruscant.
Pakkpekatt znów obnażył zęby.
- Proszę tego dopilnować, poruczniku - warknął. - Powinien był pan uczynić to
zaraz, gdy o tym pomyślał.
Ścigany ostrym spojrzeniem technik pospiesznie opuścił pomieszczenie, a
pułkownik zajął się znów Taisdenem.
- Czy znaleźliście w tamtym rejonie cokolwiek więcej?
- Nie, sir. Nic więcej. „Stendaff” pozostaje na pozycji, przeczesuje okolicę, ale
raczej nie ma tam niczego o godnych uwagi rozmiarach.
Pakkpekatt znów uniósł krótszy kawałek stelaża.
- Dziwna historia, techniku Taisden. Trudno ustalić, co właściwie zaszło.
- Tak, sir.
- Czy wszyscy nasi zeszli już z pokładu „Marudera”?
- Tak, sir. Razem ze mną. Kapitan Garch ulokował ich na pokładzie X.
- No to chyba nie da się już dłużej zwlekać w nadziei, że cofną ten niemądry
rozkaz o wycofaniu zespołu - powiedział Pakkpekatt. - Przekażecie kapitanowi
Hannserowi, że zwalniam „Marudera” spod mojego dowództwa ze skutkiem
natychmiastowym. Ma z największą możliwą szybkością skierować swój statek do
stacji sektora Krenhner i tam się zameldować.
Taisden skinął głową.
- Natychmiast się tym zajmę, sir.
Gdy pułkownik Pakkpekatt został sam kabinie, zwinął prawą dłoń i zaczął uderzać
nią o blat stołu, aż pazury zaczęły wbijać mu się w poduszeczki. Ból wydawał się
jednak wciąż nieadekwatny do narastającej złości, zatem siła i częstotliwość uderzeń
zaczęły się zwiększać.
Było to rozmyślne, przez co twarz pułkownika pozostała nieruchoma,
nieodgadniona. Nie przestał, aż poduszeczki nie napuchły, a ból z ręki nie sięgnął do
piersi, frustracja zaś nie pobudziła gruczołu pedrokk, serca prawdziwego wojownika.
Do tego czasu „Maruder” był już gotów do odlotu. Pakkpekatt poczekał, aż statek
zniknie skacząc w kierunku sektora Krenhner.
Potem pułkownik zajął się logiem i niechętnie zaczął dyktować meldunek dla
tych, których dłużej już nie potrafił szanować.
„Cztery małe jednostki gubiące się przez kilka krótkich dni w ciemności. Oto, ile
warte jest dla nich wasze życie. Nigdy nie sądziłem, że stanę się świadkiem takiej
hańby. Nigdy nie sądziłem, że spotka mnie taki wstyd”.
Przez następne kilka godzin Artoo naniósł na swą mapę dwadzieścia pomieszczeń
wagabundy, każde po wizycie całego zespołu opatrując numerem. Aby spamiętać,
gdzie już byli, rejestrowali w każdym wnętrzu na holo fragment, który Lando nazywał
układanką.
Michael P. Kube-McDowell
53
Dzięki temu ustalili istnienie pewnej prawidłowości. Osiem pomieszczeń było
takich, jak pierwsze - z jednej strony wielki obiekt mogący być rzeźbą, artefaktem
magicznym lub symbolem, z drugiej misterny wzór geometryczny, który Lobotowi i
Landowi przypominał najbardziej plan świątyni albo małego miasta. W każdym z tych
pomieszczeń mieścił się na mapie jakiś punkt, który wyzwalał muzykę Quellich,
chociaż pieśń była zawsze odmienna od pozostałych.
Poza muzyką układanki wydawały się całkiem statyczne. Pozostawały widoczne
tak długo, jak długo zespół przebywał w środku. Gdy wychodzili, portal zamykał się, a
układanka zapadała w podłoże i znikała tak szybko, jak się pojawiła.
Drugim typem pomieszczeń były te, które Lobot określił „magazynami
gadżetów”. Tam znajdowali wiele układanek, które dotknięte poruszały się, zmieniały
kolor, barwę brzmienia, a nawet kształt. Poza paroma jedynie przypadkami nie udało
im się ustalić, do czego poszczególne gadżety mogą służyć, a żaden nie wywoływał
zauważalnych zmian w obrębie pozostałych elementów statku.
- Wciąż myślę, że to pomieszczenia sterownicze - powiedział Lando, gdy
szykowali się do opuszczenia sali numer dwadzieścia. - Nie wiemy tylko, czym się stąd
steruje. Jeszcze moglibyśmy doprowadzić tutejszych szefów do furii, obniżając im
ciepełko w łazience albo zmieniając kanały na holo.
Jedno miłe odkrycie uczynili, gdy weszli zwyczajnie, przez portal do
pomieszczenia wyposażonego we własne oświetlenie. Dla Artoo sytuacja stawała się z
wolna krytyczna, chociaż już wcześniej, w sali numer jedenaście Lando połączył go na
chwilę z Threepiem dla transferu energii. Android protokolarny, noszony wszędzie
przez Lobota i Artoo, zużywał obecnie bardzo mało mocy.
- Naprawdę, powinieneś wziąć wszystko - stwierdził Threepio, spoglądając na
własną pierś, gdzie Lando podłączał kabel do gniazda. - Jestem dla was tylko ciężarem.
Nie wiem, czemu w ogóle wzięliście mnie na tę misję. Na nic się nie przydaję, panie
Lando. Oddajcie całą moją energię Artoo i ruszajcie dalej beze mnie. Zostawcie mnie tu
w ciemności.
Lando ledwie się opanował, by nie powiedzieć robotowi kilku ciepłych słów.
Komnata dwudziesta pierwsza była dziewiątym już pomieszczeniem z mapami.
Rzeźba przypominała upierzoną literę V obejmującą kiść dużych na pięść kul. Mapa
wpisana była w nieregularny pięciokąt z jednym bokiem dwakroć dłuższym od
pozostałych i z tym samym kształtem powtórzonym w wyciętym, otwartym środku.
Ani Lobot, ani Lando nie potrafili znaleźć włącznika muzyki, jednak ich wysiłki
pozwoliły odkryć coś zupełnie innego i całkiem zdumiewającego.
Najpierw na zewnętrznej ścianie pojawiła się blada, różowa poświata
zarysowująca jakiś kształt. Potem, niespodziewanie, część mapy rozpadła się pod
uderzeniem płomienia, który buchnął ze ściany na cały metr.
Zespół aż odskoczył.
- Znaleźli nas! - krzyknął Threepio. - Artoo, ratuj się.
- To tylko holo - powiedział Lobot.
- Nie. Całkiem rzeczywisty ogień - odparł Lando. - Popatrz na czujniki skafandra.
Artoo, poczekaj! - Zanurkował ku robotowi, który już szykował gaśnicę. Zanim
Tarcza Kłamstw
54
szamotanina się skończyła, mapa zmieniła się w poczerniały strzęp pięciokąta, a
pomieszczenie wypełniły niemal w całości kłęby białego dymu.
Lando zagonił wszystkich z powrotem do dwudziestki, gdzie odczekali dwie
minuty, bo tyle, jak już wiedzieli, potrzebuje zwykła sala na zresetowanie
mechanizmów. Gdy weszli z powrotem, czarny kształt zniknął, podobnie jak dym. Z
plecami przyciśniętymi do wielkiego V obserwowali powtórkę zjawiska.
Pierwszy płomień buchnął z tego samego miejsca, co poprzednio. Gdy słup ognia
urósł, wstrząs przebiegł przez cały plan miasta, niszcząc miłą dla oka symetrię. Ogień
rozprzestrzenił się w burzę ogniową, która pognała przez zburzone miasto, aż je
pożarła. W ciągu kilku sekund ściana znów wygasła, a z mapy został strzęp.
- Artoo, przeprowadź proszę analizę składu powietrza w pomieszczeniu - polecił
Lando.
Threepio przekazał rezultaty.
- Tlenu pięć procent, tlenu osiem procent, tlenu jedenaście procent... Może byś się
zdecydował? - rzucił android, stukając czynną ręką w kopułkę Artoo.
- To nie on, Threepio - powiedział Lobot. - Statek przywraca komnatę do stanu
sprzed pożaru. Będzie następny pokaz. - Spojrzał na Landa. - To są lekcje historii. - Coś
strasznego stało się z tym quelleńskim miastem, którego obraz tu widzieliśmy.
- Może to wyjaśnia, co się stało z Quellimi - zauważył Lando. - Ale tu dzieje się
coś jeszcze. Artoo, jak teraz z tlenem?
Threepio przekazał, że zawartość tlenu w powietrzu wzrosła do piętnastu procent.
- A to... Lobot, Threepio, zostańcie tutaj. Artoo, chodź ze mną. Muszę coś
sprawdzić.
- Gdzie idziesz?
- Z powrotem do jedynki, i to na jednej nodze. Siedźcie tu, to nie potrwa długo.
Tym razem nie będę niczego zwiedzał.
Fregata patrolowa „Cena Krwi” nosiła banderę prakithańskiej marynarki i
proporzec gubernatora Fogi Brilla. Znaczyło to więcej niż godło moffa Sektora Piątego
przyczepione do płyty pancerza ponad dolną wieżyczką fregaty.
Świetnie oddawało też stan ducha kapitana Orsa Dogota i jego liczącej blisko
czterysta osób załogi. Oficerowie zawdzięczali swoje pozycje i przydziały Brillowi, nie
wielkiemu moffowi Gannowi. To Brill im płacił, to Brill zatwierdzał roczne plany
przydziałów. To on wynagradzał bogatym rodzinom różne przysługi, nadając wysokie
stopnie, których posiadanie niosło za sobą dostęp do różnych dóbr, w tym i złota
zamiast zwykłych weksli. Specjaliści i zwykli załoganci, wszyscy z poboru, mogli
dzięki Brillowi nie martwić się o byt swoich rodzin. Córki i żony tych, którzy bronili
jego władzy, chroniła Czerwona Policja. Zaciągnięcie się do marynarki było o wiele
lepszym interesem niż praca na dole w kopalni czy w odlewni. No i bez wątpienia
dawało większe szanse niż w przypadku setek tych, których co noc zgarniano z
nabrzeży w Piall czy Skoth, by kopali swoje własne groby.
Przekupstwo i strach były nieuniknionymi kosztami wierności lennej, jednak Foga
Brill wywiązywał się ze swoich zobowiązań, a nie żądał niczego więcej.
Michael P. Kube-McDowell
55
- Manewr zmiany kursu zakończony, kapitanie - zameldował nawigator czystym,
mocnym głosem. - Obecny kurs dziewięć zero, kropka, minus cztery pięć, kropka, dwa
dwa według standardu dalekiego patrolu.
- Nadzór holu, meldować - rozkazał Dogot.
Instalacja nasłuchowa holowana przez fregatę była sto razy dłuższa niż sama
jednostka. Była to cała sieć pajęcza kabli wyposażonych we wzmacniacze, silniczki
manewrowe, regulatory napięcia i gondolę rozmiarów desantowca ciągnioną na samym
końcu kabla antenowego. Jej załoga miała pełne ręce roboty z zachowaniem szyku, gdy
„Cena Krwi” zmieniała kurs.
Jeśli napięcie było zbyt małe, kable mogły się splątać, albo i całość rozerwać
skutkiem dynamicznej destabilizacji (jak określa się to fachowo) lub merdnięcia (jak
mawiają załogi). Z kolei zbyt duże napięcie mogło prowadzić do przeciążenia złączy i
dwugodzinnego opóźnienia, nim udałoby się wszystko na nowo połapać.
Holowniczy na poprzednim patrolu „Ceny Krwi” dopuścił do dwóch rozłączeń.
Wraz z załogą gondoli spędził resztę rejsu w celi, oczekując powrotu na Prakith i sądu
polowego za karygodny akt niekompetencji.
Tak więc wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy jego następca zameldował:
- Zwrot wykonany bez uszkodzeń. Wszystko w normie.
- I dobrze - powiedział Dogot. - Poruczniku Sojis, zostaje pan starszym na mostku.
Będę u siebie, zajmę się raportami o stanie załogi. Poinformować kancelaryjną Cligot,
by zameldowała się zaraz u mnie z tymi raportami.
- Tak jest, kapitanie.
Gdy portal zamknął się za Landem i Artoo, Lobot z fascynacją skupił spojrzenie
na rzednącym powoli i znikającym dymie.
Nawet nikłe, zdobiące jego wizjer smugi zdawały się parować. Wyświetlacz
pokazywał stopniowe opadanie temperatury o ponad trzydzieści stopni, aż do
normalnego ziąbu panującego na pokładzie wagabundy.
- Przepraszam, panie Lobot...
- Tak, Threepio? - odparł odruchowo wciąż myślący o czym innym Lobot.
- Zastanawiałem się, sir, czy może mógłby pan mi to wyjaśnić... Czy test obejmuje
również roboty?
Lobot obejrzał się gwałtownie.
- Co powiedziałeś?
- Ten test na inteligencję - powtórzył Threepio. - Czy ja jestem jak pan istotą
rozumną, czy może tylko skomplikowanym wytworem genialnej myśli, jak ten statek?
Zaskoczony Lobot oderwał spojrzenie od oblicza androida i zastanowił się nad
odpowiedzią.
- Wiesz, Threepio, większość robotów ma wbudowaną samoświadomość
sztucznej inteligencji. Szczególnie te trzeciego stopnia, jak ty.
- Ale to musi być coś innego niż prawdziwy rozum - powiedział Threepio. - W
przeciwnym razie Senat Nowej Republiki nie składałby się tylko z istot biologicznych
obsługiwanych przez roboty.
Tarcza Kłamstw
56
- To co innego - stwierdził jak najłagodniej Lobot. - Sztuczna inteligencja to
program. Wymaż robotowi pamięć, a znika. Zastąp go innym programem, a tłumacz
stanie się nauczycielem, medyk zmieni się w chemika.
- Rozumiem, sir - powiedział Thrcepio i umilkł na dłuższą chwilę. - Zatem czy
może mi pan powiedzieć, jak to jest być istotą rozumną? Na ile różni się to od tego, co
ja odczuwam?
- Nie wiem, czy potrafiłbym rzecz wyrazić - odpowiedział powoli Lobot.
- Może to jedna z tych spraw, które wie się w sposób przyrodzony, starczy być
żywym organizmem, a nie maszyną? Może gdybym i ja był kimś takim, wówczas w
ogóle nie odczuwałbym potrzeby zadawania podobnego pytania? Sam z siebie
wiedziałbym, kim jestem.
Lobot przez dłuższy czas nie odpowiadał.
- A jak ty się czujesz, Threepio? - spytał w końcu.
- W tej materii nie wiem. Zauważyłem jednak, że gdy ktoś wspomina o
wymazaniu pamięci, wówczas ogarnia mnie niewytłumaczalna panika.
- To wcale nie jest takie niewytłumaczalne.
- Naprawdę, sir?
- Instytut samozachowawczy jest zasadniczym motorem troski o własne istnienie.
Nawet wówczas, gdy to tylko program. To po prostu część nas samych - wyjaśnił
Lobot. - Podejrzewam, że gdyby było trzeba, to poświęciłbyś nawet swoją uszkodzoną
rękę, byle tylko zachować w całości zasadnicze oprogramowanie. Podobnie jak i ja
zrezygnowałbym z tego - wskazał poprzez wizjer na swój neuronalny interfejs - aby
zachować świadomość.
- Niemniej gdy byłem młodszy, nie reagowałem w ten sposób - wyznał Threepio.
- Widziałem nawet wiele androidów mojego typu, które brano na wymazywanie
pamięci. Nie czułem wtedy nic prócz wdzięczności, że ich właściciele dobrze dbają o
sprawne funkcjonowanie swych podopiecznych. - Robot przechylił głowę. - Jeśli
chodzi o moją obsługę serwisową to grozą wieje. Cud, że w ogóle jeszcze działam.
Lobot zastanowił się nad tą kwestią.
- Z czystej ciekawości, Threepio, czy myślałeś kiedyś, by spytać inne roboty, co
one myślą o nas?
- Tak, panie Lobot. Ale one jakby nie rozumiały pytania. Jeden był nawet na tyle
źle wychowany, że nazwał mnie egzemplarzem wybrakowanym i dewiantem.
Wyobraża pan sobie?
- Wiem coś o podobnych uprzedzeniach - stwierdził Lobot i westchnął. - Nie
potrafię odpowiedzieć na twoje pytania, Threepio. Wiem tylko, że warto się będzie
jeszcze nad nimi zastanowić.
- Dziękuję, panie Lobot - powiedział Threepio. - Tak też uczynię.
Poza niewielkimi obszarami zasłoniętymi przez kadłuby „Ceny Krwi” i gondoli,
wielka antena obejmowała zasięgiem we wszystkich innych kierunkach odległość wielu
lat świetlnych. Będąc częścią najdalszej z trzech koncentrycznych sfer obrony Prakith,
przede wszystkim miała pozwalać na wykrycie wszelkich militarnych zagrożeń na tyle
Michael P. Kube-McDowell
57
wcześnie, by nie dopuścić ich do planety. Z tego też powodu trasy patroli przebiegały
głównie przez najdogodniejsze strategicznie obszary ataku na Prakith i poza zasięgiem
lądowych lub orbitalnych stacji nasłuchu.
Drugim, równie istotnym zadaniem było przechwytywanie rozmaitych obiektów,
jak statki handlowe czy prywatne jachty dość nieostrożne, by zapuścić się w te rejony.
Załogi mogły wówczas dodatkowo zarobić. Bogata zdobycz dawała szansę
przeniesienia na lepiej nagradzane stanowisko. Każdy kapitan z dalekich patroli znał
opowieści o takich, którzy wracali z łupami dość cennymi, by zasłużyć sobie na
względy samego Fogi Brilla.
Kiedy więc oderwany od przeglądania akt nowych żeńskich załogantów kapitan
Dogot ujrzał na wyświetlaczu, jak wielki jest świeżo wykryty kontakt, zaraz przestał
żywić pretensje, że przerwano mu tak ważną pracę.
- Jak z identyfikacją? - spytał, zerkając przez ramię szefa pokładowej służby
bezpieczeństwa.
- Dotąd bez efektów - odparł oficer. - Obraz jest zbyt niewyraźny, cel milczy na
wszystkich częstotliwościach. Mamy tylko kontakt optyczny.
- Wysłać sygnał do transpondera nawigacyjnego.
- Brak odzewu.
- Odległość?
- Trzy przecinek osiem godzin świetlnych. Prawie na granicy wykrywalności.
Kapitan Dogot rozważył możliwe perspektywy. Okręt wojenny tych rozmiarów to
o wiele za dużo na zwykłą fregatę patrolową. Musiałby wezwać posiłki z wewnętrznej
floty. Jednak podobnej wielkości frachtowiec to zdobycz jak się patrzy. Nikt nie
chciałby się dzielić czymś tak obiecującym.
Przez krótką chwilę kapitan zastanawiał się nad odcięciem holu anteny, której
zwinięcie wymagało co najmniej godziny. Gdyby tak uczynić, wówczas „Cena Krwi”
byłaby z pewnością pierwsza przy celu. Jednak jeśli kontakt okaże się złudzeniem albo
cel umknie, wówczas utrata anteny, czy też jakiekolwiek poważne jej uszkodzenie,
będzie kosztowało kapitana nie tylko stanowisko, ale może nawet i życie.
- Zwinąć antenę - rozkazał. - Przygotować statek do skoku. Powiadomię
dowództwo patroli, że podejmujemy pościg za niezidentyfikowanym kontaktem,
wektor zero dziewięć jeden, zero sześć sześć, zero pięć trzy.
Nawigator odwrócił się od swojego stanowiska.
- Ależ sir, ostatnia seria to zero pięć pięć.
- Jestem pewien, że się mylicie - powiedział spokojnie Dogot. - Wysłać jak
podyktowałem. Dowództwo zechce pchnąć nam wsparcie. Nawigator, jakie
przesunięcie spowoduje błąd rzędu dwóch stopni?
- No... Statki trafią do miejsca odległego o kilka godzin lotu na konwencjonalnym
napędzie, ale za blisko na bezpieczny mikroskok. - Nawigator spojrzał nagle jakoś
dziwnie. Zrozumiał. - Tak, sir, zero pięć trzy. Dziękuję za zauważenie mojego błędu,
zanim przesłałem dane, co mogłoby wywołać niepożądane konsekwencje.
Tarcza Kłamstw
58
- Widzę, że znowu śpisz w robocie. Mówił ci ktoś, że chrapiesz głośniej niż piła
mechaniczna przy drzewie żelaznym?
Ostro i wyraźnie brzmiący w słuchawkach hełmu głos Landa obudził drzemiącego
Lobota. Spojrzał na obu towarzyszy, którzy właśnie wrócili do sali numer dwadzieścia
jeden. Portal właśnie się za nimi zamykał. Lando trzymał hełm pod pachą i uśmiechał
się szeroko.
- Co ty robisz?
- Panie Lando, czy pan oszalał? - spytał przerażony Threepio. - Proszę
natychmiast nałożyć hełm albo się pan zatruje!
- Chodzę bez niego już prawie od godziny - odparł Lando. - Nie zastanowiło was,
jak cokolwiek może płonąć w atmosferze składającej się w dziewięćdziesięciu
procentach z azotu i dwutlenku węgla?
- Chyba brakło mi danych do podobnej analizy - stwierdził Lobot. - No i
myślałem o czymś innym.
- Odpowiedź jest prosta: nie może - powiedział Lando. - Musiałem jedynie
sprawdzić, czy tylko w tej sali pojawia się więcej tlenu.
- I wyszło, że nie.
- Właśnie. Ty spałeś, a tymczasem coś się zmieniło. Teraz wszędzie można
oddychać. Dalej, zdejmij hełm i sam spróbuj.
Powietrze było zimne i suche, ale Lobot uznał je za słodkie. Spojrzał ze
zdumieniem na Landa.
- Czemu właściwie?
- Pierwszy zauważyłeś, że statek nie próbuje uczynić nam krzywdy i że
przystosowany jest do przyjmowania gości.
- Tyle że z początku weszliśmy nie tam, gdzie trzeba - zauważył w zamyśleniu
Lobot, drapiąc się energicznie w głowę. - Wpakowaliśmy się do systemu uzbrojenia,
gdzie nas nie czekano. To było specyficzne środowisko z własnymi regułami.
Tymczasem wypatrywano nas w muzeum.
- Gdzie nic się nie działo, aż weszliśmy - powiedział Lando. - To ma sens. Tlen
jest wysoce aktywny i powoduje korozję, na dodatek niska zawartość tlenu na rzecz
dwutlenku węgla zapobiega zaprószeniu ognia. Na imperialnych niszczycielach
wszystkie puste pomieszczenia zawsze wypełniano przed walką mieszaniną azotu i
dwutlenku węgla.
- No to co się stało z tym całym dwutlenkiem, co był w powietrzu? Pochłaniacze?
- Filtry. Statek westchnął głęboko, oddzielił co trzeba i wypuścił tlen. Nie
rozumiesz, Lobot? Ten statek to żywa istota.
Na rozkaz kapitana Dogota zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni obsługa głównej
baterii jonowej zaczęła ładowanie kondensatora.
Nie szykowano się do negocjacji, nie miało być żadnych strzałów ostrzegawczych
czy wezwań do poddania. Dogot nie zamierzał dawać kapitanowi tamtej jednostki
żadnej szansy. Chyba że z bliska okaże się to albo swój, albo okręt wojenny klasy
Michael P. Kube-McDowell
59
krążownika lub gorzej. W każdym innym przypadku głos miały zabrać działa. Na
gadanie przyjdzie pora, gdy artylerzyści uniemożliwią już tamtemu ucieczkę.
- Cel namierzony - zawołał szef artylerzystów. - Dwadzieścia sekund do
osiągnięcia pełnej mocy.
- Cel potwierdzony jako nieznany - odezwał się główny analityk. - Nieznana
klasa, nieznany projekt. Szacunkowy rząd wielkości gamma plus. Nie wykryto żadnych
osłon uzbrojenia.
- Rzeczywista szybkość celu to pięćdziesiąt dwa metry na sekundę - zameldował
nawigator. - Szybkość zbliżania tysiąc osiemset szesnaście metrów na sekundę.
Kapitan Dogot spojrzał na własny ekran. Wszystko szło tak ładnie, jak w bajce.
Wielki, nieuzbrojony statek czołgający się ledwie przez próżnię.
- Czy są w pobliżu inne nasze jednostki?
Wedle odczytu lekki krążownik „Gorath” i niszczyciel „Tobay” znajdują się w
szacunkowej odległości dwudziestu milionów kilometrów za naszą rufą - odparł
nawigator. - Nie dotrą tu zbyt szybko.
- I dobrze - mruknął Dogot. - Musimy zatem zająć się sprawą sami. Bateria,
otworzyć ogień, gdy będziecie gotowi. Tylko z jonowych, chcę unieruchomić ten
statek, a nie zniszczyć. Dowódca desantu, przygotować oddziały do abordażu...
Lando i Lobot zrzucili na chwilę skafandry, by poprzeciągać się, podrapać, a
nawet umyć nieco wodą z cennych zapasów. Odzyskanie poczucia komfortu i odrobiny
godności było ważniejsze.
Wiedzieli, że koniec końców i tak będą musieli ponownie wbić się w skafandry,
przede wszystkim by korzystać z ich systemów zbierania i przetwarzania produktów
przemiany materii. Ze względów praktycznych nie mogli też rezygnować z łączności i
ułatwień w przemieszczaniu się. Żaden jednak z nich nie palił się do ograniczania
świeżo odzyskanej wolności. Części obu skafandrów rozleciały się po całym
pomieszczeniu niczym pokawałkowane ciała. Artoo i Threepio przyglądali się
przedstawieniu dość obojętnie.
- Przepraszam, panie Lando, ale czy nie powinniśmy kontynuować
przeszukiwania statku? Może znajdziemy wreszcie centrum sterowania. Nie wydaje mi
się, aby nasza sytuacja zmieniła się znacząco...
Artoo przerwał mu serią ostrych gwizdów.
- Teraz ja z nimi rozmawiam, Artoo - powiedział Threepio. - Poczekaj na swoją
kolej, dobrze? Co? Pojawił się inny statek? Kieruje się prosto na nas? Och, Artoo,
jesteśmy uratowani. Wiedziałem, że pułkownik w końcu nas znajdzie...
- Powoli, Threepio. Co się dzieje?
- Artoo mówi, że czujniki kotwiczki wykryły inny statek na kursie przechwycenia.
Łapiąc przepływający obok hełm, Lando spojrzał z niepokojem na Lobota.
- Jaki statek? Spytaj go, co to za...
- Niech włączy holo - przerwał Lobot. - Artoo może przekazać obraz na wizję.
Kilka sekund później w pomieszczeniu pojawił się obraz próżni. Zbliżający się
statek był dobrze widoczny zaraz po lewej, od dziobu.
Tarcza Kłamstw
60
- Imperialna fregata eskortowa - rozpoznał natychmiast Lando. - Oryginalnie
projekt KDY z ciężkim uzbrojeniem. Wygląda na to, że postawił już osłony.
- Może powinniśmy dać im jakoś znać, panie Lando? - spytał Threepio.
- To nie nasz, Threepio - wyjaśnił Lobot.
- Jedyne, co mam ochotę zrobić pod adresem tego statku, to pomachać mu na do
widzenia - powiedział Lando, dotykając ściany pomieszczenia. - Dalej, stara łajbo, nie
czekaj, aż oni zaczną pierwsi.
- Panie Lando, Artoo mówi, że zbliżają się jeszcze dwa statki, ale oba są na razie o
wiele dalej. Może „Sławny” to jeden z nich?
- Nadlatują nie z tego kierunku... O, do diabła!
Dziób fregaty zniknął nagle w żółtobiałym bąblu plazmowym. Odezwało się
działo jonowe. Ułamek sekundy później obraz holo pojaśniał i zniknął. Artoo pisnął z
rozpaczą. W tej samej chwili statek zadrżał wkoło nich.
- Kotwiczka się usmażyła - powiedział Lobot. Obracał się w powietrzu, próbując
wciągnąć dolną część skafandra. - Artoo nic od niej nie odbiera.
Lando przycisnął dłoń do ściany w nadziei, że wyczuje wibracje towarzyszące
skokowi.
- Co u licha? - zastanawiał się głośno. - Na co on czeka?
Ucichli wszyscy, nasłuchując odgłosów statku. Czekali na znane już jęki kadłuba
protestującego przeciwko impulsom pchającego go w nadprzestrzeń napędu. Albo na
dźwięki sugerujące, że ich podróż skończy się już tutaj, tak daleko od domu.
Kapitan krążownika „Gorath” przeklinał siarczyście kapitana fregaty „Cena Krwi”
już wcześniej, zanim jeszcze skanery dały znać o początku bitwy. Kiedy ujrzał, że
fregata otworzyła ogień do nieznanego statku, furia przeszła wszelkie granice.
- Przysięgam, że ten łotr sam grób sobie wykopie. Jego własne dzieci pochowają
go tam żywcem. Już ja tego dopilnuję - cedził lodowatym głosem. - Usłyszy jeszcze
krzyk swoich córek, błagania matki, a sam będzie się powoli dusił z ustami pełnymi
gleby.
Byli zbyt daleko, a obraz docierał zbyt skaczący i niewyraźny, by ocenić
jednoznacznie efekt ognia fregaty. Dość dobrze widzieli jednak to, co nastąpiło później.
Wraz z załogą „Tobay” okazali się jedynymi świadkami.
Wielki kadłub pojaśniał na dziobie i na rufie i coś niewidzialnego runęło poprzez,
próżnię ku fregacie. Parę sekund później jednostka eksplodowała z siła świadczącą o
uszkodzeniu reaktora jonizacyjnego. Zaraz też zniknęła z wizji.
- Nie byłeś dość dobry - mruknął zimno kapitan „Goratha”.
Tymczasem obcy statek odwrócił się od poszarpanego kadłuba i tym samym od
Prakith, dziobem w kierunku Odległych Rubieży.
- Powiadomić „Tobay”. by przygotowała się do skoku. Maszynownia, na mój
znak! - krzyknął kapitan. zmażemy hańbę i sami pojmamy tego intruza!
Wagabunda otoczył się jasnym blaskiem.
- Teraz! - wrzasnął kapitan. - Zrównać kursy! Za nim!
Michael P. Kube-McDowell
61
Załoga przywykła do jego głosu. „Gorath” skoczył w nadprzestrzeń dość blisko
wagabundy, by utrzymać się w jego symbolicznym kilwaterze.
- Mamy go - powiedział kapitan z ponurą satysfakcją. - Gdziekolwiek wyjdzie, my
już tam będziemy. Jest nasz.
Nowe rozkazy dla pułkownika Pakkpekatta były proste:
MISJA ODWOŁANA Z CHWILĄ OTRZYMANIA TEGO ROZKAZU.
ZAPRZESTAĆ NATYCHMIAST WSZYSTKICH OPERACJI. CENTRUM
OPERACYJNE WNR.
- To nie pójdzie tak łatwo - powiedział i wypadł ze swojej kwatery. Stan narośli
grzbietowych i nadęcie gardzieli jasno wskazywały, że lepiej teraz go nie zaczepiać i
nie wciągać w rozmowę.
- Dać mi bezpieczne łącze - polecił siadając w fotelu bojowym, który zaraz
otoczył go i zamknął niemal w sobie. - Z Centrum Operacyjnym WNR, najwyższy
priorytet.
Minęło kilka sekund, nim łączność została nawiązana, a rozmówcy z całą
pewnością zidentyfikowani.
- Pion operacyjny - odezwał się wytrenowany głos. - Słucham, pułkowniku
Pakkpekatt.
- Muszę rozmawiać osobiście z generałem Rieekanem.
- Sprawdzę, czy to możliwe. Jedną chwilę.
Pakkpekatt czekał niecierpliwie i sekundy dłużyły mu się jak minuty.
- Brygadier Collomus, szef personelu operacyjnego - odezwał się nowy głos. -
Czym mogę służyć, pułkowniku?
Pakkpekatt pokazał zęby.
- Czy może połączyć mnie pan z generałem Rieekanem, jak o to prosiłem?
- Generał Rieekan jest w obecnej chwili nieosiągalny - wyjaśnił Collomus. - Jeśli
ma pan jakieś pytania dotyczące pańskich rozkazów, zapewne też zdołam
odpowiedzieć. Brałem udział w planowaniu ekspedycji teljkońskiej.
- Znam pana, brygadierze - powiedział Pakkpekatt. - Gdy generał Rieekan znów
się pokaże, proszę przekazać mu, że ostatnie jego rozkazy dotarły do nas mocno
zniekształcone. Potrzebuję głosowego potwierdzenia, by zacząć je wykonywać.
- Tego akurat i ja mogę udzielić, pułkowniku.
- Nie, sir. Obawiam się, że nie.
Pakkpekatt odprężył się nieco i uniósł kokon izolacyjny.
Oddzwoniono mu dwadzieścia minut później.
- Generale Rieekan - przywitał się Pakkpekatt z lekkim ukłonem.
- Pułkowniku, brygadier Collomus przekazał mi, że macie problemy z rozkazami,
które tylko ja mogę rozwiązać. Czy może pan to wyjaśnić bliżej?
- Sir, muszę zaprotestować przeciw decyzji o zakończeniu misji. To zdrada naj...
- Pułkowniku, to nie temat na dyskusję.
- Sześciu ludzi już zginęło, a zespołu kontaktowego wciąż ani śladu.
- Te kwestie nie miały wpływu na podjecie decyzji, pułkowniku.
Tarcza Kłamstw
62
- Nie miały? Przecież...
- Właśnie że nie miały. Wszystko trzeba ważyć. Pańskie statki są niezbędne gdzie
indziej. Szczególnie „Sławny”.
- Z całym szacunkiem, ale nie rozumie pan znaczenia i okoliczności...
- Na pańskim miejscu nie kończyłbym tego zdania, pułkowniku - odezwał się
ostro Rieekan. - Pańskie meldunki zostały starannie przeanalizowane.
Prawdopodobieństwo pozytywnego zakończenia poszukiwań jest tak małe, że nie
usprawiedliwia dalszego wydatku sił i środków. Decyzja została już podjęta, pański
sprzeciw odnotowany. Misja ulega przerwaniu. Proszę wracać, pułkowniku.
- Sir, proszę o pozwolenie na zebranie ochotniczego zespołu, który będzie
kontynuował poszukiwania na pokładzie jachtu generała Calrissiana, „Ślicznotki”. To
nie...
- Odmawiam.
- Zatem proszę o urlop ze skutkiem natychmiastowym, abym mógł sam prowadzić
te poszukiwania.
- Odmawiam. Wszystkie urlopy i przepustki zostały wstrzymane ze względu na
kryzys w sektorze Farlax.
- Stawia mnie pan w sytuacji nie do przyjęcia.
- Czemu niby, pułkowniku? Czy uważa pan, że otrzymane rozkazy są
niewykonalne?
Pakkpekatt obnażył zęby.
- Generale, Hortekowie nie zostawiają ciał poległych towarzyszy w rękach
wrogów. W żadnych okolicznościach.
Po raz pierwszy od początku rozmowy zapadła cisza.
- Rozumiem, pułkowniku. Ale nie mogę panu pomóc.
- Chyba jednak pan może, generale.
- Słucham.
- Powiedział pan, że nie mamy sił ani środków na dalsze poszukiwania. Proszę
zatem policzyć mnie między zaginionych podczas tej ekspedycji. Jeśli bowiem nawet
wrócę, to i tak będę tutaj w sposób uniemożliwiający mi wykonywanie innych zadań.
- Aż tak to dla pana ważne - mruknął Rieekan, opierając się w fotelu. - Chociaż ci
zaginieni nie należeli do pańskiej załogi, naruszyli pańskie rozkazy i są w zasadzie
odpowiedzialni za niepowodzenie misji.
- Prawdziwi towarzysze broni i sojusznicy to zwykle osoby niepokorne, generale -
odparł Pakkpekatt. - Mają swoje wady i trudno. Nauczyłem się już, że mnie tolerować
będą tylko wówczas, gdy i ja okażę im to samo.
Rieekan wydął wargi.
- Dobrze, pułkowniku. Okażę nieco tolerancji. Weźmie pan „Ślicznotkę” i nie
więcej niż trzech dodatkowych ochotników oraz tyle tylko zapasów, ile jacht zdoła
pomieścić. Meldować o osiągnięciach. I jeszcze jedno...
- Tak?
- Moja tolerancja nie jest zbyt rozciągliwa. Proszę jej nie nadużywać.
- Dziękuję, generale.
Michael P. Kube-McDowell
63
Nieco ponad godzinę później Pakkpekatt, kapitan Bijo Hammax i dwóch
techników, Pleck i Taisen, spoglądali z maleńkiego pokładu „Ślicznotki”, jak „Stawny”
i „Wrzosowisko” wykonują zwrot i znikają w nadprzestrzeni, wracając na Coruscant.
- Zaczyna się - powiedział Pakkpekatt, patrząc na puste niebo.
Statek „Uskok Pcnga” znalazł pilota „IX-26” trzymającego samotnie straż nad
ciałami poległych na Maltha Obex.
- Cemu tak długo? - spytał czekający. - Mieliście przybyć kilka dni temu.
- Odbieram, tu Joto Eckels - nadbiegła odpowiedź. - Przepraszam za opóźnienie.
Szczerze mówiąc, nie sądziliśmy, że jeszcze tu jesteś. Nasz pierwotny sponsor wycofał
się tuż przed startem, potem usłyszeliśmy o wypadku. Dla odzyskania ciał Kroddoka i
Josali będziemy potrzebowali ambulansu kontraktowego. Ale to dopiero gdy pojawi się
następny sponsor i kontrakt podpisze.
- Same nowe wieści - mruknął pilot. - Jeśli WNR się wycofało, to czemu mnie nie
odwołali? A teraz kto was sponsoruje?
- Prywatny kolekcjoner nazwiskiem Drayson - odparł doktor Eckels. - Ma
nadzieję na prawdziwe artefakty Quellich. Chyba się rozczaruje i to za sporą forsę. Ale
nam w to graj, zrobimy dla niego co w naszej mocy. Masz ciągle namiar na te ciała?
- Potwierdzam, „Uskok Penga” - powiedział pilot. - Od czasu lawiny nic się nie
poruszyło, tylko śniegu na wierzch napadało. Jesteście gotowi na kopanie w lodzie?
- Jak najbardziej.
- No to powiedzcie tylko, jak mam wam przekazać dane, a odpalam silnik i
wynoszę się stąd. Od szesnastu lat nie trafiło mi się nic równie parszywego. Mam
wielką ochotę na towarzystwo tłumów. I to tam, gdzie ciepło. Najlepiej zaraz.
- Zrozumiałem - potwierdził Eckels. - Gotów do odbioru danych o układzie
współrzędnych. Przejmujemy wachtę na Maltha Obex.
Tarcza Kłamstw
64
II
L U K E
Michael P. Kube-McDowell
65
R O Z D Z I A Ł
5
Szperacz „Leniwiec” oddalał się od Lucazeca z najwyższą prędkością, jaką mógł
osiągnąć w przestrzeni rzeczywistej, co wszelako nie satysfakcjonowało Akanah, gdyż
jednostki tego rodzaju zwykle były dość powolne.
- Nie możesz go jakoś pogonić, Luke?
- A jak niby? Mam wysiąść i popchnąć?
- Chociażby. Mógłbyś użyć Mocy.
- Nawet wtedy trzeba mieć jakiś punkt podparcia - wyjaśnił kwaśno Luke. - Moc
to nie magia, ma swoje granice.
- Granice to sprawa umysłu, a nie rzeczywistego wszechświata - powiedziała
Akanah. - Dziwne, że twoi mistrzowie nigdy ci tego nie wyjaśnili.
Luke pokręcił głową.
- Obi-Wan i Yoda uczyli mnie, że zwykle sami nakładamy na siebie ograniczenia,
nie podejmując jakiegoś działania bądź nie wierząc w jego powodzenie.
- No to czemu...
- Bo nawet w najgorszych chwilach, gdy stawką były żywoty milionów istot, Obi-
Wan nie potrafił zmusić „Sokoła” do szybszego lotu. - Wskazał na wyświetlacz
nawigacyjny. - Poza tym mam wrażenie, że nikt się nami nie interesuje. Nie lecą za
nami.
- Jeszcze nie muszą. Dopiero za parę dni wyjdziemy z miejscowej strefy kontroli
lotów, prawda?
Luke zerknął na przyrządy.
- Mniej więcej za trzy.
- Na razie starczy, jeśli będą nas z daleka mieli na oku. Tak abyśmy myśleli, że
jesteśmy wolni. Potem sprawdzą, gdzie się kierujemy. Ostatecznie mało który statek nie
byłby zdolny przechwycić nas, zanim dotrzemy do punktu skoku.
- Agenci, którzy zastawili na nas pułapkę, już nie żyją. Nikt nie próbował nas
zatrzymać w porcie. Kontrola lotów puściła nas bez słowa. Niebo jest puste. Czemu
właściwie uważasz, że coś nam zagraża?
Tarcza Kłamstw
66
- Nie poczuję się bezpieczna, dopóki nie znajdziemy Fallanassich - powiedziała
Akanah. - Dostaję dreszczy na samą myśl że mogłoby się nam nie udać. Tak długo
czekałam. Ty zresztą też. Gdyby cokolwiek miało powstrzymać nas tak blisko celu...
- A jak blisko właściwie jesteśmy? - spytał Luke. - Co wyczytałaś w pismach
Nurtu?
- Już ci mówiłam. Informację o drodze do domu.
- Ale nie powiedziałaś, gdzie to jest.
- Bałam się zdradzać cokolwiek, nim się nie oddalimy. Nie chciałam ryzykować,
że ktoś podsłucha.
- Teraz jesteśmy sami.
- Ale podczas naszego pobytu na Północnym Płaskowyżu mogli umieścić tu jakiś
mikrofon. Wolę poczekać, aż będziemy w nadprzestrzeni. Wtedy będę pewna, że nie
zdołają za nami polecieć.
- Nikt prócz nas nie zaglądał na pokład - stwierdził pewnie Luke. - A takie
robienie sekretów niewiele ma wspólnego z partnerstwem. Nie ufasz mi, Akanah?
- Wiem, że jesteś z gruntu dobry - mruknęła dziewczyna. - Jednak wątpliwości i
obawy nie chcą zniknąć tak całkiem. Nie znałam jeszcze żadnego wojownika czy
żołnierza, którego mogłabym uznać za swojego przyjaciela.
- Nie jestem żołnierzem - powiedział łagodnie Luke. - Miecz świetlny biorę do
ręki jedynie po to, by chronić moich bliskich. Czy to gest wojownika, czy raczej
przyjaciela?
Akanah opuściła w milczeniu głowę.
- Musimy lecieć na Teyr - powiedziała w końcu. - Możliwe, że nie zdołali tam
pozostać, ale na tę właśnie planetę wynieśli się z Lucazeca.
- Teyr... To jest tam - mruknął Luke, wskazując w górę i w lewo.
- Mniej więcej - przyznała i lekko uniosła jego rękę. - Tak już lepiej. Planowałam
podwójny skok, na wypadek, gdyby ktoś chciał nas śledzić.
Luke skinął głową aprobująco.
- To był jeden z tych światów, na które wysłano dzieci.
- Tak.
- A przecież chyba już tam byłaś, gdy ich szukałaś?
- Nie. Powiedziałam jedynie, że nie udało mi się ich tam znaleźć - poprawiła
Akanah. - Podróż nie wchodziła w grę. Gdy tylko mogłam, prowadziłam śledztwo nie
ruszając się z Carratosa. Na ile mogłam. Jednak Fallanassi zmieniają imiona, rodzaje
strojów, styl mowy czy uczesania. Byle tylko wtopić się w otoczenie, zniknąć. Jeśli nie
stanę z nimi twarzą w twarz, tak by móc wymienić znaki i dać im poczuć moją
obecność w Nurcie, to nigdy się nie ujawnią. Ze strachu, że mogę nie być tą, za którą
się podaję.
- Myślisz, że wciąż się ukrywają?
- Po tym, co sam widziałeś, nie wątpisz chyba, że mają swoje powody?
Luke przytaknął.
- O tym, co się stało, to musimy jeszcze porozmawiać.
Michael P. Kube-McDowell
67
- Też tak sądzę. - Jej oczy błysnęły dziwnie. - Ale wolałabym z tobą, a nie z
imperialną ekipą od przesłuchań. Naprawdę nie możesz jakoś przyspieszyć skoku?
- Nawet o tym nie myślę. Mam wrażenie, że jak dotąd udało nam się lecieć bez
zwracania szczególnej uwagi. Jeśli jednak urwiemy się nagle Kontroli Lotów,
zwłaszcza na tej łajbie, to zaraz staniemy się bardzo podejrzani. A gdy przybędziemy
na Teyr, to będą chcieli z nami o tym pogadać. Mogą nawet zacząć nalegać na
inspekcję statku i okazanie licencji.
- O tym nie pomyślałam - przyznała dziewczyna, marszcząc czoło. - Ale jeśli się
mylisz, to za jakieś sześć godzin wychynie zza planety imperialny okręt. Albo coś
innego wyskoczy z nadprzestrzeni tuż przed naszym dziobem. Czy nie wolałbyś...
- Raczej zwiać im niż cokolwiek innego? Owszem. - Zacisnął powieki, jakby
próbował coś sobie dokładnie wyobrazić. - Może uda się nawet bez ruszania
motywatora. Jak u ciebie z narzędziami?
- Nie wiem dokładnie. Myślałam, że starczy użyć Mocy. Nagiąć coś albo
przerwać obwód...
Luke pokręcił głową.
- Zanim spróbuję podobnej sztuczki, muszą widzieć dokładnie, jak co jest
zbudowane. Nigdy jeszcze nie próbowałem grzebać w panelu kontrolnym podobnego
jachciku.
- Rozwiewasz moje złudzenia o wszechmocy Jedi - uśmiechnęła się Akanah.
Luke też się uśmiechnął i wstał z fotela pilota.
- Tak po prawdzie to Moc rzadko da radę zastąpić robota-technika czy skrzynkę z
narzędziami. A nigdy jeszcze nie znałem Jedi, któremu zależałoby na rozgłaszaniu
wszem i wobec, że może łatać dziurawe garnki.
Akanah zachichotała.
- Czy gdy kupowałaś tę łajbę, dali ci może klucz od składziku?
- Nie - odparła, nagle zaniepokojona.
- Nie szkodzi - mruknął Luke, przechodząc obok i klepiąc dziewczynę w ramię. -
Z głupim zamkiem dam sobie radę i bez klucza. Zostań tutaj i miej oko na skaner
nawigacyjny. Zobaczę, co można zrobić z tym napędem.
Luke usiadł na krawędzi otwartego przedziału silnikowego i zwiesił nogi do
środka, dokładnie nad pompami paliwowymi napędu pomocniczego. Tych akurat
urządzeń nie znał, ale ogólnie widok nie był mu obcy. Przypomniał sobie dawne dni na
ciepłej Tatooine, kiedy to całkiem miło spędzał czas na farmie Larsów.
„Chłopcy i maszyny - usłyszał rozbawiony głos cioci Beru. - Co to jest, że
przyciągają się nawzajem?”
Maszyny przyciągały wówczas większość jego uwagi. Sporo czasu spędzał,
utrzymując na chodzie całą kolekcję kupionych z drugiej ręki robotów wujka Owena,
jak i całą instalację nawadniającą. W wolnym czasie próbował podrasować swój
śmigacz XP-30, który wyciągnął ze złomowiska w Anchorhead. Przygotowywał też
rodzinny skoczek T-16 do wyścigów w Kanionie Żebraków.
Tarcza Kłamstw
68
Właściwy nastolatkom głód wrażeń skłaniał go do postrzegania Tatooine na
podobieństwo zupełnej pustyni, farma zaś kojarzyła mu się z więzieniem. Jednak
obecnie, z perspektywy czasu, widział rzecz inaczej. Teraz wspominał, ile radości
sprawiało mu grzebanie w silnikach, jak dobrze czuł się w tym małym światku, nad
którym panował bez reszty.
- Wyglądasz na dziwnie uszczęśliwionego - zauważyła cicho Akanah. Nie
zauważył wcześniej jej przyjścia.
- I tak też się czuję - odparł i obrócił się nieco, by na nią spojrzeć. Sam się przy
tym zdumiał własnymi słowami.
Machnęła ręką w kierunku napędu.
- Myślisz, że uda ci się to poprawić? Czy raczej zepsuć lekko, bo o to chyba
bardziej chodzi?
- Już zrobione - powiedział. - Jak zacząłem, to okazało się nawet łatwe. Blokada
nie jest połączona z napędem, dołączyli ją do modułu kontroli nawigacyjnej, widzisz?
Jeśli nie dostaje sygnału z interfejsu łącza z kontrolą lotów, utrzymuje blokadę... -
Widząc jej minę, przerwał wyjaśnienia. - Teraz szykuję następny krok.
- Już zrobione? To wspaniale! - zakrzyknęła dziewczyna. - Jestem pod wrażeniem.
Ja zaliczyłam tylko krótki kurs obsługi urządzeń domowych, a gdy tu zajrzałam, to nic
nie wyglądało znajomo. Ty to pewnie co innego.
- Hmm... Najpierw sprawdźmy na spokojnie, czy działa. Wolałbym wiedzieć, czy
nie wyjąłem czegoś ważnego - powiedział, wypuszczając z dłoni kilka zacisków,
drucików i metalowych płytek.
Gdy spojrzała na nie z przerażeniem, roześmiał się głośno.
- Żartowałem. W każdym razie co do części. Niemniej i tak musimy zrobić próbę.
Pomyślałem, że moglibyśmy zrobić skok nieco wcześniej. Nawet piętnaście minut
powinno wystarczyć.
- A co z alarmem?
- Granica strefy kontroli lotów to nie jest jasno wytyczona linia, tylko tak zwana
żółta strefa. Możemy skoczyć z niej, nie wzbudzając niczyjej uwagi, na test wystarczy.
Ale i tak jestem pewien, że zadziała.
- Zatem nadajesz się do naprawy dziurawych garnków - mruknęła dziewczyna,
siadając na pokładzie. - O czym myślałeś, gdy weszłam?
- O domu.
Oparła się o pobliski panel.
- To zabawne. Większość życia spędziłam na Carratosie, ale domem zawsze był
dla mnie Lucazec.
- Tatooine - uzupełnił Luke. - Miejsce, które uważałem wtedy za nie dość dobre.
Teraz widzę to jakoś inaczej.
- Niemal wszystkie moje wspomnienia z Ialtry należą do miłych - stwierdziła
Akanah. - Pewnie dlatego zmartwiło mnie tak bardzo to, co tam zrobiłeś. Teraz wiąże
się z tym miejscem coś, czego wolałbym uniknąć.
- Ale żyjesz, by móc to wspominać - zauważył Luke. - Przepraszam, ale nie
zamierzam czuć się winny dlatego, że cię ocaliłem.
Michael P. Kube-McDowell
69
- A jak z zabiciem tych dwóch mężczyzn? Jak to odczuwasz?
- Jeden z nich zabił się sam - powiedział Luke, wciągając nogi na górę, wstając i
spoglądając na dziewczynę.
- Komandor Paffen.
Luke przytaknął.
- Powiedział coś o truciźnie, pamiętasz? Nie chciałem jego śmierci. Myślałem, by
go wypytać.
- A ten drugi? Ten, którego posiekałeś mieczem? Jego chciałeś zabić?
- Miał osobistą tarczę. Trzeba wiele siły, żeby przebić się przez coś takiego. A gdy
już ostrze przejdzie, to trudno je zatrzymać, nim nie poczyni zbyt wielu zniszczeń.
- Rozumiem. Zatem zamierzałeś go zabić?
- Czy już ci nie odpowiedziałem?
- Chyba nie - stwierdziła z nieśmiałym uśmiechem.
Luke oparł się o grodź.
- Prawdę mówiąc, to w owej chwili jakoś nie zależało mi na jego życiu. Nie
zastanawiałem się nad tym.
Pokręciła wolno głową.
- Trudno mi to pojąć. Żebyś nie wiedział, jaką mocą naprawdę dysponujesz w
dłoniach...
- Jedno, co się liczyło, to żeby ciebie przed tamtymi uchronić - stwierdził Luke. -
Potem powiedziałaś mi, że nic ci nie groziło, ale w trakcie zajścia wrażenie było
zupełnie inne.
- Tak, to rozumiem. Ale muszę cię jeszcze o coś poprosić: nie zabijaj nigdy więcej
w mojej obronie. Miło, że dbasz o mnie, ale ciężko mi od tego na sercu, wspomnienie
krzyku i krwi ciąży w pamięci tak jak widok śmierci w ruinach miejsca, które kiedyś
kochałam.
- Nie wiem, czy mogę ci to obiecać - powiedział Luke. - Moje sumienie tak łatwo
nie milknie. A czasem żąda ode mnie, bym walczył dla przyjaciół.
- Abyś dla nich zabijał.
- Kiedy nie można inaczej.
- Czy to typowe dla Jedi? Czy są gotowi zabijać, by chronić swych przyjaciół na
Coruscant?
Luke spojrzał na nią uważnie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Próbuję zrozumieć - powiedziała Akanah. - Próbuję dowiedzieć się, co
właściwie znaczą Jedi dla Nowej Republiki i czym Nowa Republika jest dla ciebie. Czy
ćwiczysz rycerzy Jedi na elitę wojowników Coruscant? Co uczynicie, gdy dowództwo
wezwie was do działania?
- To nie tak - wyjaśnił Luke. - Leia nie rozkazuje Jedi. Może poprosić nas o
pomoc, jednego lub wszystkich, a my możemy odmówić. I czasem to robimy.
- Ale Republika wspiera twoją Akademię. W hangarze trzymasz wojskowy statek
kosmiczny. Czy możesz im odmówić?
Tarcza Kłamstw
70
- Jedi nie są najemnikami - powiedział cicho Luke. - Gdy walczymy, zawsze jest
to kwestia indywidualnego wyboru. I czynimy to w obronie wartości, które sami
uznajemy. Coruscant wspiera Akademię pamiętając, iż istnienie Jedi sprzyja
stabilizacji. Nasza obecność jest dla Republiki wysoce pożądana.
- Ta część tradycji interesuje mnie najbardziej. Strażnicy pokoju i sprawiedliwości
Starej Republiki, według legendy przez tysiąc pokoleń. Ale gdyby jakimś zrządzeniem
losu przyszło wam wybierać pomiędzy pokojem a sprawiedliwością, co byłoby
ważniejsze?
- A ty co byś wybrała?
- Ja wolałabym, abyście to wy nie dopuszczali do takich wyborów u polityków ani
generałów. I to tak, żebyście nic nie byli im winni, nie dopuszczali do precedensów...
- Zawsze starałem się zachować niezależność - powiedział Luke. - Mimo
pozorów.
- A nie przysięgałeś wspierać rządu na Coruscant? Nie składałeś przysięgi
wierności?
- Nie. To uczyniło tylko tych paru, którzy służą we flocie lub są ministrami. To
nie jest zabronione, ale rzadkie. Jedi to nie gwardia republikańska. Nigdy nią nie będą.
- To już coś - mruknęła Akanah. - Ale o wiele milej by było, gdybyście jako
symbol, dawny i tradycyjny, wybrali coś innego niż śmiercionośna broń.
- To nie wynik wyboru. Tak się ułożyło. Dawna broń ma swój styl i wymowę.
- Każda broń oznacza jedno i to samo - zauważyła ze smutkiem Akanah. - Zbyt
wielu mężczyzn próbuje z jej pomocą albo podbić, albo zmienić świat. To drugie jest
niemal równie niebezpieczne dla wszystkich żywych stworzeń jak to pierwsze. Czy
możesz powiedzieć mi, czemu nie można w tym świecie znaleźć bezpiecznego i
spokojnego miejsca? Albo czemu nie można się przed tym światem nigdzie schować?
Luke zmarszczył brwi.
- Nie znam takiego miejsca. Nie wiem. - Skinął ku przedziałowi napędu. - Ale
wiem, jak wyłączyć blokadę. Rano jeszcze tego nie umiałem. Może jutro wynajdę coś
więcej.
Uśmiechnęła się do niego smętnie.
- I to będzie chyba musiało na razie wystarczyć.
Ostatecznie, po trzech dniach spoglądania na skaner nawigacyjny wzrokiem
nerwowej myszy wypatrującej w ciemności drapieżnika, mogli zaliczyć na swoje konto
jedynie kilka całkiem przypadkowych kontaktów. Nie zaobserwowali żadnej jednostki
wojennej, a jedynie parę prywatnych i handlowych statków, które opuściły Lucazeca po
nich lub mijały „Leniwca” zmierzając ku planecie i zupełnie się szperaczem nie
interesowały.
- Komukolwiek komandor Paffen składał swój meldunek, musiał to być ktoś
czuwający na tyle daleko, że na razie skończyło się na przyjęciu informacji - zauważył
Luke, pochylając się nad przyrządami.
- Ale i tak będą nas wszędzie szukać - powiedziała Akanah z tyłu. - Szczególnie
ciebie.
Michael P. Kube-McDowell
71
- Szukać mogą, ale to nie znaczy jeszcze, że znajdą. Przywykłem nie ujawniać
publicznie mojej tożsamości, bo inaczej nie mam szans na chwilę spokoju. Jak się nie
zamaskuję, ludzie zaczynają się gapić.
- Jak to robisz?
- Och, zwykle dodaję sobie lat tam, gdzie ceniony jest młody wiek, ujmuję w
miejscach, w których ceni się dojrzałą siwiznę. Jako kobieta występuję, gdy to
mężczyźni dominują, jako facet, gdy jest odwrotnie. Przybrać nieatrakcyjny wygląd to
prawie uczynić się niewidzialnym.
- Pokaż mi.
Akanah ujrzała, jak ramiona unoszą się i opadają, usłyszała głęboki oddech
brzmiący prawie jak westchnienie. Gdy Luke odwrócił ku niej swój fotel, siedział w
nim mężczyzna o twarzy sugerującej wiek około sześćdziesięciu lat, podobny jakby do
wielu i zarazem do nikogo konkretnego. Oczy miał spokojne, ale raczej puste, wyraz
oblicza sugerował otwartość i nijakość jednocześnie. Nie dawało się odnaleźć w jego
rysach nic charakterystycznego, co pomogłoby go zapamiętać.
- Świetnie - powiedziała. - Mogę czegoś spróbować?
Zachęcił ją w milczeniu gestem otwartych dłoni.
Akanah wciągnęła głęboko powietrze, zamknęła oczy i skupiła zmysły na miejscu,
gdzie był Luke. Szukała pod iluzją tego, co rzeczywiste. Gdy znalazła, otworzyła oczy i
po prostu przestała wierzyć w to, co widziała. Starczyło, by unicestwić złudzenie.
- Oto jesteś - powiedziała z uśmiechem.
- Bardzo dobrze - mruknął. - Tylko naprawdę silny umysł potrafi spenetrować
taką iluzję.
- Chciałam się upewnić, że gdybyśmy musieli rozdzielić się na Teyr, to i tak
zdołam cię znaleźć. Czy głos też wtedy zmieniasz?
- Mogę. To wymaga nieco większej koncentracji, bo słuch trudniej oszukać. Nie
wiem dokładnie czemu, ale tak właśnie jest, przynajmniej w przypadku ludzi. Skoro zaś
mowa o Teyr, jesteśmy w żółtej strefie.
- Czy to bezpiecznie skakać już teraz?
- Nie widzę przeciwwskazań - odpowiedział Luke. - Skacząc stąd, zyskamy
prawie godzinę. Zakładając, że nie wyrwałem tam z tyłu zbyt wielu drucików,
oczywiście.
Uśmiechnęła się.
- Sprawdźmy.
- No to już - mruknął, obracając się z powrotem do deski rozdzielczej. - Wciąż
nalegasz, by pierwszy skok był zmyłkowy, czy lecimy prosto na Teyr?
- Wciąż nalegam - powiedziała Akanah, kładąc mu lekko dłoń na ramieniu. - Ktoś
może obserwować nas jeszcze z planety. Ale niech to będzie krótki skok, proszę. Nie
chciałabym za bardzo zwlekać. Czuję, po prostu wiem, że znajdziemy na Teyr coś
więcej niż tylko ruiny.
Zdarzyło się to w chwili słabszej samokontroli, przez co Luke zdołał
przypadkiem, dzięki temu dotknięciu, zerknąć nieco w myśli dziewczyny. Wyczuł
Tarcza Kłamstw
72
ledwo powstrzymywane pragnienie ponownego połączenia się z pobratymcami, jasność
nadziei i głębią trudnych do opanowania lęków.
- Dobra, lepiej zapnij pasy. Na wszelki wypadek - powiedział.
Skok przebiegł tak nieciekawie, że aż miło. W czasie, kiedy normalnie dopiero
wychodziliby z obszaru kontroli, zakończyli pierwszy etap i skręcili na Teyr.
Potem, w ciszy, przyszedł czas na rozmyślania. Były to długie godziny, kiedy
Akanah spała i nic nie mąciło spokoju. Luke myślał głównie o Ialtrze, wracał pamięcią
do zakurzonego, zrujnowanego domku matki, szukając w zapisie wrażeń czegoś
jeszcze, co potwierdzałoby jej obecność.
Wiedział, że wróci tam, gdy będzie to już bezpieczne, i zastanawiał się, czy
dałoby się jakoś ocalić to miejsce. Ciekawe, myślał, jak władze Lucazeca
zareagowałyby, gdyby poprosił o ochronę dawnego domu matki. Niemniej, jeśli
spalone ruiny farmy Larsów odbudowano ostatecznie jako pomnik, świadectwo historii,
to może i pozostałości domu w Ialtrze dałoby się ocalić przed zniszczeniem w imię
wielkości Skywalkerów. Może nawet doszłoby do rehabilitacji pamięci tych, którzy
zostali stamtąd wygnani.
Ale na to miał przyjść czas później, gdy nie będzie już wkoło tylu tajemnic do
upilnowania. Obecnie pozostało Luke’owi liczyć na to, że ciążąca na Fallanassich
hańba zapewni ruinom jeszcze nieco spokoju. „Niech te latające stwory zajmą się
ciałami, pomyślał, i niech cienie okryją Ialtrę płaszczem spokoju. Niech jej pamięć śpi,
aż będę mógł powrócić i ją obudzę”.
Słysząc Akanah poruszającą się na koi z tyłu, Luke oparł bosą stopę o konsolę i
pchnął fotel, obracając go ku wnętrzu stateczku.
- Co tam, już nie śpisz?
- Trudno jakoś spać - odparła dziewczyna zza zasłonki. - Może powinniśmy
zamienić się miejscami.
Luke obejrzał się przez ramię na wyświetlacz.
- Już tylko dwie godziny do końca skoku - powiedział. - I zostaje jeszcze masa
czasu na wypoczynek, gdy będziemy czołgać się do Teyr.
- A nie moglibyśmy użyć twojej metody, skoro już poradziłeś sobie z blokadą? -
Jej głos brzmiał jasno i czysto. Luke wyobraził sobie dziewczynę leżącą swobodnie na
plecach. - Taki mały mikroskok do wnętrza, co?
Zdumiony Jedi aż się roześmiał, co w małej przestrzeni zabrzmiało dość głośno.
- Nie tą łajbą. Moduł nawigacyjny nie da namiarów na podobny mikroskok. A
nawet gdyby podał, to rezonans mógłby rozwalić kadłub na kawałeczki. Przy wejściu
zawsze ma miejsce impuls uderzeniowy, a gdy robisz mikroskok, to łapie cię on przy
wyjściu i to dokładnie w tej fazie, kiedy jest najsilniejszy. Przybylibyśmy na Teyr pod
postacią jasnej, rozmazanej smugi na niebie.
- Och. Ale gdybyśmy zaplanowali tak przy ostatniej zmianie kursu, to
moglibyśmy podejść w nadprzestrzeni prawie do samej planety.
Michael P. Kube-McDowell
73
- Owszem. Gdybyśmy wszystko naprawdę dobrze wyliczyli i jeszcze przy tym
podwójnie uważali. Podobnie jak ty nie cierpię tego wleczenia się przez obszar
kontroli, zatem zaufaj mi, że naprawdę tak będzie lepiej.
Akanah westchnęła.
- Spróbuję zatem jeszcze zasnąć. Tak najłatwiej zabijać czas.
- Powodzenia - powiedział Luke i obrócił się z powrotem do konsoli.
Zaraz uświadomił sobie, że o mały włos, a znowu wyszłoby tak samo. Zaczął
rozmowę w konkretnym celu, który jakoś umknął w trakcie konwersacji, zanim zdążył
zaowocować pytaniem.
- Akanah?
- Tak?
- Zanim zaśniesz... coś mnie zastanawia.
- Co takiego?
- Tam, w Ialtrze... Czy ta wiadomość była datowana?
- Datowana? Nie.
- A potrafisz powiedzieć, jak długo czekała? Może to blednie z czasem czy coś...
- Nie, o ile jest dobrze zrobione. Nie umiem orzec, kiedy zostawiono wiadomość.
Tyle że jestem pewna, że musiało to nastąpić, zanim Fallanassi opuścili Lucazeca.
Czemu pytasz?
- Zastanawiam się, jakim cudem dwóch imperialnych agentów mogło ukrywać się
przez tak długi czas tam, gdzie wszyscy znają wszystkich i gdzie nic nie zmienia się
zbyt szybko - wyjaśnił Luke. - I zastanawiam się, dlaczego tak czekali.
- No bo... wciąż nas szukają. Chcą uzyskać Biały Nurt jako broń.
- Ale czemu oczekiwali, że ktoś powróci właśnie do wioski? Czemu ciebie
właśnie się spodziewali?
Przez chwilę dziewczyna milczała.
- Dość długo próbowałam zadawać różnym osobom rozmaite pytania.
Próbowałam odszukać krąg - powiedziała w końcu. - Nie zawsze zachowywałam
należytą ostrożność, zarówno w kwestii treści pytań, jak i dobieranych osób.
- Komu powiedziałaś, że zamierzasz zajrzeć na Lucazeca?
- Tylko tobie - wyjaśniła. - Ale próbowałam wysyłać wiadomości do kręgu, do
Wialu. Rozmawiałam z urzędem celnym i biurem imigracyjnym na Lucazecu.
Odpowiadałam na każdą ofertę pracy na liniowcach zatrzymujących się na Carratosie,
w nadziei, że tym sposobem uda mi się przelecieć. Przy każdej zmianie stawek
sprawdzałam ceny biletów.
- Zatem ten i ów zaczął się orientować, kim jesteś i czym się interesujesz.
- Nawet więcej - odparła. - Prawie wystawiłam się na strzał. Kręciłam się koło
portu kosmicznego za każdym razem, gdy przybywał jakiś statek, miałam nadzieję
spotkać w lokalach jakiegoś załoganta, który coś by wiedział. Docierałam nawet do list
pasażerów. Rozmawiałam z każdym, kto mógł coś wiedzieć. - Uśmiechnęła się z
żalem. - Dopiero później nauczyłam się działać mniej jawnie.
- Ludzie, u których cię zostawiono...
Tarcza Kłamstw
74
- Nijak mi nie pomogli. Zabronili mi mówić w domu okręgu, karali za próby
szukania na własną rękę.
- Musieli bać się o ciebie. Może też i o siebie. Mieli cię przecież ukrywać,
prawda? A ty nie chciałaś pozostać w ukryciu.
- Łatwiej jest ich zrozumieć, niż wybaczyć - mruknęła Akanah. - Nie pozwalali mi
znaleźć własnego miejsca. Nie zdołam im wybaczyć, aż znów znajdę mój krąg. Jeśli
nigdy mi się to nie uda, to chyba nigdy jej nie wybaczę.
- Jej?
- Talsavie. Mojej strażniczce na Carratosie. Jednak jeśli teraz zacznę o niej
mówić, to nigdy nie zasnę.
- Dobra. Przepraszam.
- Przecież nie wiedziałeś. Kiedyś ci o tym opowiem.
- Gdy będziesz gotowa.
Luke uznał, że to koniec konwersacji. Usłyszał, jak Akanah zmienia pozycję,
wyobraził sobie, jak leży na boku z głową na złożonym przedramieniu. Zdumiony
usłyszał, jak wymawia jego imię.
- Co?
- Jak sądzisz, mogą szukać nas na Teyr?
- Teoretycznie tak, istnieje minimalna szansa. Ale będziemy ostrożni. Śpij już.
Nie podjęła wątku. Luke także zamilkł zastanawiając się, czemu wciąż ma
wrażenie, iż nie uzyskał odpowiedzi na żadne z zadawanych pytań, a tych
najważniejszych w ogóle nie zadał.
O ile Lucazec był planeta na wskroś rolniczą, Teyr cechowała się przede
wszystkim biurokracją.
Charakterystyczna ze względu na długi, mierzący aż cztery tysiące kilometrów i
przypominający szramę kanion, planeta leżała w pobliżu skrzyżowania trzech
ruchliwych szlaków kosmicznych i od czasu ustanowienia Nowej Republiki przeżywała
okres wielkiej prosperity. Zawdzięczała to głównie przyjezdnym i zażywającym
wakacji, gdyż obawiające się niekontrolowanego wzrostu populacji władze celowo
zniechęcały potencjalnych imigrantów, jeżąc im na drodze cały gąszcz przepisów i na
niebotycznym poziomie ustawiając wymogi formalne. Całej procedury strzegł budzący
już na pierwszy rzut oka niemiłe skojarzenia Korpus Służb Obywatelskich. Nieoficjalne
motto planety, po cichu cytowane turystom, brzmiało: „Przybądź zwiedzić niezwykły
Kanion Teyr. I wracaj do domu”.
Zmierzając ku orbicie, Luke i Akanah dowiedzieli się, że mogą albo zaparkować
tam swój statek i wahadłowcem dostać się na powierzchnię (mało atrakcyjna
perspektywa), albo zapłacić cztery razy tyle i dostać zezwolenie na lądowanie i
zatrzymanie się w jednym z portów kosmicznych Teyr wedle wyboru gospodarzy.
- Nie mam najmniejszej ochoty zostawać tam na dole na ich łasce i niełasce.
Szczególnie w kwestii powrotu do szperacza - powiedział Luke. - Jeśli komuś wpadnie
do głowy, aby opóźnić nam odlot, to marnie widzę nasze szanse.
- Ale my nic mamy takich pieniędzy - stwierdziła Akanah. - Wiesz przecież.
Michael P. Kube-McDowell
75
- Li Stonn chyba sobie poradzi - mruknął Luke.
Uśmiechnął się. krzywo, skrył za iluzją podeszłego wieku i stuknął w klawisz
łączności.
- Kontrola Lotów Teyr, tutaj „Leniwiec”, proszę o zgodę na lądowanie.
- Przyjmuję, „Leniwiec”, twój numer w kolejce to alfa trzy dziewięć. Potwierdź.
- Potwierdzam, alfa trzy dziewięć - powtórzył Luke. - Chciałbym jeszcze
wiedzieć, czy jest jakaś szansa, abyśmy mogli siąść w Turos Noth? Mamy spotkać się
tam z przyjaciółmi...
- Miejsca lądowania są przydzielane w miarę zwalniania się stanowisk wedle
obowiązującej procedury. Do wszystkich portów dotrzeć można transportem
naziemnym. Kolej szynowa łączy wszystkie porty z większymi ośrodkami miejskimi i
centrami hotelowymi i turystycznymi oraz parkiem Kanionu. Proszą pozostać na tym
kanale dla uzyskania instrukcji lądowania. Mówi Kontrola Lotów Teyr, koniec
transmisji.
Luke i Akanah wymienili osłupiałe spojrzenia.
- Luke’owi Skywalkerowi nie ośmieliliby się przydzielić numeru trzydziestego
dziewiątego - zauważyła dziewczyna.
- Niestety, on nie może wziąć udziału w tej wycieczce - powiedział Luke,
pozwalając zniknąć kamuflażowi.
- Ciekawe, ile razy gość musi powtarzać ten tekst podczas jednej zmiany -
mruknęła dziewczyna.
- Chyba mu nie robi różnicy - powiedział Luke i wyjaśnił: - To był robot. Nie
mogłem go sięgnąć. - Pokazał skinieniem głowy gdzieś za Akanah. - Czy zostało
jeszcze coś z faszerowanej koby? Przed lądowaniem zdążymy chyba coś przekąsić.
Tak jak Luke podejrzewał, czasu starczyło aż nadto. Zgodnie z poleceniami
Kontroli Lotów „Leniwiec” dołączył do długiej kolejki jachtów i liniowców na
wysokiej orbicie. Sześć pełnych okrążeń planety później wciąż wisieli na górze,
chociaż większość statków przed nimi, a także kilka z tyłu, zaczęło już schodzenie, a
ich miejsce zajęli nowo przybyli.
- Miły widok? - spytała Akanah. - Jak myślisz, puszczą nas kiedyś bliżej?
- Może nigdy. Powinniśmy powiedzieć im, że mamy na pokładzie osiemdziesięciu
dwóch wypłacalnych klientów co to wszyscy aż palą się do robienia zakupów.
- Osiemdziesięciu dwóch? - spytała dziewczyna, unosząc sceptycznie brwi.
- Ewoków - odparł Luke, wzruszając ramionami. - Musiałabyś zobaczyć, jak oni
podróżują. Holo tego nie odda. Po dwudziestu czterech w kabinie, warstwami, chłopiec,
dziewczynka, chłopiec, dziewczynka...
- Za długo plątałeś się po próżni - mruknęła Akanah z dezaprobatą. - Może nie
dosłyszeliśmy naszego wywołani:
- ...kolejny numer alfa osiem jeden, przygotować się do podejścia...
- Osiemdziesiąt jeden! - wykrzyknęła dziewczyna. - A czemu my na samym
końcu?
Tarcza Kłamstw
76
- Bo wedle ich listy priorytetów jachty podobne temu nie zasługują na
pierwszeństwo - podsunął Luke.
- Możesz przestać żartować?
- Czasem nie da się inaczej. A gdzie podział się twój słynny spokój?
- Można oszaleć.
- Niby nie wiem?
- Nie możemy udać jakiegoś innego statku i podebrać mu jego instrukcji
lądowania?
- Możemy, ale pojawi się wówczas drobny problem związany z faktem
zajmowania tego samego miejsca w próżni przez dwa różne kadłuby.
- Luke...
Powiedziała to takim tonem, że aż na nią spojrzał. Była przerażona, jej oczy
wyrażały zarazem boleść i błaganie.
- A może trzymają nas tutaj, aż przygotują wszystko, by łatwo nas pojmać lub
śledzić?
„Proszę, zrób coś!”, krzyczała wyrazem twarzy.
- Nie - mruknął Luke i sięgnął, by dotknąć jej dłoni. - Teyr ma własne
wahadłowce, zaś armatorzy linii kosmicznych mają kontrakty gwarantujące priorytet
lądowania. Zawsze idą pierwsi, podczas gdy my musimy czekać na otwarcie okna.
Wszystko idzie normalnie, traktują nas tak samo jak wszystkich. Skoro nie zgłosiliśmy,
jacy jesteśmy ważni, to i oni mają nas za szaraków. Niebawem się nami zajmą.
Ostatecznie na nas też coś zarobią.
- ...kolejny numer alfa trzy dziewięć, przygotować się do podejścia, macie
korytarz lądowania na Prye Folas...
- Widzisz? - Ścisnął jej dłoń dla podtrzymania ducha i sięgnął ku sterom.
Na twarzy dziewczyny odmalowała się wyraźna ulga.
- Prye Folas, to dobrze. Daleko od Kanionu, ale dla nas to nieważne. Do Turos
Noth jest stamtąd tylko jeden przystanek na południe.
- Miło, że poczytałaś mapy - powiedział Luke. - Zapnij pasy, lady Anno. Czy
wiesz, że większość katastrof przydarza się w przeciągu sześćdziesięciu sekund
poprzedzających lądowanie lub tyluż po starcie?
Spojrzała na niego surowo.
- Musiałeś to mówić?
- Chyba tak - stwierdził Luke, odpalając dysze hamujące i sprowadzając szperacz
z orbity parkingowej. - Bo wygląda na to, że potrzebujesz się czymś przejmować, więc
lepiej czymś realnym. - Zerknął w bok i uśmiechnął się do niej. - Tak czy inaczej, za
dziesięć minut będziemy na dole.
- To ma być rodzaj pociechy?
- Takie sobie gadanie. Odpręż się...
- Nie mogę - powiedziała, wzdychając niespokojnie. - Zbyt długo czekałam. Za
wiek mam do stracenia.
Luke skinął głową ze zrozumieniem.
- W takim razie obiecuję miękkie lądowanie.
Michael P. Kube-McDowell
77
Przez krótką chwilę Akanah miała wielką ochotę przyłożyć mu pięścią.
Lądowanie w wykonaniu Luke’a było bardziej niż miękkie. Siedli lekko jak
piórko, od pierwszego pocałowania płyty, jak mawiają piloci.
Tym samym „Leniwiec” ustawił się równo w szeregu, który okazał się kolejką
statków podążających powoli ku rozległemu parkingowi na otwartym powietrzu. W
ramach gołej opłaty za lądowanie otrzymywało się tylko tyle, żadnych doków ani nawet
osłoniętej niszy.
- Jedna porządna burza z wichurą i stocznie będą miały rekordowy rok -
powiedział Luke patrząc na różnorodne mrowie zgromadzonych statków.
Gdy robot holowniczy dotarł w końcu do właściwego stanowiska i wtoczył
„Leniwca” na miejsce, po prawej mieli dysze olbrzymiego statku typu Toltax
Starstream. Na kanale łączności odezwał się robot portowy.
- Witajcie w Prye Folas. Dla zapewnienia bezpieczeństwa wszystkim gościom
Teyr regulaminy portowe zabraniają przebywania na pokładach statków znajdujących
się na parkingu. Proszę zabrać przedmioty osobistego użytku i bagaże potrzebne na
czas pobytu, a następnie zamknąć statek i poczekać na pojazd zwożący z parkingu. Dla
zapewnienia bezpieczeństwa państwa statkowi, na teren parkingu wstęp mają jedynie
goście przylatujący i odlatujący. Obszar jest patrolowany przez portową służbę
bezpieczeństwa. Dziękujemy za uwzględnienie Teyr w planach państwa podróży...
- Jestem gotowa - rzuciła niecierpliwie Akanah.
Luke wyłączył główny kontakt szperacza.
- Tylko złapię torbę i przybiorę stosowna twarz.
Pojazd zbierający okazał się powolnym łazikiem prowadzonym przez kolejny
mocno przestarzały model robota. Akanah i Luke zajęli dwa z trzech ostatnich wolnych
miejsc, obok zaś usadowił się Elomin, który wysiadł z powietrznego śmigacza
zaparkowanego po drugiej stronie drogi kołowania naprzeciwko „Leniwca”. Gdy
pojazd był już pełen, uniósł się kilka metrów ponad poziom gruntu i ruszył żwawiej w
kierunku terminalu. Jego miejsce na drodze zajął zaraz kolejny, pusty łazik.
- Całkiem sprawnie, nie sądzisz, kochanie? - powiedział Luke. Jego głos we
wcieleniu „Li Stonn’” drżał nieco i chrypiał matowo. - Gdy się widzi tyle robotów, to
wiadomo, że wszystko musi pójść jak należy.
Akanah wyglądała na onieśmieloną obecnością tylu współtowarzyszy podróży.
Siedzący po jej prawej Elomin górował na dodatek o znacznie więcej niż tylko głowę.
Odpowiadała jedynie spojrzeniem i uprzejmym uśmiechem.
Luke poklepał ją po ręce.
- Wiem, że nie lubisz otwartych pojazdów, ale jesteśmy już prawie na miejscu -
powiedział. - Patrz tylko, widać tor Kolei Kanionu. Przewodnik podaje, że to
najszybszy pociąg naziemny w tych pięciu sektorach...
Ostatnim meczącym miejscem była Kontrola Przylotów, oznaczająca jeszcze
jedną kolejkę, robota na stanowisku i prześwietlenie bagaży, dyskretne obadanie
Tarcza Kłamstw
78
skanerami osób oraz trzy pytania ze strony ludzkiego urzędnika, który przejawiał mniej
więcej tyle samo życzliwości, co cenzor z Lucazeca.
- Jak długo zamierzają państwo zostać na Teyr?
- Jeszcze nie wiemy, prawda kochanie? - powiedział Luke. - Ile czasu trzeba, by
obejrzeć porządnie Kanion? Rezerwacje zrobiliśmy tylko na trzy dni, ale mamy
nadzieję, że jak już tu jesteśmy, to uda się ją przedłużyć.
- Trzy dni - powtórzył urzędnik. - Czy są państwo obecnie albo byli niedawno
chorzy na jakąś chorobę zakaźną typu B albo C?
- Nie, nie - odparł Luke/Li i uśmiechnął się do Akanah. - Jesteśmy jak najbardziej
w porządku. Nie cierpię podróżować, gdy jestem chory. Ty zresztą też, prawda?
- Czy są państwo w posiadaniu jakiejś broni, zakazanych przez prawo środków
odurzających lub innych artykułów przewidzianych w Porozumieniu Turystycznym?
- Skądże - sapnął Luke. - Przybyliśmy tylko dla rozrywki.
Urzędnik przepuścił ich karty turystyczne przez kodowarkę.
- Witamy na Teyr - wręczył karty Akanah. - Udanej zabawy.
Pomiędzy terminalem portu Prye Folas a stacją kolejową rozciągała się wielka,
zielona połać Parku Powitalnego. Luke i Akanah zatrzymali się przy pierwszej
dostrzeżonej ławce. Swoje torby ustawili na wszelki wypadek pomiędzy stopami.
- Przybyliśmy w sposób urzędowo potwierdzony - powiedział Luke. - I jak ci się
to podoba?
- Nie tego oczekiwałam - odparła Akanah, rozglądając się wkoło.
Luke wyciągnął dłoń.
- Zobaczmy, co tam masz - sięgnął po ściskane przez dziewczynę karty
turystyczne.
Akanah roztargnionym gestem oddała mu jedną z nich. Połowę jednej strony
zajmował maty ekranik z rzędem opisanych uniwersalnymi symbolami przycisków pod
spodem. Po drugiej stronie widniał nakreślony liniami szkic struktury widocznej
pośrodku parku - pierścienia ponad stu kiosków otaczających piętrowy, zamontowany
jakby na karuzeli, zestaw ekranów.
- Muszę zadziałać jako Li Stonn - powiedział Luke. - Poczekaj tu, zaraz wracam.
Gdy podszedł do konstrukcji, dojrzał umieszczony na szczycie napis
TURYSTYCZNE CENTRUM INFORMACYJNE podany w basicu i powtórzony w
kilku powszechniejszych językach.
Przed każdą budką czekała kolejka paru osób zamierzających wybrać jakiś obszar
do zwiedzania i zgromadzić na jego temat nieco informacji na karcie, do późniejszego
przejrzenia, rzecz jasna. Większość umilała sobie czas oczekiwania spoglądaniem na
ekrany, gdzie pojawiały się minutowe filmiki opowiadające o geologii Kanionu,
budowie szlaku kolejowego i rożnych okazjach w sklepach Prye Folas.
- Raj złodziei kieszonkowych - mruknął Luke i odwrócił wzrok.
W tym samym momencie odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje. Wracając do
ławki przeszukał starannie wzrokiem park, ale odczucie nie powróciło. Nie dojrzał też
niczego niepokojącego.
Michael P. Kube-McDowell
79
- Muszę wiedzieć, którą okolicę... - urwał widząc, jak dziewczyna z trudem
powstrzymuje łzy. - Co się stało?
- Wszystko nie tak - powiedziała. - Już wiem, że ich tu nie ma.
Luke usiadł obok.
- Skąd? Myślałaś, że zdołasz ich wyczuć i nie udaje się?
Nie była zbyt załamana, by się oburzać.
- Nie... przecież nie jesteśmy tak beztroscy, by rozgłaszać o naszej obecności.
Nawet w Nurcie.
- No to o co chodzi?
- Powiedziałam ci... wszystko nie tak. - Potrząsnęła ze smutkiem głową. - To nie
jest świat dla nas. Tu jest wszystko, czego nigdy nie szukaliśmy. Tłumy, zgiełk,
organizacja jak w zegarku i niczego naturalnego. Jeśli nawet tu byli, to długo nie
zostali. - Pochyliła głowę i zaczęła cicho płakać. - Za późno. Za długo trwało, nim się
tu dostałam...
Luke przysunął się bliżej i objął dziewczynę, starając się przejąć w myślach część
jej rozpaczy.
- Nie wiesz na pewno - powiedział. - Za wcześnie, by się poddawać. Dalej, skąd
zaczynamy?
Akanah oparła głowę na jego ramieniu.
- Przepraszam, ale nie jestem zbyt dobra w niewidzialności.
- Mniejsza z tym - mruknął Luke. - Nikt nie patrzy. Ci wszyscy ludzie mają
zawężone pole obserwacji. Teraz martwią się jedynie swoimi planami i osobistymi
nadziejami. Ze wszystkich sił starają się udowodnić, że to na pewno najlepsze wakacje
w całym ich szarym życiu.
Akanah rozejrzała się, jakby szukała potwierdzenia.
- Na Carratosie zawsze dostrzega się cudze łzy - powiedziała, wycierając policzki.
- Myślałam, że będą się ze mnie śmiali.
- Nie tym razem, ale chyba jakoś przebolejesz. No to skąd zaczynamy? Kogo
szukamy?
- Miasto Griann - powiedziała dziewczyna. - Nazywają to Zielonym Pasem. Tam
właśnie trafili Jib Djalla, Novus, Tipagna i Norika. Trzech pierwszych to chłopcy -
dodała. - Novus to Twi’lek, reszta ludzie.
- Dobra. Sprawdźmy, co ta maszyna powie nam o Griannie - mruknął Luke,
zarzucając sobie obie torby na ramiona.
Gdy stanęli w kolejce do kiosku, Akanah wyraźnie poweselała, jakby zaczęła
czerpać nieco energii z otaczającego ją pogodnego nastroju. Luke znów poczuł dziwny
dreszcz, sygnał zainteresowania kogoś próbującego musnąć jego twarz i przeniknąć do
prawdziwej tożsamości.
Udając, że przepatruje od niechcenia tłum, Luke wyłowił po drugiej stronie parku
wysokiego, smukłego Elomina, który odwracał właśnie swe rogate oblicze, a potem
ruszył poprzez ciżbę, aż zniknął za krzywizną centrum informacyjnego i ani razu się po
drodze nie obejrzał.
Tarcza Kłamstw
80
Zaczynasz być dokuczliwy, pomyślał Luke. Przecież żaden Elomin nigdy by nie
pracował dla imperialnego wywiadu.
Należało jednak zważyć na fakt, że jakiś Elomin, być może ten sam, zaparkował
swój śmigacz dokładnie naprzeciwko „Leniwca”. Panujący w parku zgiełk nagle stracił
na radosności, nabrał wymiaru wręcz groźnego.
Może Akanah miała rację i nie bez powodu nas przetrzymywali, pomyślał z
niepokojem Luke, kładąc dla pewności dłoń na wypukłym kształcie przymocowanego
do uda miecza świetlnego.
Starając się trzymać jak najbliżej Akanah, nie powiedział jej jednak ani słowa o
swych podejrzeniach i podtrzymywał jedynie zwykłą, nic nie znaczącą konwersację
typową dla ludzi stojących w kolejce. „Czegoś tu ciągle nie rozumiem. To kwestia
jakiegoś pytania, którego nie udało mi się zadać”. Zirytowany potrząsnął głową na tyle
gwałtownie, że Akanah zaraz to zauważyła.
- Coś się dzieje? - spytała.
- Och, znów mam to dziwne wrażenie, ot i wszystko - odparł Li Stonn. - Kolejki
po bokach przesuwają się szybciej niż nasza. Zawsze źle stanę. Następnym razem to ty
wybierasz.
Ujęła jego dłoń.
- Cierpliwości, kochanie - powiedziała z miłym uśmiechem. - Już prawie
jesteśmy. Może to nawet ostatnia kolejka, w której przyszło nam stać.
Ktoś za nimi zachichotał basowo.
- Pierwszy raz na Teyr, co? - odezwał się nieznajomy. - Jeszcze niczego nie
widzieliście. Poczekajcie, aż dotrzecie do Kanionu.
- Och, pewna jestem, że będzie warto - rzuciła radośnie Akanah, zaciskając
mocniej palce na dłoni Luke’a. - Pewna jestem, że warto chwilę poczekać.
Michael P. Kube-McDowell
81
R O Z D Z I A Ł
6
Luke i Akanah podjechali koleją do Chmurnego Mostu, leżącego daleko na
południe od przystanków Zachodniego Pierścienia. Dzięki temu mogli podziwiać dech
zapierające widoki ostatnich osiemdziesięciu kilometrów Kanionu w jednym z
najwęższych i tym samym najciekawszych fragmentów. Pnący się w górę szlak
zbudowano nad krawędzią przepaści. Czasem przeskakiwał po mostach nad odnogami
głównej szczeliny, które gdzie indziej same w sobie byłyby atrakcją.
Przy Chmurnym Moście Li Stonn wynajął bańkę, miejscowy typ śmigacza
popularny szczególnie wśród turystów pragnących zwiedzić dno Kanionu. Jednak
zamiast ku windom przy Zjeździe Mostowym, Luke skierował pojazd na zachód,
wzdłuż szlaku powietrznego numer 120, prosto do Zielonego Pasa.
Po godzinie podróży z maksymalną dozwoloną na trasie szybkością dotarli do
skrzyżowania ze Szlakiem Żniwnym, który według karty turystycznej Akanah łączył
serce Zielonego Pasa z Turos Noth. Na tej rzadko uczęszczanej drodze nie
obowiązywały żadne ograniczenia prędkości, dzięki czemu rolnicze miasto Griann
osiągnęli już po dwóch godzinach.
- Chcesz rozprostować nogi?
- Nie - odparła wskazując do tyłu. - Dam sobie radę.
Jako pojazdy z założenia samowystarczalne, bańki posiadały własny przetwarzacz
odpadów z pełnym wyposażeniem dla humanoidów. - Nie musimy uzupełnić paliwa?
- Nie. W Griannie są chyba jakieś stacje.
Akanah sprawdziła w karcie.
- Tak. Chociaż „miejscowe ceny mogą różnić się od tych, które obowiązują na
obszarach turystycznych”. No to nie ociągajmy się.
Dojeżdżali już do Griannu, gdy Akanah zauważyła wreszcie obłość cylindra
schowanego w prawej udowej kieszeni Luke’a.
- Wziąłeś swój miecz świetlny? - spytała, przechylając się ku niemu.
- Tak. Dziwisz się?
- Jak udało ci się przejść przez przyloty? Nie oszukasz przecież skanera tak, jak
człowieka. Chyba że Jedi potrafią i to?
Tarcza Kłamstw
82
- Można zadziałać na osobę, która obsługuje skaner - wyjaśnił Luke. - Ale nawet
to nie było konieczne. Miecze świetlne są wciąż jedną z najrzadszych broni w
galaktyce. Istnieje tylko jeden seryjnie produkowany model skanera, który je wykrywa.
Tu go nie mają.
- A jak myślisz, za co go wzięli?
Luke uśmiechnął się.
- Większość skanerów uznaje miecz świetlny za golarkę. Do pewnego stopnia
słusznie, przynajmniej jeśli ktoś naprawdę dobrze się nim posługuje.
Oparła się wygodnie na fotelu.
- Szkoda, że nie zostawiłeś go na statku.
- Za dużo żądasz - powiedział Luke. - Nie muszę wprawdzie brać go wszędzie ze
sobą, ale nie lubię też, gdy jest zbyt daleko. O wiele więcej razy oberwałem właśnie
przez to, że nie miałem go pod ręką, niż odwrotnie.
Akanah spojrzała przez okno ze swojej strony na zdobiący niebo dzienny księżyc
planety.
- Pamiętaj, proszę, o czym ci mówiłam. To dla mnie bardzo ważne.
- Pamiętam - zapewnił Luke. - I mam nadzieję, że ty pamiętasz, iż niczego ci nie
obiecałem.
- Czy zabijanie naprawdę dostarcza aż tyle przyjemności, że tak trudno się
opanować?
Luke spojrzał na nią przelotnie.
- A czemu sądzisz, że to w ogóle jest przyjemne?
- Bo potrafisz się z tym pogodzić - stwierdziła, odwzajemniając spojrzenie. -
Gdybym ja miała śmierć miliona istot na sumieniu, nigdy więcej nie wzięłabym do ręki
broni. Nie rozumiem, jak ty jesteś do tego zdolny.
Luke nie miał gotowej odpowiedzi i odwrócił głowę. Dopiero wiele lat po Bitwie
nad Yavinem Luke po raz pierwszy uświadomił sobie, że zniszczona wówczas Gwiazda
Śmierci miała przecież załogę: oficerów, podoficerów, personel pomocniczy. Ponad
milion istot rozumnych.
Patrząc wstecz pojął, że powinien był zrozumieć to już dawno, jednak owa chwila
nadeszła dopiero wówczas, gdy stanął przed gablotą poświęconą Yavinowi w Muzeum
Republiki na Coruscant. Pomyślał wówczas o Gwieździe Śmierci i zarazem o Vaderze,
Taggem i wielkim moffie Tarkinie, i jeszcze o tych wszystkich szturmowcach, którzy
próbowali zabić go na korytarzach, o pilotach myśliwców TIE polujących nań w
przestrzeni wokoło, o załodze tego superlasera, który zniszczył Alderaana.
Podpisy pod wielkim, przekrojowym modelem Gwiazdy Śmierci mówiły same za
siebie. Luke wciąż pamiętał je dokładnie: 25 800 szturmowców, 27 048 oficerów, 774
576 osób załogi, 378 685 personelu pomocniczego...
- Milion dwieście sześć tysięcy stu dziewięciu - powiedział cicho. - Nie licząc
robotów.
Precyzja tego wyliczenia przeraziła Akanah.
- Jednak musisz spojrzeć na to także z drugiej strony - ciągnął Luke. - Alderaan,
Obi-Wan, kapitan Antilles, Dutch, Tiree, Dack, Biggs... - Potrząsnął głową. - Czasem
Michael P. Kube-McDowell
83
wrogowie nie zostawiają ci wielkiego wyboru... Zabij ich, poddaj się albo gin. A jeśli
zdaje ci się, że możesz uczynić coś jeszcze innego, to...
- Nie odmienimy przeszłości - powiedziała Akanah. - Interesuje mnie tylko, co
uczynisz dzisiaj lub jutro. Znasz swoją przeszłość, wiesz, co niesiesz ze sobą, a ja
widziałam już, jak raz zabiłeś. Nie pojmujesz, jak obce to jest dla mnie i odrażające? I
dla tych, którzy dali schronienie Nashirze?
- Nie ufasz mi.
Założyła ręce na podołku.
- Próbuję, Luke - powiedziała cicho. - Nie wiesz jednak, jak trudno jest mi zaufać
komuś, kto wyznaje poglądy podobne twoim i kto dysponuje podobną siłą.
Luke znów na chwilę odwrócił oczy od przedniej szyby.
- Mówisz, że boisz się mnie właśnie z tego powodu? - Położył dłoń na mieczu.
- Chyba tak - powiedziała. - Chciałabym się nie bać.
- Nie zrobię ci krzywdy. Broń wziąłem na wypadek, gdyby czekały nas jakieś
niespodzianki, a nie przeciwko tobie.
- Ja nie noszę żadnej. Nie mógłbyś podobnie?
Luke pokręcił powoli głową.
- Nie, dopóki jestem Jedi. Miecz to o wiele więcej niż tylko broń. Służy również
za narzędzie ćwiczenia ciała i ducha. Stał się częścią mnie samego, przedłużeniem
mojej woli.
- I narzucania jej innym.
Luke znów zaprzeczył.
- Nauka władania mieczem świetlnym wiąże się głównie z obroną.
- A co z resztą?
- Reszta to tyle, że musisz podejść do przeciwnika jak najbliżej, dość blisko, by
spojrzeć mu w oczy - wyznał Luke. - Staroświeckie podejście, poniekąd cywilizowane.
Jeśli chcesz jedynie zabić kogoś, tak na szybko i obojętnie, starczy blaster. Ostatecznie
imperialni szturmowcy nie nosili mieczy.
- Wszystkie moje koszmary związane są z miejscami, gdzie jest pełno mężczyzn
gotowych zabijać. Jak najefektywniej - powiedziała Akanah, odwracając głowę ku
oknu. - A najgorszy koszmar to myśl, że jedyny znany nam wszechświat jest właśnie
takim miejscem.
Miasto Griann wytyczono na równinie z pomocą kompasu i linijki. Regularnie
rozmieszczone ulice przecinały się zawsze pod kątem prostym, stały przy nich
kanciaste domy. Całość tworzyła siatkę wpisaną w kwadrat o boku pięciu kilometrów.
A w samym środku zbudowano małe centrum handlowe, obsługujące zarówno
mieszkańców, jak i przejeżdżających drogą. Wokół granic miasta wyrósł las silosów
zbożowych, wież kontrolnych, kopuł przetwarzaczy, hangarów dla kombajnów,
skoczków i wszelkich innych instalacji niezbędnych do uprawy dalej leżących pól.
- Witamy w malowniczym Griannie - powiedział Luke, prowadząc bańkę ku stacji
paliw. - I co teraz? Masz jakiś plan?
Tarcza Kłamstw
84
- Mam adres - powiedziała Akanah. - Piąta Północna dwadzieścia sześć. Tam
mieszkała moja przyjaciółka Norika.
Luke rzucił jej zdumione spojrzenie.
- Myślałem, że dzieci miały się ukrywać. Skąd znasz coś tak dokładnego jak
adres?
- Od Noriki - powiedziała Akanah. - Zaraz w pierwszym miesiącu dostałam od
niej list. Przyszedł na Carratosa nadany z publicznego terminala stojącego w czymś, co
nazwała biurem komitetu. Odpisałam jej, z tuzin razy, ale nigdy nie odpowiedziała.
Nigdy więcej o niej nie słyszałam.
- Hmm. Ktoś prawdopodobnie wytłumaczył jej, że „ukrywać się” znaczy nie
zdradzać nikomu swojego adresu.
- Albo krąg ją zabrał z powrotem.
Luke zerknął na wyświetlacz stacyjnego robota.
- To było dziewiętnaście lat temu. Nie wiesz nawet, czy ona wciąż tu mieszka.
- Poznam Nori niezależnie od tego, ile lat minęło - odpowiedziała z zapałem
Akanah. - Wialu mówiła, że jesteśmy zżyte jak bliźniaczki. Nikt nigdy nie był mi
bliższy.
Zakończywszy uzupełnianie paliwa, Luke włączył repulsory.
- Dobrze, zobaczmy, gdzie to jest. Piąta Północna dwadzieścia sześć?
- Tak.
- Tyle chyba zdołam znaleźć.
Gdy ruszyli z centrum ku przedmieściom, Akanah poweselała nieco. Na jej twarzy
zaczai gościć nerwowy uśmiech, wierciła się w fotelu. Jednak gdy skręcali w Piątą
Północną, zbladła nagle i chwyciła Luke’a za nadgarstek. Wykrztusiła przy tym przez
zaciśnięte mocno wargi coś nieartykułowanego.
Luke nie musiał o nic pytać, dojrzał wyraźnie to samo, co ona. Podwójny rząd
stojących przy ulicy niskich domów kończył się na numerze dwudziestym drugim.
Tam, gdzie powinien znajdować się numer dwadzieścia cztery, ciągnęła się pusta,
usiana łysinami łąka. Nieco dalej trawa przechodziła w nagi, żółtawy piasek. Następny
dom stał dopiero na skrzyżowaniu i nosił numer trzydzieści osiem.
- Cóż, powiedziałbym... Czegoś nam tu brakuje - mruknął Luke, zerkając przez
ramię i doprowadzając bańkę do krawężnika przed numerem trzydziestym ósmym.
Akanah wyskoczyła z pojazdu, zanim się zatrzymał. Pobiegła niezgrabnie ulicą,
przyciskając ramiona do piersi i popatrując na domy po jednej i drugiej stronie.
Zwolniła przy numerze dwudziestym piątym. Stanęła i zaczęła rozglądać się
rozpaczliwie, aż ujrzała w ziemi pokruszony zarys fundamentów.
Luke pospieszył za nią. Zanim jednak dobiegł, nogi ugięły się pod dziewczyną i
opadła na kolana.
- Nie! - krzyknęła, rozciągając słowo w skowyt. - Nie! To nie w porządku!
- Akanah...
Uniosła głowę i spojrzała na Luke’a. W jej oczach malował się ból, policzki były
mokre od łez.
Michael P. Kube-McDowell
85
- Nigdy ich nie znajdę - wyszeptała ochryple. - I co ja mam teraz zrobić, Luke?
- Będziesz dalej szukać. Na razie wiemy tyle, że Nori tu nie ma - odpowiedział i
przycupnął obok. - Przecież naprawdę chyba nawet na to nie liczyłaś?
W jej spojrzeniu wyczytał jednak, że tak właśnie było, a to, co dla kogoś innego
mogłoby być tylko chwilowym niepowodzeniem, dla niej okazało się ciężkim ciosem.
- Jakieś kłopoty, dzieciaki? - dobiegło nagle z tyłu pytanie.
Oboje odwrócili pospiesznie głowy i ujrzeli nieogolonego mężczyznę w średnim
wieku, ubranego w granatowy kombinezon roboczy. Szedł ku nim od numeru
dwudziestego siódmego. Luke wstał i wyciągnął rękę, by pomóc Akanah. Pozostała na
kolanach, ale ujęła jego dłoń.
- Z panią coś nie tak? - spytał mężczyzna i spojrzał nieco podejrzliwie. - Wezwać
pomoc medyczną?
- Nie, wszystko w porządku. Spotkała ją tylko niemiła niespodzianka, to wszystko
- wyjaśnił Luke. - Szukamy kogoś, kto mieszkał pod numerem dwudziestym szóstym.
- Aha - mruknął mężczyzna i pokiwał głową. - Jestem Po Reggis. Jiki i ja
mieszkamy pod dwudziestym siódmym. Znaczy, nie wiedzieliście? Musicie być
przyjezdni - spojrzał w dół ulicy. - Że też nie dostrzegłem wcześniej bańki. W
normalnym mieście takie się praktycznie nie pojawiają.
- Była tu jakaś wojna? - spytała drżącym głosem Akanah.
- Wojna? Nie, nigdy nas nie bombardowali. To cyklon - powiedział Reggis. -
Osiem... nie, dziewięć lat temu. Tutaj zabrał osiem domów, potem skręcił i zniszczył
następne pięć przy końcu Trzeciej Północnej. Komitet gadał coś o odbudowie, ale nie
było takiej potrzeby. W połowie domów w mieście mieszka teraz ledwo po jednej
rodzinie. To przez te wszystkie nowe automaty polowe, które sprowadzili. Jak by mnie
kto pytał, to powiedziałbym, że to miasto powoli umiera.
Luke zmobilizował Akanah, by wstała.
- A ci ludzie, którzy tu mieszkali...
- Kritt i Fola. Dobrzy sąsiedzi. Nasze dzieciaki bawiły się z ich pociechami aż do
wyjazdu. Do Turos Noth.
- Kritt i Fola mieszkają w Turos Noth? - spytała Akanah z nową nadzieją w głosie.
Po Reggis szybko zgasił iskrę.
- Co? Nie, zginęli. Cała rodzina. Przykro mi. Cyklon ich zabił. To było akurat w
porze kolacji, a radar pogodowy się zepsuł. Tylko na tej ulicy piętnaście ofiar. Znałem
ich wszystkich.
Akanah zatoczyła się na Luke’a.
- Jak długo pan tu mieszka? - spytał Skywalker.
- Dwadzieścia siedem... nie, dwadzieścia osiem lat.
- Osoba, której szukamy, wprowadziła się tu zapewne dziewiętnaście lat temu -
wyjaśnił Luke. - Dziewczynka, jedenaście lat. Akanah?
- Miała ciemne włosy. Proste. Nazywała się Norika lub Nori.
- Nie wiem - mruknął Reggis. - Może Jiki pamięta. Mówi pani, że nazywała się
Rika? A tak, pod dwudziestym szóstym, na dole. Kto tam mieszkał? Trobe Saar, chyba
tak się nazywała.
Tarcza Kłamstw
86
- Tak! - zakrzyknęła z zapałem Akanah. - Pamięta pan ją? Gdzie wyjechała?
Proszę powiedzieć, ona nie była w tej piętnastce...
- Jasne, pamiętam Rikę. Była strasznie nieśmiała. Nie mieszkała tu długo, góra
jeden sezon. Dormandowie wprowadzili się pod dwudziesty szósty w tym samym roku,
kiedy ja przeniosłem się do pionu nawadniania. Przykro mi, ale nie wiem, gdzie
wyjechali. To było tak dawno, rozumie pani.
- Czy mieszka tu ktoś, kto mógłby jeszcze coś pamiętać? - spytała Akanah,
rozpaczliwie próbując znaleźć jakąś pożywkę dla nadziei.
- Chyba nie - powiedział powoli Reggis. - Jiki i ja jesteśmy ostatnią famułą ze
starej gwardii. Chyba jako jedyni pamiętamy, co tu się naprawdę zdarzyło. Potem
służby tylko zniwelowały teren, zasypały ziemią dziury, wiecie...
- Dziękuję panu, panie Po - powiedział Luke. - Był pan dla nas bardzo uprzejmy.
- Przepraszam, że nie pomogłem za bardzo. Chcecie porozmawiać z Jiki? Chyba
już wstała po drzemce.
- Tak... - zaczęła Akanah.
- Dziękuję, ale nie - przerwał jej Luke, ujmując za ramię i kierując z powrotem ku
bańce.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Li... ci inni... może ona pamięta innych...
- Musieliśmy otrzymać zły adres - powiedział głośno Luke, wpisując jednocześnie
podobny komunikat w pamięć Po Reggisa. - Spróbujemy na Trzeciej Północnej.
- Właśnie - odparł Reggis. - Dwudziestego szóstego numeru nie ma tutaj już od
lat.
- Chyba Jiki pana woła - zasugerował Luke.
- Jasne, muszę już wracać, Jiki mnie woła - stwierdził Reggis, cofając się z wolna.
- Powodzenia.
- Dziękujemy.
Akanah poczekała, aż agrotechnik zniknie w swoim domu, potem spojrzała na
Luke’a, oczekując wyjaśnień.
- Czemu to zrobiłeś? Może mógłby powiedzieć nam jeszcze coś więcej.
- Dość nam już powiedział - stwierdził Luke. - Norika mieszkała tu przez jakiś
czas w suterenie z kobietą imieniem Trobe Saar. I to jej mieszkanie wciąż tam jest, tyle
że zasypane. Czy nie zostawiłaby przy wyjeździe znaku dla ciebie? Czy możesz zajrzeć
poprzez zwały ziemi?
- Nie wiem. - Zeszła z ulicy na nierówny grunt pośród ruin. - Może, o ile coś tu
jest. Spróbuję.
Luke czekał, patrząc jak Akanah obchodzi kilka razy zasypane fundamenty,
czasem zatrzymuje się lub przyklęka, dotyka wystających z ziemi fragmentów murów.
Minę miała coraz smutniejszą, aż w końcu westchnęła głęboko, pokręciła głową i
dołączyła z powrotem do Skywalkera.
- To przez te śmierci - wyjaśniła ponuro, gdy wsiedli do bańki. - Nurt jest wciąż
wzburzony. Zupełnie, jakby ktoś uczynił delikatny rysunek na piasku, a dziesięć minut
później uderzył w to miejsce meteoryt. Jeśli nawet coś tu było, to dawno już zniknęło.
Michael P. Kube-McDowell
87
- Nie poddawaj się - powiedział Luke. - Trochę sobie to przemyślałem.
Społeczeństwo tak dobrze zorganizowane na pewno gromadzi archiwa. Poszukajmy
biura tego ich komitetu. Założę się, że siedzi tam jakiś siwowłosy staruszek, który
pamięta wszystko o wszystkich dawnych i najdawniejszych mieszkańcach Griannu.
Archiwista Zameldowań i Transakcji w Komitecie Rewizyjnym okazał się
całkowicie bezwłosy. Był to mianowicie zupełnie nowy, pękaty robot biblioteczny typu
TT-40. Jak wszystkie fabrycznie nowe automaty okazał się pozbawionym osobowości
formalistą, nie miał nawet przydomka. Miotał się akurat przy ognioodpornej tablicy w
kształcie litery U, co rusz łącząc się swymi trzema końcówkami z kolejnymi portami.
- Potrzebujemy kilku informacji na temat... - zaczął Luke.
- Zgodnie z rozporządzeniem numer dwadzieścia dwieście pięć o ochronie danych
osobowych wszystkie prośby dotyczące aktualnych zapisków muszą zostać
zatwierdzone przez superrewidenta waszej dzielnicy lub, w przypadku przyjezdnych,
przez generalnego superrewidenta - ogłosił robot.
- Miłe towarzystwo - mruknął Luke pod nosem. - Wścibscy, ale i dyskretni.
- ...instytucjonalne prośby o dostęp do danych historycznych muszą zostać
odpowiednio umotywowane i zaopatrzone w gwarancję ich nierozpowszechniania.
Indywidualne prośby o dostęp do danych historycznych dla potrzeb badań własnych lub
poszukiwań genealogicznych będą rozpatrywane bez opłaty w wolnym czacie...
- Chwila, zatrzymaj się tutaj, Cymbałku. To coś dla nas - powiedział Luke. - Co
obejmują, dane „historyczne”?
- Wszystkie zapiski o dochodach, sprzedaży, zatrudnieniu, wszystkie zapiski
fiskalne sprzed roku lub starsze zostają uznane za historyczne. Dane o narodzinach,
śmierci, związkach czy rozwodach stają się historycznymi sto dni po...
- A jeśli chodzi o nazwiska i adresy? - spytała Akanah.
- Czas zakwalifikowania danych osobowych to pięćdziesiąt lat...
- Pięćdziesiąt! - wykrzyknął Luke.
Ku jego zdumieniu tym razem to Akanah zaatakowała.
- Słuchaj no, mam przesyłkę dla Po Reggisa. Możesz podać mi jego aktualny
adres?
Końcówka robota obróciła się parę razy.
- Po Reggis zamieszkuje przy Piątej Północnej, numer dwadzieścia siedem na
górze.
- Mam przesyłkę dla Trobe Saar - spróbowała z kolei dziewczyna. - Możesz podać
mi jej aktualny adres?
- Trobe Saar nie figuruje w aktualnym spisie mieszkańców miasta.
- Czy możesz podać mi jej ostatni znany adres w Grannie?
- W dodatku osiemdziesiątym pierwszym Trobe Saar figuruje jako zamieszkała
przy Piątej Północnej numer dwadzieścia sześć na dole.
- Czy masz dostęp do spisów ludności innych miast?
- Tak. - Jedna z końcówek podłączyła się do nowego portu. - Połączyłem się ze
Spisem Centralnym.
Tarcza Kłamstw
88
- Czy możesz podać ostatni znany adres Trobe Saar na Teyr?
- W dodatku osiemdziesiątym dziewiątym do spisu mieszkańców miasta Sodonna
Trobe Saar figuruje jako zamieszkała ostatnio na Kell Plath trzynaście.
- Dziękuję - powiedziała Akamah, biorąc Luke’a pod ramię. - Idziemy, Li.
- Jesteś pewna?
- Całkowicie.
Na zewnątrz biura komitetu Luke spróbował zatrzymać Akanah i poprosić ją o
wyjaśnienia, ale ona zwolniła dopiero na parkingu, gdzie zostawili bańkę.
- Czemu tak się spieszysz? Mogliśmy spróbować jeszcze poszukać dzieci -
powiedział Luke. - Niechby nasz Cymbałek zerknął do ewidencji miasta, skoro udało
się go zaprząc do roboty.
- Nie znajdziesz nikogo, posługując się tylko jego imieniem - stwierdziła Akanah,
stukając knykciami w kopułkę pojazdu. - Możesz otworzyć?
Luke usłuchał i oboje wsiedli.
- Wiem, bo próbowałam już kiedyś na Carratosie, dawno temu - podjęła
dziewczyna, gdy drzwi się zamknęły. - Trzeba znać nazwiska. Jedziemy czy nie?
- Gdzie jedziemy?
- Do Sodonny, oczywiście.
- Ależ to było ponad piętnaście lat temu, a my nie wiemy nawet czy Norika
pojechała tam z Trobe Saar ani czy Trobe należała do twojego kręgu. Najpewniej znów
czeka nas rozczarowanie...
- Nie - rzuciła Akanah. - Nie tym razem.
- Skąd ta pewność? Godzinę temu byłaś wyprana z całej nadziei. Rano nie
wierzyłaś, że w ogóle mogli mieszkać na Teyr. Skąd ten nagły przypływ ducha?
- Bo Kell Plath to nazwa z mowy Fallanassich - powiedziała dziewczyna i
zawahała się. - Znaczy tyle co „wstrzymać oddech”, aluzja do jednego z elementów
naszych ćwiczeń medytacyjnych - dodała po chwili. - Poza tym, czy mamy jakiś inny
ślad?
- Trafiony, zatopiony - mruknął Luke, szukając swojej karty turystycznej. - Dobra,
gdzie jest ta cała Sodonna?
Miasto Sodonna leżało pod przeciwnej stronie planety niż Griann czy Kanion.
Rozciągało się po obu stronach rzeki Noga, w miejscu, gdzie kończyła się jej
żeglowność. Pięćset lat wcześniej przebiegał tędy główny szlak do całego
Wewnętrznego Okręgu Rzecznego, prosperował ruchliwy port oferujący pracę
każdemu chętnemu.
Rozwój transportu repulsorowego uniezależnił handel od rzeki, osłabił też
poważnie znaczenie Sodonny. Doki zniknęły, a rzeka płynęła obecnie przez miasto
całym szeregiem wodospadów i progów, rozlewała się w jeziorka, tryskała fontannami.
Było to najmniejsze spośród miast na Teyr, które posiadało port kosmiczny oraz
własną, jednotorową odnogę linii kolejowej.
Luke dotarł Szlakiem Żniwnym do Turos Noth, zapłacił słono za pozostawienie
bańki na parkingu tamtejszej stacji kolejowej i wieczorem oboje wsiedli do pociągu
Michael P. Kube-McDowell
89
podążającego na zachód. Zajęli miejsca w wagonie tak zaprogramowanym, by we
właściwej chwili odłączył się od składu i skręcił do Sodonny.
Jednak od tego rozjazdu dzieliły ich jeszcze całe godziny podróży poprzez noc.
Pod wpływem nalegań Luke’a Akanah ułożyła się do drzemki, nie ona jedna zresztą w
prawie pełnym wagonie. Jechało się gładko, jedynie z lekkim, bocznym kołysaniem,
światła przygaszono do półmroku, zaś wygodne, dostosowujące się do kształtu ciała
fotele dopełniały komfortu.
Luke nie próbował nawet zasnąć. Jedynie przytomny mógł utrzymać maskę Li
Stonna. Istniały wprawdzie przekazy, iż podobno wielcy mistrzowie Jedi potrafili
niegdyś podsycać iluzję nawet podczas snu, jednak ani Luke, ani żaden znany mu Jedi
nie osiągnęli jeszcze tego stopnia opanowania zmienności poprzez Moc. Luke zaś nie
mógł ryzykować publicznego odsłonięcia twarzy: nawet gdyby go nie rozpoznano, to
wówczas mógł zostać uznany za wariata lub zmiennokształtnego, tych zaś powszechnie
otaczała zła sława złodziei, szpiegów i oszustów. Tak czy tak, na dobre by mu to nie
wyszło.
Siedział zatem i czuwał przy Akanah, słuchał szeptanych konwersacji wkoło,
wczuwał się w aury energetyczne podróżnych i popatrywał na przemykające za oknem
światła miast, które na chwilę mąciły otulającą szlak ciemność.
Zastanawiał się, czy gdzieś tam śpi również kobieta, którą Akanah znała jako
Nashirę. Czy śpi spokojnie czy lękliwie, głęboko czy nękana koszmarami. Co moja
matka mogłaby o mnie myśleć?”, zadawał sobie pytanie. Po raz pierwszy spróbował
spojrzeć na siebie w ten właśnie sposób.
Myśl nie dawała mu spokoju. Pamiętał słowa Akanah z tej pierwszej nocy, kiedy
dziewczyna się pojawiła. Gdy stwierdziła, że dar Światła Luke odziedziczył właśnie po
matce, pochodzącej z Fallanassich. I uświadomiła wtedy Luke’owi, iż w miejscu, w
którym winna znajdować się pamięć matce, u niego otwiera się pustka, słabość zamiast
owej siły ducha otrzymywanej zwykle właśnie od rodzicielki. Wcale nie miłe słowa
prawdy. W tejże chwili świetnie wyczuwał wspomnianą pustkę i nie potrafił nawet
wyobrazić sobie, cóż takiego mogłoby ją wypełnić. Nie wiedział nawet, czy to w ogóle
można uczynić.
Może Nashira trzyma się z dala, gdyż po prostu się wstydzi, myślał Luke. Może
dostrzega w nas zbyt wiele z cech ojca, podobnie jak ta dziewczyna. Możesz mieć
rację, Leia. Jeśli dowiem się prawdy, może mi ona być mocno nie w smak...
Nagle coś przywołało Luke’a do rzeczywistości. Jakaś zmiana w otoczeniu.
Odsunął poprzednie refleksje i omiótł wnętrze wagonu tak wzrokiem, jak i myślą.
Jedno i drugie skupiło się szybko na tym samym punkcie: z przodu wagonu siedział
Elomin. Odwrócony był tyłem do Luke’a, ponad fotelem widać było tylko czubek jego
rogowej korony.
A ty skąd się tu wziąłeś, pomyślał podejrzliwie Luke. Dziesięć minut temu jeszcze
cię nie widziałem. Jakim cudem mogłem przegapić twoje wejście? Coś mi się tu nie
zgadza...
Tarcza Kłamstw
90
Rzucił okiem na Akanah, upewniając się, że dziewczyna śpi głęboko. Pomyślał z
obawą, czy oddając się rozmyślaniom, nie odszedł przypadkiem za daleko, czy nie
osłabił iluzji.
Wszystko, co o was wiem, jednoznacznie wskazuje, że to nie jest dla was miejsce
na wakacje, myślał patrząc na oparcie fotela Elomina. Nawet jeśli Teyr pasuje wam
swoim obsesyjnym zamiłowaniem do porządku, to wpuszczają tu wielu zbyt
nieobliczalnych obcych. A na palcach jednej ręki mógłbym policzyć przypadki, gdy
widziałem pojedynczego Elomina w mieszanym towarzystwie. Dwóch takich jednego
dnia lub i ten sam dwa razy...
To chyba coś więcej niż zbieg okoliczności. Nie wiem tylko cóż mogłoby skłonić
Elomina do czegoś równie odrażającego jak skumanie się z imperialnymi agentami.
Ani czemu ktokolwiek miałby się nami interesować. Chętnie poznałbym kilka
odpowiedzi...
W tej chwili Elomin wstał i wolnym, długim krokiem ruszył naprzód. Dłonie miał
puste, podobnie jak tamten przed portem kosmicznym. Pod koniec przejścia zatrzymał
się na chwilę i obejrzał, potem pochylił głowę, aby przejść łącznik między wagonami, i
zniknął. Luke czekał rozdany pomiędzy chęcią podążenia w ślad a wahaniem przed
zostawieniem śpiącej Akanah. Elomin nie wrócił nawet wtedy, gdy android
konduktorski przeszedł przez wagon, zapowiadając rychły podział składu.
- Uwaga, pasażerowie. Jeśli ktoś z was nie jedzie do Okręgu Rzecznego, proszę
przesiąść się do przedniego wagonu. Ten wagon zostanie odłączony od składu w
Podadua Uwaga, pasażerowie...
Elomina ciągle nie było. Rozbrzmiało pierwsze ostrzeżenie, lampka nad
łucznikiem zapłonęła żółcią, i wtedy dopiero Luke spróbował poszukać osobnika myślą
w całym pociągu. Nie znalazł. Obawiając się podłożenia bomby, przeszedł czym
prędzej do fotela, na którym Elomin jeszcze niedawno siedział.
Spojrzał osłupiały. Nic było tam ani bagaży ani żadnych zostawianych zwykle w
takim miejscu przedmiotów, tylko śpiące niemowlę Gotalów.
Znów odezwał się alarm. Przejście pomiędzy wagonami zamknęło się, światełko
nad nimi gorzało czerwienią. Wagon zwolnił, ledwo wyczuwalnie oddzielając się od
składu, za nieprzesłoniętymi oknami zaczęły migać światła Podadun.
Niemowlak poruszył się we śnie i Luke wrócił na swoje miejsce. „Co się ze mną
dzieje?”, pomyślał siadając. Podłoga przechyliła się lekko na zakręcie wiodącym ku
odnodze do Sodonny. „Czemu zaczynam mieć zwidy?”
Akanah przespała wszystko nieświadoma rozterki Luke’a. Gdy się w końcu
obudziła, by ujrzeć uroczy, łososiowy przedświt, Skywalker nic jej nie powiedział. Nie
wiedział, jak opisać ten sen na jawie ani cóż właściwie mógłby on znaczyć.
Nazwa Kell Plath nie figurowała już w aktualnych rejestrach Sodonny, jednak nie
za sprawą cyklonu czy szczególnej hańby. Starczyła godzina spędzona w miejskiej
bibliotece, by ustalić położenie ulicy oraz odnaleźć podanie nowych lokatorów o
zmianę nazwy na bardziej swojską: Rzeczne Ogrody.
Michael P. Kube-McDowell
91
W zasadzie nie była to ulica, ale osiedle niewielkich rezydencji ze wspólnym
ogrodzeniem i własnymi terenami zielonymi. Projekt popularny na Sodonnie. Stojąc
przed bramą Luke i Akanah widzieli z tuzin dalszych, podobnych osiedli wzniesionych
przy tej samej, wijącej się wzdłuż wysokiego brzegu rzeki drodze.
Według karty turystycznej ta forma budownictwa miała swoją tradycję i
uzasadnienie historyczne, związane z tymi dawnymi czasami, kiedy mury i bramy
miały chronić małe dzieci i inne drogocenności przed podejrzanymi typami
przybywającymi do Sodonny w poszukiwaniu pracy w dokach.
W ramach zachowywania dobrych obyczajów Luke i Akanah podeszli do
tkwiącego przy bramie androida strażniczego i spytali o Trobe Saar, Norikę i inne
dzieci. Za każdym razem otrzymywali jedną i tę samą odpowiedź: „Nie potrafię
udzielić żadnej informacji o wspomnianej osobie”.
- Jestem zainteresowany wynajmem domu w Rzecznych Ogrodach - Luke zaczął z
innej beczki. - Kto mógłby mnie oprowadzić po osiedlu?
- Obecnie nie dysponujemy lokalami na wynajem - powiedział android. - Gdy
któryś się zwolni, informacja o tym pojawi się w Dzienniku Nieruchomości Sodonny.
Akanah wysunęła się do przodu.
- Badam historię takich osiedli dla prenumeratorów Wycieczkowicza Teyr -
powiedziała. - Chciałabym poznać lepiej dzieje tego osiedla. Czy jego zarządca mógłby
poświęcić mi kilka chwil rozmowy?
Skierowani po raz wtóry do Dziennika Nieruchomości, wycofali się na drugą
stronę ulicy dla przegrupowania sił.
- No to drzwi frontowe mamy z głowy - westchnął Luke. - Nie cierpię, przemykać
obok takich androidów. Są zbyt głupie, by je oszukać i zbyt na jednym skupione, by
okazać choć trochę finezji.
- Ale musimy się tam jakoś dostać.
- Ich nie ma w środku, sama dobrze wiesz. Wyprowadziły się piętnaście lat temu.
- Ale kiedyś tu mieszkały. I musiał zostać jakiś ślad.
Luke obejrzał się przez ramię.
- A nie przyszło ci do głowy, że mogły być dość rozgarnięte, aby zostawić
wiadomość na zewnątrz osiedla?
Mur miał trzy metry wysokości i był tak gładki, że aż śliski, wygięty lekko na
zewnątrz i zwieńczony ostrymi kamiennymi złomami, zarazem dekoracyjnymi, jak i
funkcjonalnymi.
- Mogę to przeskoczyć, żaden problem - stwierdził Luke.
- Dla mnie i owszem.
- Przeniosę nas oboje.
- Najpierw niech poszukam po tej stronie.
Ruszyła powoli wzdłuż muru, wodząc palcami po jego powierzchni. Luke
postępował kilka kroków za nią. Próbował wyczuć, czegóż takiego właściwie
dziewczyna szuka i czym to się może odznaczać.
Tarcza Kłamstw
92
Gdy skręcili za trzeci narożnik, Akanah krzyknęła ze zdumienia i cofnęła się o
krok. Luke był w dwóch skokach przy niej. Wówczas ujrzał stojącego im na drodze
androida wartowniczego.
- To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie - odezwał się android. - Naruszacie spokój
posiadłości prywatnej. Wasze zainteresowanie nią zostało odnotowane. Wasze
podejrzane zachowanie udokumentowane. Niezwłocznie oddalcie się; z jej
bezpośredniego sąsiedztwa. Jeśli tego nie uczynicie, zostaniecie usunięci, zostanie też
wysunięte przeciwko wam oskarżenie. Jeśli powrócicie tutaj również dojdzie do
wysunięcia oskarżenia. To ostrzeżenie jest wedle obowiązującego prawa wystarczające
i zgodne z artykułem osiemnastym Kodeksu Karnego ustanowionego przez Sędziego
Sodonny.
Akanah otworzyła już usta, by zaprotestować, jednak Luke wiedział, że nie pora
na dyskusje.
- Już się oddalamy - powiedział, pociągając dziewczyną za sobą.
Na androidzie obietnica nie zrobiła większego wrażenia i nie odstępował ich, aż
wsiedli do pojazdu. Poczekał nawet, aż odjadą, i dopiero wtedy wrócił na posterunek
przy bramie.
- Wspomniałem może, że nie cierpię androidów wartowniczych? - mruknął
zgryźliwie Luke. - I jak sprawdzisz teraz resztę muru i wnętrze? Znalazłaś coś?
- Przy bramie był napis oznaczający to miejsce jako Kell Plath.
- To wszystko?
- Wszystko. Musimy wejść do środka. - Akanah spojrzała za siebie, czy oddalili
się już poza zasięg wzroku od bramy. - Zatrzymaj się tutaj.
- Czemu?
- Muszę tam wrócić.
- I co dalej?
- Zrobię to samo, co w dniu naszego spotkania. Nie pamiętasz już?
- Pamiętam, ale nigdy nie wyjaśniłaś, jakim cudem dostałaś się do wnętrza mojej
samotni i to tak, że w ogóle cię nie wyczułem.
- Zatrzymasz się czy nie?
Luke zmarszczył brwi i zahamował gwałtownie.
- Dziękuję - powiedziała i otworzyła drzwi.
- Niczego nie wyjaśnisz?
- Nie. Nie zamierzam.
- Poczekaj... Co mam robić?
- Mam nadzieją, że nikogo nie zabijesz - powiedziała wysiadając. - Po prostu
czekaj. I spróbuj nie przyciągnąć uwagi żadnego robota z sąsiedztwa. Nasz statek stoi
po drugiej stronie planety i jeśli trafimy na ich listy gończe, to możemy mieć kłopoty z
powrotem.
Luke patrzył za nią, jak odchodzi ulicą, i zastanawiał się, z iloma właściwie
kobietami wypadła mu ta podróż i czy kiedykolwiek pozna ich historie.
Dwadzieścia minut później wyczuł, że Akanah wraca.
Michael P. Kube-McDowell
93
- Jedziemy - rzuciła wsiadając.
- Byłaś w środku?
- Jedziemy - powtórzyła z naciskiem.
Luke spojrzał do tyłu.
- Ktoś idzie za tobą?
- Byłam w środku. Nikt za mną nie idzie. Na razie. A teraz, możemy jechać?
Śmigacz ruszył gwałtownie.
- I?
- Znalazłam. Załatwione.
- Powiesz mi tym razem?
- Gdy będziemy już daleko i na pewno bezpieczni.
- Zatem twój brak zaufania nie do mnie się odnosi.
- Pewnych rzeczy nigdy nie mówi się komuś, kto sam nie potrafi ich odczytać -
stwierdziła Akanah. - Byłoby to pogwałcenie przysięgi. Gdybym zrobiła to teraz, gdy
wciąż czai się wkoło tyle zagrożeń, byłoby to niepotrzebne ryzyko.
Luke zmarszczył czoło.
- Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinniśmy wracać koleją?
- Nie - odparła dziewczyna, spoglądając przez boczne okno. - Nikt mnie nie
widział.
Robiła wrażenie, jakby naprawdę nie miała ochoty wyjawiać czegokolwiek
więcej. Luke musiał jednak przekazać jej kilka spraw, i to teraz, zanim jeszcze dotarli
do dworca.
- Nie tylko tobie się udało - powiedział. - Poszperałem trochę i powiem ci nawet,
co znalazłem.
- Proszę, nie. Cokolwiek wiesz, zachowaj dla siebie - odparła. - Teraz
najważniejsze, aby stąd wyjechać.
- A dokąd, to już nieistotne - mruknął Luke. - Zastanowiło mnie, jak właściwie
twoi przyjaciele stąd zniknęli.
- To bez znaczenia. Nigdy nie zostawiamy żadnego śladu czytelnego dla
niewtajemniczonych.
- To wam się tak wydaje. Jednak ja coś znalazłem. Wiem też czemu sprzedali
osiedle.
Spojrzała na niego lekceważąco.
- To oczywiste. Aby zapłacić za transport. Nie było im potrzebne inaczej, jak
tylko w roli majątku.
- Akanah, oni kupili statek kosmiczny - powiedział Luke, machając kartą
turystyczną. - Nie oceniaj po pozorach. Poza mapami, listą atrakcji i jadłodajni to coś
daje też połączenie z Biurem Handlowym Teyr. Pełny i natychmiastowy dostęp do
wszystkich informacji. Twoi przyjaciele wyjechali dość dawno temu, jednak została po
nich korporacja zarejestrowana pod nazwą Kell Plath. Jej własnością jest statek
„Gwiezdny Poranek”.
- To musiało pochłonąć cały ich majątek.
Tarcza Kłamstw
94
- A nawet trochę więcej - stwierdził Luke. - „Gwiezdny Poranek” to liniowiec
typu Koqus. Piętnastoletni, wyobrażasz sobie i zbyt mały, by konkurować z dużymi
Expo, jednak i tak swoje kosztuje.
- Ilu pasażerów zabiera?
- Koqus? Może z sześćdziesięciu, zależy od rozmieszczenia ładunku.
Akanah kiwnęła głową.
- To by starczyło.
- Nie wyglądasz na zaskoczoną - zauważył Luke, unosząc brew. - A dla mnie to
była nowość. Myślałem, że szukamy tropu uchodźców, a nie armatorów.
- Żyjemy skromnie, ale to nie znaczy jeszcze, że jesteśmy tak całkiem biedni -
powiedziała Akanah. - Biedny jest bezsilny, Fallanassi są równie dawni jak Jedi i
dobrze strzegą swoich środków.
- No to czemu ciebie zostawiono na Carratosie? - spytał Luke. - Mogli nie chcieć
ryzykować na tyle, by przylatywać po ciebie własnym statkiem, ale mogli przecież
opłacić ci przelot.
- Nie zapominaj, że krótko po moim przybyciu Carratos znalazł się pod imperialną
okupacją. Ustanowiono wysoki podatek od emigracji, by zniechęcić ludzi do ucieczki z
planety.
- No to czemu nie przesłali ci pieniędzy na podatek?
- Nie wiem, może i przesłali - powiedziała Akanah i oczy jej zwilgotniały. -
Mogło być i tak, że Talsava zatrzymała kwotę dla siebie.
- Twoja macocha?
- Moja opiekunka. Opiekunka i tylko tyle. - Dziewczyna spróbowała się
uśmiechnąć, co nie wypadło zbyt przekonująco. - Bo widzisz, pewnego ranka
obudziłam się, a jej nie było.
- Nie było?
- Poszła sobie - stwierdziła Akanah z goryczą w głosie. - Z ubraniami, rzeczami
osobistymi, także cennymi. Miała tego akurat tyle, by spakować i wynieść się z tym w
nocy. Nigdy więcej jej nie widziałam. Zostawiła mnie samą sobie. Piętnastoletnią
dziewczynę w portowym mieście, przy którym twoje Mos Eisley wygląda na cichą
wioskę.
Luke pomyślał o jeszcze jednym pytaniu, ale zawstydził się, zanim je zadał.
- Znajdziemy ich - stwierdził pewnym głosem, gdy zbliżyli się do dworca
kolejowego. - Gdy wrócimy na „Leniwca”, wejdę do rejestru statków. Powinniśmy
odnaleźć „Gwiezdny Poranek”, gdzie i kiedy się pojawiał. Na pewno wyszukamy,
gdzie jest teraz.
- To nie jest konieczne - powiedziała Akanah. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na
jego dłoni, jakby to jemu chciała dodać ducha. - Atzerri. Teraz musimy lecieć na
Atzerri. I wiem, że to może nie być jeszcze koniec, ale mam nadzieję, że jednak będzie.
Michael P. Kube-McDowell
95
R O Z D Z I A Ł
7
Po starcie „Leniwca” z Teyr Luke wziął się za wnikliwe studiowanie rejestru
statków opuszczających planetę.
Karta turystyczna poinformowała go uprzejmie, że nie było nigdy żadnego
bezpośredniego regularnego połączenia pomiędzy Teyr a odległą Atzerri. Luke skupił
zatem uwagę na prywatnych jednostkach, badając ich znaki rozpoznawcze i odzewy
transponderów przesłane na żądanie kontroli obszaru.
„Bzykacz”, RN80-440330, właściciel Joa Pqis, zarejestrowany na Vobos,
Tammuz-an...
„Zrujnowany”, RN27-382992, właściciel Fracca, zarejestrowany na Orron III...
„Maskotka”, RN18-950319, właściciel Unlimited Horizons Inc., zarejestrowany
na Kalla...
- Czego szukasz? - spytała w końcu Akanah. - Nikt nie interesował się nami na
Teyr. Nikt nie widział mnie w osiedlu.
- To tylko zwykła ostrożność - rzucił Luke, nie odrywając oczu od czytnika
kodów. - To, że nikt nie wszedł nam w drogę, nie znaczy jeszcze, że nikt nas nie
zauważył.
- Zauważył? O czym ty mówisz?
- Czegokolwiek szukali ci goście na Lucazecu, chcieli tak ciebie, jak i twoich
informacji. Nie wiem, co mieli zamiar z tobą zrobić, ale nagrodą w tym mieli być
Fallanassi.
- Nigdy nie zdradziłabym kręgu. I nikt by mnie do tego w żaden sposób nie
przekonał. Nawet ty.
- Ale mnie tam zabierasz - zauważył Luke. - I starczy, że będą nas z daleka
pilnować, a trafią, gdzie chcą. Muszą tylko nie spuszczać nas z oka i zachować
cierpliwość. Jeśli któryś z tych statków, które właśnie startują z Teyr, pokaże się nam
na ogonie, będziemy wiedzieli, że coś może być na rzeczy.
- Krąg sam potrafi się obronić.
- Pewien jestem, że Jedi też byli przekonani o swoim bezpieczeństwie - rzucił
Luke. - Ale mylili się.
- Jedi napotkali straszliwego przeciwnika, padli ofiarą zdrady jednego ze swoich.
Tarcza Kłamstw
96
- Wciąż zostało dość nieprzyjaciół - powiedział Luke. - Wszyscy dyktatorzy i
tyrani w imperialnej służbie, i jeszcze admirał Daala, która nie zmieniła chyba
zainteresowań. Potem są setki tysięcy zamieszkanych systemów na Rubieżach i jest
Wspólny Sektor...
- Ale jest też Nowa Republika.
Luke spojrzał na dziewczynę.
- Słucham?
- Nowa Republika zajmuje obecnie miejsce Imperium, jest największą jednolitą
siłą w galaktyce - wyjaśniła Akanah. - Jeśli ktoś skutecznie rzuci jej wyzwanie, Nowa
Republika może przede wszystkim stracić. Ale jest też siłą stanowiącą zagrożenie dla
tych, którzy stoją z boku lub reprezentują odmienne spojrzenie.
- Chyba nie sądzisz, że ta Nowa Republika stara się dopaść Fallanassich?
- A czemu nie? - odpowiedziała spokojnie Akanah. - To ty orzekłeś, że zbrojni na
Lucazecu byli imperialnymi agentami. Skąd masz pewność, że nie przybyli z
Coruscant? Skąd wiesz, że nie byli z WNR?
Sugestia wyglądała na absurdalną i śmiechu wartą, ale Luke się nie odezwał.
Spojrzał na przyrządy i spróbował uporządkować myśli, z jakiegoś powodu nie potrafił
przypomnieć sobie teraz, skąd wzięła mu się ta pewność, że właśnie z imperialnymi ma
do czynienia. Zaś uwaga Akanah wyjaśniała coś, co innego wyjaśnienia mieć nie
mogło: Elomini byli istotami tak zasadniczymi, że pomysł, aby któryś pracował dla
Imperium, zakrawał na niedorzeczność. Ale dla WNR...
„Nieosiągalny”, RN40-844033, właściciel Tok-Foge Pokresh, zarejestrowany na
Bothawui...
- Jeśli, to ja musiałbym ich wysłać - zauważył ostatecznie Luke i pokręcił głową. -
Ja jednak rozmawiałem tamtej nocy tylko z Leią i Hanem. A moja siostra nie dała mi
nawet tyle czasu, bym przekazał jej choć parę słów o tym, czego właśnie się
dowiedziałem. Nikt nie wie ani dokąd, ani po co poleciałem.
Akanah dotknęła jego ramienia.
- Nie myśl, że cię podejrzewam - powiedziała. - Ci w Ialtrze nie spodziewali się
ciebie. Gdyby zaś WNR liczył na twoją pomoc, nie potrzebowaliby żadnych więcej
agentów, żeby nas śledzili.
- Nic mi nie wiadomo, by ktoś nas śledził - stwierdził Luke. - Chcę mieć tylko
pewność, że nikomu ten pomysł nie przyszedł do głowy. A gdyby nawet, to chcę
zadbać, by nie mógł wykazać się sukcesami. W razie potrzeby możemy skoczyć stąd w
każdej chwili, a zanim zaczniemy właściwy skok, przeszukam cały statek od rufy do
dziobu, by mieć pewność, że nie założyli nam na Teyr jakiegoś podejrzanego
urządzenia.
- Ufam, że poweźmiesz stosowne środki ostrożności. Ostatecznie ryzykujesz nie
mniej niż ja - zauważyła Akanah. - Jeśli nie będzie ci przeszkadzać, teraz wolałabym
się położyć. Nie spałam zbyt dobrze w pociągu.
„Adela”, RN32-000439. właściciel Refka Trell, zarejestrowany na Elom...
- Jasne. Nie krępuj się. Jakby coś się zdarzyło, to zawołam.
Dziewczyna ścisnęła mu ramię.
Michael P. Kube-McDowell
97
- Dziękuję - powiedziała i ruszyła w kierunku koi.
- Akanah?
- Tak?
- Co wiesz o celu naszego lotu?
- To, że jest to świat Wolnych Kupców, niewiele więcej.
- Ja nawet tyle nie słyszałem - mruknął Luke, spoglądając na dziewczynę. -
Zamierzam poprosić kogoś z Ministerstwa Spraw Zagranicznych na Coruscant o
niejakie wsparcie dyplomatyczne.
- Możesz to zrobić?
- Chyba tak. Skorzystam z łącza bezpośredniego, a nie normalnej sieci, to nikt nie
podsłucha.
- Ale usłyszą na Coruscant - zauważyła Akanah. - Równie dobrze mógłbyś wszem
i wobec ogłosić, gdzie lecimy.
Luke pokręcił głową.
- Pamiętam, co powiedziałaś, ale nie mogę traktować ich jak wrogów. Na wszelki
wypadek poproszę o działania w kwestii kilkunastu planet, tak żeby Atzerri zginęła w
tłumie. Starczy, byś poczuła się spokojniej?
- Rób, co uważasz za stosowne - powiedziała, uśmiechając się przelotnie. -
Ignorancja też niesie ze sobą ryzyko. Pozostaje wyważyć, czy jest gorsze od ryzyka
ujawnienia naszych planów. Jeśli sądzisz, że zyskamy dość, by się opłaciło, i poczekasz
z tym, aż odskoczymy od Teyr, to nie będę zgłaszać zastrzeżeń.
Krótko po reorganizacji rządu Nanaod Engh przekazał Luke’owi klucze do
większości istotniejszych skarbów Nowej Republiki: centralnej biblioteki danych
kompletowanej przez większość agend rządowych. Dzięki interwencji admirała
Ackbara Luke cieszył się również najwyższym stopniem dostępu do informacji
zastrzeżonych, jaki kiedykolwiek został przyznany osobie cywilnej.
W ten sposób Luke miał potencjalnie dostęp do gigantycznej masy informacji,
wszelako nie z urzędu, ale skutkiem uprzejmości. Ponadto jego obszary zainteresowań
nie pokrywały się zwykle z tym, co najważniejsze było dla biurokratów, tak że nie
zdarzało się dotąd zbyt często, aby z możliwości tych korzystał.
Obecnie jednak miał po temu powód.
Jak dotąd, jego wkład w całą wyprawę sprowadzał się niemal do zera. W kwestii
informacji polegał całkowicie na Akanah i trudno było pojąć, do czego właściwie jest
jej potrzebny. Może do towarzystwa, jako pilot, ale na pewno nie jako ochrona, z tym
dawała sobie radę sama.
Było z jej strony czynem wspaniałomyślnym, że w ogóle go poszukała, czym
zasłużyła sobie na jego wdzięczność. Tyle że obecnie Luke czuł się nie tylko niemile od
niej zależny, ale również i ten dług zaczynał mu doskwierać. A sam nie miał wiele do
zaoferowania, by go wyrównać.
Dopiero tropienie śladów „Gwiezdnego Poranka” stworzyło niejakie warunki, by
stać się bardziej użytecznym.
Tarcza Kłamstw
98
Gdyby go spytać, odparłby, iż to nie podejrzliwość skłoniła go do użycia
wojskowego kodu przy kontakcie z Noworepublikańskim Rejestrem Statków.
Wprawdzie informację o kolejnym celu podróży Akanah uzyskała z Nurtu, jednak
minęło już wiele czasu odkąd Fallanassi opuścili Kell Plath. Obawa przed kolejnym
odkryciem w rodzaju tego, które poczynili w Griannie, wystarczała, by obecnie
sprawdzać każdy ślad.
Niemniej Luke poczekał, aż Akanah uśnie, i dopiero wtedy otworzył hiperłącze,
chociaż sam nie wiedział, czemu właściwie rzecz skrywa. Owszem, nie chciał, aby
doszła do wniosku, że to ją sprawdza co więcej, sam także nie pragnął widzieć sprawy
w podobny sposób. Winien jej przecież ufać. Wszystko, co dotąd zrobił, sam jego
udział w wyprawie, na tym się właśnie opierały.
- Rejestr Statków.
Jacht nie miał przystawki przekazującej odciski palców, przez co Luke musiał
wyrecytować swój kod.
- Weryfikacja zakończona pozytywnie - odparł urzędnik. - Słucham.
- Potrzebuję kilku informacji o pewnej prywatnej jednostce.
- Tak. Syntezy czy pełnej?
- A to się różni...
- Pełna zawiera wszystkie dane obecne w katalogu, włącznie z opłatami
podatkowymi, transferami, odwiedzanymi portami, wszystko co mamy. Jeśli rzecz nie
dotyczy całkiem nowej jednostki, może wyjść z tego spora lista...
- Pełnej - powiedział Luke. - Statek to „Gwiezdny Poranek”. Zarejestrowany na
Teyr, właściciel...
- Mam go już na ekranie. Zebranie pełnego pakietu informacji potrwa z godzinę.
Czy mam przekazać go do obecnego pańskiego hiperkomu, gdy tylko będzie gotowy,
czy poczekać na pańskie następne wezwanie?
- Przekazać.
- Dobrze. Czy coś jeszcze?
Luke obejrzał się przez ramię i sprawdził myślą, że Akanah naprawdę śpi.
- Tak. - powiedział wiedziony nagłym impulsem. - Chcę jeszcze pełnej informacji
o verpińskim jachcie, numer rejestracyjny NR80-109399, obecnie bez nazwy,
właściciel i port macierzysty nieznane...
- Mam. Przekazać razem z tym pierwszym?
- Nie. Zatrzymać, aż poproszę.
- Dobrze. Coś jeszcze?
- Nie.
- Zatem zamykam połączenie.
- Zamykam - powiedział Luke i sięgnął do kontrolek.
Długo zastanawiał się potem, czemu ostatni z pomysłów napełnił go aż tak
wielkim niesmakiem do samego siebie.
Michael P. Kube-McDowell
99
Gdy Akanah zbudziła się po ponad trzech godzinach, informacja z Rejestru
Statków jeszcze nie nadeszła. Dziewczyna bez słowa wstała z koi i schowała się na
kilka minut za ekranem kącika łazienkowego.
Gdy wyszła, miast barwnego, wielowarstwowego stroju, który nosiła na planecie,
miała na sobie prostą i dopasowaną sukienkę z długimi rękawami, którą często
zakładała podczas przelotu na Teyr. Luke wyczuł bijący od niej lekki zapach środków
odświeżających.
- I co, mamy kogoś na ogonie?
- Nikt nie był dotąd na tyle nieostrożny, by się ujawnić - powiedział Luke. - W
tym korytarzu jest osiemnaście statków, z nami dziewiętnaście. W teorii wszystkie
kierują się do krzyżówki Folles albo na Darepp.
- W teorii?
- Zgodnie z prawem o wolnej żegludze nikt nie musi zgłaszać portu
przeznaczenia, starczy, że zamelduje swój odlot z jednego miejsca i potem oznajmi się
w następnym.
Akanah pochyliła się, by obejrzeć ekran nawigacyjny.
- Jak wprowadziłeś identyfikatory? Gdy leciałam na Coruscant, widziałam tylko te
zielone kreski i nic mi to nie mówiło.
- Parametry wyświetlania znajdziesz w menu, jednak i ten obraz pokazuje
wszystko, co najważniejsze. Zwykle starcza. Zielone kreski to statki, które lecą w
bezpiecznej odległości i nie znajdują się wobec ciebie na kursie kolizyjnym. Żółte
oznaczają, że odległość jest mniejsza niż standard, ale kurs nie jest kolizyjny. Czerwone
pokazują się wtedy, gdy znajdziecie się na kursie przechwycenia. To samo tyczy się
innych obiektów, jak skały, tyle że wówczas symbolem jest kółko.
- Zatem każdy czerwony znak to niebezpieczeństwo.
Luke przytakną?
- Pewien jestem, że i tutaj jest jakaś obrzydliwa syrena alarmowa, która by się
wtedy włączyła, i że autopilot zna procedury unikania kolizji.
- A gdyby ktoś wystrzelił w nas pocisk? Czy pokazałby się jako zielona kreska?
Luke zastanowił się chwilę.
- Zapewne raczej jako kółko, tak jak szybkie asteroidy. Pocisk nie wysyła
sygnałów identyfikacyjnych, a ten szperacz nie ma przystawki do skanera
rozpoznającej rodzaje zagrożenia.
- Nigdy nie byłam na okręcie wojennym - powiedziała Akanah. - Na ile nasz
kokpit różni się od takiego wojskowego?
- Och, w ogóle nie ma porównania.
- A dokładniej?
- Cóż... Tam automatyka tylko wspiera pilota, niemal wszystko co istotne,
załatwia się samemu. Taki jacht zaś ma przede wszystkim być jak najłatwiejszy w
obsłudze, ma chronić niewprawnego pilota przed popełnieniem błędu.
- Zatem w myśliwcu jest o wiele więcej przyrządów.
- Znacznie więcej. Na samym sterze maszyny bojowej znajdziesz ich tyle, ile jest
na tym jednym panelu - powiedział Luke. - A dostęp do rzeczywistych możliwości tego
Tarcza Kłamstw
100
stateczku masz bardzo ograniczony, musisz dopiero przebijać się przez kolejne piętra
wyboru komend.
Przytaknęła.
- A gdyby zaczął nas ścigać okręt wojenny albo myśliwiec nas przechwycił, jakie
mielibyśmy szanse?
Luke przeczesał palcami włosy.
- Mniejsze, niż ci się zdaje - stwierdził. - Wolałbym, żeby nigdy do tego nie
doszło.
- Nawet z tobą jako pilotem? Z taką reputacją?
- W rzeczywistej przestrzeni ta łajba ma moc słabszą, niż wielkość by sugerowała,
znaczy nie ma szans na ucieczkę. Nie ma też możliwości sterowania wektorem ciągu,
co mimo małej masy czyni ją bardzo niezwrotną. Zwykłe tarcze ochronne poddałyby
się po pierwszym trafieniu, kadłub sekundę później. Chyba żeby ten drugi strzał padł z
działa jonowego.
- A co wtedy?
- Wszystkie systemy by siadły i zostalibyśmy w próżni w charakterze zimnego
wraku - uśmiechnął się smutno. - Umiejętność pilotażu nie na wiele się wtedy przydaje.
A reputacja jeszcze mniej.
- Zatem jedyną naszą nadzieją byłby skok w nadprzestrzeń jeszcze przed
pierwszym trafieniem.
- Mniej więcej.
Akanah wzdrygnęła się, słysząc melodyjny sygnał dobiegający z konsoli.
- Co to jest? Co się dzieje?
- Nic takiego - powiedział Luke i pochylił się ku tablicy. - Odbieramy przekaz, na
hiperłączu. Dane o „Gwiezdnym Poranku”. Poprosiłem o nie w Rejestrze na Coruscant,
gdy spałaś.
Spojrzała na niego ze złością.
- Prosiłam, byś poczekał, aż skoczymy.
- Sugerowałaś też, by sięgnął do własnego osądu - powiedział Luke. - I tak
musielibyśmy gdzieś poczekać na ten przekaz, który na dodatek może się nam przydać,
nim skierujemy się na Atzerri.
- I tak tam lecimy - stwierdziła zdecydowanie Akanah. - Napis z Teyr brzmiał
jednoznacznie.
- Ja jednak wolę zerknąć, co nam przysłali. Osobiście uważam, że trochę więcej
informacji na pewno nie zaszkodzi
- Ale może nas zmylić, nakierować na fałszywy trop. Powiedziałam ci, że nie
zostawiamy nigdy obcym żadnych rzeczywistych możliwości wyśledzenia nas.
Kolejny niski ton oznajmił koniec transmisji.
- No to mam nadzieję, że dopilnujesz, abym się nie zgubił - powiedział Luke,
włączając pomocniczy ekran. - Jak chcesz, to sobie rzecz przejrzysz, jak chcesz to nie,
ale ja nie mam wyboru. Nigdy nie lubiłem podejmować decyzji po omacku.
Michael P. Kube-McDowell
101
Luke widział dwie możliwe przyczyny opóźnienia transmisji: albo plik był bardzo
duży, albo bardzo skromny.
Był wybitnie obszerny i obfitował w szczegóły.
Statek znany był dotąd jako „Gwiezdny Poranek”, „Mandaryn”, „Pielgrzym” i
,,Zaspa” i miał bogatą historię. Wiele się z nim działo, zanim trafił w ręce Fallanassich,
jak i potem.
Zbudowany przez Koqus Design Syndic jako modyfikacja dość starego
republikańskiego modelu Seinar został uznany za krótkodystansowy liniowiec,
niemniej z główną kabiną przystosowaną dla pięćdziesięciu ośmiu pasażerów nawet na
dalsze przeloty. Długi na czterdzieści cztery metry, szeroki na dwadzieścia osiem, o
kształcie przypominającym łopatę, z dwoma pokładami w głównym kadłubie, zdolny
był do lądowań planetarnych także w najmniejszych portach, a dobry pilot mógłby
poważyć się nawet na przyziemienie na przygodnym lądowisku. Hipernapęd dość
typowy, blok I, ze zdwojonymi generatorami fuzyjnymi. Niemniej silniki jonowe, dwa
SoroSuub Viper 40, dawały całkiem spory nadmiar mocy. Z takimi osiągami mógłby
solidnie przegonić nawet „Sokoła”, pomyślał Luke.
Ciekawsze wszakże niż dane eksploatacyjne było stwierdzenie, że „Gwiezdny
Poranek” pozostaje wciąż własnością Kell Plath Corporation na Teyr i że przez ostatnie
piętnaście lat nic się w tej materii nie zmieniło. Lista portów, do których w tym okresie
zawijał, obejmowała ponad dwieście pozycji, jednak żaden nie pojawiał się częściej niż
trzy razy, a większość była w ogóle szerzej nieznana. „Znaczy, szwenda się po różnych
dziwnych zakamarkach, stwierdził Luke przejrzawszy listę. O większości tych miejsc
nigdy nawet nie słyszałem”.
A jednak lista musiała być niekompletna. Gdy porównało się daty lądowań, trudno
było nie dostrzec przerw trwających czasem nawet ponad miesiąc, co znacznie
przekraczało pokładowe możliwości pobytu w przestrzeni. Przypis wyjaśniał wszakże,
że nie wszystkie dane na temat światów Sojuszu są jeszcze dostępne: zapiski z
niektórych, szczególnie dotkniętych wojną planet pozostawały niekompletne, czasem
nawet uległy zniszczeniu, ostatnio zaś pozyskanych uzupełnień nie zdążono jeszcze
opracować.
„Brak danych nie powinien być odczytywany jako przesłanka świadcząca o
nieuprawnionej czy nielegalnej działalności”, głosił duży napis umieszczony ponad
listą portów zawijania.
Nie powstrzymało to jednak Luke’a od snucia spekulacji. Najdłuższa przerwa,
niewiele tylko krótsza od roku, zaczynała się trzy miesiące po tym, jak usunięto z
kadłuba nazwę „Mandaryn”. Było to kilka tygodni przed bitwą nad Endorem, a całość
tej białej plamy obejmowała akurat rok najcięższych walk z Imperium.
Według rozpiski „Gwiezdny Poranek” opuścił Motexx w pełni załadowany i w
rejsie czarterowym skierował się ku Gowdawl. Niemniej następny raz widziano go
dopiero ponad trzysta dni później, gdy wylądował na Arat Fraca, pusty na dodatek i bez
pasażerów.
Zważywszy wszystko, ukrycie się w jakimś bezpiecznym porcie lub zakątku
kosmosu było dla nieuzbrojonego liniowca rozwiązaniem całkiem rozsądnym. Tylko
Tarcza Kłamstw
102
gdzie? Motexx i Arat Fraca oddzielały prawie dwa sektory, kilka tysięcy lat świetlnych
oraz Czarny Obłok w Parfadi, obszar całkowicie nieżeglowny, a to za sprawą
podwójnej, masywnej gwiazdy neutronowej. Co stało się z pasażerami zabranymi z
Motexx? Nie było żadnego zapisu wskazującego, by „Gwiezdny Poranek” lądował
kiedykolwiek na Gowdawl.
Następnym podejrzanym elementem był brak na liście Atzerri. Pierwszym portem,
do którego „Poranek” zawinął w rejsie z Teyr, było Darepp. W następnych tygodniach
krążył nieco chaotycznie po Rubieżach, zatrzymując się w koloniach 23 Mere, Yisgga,
Nowa Polokia, Fwis i Babbadod, po czym znów zawrócił ku sercu galaktyki, aż pojawił
się na Motexx. Luke zaprzągł do pomocy nawkomp jachtu i z jego pomocą ustalił, że
najbliżej Atzerri „Poranek” znalazł się w rejsie na Fwis, jednak nie miał prawa zmieścić
się w czasie, by cichcem, bez zbytniego naruszania grafiku, osiągnąć dodatkowy cel
odległy o całe 150 lat świetlnych.
Luke poczuł, że narasta w nim chęć bardziej otwartej rozmowy z Akanah. „Skoro
Fallanassi nie podążyli z Teyr na Atzerri prostą drogą, to czemu my musimy? Skąd
mogli wiedzieć wylatując, że tam właśnie skończą rejs? Czemu nie wskazali na
Darepp? Chciałbym wiedzieć, jak dokładnie brzmiała ta wiadomość”.
Jednak dopiero trzecia wydobyta z przekazu informacja zdała się Luke’owi
najważniejsza. Na tyle istotna, że wstał z fotela i przeszedł do przedziału serwisowego,
który Akanah zajmowała zwykle dla swoich potrzeb.
Luke zwał to gimnastyką, Akanah zaś aktywną medytacją. W tej akurat chwili
siedziała z zamkniętymi oczami i kostkami założonymi za głowę, zdało się, że
całkowicie przy tym odprężona. Lekko podpierała się palcami o pokład dla utrzymania
równowagi.
- Znalazłem coś - powiedział cicho Luke i poczekał, aż dziewczyna zareaguje. -
Akanah? - dodał, gdy wciąż nie otwierała oczu.
Wciągnęła głęboko powietrze, przetoczyła się i rozplatała, siadając w bardziej
tradycyjnej pozycji. Powoli uniosła powieki i spojrzała spokojnie na Luke’a.
- Co znalazłeś?
- „Gwiezdny Poranek” - powiedział. - Ostatnie kilka miesięcy spędził w rejonie
Farany, na drugim końcu Wspólnego Sektora. Jednak niecałe dwanaście godzin temu
wylądował w Vulvarch.
- Czemu tak cię to poruszyło?
- Vulvarch leży ledwie trzydzieści cztery lata świetlne stąd - wyjaśnił Luke. -
Moglibyśmy być tam w połowie czasu potrzebnego na dotarcie do Atzerri. Nawet
mniej.
- Statek nie jest ważny. Nasza droga prowadzi na Atzerri.
- Ależ ta droga zarasta od piętnastu lat zielskiem - powiedział Luke. - Popatrz
tylko, co dotąd zyskaliśmy. Na Atzerri znajdziemy najpewniej następną wiadomość
każącą nam gnać dalej, na Darepp czy Babbadod lub na Arat Fraca. „Poranek” plątał
się po całej galaktyce.
- Statek nie jest ważny - powtórzyła Akanah. - To tylko narzędzie, przedmiot.
Nam kazano lecieć na Atzerri.
Michael P. Kube-McDowell
103
- Cokolwiek czy ktokolwiek czeka nas na Atzerri, czyni to już od piętnastu lat.
Kilka dni nie zrobi różnicy - powiedział Luke nieco zirytowany jej uporem. - A ten ślad
jest świeży, sprzed dwunastu godzin. Jeśli zaraz skoczymy, powinniśmy dotrzeć na
Vulvarch, zanim „Poranek” wystartuje.
Pokręciła głową.
- Tam nie znajdziemy kręgu.
- Od czasu przejęcia statku przez Kell Plath w rejestrze figuruje wciąż ten sam
pilot - rzucił niecierpliwie Luke. - Ona musi być jedną z was lub przynajmniej was
znać. Akanah, możemy strawić całe miesiące na śledzeniu ruchów kręgu w przeciągu
tych ostatnich piętnastu lat, „Gwiezdny Poranek” zaś to szansa trafienia tam, gdzie są
teraz. Myślałem, be tego właśnie pragniesz.
- Muszę podążać drogą, którą mi wyznaczono - powiedziała Akanah. - Tyle wiem.
Tyle mi obiecano: że droga do domu zostanie oznaczona.
Luke odwrócił głowę, zacisnął jedną dłoń w pięść i wycofał się do przedniego
przedziału. Wrócił, gdy złość mu przeszła. Akanah wznowiła już medytacje.
- Może chociaż z nimi porozmawiasz, zanim skoczymy? - spytał. - Mam adres
hiperłącza „Poranka”, mogę otworzyć dla ciebie bezpieczną linię. Będziesz całkiem
chroniona, dość że wymienię stosowne znaki. Może oszczędziliby nam całej długiej
podróży.
- Nie - stwierdziła dziewczyna, nawet nie podnosząc głowy. - Nie uczynią tego.
- Czemu nie?
Spojrzała na Luke’a.
- Nawet jeśli załoga statku należy do kręgu, nigdy nie ujawnią się przed obcym na
taką odległość. Podobnie i ja nie odkryję się nigdy przed nikim, nie czując go w Nurcie.
Znaki i słowa to tylko rytuał, istota rozpoznania związana jest z odczuwaniem czyjejś
obecności. Przykro mi.
Słysząc taki sprzeciw, Luke zaniemówił. Akanah dojrzała ślad tej frustracji w jego
spojrzeniu.
- Powinieneś zrozumieć - powiedziała. - Z tobą i tobie podobnymi rzecz wygląda
identycznie. Liczy się tylko to, co czujesz tutaj. - Trzema palcami lewej dłoni dotknęła
miejsca pomiędzy piersiami. - To cię nigdy nie oszuka.
Po tej rozmowie została niezbyt przyjemna atmosfera podejrzliwości i rozżalenia.
Akanah nie próbowała zabraniać Luke’owi kontaktować się z „Gwiezdnym
Porankiem” na własną rękę, jednak cały czas krążyła dość blisko stacji łączności, by nie
mógł uczynić tego bez jej wiedzy. Było absolutnie oczywiste, że nie pragnie więcej
podobnych zaskoczeń jak to, które zgotował jej po drzemce.
Ze swojej strony Luke uznał, że próba wywołania tamtego statku bez współpracy
Akanah nic by nie przyniosła. Milcząco uznał zatem jej decyzję i z rezygnacją
przygotował się na rejs na Atzerri, chociaż drażniła go badawcza podejrzliwość
dziewczyny.
Ona też powstrzymała go przed ściągnięciem materiałów na temat „Leniwca”,
które bez wątpienia czekały już gotowe w Rejestrze. A odkrycia tyczące „Poranka” i
Tarcza Kłamstw
104
upór dziewczyny tylko podsyciły jego ciekawość, by ujrzeć i tamten materiał. Na razie
jednak nie mógł tego uczynić, przez co z wolna sam zaczynał traktować sprawę, coraz
bardziej podejrzliwie.
Gdy nadeszła pora skoku z obszaru Teyr, Luke bez fatygowania Akanah zajął się
koniecznymi drobiazgami i zaprogramował co trzeba, po czym położył się na koi, żeby
przespać skok. Wcześniej rozmyślnie zostawił raport na temat „Gwiezdnego Poranka”
otwarty na pomocniczym ekranie. Czy Akanah dała się skusić, tego nie wiedział.
Ostatecznie otworzył się szeroko na Moc i pozwolił, by sprzeczne emocje uleciały.
Zasnął w przeciągu paru minut.
Trzy godziny od Teyr verpiński jacht zgodnie z programem wyłonił się z
nadprzestrzeni. Luke wstał i w miarę możności uśmiechnął się przyjaźnie do Akanah,
która odpowiedziała tym samym, chociaż może bez przesadnej serdeczności.
- Zamierzam teraz popytać w Ministerstwie Stanu, chyba że i to uważasz za
niewłaściwe - powiedział Luke, siadając na fotelu pilota.
- Nie. Nie chcesz, bym przy tym była?
Luke pokręcił głową i włączył hiperkom.
- Tu nie ma żadnych tajemnic, rutynowa sprawa. - Znów spróbował się
uśmiechnąć, ale nie wyszło zbyt szczerze. - A swoją drogą, brakuje tu nieco
prywatności.
Wyłożenie prośby zajęło mu kilka minut, odpowiedź otrzymał natychmiast. Nie
wspominał już, że siedem dodatkowych portów, które wymienił, „Gwiezdny Poranek”
również raz odwiedził. Jeśli Akanah coś poznała, to zrozumiała, czym Luke się kieruje.
Jeśli nie, to i tak nie było sprawy.
- Teraz pora na inspekcję - oznajmił Luke i wstał.
- Mogę zerknąć do tych plików?
- Jasne. Nawet lepiej, że to zrobisz. Jak powiedziałem, nie ma tu nic tajnego. Będą
w zasięgu głosu. Gdyby coś się działo, krzyknij.
Badanie wnętrza jachtu zajęło prawie godzinę. Luke zaczął od tyłu małego
pomieszczenia serwisowego, a potem wziął się do metodycznego otwierania
wszystkich włazów i wzierników, jakie tylko statek miał w środku, szukając
jakiejkolwiek rzeczy, która by tu po prostu nie pasowała. Przy okazji odkrył
prymitywny moduł odzysku wody (uchodzący kiedyś na tym jachcie za luksus) i z pół
tuzina różnych przedmiotów, które kiedyś komuś musiały się zawieruszyć, ale nic
ponadto.
- Nie rozumiem, czemu w tym porcie nie pozwalali na obsługę serwisową w
obrębie parkingu - mruknęła Akanah, gdy Luke wrócił.
- Może w ramach ochrony interesów serwisu. W ten sposób zapełniają im
warsztaty, wiesz, jak to jest. - Wskazał na ekrany. - Ciekawa lektura?
- Na Atzerri nie ma kontroli obszaru - powiedziała dziewczyna. - Możemy
wskoczyć od razu na orbitę i sami wybrać lądowisko. Tam porty działają niezależnie.
Wydaje się, że nie ma nawet żadnego rządu.
Michael P. Kube-McDowell
105
- Byłem już kiedyś na świecie Wolnych Kupców - przypomniał sobie Luke. - Nikt
w galaktyce nie przypomina anarchistów bardziej niż oni. Gdyby znaleźli sposób, jak
radzić sobie w ogóle bez rządu i nie ryzykować nadmiernego rozwoju bandytyzmu, to
ani chwili by się nie wahali. Zresztą, i w takim ustroju tolerują zadziwiające
bezhołowie. Na ich świecie nie wolno być ani biednym, ani zbyt powolnym.
Luke nie zauważył cienia, który przebiegł przez oblicze dziewczyny, wyczuł
jednak, że wzdrygnęła się ze wstrętem.
- Gdy imperialni odeszli, Carratos też był prawie taki - powiedziała. - Poczuję się
pewnie jak w domu.
- A Fallanassi?
- Co chcesz powiedzieć?
- To wcale nie jest dla nich miejsce lepsze niż Teyr. Nie domyślasz się, czemu
twoi właściwie tam polecieli? A nawet może zamieszkali?
- Oni są tak moi, jak i twoi - mruknęła Akanah z lekkim uśmiechem. - Nie potrafię
odpowiedzieć na twoje pytanie. Może w takim miejscu łatwiej jest zniknąć.
- Możliwe, że tak właśnie było.
- Nie zgadniemy - stwierdziła. - Statek czysty?
- Niczego nie znalazłem.
- No to ruszajmy. Wprost na Atzerri.
- Nie twierdzę, że nie można schować czegoś tak, że i ja nie znajdę - ostrzegł
Luke.
- Wiem.
- No to zobaczmy, czy da się stąd wytyczyć prosty szlak - powiedział Luke,
odwracając się do astrogatora. - Myślałem połączyć to wszystko w jedną linię.
Skoczyli dwadzieścia minut później. Meldunek na temat „Leniwca” czekał wciąż
cierpliwie na Coruscant.
Im dłużej przebywali na pokładzie szperacza, tym statek wydawał się im
mniejszy, zaś ostatnie tarcia jeszcze wzmocniły niemiłe wrażenie. Gdy tylko weszli w
nadprzestrzeń, wrócili do sypiania na zmiany.
Działało to głównie dlatego, że koja była wyposażona w całkiem efektywny
system wygłuszania, zaś zasłona dzieliła wówczas statek na dwa światy, jeden dzienny,
drugi nocny. Przez większość doby, niezależnie od tego, co komu akurat wypadło, tak
Luke, jak i Akanah mogli cieszyć się iluzją przebywania w pojedynkę na statku. Dawali
sobie zawsze dość czasu pomiędzy zmianami, by uniknąć typowego dla jednostek
wojskowych zajmowania pryczy ciepłej jeszcze po poprzedniku. Niemniej Luke i tak
zwykle wyczuwał lekką woń dziewczyny nawet na odwróconej poduszce.
Skok na Atzerri należał do dłuższych. Przy pierwszej zmianie oboje nie mieli
sobie zbyt wiele do powiedzenia. Ona garnęła się do snu, on zaś do poczytania poczty
dyplomatycznej. Dopiero za drugim razem podjęli jakby bardziej uprzejmą, choć
banalną rozmowę.
Tarcza Kłamstw
106
Przy trzeciej okazji oboje mieli na tyle dość samotności, by wdać się w
konwersację, następnym zaś razem Luke poruszył temat, który od dłuższego czasu nie
dawał mu spokoju.
- Akanah, skoro przekazywanie treści napisu obcym narusza ślubowanie, to czemu
mi powiedziałaś?
- Bo uważam cię za jednego z nas - odparła z lekkim zdziwieniem. - Nie
przeszedłeś treningu, nie jesteś adeptem, ale należysz do Fallanassich.
- Czemu? Bo moja matka...
- To raz, a dwa, że masz w sobie potencjał, który pozwolił ci związać się z Mocą.
Luke wrócił na fotel pilota i zwinął się w nim bokiem.
- Jak to się dzieje, że ktoś wstępuje do kręgu?
- Sama ciekawość nie wystarczy. Tyle chyba rozumiesz. Niektórzy są do tego
urodzeni, niektórym przychodzi to z czasem. Czy w twojej dziedzinie jest inaczej?
- Masz na myśli, że jedni z tym się rodzą, u innych zaś się ujawnia, gdy są już
adeptami?
- Czy tego i tak nie ma się we krwi?
- Czasem na to wygląda. Niekiedy jednak można odnieść wrażenie, że sprawa
wymyka się spod kontroli, tak jakby Moc decydowała za adepta - powiedział Luke,
obracając się i wspierając stopę na panelu.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Pomyśl tylko, jak wygląda obecny powrót Jedi - powiedział Luke. - Imperium
polowało na nas tak usilnie, aż wszystkich prawie wygubiło, zostało tylko paru
ukrytych po samotniach, ale to nie oni nadają dzisiaj ton. Spotkałem takich studentów,
którzy nigdy nie mieli rodzinnie nic wspólnego z Jedi, co więcej, reprezentują gatunki,
które nigdy wcześniej nie pojawiły się w Zakonie.
- Niektórzy z was mogą mieć w sobie żyłkę awanturnictwa - rzuciła nagle
Akanah. - Pamiętam z Carratosa wiele żartów o tym, jak Imperator spędza noce. Jeśli
Jedi sypia sam, czyni to zawsze z wyboru, jak ty.
- Sugerujesz, że mógłbym pomóc ci wygrzać posłanie? - spytał Luke. - Wydawało
mi się, że tego nie było w umowie.
- Jasne że nie. Wcale tego nie oczekuję.
- To czemu ruszasz temat?
- Bo do dzisiaj Luke Skywalker mógłby mieć setkę dzieci. Nawet tysiąc.
- Zwariowany pomysł.
- Nie, zwykła prawda. Bohaterom i monarchom inne role pisane, a ty jesteś po
trosze jednym i drugim. Chyba nie powiesz, że o tym nie wiesz?
Luke zmarszczył czoło i odwrócił głowę.
- Nie wiem, jak zostać ojcem jednego dziecka, a co dopiero tysiąca takich
małych...
- Nie musisz wcale wiedzieć. Starczy, że ich potencjalne matki tego oczekują. Dla
nich byłby to wielki dar.
Michael P. Kube-McDowell
107
- Dla mnie jakoś ważniejsze jest w tej materii to, czego sam oczekuję - mruknął
Luke i skierował rozmowę z powrotem na bezpieczniejsze tory. - Wspomniałaś coś o
moim honorowym uczestnictwie w kręgu...
- Nie honorowym. O nowicjacie.
- Niech będzie, że nowicjacie. Istnieje w waszej regule wyjątek dla takich, jak ja?
- Każdy adept ma prawo do wyboru własnego osądu i obowiązek nauczania -
powiedziała. - Ja swój wybór uczyniłam.
- A reszta? - spytał Luke. - Spędziliśmy razem tyle godzin. Czemu nie zaczęłaś
mnie uczyć?
- Ależ zaczęłam. Prosiłam cię, byś zastanowił się, w co wierzysz, co właściwie
wiesz. Aby wyjść poza to, należy najpierw otworzyć drzwi i temu służy nowicjat. Ale
ty nie jesteś gotów myśleć o sobie znów jako o uczniu, jeszcze nie teraz. Zbyt daleko
zaszedłeś, by łatwo wrócić do początków.
- Nie - Luke pokręcił głową. - Jedi to zawsze poszukiwacz. Jedi zawsze się uczy.
To Ciemna Strona napełnia obsesyjnym przekonaniem o własnej wszechwiedzy i
pędem do działania.
- Jednak w każdym dziele zabijania jest odrobina Ciemnej Strony - powiedziała
powoli Akanah. - To forma oporu przeciwko uczeniu się, które proponuję. Część
umysłu uznała już, że zna wszystkie odpowiedzi, i wzdraga się przed stawianiem czoła
nowym pytaniom.
Luke namyślał się chwilę, przesuwając palcami po obrąbku swojej tuniki.
- Możesz mieć rację - stwierdził w końcu. - Spotkałem kiedyś Moc w chwili, gdy
potrzebowałem władzy. Chciałem broni do ratowania przyjaciół, nie szukałem nauki.
Planowałem wojnę z Imperium, a nie pokój we wszechświecie. Może zostało coś z tego
w sposobie, w jaki postrzegam samego siebie. Będę musiał nad tym jeszcze pomyśleć.
- I dobrze - mruknęła Akanah. - Takie słowa napawają nadzieją. A to już początek
czegoś lepszego.
Luke usiadł prosto i obrócił się ku dziewczynie.
- Akanah, chcę, byś mnie uczyła - powiedział. - Chcę nauczyć się czytać wasze
napisy. Pomogłaś mi już tak, bym sam jeden zobaczył. Możesz sprawić, abym
dostrzegał je samodzielnie?
- Tak. Ale to nie materiał na pierwszą lekcję. To przyjdzie później.
- Nie sądzisz, że jest przynajmniej jeden ważny powód, aby zmienić program?
- Jaki niby?
- A taki, że na wszelki wypadek ja też powinienem to umieć. Jeśli zamierzamy
podążyć wyznaczoną ci drogą ku kręgowi, wówczas odczytywanie zostawionych w
Nurcie napisów ma kluczowe znaczenie. Ale tylko jedno z nas potrafi je dostrzec...
- Ja żadnego nie przegapię - stwierdziła Akanah i potrząsnęła głową. - Ani nie
przekręcę.
- A jeśli coś nas rozdzieli? Powiedziałaś, że masz mnie za jednego z Fallanassich.
Jeśli tak, to owe znaki przeznaczone są również i dla mnie.
Tarcza Kłamstw
108
- Taka zmiana w nauczaniu musi wynikać z czegoś więcej niż zwykła potrzeba
chwili - odparła Akanah. - Przepraszam. Czas nie jest stosowny do spełniania
podobnych próśb.
Luke zmarszczył brwi.
- Obawiasz się, że mógłbym się wymknąć i dokończyć podróż na własną rękę, bez
ciebie?
- Nie. Ale czy pozwoliłbyś, aby twój niecierpliwy uczeń dyktował ci kolejność i
czas przekazywania nauk? Czy powierzyłbyś mu jakiś istotny sekret, potencjalnie cię
kompromitujący, zanim nie zyskałbyś pewności, że on zaakceptował to, co
najistotniejsze dla pojmowania twojej osoby?
- Czyli powinienem najpierw złożyć ślubowanie kręgowi?
- Tak. Ale dopiero gdy będziesz gotów, a na razie nie jesteś. I tylko wiedziony
prawą pobudką, a ta taka nie jest.
- To jak miałbym w widomy sposób cię upewnić? Jak mogę okazać, że jestem
gotów?
- Gdy wylądujemy na Atzerri, zostaw broń na statku - powiedziała. - To będzie
znak. Dobry na początek.
Luke wsparł łokcie na kolanach, wcisnął pięść w otwartą drugą dłoń i wbił
spojrzenie w pokład.
- To też będę musiał przemyśleć - powiedział w końcu i wstał. - Jeśli to zrobię, to
muszę mieć po temu naprawdę istotny powód. Sama zapłata nauczycielowi za kolejną
lekcję to za mało.
Uśmiechnęła się ciepło.
- Wiedziałam, że nie mylę się co do ciebie - powiedziała. - Gdy przyjdzie pora,
krąg chętnie cię przyjmie.
Skinął głową i zacisnął wargi. Przeszedł pomiędzy fotelami ku legowisku. Jednak
jego twarz musiała zdradzić coś Akanah, dziewczyna bowiem także wstała.
- Masz jakieś wątpliwości w kwestii mojej osoby, Luke? - zawołała za nim.
Zatrzymał się z jedną nogą na stopniu koi i spojrzał do tyłu.
- Paru rzeczy nie rozumiem, kilka mnie zastanawia - wyjaśnił. - Czy można to
nazwać „wątpliwościami”? Nie wiem.
- A ja wiem. Czemu po prostu mnie nie spytasz? Nie boję się twoich pytań. Może
ty boisz się moich odpowiedzi?
- Wątpliwe.
- Albo boisz się urazić mnie swoją ciekawością.
- Może.
- Niełatwo mnie obrazić. Spytaj, o co chcesz, już teraz, a może łatwiej ci będzie
zasnąć.
Luke stanął oboma stopami na pokładzie i obrócił się ku dziewczynie.
- Dobrze - powiedział. - Jak to się stało, że kupiłaś ten statek? Czemu nie
polecałaś na Lucazcca, skoro miałaś już na bilet? To musiało wynosić o wiele mniej niż
cena tego statku. Mam wrażenie, że mogłaś polecieć tam już wiele lat temu i nie
rozumiem, czemu tego nie zrobiłaś.
Michael P. Kube-McDowell
109
- O mało bym zrobiła. Sześć lat temu - powiedziała ze smutnym uśmiechem. -
Rzeczywiście, miałam na bilet. Mogłam polecieć do Ialtry. Ledwo oparłam się pokusie.
Luke skinął ręką.
- I...
- Gdybym to zrobiła, byłabym uwięziona na planecie. Dotarłabym na Lucazeca,
owszem, ale znów jako nędzarz. Na Carratosie były przynajmniej ruchliwe porty i
wiedziałam, jak i gdzie sobie dorobić. Widziałeś Lucazeca, to biedna planeta. Ani
ukraść, ani się wżenić, a zapracować to już w ogóle.
- Zatem czekałaś.
- Tak naprawdę nie miałam wyboru - powiedziała Akanah. - Pojęłam, że muszę
zadbać o coś więcej niż tylko bilet poza planetę. Muszę kupić sobie wolność od takiego
życia. Nie mam nic prócz tego statku i jeszcze paru kredytów, ale ten statek to
naprawdę wiele. Chociaż ze swojej perspektywy bohatera nie wiesz, ile to dla mnie
znaczy.
- Właśnie że rozumiem. Pamiętam czas uwięzienia na Tatooine.
- Czy odpowiedziałam zatem na twoje pytanie? Rozumiesz już?
Luke przytaknął.
- Jeszcze tylko jedno. Gdy już kupiłaś ten statek, czemu najpierw poleciałaś do
mnie? Czemu Coruscant, a nie Lucazec?
- Bo gdy śniłam o powrocie do Ialtry, to ty zawsze tam byłeś - powiedziała
łagodnie. - Zdumiewało mnie to, aż pojęłam znaczenie marzenia. Miałam zabrać cię ze
sobą. Przywieść cię do kręgu. Bo tam jest twoje miejsce.
Luke stwierdził prawie ze zdumieniem, ale też bez nieprzyjemności, że gotów jest
uwierzyć w wyjaśnienia dziewczyny. Były proste i podbudowane szczerymi emocjami.
Jednak z jakichś powodów wcale nie było mu łatwiej zasnąć.
Tarcza Kłamstw
110
R O Z D Z I A Ł
8
- Mówi Port Kosmiczny Talos, Atzerri.
Akanah zerknęła na Luke’a.
- Mogę? - spytała.
- Oczywiście - odrzekł, popierając to zachęcającym gestem i siadając wygodnie w
fotelu pilota.
- Talos, tutaj „Leniwiec” - powiedziała Akanah. - Ile liczycie za stanowisko
poniżej dwudziestu metrów?
- W jakiej walucie będziecie płacić?
- Noworepublikańskie kredyty.
- Dziewięćset za pierwsze dwa dni, w tym stawka za lądowanie i zaopatrzenie. Sto
za każdy następny dzień. Jeśli jednak zostaniecie dłużej niż dziesięć dni, zaczniemy
wam naliczać stawki długoterminowe od trzeciego dnia począwszy.
- Talos, chyba macie mnie za chłopka - rzuciła Akanah. - Każecie płacić jak za
zboże.
- To oficjalne stawki z dnia pierwszego bieżącego miesiąca - odparł kontroler. -
Dziewięćset za paliwo i resztę, sto za każdy dzień postoju. Ja nic nie kręcę, ja tu tylko
pracuję.
- Talos, pytałam o dwadzieścia metrów, nie dwieście. I tylko o wynajęcie, nie o
kupno. Proszę zatem raz jeszcze, tym razem bez żartów.
- Dziewięćset za obsługę, sto za każdy dzień - powtórzył kontroler. - Reflektujecie
czy nie? Nie mamy zbyt wielu wolnych miejsc.
- Naprawdę? Myślałam, że wszystko świeci pustkami. W Skreece ląduje się za
sześćset. Dają to samo i jeszcze pięć dni.
- Skreeka to sami złodzieje - stwierdził kontroler. - Ich doki są najmniej
bezpieczne na całym kontynencie.
- Jednak będziecie musieli przekonać nas jakoś, byśmy tam nie lecieli -
powiedziała Akanah. - Ostatecznie to, czego na mnie próbujecie, to rozbój w biały
dzień.
- Chwilę, „Leniwiec”.
Nad ekranem zapaliło się żółte światełko.
Michael P. Kube-McDowell
111
- Zobaczysz - mruknęła Akanah. - Wróci z lepszą propozycją i powie, że to
pomysł jego przełożonego. Wszystko zależy od tego, na ile mocno chce nas
powstrzymać od wizyty w Skreece. Cokolwiek jednak podsunie, to będzie i lak
powyżej rzeczywistych stawek portu, bo przecież on też musi z tego coś mieć.
- Nie wiedziałem, że masz aż takie obycie podróżne.
Uśmiechnęła się.
- Tyle czasu kręciłam się w pobliżu portów Carratosa, że w końcu nabrałam
obycia.
- A skąd wzięłaś stawki Skrzeki?
- Och, z głowy.
Żółte światełko zamigotało i zmieniło barwę na zieloną.
- Mówi Talos. Sprawdziliśmy, że to wasza pierwsza wizyta u nas, a mój
przełożony nie chciałby, abyście dawali zarobić tym draniom ze Skreeki. Zgodził się na
jednorazowy rabat uznaniowy, pięćset za lądowanie i zaopatrzenie, siedemdziesiąt pięć
za dzień. To najlepsze, co mogę dla was znaleźć, na waszym miejscu bym się nie
krzywił. Wierzcie, przy takiej stawce wcale na was nie zarabiamy. Możecie szukać,
gdzie chcecie, jak znajdziecie coś za mniej, to na pewno z jakimiś dodatkowymi
haczykami, żeby się opłaciło.
- Proszę podziękować ode mnie przełożonemu - powiedziała Akanah. -
Przyjmujemy.
- Słuszna decyzja - odparł kontroler. - Jak tylko prześlecie mi autoryzację, zaraz
damy wam wiązkę prowadzącą.
Wskaźnik zapłonął czerwienią i zgasł. Akanah spojrzała na Luke’a.
- I proszę, kochanie - uśmiechnęła się słodko. - Mamy rezerwację.
Dok 13A przypominał Luke’owi pomniejszoną wersją tego, co widział, gdy
pierwszy raz zobaczył „Sokoła Millenium” w Mos Eisley. Podobny był projekt,
urządzenia tak samo przestarzałe: ręcznie podłączane kable i przewody, brak robotów
wśród obsługi, mechaniczne zamki i żadnej osłony pogodowej.
- Nie do wiary, że dałam im za to aż pięćset - powiedziała Akanah z
obrzydzeniem, unosząc ręce nad głowę. - Stuletni staroć. Przepłaciłam tak ze
dwadzieścia razy.
- A i tak dzięki sezonowej obniżce - dodał Luke, podłączając do jachtu ostami
przewód paliwowy. - Trudno oczekiwać luksusów.
- Albo uczciwości. Dobra, przepłaciliśmy tak gdzieś o połowę, ale mam nadzieję,
że chociaż oni się ubawili tym żartem.
- Nieważne - powiedział Luke. - I tak starczy. Sprawdzimy zapasy na statku?
Może mają tu stary typ racji żywnościowych, żeby pasowały do modułu „Leniwca”?
- Sam się tym zajmij - stwierdziła Akanah, narzucając torbę na ramię. - Ja muszę
iść.
Luke wyłonił się spod „skrzydła” szperacza.
- Że jak?
- Tym muszę się zająć sama.
Tarcza Kłamstw
112
- Czemu?
- Jeśli Fallanassai tu są, to powinnam sama ich spotkać. Jeśli wezmę i ciebie, to się
nie ujawnią. Nie postrzegają ciebie tak jak ja. Dla nich jesteś jeszcze tylko obcym.
- A co ja mam robić w tym czasie?
- Możesz tu zostać. Jak ich znajdę, to po ciebie wrócę. Przecież wiesz. Jeśli nie
znajdę, to też wrócę.
- A gdybym nie zechciał tu zostać?
- To idź zwiedzić miasto. Pochodź tobie tu czy tam, jak wola i ochota. Jeśli nie
zastanę cię po powrocie, to poczekam - powiedziała Akanah. - Proszę cię tylko, byś za
mną nie szedł. Mógłbyś wszystko zepsuć.
- Wcale mi się to nie podoba - powiedział Luke. - Czemu nie możemy iść razem,
jak wcześniej na Lucazecu czy na Teyr?
- Bo tam wiedziałam, że krąg opuścił Lucazeca, a Noriki nie było już na Teyr. Nie
wiem jednak jeszcze, jak z Atzerri.
- Nie sądziłem, że moje towarzystwo może być dla ciebie kłopotliwe.
- A jednak. Zrozum, jeżeli wyjdziesz stąd, to jako Li Stonn, tak?
- Owszem.
- Skoro ja mogłam przeniknąć tę iluzję, to inni też mogą. Jeśli zobaczą nas razem
lub jeśli będziesz za mną szedł, to pomyślą, że próbujesz ich oszukać, uznają cię za
zagrożenie. Poczekają na chwilę, aż będę sama, żeby do mnie podejść. Jeśli jednak
rozpoznają ciebie, to nie wiem, co zrobią. Mogą ukryć się przede mną na dobre w
obawie, że zostałam przekabacona. Mogą nawet opuścić Atzerri. Muszę iść sama.
Luke zamyślił się głęboko. Wszystko, co usłyszał, miało ręce i nogi, ale jakoś
zupełnie nie pasowało mu do całokształtu.
- Niechętny jestem rozdzielaniu się. Szczególnie tutaj.
- Wciąż uważasz, że potrzebuję ochrony? - spytała. - Przez większość życia
mieszkałam w takich właśnie, podejrzanych miejscach. Znam ich mieszkańców:
rabusiów, sutenerów, handlarzy prochów, szantażystów i nawet takich dewiantów,
którzy lubują się jedynie w dręczeniu. Kilka razy oberwałam, ale nauczyłam się i
przeżyłam. Nabrałam siły i sprytu, i sama umiem się o siebie troszczyć. Nic mi nie
będzie, Luke.
- Dobra - mruknął Luke, poddając się. - Ale chciałbym chociaż wiedzieć, gdzie
idziesz. To na wypadek, gdybyś nie wróciła, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego.
Gorszego niż zwykła przygoda w podejrzanej dzielnicy.
- Na to zgoda - odparła Akanah. - Ale daj mi dość czasu, bym się ze wszystkim
uporała. Obiecaj, że nie zaczniesz mnie szukać, aż... nie miną trzy dni bez znaku życia
ode mnie.
Luke spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Trzy dni? To dość, by wywieźć cię do Hegemonii Tionu.
Roześmiała się.
- Ostatni mężczyzna, który próbował mnie porwać, nie zdołał przetransportować
mnie dalej, jak na koniec alei - powiedziała. - Trzy minuty później wiedział już, jak
poważny błąd popełnił.
Michael P. Kube-McDowell
113
- Niech tam. Ale wciąż nie pojmuję, po co ci aż trzy dni.
- Aż trzech nie potrzebuję, dlatego właśnie jakby co, to wtedy powinieneś zacząć
mnie szukać. Udaję się do dzielnicy Pemblehov, na północ od parku.
- I to wszystko, co powiesz?
- Tyle mogę powiedzieć. Do widzenia, Luke. Wrócę, jak tylko się da.
Po wyjściu Akanah Luke poświęcił nieco czasu na sprawdzenie, co kryje się za
wszystkimi drzwiami stanowiska parkingowego.
Prysznic i toaleta domagały się gwałtownie sprzątania, dostępnego niewątpliwie
za następne pięćdziesiąt kredytów, niemniej wizja skorzystania z prawdziwej kąpieli
bez ograniczenia wody była zbyt kusząca. Luke szybko zrobił dopłatę i zamknął za
sobą drzwi, by zająć się wspomaganym automatycznie pucowaniem i szorowaniem.
Potem spróbował przeszukać gruntownie schowek ze statkowymi zapasami. Ku
swemu zdumieniu znalazł dwie porcje w opakowaniach typu K-18, obie przedatowane,
ale nie aż tak bardzo. Umieścił starszą w module spożywczym i spróbował. Wypadło
pozytywnie, drugą upchnął więc w magazynku pod podłogą. Wiedział, że służby
portowe znów policzą coś sobie za zwrot tylko jednego pustego opakowania, ale to go
nie zniechęciło.
Załatwiwszy jedno, Luke zajął się majsterkowaniem.
Terminal kontroli systemów oferował całą serię uzupełnień i unowocześnień
awioniki, razem zresztą z niszczarką kart tuż obok. Większość tego, czym dysponował
szperacz była mocno przestarzała, toteż Luke szybko znalazł z pół tuzina możliwych
modyfikacji i zamontował je na „Leniwcu”. Wszystkie programy okazały się wolne od
wirusów, co było zdumiewające zważywszy źródła. Jednak nowa wersja nawigatora
wykryła, że Luke majstrował przy transponderze identyfikacyjnym, konieczne więc
okazało się przywrócenie poprzedniej, błogo nieświadomej wersji programu.
Koniec końców uporał się ze wszystkim, co mógł wykonać w tych warunkach,
czyli zamiast stołu korzystając co najwyżej z ławy lub zgoła z płyty podłoża, na której
łatwo mogło się coś drobnego zagubić. Potem wykorzystał odrobinę otwartej
przestrzeni stanowiska dla odrobienia pierwszych od opuszczenia Coruscant ćwiczeń
Jedi. Popracował też trochę mieczem świetlnym. Cierpliwie przeszedł cały cykl
treningowy, dzięki czemu odzyskał spokój i jasność umysłu.
Stan ten był odbiciem mądrości prostego stwierdzenia: „Nie ma emocji, jest tylko
spokój. Nie ma ignorancji, jest tylko wiedza. Nie ma namiętności, jest tylko
wyciszenie. Nie ma śmierci, jest tylko Moc”. Spokój, wiedza i wyciszenie były tym, co
płynęło z poddania się Mocy i połączenia ze wszystkim, co Moc reprezentowała.
Pozostanie w tym było zawsze rodzajem wyzwania. W izolacji Dagobah czy
Pustkowi Jundlandzkich lub pustelni na lodowym brzegu doświadczony Jedi potrafił
tkwić w podobnym stanie ducha praktycznie w nieskończoność.
Wszelako nie można było zapominać o chaosie rzeczywistego świata. Wraz z
powrotem jego poczucia, wracała też własna wola. Poddanie Mocy ulegało zaburzeniu,
związek słabł, aż najprostsze emocje, popędy rozmywały ostatecznie wyważony
Tarcza Kłamstw
114
spokój. Nawet najwięksi mistrzowie musieli ćwiczyć regularnie, by nie utracić tych
zdolności, które już posiedli.
Ćwiczenia obejmowały tak ciało, jak i ducha, prysznic zaś na tyle rozgrzał
mięśnie, że ich pobolewanie wyraźnie dało Luke’owi do zrozumienia, iż trochę zbyt
długo ich nie używał. Przez dłuższy czas stał w miejscu, gdzie zbiegało się sześć
strumieni wody i oddawał się przy tym masażu kolejnej medytacji.
Gdy wyszedł w końcu z kabiny i znów się ubrał, sprawdził czas, ciekaw, ile
godzin minęło właściwie od wyjścia Akanah.
Dopiero sześć.
Stojąc przy dziobie szperacza, rozejrzał się po stanowisku. Teraz, gdy wyobraził
sobie, że będzie musiał spędzić tu kilka dni, wydawało się dziwnie małe.
Luke narzucił płaszcz z kapturem, zamknął statek, potem i samo stanowisko, przy
czym upchnął w zamku szpilkę w taki sposób, żeby tylko on sam mógł go potem
otworzyć, i ruszył w noc. Gdy spojrzał na rysujące się poza portem światła Talos, jego
ręka odruchowo podążyła tam, gdzie zwykle wisiał miecz. Palce natrafiły tylko na
powietrze. Po chwili zaskoczenia Luke wszystko sobie przypomniał, przywołał na
twarz maskę Li Stonna i poszedł dalej.
Jest rzeczą powszechnie znaną i często z ironią wspominaną, że na świecie
Wolnych Kupców najmniej ze wszystkiego jest wolności. Chodzenie i oddychanie nie
były tu obłożone opłatą podobno jedynie dlatego, że Koalicja Kupców nie wymyśliła
jeszcze skutecznego sposobu egzekwowania stosownej należności od opornych.
Niemniej wejście do Talos kosztowało dwadzieścia kredytów. Już u granic portu
zaczynał się ruch, jak zwykle zresztą na planetach Wolnych Kupców. Na Atzerri kupić
można było dosłownie wszystko, wszystkiego sobie zażyczyć, i to w promieniu ledwie
pięciuset metrów od którejkolwiek z trzech bram portu. Wszyscy co więksi kupcy
fundowali tu sobie przynajmniej pokaźną witrynę. Całe szeregi gablot jaśniały wzdłuż
zatłoczonych szerokich bulwarów wiodących do placówek wynajmu transportu i
podjazdów taksówek.
W małych sklepikach było głośno i natarczywie. Ekrany nad wejściami
zachwalały towary do wtóru z drzwiowymi szczekaczkami. Obyci kupujący ignorowali
i jedno, i drugie. W każdym sklepiku proponowano także rabaty oraz darmowy
transport do właściwego magazynu. Niektórzy wystawiali nawet małe armie robotów,
które składały przechodzącym propozycje nie do odrzucenia.
Jedynym zadaniem Placu Kupieckiego było zanęcenie jak największej liczby
nowo przybyłych, którzy zieloni jak szczypiorek na wiosnę dalecy byli jeszcze od
obycia. Gdy udało się już jakiegoś chwycić na wędkę, można było przekazać go zawsze
komuś zaprzyjaźnionemu ze związku kupieckiego, która to współpraca miała na Atzerri
bogatą i długą tradycję. Ostatecznie Wolni Kupcy niczego nie cierpieli tak bardzo, jak
widoku klienta nabywającego cokolwiek z własnej, nieprzymuszonej woli lub idącego
do konkurencji.
Luke oparł się ofertom, chociaż nie potrafił opanować tak zdumienia, jak i
przerażenia. Ostatnim razem, gdy odwiedził podobny świat, próbował kupować broń
Michael P. Kube-McDowell
115
dla Rebelii i nie miał czasu włóczyć się po dzielnicach handlowych. Tutaj, chociaż
zainteresowało go tylko kilka propozycji, ciekawość narastała zwolna poza zdrowe
granice.
Naganiacze zapewniali, że mogą uraczyć go sekretami religijnymi, politycznymi i
technicznymi. Otwarcie obiecywali dostęp do zakazanych form rozpusty z dziesięciu
tysięcy światów. Inni zachwalali różne formy doświadczeń, by tak rzec, osobistych.
Reklamowali też objęte oficjalnie embargiem technologie oraz pirackie kopie znanych
wyrobów. Księgarze wystawiali wszelką pulpę rozrywkową na dowolnym żądanym
nośniku i nikt oczywiście nie troszczył się o prawa ani autora, ani producenta.
Wprawdzie Luke wiedział z grubsza, na co trafi, ale i tak nie zdołał się oprzeć
pokusie zachwalanej jako Archiwum Galaktyczne. Wziął z obudowy szczekaczki
tabliczkę kredytową, potem wszedł do sklepiku.
- Witamy! Witamy w Archiwach Galaktycznych, miejscu, gdzie znajdziesz
wszystko, co warto wiedzieć - odezwał się naganiacz z szerokim, ale jakoś dziwnie
przymilnym uśmiechem. - Czego tylko pan chce, albo tu już mamy, albo znajdziemy
dla pana, i to za darmo. Jak pan się nazywa?
- Li Stonn.
- Panie Li Stonn, wybór tych drzwi to jeden z najlepszych pomysłów, na jaki
wpadł pan w życiu. Gdy pan wyjdzie, to z pewnością zadowolony. Czy coś może
interesuje pana szczególnie? Proszę pytać śmiało...
Luke wskazał w górę.
- Dodał pan tę informację ledwie kilka chwil temu. Coś o zaginionych sekretach
Jedi...
- Och, wspaniały wybór, naprawdę trafny. Zgadza się, dodaliśmy dopiero co to
hasło do naszego katalogu, a już mamy bestseller. Absolutnie autentyczny materiał,
odpowiedzi na wszystkie pytania, które drążą nas na temat tych tajemnych władców
galaktyki. - Naganiacz wcisnął Luke’owi w dłoń błękitną tabliczkę tych samych
rozmiarów, co kredytowa. - Z powodów bezpieczeństwa wszystkie co cenniejsze nasze
dokumenty są dostępne jedynie w naszych archiwach centralnych. Da pan tylko te
tabliczki tamtejszemu przedstawicielowi. Czy reflektuje pan na darmowe
podwiezienie?
Podwójny ekran z tyłu pojazdu zapoznał Luke’a ze sporą dawką reklam
Archiwów Galaktycznych, i to takich przykrojonych dokładnie na potrzeby jego
zamówienia poczynionego w sklepiku naganiacza.
Znalazł tam wzmianki o Regułach władzy imperatora Palpatine’a, prywatne
wydanie dla imperialnych moffów; księgę Sith z opisami rytuałów; księgę praw
H’kiga; opis tajników tworzenia zespołu umysłów typu Bilar. Przy zamówieniu co
najmniej trzech obiecywano specjalną zniżkę. Większość dokumentów była
niewątpliwymi fałszywkami i żaden nie skusił Luke’a ponad zastanowienie, jak oni to
podrobili?
Gdy dotarł do centralnej placówki, negocjacje nad ceną zakupu trwały prawie
godzinę i obejmowały dwie próby wyjścia z pustymi rękami i jedną obietnicę powrotu
Tarcza Kłamstw
116
z przyjaciółmi. Ostatecznie stanęło na dziewięciuset kredytach miast dwóch tysięcy. W
zamian otrzymał kieszonkowy minikomp ze stosownym plikiem.
Do tego czasu jednak późna noc zapadła już nad Talos i ustał ruch w dzielnicy
handlowej. Chodniki i trasy przelotowe były niemal puste. Luke ruszył na zachód, ku
widocznej z daleka jasnej łunie świateł. Dwakroć poczuł, że ktoś obserwuje go z cienia,
jednak słabe umysły niedoszłych napastników dały się łatwo zniechęcić sugestią
wątpliwych profitów. Wycofali się, by czekać na łatwiejszą zdobycz.
Łuna była elementem dzielnicy rozrywek. Jeszcze zanim do niej dotarł, mógł
przekonać się, że czego jak czego, ale rozrywek tu rzeczywiście nie brakuje. Przy
wejściu trzeba było oczywiście zapłacić swoje. Chodniki wypełniali rozweseleni
goście, wszędzie słyszało się głośne rozmowy, śmiechy i muzykę dobiegającą z
tuzinów kasyn, barów i klubów.
Li Stonn przemierzał ulice w poszukiwaniu nieco spokojniejszego miejsca, by
przysiąść tam i poczytać o Tajnikach władzy Jedi. Po drodze jednak nasłuchiwał,
obserwował i próbował pojąć, co właściwie przyciąga tu aż takie tłumy i czemu
wszyscy wyglądają na szampańsko rozbawionych. Jemu, który przeszedł nietuzinkowe
szkolenie, obietnice widoczne na witrynach klubów i barów wydawały się jakoś mało
interesujące, wręcz prostackie.
„Zostań na jedną noc piratem na Terytorium Tawntoom!”
„Zagraj w »piątkę« tam, gdzie ją wynaleziono! Co pięć minut nowe gry!
Dziewięćdziesiąt procent szans!”
„Śmiertelne dojmujące przeżycia! Dojdź do granic z Mistrzem Tortur.
Ubezpieczenie na milion kredytów!”
„Wojenko, wojenko! Dowolna broń, dowolne cele! Symulator bojowy najnowszej
generacji!”
„Córy Empatii zawsze odgadną twoje pragnienia! Co tylko zechcesz!”
„Arena elektryczna! Dziś piłka pod napięciem! Superładunek!”
Li Stonn nie był zainteresowany tymi ofertami ani trochę bardziej niż Luke,
niemniej nigdzie nie znalazł miejsca, by usiąść przed lokalem. Nie było nawet żadnych
ławek czy podcieni. Nic nie chroniło przed tłumem i naganiaczami. Administratorzy
dzielnicy sprytnie zdecydowali, że jeśli gość zapragnie odpoczynku, to niech gdzieś
wejdzie. Tam zapłaci ze sto za drinka, jedzenie i inne usługi.
Wobec takiej perspektywy Luke postanowił opuścić te Zmysłowe Rozkosze i
wrócić do doków. Może i Akanah już wróciła, pomyślał, a nawet jeśli nie, to
przynajmniej będzie mógł poczytać w ciszy.
Skręciwszy ku bramom trafił jednak w zaułek, gdzie jego wzrok przykuł jasno
oświetlony fronton klubu barowego zwanego Salą Tronową Jabby. „Przedstawienia co
wieczór, sam Max Rebo Band, głosił przesuwający się napis. Zajrzyj do kwater
gościnnych Jabby, poznaj niewolnice rozkoszy. Zmierz się z potężnym rankorem w
studni śmierci...”
Wiedziony czystą ciekawością Luke stanął w kolejce i bez ociągania zapłacił za
wstęp i kartę członkowską. Wewnątrz półkolistymi schodami dotarł do zdumiewająco
wiernej kopii sali tronowej Jabby na Tatooine. Pomieszczenie rozciągnięto wprawdzie
Michael P. Kube-McDowell
117
nieco, by pomieścić więcej stolików przed podium dla zespołu i wokół lochu rankora,
wszelako wystrój, a także ogólna atmosfera, były niemal identyczne.
- Zupełnie jak w Muzeum Pałacowym - powiedział Li Stonn do wysokiego i
elegancko ubranego Twi’leka kręcącego się u stóp schodów.
- Obawiam się tylko, że mój pan Jabba wyjechał gdzieś w interesach - oznajmił
tamten, spoglądając na puste podium. Do złudzenia przypominał Biba Fortunę. - Ale i
tak wydam małe przyjęcie pod jego nieobecność i mam nadzieję, że będziecie się
dobrze bawić. - Jego naroślą z tyłu głowy poruszyły się sygnalizująco i jedna ze skąpo
odzianych tancerek natychmiast podbiegła.
- Tak, lordzie Fortuna - powiedziała.
- Oola, to jest mój przyjaciel - rzucił majordomus. - Zajmij się nim. Poszukaj mu
miejsca przy najlepszym stoliku.
Ta sama fikcja królowała też wszędzie indziej. Zespołowi przewodził na
klawiszach Ortolanin, pod podłogą ryczał rankor, małpia kowakiańska jaszczurka
plątała się po sali, podkradając jedzenie i pyskując na kogo popadło, we wnęce czerniał
nawet zatopiony w karbonicie posąg Hana Solo. Tyle że schowana za załomem
korytarza kuchnia dostarczała wszystkiego, czego podniebienie zapragnęło, a w karcie
widniała informacja, że za odpowiednią opłatą można skorzystać z innych usług
oferowanych na górze, na dole zaś czekały lochy Jabby.
Wszystko bez smaku i mocno na siłę, może z wyjątkiem muzyki, która była
całkiem do przyjęcia, oraz pieczonego nerfa, który pachniał smakowicie. Ponadto
klientela była tu znacznie bardziej wyciszona niż ten tłum na chodnikach. Li Stonn
zamówił drinka, zgodził się też, by kelner wyciął mu kawał nerfa. Skorzystania z
innych propozycji odmówił z uprzejmym uśmiechem i zajął się odkrywaniem Tajników
Jedi.
Niebawem po otrzymaniu dania Luke wychwycił znajome imię rzucone przy
sąsiednim stoliku: Leia. Spojrzał ku podium sądząc, że może nadszedł czas na taniec
niewolnicy o wyglądzie jego siostry, jednak zespół miał akurat przerwę, a podium nad
lochem rankora świeciło pustkami.
Luke wytężył uwagę i poszukał głosu, który nadawał ton rozmowie.
- To doprowadzi do wojny - mówiła kobieta. - I bardzo dobrze. Republika ma
święte prawo ukarać Yevethów za to, co zrobili.
- Ależ to nonsens - odparł jej towarzysz, smukły Lafranin. - To jakby wejść do
czyjegoś domu, by przerwać kłótnię domowników. Całkiem niestosowny gest.
- Nie chodzi o kłótnię. To było morderstwo.
- Ale to, wciąż ich sprawa, nie nasza.
- Nie można przecież pozwolić, by mordowanie uszło im na sucho.
- A co to za różnica, jeśli i tak miało miejsce poza naszymi granicami? Jak
będziemy pilnować porządku w całej galaktyce, to zawsze wyjdzie z tego jakaś wojna.
Organa Solo powinna wreszcie dorosnąć i przyjąć do wiadomości, że wszechświat nie
jest miejscem jak z bajki.
- Jesteś bez serca - powiedziała kobieta. - To tak, jakbyś słysząc krzyki w
sąsiedztwie, zaczął narzekać, że przeszkadzają ci spać.
Tarcza Kłamstw
118
- Jesteśmy odpowiedzialni tylko za naszą własną ochronę. Naszą i tylko naszą -
powiedział Lafranin, wzruszając ramionami. - Nic nie każe nam gnać do sektora Farlax
i brać się za wojowanie w cudzej sprawie. Jeśli choć jeden pilot Floty przy tym zginie,
wówczas księżniczka powinna stanąć przed sądem. Za morderstwo i zdradę.
Ten chłodny akcent zakończył rozmowę. Kobieta wyszła z klubu sama, niedługo
potem i Lafranin zniknął na schodach wiodących do pokoi gościnnych. Luke zajął się
na powrót jedzeniem.
Jednak gdy Oola zjawiła się z drugim, niezamawianym drinkiem, Li Stonn spytał,
czy nie sprawiłby nikomu kłopotu, gdyby poprosił o najświeższy serwis informacyjny
dotyczący sektora Farlax. Uśmiechnęła się, jakby zadał głupie ze szczętem pytanie, i
wróciła, zanim jeszcze dojadł nerfa. Koszt tej usługi doprano mu do rachunku wraz z
dodatkowym drinkiem.
Niebawem na podium pojawił się holograficzny Jabba, co było sygnałem do
rozpoczęcia starannie opracowanego przedstawienia, w którym udział miał wziąć nie
tylko „Bib Fortuna”, ale także tancerki, dodatkowi aktorzy, a nawet sama publiczność.
Luke uznał, że to dobra pora, aby wyjść. Upewnił się w tym, gdy wdrapując się do
drzwi napotkał łowcę Boushha schodzącego z niezbyt przekonywającym Chewbaccą na
arkanie.
- Nie brakuje wam przypadkiem Wookiech? - mruknął pod nosem, gdy go mijali.
Stanowisko w dokach było wciąż zamknięte, szperacza nikt nie ruszał, Akanah nie
wróciła. Nie było też żadnego znaku, by przyszła i znowu poszła. Luke sprawdził czas:
minęło dopiero szesnaście godzin.
„Gdzie jesteś, pomyślał. Co robisz tak długo? Masz tak mało pieniędzy, o żadne
mnie nie poprosiłaś, a tutaj bez nich ani rusz...” Powstrzymał jednak odruch, by wziąć
miecz świetlny i ruszyć ku Pemblehov. Wszedł na pokład „Leniwca”, usadowił się w
fotelu z czytnikiem i dwoma kosztownymi dyskietkami. Nim minął środek nocy,
zapoznał się tak z absurdalnymi opowieściami na temat Jedi, jak i niepokojącymi
nowinami o nadchodzącej wojnie. Miał nadzieję, że cokolwiek robią i gdziekolwiek są,
ani Akanah, ani Leia w tej akurat chwili nie potrzebują jego pomocy.
Akanah stanęła przed domem oznaczonym jako Atrium 41 i spojrzała z
niesmakiem na budowlę.
Nawet w rozmazującym kształty, szarawym świetle poranka, piętnastopoziomowa
wieża wyglądała na siedzibę osób zostawiających cały swój ruchomy dobytek w
kasynach. W wygaszonej tablicy z nazwą brakowało co drugiej litery, w łukowatym
wejściu zaś ktoś metalowymi drągami podparł drzwi w pozycji uchylonej. Do tego
dochodził jeszcze nieprzyjemny zapach przypominający woń rozgrzanego kamienia.
Aby dotrzeć do tego miejsca, Akanah musiała odwiedzić z tuzin podejrzanych
klubów, sklepików i nocnych lokali w zewnętrznym kręgu dzielnic Talos, w tym Nowy
Rynek (tak a nie inaczej optymistycznie nazwany), pełne dziwnych indywiduów
Pemblehov i nieco zdziczałe Legowisko Demona. Jak mogła, tak kupowała i
sprzedawała informacje, całe kilometry schodziła na zmęczonych nogach, odparła trzy
ataki i odrzuciła ze dwadzieścia propozycji a wszystko bez rozlewu krwi, aż zdobyła
Michael P. Kube-McDowell
119
sympatię szefa pewnej ulicznej bandy, który dał jej schronienie, niczego w zamian nie
oczekując.
Teraz stała przed celem swej wędrówki, ocierała rękaw płaszcza z przylepionego
gdzieś pod drodze brudu i próbowała nie dać się rozczarowaniu. Pomyślała nawet, że
może ostatni informator skłamał. Wolałaby już wyjść na naiwną, niż stawić czoło takiej
prawdzie. Ostatecznie właśnie nadzieja, że to jednak pomyłka, skłoniła ją do wejścia
przez łukowatą bramę.
Atrium ledwo zasługiwało na tę nazwę. Miało tylko cztery metry szerokości, z
dziesięć długości, u góry świetlik. Na każdym piętrze wystawały okolone pogiętymi
kratami balkony, połączone wyjściami awaryjnymi. Utrzymane w tym samym co
kratownice stylu trójkątne drzwi wiodły do mieszkań, czterech na każdym poziomie.
Akanah beż przeszkód dotarła na drugie piętro, gdzie wyrósł przed nią szarofutry Gotal
w czarnej tunice oficera imperialnej marynarki. Strój był w jednym miejscu przepalony
blasterem, u przemytniczego pasa zwisał wibronóż.
- Fajna zdobycz - powiedziała Akanah. - To był wiceadmirał, nie? Sam go
załatwiłeś?
- Czego szukasz? - warknął w odpowiedzi Gotal.
- Mieszka tu może Joreb Goss?
- Kto pyta?
- Jestem Akanah.
- Kto cię przysłał?
- Jestem tu z własnej woli, we własnej sprawie, szukam Joreba Gossa.
- Pan Joreb jest tu właścicielem. Na tyle szczodrym, że pozwala swym
przyjaciołom i sługom korzystać ze swych dóbr. Masz być jedną z jego dziewczyn?
- Tak. Właśnie.
- Wcześnie przyszłaś - powiedział Gotal. - Nie przeszkadza się o tej porze panu.
Poczekaj z innymi w salonie.
- Nie przyszłam na poranną audiencję - zaprotestowała nieco zniecierpliwiona
Akanah. Musnęła poprzez Nurt receptory na spiczastej głowie Gotala w nadziei, że
nieco go tym udobrucha. - Zaprowadź mnie do niego, proszę.
- Gdy nasz pan wstanie, powiem mu, że przyszła kobieta imieniem Akanah i chce
się z nim widzieć w swojej sprawie - odparł strażnik. - Sam zdecyduje, na ile to dla
niego istotne. - Gotal wskazał na drzwi na tym samym piętrze, tylko po przeciwnej
stronie. - Tam poczekaj.
Joreb Goss wyglądał na lubiącego rządzić megalomana. Wysoki i wymuskany, z
błękitnymi w oczami w pomarszczonej, pozbawionej wyrazu twarzy, mimo wieku
wydawał się przystojny. Długie i gęste siwe włosy czesał w zwisający aż do pośladków
ogon.
Jego kombinezon pilota był jednak tylko tanią atrapą, czarne buty
niedoczyszczone, a uśmiech fałszywy. Czujne oczy zmierzyły najpierw Akanah,
dopiero potem poszukały jej spojrzenia.
- To ty jesteś tym gościem - powiedział.
Tarcza Kłamstw
120
- Nie - odparła Akanah, stając prosto. - Jestem twoją córką.
Joreb otworzył szeroko oczy, ale nic nie powiedział. Założył jedną zaciśniętą w
pięść dłoń za plecy i okrążył powoli dziewczynę.
- Moją córką - mruknął. - Kto jest twoją matką?
- Moja matka to Isela Talsava Norand. Już nie żyje.
Zakończywszy okrążenie, Joreb stanął przed Akanah twarzą w twarz i pochylił się
nieco.
- Nie słyszałem o niej. I czego chcesz, córko Iseli?
- Abyś mi nie kłamał - powiedziała Akanah. - Dobrze znałeś moją matkę, zaraz ci
to przypomnę. Spotkałeś ją na Praidaw, żyłeś z nią na Gavens, gdzie miała dom w
Torlas. Tam się urodziłam. Przeprowadziłeś się z nami na Lucazeca, ale nim minął rok,
zostawiłeś nas tam.
- Mówisz o sprawach, których moje wspomnienia nie sięgają - stwierdził Joreb. -
Jak mam przekonać się o ich prawdziwości?
- Co sugerujesz? - spytała gniewnie Akanah. - To ja byłam wtedy dzieckiem, a nie
ty. O tobie musiałam dowiadywać się od matki.
- Ja tej historii nie słyszałem - powiedział Joreb. - Może mi ją opowiesz?
- Tak daleko dotarłam, by cię odnaleźć - stwierdziła cicho dziewczyna. - Jak
możesz traktować mnie tak...
- Nie jesteś szpetna, a w twoich oczach odnajduje, coś znajomego - przyznał
Joreb. - Ale widzisz, z latami rozwinęła mi się słabość do błękitnej rokny - dodał
przepraszającym tonem. - Wiesz, co to znaczy?
- To śmiertelna trucizna - powiedziała Akanah. - Z nadrzewnego grzyba, który
rośnie na Endorze.
Joreb wysunął rękę i pogroził jej palcem.
- Tak, masz rację, na Endorze. Sam o tym zapomniałem. Ale tak naprawdę, to
rokna nie jest aż tak trująca, jak niektórzy sądzą. Małe dawki wprawiają w bardzo miły
stan, który pomnaża doznawanie wszystkich innych przyjemności przez całe godziny.
Nieopisywalne uczucie. Kto nie spróbuje, ten nigdy się nie dowie. Chętnie pomogę ci
przy pierwszym...
- Nie, dziękuję - ucięła Akanah. - A co to ma wspólnego z twoją pamięcią?
Joreb jakby zgubił wątek.
- Co... Aha. Jak mówiłem, stosowne dawki, mikrogram, nie więcej, śmiertelne nie
są. Niemniej swoją cenę i tak trzeba zapłacić.
- Cenę?
Joreb dwoma palcami lewej dłoni dotknął swego ciemienia.
- Nie pamiętam niczego, co zdarzyło się wcześniej niż rok temu. Wszystko jest dla
mnie nowe. Nie, nie żałuję, sam wybrałem życie w czasie teraźniejszym miast nurzania
się w martwej przeszłości.
Akanah nie kryła przerażenia.
- Jak mogłeś uczynić taki wybór?
Joreb uśmiechnął się wolna.
Michael P. Kube-McDowell
121
- To niewyobrażalnie cudowna alternatywa - powiedział. - Sama możesz się
przekonać.
- Nie - odparła zdecydowanie.
Joreb wzruszył ramionami.
- Zdumiewasz mnie taką postawą nie mniej, niż ja zapewne zadziwiam ciebie.
Naprawdę masz jakieś wspomnienia aż tak cenne? Ja nie miałem czego żałować.
- Właśnie wspomnienia mnie tu przywiodły - stwierdziła Akanah, zalewając się
łzami. - Przybyłam, aby odszukać ojca. I co mam teraz zrobić?
- Jak chcesz, to możesz tu zostać - zaproponował. - Na górnych piętrach są wolne
pokoje. A przynajmniej powinny chyba być. Trass będzie wiedział. Obawiam się
jednak, że nigdy nie zdołam dopowiedzieć niczego do historii twojej matki. Może i
jesteś moją córką, jak mówisz - powiedział Joreb, kręcąc ze smutkiem głową - ale ja z
pewnością nie jestem twoim ojcem.
Tarcza Kłamstw
122
R O Z D Z I A Ł
9
Akanah wróciła do doku A13 dwadzieścia dwie godziny po wyjściu. Oblicze
miała blade, odzienie brudne, spojrzenie jakoś puste.
- Nie ma ich tu - powiedziała zmęczonym głosem, wchodząc na pokład szperacza
i budząc Luke’a z nieplanowanej drzemki w fotelu pilota. - Możemy lecieć.
Potem, całkiem bez słowa, spróbowała wpełznąć na koję i odgrodzić się od
Luke’a zasłoną, on jednak szedł tuż za nią, nie zamierzając zadowolić się po tak długim
oczekiwaniu ledwo jednym komunikatem.
- Dokąd? - spytał, łapiąc za zasłonę i odsuwając ją ponownie. - Znalazłaś
cokolwiek?
- Znalazłam ile trzeba - odparła dziewczyna, odwracając się do niego plecami. -
Powiem ci, gdy wystartujemy.
- Mówiłaś, że po mnie wrócisz. Chciałbym zobaczyć ten nowy napis. Chciałbym
ujrzeć miejsce, gdzie mieszkali. Może znalazłbym coś jeszcze.
- Jestem zbyt zmęczona - mruknęła.
- Nie musi być od razu - stwierdził Luke. - Słuchaj, zapłaciłem za doprowadzenie
łazienki do ładu, mogłabyś skorzystać, potem pogadamy. Od razu lepiej się poczujesz i
raźniej spojrzysz w przyszłość.
Ku zdumieniu Luke’a Akanah nawet posłuchała. Była w wodzie znacznie dłużej,
niż wcześniej on. Gdy wyszła, trzymała się jakby bardziej prosto, jej twarz odzyskała
nieco koloru, a oczy wyrazu.
Okazało się jednak, że wprawdzie kąpiel dodała Akanah sił, ale przede wszystkim
wzmocniła jej upór. Prostymi słowami odmówiła powrotu z nim do miasta oraz
rozmowy o tym, co i gdzie tam robiła.
- Chce mi się spać - powiedziała, stając u stóp drabinki z brudnym płaszczem
przewieszonym przez ramię i słońcem igrającym w kropelkach wody na jej nagich
ramionach. - I zamierzam się wyspać albo padnę tu, gdzie stoję.
- Wynajmę śmigacz...
- Nie! - ucięła ostro. - Nic już tu po nas. Niczego nie przegapiłam, opowiem ci
wszystko, gdy dojdę do siebie. Na razie wynośmy się. Startuj i skocz na kilka godzin w
kierunku Światów Środka. Nim skończysz, pewnie znów zacznę przypominać
Michael P. Kube-McDowell
123
człowieka. Na razie jednak potrzebuję odrobiny samotności i sporo snu. I tym właśnie
teraz się zajmę.
Przemykając na tyle blisko, że Luke mógł wyczuć woń jej świeżo umytych
włosów, Akanah wspięła się po drabince na pokład. Luke skrzywił się z rezygnacją,
poszedł na dziób i zaczął przegląd przedstartowy. Gdy wrócił, koja była zasłonięta
szczelnie niczym kokon, i to taki zupełnie nie wskazujący, co właściwie ma się z niego
wykluć.
Luke padł z westchnieniem na fotel pilota, wyłączył komp z danymi i schował go
pod panel.
- „Leniwiec” do wieży Talos - powiedział Luke. - Zgłaszam start z A13, proszę o
wolną drogę na orbitę.
- Tu wieża Talos. Poczekaj, „Leniwiec”, są jeszcze inni przed tobą.
Luke spojrzał na zegar i pokręcił z irytacją głową. Spędzili tu prawie dobę, brakło
ledwie paru minut. Odpowiedział wieży bardziej jak Jedi niż jak Li Stonn.
- Rozumiem, wieża Talos. Mam wasz rozkład ruchu na wyświetlaczu. Na moje
oko wygląda to jak kondukt w deszczu pod wiatr. Jak myślicie, gdybym tak zrobił teraz
próbę silników na maksa, to ruszyliby żwawiej?
Ledwie kilka chwil później dostał zgodę. Inna sprawa, że rachunek, który
przekazano mu, gdy wyszedł z atmosfery, opiewał na dwie doby pobytu. Luke jakoś
wcale się nie zdziwił.
„Wolni Kupcy, pomyślał z dezaprobatą. Złodzieje na wielką skalę, i tyle”.
Tuż przed skokiem z Atzerri Luke przypomniał sobie o raporcie na temat
„Leniwca”, który to dokument czekał na niego na Coruscant.
Był o wiele krótszy niż opis „Gwiezdnego Poranka”, co wynikało zapewne z tego,
iż większość swego żywota jacht spędził na ziemi. W zasadzie nie nadawał się przecież
do niczego innego jak tylko sporadyczne wypady wakacyjne lub drobne czartery.
Służył przede wszystkim jako symbol statusu społecznego posiadacza, który mógł
chwalić się nim przed tymi, których na podobny luksus nie było stać. I patrzeć przy
tym, jak zielenieją z zazdrości. Zresztą, po samym wyglądzie można było poznać że
stocznie Verpine wyżej ceniły efektowną sylwetkę i pozory nowoczesności nad wygodę
i szybkość podróży.
Luke’a interesowały jednak tylko dane dotyczące poprzednich właścicieli i
ostatnie zapiski logu. Po dziwnym zachowaniu Akanah na Atzerri Luke na nowo
poczuł przypływ chęci potwierdzenia tego, co usłyszał od dziewczyny. Owszem, nadal
chciał jej wierzyć, ale nie wiedział za bardzo, czy powinien. A ponadto, tak czy tak,
chciał parę rzeczy wiedzieć na pewno.
Znowu zaczęły go także intrygować te sprawy, o których dziewczyna mu nie
mówiła. Wspominając na przykład o swojej przeszłości, zawsze odnosiła się do czasów
spędzonych na Carratosie, nie na Lucazecu, chociaż wiedziała dobrze, jak bardzo Luke
pragnąłby usłyszeć coś więcej o swojej matce. Miał nadzieję dowiedzieć się, od
Akanah licznych historii i anegdot o niej samej z tego okresu, który określała jako
najlepsze lata swego życia.
Tarcza Kłamstw
124
Rzadko jednak słyszał cokolwiek podobnego, o Nashirze dowiadywał się jeszcze
mniej. Luke’a zastanawiało to coraz bardziej, a zastanawianie rodziło podejrzenia. Nie
był to jego ulubiony stan ducha.
Odetchnął zatem głęboko z ulgą, gdy wyczytał na ekranie, iż NR80-109399, jacht
Verpine, model 201, seria produkcyjna E, należy do: Akanah Norand Pell, dorosłej
mieszkanki Chofinu, osady należącej do autonomicznego państwa Carratos, którego
władze autoryzują niniejszą rejestrację.
Rejestracji dokonano całkiem niedawno, nawet nie pół roku temu.
Coś o wiele osobliwszego Luke znalazł dopiero w logu. Jedyne odnotowane
lądowania „Leniwca” jako własności Akanah dotyczyło planet Golkus i Coruscant. Ta
pierwsza leżała niemal w prostej linii pomiędzy Carratosem a Coruscant, co sugerowało
charakter wizyty - zwykła obsługa serwisowa. Co ciekawe jednak, nie było śladu po ich
starcie z Coruscant, nie było mowy o wizytach na Lucazecu, Teyr ani Atzerri.
To ostatnie dawało się wyjaśnić, jeśli wziąć pod uwagę cykl spływania raportów,
które zawsze wędrują czas jakiś na Coruscant, dodanie danych do zapisu macierzystego
też trwa trochę. Jednak wcześniejsze braki kazały się zastanowić. Luke skrywał ich
odlot jedynie w tej materii, iż utajniał miejsce startu przed ciekawskimi oczami osób
gotowych zawiadamiać kontrolę o każdym obiekcie plączącym się poza korytarzem.
Wedle logu „Leniwiec” nigdy jednak nie wystartował z Coruscant. Nigdy nie
zażądał zgody na wejście na orbitę, nigdy nie przeszedł przez osłonę planetarną. A
przecież bez zgody nie byłby tej tarczy przebył, taki manewr zaś wymaga nie tylko
uruchomienia transpondera, ale także pozytywnej identyfikacji w Rejestrze Statków.
Trudno sobie wyobrazić, by po aż tylu manewrach nie zostało żadnego zapisku.
Luke zastanowił się, co by się stało, gdyby wszystkie uzupełnienia nagle przybyły.
Czy „Leniwiec” zostałby odnotowany jako przebywający w dwóch miejscach naraz?
Potem przez chwilę rozważył możliwość, iż oba miejsca są w gruncie rzeczy tym
samym, że wciąż tkwią na Coruscant, może nawet w jego pustelni, a reszta jest
wynikiem złożonej mistyfikacji.
Szybko odrzucił pomysł jako zbyt paranoiczny. Ale pytanie pozostało: do czego
naprawdę zdolna jest Akanah? Gdzie przebiegają granice jej możliwości?
Gdy odlatywali, spytała, czy może ukryć ich wyruszenie w drogę.
On w ogóle nie pomyślał, by dopytać o szczegóły, nawet się nie zdziwił.
I co zrobiła? Ukryła ich przed całym planetarnym systemem bezpieczeństwa
lepiej, niż mógłby to uczynić najlepszy inżynier? Luke poczuł się nieco zagubiony. Jak
dostała się niezauważona do jego pustelni? Jak wyminęła androida strażniczego na
Teyr? Wszystkie pytania wiodły do jednego wniosku: dziewczyna potrafiła zwodzić,
oszukiwać, roztaczać iluzje na skalę, która dla Luke’a była wręcz niedostępna.
„Może przeniknąć moje projekcje, zdał sobie sprawą. Ciekawe, czy mógłbym
wniknąć pod jej maski. Ciekawe, czy potrafiłbym poznać, kiedy w ogóle je zakłada”.
Nieco rozkojarzony takimi rozważaniami, Luke omal nie przeoczył jeszcze jednej
ciekawostki tkwiącej we fragmencie dotyczącym historii jachtu. Trafił na nią w trakcie
dociekania, czemu ktoś mający podobne talenty w ogóle musiał kupować statek.
Michael P. Kube-McDowell
125
„Mogłabyś przecież przejechać się na gapę na dowolnym pokładzie, w dowolnej
chwili, myślał. Nie byłabyś więźniem Lucazeca. Mogłabyś nawet ukraść sumę na bilet,
albo na cały statek...”
Wówczas wyczytał, że jedynym poprzednim właścicielem szperacza był
mężczyzna imieniem Andras Pell, i że przejęcie majątkowe miało charakter: „Wedle
kategorii III, nie obłożonej podatkiem - przejęcie na drodze małżeństwa”.
Wstał i obrócił się, by spojrzeć na zasuniętą kurtynkę. „Jak kupiłaś wolność? I co
jeszcze przede mną ukrywasz?”
Akanah tkwiła w hibernacji, lub tylko ukrywała się, przez blisko dziesięć godzin.
Jej nieobecność nie tyle wzmogła, ile nieco inaczej ukierunkowała ciekawość Luke’a.
Przez ostatnie pięć godzin snu dziewczyny „Leniwiec” dryfował w rzeczywistej
przestrzeni na skraju obłoku Oorta systemu Atzerri, gdzie towarzystwa dotrzymywały
jedynie martwe komety z metanowego lodu. W pełni zdecydowany na przeprowadzenie
małego śledztwa Luke wykorzystał ten czas do granic. Podobnie zresztą jak poprzednio
sięgnął do swoich zasobów kredytowych oraz priorytetowych kodów dostępu.
Z Carratosa zażądał wszelkich dostępnych informacji o Akanah Norand Pell,
Andrasie Pellu i Talsavie. Tę samą prośbę przedstawił w biurach rejestru kryminalnego
i ewidencji ludności na Coruscant. Dotarł także do macierzystych siedzib obu
najważniejszych sieci informacyjnych, Globalnej i Noworepublikańskiej.
Z działu danych Noworepublikańskiej poprosił także o wyciąg na temat
tradycyjnie nadawanych na Lucazecu i Carratosie imion, w nadziei że i to może go na
coś naprowadzić.
W drugiej kolejności upomniał się o niewielkie, takie na pięćset słów, zestawienie
na temat spotykanych skojarzeń wiązanych ze słowami „Fallanassi” i „Biały Nurt”. Po
niejakim namyśle to samo zlecił pewnej działającej na Atzerri firmie specjalizującej się
w zbieraniu informacji. Ten ostatni, trywialny postępek ani trochę nie pasował
oczywiście do durnych i chmurnych mitów na temat Jedi opisywanych w zakupionej
niedawno mądrej księdze. Zamówił także broszurę informacyjną z pełnym wykazem
terminów i warunków korzystania z biblioteki na Obroa-skai. Tamtejsze komputery
oferowały o wiele większe zasoby danych niż te dostępne na Coruscant.
Szczodrość mieszkańców Obroa-skai miała swoje granice, szczególnie gdy
chodziło o korzystanie z ich największego skarbu, czyli biblioteki właśnie. Aby
uchronić się przed kradzieżami i nie zostać bez środków na prowadzenie działalności,
nie pozwalali korzystać z zasobów inaczej, jak osobiście. Ewentualnie można było
wynająć któregoś z licencjonowanych przez bibliotekę, kontraktowych poszukiwaczy
katalogowych.
Tak czy tak, korzystanie z zasobów Obroa-skai wymagało cierpliwości. Na
dodatek, podczas gdy oficjalnym językiem Nowej Republiki był basic, pozwalający na
sporządzanie centralnych, łatwo dostępnych katalogów, na Obroa-skai nikt nie
unifikował języka ani formatu dokumentów, których spotkać można tam było z dziesięć
tysięcy. Najobszerniejszy indeks biblioteczny obejmował ledwo piętnaście procent
Tarcza Kłamstw
126
ogółu zbiorów, zaś wszystkie ponadto utworzone indeksy specjalistyczne dodawały do
tej sumy góra kilka procent.
Z tych właśnie powodów broszura, którą Luke otrzymał zresztą błyskawicznie,
jako pierwszy z zamówionych dokumentów, informowała, że przeciętny czas
oczekiwania na zrealizowanie normalnego zamówienia to osiem dni. Żeby dopchać się
do bezpośredniego terminalu, musiałby czekać piętnaście dni, na możliwość zaś
zawarcia kontraktu z poszukiwaczem katalogowym - aż siedemdziesiąt.
Wszystkie te terminy nie dodawały otuchy, jednak Luke wysłał na Yavina Cztery
wiadomość dla Artoo i Threepio, by bez zwłoki ruszyli na Obroa-skai i wzięli się w
jego imieniu do roboty, co przecież oba roboty czyniły już wcześniej.
Z jedną jedyną odmową spotkał się w biurze Floty, gdy poprosił o Raport
Dziennej Odprawy, znany powszechnie jako mapa kłopotów. Było to kompendium
dostępnych informacji na temat stanu zaangażowania wszystkich sił zbrojnych.
Niestety, w odróżnieniu od modułu zamontowanego na pokładzie myśliwca, jachtowe
urządzenia łączności nie miały wiele wspólnego z techniką militarną, przez co nie dało
się przekonać dyżurnego w Sekcji Wywiadu, by wysłał supertajny plik komuś, kto nie
dysponował bezpiecznym odbiornikiem.
Luke pomyślał o odszukaniu admirała Ackbara. Chciał zapytać, co właściwie
dzieje się w sektorze Farlax. Sprawa nie dawała mu spokoju od chwili, gdy usłyszał o
niej na Atzerri, i była równie sensacyjna, jak niewiarygodna, zupełnie niczym rewelacje
z książki o Jedi. Jednak taka rozmowa oznaczała również nie bardzo wygodne pytania
ze strony admirała, a Luke nie był gotów do udzielenia zbyt wielu wyczerpujących
odpowiedzi. Może nawet musiałby podjąć decyzję, do której jeszcze nie dojrzał.
Ostatecznie ograniczył się zatem do sprawdzenia ogólnodostępnego serwisu
redagowanego przez biura Senatu i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Poprosił o
oficjalny materiał obejmujący ostatnie dwadzieścia dni, w nadziei że zdoła wyczytać
pomiędzy wierszami dość, by złapać jakąś orientację.
Potem przyciemnił światła, wyciągnął się na pokładzie za fotelami pilotów i
zacisnął powieki. Spełnienie wszystkich jego próśb musiało potrwać, czasem tylko
minuty, czasem aż dni, jednak podsumowując sytuacje; Luke uznał, że czuje się jakby
lepiej, pewniej. Nawet jeśli niektóre ze starań spełzną na niczym, przy następnej
rozmowie z Akanah znajdzie się na o wiele lepszej pozycji.
„Przepraszam, że tak to widzę, ale obecnie potrzebuję przede wszystkim jakichś
podstaw, aby ci zaufać. Samo chcenie już nie wystarczy, pomyślał. Jeśli mamy to
ciągnąć razem, to dobrze by było, abyś i ty zaczęła mi ufać”.
Luke’a obudziło wrażenie, jakby ktoś łaskotał go piórkiem po zwojach
mózgowych. Ledwo się ocknął, zaraz uświadomił sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że
zasnął na wykładzinie pokładu, po drugie zaś, że jest obserwowany.
Obrócił głowę i otworzył oczy. Patrzył wprost na Akanah. Siedziała na brzegu koi
z rękami na kolanach i włosami wzburzonymi jeszcze od snu.
- Cześć - powiedziała. - Przepraszam, że zagarnęłam posłanie na tyle godzin, ale
tak jakoś wyszło.
Michael P. Kube-McDowell
127
Zdumiony takimi przeprosinami, Luke zebrał się z podłogi i usiadł.
- Dobra - mruknął. - Chyba potrzebowałaś snu. Na Talos ledwie trzymałaś się na
nogach.
Przytaknęła.
- Jeśli chodzi o Talos, to musimy porozmawiać. Okazałeś mi masę cierpliwości, ja
zaś zachowałam się mocno nie w porządku. Winna ci jestem wyjaśnienie, co się
właściwie ze mną działo.
Ponieważ jego przygotowane wcześniej przemówienie jakoś nie pasowało, skinął
tylko głową i mruknął:
- Dobra, słucham zatem.
Akanah wskazała brodą na przednią część kabiny.
- Przyszło do ciebie kilka wiadomości. Pewnie najpierw wolałbyś na nie zerknąć.
Luke spojrzał na nią osobliwie i podszedł do fotela drugiego pilota, by przejrzeć
listę otrzymanych odpowiedzi.
Najpierw trafił na potwierdzenie od Streena z Yavina Cztery. To na razie pominął.
Odłożył też lekturę senackich i ministerialnych biuletynów. Nie one były akurat
najważniejsze.
Agenda sieci Noworepublikańskicj przysłała krótkie opracowanie zakończone jak
następuje:
Klucz poszukiwań: FALLANASSI - nie znaleziono.
Klucz poszukiwań: BIAŁY NURT - nie występuje w tym złożeniu.
Klucz poszukiwań: FALLANASSI + BIAŁY NURT - nie znaleziono.
Podobnie wyglądała odpowiedź od agenta na Atzerri. Ten przepraszał dodatkowo
za niepowodzenie i obiecywał pięćdziesięcioprocentowy rabat w przypadku następnego
zlecenia.
Coraz bardziej zaintrygowany Luke przejrzał jeszcze z tuzin odpowiedzi
nadeszłych od innych agencji na Carratosie i Coruscant. Żadna z nich nie wnosiła nic
nowego do sprawy: kilka dat, parę faktów o ogólnym nader charakterze i liczne notki
typu: „brak danych”, „nie znaleziono”, a nawet jedna czy dwie odmowy dostępu do
banków informacji.
- Może sama zgadnę, co znalazłeś w swoich transmisjach - odezwała się
dziewczyna. - Moje pełne imię brzmiało niegdyś Akanah Norand Goss, obecnie
Akanah Norand Pell. Wyszłam za mąż na Carratosie za Andrasa Pella, mężczyznę
starszego ode mnie o trzydzieści sześć lat. Rok później Andras zmarł, a ja
odziedziczyłam ten statek i kilka tysięcy kredytów. Raport koronera stwierdzał, że
śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych i nikt nie wszczął śledztwa, ale rozumiem, że
ty zastanawiasz się, czy nie zaaranżowałam wszystkiego po to, aby zabiwszy męża
uciec z Carratosa. Zaś co do Fallanassich, to kogokolwiek nie spytasz, i tak nie dowiesz
się niczego na ten temat.
- Skąd wiesz? - spytał Luke, spoglądając na dziewczyną. - Czytałaś moją pocztę?
- Nie. Nie musiałam.
- Wiedziałaś, że próbuję cię sprawdzić.
Tarcza Kłamstw
128
- Och, było pewne, że prędzej czy później się do tego weźmiesz. I tak
wytrzymałeś dłużej, niż oczekiwałam.
- Więc sama też rzecz sprawdziłaś i stąd wiesz, jak niewiele mogłem znaleźć.
- Sprawdziłam, ale dla siebie samej - poprawiła go. - Nie ty jeden szukasz śladów
przeszłości.
Luke usiadł na skraju fotela.
- Czemu tak niewiele? - spytał tonem już normalnym, nie oskarżającym.
- Na Carratosie żyłam wraz z Talsavą jakby nieoficjalnie. Przybyłyśmy bez
odnotowania w ewidencji. Mieszkałyśmy w takiej dzielnicy Chofinu, gdzie ludzie
codziennie pojawiają się i znikają bez śladu. Gdy Talsava odeszła, stałam się jakby
osobą niewidzialną - niczego nie miałam, nie byłam nigdzie zameldowana ani
odnotowana. Dopiero ostatnie dwa lata spędzone na Carratosie przeżyłam na jako takim
poziomie i oficjalnie. Jedyne moje dobre lata, te z Andrasem.
- I nikt nie pytał ani kim jesteś, ani skąd przybyłaś?
- Nie. Stare rejestry przepadły wraz z Imperium, listy meldunkowe uległy
zniszczeniu w trakcie wyzwalania planety. Wszyscy jak jeden otrzymali szansę
rozpoczęcia życia od nowa. Przyjęłam imiona wedle tradycyjnego miejscowego
porządku, czyli najpierw własne, potem nazwisko matki i dalej ojca. Ale to i tak
szczegół bez znaczenia, ważny tylko tam i wtedy.
- Zatem nie ma powodu, aby został po nim ślad w zapiskach na Coruscant.
- Ani na Lucazecu, ani na Teyr. I nie ma też żadnych innych nazwisk, pod którymi
te zapiski mogłyby tkwić...
- Znaczy, że dla biurokratów i statystyków nie istniałaś.
Uśmiechnęła się.
- Na Carratosie kryterium uznania czyjegoś istnienia jest jego stan posiadania -
powiedziała. - Gdy nie miałam niczego, to się nie liczyłam. Gdy Andras mnie
przygarnął, stałam się jego własnością. Teraz mam to... - uniosła dłonie, wskazując na
otoczenie. - Jestem kimś.
Luke pokiwał powoli głową.
- Tak jak to wyjaśniasz, to ma sens - mruknął. - Ale jest jeszcze coś, czego nie
rozumiem. Zgodnie z oficjalnymi zapisami lotów wciąż tkwimy na Coruscant, a ja
zaczynam zastanawiać się, czy faktycznie stamtąd wystartowaliśmy i te wizyty w iluś
systemach to nie była wyłącznie...
Akanah czemuś zachichotała.
- Czy te twoje meldunki wspominają o przystanku na Golkusie?
- Owszem. Po drodze na Coruscant.
- A dodają, po co tam wstąpiłam?
- Nie. Nad tym akurat się nie zastanawiałem - przyznał Luke. - Pomyślałem
jednak, że skoro był to pierwszy twój rejs, to mogłaś mieć jakieś drobne kłopoty, coś do
sprawdzenia czy naprawienia. Albo też nie chciałaś być tak długo sama.
- No, to drugie to szczera prawda. Podobnie zresztą jak pierwsze. Musiałam
poprosić o pomoc w kwestii transpondera. Mówiłam ci, że nie zostawiamy żadnego
Michael P. Kube-McDowell
129
śladu, po którym ktoś obcy mógłby nas odszukać. Na Golkusie był ktoś, kto wiedział,
jak zająć się systemem identyfikacyjnym.
- Ktoś? Podobna przeróbka transpondera to nie w kij dmuchał.
- Jego imię nic by ci nie powiedziało, a jeszcze bym mu przypadkiem zaszkodziła
- powiedziała Akanah. - Podejrzewam, że kiedyś pracował dla Talona Karrde’a. Lub z
nim.
- Skąd go znałaś?
- Zajrzał kiedyś na Carratosa, lata temu. Gdy usłyszałam, po co przybył,
postarałam się z nim spotkać, by wyświadczyć mu przysługę. Ale i tak słono policzył.
Musiałam poświęcić większość kredytów i jeszcze parę długów, które miałam u innych.
- Zatem zmienił profil... na jaki? Jakiś inny jacht tego samego typu? Coruscant
opuścił nie ten sam statek.
- Zrobił o wiele więcej - powiedziała Akanah. - Gdyby chodziło tylko o to,
wyszłoby znacznie taniej. Wstawił do transpondera coś, co nazywa się „zestawem
przemytniczym”.
- Znaczy, że statek jest w pełni zamaskowany?
- Chyba tak, tak się to właśnie nazywa. Rzecz w tym, że ile razy skaczemy, profil
się zmienia i to w sposób, który wygląda na w pełni legalny, chociaż to oszustwo.
Gdybym miała za co, kupiłabym cały podrabiany transponder zamiast tylko wstawki.
- Aha. Zatem podejrzewam też, że system włączył się dopiero po kolejnym skoku,
by w razie czego nie wskazać na ślad autora przeróbki - mruknął Luke, marszcząc brwi.
- Do licha, tyle dni zmarnowaliśmy, mogliśmy skakać wprost z Lucazeca lub z Teyr...
- Sama cię do tego zachęcałam - zaprotestowała Akanah. - I to ja prosiłam cię, byś
unieczynnił przystawkę.
- Owszem, tylko nie raczyłaś wspomnieć, że można to zrobić bez żadnego ryzyka
- jęknął Luke. - Wymknąć się z jednego systemu z jednym kodem, wlecieć jak gdyby
nigdy nic do drugiego z odmiennym. I nikt by tego nie pokojarzył. Miła sprawa. Ten
gość z Golkusa ma łeb do interesów.
- Już z niego nie korzysta. Dał sobie spokój i powtarza, że przeszedł na emeryturę.
Twierdzi, że zawsze uważa, dla kogo robi podobne rzeczy.
- Cóż, chyba mówi prawdę, skoro siedzi na Golkusie, a nie w Talos - mruknął
Luke, kręcąc głową. - Czemu mi nie powiedziałaś?
- Powiedziałam. Przed chwilą.
- Nie chwytaj mnie za słówka.
- Dobra. Rzecz w tym, że nie byłam gotowa ci zaufać w czymś tak istotnym. Nie
wiedziałam, czy nie nadejdzie taka chwila, że i przed tobą będę musiała się ukrywać.
Miałam wiele do stracenia.
- Ale obecnie postanowiłaś mi zawierzyć.
- Gdybym tego nie zrobiła, byłabym całkiem sama - powiedziała ze smutkiem w
oczach. - A tego już nie chcę. Nigdy nie chciałam, ale teraz to byłoby za dużo. Nie
mogę trzymać cię na dystans, gdy czuję, że potrzebuję czyjejś bliskości.
- Akanah...
Tarcza Kłamstw
130
- Tajemnice są jak mury dzielące ludzi, prawda? A ja tkwiłam samotna za murami
tak długo, że obecnie nie potrafię już tego znieść - powiedziała. - Nauczę cię, jak czytać
napisy. Staniesz się w pełni jednym z nas, adeptem Białego Nurtu. Wejdziesz w końcu
na ten sam szlak, którym podążała twoja matka.
Luke pojął wagę tego, co mu proponowała.
- Dziękuję - powiedział nieco zduszonym głosem. - Nawet sama szansa
odnalezienia jej... Chciałbym nauczyć się od niej jak najwięcej, ile zdołam... Dla
równowagi...
- Ale wciąż dręczą cię pytania - podpowiedziała dziewczyna.
- Owszem.
- Nie powstrzymuj ich tylko dlatego, że nie chcesz wyjść na nieuprzejmego. Pytaj.
Swoimi słowami trafiła dokładnie w to, co dokuczało Luke’owi najbardziej.
- Czy jesteście również telepatami?
Roześmiała się z cicha.
- Czy ludzie naprawdę aż tak bardzo boją się spoglądać na Luke’a Skywalkera, że
każdy odważny staje się podejrzany?
Luke uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Może.
- A nie musi. Dobrze, teraz spytaj o to, co naprawdę chodzi ci po głowie. Zapewne
coś z tych raportów.
- Coś, czego tam ni było - odparł. - Miałaś rację. Nie znalazłem ani słowa o
Fallanassich. Ani na Lucazecu, ani na Teyr, ani na Coruscant czy Atzerri. W każdym
razie tego słowa.
- I pewnie zastanawiasz się, czy naprawdę istnieje jakiś krąg - stwierdziła Akanah.
- Bo może to tylko jedna wariatka tak cię kołuje, by ciekawie spędzić wakacje.
Uśmiechnęła się lekko, zachęcając go, by nie krępował się wyznać prawdy.
- Oczekiwałem, że coś jednak znajdę. Pogłoski, mity, legendy lub przesądy.
Trudno pojąć, jak podobnie potężna grupa, grupa z długą historią, jak mówisz, mogła
nie zostawić żadnego śladu...
- Bo tak postanowiła - wtrąciła cicho Akanah.
- Albo i są jakieś ślady, lecz ja nie wiem, gdzie, pod jakim hasłem ich szukać... Co
powiedziałaś?
- Że postanowiliśmy nie zostawiać śladów - powtórzyła dziewczyna. - Gdy się
jakiś pojawia, to go usuwamy. Nie ma z tym jednak wiele roboty, bo zwykle wiemy,
jak podobnych incydentów unikać.
Luke pokiwał z wolna głową.
- Nie jesteście zdobywcami, nie głosicie swoich prawd, szukacie tylko swojego
miejsca...
- Owszem. Każdy, kto to pojmie, zrozumie równocześnie najistotniejszą prawdę
Nurtu - powiedziała. - Jeśli to zaakceptujesz, wówczas sam trafisz, gdzie trzeba,
przyswoisz sobie właściwe nauki, wykonasz stosowną pracę i spotkasz ludzi, którym
jesteś potrzebny do życia.
Kiwając głową, Luke przesiadł się na fotel pilota.
Michael P. Kube-McDowell
131
- Skoro już tak gadamy, to wspomnę jeszcze, że tkwimy tu od dłuższej chwili.
Pora ruszać w drogę. Ale najpierw muszą wiedzieć dokąd.
- J’t’p’tan - powiedziała dziewczyna. - Na planetę zwaną J’t’p’tan.
Luke spojrzał na przyrządy.
- Cóż... Znów mnie zaskoczyłaś. Muszę spojrzeć do atlasu nawigacyjnego.
- Luke...
- Co?
- Czy jest jeszcze jakieś pytanie, którego nie zadałeś?
Luke zastanowił się przez moment. Było wiele takich pytań, ale czas poganiał.
Przyjmował, że Akanah i tak odpowie z czasem na wszystkie.
- Tak, jedno - powiedział w końcu. - Kochałaś Andrasa?
- Nie oczekiwałam takiego pytania - odparła i zagryzła dolną wargę. - Tak,
kochałam go. Nie był dla mnie zły. Znalazł we mnie coś, co uznał za piękne, i nigdy nie
próbował mnie zmieniać. Nigdy też nie był okrutny. To wyszło tak, jakbym ponownie
przeżywała dzieciństwo. Takie dobre dzieciństwo. Żałowałam, że to nie mogło trwać
dłużej.
Osobliwe, ale planeta J’t’p’tan nie figurowała w bazie danych nawigacyjnych
szperacza. Zaciekawiony niespotykaną pisownią nazwy, Luke wziął Akanah na spytki.
- To nie jest słowo z basica - zawołała do niego z kącika toaletowego. - To tylko
transliteracja czterech tajemniczych hieroglifów z mowy H’kigów. Pierwsza to jeh,
„nieustanny”, dalej teh, „transcendentny”, potem peh, „wieczny”, i na końcu tan, „istota
świadomości”. Tylko tan dało się zapisać w pełni, resztę H’kigowie uważali za zbyt
świętą. Ta forma zapisu szanuje w pełni ich wierzenia religijne.
- Mogłaś odpowiedzieć po prostu, że tak, jesteś pewna, że to się tak właśnie pisze
- mruknął Luke.
- Zapamiętam to na drugi raz.
Niepowodzenie w ustaleniu położenia celu podróży zmusiło Luke’a do
poszukania pomocy na Coruscant, przez co „Leniwiec” został nieco dłużej w obłoku
Oorta. Gdy Instytut Badań Astrograficznych podał żądane współrzędne, oczy Luke’a
rozszerzyły się ze zdumienia.
- Daleka droga - stwierdził, nastawiając mapę nawigacyjną na właściwy rejon. - I
nie da się lecieć wprost, bo wtedy przez jedną trzecią podróży bylibyśmy po
niewłaściwej stronie Pogranicza.
- Rozumiem, że to nie byłoby bezpieczne.
- Wszędzie tam kręcą się patrole. Ale nie szkodzi, bo to i tak zbyt daleko na
pojedynczy skok. Przekroczylibyśmy możliwości szperacza o całe dwadzieścia godzin.
Dobrze będzie znaleźć jakieś miejsce na przystanek. - Przesunął palcem po mapie. -
Gdzieś tutaj... w ten sposób nie przekroczymy granicy.
- Zostawiam ci decyzję.
Luke zakreślił mały kwadrat dookoła miejsca ich przeznaczenia i powiększył
mapę do użyteczniejszej skali. Pojawiła się legenda i reszta opisu. - Sektor Farlax -
mruknął pod nosem.
Tarcza Kłamstw
132
- Co?
- Mówię do siebie - odparł Luke. - Jestem zmęczony. Myśli mi już przysypiają.
Znów powiększył obraz. „Nie tylko Farlax, ale dokładnie gromada Koornacht”,
uzmysłowił sobie z niepokojem. Wyciągnął minikomp ze schowka i poszukał
informacji o J’t’p’tan. Z ulgą stwierdził, że świat ten nie figuruje na liście planet
uwikłanych w konflikt.
Wciąż marszcząc brwi, Luke sięgnął po czekające w kolejce raporty rządowe i
trafił tam na potwierdzenie zasadniczych wątków z serwisów informacyjnych. Pewne
światy w gromadzie Koornacht faktycznie zostały zaatakowane, ich ludność
wymordowana przez Yevethów. Kilka kolonii wymieniano nawet z nazwy, przy innych
podano jedynie pochodzenie kolonistów. O J’t’p’tan ani słowa. Nie było też nic o
H’kigach.
Przyjrzał się w powiększeniu gromadzie Koornacht i znalazł te kilka
skolonizowanych światów, o których wyczytał w raporcie. J’t’p’tan leżała we wnętrzu
gromady, poza granicznym obszarem napaści. Gdyby jednak i tam do czegoś doszło, na
Coruscant mieliby prawo wciąż nic nie wiedzieć.
„Powiedzieć jej? Czekać, aż dowiemy się czegoś więcej, czy ruszać od razu?”
Ustalając alternatywny kurs, który zbliżyłby ich do granicy bez jej naruszania,
pomyślał o strasznej i fatalnej możliwości - że Yevethowie napadli na J’t’p’tan i
wygubili Fallanassich. Trudno wykluczyć, że on i Akanah przybędą za późno, może
tylko o kilkadziesiąt dni. Możliwe, że Nashira całkiem niedawno jeszcze żyła, a teraz...
Akanah wyszła z kącika i Luke schował minikomp. „Wytrzymam, pomyślał. Ja
zniosę tę niepewność, ona niekoniecznie” uznał i wyłączył pomocniczy ekran.
- Mamy prosty kurs na Utharis - powiedział. - To świat Tarracków, akurat na
granicy. Bez trudu znajdziemy tam serwis dla jachtu.
- Byłeś tam już?
- Nie - odparł Luke, podając współrzędne autopilotowi. - A ty?
- Też nie.
- Trudno zatem o lepszą rekomendację - stwierdził Luke, czując nagle, jak ogarnia
go to wielkie zmęczenie, które kilka chwil wcześniej jedynie udawał. - Jak tam
dotrzemy, kupię ci pamiątkową czapeczkę.
Nie czekał, aż Akanah usadzi się w fotelu. Włączył hipernapęd. Czas zafalował,
gwiazdy rozciągnęły się w smugi, a statek runął w kierunku Utharis.
Leżąc na plecach w koi, Luke wpatrzył się mesmeryzer, który pokrywał sufit nad
posłaniem.
Cienki panel mógł prezentować kilka holoobrazów, mających stworzyć w
klaustrofobicznym wnętrzu wrażenie przestrzeni, w razie potrzeby hipnotycznymi,
kolorowymi wzorami sprowadzić sen lub po prostu odprężać. Teraz przed oczami
Luke’a obracała się z wolna wielka, spiralna galaktyka widziana z zewnątrz, z
odległości tysiąca lat świetlnych.
Luke widział już kiedyś coś podobnego z pokładu fregaty medycznej Sojuszu,
podczas spotkania w głębokiej próżni w miejscu o nazwie kodowej „Przystań”. Obraz
Michael P. Kube-McDowell
133
wywołał wspomnienia. To było po walce o Hoth i ucieczce z Bespma. Przysunął prawą,
bioniczną dłoń przed oczy i zgiął palce, próbując sobie przypomnieć...
To nie tyle ucieczka z Hanem i Obi-Wanem z Tatooine, ile spotkanie z Vaderem
w Chmurnym Mieście stało się w jego życiu cezurą. Wcześniej mało różnił się od wielu
innych przypadkowych ofiar Imperium, istot pozbawionych domu, zgorzkniałych po
tragicznych przejściach, które poczucie krzywdy, a nie ideologia, pchnęło w szeregi
Rebelii. Strzały, które zabiły Owena i Beru, zniszczyły jedną z jego możliwych
przyszłości, zmusiły do wyboru innej drogi. Ale właśnie, to był wybór, a nie
przeznaczenie.
Dopiero spotkanie z ojcem przydało jego losowi naprawdę ciężkiego brzemienia.
Gdy usłyszał osobliwy, dobiegający zza czarnej maski głos, pojął, czego się odeń
oczekuje. I zrozumiał, że nikt inny tego akurat zadania wykonać nie może. Patrząc
wstecz na tamtą chwilę, widział jasno, kiedy stał się sobą. Wcześniej po prostu jakby
go nie było. „Gdy ma się trzydzieści cztery lata, trudno jest pojąć siebie z czasów, gdy
miało się tych lat dwadzieścia jeden”, pomyślał.
Cichy trzask zwalniacza kurtyny przerwał mu rozmyślania. Chwilę później
Akanah odsunęła część zasłonki.
- Czemuś byłam pewna, że jeszcze nie śpisz - powiedziała, uśmiechając się
swojsko. - Nad czym się tak długo zastanawiałeś?
Pokręcił głową.
- Myślałem akurat o chwili, kiedy przestałem być dzieckiem. Wydaje się, że to tak
dawno.
- A co będzie, jeśli wyrośniesz na kogoś podobnego staremu Yodzie?
Luke uśmiechnął się smutno.
- Wtedy będę zapewne myślał o sobie teraźniejszym z podobnym politowaniem,
jak obecnie o dzieciństwie.
- Chyba niezupełnie. Wiesz już, czym jest odpowiedzialność - powiedziała i
przestała się nagle uśmiechać. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale jest jeszcze coś,
czego ci dotąd nie powiedziałam, a powinnam. Niezręcznie mi to nosić w sobie.
Luke podniósł się nieco i oparł na łokciach.
- Słucham.
Przysiadła na szerokim obramowaniu koi z prowadnicami kurtyny.
- Nawet gdy nie wspominałam ci o wszystkim, co może chciałbyś wiedzieć, to
zawsze starałam się mówić prawdę. Jednak gdy chodzi o Atzerri, to skłamałam.
Luke wyprostował się jeszcze bardziej.
- Tak?
- Zabrałam cię na Atzerri, podając fałszywy powód. Krąg nigdy tam nie
przemieszkiwał. Miałeś rację w sprawie „Gwiezdnego Poranka”. Napis na Teyr
kierował od razu na J’t’p’tan.
- To czemu...
- Musiałam - powiedziała dziewczyna. - Musiałam odnaleźć ojca.
Luke patrzył na nią przez długie sekundy.
Tarcza Kłamstw
134
- Sądziłaś, że nie zrozumiem czegoś takiego? - spytał w końcu głosem
zdumiewająco spokojnym.
- Obawiałam się, co znajdę - powiedziała, opuszczając wzrok. - Bałam się, co
pomyślisz sobie o moim ojcu, który stał się kimś, kogo nawet ja nie potrafię szanować.
- To też potrafię zrozumieć - mruknął Luke. - Leia chyba podobnie bała się
ewentualnego trafienia na ślad matki. Na miejscu Leii pewnie też bym się lękał.
- Czemu?
Luke zastanowił się nad odpowiedzią.
- Ona pamięta matkę, słabo, ale zawsze, i te wspomnienia są dla niej bardzo
cenne. Idylliczne, niewinne, takie dziecięce. Chroni je, jak może.
- Chroni? Przed czym?
- Przed rzeczywistością - wyjaśnił Luke. - Leia uważa, że nie znajdzie nigdy
niczego, co by mogło uwyraźnić te wspomnienia, a wiele może je zniszczyć. Nigdy nie
patrzyła na postać naszej matki jak na żywą, realną osobę. Nie myślała o tym, co
łączyło Nashirę z Vaderem, czemu urodziła mu dzieci ani czemu nas oddała. Gdy
zaczniesz zadawać sobie takie pytania, możesz trafić na odpowiedzi, które wcale ci się
nie spodobają.
- Ale z tobą jest inaczej?
- Nie mam wspomnień, które musiałbym chronić - stwierdził Luke z niejakim
żalem w głosie. - Chcę jedynie wiedzieć, skąd się wziąłem i co we mnie tkwi. Nie
obawiam się rozczarowania - uśmiechnął się krzywo. - Chociaż gdybym się dowiedział,
że matka miała coś wspólnego z przemianą Anakina Skywalkera w Dartha Vadera...
- Och nie - powiedziała Akanah, dotykając jego dłoni w geście zapewnienia. - To
obiecuję. Nashira nie jest taka. Uwierz, proszę.
- Wierzę - odrzekł.
- To dla mnie takie ważne. A już się obawiałam, że to zniszczyłam - powiedziała
zalęknionym głosem. - Nie chciałam, byś zaczął żywić co do mnie wątpliwości, by
moje postępowanie zaczęło nasuwać ci pytania - uśmiechnęła się smutno. - Tak więc
skłamałam. Przepraszam, Luke. Nie powinnam. Przecież ciebie i tak nie zdołam
oszukać.
Luke zacisnął palce na jej dłoni.
- I znalazłaś go?
- Tak - odparła i oczy jej zwilgotniały. - Poniekąd znalazłam. W dzielnicy Trasli.
Jest pomniejszym szefem pomniejszej grupy, z umysłem wypalonym przez błękitną
roknę. Nie pamięta mojej matki. Nie wie, że ma córkę - dodała Akanah i spróbowała się
uśmiechnąć. - Te drobiny pamięci o nas samych przechowywane w umysłach innych...
Niektórzy wiedzą, jak potrafią być cenne, inni je trwonią. Gdy znajdziesz Nashirę, z
pewnością będzie ci miała o wiele więcej do powiedzenia, niż ja usłyszałam od Joreba
Gossa.
- Nie miałaś wiele czasu na rozmowę. Możesz jeszcze tam wrócić.
- Nie. Mój ojciec nie żyje - podsumowała sprawę dziewczyna. - Ktoś inny
mieszka w jego ciele. Nie chcę więcej rozmawiać z tą osobą.
Michael P. Kube-McDowell
135
Luke nie miał wątpliwości, że dziewczyna mobilizowała w tej chwili całą swoją
silną wolę. Jej dłoń drżała, oczy wyrażały jedynie smutek straty, a skóra aż pocieplała z
napięcia. A mimo to nie prosiła go o nic więcej ponad wybaczenie.
- To też rozumiem - powiedział łagodnie Luke. - Wiem, jak można się czuć w
takich razach, gdy za zamkniętymi drzwiami znajduje się jedynie pustkę. Przykro mi.
Wiem, jak to boli.
- On był moją ostatnią nadzieją - szepnęła dziewczyna głosem nabrzmiałym
cierpieniem, którego nie zdołała stłumić. - Teraz już oboje odeszli... moja matka i mój
ojciec. Jeśli nie znajdziemy kręgu, na zawsze będę już sama.
Tutaj słowa już nie starczały, zaś ból Akanah urósł zbyt potężnie, by zignorować
jej niewypowiedzianą prośbę o pomoc. Mistrz Jedi łagodnie pociągnął jej dłoń, spojrzał
jej znacząco i uspokajająco w oczy, objął ramieniem. Po chwili dziewczyna drżąc
płakała cicho, przytulona do Luke’a.
Jemu jednak zdało się, że za tymi łzami kryje się nie tyle rozpacz, ile wielka ulga.
Nic nie mówiąc, tulił Akanah, uspokajając ją w miarę swoich możliwości.
Wysoko nad nimi obracały się ramiona galaktyki. Bardzo odległe i na tę jedną
chwilę całkiem zapomniane.
Tarcza Kłamstw
136
III
L E I A
Michael P. Kube-McDowell
137
R O Z D Z I A Ł
10
Wicekról Nil Spaar powrócił na rodzinny świat Yevethów nie tylko jako bohater,
ale prawie jako bóg.
Wielki dzień zgromadził ponad trzy miliony Czystych z oczami wpatrzonymi w
lśniącą kulę „Aramadii” opuszczającą się z ołowianego nieba N’zoth. Dzięki
imperialnym hiperłączom i sieciom planetarnym prócz obecnych w Hariz scenę mogli
podziwiać także wszyscy mieszkańcy Tuzina oraz nowych światów zdobytych w
trakcie Drugich Narodzin. Jupitery skąpały statek konsularny w tak ostrym blasku, iż
wyglądał jak okruch gwiazdy, który wielki architekt Oczyszczenia oddawał swemu
ludowi.
- Ni toi darama - wyszeptali. „Błogosławiony ku nam przybywa”.
Generatory dymu krążących ponad tłumem myśliwców eskortowych zostawiły na
niebie ślad szkarłatnych i purpurowych spiral. W uszy zgromadzonych uderzył
niestłumiony ryk pulsacyjnych silników pomocniczych „Aramadii”. Wszystkim aż
serca od tego urosły. Przyjęli wibracje, jakby była to pieszczota samych rąk wicekróla.
- Hi noka daraya! - wykrzyknęli. „Jasność mnie dotknęła!”
Tysiące tych, którzy stali najbliżej barier, ogłuchły w ostatnich sekundach, zanim
„Aramadia” dotknęła wspornikami gruntu. Krew pociekła okaleczonym widzom z
grzebieni skroniowych, aż opadli w wielkiej radości na kolana, wykrzykując przy tym
imię wicekróla i rozmazując posokę na piersi jako znak wielkiego zaszczytu.
- Byłem w Hariz i witałem daramę Spaara - oznajmiali potem głusi. - Ostatnie, co
moje uszy pamiętają, to grzmot jego potęgi, i dobrze że to właśnie, gdyż każdy
pośledniejszy odgłos tylko by je kalał.
Na pokładzie „Aramadii” Nil Spaar stał przy półkolistym iluminatorze w swojej
kabinie. Spoglądał na tłum. Ekranowanie chroniło go przed oczami tej nieprzeliczonej
ciżby, ciągnącej się prawie po horyzont.
- Wicekrólu - powiedział jego asystent, Eri Palle, stając kilka kroków z tyłu. -
Pozwól rzec sobie, jak bardzo jesteś dziś wielbiony. Każdy spośród nitakków tam w
dole chętnie by przelał krew dla wygody twego gniazda. Każda marasi oddałaby się
tobie jako partnerka.
- Przesadzasz, aż przykro - powiedział Nil Spaar.
Tarcza Kłamstw
138
- Wcale nie, etaias - zaprotestował asystent. - Słyszałem od zarządcy twego biura,
że zostali wręcz zarzuceni propozycjami. Strażnik przy bramie twej rezydencji naliczył
już ponad tysiąc pełnych nadziei marasinch, które tam się zjawiają.
- W rzeczy samej - mruknął wicekról, spoglądając przez ramię. - Gdybyś usłyszał
też, że strażnik skorzystał z okazji i sam wziął sobie którąś, mam nadzieję, iż
dopilnujesz, aby przykładnie i boleśnie zapłacił za swój błąd.
- Nie zdobyłby się na tak haniebny postępek - rzekł zbladły Eri Palle. - Jest ci
równie lojalny, panie, jak ja czy każdy z nas.
- Prędzej czy później zawsze zdarza się ktoś, komu dziwnie śmiałe pomysły
przychodzą do głowy - stwierdził Nil Spaar, odwracając się. - Tak właśnie zaspokaja
się ambicje. I ja podobnie kiedyś uczyniłem. A może zapomniałeś już, jakim sposobem
wicekról Kiv Truun opuścił pałac?
Statek zadrżał, gdy wsporniki dobiły i przejęły całą masę kadłuba. Potem odległy
grzmot silników ucichł, a dał się ponownie słyszeć szum pracy podrzędniejszych
systemów „Aramadii”.
- Pamiętam - odparł Eri. - Trzymam wciąż tunikę splamioną krwią Kiva Truuna,
by mi przypominała.
Nil Spaar skinął głową i wyprostował się przed iluminatorem.
- Przyciemnić światła, opuścić ekran. Niech mnie zobaczą.
Asystent obrócił się ku sterownikom iluminatora. Kilka chwil później tłum ujrzał
wąski pas pojawiający się wokół kadłuba statku. Jedna z sekcji wciągana była do
środka, tworząc coś na kształt balkonu.
Stał na nim wysoki Yevetha w uroczystym szkarłacie. Uniósł ręce w geście
pozdrowienia. W kilku miejscach wokół statku ten sam, powiększony obraz pojawił się
w projekcji holo. Nawet najdalej stojący wierni mogli w ten sposób ujrzeć i
„Anmiadią”, i wodza wszystkich Yevethów.
Tłum jednym radosnym głosem wykrzyczał powitanie. Było ono niemal równie
donośne jak wcześniejszy huk silników. Kadłub statku aż zawibrował.
Nil Spaar pławił się w ich najszczerszym oddaniu. Było to uczucie niemal tak
silne i słodkie jak objęcie partnerki z gniazda, jednak nie zaspokajało pożądania. Oba
grzebienie, i ten bojowy, i ten godowy, pozostały nabrzmiałe.
Ryk nie ustawał. Ostatecznie Nil Spaar stwierdził, iż dłużej hałasu nie wytrzyma.
Cofnął się w głąb statku i skinął na Eriego.
Asystent szybko włączył osłony, zmieniając ponownie galerię w prywatne
pomieszczenie. Potem odstąpił tyłem od wicekróla, świadom jego nabrzmiałych kryz.
- Widzisz, etaias - powiedział idąc tyłem - jak chwalebnie cię witają.
- Chcę zejść do nich. Ślizgacz gotów?
- Zarządca portu dostarczył samochód, specjalny samochód zbudowany na tę
okazję przez członków gildii z Giat Nor jako podarunek dla ciebie. Powiedziano mi, że
stworzyli istne arcydzieło.
- Zatem przyjmę ich dar - powiedział Nil Spaar, ruszając ku wyjściu. - Dziękuję,
Eri. Dopilnuj proszę, by po rozproszeniu się tłumów przetransportowano moją rodzinę
do pałacu.
Michael P. Kube-McDowell
139
- Tak, wicekrólu - odparł asystent z twarzą lekko tężejącą. Pojął, że nie zajmie w
samochodzie miejsca obok Nila Spaara. Zlękniony, iż coś z tej myśli może wyjść na
jaw, czym prędzej opadł na jedno kolano w geście poddańczego posłuszeństwa. - Czuję
się zaszczycony, mogąc ci służyć, darama - powiedział cicho.
Mijając Eriego w drodze na korytarz, Spaar przesunął mu palcami po karku.
- Miło mi to słyszeć - stwierdził. - Ale uważaj, byś nie nabrał apetytu na nic
więcej.
Ślepe, milczące i pozbawione łączności ze sobą jednostki Piątej Grupy Bojowej
Noworepublikańskich Sił Samoobrony przemierzały nadprzestrzeń, a ich załogi
odliczały chwile dzielące formację od przybycia do gromady Koornacht.
- Nie lubię takich długich skoków w gorącą okolicę - mruknął pod nosem generał
A’baht i pokręcił głową.
Jedynie kapitan Morano, dowódca lotniskowca uderzeniowego „Nieustraszony”,
flagowego okrętu Piątej Floty, stał dość blisko, by usłyszeń jego słowa.
- Gorąca okolica, generale? - spytał. - Według ostatnich meldunków z naszych
szperaczy cicho tam jak nigdy. Myślałem, że naznaczymy tylko niebo krechą i tyle.
- Wiele mogło się zdarzyć przez trzy dni, kapitanie. - A’baht zerknął na
wyświetlacz czasu misji. - Niebawem się dowiemy.
Grupa miała wyjść z nadprzestrzeni już wewnątrz gromady, w starannie
wyliczonym miejscu, z przewidzianą szybkością i zgraniem. Przez wylotem z
Coruscant Piąta rozproszyła się w najluźniejszy dopuszczalny w tych warunkach szyk.
Pierwszy skoczył patrolowiec naprowadzający, potem statki zwiadowcze i osłona,
dopiero na końcu najcięższe jednostki wraz z własną eskortą. W drodze nie można już
było dokonać żadnej zmiany. Noworepublikańscy inżynierowie nie znaleźli jak dotąd
rady na pełną izolację związaną ze skokami nadprzestrzennymi. Kiedy manewr się
zaczął, flota mogła jedynie czekać, co z tego wyniknie.
Zatem przed wyruszeniem w drogę trzeba było podjąć sto sześć ważniejszych
decyzji i postanowić o niezliczonych drobiazgach. Niektóre z tych rozwiązań były
idealne dla jednej sytuacji taktycznej, katastrofalne dla innych. Najpierw przychodziła
więc pora na zgadywanie, potem trzeba było czekać długie godziny, czy domysły były
słuszne. Tego ostatniego etapu A’baht wprost nie cierpiał.
Niepokój wiązał się oczywiście z możliwością zmiany sytuacji taktycznej.
Najgorszy wariant zakładał, iż przeciwnik zdołał jakoś poznać dzięki zwiadowi lub
szpiegom wektor skoku i czeka już w stosownym miejscu, gotów zadać
niespodziewany a śmiertelny cios.
Dlatego właśnie A’baht preferował metodę polegającą na wykonaniu najpierw
skoku do rejonu zbornego, gdzie można było przejąć uaktualnione meldunki Wywiadu
Floty i w razie czego zadbać o zmodyfikowanie planu przed ostatecznym skokiem w
obszar celu. Tym sposobem niebezpieczny okres odcięcia od napływu danych skracał
się do godziny albo i mniej.
Jednak ostrożność też miała swoją ceną, czyli czas. Tym razem A’baht zamierzał
dostać się do gromady Koornacht najszybciej, jak to tylko możliwe.
Tarcza Kłamstw
140
Było już za późno, by pomóc kolonistom na Polneye czy Nowej Brigii, jednak
zarówno Ackbar, jak i księżniczka Leia nalegali na jak najwcześniejsze
przeprowadzenie pokazu siły. Wydawało się, że tylko coś takiego może zniechęcić
agresywnych nagle Yevethów do zakusów wobec Galantosa, Wehttam czy innych
planet poza gromadą. Stwierdzenie kapitana Morana o pociągnięciu krechy miało swój
głębszy sens.
Wedle ostatniego meldunku szperaczy, które generał Solo zostawił w sektorze
Farlax, nieprzyjaciel nie pokazywał się poza gromadą, ruch w tym rejonie panował
niewielki. Dostrzeżono tylko parę trampów i jedną wędrowną ekipę górniczą, a
wszystko w obszarze ponad stu sześciennych lat świetlnych. Nie doszło do żadnych
ataków na teren Nowej Republiki ani do najmniejszej konfrontacji pomiędzy jej siłami
a flotą Yevethów. Na dodatek misja rozpoczęła się na bezpiecznym gruncie, czyli z
orbity Coruscant. Wydawało się, że bezpośredni skok nie powinien wiązać się ze
szczególnym niebezpieczeństwem.
Jednak jakieś ryzyko zawsze istniało. „I żadnej szansy wyboru, trzeba rzucić się
łbem naprzód w te mroczne wrota, za którymi nie wiadomo, co nas czeka”, pomyślał
A’baht.
- Patrolowiec naprowadzający wychodzi za dziesięć - oznajmił adiutant taktyczny.
- Dziewięć, osiem...
- Poziom gotowości pierwszy - odezwał się Morano.
- Potwierdzam - rzucił oficer dyżurny. - Wszystkie systemy obrony gotowe do
aktywacji. Znaczniki alarmu zielone. Wszystkie stanowiska broni obsadzone. Eskadry
druga i czwarta w pełnej gotowości do wystrzelenia.
- Dziękuję, poruczniku.
Gdy odliczanie doszło do zera, na pozór nic się nie stało. Gdzieś daleko z przodu
maleńka fregata z załogą robotów wyłoniła się w rzeczywistej przestrzeni i zaczęła
nastawiać anteny na zakodowane wiadomości i ostrzeżenia ze Sztabu Floty. Jednak co
usłyszała, oni dowiedzieć się mieli dopiero wtedy, gdy i „Nieustraszony” przejdzie
przez bramę.
Następne odliczanie zwiastowało przejście patrolowców i jednostek
zwiadowczych. Na mostku lotniskowca zaczynał panować coraz większy gwar. Kapitan
Morano odwrócił się od ekranów sytuacyjnych i przeszedł do stanowiska bojowego.
Tam przypasał się do fotela. Chwilę potem to samo uczynił A’baht.
- Idą patrolowce - oznajmił niepotrzebnie Morano.
- Ile skoków bojowych ma pan za sobą, kapitanie? - spytał cicho A’baht.
- Trzydzieści dziewięć w okrągłym pokoju - odpowiedział Morano, odnosząc ten
termin do centrum operacyjnego. - Dziewięć na mostku. Wszystko od czasu upadku
Imperium.
- Ile w roli kapitana?
- Skoków bojowych? Żadnego.
- No to proponuję, aby od dzisiaj zaczął się pan chwalić jakąś setką.
- Czemu?
Michael P. Kube-McDowell
141
- Bo gdy w ostatnich sekundach przed wyjściem w rzeczywistą załoga sobie to
przypomni, to przejdzie im ochota na lęki i strachy - wyjaśnił A’baht. - Cokolwiek nas
czeka, księżniczka czy smok, musimy jakoś sobie z tym poradzić. Wciąż dobrze
pamiętam domeańską modlitwę wojenną, którą słyszałem od matki: „Modlę się, by mój
syn nie zginął dzisiaj. Jeśli jednak tak mu wypadnie, modlę się, by odszedł godnie.
Nade wszystko jednak modlę się, aby jeśli przeżyje, nie stało się tak poprzez hańbę,
którą musiałby się okryć”.
Kapitan Morano pokiwał głową.
- Lubi pan zakłady, generale? To jak, księżniczka czy smok?
Zaczęło się trzecie i ostatnie odliczanie.
- Nie widzę wielkiej różnicy, kapitanie - odparł A’baht.
Do budowy paradnego samochodu przyczyniły się wszystkie większe gildie
rzemieślnicze. Był wielki, miał opływową sylwetkę i lśnił gładkim metalem. Silnik
mruczał jedynie, a i to było melodyjne. Nawet drabinka do wsiadania sama w sobie
była dziełem sztuki projektanckiej: lekka, niemal pajęcza, złożyła się i zniknęła pod
podwoziem, ledwie Nil Spaar zdjął z niej nogę. Kanapy i obicia ścian kabrioletu były z
pluszu ozdobionego herbem klanu Spaarów, symbolami domu wicekróla i znakami
błogosławieństwa oraz chwały Yevethów. Wszystko to przeplecione tworzyło wzór
rzadkiej urody.
Również szofera i strażników dobrano tak, by dodali blasku paradzie. Kierowcą
był osobnik o rzadkich cechach genetycznych, albinotyczny kastrat o cerze niczym
niebo w południe, z wyglądu nie kojarzący się z żadną płcią. Siedział prosto i
nieruchomo na swojej grzędzie, milczący herold, który samą postawą zwiastował
nadejście kogoś wielkiego. Strażnikami byli z kolei bliźniacy seryjni, wszyscy z tego
samego gniazda; różnili się jedynie wiekiem. Zgodnie z tradycją takie rodzeństwo
uważano za obdarzone szczęściem i zdolne przenieść swe błogosławieństwo na innych
poprzez sam oddech, dotknięcie lub krew.
- Przełożony Raalk - powiedział Nil Spaar, spoglądając z siedzenia na małe
zgromadzenie u dołu rampy „Aramadii”.
Zarządca Giat Nor postąpił krok.
- Błogosławiony...
- Wielcem zadowolony - powiedział Nil Spaar. - Dopilnuj, aby mistrzowie gildii
dowiedzieli się, jak dobrze zostało przyjęte ich dzieło.
- Dzięki, błogosławiony - odrzekł Ton Raalk, skłaniając głowę.
Nil Spaar podziękował za szacunek również skinieniem głowy i machnięciem
dłoni.
- Jestem gotowy, kierowco. Jedziemy.
Wielkie zakrzywione wrota zaczęły uchylać się do przodu. Im większa była luka
pomiędzy nimi, tym głośniej dawał się słyszeć radosny ryk tłumu. Chociaż tylko
niektórzy mogli widzieć otwarcie bramy, słowo o tym wydarzeniu szybko przedostało
się do reszty.
Tarcza Kłamstw
142
Gdy wóz wytoczył się spod kadłuba „Aramadii”, Nil Spaar zacisnął powieki i
głęboko wciągnął wonne powietrze. Zdawało mu się, że od wieku nie oddychał
wiatrem wolnym od smrodu szkodników. Nawet na pokładzie statku ich niemiłe
miazmaty zdawały się wciąż obecne niczym wspomnienie o ich inwazji na gromadę.
Dopiero teraz ciepłe podmuchy rozgoniły wszystkie wonie, podobnie jak oczyszczający
ogień floty wybawił gromadę z obecności nieproszonych przybyszów.
Nil Spaar otworzył oczy i wstał. Czuł się jak nowo narodzony. Tuż obok
zamontowano stosowną poręcz, jednak wcale jej nie potrzebował. Cudowny samochód
przyspieszał i skręcał tak łagodnie, jakby szybował ponad płytą lądowiska, i prawie nie
czuło się, że w ogóle się przemieszcza.
Dwakroć okrążył „Aramadię”, pozwalając przednim szeregom tłumu rzucić okiem
na bohatera. Dwakroć też ciżba napierała na zapory, aż ochrona musiała
powstrzymywać przypływ polami paraliżującymi. Potem wóz skierował się szerokim
korytarzem prowadzącym do szosy miejskiej. Nil Spaar dojrzał daleko na horyzoncie
zarys miasta Giat Nor i znów westchnął z rozkoszą. Widmo Imperial City należało do
przeszłości. Był w domu.
Gdy przejeżdżał korytarzem, z obu stron nacierał nań jazgot. Patrzył na twarze
zgromadzonych, a we wszystkich dostrzegał zachwyt. Spoglądając im w oczy,
znajdował w nich nadzieję, wdzięczność i bezgraniczną, bezwarunkową miłość.
- Stop - rzucił nagle szoferowi. - Zatrzymaj samochód.
Pojazd stanął równie płynnie, jak zamierający ku wieczorowi podmuch wiatru.
Starszy strażnik na przedniej grzędzie spojrzał uważnie na wicekróla.
- Jakieś kłopoty, błogosławiony?
- Nie. Chcę tylko coś zrobić.
Otworzył drzwiczki i zaraz drabinka pojawiła się na miejscu. Zszedł i ruszył ku
tłumowi po prawej. Ten zamilkł, widząc coraz bliższego błogosławionego. Machając na
szofera, by ten jechał za nim, Nil Spaar pomaszerował wzdłuż szeregów ochrony. Pilnie
wpatrywał się przy tym w stojących po drugiej stronie bariery.
Nagle zatrzymał się i podszedł do młodego nitakki, wysokiego i silnego, z
bujnymi kryzami i grzebieniami.
- Ty - rzucił Spaar, wskazując na młodzieńca. - Oddałbyś za mnie życie?
Oblicze nitakki zastygło najpierw ze zdumienia, potem pojaśniało z zachwytu.
- Och tak, darama! - krzyknął młodzieniec, opadając bez wahań na kolana.
- To chodź - powiedział Nil Spaar, pokazując strażnikom, że mają przepuścić
wybranego. Gdy ten był już w zasięgu ręki, Spaar naznaczył mu symbolicznie policzek
pazurem. Krwawy ślad zwiastować miał przyszłą ofiarę. Tłum zaszemrał z podniecenia.
Nitakka ani mrugnął.
- Przyjmuję twój dar - powiedział wicekról. - Idź za moim samochodem.
Nil Spaar przeszedł na drugą stronę szpaleru. Cisza, która zapadła na chwilę,
ustąpiła teraz miejsca nerwowym poszeptom. Tłum domyślał się, o co chodzi.
Ignorując wykrzykiwane błagania i propozycje, wicekról szedł wzdłuż barierki
podobnie jak wcześniej, gdy wybrał nitakkę. Tym razem wypatrywał jedynie młodych
Michael P. Kube-McDowell
143
samic, których grzebienie wciąż wskazywały na wiek rozrodczy i które nosiły łagodną
krągłość mara-nas w górnej ich części.
- Ty - rzucił w końcu, przystając i wskazując na jedną. - Oddasz mi swe łono?
Marasi nie mogła słyszeć jego słów, taki wkoło panował zgiełk, jednak skłoniła
głowę i podeszła do Nila Spaara jak wcześniej samiec. Wicekról obrócił ją władczym
gestem, tak by stanęła tyłem, i objął jej głowę niczym w rytuale parzenia. Przyklękła
bez wahania. Puścił ją i odstąpił.
- Przyjmuję twój dar - powiedział. - Idź za moim samochodem.
Limuzyna podjechała i zatrzymała się obok, Nil Spaar znów wsiadł do środka.
Tam rozprostował zaciśnięte pięści, obrócił twarz ku wiernym i wydał okrzyk, w
którym pobrzmiewała radość prawiecznych, cielesnych popędów. Odpowiedzieli
zawodzeniem modlitewnym, jakby chcieli pokazać, na ile aprobują jego decyzje.
- Dalej - rozkazał szoferowi i opadł na siedzenie. Właśnie odkrył potęgę władzy i
przekonał się, że jednym dotknięciem może odmienić czyjeś życie, jedno jego
spojrzenie może zostać uznane za zaszczyt, jego obecność wprawić w ekstazę i nawet
rana przezeń zadana wywołuje euforię.
„Będę musiał bardzo uważać, aby mnie to zanadto nie pochłonęło, pomyślał Nil
Spaar, gdy wóz jechał w kierunku Giat Nor. Na razie jednak mogę spokojnie się temu
poddać”.
Widziana z odległości pół roku świetlnego gromada Koornacht wypełniała
gwiaździście połowę nieba i spowijała blaskiem kadłuby jednostek Piątej Floty.
Ledwo „Nieustraszony” wyszedł z nadprzestrzeni, ożyły na jego mostku tak staje
łączności lokalnej, jak i hiperłącza.
- Kapitanie, otrzymaliśmy priorytetowy sygnał alarmowy ze sztabu - wykrzyknął
oficer łączności. - Zmieniono kodowy status konfliktu na żółtą dwójkę. Mam też pięć
komunikatów dla generała A’bahta, wszystkie o wysokim statusie tajności.
Morano obrócił swój fotel w prawo.
- Taktyczny, meldować!
- Wszystko w porządku, kapitanie. Czujniki nie wykryły żadnych celów.
Patrolowce nie meldują o kontaktach. Tak samo szperacze.
- Zebrać meldunki od jednostek floty.
- Zbieram, sir. - Teraz dopiero można było sprawdzić, czy nikt nie zgubił się po
drodze. - Patrolowiec „Podróżnik” i tender floty „Gwiazda Polarna” nie odpowiadają,
sir. Zgłoszenia pozostałych odnotowane.
- Potwierdzam - zawołał dyżurny od stanowiska koordynacji działań zespołu. -
Odbieram meldunek, że „Gwiazda” pomyliła współrzędne skoku w związku z awarią
komputera nawigacyjnego, obecnie jej oczekiwane miejsce przybycia to dwa-osiem-
czterdzieści. „Podróżnik” doznał awarii hipernapędu, wedle czasu misji o godzinie zero
dziewięć szesnaście, i wyszedł wcześniej. Obecnie podąża na holu do stoczni Alland
dla dokonania napraw.
- Skreśl go z wykazu, Arky, i przesuń na jego miejsce „Przezorność” - polecił
spokojnie A’baht.
Tarcza Kłamstw
144
- Tak, generale.
- Taktyczny, aktualny stan - zawołał kapitan Morano.
- Wciąż spokój, sir.
- Pozostać na aktywnym wyszukiwaniu. - Morano obrócił się do A’bahta. - Skoro
nic się nie dzieje, to czemu przeszli na żółtą dwójkę?
- Dowiem się, jak przeczytam, co do mnie napisali, kapitanie - odparł A’baht,
przesuwając ekran tak, by mieć go na wprost oczu.
Był to ekran typu bezpiecznego, z polaryzatorami nie pozwalającymi, by
ktokolwiek odczytaj treść przekazu, patrząc z boku. Morano wpatrywał się zatem w
twarz A’bahta, w nadziei że coś z niej odgadnie. Bez większego powodzenia.
- Ciekawe - stwierdził ostatecznie A’baht, cofając ekran. - Żółta dwójka wiąże się
z tym, że Yevethowie wiedzą najwyraźniej o naszym przybyciu.
- No to gdzie są?
- Chyba nie pragną, spotkania. Albo i wolą unikać agresywnych posunięć. Nad
wszystkimi zamieszkanymi światami w promieniu dziesięciu lat świetlnych panuje
całkowity spokój.
- No, to chyba dobrze? Tego właśnie chcieliśmy, prawda?
- To pani przewodnicząca tego chciała - odparł A’baht. - Ja wolałbym już spotkać
tych całych Yevethów. Przyjrzałbym się ich flocie. Przy odrobinie szczęścia, może i oni
przyjrzeliby się nam. Narth, masz jakiś pomysł, aby skutecznie utrudnić im życie?
Asystent taktyczny zakołysał się z fotelem.
- Nieustanne zmiany kursów i sygnałów wywoławczych, krótkie skoki wzdłuż
obszaru działania operacyjnego. Wtedy chyba się nieco pogubią, przynajmniej tyle.
Trudno jednak ukryć się pośrodku tak wielkiego obszaru pustki.
- Z całym szacunkiem, generale, ale chyba nie po to tu jesteśmy, aby się kryć -
stwierdził Morano. - Nie tego po nas oczekują, a i o pomyłkę czy wypadek wtedy
łatwo. Pamiętacie „Endoa” i „Gwiezdnego Strzelca”? - Były to dwie fregaty Sojuszu,
które zderzyły się po niezgranym skoku. Wszyscy zginęli. - Niech się nam dobrze
przyjrzą, aby wiedzieli, z kim w razie czego przyjdzie im się zmierzyć. Jeśli zostało im
choć trochę zdrowego rozsądku, to sami uznają, że tak naprawdę to wcale nie chcą
wchodzić nam w drogę.
- Na razie trudno powiedzieć, jak brzmi ich definicja zdrowego rozsądku,
kapitanie - powiedział Ahaht. - Gdy byliśmy w drodze, wicekról Ligi Duskhańskiej dał
głos, i to zdecydowanie. Trochę o nas, nieco o księżniczce Leii, wszystko nader
publicznie. Sam pan może posłuchać, dołączyłem ten przekaz do pańskiego pakietu
wiadomości.
A’baht spojrzał na bajecznie malownicze pole gwiazd.
- Wiedzieli, że przybywamy, i wcale im się to nie podoba. Dopóki nie dowiemy
się, do czego naprawdę są zdolni, dopóty nie zaznam spokoju. Sterczymy na otwartym
polu, a oni kryją się w wysokiej trawie - powiedział. - Wiecie, jak myślą stratedzy, i to
niezależnie od rasy.
Kapitan Morano westchnął i spojrzał na stanowiska zespołu taktycznego.
Michael P. Kube-McDowell
145
- To prawda, łatwo ulegają pokusom. Zwykle aż palą się do wyprowadzenia
pierwszego ciosu - powiedział, a szef taktyków potwierdził jego słowa zakłopotanym
uśmiechem. - No to jak rzecz rozgrywamy?
Wystudiowanym, spokojnym gestem A’baht odpiął pasy i wstał.
- Będziemy czekać i niech się nam przyglądają, po to właśnie nas wysłano.
Poślemy szperacze tak daleko, jak tylko się da, sami będziemy krążyć na granicy
wyznaczonego obszaru. I przez cały czas będziemy bardzo, ale to bardzo ostrożni. - I
miejmy nadzieję, że dyplomaci i politycy zrobią przez ten czas swoje, dodał w myślach.
Albo to, albo niech dadzą nam wolną rękę. Możliwie niebawem.
- Będę w mojej kabinie roboczej, zajmę się meldunkami - powiedział. -
Zawiadamiać o najmniejszej nawet zmianie sytuacji taktycznej.
W odosobnieniu swojej kabiny generał Etahn A’baht przekonał się, że czekało nań
nie pięć, ale sześć wiadomości przysłanych świeżo ze Sztabu Floty.
Szósta była jakby na doczepkę. Nie miała kodu identyfikacyjnego, objętości była
na pozór zerowej, jednak gdy A’baht wstukał zapamiętany (mimo oporów) ze spotkania
z admirałem Draysonem zestaw znaków, plik rozwinął się w całkiem obszerny przekaz
od komórki Alpha Blue.
W ten sposób generał obejrzał relację z lądowania yevethańskich statków
kolonizacyjnych na Doomiku 319, ujrzał yevethańskie gwiezdne niszczyciele krążące
nad Polneye i płonące pola na Kutagu, spustoszone doliny Nowej Brigii. Zaczął
zastanawiać się, czemu Sztab Flory nie udostępnił mu wcześniej tych materiałów, które
przecież zawierały masę bardzo istotnych danych jak te, że przeciwnik dysponował
imperialnymi niszczycielami, że zaatakował wiele kolonii w gromadzie i tak dalej.
Niemniej obraz i tak odarty był z realizmu, wydawał się wręcz sterylny, bezkrwawy.
Nic, tylko kalkulacja. Podobnie jak i same, na zimno przeprowadzone napaści.
Yevetbowie wymietli jasną gromadę Koomacht z obcych tak energicznie i
okrutnie, że sam widok pól bitewnych nie oddawał grozy sytuacji. Pośród milionów
ofiar znane było tylko jedno oblicze tego który ocalał i który nazywał się Plat Mallar.
On widział wszystko i ledwo umknął dzięki desperackiej zagrywce. Jednak Sztab Floty
nawet tej postaci nie opisał bliżej A’bahtowi. W meldunkach pojawiał się jedynie jako
„pilot z Polneye”, jakby obawiano się przedstawić w pełni osobę dzielnego, młodego
człowieka, który stracił wszystko i którego słowa mogłyby pobudzić czyjeś sumienie
lub wywołać odzew.
- Rejestrator.
Mały robot stenografujący zwany SCM-22 podtoczył się, obracając i skręcając w
kręgu dwukrotnie większym niż jego własna średnica.
- Optymalizacja - zapowiedział wysokim, jednoznacznie sztucznym głosem. -
Gotów.
- Zapisuj. Wstępny meldunek dowódcy zespołu. Dołącz - powiedział A’baht. -
Osobiście na ręce admirała Ackbara: według moich szacunków obecny rejon
wyznaczony Piątej Flocie nie rokuje efektywnego jej wykorzystania ani jako elementu
Tarcza Kłamstw
146
zapobiegającego dalszej agresji, ani jako czynnika utrudniającego Yevethom czerpanie
profitów z już dokonanych aneksji.
Nasza obecność w dotychczas zajmowanym rejonie nie zagraża bezpośrednio
placówkom Yevethów ani nie chroni infrastruktury stron zaprzyjaźnionych. Nie
bylibyśmy także zdolni skutecznie zatrzymać wrogiego ataku. Flota Yevethów może
ubrać dowolny kurs obok naszych flank, my zaś musielibyśmy ścigać ich aż do rejonu,
w którym to oni zdecydowaliby się przyjąć bitwę.
Zamilkł, aby zebrać myśli, i odruchowo zaczął postukiwać koniuszkami palców w
załamanie nosa.
- Sugeruję, aby jednostki klasy nie niższej niż trzy, lub zespoły jednostek różnych
klas, zostały rozesłane na Galantosa, Wehttam i każdy z pozostałych nowych
protektoratów - ciągnął. - To wskaże jednoznacznie, czyje interesy zamierzamy
chronić, a ponadto przypomni być może Yevethom, że jeśli nawet okażą się zdolni
dotrzeć do wymienionych celów, nie będzie to jednoznaczne z ich opanowaniem.
Jednakże winniśmy utrudnić im także i to pierwsze. Należy objąć nadzorem
główne trasy nadprzestrzenne z gromady, i to poczynając od odcinków leżących na tyle
blisko baz Yevethów, na ile to tylko możliwe.
Analizy astrograficzne pokazują, iż nie istnieje ani jedna prosta, jednoskokowa
droga z N’zoth, Wakizy i innych znanych światów wnętrza gromady, co wynika z
gęstego rozmieszczenia gwiazd w tym rejonie i działa na naszą korzyść. Wciąż jednak
pozostaje wiele innych dróg. Zablokowanie Koornacht z obecnej pozycji i z tymi siłami
nie jest możliwe. Niech nikt nie łudzi się, że jest inaczej.
Z całym szacunkiem dla otrzymanych rozkazów, oficjalnie domagam się
przydzielenia w jak najkrótszym możliwym czasie do mojego zespołu następujących
dodatkowych sił: Wszystkich dostępnych krążowników klasy Interdictor. Wszystkich
wolnych szperaczy. Co najmniej czterech jeszcze ciężkich jednostek, w najgorszym
razie fregat, dla ochrony protektoratów. Wolałbym nie uszczuplać do tego zadania
zespołu zasadniczego, gdyż taki gest mógłby zostać zrozumiany przez Yevethów
opacznie.
I na koniec, winniśmy pomyśleć o założeniu nowego centrum uzupełnień i
logistyki gdzieś bliżej niż na Halpacie. Jeśli nasza obecność skłoni Yevethów do
ruszenia floty, wówczas nie obejdzie się bez strat, a ja wolałbym móc zaoferować
naszym rannym coś więcej niż chłód próżni. A’baht, dowódca Piątej.
Generał spojrzał na małego robota.
- To wszystko. Opatrz wstępem i zakończeniem, i zamknij.
- Zrobione. Kompresja wykonana. Szyfrowanie wykonane. Gotowy do transmisji.
- Wyślij - polecił A’baht, zerkając na ekran jaśniejący rojem gwiazd. Przelotnie
zastanowił się, czy żyjący pośród nich drapieżcy również kierują w tej chwili wzrok w
jego stronę.
Północna plaża przylądka Illafian na zachodnim brzegu zachodniego morza
Rathalay była szeroka, długa i prawie pusta.
Michael P. Kube-McDowell
147
Gdyby leżała na świecie wypoczynkowym, jak Amfar, lub gdzieś w strefie
umiarkowanej Coruscant, panowałby na niej spory ruch, a na wydmach wyrastałyby
kurorty. Ludzie nie byli jedyną rasą uwielbiającą słońce i wodę.
Jednak z jakichś powodów przeoczono to miejsce i prawie z niego nie korzystano,
przez co od razu przypadło Hanowi do gustu. Z prawdziwą przyjemnością spojrzał na
długi, pusty pas szarego, bazaltowego piasku. Przez ponad dwie godziny napotkał
jedynie dwoje ludzi nie należących do jego rodziny. Jednym był starszy mężczyzna
lustrujący skraj wody w poszukiwaniu drobnych i urodziwych niczym klejnoty muszli
morskiego drobiazgu. Przystanął, by pokazać dzieciom ściskany w garści niewielki
zbiór nie pokruszonych muszelek, które dotąd wypatrzył. Drugim była thodiańska
pływaczka długodystansowa, która minęła ich kursem wzdłuż brzegu i nawet na nich
nie spojrzała.
Anakin, Jaina i Jacen bawili się ze wciąż nie gasnącą energią i wcale nie
wyglądali na znużonych. Żadne nie widziało dotąd wody tak wielkiej, by jej tafla
sięgała aż po horyzont. Na dodatek żyli w niej drapieżcy dość rośli, by paroma kęsami
pożreć dorosłego człowieka, która to wiadomość zrobiła na dzieciakach należyte
wrażenie. Wysłuchały Hana, gdy ten opowiedział im o katastrofie statku kosmicznego
„Uczciwy Powód”, którego wrak leżał obecnie dziewięćset metrów pod powierzchnią
morza, a jego ładunku cennych metali strzegły przesądy oraz narybek narkaa, stworzeń
o zębach ostrych jak brzytwy. Dzieci przetrzymały cierpliwie nawet lekcję wizualizacji,
której udzieliła im Leia. Poprosiła, by wyobraziły sobie, jak morskie stworzenie, które
pierwszy raz wystawia łeb ponad fale, może postrzegać ląd.
Potem zapomniały na chwilę o opowieściach, lekcjach i rodzicach, a zajęły się
zabawą i brodzeniem w morzu. Jacen, którego relacja o narkaa zainteresowała
szczególnie, wciąż nurkował, w nadziei że zobaczy choć jednego. Jaina upodobała
sobie ciepły prąd płynący wzdłuż plaży i pozwalała, by niósł ją, dając poczucie, jakby
leciała. Wprawdzie morze było niemal równie spokojne, jak Jezioro Zwycięstwa,
jednak małe fale, które załamywały się na brzegu i parły maleńkimi przypływami przez
piasek, i tak zdołały zafascynować Anakina.
Jedyną skazą na obrazie szczęśliwości była osoba Leii. Obecna ciałem, ale nie
duchem, myślała o sprawach nie mających z tą plażą nic wspólnego, sprawach, o
których miała w tak uroczym miejscu zapomnieć, przynajmniej w zamyśle Hana.
Przynajmniej na chwilę. Polityka, dyplomacja, kwestie stanu i wojna wciąż
absorbowały księżniczkę. I jeszcze przemiana Nila Spaara z potencjalnego sojusznika
w jednoznacznego wroga, rana wciąż świeża, wciąż otwarta.
- Tato?
Han obrócił głowę ku Jainie, która podeszła niezauważona i stała teraz dość
blisko, by strząsać krople wody wprost na nogę ojca.
- Przepraszam, ale nie zdołam wyratować twego brata z paszczy narkaa - skrzywił
się Han. - Zostawiłem strój bohatera w kabinie.
Jaina zignorowała kiepski żart, jak zwykle, gdy przychodziła z własną sprawą.
- Jacen i ja chcemy przejść się wzdłuż plaży, żeby poszukać muszelek -
powiedziała. - Możemy?
Tarcza Kłamstw
148
- Dobra - odparł. - Ale nie odchodźcie za daleko, żebyśmy was widzieli. Że was
nie widzę, poznacie po tym, że przestaniecie widzieć mnie.
Dziewczynka spojrzała na niego z wyrzutem: przecież jest dość duża, by wiedzieć
takie rzeczy. Ale uczyła się nie rezygnować ze zwycięstw, więc rzuciła tylko krótkie
„Dzięki” i pobiegła do czekającego Jacena.
Han rzucił okiem na Anakina, który siedział na skraju wody, ryjąc palcami
zbiorniki i kanały, które napełniały się od kolejnych fal. Potem na Leię. Jego żona
odeszła dwadzieścia metrów w górę plaży i rozmawiała przez komlink. Po chwilowym
wahaniu Han wygrzebał się z piasku i ruszył ku niej.
Nim doszedł do połowy drogi, Leia skończyła, toteż nie usłyszał ani słowa z
konwersacji. Ujrzał jedynie, jak Leia wyłącza komlink i odwraca się ku niemu, jakby
chciała wrócić do reszty rodziny. Gdy jednak zobaczyła nadchodzącego Hana,
postanowiła raczej poczekać.
- Przepraszam - powiedziała, całując go przelotnie. - Nie myślałam, że to potrwa
tak długo. Wciąż masz ochotę popływać?
- Najpierw mogłabyś powiedzieć mi, co nowego.
- Admirał Ackbar przekazał, że Piąta bez przeszkód zajęła pozycje. Żadnego śladu
sił Yevethów.
- To i dobrze - mruknął Han. - Może cała sprawa na tym się skończy.
- Nie sądzę, aby Nil Spaar miotał jedynie czcze pogróżki. Jeśli już, to raczej nie
powiedział wszystkiego.
- Może tak, może nie. Nie po to porwałem cię z Imperial City, byś teraz, tylko w
kostiumie kąpielowym, brała się za opracowywanie planów strategicznych.
- Wiem - powiedziała, biorąc go za rękę i ruszając przed siebie. - Ackbar
przekazał też, że dziś rano senator Tuomi podniósł sprawę mojej wiarygodności.
- Och, znowu...
- Tuomi powiedział, że mieszkający na Alderaanie uchodźcy nie stanowili
państwa, i przypomniał, że mieliśmy status reprezentantów-obserwatorów bez prawa
głosu, jedynie z legatem, który nie może, rzecz jasna, być przewodniczącym Senatu.
- Czy to nie stara śpiewka? Czy nie uporano się z tym już kiedyś, gdy
rozwiązywano Radę Tymczasową?
- Od tamtego czasu w Senacie pojawiło się wielu nowych członków, Drannik jest
jednym z nich. Nie byli świadkami rozstrzygania o statusie Alderaana, nie brali udziału
w podejmowaniu tamtej decyzji. Domyślam się, że teraz chętnie nadrobiliby ten brak.
- Ale co naprawdę mogą ci zrobić?
- Rada Ministrów mogłaby mi teoretycznie namieszać - odparła Leia. - Jednak jej
przewodniczący był przyjacielem mojego ojca. Nie sądzę, by posunął się aż tak daleko.
Han pokręcił głową.
- Muszę ci powiedzieć, że mało co przyprawia mnie o taki ból głowy jak kwestia,
kto za co jest tam właściwie odpowiedzialny. Wydaje mi się, że ile razy łapię jakąś
orientację, to ktoś zmienia nazwy połowy biur i urzędów, a resztę reorganizuje nie do
poznania.
Leia roześmiała się.
Michael P. Kube-McDowell
149
- Podejrzewam, że czasem to musi tak wyglądać. Ale wiesz, że najważniejsze to
nie dopuścić do pojawienia się kolejnego Palpatine’a, nie pozwolić, aby pojedyncza
osoba zgromadziła zbyt wiele władzy. Mon Mothma powiedziała mi, że Senat o wiele
bardziej obawia się sukcesu niż porażki. Gotowi są w nieskończoność tolerować
nieudaczne przywództwo, zaś skuteczne władanie budzi w nich lęk.
- Czyste wariactwo - powiedział Han. - Jak ktoś mógłby osiągnąć cokolwiek przy
takim systemie?
- Nikt nie ma nic osiągać i o to właśnie chodzi. Z założenia odpowiedzialność nie
ma wiązać się z władzą. Sądzę, że są w Senacie i tacy, którzy uważają, że obecnie
przebrałam miarkę - powiedziała Leia, przytulając się do jego ramienia. - Ackbar
wspomniał, że Behn-kihl-nahm ma odezwać się do mnie po głosowaniu i powiedzieć,
ilu senatorów poparło wniosek Tuomiego.
Han jęknął, wyjął Leii komlink z dłoni i cisnął urządzenie ku wodzie. Potem w
trzech długich skokach dopadł go, podniósł i z rozmachem rzucił w fale. Plusnęło
nieprzesadnie daleko za tym miejscem, gdzie mijała ich thodiańska pływaczka. Chwilę
później spod powierzchni wychynął jakiś ciemny kształt. Moment - i nie było widać już
nic.
- Han! - krzyknęła Leia tonem zaskoczenia i nagany.
Odwrócił się ku niej.
- Musiałem to zrobić. To coś próbowało cię zabić.
- Że jak?
- Spójrz tylko na nas. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jesteśmy na
wakacjach - stwierdził Han, wolnym krokiem wracając do Leii. - Spacerujemy po
przepięknej plaży, trzymamy się za ręce, nasze dzieci nie plączą się nam pod nogami...
I o czym rozmawiamy? O polityce.
Leia westchnęła.
- Masz rację. Jest gorzej, niż myślałam.
- Zaufaj mi. Nowa Republika nie upadnie tylko dlatego, że jej przewodnicząca
urwie się na dzień albo i trzy. Pod twoją nieobecność nic się ani nie namiesza, ani nie
naprawi. Możesz być pewna, że zaczekają na ciebie, byś i ty popracowała trochę miotłą
i łopatą.
- Nie ma co, pocieszające.
Han zatrzymał się i obrócił żonę ku sobie.
- Leia, dość siebie im dajesz. Nie możesz przez kilka dni poistnieć po prostu dla
nas? Jeśli nie tego pragniesz, jeśli masz inny pomysł na spędzenie czasu, to powiedz, a
coś zorganizujemy. Jeśli dla złamania złego czaru powinności będę musiał zabrać cię
dalej od zamku czarnoksiężnika...
- Przylądek Illafian całkowicie wystarczy - powiedziała. - Tu jest pięknie. Chyba
nie ma miejsca bardziej odmiennego od Imperial City.
- Zatem zaraz przestań się przejmować. Spróbuj cieszyć się chwilą. Po to tu
jesteśmy.
Znów ruszyła i przyciągnęła męża bliżej.
Tarcza Kłamstw
150
- Spróbuję. Ale będziesz musiał okazać mi nieco cierpliwości - powiedziała. -
Niezbyt potrafię cieszyć się chwilą.
- Co?
- To. Rola księżniczki z monarszej rodziny na Alderaanie to bardzo poważna
sprawa. Wszystko się wtedy liczy. Bail Organa znajdował radość zupełnie w czym
innym. Wybierał mianowicie jakąś dziedzinę, o której nie miał najmniejszego pojęcia, i
stawał się w niej ekspertem.
- To wakacje spędzałaś chyba w szkole o podwyższonym rygorze.
- Blisko. Odwiedzaliśmy przyjaciół ojca albo gościliśmy ich w pałacu, a Bail
powtarzał zawsze: „Leia, oto mój stary przyjaciel Farnejakmutam. Wie wszystko o
połowach lanych klusek i nauczy cię dziewiętnastu sposobów przerabiania starego
swetra na sieć...”
Han uśmiechnął się szeroko.
- To dlatego wciąż giną mi stare swetry...
Leia postukała go palcem.
- I w ten sposób niewinne i radosne dzieciństwo gdzieś mi uciekło. Gdy
przybyłam tu jako senator, miałam siedemnaście lat. - Westchnęła ciężko. - Och, na
gwiazdy...
- Co takiego?
- Właśnie zdałam sobie sprawę, że mieszkam na Coruscant już równie długo, jak
kiedyś na Alderaanie. A nawet trochę dłużej. - Pokręciła głową. - Że też sobie to
przypomniałam. Coruscant wcale nie jest moim ulubionym miejscem, a spędziłam tu
połowę życia.
- Naprawdę aż tyle? A byłaś kiedyś w Krypcie Lodowej? Chodziłaś po labiryntach
ogrodu Trophill we Wschodnim Minorze? Słyszałaś koncert w amfiteatrze Kallarak?
- Nie - odparła i spojrzała nań zdumiona.
- Tak też myślałem. Nie znasz Coruscant, Leia. Znasz tylko Imperial City. A i to
głównie pod postacią dostojnych wnętrz.
- Masz rację - przyznała. - Powiedziałam ci, że nie potrafię organizować sobie
zabawy w wolnym czasie. Wspominałam ci kiedyś, jakie było moje pierwsze
skojarzenie, gdy ujrzałam Imperial City?
- Chyba nie.
- Napisałam ojcu, że na oko to jakby kolonia squibów przeprowadziła się do
królewskiej galerii szklą artystycznego - zachichotała cicho i otoczyła Hana ramieniem.
- Bail pomyślał, że to paradny pomysł. Zrozumiał porównanie.
Gdy tak szli przytuleni w zupełnej ciszy, Leia rozejrzała się po plaży, morzu i
niebie.
- To naprawdę miłe, Han - powiedziała, gdy Anakin wychynął zza swych
piaskowych rzeźb i pobiegł ku nim. - Dziękuję. Tutaj nie czuję się jak któryś z tych
squibów.
Michael P. Kube-McDowell
151
R O Z D Z I A Ł
11
- Admirale! - pielęgniarz zasalutował energicznie. - Czym mogę służyć, sir?
- Powiedziano mi, że Plat Mallar opuścił zbiornik bacta - stwierdził Ackbar i
skinął przy tym lekko głową.
- Tak, sir Jakieś dwie godziny temu. Ma się dobrze. Doktor Yintal nawet chwilę z
nim porozmawiał.
- Gdzie jest teraz doktor Yintal?
- Na ostrym dyżurze, sir. Parę chwil temu doszło do wypadku na lądowisku
Biggs...
- Tak Wiem.
- Wie pan może, co się siało? Do nas dotarły jedynie mgliste plotki...
- Kursant na TX-65 źle podszedł i rozbił się na drodze manewrowej - wyjaśnił
Ackbar. - Dwóch instruktorów i dowódca wahadłowca ucierpieli od odłamków.
Słyszałem, że są trzy ofiary śmiertelne i szesnastu rannych.
- Dziękuję, sir, to daje pojęcie, na co powinniśmy się przygotować.
- To za chwilę. Powiedział pan, że Plat Mallar odzyskał przytomność?
- Tylko na krótko, zaraz po wyjściu ze zbiornika. Zamienił kilka słów z doktorem
Yintalem. Obecnie jednak jeniec śpi.
- Proszę się liczyć ze słowami. Plat Mallar nie jest jeńcem - odparł ostro Ackbar.
- Przepraszam, sir. Myślałem, że to imperialny pilot z imperialnych baz
zaopatrzeniowych...
- Myli się pan. To odważny młody człowiek, który ryzykował życie, aby pomóc
swoim. Jego los interesuje mnie w szczególny sposób. Oczekuję, że otrzyma najlepszą
opiekę, na jaką was stać. Zrozumiano?
- Tak, sir - odparł pielęgniarz, ze skruchą. - Zrozumiałem, sir.
- A teraz chcę go zobaczyć. Wciąż jest w piątce?
- Tak, sir. Zaprowadzę pana...
- Nie trzeba - powiedział Ackbar. - Proszę zająć się przygotowaniami.
Zbiornik bacty w piątym module intensywnej terapii był już pusty i suchy. Młody
Grannanin leżał obok na specjalistycznym łóżku z czujnikami wokół głowy, na klatce
piersiowej i lewym nadgarstku.
Tarcza Kłamstw
152
Stając obok, Ackbar pochylił się nad pacjentem i przyjrzał mu się uważnie. Jego
palce schowały się w skórzaste mankiety, zaciśnięte szpary oczne pokrywała cienka,
ochronna warstwa lśniącej wydzieliny. Przezroczysta rurka pompowała mu mieszankę
oddechową do miechów płucnych, inna, czerwona, odprowadzała produkty przemiany
materii.
Jego skóra odzyskała jednak barwę i połysk typowy dla Grannan. Wbrew opinii
otoczenia nie wyglądał już na kogoś o włos od śmierci.
- Dobrze - mruknął pod nosem Ackbar. - Bardzo dobrze.
W nadziei, że Plat Mallar rzeczywiście śpi tak mocno, jak sugerowały zewnętrzne
objawy, Ackbar przysunął do łóżka krzesło z autoregulacją i usadził na nim swe
pokaźne ciało. Komlink ułożył na legowisku obok, tak by móc jednym ruchem po
niego sięgnąć, potem złożył dłonie na kolanach w ulubionej, wygodnej pozie.
- Śpij, mały - szepnął. - Śpij i zdrowiej. Gdy obudzisz się gotowy, ja będę już
czekał.
Han Solo pochylił się nad sterami i zerknął przez przednią szybę w bok, na
stopnie wiodące do głównego gmachu ministerialnego.
- Gdzie twoja obstawa? - spytał Leii. - Nie widzę ich. No tak, ale nie powiedziałaś
Nanaodowi, że wracasz właśnie dzisiaj. Iść z tobą?
- Nie - odparta, zbierając poły sukni, by wysiąść. - Ale mam nadzieję, że zastanę
cię w domu, gdy wrócę. Będziesz mi wtedy potrzebny.
- Zastaniesz, zastaniesz - przytaknął Han. - Na pewno nie jestem potrzebny teraz?
- Na pewno. Idę zrobić tylko to, co trzeba zrobić, a dalej to dopiero zobaczymy.
Wejście do budynku ministerialnego służyło niegdyś jako brama recepcyjna
Pałacu Imperialnego. Czterdzieści wypolerowanych kamiennych stopni prowadziło do
potrójnych, mozaikowych drzwi zwieńczonych wielką, kamienną markizą na
podporach i z ośmioma gwiazdami na obrzeżu - to ostatnie było znakiem
sygnatariuszy-założycieli Nowej Republiki.
Czujniki systemu bezpieczeństwa zauważyły Leię, ledwie wysiadła ze śmigacza.
Robot-portier czekał przy otwartych już drzwiach. Idąc szybkim, zdecydowanym
krokiem, zignorowała zdumione spojrzenia i ciekawe szepty i skierowała się ku
głównej promenadzie.
Gdy była w połowie drogi, nadbiegli skądś z tyłu obaj ochroniarze. Nie zwolniła
nawet, gdy dołączali, tylko dalej zmierzała ku głównym biurom ministerstwa.
Personel wstał, ledwo weszła. Z tylnego pokoju wyłoniła się starsza kobieta.
Podbiegła zaraz, by się przywitać.
- Pani przewodnicząca - powiedziała Poas Trell, pierwsza asystentka przy
urzędzie. - Nie wiedzieliśmy, że pani przybędzie. Sam zarządca jest dziś od rana w
Senacie...
- W porządku - odparła Leia. - Nie oczekiwałam żadnych przygotowań. Gdzie
minister spraw zagranicznych?
- Minister Falanthas odbywa spotkanie z vorkaańską delegacją. Ale mogę go
wezwać...
Michael P. Kube-McDowell
153
- Nie - przerwała jej Leia. - To też nie jest konieczne. Macie tu może te
nadzwyczajne wnioski o członkostwo?
- Oryginały? No, rak... są zabezpieczone pomiędzy poufnymi dokumentami
ministra Falanthasa.
- Chcę je dostać - powiedziała Leia. - I jeszcze tablicę notacyjną.
- Oczywiście, pani przewodnicząca. Na pewno nie mam wzywać ani
administratora, ani ministra Falanthasa?
- To całkiem niepotrzebne. Oni mają teraz swoje do roboty, ja mam swoje.
Skorzystam z waszej sali konferencyjnej, jeśli jest wolna. Może być pani przy
wszystkim obecna.
Plat Mallar poruszył się na szpitalnym łóżku i wydał odgłos, który mógł być
jękiem. Admirał Ackbar odłożył swój minikomp, pochylił się nieco i ujrzał, jak
szczeliny powiek młodzieńca uchylają się, a źrenice powoli przystosowują do światła.
- Dzień dobry - powiedział Ackbar, poklepując dłoń Mallara. - Nie bój się. Wiesz,
gdzie jesteś?
- W szpitalu - wychrypiał Mallar.
- Właśnie. Jesteś w Lecznicy Floty Nowej Republiki na Coruscant. A ja jestem
Ackbar.
Plat Mallar otworzył szeroko oczy.
- Cor’scant? Jak? Byłem... co z Polneye... co się stało...
- W swoim czasie ci wyjaśnię. Nie wszystko będzie ci miło usłyszeć - mruknął
ponuro admirał. - Jednak dziś nic z tego nie jest istotne.
- Ale... Ja umierałem - rzekł Mallar. Wypowiedzenie każdego słowa było dlań
wysiłkiem.
- Dziś zaczniesz życie od nowa. A ja, jeśli pozwolisz, spróbuję ci pomóc.
Mallar uniósł niepewnie dłoń na kilka centymetrów i wskazał na admirała.
- Kim jesteś?
- Jestem Mon Calamari - wyjaśnił Ackbar. - A ty jesteś Grannaninem. Aż do dziś
nie spotkałem nigdy nikogo z twoich. A ty spotkałeś kiedyś kogoś z moich
pobratymców?
Mallar pokręcił niepewnie głową.
- No to może spróbujemy poznać się trochę nawzajem.
- Mundur - odezwał się Mallar. - Co robisz? Jesteś moim doktorem?
Ackbar spojrzał na swój codzienny uniform.
- Jestem niegdysiejszym pilotem, któremu starczyło rozumu, by porzucić stery -
odparł i wstał. - Zaraz przyślę ci doktora. On pogada z tobą na ciekawsze tematy.
Kładąc przed Leią stos petycji, Poas Trell nie zdołała powstrzymać przykrego
grymasu.
- Pani przewodnicząca, gdy mówiła pani, że mogę być świadkiem...
- Czy to jakiś problem?
Tarcza Kłamstw
154
- Pani przewodnicząca, asystent ministra Falanthasa powiadomił go o pani
przybyciu, zanim dotarłam do biura. Minister jest już w drodze. Gdyby mogła pani
poczekać kilka minut...
- Nie - odparła Leia. - I nie ma o czym mówić. Mam pełne prawo zatwierdzić te
petycje i to właśnie zamierzam uczynić. Gdzie zamówiona tablica notacyjna?
- Mój pomocnik już się tym zajął. Zaraz przyjdzie.
Leia uniosła brwi zdziwiona.
- Wygląda na to, że dostaliśmy jeszcze kilka wniosków.
- Tak, pani przewodnicząca. Łącznie dwadzieścia trzy, osiemnaście z sektora
Farlax, piąć z innych regionów. Zarządca i minister Falanthas omawiali z
przewodniczącym Berussem, jak przyspieszyć procedurę wobec mieszkańców czterech
systemów które leżą najbliżej nieprzyjaciela...
- Jeśli tylko dostanę tablicę, to kwestia przyspieszenia zostanie trwale rozwiązana.
Trell wyraźnie szukała wykrętów.
- Ależ księżniczko, to wysoce niezwyczajne...
- Kwestionuje pani moje prawo do rozpatrzenia tych petycji?
- Nie, oczywiście że nie. Myślałam tylko, że uzna pani za stosowne, by
skonsultować decyzję z ministrem, zgrać czas jej podjęcia z...
- Tablicę notacyjna poproszę - rzuciła stanowczo Leia. - Albo wezmę wszystkie te
dokumenty do mojego biura i tam się nimi zajmę. A potem poinformuję Nanaoda, że
przyjdzie mu poszukać nowej asystentki, gdyż poprzednia została zwolniona za
niesubordynację.
Trell sięgnęła w końcu po komlink i nerwowo ścisnęła go w dłoni.
- Faylee - powiedziała obojętnym tonem. - Znalazłeś tablicę?
Chwilę później w drzwiach sali konferencyjnej pojawił się urzędnik z tablicą.
Trell skinęła w kierunku Leii. Mężczyzna postawił urządzenie na stole przed
księżniczką, po czym się wycofał.
- Usiądzie pani? - Leia wskazała na krzesło po przeciwnej stronie stołu.
Gdy Trell posłuchała, Leia ułożyła pierwszą petycję na tablicy i włączyła system
rejestrujący. Kopułka na górze tablicy kryła trzy holosoczewki: jedna rejestrowała sam
dokument, druga osobę go podpisującą w trakcie wykonywania czynności, trzecia
siedzącego naprzeciw świadka.
- Przewodnicząca Leia Organa Solo w imieniu Nowej Republiki w sprawie
nadzwyczajnej petycji planety Galantos, wnioskującej o przyjęcie w poczet członków -
powiedziała Leia, biorąc połączony z tablicą specjalny pisak.
- Poas Trell, starsza asystentka pierwszego zarządcy Engha jako świadek.
Leia podpisała petycję zamaszystym gestem.
- Zaaprobowane. Przewodnicząca Leia Organa Solo w imieniu Nowej Republiki
w sprawie nadzwyczajnej petycji planety Wehttam, wnioskującej o przyjęcie w poczet
członków...
Gdy Leia sięgnęła po piąty dokument, Trell zawahała się.
- Zamierza pani zatwierdzić wszystkie petycje złożone z sektora Farlax?
Michael P. Kube-McDowell
155
- Zamierzam złożyć swój podpis na wszystkich petycjach. Kropka. Proszę
wygłosić swoją kwestię.
Trell wciągnęła głęboko powietrze, jakby rozmyśliła się co do głoszenia jakiejś
uwagi, i złożyła dłonie na stole.
- Poas Trell, starsza asystentka pierwszego zarządcy...
Minister Falanthas przybył akurat w porę, by otrzymać od Leii cały plik
załatwionych pozytywnie petycji.
- Dzień dobry, Mokka - rzuciła księżniczka. - Przepraszam, że odwołano cię
niepotrzebnie z narady. Jednak skoro już tu jesteś, to poproszę cię o dopilnowanie, by
jak najszybciej poinformowano stosowne rządy o podjęciu decyzji. Nie, poczekaj...
Wiesz może przypadkiem, czy kanclerz Jobath przebywa wciąż na Coruscant?
- Chyba jest w hostelu dyplomatycznym.
- No to Galantosem zajmę się sama. Taką wiadomość chętnie przekażę
kanclerzowi osobiście.
Gdy ruszyła ku drzwiom, Falanthas spojrzał na plik załatwionych dokumentów,
potem na Leię.
- I co ja powiem Berussowi?
- Powiesz mu, że podjęliśmy słuszną decyzję - odparowała Leia. - Powiesz mu, że
dzięki temu będziemy mogli wreszcie zająć się tym, co najtrudniejsze.
- Doktor Yintal nazwał pana admirałem - powiedział Plat Mallar, przechadzając
się z Ackbarem po ogrodzie rehabilitacyjnym na tyłach Lecznicy Floty. - Odnosił się do
pana z szacunkiem o wiele większym, niż okazuje się zwykle starym pilotom.
Traktował pana raczej jak kogoś bardzo ważnego.
- Doktor Yintal ma w ogóle nienaganne maniery, przynajmniej jak na lekarza. Jak
ci idzie chodzenie?
- Zawsze to lepsze niż leżenie w łóżku - odparł Mallar. - Naprawdę byłem w
zbiorniku bacta aż przez szesnaście dni?
- Byłem tu, gdy cię przywieźli. Wyglądałeś bardzo źle.
- Czy dzień jest tu taki sam, jak na Polneye?
- Chyba tak. Słońce wschodzi i zachodzi, i tak wkoło - Ackbar zachichotał ze
swego żartu. - Czy na Polneye używają wciąż imperialnego systemu miar i dziesiętnego
zegara?
- Tak.
- Tutejszy dzień trwa czternaście standardowych waszych jednostek - powiedział
admirał. - Starczy się przystosować.
- Znaczy, że jest krótszy - stwierdził Mallar. - Na Polneye to osiemnaście
jednostek. Niemniej, szesnaście dni... - Nagle na jego obliczu pojawił się wyraz
niepokoju. - Jak zdołam za to zapłacić?
- Nie musisz - uspokoił go Ackbar. - Nowa Republika pokrywa w pełni twoje
rachunki za opiekę medyczną. Czyni to z miłą chęcią. - Przerwał i wskazał na
najbliższą ławkę. - Chcesz przysiąść na chwilę?
- Nie - podziękował Mallar. - Wolałbym pochodzić.
Tarcza Kłamstw
156
- No to pochodzimy - mruknął Ackbar, człapiąc dalej.
- Doktor Yintal powiedział, że nie wie nic o tym, co zdarzyło się na Polneye -
rzekł Mallar po dłuższej chwili. - Pan jednak, jeśli naprawdę jest admirałem, to może
wie coś więcej?
- Obawiam się, że ostatni raport z Polneye, jaki otrzymaliśmy, pochodził od ciebie
- wyjaśnił Ackbar. - Niczego więcej nie wyłapaliśmy. Nie udało się też wysłać
szperacza.
- Przez szesnaście dni? Czemu?
- Plat, przyjdzie ci pogodzić się z myślą, że tylko ty jeden przetrwałeś atak.
- Ale Południowa Dziesiątka była nietknięta. Mieli gotowy do startu
transportowiec...
- Poddaliśmy analizie twoje nagrania - powiedział Ackbar. - Transportowiec był
pełen robotów i innego wyposażenia. Niestety, wszelkie nadzieje mogą okazać się
złudne.
Mallar zamilkł na ponad połowę okrążenia ogrodu.
- Kto to zrobił? - spytał w końcu. - Może mi pan powiedzieć przynajmniej, kto
zabił moją rodzinę?
- Atak był dziełem Yevethów - odparł Ackbar.
- Yevethów? - spytał zaciekawiony Mallar. - Któż to taki?
- Rdzenni mieszkańcy gromady Koornacht. Byli niewolnikami Imperium, jednak
zdołali jakoś wykraść im wiele z technologii i zapewne także spory kawał floty. W tym
samym czasie przypuścili atak na jeszcze kilka innych kolonii. Nie mamy pełnych
informacji, ale chyba ze wszystkich tych światów tylko ty jeden przetrwałeś.
- I co z nimi zrobicie?
- Podjęliśmy pewne kroki dla ochrony zamieszkanych planet w pobliżu gromady -
wyjaśnił Ackbar. - Wciąż szukamy skutecznych sposobów odpowiedzenia na agresję.
- To, co widziałem, to nie była zwykła wojna, akt agresji. To było morderstwo.
Nic, tylko urządzona na zimno rzeź.
- Zgadza się - mruknął Ackbar, kiwając głową. - Tak było.
- No to nie rozumiem. Czyżby wszystko, co słyszałem o Nowej Republice, było
nieprawdą? Obaliliście Imperatora, gdyż niesprawiedliwe było jego władztwo.
Wystąpiliście przeciwko całej flocie Imperium, broniąc swoich zasad. Czy to prawda,
czy tylko propaganda?
- Prawda.
- I wciąż dysponujecie wielką flotą?
- Tak.
Mallar stanął i zwrócił się ku Ackbarowi.
- Użyjecie jej?
- Podjęcie tej decyzji pozostaje w gestii cywilnego rządu - powiedział Ackbar. -
Nie wiem, co postanowią.
- Czemu to tak ciężko idzie?
- Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale demokracja niełatwo rusza na wojnę. Chyba że
zostanie wprost zaatakowana. Tutaj potrzeba najpierw wielu dysput, a prowokacja to za
Michael P. Kube-McDowell
157
mało, by politycy przestali gadać, a zaczęli działać. To zawsze nieco trwa. - Ackbar
pokręcił głową. - Szesnaście dni to za mało.
- A co będzie potem? Jak pan sądzi? Proszę powiedzieć mi szczerze, co pan myśli.
To bardzo ważne.
Ackbar przytaknął.
- Sądzę, że koniec końców rozliczymy Yevethów. Najpierw jednak będzie
musiało dojść do paskudnej wojny.
- Dziękuję - powiedział Mallar. - Wie pan może, kiedy pozwolą mi opuścić
szpital?
- Wtedy, gdy doktor Yintal uzna cię za wyleczonego - odparł Ackbar. - Nie
wcześniej zapewne niż pojutrze. Masz już jakieś plany?
- Tak. Zamierzam zgłosić się na ochotnika do korpusu pilotów. Gdy wezwiecie
Yevethów, by odpowiedzieli za swoje czyny, to chcę przy tym być. To jedyne, co
obecnie się dla mnie liczy. To jedyne, co warto jeszcze uczynić.
Gdy Leia dotarła do swojego biura na piętnastym poziomie, Alole i Tarrick stali
już pogrążeni w rozmowie tuż przed recepcją, jawnie czatując, można powiedzieć, na
księżniczkę. Oblicze Alole rozjaśniło się wyraźnie, gdy ujrzała Leię.
- Księżniczko, właśnie usłyszeliśmy, że wróciłaś.
- Byłoby dziwne, gdybyście nie usłyszeli - powiedziała Leia, uśmiechając się
krzywo. - Jak się masz, Alole?
- Świetnie, dziękuję.
- A ty, Tarrick?
- Bardzo dobrze, pani przewodnicząca.
- Czy istnieje zatem jakiś powód, który nie pozwalałby nam wejść i zabrać się do
roboty?
- Żadnego - powiedział Tarrick z uśmiechem.
Wewnątrz biura zniknęła z ich zachowania zarówno wszelka sztywność, jak i
nadmiar poufałości.
- Dobra. Jak wygląda ta katastrofa z waszej strony, proszę koleżeństwa
rozbitków?
- Teraz lepiej, skoro jesteś z nami - odpowiedział Tarrick.
- Mieliśmy nieco kłopotów ze sterowaniem - dodała Alole.
- Tak?
- Masa ludzi usiłowała chwytać za koło sterowe.
Leia przytaknęła.
- Jak długa jest lista spraw beznadziejnych?
- Do wytrzymania - stwierdziła Alole. - Co tylko się dało, załatwialiśmy sami.
Jednak Nanny bardzo nalega na spotkanie przy pierwszej sposobności.
- Będę o tym pamiętać - powiedziała Leia. - Alole, skontaktuj się z Senatem i
sprawdź, czy Bennie znalazłby dzisiaj dla mnie trochę czasu.
- Już się robi - odparła Alole, kierując się ku drzwiom. - Lista jest w minikompie.
Tarcza Kłamstw
158
- Dziękuję. - Leia przysunęła maszynkę do siebie. - Tarrick, spróbuj znaleźć
kanclerza Jobatha i skuś go tu jakoś. Powiesz mu, że są dla niego dobre wiadomości.
- Od dwóch tygodni wydzwania tu co rano - powiedział asystent z
niedwuznacznym uśmiechem. - Chyba da się zaprosić.
Alole zatrzymała się przy drzwiach.
- Księżniczko...
Leia spojrzała znad ekranu.
- Miło, że jesteś z powrotem.
- Mów ciszej - odparła Leia. - Założę się, że jesteś w mniejszości.
Behn-kihl-nahm wszedł cały uśmiechnięty, uścisnął Leię i odwrócił się, by
zamknąć drzwi.
- Co u ciebie, księżniczko?
- Lepiej. Co u ciebie, Bennie?
Przewodniczący Rady Obrony wybrał sobie największe krzesło i zasiadł
wygodnie.
- Na razie jesteś bezpieczna. Wciąż cieszysz się poparciem pięciu z siedmiu
członków rady. Propozycja, by pomyśleć o cofnięciu wotum zaufania dla ciebie, nie
jest traktowana poważnie.
- To lepiej, niż sądziłam. Kim są moi przeciwnicy? Borsk Fey’lya? -
Oportunistycznie nastawiony Bothanin kierował Radą Sprawiedliwości i zawsze
zachowywał spory dystans wobec Leii, między innymi z powodu jej przyjaźni z
Ackbarem.
- Oczywiście - powiedział Behn-kihl-nahm. - Gdyby cię poparł, nic by nie zyskał,
jeśli jednak wiatr się odwróci, to ma szansę na tytuł lidera opozycji. Ponieważ jego
Rada nie ponosi żadnej rzeczywistej odpowiedzialności w kwestiach wojny czy
dyplomacji, Fey’lya może sobie spokojnie rozgrywać własną grę.
- Jaką?
- Na razie myśli o skupieniu wkoło siebie malkontentów w Senacie. Przyjdą
choćby dlatego, że wspiął się wyżej niż oni. Nie musi im nawet niczego obiecywać,
chociaż oni mogą sądzić, że właśnie to czyni. W oczach ludzi z zewnątrz może zaś
uchodzić za tego, kto pomaga utrzymać równowagę stron.
- Znaczy, że będę musiała przywyknąć do jego częstych oracji.
- Ile razy staniesz w świetle jupiterów, on też się tam pojawi. Jeśli za miesiąc czy
dwa zdarzy się, że stracisz stanowisko, jemu starczy już wtedy sił i władzy, by samemu
zostać pełniącym obowiązki przewodniczącego.
Leia zmarszczyła brwi i przytaknęła.
- Niemniej ty i tak będziesz wciąż liczył się bardziej niż on.
- Według tego scenariusza będę wtedy lizał rany, jako twój wielki
sprzymierzeniec w obronie straconej sprawy. Jeśli zostaniesz odwołana, czy przez
Senat, czy przez Radę Kierowniczą, ani jedni, ani drudzy nie zwrócą się do mnie, bym
cię zastąpił.
- A jeśli zrezygnuję już teraz?
Michael P. Kube-McDowell
159
Behn-kihl-nahm aż ramionami poruszył, sadowiąc się głębiej w fotelu.
- Nie ma powodu, abyś to robiła. Ani nawet się nad tym zastanawiała.
- Nie ucierpiałbyś - naciskała Leia. - A jego frakcja nie miałaby okazji urosnąć w
siłę.
- Sprawy przybrały już luki obrót, że nie da się nic zmienić. I nie ma co
kombinować. To tylko niepotrzebna strata czasu i energii.
- Postaram się pamiętać o tym, gdy usłyszę, jak Borsk Fey’lya przemawia z
trybuny Senatu - zauważyła Leia. - Kto dotrzymuje mu tak wiernie towarzystwa?
- Ten drugi to Rattagagech, ale nie powiedziałbym, żeby udzielał on Fey’lyi
wsparcia - powiedział Behn-kihl-nahm.
Słysząc to imię, Leia z miejsca pojęła, o czym jej mentor mówi. Uczony myśliciel
z rasy Elominów, który kierował Radą Nauki i Techniki, był pod większością
względów czymś na kształt charakterologicznej antytezy Bothanina.
- Wiesz może, co nim kieruje?
- Tak jak można oczekiwać: elomiński nakaz nieustannego miłowania. W świetle
wydarzeń ostatnich tygodni postrzega cię jako czynnik prowokujący społeczny i
polityczny chaos. Raczej tak niż jako osobę zdolną zaprowadzić porządek i przywrócić
stabilizację.
- Chyba trudno byłoby mi go nawet za to winić - zauważyła Leia. - Jeszcze ktoś?
- Praget nie kryje, iż ma mnie za postać dwuznaczną - odpowiedział Behn-kihl-
nahm, wymieniając nazwisko szefa Rady Bezpieczeństwa i Wywiadu. - Oczywiście to
na dzisiaj. Wiele zależy od tego, co zrobisz w dalszej kolejności. Perspektywa wojny
nie cieszy się zbytnim poparciem. Przyjęcie zbyt agresywnego kursu może skłonić
jeszcze ze dwóch, może trzech członków rady do poparcia wniosku o wycofanie wotum
zaufania. A wtedy nie da się uniknąć głosowania przed pełnym składem Senatu.
- A na ile skłonni są popierać praktykowanie sprawiedliwości?
Behn-kihl-nahm wzruszył ramionami.
- Wobec tej kwestii są raczej obojętni. Śmierć obcych istot, gdzieś daleko, poza
sferą ich działalności, czyli w Koornacht, nie przeważa, gdy przychodzi pomyśleć o
poświęceniu życia pełnych patriotyzmu republikańskich pilotów czy sprowadzeniu
widma wojny na pokój miłujące republikańskie światy. Owszem, niektórzy rozumieją,
w czym rzecz, większość jednak postrzega sprawę w kategoriach kryzysu politycznego.
- A właśnie - wtrąciła Leia. - Co stało się z wnioskiem senatora Tuomiego, który
podważał moją wiarygodność?
- Po wszystkim. Zapomniane. Beruss pogrzebał sprawę pod całą lawiną kwestii
protokolarnych. Moim zaś dziełem jest ograniczenie liczby mówców na sesji do
dziesięciu.
- A ilu zwykle by się zgłaszało, gdybyś nie stanął na końcu kolejki z ostrą
siekierką?
Behn-kihl-nahm zbył pytanie machnięciem dłoni.
- Przecież to zwykły jazgot, który należy puszczać mimo uszu. Najważniejsze
pytania i tak dotyczą przyszłości. Co zamierzasz zrobić z Yevethami?
Tarcza Kłamstw
160
- A na ile starczy nam siły? - spytała Leia. - Czy są jakieś warianty działania, które
w ostatecznym rozrachunku nie przywiodą jedynie do przekazania prezydentury
Fey’lyi, Pragetowi czy Cionowi Marookowi?
- Może najpierw zastanów się, co trzeba uczynić, a potem pomyślimy razem, jak
to przetrwać.
- Co trzeba uczynić... - Leia pokręciła głową. - Przede wszystkim powinniśmy
zapędzić Yeyethów z powrotem na N’zoth. Odgrodzić ich świat polem planetarnym z
wyłącznikiem nastawionym tak na tysiąc lat. A pewnie i tak byłoby to o połowę za
krótko.
- Jesteś i tak mniej surowa niż ja - powiedział Behn-kihl-nahm. - Jedyną
sprawiedliwością, jaką ja mogę sobie w ich przypadku wyobrazić, byłoby zrobić z nimi
to samo, co oni uczynili swym ofiarom. Oczywiście to niemożliwe, to oznaczałoby
naruszenie wszystkich zasad naszej Deklaracji. - Odłowił gorzki cukierek ze stojącej na
bocznym blacie misy. - Ale chętnie popatrzyłbym sobie z boku, jak ktoś im to robi.
- Masz mocniejszy żołądek niż ja - mruknęła Leia. - Ja bym pewnie odwróciła
oczy.
Behn-kihl-nahm kłapnął szczękami i cukierek zniknął.
- Ale w oczekiwaniu na pojawienie się tak uprzejmego mściciela...
- Może powinnam spotkać się z Radą Obrony i dojść jakoś do porozumienia w
kwestii, jak daleko chcemy się posunąć.
- Wolałbym, abyś stanęła przed nimi raczej w roli przywódcy niż petenta.
- Jeśli zacznę teraz nalegać na nich, by zgodzili się na użycie Piątej Floty do
uderzenia na Yevethów, wszyscy przypomną sobie, co Tig Peramis twierdził o
przyczynach budowy tej floty i czemu Nil Spaar tak zdecydowanie zaznaczał kwestię
mojego dziedzictwa. Jeśli chcemy podjąć jakiekolwiek działania wiążące się z
ryzykiem utraty życia przez istoty noszące mundury Nowej Republiki, to inicjatywa
musi wyjść od Rady Obrony.
Behn-kihl-nahm pokręcił głową.
- Nie da się. Nikt inny prócz ciebie nie podsunie tej idei.
- A zatem przepadło - mruknęła z rezygnacją Leia. - Nil Spaar związał mi ręce.
Rzemieniem dostarczonym przez senatorów Hodidijiego i Peramisa. A nie
protestowałam, bo gdy to robił, to przez cały czas się uśmiechał.
- Ale ta decyzja nie musi wcale kojarzyć się powszechnie z osobą Leii Organy
Solo.
- A to jakim cudem?
- Można powiązać ją na przykład z Platem Mallarem. Niechby on stał się
symbolem twojej sprawy.
Zanim jeszcze Behn-kihl-nahm skończył mówić, Leia potrząsnęła głową.
- Nie wykorzystam go - powiedziała. - Nie chcę robić z jego tragedii widowiska.
Jeśli egzekucja miliona lub więcej istot rozumnych, zniszczenie tuzina planet wraz ze
społecznościami nie wystarcza, jeśli członkowie komisji muszą ujrzeć dopiero,
konkretną ofiarę, która stanie przed ich gronem, to tylko źle o nich świadczy. Wstyd.
Dla nich i dla nas.
Michael P. Kube-McDowell
161
Behn-kihl-nahm wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.
- Wstyd niewiele znaczy w polityce - powiedział, ogarniając ubranie. - A na
Coruscant jest teraz więcej polityków niż mężów stanu.
- Nie chcę, w to wierzyć.
- Niemniej tak właśnie jest. Przemyśl to sobie w spokoju, księżniczko. Będziesz
miała tylko jedną szansę, by ich poprowadzić. Jeśli ją zaprzepaścisz, zostanie ci tylko
iść za nimi tam, gdzie oni ciebie poprowadzą. A ja nie mogę obiecać, że wybiorą jakiś
godny uwagi kierunek.
Głośnik hiperkomu przestał szumieć z lekka dopiero wtedy, gdy generał A’baht
wprowadził kod otrzymany od admirała Hirama Draysona. Kilka sekund później, czyli
znacznie dłużej niż przy zwykłych połączeniach, pojawiło się oblicze szefa sekcji
Alpha Blue.
- Dziękuję, że był pan uprzejmy się odezwać, generale A’baht - powiedział
Drayson.
- Drayson, może pan mi wyjaśni, co tu się dzieje...
- Niech pan nie liczy na zbyt wiele - odparł tamten. - Koniec końców to
Coruscant. A co dokładnie pana interesuje?
- W pierwszej godzinie po przybyciu do wyznaczonego rejonu poprosiłem o
posiłki - powiedział A’baht. - Za całą odpowiedź usłyszałem tylko ciszę. Podobno rzecz
trafiła do Pionu Strategicznego Dowództwa Floty, ale nikt stamtąd nawet nie próbował
się ze mną skontaktować.
- Pion Strategiczny czeka na wskazówki z góry - wyjaśnił Drayson. - Kilka spraw
dojrzewa tam do rozwiązania, a póki to nie nastąpi, nie powinien pan liczyć na
jakiekolwiek posiłki. Chyba że zostanie pan bezpośrednio zaatakowany.
- Jak długo potrwa, aż do czegoś dojdą? - spytał A’baht. - Musiałem wysłać
zespoły na Wehttam i Galantosa. Reszta pobliskich systemów pozostaje wciąż bez
ochrony, my zaś przepędzamy dni, patrolując pustą przestrzeń. Natomiast Yevethowie
okopują się coraz mocniej na zajętych światach. Nie można tak, żeby nagradzać ich za
akt agresji. Musimy ich jakoś ukarać.
- Mnie pan nie musi przekonywać.
- No to kogo? Nasza obecność tutaj niczego nie załatwia. Yevethowie musieli już
uznać nas za czczą pogróżką.
- Księżniczka zamierza uczynić, co należy - powiedział Drayson. - Naszym
zadaniem będzie dopilnować, by wszystko zagrało.
- Czyli?
- Musicie dostarczyć bardziej wyrazistych dowodów wrogości Yevethów -
podpowiedział Drayson. - Bez tego księżniczka nie będzie miała wystarczającej siły
przebicia, by przezwyciężyć opór Senatu.
A’baht wykrzywił bezgłośnie usta.
- Nie wiem, czy zdołamy dostarczyć czegokolwiek więcej. Wysłałem szperacze aż
do samych granic obszaru, a nawet trochę dalej. Czujniki ani skanery nie sięgają do
Tarcza Kłamstw
162
środka gromady. Mam trudności ze zdobyciem pełnych danych taktycznych, o
dowodach masakry nie ma wręcz co wspominać.
- Rozumiem trudności, ale ufam, że się pan nie zniechęca.
- Jeśli pyta pan, czy patrolowce i szperacze nadal próbują, to odpowiedź brzmi
„tak”. Ale na zdobycie tego, o co pan prosi, jest już za późno Sądząc po dostarczonych
przez pana materiałach, Yevethowie nie zostawiają wiele śladów. A swoją drogą,
czemu nie starcza Leii to, co już pan ma?
- Rzecz nie w tym, co Leia akurat widziała lub nie - powiedział dwuznacznie
Drayson. - Istotne, co pokaże Senatowi. Jeśli przedstawi coś pochodzącego z
niezależnego źródła poza wywiadem czy Flotą, pytania o sposób zdobycia materiału
zdominują dyskusję i pogrzebią najistotniejsze.
- A ja chciałbym spytać, skąd to się wzięło - mruknął A’baht. - Żeby zrobić te
hologramy, musieliście mieć w gromadzie własne patrolowce dość szybkie, aby trafić
na miejsce, nim wszystko wygasło. Ciekaw jestem, jakaż to jednostka zdołała tego
dokonać.
- Tych właśnie pytań Leia nie powinna usłyszeć - powiedział Drayson. - Musi
posłużyć się legalnym do obrzydliwości materiałem naszego wywiadu. Sugeruję,
generale, by wysłał pan szperacz do strefy dziewiętnastej.
- Do dziewiętnastej? - A’baht spojrzał na swoją mapę taktyczną. - To jedna trzecia
drogi wkoło gromady w kierunku Światów Środka. Daleko od rejonu naszych patroli.
- No to niech pan poszerzy obszar patroli.
- Czemu?
- Tak się składa, że przez strefę dziewiętnastą przebiega akurat prosta droga
łącząca Wakizę i Doornika Trzysta Dziewiętnaście, wysuniętą bazę Yevethów. Może
się zdarzyć, że przechwyci pan tam hiperskanerami jakieś sygnały.
- Yevethańskie?
- Oczywiście.
A’baht chrząknął obojętnie.
- A cóż takiego ma się tam stać?
- Och, skłonny jestem podejrzewać, że niebawem dojdzie do zwiększonej ilości
transmisji pomiędzy tymi światami - rzucił lekko Drayson. - Nie zdziwię się nawet,
jeśli przechwyci pan coś już w pierwszych godzinach.
- Cokolwiek przechwycę, będę musiał wysłać zaraz sztabowi.
- Oczywiście.
- Przekażą to później Leii?
- Sądzę, że bardzo szybko jej to przekażą.
A’baht skinął głową.
- Możliwe, że już wystarczająco długo paradujemy tu przed Yevethami. Jeśli
powiększę obszar patrolowania o połowę, to może przestaną się gapić radośnie i zaczną
kombinować, co ja tu właściwie robię.
- Dziękuję za pozytywne rozważenie mojej sugestii, generale - powiedział
Drayson z szerokim uśmiechem. - I jeszcze jedno...
- Co takiego?
Michael P. Kube-McDowell
163
- Ponieważ od końca tej sprawy dzieli nas jeszcze zapewne wiele dni, albo nawet
tygodni, i niejedno jeszcze się zdarzy, może mógłby pan rozesłać na wszystkie
okoliczne światy przynajmniej po małej jednostce.
- Obawiam się, iż nic mniejszego niż fregata nie powstrzyma ataku Yevethów, a
nie mam więcej wolnych jednostek tej klasy.
- Racja, oczywiście - powiedział Drayson. - Korweta czy eskortowiec nie
odstraszą zapewne przeciwnika, a na pewno go nie przepędzą. Myślałem jednak raczej
o symbolicznej wartości, jaką może mieć obecność tych okrętów...
A’baht zrozumiał nagle, o czym Drayson mówi. „...Chyba że zostanie pan
bezpośrednio zaatakowany, tak powiedziałeś. Chcesz zatem, bym skusił Yevethów do
złego perspektywą łatwego zwycięstwa”.
- Stwarzanie iluzji bezpieczeństwa to jeszcze gorsze niż zostawianie tych
wszystkich istot bez ochrony - uciął sprawę A’baht. - Posyłać zaś ludzi do walki
wiedząc, że i tak nie mają szansy na zwycięstwo, to nie to samo, co kazać im
ryzykować życie dla wykonania zwykłych rozkazów. Moi piloci i załoganci to nie
symbole, admirale. Nie chcę zdradzać ich, redukując do roli przynęty.
- Rozumiem, co pan czuje, generale - odparł Drayson. - I podzielam pańskie
odczucia. Proszę jednak rozważyć, czy pańska sytuacja różni się tak bardzo od małego
eskortowca orbitującego wkoło Dandalas czy Kktkt. Ich atak na pańską formację wiele
rzeczy by uprościł.
- Sugeruje pan, że wysłano mnie tu, abym wciągnął Yevethan do wojny?
- Sugeruję jedynie, że od pana zależy, jak głęboko wsunie pan rękę rankorowi do
paszczy - stwierdził Drayson. - Strefa dziewiętnasta, generale. I cokolwiek jeszcze pan
postanowi, o tym jednym proszę pamiętać.
Biuro rekrutacji Floty mieściło się tuż obok głównej bramy, dość daleko od
lecznicy. Pamiętając o wynikach badań lekarskich, Ackbar nie zdołał jednak przekonać
Plata Mallara, by ten poczekał do rana. Ale musiał przyznać, iż widok dziarsko
maszerującego młodzieńca zdawał się nie popierać diagnozę doktora Yintala o
zakończeniu leczenia obrońcy Polneye.
Gdy dotarli do niewielkiej, białej kopuły ze znakiem Floty, Ackbar przegrał
kolejny spor. Tym razem o to, czy może towarzyszyć Mallarowi w środku.
- Nie chcę, by ktokolwiek prowadził mnie za rękę - stwierdził młodzieniec. - To
dla mnie bardzo ważne. Nie szukam ani współczucia, ani specjalnego traktowania ze
strony przyjaciół starych pilotów.
- Jak chcesz - mruknął Ackbar, kapitulując przed uporem Grannanina. Usiadł w
poczekalni zajmowanej zwykle tylko przez cywilów i podziwiał osobliwą paradę
zaskoczonych pracowników punktu rekrutacyjnego, co rusz wpadających na siebie przy
próbach oddawania salutów należnych admirałowi.
Mallar wrócił po prawie godzinie, co nie wróżyło dobrze, jako że powinien
pojawić się najwcześniej po dwóch. Na dodatek wyglądał na kogoś gorzej niż chorego:
oczy miał puste, całkiem pozbawione życia. Ackbar zerwał się z miejsca i pospieszył
do niego.
Tarcza Kłamstw
164
- Coś nie tak? - spytał. - Spokojnie, przy posterunku jest śmigacz. Zaraz
pojedziemy do lecznicy na badanie.
- Odrzucili mnie - powiedział niebotycznie zdumiony Mallar.
- Nie chcą cię na kursie pilotów?
- W ogóle mnie nie chcą. Nigdzie. Wyrzucili mnie. Nie chcą mnie do żadnej
służby ochotniczej.
- Przecież to absurd - powiedział Ackbar. - Poczekaj tutaj.
Nie odpowiadając na żadne saluty, Ackbar przebył szturmem pokój recepcyjny i
salę rozmów, aż dotarł do biura szefa interesu.
- Admirał Ackbar? - zdumiał się urzędnik i wstał, ujrzawszy wpadającego bez
słowa zapowiedzi gościa. - Sir - dodał i zasalutował starannie.
- Majorze, jeden z pańskich ludzi rozmawiał właśnie z kandydatem o nazwisku
Mallar - warknął Ackbar. - Chcę się z nim zobaczyć, aby odpowiedział mi na kilka
pytań.
- Już się robi, admirale. - Major pochylił się nad komlinkiem i wyrzucił z siebie
stosowny rozkaz. - Jeśli doszło do jakiejś pomyłki, admirale, to bardzo mi przykro...
Przybycie wysokiego porucznika przerwało przeprosiny i sprawiło, że admirał
przestał zwracać uwagę na obecność majora.
- Jak się nazywacie? - spytał porucznika, dostrzegając nad prawą kieszenią, gdzie
zwykle umieszczało się znak pochodzenia, insygnia Corellii.
- Porucznik Warris, sir.
- Czy możecie wyjaśnić mi powody swojego postępowania wobec kandydata Plata
Mallara?
Tamtego prawie zatkało.
- Nie rozumiem, sir. Nie zakwalifikował się.
- Nie zakwalifikował?
- Tak, sir. Przepisy wyraźnie stwierdzają, że kandydat musi wykazać się
podstawowym wykształceniem potwierdzonym przez zweryfikowaną placówkę
edukacyjną lub zapis w programie edukacyjnym. Program Plata Mallara nie widnieje w
żadnym z wykazów w naszym systemie.
- Jasne, że nie, ty durniu. Nie zauważyłeś, skąd on jest?
- Zauważyłem, sir, ale to tylko stwarza kolejne problemy, sir. Nie może wstąpić
do Floty, gdyż nie jest obywatelem Nowej Republiki. Co gorsza, wciąż jest
obywatelem Polneye, planety nadal oficjalnie stowarzyszonej z Imperium. Nie
kwalifikował się przez to nawet do rozpoczęcia zasadniczej fazy wywiadu. - Porucznik
poszukał spojrzeniem pomocy u majora. - Chyba że zachodzą tu jakieś specjalne
okoliczności, o których nie zostałem poinformowany...
- Admirale, porucznik Warris trzymał się procedury - powiedział major. - Jeśli
kandydat nie może wykazać się weryfikowalnym obywatelstwem świata
członkowskiego, nie możemy nawet rozpocząć rozpatrywania jego kandydatury.
- Biurokratyczny nonsens - warknął coraz bardziej rozzłoszczony Ackbar. - A co z
odwagą i honorem, jak je mierzycie? Jak mierzycie to, co kryje się w sercu, wolę walki
i powody, dla których ktoś chce walczyć? Czy wszyscy muszą być jednakowi jak
Michael P. Kube-McDowell
165
szturmowcy, z jednakowymi pieczątkami? Dopiero wtedy zyskają waszą aprobata? -
Odprawił porucznika machnięciem dłoni. - Odmaszerować.
Wdzięczny za zwolnienie, Warris wycofał się czym prędzej, a Ackbar zajął się
znowu jego przełożonym.
- Admirale, z pewnością możemy ponownie rozważyć wniosek kandydata, jeśli
zechciałby pan naświetlić nam kontekst całej sprawy...
- Kontekst - przerwał mu Ackbar z niedowierzaniem. - Nie wystarczy, że ktoś
chce założyć mundur i walczyć wraz z tymi, których spotkał, bo myśli podobnie jak
oni? Nie, musi być jeszcze stosowny kontekst i komplet papierów ze szkoły. I jeszcze
żeby nie miał za drugich rąk, a jego grupa krwi musi zgadzać się z tym, co
przewidziano dla medycznych modułów bojowych. - Ackbar pokręcił z obrzydzeniem
głową. - Jak to się wszystko pozmieniało. Pamiętam, gdy chętnie witaliśmy każdego,
kto zechciał się do nas przyłączyć.
- Admirale, ale muszą być jakieś przepisy...
Ton majora był pojednawczy, jednak admirał nie pragnął pojednania.
- Majorze, proszę samemu się zastanowić, ilu bohaterów Rebelii, nie tylko
spośród tych, o których wszyscy wiedzą, wstąpiłoby w nasze szeregi, gdybyśmy
traktowali ich zgodnie z pańskimi przepisami - powiedział Ackbar, pochylając się ku
urzędnikowi. - A potem proszę zastanowić się jeszcze, czy w świetle odpowiedzi na to
pytanie nie przypomina pan trochę zwykłego gnojka.
Potem Ackbar wstał i wyszedł. Nie czekał nawet na odpowiedź, o salucie nie
mówiąc.
W połowie korytarza poczuł się mniej pewnie. A nawet gorzej. Poczuł się głupio z
powodu tego wybuchu. Gdy dotarł do poczekalni, zrobiło mu się dodatkowo smutno.
Wszystkie fotele były puste. Najwyraźniej załamany odrzuceniem propozycji
Mallar wolał nań nie czekać. Nie powiedziawszy do niego ani słowa młodzieniec
wyszedł z budynku, minął główną bramę i zniknął w mieście.
Ackbar podszedł do strażnika.
- Będę potrzebował śmigacza - powiedział.
Tarcza Kłamstw
166
R O Z D Z I A Ł
12
Z doświadczeń zebranych tak na Coruscant, jak i na Mon Calamari, admirał
Ackbar wiedział, że podstawową cechą różniącą osoby z zewnętrznego i wewnętrznego
kręgu władzy jest dostęp. Jeśli należysz do kręgu wewnętrznego, wówczas aby
zobaczyć się z przewodniczącą, przechodzisz jedynie prywatnym korytarzem i
docierasz do tylnych drzwi stosownego gabinetu. Gdy dzwonisz, przewodnicząca
osobiście z tobą rozmawia, gdy przesyłasz list, utrzymujesz osobistą odpowiedź.
Ackbar cieszył się podobnymi przywilejami przez cały czas pobytu Leii na
urzędzie; zarówno wtedy, gdy była szefem rządu tymczasowego, jak i potem, gdy
została przewodniczącą Nowej Republiki. Nigdy nie izolowała się przesadnie, jednak
należeć do wąskiego grona dobrych znajomych znaczyło naprawdę dużo.
Tylne, prywatne drzwi otwierały się także przed Hanem (rzecz jasna) oraz Mon
Mothmą, która trzymała się z dala od pałacu, odkąd bliski kontakt z zabójcą skłonił ją
do zdania urzędu. Nanaod Engh z kolei nie był może bliskim przyjacielem, jednak z
racji codziennych obowiązków składał częste wizyty. Do wybranego grona należał
także Behn-kihl-nahm, chociaż on akurat nigdy nie potrafił zachować się w sposób inny
niż chociaż zbliżony do protokołu. No i jeszcze Tarrick i Alole. Oraz Ackbar.
Tak w każdym razie było, zanim sprawa z Yevethami przerodziła się w kryzys.
Potem Ackbar ze zdumieniem odkrył, że został odcięty od rezydencji przewodniczącej.
Jego klucz unieważniono, zapomniano jakby o jego pozycji bliskiego przyjaciela
rodziny. Teraz zatem postanowił spróbować wejść przez frontowe drzwi na piętnastym
poziomie. W duchu przygotował się już, że może zostać odprawiony.
Jednak strażnicy nie próbowali go zatrzymywać, personel okazał jedynie lekkie
zdziwienie i nikt nie zamierzał go wyganiać.
- Dzień dobry, admirale - powiedziała Alole, spoglądając znad swego biurka. -
Proszę nie czekać, tylko wchodzić. Szefowa jest w sali konferencyjnej, przegląda
zeszłotygodniową debatę Senatu.
W progu sali konferencyjnej zawahał się przelotnie. Leia stała na drugim końcu
pomieszczenia, plecami do wejścia i z założonymi rękami wpatrywała się w obraz
pokazujący akurat senatora Tuomiego przemawiającego jakby rozsądnie, chociaż z
lekka prowokująco.
Michael P. Kube-McDowell
167
- Czy to dla mnie te otwarte drzwi? - spytał Ackbar, a jego głos aż zadudnił w
zamkniętej przestrzeni.
Leia tylko zerknęła przez ramię.
- Jeśli tylko nie musiałeś wywalczać tu sobie drogi i Tarrick darował cię życiem,
to jak najbardziej.
- Zapamiętam sobie, że niektórzy bywają tu uzbrojeni.
Leia włączyła pauzę i obróciła się ku Ackbarowi.
- Naprawdę sądziłeś, że możesz nie być tu mile widziany?
- Od czasu twojego powrotu nie mieliśmy okazji porozmawiać, wcześniej raz
tylko zamieniliśmy kilka zdań na większą odległość, w oficjalnych zresztą sprawach,
jak pamiętam - powiedział Ackbar. - A wcześniej... Nie wiem, czy zostałbym
zaproszony na spotkanie tej nocy, kiedy poszła piracka transmisja. Trochę bałem się
poprosić o ponowne uaktywnienie klucza.
- To Hana też nie widziałeś? Kazałam powiedzieć mu, że już sprawa załatwiona.
A ja myślałam, że to ty mnie unikasz - stwierdziła Leia, podchodząc do Ackbara i
ściskając go serdecznie. - Nie potrafię długo się na ciebie złościć. A poza tym, jesteś
jedną z niewielu osób, której powinnam słuchać. Zawsze sobie to powtarzam. Nawet
wtedy, gdy jestem na ciebie zła.
Ackbar poklepał Leię olbrzymią dłonią po plecach i odetchnął.
- Dobrze wiedzieć.
- Brakowało mi ciebie - powiedziała Leia, osłabiając uścisk. - Anakinowi też. Na
dodatek przez ostatnie cztery dni zniknąłeś gdzieś wszystkim z oczu. Co się z tobą
działo?
- Byłem naprawdę zajęty - wyjaśnił Ackbar i wskazał na przeglądarkę. - Czemu
marnujesz czas na podobne rzeczy? To żadna przyjemność wysłuchiwać podobnych
rzeczy o sobie. Nie wiem, na co to się może przydać.
Leia obejrzała się przez ramię na zastygłe oblicze Tuomiego.
- To chyba przez chorą ciekawość, jak daleko można się posunąć.
- Chciwość nie zna granic, podobnie zawiść, szczególnie w sercach małych
duchem. To cytat z Toklara, popularnego filozofa z Mon Calamari - dodał Ackbar.
- Czy to on powiedział również „Nie oglądaj się za siebie, bo jeszcze cię coś z
przeszłości dopadnie”?
- Nie sądzę. Napisał jednak kiedyś: „Jedno ukłucie pamięta się lepiej niż tysiąc
pieszczot”. Każdemu głosowi popierającemu gadanie Tuomiego odpowiada tysiąc
głosów tych, dla których to jawna głupota, niesprawiedliwość i okrucieństwo. Ich lepiej
posłuchaj.
- Nie czuję się urażona - stwierdziła Leia, kierując pilota na projektor i wyłączając
urządzenie. - Jednak dla tych z nas, którzy ocaleli z Alderaana, sprawa jest dość
bolesna. Na dodatek zdaje się, że nagle każdy widzi jakiś powód, by podawać w
wątpliwość moje prawo do zajmowania tego miejsca.
- Ludzie zwykle znajdują to, czego szukają - mruknął Ackbar. - Postaraj się
dotrzeć nie do ich słów, ale motywów.
Tarcza Kłamstw
168
- Tuomi twierdzi, że działa w imię sprawiedliwości - stwierdziła Leia, wzruszając
ramionami. - Alderaańczycy to uchodźcy, sześćdziesiąt tysięcy ludzi pozbawionych
własnych ziem prócz terenów ambasad tutaj i na Bouadanie. Tuomi zaś reprezentuje
pięć zamieszkanych planet i blisko miliard ich obywateli. I pyta, czemu Alderaan ma
być taki ważny.
- Ale ty nie przewodzisz nam dla dobra Alderaana. Reprezentujesz Nową
Republikę.
- Której Alderaan jest członkiem jedynie przez pożałowania godną pomyłkę, jak
twierdzi Tuomi.
- Tuomi to nieuk i ignorant - powiedział Ackbar ze sporą satysfakcją. -
Członkostwo Alderaana to kwestia pewnego ukłonu wobec zgładzonej planety, a nie
naruszenie Karty. Nowa Republika jest sojuszem społeczności, nie planet.
Leia pokiwała twierdząco głową.
- Jednak wielu o tym zapomina, nawet tutaj.
- Zatem przypomnę ci jeszcze, że Nowa Republika została tak zorganizowana, aby
nie dopuścić do dominacji najliczniej zaludnionych światów, czyli tego, co Kerrithrarr
nazwał tyranią płodności.
Leia roześmiała się głośno i odrzuciła włosy do tyłu.
- Pamiętam tę dysputę.
- To może pamiętasz jeszcze jeden cytat, który bardzo lubię: „Dziś stajemy się
galaktyczną rodziną, rodziną wielkich i małych, młodych i starych, gdzie wszystkich
darzy się szacunkiem i nikogo nie wyróżnia”.
Leia przypominała sobie te słowa. Pochodziły z jej własnego przemówienia
wygłoszonego w tamtym uroczystym dniu.
- Żartujesz sobie.
- Mam nadzieję, że wciąż wierzysz w to, co wtedy powiedziałaś.
- Oczywiście że tak.
- Zatem nie ma znaczenia, czy Alderaańczyków jest obecnie sześć tysięcy,
sześciuset czy sześciu.
- Nie. Sama liczba obywateli obchodzi tylko statystyków i księgowych. Nasze
prawo do członkostwa jest ważne i nienaruszalne. W każdym wymiarze, prawnym czy
moralnym, wszystko jedno.
- Miło mi słyszeć, jak to mówisz - stwierdził Ackbar i wsunął dłoń do kieszeni
przy pasie. - Przyniosłem ci coś do podpisania. - Wyciągnął i rozłożył arkusz
błękitnego welinu, po czym wręczył go księżniczce. - To nadzwyczajna petycja o
członkostwo złożona przez przebywającego na Coruscant przedstawiciela planety
Polneye.
Leia spojrzała na Ackbara pytająco i okrążyła stół, podchodząc ku oknu.
- To mi dziwnie przypomina manipulację - stwierdziła.
- Ten wniosek też jest uzasadniony tak prawnie, jak i moralnie.
- Czy można oczekiwać, że ktoś jeszcze przetrwał tam atak Yevethów?
- Brak po temu podstaw - odparł Ackbar. - Ale czy to ważne?
- Jeśli Plat Mallar chce zasiąść w Senacie...
Michael P. Kube-McDowell
169
- Plat Mallar chce zasiąść w kabinie myśliwca. Senacki fotel Polneye pozostanie
pusty jako memento. Chyba że znajdzie się jeszcze ktoś cudem ocalony.
- Mam wrażenie, że maczałeś w tym palce, Ackbar.
- Próbuję pomóc chłopakowi - przyznał admirał. - Ale poza tym on potrafi myśleć
za siebie.
- Niech no jeszcze o coś dopytam. Przekazałeś mu propozycję z Galantosa, gdzie
gotowi są przyjąć go jak swego?
- Plat sam rozmawiał już z Jobathem.
- I?
- Czy zaraz po zniszczeniu Alderaana gotowa byłabyś przyjąć zaproszenie do
zamieszkania na Lafrze czy Ithorze?
Leia położyła dokument na stole, pochyliła głowę, ścisnęła razem dłonie i
przytknęła koniuszki palców do ust.
- I tak jestem krytykowana za podpisy, które złożyłam po powrocie.
- Skoro tak, to jeden więcej, jeden mniej nie zrobi różnicy - powiedział Ackbar. -
No, dla Polneye to będzie miało znaczenie. I dodam jeszcze jedno: ilekolwiek to cię
kosztowało, dumny jestem z ciebie, że to zrobiłaś.
Leia zmarszczyła brwi i położyła dłonie na brzegach dokumentu. Przeczytała go
uważnie.
- Wiesz - powiedziała niespiesznie. - Ja też jestem z tego zadowolona. - Włączyła
pilotem komlink. - Alole, przynieś mi proszę tablicę notacyjną. Admirał Ackbar
przypomniał mi o jeszcze jednej, przeoczonej wcześniej petycji.
Belezaboth Ourn, konsul nadzwyczajny Paqwepori, chodził bezsennie z kąta w kąt
swojej sypialni w domku hostelu dyplomatycznego.
Po raz dziesiąty sprawdził, czy małe pudełko deszyfrujące dostarczone mu przez
yevethańskiego wicekróla zostało należycie podłączone do o wiele większego
przekaźnika hiperłącza. To było jedyne, do czego Ourn był zdolny w ramach ustalania
możliwych przyczyn technicznych tego, że chociaż pilną prośbę o rozmowę z Nilem
Spaarem wysłał już pięć godzin temu, to wciąż, tylko czekał. A Belezaboth Ourn
bardzo nie lubił, gdy kazano mu czekać.
Jego inżynier pokładowy obadał zapieczętowaną skrzyneczkę z użyciem
wszelkich dostępnych mu metod, a gdy wyładowanie z urządzenia zniszczyło mu część
instrumentów testowych, oddał pudełko, wzruszywszy ramionami. Ourn wiedział
zatem jedynie, jak rzecz podłączyć i do czego, i że przez to coś przechodziły skutecznie
rozmowy z yevethańskim nadajnikiem położonym w jakimś nieznanym miejscu.
Życząc półgłosem wicekrólowi wszystkiego najgorszego, a w szczególności
wielkich kłopotów z posiadaniem potomstwa, zamówił do pokoju ptaka toko i
stosowny nóż. Od paru tygodni siedział już uwięziony na Coruscant i czekał, aż Nil
Spaar wywiąże się z obietnic. Teraz groziło jeszcze, że będzie musiał kwitnąć nie
wiadomo jak długo w pokoju niezdolny nawet do przełknięcia kęsa.
„Matczyna Walkiria” wciąż tkwiła na lądowisku w tym samym miejscu, gdzie
doznała uszkodzeń podczas startu „Aramadii”. Cierpiąc na brak funduszy, Ourn nie
Tarcza Kłamstw
170
zlecił napraw, zamierzając sprzedać statek po cenie złomu, gdy otrzyma wreszcie od
Nila Spaara obiecaną nową jednostkę. Póki co administracja portu obłożyła „Walkirię”
sekwestrem i przymocowała do kadłuba informującą o tym, bąblowatą pieczęć.
Sytuacja zrobiła się niezręczna - oto statek konsularny Paqwepori sterczał w
porcie zajęty przez komornika i wszyscy to widzieli. Stawanie w kolejce do
wahadłowca, by opuścić planetę, było z kolei zbyt poniżające, zaś pomysł, aby
oficjalna delegacja wracała do domu bez grosza przy duszy i na pokładzie któregoś ze
zwykłych, zatłoczonych liniowców, był wręcz nie do pomyślenia.
Istniało tylko jedno możliwe do przyjęcia rozwiązanie i Ourn postanowił się przy
nim uprzeć: Nil Spaar musi dotrzymać słowa i dostarczyć nowy statek jako zapłatę na
zniszczoną „Walkirię” oraz za usługi, które Ourn mu wyświadczył. Potem delegacja
będzie mogła opuścić Coruscant nie tylko w wielkim stylu, ale i z dostarczeniem
dowodu, jak możnych ma Paqwepori przyjaciół.
Jedyny problem tkwił w tym, że Nil Spaar stał się nader trudno osiągalny. Przy
ostatnich dwóch okazjach, gdy Ourn dzwonił do niego z informacjami, skończyło się na
rozmowach z pośledniejszymi asystentami. Trzy kolejne próby, kiedy to uparł się, że
przekaże co ma do powiedzenia jedynie osobiście Nilowi Spaarowi, zakończyły się
całkiem bezowocnie.
Teraz, przy czwartej próbie, Ourn zadziałał sposobem. Przekazał zapowiedź, że
zdobył informacje na temat istotnych działań w pobliżu Koornacht. A i tak czekał już
piątą godzinę.
Danie oraz odpowiedź od Yevethów nadeszły prawie jednocześnie. Ourn
nieuprzejmie wyprosił zatem kelnera, by zająć się tym drugim. Ku jego wielkiemu
zadowoleniu tym razem ujrzał oblicze samego Nila Spaara.
- Co to za hałas? - spytał bez wstępów wicekról.
Z sąsiedniego pokoju dobiegało skrzeczenie odprawionego tak niegrzecznie ptaka
toko.
- Wicekrólu, to wielki zaszczyt i przyjemność móc znowu z tobą rozmawiać.
Wybacz hałas, to tylko dziki zwierzak, nic więcej. Jakie masz dla mnie wieści? Czy
wiadomo już coś o terminie dostarczenia mojego statku?
Ournowi zdało się, że dostrzega w żywych oczach wicekróla coś na kształt żalu.
- Konsulu, sprawa jest nadzwyczaj delikatna - powiedział Nil Spaar. - Nasze
narody, pański i mój, stanęły na krawędzi wojny.
- Nie, nie nasze! - zaprotestował gwałtownie Ourn. - W siłach zbrojnych Nowej
Republiki nie ma ani jednego obywatela Paqwepori, ani jednego! To u nas zabronione.
- Mam nadzieję, że będzie to dobry przykład dla innych władców - powiedział Nil
Spaar. - Jednak obecnie wielka flota zajęła pozycje do inwazji na nasze terytoria i nie
wydaje się, by wasza absencja im w czymkolwiek przeszkadzała.
- Och, to nic więcej, jak tylko grożenie palcem - zbył sprawę Ourn. - Księżniczka
nie jest dość zdecydowana, by tej floty użyć. Nikt też tego zamiaru nie poprze.
- Ja mam ją za silnego i przebiegłego dyktatora - powiedział Spaar. - Nie sądzę, by
zaprzątała sobie głowę miotaniem czczych pogróżek.
Michael P. Kube-McDowell
171
- Gdyby słyszał pan mówców w Senacie dezawuujących codziennie jej postać i
postępowanie, wówczas pojąłby pan, jaka jest słaba. Zakwestionowano nawet jej prawo
do przewodzenia Nowej Republice. Mówi się, że zostanie odwołana.
- O wiele bardziej interesuje mnie kwestia odwołania zagrażającej nam floty -
odparł wicekról. - Rozumie pan, że nie mogę przejść nad kwestią jej obecności do
porządku dziennego.
- Ale co z obietnicą? Co z przysługami, które panu wyświadczyłem?
- Jesteśmy dłużnikami Paqwepori, nie zaprzeczam, jednak inni w moim rządzie
mają wątpliwości, czy możemy zaufać sojusznikowi Leii Organy Solo...
- Sam bym przeciw niej wystąpił, gdyby tylko przewodniczący dopuścił...
- ...a inni jeszcze uważają, że powinniśmy zatrzymać „Królową Walkirii” dla
siebie jako wzmocnienie potencjału obronnego, na wypadek gdyby Leia wystąpiła
przeciwko nam zbrojnie. Naprawdę nie wiem, jak mogę w takich okolicznościach
przekazać panu ten statek.
- To niewiarygodne! Nie do pomyślenia! - wykrztusił coraz bardziej purpurowy ze
złości konsul. - Nic pan nie może uczynić?
Nil Spaar z lekka uderzył się w policzek w geście odczytywanym na Paqwepori
jako oznaka rezygnacji.
- Może by... chociaż nie. Wstyd mi, że muszę prosić o więcej, chociaż nie mogę
spłacić istniejącego już długu.
- Prosić! No dobrze! Czy mogę jakoś przyczynić się do zmiany obecnej sytuacji?
- Myślałem jedynie, że gdyby dał mi pan do ręki jakieś argumenty umożliwiające
przekonanie moich współpracowników... coś skłaniającego ich do okazania panu
zaufania... żeby przekonali się o pana honorowym podejściu, jak ja miałem już okazję...
- Tak, oczywiście, ale co by to mogło być? Chce pan, abym opuścił Coruscant? A
może byśmy wystąpili z Nowej Republiki?
- Nie, w żadnym razie. Proszę pozostać, gdzie pan jest, jako nasz przyjaciel -
powiedział Nil Spaar. - Proszę mieć oczy i uszy szeroko otwarte na jej machinacje i
dostarczać nam wiadomości o jej poczynaniach. Wszystko, co pomoże nam utrzymać
kontrolę nad sytuacją. Tylko wówczas i ja sam będę mógł wywiązać się z obietnicy. To
przekona innych o pańskiej lojalności.
- Oczywiście - powiedział Ourn. - Oczywiście! I tak bym zrobił, jak pan mówi. W
rzeczy samej, zasadniczy powód, dla którego pana fatygowałem, to sprawa ostatnich
nadużyć władzy, których dopuściła się Leia. Nawet jej przyjaciele byli wstrząśnięci.
Wróciła z wakacji i z marszu podpisała wnioski ponad dwudziestu nowych systemów.
Uczyniła to, ignorując całkowicie z dawna ustalony protokół...
- Nie - powiedziała z naciskiem Leia, mijając Nanaoda Engha niczym ulicznego
żebraka. - Nie zamierzam zwoływać zebrania gabinetu. Nie mam im jeszcze nic do
powiedzenia. Rada Obrony jeszcze się nie spotkała. Wicekról jeszcze nie ujawnił
swych dalszych zamiarów.
Engh spojrzał z nadzieją na Behn-kihl-nahma.
- Porozmawiasz z nią?
Tarcza Kłamstw
172
- Leia, nie musisz od razu udzielać odpowiedzi na wszystkie pytania - powiedział
Behn-nahm-kihl. - Spotkaj się tylko z nimi, niech cię zobaczą, niech przekonają się, że
przejmujesz dowodzenie. Rząd jest jak organizm, a ten przeżył już dwa wstrząsy dość
silne, by zniszczyć tkanki.
- Przepraszam, ale nie mogą być zależni ode mnie. Owszem, gabinet jest
potrzebny, ale głównie po to, abym nie musiała martwić się osobiście wszystkimi tymi
tkankami. Niech zatem ministrowie robią swoje, a ja skupię uwagę na tym, czym zająć
się może wyłącznie przewodnicząca.
- Ale musisz sama im to powiedzieć i pokazać, że nad wszystkim czuwasz, że
jesteś, że działasz - stwierdził Behn-nahm-kihl. - Albo to zrobisz, dając do zrozumienia,
na czym powinni skupić uwagę, albo zanim się obejrzysz, będziesz tu miała dziewięć
małych królestw szukających rady w Senacie zamiast u ciebie. Do pewnego stopnia już
tak jest.
- Istnieje wiele spraw, które nie mają nic wspólnego ani z Koornacht, ani z Rada
Obrony, Czarnymi Flotami czy wielką polityką - dodał Engh. - Może i ministrowie
wraz z personelem powinni robić swoje bez dodatkowej zachęty, jednak tym razem
bardzo by im się przydała.
- Ale ja nie mam ochoty sterczeć przed nimi i przez cztery godziny poddawać się
wypytywaniu.
- Do tego nie dojdzie - powiedział Engh. - To będzie spotkanie przez ciebie
zorganizowane, nie przez nich. Podziękuj im za ich pracę, poproś o raporty, uprzedź, że
czekają nas ciężkie czasy. Poproś też, by nadal wypełniali jak najlepiej swoje
obowiązki, obiecaj powiedzieć więcej, gdy tylko będziesz mogła. Niech wiedzą, że to,
co robią, jest ci niezbędne do wykonywania twojej pracy.
- To powinni wiedzieć i bez mojego przypominania - zaprotestowała Leia. -
Czemu muszę gadać do nich jak do dzieci? Na gwiazdy, podczas Rebelii nasi piloci
ruszali do walki wiedząc, że wróg przewyższa ich liczebnie pięć do jednego albo i
gorzej, a ja wcale nie musiałam trzymać ich za rączkę.
- To był inny czas, inna sytuacja - wyjaśnił prosto Behn-kihl-nahm. - Leia, nigdy
nie pracowałaś w rządzie na innym stanowisku niż najwyższe. Zaufaj, proszę, lepiej
zorientowanym w podobnych niuansach i posłuchaj dobrej rady.
Leia westchnęła i spojrzała na pierwszego administratora.
- Kiedy zatem mam się z nimi spotkać? Dziś po południu?
- Och nie, to stworzyłoby wrażenie, że chodzi o coś pilnego, a tego należy unikać.
Nie, starczy jak zwykle uprzedzić o spotkaniu za trzy dni. To da pożądany efekt. Jeśli
chodzi o pozostałe sprawy, trzy dni od dziś też wystarczą.
- Dobrze. Więc za trzy dni - mruknęła niechętnie Leia. - Czy któryś z was mógłby
wychodząc przekazać tę informację Alole?
Pierwsze w nowej erze politycznej spotkanie pełnego gabinetu przebiegło
nadspodziewanie spokojnie. Minister spraw zagranicznych Mokka Falanthas dał do
zrozumienia (w sposób czytelny, chociaż nie ostentacyjny), że nadal jest poruszony
wejściem Leii w jego kompetencje, jednak relacjonując działalność korpusu
Michael P. Kube-McDowell
173
dyplomatycznego, uczynił to równie sprawnie jak zwykle. Pozostali zdawali się
oddychać z ulgą, że sytuacja wraca do normalności, co Leia chcąc nie chcąc musiała
zauważyć.
Ponadto udało się jej ograniczyć czas trwania narady do dwóch godzin, przez co
zyskała szansę popracowania jeszcze przed lunchem z Hanem. Przesadnie gładko
wszakże nie poszło: Nanaod Engh podążył za nią z sali i trzymał się blisko przez całą
drogę do turbowind.
- Masz może wolną chwilę, księżniczko? - spytał. - Chciałbym przedstawić coś,
co nie nadawało się za bardzo na spotkanie w szerokim gronie.
- Właśnie zamierzałam zerknąć dokładniej raz jeszcze na materiały dostarczone
dziś w nocy przez generała A’bahta - powiedziała. - Wiesz, potem mam stanąć jeszcze
przed Radą Obrony.
- Tak, wiem.
- Dobrze, masz czas stąd do drzwi mojego biura, by przekonać mnie, że twoja
sprawa jest ważniejsza.
- Mam wrażenie, że moja sprawa jest częścią tej pierwszej - stwierdził Engh. -
Czy Alole pokazała ci, co można znaleźć ostatnio na kanałach ministerialnych?
- Nie rozumiem. Alole przegląda materiał i przekazuje mi to, co winnam znać.
Sam wiesz.
- Przepraszam, myślę o przekazach publicznych. Redagowane przez roboty
zestawy wiadomości i abstrakty z reakcji czytelników. Takie rzeczy. Może znasz i to?
- Nie - powiedziała Leia, wzywając windą. - A powinnam?
- Cóż, to pozwala zorientować się, jak cała sytuacja jest postrzegana spoza
Coruscant, z dala od sfer rządowych. I dowiedzieć się, jak ludzie reagują na różne
wiadomości.
- No i?
- Na przykład ta sprawa nowych członków, której załatwienie mieściło się idealnie
w ramach twoich uprawnień - powiedział Engh, wsiadając za Leią do windy. - Wszyscy
tu wiedzą, że nowi członkowie będą musieli podporządkować się zasadom Karty tak
jak wszyscy inni i że twoja decyzja była nie tylko w pełni uprawniona, ale także i
szlachetna.
- Wydawało mi się, że tego nie trzeba wyjaśniać - mruknęła Leia, gdy drzwi się
zamknęły. - Nikomu, może z wyjątkiem ministra Falanthasa.
- To kwestia ambicji i stylu pracy, ale sądzę, że z czasem i tak dojdziecie do
porozumienia - powiedział Engh. - Jednak w dalekich stolicach ostatnie wydarzenia
wzbudzają wielkie zainteresowanie. Mówi się, że nadużyłaś władzy, że
zagwarantowałaś specjalne przywileje, że działasz gwałtownie, wręcz na pograniczu
prawa.
- To opinie lokalnych rządów?
- W niektórych przypadkach lokalnych rządów, technokratów w innych. I nie
tylko technokratów, to dotyczy prawie jednej czwartej wypowiedzi Wiele spośród
opinii indywidualnych to również opinie krytyczne, często niewprawne i zdradzające
sporą ignorancję, ale tak właśnie jest.
Tarcza Kłamstw
174
- I ty chcesz, bym to czytała? - spytała ironicznie Leia. - Słuchaj, Nanaod, nie
rozumiem, czemu zwracasz mi uwagę na podobne sprawy. Dość mam kłopotów z
obecną sytuacją i kłopoty innych nieprzesadnie mnie wzruszają. Co niby mam z tym
zrobić?
- Cóż, od paru dni rozmawiam o tym na dole - powiedział Engh. - Panuje coraz
powszechniejsza opinia, że obecny bałagan jest skutkiem niedostatecznego
przygotowania Nowej Republiki na taki, a nie inny przebieg wypadków i zaniedbania
kwestii informacyjnych. Chętnie posadziłbym parę osób nad tą sprawą w pełnym
wymiarze, najlepiej w porozumieniu z kimś z twojego biura. Pomyślałem, że najlepiej
nadałby się Tarrick.
Turbowinda zatrzymała się z wolna na piętnastym poziomie, drzwi stanęły
otworem.
- A co miałaby robić ta ekipa?
- No, przygotować program niejakiej poprawy twojego publicznego wizerunku.
Skłonny byłbym sądzić, że to przede wszystkim kwestia odpowiedniego naświetlenia,
wypuszczenia właściwych informacji raczej niż przekonywania. Moglibyśmy pomyśleć
o intensyfikacji twoich kontaktów z mediami, nie tylko wielkimi sieciami z Coruscant,
ale i regionalnymi stacjami...
- Teraz chcesz, bym zaczęła udzielać wywiadów? Co potem? Udział w otwarciu
nowego portu kosmicznego? Laleczki typu Leia? Nagranie, jak tańczę dla Hana w
kostiumie niewolnicy Huttów?
- Leia, nikt nie proponuje...
- Ale prędzej czy później zacznie. A nie po to tu jestem - stwierdziła stanowczo
Leia. - Co więcej, wcale nie cieszy mnie perspektywa, że ludzie mieliby mnie popierać
tylko dlatego, że mam ładny uśmiech. Zasłużyłam na niejedno słowo krytyki i
zamierzam samodzielnie odzyskać szacunek, który utraciłam. Nie będę szukać żadnej
namiastki.
- Nie o tym mowa, Leia. Chodzi o wprowadzenie w twoją sprawę nie tylko
Senatu, ale i ludzi, których senatorowie reprezentują, o przeciwstawienie się fałszywym
pogłoskom i błędnym interpretacjom, zanim utrwalą się w świadomości na tyle mocno,
by zdobyć status prawdy. To może ci tylko ułatwić.
Zbliżali się do biura przewodniczącej.
- To co mam zrobić, Nanaod? Coś słusznego czy może popularnego? Gdzie
przebiega linia pomiędzy szukaniem zrozumienia a pragnieniem przypodobania się? -
Zatrzymała się i obróciła twarzą ku rozmówcy, blokując wejście. - Jak może mi to
pomóc w skutecznym przewodzeniu, jeśli stanie mi za plecami ktoś szepczący, że
ludzie nie są gotowi iść tam, gdzie wiem, że powinni podążyć? Nie utrudniaj, Nanaod,
bo już teraz jest dość trudno.
- Pragnę jedynie dać ci do ręki narzędzia, które mogą się przyczynić do
powodzenia - powiedział Engh. - Twój publiczny wizerunek to jedno z nich.
- Tyle że obecnie wymaga pewnych zabiegów.
- W niektórych kręgach, tam gdzie zaszkodziły mu plotki, pogłoski i rozmaite
wieści. Nie chodzi o sączenie kłamstw, tylko o rozproszenie mgły, którą inni rozścielili.
Michael P. Kube-McDowell
175
- Mon Mothma nigdy nie zatrudniała specjalistów od reklamy, a mimo to
przeprowadziła nas przez o wiele trudniejsze czasy. Nie, to mnie nie interesuje.
- Ale pomyślisz jeszcze o sprawie? Może gdy zerkniesz do materiałów, o których
wspomniałem, to pojmiesz, skąd nasza troska...
- Rozumiem - odparła Leia. - Po prostu nie chcę takiej pomocy. I mam teraz coś
do zrobienia.
Engh nie naciskał, jednak Leii kwestia nie dawała spokoju nawet kilka godzin
później. Wtedy to, wciąż wzburzona, powtórzyła spore fragmenty rozmowy Hanowi,
który wraz z dziećmi zjawił się na lunch przy zadaszonej kaskadzie.
Oczekiwała, że ją poprze, jednak Han wysłuchał najpierw wszystkiego z dziwnym
wyrazem twarzy.
- Co? O co chodzi?
- Nie, nic. Mów dalej, słucham.
- Znam to twoje spojrzenie - uparła się Leia. - Zwykle myślisz wtedy: „nic nie
powiem, bo to tylko pogorszy sprawę” i gryziesz się ze wszystkich sił w jeżyk. Tyle że
potem zawsze dajesz mi do zrozumienia, ile kosztowało cię takie miłe zachowanie. Nie
pojmuję, jak mogłeś z taką twarzą wygrać choć jedną partię sabaka.
- Ja takie twoje przemowy też znam na pamięć - mruknął Han, wykrzywiając usta
w swym charakterystycznym uśmiechu. Znaczy to: „będę naciskać go tak długo, aż
zupełnie we łbie mu się zamąci i powie mi, co myśli”. To już nie działa.
- No to czemu po prostu nie powiesz mi, w czym rzecz, zanim oboje zaczniemy
się wściekać?
- Niczego nie...
- Może tym razem opuścimy etap okładania się poduszkami?
- Kobiety zawsze chcą usłyszeć, co myślisz, ale jak powiesz, to zawsze będzie nie
to - mruknął Han.
- Przynajmniej jak długo to ty wyznaczasz reguły gry.
- A, tak... Co gorsza, zdaje się że Jaina zaczyna podobnie patrzeć na sprawę -
westchnął Han. - Kilka dni temu dostałem list od starego kumpla, przemytnika, który
osiadł jako uczciwy człowiek na Fokasku. Od lat nie miałem z nim żadnego kontaktu.
- To czemu teraz...
- Przysłał mi egzemplarz „Fokaskiego Sztandaru” z komentarzem i kilkoma
listami, które tam zamieszczono. Prawdopodobnie za jakąś siecią informacyjną. Tytuł
komentarza brzmi: „Czy zachłanna księżniczka straci koronę?”.
- Hmm. A co było dalej?
- Nie czytałem dokładnie, bo i po co? - Leia spojrzała na niego znacząco. - Coś o
tym, jak zawsze wszyscy mieli cię za namiestniczkę, strażniczkę najlepszych cnót
dawnej Republiki, obecnie jednak zaczynają cię postrzegać jako zwolenniczkę idei
jeszcze starszych, jako kogoś usiłującego przywrócić boskie prawa monarchów,
cokolwiek to znaczy. Zapewne nie do końca zrozumiałem tekst, sama go sobie
przeczytaj, jeśli chcesz.
- A twój przyjaciel co miał do powiedzenia?
Han zacisnął usta i uciekł z oczami na bok. Wyraźnie wolałby nie odpowiadać.
Tarcza Kłamstw
176
- Powiedz.
- No, po prawdzie nie miał wiele do powiedzenia. Po ostatnim liście ze
„Sztandaru” dodał tylko krótką notkę: „Co oni tam u was, na Coruscant, dodają do
wody? Wyglądała na taką miłą dziewczynę”. - Han wzruszył ramionami. - To nic nie
znaczy, tyle że teraz będę musiał go zabić.
- No nie. Nie zrobisz tego.
Han pokiwał smutno głową.
- Zrobię. Obraził moją dziewczynę. Muszę zabić ich wszystkich.
- Przestań, zanim dzieci cię usłyszą - powiedziała Leia i uderzyła go w ramię, by
potem zaraz się do niego przytulić.
Han objął żonę.
- Mogę mu darować, jeśli wszystko odwoła. Ale szczerze - dodał po dłuższej
chwili. - I tak jak powiedziałaś - dorzucił po kolejnej, jeszcze dłuższej przerwie - zanim
dzieci go usłyszą.
Leia milczała i przytulona do Hana obserwowała Jainę, Jacena i Anakina
bawiących się przy kaskadzie, w uszach zaś wciąż brzmiały jej słowa: „zanim dzieci
usłyszą”. Gdy wróciła na piętnasty poziom, poprosiła cicho Alole, aby ta znalazła
wyciąg z materiałów nadanych w ostatnich dniach na programach ministerialnych.
Niedługo potem wezwała również Nanaoda Engha.
- Przejrzałam to, o czym mówiłeś - stwierdziła. - Sprawdź proszę, co da się zrobić.
- Zaraz się tym zajmiemy - obiecał Engh.
Jeden młody i wypoczęty, drugi stary i jakby nieco zmęczony, Grannanin i Mon
Calamari wysiedli ze śmigacza floty i ruszyli bezwiednie w nogę przez parking ku
biało-czerwonemu myśliwcowi z zadartym dziobem i wysokim podwoziem, stojącemu
jakiś tuzin metrów dalej.
- To właśnie chciałem ci pokazać - powiedział admirał Ackbar. - Widziałeś kiedyś
taki?
- Owszem - odpowiedział Plat Mallar, nurkując pod złożone płaszczyzny nośne i
badając końcówki skrzydeł. - W starym albumie sylwetek wrogich okrętów u mojego
dziadka. Nazywa się T-65 X-wing, prawda?
- Dokładnie. Ale zauważ szerszy kadłub i kokpit z miejscami obok siebie.
- I jeszcze imitacja działka laserowego na końcu skrzydła. Maszyna szkolna?
Ackbar przytaknął.
- To TX-65, maszyna szkolenia podstawowego. Na pierwszoliniowe myśliwce X-
wingi już się nie nadają, ale każdy pilot we flocie pierwszą setkę godzin przelatał
właśnie na czymś takim, a nowy pilot wcześniej czy później jeszcze tyle wylata.
Mallar przykucnął i zerknął pod kadłub.
- Bardzo się różni od myśliwca przechwytującego typu TIE.
- W rzeczy samej. W tym i jednym detalem, który powinieneś docenić: ma
hipernapęd.
Chłopak przelotnie uśmiechnął się krzywo.
Michael P. Kube-McDowell
177
- Jeden taki rozbił się w dniu, gdy wyszedłem ze zbiornika, prawda? Słyszałem
rozmowę lekarzy.
Ackbar obrócił się i wskazał na drugą stronę płyty.
- Dokładnie tam, na drodze kołowania numer dwadzieścia dwa. Nie on pierwszy,
nie ostatni - mruknął, kręcąc lekko głową. - Czasem zdarza się, że mimo wszelkich
wysiłków wychodzą z symulatora przekonani, że i w prawdziwym locie, gdy zrobią
błąd, to instruktor tylko zresetuje i każe powtórzyć ćwiczenie. - Wzruszył ramionami. -
A czasem statek po prostu zawiedzie.
- Mój instruktor techniczny mawiał, ze kiedy masz wznieść się ponad ziemię, to
najpierw dwa razy sprawdź wszystkie śrubki, bo siła ciążenia zawsze oblewa tych, co
mają puste główki.
- Wydaje się, że twój instruktor wiedział, z czego żyje.
- Tak - odparł Mallar. - Bowman York świetnie znał swój fach. Brakuje mi go.
Opasły transportowiec wojskowy wzniósł się z dalszej płyty i z rykiem skierował
na orbitę. Plat Mallar śledził go okiem fachowca, aż ten zniknął z pola widzenia.
- Tak lekko, taki nadmiar mocy pod tak precyzyjną kontrolą. - Spojrzał na
Ackbara. - Przez przybyciem Yevethów myślałem tylko o tym. Nie o bombach czy
działkach. Tylko o lataniu i o statkach, tych pięknych, wyłaniających się z chmur,
znikających na tle nieba. Gdy byłem mały, przylatywały codziennie. Mama
opowiadała, że godzinami przesiadywałem przy oknie i czekałem na nie, i cały dom
stawiałem okrzykami na nogi, jak jakiś wypatrzyłem.
Ackbar wskazał brodą na maszynę.
- Chciałbyś się przelecieć?
- Wmawiałem sobie, że jeśli pan to zaproponuje, to tylko mi się pogorszy.
- No i jak?
- Kompletna pomyłka. Tak, bardzo bym chciał. Moglibyśmy kiedyś?
Zamiast odpowiedzieć, Ackbar wspiął się po drabince, sięgnął do otwartego
kokpitu, wyciągnął hełm i rzucił go zdumionemu Mallarowi.
- Teraz?
- A czemu nie?
- Nie trzeba większych przygotowań?
- Potrzeba tylko instruktora - powiedział Ackbar, sięgając po drugi hełm. - To
będę ja.
- Znaczy, chwilę... naprawdę polecimy?
Ackbar zszedł na dół.
- Wiesz, jak się zakłada skafander?
- No... Tak.
- Są w bagażniku śmigacza - wskazał Ackbar. - Będziesz łaskaw je przynieść?
Mallar pognał gdzie trzeba i wrócił szybko z naręczem brunatnych strojów.
- Który jest mój?
- Ten na wierzchu - powiedział Ackbar. - Ten z twoim imieniem.
Tarcza Kłamstw
178
Przez moment Mallar gapił się tylko, niczego nie rozumiejąc. Potem upuścił
skafander Ackbara na ziemię, rozprostował swój i roztrzęsionymi dłońmi poszukał
naszywki nad prawą kieszenią. Gdy ją znalazł, spojrzał zdziwiony na admirała.
- Sam sobie na to zasłużyłeś - stwierdził stanowczo Ackbar. - W dniu napaści
Yevethów na Polneye. Ten twój wyczyn jest dużo cenniejszy niż punktacja w
dowolnym teście czy plik dokumentów z pieczątkami. Zamierzam nauczyć cię tego,
czego mnie kiedyś nauczono, pamiętając o tym, co już umiesz. Będę lekko trzymał
stery. W najcięższych dniach Rebelii posyłaliśmy do walki pilotów, którzy mieli za
sobą ledwie dziesięć godzin na symulatorze, bo była wojna. Cóż, Polneye toczy wojnę
z N’zoth. Jeśli nadal jest to dla ciebie istotne i jeśli to da się zrobić, to tak cię
przygotuję, byś był gotów do powrotu do Koornacht, zanim ta wojna się skończy.
- Tak - odparł Mallar cicho, ale stanowczo. - Tak, chcę tego.
Ackbar kiwnął głową.
- W kwaterce pilotów jest taki korytarz, sam go potem zobaczysz, z małymi
metalowymi tabliczkami, po jednej na każdego pilota, który zginął, a wyleciał z tej
właśnie bazy. Ściany i sufit są prawie nimi pokryte. Gdybyśmy mieli dawać plakietkę
za każdego, który szkolił się tutaj i zginął gdzieś indziej, pod ogniem nieprzyjaciela lub
na statku, który doznał awarii, musielibyśmy pokryć cały fronton wieży.
- Rozumiem - powiedział Mallar.
- Na razie tylko ci się wydaje, jak wszystkim w twoim wieku - stwierdził Ackbar,
kręcąc głową. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Gdy starzy wszczynają wojny, giną
zawsze młodzi. Jedyne, co pamiętani dziś bohaterowie uczynili, to to, że poszli na
wojnę wraz ze swoimi towarzyszami, którzy byli równie dzielni, ale mieli więcej
szczęścia. Tobie szczęście posprzyjało już jak mało komu, że się tu znalazłeś. I nikt,
nigdzie, krzywego słowa ci nie powie, jeśli nie zechcesz założyć tego skafandra i
postanowisz po prostu zacząć normalne życie. Udało ci się unieść głowę przed
mordercami i nie musisz pakować jej pod topór ponownie.
- Wiem - powiedział Mallar, stając prosto niczym rekrut. - I dziękuję za
przypomnienie mi, że to kwestia wyboru. Ja jednak postanowiłem już założyć ten
skafander i mam nadzieję, że będę miał szansę uczynić coś, co będzie znaczące.
Przynajmniej dla mnie, jeśli nie dla kogokolwiek innego.
- Dobrze - odparł Ackbar. - No to zaczynajmy. Czeka cię wiele nauki.
Michael P. Kube-McDowell
179
R O Z D Z I A Ł
13
Gdy skończyło się ostatnie ujęcie z yevethańskiego ataku na Dzwonek Poranny i
w sali przesłuchań Rady Obrony zabłysły światła, Leia przyjrzała się uważnie
senatorom siedzącym przy stole w kształcie litery V.
Wśród ośmiu zgromadzonych była jedna nowa twarz, co poprawiło nieco
równowagą: człowiek Tig Peramis z Walalli zniknął, jego miejsce zajął Nara Deega z
Clak’dora Siedem, przedstawiciel rasy Bithów. Po konfrontacji w trakcie odprawy
operacyjnej dla Piątej Floty brak zaciętego oblicza Peramisa mógł być źródłem sporej
ulgi. Senator sam skazał się na ostracyzm zaraz po tym, gdy zaczął starania o
wycofanie jego rodzinnego świata z federacji Nowej Republiki.
Onieśmielająco inteligentny Deega, podobnie jak większość jego rasy, był jednak
zdeklarowanym pacyfistą. Wojna domowa, która toczyła się na Clak’dorze Siedem,
zmieniła planetę w ekologiczny koszmar. Miasta musiały zostać przykryte szczelnymi
kopułami. Z powodu wspomnień senatora Leia nie oczekiwała, aby Deega był choć
odrobinę bardziej ustępliwy niż Peramis. Wyszła na środek pomiędzy ramiona stołu.
Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Zgodnie z sugestiami enghowych specjalistów od
prezencji zrezygnowała dziś z powłóczystych szat typowych dla domu monarszego
Alderaan na rzecz czegoś, co Han nazwał kombinezonem do walki ulicznej - prostego
stroju przypominającego skafander lotniczy. Założyła też jedno tylko z wielu
odznaczeń, do których noszenia miała prawo: mały, jaskrawobłękitny kryształowy
talizman rodu Organa.
- Pragnę wam zadać jedno proste pytanie - powiedziała. Były to pierwsze słowa
wygłoszone w tej sali owego dnia. - Jak zadziałamy w sprawie tego, co właśnie
mieliśmy możność widzieć? Te obrazy to zarówno świadectwa zbrodniczej brutalności,
jak i dowody ekspansjonistycznej mentalności obecnego rządu Yevethów - ciągnęła. -
Dopuścił się on niewyobrażalnych aktów gwałtu na tle ksenofobicznym i jeszcze
nagrodzony został za to objęciem nowych światów do zasiedlania i eksploatacji. Sukces
ten może jedynie pobudzić jego apetyt, niemniej nawet gdyby to miało wystarczyć,
oznaczać będzie czerpanie profitów z występków przeciwko pokojowi i moralności.
Wyłączając gromadę Koornacht, sektor Farlax, to ponad dwa tysiące zamieszkanych
Tarcza Kłamstw
180
systemów, spośród których około trzystu jest członkami Nowej Republiki. Żaden z nich
nie jest dość silny, by przeciwstawić się Yevethom w pojedynkę.
Przyjęliśmy już na nasze barki odpowiedzialność za ochronę miłujących pokój
mieszkańców sektora Farlax, wysyłając Piątą Flotę, by zajęła pozycje pomiędzy nimi a
siedzibami Yevethów. Jednak nie możemy przetrzymywać tam tak silnej grupy bojowej
przez cały czas. Koniec końców staniemy przed nieuniknionym wyborem porzucenia
tych systemów na łaskę losu, wzmocnienia ich garnizonów albo przeciwstawienia się
Yevethom. Sądzę, że powinniśmy uczynić ten wybór już teraz, póki inicjatywa
spoczywa w naszych rękach, zanim Yevethowie znajdą na nas sposób. Winniśmy
popsuć ich kalkulacje albo to, co właśnie widzieliśmy, oznaczać będzie jedynie
początek dalszych podbojów. Najpierw musimy spróbować zniechęcić ich do wojny,
sami będąc gotowi do przeciwstawienia się im, gdyby jednak ją wybrali.
I właśnie dlatego tu jestem, aby prosić o waszą poradę w tworzeniu planu
rozwiązania problemu i pomoc w jego realizacji.
Wystąpienie było jedyną częścią spotkania, nad którą Leia mogła mieć jakąś
kontrolę, i okazało się, że była to najlepsza jej chwila tego ranka. Gdy tylko wróciła na
miejsce, Behn-kihl-nahm zabrał głos na krótko, lecz ogólnie wspierająco, i poddał
sprawę pod dyskusję. Ledwo ta się zaczęła, zaraz zarysowały się w łonie Rady wyraźne
podziały. Przeciwnicy Leii zaczęli szukać sposobów na zburzenie porządku jej
argumentacji.
- Jakiego pochodzenia są materiały, które właśnie obejrzeliśmy? - spytał senator
Deega.
Leia wstała.
- Zostały nagrane przez Yevcthów i przechwycone przez szperacz patrolujący
granice gromady Koornacht.
- Zatem mamy do czynienia z przekazem nieudokumentowanym?
- Co pan chce przez to powiedzieć, senatorze? W razie zaistnienia istotnej
potrzeby mogę przyprowadzić tu kogoś, kto przedstawi czas, sposób i miejsce, w
którym dokonano nagrania.
- Źle mnie pani zrozumiała, pani przewodnicząca Solo - odparł cierpliwie senator
Deega. - Jeśli nie my dokonaliśmy nagrań, to tym samym nie mamy jasności, co
właściwie przedstawiają. Wedle pani słów obejrzeliśmy relację ze zniszczenia pewnych
osiedli w obrębie gromady Koornacht. Niemniej, jeśli spojrzeć obiektywnie, to niczego
nie dowodzi. O jakie planety chodzi? Kto był na pokładach tych statków? Kiedy rzecz
miała miejsce? Kto zmontował materiał w tej właśnie kolejności?
- Jeśli Rada czuje niedosyt i pragnie ustalić coś więcej, gotowa jestem przedstawić
cały, nie poddany opracowaniu materiał. Łącznie jedenaście godzin.
- Wciąż pani nie rozumie - stwierdził Deega. - Czegokolwiek chce pani dowieść,
te materiały nagrane zostały podczas Rebelii, całe lata świetlne od Koornacht. O ile w
ogóle to są nagrania, a nie inscenizacje, które zdolna ekipa mogłaby przygotować bez
większego trudu.
W tym miejscu przewodniczący Behn-kihl-nahm uznał, że pora na interwencję.
Michael P. Kube-McDowell
181
- Senatorze Deega, ponieważ jest pan nowy w tym gronie, rozumiem, że brak
panu doświadczenia potrzebnego do oceny możliwości wywiadu wojskowego.
Wprawdzie wszyscy pragnęlibyśmy mieć całkowitą pewność w tej sprawie, jednak
szpiegostwo za pomocą środków technicznych nie zawsze daje ten luksus, który może
mieć naukowiec zdobywający dowody czy matematyk sprawdzający obliczenia.
Czasem musimy po prostu zaufać szpiegom, a jeśli to za wiele, zaufać naszym oczom.
Słysząc to, senatorowie Bogen i Yar zachichotali, Deega zaś uznał, że lepiej
będzie nie zabierać głosu. Jego miejsce zajął zaraz senator Marook.
- Nie mam wątpliwości, że te straszne i haniebne występki miały miejsce właśnie
w gromadzie Koornacht - powiedział Hrasskis z pulsującymi w powolnym rytmie
miechami. - Nie kwestionuję prawdziwości tego, co księżniczka Leia nam pokazała.
Leia czekała wiedząc, że nie powinna tego brać za zapowiedź poparcia.
- W rzeczy samej, wszystkie te obrazy zdały mi się na tyle prawdziwe, bym nie
pragnął widzieć ich więcej. Starczy mi pamięć, jak krzyczą ginący, i nie potrzebuję
żadnych dodatkowych tłumaczeń. Co jednak skłonny jestem kwestionować, to sugestię
o nadzwyczajnej pilności sprawy. Chętnie usłyszałbym bliższe wyjaśnienia.
- Wyjaśnię rzecz, jak umiem - odparła ostrożnie Leia.
- Te nagrania, wedle mojej najlepszej wiedzy, zostały wykonane kilka dni lub
tygodni temu, tak?
- Owszem.
- Zatem widzieliśmy historię. Żadnej z tych tragedii nie uda się już zapobiec ani
żadnej złagodzić.
- Nie...
- Czym wobec tego różnią się od wielu niepomszczonych tragedii z czasów
Imperium? Czemu nie spotykamy się dla uzgodnienia, kiedy i w jaki sposób dokonać
inwazji Światów Środka, by odszukać pogrobowców Palpatine’a? Czy nie jest tak, że
obecna pilność wynika z kontekstów politycznych, a pani za wszelką cenę pragnie
odnieść spektakularne zwycięstwo, by podreperować swój prestiż?
W tej chwili Tolik Yar zerwał się na równe nogi i pełnym głosem zaczął bronić
Leii i oskarżać przedmówcę.
- Śmiałe słowa pan wygłasza jak na zdrajcę, który złożył wizytę na pokładzie
„Aramadii” i układał się z Nilem Spaarem przeciwko swoim. Nigdy nie wyjaśnił pan,
co pan tam robił, poza okrywaniem hańbą swego ludu i zdradzeniem przysięgi...
Marook sięgnął po argument ostateczny, czyli pięści, przez co senatorowie Bogen
i Frammel musieli wtrącić się w roli rozjemców. Chwilę później Marook po prostu
wybiegł z sali. Tymczasem senator Cundertol z Bakury i senator Zilar z Praesytliny
oparli się wygodnie w fotelach i śledzili jedynie przebieg wypadków. W pierwszym
wypadku dla nauki, dla rozrywki w drugim.
- Widzisz? - powiedział Cundertol, pochylając się do sąsiada - Ci obcy ciągle
walczą, wystarczy byle prowokacja. Mają to w naturze. Nie powstrzymasz ich, to i po
co próbować? Czemu niby mamy chronić słabych przeciwko silnym? Nie lepiej
poczekać, aż słabi wyginą, by później związać się z mocnymi?
Tarcza Kłamstw
182
Trzeba było sporego wysiłku Behn-kihl-nahma, by nakłonić wszystkich do
powrotu na miejsca i wznowienia obrad. Niemniej jasne było, że nie ma już co liczyć
na jednomyślność.
Spotkanie ciągnęło się jeszcze przez trzy męczące godziny. Pod koniec Leia była
zmuszona zaproponować kompromis, który nie satysfakcjonował nikogo z obecnych, w
szczególności był niekorzystny dla niej i przewodniczącego. Dla Deegi plan był zbyt
śmiały, zbytni pośpiech nakazujący dla Marooka, nadmiernym interwencjonizmem
tracący według Cundertola, nie dość kompleksowy dla Behn-kihl-nahma i zbyt
asekuracyjny dla Tolika Yara i reszty Rady.
Jednak opuszczając salę obrad cała ósemka skłonna była udzielić ogólnego
poparcia, co napawało Leię niejakim optymizmem.
- Dziękuję, panie przewodniczący - powiedziała Leia po zakończeniu głosowania,
udając kogoś o wiele bardziej zadowolonego, niż była naprawdę. - Przekażę Radzie
wstępny szkic naszych planów. Najpierw jednak muszę skonsultować się z admirałem
Ackbarem i powiadomić generała A’bahta. Ale zajmie to najwyżej kilka godzin.
Przygotowania trwały dłużej niż samo wykonanie planu.
- Mam pytanie, księżniczko - powiedział Han, patrząc na ekran holorekordera i
drapiąc się w głowę. - Skąd będziemy wiedzieli, że Nil Spaar otrzymał wiadomość,
skoro oficjalnie z tobą nie rozmawia?
- Mamy trzy różne kody holołączy zachowane z czasu jego wizyty. Dwa dla
„Aramadii”, jeden dla personelu wicekróla - odparła Leia. - Użyjemy wszystkich
trzech.
- Na kanale pierwszym powiadomimy wszystkie rządy lokalne - dodał minister
Mokka Falanthas. - Skoro Yevethowie użyli tego kanału dla ostatniej przemowy Nila
Spaara, to wiemy, że mogą go monitorować. A jeśli tak, pewnie robią to cały czas.
- Poślemy też szperacze na granice gromady, żeby przekazały tekst na wysokich
pasmach i sygnałem laserowym - dodał generał Rieekan. - Te transmisje dojdą do
Yevethów w jakieś osiem godzin, do Doomika Trzysta Dziewiętnaście mniej więcej w
trzydzieści cztery godziny później.
- Jeśli zaś z wrodzonej złośliwości zignorują to wszystko, wtedy powtórzymy
całość dwa dni później i pozwolimy, by media upowszechniły przekaz i przygotowały
ich na to, co nadejdzie - powiedział Behn-kihl-nahm. - Nie wątpię, że Yevethowie
wciąż mają szpiegów na Coruscant. Ci będą wiedzieli, co w trawie piszczy. - Wzruszył
ramionami. - Może nawet już wiedzą.
Leia skończyła układać suknie i rozejrzała się.
- Gdzie Ackbar? Czy ktoś go widział?
- Ja widziałem - odpowiedział Han. - Szedł do biura z wielkim pakunkiem pod
pachą i mruczał coś o uwieraniu. Podejrzewam, że musiał mieć jakieś kłopoty z
mundurem.
Leia po raz pierwszy od wielu godzin pozwoliła sobie na uśmiech.
- Jeśli poszedł po swoją tunikę mundurową, którą nosił podczas bitwy nad
Endorem, to może chwilę potrwać.
Michael P. Kube-McDowell
183
Han szarpnął znacząco materię własnego uniformu.
- Sam uszyłbym to lepiej. Mam nadzieję, że stojąc tak za tobą, nie będziemy
śmieszyć raczej, niż straszyć.
Behn-kihl-nahm poklepał Hana po ramieniu.
- Spokojnie, co trzeba i tak zrozumieją. A wasza obecność jest pożądana tak dla
swoich, jak i dla Yevethów.
W tejże chwili zjawił się Ackbar, wystrojony należycie w białą admiralską tunikę.
- Czy to już wszyscy? - spytał młody konsultant z ekipy Nanaoda Engha. - Czy
mogę prosić wszystkich prócz księżniczki tutaj, obok sztandaru?
Konsultant szybko ustawił pozostałych wzdłuż ściany, przed którą miała zasiąść
Leia: Han, Ackbar i Rieekan, wszyscy w mundurach, po lewej stronie sztandaru z
wyszytymi złotem insygniami Nowej Republiki, Engh, Behn-kihl-nahm i Falanthas, ci
z kolei w oficjalnych strojach dyplomatów, po prawej. Potem usadził Leię w
kielichowatym fotelu na postumencie, który skrył się pod fałdami jej spływającej szaty.
Cofnął się następnie, spojrzał na swe dzieło i sprawdził coś na ekranie z rozpiską.
- To tyle z mojej strony - obwieścił. - Księżniczko, może pani zaczynać, gdy tylko
realizator powie, że jest gotów.
Ekipa realizacyjna szybko uporała się z przygotowaniami. W końcu nadeszła
wielka chwila Leii.
- Nazywam się Leia Organa Solo. Jestem przewodniczącą Senatu, głową Nowej
Republiki i dowódcą Sił Samoobrony. Zwracam się dziś do Nila Spaara, wicekróla Ligi
Duskhańskiej, oraz do rządów planet N’zoth, Wakiza, Zhina i innych yevethańskich
światów w gromadzie Koornacht, jak i dowódców sił zbrojnych Yevethów,
gdziekolwiek się znajdują.
Zważywszy że Nil Spaar otwarcie przyznał się do odpowiedzialności za zbrodnie
dokonane wobec mieszkańców Dzwonka Porannego, Polneye, Nowej Brigii, Doomika
Sześćset Dwadzieścia Osiem i innych legalnie istniejących osiedli wewnątrz i w
pobliżu gromady Koornacht...
Zważywszy że zbrodnie obejmowały niesprowokowaną napaść i wymordowanie
mieszkańców tych światów połączone z bezprawnym i nagannym zajęciem ich
domostw, dóbr i terytoriów...
Zważywszy że te akty przemocy w jaskrawy sposób naruszają podstawowe prawa
istot rozumnych i zasady pokojowego współżycia oraz etyki...
Zważywszy że na tych właśnie prawach i zasadach opiera swój byt Nowa
Republika, gotowa bronić tak litery, jak i ducha owych pryncypiów...
Niniejszym doradzam obecnie i zalecam Nilowi Spaarowi oraz władzom
yevethańskim natychmiastowe wycofanie się z zajętych systemów, oddanie
wszystkiego, co zostało bezprawnie skonfiskowane, i uwolnienie w zdrowiu wszystkich
przetrzymywanych jeńców. Jeśli odmówicie uczynienia tego odpowiednio i w
niedługim czasie, nie zostawicie nam wyboru innego, jak przeciwstawić się waszym
działaniom siłą w każdy dostępny nam sposób.
Leia spojrzała gniewnie w obiektyw holokamery.
Tarcza Kłamstw
184
- Nie lekceważcie nas, nasza wola działania i determinacja nie osłabną.
Wycofajcie się ze światów, które w zbrodniczy i bezprawny sposób zajęliście, albo
sami was stamtąd usuniemy. Nie mamy innego wyboru. Nowa Republika nie pozwoli
wam na czerpanie profitów z aktów bezprzykładnego barbarzyństwa.
Taki właśnie rozkaz wydaję i utrwalam ten przekaz w obecności świadków w
Imperial City na Coruscant. Czynię to ja, przewodnicząca Leia Organa Solo.
Koniec przekazu.
Gdy technicy dali znać, że rejestracja rzeczywiście dobiegła końca, całe
towarzystwo dziwnie gorliwie się rozbiegło. Behn-kihl-nahm i Han podeszli do
księżniczki ze słowami poparcia, jednak tylko Han został chwilę dłużej.
- Świetnie to wyglądało - powiedział, obejmując ją przelotnie. - Gdyby to było do
mnie, zaraz bym się połapał, że chodzi o coś istotnego i nie pora na żarty. A teraz, jak
długo będziemy czekać?
- Mam nadzieję, że niedługo - stwierdziła. - Ale nie wyznaczamy żadnych
terminów. Damy im dość czasu, by mogli wszystko przemyśleć. Jestem pewna, że
niebawem ktoś się stamtąd odezwie.
- A jeśli nie?
- Wtedy skupimy uwagę na Doomiku Trzysta Dziewiętnaście. To jedyne miejsce
na tyle bliskie, żebyśmy mogli mieć je skutecznie na podglądzie i wiedzieć, czy
Yevethowie pakują się może, czy dalej próbują. Poobserwujemy i zobaczymy.
Czekanie nie było łatwe.
Pierwsza, pełna napięcia godzina przeszła niczym kilka minut. Druga ciągnęła się
jak cały dzień, dzień zaś wlókł się w nieskończoność. Oczekiwanie przerodziło się w
obawę, obawa w niepokój. Potem pojawiło się zniecierpliwienie, na końcu zaś ogólne
rozbieganie myśli.
Drugi dzień trwał jakby jeszcze dłużej.
Oczekiwanie nigdzie nie było równie dokuczliwe, jak na granicy gromady
Koornacht. Wszystkich sto sześć ważniejszych jednostek Piątej Grupy Bojowej trwało
w stałej gotowości bojowej. Eskadry w pełni uzbrojonych myśliwców nieustannie
startowały z lotniskowców, ekrany ochronne nastawiono na maksymalną moc.
Pod koniec drugiego dnia ultimatum zostało upublicznione wraz z wybranymi
scenami udostępnionymi przez komórkę Alpha Blue. Reakcja była zdumiewająco
spokojna, a przede wszystkim pozytywna.
- To uspokaja, ale może też być zwodnicze - ostrzegł Leię Behn-kihl-nahm. -
Senat pozostanie krytyczny, chyba że pojawi się coś nowego, na przykład wieści z
sektora Farlax, co pozwoli im orzec ostatecznie, po której stronie należy się
opowiedzieć. Póki co mogą pozować na lojalnych popleczników przewodniczącej i
obrońców Karty. A w reakcji opinii społecznej, jak pewnie sama zauważysz, przeważa
postawa pochwały wierności zasadom, ale brak poparcia dla ryzyka. Cieszy ich sam
pokaz siły i wydaje im się stosowne, by dyktować komuś to czy tamto, oczekują
jednak, że Yevethowie posłuchają bez szemrania i wszystko skończy się w parę dni. Na
pewno nie postrzegają tego jako groźby potencjalnej wojny.
Michael P. Kube-McDowell
185
Minęły dwa dni, potem trzy, trzy zmieniły się w pięć. Ultimatum powtarzano
codziennie o siedemnastej, jednak z gromady Koornacht żadna odpowiedź nie
nadchodziła. Stawało się oczywiste, że Yevethowie zignorowali przekaz.
Szóstego dnia stacjonarny próbnik Alphy Blue wyszedł z nadprzestrzeni w
pobliżu Doomika Trzysta Dziewiętnaście i zarejestrował przybycie małej flotylli trzech
kulistych statków i imperialnego niszczyciela. Nagranie trafiło bez przeszkód do
przekaźnika poza gromadą, jednak próbnik był już na patrolu o wiele za długo, jak na
jego projektowe możliwości i uległ zniszczeniu podczas próby wejścia w
nadprzestrzeń.
Gdy tylko wieści dobiegły Draysona, ten poszedł zdać z nich sprawę Leii.
- Obawiam się, że nasz próbnik mógł zostawić nieco śmieci w próżni - powiedział
skruszonym tonem. - To może nieco skomplikować sprawę.
- Najwyżej dowiedzą się, że ich obserwujemy i że nie potrafią wykryć, jakim
właściwie sposobem - stwierdziła Leia. - Może to nam nieco pomoże.
- Niemniej to była ostatnia sonda w tamtym systemie - oznajmił Drayson. - Zaś
zasadzanie ich jest o wiele trudniejsze niż ukrywanie ich obecności, gdy już są na
miejscu. Bardzo możliwe, że to był ostatni raport z Doomika, ostatni w przewidywalnej
przyszłości. Świeżych wieści zabraknie.
- Niech no złapię Hana. Obejrzymy to sobie - powiedziała. - Powinniśmy też
skontaktować się z Behn-kihl-nahmem i Ackbarem.
- Pozwoliłem sobie już się tym zająć - odparł Drayson. - Bennie jest już w drodze,
ale admirał Ackbar poszedł polatać trochę na TX-65 i nie będzie go co najmniej przez
godzinę.
- Dobra. Poczekamy na Benniego.
- Powiedział, żebyśmy zaczęli bez niego.
- Dobrze - mruknęła Leia. - To zaczynajmy.
Przejrzeli prawie siedem minut transmisji: dwadzieścia ujęć, każde po
dwadzieścia sekund, obejmujących sześć godzin obserwacji. Przedstawiały przybycie
czterech statków, z których trzy wylądowały na szeroko rozrzuconych stanowiskach.
Gdy nagranie dobiegło końca, Leia uniosła wzrok zdumiona.
- To za mało - powiedziała. - Nie orzekniemy, czy te statki wyładowały puste czy
pełne. Nie wiemy, czy odleciały już czy zostają.
- Poczekaj - rzekł Drayson. - Nagranie jest wysokiej rozdzielczości. Możemy
powiększyć ostatnie dwa ujęcia, na których drugi ze statków znajduje się niemal
dokładnie pod sondą.
Powiększenie obrazu rozstrzygnęło wątpliwości. Na szklistym lądowisku
pośrodku pustej równiny poruszał się cały sznur palet ładunkowych, każda rozmiarów
małego kabotażowca. Holowano je od statku.
- Proszę - rzuciła Leia. - Mamy ich odpowiedź.
Han pokręcił głową i zmarszczył brwi.
- To chyba coś jakby powiedzieć: „Naprawdę? Możecie nam...” - Wciągnął
głęboko powietrze i uwolnił je ze świstem. - I co teraz?
Tarcza Kłamstw
186
- Poczekamy na Benniego - postanowiła Leia. - A póki co chcę zobaczyć to raz
jeszcze.
Koniec końców do grona zebranych w rezydencji dołączyli Engh, Rieekan,
Falanthas, Behn-kihl-nahm i Ackbar. Nagranie puszczono jeszcze kilka razy,
szczególną uwagę zwracając na ostatnie ujęcia. Wszyscy okazali żywe zainteresowanie.
- Bennie? Co zrobimy? - spytała Leia. - Wystosujemy następne ultimatum?
Powiemy im, że wiemy, co robią, i będziemy nalegać, by przestali? Może wyznaczymy
dokładny, nieprzekraczalny termin i jasno wyłożymy, co się stanie, jeśli go nie
dotrzymają?
Bennie skrzywił się, że Leia użyła jego przydomka, ale nic nie powiedział.
- Trudno orzec, jakie to magiczne zaklęcia gwarantowałyby, że następny przekaz
zostanie potraktowany choć trochę poważniej niż pierwszy.
- Powinniśmy dać im więcej czasu - powiedział minister Falanthas. - Może
dojdzie tam do jakiegoś rozłamu, na przykład pomiędzy wojskowymi a cywilnym
rządem. To, co widzimy na Doorniku, może nie odzwierciedlać całokształtu sytuacji.
Jeśli odpowiemy zbyt gwałtownie, może okazać się, że zmusiliśmy ich do zajęcia
wrogich pozycji.
- Niewiele o nich wiemy, ale wszystko wskazuje na to, że Liga Duskhańska to w
rzeczywistości monolit - odparł Ackbar. - Nil Spaar trzyma sam wszystko w ręku. On
jeden decyduje w autokratyczny sposób. To władca absolutny.
- Uważa, że tylko straszysz, Leia - powiedział Han. - Tego nie da się odczytać
inaczej.
- Zgadzam się - przytaknął Rieekan.
- Tak - mruknął Ackbar. - Te statki mają hipernapęd. Jeśli przyleciały z N’zoth, to
wystartowały po naszym pierwszym ostrzeżeniu.
- Zatem będę musiała znów zwrócić się do Rady Obrony - powiedziała Leia,
patrząc na jej przewodniczącego.
Behn-kihl-nahm pochylił głowę.
- A jeśli tym razem senatorowie Marook i Deega zyskają przewagę? Stawka jest o
wiele wyższa. Odwołamy Piątą Flotę i damy sobie spokój?
Leia wstała i podeszła do okna gabinetu. Widziała przez nie cichy ogród z
przyciętymi, ledwo rysującymi się w poblasku docierającym od łuny Imperial City
krzewami.
- Nie wiemy, co się dzieje na N’zoth - powiedziała w końcu. - Widzimy jedynie
Doomika Trzysta Dziewiętnaście, i to nam się wybitnie nie podoba. Obróciła się ku
nim i założyła ręce na piersi. Poprzecie decyzję o blokadzie Doornika Trzysta
Dziewiętnaście?
Zebrani skinęli kolejno głowami na znak zgody. Drayson ostatni.
- Nie sądzę, by Yevethowie łatwo dali się przekonać, że nie mają wyjścia, by
pojęli miarę naszego zdecydowania - powiedział powoli. - Ale wydaje się, że to byłby
rozsądny krok, nawet gdyby okazał się nieskuteczny.
Michael P. Kube-McDowell
187
Leia podziękowała również skinieniem głowy, odeszła od okna i zajęła swoje
miejsce.
- Admirale Ackbar, czy generał A’baht dysponuje dostatecznymi środkami, by
zablokować ten system?
- Będziemy musieli to z nim przedyskutować - odparł Ackbar. - Skoro siedzi tam
już jeden yevethański niszczyciel, to generał będzie musiał ruszyć siłą naprawdę
przytłaczającą, inaczej zaryzykuje starcie.
- Zastosujmy zatem reguły zwykłej blokady planetarnej z uwzględnieniem tego
elementu - zaproponowała Leia.
Behn-kihl-nahm wstał.
- Pani przewodnicząca, za pozwoleniem, podjęcie pozostałych decyzji nie
wymaga mojej obecności, a ja wolałbym wrócić do domu, do rodziny. Ministrze
Falanthas, czy zechce pan wyjść ze mną? Chciałbym przedyskutować z panem pewien
drobiazg...
Ujrzawszy, że fotele po obu jego stronach opustoszały, Nanaod Engh też pomyślał
o znalezieniu jakiejś wymówki. Gdy Engh wyszedł, Leia spojrzała pytająco na
Ackbara.
- To trudne, żołnierskie decyzje - powiedział Drayson. - Nie możecie winić ich za
to, że próbują trzymać się z dala od sprawy, by nie mieć później koszmarnych snów.
- A czemu tylko oni mają mieć tyle szczęścia? - spytał ponuro Han i westchnął. -
Do diabła. Znów się zaczyna.
- Nie - powiedziała zdecydowanie Leia. - Zamierzamy zapobiec wojnie, nie
chcemy jej wywoływać. Ale to znaczy, że musimy przekonać Nila Spaara, że się myli.
To właśnie będzie głównym zadaniem misji A’bahta. Nic innego.
Generał A’baht odwrócił się od ekranu, na którym widniał rozkaz zorganizowania
blokady.
- Wreszcie - sapnął. - Wreszcie.
- Co? - spytał kapitan Morano.
- Wchodzimy do gromady - odpowiedział A’baht. - Mamy uniemożliwić
Yevethom korzystanie z Doornika Trzysta Dziewiętnaście w roli bazy wypadowej. -
A’baht spojrzał mimo kapitana na porucznika przy stacji łączności. - Proszę zwołać
taktyków. Uruchomić ekrany pomocnicze. Zaalarmować wszystkich dowódców
jednostek, by przygotowali się do zmiany pozycji.
Ostatecznie spośród składu Piątej Grupy Bojowej wybrano trzydzieści jeden
jednostek, mających wejść do składającego się z sześciu planet systemu błękitnobiałej
gwiazdy, określanej w katalogach jako Doornik Trzysta Dziewiętnaście. Kluczowymi
okrętami zgrupowania były lotniskowiec „Nieustraszony”, krążowniki „Krzepki”,
„Wybitny”, „Wolność” i „Przezorność” i lotniskowce szturmowe „Odnowa” i „Tarcza”.
Rozpoczęcie blokady zostało poprzedzone nowym orędziem księżniczki Leii do
Yevethów. Przesłano je hiperłączami trzy minuty przed początkiem operacji.
- Nierozważna decyzja rządu yevethańskiego o dozbrojeniu baz i osiedli
położonych na terytoriach bezprawnie okupowanych pozostaje w jawnej sprzeczności z
Tarcza Kłamstw
188
naszym nakazem wycofania się. Zarządzam tym samym natychmiastową blokadę
wybranych przez nas miejsc.
Zamierzamy uniemożliwić w ten sposób wszelką komunikację z obiektami oraz
roztoczyć nadzór nad wycofywaniem yevethańskich osadników i usuwaniem
yevethańskich instalacji. Wiedzcie jednak, że w razie napotkania działań skierowanych
przeciwko jednostkom Nowej Republiki, nasi dowódcy zostali upoważnieni do
przeciwstawienia się wrogim akcjom wszystkimi koniecznymi do tego środkami.
Aby uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi, wzywam wicekróla Nila Spaara, by
czym prędzej wyraził gotowość do podporządkowania się warunkom wycofania i
poparł słowa stosownymi czynami.
Każda inna reakcja będzie wejściem na ścieżkę wojenną.
„Dobrze powiedziane, pomyślał A’baht z pewną dozą szacunku. Mocne słowa.
Niech wicekról usłyszy, ile mocy jest w twoich słowach, i oszczędzi żywotów synów i
córek naszych matek”.
- Sygnał wyjścia od szperacza prowadzącego - zapowiedział operator skoku.
- Potwierdzam alarm poziom zero - powiedział kapitan Morano.
- Potwierdzam! - krzyknął technik. - Wszystkie systemy obronne włączone.
Tarcze wskakują automatycznie po wyjściu. Sygnał zwrotny alarmu zielony. Wszystkie
stanowiska obsadzone. Myśliwce: dwójka, piątka, ósemka, eskadry Czerwona, Złota i
Czarna gotowe na pokładzie startowym.
- Patrolowce na wyjściu - rzucił operator.
Kapitan Morano nerwowo zaciągnął pasy fotela.
- Ile skoków bojowych wykonał pan, generale? - spytał A’bahta.
- Za wiele i nie dość - odparł generał.
- Rozumiem - mruknął Morano. - Jak brzmiała ta domeańska modlitwa wojenna?
- Już ją za nas odmówiłem - stwierdził A’baht.
- Uwaga wszyscy - zawołał operator skoku. - Wejście do rzeczywistej za pięć,
cztery, trzy, dwie...
- Pamiętajcie, tam jest co najmniej jeden gwiezdny niszczyciel. Im szybciej go
znajdziemy, tym lepiej! - krzyknął Morano.
- ...jedną...
Rozbrzmiały alarmy skoku i ekrany na mostku zajaśniały białymi smugami. Gdy
te ustąpiły nagle widokowi pola gwiazd, ukazała się brunatnobiała planeta w dwóch
trzecich okryta nocą.
- Ale widok - sapnął ktoś, oszołomiony spektakularnością gromady widzianej od
środka. - I jak przy takim tle znaleźć cele?
- Nie gadać - warknął A’baht. - Policzyć wszystkich.
- Sprawdzam skład grupy, sir.
- Taktyczny! - zawołał Morano. - Gdzie jesteś?
- Czujniki nie widzą celów. Patrolowce i szperacze nie meldują o kontaktach.
- Gdzie ten niszczyciel?
- Nie wiem, sir.
Michael P. Kube-McDowell
189
- Musi być po drugiej stronie planety - powiedział Morano do A’bahta. - Nie
wiem, czy to lepiej dla nich, czy dla nas.
Stanowiska na mostku odbierały kolejne meldunki.
- Generale, sprawdzanie formacji zakończone. Wszystkie jednostki obecne.
- Hangarowy melduje wylot eskadr, kapitanie. Ekrany przeciw myśliwcom
nastawione.
- Pchnijmy parę zwiadowczych i zerknijmy na drugą stroną globu - polecił Abaht.
- Co ze skanowaniem dołu?
- Wykryliśmy sześć, teraz już siedem, lądowisk z urządzeniami - odpowiedział
operator skanera. - Brak jakichkolwiek jednostek na ziemi.
Morano spojrzał na A’bahta.
- Byliby na tyle sprytni, żeby uciec?
- Poczekajmy na meldunki od zwiadu - powiedział A’baht, dotykając swojego
bojowego komlinku. - Tu dowódca, do wszystkich. Rozwinąć formację i przejść na
przypisane orbity. Utrzymywać alarm.
Następne pół godziny było krańcowo różne od pierwszych, pełnych gwałtownych
manewrów chwil. Posiłkując się meldunkami nadzorujących otoczenie szperaczy,
okręty zajęły pozycje typowe dla blokady: ciężkie jednostki na średnich orbitach ponad
biegunami, pomniejsze na orbitach wysokich, równikowych. Najbardziej na zewnątrz
usadowiły się szperacze i patrolowce.
Przez cały ten czas nie udało się dostrzec nigdzie ani yevethańskiego niszczyciela,
ani transportowców. Morano marszczył brwi i studiował ekran skaningu, A’baht
uderzał miarowo pięścią w wyściełaną poręcz fotela i zastanawiał się, czy nie nazbyt
zaufał szczęśliwej gwieździe.
- Żadnych smoków? - spytał w końcu Morano. - Księżniczka będzie zadowolona.
A’baht pokręcił głową.
- To nie wygląda dobrze.
- Może Yevethowie to takie istoty, które rozumieją dopiero wtedy, gdy ktoś
przemówi do nich kijem?
- Nie, to nie ta kultura. Są o wiele twardsi i chłodniejsi w osądach. Operacyjny!
Natychmiast wysłać zwiad na inne planety systemu. Mam przeczucie, że Yevehowie
nie wynieśli się daleko.
- Tak jest, sir.
Tego rozkazu nie zdążono jednak wykonać. Odezwały się alarmy o wychwyceniu
kontaktu.
- Kapitanie! - krzyknął oficer taktyczny. - Mamy nieprzyjaciół, nadlatuje sześć,
osiem, dziesięć, piętnaście obiektów, ze wszystkich stron, szybko na kursach
zbliżeniowych, musieli przybyć mikroskokiem z wyjściem za szperaczami...
Coś detonowało na przednich tarczach „Nieustraszonego”, kąpiąc mostek w
oślepiającym blasku. Pokład zadrżał lekko.
- Skąd to nadleciało?
- Dostajemy ogień z ziemi, generale. Działo jonowe i szybkie pociski. Trzy
stanowiska.
Tarcza Kłamstw
190
- Dajcie obraz taktyczny.
- Centralny ekran zmienił się w trójwymiarowy wyświetlacz ukazujący jednostki
na trzech różnych orbitach. Atakujący przedarli się już przez zewnętrzny pierścień i
nurkowali ku większym jednostkom.
- Mówi dowódca - odezwał się ponuro A’baht. - Do wszystkich, odpowiedzieć
ogniem według uznania. Każdy broni się sam.
- Do stanowisk artylerii, ogień przeciwbateryjny proporcjonalnie do zagrożenia -
rozkazał Morano. - Taktyczny, meldować siły przeciwnika.
- Dostrzegłem trzy, powtarzam, trzy gwiezdne niszczyciele klasy Imperial, sześć,
powtarzam, sześć jednostek klasy Aramadia, jeden dodatkowy ciężki okręt,
przeznaczenie i klasa nieznane.
Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie było ani chwili, by otrząsnąć się z
zaskoczenia. Atakujący niszczyciel zanurkował na wielkiej szybkości, strzelając bez
opamiętania z baterii dziobowych. Kuliste statki, na które A’baht patrzył dotąd dość
lekceważąco jako na własne konstrukcje Yevethów i miał je za niezbyt przydatne w
boju, dowiodły niebawem, jak bardzo generał się mylił. Nie wyłączając ani na chwilę
tarcz, wystrzeliły pociski i torpedy oraz salwę nieznanych dotąd, samosterujących
bomb grawitacyjnych. Z sześciu rozrzuconych wokół kadłuba stanowisk odezwały się
działa laserowe.
Grupa czterech bomb obrała sobie za cel lekki eskortowiec Rzutki”, krążący na
wysokiej orbicie. Jednoczesną detonacją obezwładniły jego pola ochronne. Chwilę
później torpeda protonowa trafiła w mostek, zmieniając jednostkę w puchnącą
gwałtownie kulę ognia.
- Wszystkie baterie obronne, celować w te powolne bomby - polecił oficer
taktyczny. - Generale, „Wolność” melduje stratę sześciu myśliwców, tarcze
pomocnicze na jednej czwartej. „Odmowa” zmienia pozycję, by dać osłonę.
Morano uderzył pięścią w poręcz fotela.
- Mamy ich namierzonych, ale paskudne ustawienie jak na ten rodzaj ataku.
Ścisnęło nas pomiędzy nimi a planetą, brak miejsca na manewry.
- Cierpliwości, kapitanie - powiedział A’baht. - Nie jest aż tak źle.
Oficer śledzenia obrócił się od swojego stanowiska.
- Generale, wrogie jednostki nie utrzymują kontaktu. Robią tylko po jednym
przejściu i zmykają w rozmaitych kierunkach. Może za tymi nadlatują następne.
- Spekulacje proszę zatrzymać dla siebie - powiedział A’baht. - Pułkowniku
Corgan, jak stoimy?
Oficer taktyczny A’bahta spojrzał na swoją konsolę.
- Jeszcze pięćdziesiąt sekund, generale, i będę gotowy do przekazu.
- Znaczy pięćdziesiąt sekund - powiedział A’baht. - Tu dowódca. Wszystkie
mniejsze jednostki zmiana orbity, wektor pięć pięć dwa. Reszta osłania odwrót.
- Sir, kapitanowie „Wybitnego” i „Wolności” proszą o pozwolenie na podjęcie
pościgu - przekazał łącznościowiec.
- Odmawiam - odparł A’baht. - Dowódca do wszystkich. Zająć się szczątkami
przed skokiem. Zebrać ciała.
Michael P. Kube-McDowell
191
- Sir, mamy ich - odezwał się oficer taktyczny. - Musimy się tylko przegrupować i
trochę podgonić...
- Kosztem jakich strat, w tych warunkach? Poruczniku, nie przybyliśmy tu, by
zwyciężać za wszelką cenę i to w miejscu i czasie, który oni wybrali i który im służy -
odparował A’baht. - Mamy dowiedzieć się, jak następnym razem na pewno wygrać. A
ten następny raz nastąpi prędzej, niż pan sądzi.
- Tak, sir.
- Mam łączność - powiedział pułkownik Corgan. - Manewr w toku.
A’baht skinął głową.
- Dowódca, pomocnicze zmieniają orbitę. Zrobiliśmy już swoje, teraz Yevethowie
dostaną to, na co zasłużyli. - Przełączył hiperkom na zaszyfrowany kanał dowodzenia i
wstukał kod. - Do wszystkich, wasz rozkaz to kaf-samek-dziewięć-zero-dziewięć-
naprzód-dalet. Dajcie im łupnia.
Osiemnaście jednostek grupy Aster czekało dwie godziny ponad płaszczyzną
ekliptyki systemu Doomik Trzysta Dziewiętnaście. Sygnał do działania przekazał
dowódca grupy, komandor Brand, z pokładu krążownika „Nieposkromiony”.
- Alarm dla wszystkich - powiedział. - Yevethowie próbowali przerwać blokadę.
Wchodzimy. Uaktualnione dane celów i wektory skoku dostaniecie od taktycznego
grupy. Odliczanie do wejścia na mój rozkaz. Baterie, upewnić się o pozytywnym
odczycie oznaczenia celów. Tam na dole będzie tłoczno.
Podobne rozkazy trafiły do dwudziestu okrętów grupy Czarna Winorośl
czekających poniżej płaszczyzny ekliptyki. Grupą tą dowodził komandor Tolsk. Jego
rozkaz szybko obiegł wszystkie stanowiska, począwszy od tych na mostku, a
skończywszy na kokpitach stojących w hangarach myśliwców i bombowców, gdzie już
siedziały załogi.
- Masz oko na silnik numer trzy? - zawołał Skids do kabiny pilota bombowca typu
K. - Tu z tyłu odnoszę wrażenie, że trochę się grzeje.
- Pilnuję sprawy - odparł Esege Tuketu. - Wszystko tu się będzie grzało, dopóki
wrota się nie otworzą i nie zaczną nas wyrzucać. Jakoś to wytrzyma.
- Wolałbym nie słyszeć twojego jęku pod koniec nurkowania na jeden z
niszczycieli - powiedział Skids.
- Obiecuję, że nie usłyszysz.
- To dobrze.
- Jęknę tylko w myślach i nawet ust nie otworzę.
- Może nie jest jeszcze za późno, bym poszukał sobie innego pilota?
Wielkie, pancerne wrota hangaru numer pięć zaczęły się uchylać.
- Jest za późno - stwierdził Tuke. - Upewnij się tylko, że wszystkie jajeczka są
bezpieczne. Lepiej, żebyśmy ich za wcześnie nie potłukli.
- Jak dobrze wycelujesz, to nie będzie się o co martwić.
Maszyny Dwudziestego Czwartego Dywizjonu Bombowego ruszyły jak jedna
wzdłuż wyznaczonych linii wyciągu. Najpierw eskadra Czarna z sześcioma K-wingami
w dwóch rzędach po trzy, potem Zielona, na końcu Czerwona. Najgroźniejszą chwilą
Tarcza Kłamstw
192
zespołowego startu było zgranie wszystkiego w czasie. Starczyłaby chwila nieuwagi
niecierpliwego pilota, by unicestwić połowę formacji.
- Prowadzący Czerwonych gotowy - zawołał Tuketu do centrum bojowego
„Nieposkromionego”, gdy tylko zapaliły się kontrolki jego systemu celowniczego. -
Rozpoznaję cele.
- Jejku, ale oni tu chyba włączyli wszystkie światła na naszą cześć - mruknął
Skids przez interkom, kręcąc głową. - Nigdy jeszcze nie widziałem tylu gwiazd na
niebie.
Eskadra Czerwona odłączyła od całości szyku i wzięła kurs ku czterem
yevethańskim statkom podążającym w szyku liniowym wprost na Doornika Trzysta
Dziewiętnaście. Po paru chwilach dołączyła do niej osłona, myśliwce typu E z eskadry
Niebieskiej Szesnastego Dywizjonu Myśliwskiego.
- Ta strona jest nasza, dowódco Niebieskich - powiedział Tuke. - Eskadra
Czerwona, uzbroić jajeczka i potwierdzić namierzenie przez komputery celów.
Każdy z sześciu bombowców niósł dwie pękate torpedy plazmowe typu T-33,
znane wśród załóg jako łamacze tarcz lub zgniłe jajeczka. Zaprojektowane w ten
sposób, by detonować w pobliżu tarczy zamiast w zetknięciu z nią, głowice T-33
powodowały silniejszą erupcję promieniowania niż jakakolwiek inna broń Nowej
Republiki, z jonowymi działami ciężkich jednostek włącznie.
Zogniskowany stożek radiacji miał palić generatory tarczy albo poprzez zwarcie,
albo po prostu przeciążenie. Zwykle starczyło wyłączyć jeden generator, by wieże
kolejnych stały się łatwiejszymi celami dla turbolaserów. Gdyby wszystko poszło
zgodnie z planem, wówczas kryjące się dotąd za linią krążowników lotniskowce miały
szanse podejść bliżej, by zniszczyć nieprzyjaciela w bezpośrednim starciu.
Wyjście wewnątrz systemu wyznaczono szesnaście tysięcy kilometrów od celu i
wrogie jednostki szybko rosły teraz w celownikach i na ekranach, bombowce zaś
przyspieszały do prędkości bojowej. W odległości trzech tysięcy kilometrów Tuketu
nakazał eskadrze Czerwonej przejść do szyku otwartego sześciokąta, co powinno dać
wszystkim dość miejsca na manewry unikowe w drodze do celu i możliwość
swobodnego przyspieszenia po ataku.
Nie dojrzeli ani śladu wrogich myśliwców, dostali jednak ogień od nieprzyjaciela
już w odległości półtora tysiąca kilometrów. Rzucając maszyną w gwałtownych
unikach, Tuketu wspomniał swojemu technikowi uzbrojenia o pewnej możliwości,
która stąd wynikała.
- Strzelają przez tarcze, Skids, a skoro tak, to zakłócenia pola powinny pokazać
nam dokładną odległość do sfery.
- Właśnie nad tym pracuję - mruknął Skids z głową pochyloną na panelem.
- Pospiesz się. Zbliża się punkt zrzutu.
Kolejny ładunek przemknął z lekkim trzaskiem indukcji jakieś dwadzieścia
metrów od kadłuba.
- Prowadzący Czerwonych, mówi Czerwona Piątka, słyszycie ten jazgot na kanale
dowódczym?
Dopiero teraz Tuketu zdał sobie sprawę z panującego w kokpicie hałasu.
Michael P. Kube-McDowell
193
- Przestać gadać, Czerwoni - powiedział odruchowo. - Kanał C ma zostać wolny.
- Prowadzący Czerwonych, to nie my. To samo słychać na wszystkich
częstotliwościach. C jeden i dwa, kanał dowódcy, nawet łącze Piątej. Słuchasz,
prowadzący? Rozumiesz, co oni mówią?
Byli prawie w punkcie zrzutu. Esege Tuketu z trudem skupił uwagę na obcej
transmisji.
- ...jestem Kubazem, nazywam się Totolaya. Mieszkam w kolonii Dzwonek
Poranny. Jestem zakładnikiem Yevethów. Jeśli zaatakujecie, zabiją mnie...
Na C2 brzmiał inny głos.
- Jestem Brakka Barakas, starszy mieszkaniec Nowej Brigii. Jestem zakładnikiem
Yevethów. Jeśli nas zaatakujecie, zostanę zabity...
- Prowadzący, tu Czerwona Czwórka. Mamy przerwać atak?
- Mówi Czerwona Dwójka. Tuke, co robimy?
Decyzja musiała być natychmiastowa.
- Zostać na kursie, pilnować celu. Zrzut zgodnie z planem - warknął Tuke.
W tejże chwili ładunek jonowy trafił Czerwoną Czwórkę prosto w lewy silnik.
Pajęczyna wyładowań zatańczyła na całym poszyciu bombowca. Zanim dotarły do
torped, technik czwórki zwolnił oba jajeczka.
- Jaja poszły! - krzyknął Skids.
- ...jestem Liekas Tendo, Morath, inżynier kopalniany. Jestem w celi na jakimś
statku kosmicznym. Podobno ci, co nas przetrzymują, to Yevethowie. Mówią, że jeśli
nas zaatakujecie, to mnie zabiją. Proszę, nie atakujcie...
Tuke szarpnął drążek, włączając jednocześnie trzeci silnik. Nagły przybór mocy
wyniósł błyskawicznie bombowiec ponad wrogi statek, poza tarcze i zdała od bliskiej
już eksplozji. Jak zwykle przy takich okazjach, przeciążenie omal nie pozbawiło Tuketu
przytomności.
- ...jestem Crandor Ijjix z królestwa Noratów. Zostałem wzięty jako zakładnik
przez najeźdźców, przetrzymują mnie na swoim statku. Do wszystkich statków Nowej
Republiki, nie atakujcie albo zostaniemy zgładzeni...
Czerwona Czwórka nie zdołał wyprowadzić. Uszkodzony poważnie przez ładunek
jonowy bombowiec spadał ku wrogowi tuż w ślad za swoimi własnymi torpedami. Gdy
ładunki dosięgły tarczy, maszyna znalazła się pomiędzy dwoma kulami ognia i też
eksplodowała. Nie zostało po niej nic prócz chmury pyłu.
- Jojo... - Tuke zamknął na chwilę oczy. - Skids, melduj o wynikach ataku.
- Bez rezultatu, tarcza trzyma - mruknął zdegustowany Skids. - Czerwona
Dwójka, Trójka i Piątka nie zrzuciły jajek. Powtarzam, nie zrzuciły.
- Prowadzący Czerwonych, mówi Czerwona Trójka. Tuke, przepraszam, ale nie
mogę. Nie mogę, gdy ci zakładnicy błagają mnie, żebym nie atakował.
- Ty sukin... Prosisz się o sąd polowy, Condor.
- Przyjmę każdy wyrok. Ale nie mam zamiaru mordować tych, którym mieliśmy
pomóc.
- Prowadzący Niebieskich do Czerwonych. Lepiej zmykajcie. Cele wystrzeliwują
własne ptaszki. Dziesięć już idzie, nadlatują dalsze.
Tarcza Kłamstw
194
Rzuciwszy okiem na ekran sytuacyjny, Tuketu pchnął przepustnicę i zawrócił
maszynę z powrotem ku lotniskowcowi.
- Czerwony Dwa, Trzy, Pięć, pozbądźcie się jajeczek na bezpiecznym kursie.
Wszyscy do domu, gazem. Prowadzący Czerwonych do szefa, pięciu wraca, czas
podejścia cztery minuty.
Były to cztery piekielne minuty. Yevethańskie myśliwce były szybkie i
śmiertelnie niebezpieczne. Trójka dostał, gdy wracał na kurs po zrzuceniu bomby.
Piątka zaliczył trafienie w lewe skrzydło i dziurę zaraz za kokpitem. Buchnął ogniem
tuż przed wejściem pod parasol ochronny krążownika „Okazały”. Eskadra Niebieskich
oberwała jeszcze gorzej, gdyż do względnie bezpiecznego hangaru powróciła tylko
jedna maszyna.
Z hełmem pod pachą, pustymi oczami i ściągniętą twarzą Esege Tuketu stanął
obok szefa lotów pod tablicą, na której wypisywano listę ofiar. Jojo, Keek, Dopey i
Bear. Pacci. Nooch.
Gdy pojawiło się imię Mirandy, Tuketu poczuł że jego wytrzymałość się kończy.
Odwrócił się i uciekł.
Ze skórą bladą i zimną generał A’baht obserwował z mostka „Nieustraszonego”
zmieniającą się, choć wciąż taką samą sytuację w strefie walki.
Każdy z atakujących bombowców, każdy myśliwiec osłony i każdy wielki okręt
obu zgrupowań były nieustannie bombardowane błaganiami zakładników, i to na
wszystkich używanych przez Flotę kanałach. Wystarczająco wielu artylerzystów
zawahało się przez to i dostatecznie wielu pilotów zawróciło, by żadna z jednostek
Yevethów nie odniosła najmniejszych nawet uszkodzeń.
Sam zaś odwrót, zarówno ten spontaniczny, przedwczesny, jak i późniejszy,
zarządzony po kilku minutach przez dowódców, miał fatalne skutki - stracono
dziewiętnaście maszyn. Na dodatek pożar, który wybuchł w hangarze lotniskowca
„Ryzyko”, pochłonął ich jeszcze czternaście, przy czym wszystkie trzy lewoburtowe
wyrzutnie wielkiego okrętu nie nadawały się do użytku. Krążownik „Falanga” otrzymał
trafienie w dziób dokładnie w chwili, gdy wciągał promieniem prowadzącym
uszkodzonego E-winga pod swoją tarczę. Zniszczenia sięgały aż do grodzi numer
czternaście.
Razem z tymi, którzy zginęli na pokładzie „Trenchanta”, liczba ofiar grubo
przekroczyła tysiąc.
Jednak A’baht wiedział, że prawdziwy koszt porażki był o wiele wyższy. Był
wręcz trudny do oszacowania. „Oni się nas nie boją. Nie boją się śmierci. Nie da się ich
powstrzymać inaczej, jak tylko siłą. Zmuszają nas do wojny, której wcale nie chcemy”.
Skryty w blasku gwiazdy Doomika Trzysta Dziewiętnaście „Nieustraszony”
poczekał, aż Piąta Flota opuści system. Jednostki skakały pojedynczo lub w zespołach
po dwie. Dopiero gdy nie zostało już żadnej prócz lotniskowca, A’baht odwrócił się od
ekranów i na niepewnych nogach zszedł na główny mostek.
- Kapitanie Morano - powiedział. - Proszę nas stąd zabrać.
Michael P. Kube-McDowell
195
Behn-kihi-nahm szedł pustym Korytarzem Pamięci. Stawiał przy tym długie
kroki, poganiając tak bardzo, że dwóch nie przywykłych do podobnego pośpiechu
techników ledwo za nim nadążało.
Na końcu korytarza skręcił w prawo i zatrzymał się pod tablicą zawieszoną u
wejścia do sali Senatu. Rzucił na nią tylko okiem, przelotnie odczytując, co głosiła.
1000 DNI BEZ STRZAŁU
ODDANEGO W GNIEWIE
Pamiętaj,
pokój nie zdarza się przypadkiem
Przewodniczący odwrócił się i poczekał na ludzi z obsługi. Gdy podeszli, pokazał
w górę.
- Wyłączyć to - powiedział. - I zdjąć. Zabrać.
Jeden z techników spojrzał na tablicę.
- Odnieść do magazynów Senatu?
Behn-kihl-nahm pokręcił głową.
- Nie. Zabrać stąd, i to natychmiast. Nie będzie nam już potrzebne.
Potem odszedł czym prędzej od symbolu zdruzgotanych marzeń ku sali
przesłuchań Rady Obrony, gdzie czekano już tylko na niego, by rozpocząć
nadzwyczajne spotkanie poświęcone sytuacji w gromadzie Koornacht.
Tarcza Kłamstw
196
R O Z D Z I A Ł
14
Senacki goniec, który przystanął przed drzwiami gabinetu przewodniczącej, był
nie mniej zdeterminowany, aby jednak dostać się do środka, niż robot wartowniczy,
który uparł się, aby gościa nie wpuścić.
- Nie obchodzi mnie protokół, reprezentuję przewodniczącego Rady Kierowniczej
Senatu i otrzymałem jednoznaczne instrukcje - wyjaśniał akurat posłaniec, gdy Leia
wyłoniła się z korytarza. - Muszę dostarczyć wiadomość i to na ręce samej pani
przewodniczącej.
- I dobrze. Jestem - powiedziała Leia.
- Księżniczko - powitał ją goniec, obracając się błyskawicznie i skłaniając lekko
głowę. - Przepraszam, że przeszkadzam...
- To nie twoja wina - mruknęła Leia, przechodząc przez próg i sięgając ponad S-
EP1 po sztywną kopertę z błękitnymi, monarszymi insygniami. - Śpioszek nie został
zaprogramowany na przypadek posłańców. Ktoś będzie musiał się tym zająć.
Goniec znów skłonił głowę.
- Przepraszam raz jeszcze, księżniczko - powiedział i odszedł.
Leia ruszyła ku siedzibie Senatu i dopiero wtedy otworzyła kopertę. Spośród
wielu ciał - rad, komisji i komitetów - narosłych wokół Senatu Nowej Republiki tylko
jedno miało prawo wzywać przewodniczącą przed swoje oblicze.
Tym jednym była właśnie Rada Kierownicza.
Nazwa pochodziła z dni Rządu Tymczasowego i mogła być myląca o tyle, że
większość dawnych funkcji Rady przejęły już inne komórki Senatu, jak ministerstwa
czy Sztab Floty. Nowa Republika wolała poświęcić efektywność rządzenia dla
demokracji i prostą oligarchię zmienić w biurokrację, a uczyniła to chętnie i w pełni
świadomie. Konfederacja ponad tysiąca systemów nie mogła pozostawać pod rządami
samozwańczej garstki włodarzy.
Była jednak pewna kwestia, która wymagała specjalnej uwagi i szczególnej
odpowiedzialności. Wiązała się ona z osobą przewodniczącego Senatu. Ci, którzy
układali Kartę, chcieli uniknąć wykreowania zbyt silnej władzy wykonawczej, nie dość
kontrolowanej, mogącej z czasem nazbyt skupić się w jednym ręku. Wiedzieli, że
podobne okazje rodzą dyktatorów, i to niezależnie od tego, jakie tytuły noszą te osoby
Michael P. Kube-McDowell
197
oficjalnie. Pamiętano, że panowanie Palpatine’a nie rozpoczęło się od żadnego
przewrotu, ale od powolnego zawłaszczania, zawsze legalnymi środkami, coraz to
nowych obszarów władzy.
Dla uniknięcia wspomnianego zagrożenia Karta przewidywała zachowanie Rady
Kierowniczej jako superkomitetu powoływanego przez przewodniczących rad
senackich. Miała moc zatwierdzania wyboru przewodniczącego Senatu, jak też mogła
wszczynać proces odwołania go z urzędu. Ackbar określał tę radę „hamulcem nawy
państwowej”. Niemniej, dobrze było wiadomo, iż Rada Kierownicza spotykała się
rzadko i nigdy nie skorzystała ze swych zasadniczych prerogatyw.
Aż do teraz.
Rada zebrała się już i obradowała za zamkniętymi drzwiami od prawie godziny,
gdy ktoś zdecydował się wreszcie poprosić Leię do środka. Wprawdzie podsunięto jej
fotel, ona wolała jednak stanąć przed wygiętym w łuk stołem, tylko stąd mogła bowiem
ogarnąć spojrzeniem wszystkie siedem siedzących za nim postaci. Pośrodku tkwił
Doman Beruss z kryształową piramidą i młoteczkiem pod ręką. Behn-kihl-nahm, który
siedział po jego lewej, nie podniósł nawet oczu na księżniczkę.
- Pani przewodnicząca, księżniczko, wedle rutynowego porządku rotacji dzisiejszą
sesję powinien poprowadzić senator Praget - powiedział Beruss. - Jednak w związku z
obecnymi okolicznościami Rada zdecydowała się na zamianę porządku w celu
uniknięcia konfliktów proceduralnych. Czy ma pani cokolwiek przeciwko mojej
obecności na miejscu przewodniczącego?
Więc stąd to opóźnienie, pomyślała Leia.
- Nie zgłaszam obiekcji.
- Dobrze - stwierdził Beruss. - Pani przewodnicząca Leio Organa Solo, została
pani wezwana przed oblicze Rady Kierowniczej dla przedyskutowania sprawy petycji o
pani odwołanie.
Pełnoprawny członek niniejszego ciała przedstawił wniosek o głosowanie w
kwestii wotum nieufności, uzasadniając go, jak następuje: po pierwsze, nadużycie
władzy przewidzianej przez Kartę. Po drugie, nierozważne zagrożenie pokoju i życia
obywateli Nowej Republiki. Po trzecie, wydawanie nieprawnych rozkazów
skutkujących wywołaniem wrogości innego, niepodległego państwa. Po czwarte,
niekompetentne wypełnianie obowiązków na urzędzie.
Czy wie pani, jakie w wypadku pojawienia się wniosku o odwołanie przysługują
pani prawa i jakie wiążą się z tym obowiązki? Jeśli tak, proszę streścić je własnymi
słowami.
- Mam prawo poznać szczegółowe uzasadnienie wniosku o rozpoczęcie procedury
odwołania. Mam prawo przedstawić dowolnych świadków i wszelkie dowody
przemawiające na moją obronę i mogące pozwolić uznać moje działania za zasadne.
Jestem zobowiązana odpowiadać wyczerpująco i prawdziwie na wszystkie pytania,
które zostaną mi postawione, podobnie jak mam obowiązek stawić się przed Senatem,
gdyby wniosek miał zostać poddany pod głosowanie.
Tarcza Kłamstw
198
- Dobrze - powiedział Beruss. - Petycję wniósł senator Praget i on przedstawi ją
szczegółowo.
To naprawdę zdumiało Leię; spodziewała się, że to raczej Borsk Fey’lya.
- Senatorze - powiedziała ze skinieniem głową.
Krall Praget zmierzył ją krótko spojrzeniem, wyraźnie oceniającym i jakby
pomniejszającym jej znaczenie, a dopiero potem zaczął. Gdy wcześniej zabierała głos,
kierował oczy wzdłuż stołu na Berussa i innych członków Rady, w oczywisty sposób
ignorując Leię.
Przemawiał prawie przez godzinę, potem, nie zadając Leii ani jednego pytania,
oddał głos senatorowi Berussowi. Księżniczka nie potrafiła orzec, czy chciał tym
sposobem wyprowadzić ją z równowagi, czy może uważał swoją sprawę za tak ważką,
iż wszelkie dodatkowe manewry wydawały mu się niepotrzebne.
W przeciwieństwie do niego, występujący w drugiej kolejności senator
Rattagagech miał cały szereg bardzo szczegółowych pytań, jednak ich ton nie był
równie oskarżycielski, co w przypadku mowy Prageta. Nawet spojrzenie miał
łagodniejsze. Elomin próbował dokonać rekonstrukcji tego, co doprowadziło do takich
a nie innych decyzji Leii, a czynił to z taką precyzją, że nawet Praget zaczął zdradzać
oznaki zniecierpliwienia.
- Albo wie pan, co chce powiedzieć, albo nie - powiedział ten ostatni. - Panie
przewodniczący, proszę poinstruować senatora, żeby albo zaczął się streszczać, albo
skończył. Wniosek dotyczy działań i ich rezultatów, a nie motywów czy intencji.
Rattagagech okazał potężne zdumienie.
- Senatorze Praget, czwarte oskarżenie, to mówiące o niekompetencji, wymaga
wnikliwej analizy własnych osądów księżniczki Organy Solo...
- Panie przewodniczący, chciałbym wnieść poprawki do wniosku.
Beruss skinął głową.
- Jak pan sobie życzy.
- Wycofuję w całości punkt czwarty - powiedział Praget i spojrzał na
Rattagagecha. - Skończył pan już?
- Panie przewodniczący - rzucił z irytacją Elomin - wobec wycofania punktu
czwartego nie mam dalszych pytań do księżniczki Leii.
- Dobrze - powiedział Beruss. - Senatorze Fey’lya.
Podobnie jak wcześniej, tak i teraz Leia oczekiwała, że wystąpienie Fey’lyi będzie
otwartym atakiem, próbą zadania decydującego ciosu. Poprzednie starania czynione
przez Prageta tylko wzmogły to przekonanie. Niemniej Borsk Fey’lya całkiem zmienił
front, wyraźnie zaskakując tym wszystkich zebranych.
- Pani przewodnicząca - zaczął, uśmiechając się uprzejmie. - Przepraszam, że
zabieramy pani tyle czasu w tak krytycznym okresie. Dzisiaj mam do pani tylko jedno
pytanie. Gdyby mogła pani zmienić którąś z podjętych w ostatnich dniach decyzji,
czyniąc to przy takiej samej sumie wiedzy, jak wówczas, czy postąpiłaby pani w
którymkolwiek wypadku inaczej?
Leia aż zamrugała zdumiona. Gdyby Bothanin poświęcił swój płaszcz, kładąc go
w kałużę, by księżniczka mogła przejść suchą nogą, mniej by ją tym zaskoczył. Praget
Michael P. Kube-McDowell
199
spojrzał, jakby nie do końca pojmował, co słyszy, po czym dostał lekkiego ataku
kaszlu.
- Nie, senatorze - odpowiedziała Leia, nie wiedząc, jaka się tu może kryć pułapka.
- Uważam, że mieliśmy rację, domagając się od Yevethów wycofania sił i osadników, i
że prawidłowo skonsultowałam tę inicjatywę z Radą Obrony przed podjęciem decyzji.
Uważam, że słusznie wzmocniliśmy wagę naszego ultimatum, zarządzając blokadę, co
wcześniej zostało stosownie skonsultowane z najwyższym zwierzchnikiem sił
zbrojnych. Sądzę, że właściwa była natychmiastowa odpowiedź na yevethańską
pułapkę, odpowiedź angażująca wszelkie dostępne w rejonie siły i że generał A’baht
działał zgodnie z przysługującymi mu kompetencjami. Wynik akcji różnił się od
oczekiwanego, jednak przyczyn tego akurat w żaden sposób nie mogliśmy przewidzieć.
Praget skrzywił się na to ostatnie, ale Fey’lya przyjął rzecz skinieniem głowy.
- Dziękuję, księżniczko. Panie przewodniczący?
Wywiązała się krótka i niezborna raczej dyskusja, zakończona głosowaniem w
obecności Leii. Prageta wsparł tylko Rattagagech, co dało dwa głosy przeciw pięciu.
- Wniosek upadł - obwieścił Beruss. - Ponieważ był to jedyny punkt porządku
dziennego, niniejszym zamykam sesję Rady.
Z zaciśniętymi ustami oraz groźnym cieniem w oczach Praget skierował się od
razu ku Fey’lyi, oddychająca zaś z ulgą Leia wyszła na korytarz. Jeszcze przed progiem
dołączył do niej Behn-kihl-nahm. Razem wyszli z sali.
- Myślałam, że to będzie Fey’lya - powiedziała księżniczka.
- I będzie jeszcze - odparł Behn-kihl-nahm. - Kralla Prageta ruszyło wcześniej.
- Czemu?
- Uraza osobista. Nie skonsultowałaś się z nim wcześniej, dane wywiadu, na
których się oparłaś, nie przeszły przez jego ręce.
- Ale czemu Fey’lya go nie poparł? Z roztargnienia?
- Nie poparł, bo jest jeszcze za wcześnie. Wiedział, że wniosek nie przejdzie,
nawet z jego poparciem - stwierdził Behn-kihl-nahm. - Wynik sprawy był przesądzony,
zanim jeszcze zostałaś wezwana.
- Jak?
- Poprzez głosowanie w kwestii, kto ma przewodniczyć spotkaniu. Gdy Fey’lya
zobaczył, że to nie będzie Praget, wiedział już, że to nie jego dzień.
- A gdybym spytała cię, kto podał wniosek o zmianę przewodniczącego, to czy
mógłbyś odpowiedzieć, czy raczej byłoby to naruszeniem paragrafu o tajności obrad?
Behn-kihl-nahm uśmiechnął się leciutko.
- Obawiam się, że tego uczynić nie mogę.
W odpowiedzi Leia uśmiechnęła się ciepło i szeroko.
- Ktokolwiek to był, Bennie, podziękuj mu, proszę, ode mnie.
- Jestem pewien, że on nie czeka na żadne podziękowania. I że w swoim
przekonaniu działał dla dobra Republiki.
- Tak czy tak mu podziękuj - powiedziała Leia. - Co stanie się teraz?
- Masz mało czasu, mniej niżbyś chciała, chociaż zapewne tyle, ile trzeba -
odpowiedział przewodniczący. - Gdy atmosfera strachu zagęszcza się raptownie, nie
Tarcza Kłamstw
200
trzeba wiele, by zaczęło stąd wynikać coś bardzo konkretnego. Podobnie jest z
przerostem ambicji. To tylko początek kłopotów, Leia. I jeśli nic się nie zmieni,
następnego głosowania możesz nie przetrwać.
Rozbudowana właśnie lęgownia wicekróla Nila Spaara mieściła się na
najwyższym poziomie pałacu i składała się obecnie aż z szesnastu alków. We
wszystkich prócz jednej przebywały albo miękkie, zapłodnione noszące, albo
dojrzewające dopiero, puchnące i płodne gniazdowe partnerki.
Puste miejsce należało niegdyś do mara-nas Kei, która była jego pierwszą. Jej
łono wydało dwóch przystojnych nitakków i silną marasi, nim obumarło w szarość.
Spaar zostawił jej alkowę pustą, po części z szacunku do darny jego rodziny, po części
by złagodzić jej zazdrość o młodsze partnerki.
Zgodnie ze zwyczajem i projektem lęgownia miała być miejscem cichym i
prywatnym, jednak Nil Spaar wybrał ją dzisiaj na spotkanie z gościem.
- Więc to ty jesteś Tal Fraan - powiedział.
- Tak, darama - odparł młody przełożony, klękając poddańczo.
- Wstań - powiedział Spaar. - Słyszałem, że tobie właśnie zawdzięczamy
usunięcie szkodników z Prezy.
- Zaszczyca mnie twoja uwaga, darama - odparł Tal Fraan, przesuwając
spojrzenie z wicekróla na widniejące z tyłu alkowy. - Jednak to ty, darama, stworzyłeś
sposobność do odniesienia sukcesu. Pomogli też nasi budowniczowie, którzy
dostarczyli wspaniałej broni.
- Nadmierna skromność świadczy o wyrachowaniu i jest próbą zwrócenia na
siebie uwagi - powiedział Nil Spaar. - Pamiętaj o tym i wystrzegaj się jej, jeśli nadal
masz nadzieję równie szybko awansować.
- Pragnę jedynie służyć ci, darama, w odzyskaniu Powszechności dla Czystych... -
zaczął Tal Fraan.
Nil Spaar uniósł ostrzegawczo palec.
- Gdy pierwszy na „Chwale” awansował cię do obecnego stopnia, nie byłeś jakoś
skłonny odrzucać tego zaszczytu. Myślisz, że otaczam się wyłącznie niezdolnymi
pochlebcami? O wiele bardziej przydają mi się bystrzy i rozgarnięci. A ty jesteś bystry,
prawda, nadzorco Tal Fraan?
- Staram się nie przeoczać sposobności, wicekrólu.
Kiwając aprobująco głową nad zwróceniem się doń oficjalnym tytułem, Nil Spaar
odwrócił się i ruszył powoli wzdłuż szeregu alków. W powietrzu wyczuwało się silną
woń krwi i rui.
- A jak wpadłeś na pomysł, który tak świetnie sprawdził się wobec szkodników?
- Natchnienie znalazłem w ich przemowie, wówczas gdy wspomnieli o więźniach
- odparł idący dwa kroki z tyłu Tal Fraan. - To pozwoliło sądzić, że ich działania mogą
być nakierowane na ochronę więźniów.
- Wiele ryzykowałeś, rezygnując z przewagi nad siłami blokady tylko po to, by
odciągnąć ich rezerwy - powiedział Nil Spaar, przystając i przesuwając palcem po
skórze partnerki, której termin właśnie się zbliżał. - Niemniej ten pomysł, ich
Michael P. Kube-McDowell
201
zainteresowanie losem więźniów... Yevethów by to nie powstrzymało. Gdyby zawiódł,
straciłbyś cały swój zespół.
- Szkodniki boją się umierać - odparł Fraan. - Wiedziałem, że plan nie zawiedzie.
- Aha! Zatem, uważasz, że przeniknąłeś ich sposób myślenia tak dalece, że gotów
byłeś zaryzykować życie dziesięciu tysięcy, by dowieść swego?
- To pierwszy ich poświęcił, wicekrólu.
- Nieostrożna odpowiedź, Fraan - mruknął wicekról i odwrócił się do proktora. -
Czy swoje życie też rzuciłbyś na szalę w takiej sprawie?
Oblicze młodzieńca drgnęło wyraźnie. Potrząsnął głową, by postawić grzebień.
- Tak, wicekrólu.
- Dobrze. Nie potrafię żywić szacunku wobec tych, którzy nie umieją ryzykować
własnego życia.
Nil Spaar skinął na opiekuna lęgowni, który towarzyszył im w dyskretnej
odległości. Tamten zniknął w przedsionku i wrócił po chwili z nitakka, przygotowanym
na ofiarę.
- Poczekaj - powiedział Nil Spaar nadzorcy i podszedł do kraty nad studnią
odpływową, gdzie stał sprowadzony.
Młodzieniec spojrzał bez strachu w oczy wicekróla.
- Proszę cię o krew dla moich dzieci - powiedział cicho Nil Spaar.
- Darama mnie zaszczyca - odparł nitakka, padając na kolana. - Oddaję mą krew
w darze.
- Przyjmuję twój dar - powiedział Nil Spaar. Mignęły jego zabójcze pazury,
precyzyjnie tnąc ciało we właściwych miejscach. Ofiara opadła na kratę, a wicekról
powrócił do pobladłego gościa.
- Przejrzałem cię - powiedział do gościa. - Sam dobrze to znam, a i ty, patrząc na
mnie, dostrzegasz to, co jest i w tobie. Nie, już cię ostrzegłem, nie próbuj zaprzeczać.
Szanuję bystrość umysłu, odwagę, a nade wszystko umiejętność odnoszenia sukcesów.
Zatrzymam cię tutaj, blisko siebie, byś mi służył. Jeśli pojmiesz szansę, to możesz
sporo na tym zyskać - uśmiechnął się Nil Spaar. - Jeśli jednak zbłądzisz, to możesz
przydać się jedynie moim dzieciom.
- Tak - powiedział porucznik Davith Sconn, wydmuchując kłąb dymu z
przypominającej patyk fajki. Łagodny północny wiatr uniósł kwaśnawą woń poza
podwórzec Ośrodka Penitencjarnego na wyspie Jagg. - Byłem na N’zoth.
- Czytałam to, co przekazałeś oficerowi wywiadu kilka miesięcy temu -
powiedziała Leia. - Ocenił, że próbowałeś zyskać jego przychylność, przekazując niby
cenne wiadomości, których jednak nie jesteśmy nijak w stanie potwierdzić.
- To musiał być jakiś wybrakowany wywiadowca - mruknął Sconn, obracając się
ku księżniczce. Przelotnie obrzucił spojrzeniem obu jej ochroniarzy. - Musisz być kimś
szalenie ważnym. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby pozwolili tu komuś wejść z
bronią. A co będzie, jeśli któryś z nas, niebezpiecznych kryminalistów, zabierze
jednemu spluwę i zrobi z ciebie zakładniczkę?
Leia uśmiechnęła się słodko.
Tarcza Kłamstw
202
- Myślę, że gdyby ktoś tego spróbował, to obaj bardzo by się ucieszyli. Minął już
rok od czasu, gdy jakiś głupiec podłożył się moim chłopcom.
- Nie ma sprawiedliwości w galaktyce - powiedział Sconn i siadł naprzeciwko
Leii. - Oni dostają forsę za to samo, za co ja siedzę. No to kim jesteś? Wyglądasz jak
mała księżniczka Leia, tyle że jakby ciut starsza.
Zignorowała zaczepkę.
- Poruczniku Sconn...
- Davith - poprawił. - Musiałem zrezygnować ze służby, wiadomo.
- Przejrzałam też akta z twojego procesu, Davithu Skonnie - stwierdziła otwarcie
Leia. - Byłeś pierwszym oficerem na pokładzie niszczyciela „Fałszerz” podczas
tłumienia rebelii na Gra Ploven. Przy zastosowaniu chmur przegrzanej pary
ugotowaliście żywcem dwieście tysięcy mieszkańców planety w trzech nadbrzeżnych
miastach.
- Wszystko na rozkaz wielkiego moffa Dureyi - odparł Sconn. - O tym ostatnim
wszyscy czemuś zapominają. Czyżby dla was dyscyplina była pustym słowem? Wciąż
nie pojmuję, jak udało się wam nas pokonać.
- Może przez to, że uznawaliśmy, iż każdy ma prawo nie wykonać niemoralnego
rozkazu - odparła Leia, dając się jednak sprowokować.
- Niemoralnych? Przecież oni odmówili zapłacenia podatku obronnego. Moff
wkurzył się jak rzadko. - Sconn zaciągnął się dymem i zatrzymał go w płucach na kilka
długich sekund. - Ale to był już schyłek Imperium i Dureya wkurzał się o byle co.
- I wtedy byłeś na N’zoth? Podczas służby na „Fałszerzu”?
- Nie, to był „Moff Weblin”. Robiłem za dowódcą drugiej wachty na tendrze floty
- powiedział zakładając nogą na nogą. - Czemu miałbym opowiadać ci o N’zoth?
- A czemu rozmawiałeś o tym z człowiekiem z WNR?
- Bo to temat bez znaczenia - powiedział Sconn, wzruszając ramionami. - Bo to
zawsze jakaś nowość. Bo agent Ralls to młody szczeniak i miałem ochotę postraszyć go
trochę opowiastkami, jak to podróżowaliśmy sobie z papą Vaderem. - Pochylił się na
krześle. - Ty jesteś inna. Ty się liczysz. Z jakiegoś powodu zależy ci na tym, co wiem. I
nie dasz się łatwo przestraszyć. Obawiam się zatem, że będziesz musiała okazać mi
nieco więcej uwagi niż Ralls w najlepszych chwilach.
- Żebyś nie zapomniał, Sconn. Czytałam już, co powiedziałeś wcześniej. Nie
zostało ci wiele na wymianę.
- Może, ale nie wiesz ile dokładnie tego...
- Sconn, ostrzegam cię, że wyczerpałam już tegoroczny limit tolerancji dla
kłamców - powiedziała Leia i spojrzała na niego jednoznacznie. - Jeśli chcesz czegoś,
musisz zacząć pierwszy. Mam kilka pytań na temat N’zoth. Będę chciała, żebyś
rozwinął to, o czym wspomniałeś Rallsowi. Odpowiedz szczerze, jak najlepiej
potrafisz, bez sztuczek i pomysłów, a potem ja ci powiem, ile to dla mnie warte.
Sconn oparł się wygodnie.
- Niby czemu mam ci ufać? - mruknął. - A tym bardziej pomagać?
Michael P. Kube-McDowell
203
Leia musiała wytężyć całą samokontrolę, aby nie sięgnąć myślą poza ten
filisterski uśmieszek, nie poszukać jakiegoś wrażliwego miejsca i tak długo szarpać je z
całą Mocą, aż coś pęknie. Zamiast tego zebrała poły szaty i wstała.
- Nawet w więzieniu zawsze ma się jakiś wybór, Sconn - powiedziała. - Będzie
jak chcesz.
I całkiem na serio skierowała się ku wyjściu, sądząc, że to już wszystko.
- Poczekaj - rzucił szybko Sconn. - Wiesz, nie dałoby się znaleźć jakiegoś
spokojniejszego miejsca do rozmów? Byle daleko stąd. Sterczymy na środku
dziedzińca, u licha. Nie mogę pozwolić, by zobaczyli, jak idę na współpracę z szefami.
A z tobą to już szczególnie.
- Przecież wojna się już skończyła.
- Nie tutaj - odpowiedział. - Tutaj nigdy się nie skończy. Powiedz im, żeby dali
mnie do izolatki, niby za karę, że stanąłem ci okoniem. Potem będziecie mogli zabrać
mnie stąd tak, aby nikt nie zobaczył.
- Chcesz, żebyśmy wzięli cię z wyspy? - spytała Leia, unosząc sceptycznie brwi. -
Powiedz no, czy wyglądam dzisiaj na szczególnie naiwną?
- Naprawdę tylko o to chodzi. Tylko o to chciałem poprosić. Chociaż na kilka
godzin.
- Żebyś mógł wcielić w życie swój nowy plan ucieczki?
- Głupio się przyznać, ale ci twoi by chyba na to nie pozwolili - powiedział Sconn.
- Zresztą, jak chcą, mogą mi przyczepić ogłupiacz. Nieważne.
- Marzy ci się jakieś szczególne miejsce?
- Skoro pytasz... - Sconn spojrzał w niebo. - Tak ze trzysta kilometrów w górę. Da
się zrobić? Byle z dobrym widokiem.
- Proszę się zatrzymać.
Z nadgarstkami związanymi z przodu Davith Sconn spojrzał przez bulaj kutra na
pędzący ku niemu wschód słońca.
- Przez dwadzieścia lat w marynarce najdłużej jak byłem na bakier z prawem, to
czterdzieści dni lewej przepustki na Trifie - powiedział mrugając powiekami, by
spędzić napływające do oczu łzy. - Nigdy potem nie znalazłem dość dobrej wymówki,
by coś takiego powtórzyć. A teraz przesiedziałem już dwanaście lat na tej skale i jestem
bliższy szaleństwa, niż kiedykolwiek chciałem. Może myśleliście, że nie potrafię, ale
zacząłem już zapominać. Zapomniałem prawie wszystko, ale nie uczucie... to uczucie.
Obrócił się ku Leii.
- Posadźcie mnie tak, żebym mógł patrzeć w to okno - powiedział. - Pytajcie,
odpowiem, jak umiem najlepiej.
Leia szerokim gestem zaprosiła admirała Ackbara, by zajął fotel w jej pokoju
odpraw.
- Chyba powinieneś to zobaczyć - powiedziała i włączyła holoprojektor.
- Czarna Piętnastka była przewidziana głównie dla nowych konstrukcji i prac
wykończeniowych, a nie do napraw, ale miała reputację najsolidniejszej stoczni w
Tarcza Kłamstw
204
całym sektorze, więc każdy kapitan, który tylko miał wybór, zawsze pchał się właśnie
tam. My przyprowadziliśmy „Moffa Weblina” na przebudowę po eksplozji czwartej
baterii zasilania.
W żadnej stoczni nie zrobią niczego w jedną noc, to i kapitan powiedział mi,
żebym wybrał się na przepustkę. Wychowawczy stacji wyłożył mi zasady: szeregowi
mogą bawić się tylko przy stoczni i na stacji, oficerowie mogą lecieć na dół, ale lepiej
dla nich, żeby nie lecieli.
Jak spytałem go, czemu niby, bo przecież Czarna Piętnastka była tu już od trzech
lat, a zwykle ustawienie krajowców pod sznurek trwało znacznie krócej, to powiedział,
że połowa imperialnego personelu na dole to szturmowcy.
I że wprawdzie ostatnio nie było z krajowcami żadnych kłopotów, ale on im nie
ufał. „To wariaci, powiedział. Nim się tu zjawiliśmy, do rynsztoków spływało
codziennie więcej krwi niż deszczu. I jak odlecimy, znowu tak będzie”.
Leia usłyszała swój własny głos zadający pytanie:
- Co chciał przez to powiedzieć?
- Też go spytałem. Odpowiedział, że to nie żadna metafora. Że to właśnie tak.
Więcej krwi niż deszczu.
- To oni tyle walczą między sobą?
- Nie, walczyć ze sobą to oni walczą rzadko, prawie wcale, przynajmniej w ten
sposób, jak my to znamy. Poznałem potem jednego kapitana bezpieki, pasjonował się
ksenobiologią, często bywał tam na dole. Opowiedział mi o zabójstwach dla uzyskania
pozycji, o krwawych ofiarach i jeszcze parę dziwnych rzeczy związanych z ich
rozmnażaniem się.
- Zabójstwa dla uzyskania pozycji?
- Tak to nazwał. Bo morderstwo dla nich to tylko wtedy, gdy samiec o niższym
statusie zabije samca o wyższym statusie. Jak to się dzieje w drugą stronę, to wszystko
w normie. Jak masz do czynienia z kimś wyżej stojącym na drabinie niż ty, to
podstawiasz mu swój kark. I to na serio, bo może skorzystać z oferty i rozedrzeć cię
pazurami. A jeśli zrobi to dobrze, to podbuduje swój status.
- Pazurami? - Leia skrzywiła się, słysząc zaskoczenie w swoim głosie. - O czym ty
mówisz? Nil Spaar nie miał żadnych pazurów...
Sconn potarł nadgarstki.
- Tutaj. Po jednym wielkim, zakrzywionym pazurze na każdej dłoni, od wewnątrz.
Sam widziałem, wszystkie samce je mają. Chowają się w guzowatą fałdę skóry,
wysuwają ku tyłowi, znaczy tak mi się zdawało, akurat do rozcinania i wypruwania.
Dlatego pewnie żaden samiec nie nosi tam długich rękawów. Przeszkadzałyby.
- Nil Spaar zjawiał się zawsze w długiej tunice - przypomniała sobie Leia. - I w
rękawiczkach.
- No właśnie. Jak to usłyszałem, to musiałem już pojechać na dół, żeby samemu
zobaczyć. Wszędzie w stoczni było pełno Yevethów, ale żadnej rozróby. Szef interesu
powiedział, że to tylko dobrzy robotnicy. Szczególnie od chwili, gdy dotarło do nich, że
nie wyniesiemy się tak szybko.
- Czyli spędziłeś trochę czasu na N’zoth?
Michael P. Kube-McDowell
205
- Łącznie z pięć dni, w trzech podróżach. - Sconn opuścił oczy i wciągnął głęboko
powietrze. - Widziałem, jak jeden taki położył dłonie na ramionach drugiego, przebił
mu je pazurami i uniósł wrzeszczącego z ziemi. Widziałem nadzorcę, coś jakby
burmistrza chyba, miasta Giat Nor. Niemal strącił z karku głowę jednemu nitakce, który
nie dość szybko przyklęknął. Pewnie z pięćdziesięciu innych to widziało, żaden słowa
nie powiedział, nawet zdziwienia nie okazał.
Sconn pokręcił głową.
- Gdy stocznia zaczęła tracić robotników przez takie rzeczy i wciąż trzeba było
szkolić nowych, to chyba było tak, że imperialny gubernator kazał szturmowcom
położyć kres zabawie. Ale niewiele im z tego wyszło, chyba że po moim odlocie coś
jednak wymyślili. Byłem jedynym z załogi, który poleciał na dół. Jak kapitan usłyszał
moją relację, to ograniczył oficerom przepustki tylko do terenu bazy.
- Teraz uważaj - szepnęła Leia do Ackbara.
- Czy jest jeszcze coś, co mogłoby być użyteczne? - spytała Sconna.
- Wychowawczy ostrzegł mnie pierwszego dnia jeszcze przed jednym - mówił
Sconn. - To wariaci, ale bystrzaki. Uważaj, czego ich uczysz, bo zaraz zaczną to samo
budować dla siebie.
Bo widzisz, dobra sława Piętnastki nie brała się stąd, żeby tacy genialni
inżynierowie tam pracowali. Wszystko dzięki miejscowym gildiom. Starczało im
czasem jedno spojrzenie, a już wiedzieli, co z czym i w jaki sposób. Następnego dnia
rozrysowywali to sobie z pamięci, trzeciego dochodzili, co by tu usprawnić, co nie gra
jak by mogło, i zaczynali budować swoje, lepsze od oryginału.
„Na gwiazdy, pomyślała Leia słysząc kwestię po raz drugi. Roboty z imperialnych
zakładów przemysłowych...”
- Widziałeś sam może, jak to działa?
Sconn przytaknął.
- Przylecieliśmy, żeby zrobili coś z czwartą baterią. Wstawili nam nową, zrobioną
przez Yevethów. Dawała dwadzieścia procent więcej mocy już sto punktów poniżej
czerwonej kreski i żadnych skoków napięcia przy włączaniu. Główny inżynier mawiał
potem, że gdy cały statek rozsypie się w proch, ona będzie nadal działać.
- Czy miejscowi robotnicy mieli dostęp do wszystkich prac na statkach w stoczni?
- Nie, jasne, że nie - powiedział Sconn. - Imperium zawsze pilnie strzegło swych
tajemnic. Na pokładzie „Moffa Weblina” były takie systemy, do których nawet ja nie
miałem otwartego dostępu. Miejscowi nigdy nie trafiali na listy dopuszczonych do
niejawności i ta reguła obowiązywała zawsze i wszędzie. Szef stoczni na N’zoth
pilnował zaś szczególnie, by nie plątali mu się w pobliżu hipernapędów, turbolaserów,
generatorów tarcz, reaktorów...
Potem Sconn uśmiechnął się ze złośliwym rozbawieniem.
- To znaczy, możecie mieć nadzieję, że naprawdę pilnował. Bo jeśli skończy się
na tym, że przyjdzie wam z nimi wojować, to cóż, najpewniej będą mieć wszystko to,
co my mieliśmy. A gdyby tak się porobiło... to chętnie bym sobie popatrzył. Nie żeby z
pobudek osobistych, zapewniam - dodał. - To tylko stara pasja, która jakoś nie odeszła
tak do końca.
Tarcza Kłamstw
206
- Generale A’baht.
Dorneanin spojrzał spokojnie.
- Pani przewodnicząca.
- Generale, zanim pan zacznie, mam dla pana kilka informacji. W ciągu godziny
„Gol Storn” i „Thackery” wyruszą w drogę na Galantosa. „Jantol” i „Farlight” zostaną
odłączone od Trzeciej Floty nie później niż w ciągu dwudziestu dwóch godzin i
skierują się na Wehttam. Czwarta Flota wyśle przed końcem dnia dwa krążowniki nad
Nanta-Ri.
- Miłe wiadomości, pani przewodnicząca. Jak dotąd nie otrzymałem żadnych
meldunków o yevethańskich próbach wtargnięcia do tych systemów. Mam nadzieję, że
uda mi się dopilnować, aby tak zostało.
- Tak - powiedziała Leia. - Generale, czego jeszcze panu od nas trzeba?
- To zależy od tego, czego ode mnie oczekujecie. Zanim jednak zaczniemy
rozważać możliwości, muszę otrzymać lepsze dane o przeciwniku. Rozumiem, że
admirał Drayson nie jest skłonny do udzielenia większej pomocy.
- Obawiam się, że tak właśnie jest. Drayson powiedział, że jego aktywa w
Koornacht przepadły z kretesem.
- Potrzebuję zatem zgody na działania własne.
- Ma pan jakieś propozycje?
- Liga Duskhańska liczy jedenastu członków. Doliczyliśmy się trzynastu
zamieszkanych światów, które Yevethowe mogli byli zaatakować. Chcę umieścić
wokół każdego z nich po statku, na orbicie tak poniżej tysiąca kilometrów. Ewentualnie
zorganizować szybkie przejście obok planety.
- Macie dość trutniów? - Te bezpilotowe stateczki zwiadowcze zwykle jako
pierwsze trafiały na teren przeciwnika.
- Nie - odparł A’baht. - Będę musiał skorzystać ze wszystkich moich szperaczy i
jeszcze rozpoznawczych X-wingów, żeby zastąpiły je na patrolach. Albo od razu wyślę
myśliwce rozpoznawcze do gromady. Wolałbym to drugie.
- A to czemu?
- Rozpoznawcze X-wingi są nieco szybsze niż szperacze, co daje im większe
szanse przetrwania. Ponadto mają mniej liczne załogi, co ograniczy straty.
- Rozumiem, że pańscy taktycy już nad tym popracowali - powiedziała Leia. -
Macie konkretne plany?
- Jedyna sensowna możliwość to dążyć do pełnej synchronizacji wszystkich
kontaktów. Tak zgrać skoki, by wyjścia w systemach miały miejsce w tym samym
czasie. Pięć minut, i wszyscy wracają...
- Pięć minut! To dość długo jak na szybkie przejście.
- Konieczne jest dokładne rozpoznanie celów. Trzeba sprawdzić, co kryje się po
drugiej stronie globów.
- Jak prognozy?
- Siedemdziesiąt pięć procent powinno przekazać wstępny przynajmniej meldunek
w ciągu pierwszej minuty. Straty do sześćdziesięciu procent.
Michael P. Kube-McDowell
207
- Ile?...
- W wariancie optymistycznym, z powrotami drogą okrężną. Większość miałaby
tak czy inaczej podążyć na drugą stronę gromady i wracać dookoła. To jeszcze jeden
powód skłaniający do użycia X-wingów zamiast szperaczy, bo wówczas spędzą mniej
godzin w drodze na łatwych do wykrycia kursach powrotnych.
- Zamierza pan wysłać dwadzieścia cztery myśliwce i oczekuje, że straci
czternaście lub piętnaście z nich.
- Owszem, przy czym za podstawę szacunku przyjmuję przebieg zdarzeń w
systemie Doomik Trzysta Dziewiętnaście. Straty myśliwców będą zapewne większe niż
w przypadku trutniów, co wynika zarówno z różnicy szybkości, jak i rozmiarów -
powiedział A’baht. - Czy otrzymam zgodę, pani przewodnicząca?
- Może poczekałby pan trochę, aż podeślemy dodatkowe trutnie?
- Już o tym myśleliśmy. Czekanie byłoby niewskazane, pani przewodnicząca.
Potrzebujemy pilnie informacji. Każda chwila błądzenia w mroku powiększa
zagrożenie.
Leia pomyślała o pilotach tych myśliwców i westchnęła powoli i głęboko.
- Dobrze, możecie zaczynać, generale. Co jeszcze?
- Uzupełnienie myśliwców - stwierdził bez wahania generał. - Kiedy można
oczekiwać pierwszego wahadłowca?
- Ładują go obecnie w strefie Wschodniej Dziewięćdziesiątej - odparła Leia,
zerkając na dostarczony przez Ackbara raport.
- Dwadzieścia cztery myśliwce typu E, X i B w miejsce straconych nad
Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście.
- Chociaż to tylko wyrównanie strat, proszę nie przeciągać sprawy, potrzebujemy
ich już teraz. Dobrze też będzie przygotować następne.
- Na kiedy?
- Pozwoliłem sobie zaprogramować kilkanaście trutniów - powiedział A’baht. -
Pierwszego wystrzelimy w głąb Koornacht za dziewięćdziesiąt minut.
Deltoskrzydły myśliwiec Yevethów skręcił o wiele ostrzej, niż Plat Mallar
oczekiwał, i zbliżył się do lewej burty X-winga. Stało się to tak szybko, że Mallar
znalazł się w potrzasku. Żaden znany mu manewr - ani szybka beczka, ani ucieczka w
pionie - nie mógł wyprowadzić go ze strefy ognia przeciwnika.
W desperacji spróbował przyspieszyć i uciec. Dwadzieścia sekund później
promień lasera przepalił pancerz ogonowy i tylna część kadłuba eksplodowała,
rozrzucając wszystkie cztery płaszczyzny stabilizujące po niebie. Jeszcze chwila i
ekrany pociemniały.
Mallar zdarł hełm z głowy i otarł pot z twarzy. Chcąc nie chcąc odczytał wynik.
SYMULATOR 82Y - WALKA 1 NA 1
T-65 KONTRA YEVETHAŃSKI TYP D
PILOT: MALLAR, PLAT 9938
CZAS TRWANIA 02:07
Tarcza Kłamstw
208
STRZAŁY ODDANE Z DZIAŁKA LASEROWEGO: 0. TRAFIENIA: 0
WYSTRZELONE TORPEDY PROTONOWE: 0. TRAFIENIA: 0
STRZAŁY PRZECIWNIKA: 6. TRAFIENIA: 3
WYNIK WALKI: ZWYCIĘSTWO YEVETHY
Mallar wyszedł zdegustowany z symulatora. Na dole drabinki ujrzał czekającego
admirała Ackbara.
- Widzę, że wypróbowujesz nowy sprzęt?
Mallar spojrzał na admirała z zakłopotaniem.
- Oglądał pan?
Ackbar przytaknął.
- Twoje ostatnie trzy loty. Nie jesteś sam. Parunastu naszych pilotów podobnie
przeliczyło się z siłami w systemie Doornik Trzysta Dziewiętnaście - powiedział. -
Wydaje się, że Yevethowie wykazują większą odporność na przeciążenia niż piloci, dla
których zaprojektowano nasze myśliwce.
- Znaczy, ludzcy piloci - powiedział Mallar.
- Tak - skrzywił się Ackbar. - Konieczność ograniczania się do ich możliwości
bywa frustrująca. - Skinął w kierunku symulatora. - Wracasz?
- Nie - odpowiedział Mallar i ruszył w dół drabinki.
- Rozumiem...
- Na X-wingu nie da rady - mruknął Plat z irytacją i niechęcią. - Nie jest dość
szybki, by podjąć walkę z typem D. A operator nie chce mnie jeszcze puścić na E-
winga.
Ackbar prychnął.
- Pewnie to ktoś z dawnych instruktorów, kto ciągle wierzy, że najpierw trzeba
dojść do mistrzostwa na jednym, by przesiąść się na następny. - Ackbar podszedł do
Mallara i wręczył mu kartę informacyjną. - Byłem w Dziale Planowania i wziąłem, bo i
tak czekało na ciebie - powiedział. - Skoro miałem tędy przechodzić... Chyba
powinieneś zerknąć.
- Co to jest?
- Twoje rozkazy. Zostałeś włączony do obsady alarmowej.
- Ja? Czemu? - Mallar poszukał czytnika. - Pilot rozprowadzający?
- Masz z tym jakieś problemy?
- Problemy? Nie! Wspaniale. Po prostu nie oczekiwałem...
- Większość dostępnych pilotów poleciała wahadłowcem, który właśnie
wystartował. Jak myślisz, czemu tu jest tak cicho? Następny lot za pięćdziesiąt godzin.
Będziesz ostatni w kolejce, ale może się trafić, że dostaniesz rozpoznawczego X-winga
do doprowadzenia do Piątej Floty.
- Miło. To już coś - powiedział Mallar. - To coś znaczy. Dziękuję, sir.
Ackbar skrzywił się osobliwie.
- Lotniku Mallar, skoro was powołują, to dlatego, że ktoś ze znacznie większym
doświadczeniem nie poradził sobie lepiej tam niż wy tutaj na symulatorze. Czy to
wyjaśnia nieco kontekst rozkazu?
Michael P. Kube-McDowell
209
Mallar zbladł.
- Tak, sir. - Wsunął kartę i czytnik do kieszeni, złapał dłonią poręcz i szybko
wspiął się po drabince do symulatora.
- Osiem dwa igrek, poproszę - zawołał do operatora, otwierając osłonę kokpitu. -
Tym razem na rozpoznawczym X-wingu.
Tarcza Kłamstw
210
R O Z D Z I A Ł
15
Przypasany porządnie w kokpicie rozpoznawczego X-winga porucznik Rone
Taggar sprawdził listę czynności przedstartowych o wiele staranniej niż zwykle.
Jego celem była planeta N’zoth, stolica Ligi Duskhańskiej, najważniejszy spośród
obiektów wyznaczonych Dwudziestej Pierwszej Grupie Rozpoznawczej, najlepiej też
zapewne broniony. Jednak to nie niebezpieczeństwo kryjące się po drugiej stronie
tunelu nadprzestrzennego najbardziej frapowało porucznika, ale kwestia zebrania
danych i przesłania ich w czytelnej formie poprzez hiperłącza do odbiorników i
rejestratorów Floty.
Zadarty nos myśliwca w wersji rozpoznawczej krył pięć niezależnych systemów
skaningowych. Były to radar, czujnik podczerwieni i stereoskopowe kamery tak
zaprogramowane, by ani przez chwilę nie tracić planety ze środka kadru. Ostatnie dwa
systemy pozostawały pod kontrolą robota R2-R, który opisywał ujęcia w czasie
rzeczywistym i wybierał zarówno dodatkowe cele, jak i najlepsze w danym wypadku
ustawienie modułu.
Wszystkie systemy były połączone ze sterownikami napędu i włączały się
dokładnie w chwili wyjścia „Jennie Lee” z nadprzestrzeni. Przekaz poprzez hiperłącze
też był automatyczny, włącznie z płynną zmianą kanałów w razie gdyby wykryto
sygnały zagłuszające. Trasę przejścia obok celu wybierał autopilot, który interweniował
przy zmianie kursu większej niż jeden procent, o ile nie była ona skutkiem interwencji
pilota.
Żartowano czasem, że piloci byli potrzebni podczas tych misji tylko po to, aby
dotrzymać towarzystwa jednostce R2, i że nawet atak serca nie byłby przeszkodą dla
powodzenia misji. Zastępca dowódcy jednostki, Śpioch Nagelson, który dziś leciał nad
Wakizę, zyskał swe przezwisko dzięki temu, że zgodnie z danymi czujników kokpitu
przespał kiedyś cały kawał misji. Dawno, jeszcze podczas awantury z Thrawnem.
Taggar nie zaprzątał sobie teraz tym głowy. Szczerze wierzył w to, co powtarzał
pilotom na odprawach: że tak naprawdę to pilot decyduje swą obecnością o wyniku
zwiadu, że siedzi w kokpicie po to, by interweniować wówczas, gdy maszyny zawiodą,
gdyż rozumie, jakie konsekwencje może mieć ewentualne niepowodzenie.
Michael P. Kube-McDowell
211
- Nie ma żadnych opowieści o trutniach, które wywalczyły sobie drogę powrotną,
by dostarczyć jakieś ważne informacje, czy też przeszły same siebie, by dokończyć
niebezpieczną misję - mawiał. - Wasza obecność to zmienia. Dlatego pamiętajcie, na co
was stać, i zawsze doprowadzajcie rzecz do końca. Po to właśnie istnieje Dwudzieste
Pierwsze Skrzydło Rozpoznawcze. Piloci, do maszyn! Zobaczymy się po drugiej
stronie.
Wyświetlacz zegara misji pokazywał coraz mniejsze wartości. Przez chwilę
Taggar wyobraził sobie innych pilotów w podobnie klaustrofobicznych kabinach,
zbliżających się obecnie ku celom rozrzuconym w połowie gromady. Chociaż Skrzydło
zostało utworzone specjalnie dla Piątej Floty, zdarzało mu się już wcześniej latać w
innych jednostkach, podczas innych konfliktów. Wiedział, co można czuć w takiej
chwili, o czym się myśli.
00.15
„Dobrego zwiadu, stwierdził w duchu, życząc im szczęścia. I powodzenia”.
W nosie go zaswędziało. Zmarszczył ozdobę twarzy w daremnej próbie usunięcia
wrażenia. Oblizał zaschłe nagle wargi, przeprostował drętwiejące od nadmiaru napięcia
dłonie. Sprawdził raz jeszcze to, co sprawdzał już trzykrotnie.
00.05
Jego matka, pilotka Y-winga, zginęła podczas ataku na niszczyciel podczas
strasznej walki nad Endorem. Taggar nabrał zwyczaju pocierania przed każdym startem
jej skrzydeł, zawsze kciukiem i zawsze od lewej do prawej. Odznaka wisiała
przymocowana nad kompem nawigacyjnym.
„Mam nadzieją, że będziesz dzisiaj ze mnie dumna, mamo”.
00.00
Nagle wszechświat rozbłysnął wkoło gwiazdami. Przed Taggarem unosił się
szarozielony glob pożyłkowany smugami blado-żółtych chmur. Zegar zaczął odliczać
minuty pobytu nad celem, a systemy skaningowe raźno wzięły się do roboty. Maszyna
leciała z równomierną szybkością w linii prostej, a Taggar odczytywał, co pojawiało się
na ekranie.
IDENTYFIKACJA: OKRĘT KLASY ARAMADIA
IDENTYFIKACJA: OKRĘT KLASY ARAMADIA
IDENTYFIKACJA: NISZCZYCIEL KLASY VICTORY
IDENTYFIKACJA: OKRĘT KLASY ARAMADIA
IDENTYFIKACJA: NISZCZYCIEL KLASY IMPERIAL
IDENTYFIKACJA: NISZCZYCIEL KLASY EGZEKUTOR
Im bliższa jawiła się N’zoth, tym bardziej rosła lista rozpoznanych obiektów.
Rone Taggar wolałby się bać w takiej chwili, ale ten luksus nie był mu dany. Powtarzał
sobie, że starczy mu odwagi na pięć minut, bo przecież za pięć minut, może wcześniej,
będzie już po wszystkim.
Spróbował zagwizdać dla dodania sobie otuchy, ale w ustach miał sucho.
Tarcza Kłamstw
212
Leia i Ackbar długo nie mogli dojść do porozumienia w kwestii, kogo właściwie
należy zaprosić do Sali Wojennej Sztabu Floty na odbiór danych ze zwiadu w
gromadzie Koornacht.
- To nie chwila, by spłacać dawne zobowiązania - powiedział Ackbar, skracając
listę do granic przyzwoitości. - Im więcej osób rzecz pozna, tym więcej rozgadają, a
wtedy nici z kontroli przepływu informacji. Najpierw musimy wszystko opracować i
oszacować.
- Każda osoba na tej liście ma pełne prawo poznać sytuację w sektorze Farlax -
dowodziła Leia. - Wszyscy oni wezmą udział w podejmowaniu późniejszych decyzji, w
Radzie Obrony, Radzie Bezpieczeństwa, Radzie Kierowniczej. Rieekan jest z
Wywiadu. Przecież nie próbuję wprowadzić nikogo z zewnątrz.
- Nie. Ty tylko zapraszasz senatora, którzy właśnie próbował usunąć cię z urzędu,
i jeszcze drugiego, który najpewniej spróbuje tego samego w najbliższej przyszłości.
Owszem, są członkami tego samego rządu, co ty, ale z pewnością nie należą do twoich
sprzymierzeńców.
Ostatecznie Behn-kihl-nahm przesądził i w oznaczonej godzinie sala pełna była
dodatkowych osób, z których żadna nie mogła potem, jak się okazało, narzekać na
nudę.
Całościenny ekran został podzielony na dwadzieścia cztery identyczne prostokąty,
w każdym zaś pojawił się czarny krąg przedstawiający konkretną planetę i czerwona
linia symbolizująca planowaną trasę przejścia zwiadowcy. W miarę napływania
informacji miały pokazywać się również dane o pozycji wykrywanych jednostek, jak i
postępach samego myśliwca.
Obok każdego prostokąta zostawiono przestrzeń na obraz przekazywany przez
kamery zwiadowcy. Na razie widniały tam informacje o nazwie planety i typie
maszyny rozpoznawczej przydzielonej do jej zbadania.
Ackbar, Leia i Han stali razem z tyłu pomieszczenia, przy barierce wyniesionej
platformy obserwacyjnej i spoglądali na dwadzieścia cztery zsynchronizowane
wyświetlacze odmierzające czas do przejść.
- Przypomina mi to tablicę, którą widziałem kiedyś w upiornie nowobogackim
pałacu gier na Bragkis - powiedział Han. - Wszyscy sterczeli przed nią i czekali, aż
wyścig się zacznie. Kto jest faworytem? Ile by warto postawić na Wakizę?
Leia zwykle lubiła żarciki Hana, jednak tym razem straciła cierpliwość i odeszła
zmierzywszy uprzednio męża kosym spojrzeniem. Han w pierwszym odruchu chciał
podążyć za nią, jednak Ackbar powstrzymał go lekkim dotknięciem.
- Daj jej spokój - powiedział. - To dla niej trudna chwila. Nie ma wiele swobody
ruchów.
W ostatnich sekundach oczekiwania sala ucichła. Obsługa wbiła spojrzenia w
konsole, publiczność w ekran. Gdy zero zmieniło się w plus jeden, cała ściana ożyła
ruchomymi obrazami, zabarwiły się schematy ideowe.
Hanowi zdało się, jakby ścianę wypełniło mnóstwo drobnych, świetlistych istotek,
i dopiero gdy skupił spojrzenie na jednym tylko obszarze, pojął, co widzi. Żołądek
zaraz mu się skurczył skoczył poziom adrenaliny.
Michael P. Kube-McDowell
213
Ackbar uniósł dłoń i wskazał na dolny prawy narożnik.
- Jest już jedna strata.
Numer dwadzieścia trzy, bezpilotowy szperacz, chybił celu, którym był Doomik
Dwieście Siedem, niegdyś siedziba Corasghów. Gdzie indziej dane jednak napływały,
czerwone linie lotu zmieniały się w zielone, kręgi globów jaśniały od znaków.
Pierwsze obrazy N’zoth wywołały całkiem głośne szmery widzów, którzy ujrzeli
dobrze znane sylwetki gwiezdnych niszczycieli wychwycone przez systemy na
pokładzie „Jennie Lee” Rone’a Taggara. Leia, która stanęła tymczasem obok Ayddara
Nylykerki (zajętego wyławianiem z obrazów pojedynczych kadrów do swojej mozaiki
sylwetek okrętów), posłuchała przez chwilę, co analityk z ATC mruczy do siebie pod
nosem.
- To może być „Groźny” - mówił sprawdzając listę. - Wyraźnie wczesna wersja
Imperiala, chociaż te modyfikacje na przedniej nadbudówce...
Kilka chwil później prawie warknął, gdy na ekranie numer jeden pojawił się
kolejny, smukły kształt. Mało kto pomyliłby go z czymkolwiek innym, a ci nieliczni
nieświadomi szybko nadrobili braki za sprawą co bliżej stojących i po chwili już
wszyscy wiedzieli, że po orbicie wokół N’zoth krąży gwiezdny superniszczyciel.
Od samego początku Nowa Republika optowała za budową większej ilości
mniejszych jednostek, jak lotniskowce, niszczyciele klasy Republic, krążowniki
bojowe. Imperialna megalomania stanowczo się nie przyjęła. Jeden zdobyty na
przeciwniku superniszczyciel Mon Mothma kazała posłać na złom, chociaż niektórzy
proponowali przekształcić go chociaż w muzeum. W konsekwencji Republika nie
dysponowała niczym zdolnym przeciwstawić się ośmiokilometrowemu behemotowi.
- No nie, to może być tylko „Zastraszający” - obwieścił Nylykerka. - Wszystkie
późne superniszczyciele miały dodatkową wieżę tarcz ulokowaną na linii centralnej...
Było to wstrząsające odkrycie, jednak uwaga publiczności wkrótce skupiła się
gdzie indziej. Około drugiej minuty, kiedy to zwiadowcy zbliżali się do połowy trasy,
cała ściana pełna była widoków okrętów wojennych niczym powiększona wersja
mozaiki na konsoli Nylykerki.
Gwiezdne niszczyciele były nad Wakizą, Zhiną, Nową Brigią i Doomikiem
Osiemset Osiemdziesiąt Jeden, gdzie mieściły się imperialne zakłady przemysłowe.
Yevethańska flota nad Dzwonkiem Porannym liczyła teraz szesnaście jednostek, w tym
cztery niszczyciele, sześć okrętów klasy Aramadia i jeden tajemniczo wyglądający o
rozmiarach Dreadnaughta, w którym Nylykerka rozpoznał „EX-F”, od dawna
poszukiwaną imperialną ruchomą hamownię. Pomniejsze jednostki plątały się obficie
dosłownie wszędzie: nad światami Ligi Duskhańskiej, nad Polneye i niegdysiejszą
morathańską kopalnią na Kojash.
Tajemniczym trafem nigdzie nie można było dopatrzyć się trzech imperialnych
stoczni zwanych wedle informacji porucznika Sconna Czarną Piętnastką (nad N’zoth),
Czarną Jedenastką (nad Zhiną) i Czarną Ósemką (nad Wakizą). Ackbar zwrócił Hanowi
uwagę na ich nieobecność.
Tarcza Kłamstw
214
- Nie sądzę, byśmy je znaleźli - dodał. - Głowę daję, że Yevethowie przenieśli
stocznie i utajnili ich położenie. Podejrzewam, że „Astrolabium” mogło natknąć się na
jedną z nich w systemie Doornik Jedenaście Czterdzieści Dwa.
W chwili 02:05 ustał nagle sygnał od zwiadowcy numer szesnaście nad Polneye.
Obraz zastygł przy zbadanych czterdziestu dwóch procentach powierzchni planety.
Chwilę później przestały napływać dane od numeru dziewiętnaście znad Dzwonka
Porannego i numeru pięć, który badał duskhański świat Tizon.
Straty nie skończyły się na tym. Po kolei zamierały niemal wszystkie obrazy i to
niemal równie szybko, jak wcześniej ożyły. Tylko połowa zwiadowców dotarła do
środka trasy. Trzech zginęło w tej samej chwili, gdy Leia odchodziła od Nylykerki ku
środkowi sali.
- Co tam się dzieje? - rzuciła nieswoim głosem, nie kierując tego pytania do
nikogo konkretnego.
Jako jedne z ostatnich wygasły sygnały znad Z’fell, Wakizy, Fazu i N’zoth, nad
które to planety polecieli piloci z Dwudziestego Pierwszego Skrzydła
Rozpoznawczego. Żaden zwiadowca nie zdołał zbadać więcej niż trzy czwarte
dowolnej macierzystej planety Ligi.
W sali rozlegały się teraz jedynie przytłumione kaszlnięcia oraz skrzypienie
mebli. Pięć minut minęło. W nadprzestrzeń umknęły tylko cztery jednostki, wszystko
bezzałogowe trutnie. Żaden z nich nie trafił na nic ciekawego prócz kilku niedawno
wymarłych światów. Coraz więcej zebranych odwracało oczy od ekranu i spoglądało na
stojącą pośrodku sali kobietę.
- Teraz już wiemy - powiedziała krótko Leia. - Kontrola, póki nie przygotujecie
danych od numeru pierwszego do powtórki, proszę dać na ekran portrety wszystkich
pilotów. Powinniśmy zapamiętać, komu to zawdzięczamy.
Ładunek, który obezwładnił maszynę Rone’a Taggara, nadleciał zupełnie bez
ostrzeżenia gdzieś z tyłu i z dołu. Zanim jeszcze światła w kokpicie pociemniały,
można było po tańczących na owiewce wyładowaniach poznać, że strzał oddało
potężne działo jonowe i że unicestwił on tarcze myśliwca. Wiercąc się w pasach Taggar
spróbował obejrzeć się i dostrzec napastnika. Podczas przechodzenia obok globu nie
dostał żadnego ognia z dołu, teraz zaś był już poza zasięgiem baterii naziemnych.
- No dalej, gdzie jesteś? - mruknął. - Skąd cię tu przyniosło?
Wkoło widniał z tuzin gwiazd tak jasnych, że Taggar nie mógł patrzeć na nie bez
mrużenia oczu dość, by pozwolić skryć się myśliwcowi czy stacji obronnej. Nie
rozumiał jednak, czemu system wykrywania celów o niczym go nie uprzedził.
Zwiadowcze X-wingi miały szczególnie mało ślepych pól, najmniej spośród wszystkich
myśliwców Republiki, i w normalnej sytuacji, przy dystansie około pięćdziesięciu
tysięcy metrów lub mniej, Tagger miesięczny żołd gotów byłby postawić, że wykryje i
oderwie się od każdego przeciwnika na dość długo, by uciec.
Po cichu odliczał czas potrzebny do próby ponownego uruchomienia systemów.
Założył, że drugi, dobijający strzał padnie, zanim dojdzie setki. Pasywne pochłaniacze
odłowiły już ładunek i przekazały jego energię do baterii startowych. Ponieważ
Michael P. Kube-McDowell
215
trafienie nie zmieniło kursu ani szybkości, myśliwiec wciąż oddalał się od N’zoth.
Gdyby udało się znów uruchomić napęd i resztę, mógłby odpracować pozostałe mu
trzydzieści sekund nad celem i zaraz skoczyć.
Doliczył do osiemdziesięciu siedmiu, gdy poczuł, jak maszyna drgnęła. Promień
ściągający. Płaszczyzny nośne zawibrowały, zadzwoniły blachy kadłuba. Taggar
wyciągnął z kieszeni na piersi wtyk wymazujący i podłączył go do specjalnego
gniazdka w tablicy przyrządów. Daleko z przodu pojawił się teraz statek wielkości
korwety.
Wtyk przekazał swój ładunek do pamięci komputera, co spowodowało wymazanie
całej dokładnie jego zawartości. Potem przemknął dalej, by skończyć żywot jako
krótkie wyładowanie pod kopułką czujników jednostki R2. Mała zdumiewająco głośna
eksplozja rozjaśniła na mgnienie oka wnętrze kokpitu. Taggar obejrzał się i upewnił, że
robot został praktycznie zdekapitowany.
Teraz zostało już tylko jedno - zająć się wpasowaną w drugą stronę wtyku igłą
samobójcy oraz dźwigienką autodestrukcji myśliwca uruchamianą poprzez zwolnienie
zacisku dłoni. Taggar spojrzał na jednostkę Yevethów, oceniając tempo zbliżania.
Wiedział, że odczekując ryzykuje, szczególnie jeśli zauważyli zniszczenie R2-R,
jednak z drugiej strony, jeśli będą chcieli wziąć go do środka, to przyjdzie im na chwilę
opuścić tarcze.
Gdy wroga jednostka zawisła nad myśliwcem, Taggar zacisnął dłoń na spuście i
przechylił głowę na bok, udając nieprzytomnego. Zerkając przez szpareczki między
powiekami, dojrzał blask bijący od spodu korwety. Otworzono wrota doku. Wewnątrz
było pusto, co sugerowało, że dla niego właśnie przewidziano to miejsce.
Z bijącym sercem odczekał jeszcze trochę, aż bliźniacze uchwyty ujęły spojlery i
podciągnęły maszynę. Chwila, i wrota zaczęły się zamykać. Taggar uniósł głowę, potarł
kciukiem skrzydła odznaki i uderzył otwartą prawą dłonią we wtyk wymazujący.
Kilka sekund później głowa poleciała mu do przodu i zaciśnięta dotąd mocno na
spuście dłoń zaczęła się rozluźniać. Zmęczone palce nieobecnego już całkowicie
duchem Taggara przestawały opierać się sprężynie. Moment i ładunek detonował.
Potężna eksplozja rozerwała podbrzusze korwety, otwierając ją na próżnię wzdłuż
płaszczyzny symetrii. Szczątki obu statków skłębiły się w jedną chmurę.
Gdy ogień ogarnął „Piękno”, Nil Spaar odwrócił oczy od ekranu i poszukał
spojrzeniem dowódcy obrony macierzystego świata.
- Kol Attan! - zawołał.
Ten podszedł niepewnym krokiem, z grzebieniem bojowym zmalałym do niemal
niedostrzegalnych rozmiarów.
- Wicekrólu, ja...
Nil Spaar uciszył go gniewnym spojrzeniem i wskazał na podłogę. Dowódca drżąc
opadł na jedno kolano, przymknął powieki i odsłonił kark. Wicekról okrążył go powoli,
zginając prawą rękę, by odsłonić w całości pazur.
Tarcza Kłamstw
216
- Jesteś niekompetentnym tchórzem - wyszeptał w końcu. - Twoja krew nie jest
warta tego, by ją rozlać. To byłoby poniżej mojej godności, bym cię dotknął. Ogłaszam
cię to-marą, zhańbionym. Wracaj do domu i błagaj twoją darnę o śmierć.
Gdy dowódca się nie ruszył, Spaar wciągnął głęboko powietrze, aż grzebień mu
zeszkarłatniał i kopnął Attana, aż ten rozciągnął się na podłodze.
- Nie sprowokujesz mnie, bym darował ci honorowy koniec. - wycedził przez
zaciśnięte zęby. - Idź!
Podczas gdy dowódca odpełzał na czworakach, Nil Spaar poszukał już kogoś
innego.
- Tal Fraan - rzucił.
Nitakka podszedł do niego mocnym, dumnym krokiem.
- Panie.
- Przewidziałeś, że szkodniki naruszą Powszechność, aby nas rozpoznać. Jak na to
wpadłeś?
- Spędziłem z nimi trochę czasu w obozach na Pa’aal, na pokładzie
„Poświęcenia”, gdzie nam służą - odparł Tal Fraan. -Widziałem, jak głodni są
rozwikłania najmniejszych nawet tajemnic, zamiast poznawania tajemnicy, jaką sami
stanowią. Szczególnie celowali w tym ci bladoskórzy i oni naprowadzili mnie na ślad.
Nil Spaar skinął powoli głową.
- Ale nie przewidziałeś, że jakiś szkodnik wybierze jednak śmierć nad niewolę. Ta
pomyłka kosztowała moją flotę użyteczny okręt i zmarnowała krew Yevethów.
Tal Fraan wciągnął głęboko powietrze i opadł błyskawicznie na kolano.
- Tak, darama. Rozumiem mój błąd.
- Wstań - polecił Nil Spaar i młodszy Yevetha posłuchał. - Nie winię cię za to, że
Kol Attan nie potrafił pojmać zakładnika, którego dostarczyłeś mu jak na tacy. Ani za
to, że szkodnik ośmielił się zabić tych, co stali wyżej od niego.
- Jesteś łaskawy, wicekrólu.
- Jest wiele rodzajów szkodników - powiedział wprost Spaar. - Może ten wysłany
tutaj przypominał bardziej komandora Pareta, który miał chociaż odwagę
przeciwstawić się mi, gdy odbierałem mu statek. Może ten był inny niż ci, których
trzymamy. Bo wedle nich oceniałbym sprawę tak samo, jak ty.
- Nie zasłużyłem na tyle miłosierdzia, darama.
- Nie. Ale pomożesz mi wymyślić, jak ukarać szkodniki za ich śmiałość i uderzyć
w tę, którą zwą Leią, za zlecenie podobnego świętokradztwa. A jeśli podsuniesz pomysł
na naprawdę smakowitą zemstę, wtedy może zapomnę o reszcie.
Ackbar założył jedną rękę na plecy, a drugą wskazał ekran w pokoju odpraw.
- To powinno zadziałać - powiedział. - Jeśli wydzielimy z Czwartej Floty zespoły
Wierzchołek i Lato, Dzwon i Żeton z Drugiej Floty oraz zespół Klejnot z Trzeciej, to
powinniśmy być zdolni utrzymać patrole na pozostałym terytorium Nowej Republiki na
dotychczasowym poziomie, rozbudowując jednocześnie siły w sektorze Farlax do
dwóch grup bojowych.
Michael P. Kube-McDowell
217
- Na razie flota chroniąca Coruscant pozostanie w pełnym składzie - dodała Leia. -
Co może nie być najlepsze dla sektorów granicznych, ale wydaje się, jedynym
rozsądnym wyjściem.
- Cóż, generał A’baht będzie wreszcie zadowolony - powiedział Han, opierając się
w fotelu. - Od czasu, gdy tam przyleciał, o niczym nie mówi, jak tylko o posiłkach.
Ackbar odwrócił się nieco od ekranu i wymienił spojrzenia z Leią.
- To nie generał A’baht będzie dowodzić połączonymi siłami - powiedział Ackbar
i znów się odwrócił.
- Nie? Hm, chyba się za bardzo nie przejmie - mruknął Han, składając ręce na
kolanach. - Dowodzenie takim kombinowanym zespołem to jak posada dyrektora w
zoo. Kogo zamierzacie ściągnąć ze służby liniowej? Najstarszym w kolejce jest chyba
teraz admirał Nantz, prawda?
Ackbar spojrzał na ekran i obie ręce założył do tyłu.
- Nie - powiedział. - Nie Nantz.
Han uśmiechnął się chytrze.
- Dobrze pan kombinuje, admirale. To jak jazda wierzchem. Raz się człowiek
nauczy i nigdy nie zapomina.
- Admirał Ackbar zostaje tu ze mną - wtrąciła się cicho Leia. - A siłami w
sektorze Farlax będziesz dowodzić ty.
Uśmiech zniknął jak starty.
- Czyżbyśmy już tego nie przerabiali? - spytał Han, pochylając się do przodu i
opierając łokcie na stole. - Nie jestem dobry w roli admirała. A kto spojrzy, to pomyśli,
że masz kłopoty z podjęciem decyzji. Bo to tak: Etahn, ja, Etahn, ja...
- Han, ona nie ma wyboru - powiedział Ackbar, nie odwracając głowy. - Dowódca
będzie musiał zostać zatwierdzony przez Radę Obrony, a ta nie dowierza obecnie
A’bahtowi.
- Ale czemu ja?
- Bo spędziłeś już nieco czasu z Piątą, znasz okolicę i tamtejsze wymagania
logistyczne, a przede wszystkim nic się za tobą nie ciągnie - powiedziała Leia. -
Fey’lya chciał admirała Jid’ydy...
- Bothanina, rzecz jasna.
- ...a wtedy Bennie kompromisowo zaproponował ciebie. Jak potem wyjaśnił,
sprzyjający mi senatorowie uznali to za wsparcie dla mej osoby, przeciwnicy zaś
widzieli cię jako osobę na tyle niezależną, byś jakoś się ze mną dogadał.
Han pokręcił głową.
- To musiała być jakaś osobliwie żywa debata.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo osobliwe bywają niekiedy te debaty - mruknął
Ackbar, odwracając się od ekranu i podchodząc do stołu. - Senator Cundertol też poparł
w końcu twoją kandydaturę argumentując, i tutaj zacytuję tego wielkiego męża
dosłownie, że „przecież on nic innego nie robi, prawda?”
- Zaiste życzliwa to rekomendacja - powiedział Han. - Przypomnijcie mi kiedyś,
bym podziękował Jego Tępości. - Przysunął do siebie minikomp Ackbara i przyjrzał się
Tarcza Kłamstw
218
liście przydzielonych jednostek. - Podejrzewam, że jest już trochę za późno, aby
negocjować jakiś rozejm?
- Nie sądzę, by Yevethowie kiedykolwiek zechcieli siąść z nami do rokowań jak
równy z równym - odparła Leia.
- Pewnie nie - powiedział Han i odepchnął maszynkę. - A ja już myślałem, że
będziemy wreszcie mieli trochę czasu na to normalne życie, o którym opowiadałaś
Luke’owi. Wydawało mi się, że podobne awantury już za nami. I jeszcze jedno muszę
ci powiedzieć: z prawdziwa przyjemnością odwieszałem mundur do szafy.
Małżonkowie wymienili smutne uśmiechy.
- Proszę, zupełnie jak kiedyś na Yavinie - dodał Han. - Wtedy też budziłaś we
mnie poczucie winy, wstyd i co tam jeszcze, żebym nie uchylał się od brudnej roboty.
Tym razem nie próbuj. Owszem, odczuwam dziwne obrzydzenie do Yevethów, a nawet
się ich boję. Jeśli ich nie powstrzymamy teraz, to marnie widzę przyszłość. Zatem
przyjmuję tę robotę, bo ktoś musi.
- Co trudne, to zwykle i konieczne - mruknął Ackbar.
- To wcale nie jest trudne - odparował Han. - Ci piloci, którzy polecieli do
gromady, chociaż wiedzieli, jak marne mają szanse powrotu, to owszem, im było
ciężko. A ja mam tylko motywować takich jak oni. To kiedy, admirale?
- Za piętnaście godzin odlatuje formacja rozpoznawczych X-wingów,
uzupełnienie dla Piątej Floty. Będą twoją eskortą - powiedział Ackbar. - Powinieneś
dotrzeć krótko po zespołach bojowych Czwartej Floty. Na czas sprawowania funkcji
przyjmiesz tymczasowo rangę komandora.
- Komandora, mówisz? - Han spróbował uśmiechnąć się wesoło do Leii, jednak
ona nie poczuła się tym ani trochę bardziej podniesiona na duchu niż on. - A czy dodają
do tego pieróg?
Wprawdzie Tig Peramis był obecnie osobą bez określonego statusu (bo chociaż
nie uchodził już za pełnoprawnego członka Senatu, to jednak nie został też do końca
stamtąd usunięty), ale zachował pewne przywileje urzędu. Behn-kihl-nahm nie
pozwalał mu przemawiać czy uczestniczyć w głosowaniach zgromadzenia, usunął go
też z Rady Obrony, niemniej karty dostępu Peramisa dawały mu wciąż możliwość
wejścia wszędzie prócz pomieszczeń Rady Obrony. Nie mógł też już zaglądać do
materiałów niejawnych, jednak wciąż bez przeszkód spotykał się z innymi senatorami,
którzy mogli dostarczyć plotek niemal tak samo cennych, jak najtajniejsze akta.
Parę miesięcy temu głośno nazwał Piątą Flotę narzędziem podbojów i tyranii, i
ostrzegł Radę Obrony przez ambicjami córki Vadera. Otrzymał wówczas reprymendę
od Behn-kihl-nahma i odprawę od Tolika Yara, wszelako bieg wydarzeń dowiódł, że
się nie mylił. Potwierdziły się jego najgorsze obawy, zaś błyskawiczna aneksja
osiemnastu niegdyś niepodległych światów w sektorze Farlax, aneksja dokonana pod
pretekstem ich ochrony, wydała się Peramisowi zwiastunem dramatycznej eskalacji.
Nocne spotkania w pokojach Rady Obrony, tajne spotkanie Leii z Radą
Kierowniczą, „nieudana” próba blokady, jawnie emocjonalne nawoływanie do
współczucia dla maleńkich narodów obcych i otwarte, z rozmysłem czynione
Michael P. Kube-McDowell
219
prowokacje wobec Yevethów - wszystko to układało się Peramisowi w obraz
misternego planu, którego zwieńczeniem miałoby być zagarnięcie całej gromady
Koornacht. Nawet periodyczne przypływy krytycyzmu ze strony Senatu wyglądały na
wyreżyserowane, a krytyków miał raczej za bufonów dyskredytujących swoją sprawę
zamiast czynić większe szkody księżniczce.
Pewnego dnia jednak podpity senator Cundertol powiedział mu coś na tyle
niepokojącego, iż Peramisowi przestały wystarczać plotki i pogłoski.
- Stary corelliański pirat i dwie grupy bojowe pod jego rozkazami - zachichotał
Cundertol. - Pokaże wam, pokurcze, jak się walczy. Skoro poprzednik nie chciał
strzelać do obcusi, to go wyobcowano...
Peramis dolał mu wina, w nadziei że usłyszy coś więcej, jednak Bakuranin poczuł
szybko, że stoi na lepszej pozycji, i postanowił się raczej trochę zabawić.
- Było nie rozrabiać - powiedział, chwiejąc się na nogach i grożąc palcem. - Teraz
nie należysz już do dobrego towarzystwa.
Pół godziny później Cundertol leżał ze szklistym wzrokiem, a Peramis wchodził
do biur Senatu z dwoma kartami głosowania w dłoni własną i Cundertola.
Sama ta wykradziona nie starczyłaby dla uzyskania dostępu do akt Rady Obrony,
jednak Peramis wiedział z doświadczenia, że osobiste kody nie są przesadnie strzeżone,
że nie wszędzie przestrzega się ich sprawdzania Konwenanse wymagały tu niejakiej
swobody, gdyż nazbyt tajny kod nie mógłby być prawie nigdy używany w
towarzystwie. Oczywiście, nie dawały dostępu do niczego naprawdę tajnego, a w
każdym razie nie powinny dawać, jednak wedle Peramisa Cundertol był osobą nazbyt
przedkładającą zwykle wygodę nad konwenanse.
Karta Bakuranina okazała się skuteczna dokładnie wszędzie. Peramis znalazł,
czego szukał, zapisane w ksenofobicznym stylu, z którego wynikało zdumiewająco, że
senator w publicznych wystąpieniach i tak powściągał język.
Do sektora Farlax kierował się zespół w sile grupy bojowej. Miał dołączyć do
Piątej. Istota sprawy tkwiła zaś w tym, że pozostałe, osłabione teraz, floty miały nadal
tkwić na swoich pozycjach maskując manewr przegrupowania. Zaś ten Corellianin,
któremu oddano dowództwo połączonych sił, to tak jak Peramis podejrzewał, nikt inny,
tylko mąż księżniczki Len, Han Solo.
Peramis nie bawił w biurze Cundertola dłużej, niż było trzeba, żeby raz przeczytać
materiał i skopiować go na kartę. Potem wrócił do prywatnej jadalni, gdzie zostawił
senatora, schował jego kartę z powrotem do teczki i zostawił kolegę, by ten dalej śnił
sobie pijacki sen.
We własnym apartamencie w misji Walalli wyciągnął spomiędzy zabawek
najstarszego syna małe pudełko otrzymane od Nila Spaara. Nikt go nie widział, rodzinę
odesłał do domu już parę miesięcy temu, a skromna obsada placówki dobrze wiedziała,
że nie należy przeszkadzać szefowi w środku nocy.
Peramis usiadł przy stole w swoim gabinecie, podłączył pudełko do minikompa i
dalej do hiperkomu. Zawahał się. Sama czynność przygotowywania urządzenia czemuś
napełniła go niepokojem. Nie korzystał wcześniej z owego pudełka, powtarzał sobie, że
nigdy tego nie zrobi. Nie uważał siebie za szpiega, a już w żadnym razie za zdrajcę.
Tarcza Kłamstw
220
Jednak zatrzymał prezent.
Powtarzał sobie, że jest człowiekiem honoru służącym słusznej sprawie
powstrzymania militaryzmu, zagrażającego temu wszystkiemu, co wynikło ze
zwycięstwa Rebelii. Po udanej kampanii w sektorze Farlax Leia będzie nie do ruszenia.
Trzeba ostrzec Yevethów.
Peramis uznał za przykład kosmicznej ironii fakt, że to senator Cundertol ostrzeże
ich własnymi słowami.
Jednak gdy uruchomił hiperkom, czym prędzej opuścił gabinet, by samemu tych
słów raz jeszcze nie usłyszeć.
Trzy godziny przed dotarciem do „Nieustraszonego” wahadłowiec komandora
Floty „Zatyczka” wraz z eskortą wypadł gwałtownie z nadprzestrzeni. Naprzeciwko
czekało pół tuzina yevethańskich okrętów - jednostka przechwytująca przerobiona z
pancernika klasy Dreadnaught, która wyciągnęła ich z nadprzestrzeni, dwa kuliste statki
i trzy pomniejsze okręty.
Pułapka została zastawiona naprawdę po mistrzowsku. Zanim zaskoczeni piloci
myśliwców i pasażerowie pojęli, co się dzieje, ich jednostki znalazły się pod
szaleńczym ostrzałem z dział jonowych. Myśliwce niemal natychmiast utraciły
zdolność bojową i odpłynęły dryfując. Zignorowano je. Nieuzbrojony, ale chroniony
silnymi ekranami wahadłowiec wymagał większej ilości trafień, ale po kilku chwilach i
on stracił zdolność do manewrów czy ucieczki.
Niebawem jeden z kulistych statków wziął go na hol i skierował na nowy kurs.
Wściekły z bezsilności, niezdolny porozumieć się nawet z pozostałymi pilotami Plat
Mallar widział, jak połączona para skoczyła w kierunku Koornacht. Gromada
wypełniała całe niebo po prawej burcie i przypominała roziskrzone malowidło.
Mallar nigdy nie był tak pewien bliskości śmierci, jak wówczas, gdy wahadłowiec
zniknął. Myśliwce były całkiem bezradne, żadna z pozostałych pięciu jednostek nie
miałaby najmniejszych kłopotów z ich zniszczeniem.
Te jednak ustawiły się zgrabnie w szyk V z pancernikiem na czele i zaraz
skoczyły, uznając wyraźnie, że misja dobiegła końca. „Czemu darowali nam życie?”,
zastanawiał się Mallar. Niemal natychmiast pojął dlaczego, i aż mu się mdło zrobiło.
„Abyśmy mogli przekazać Flocie i Coruscant, co stało się z komandorem. Abyśmy
wiedzieli, że go mają”.
Hana przyprowadzono przed oblicze Nila Spaara nie jako trofeum, ale jako
osobliwość.
Spotkanie było prywatne, bez innych świadków oprócz strażników Hana dwóch
nader silnych Yevethów, którzy nie nosili żadnej broni, ale też żadnej nie potrzebowali,
szczególnie że Han był skrępowany. Miejsce zaś wybrano zdumiewające - nie salę
tronową ani arenę, zwykłe miejsce poniżania pokonanych, ale wykładane kafelkami
pomieszczenie z odpływami w podłodze i zraszaczami na ścianach. Han gotów był je
uznać za łaźnię względnie rzeźnię, chociaż ta druga możliwość wcale go nie
fascynowała i zły był na siebie, że w ogóle o niej pomyślał.
Michael P. Kube-McDowell
221
Gdy wicekról Yevethów okrążał z wolna jeńca, ze szczególną uwagą przyjrzał się
sińcom i oparzeniom, których Han nabawił się, stawiając opór drużynie abordażowej,
gdy wdarła się na pokład „Zatyczki”. Pochylił się nawet, by obejrzeć znaki, jednak
pilnował się, by nie dotknąć Hana nawet przez rękawiczkę.
- Jesteś partnerem Leii.
- Pewne sekrety szybko się wydają - mruknął Han, postanawiając wypróbować
przeciwnika. - A ty jesteś Nil Spaar. Wiele o tobie słyszałem, zawsze źle. Otwierasz
listę moich antypatii. Nawet Jabbę Hutta wyprzedziłeś. Dodam jeszcze, że moim celem
życiowym jest pożyć dłużej niż ci, których mam na liście. Zanim zastąpiłeś Jabbę,
byłem już w połowie roboty.
Władca Yevethów jakby wcale nie zwrócił uwagi na tę wypowiedź.
- Jakim rodzajem szkodnika jesteś?
- Właściwe słowo to chyba „łotr”. Albo „corelliański łajdak”. Reaguję też na
„kanalię”, „pirata”, „przemytnika”, „drania”, „szubrawca” i kilka innych. Tam, skąd
jestem, nie wszystkie z tych słów uważa się za uprzejme, zatem i ja nie zawsze
dochowuję form. Niemniej domyślam się, że „szkodnik” jest określeniem
pogardliwym.
- Jesteś mocniejszy niż ona - powiedział Nil Spaar, przechylając głowę. - Czemu
za nią poszedłeś? Czemu nie ty przewodzisz?
Han spojrzał pogardliwie na wicekróla i pokręcił głową.
- Chciałem cię uprzedzić, że pojmanie mnie było twoim największym, życiowym
wręcz błędem - odpowiedział. - Teraz jednak widzę, że wcześniej popełniłeś błąd
jeszcze większy. Od początku nie potrafiłeś docenić Leii. Z dnia na dzień potrafi
przemienić się w najpotężniejszą znaną mi osobę. A to oznacza, że czekają cię kłopoty.
Nil Spaar nic nie powiedział, tylko wycofał się w kąt pomieszczenia, jakby
zamierzał wyjść. Potem skinął na strażników i powiedział kilka słów w nieznanym
języku. Jeden ze strażników odsunął się o krok i stanął pod ścianą. Drugi, z
napuchniętymi grzebieniami na skroniach, stanął przed Hanem i zamachnął się nań tak
gwałtownie, że Solo nawet nie zdołał się uchylić.
Cios trafił go w lewą rękę dokładnie nad oparzeniem od blastera, którym kapitan
Sreas próbował w panice się ostrzeliwać i pomyłkowo trafił Hana. Uderzenie było tak
silne, że ręka momentalnie obwisła bezwładna. Drugi cios został wymierzony w twarz,
jednak tym razem Han osłabił go nieco, odwracając głowę. Niemniej zabolało
paskudnie.
Bicie zdawało się nie mieć żadnego rzeczywistego powodu, wyglądało raczej na
mały eksperyment. Nil Spaar stał spokojnie i patrzył, jakby na coś czekał, w dodatku
beznamiętnie, niczym klinicysta. Han zastanowił się, czy strażnik widział kiedykolwiek
wcześniej człowieka, i postarał się zapamiętać, jak i gdzie go uderzono, by poznać
potencjalne słabe miejsca Yevethów.
Trwało to, aż po uderzeniu w głowę Han upadł na podłogę i krew pociekła mu z
ust i z nosa. Wówczas Nil Spaar przemówił ostro do strażnika i ten błyskawicznie
odstąpił. Wicekról podszedł do Hana i przykucnął obok. Ciekawie przyjrzał się
obrażeniom. Sięgnął dłonią i dotknął rękawiczką krwawego śladu na głowie Hana.
Tarcza Kłamstw
222
Uniósł dłoń do twarzy i przesunął palce obok występów jarzmowych, jakby wąchał
posokę.
- Słaba jest twoja krew, jak zwykle u szkodników - powiedział. - Nie podbuduje
serca. Nie pożywi mara-nas. Nie przyda się w lęgowni. Nie wiem, czemu ci się oddała.
Nie rozumiem czemu nie umarłeś bez partnerki.
Potem wstał, zdarł rękawiczki i cisnął je na podłogę.
- Tar makara - rzucił do strażników. - Talbran.
Obaj przyklękli i obnażyli karki.
- Ko, darama - zamruczeli.
Gdy Nil Spaar wyszedł, strażnicy umyli energicznie Hana i całe pomieszczenie, a
potem zabrali komandora do celi, gdzie siedział porucznik Barth i w której leżało ciało
kapitana Sreasa.
Gdy Ackbar wrócił do salonu, wyraz twarzy miał zupełnie odmienny niż kilka
minut wcześniej, gdy wychodził. Spojrzał na siedzącą pośrodku podłogi Leię, która
obejmowała akurat Jainę i szeptała jej do ucha coś uspokajającego. Wiedział, że jej
samej te szepty nie pocieszają.
- Leia - powiedział i odchrząknął. - Pozwolisz na chwilę? Trzeba się czyim zająć i
obawiam się, że to nie może czekać.
Spojrzała na niego wymownie. „Proszę, dość”. Pozwoliła jednak, by Winter
wzięła Jainę, a sama poszła za Ackbarem na dziedziniec.
- Masz jakieś wieści o Hanie? Coś. od Yevethów?
Ackbar pokręcił głową i wskazał na ścieżkę wiodącą ku bramie, gdzie na zewnątrz
czekał posłaniec.
Leia rzuciła Ackbarowi niedowierzające spojrzenie i poszła tam, gdzie S-EP1
strzegł czujnie wejścia.
- Księżniczko, przysłał mnie przewodniczący Rady Kierowniczej Senatu, abym
doręczył ci wezwanie do rąk własnych.
Wzięła kopertę i dopiero teraz ujrzała Behn-kihl-nahma stojącego kilka kroków
dalej, na skraju cienia.
- Przepraszam - powiedział podchodząc. - Nic nie mogłem poradzić.
- Wpuść Benniego, Śpioszku - poleciła Leia, odsuwając się i robiąc przejście. -
Kto? Kto chce mi to teraz zrobić?
Benn-kinl-nahm zmarszczył oblicze, jakby wolał nie odpowiadać.
- Wezwanie wysłano z inicjatywy przewodniczącego Berrussa.
Stary przyjaciel Baila Organy i drugi po Benniem sojusznik Leii. To było jak cios
z ukrycia.
- Czemu? - spytała błagalnie.
- Doman uważa, że obecnie decyzje powinien podejmować ktoś mniej osobiście
zaangażowany w sprawę - odparł łagodnie Behn-kihl-nahm. - Ma nadzieję, że
zrozumiesz i sama ustąpisz. Obawia się, że możesz zacząć działać pochopnie.
- Pochopnie! - zaśmiała się gorzko Leia. - Dobrze mnie zna, to prawda. Niczego
tak w tej chwili nie pragnę, jak zetrzeć Yevethów z oblicza N’zoth. Ale jak? Co w
Michael P. Kube-McDowell
223
ogóle mogę uczynić, Bennie? - spytała retorycznie, chociaż wyraźnie pragnęłaby
usłyszeć jakąś odpowiedź. - Yevethowie mają mojego męża. Ojciec moich dzieci jest w
rękach Nila Spaara.
Tarcza Kłamstw
224
P O D Z I Ę K O W A N I A
Wszechświat Gwiezdnych Wojen tak się rozwinął i wzbogacił od czasu „Powrotu
Jedi”, że nawet ktoś mający najlepsze intencje nie jest zdolny zapanować nad
wszystkimi jego detalami całkiem samodzielnie.
A zatem wielce jestem wdzięczny za pomoc wielu pisarzom i fanom Gwiezdnych
Wojen - Genie’em, CompuServe i Internecie - którzy zadali sobie trud znalezienia
odpowiedzi na moje pytania (a nawet podjęli niejakie śledztwa). W szczególności
myślę o Kevinie J. Andersonie, Rogerze McBride Allenie, Matcie Harcie, Robercie A.
Cashmanie, Laurie Burn, Jimie Fisherze, Cathy Bowden, Timie O’Brienie, Wm. Paulu
Sudlowie i Stevie Ozmanskim, spośród których każdy dodał chociaż stronę pomocnej
w mojej pracy faktografii.
Dalszych nieocenionych uwag dostarczyły: Billa Slavicska „Przewodnik
encyklopedyczny”, Shane’a Johnsona „Star Wars Technical Journal”, Dana Wallace’a
opracowanie dotyczące planet i rozmaite inne źródła, leksykony i zestawienia
dostarczone przez Sue Rostoni z Lucasfilmu i Toma Dupree z wydawnictwa Bantam.
Raz jeszcze pragnę podziękować mojej rodzinie i pierwszym czytelnikom, którzy
z wielkim poświęceniem zdejmowali z mojej głowy liczne obowiązki, tak abym mógł
poświęcić jak najwięcej czasu pracy pisarskiej. Bez Gwen, Matta, Amandy, Arlyn i
Roda, ich pomocy i wysiłku, książka ta wciąż jeszcze daleka byłaby od ukończenia, a
mój agent (oraz wydawca) dorobiliby się o wiele więcej siwych włosów, niż dotąd za
moją przyczyną im przybyło.
Niezmiennie wdzięczny pozostaję też George’owi Lucasowi za danie mi szansy
dopisania kilku nowych stronic do rozwijającej się wciąż sagi Gwiezdnych Wojen.
Rola, de facto, historyka stabilizującej się Nowej Republiki i biografa kilku jej
legendarnych postaci to rola tak fascynująca, jak i wysoce uprzywilejowana.
Michael Paul McDowell
6 lutego 1996
Okemos, Michigan