06 (160)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 6 .    






1
   - Taak, teraz trzeba zdobyć coś na Numpha! - mruczał Terl,
przeglądając w swoim biurze dokumentację Towarzystwa. Koniecznie musi coś
znaleźć. Mając wystarczającego haka na Dyrektora Planety, mógłby wreszcie
poważnie rozpocząć realizację swojego projektu. Bogactwo i władza na rodzimej
planecie były tuż-tuż, prawie widział, jak kiwają doń zapraszająco. Ale Numph
mógł mu w tym przeszkodzić. Gdyby miał dyrektora w garści, mógłby spokojnie
zrobić to; co trzeba, zatrzeć wszelkie ślady (łącznie z waporyzacją zwierzaków),
rozwiązać stosunek służbowy z Towarzystwem i zacząć pławić się w luksusie na
Psychlo. Tymczasem Numph stawał się nieco krnąbrny; podczas ostatniego spotkania
przed kilkoma dniami skarżył się na hałas bezpilotowego samolotu zwiadowczego, a
także zauważył, niby to w formie komplementu, że nie otrzymuje żadnych doniesień
na temat "buntu".
    Terl przewracał kartki publikacji Towarzystwa zatytułowanej
"Międzygalaktyczny rynek metali", którą wydawano kilka razy w roku. Przeznaczona
była dla departamentu handlu, którego nie było na Ziemi, ponieważ rudę wysyłano
bezpośrednio na rodzimą planetę. Jednakże publikacje były rutynowo rozsyłane do
licznych baz kopalnianych we wszystkich galaktykach i Terl przeglądał właśnie
najnowszy jej egzemplarz, wyłowiony ze skrzynki, w której nadeszła ostatnia
poczta.
    Tyle kredytów za taki metal, tyle kredytów za inny, tyle a tyle
za nie przetopioną rudę o takiej a takiej procentowej zawartości metalu. Było to
nudne, ale Terl pracowicie przekopywał się przez tekst, mając nadzieję, że
wpadnie na jakiś trop. Od czasu do czasu spoglądał na monitory, sprawdzając, co
robi zwierzak. Skrzynka zdalnego sterowania leżała na zarzuconym papierami
biurku, gotowa do użycia. Jak dotąd zwierzak zachowywał się poprawnie. Udało mu
się w jakiś sposób zdjąć juki z rannego konia. Ściągnął trochę żywicy z drzewa i
pokrył nią ranę. Musiało to być skuteczne, ponieważ koń stał już na nogach i
mimo że jeszcze trochę oszołomiony skubał wysoką trawę. Następnie zwierzak
zbudował ogrodzenie dla trzech pozostałych, łącząc kołki plecioną liną wydobytą
z juków. Jeden z koni usiłował wszędzie za nim chodzić, trącając go pyskiem.
Terla niezwykle dziwił fakt, że zwierzak mówił do swoich zwierząt. Bardzo
osobliwe! Terl nie rozumiał tego języka, lecz przysłuchiwał się uważnie, by
dowiedzieć się, czy konie coś mówią. Może odpowiadały? Ultradźwiękami? Musiały,
ponieważ zwierzak od czasu do czasu im odpowiadał. Czyżby to był język inny niż
ten, którego używał do rozmów z dwiema istotami w klatce? Terl przypuszczał, że
zwierzak mógł używać kilku różnych języków. No cóż, mniejsza o to, nie było to
istotne. "Nie jestem przecież Chinkosem" - pomyślał pogardliwie.
    Kolejną rzeczą, która go zainteresowała, był widok zwierzaka
dosiadającego konia i jadącego w kierunku rejonu robót. Z tego, co mógł zobaczyć
dzięki zawieszonej na szyi zwierzaka kamerze, robotnicy Psychlo nie zwracali nań
większej uwagi. Stworzenie ludzkie podjechało do Kera. Zaintrygowany Terl
wzmocnił siłę głosu. Kiedy Ker usiłował się dyskretnie wymknąć, zwierzak
powiedział coś osobliwego:
    - To nie twoja wina.
    Ker zastygł w miejscu, wyglądał na zmieszanego.
    - Przebaczam ci - rzekł zwierzak.
    Ker po prostu stał, wytrzeszczając oczy. Terl nie widział zbyt
dobrze ocienionej kopułą kasku twarzy Kera, ale odniósł wrażenie, że zagościł na
niej wyraz ulgi!
    Czekała go jeszcze jedna niespodzianka: zwierzak pożyczył od
Kera spychacz! Podszedł do nich Char i wyraźnie usiłował się temu przeciwstawić,
ale Ker odprawił go machnięciem łapy. Zwierzak uwiązał konia z tyłu maszyny i
odjechał pojazdem z powrotem na płaskowyż. Ker, wyglądał tak, jakby groził
Charowi. Czyżby zwierzak rozpętał spór pomiędzy dwoma Psychlosami? Jak mu się to
udało?
    "No cóż - myślał Terl - może to wcale nie była kłótnia. Obraz
na ekranie nie jest zbyt wyraźny, a dźwięki zagłusza huk maszynerii". I zajął
się ponownie rozwiązywaniem zagadki Numpha.
    Gdy znów sobie przypomniał o konieczności skontrolowania
zwierzaka, zobaczył, że wykorzystał on spychacz do powalenia kilka drzew i
zgromadzenia ich w pobliżu klatki. Teraz właśnie układał drzewa, zgrabnie
sterując łopatą. Terl był zadowolony, że zwierzak potrafi dobrze operować
spychaczem. Takie umiejętności będą mu bardzo potrzebne.
    Ceduły giełdowe boksytu w różnych galaktykach tak go
zaabsorbowały, że nie zwracał uwagi na zwierzaka prawie do zmroku. Okazało się,
że ten oddał już spychacz i teraz kończył budować coś w rodzaju płotu dookoła
klatki. No tak, Terl przypomniał sobie, jak zwierzak mówił, że konie mogłyby
przypadkiem dotknąć prętów.
    Po kolejnej godzinie studiowania cen Terl nałożył maskę i
poszedł sprawdzić, co dzieje się w pobliżu klatki. Stwierdził, że zwierzak
wybudował sobie z gałęzi szałas, do którego wstawił już stół, maszynę uczącą i
juki, a teraz właśnie rozpalał przed nim ognisko. Terl nie przypuszczał nawet,
że człowiek potrafi zbudować sobie schronienie bez obrobionego budulca lub
kamieni. Zwierzak wyjął z ogniska palącą się gałąź i trzymając coś jeszcze pod
pachą, ruszył w stronę klatki. Terl wyłączył prąd i wpuścił go do środka.
Zwierzak podał żagiew większej dziewczynie, położył na ziemi jakieś zawiniątka,
po czym wyszedł i nazbierawszy trochę drew, wniósł je do klatki. Zamknięte w
klatce stworzenia posprzątały ją, oczyściły stare skóry i rozebrały stojak do
suszenia mięsa. Kiedy sprawdzał ich obroże i mocowanie linek, widział, jak
wzdrygają się przed nim, jakby był zapowietrzony. Rozbawiło go to.
    Gdy wypchnął już zwierzaka z klatki i właśnie zamykał drzwi,
nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. Pośpiesznie włączył prąd i popędził do
biura. Zdarł maskę jednym szarpnięciem łapy i rzucił się do stojącego na środku
biurka olbrzymiego kalkulatora. Pazurami zaczął grzechotać po klawiaturze.
Raporty dotyczące tonażu wysyłanej rudy błyskały na ekranie wprowadzane do
pamięci. Przedzierając się przez różne publikacje na temat cen sprzedaży,
bombardując pamięć kalkulatora rozmaitymi danymi, wyliczył - według cen podanych
przez centralne biuro Towarzystwa - wartość wysłanej z Ziemi rudy. Wpatrywał się
w ekran wytrzeszczonymi oczami. Zupełnie oszołomiony odchylił się na krześle do
tyłu.
    Z danych o kosztach eksploatacji i bieżącej wartości rynkowej
wysłanej rudy wynikał jeden niewiarygodny fakt. Mało że żadna operacja na Ziemi
nie przynosiła strat, to jeszcze wartość sprzedanej rudy pięćset razy
przekraczała wszelkie koszty jej wydobycia! Ta planeta była niewiarygodnie
dochodowa! Oszczędności...! Do cholery! Stać ich było na płacenie pięcio-,
dziesięcio-, a nawet piętnastokrotnie wyższych pensji i premii! A jednak Numph
je obciął...
    Pracował do późnej nocy. Dokładnie przeglądał każdy raport,
jaki Numph w ostatnich miesiącach wysłał do Centrali Towarzystwa. Na pozór
wyglądały zwyczajnie, jednakże dane o wypłatach były nieco podejrzane. Zawierały
nazwisko i stanowisko pracownika, a potem - w rubryce PENSJA - informację:
"Normalna pensja dla tego stanowiska". W rubryce PREMIA wpisane było: "Tak jak
wyznaczono". Doprawdy, bardzo zabawny sposób prowadzenia rachunkowości.
    Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że rejon kopalniany nie
jest centrum administracyjnym, żebrak mu personelu i że to centralne biuro
powinno odpowiednio wygładzić i uzupełnić raporty - ostatecznie sekcja rachuby
Centrali Towarzystwa nie tylko miała odpowiednią liczbę personelu, ale na
dodatek była jeszcze całkowicie zautomatyzowana. Tu, na Ziemi, pracownicy
rachuby po prostu przekazywali wypłaty pracownikom Towarzystwa przez okienko
kasy, a ponieważ wielu górników nie potrafiło pisać, więc nie podpisywało się
żadnych list płac. Zaniechanie tej formalności pociągnęło za sobą konieczność
odsyłania na Psychlo ciał pracowników, którzy zginęli w wypadkach.
    Później, około północy, Terl znalazł znów coś komicznego tym
razem w sprawozdaniach dotyczących pojazdów. Pojazdy eksploatowane w czasie
każdego pięciodniowego tygodnia roboczego rejestrowano zwyczajowo za pomocą ich
numerów seryjnych. Pierwszą dziwną rzeczą było to, że to Numph osobiście robił
wykazy pojazdów w ruchu - Terl rozpoznał charakter jego pisma. A na pewno nie
było to zajęcie dla Dyrektora Planety!
    Terl zdziwił się po raz drugi, gdy natknął się raptem w
wykazach na pojazd, o którym wiedział, że na pewno go nie używano. Chodziło o
jeden z dwudziestu samolotów bojowych, które były ściągnięte z innych baz
kopalnianych. Wszystkie te samoloty znajdowały się na pobliskim lotnisku,
ponieważ nie starczyło już dla nich miejsca w hangarze. A jednak w sprawozdaniu
było napisane wyraźnie: "Samolot Bojowy 3-450-9676". I to właśnie Numph umieścił
go w wykazie.
    Raport po raporcie, Terl dokładnie sprawdzał wykazy
eksploatowanych pojazdów. Zauważył, że w każdym raporcie kolejność numerów
seryjnych była inna. Czy może...? Tak! To musiał być jakiś szyfr! Pracował aż do
świtu, ale w końcu udało mu się znaleźć klucz. Z numerów seryjnych niezliczonej
liczby pojazdów znajdujących się na tej planecie można było odpowiednio wybrać
trzy ostatnie cyfry i za pomocą zwykłego podstawienia w ich miejsce liter
przesłać takie informacje, jakie się tylko chciało. Ciesząc się jak dziecko,
przeczytał pierwszą rozszyfrowaną wiadomość. Brzmiała ona: "Nie ma skarg.
Różnica bankowa - jak zwykle". Z nowymi siłami zabrał się znowu do obliczeń.
Raporty były przesyłane do rachuby centralnego biura Towarzystwa - do Nipe,
bratanka Numpha. Łączne wypłaty pensji i premii na Ziemi powinny się zamykać w
kwocie stu sześćdziesięciu siedmiu milionów kredytów galaktycznych. Obecnie
jednak wypłacano tylko połowę pensji i nie płacono żadnej premii. Tymczasem na
rodzimej planecie Nipe wykazywał pełne płace wraz z premiami, a na konto swoje
oraz Numpha przekazywał "wygospodarowaną nadwyżkę". Operacja przynosiła im na
czysto sto milionów rocznie!
    Były na to dowody: szyfr, niekompletna rachunkowość. Całe biuro
dygotało, gdy Terl chodził tam i z powrotem, gratulując sobie w duchu. Nagle
zatrzymał się. A co by było, gdyby zmusił Numpha i Nipe do przyjęcia go do
spółki? Przyjęliby go. Musieliby! Ale nie.:. Jako dobry szef bezpieczeństwa Terl
od razu uświadomił sobie, że jeśli on potrafił wpaść na trop tej machinacji, to
mógłby to zrobić także ktoś inny. Były to wielkie, ale niebezpieczne pieniądze.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że Numph i Nipe zostaną w końcu nakryci, a
wtedy czeka ich waporyzacja. Nie, Terl nie chciał brać w tym udziału. Nie
popełnił dotychczas żadnego przestępstwa. Nie można by go było nawet skazać za
niewykrycie tej afery, ponieważ rachunkowość nie wchodziła w zakres obowiązków
jego departamentu. Żadne skargi na ten temat nie dotarły do niego z urzędu
ochrony bezpieczeństwa. Miał na piśmie polecenia od Numpha, aby zachować
czujność w sprawie buntu, ale nikt mu nie wydawał żadnych poleceń, by utrzymywać
porządek w centralnym biurze Towarzystwa.
    Nie! Terla zadowoli własne sto milionów. Wszystko powinno pójść
gładko, wszystko było dopracowane. Nie jest to przecież ruda Towarzystwa, żaden
z pracowników Towarzystwa nie będzie w to zaangażowany. W razie czego mógł
określić swoje przedsięwzięcie jako eksperyment i nawet udowodnić, że polecono
mu je przeprowadzić. Nic nie zostanie zapisane w dokumentacji. Ostatnia,
niewielka część tego przedsięwzięcia - wysłanie ładunku na rodzimą planetę -
była wprawdzie ryzykowna, ale nawet i z tego byłby w stanie się wykaraskać,
gdyby go złapano. Ale nie da się złapać!
    Niech Numph i Nipe mają tę swoją fortunę - i całe związane z
nią ryzyko! Zachowa te akta tak długo, jak długo będą mu potrzebne do
szantażowania Numpha, a potem zniszczy. Och, jakże się cieszył na następne
spotkanie z dyrektorem!










2
   - Słyszałem, że złapałeś więcej zwierząt - powiedział gderliwie
Numph następnego popołudnia.
    Naprzykrzając się sekretarce, Terl załatwił wreszcie wizytę u
Numpha. Nie było to łatwe, gdyż nie cieszył się zbytnią sympatią pracowników
biura, a już stanowczo nie cieszył się nią u samego dyrektora.
    Numph siedział za biurkiem. Nie patrzył na Terla.
    - Zgodnie z pańskim upoważnieniem - odparł Terl.
    - Hm - chrząknął Numph. - Wiesz, prawdę mówiąc, to nie widzę
nawet śladu tego twojego buntu.
    Terl położył ostrzegawczo łapę na wargach. Przyniósł na to
spotkanie mnóstwo dokumentów i jakiś przyrząd. Wziął go do łapy. Oniemiały
dyrektor przyglądał się, jak Terl zaczyna wadzić przyrządem po całym biurze
wzdłuż zakrzywionych belek kopuły, obok krawędzi dywanu, nad biurkiem i nawet
pod krzesłami. Za każdym razem, gdy Numph chciał zadać jakieś pytanie, Terl
kiwał ostrzegawczo pazurem. Wyraźnie upewniał się, czy nie było gdzieś ukrytego
podsłuchu. Niczego nie wykrywszy, uśmiechnął się uspokojony i usiadł.
    - Nie podoba mi się ten samolot zwiadowczy, huczący tu każdego
ranka - powiedział Numph. - Przyprawia mnie o ból głowy.
    - Zaraz zmienię jego kurs, Wasza Planetarna Mość. - Terl
zanotował uwagę dyrektora.
    - I te zwierzęta - dodał Numph. - Zakładasz sobie prawdziwe
zoo. Właśnie dziś rano Char mówił mi, że masz ich o sześć więcej.
    - No cóż, faktycznie - odparł Terl - do realizacji projektu
potrzeba ich ponad pięćdziesiąt. Będę również potrzebował maszyn, żeby nauczyć
je ich obsługiwania, oraz upoważnienie...
    - Absolutnie nie! - przerwał Numph.
    - Zaoszczędzi to Towarzystwu masę pieniędzy i zwiększy jego
zyski...
    - Terl, mam zamiar wydać polecenie, by zwaporyzować te
stworzenia. Gdyby centralne biuro dowiedziało się o tej twojej akcji...
    - To wszystko jest poufne - rzekł Terl. - Ma być dla nich
niespodzianką. A jacy będą wdzięczni, gdy zobaczą, że wydatki na pensje i premie
maleją, a ich zyski są coraz większe.
    Numph skrzywił się pogardliwie, ale Terl wiedział już
wystarczająco dużo. Przypuszczał, że dyrektor miał w planie zwiększenie liczby
personelu przysyłanego z Psychlo. Każdy dodatkowo zatrudniony pracownik jeszcze
bardziej nabijałby mu kiesę.
    - Znam inne sposoby zwiększenia eksportu rudy - powiedział
Numph. - Rozważam podwojenie liczby pracowników. Na Psychlo jest mnóstwo
bezrobotnych.
    - Ale to zredukuje zyski - rzekł Terl niewinnym głosem. A
przecież sam mi pan mówił, że właśnie teraz toczy się batalia o zyski.
    - Więcej rudy, większe zyski - odparł Numph wojowniczo. - A jak
już tu przyjadą, będą pracować za połowę pensji. To jest nieodwołalne.
    - Jeśli zaś chodzi o upoważnienia, które mam tutaj - rzekł
spokojnie Terl - w sprawie wyuczenia miejscowej, tubylczej siły roboczej...
    - Czy nie słyszałeś, co powiedziałem? - zapytał Numph ze
złością.
    - Och, tak, słyszałem pana - uśmiechnął się Terl. - Ja tylko
troszczę się o interesy Towarzystwa i wzrost jego zysków.
    - Czyżbyś chciał powiedzieć, że ja się o to nie troszczę?
zapytał dyrektor wyzywająco.
    Terl położył mu na biurku plik dokumentów. W pierwszej chwili
Numph zrobił taki ruch, jakby chciał je od siebie odsunąć, ale nagle zamarł z
wytrzeszczonymi oczami. Ostrożnie podniósł pierwsze kartki. Łapy zaczęły mu się
trząść, gdy czytał oszacowania zysków i zakreślone kółkami luki w aktualnych
informacjach o zarobkach, numery pojazdów i na końcu rozszyfrowaną wiadomość:
"Nie ma skarg. Różnica bankowa - jak zwykle". Spojrzał na Terla z panicznym
strachem.
    - Zgodnie z regulaminem Towarzystwa - powiedział Terl mam prawo
zająć pana stanowisko.
    Numph jak zahipnotyzowany patrzył na zawieszony u pasa Terla
miotacz.
    - Ale administracja niezbyt mnie obchodzi. Poza tym jestem w
stanie zrozumieć, że ktoś w pana wieku, nie mający przed sobą żadnej
przyszłości, mógł szukać innych sposobów rozwiązania swoich problemów. Jestem
bardzo wyrozumiały.
    Numph wstrzymał oddech.
    - Ściganie przestępstw popełnianych na Psychlo nie należy do
moich kompetencji - dodał Terl i ciągnął dalej: - Był pan zawsze dobrym
administratorem, głównie z tego względu, że nie utrudniał pan innym pracownikom
wykonywania tego, co uważali za najlepiej służące interesom Towarzystwa. -
Zgarnął ze stołu dowody rzeczowe. - Ze względu na mój szacunek do pana wszystkie
dowody zostaną ukryte tak, że nikt ich nigdy nie zobaczy, o ile, oczywiście, nic
mi się nie przydarzy. Nie zamelduję do Centrali Towarzystwa. Nic o tym wszystkim
nie wiem. Nawet jeśli pan będzie twierdził, że wiedziałem, nie znajdą żadnych
dowodów i nikt panu nie uwierzy. Jeśli pana za to zwaporyzują, to wyłącznie w
skutek błędów popełnionych przez pana gdzie indziej. Ja nie będę miał z tym nic
wspólnego. - Wstał i położył na biurku dyrektora potężny plik nie wypełnionych
formularzy zapotrzebowań i upoważnień. - Do pańskiego podpisu - powiedział.
    - Ależ one są in blanco - zaczął Numph. - Mógłbyś wpisać na
nich cokolwiek! Maszyny, kopalnie, operacje wymienne, nawet własne przeniesienie
poza tę planetę!
    Ale głos zaczął go zawodzić. Miał wrażenie, że i jego umysł
przestaje normalnie funkcjonować. Poczuł, że Terl wciska mu w łapę pióro. Przez
następne piętnaście minut bezmyślnie, jak automat, podpisywał niezliczone
formularze.
    - Wszystko dla dobra Towarzystwa - uśmiechnął się Terl. Gruby
plik formularzy włożył do opatrzonej zamkiem szyfrowym walizeczki, materiały
dowodowe zaś do koperty, i zebrał swój sprzęt.
    - Usunięcie pana ze stanowiska zrujnowałoby pana karierę. Będąc
pańskim przyjacielem, staram się tylko zminimalizować szkody wyrządzone
Towarzystwu. Miło mi panu zakomunikować, że z mojej strony nie zagraża mu żadne
niebezpieczeństwo. Proszę w to uwierzyć! Jestem oddanym pracownikiem
Towarzystwa, ale ochraniam swoich przyjaciół.
    Skłonił się lekko i wyszedł.
    Numph siedział zdrętwiały w fotelu. W skołatanej głowie plątała
mu się wciąż jedna tylko myśl: szef bezpieczeństwa jest demonem, a on, Numph,
będzie odtąd całkowicie od niego zależny. Był tak sparaliżowany strachem, że
nawet nie pomyślał o ostrzeżeniu Nipe. Od tej chwili Terl stanie się faktycznym
dyrektorem tej planety i będzie robił, co mu się będzie podobało.










3
   Przygnębienie obu dziewcząt napawało Jonniego troską. Zrobiły,
co mogły, by uporządkować i wysprzątać brudną klatkę. Próbowały nawet przybierać
radosny wyraz twarzy, gdy rozmawiał z nimi przez pręty. Pattie udawała pogodną
trochę lepiej niż Chrissie, ale gdy Johnie powiedział jej, że na pewno wyjdzie
za mąż za króla gór - był to żart, którym zawsze ją rozśmieszał - zalała się
łzami. Próbująca ją uspokoić Chrissie też zaczęła płakać.
    "Trzeba czymś je rozweselić albo przynajmniej stale dawać im
jakieś zajęcie" - pomyślał Johnie. Dosiadł Wiatrołoma i wyjechał z terenu bary.
Tancerka wraz z trzecim koniem, zwanym Starym Wieprzem ze względu na to, że
dziwacznie chrząkał, podążała za nimi. Blodgett czuł się już lepiej, ale upłynie
jeszcze trochę czasu, zanim będzie mógł biegać.
    Johnie szukał jelenia. Mając dziczyznę do wędzenia oraz skórę
do oprawienia i wygarbowania, dziewczęta nie będą miały czasu na zamartwianie
się: Jego własna gorycz i poczucie winy też nieco zelżały, gdy pędził przez
równinę. Udało mu się upolować nie tylko jelenia. W małej kotlince natknął się
również na antylopę. Wiodąc za sobą objuczone konie, szukał ziół dających
dziczyźnie przyjemny zapach. Było jeszcze za wcześnie na jagody, ale liście
wystarczą.
    Jego uwagę zwróciło dobiegające z daleka buczenie. Zatrzymał
się, badając wzrokiem niebo, i dostrzegł szybko powiększający się punkcik, który
zbliżał się w jego kierunku. Ciekawość zaczęła ustępować miejsca zaniepokojeniu.
Dokąd zmierzał ten obiekt? Leciał teraz z niewielką prędkością, bardzo nisko.

    Nagle zrozumiał że obiekt kieruje się wprost na niego. Był to
jeden z samolotów z lotniska koło bazy. Znajdował się już na wysokości zaledwie
stu stóp nad ziemią i denerwował hukiem konie. Johnie trącił piętami Wiatrołoma
i ruszył w kierunku bary. Samolot odleciał, zawrócił, a potem z nagłym
przyśpieszeniem zaczął na niego nurkować. Ziemię przed końmi rozerwały wybuchy.
Wiatrołom stanął dęba i usiłował skręcić w bok. Jonniemu dzwoniło w uszach.
Skręcił wierzchowcem w prawo. Ziemia przed nimi znowu wytrysnęła serią wybuchów.
Wiatrołom zaczął wierzgać zadem. Jeden z jucznych koni zerwał się i uciekł.
Jonnie zawrócił, chcąc pogalopować na północ, ale samolot wylądował, blokując mu
drogę.
    W otwartych drzwiach samolotu siedział Terl. Ryczał ze śmiechu,
kiwając się w przód i w tył, waląc się w pierś, by złapać oddech.
    Z wielkim trudem udało się wreszcie Jonniemu pozbierać juczne
konie. Zsiadł z Wiatrołoma, by je uspokoić.
    - Wyglądałeś tak pociesznie - wysapał Terl, poprawiając sobie
maskę.
    Konie wciąż jeszcze trzęsły się ze strachu, ale Jonnie był już
spokojny. Patrzył nieruchomo na Terla. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Terl
byłby już trupem.
    - Chciałem ci tylko pokazać, jak łatwo byłoby cię zatrzymać,
gdybyś kiedykolwiek próbował uciec - powiedział Terl. - Każde z tych działek
jest w stanie zrobić z ciebie obłok pary.
    Jonnie uwiązał liny jucznych koni do szyi Wiatrołoma. Stanął
przy nim i uspokajająco głaskał go po chrapach.
    - Mam dziś święto - rzekł Terl. - Odeślij konie do bazy i
wsiadaj.
    - Nie mam maski - odparł Jonnie.
    - Przywiozłem ci maskę. - Terl sięgnął do wnętrza i uniósł ją.
- Wsiadaj!
    Jonniemu udało się już uspokoić Wiatrołoma. Przybliżył twarz do
jego łba i powiedział:
    - Idź do Chrissie!
    Wiatrołom łypnął jeszcze okiem na samolot i ruszył w kierunku
obozu, pociągając za sobą juczne konie.
    "Tak - powiedział Terl do siebie - Zwierzak rzeczywiście umie
się porozumiewać z innymi zwierzęta ".










4
   Pierwsze chwile lotu nie były przyjemne. Jonie siedział w
olbrzymim fotelu drugiego pilota. Pas bezpieczeństwa był zbyt luźno zapięty, by
spełniać swą rolę, Jonnie trzymał się więc kurczowo za poręcze fotela i
obserwował uciekającą pod nimi ziemię. Bał się. Na zachodzie zaczęła się
odsłaniać panorama gór. Piętnastominutowy lot oczarował go - nigdy nie
przypuszczał, że świat jest taki wielki! Wtedy to Terl, przyglądający mu się od
dłuższej chwili, powiedział:
    - Umiesz kierować każdą maszyną górniczą. Samolot się od nich
prawie nie różni. Masz przed sobą takie same urządzenia sterownicze jak ja.
Pilotuj go!
    Oderwał łapy od wolanta. Samolot gwałtownie się przechylił i
Jonniego rzuciło na drzwi. Zaczęli pikować w dół. Jonnie nie zwrócił wcześniej
uwagi na to, w jaki sposób Terl operuje sterami. A był tam cały labirynt dźwigni
i przycisków. Zaczął naciskać jeden po drugim. Samolot zwariował: to wzbijał się
w górę, to walił w dół; ziemia zbliżała się gwałtownie lub równie gwałtownie
uciekała do tyłu.
    Śmiech Terla przebił się przez ryk silnika i Jonnie zaczął
sobie zdawać sprawę, że potwór był podchmielony kerbango. Rzeczywiście coś
świętował. Jonnie zaczął przyglądać się sterom z większym spokojem i uwagą.
Wszystkie maszyny Psychlosów miały dokładne oznaczenia. Niektórych pojęć nie
znał, ale musiał zdać się na wyczucie. Główną rzeczą było niedopuszczenie, by
samolot zbytnio zbliżył się do ziemi. Odszukał i wcisnął przycisk sterowania
wysokością. Ziemia zaczęła się oddalać.
    - Przejmuję stery - powiedział Terl. - W szkole dostałem
wysokie odznaczenie za pilotaż. Obserwuj, jak będę lądował na tym obłoku!
    Byli tuż nad kłębiastą chmurą. Terl wcisnął jakieś przyciski i
opuścił samolot na jej szczyt.
    - Cały kłopot w tym, szczurzy móżdżku, że nie obserwowałeś, co
robię. Byłeś zbyt zajęty gapieniem się na widoki. No tak, ale gdyby szczury
umiały latać, byłyby ptakami. - Zaśmiał się z własnego dowcipu, sięgnął za fotel
i wyciągnął butlę z kerbango. Pociągnął z niej głębszy łyk i wstawił z powrotem,
mocując do fotela. - Pierwsza lekcja: nie zostawiaj niczego w samolocie luzem.
Zacznie latać .po kabinie i wybije ci rozum z głowy. Co, oczywiście, wcale
jeszcze nie znaczy - parsknął - że szczury mają rozum!
    Wystartował i kazał Jonniemu powtórzyć operację zatrzymywania
samolotu w miejscu. Dopiero za trzecim razem chłopakowi udało się to bez
wpadania do połowy w obłok. Zachęcony sukcesem poderwał samolot i skierował się
w kierunku gór. Terl natychmiast - i jakby ze strachem - odebrał mu stery i
zmienił kierunek lotu.
    - Nie rób tego nigdy, kiedy ja jestem z tobą! - warknął i
wyraźnie stracił humor.
    - Dlaczego nie możemy lecieć nad górami? - zapytał Jonnie. Terl
rzucił mu gniewne spojrzenie.
    - Jeżeli już się lata nad tymi górami, trzeba być absolutnie
pewnym, że samolot jest zupełnie szczelny. Rozumiesz?
    Jonnie zrozumiał. Zrozumiał znacznie więcej, niż Terl
przypuszczał.
    - Dlaczego uczysz mnie latania? - zapytał.
    - Każdy górnik musi umieć latać - warknął Terl.
    Jonnie wiedział, że to kłamstwo. Ker na pewno potrafił latać -
sam mu o tym mówił. Ale Ker powiedział też, że inni górnicy byli zainteresowani
w schodzeniu pod ziemię, a nie w lataniu ponad nią.
    Było już dobrze po południu, gdy posadzili samolot na lotnisku.
Terl nałożył maskę, otworzył drzwi i popchnął Jonniego do wyjścia.
    - Nie wpadnij czasem na pomysł uruchomienia któregoś z tych
samolotów - powiedział ostrzegawczo. - Potrzebne są do tego specjalne klucze,
żeby odblokować komputery pokładowe. Zahuśtał trzymanym w łapie kluczem. -A
klucze trzymam obok skrzynki zdalnego sterowania.
    Jonnie poszedł zająć się końmi. Wróciły już do bazy i stały
teraz przy okalającej klatkę drewnianej barierze. Pattie rozpłakała się na jego
widok. Uświadomił sobie, że dziewczęta były zdenerwowane widokiem koni
przybywających bez niego.
    - Upolowałem antylopę i jelenia! - krzyknął Jonnie w stronę
klatki. - Spóźniłem się, bo szukałem ziół. Trochę znalazłem, więc mięso będzie
miało aromat.
    Chrissie wyglądała na zadowoloną.
    - Możemy pokroić mięso w pasy i uwędzić je! - odkrzyknęła. -
Mnóstwo tu też popiołu, więc możemy wyprawić skóry.
    Jonnie poczuł się raźniej.
    - Jonnie, tu jest skóra olbrzymiego niedźwiedzia grizzly. Czy
to ty go zabiłeś?! - zawołała Pattie.
    Tak, zabił go. Nie był tylko pewien, czy zabił wówczas właściwą
bestię.
    Późnym wieczorem, gdy Terl wpuścił go do klatki, przeniósł do
niej oprawioną dziczyznę i skóry do wyprawienia. Pogłaskał dziewczyny
uspokajająco, usiłując nie okazać bólu, jakiego doznał, widząc ich poobcierane
przez obroże szyje. Gdy wyszedł z klatki, Terl zamknął drzwi na klucz, włączył
prąd i rzucając mu stos książek, powiedział:
    - Skup swój szczurzy móżdżek na nich, zwierzaku! Jeszcze
dzisiaj! Ker weźmie cię od rana na naukę, więc nie ganiaj teraz za szczurami!

    Jonnie przyjrzał się książkom. Zaczynał się już domyślać, czego
oczekuje od niego Terl. Książki były zatytułowane: "Podręcznik nauki latania dla
początkujących" oraz "Teleportacja w odniesieniu do lotów załogowych i
bezzałogowych". Ostatnia książka miała wyraźny nadruk: "Tajne. Nie do
rozpowszechniania wśród obcych ras".
    "Czy to możliwe - myślał Jonnie - żeby Terl działał wbrew
interesom Towarzystwa?" Jeśli tak, to było zupełnie pewne, że i on, i dziewczęta
zginą po wykonaniu wyznaczonych im zadań. Terl na pewno nie pozostawi żadnych
śladów.










5
   Jonnie i Ker zajmowali się przerzucaniem maszyn górniczych i
sprzętu do "bazy obronnej". Takie właśnie polecenie otrzymali rano od Terla.
Przystosowany do tego celu samolot transportowy stał na lotnisku w pobliżu
samolotów bojowych. Zzt, wyglądający na mocno zastraszonego, odnotował na spisie
świder wnoszony właśnie do samolotu przez Kera. Potem podniósł rampy i zamknął
luki.
    Jonnie przypiął się pasami do fotela drugiego pilota, a Ker
wśliznął się za stery. Frachtowiec wzbił się w powietrze i skierował na zachód.
Ker leciał nisko i ostrożnie, gdyż żadna maszyna nie była należycie umocowana do
pokładu samolotu.
    Jonnie nawet nie rzucił okiem na przemykającą pod nimi ziemię -
tę krótką trasę przemierzyli już kilka razy. Był zmęczony. Przez ostatni tydzień
całe dnie spędzał na nauce latania, a noce na studiowaniu książek. Zmęczenie
zaczynało już dawać znać o sobie. Szczególnie zmęczyła go lektura książki
"Teleportacja w odniesieniu do lotów załogowych i bezzałogowych". Czuł, że gdyby
wszystko pojął, wówczas byłby w stanie zrobić coś, żeby uniknąć losu, jaki
gotuje mu Terl.
    Książka była niezwykle trudna, oparta na matematyce Psychlosów,
o wiele bardziej zaawansowanej od tej, którą dotąd studiował. Same symbole
przyprawiały go o zawrót głowy. Rozpoczynający książkę rozdział historyczny był
dość powierzchowny. Stwierdzano w nim po prostu, że sto tysięcy lat wcześniej
psychloski fizyk, En, rozwikłał zagadkę teleportacji. Poprzednio uważano, że
teleportacja polega na stwarzaniu materii w dowolnym miejscu w taki sposób, by
przybrała swą naturalną formę. Ale nigdy nie zostało to udowodnione. En
najwidoczniej odkrył, że przestrzeń może istnieć całkowicie niezależnie od
czasu, energii lub masy oraz że wszystkie te zjawiska zupełnie nie są ze sobą
powiązane. Dopiero odpowiednio połączone tworzyły wszechświat. Przestrzeń była
zależna tylko od trzech współrzędnych. Jeśli narzuciło się inny układ
współrzędnych przestrzennych, przesuwało się samą przestrzeń. Każda energia lub
masa zawarta w tej przestrzeni ulegała zatem przesunięciu wraz z nią.
    Co się zaś tyczy silnika frachtowca, był to po prostu wbudowany
w kadłub pojemnik, w którym można zmieniać współrzędne przestrzenne. Gdy się
współrzędne zmieniały, wówczas pojemnik musiał podążać za nimi i to właśnie
wytwarzało siłę napędową. Wyjaśniało to też, dlaczego samoloty poruszały się na
zasadzie zmiany położenia przycisków na konsoli sterowniczej, a nie na zasadzie
odrzutu powietrza. Nie musiały też mieć ani skrzydeł, ani żadnych ruchomych
sterów. Do znacznie mniejszych pojemniczków, umieszczonych w ogonie i po obu
stronach samolotu, wprowadzone były zestawy podobnych współrzędnych, służących
do zmiany wysokości lotu i kąta przechylenia samolotu. Ciągi współrzędnych były
stopniowo wprowadzane do głównego silnika, który po prostu podążał do przodu lub
do tyłu, w zależności od tego, jaki zestaw współrzędnych zajmował aktualnie
przestrzeń w pojemniku.
    Teleportacja na dalekie odległości odbywała się w taki sam
sposób. Materia i energia były przyporządkowane określonej przestrzeni i jeśli
zamieniała się ona położeniem z inną przestrzenią, wówczas materia i energia po
prostu również zmieniały swoje parametry. Dlatego też wydawało się, że materia i
energia znikały z jednego miejsca i pojawiały się w innym. Faktycznie jednak nie
zmieniały one swego położenia. To przestrzeń wokół nich się zmieniała.
    Mógł teraz zrozumieć, w jaki sposób została zaatakowana Ziemia.
Gdy Psychlosi dowiedzieli się o jej istnieniu - prawdopodobnie przez którąś ze
swoich odległych placówek w kosmosie - musieli tylko zdobyć jej współrzędne.
Oczywiście, użyli do tego urządzenia w rodzaju rejestratora. Wprowadzili do
niego próbny zestaw współrzędnych, teleportowali w kierunku Ziemi, a potem
obejrzeli zdjęcia. Jeśli rejestrator znikał, znaczyło to, że został wchłonięty
przez masę planety. Wtedy trzeba było tylko wprowadzić odpowiednią korektę do
współrzędnych i teleportować nowy rejestrator.
    W ten sam sposób przesłali na Ziemię śmiercionośny gaz, a gdy
uległ rozrzedzeniu, ruszyli na nią uzbrojeni po zęby. Ziemia została zdobyta i
spustoszona. Nie wiadomo było tylko, czy da się zakłócić ten mechanizm. Każda
placówka Psychlosów w kosmosie mogła teleportować na Ziemię nowe porcje gazu, a
nawet całą armię, zależnie od kaprysu. Jonnie czuł się zupełnie bezradny.
    - Nie jesteś zbyt rozmowny - zauważył Ker, zataczając krąg
przed lądowaniem w starej bazie obronnej.
    Jonnie oderwał się od ponurych myśli. Wskazał na zawieszoną na
szyi guzikową kamerę.
    - Zapomnij o tym! - rzekł Ker i widząc jego zdumienie, dodał: -
One mają zasięg do dwóch mil.
    Wskazał na klapę kieszeni w swojej kurcie roboczej. Znacznie
mniejszej kamery guzikowej z wytłoczonym symbolem Towarzystwa używał w
charakterze rzeczywistego guzika.
    - A nie pięć lub nawet więcej? - zapytał Jonnie.
    - A gdzież tam! - odparł Ker. - Środki bezpieczeństwa w
Towarzystwie są dość uciążliwe, ale w tym samolocie nie ma żadnego urządzenia
rejestrującego. Sprawdziłem to. Dlaczego, do krzywego asteroidu, przewozimy tę
maszynerię do tej starej bazy obronnej? - Spojrzał w dół. - To nawet nie wygląda
na bazę obronną.
    I rzeczywiście nie wyglądało - było to po prostu skupisko kilku
budynków, nawet bez lotniska. W jednym miejscu stały szeregi jakichś dziwnych,
ustawionych pionowo, zaostrzonych przedmiotów.
    - To Terl wydaje rozkazy - rzekł Jonnie zrezygnowanym tonem.

    - Nie, psiakrew! To nie były polecenia Terla! Widziałem je.
Podpisane były przez Dyrektora Planety. Terl nawet narzekał. Powiedział, że
zastanawia się, czy staremu Numphowi nie odbił czasem dysk w komputerze.
    Jonnie zrozumiał: Terl zacierał za sobą ślady. Poczuł się
nieswojo.
    - Ten towar - Ker kiwnął głową do tyłu - ma być rzekomo
sprzętem szkoleniowym. Ale dla kogo? To jest sprzęt górniczy w bardzo dobrym
stanie. Trzymaj się, lądujemy!
    Frachtowiec powoli opuścił się i lekko opadł na ziemię. Ker
nałożył maskę.
    - Jeszcze jedna zabawna rzecz. W tym towarze wcale nie ma
zapasów gazu do oddychania. Tyle tylko, co pozostało w zbiornikach. A o ile
wiem, tylko ty możesz kierować maszynami bez gazu w kabinie. Czy masz zamiar
obsługiwać wszystkie maszyny? - Zaśmiał się. - Wykończyłbyś się! Weźmy się za
rozładunek!
    Następną godzinę spędzili na ustawianiu maszyn na polu obok
największego budynku. Były tam świdry, latające platformy, bębny do nawijania
lin, kołowroty, sieci do rudy, łopaty do spychaczy i pojazdy ciężarowe. Razem z
ładunkiem dostarczonym już wcześniej było ponad trzydzieści maszyn.
    - Chodźmy tu trochę powęszyć - zaproponował Ker. I tak szybko
się z tym uwinęliśmy. Co może być w tym wielkim budynku?
    Była w nim cała masa pokoi. W każdym z nich stały łóżka i
szafy. Natknęli się też na pomieszczenia wyglądające na umywalnie. Ker szukał
łupów, ale wiatr i śnieg, hulające bez przeszkód od wielu lat, dokonały dzieła
zniszczenia. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu i jakichś trudnych do
zidentyfikowania szczątków.
    - To już zostało złupione - stwierdził Ker. - Chodźmy popatrzeć
gdzie indziej!
    Ciężko stąpając wszedł do innego budynku. Jonnie stwierdził, że
kiedyś musiała być w nim biblioteka, w której - bez opieki Chinkosów - pozostały
teraz głównie śmieci. Dziwaczna, zniszczona budowla, która miała siedemnaście
wierzchołków Jonnie policzył je - była, jak się zdawało, swego rodzaju
pomnikiem. Ker wszedł do środka przez otwór, w którym nie było już drzwi. Na
ścianie wisiały dwa skrzyżowane kawałki zmurszałego drewna.
    - Co to za rzecz? - zapytał Ker.
    Jonnie wiedział, że był to krzyż kościelny. Powiedział to
Kerowi.
    - Zabawne, mieć coś takiego w bazie obronnej! - zdziwił się
Ker. - Wiesz, nie wydaje mi się, żeby to była baza obronna. Wygląda bardziej na
szkołę.
    Tak, to była szkoła. Ta sama "Akademia Sił Powietrznych Stanów
Zjednoczonych", którą kiedyś pokazał Jonniemu Terl. Wrócili do frachtowca.
    - Założę się, ze organizujemy tu jakąś szkółkę - rzekł Ker. -
Ale kogo będą uczyć? Na pewno nie Psychlosów, bo nie ma zapasów gazu do
oddychania. Podnieś rampy, Jonnie! Zjeżdżamy stąd!
    Jonnie podniósł rampy, ale zwlekał z wejściem do kabiny.
Przyszło mu na myśl, że chyba tu będzie obóz. Zobaczył strumień spływający z
pobliskiego, pokrytego śniegiem szczytu. I wokół mnóstwo drzew. Odszedł trochę
dalej i spojrzał na okop, z którego toczono ostatnią walkę z Psychlosami. Trawa
była wysoka. Wdrapał się do kabiny frachtowca głęboko zatroskany.










6
   Tego wieczoru Terl był mocno podekscytowany.
    - Powiedz do widzenia swoim stworzeniom, zwierzaku! Jutro o
świcie wyruszamy w długą podróż.
    Jonnie gwałtownie przystanął, omal nie upuszczając naręcza
drewna opałowego, które właśnie wnosił do klatki.
    - Na jak długo?
    - Pięć dni, może tydzień. To zależy - odparł Terl. - Dlaczego
chcesz wiedzieć?
    - Muszę zostawić im pożywienie i mnóstwo innych rzeczy.
    - Och - rzekł obojętnie Terl. - Mam tu stać i czekać?
    Zdecydował się. Zamknął znów klatkę i włączył prąd. Oddalił się
pośpiesznie, rzucając na odchodnym: - Wrócę później.
    "No cóż, coś się zaczyna - pomyślał Jonnie. - Co też za
diabelstwo nastąpi teraz?"
    Na szczęście upolował tego dnia młodego, tłustego byczka.
Zręcznie zabrał się do roboty. Poćwiartował go, dwie części owinął skórą i
położył przed drzwiami klatki.
    - Chrissie! - zawołał. - Przygotuj mi wystarczającą ilość
wędzonego mięsa na pięć dni. I pomyśl, czego będziecie potrzebowały na ten czas!

    - Wyjeżdżasz?!
    - Tylko na krótko.
    Obie dziewczyny były wyraźnie przestraszone i smutne. Zaklął w
duchu.
    - Na pewno wrócę. Zajmij się przygotowaniem jedzenia! Obejrzał
ranę Blodgetta. Koń mógł już chodzić, ale czasy kiedy beztrosko ganiał po
łąkach, skończyły się na zawsze ze względu na poszarpane mięśnie. Trochę kłopotu
sprawił mu problem paszy dla koni. W końcu zdecydował się puścić je luzem, ale
zobowiązał Pattie, żeby kilka razy dziennie przywoływała je do bariery i
przemawiała do nich.
    Do zawieszonej u pasa torby włożył krzemień, hubkę, szkło do
cięcia i parę innych drobiazgów. Zwinął ubranie z jeleniej skóry w rulon,
wkładając do niego dwie maczugi, tak że tworzyły jeden pakunek.
    Gdy późnym wieczorem Terl przyszedł ponownie i otworzył drzwi
klatki, Jonnie szybko wniósł do niej wszystko, co mogło być potrzebne Chrissie.
Będzie mogła wędzić wołowinę i wyprawiać skóry. To zajmie im czas. Wziął paczkę,
którą mu przygotowała.
    - Czy nic ci się nie stanie, Jonnie? - zapytała Chrissie. Był
przygnębiony, ale się uśmiechnął.
    - Będzie to moją główną troską w każdym razie - odparł. A więc
przestań się martwić! Posmaruj szyję Pattie odrobiną tego łoju, on dobrze goi
otarcia skóry!
    - No chodźże już wreszcie! - zawołał spoza klatki poirytowany
Terl.
    - Jak ci się podoba szkło do cięcia różnych rzeczy? - zapytał
Jonnie.
    - Jest bardzo dobre, jeśli używa się go ostrożnie - odparła
Chrissie.
    - Hej! - zawołał Terl.
    Jonnie pocałował Pattie w policzek.
    - No, opiekuj się dobrze siostrą, Pattie! Otoczył Chrissie
ramionami i przytulił. - Nie martw się, proszę cię!
    - Wyłaźże z tej cholernej klatki! - wrzasnął Terl.
    Dłoń Chrissie przesuwała się po ramieniu Jonniego. Oddalał się
od niej, aż w końcu stykały się tylko ich palce.
    - Uważaj na siebie, Jonnie! - szepnęła ze łzami w oczach. Terl
szarpnięciem wyrwał go z klatki i zatrzasnął drzwi. Podczas gdy Jonnie zasuwał
drewnianą barierę, włączył prąd.
    - O świcie - powiedział - chcę, byś był na lotnisku, gotów do
odlotu. Frachtowiec pasażerski numer dziewięćdziesiąt jeden. Nałóż porządne
ubranie i buty, które nie zasmrodzą całego samolotu! Weź ze sobą pompę
powietrzną, dodatkową maskę i mnóstwo butli! Zrozumiałeś?
    Oddalił się niemal biegiem. W ostatnich dniach był niezwykle
ruchliwy i zabiegany.
    Nieco później, już w ciemnościach, Jonnie nazbierał dzikich
kwiatów i jagód i usiłował przecisnąć je do klatki pomiędzy prętami. Ale
wytwarzający się natychmiast łuk elektryczny zwęglał je, zanim zdążyły
przelecieć. Wyglądało to gorzej, niż przypuszczał. Położył się w końcu spać,
pewny, że czeka ich wszystkich trudna, jeśli nie fatalna przyszłość.










7
   Wystartowali kierując się na północny wschód i szybko osiągnęli
wysokość ponad dziesięciu mil. Chłód wciskał do kabiny lodowate szpony.
    Wyruszyli późno, ponieważ Terl osobiście sprawdzał każde
urządzenie i każdą część samolotu, jakby bał się sabotażu. Był to stary samolot
bojowy, opancerzony i uzbrojony w baterie ciężkich rakiet typu
"powietrze-powietrze" i "powietrze-ziemia". Olbrzymi kadłub, chwilowo pusty,
służył zapewne do transportowania kompanii szturmowej w sile pięćdziesięciu
żołnierzy. Były w nim wielkie ławy, skrzynie oraz stojaki na miotacze ręczne.
Miał wiele opancerzonych otworów strzelniczych, ale wyraźnie już od wieków nie
był używany.
    Z trajkoczącej konsoli komputera wysuwała się taśma, na której
zapisywana była trasa ich lotu. Na horyzoncie majaczyło bladozielone zamglone
morze i biała lodowa pustka - Jonnie wiedział już, że tam właśnie jest biegun
północny.
    - Dokąd zmierzamy? - zapytał.
    Terl nie odpowiadał. Wyszarpnął z kieszeni fotela
Międzygalaktyczną Mapę Górniczą planety i rzucił ją Jonniemu.
    - Patrz na świat, zwierzaku. Świat jest okrągły.
    Jonnie rozwinął mapę.
    - Wiem, że świat jest okrągły. Dokąd zmierzamy?
    - Na pewno nie tam - odparł Terl, wskazując na północ. To
wszystko woda, mimo że wygląda na ciało stałe. Po prostu lód. Nigdy tam nie
ląduj! Zamarzłbyś na śmierć.
    Jonnie patrzył na rozwiniętą mapę. Terl nakreślił na niej linię
trasy wiodącą w górę przez kontynent, potem przez wielką wyspę i znów w dół, do
wierzchołka innej wyspy. Była to typowa mapa górnicza, na której wszystko
oznaczone było liczbami, a nie nazwami. Jonnie szybko przełożył je na chinkoskie
odpowiedniki i skonstatował, że trasa prowadziła przez Kanadę, skrawek
Grenlandii i obok Islandii w dół, do północnego krańca Szkocji. Na mapie
górniczej Szkocja oznaczona była numerem 89-72-13.
    Terl przełączył samolot na autopilota i sięgnął za fotel po
pojemnik z kerbango. Wypił trochę, siorbiąc głośno.
    - Zwierzaku - rzekł - właśnie zamierzam dokonać rekrutacji
pięćdziesięciu takich stworzeń jak ty.
    - Myślałem, że prawie wszyscy ludzie wyginęli!
    - Nie, szczurzy móżdżku. Jest jeszcze kilka grup w różnych
niedostępnych miejscach tej planety.
    - A dostawszy ich - zapytał Jonnie - mamy zamiar zabrać ich z
powrotem do "bazy obronnej"?
    Terl spojrzał na niego i kiwnął potakująco głową. - A ty mi w
tym pomożesz.
    - Jeśli mam ci w tym pomóc, to może byłoby lepiej, żebyśmy
przedyskutowali, w jaki sposób zamierzamy tego dokonać.
    - Zwyczajnie. - Terl wzruszył ramionami. - Tam, w górach,
znajduje się osada. A to jest samolot bojowy. Po prostu przelecimy nad nią i
ostrzelamy pociskami oszałamiającymi, a potem przejdziemy się po okolicy i
załadujemy na pokład tych, których będziemy chcieli.
    - Nie!
    - Przyrzekłeś... - warknął Terl z pogróżką.
    - Wiem, co przyrzekłem. Mówię "nie", bo twój plan jest bez
sensu.
    - Te miotacze można nastawić na "oszołomienie": Nie muszą być
nastawione na "zabijanie".
    - A może byłoby lepiej, gdybyś mi powiedział, co ci ludzie mają
robić - rzekł Jonnie.
    - No cóż, będziesz ich uczył obsługi maszyn. Myślałem, że sam
do tego dojdziesz, szczurzy móżdżku. Przecież przetransportowałeś te maszyny. A
więc, dlaczego mój plan jest zły?
    - Bo nie będą chcieli współpracować - odparł Jonnie.
    Terl zaczął się zastanawiać. No tak, żeby zmusić ich do
współpracy, musiałby się nieźle natrudzić. A na to nie miał ani czasu, ani
ochoty.
    - No to powiemy im, że jeśli nie będą współpracowali, to
rozniesiemy miotaczami tę ich osadę na zawsze.
    - Tak - rzekł Jonnie i zaśmiał się - rzeczywiście na zawsze.
Tylko ciekawe, gdzie zdobędziesz innych.
    Ubodło to Terla do żywego. Jonnie uważnie studiował mapę.
Zauważył, że omijali teren kopalni położonej w południowo-zachodniej Anglii.

    - Jeśli to ja mam ich uczyć - zaczął ostrożnie - to będzie
lepiej, jeśli pozwolisz mi pójść i porozmawiać z nimi.
    Terl zaśmiał się warkliwie.
    - Zwierzaku, jeśli wejdziesz do tej osady, to oni zrobią z
ciebie sito. To samobójstwo! Co za szczurzy móżdżek!
    - Jeśli chcesz mojej pomocy - rzekł Jonnie, oddając mu mapę -
to wyląduj na tej górze i pozwól mi przejść pieszo ostatnie pięć mil.
    - A co zrobisz potem?
    - Dostarczę ci pięćdziesięciu ludzi.
    - Nie, to zbyt ryzykowne. Nie po to poświęciłem ponad rok na
uczenie ciebie, bym teraz musiał wszystko zaczynać od początku. - Terl
potrząsnął przecząco głową. W tym samym momencie uświadomił sobie, że chyba
powiedział za dużo. Popatrzył podejrzliwie na Jonniego i pomyślał: "Nie mogę
dopuścić, żeby ten zwierzak sądził, że jest dla mnie tak cenny". Cholera! -
zawołał. - W porządku; zwierzaku, możesz zrobić po swojemu i dać się zabić.
Jakie to ma w końcu znaczenie, czy będzie o jednego zwierzaka więcej czy mniej.
Gdzie ta góra?
    Niedaleko od północnej Szkocji Terl zniżył frachtowiec. Mknęli
tuż nad szarozieloną wodą, zahuczeli wznosząc się wzdłuż urwistego brzegu,
wdarli się w głąb lądu, kładąc po drodze krzewy i drzewa i wreszcie zatrzymali
się pod stromą skarpą.










8
   Jonnie wysiadł z frachtowca. Nie przypuszczał, że są na ziemi
miejsca tak bardzo różne od znanych mu krajobrazów. Wszystko tu było zamglone i
niebieskawe. Na pozór okolica była piękna, ale wznosząca się nad nią góra miała
ciemne gardziele i niedostępny szczyt. Była w niej jakaś tajemniczość, zupełnie
jak' gdyby pozorna łagodność skrywała niemiłe zagrożenia. Przebrał się w ubranie
ze skóry jelenia. Do pasa przywiesił maczugę.
    - To tam, około pięciu mil stąd. - Terl wskazał na południe. -
Bardzo nierówny teren. Niech ci nie wpadnie do głowy pomysł, żeby zniknąć!
Pomiędzy tobą i twoimi górami rozpościera się cały ocean i cały kontynent. Nigdy
nie zdołasz tam wrócić. A poza tym... - Wyjął skrzynkę zdalnego sterowania i
pokazał ją Jonniemu. - Pamiętaj o tym!
    - Prawdopodobnie - rzekł Jonnie - najpóźniej jutrzejszego ranka
wrócę, by zaprowadzić cię do osady. Czekaj tu na mnie.
    - Jutro w południe - powiedział Terl z naciskiem - wyląduję tu
i zdobędę tych pięćdziesięciu ludzi na swój sposób. Jeśli będziesz jeszcze żywy;
to schowaj się pod czymś; żeby uniknąć porażenia przez miotacze. Do zobaczenia,
szczurzy móżdżku!
    Jonnie trafił na słabo widoczny szlak wiodący na południe i na
zmianę to idąc, to biegnąc, przemierzał żleby, zarośla i jałowe pola. Nie był to
teren zbyt obfitujący w żywność - nie spłoszył po drodze żadnego jelenia,
chociaż natknął się na stare ich ślady. Nie było tu zbyt wiele trawy do
skubania. Wydawało mu się, że daleko, na innej górze, dojrzał owce, parę sztuk.
Poprzez znajdujące się przed nim zarośla mignęła woda. Przyśpieszył kroku.
    Nagle z krzaków wychyliły się trzy zaostrzone żerdzie. Jonnie
zatrzymał się i bardzo powoli podniósł ręce do góry, trzymając dłonie na
zewnątrz, by pokazać, że nie ma w nich żadnej broni.
    Odezwał się gardłowy głos:
    - Zabierz mu maczugę! Chyżo!
    Jedna z dzid opadła i z krzaków wyszedł przysadzisty młodzian z
czarną brodą. Nieco bojaźliwie wyszarpnął maczugę zza pasa Jonniego, potem
zaszedł go od tyłu i popchnął. Dzidy rozchyliły się, umożliwiając im przejście.

    - Wygląda szykownie - powiedział gardłowy głos. - Nie dajta mu
zwiać!
    Doszli do małej polanki i Jonnie mógł się im wreszcie
przyjrzeć. Było ich czterech: dwóch miało ciemne oczy i czarne włosy, trzeci,
jasnowłosy i niebieskooki, był roślejszy od pozostałych. Czwarty był starszym
mężczyzną, wyglądał na ich przywódcę. Mieli na sobie długie, sięgające kolan
koszule z jakiegoś szorstkiego materiału, a na głowach berety.
    - To jakiś złodziej z Orkadów - powiedział jeden z nich. - Nie,
ja ich znam - sprzeciwił się drugi.
    - A może to Szwed - zastanowił się głośno blondyn. - Ale nie,
żaden Szwed tak się nie ubiera.
    - Skończta te gadki! - polecił stary. - Zajrzyjcie do jego
torby, to może znajdziecie tam odpowiedź!
    - Sam mogę dać ci odpowiedź - roześmiał się Jonnie. Odskoczyli
do tyłu i nastawili dzidy. Potem jeden z czarnowłosych ostrożnie wysunął się do
przodu i przyjrzał się dokładnie twarzy Jonniego.
    - To Anglik! Posłuchaj, jak mówi! Stary odepchnął go
niecierpliwie.
    - Nie, Angliki są martwe od wieków. Ostały się ino te, co żyły
tutaj.
    - Zejdźmy do osady! - powiedział Jonnie. - Jestem posłańcem.

    - Ach! - rzekł czarnobrody. - Od klanu Argyllów. Chcą rozmów na
temat pokoju.
    - Nie - powiedział stary. - Nie ma ich szala w kratę. Posłaniec
to ty jesteś od kogo? - zwrócił się do Jonniego.
    - Przewróciłbyś się, gdybym ci powiedział - rzekł Jonnie.
Dlatego chodźmy do osady! Moje posłanie przeznaczone jest dla waszego pastora
albo burmistrza.
    - Och, mamy tu pastora, ale ty pewnie myślisz o Wodzu Klanu,
Fearghusie! Idźcie przodem, chłopaki, i uprzedźcie go.










9
   Osada rozciągała się wzdłuż brzegu jeziora, które, jak się
później okazało, mieszkańcy nazywali Loch Shin. Wyglądała na tymczasowe miejsce
pobytu, takie, z którego łatwo jest uciec, szybko pozbierawszy manatki. Dokoła
było mnóstwo stojaków z suszącymi się rybami. Kilkoro dzieci zerkało na nich
bojaźliwie zza rozwalających się ścian. Tylko kilka osób wyszło z domów
przypatrzyć się nadchodzącym, ale Jonnie czuł, że obserwuje go wiele par oczu.

    Wprowadzono go do frontowego pomieszczenia, jedynego nie
zrujnowanego kamiennego budynku. Z pokoju, w którym się znaleźli, stary
mężczyzna, który go tu przyprowadził, przeszedł do następnego. Do uszu Jonniego
dobiegł dość głośny gwar głosów. Spoza postrzępionej zasłony zerkał na niego
chudy dzieciak o intensywnie niebieskich oczach. Jonnie wyciągnął w jego
kierunku dłoń, ale dzieciak zniknął za zasłoną.
    Najwidoczniej za tamtym pomieszczeniem też były drzwi, bo
kilkakrotnie słychać było odgłos ich otwierania i zamykania. Gwar rozmów
przybierał na sile, drzwi otwierały się coraz częściej.
    W końcu stary ukazał się z powrotem.
    - Przyjmie cię. - Wskazał ręką zasłonę.
    Jonnie wszedł do środka. Siedziało tam ośmiu ludzi uzbrojonych
w dzidy i maczugi. W wielkim fotelu spoczywał potężnie zbudowany, czarnowłosy i
czarnobrody mężczyzna. Miał na sobie krótki kilt ukazujący kolana silnie
umięśnionych nóg. Na kolanach trzymał wielki miecz. Jonnie domyślił się, że stoi
przed Wodzem Klanu Fearghusem.
    Fearghus potoczył wzrokiem po członkach rady, aby przekonać
się, czy wszyscy są już na miejscu, a potem zwrócił się do Jonniego.
    - Posłaniec? - zapytał. - Od kogo?
    - Czy macie kłopoty z potworami? - odpowiedział pytaniem
Jonnie.
    Efektem jego pytania było wyraźne poruszenie wśród
zgromadzonych. Fearghus podniósł władczo rękę - zapadła cisza.
    - Rozumiem, że masz na myśli demony - powiedział.
    - Czy zechciałbyś łaskawie powiedzieć, jakie mieliście z nimi
kłopoty? - poprosił Jonnie.
    - Młody człowieku - rzekł Feacghus - nie podałeś nam swego
imienia i twierdzisz, że jesteś posłańcem, choć nie mówisz, od kogo. Sądzę, że
wyjawisz nam to w odpowiednim czasie, wyświadczę ci więc tę grzeczność i
odpowiem na pytanie.
    Mimo różnic w akcencie - Wódz Klanu mówił gardłowo i połykał
końcówki słów - Jonnie rozumiał go bez trudności.
    - Już od czasów mitologicznych - zaczął Fearghus mamy z
demonami kłopoty. Mity mówią, że rozpostarli oni nad Ziemią wielką chmurę i
wszyscy ludzie, z wyjątkiem bardzo niewielu, wymarli. Jestem pewien, że znasz te
mity, gdyż są to mity religijne, a ty wyglądasz na przyzwoitego, dobrze
wychowanego, młodzieńca. Żaden człowiek nie śmie żyć na terenie położonym na
południe od nas. O pięćset mil na południowy zachód stąd znajduje się forteca
demonów. I od czasu do czasu najeżdżają oni nasze okolice i polują na ludzi.
Zabijają ich bez powodu i bez skrupułów. W tej chwili przebywamy w osadzie
rybackiej, ponieważ nadszedł czas połowów. Mieszkamy tu i pracujemy z wielkim
ryzykiem. Gdy tylko zdobędziemy trochę żywności, wycofamy się w góry. Byliśmy
zawsze dumnym narodem, my z klanu Fearghusa, ale nikt nie może pokonać demonów.
A teraz, skoro już odpowiedziałem na twoje pytania, mów, co masz do powiedzenia!

    - Jestem tu po to - powiedział Jonnie - aby zwerbować
pięćdziesięciu młodych, odważnych mężczyzn. Zostaną oni nauczeni pewnych
umiejętności i będą wykonywać pewne zadania, niebezpieczne zadania. Wielu z nich
może zginąć, ale w końcu, jeśli się nam poszczęści, możemy pokonać demony i
wypędzić je z naszego świata.
    Wśród zebranych zawrzało. Słuchając swojego przywódcy,
członkowie rady milczeli, ale pomysł, że ktoś może walczyć z demonami, był tak
nieprzyzwoity, że wybuchnęli oburzeniem. Jonnie siedział w milczeniu, aż w końcu
szef grzmotnął rękojeścią miecza w poręcz fotela i potoczył wściekłym wzrokiem
po członkach rady.
    - Chciałbyś zabrać głos, Angusie?
    - Tak. Przypomnę jeszcze jeden mit. Bardzo dawno temu, kiedy
żyło jeszcze tysiące Szkotów, zorganizowano .wielką wyprawę na południe. Wszyscy
zginęli.
    - To zdarzyło się jeszcze przed demonami! - zawołał inny
członek rady.
    - Nikt nigdy z nimi nie walczył! - wrzasnął jeszcze inny.
    Do przodu wysunął się siwawy, starszy człowiek.
    - A ja myślę - powiedział - że sprawa jest godna uwagi.
Głodujemy w górach: jest za mało paszy dla owiec, nie mamy odwagi uprawiać ziemi
i siać zboża, jak to kiedyś robili w tych skalistych dolinach nasi przodkowie.
Dzieje się tak, ponieważ mity głoszą, że w powietrzu latają demony i obserwują
nas bez przerwy. Chcę też powiedzieć, że ten cudzoziemiec - odziany w coś, co,
jak mniemam, jest skórą jelenia i oznacza, że jest myśliwym, mówiący z dziwnym
akcentem, uśmiechający się, uprzejmy i nie będący Argyllem - poddał nam pomysł,
o jakim nigdy jeszcze w swoim długim życiu nie słyszałem. To, że przedstawia
wizję tak śmiałą i zuchwałą, dowodzi, iż musi być Szkotem! Proponuję, byśmy go
wysłuchali! - zakończył i usiadł.
    Fearghus zadumał się.
    - Robercie Lisie, nie możemy pozwolić sobie na odejście
wszystkich młodych mężczyzn. Cudzoziemcze, nie powiedziałeś nam ani swego
imienia, ani nie wyjaśniłeś, od kogo przynosisz posłanie.
    Jonnie odetchnął głęboko.
    - Jestem Jonnie Goodboy Tyler. Przybywam z Ameryki. Rozległ się
głośny szmer głosów. A potem Robert Lis powiedział:
    - Legendy mówią, że był taki kraj, do którego pojechało wielu
Szkotów.
    - W takim razie on musi być. Szkotem - rzekł inny członek rady.

    Szef podniósł rękę, aby ich uciszyć.
    - To nam jeszcze nie mówi, czyim jesteś posłańcem.
    - Jestem posłańcem rodzaju ludzkiego, zagrożonego całkowitą
zagładą.
    Na jednych twarzach zobaczył cień strachu, na innych zaś wyraz
podziwu. Wódz Klanu pochylił się ku niemu.
    - Jak się tu dostałeś?
    - Przyleciałem.
    I szef, i inni musieli to w myślach przetrawić. Potem szef
zmarszczył brwi.
    - W obecnych czasach tylko demony mogą latać. Jak się tu
dostałeś z Ameryki?
    - Mam jednego na moje usługi - odparł Jonnie.










10
   Musiał zdążyć dotrzeć do Terla, zanim potwór wystartuje i
zaatakuje osadę. Słońce było już wysoko i niebezpiecznie zbliżało się do zenitu.
Biegł wiodącym pod górę szlakiem, a serce waliło mu jak młotem. Smagały go
gałęzie krzaków.
    Miał za sobą szaloną noc i trudny, pracowity ranek. Fearghus
rozesłał po całych Górach Szkockich pieszych i konnych posłańców, by zwołać
wodzów innych klanów. Przybywali z odległych dolin i ukrytych pieczar górskich,
brodaci, ostrożni i podejrzliwi niektórzy z nich byli ze sobą zwaśnieni.
Przybyli szefowie McDouglasów, Glencannonów, Campbellów i wielu innych. Przybył
nawet szef Argyllów. Zjawił się też jeden angielski lord z pogórza. Późnym
wieczorem do osady wkroczył król Norse, władca małej kolonii położonej na
wschodnim wybrzeżu.
    Było już dobrze po północy, gdy Jonnie mógł przemówić do
zebranych. Wytłumaczył im wszystko najlepiej, jak potrafił. Mówił, że Terl ma
własne plany, niezależne od interesów Towarzystwa, i wykorzystuje władzę do
zaspokojenia osobistych ambicji. Powiedział, że Terl wpadł na pomysł, żeby
wykorzystać go, to znaczy Jonniego, a za jego pomocą innych ludzi do realizacji
swojego projektu i że prawdopodobnie pozabija wielu z nich, gdy nie 1~ędą mu już
potrzebni. Słuchali w milczeniu, ale gdy powiedział, że szanse powodzenia ich
planów są, niestety, znikome, zaczęli kiwać głowami i uśmiechać się tajemniczo.
A gdy jeszcze opowiedział im o Chrissie i Pattie, trzymanych jako zakładniczki,
kupił ich wszystkich. Obudził w ich duszach romantyczne uniesienie, które
przetrwało przez wieki klęsk i upokorzeń. Jak ona wygląda? Czarne oczy i
jedwabiste włosy koloru zboża. Jakie ma kształty? Piękne i zgrabne. Jak się
czuje? Złamana rozpaczą, nie bardzo ma nadzieję na ratunek. Wrzało w nich, gdy
słuchali o klatce, obroży i smyczy. Potrząsali bronią, wygłaszali płomienne mowy
i przypominali legendy.
    Na szczytach gór zapłonęły ognie obwieszczające, że wodzowie
zwołują członków klanów. Na miejsce zgromadzenia wyznaczono pobliską łąkę.
Ceremonialne prezentacje i nie kończące się pytania zatrzymały Jonniego aż do
jedenastej następnego ranka i gdy spojrzał wreszcie na słońce, z przerażeniem
stwierdził, że zostało mu bardzo niewiele czasu na dotarcie do samolotu i
powstrzymanie Terla.
    Mimo ostrego bólu w boku biegł bez chwili odpoczynku stromym,
wijącym się szlakiem. Obawiał się, że w każdej chwili może usłyszeć przed sobą
huk startującego samolotu.
    Ponad pięć mil biegiem po nierównym terenie, i to wciąż pod
górę! Usłyszał odgłos uruchamiania silnika, gdy dobiegał do celu. Przebił się
przez zarośla porastające skraj płaskowyżu. Samolot zaczynał się wznosić.
Biegnąc jak opętany, krzyczał i wymachiwał ramionami. Jeśli nie zatrzyma
samolotu, cały jego trud pójdzie na marne. Maszyna zawisła o parę stóp nad
ziemią, obracając się nosem w kierunku osady. Cisnął w nią maczugą, żeby zwrócić
uwagę Terla. Samolot z powrotem osiadł na ziemi, huk silnika zamilkł i Terl
otworzył drzwi.
    - Czyżby cię gonili? - zapytał. - No to właź do środka,
polecimy w dół i zabierzemy się do roboty.
    - Nie. - Wciąż jeszcze ciężko dysząc, Jonnie wgramolił się na
fotel. - Wszystko załatwione.
    - Widziałem, że przez całą noc na szczytach wzgórz paliły się
ogniska. Byłem pewien, że to ciebie pieką - rzekł Terl szyderczo.
    - Nie. Palili ogniska, żeby zwołać kandydatów do pracy. Terl
nie mógł uwierzyć, żeby to było możliwe.
    - Musimy być bardzo ostrożni - dodał Jonnie. - Mają się
zgromadzić na łące odległej o trzy mile stąd.
    - Ach, więc kazałeś im zebrać się do kupy, żebyśmy mogli
łatwiej ich oszołomić!
    - Słuchaj, Terl! Wszystko zakończy się pomyślnie tylko wtedy,
jeśli przeprowadzimy to w idealnie właściwy sposób:
    - Ależ ty dyszysz! Powiedz mi prawdę, czy oni na ciebie polują?

    - Psiakrew! Wszystko załatwiłem! Musimy to tylko odpowiednio
zakończyć. Będą ich setki na łące. Chcę, żebyś wylądował na jej skraju. Pokażę
ci, w którym miejscu. A potem masz tylko siedzieć w drzwiach samolotu i nic
absolutnie nie robić. Po prostu siedzieć. Ja będę wybierał kandydatów. Weźmiemy
ich na pokład i najpóźniej jutro rano odlecimy.
    - Śmiesz mi wydawać polecenia?! - wrzasnął Terl.
    - Tak to zostało zorganizowane - Jonnie mówił już spokojniej. -
Ty masz tylko siedzieć w drzwiach samolotu i obserwować, czy naprawdę wszystko
przebiega dobrze.
    - Rozumiem - rzekł Terl, szczerząc zęby w uśmiechu. - Chcesz,
by moja obecność tam podziałała zastraszająco i zmusiła ich do uległości!
    - Właśnie - powiedział Jonnie. - Czy teraz możemy już ruszać?











11
   Robert Lis stwierdził, że nie pamięta, by kiedykolwiek tylu
ludzi zebrało się w jednym miejscu. Ponad tysiąc Szkotów, z niewielką liczbą
Anglików i ludzi z Norse, zatłoczyło rozległą łąkę. Mieli ze sobą żywność.
Przynieśli też broń, tak na wszelki wypadek. I przynieśli też swoje dudy.
Wyglądało to niesamowicie: mężczyźni w kolorowych kiltach, konie, dym z ognisk,
a ponad tym wszystkim muzyka pojękujących dud.
    Kiedy samolot lądował na małym pagórku, tłum zafalował, ale
szefowie dobrze poinstruowali swoich ludzi. I gdy Terl stanął w otwartych
drzwiach samolotu, nie było żadnej niestosownej paniki. Jonnie obserwował go
kątem oka.
    W tłumie było ponad pięciuset młodych ludzi. Pouczeni przez
szefów gromadzili się teraz wokół Jonniego, który siedział na pożyczonym od
Wodza Klanu Glencannonów koniu, górując nad zebranymi. Łatwo dosiadł
wierzchowca, mimo że nigdy przedtem nie miał do czynienia z uzdą i siodłem,
ponieważ uważał je za zbędne dla kogoś, kto nigdy nie miał kłopotów z końmi.

    Szefowie stali razem z młodzieżą. Na obrzeżach tłumu grali
dudziarze. Opodal siedzieli starsi mężczyźni oraz kilka kobiet. Kilkoro
dzieciaków ganiało dokoła, obijając się o nogi starszych. Jonnie wiedział już,
że ma do czynienia z ludźmi, którzy potrafią czytać i pisać i dzięki swoim
legendom posiadają sporą wiedzę o przeszłości. Zaczął przemawiać:
    - Wszyscy już wiecie, dlaczego się tu znalazłem. Potrzebuję
pięćdziesięciu młodych mężczyzn, którzy są wystarczająco silni i odważni, by
podjąć próbę wypędzenia z Ziemi takich demonów jak ten, który tu siedzi. Nie
obawiajcie się, on nie rozumie naszej mowy. Jeśli poproszę was, byście na niego
spojrzeli, a potem cofnęli się ze strachem, zróbcie to.
    - A ja się go nie boję! - zawołał jeden z młodych ludzi.
    - Ale udawaj, że się boisz, gdy cię o to poproszę. Ani ja, ani
nikt z twoich przyjaciół nawet przez moment nie pomyśli, że boisz się go
naprawdę. W porządku?
    Młody człowiek skinął głową.
    - Uważam za konieczne opowiedzieć wam trochę o tym potworze.
Otóż jest on zdradziecki, okrutny i przebiegły. Gdy wskażę na niego ręką,
cofnijcie się skuleni i starajcie się wyglądać na przerażonych!
    Wyciągnął rękę w kierunku samolotu. Na ten znak cały tłum
zwrócił się w stronę Terla i cofnął ze strachem. Terl uśmiechnął się szeroko.
Odpowiadało mu, że wzbudza taki strach.
    - Towarzystwo Górnicze - kontynuował Jonnie - które w minionych
wiekach podbiło naszą planetę, posiada sprzęt i technikę znacznie przewyższające
to, czym my dysponujemy: latające w powietrzu samoloty, maszyny wiercące ziemię,
gazy i działa, które potrafią niszczyć całe miasta. Te stwory pozbawiły
człowieka jego planety. Ci, którzy pójdą ze mną, nauczą się używania tego
sprzętu, latania na samolotach i posługiwania się ich bronią! Nie mamy dużych
szans. Wielu z nas może umrzeć, zanim dojdziemy do celu. Musimy jednak
spróbować, bo za kilka lat człowiek może zniknąć z Ziemi na zawsze!
    Tłum wybuchnął szalonym, pełnym zapału wrzaskiem. Dudy i bębny
potęgowały hałas.
    - Potrzebuję pięćdziesięciu ochotników! - wrzasnął Jonnie,
przekrzykując wrzawę.
    Zgłosili się wszyscy - wszyscy zgromadzeni na łące mężczyźni,
starzy i młodzi.
    - Posłuchaj, McTyler! - zawołał stary mężczyzna, ten, który
przyprowadził Jonniego do osady. - Z ciebie zaś prawdziwy Szkot!
    Już w czasie nocnych obrad zmieniono jego nazwisko na McTyler.
Było nawet trochę kłótni o to, do jakiego klanu należeli jego przodkowie, ale w
końcu zadecydowano, że McTylerowie przed wyjazdem do Ameryki należeli w równej
liczbie do wszystkich klanów.
    Teraz musiał wybrać najsprawniejszych spośród ochotników.
Polecił, by młodzi mężczyźni przeszli, jeden po drugim, z zamkniętymi oczami po
rozpiętej nad ziemią linie. Miało to na celu sprawdzenie ich wyczucia równowagi.
Kazał im przebiec pewien dystans, aby się upewnić, czy są odpowiednio szybcy.
Kazał odczytywać litery na odległość, aby przekonać się, czy mają dobry wzrok.
Wybuchło nawet parę bijatyk spowodowanych protestami tych, którzy odpadli.
Selekcja przeciągnęła się aż do zapadnięcia ciemności i odbywała się dalej przy
świetle ognisk. Jonnie wybrał w końcu pięćdziesięciu młodych, silnych mężczyzn.
Poprosił szefów, aby wybrali swego reprezentanta, kogoś starszego, do kogo mają
zaufanie. Wybór padł na Roberta Lisa, weterana wielu wypraw i osobę bardzo
uczoną. Oczywiście, byłoby rzeczą niestosowną, gdyby wyprawie nie towarzyszyli
dudziarze, oni z kolei zażądali kogoś, kto grałby na bębnie. Zwiększyło to listę
do pięćdziesięciu czterech osób.
    Potem jakieś stare kobiety przepchnęły się łokciami do przodu i
zapytały, kto będzie naprawiał podarte ubrania, wyprawiał skóry, suszył ryby,
dbał o rannych i przyrządzał posiłki? Jonnie miał nowy problem i nowe wybory, w
wyniku których na liście znalazło się pięć starych wdów w nieokreślonym wieku,
ale z powszechnie uznanymi uniwersalnymi umiejętnościami.
    Ponieważ wiedziano już, że ochotnicy będą musieli się wiele
uczyć, zgłosił się również niski, lecz stanowczy kierownik szkoły, który
stwierdził, iż młodych ludzi mających chętkę tylko na polowania i dziewczyny
trzeba będzie do nauki zapędzać żelaznym prętem. Zdecydowano, że pojedzie także
on.
    Później do szturmu przystąpili pastorzy. Kto będzie się
troszczył o dusze młodych ludzi? I uczył ich szacunku dla starszych? Kto
odprowadzi ich na miejsce ostatniego spoczynku, gdy zginą? Wybuchł między nimi
spór o to, który ma towarzyszyć wyprawie. Przez losowanie wybrano jednego z
nich.
    Jonnie miał również własne plany. Wszyscy wybrani byli bystrzy,
ale on musiał mieć trzech szczególnie uzdolnionych i inteligentnych oraz na tyle
podobnych do niego z budowy oraz wzrostu, żeby z daleka można ich było wziąć za
niego, i których głosy, zwłaszcza w gorszych warunkach łączności radiowej,
przynajmniej z grubsza przypominałyby jego głos. Wybrał ich z pomocą wodzów,
kierownika szkoły i pastora.
    Teraz z kolei pojawił się uczony stary człowiek i zaczął
lamentować, że nikt nie opisze tej wyprawy, która przejdzie przecież do
historii. Okazało się, że jest to dziekan wydziału literatury czegoś w rodzaju
uniwersytetu, który przez stulecia z trudem egzystował. Wysunął argument, iż
jest dwóch kandydatów mogących kontynuować jego pracę na uniwersytecie, a ze
względu na wiek i słabe zdrowie już pewnie i tak musiałby niedługo zrezygnować
ze stanowiska i że nie może być przez McTylera pominięty. Robert Lis uznał, że
należy go zabrać.
    Ponieważ w eliminacjach odpadło osiemnastu młodych mężczyzn,
których wyniki były porównywalne z wynikami wybranej pięćdziesiątki, wybuchło
małe zamieszanie i kiedy zanosiło się już na rozlew krwi, Jonnie poddał się i
zaakceptował wszystkich. I tak na liście znalazło się osiemdziesięciu trzech
ochotników. Jonnie obudził Terla, który, znudzony przeciągającymi się
dyskusjami, zdrowo popił kerbango i zasnął na fotelach samolotu.
    - Mamy osiemdziesięciu trzech - poinformował go. Samolot bierze
normalnie pięćdziesięciu Psychlosów, ale ludzie są znacznie mniejsi i lżejsi,
nie będzie więc problemu. Czy zgadzasz się na wszystkich?
    Terl był zamroczony i rozespany.
    - Przy realizacji takiego projektu będzie duży wskaźnik
wypadkowości. Poza tym pod pozorem uczenia będę ich od razu wykorzystywał do
pracy, a więc większa liczba nie zaszkodzi - wymamrotał wreszcie. - Dlaczego
budzisz mnie, zwierzaku, żeby zadawać mi takie niedorzeczne pytania?
    Opadł z powrotem na fotel. Jonnie zdobył kolejną informację na
temat projektu Terla. Do tej pory o jego planach wiedział naprawdę niewiele.
"Wszystko dzięki kerbango" - pomyślał zadowolony i wyszedł z samolotu. Polecił
historykowi zrobienie spisu nazwisk wszystkich ochotników, po czym wysłał ich do
domów, aby wzięli ciepłe i lekkie ubrania, koce, osobiste wyposażenie i żywność
na parę dni, żeby wystarczyło jej do czasu, zanim spędzi trochę bydła. Musieli
być z powrotem o świcie, więc pożyczono konie tym, którzy ich nie mieli.
    Jonnie spotkał się z szefami na ostatniej naradzie.
    - Narobiliśmy w Górach Szkockich sporo rabanu i chociaż baza
górnicza znajduje się w odległości pięciuset mil stąd, to jednak złoży się dla
was lepiej, jeśli przez cały przyszły rok będziecie siedzieć cicho i zachowywać
się w sposób nie rzucający się w oczy.
    Zebrani przyznali mu rację.
    - Istnieje duże ryzyko - ciągnął - że nie powiedzie się nam, że
już nigdy was nie zobaczę, a wszyscy wasi ludzie zginą. Pokiwali tylko głowami -
odważni ludzie zawsze ryzykują życie, nieprawdaż? I nie będą tego mieli
McTylerowi za złe. Znacznie gorsza rzecz to w ogóle nie próbować. To właśnie
byłoby nie do wybaczenia.
    Około północy Jonnie zaczął rozmawiać z mężczyznami, których
nie wybrał. Zdumiony i ucieszony usłyszał, że szefowie ustalili już z nimi, iż
jeśli wyprawa się powiedzie, będą oni stanowili grupę odpowiedzialną za
odtworzenie porządku i reorganizację życia w Anglii, Skandynawii, Rosji, Afryce
i Chinach, oraz że zaczęli już planowanie studiów, szkolenia i organizacji tego
wszystkiego na koniec roku. Wszyscy aż kipieli entuzjazmem. "Mój Boże pomyślał
Jonnie ze zdumieniem - ależ ci Szkoci są dalekowzroczni!"
    Organizatorem i pomysłodawcą był Fearghus, który spokojnie
przedstawił Jonniemu ogólne plany.
    - Nic się nie bój, McTyler! Jesteśmy z tobą!
    Zupełnie wyczerpany Jonnie rozciągnął się pod kadłubem
frachtowca, owinął ręcznie dzianym wełnianym kocem i zapadł w sen. Po raz
pierwszy od śmierci ojca nie czuł się samotny. następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
160( 06 MDP szkolenie[1]
160 06
160 06 (4)
Tech tech chem11[31] Z5 06 u
srodki ochrony 06[1]
06 (184)
06
06 (35)
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14

więcej podobnych podstron