Biały Volkswagen Golf z dużą prędkością pokonywał kolejne kilometry wąskiej asfaltowej drogi. Marcin Makulski wcisnął mocniej pedał gazu i uśmiechnął się pod nosem, patrząc jak wskazówka szybkościomierza przekracza liczbę 120. Szybka jazda samochodem przynosiła mu dużo satysfakcji. Czuł się wtedy odprężony, odważny i wyjątkowo dumny z siebie.
Była godzina 1.00 w nocy. Dziewiętnastoletni Makulski wracał z kina. Po seansie, razem z kolegami udał się do pubu i trochę zabalowali, lecz Marcin nie pił alkoholu. Ojciec chyba by mnie zabił, gdybym jechał pijany, pomyślał. Odwiózł nietrzeźwych kolegów do domów i mógł spokojnie wracać do rodzimej wsi. Z utęsknieniem spojrzał w puste miejsce, gdzie powinno spoczywać radio. Marzył o odtwarzaczu mp3 i ogromnych głośnikach, z których wydobywałaby się głośna muzyka zespołu "Coma". Odkładał pieniądze, oszczędzał na czym tylko się dało i obliczył, że za dwa miesiące zdoła zakupić sprzęt audio. Na samą myśl o tym, na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. Na razie musiał zadowolić się cichym nuceniem ulubionych piosenek i wsłuchiwaniem się w warkot silnika. Bębnił palcami o kierownicę w rytm ulubionego utworu, kiedy nagle usłyszał potworny huk. Coś uderzyło w zderzak. Auto momentalnie rzuciło na prawą stronę jezdni, a jedno z kół podskoczyło na nieznanym wyboju. Marcin błyskawicznie wcisnął hamulec i odbił w lewą stronę, gdyż samochód jechał już całkowicie po zielonej trawie. Zatrzymał pojazd na środku drogi i zgasił silnik. Serce waliło mu jak młotem. Oddychał z trudem. Spojrzał na swoje ręce, trzęsące jak w delirium. A jeśli zabiłem leżącego na jezdni pijaka? Zadał sobie pytanie w myślach. Przecież czułem, że po czymś przejechałem! Jezu, oby tylko to nie był człowiek... Przez prawie pięć minut siedział w samochodzie ze opuszczoną głową. Wiedział, że nie uniknie widoku, jaki na niego czekał. Zaraz będzie musiał wysiąść i zmierzyć się z prawdą. Wziął głęboki wdech i wypuścił głośno powietrze z płuc. Pozostawił otwarte drzwi i zrobił kilka kroków w tył. Światło było nikłe, gdyż jedyna lampa stała oddalona o kilkanaście metrów. Makulski wodził wzrokiem po drodze w poszukiwaniu... Właśnie, czego? Próbował nie dopuszczać do siebie myśli, że potrącił człowieka. Ciągle żywił nadzieję, iż to tylko nieszczęsny kot przebiegał akurat drogę i wpadł pod pędzący samochód.
Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył nieżywego psa. Wilczur, bez obroży, bezpański. Mimo iż zrobiło mu się trochę żal zwierzaka, uśmiechnął się i poczuł się lżej na duchu. Jeszcze raz sprawdził, czy pies ma obrożę. Przeciągnął go na trawę, jakieś kilka metrów od drogi. Miał nadzieję, że ktoś rano dostrzeże martwego wilczura. I wtedy to zobaczył. W mroku ujrzał zarys ludzkiej sylwetki. Osoba musiała być bardo wysoka, prawie dwumetrowa i dobrze zbudowana. Usłyszał głośne kroki i nielicho zdziwił się. Nie były to normalne odgłosy stawianych kroków. Bardziej przypominały plaśnięcia podobne do dźwięku, jakie mogłyby wydawać bose stopy stawiane na asfalcie. Marcin cofnął cię. Poprzez ciemność nie potrafił dokładnie zobaczyć nadchodzącej postaci. - To był pański pies? - zawołał w stronę przybysza, ale nie otrzymał odpowiedzi. Makulski poczuł jak całe jego ciało oblewa chłód. Gdy postać pojawiła się w mocniejszym świetle, Marcin przeraził się jeszcze bardziej niż w samochodzie, kiedy nie wiedział co wpadło na zderzak, a następnie pod koło. Ciarki przeszły po jego plecach. Nie wierzył własnym oczom. Przed nim jawiła się ogromnej postury postać. Jednak nie człowieka, lecz... potwora. Makulski dłużej nie czekał i nie wpatrywał się w krwistoczerwone ślepia bestii. Popędził do samochodu, zapalił silnik i spojrzał w wsteczne lusterko.
Nic. Jezdnia była pusta. Może to przez ten wielki stres mam omamy? - zapytał się w myślach kompletnie oszołomiony. Chwilę potem jego wątpliwości zaraz zostały rozwiane. Podskoczył ze strachu na fotelu, gdy po prawej stronie samochodu pojawił się stwór, próbujący dostać się do środka. Marcin w ostatniej chwili wrzucił bieg i spuszczając sprzęgło, wcisnął gaz. Auto wyrwało do przodu z piskiem opon. Niesamowite stworzenie zostało z tyłu. Marcin przyśpieszył do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i ciągle zwiększając prędkość, spoglądał w boczne lusterko. Stwór rozpoczął bieg. Próbował dogonić samochód; Marcin z paniką uświadomił sobie, potwór jest coraz bliżej. Do cholery! Szybciej, szybciej! Istota sprawiała wrażenie sprintera, ale nawet sportowiec nie potrafiłby biec tak szybko. Po kilku sekundach dogoniła uciekający samochód i rozpędzona, z impetem rzuciła się na dach, przylegając do niego całym ciężkim, chropowatym cielskiem. - Szlag by to...! - zaklął Makulski, próbując opanować rozkołysany wóz.
Nagle rozległ się przeszywający zgrzyt. Marcin spojrzał w górę i zobaczył kilkunastocentymetrowe pazury przecinające blachę niczym kartkę papieru. Zwierzę, które wzbudziłoby nie lada zainteresowanie wśród kryptozoologów, przyssało się do dachu samochodu i próbowało dostać się do środka. Marcin, co sekundę spoglądał na poruszające się pazury zawieszone jakby w powietrzu. Czymkolwiek była istota uczepiona blachy, nie miała dobrych zamiarów. Makulski przyśpieszył do osiemdziesięciu i wykonał gwałtowny skręt w prawo. Przez kilka sekund auto podskakiwało na nierównej ziemi, by po chwili wrócić na asfaltową drogę. Niestety, stwór nadal leżał na dachu samochodu. Marcin powtórzył sztuczkę, ale i tym razem nie przyniosła upragnionych rezultatów. Makulski miał w zanadrzu jeszcze jeden pomysł. Co prawda nigdy dotąd tego nie robił, lecz widział na filmach podobne triki oraz posiadał ku temu odpowiednią wiedzę. Pamiętał, że po jednym zakręcie jezdnia będzie prosta przez jakiś kilometr. Nabrał prędkości. Ogromna poczwara wsadziła już połowę łapy do środka wozu i wodziła nią na oślep w poszukiwaniu ofiary. Marcin nie mógł sobie pozwolić na moment zwłoki. Spuścił nogę z gazu, zaciągnął ręczny hamulec i nagle przekręcił kierownicę w lewo. Samochód wykonał obrót o ponad sto osiemdziesiąt stopni i zatrzymał się. W powietrze uniosła się woń palonej gumy. Makulski z przerażeniem i narastającą konsternacją patrzył na monstrum, podnoszące się z ziemi. Gdy dokładniej przyjrzał się istocie, odniósł wrażenie, że to tylko koszmarny sen. Czegoś takiego nie sposób zobaczyć na jawie. Zawahał się na moment. Tymczasem stwór doskoczył do maski samochodu i wbił łapsko w przednią szybę. Z niewyobrażalną zręcznością dostał się do środka, rozłupując szkło. Całkowicie zdezorientowany Marcin otworzył drzwi i wygramolił się na zewnątrz.
Zaczął uciekać przez mokradła i wysoką trawę, wydając z siebie nieartykułowane odgłosy. Po policzkach ciekły mu łzy, biegł ile sił w nogach, ale i tak wiedział, że już po nim. Odwrócił głowę i ku zdziwieniu zobaczył, że poczwara nie podąża w jego kierunku, lecz siedzi na masce samochodu i bacznie mu się przygląda. W głowie Makulskiego pojawił się cień nadziei. Może się uda... Może przeżyję... Zapuścił się głęboko w mokradła. Kilka razy but ugrzązł mu w błocie, ale pomimo trudności kontynuował ucieczkę. Serce biło mu mocno w piersi. Nagle zatrzymał się, nasłuchując. Nie mógł być na sto procent pewny, że stwór przestał go ścigać. Choć z drugiej strony, jeżeli biegłby za mną, już wędrowałbym po tamtym świecie, pomyślał. W ciemnościach pogubił się całkowicie. Nie potrafił ocenić jak daleko oddalił się od drogi. Za nic w świecie nie zamierzał wracać na jezdnię. Postanowił iść dalej pomiędzy chaszczami i mokradłami, na ile będzie w stanie; może uda mu się dojść do pierwszych zabudowań. Uczynił kilka kroków i ze strachu włos zjeżył mu się na głowie. Coś zaszeleściło wśród wysokiej trawy, lecz po chwili przekonał się, że był to tylko zwykły ptak.
Fałszywy alarm, powiedział w myślach, mając ciągle przed oczyma kreaturę niszczącą jego samochód. Wędrował już dobre pół godziny, lecz nie odpoczywał, bowiem nie czuł zmęczenia. Adrenalina dawała mu siły do działania. Odsłonił kolejną trzcinę, aby swobodniej przejść dalej. Usłyszał ciche, znajome człapanie. Stanął jak skamieniały. Już nawet nie myślał, że pójście przez mokradła to zły pomysł. W tym momencie był kompletnie sparaliżowany.
Chyba zrozumiał, dlaczego potwór nie pobiegł za nim. Ze zgrozą uświadomił sobie, że poczwara zostanie wyręczona z zadania przez swoich odrażających przyjaciół. W ciemności widział czerwone ślepia, taksujące go morderczym spojrzeniem. Stwory osaczyły Makulskiego jak psy łowieckie zagubionego zająca. Były ich setki, a może nawet tysiące... Nie mógł tego stwierdzić dokładnie, bo ogarnął go histeryczny lęk przed śmiercią. Przed śmiercią w potwornych katuszach.
***
Zgrzyt pordzewiałych zawiasów. Wolne kroki stawiane na drewnianej podłodze.
Jak co rano, Franek Jojko wszedł do niewielkiego pomieszczenia wykonanego ze świeżych sosnowych desek. W środku, pod ścianą stała blaszana szafa zawierająca dane pracowników tartaku oraz różne dokumenty. Jej wnętrze wyklejone zostało plakatami skąpo ubranych kobiet. Pod oknem ustawione było biurko, a obok nieduży telewizor, który umilał Frankowi czas w pracy. Godzina 5.30. Mgła zawisła nad wilgotną ziemią. Tartak znajdował się w głębi lasu, jakieś trzysta metrów od asfaltowej drogi prowadzącej do centrum wsi. Na środku wydeptanej łąki znajdowały się maszyny do cięcia drewna. W wielu miejscach leżały poukładane deski, i, niedawno przeznaczone do obróbki drzewa. Prawie wszędzie ziemię pokrywały trociny i kawałki kory. Rzucił klucze na biurko, nalał wody mineralnej do elektrycznego czajnika i podłączył urządzenie do gniazdka. Nasypał mielonej kawy do szklanki, wciągając głęboko w płuca powietrze przesycone aromatem czarnego proszku. Rozsiadł się wygodnie na starym fotelu, po czym włączył telewizor. Pora była za wczesna jak na rozpoczęcie programu, ale jedna ze stacji telewizyjnych nadawała powtórkę meczu Mistrzostw Świata w Niemczech. Argentyna grała z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Franek zalał kawę wrzącą wodą, zapalił papierosa i zatopił wzrok w ekranie telewizora. Kolejni pracownicy mieli pojawić się za pół godziny. Mimo wypicia kawy, Franek zmagał się z sennością. Bardzo późno położył się spać i teraz tego żałował. Czeka ich dzisiaj masa roboty, lecz Jojko przez lata praktyki przyzwyczaił się już do ciężkiej pracy. Oczyścił szklankę z fusów nad brudną umywalką, od której bił nieprzyjemny zapach chloru.
Wtem usłyszał głośny pisk, podobny do klaksonu samochodowego, lecz zdecydowanie cieńszy. Trwał krótko, jak gdyby został urwany. Hałas powtórzył się, wywołując u Franka zainteresowanie. Teraz wydawało mu się, że słyszy dziwne odgłosy, przypominające wrzaski rozwścieczonych małp. Skierował wzrok na okno, przez które roztaczał się widok na wzniesienie porośnięte młodymi sosnami. Oprócz drzew we mgle dojrzał coś jeszcze. - Jezus Maria... Co to do cholery jest?! - powiedział na głos, a włosy zjeżyły mu się na głowie. Automatycznie, przewidując przebieg mających nastąpić wydarzeń, doskoczył do drzwi i przekręcił klucz w zamku. - O Boże... O Jezu... - lamentował, w pośpiechu sprawdzając, czy wszystkie okna są szczelnie zamknięte. Coś uderzyło w drewnianą ścianę z ogromną siłą. Naraz w pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. Nie potrafił zrozumieć, czym to było spowodowane, ale w tej chwili myślał tylko o jednym. Przeżyć. Kolejny przyprawiający o dreszcze huk.
Franek wszedł pod stół, kuląc się jak dziecko przestraszone burzą. Podłogę pod nim pokryła kałuża uryny. Zaczął mimowolnie się trząść. Drgawki zawładnęły całym jego ciałem; jeszcze bardziej przysunął się do świeżych, nie polakierowanych desek. Nasłuchiwał. Następny trzask. Wdarły się do środka, wywracając krzesła i stół. Ślina ściekała na podłogę. Rozpaczliwy krzyk. Niezmierny ból i przekleństwa. Powolna utrata życia.
Brak jakichkolwiek myśli przed opuszczeniem ziemskiego świata.
***
W upalne, lipcowe południe jechałem służbowym Nissanem. W radiu podawali kolejne wiadomości, więc jak zwykle słuchałem z uwagą. I tak mniej więcej wiedziałem, jakie informacje dziennikarze radiowi przekażą słuchaczom w dzisiejszym wydaniu. Pracowałem w gazecie codziennej "Dziennik Zachodni" w Bielsku-Białej. Pisałem głównie do rubryki kulturowej i sportowej. Często miałem za zadanie przeprowadzać wywiady ze znanymi osobistościami. Praca dziennikarza nie należy do łatwych. Największym wrogiem dziennikarza jest czas, który upływa nieubłaganie. Redaktor naczelny od czasu do czasu przechadza się między komputerami, spogląda na twój monitor i ponagla cię, przypominając o sankcjach pieniężnych, jakie zostaną na ciebie nałożone, jeżeli nie zdążysz oddać artykułu w należytym czasie. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Z drugiej strony, mimo iż praca jest stresująca, nie narzekam, ponieważ mogę robić w życiu to, co naprawdę fascynowało mnie od najmłodszych lat - właśnie dziennikarstwo i wszystko z tym związane. Miałem spotkać się z panem Filipem Madejskim, znanym na Śląsku hodowcą nietypowych płazów i gadów. Madejski trzy tygodnie temu otworzył specjalne zoo, a raczej jak on to nazywał, park zoologiczny, udostępniając turystom zobaczenie różnych gatunków zwierząt. Pomyślałem, iż może to być niezły materiał do gazety, zwłaszcza że zoo cieszy się podobno sporym zainteresowaniem.
W radiu kolejny raz gruby, męski głos ostrzegał przed nadciągającymi burzami i ulewami. Zwracano uwagę, by na wszelki wypadek powyłączać w domach elektroniczne sprzęty z zasilania. Ludzie przygotowywali się na największą i najgroźniejszą burzę od niepamiętnych czasów. Z tego, co było mi wiadomo, Madejski jest szalenie bogatym człowiekiem, w dodatku o niebanalnej osobowości. Ma ogromną posiadłość na peryferiach miasta i tam też otworzył zoo. Żywiłem także nadzieje, że przyjmie mnie z chęcią. Gdy rozmawiałem z nim przez telefon i uzgadniałem termin spotkania, nie odniosłem wrażenia, żeby Madejski cieszył się z przyszłego wywiadu ani też nie okazywał żadnego zainteresowania. Zobaczymy, co będzie, pomyślałem. Skręciłem w wąską drogę. Wokół mnie rozciągała się niezmierzona przestrzeń porośniętej dziko trawy i najróżniejszych krzewów oraz chwastów. W odległości około kilometra majaczył ogromny kompleks budynków. Był to dom Madejskiego połączony z zadaszonym zoo. Po pięciu minutach zajechałem na miejsce. Zostawiłem samochód na parkingu obok zielonego Opla Astry, jak spostrzegłem dziesięciu aut. Nie za bardzo wiedziałem, w którą stronę mam pójść. Czy udać się do zoo, czy prywatnie do mieszkania Filipa Madejskigo? - Pan redaktor? - zawołał do mnie niski, krępy mężczyzna o siwych, zaczesanych na lewo włosach. Miał opaloną skórę, błyszczący zegarek na ręce i ubrany był w beżowy garnitur. To Madejski. - Dzień dobry panu - uśmiechnąłem się na powitanie.
Madejski stał na brukowanej dróżce i zachęcił mnie gestem, abym do niego podszedł. Podałem mu rękę. Uścisk dłoni był krótki i mocny. - Witam, witam serdecznie. - Poklepał mnie po ramieniu. Zdziwiłem się jego życzliwością i nadmierną uprzejmością. Sprawiał wrażenie poczciwego dziadka, który traktował każdego człowieka jak własnego wnuka. - Jest pan bardzo punktualny - spojrzał na zegarek. - Dziękuję. Staram się - odparłem. - Jak minęła podróż? Strasznie dziś ciepło. - Wyjął z kieszeni chusteczkę i obtarł krople potu z czoła. - Nie miałem daleko, więc się nie ugotowałem w samochodzie.
Roześmialiśmy się. - Słyszał pan, że zapowiadają na dzisiaj straszne burze i ulewy? Pokiwałem twierdząco głową i powiedziałem: - Podobno mają to być jedne z największych burz, jakie kiedykolwiek przeszły nad Śląskiem. - Już się przygotowałem. Wczoraj pracownicy skończyli zakładać alternator, wytwarzający awaryjne zasilanie prądu. Muszę zapewnić moim zwierzątkom pełny komfort. Poza tym bez odpowiedniej temperatury i światła mogłyby nie przeżyć. Dziś popołudniu ma nadejść pierwsza fala burzowa. - Mogę zrobić kilka zdjęć? - zapytałem.
- Ależ oczywiście. Od razu przechodzi pan do rzeczy. To mi się podoba. - Trochę zbyt miły, pomyślałem. Zachowuje się momentami sztucznie. Ciekawe, czy w rzeczywistości jest uprzejmym emerytem, czy tylko próbuje wywrzeć na mnie dobre wrażenie, ażebym opisał go w artykule w samych superlatywach? Wyjąłem z plecaka aparat fotograficzny, ustawiłem zoom, wykadrowałem i pstryknąłem kilka fotek. Madejski musiał włożyć w swój dom naprawdę kupę forsy. Zoo mieściło się w wielkim, czteropiętrowym budynku, z płaskim dachem. Tynk pokryty został bladożółtą farbą. Blok przypominał ogromny prostokąt z licznymi oknami. Do jego lewej strony przylegały dwa żeliwne pręty, grubości około metra, ciągnące się od ziemi aż nad budynek i wyginające się w łuk. Miało to zdobić budowlę. - Wejdźmy do środka - zaproponował Madejski. - Pokażę panu zwierzątka. W holu wyczułem chłodne i kojące powietrze klimatyzacji. Za marmurową ladą siedziała kasjerka, sprzedając bilety. Mały chłopiec w baseballowej czapeczce trzymał mamę za rękę i podskakiwał z zadowolenia. Prawdopodobnie nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy świat małych zwierzątek. Weszliśmy dalej. Znalazłem się w przestronnej hali. Spojrzałem w górę na dach wykonany z grubych szyb, tłumiących zbyt duże ilości światła. W pomieszczeniu znajdowały się najróżniejsze ozdobne rośliny, wielkie akwaria, oczka wodne i małe wodospady.
- Oto moje królestwo. - Filip Madejski rozłożył w zachwycie ręce. Zrobiłem szybko parę zdjęć i podążyłem za właścicielem. Podeszliśmy do odgrodzonego mosiężnym łańcuchem wielkiego akwarium. Poczułem się nieswojo, obserwując zwierzęta. Zdziwienie na przemian mieszało się ze wstrętem. Wśród drobnych kamieni poruszały się żółwie wielkości ludzkiej dłoni. Moją uwagę przykuł jeden element. Większość żółwi posiadało pięć kończyn, a niektóre nawet sześć. U kilku z nich jedna noga wyrastała z drugiej. - Co im się stało? - zapytałem. - Zaburzenia genetyczne. Mówiłem, że zajmuję się hodowlą nietypowych płazów i gadów. Nadal z lekką odrazą wpatrywałem się w żółwie.
- Wśród setek jaj, z których wykluwają się żółwie prawie zawsze znajdzie się jeden taki okaz. Kontaktuję się z hodowcami i wykupuję zwierzątka. Trochę to nienormalne, pomyślałem. - Muszę przyznać, że żółwie z zaburzeniami genetycznymi są droższe od zdrowych - podjął. - I pan pokazuje to ludziom. Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Wiedziałem, że trochę przesadziłem. Użyłem niewłaściwego tonu, brzmiącego jak zarzut. - Wie pan - zaczął stanowczo- żyjemy w świecie sprzeczności. W świecie, w którym to co zwykłe już nie cieszy i nie interesuje. Ludzie poszukują ciągle czegoś nowego, nowych rozrywek dostarczających im świeższych wrażeń. Wiele rzeczy ludziom się, mówiąc kolokwialnie, przejadło. Wiem, o co panu chodzi. Te żółwie wyglądają trochę brutalnie i mogą brzydzić wrażliwe osoby. Ale mentalność ludzi się zmienia. Mamy XXI wiek. Proszę obejrzeć telewizję. Ile tam jest nieuzasadnionej przemocy?
- Ale pan pokazuje to dzieciom. Chrząknął, przykładając zaciśniętą dłoń do ust. - Niech pan zapyta pierwszego lepszego chłopca, dlaczego wybrał moje zoo. Odpowiedź będzie prosta. Bo zwykłe zoo mu się znudziło. Nic na to nie odpowiedziałem, tylko pstryknąłem aparatem trzy fotki. - Pójdziemy dalej? - zasugerowałem. - Oczywiście.
Madejski ruszył na przód, idąc tak, bym nie miał możliwości spojrzenia na jego twarz, która teraz była czerwona od złości. Chyba potulny dziadzio zmienił się w gburowatego bogacza, uśmiechnąłem się w duchu. Żywiłem nadzieję, że mu przejdzie. Spojrzałem w górę. Niebo pociemniało. Była godzina 14.00, o 15.30 miałem się wstawić w redakcji. Tym razem zatrzymaliśmy się przed akwarium, w którym znajdował się jeden żółw. Patrząc na ten przypadek, niewytłumaczalny chłód oblał moje ciało. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Żółw miał dwie szyje i głowy. - To mój najciekawszy okaz... - powiedział cicho i nieufnie. - Zdumiewające - przyznałem. Postanowiłem wstrzymać się od ciętych komentarzy. - Skąd pan wytrzasnął takiego żółwia? - Taki się urodził. Wie pan co - znowu zaczął się uśmiechać - najśmieszniejsze jest to, że gdy jedna głowa kieruje się w lewo, to druga zazwyczaj w prawo. Nie mogą się wtedy dogadać.
- Niesamowite - stwierdziłem szczerze. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Zwiedzaliśmy dalej. Na jednej z dróżek zobaczyłem wysokiego, młodego mężczyznę z kozią bródką w białej polówce. Niósł neseser oraz kilka kartek i przyglądał mi się z nienawiścią w oczach. - O! - zauważył Madejski. - To mój syn. Darek. Darek nadal wpatrywał się we mnie, w końcu odwrócił głowę i ze ściągniętymi brwiami zniknął za rogiem. Oglądaliśmy różne gady. Niektóre normalne, z kolei zauważyłem, że kilka żab posiada tylko trzy kończyny. Jednak największy szok przeżyłem, gdy doszedłem do centrum hali, gdzie znajdowała się duża, szklana kopuła. W środku pełznął prawie pięciometrowy wąż o grubości porównywalnej do ludzkiego uda. Najistotniejszy był fakt, że z boku wyrastała druga, o wiele mniejsza głowa węża. - To jakiś koszmar - powiedziałem w osłupieniu.
- To tylko rzeczywistość, proszę pana. Wąż pełznął w naszą stronę, zatrzymał się przed szkłem, podniósł obydwie głowy i zasyczał, ukazując dwa języki i cztery ostre zęby. Odskoczyłem od kopuły jak porażony. - Spokojnie - Madejski zachichotał. - Makaron jest niegroźny. Został pozbawiony jadu. Makaron! Jezu... - Mam wszystkie dokumenty upoważniające mnie do posiadania tego węża. Proszę się nie bać.
Pozbawiony jadu! Jakoś mu nie wierzyłem.
Ulżyło mi, gdy oddaliliśmy się od kopuły z Makaronem. Jakoś nie czułem się raźnie w obecności tego węża. Zaczął dzwonić telefon komórkowy. - Przepraszam - rzuciłem do Madejskiego. - Halo? O, cześć Tomek. Dobra. Będę o piątej. Czekajcie na mnie. Przed księgarnią. Macie już bilety? To świetnie. Uhm... Okej. O piątej w Sferze. Na razie. Dzwonił mój najlepszy przyjaciel. Miałem razem z Tomkiem i jego żoną Kaśką wybrać się do kina. Grali jakiś horror, nawet nie znałem tytułu. Zapowiadał się interesujący wieczór.
Znaleźliśmy się w korytarzu, przez który roztaczał się widok na niewielką część zoo. Przed wejściem wisiał napis: TYLKO DLA PERSONELU. Zadałem Madejskiemu jeszcze kilka pytań. - Proszę tu zaczekać. Dam panu kilka dodatkowych ulotek, które powinny panu pomóc przy pisaniu artykułu - rzekł. - O, super. Będę wdzięczny. Madejski oddalił się na pięć metrów i wszedł do trzeciego z rzędu pomieszczenia, pozostawiając drzwi na wpół otwarte. Gdy tylko przekroczył próg, rozległ się przytłumiony krzyk: - Co ty do cholery wyprawiasz!? Po gówno sprowadziłeś tutaj tego pismaka!
Podszedłem w stronę drzwi. Wpatrywałem się w plakaty wiszące na ścianach, a tak naprawdę wyobrażałem sobie scenę, rozgrywającą się w pokoju. - Uspokój się, dobra!? - usłyszałem podniesiony głos Madejskiego. - I nie mów do mnie takim tonem. - Ty nic nie rozumiesz. - To mi wytłumacz! - Panie Filipie. Darek ma rację - wtrącił drugi, męski głos. r11; Jeśli ktokolwiek dowie się, w jaki sposób dokonujemy... Podszedłem bliżej do drzwi i włączyłem dyktafon. Coś tu nie grało.
- Dziennikarz opisze naszą działalność. Narobi szumu. Zaczną się interesować i w końcu wyjdzie na jaw, że wcale nie kupuje pan zwierząt od hodowców. Będą węszyć, odkryją laboratorium... Przez chwilę zapanowała cisza. - Darek. Musimy powiedzieć twemu ojcu. - I tak się dowie. Wszyscy się dowiedzą. Ale mnie tutaj już nie będzie. Jeszcze dzisiaj mam samolot do Anglii. - Co? O czym ty mówisz? Darek, jakiej Anglii? - dał się słyszeć Madejski. - To co powiedziałem. Grzegorz ci wszystko wyjaśni. Ja stąd uciekam, tego się nie da powstrzymać. Wszyscy mogą zginąć. W dodatku sprowadziłeś tutaj dziennikarza. Jeżeli odpowiedni ludzie wywęszą, że to pochodzi od nas...
- Co pochodzi? O czym wy mówicie? - Lepiej, żebyś nie wiedział. Na kilka sekund zapanowała cisza. - Cholera! Drzwi są otwarte - krzyknął Darek. W tym momencie zobaczyłem syna Madejskiego z rozszerzonymi ze strachu oczami. Wpatrywał się we mnie jak osłupiały. Byłem kompletnie zaskoczony. Poczułem się jak przyłapany na kradzieży.
- Ja tylko... - próbowałem się wytłumaczyć, wkładając dyktafon do kieszeni. Darek błyskawicznie chwycił mnie za koszulę, pociągnął do środka i rzucił z całej siły na kanapę. Wylądowałem twarzą na miękkiej skórze. Zabolał mnie kark. Doskoczył do mnie i kopnął w brzuch. Skuliłem się na ziemi, cierpiąc z bólu. Na całe szczęście nie trafił w żebra. - Opanuj się! - Madejski odciągnął ode mnie syna. - To teraz masz, co chciałeś - powiedział ze wściekłością wymalowaną na twarzy. - Podsłuchiwałeś gnoju! - zwrócił się do mnie. - To nieporozumienie - jęknąłem, trzymając się za brzuch. Leżałem na podłodze i kręciło mi się w głowie. - Podnieście go. Żyjemy w cywilizowanym kraju - powiedział Madejski.
Mężczyźni pomogli mi wstać i posadzili na kanapie. - Gadaj, co usłyszałeś - rozkazał Darek. - Nie wiem, o czym mówisz - odparłem, patrząc mu w oczy. - Nie mam ochoty na żarty, dupku. - Ale ja naprawdę... - Zamknij się i zacznij gadać do rzeczy - przerwał bezwzględnie.
Zaczynał grać mi na nerwach. Potrafiłem wybaczyć mu kopniaka, ale jego zachowanie denerwowało mnie. Cała sytuacja jawiła się absurdalnie, ale z drugiej strony czułem, że Madejscy kryją jakąś tajemnicę. - O co ci chodzi, człowieku? - odparłem, wracając powoli do siebie. Nie wiedziałem, czy dać im do zrozumienia, że słyszałem ich rozmowę. Może dalej udawać zdezorientowanego? Wybrałem pierwszy wariant. - Chyba musimy jakoś wyjaśnić to zajście - oznajmiłem. - Raczej to, że podsłuchiwałeś. - Darek znowu chciał mi dołożyć, ale ojciec powstrzymał go. - Kolego, ty chyba nie rozumiesz? - zwróciłem się do niego. - W tej chwili mogę wyciągnąć telefon, zadzwonić na policję i oskarżyć cię o napaść i pobicie. Lepiej więc wytłumacz całe to zamieszanie. Dlaczego mnie kopnąłeś? Często miewasz takie napady agresji, co? Czy może tak bardzo wkurzył cię fakt, że słyszałem waszą rozmowę.
Strasznie pobudliwy gość, pomyślałem, kiedy znowu chciał się rzucić na mnie z pięściami. - Przepraszam - podjął Madejski, podchodząc do mnie. Położył rękę na moim ramieniu. Strąciłem ją, przesuwając się w bok. - Zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Mój syn... on pomylił pana z kimś innym. Jeszcze raz przepraszam za pomyłkę. - Spojrzałem na mężczyznę z gęstą, czarną brodą. Stał cały czas z boku, przysłuchując się naszej rozmowie. - Zapomnijmy o całej sprawie. - Madejski wyjął z kieszeni spodni portfel. - Co pan robi? - zapytałem zaskoczony, gdy chciał wepchnąć mi w dłoń trzysta złotych. - Bądźmy poważni. Przyjmie pan tę gotówkę i zapomnimy o całej sytuacji. - Wyjął jeszcze dwustuzłotowy banknot. - A to, żeby pan jednak nie pisał o moim parku zoologicznym. Chyba zwariował. Wstałem z kanapy; pieniądze spadły na podłogę.
- Co tu się wyprawia? Co chcecie ukryć? W tym momencie usłyszeliśmy potworne krzyki i piski, dobiegające za drzwi. Przez moment wrzaski stłumił odgłos gromu. Zanosiło się na burzę. Mężczyźni wybiegli na korytarz, skąd dochodził straszliwy zgiełk. Słychać było płacz, jęki i przekleństwa. Odgłosy walki o życie, umierania i szoku. Jednak najbardziej przeraźliwy był jeden dźwięk. Szybkie PLASK. PLASK. PLASK.
Tanatos [ jacekpiekielko@tlen.pl ]
Storytellers 2oo6. Wszelkie prawa zastrzeżone. Oprawa graficzna: aNomaLy