9.
Koniec
Zatrzymałem
się na chwilę w lesie, wyczuwając obecność innego wampira.
Zdziwiło mnie to, ale jeszcze bardziej zaniepokoiło. Kto tu był?
Moja rodzina była w dalszym ciągu na polanie, Edward z Bellą
w domu i wierząc wizji Alice, nie stało się tam nic złego. A
jednak w powietrzu unosił się charakterystyczny, niemożliwy do
wyczucia przez ludzki węch, słodki zapach, powoli
rozprzestrzeniający się w gąszczu zielonych drzew i krzewów.
Oparłszy się o korę jednego z nich, powtarzając sobie w myślach
uspokajające zaklęcia, rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu
nieproszonego gościa. Nagle ujrzałem sporych rozmiarów pień
lecący w powietrzu z ogromną prędkością, jakieś dwadzieścia
metrów ode mnie. Zatrzymał się dopiero, uderzając w inny pień
stojącego drzewa. Wbił się w niego, łamiąc drzewo na pół.
Zmrużyłem oczy, kierując wzrok do źródła, skąd
prawdopodobnie wyleciał kawał drewna i niezbyt tak znowu dużej
odległości od miejsca, w którym stałem, ujrzałem wreszcie tego,
kogo szukałem. Chociaż nie, źle to ująłem. Ze wszystkich istot
przychodzących mi na myśl, akurat tego kogoś nie spodziewałem się
tu zobaczyć.
- Edward? – szepnąłem, nie wierząc własnym
oczom. Zdawał się nie wyczuwać mojej obecności. W ułamku sekundy
pokonałem dzielące nas niecałe sto metrów i stanąłem kilka
drzew przed nim, lecz mimo to nadal miałem wrażenie, że mnie nie
widzi. Stał tyłem do mnie, pochylony, jedną ręką opierał się o
grubą, nisko rosnącą gałąź. Jego ramiona unosiły się i
opadały wraz z każdym głębokim oddechem. Wydawało mi się też,
że ma na sobie inne rzeczy. Gdy wychodziliśmy, jego koszula była
jasna, na guziki, teraz zaś ubrany był w ciemnografitową bluzę
wkładaną przez głowę.
Nie podobało mi się to, choć to
oczywiście niedopowiedzenie biorąc pod uwagę to, co naprawdę
czułem w tym momencie.
- Edwardzie? – powtórzyłem głośno
i obserwowałem, jak syn powoli odwraca się w moją stronę.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to jego niesamowicie czarne
tęczówki wyrażające trawiący go od środka głód. Głębokie
sińce pod oczami odcinały się od śnieżnobiałej skóry a głośne
wydechy wydały mi się nie cichsze od uderzeń piorunów
przecinających co jakiś czas niebo.
Edward wyglądał jakby
uciekł właśnie z odwyku i nie zdążył jeszcze zażyć działki.
Był wściekły, oszołomiony, na granicy szaleństwa. Gdy mnie
zobaczył, przymknął na chwilę powieki, jakby chciał się
uspokoić, pokazać, że to nic takiego.
- Co ty tu robisz? –
zapytałem, podchodząc do niego. Mój głos brzmiał normalnie, lecz
w głębi duszy niemal gotowałem się ze złości i niepokoju. Gdzie
jest Bella? Nie wyczuwałem jej obecności, przynajmniej nie w
najbliższej okolicy, gdzie mógłbym poczuć jej zapach.
-
Musiałem wyjść na chwilę, uspokoić się – dobiegł mnie słaby
głos Edwarda, który nadal nie otwierał oczu, dysząc ciężko.
Więc wizja Alice była prawdziwa, ale…
- Co się stało?
Tam, w domu? – Moje pytanie sprawiło, że zacisnął tylko palce
na korze, wbijając się nimi w twarde drewno. Musiałem jednak
wiedzieć. Nie wszystkie elementy układanki tworzyły całość,
pozostało kilka takich, które żadnym sposobem nie chciały się
ułożyć.
- Straciłem nad sobą kontrolę – wydusił
wreszcie, otwierając szeroko oczy i patrząc na mnie bezradnie.
Kryło się w nich szaleństwo. – Boże, Carlisle, prawie ją
zabiłem. Gdyby nie zaczęła krzyczeć, gdybym w ostatnim momencie
się nie opamiętał…
Głos mu się łamał. Patrzyłam na
niego, nie mogąc zrozumieć, co takiego się stało, że doprowadził
się do takiego stanu. Nie byłem w stu procentach pewien, że po tym
czasie spędzonym z Bellą Edward będzie w stanie poskromić w końcu
tą zwierzęcą stronę swojej natury, z drugiej strony nie
spodziewałem się, że może dojść do czegoś takiego.
Ale
to była moja wina, pomyślałem, zły na siebie. Powinienem
posłuchać wewnętrznego głosu, który mówił mi, że nie
powinniśmy zostawiać ich samych.
Edward pokręcił głową na
znak sprzeciwu.
- To nie twoja wina, jak możesz w ogóle tak
myśleć? To ja próbowałem ją zabić, nie ty.
- Gdzie jest
teraz Bella? – zapytałem tylko, ignorując jego słowa. Nie czas
był na zastanawianie się, który z nas był bardziej winny temu, co
się stało.
- W domu, zostawiłem ją… - przerwał nagle,
prostując się w jednej chwili. Widziałem, że dochodził już
powoli do siebie. – Nie powinienem był jej zostawiać.
-
Gdybyś jej nie zostawił, skończyłoby się to tragicznie –
przypomniałem mu łagodnie, ale w gruncie rzeczy zgadzałem się z
nim. Bella nie powinna była zostawać sama, nie teraz.
Wizja
Alice nie dawała mi spokoju. Zobaczyła ona tylko zbliżenie Belli i
Edwarda, nie widziała już tego, jak ją zostawił, będąc na
granicy panowania nad swoim instynktem zabójcy. Nie mogła tego
widzieć, inaczej by powiedziała. Ale niepokojący był też fakt,
że tego nie wiedziała, skoro z pozoru niegroźna scena mogła się
zakończyć śmiercią dziewczyny. Wnioskowałem z tego, że wizja
była niepełna. Ale dlaczego? I co z tymi dziwnymi przebłyskami,
które niepokoiły Alice od kilku dni?
- Alice widziała, jak…?
– zapytał nagle Edward, marszcząc brwi.
Ups. Ojej.
Przepraszam,
miałem zamiar ukryć przez tobą ten fakt, żebyś się
niepotrzebnie nie denerwował.
Uśmiechnąłem
się przepraszająco.
- Podzieliła się tym z kimś jeszcze,
poza tobą?
Wyczytał odpowiedź z moich myśli, które
automatycznie skupiły się na scenie w której to jego bracia leżą
na trawie, zwijając się ze śmiechu. Skrzywił się a ja mogłem
się tylko domyślać tych barwnych wiązanek przekleństw, jakimi
teraz Edward w myślach obdarowuje swoje rodzeństwo. O tak, naprawdę
mu współczułem.
- Chodź, wracajmy do domu. Bella nie
powinna być sama. – Podszedłem do niego i poklepałem go po
ramieniu.
- Zostawiłem ją w naszym domu, zupełnie samą –
szepnął cierpiąco, chowając twarz w dłonie. – Powinienem był
przynajmniej…
Jego głos zamarł w chwili, gdy oboje
poczuliśmy nowy zapach, a raczej mieszaninę zapachów. Edward
uniósł głowę, wdychając głęboko powietrze w płuca. Robiłem
to samo. W końcu po dłuższej chwili nasze spojrzenia się
spotkały. Widziałem szeroko otwarte oczy Edwarda i byłem
przekonany, że moja mina niewiele rożni się od jego.
-
Wampir – powiedział cicho.
- Wilkołak.
- I krew –
szepnął niemal niedosłyszalnie.
Ułamek sekundy później
puściliśmy się biegiem w stronę naszego domu.
W
czasie pokonywania odległości dzielącej nas od, jak nam się
zdawało, Belli będącej w poważnym niebezpieczeństwie, Edward
podzielił się ze mną tym, co wyczytał, jak się domyślił, z
umysłu Sama, jednego z wilkołaków, który kilka chwil wcześniej
minął się z nami w odległości jakichś kilkuset metrów.
Załamującym się głosem powiedział, że sfora właśnie usiłuje
dopaść rudowłosą wampirzycę, tą samą, która wymknęła im się
ostatnim razem.
Ani ja Edwardowi ani tym bardziej Edward mnie
nie musiał przedstawiać prawdopodobnego scenariusza. Wróciła.
Victoria wróciła. I wnioskując po coraz wyraźniejszym zapachu
krwi, dopadła Bellę. Sfora musiała zwęszyć jej ślad i podczas
gdy my rozmawialiśmy w najlepsze, oni ścigali wampirzycę, która
wykorzystując naszą nieobecność, zaatakowała dziewczynę w
naszym własnym domu.
Nie chciałem nawet próbować nazwać
słowami tego, jak się z tym czułem.
Edward, czując to co ja
czyli intensywny zapach krwi, kilkaset metrów przed domem
przyspieszył gwałtownie, zostawiając mnie parę sekund w tyle.
Zdając sobie sprawę z jego imponującej szybkości zdziwiłem się,
że dopiero teraz z niej skorzystał. Coraz słodsza woń unosząca
się w powietrzu musiała go do tego zmobilizować.
Do salonu
dotarłem kilka chwil po nim. Pomieszczenie wyglądało jak
pobojowisko. Rozbite okna, strącone wazony leżące w kawałkach na
podłodze a na środku kałuża krwi. A w niej Bella i pochylający
się nad nią roztrzęsiony i półnagi Jacob oraz zrozpaczony
Edward.
- Boże Święty… - szepnąłem, dołączając do
nich. Klęknąłem obok syna i przez sekundę, jedną jedyną sekundę
zastanawiałem się nad tym, co my najlepszego zrobiliśmy. Co ja
zrobiłem. Otrząsnąłem się jednak, ostatnie czego teraz
potrzebowała ta dziewczyna to moich wyrzutów.
Sprawdziłem
jej puls, uniosłem powieki, sprawdzając reakcję źrenic,
obejrzałem całe ciało, analizując obrażenia i szukając śladów
ugryzienia.
Była nieprzytomna, jej tętno słabło, miała
złamaną rękę, ogromne rozcięcie na skroni i coś, co wyglądało
najstraszniej, czyli liczne, mniejsze i większe kawałki szkła
wbite w skórę. Splątane włosy zlepione krwią wypływającą z
rany na głowie były teraz niemal czarne a ubranie, które
przesiąkło czerwonym płynem zabarwiło się na brązowo.
-
Bello, Bello… - powtarzał cały czas Jacob, wyciągając i cofając
drżącą dłoń, bojąc się jej dotknąć by nie pogorszyć jeszcze
jej stanu. Pomyślałem, że gorzej już być nie może.
-
Carlisle! – prawie załkał Edward. Nie wiedziałem czy błagał
mnie żebym tak nie myślał, czy żebym nareszcie coś zrobił.
Jednocześnie gładził delikatnie jej włosy, jakby chciał ją
uspokoić. Albo samego siebie.
- Jacob, dołącz do sfory,
zajmiemy się Bellą – zwróciłem się ku chłopakowi, wiedziałem
bowiem, że prędzej czy później musiałem zrobić to, co musiałem,
co było najlepszym wyjściem. Jedynym. A Black nie powinien tego
oglądać.
- Już się nią zajęliście, pieprzone pijawki! –
powiedział ostrym głosem. W odpowiedzi Edward posłał mu
spojrzenie pełne bólu i gniewu.
- Wynocha, kundlu! –
wrzasnął, drżąc na całym ciele. Czułem, że jeśli jeden z nich
nie opuści tego pokoju, rzucą się sobie do gardeł.
- Jacob,
mówię poważnie. Nie pomożesz Belli w ten sposób ale możesz
pomoc kolegom złapać Victorię. Nie przydasz się tutaj. Idź,
proszę cię. – Mój głos był spokojny, chociaż z coraz większym
trudem udawało mi się go opanować.
Wahając się przez
chwilę, w końcu wstał. Nogi miał jak z waty, widziałem to.
Ostatni raz spojrzał na nieprzytomną Bellę, potem na Edwarda i na
końcu na mnie, po czym z zaciśniętymi do granic możliwości
zębami odwrócił się i wybiegł z domu przez jedną ze zbitych
szyb w oknie. Wiedziałem, co czuł. Nie chciał zostawiać z nami
Belli, ale zdawał sobie sprawę z tego, że zrobimy wszystko by ją
uratować. Miałem nadzieję, szczerą nadzieję, że nam się to
uda.
Pochyliłem się nad umierającą dziewczyną, gorączkowo
zastanawiając się, czy była jakaś inna droga od tej, która
wydawała mi się jedyna w tej sytuacji. Czy mogę zrobić coś,
cokolwiek, nie pozbawiając ją życia.
Nic. Żadnego innego,
lepszego rozwiązania. Obrażenia były zbyt rozległe, utrata krwi
zbyt duża i gwałtowna.
- Musimy to zrobić, Edwardzie –
odezwałem się w końcu, wpatrując się z przerażeniem w twarz
Belli. Tak, byłem przerażony. Jak nigdy dotąd.
- Nie.
Warknięcie, które wydarło się z jego piersi było
odpowiedzią, jakiej się spodziewałem.
- Nie ma innej drogi,
wiesz o tym – próbowałem przekonać go do tego, że nie ma już
dla niej ratunku. Poza tym jednym, przed którym tak się wzbraniał.
Cały czas badałem słabnący puls, choć zupełnie niepotrzebnie.
Słyszałem, jak powoli zanikał. Edward też go słyszał, kątem
oka wychwyciłem jego reakcję.
- Nie – tym razem szepnął,
jeszcze bardziej pochylając się nad jej ciałem. Drżały mu
dłonie, które w końcu zacisnął w pięści, drżał cały. Był w
rozpaczy, nie chciał, żeby tak się to skończyło. Byłem prawie
pewny, że w tym momencie nienawidził się za to, że zostawił
Bellę samą. Że nie wyczuł zapachu Victorii, gdy zjawiła się w
naszym domu. Że tak niespodziewanie znowu stracił nad sobą…
Zamarłem, gdy zobaczyłem zmianę na jego twarzy, zamarłem
też dlatego, że nareszcie wszystkie elementy układanki utworzyły
całość. Przed oczami miałem dwa obrazy. Jeden rzeczywisty –
Edward rozchylił lekko usta, powarkując cicho zupełnie jak wtedy,
gdy na polowaniu upatruje swojej potencjalnej zdobyczy, i jeden
stworzony w mojej głowie – ogniwo łączące wszystkie dziwne
wydarzenia ostatnich dni. Przebłyski Alice, niepełne wizje,
niespodziewany brak kontroli u Edwarda, niepokój, brak zrozumienia w
tym, co się zrobiło. Mogłem się mylić, ale to wszystko
przypominało mi coś, z czym jak sądziłem, nigdy więcej się już
nie spotkam.
- Edwardzie! – powtórzyłem kilka razy jego
imię, chcąc przerwać kierunek, w jakim zmierzały teraz jego
myśli.
Był głodny. Chciał krwi. I sam się nie kontrolował,
nawet jeśli bardzo chciał.
- Edward, odsuń się, proszę.
Spojrzał na mnie pytająco, nie wiedząc o co mi chodzi.
Widziałem, jak przeczesuje moje myśli chcąc znaleźć odpowiedź,
ale skutecznie je zablokowałem w dość prosty sposób. Nie mógł
bowiem wyczytać nic, o czym nie myślałem akurat w chwili, w której
się na mnie skupił. A ja w tym momencie starałem się nie myśleć
o niczym poza tym, żeby trochę się przesunął. Tak było
bezpieczniej.
-Odsuń się – poprosiłem możliwie
najbardziej opanowanym głosem, na jaki było mnie stać w tej
sytuacji. Teraz, gdy już podejrzewałem, co jest przyczyną tego
wszystkiego, musiałem odciągnąć Edwarda jak najdalej od Belli.
Obawiałem się tego, co może się stać, gdy znowu zostanie
zmuszony do walczenia ze swoim pragnieniem.
Odsunął się w
końcu, cofając się kilka kroków, tak, że teraz, gdy byłem
skupiony na Belli, nie wiedziałem jego sylwetki. Ulga była jednak
minimalna, bo w dalszym ciągu Edward warczał niezbyt przyjaźnie ze
wzrokiem utkwionym w dziewczynę.
Nie miałem czasu, musiałem
działać. Za kilka minut jej serce przestanie bić a wtedy nic już
się nie da zrobić.
Pochyliłem się lekko ku Belli,
przygotowując się do ugryzienia, kiedy nagle usłyszałem trzask
łamanego drewna tuż za sobą. Odwróciłem powoli głowę i
próbując zachować spokój, wpatrywałem się w czarne jak węgiel
oczy syna i jego obnażone, ociekające jadem zęby. Wbił palce w
podłogę, przygotowując się do skoku. Był w amoku, prawdopodobnie
nie rejestrował już żadnych dźwięków dochodzących ze świata
zewnętrznego, przestał dostrzegać mnie, zaprzestał czytania w
myślach. Warczał coraz głośniej ze wzrokiem wbitym w twarz Belli.
To koniec, pomyślałem. Albo ugryzę teraz Bellę i pozwolę
Edwardowi na zabicie jej, albo powstrzymam go, zostawiając ją i
skazując tym samym na śmierć. Jedyny dylemat przed jakim stałem w
tej chwili to to, czy dać mu zabić dziewczynę czy pozwolić jej
samej umrzeć.
Próbując podjąć jakąś decyzję, za plecami
Edwarda zauważyłem nagle jakiś ruch. Podniosłem minimalnie głowę
i zobaczyłem Emmetta, Jaspera, Alice, Rose i Esme stojących w
nieistniejącym już oknie, w osłupieniu przyglądających się
scenie którą mieli przed sobą. Jasper uniósł dłoń i w
oszołomieniu przycisnął ją do czoła. Musiał wyczuć emocje
targające Edwardem, poza tym czuł też zapach krwi którym
przesączony był cały salon. Rose i Esme stały z otwartymi ustami
a Emmett złapał się za głowę. Alice musiała mieć wizję,
dlatego przyszli, tak wywnioskowałem, bo teraz dziewczyna oparła
się o ramę wielkiego okna i ukryła twarz w dłoniach. Tymczasem
Edward przeniósł ciężar na nogi i zaczął niemal mruczeć z
zadowolenia.
Działo się to wszystko w ułamku sekundy. W
jednej chwili zauważyłem ich za Edwardem, w następnej krzyczałem,
żeby go powstrzymali.
W końcu wyskoczył do przodu, jednak
Jasper i Emmett w ostatniej chwili rzucili się na niego,
uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. Dziewczyny krzyknęły, ale
minęła kolejna sekunda i już pochylały się ze mną ku Belli.
Esme i Rose były chyba zbyt wstrząśnięte, by cokolwiek
powiedzieć. Alice wyglądała, jakby miała się rozpłakać.
-
Zamienisz ją? – wydusiła, lecz nie wiedziałem, czy ze wzburzenia
czy z powodu wszechogarniającej woni ludzkiej krwi głos odmawia jej
posłuszeństwa. Jej białe baseballowe spodnie przesiąkały powoli
tym ciepłym płynem.
- Muszę, i to zaraz. Teraz –
powiedziałem, pochylając się nad szyją, jedynym chyba nie
zmasakrowanym miejscem na jej ciele.
- Ona chciała, żeby to
Edward ją zamienił – szepnęła.
- Wiem – mruknąłem,
zrezygnowany. Też słyszałem ich wczorajszą rozmowę. – Ale on
nie da rady. Na tą chwilę on sam ze sobą sobie nie radzi.
Spojrzałem przelotnie na Edwarda, który przytrzymywany przez
braci, rzucał się na wszystkie strony. Jasper zamknął oczy,
zapewne modląc się, żeby to nie on przypadkiem był tym, który za
chwilę rzuci się na słodką krew. Emmett był twardy, zacisnął
szczękę i powtarzał tylko bratu, by się uspokoił.
-
Edward, przestań, do cholery! To Bella, chciałeś zabić Bellę,
rozumiesz? Edward, ty pieprzony idioto! Uspokój się!
-
Szybko, Carlisle – ponaglała mnie Alice.
Spojrzeniem znów
wróciłem do umierającej dziewczyny. Teraz.
Wziąłem głęboki
oddech i przymykając powieki, wgryzłem się w ciepłe jeszcze
ciało.
Bello,
wybacz mi, proszę.
***
EPOV
Czułem, jak jakaś
niewidzialna siła rozsadza mi czaszkę. Słyszałem wszystkie swoje
myśli, które ubierałem w słowa, wszystkie emocje, jakie
towarzyszyły mi przez ostatnie minuty, godziny, dni. Jednocześnie
wiedziałem, że nie były one moje. Traktowałem je jak coś
niemożliwego, wyobrażonego.
Prawda o tym, co zrobiłem
zaczęła do mnie docierać wraz z głosem Emmetta, który niemal
krzycząc mi do ucha, powtarzał, że chciałem zabić Bellę.
Zacisnąłem powieki i zacząłem sobie przypominać. Kuchnia,
pocałunki na blacie. Już wtedy przeszkadzał mi głód, już wtedy
obmyślałem plan, jak i gdzie zabić tą ludzką dziewczynę.
Wybrałem ogromne łóżko ze śnieżnobiałą narzutą. O Boże.
Pamiętasz
dlaczego? Jej krew tak wspaniale by się komponowała z kolorem
pościeli…
Pojąłem nareszcie, co się ze mną działo. Ten głos…
Głos, który był częścią mnie i jednocześnie nie należał do
mnie. Głos, którego nie powinno tam być.
- Wynocha z mojej
głowy! – krzyknąłem na całe gardło. – To ty kazałeś mi to
zrobić, ty wybrałeś to łóżko, ty chciałeś ją zabić… - mój
głos się załamał.
Nie,
Edwardzie, ja tylko pomagałem twojej wampirzej naturze w przejęciu
kontroli nad twoim ciałem. Ty sam jesteś taki słaby… Taki
ludzki. Carlisle przesadził, za bardzo cię zmiękczył.
- Czemu to robisz? – wyszeptałem rwącym głosem. Poczułem,
jak bracia powoli opuszczają mnie na ziemię, widząc zmianę w moim
zachowaniu. Ukląkłem, trzymając się rękoma za głowę. Bolała,
od środka wręcz piekła żywym ogniem.
Nie
martw się, skończyłem z tobą. Dalej będziesz mógł starać się
upodobnić do ludzi, żyć jak oni, udając że wcale nie chcesz ich
śmierci. Ale pamiętaj, nie jesteś człowiekiem i nigdy nie
będziesz. Jesteś wampirem. Mordercą. Potworem. Żegnaj, Edwardzie.
- Nie, to
nieprawda! – powtarzałem cały czas, słysząc echo obcych słów
w moich myślach. – Boże, to nieprawda – potrząsałem głową,
chcąc wyrzucić z niej wszystkie myśli. Wszystko, co nie było
moje. Wszystko, co kazało mi zabić osobę, którą kocham ponad
własne istnienie. Wszystko, co należało do niego, nie do mnie.
Zostaw mnie w
spokoju,
powtarzałem. Zostaw
i zabierz ze sobą wszystko to, co zrobiłem pod twoje dyktando w
ciągu ostatnich kilku dni. Zabierz je, proszę.
Albo mnie
zabij.
Nagle
w mojej głowie zrobiło się cicho. Niewyobrażalny ból ustąpił,
zastąpiło go zamroczenie i dezorientacja.
- Edward, Edward…
- usłyszałem ciche nawoływanie gdzieś przede mną. Nie
zareagowałem. – Edwardzie, proszę… - zacisnąłem powieki,
chcąc się pozbyć i tego kojącego głosu. Po chwili poczułem
delikatny dotyk na policzku. Nie, nie chciałem wracać, jeszcze nie
teraz. – Otwórz oczy.
Westchnąłem żałośnie, wiedząc,
że w tej kwestii nie postawię na swoim. Zgrzytając zębami,
wykonałem polecenie.
Przede mną klęczała Esme. Wpatrywała
się w moją twarz z mieszaniną ulgi i zdenerwowania.
-
Wszystko w porządku? – zapytała łagodnie.
Zamrugałem parę
razy, sprawdzając, czy jeśli bardzo tego zapragnę, rzeczywistość
rozleci się na kawałki, zdejmując ze mnie ciężar ostatnich
wydarzeń. Nie pomogło. Nadal tkwiłem w salonie, czując na sobie
badawcze spojrzenie członków rodziny.
Wciągnąłem
powietrze, czując palący w gardle i płucach zapach krwi. Jej krwi.
Nie zniosę tego, załkałem rozpaczliwie w duchu. Nie poradzę
sobie z tym, co się stało.
- Gdzie… - odchrząknąłem,
powstrzymując się ostatkiem sił od kompletnego załamania. –
Gdzie jest Bella?
Esme zacisnęła usta w wąską linię i
odsunęła się na bok, ukazując mi widok, którego tak bardzo się
obawiałem. O który modliłem się, by był tylko wymysłem mojej
wyobraźni.
Bella leżała w kałuży zasychającej powoli już
krwi. Obok niej klęczał Carlisle, przyciskając pięść do ust
oraz Alice, z żałosną miną wyjmująca z jej ciała odłamki
szkła. Zauważyłem ślad po ugryzieniu na bladej szyi ukochanej.
Zadrżałem.
Carlisle, wyczuwając moje tępe spojrzenie,
uniósł głowę i nasze oczy się spotkały na moment, po czym znowu
ją opuścił.
- Alice… – powiedział w końcu głosem
takim, jakby zbierało mu się na wymioty. Opanował się jednak. –
Alice, Rosalie, przenieście ją na górę, połóżcie na łóżku.
Obmyjcie ją może przedtem, pokój też przydałoby się… - urwał,
po czym zrobił głęboki, uspokajający wdech. Wstał i popatrzył
ze zrezygnowaniem na zakrwawioną dziewczynę. Potrząsnął głową.
– To koniec.
Minął mnie bez słowa, wychodząc na świeże
powietrze.
Spojrzałem na pokiereszowane ciało Belli i dopiero
teraz zdałem sobie sprawę z ciszy, jaka panowała dookoła. Nie
słyszałem już bicia jej słabego, ludzkiego serca, którego echo
jeszcze przed kilkoma minutami uderzało w mojej głowie z
niewyobrażalną siłą. Wszechogarniająca, niszcząca cisza.
Najwolniej, jak potrafiłem i jak pozwalało mi moje odrętwiałe
ciało, przyczołgałem się do niej.
- Bello… - tylko tyle
zdołałem wykrztusić, zanim oszołomił mnie nagle rwący dźwięk
jej pędzącego pulsu.
Przemiana się rozpoczęła. Ciało
Belli napięło się w rozrywającym wnętrzności bólu. A ja
poczułem, że rozpadam się na kawałki.