Rozdział 4
*Rzeczy napisane kursywą w nawiasach to wyjaśnienia dotyczące nazw własnych, wyrażeń itp. mające pomóc w zrozumieniu kontekstu danej wypowiedzi
CLAIRE
Kawa, śniadanie i ciastka Eve były nadal na stole, kiedy Claire, Theo i Harold przeszli przez duży, okrągły hol. Cóż, część nich nadal tam była; to wyglądało, jakby jej gotowanie było popularne tego ranka. Claire nie widziała Eve, co było dziwne; oczekiwała jaj nadal pozbywając się dzięki pracy swoich nerwów z powody wysokiego poziomu kofeiny. Prawdopodobnie nadal piekąc. Albo, bardziej niepokojące, może ona naprawdę wyszła z wampirami żeby zebrać razem ukryte zapasy broni dookoła miasta.
Proszę bądźcie pogodzeni, pomyślała do zarówno Michaela i Eve. Nie podoba mi się, kiedy rzeczy są złe.
Ale miała tonące uczucie, że rzeczy nawet się pogorszą, zanim polepszy się między tą dwójką.
- Harold, - powiedział Theo i otworzył drzwi. – Będziesz tutaj bezpieczny. Wkrótce będę z powrotem.
Harold wykonał do niego pilne znaki – głuche, co było prawdopodobnie jedynym powodem tego, że przetrwał tam w trzymanym przez draug Morganville. Theo uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nie, - powiedział. – Nikt cię tutaj nie będzie niepokoił. Masz moje słowo.
Harold nie wydawał się przekonany, ale poszedł do pokoju, a Theo zatrzasnął za nim drzwi.
- Więc… on jest twoim przyjacielem? – zapytała Claire.
- Pacjentem, - powiedział Theo. – A teraz musimy iść do innej mojej pacjentki: Amelie.
Wszystkie drzwi prowadzące z jego pokoju wyglądały dla Claire podobnie, a ona zawahała się, ale Theo nie. Poszedł prosto do jednych z nich, otworzył je i pośpieszył przez nie; przyspieszyła żeby się załapać, zanim drzwi znowu się zamknęły.
Byli w jednym z nieograniczonych budynków, identycznie wyłożonymi wykładziną korytarzach, z gustowną (i prawdopodobnie skandalicznie drogą) sztuką na ścianach. NA końcu korytarza był zestaw podwójnych drzwi, pilnowanych przez dwóch wampirów. Ochroniarzy Amelie.
- Theo Goldman, - powiedział Theo, kiedy podszedł. – Jestem oczekiwany.
- Doktor. – Jeden z nich skinął głową i sięgnął żeby otworzyć dla niego drzwi. – Pierwszy pokój po lewej.
Claire podążała za nim. Ochroniarze przyjrzeli się jej, ale nie poruszyli się żeby ją zatrzymać. Po prostu zamknęli cicho za nią drzwi.
To było dziwne, ale zapach uderzył ją. Wampiry ogólnie nie pachniały niczym… może słabym, zardzewiałym powiewem krwi, kiedy właśnie się pożywiały, albo wywietrzanymi kwiatami w najgorszym wypadku, ale niczym, jak ckliwy, wilgotny aromat izolatki, który wsiąkł głęboko w grubą wykładzinę i aksamitne zasłony pokoju. Miejsce wyglądało pięknie, ale śmierdziało… zgniłym.
Oliver wyszedł z pierwszego pokoju po lewej i zamknął za sobą drzwi. Miał podwinięte rękawy żeby odsłonić blade, muskularne przedramiona. Był blednący ślad ugryzienia na jego prawym nadgarstku i blada smuga krwi. Wyglądał na… zmęczonego, pomyślała Claire. Nie jak Oliver, do którego widoku była przyzwyczajona.
Kiedy ich zobaczył, wyprostował się do swojej zwyczajnej trzymaj-swój-tyłek postawy i skinął do Theo. Jego wzrok przeszedł obok niej, ale nie powiedział niczego. To jest tak, jakby mnie tutaj nawet naprawdę nie było, pomyślała i poczuła falę gniewu. Właśnie ryzykowaliśmy swoje życia dla ciebie, kretynie. Przynajmniej mogłeś powiedzieć dzięki.
- Jak wiele ci powiedzieli? – Oliver zapytał Theo, który wzruszył ramionami.
- Niewiele, - powiedział. – Została ugryziona, tak?
- Przez pana draug. Magnusa.
Theo zatrzymał się i stał się całkowicie nieruchomy, jego wzrok zatrzymał się na twarzy Olivera. Potem rzucił okiem w dół na ugryzioną skórę i bladą plamę krwi. – To nie zadziała, - powiedział. – Wiesz to. Tylko narażasz i osłabiasz siebie.
Oliver nic nie powiedział. Po prostu zszedł na bok i pozwolił Theo wkroczyć do pokoju.
Kiedy Claire miała podążać za nim, po prostu jak cień, którym wydawała się być, dłoń Olivera mignęła i chwyciła jej ramię. – Nie ty, - powiedział. – Ona jest zbyt chora na ludzkich gości.
Co oznaczało, pomyślała Claire, że Amelie była poza rozróżnianiem przyjaciół a, powiedzmy, jedzenia. Zadrżała. Widziała Amelie dziką, ale nawet wtedy była Amelie pod kontrolą, po prostu w pełnym wampirzym trybie.
To byłoby inne. Bardzo inne i bardzo niebezpieczne.
Oliver nie patrzył na nią, jednak nadal trzymał jej ramię w mocnym uścisku. Powiedział odległym głosem. – Przypuszczam, że powinienem ci podziękować za znalezienie go.
- Przypuszczam, - powiedziała i uwolniła się od niego. Oczywiście, on pozwolił jej to zrobić. Wampiry mogły roztrzaskać kość swoim uściskiem kung fu, jeśli chciały wystarczająco trzymać się czegoś. – Jest z nią tak źle, naprawdę?
- Nie, - powiedział Oliver tym samym cichym, odległym tonem. – Jest z nią o wiele gorzej, co niebawem zobaczy. – Wtedy na nią spojrzał, a Claire zobaczyła po prostu jak… pusto wyglądał. – Ona wkrótce umrze.
- Umrze – ale przyprowadziłam Doktora Goldmana…
- Dla złagodzenia jej bólu, - powiedział. – Nie dla uratowania jej. Nie ma żadnego ocalałego z nas po ugryzieniu pana draug, uratowanego przez środki, które są… same w sobie śmiertelne.
Claire zaczekała, ale nie czuła żadnego szoku albo zdziwienia. Wiedziała, przypuszczała, wiedziała od tego momentu, kiedy Amelie upadła na ziemię na zewnątrz Miejskiego Basenu Morganville. Ale miasto nie byłoby takie same bez Założycielki. Było coś odlegle miłego w Amelie, czego brakowało w innych wampirach. Nie miłego w sposób, w jaki ludzie są, i żadnego emo odnośnie tego nawet kiedy ona była, ale ciężko było nie czuć pewnego rodzaju straty na myśl o jej… odejściu.
Nawet jeśli to był po prostu strach przed nieznajomym, który wkroczyłby i zajął jej miejsce.
- Przykro mi, - powiedziała delikatnie. Oliver powrócił wtedy do siebie – albo, przynajmniej siebie takiego, jakim oczekiwała że był.
- Tak jak powinno ci być, - powiedział. – Obiecuję ci, Amelie tolerowała o wiele więcej, niż ja kiedykolwiek będę od ciebie i twojego rodzaju. Pozwoliła sobie uwierzyć, że możemy żyć na równi, ale ja wiem lepiej. Jest kolejność dla wszystkich rzeczy na tym świecie, a w tej kolejności, ludzie są niżej niż wampiry. Zawsze będą.
- A wampiry są niżej niż draug, - powiedziała Claire. – Prawda?
Spoliczkował ją. To zdarzyło się tak szybko, że ona zarejestrowała tylko zamgloną smugę ruchu, a potem ostre, gorące ukłucie na jej policzku. Zakołysała się do tyłu, złapała się ochroniarza, a potem była wściekła z tego powodu.
- Znasz swoje miejsce, - powiedział. Ledwo mogła to usłyszeć przez wściekły pęd krwi pulsującej w jej uszach. – Amelie tolerowała twój sarkazm. Ja nie będę.
Nie była, ku jej zdziwieniu, w ogóle nim przestraszona. A on musiał to widzieć. Claire obniżyła swój podbródek i wpatrywała się w niego, nie mrugając oczami w sposób, w jaki widziała, że Shane to robił, kiedy był gotowy zapewnić poważne okaleczenie. – Wyprostujmy to: potrzebujesz nas. Nie tylko dla naszej krwi i naszych podatków i jakiegokolwiek głupiego gwaru, który dostajesz od nas rozkazując nam. Potrzebujesz nas do ochronienia was przed draug, bo idą po was teraz, a ty nie masz wystarczająco wampirów do zwalczenia ich, prawda? Więc nie jesteśmy twoimi sługusami i nie jesteśmy twoimi pachołkami. Jeśli nie chcesz żebyśmy byli na równi, w porządku. Możemy zabrać się z tego miasta kiedy tylko chcemy.
- Nie jeśli rozkażę Myrninowi zatrzymać was tutaj. Nadal kontrolujemy bariery tego miasta.
Zaśmiała się, a to brzmiało tak jasno i gorzko jak cynfolia (cynfolia – cienka, walcowana na zimno blacha cynkowa – przypuszczenie tłumacza). – Chciałabym zobaczyć cię rozkazującego Myrninowi zrobić cokolwiek. On lubi Amelie. To jedyny powód, dla którego przyszedł tutaj w pierwszej kolejności. Nie lubi ciebie.
Oliver był… cóż, oniemiały było jedynym sposobem, w jaki naprawdę mogła o tym myśleć. Właściwie nigdy wcześniej nie widziała, żeby się to zdarzyło.
- Wiem, że jesteś wściekły i przestraszony, - kontynuowała Claire, - ale nie wyładowuj tego na swoich przyjaciołach. A jeśli znowu mnie uderzysz oddam ci z parą pokrytych srebrem kastetów (kastety – broń obuchowa miażdżąca, używana w walce wręcz. Kastet zazwyczaj jest odlewany z metalu; służy do nadawania większej siły ciosowi pięścią – przypuszczenie tłumacza), które Shane zrobił dla mnie. A to będzie bolało. Obiecuję.
- Przyjaciołach, - powtórzył Oliver, a dźwięk, który wykonał był prawie śmiechem. – Naprawdę.
- Cóż, w zasadzie. Nie jeśli kiedykolwiek ponownie mnie uderzysz.
Podtrzymywała wzrok, póki w końcu nie oparł się do tyłu o ścianę i nie skrzyżował swoich rąk. Jego głowa przechyliła się lekko w lewo, a ona zobaczyła nawleczone szarością brązowe włosy jego kucyka związanego z tyłu za jego ramieniem. Jego rysy twarzy wydawały się wygładzić, tylko odrobinę.
- Jak długo tutaj jesteś, Claire? – zapytał, bardzo odmiennym tonem. – Prawie dwa lata, tak?
- Prawie. – Jej osiemnaste urodziny szybko się zbliżały. Kiedyś, była tak skupiona na tym kamieniu milowym (kamień milowy – w zarządzaniu projektami, jest to końcowy punkt, który podsumowuje określony zestaw zadań, bądź daną fazę projektu; oznacza on jednocześnie pewne istotne, jednorazowe zdarzenie, które można w jednoznaczny sposób określić. Może to być: podpisanie dokumentu, otrzymanie wyniku, ważne spotkanie, zatwierdzenie pracy itp. Zazwyczaj wystąpienie kamienia milowego wiąże się z dalszymi decyzjami odnośnie rozwoju projektu – przypuszczenie tłumacza), że nic innego nie liczyłoby się, ale teraz to wydawało się prawie bez znaczenia. W jakikolwiek sposób, który możliwie mógł się liczyć, była już prawie dorosła. W Morganville, naprawdę dorastałeś szybko.
- Byłem tutaj tylko trochę dłużej niż ty, - powiedział. – Zdawałaś sobie z tego sprawę?
Nie do końca. Oh, przypuszczała, wiedziała umysłowo, że Oliver napłynął do miasta około sześć miesięcy wcześniej, zanim ona zrobiła to do Texas Prairie University, ale wydawał się wtedy tak długotrwałym zadomowionym gościem, że wyobrażanie sobie Morganville bez niego było niemożliwe. – O co ci chodzi?
- Jestem tak źle przygotowany do przewodzenia tutaj jak ty, - powiedział. – Większość wampirów przychodziła z Amelie, luk wkrótce potem; kilkoro wchodziło stopniowo przez kilka lat. Ale ja przybyłem żeby podbijać. Przyszedłem żeby zająć moje prawowite miejsce jako lider ostatnich z naszego rodzaju. Przybyłem żeby zabić Amelie i zniszczyć to miejsce. A oni wszyscy to wiedzą. To robi moją sytuację nieco… trudną.
Ona też to wiedziała – przynajmniej zawsze to przypuszczała; od czasu kiedy przybyła tam trwał ostrożny rozejm pomiędzy Amelie a Oliverem, ale byli dość mocno na równi dopasowani pod względem mocy i bezwzględności, a Claire zawsze domyślała się, że Oliver podjął próbę żeby ją przejąć przynajmniej raz, zanim ona przybyła do miasta.
A Amelie, o dziwo, pozwoliła mu żyć żeby spróbować ponownie.
- Jest tak bardzo inteligentna i tak bardzo zimna, - powiedział Oliver. Nie mówił już dłużej dokładnie do Claire, bardziej po prostu… mówił. – Wiedziała, że zmuszenie mnie do zachowywania się jak jej zastępca będzie wydawało się gorszą karą, niż prosta śmierć, a Amelie, ponad wszystkimi innymi, nie lubi praktykować swojej własnej przemocy; królowe nigdy nie brudzą swoich własnych dłoni. Byłem… odpowiedni, a po krótkim czasie to przestało być takim jarzmem przeciągającym się na mnie. Ona nie miała – nie ma – żadnego powodu żeby mi ufać. Żadnego. Ale zrobiła to, a ja byłem zmuszony do… szanowania tego. I jej. – Wtedy przerwał i powiedział, - Odnajduję się w ciekawej pozycji ratowania ludzi. Ratowania tego miasta. Ratowania jej. To nie są instynkty, które przychodzą do mnie naturalnie.
Przypuszczała, że to było pewnym rodzajem okrężnych przeprosin. Nie sądziła, że je akceptowała, w większości, ale widziała jego rację, odrobinę. Oliver nie był stworzony, jak Amelie, do bycia spokojnym, zimnym jak lód władcą. Był dygnitarzem wojskowym, niecierpliwym i brutalnym i nie miał długotrwałego zainteresowania małymi ludźmi.
- Więc masz rację, - dokończył, nawet bardziej cicho. – W celu realizacji tych rzeczy, będę potrzebował pomocy ludzi i ciebie i twoich przyjaciół. To mnie irytuje, ale nie ma możliwości sukcesu bez śmiertelnej pomocy. Wampiry walczyły z draug, uciekły od draug i zginęły. Ale draug nie są przyzwyczajone do walczenia ze śmiertelnikami. Wy jesteście… nieobliczalni. I ogólnie, użyję jakichkolwiek broni, które przyjdą mi do ręki żeby wygrać moje bitwy. Rozumiesz mnie?
Obdarowała go małym, cienkim uśmiechem. To wydawało się jak rana w jej ustach. – Mówisz, że jesteśmy przeznaczeni na stracenie.
- Wszyscy żołnierze są przeznaczeni na stracenie, młody czy stary, wampir czy człowiek i zawsze będą. – Obrócił trochę swoją głowę, jakby coś usłyszał, a chwilę później drzwi do pokoju Amelie otwarły się, a Theo Goldman wyszedł zza nich. Wymienili spojrzenie, a Theo potrząsnął głową.
- Nie będzie dobrze, - powiedział. – Jej transformacja jest… w toku. Może trzymać się siebie na chwilę dłużej, ale w ciągu kolejnego dnia, najwyżej dwóch, nie będzie Amelie, którą znamy. Nie mogę zatrzymać trucizny wewnątrz niej bez zniszczenia jej także. Nic nie mogę. Musimy podjąć działania zanim ona zostanie… tym, czym zamierza być.
- Ale jeszcze nie, - powiedział Oliver.
- Wkrótce. Chciałbyś żebym to zrobił? Zastrzyk z azotanu srebra byłby…
- Okrutną śmiercią, - dokończył Oliver. – I nie taką godną królowej. Będę się o nią troszczył, kiedy nadejdzie czas, możesz mnie na tym oznaczyć, prostym, ostrym ciosem.
Theo potrząsnął głową. Claire pomyślała, że wydawał się teraz bardzo smutny, ale w grobowy, odległy sposób… w sposób, w który lekarze byli smutni odnośnie śmiertelnych pacjentów. – Bądź pewien, że nie zaczekasz zbyt długo, Oliver. Teraz – muszę się widzieć z Naomi. Podjęła wielkie ryzyko żeby mnie znaleźć i zapłaciła cenę za łyknięcie krwi. Będzie potrzeba dawcy linii Bishopa żeby jej pomóc.
- Naomi. – Głos Olivera był trochę zbyt beznamiętny. – Więc ją ocal. Nie dbam o to. Najpierw spraw, żeby Amelie było wygodnie. To jest wszystko, o co cię proszę.
Theo skinął głową, trochę się marszcząc. – Wnoszę, że będziesz walczył z draug.
- To jest to, czego chciała. I w prawdzie to, czego ja także chcę. – Oczy Olivera odrobinę błysnęły czerwonymi iskrami. – Niezbyt wiele dobrych walk pozostało w tym smutnym, bladym świecie z jego słabymi, wrażliwymi ludźmi. Draug przynajmniej nie kwilą i nie jęczą przez kilka siniaków.
- Zawsze byłeś szalony, - powiedział Theo. – Szalony przez swoje przekonania, szalony przez siłę, szalony przez krew. Przypuszczam, że to może być to, czego teraz potrzebujemy. Więcej szaleństwa.
- To może być najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek o mnie powiedziałeś, Doktorze.
- Nie miałem tego uprzejmie na myśli. Chodź, Claire. Nie lubię zostawiać cię w towarzystwie takiego… - Theo przerwał, patrząc na nią, a jego oczy rozszerzyły się, tylko trochę. Nie wiedziała dlaczego, a potem zdała sobie sprawę, że musiał zostać ślad na jej policzku. Może nie do końca siniak.
Theo obrócił się z powrotem do Olivera. – Uderzyłeś ją.
- Była bezczelna.
- Uderz jeszcze raz jednego z nich, a odpowiesz mi.
Oliver uśmiechnął się. – Przerażasz mnie.
- Powinienem, - powiedział łagodnie Theo. Jego oczy zaświeciły ogniem piekielnym, tylko na chwilę. – Nie ma nic bardziej przerażającego niż medyczny mężczyzna chętny do zadawania bólu, Oliver. A tak zrobię, powinieneś nadużywać władzy, którą ci dano. Albo zabrano. – Chwycił Claire za ramię. – Chodź. Nie ma tu nic dla ciebie, a my powinniśmy zobaczyć się z Naomi tak szybko jak to możliwe.
Kiedy ona i Theo opuścili pokoje Amelie, Myrnin stał w okrągłym obszarze ze stanowiskiem kawowym, wpatrując się w pozostałe okruchy śniadania na tacach i marszcząc brwi, jakby nie mógł do końca rozpracować, co zrobić z filiżanką i spodkiem w swojej dłoni.
Jestem w wampirzym centrum, pomyślała Claire. Nie była przyzwyczajona do bycia stale otoczoną przez nie oddychający rodzaj ludzi; przez większość czasu to była tylko ona, Shane, Eve… a ona nigdy naprawdę nie myślała o Michaelu jak o wampirze, wiele. Myrnin był znajomy, ale nigdy jednak nie zapomniała jak ostre były jego kły. Była z Theo, właśnie odeszła od Olivera, a teraz był tam Myrnin, a ona zaczynała czuć się trochę jak hamburger na zjeździe ludzi na diecie. Nikt być może jej nie posmakował, ale absolutnie każdy zauważył, że była jadalna.
Myrnin był, bez zaskoczenia, ubrany dziwnie. Cóż, nie dziwnie jak na niego, ale staromodna marynarka i spodnie od garnituru Theo były pozytywnie tapetą w porównaniu z nim. Myrnin wyciągnął znowu Hawajskie koszule; dzisiejsza była neonowo żółta z palmami i deskami surfingowymi. Miał także na sobie luźne krótkie spodenki do kolan, co zostawiło jego nogi wyglądające… blado. Bardzo, bardzo blado.
Rzeczywiście tym razem dopasował tą całą rzecz z sandałami, zamiast króliczych kapci, co wskazywało pewne ostre jak brzytwa skupienie w jego myśleniu, pomimo zamieszania z kawą. Odłożył filiżankę i spodek puste z brzdękiem, a jego wzrok skupił się na Claire.
- Jak Amelie? – zapytał, poruszając się od niej do Theo. – Oh i witam, miło że nie jesteś martwy, Doktorze.
- Podobnie, - powiedział uprzejmie Theo. – Ale z nią nie jest dobrze, mój przyjacielu. Jak pewnie już wiesz.
- Nie spałeś całą noc, - powiedziała Claire. – Widziałam pokój z bronią. Jak długo to wszystko ci zajęło?
Myrnin machnął niecierpliwie ręką, odpychając to całe pytanie i jej troskę na bok. – Broń jest prosta, - powiedział. – Utworzyłem dla niej warsztat i wziąłem brutalnych chłopaków Amelie do pracy, tak jak kilku ludzkich… ochotników, z więzień. Mamy ważniejsze sprawy niż to, jeśli mamy się ocalić. Samotna obrona nie zadziała. Musimy uruchomić operację zaczepną.
Myrnin mówił jak żołnierz. Myrnin. Claire spojrzała na niego niepewnie. – Czy ty, eh, rozmawiałeś z Oliverem?
- Tak, - powiedział Myrnin. – Myśli, że jestem szalony.
To nie wróżyło dobrze, w ogóle. – Ach… okej. Pozwól mi… wrócić do ciebie.
Położył swoją dłoń na jej ramieniu i powiedział bardzo poważnie, - Nie wyolbrzymiam, kiedy mówię ci, że jeśli obejmiemy bardziej agresywnej i naukowej taktyki dla tego problemu, stracimy resztę miasta i wszyscy zginiemy. Rozumiesz mnie? Nie możemy utrzymywać się tutaj, chyba że teraz zaplanujemy nasze ruchy, szczegółowo.
- A Oliver nie pomaga ci, jeśli rzeczy mają się tak źle?
- Oliver ma swoje własne sprawy, a dokładnie teraz to obracanie się dookoła Amelie. Kiedy ja nie mam takich spraw, kochana jak ona może być dla mnie. Zbierz swoich przyjaciół, a ja pokażę wam, dlaczego mam takie sprawy. Proszę. – Wtedy obrócił się do Theo. – A ty, dobry doktorze, możesz być także niezłym atutem.
Ale Theo już potrząsał swoją głową. – Dosyć niemożliwe, - powiedział. – Naomi jest bardzo chora, a ja muszę się z nią natychmiast widzieć. Tyranizuj kogoś innego, Myrnin. – Podszedł do jednego ze strażników, który właśnie wszedł do pokoju – to był Billy Idol (Billy Idol – brytyjski muzyk, stwórca zespołu o nazwie Generation X – przypuszczenie tłumacza) – a oni wymienili słowa. Billy Idol wskazał ręką z bransoletką z kolcami w dół jednego z omawianych korytarzy, a Theo odszedł bez spojrzenia do tyłu.
- Claire? Proszę.
Kiedy Myrnin prosił w ten sposób, z tymi ciemnymi oczami szczeniaka błagając o swoją sprawę, nie mogła naprawdę zbyt wiele zrobić poza skinieniem. – Znajdę ich, - powiedziała, - a potem ty to wyjaśnisz. Szczegółowo. I lepiej żebyś nie marnował naszego czasu.
- Prawda, nie ma czasu do stracenia, - zgodził się i znowu podniósł swoją filiżankę i spodek. – Jest szokujący brak herbaty w tym szeregu wyborów, zdajesz sobie z tego sprawę? Także, karafka (karafka – naczynie szklane lub kryształowe w kształcie pękatej butelki o długiej i wąskiej szyjce, z wykonanym z tego samego materiału korkiem; często jest bogato zdobione – przypuszczenie tłumacza) z typem 0 jest dość pusta.
Claire obdarowała go niemym spojrzeniem i skierowała się do drzwi.
- Ale AB jest nadal ciepła. Pięknie.
Claire zadrżała i sięgnęła po gałkę drzwi, ale ona przekręciła się, zanim jej dotknęła i otwarły się żeby wpuścić Shane’a. – Hej, - powiedział, a ciepło w jego krótkim uśmiechu, które poczuła, było całkiem nieproporcjonalne do momentu. – Gdzie jest Theo? Naomi wygląda dosyć źle.
- Właśnie skierował się w tamtą stronę, - powiedziała.
Jego ciemny wzrok pozostał na jej. – A Amelie?
- Nie pozwoliliby mi jej zobaczyć, - powiedziała Claire. – Co myślę oboje wiemy, że oznacza, że nie trzyma się wcale tak dobrze.
Skinął powoli, jego twarz stająca się ponurymi, ostro zakończonymi rysami. – Oliver przejmuje, mamy na długo przerąbane, wiesz to. Może wygramy z draug, ale co wtedy się stanie? On jest staromodnym wampirem, ze staromodnymi wyobrażeniami tego, jak ludzie powinni się zachowywać.
Nie mogła naprawdę się z tym spierać, w ogóle, a to przyprawiło ją o chore, wirujące uczucie w jej żołądku. Miała nadzieję, że Shane nie mógł zobaczyć, gdzie Oliver ją uderzył, bo jeśli mógł, ludzko/wampirza wojna nie będzie nawet tak daleko. Ale na szczęście, nie widział tego – albo jeśli widział, musiał przyjąć, że było to z powodu ich całego biegania, skakania i walczenia noc wcześniej. Nie bezzasadnie.
- Gdzie są wasi przyjaciele? – zapytał Myrnin, kiedy sączył jakikolwiek typ krwi był w jego filiżance do kawy. – Michael i Shreve.
- Eve.
- Tak, tak, ta. – Machnął niecierpliwie ręką. – Sprowadźcie ich.
- Eve tutaj nie ma, - powiedział Shane. Kiedy Claire posłała mu zaskoczone spojrzenie, wzruszył ramionami. – Zapytałem. Wzięła jakiś tuzin wampirów, uzyskała zatwierdzenie Olivera i wyszła żeby utworzyć ukryte zapasy broni w różnych miejscach w mieście. Jeszcze nie wróciła.
- Michael z nią poszedł?
Nic nie powiedział, ale wiedziała zbyt dobrze co to oznaczało – nawet zanim Michael przyszedł, wyglądając na zmiętoszonego, zmęczonego i tak przygnębionego, jakim nigdy go nie widziała. Nie napotkał niczyich oczu, kiedy podszedł do centralnego stołu i testował karafki.
- To AB, - powiedział usłużnie Myrnin. – Jest nadal ciepła. Oh i jest w niej cień słodyczy. Wysoki poziom trójglicerydów. Myślę, że dawca potrzebował odrobiny leków.
- Jesteś na haju? – zapytał go Michael, całkowicie bezbarwnym głosem.
Myrnin zamrugał i spojrzał na Claire po pomoc. – Ma na myśli, czy jesteś pod wpływem narkotyków.
- Cóż, oczywiście.
- Bardziej niż zwykle?
- Oh. Nie, nie, tylko zwyczajne dawki. A gdzie jest Shreve?
- Eve, - powiedzieli wszyscy w zgodzie i wymienili spojrzenia. Cóż, Shane i Claire wymienili, a Michael zrobił szybko przerwaną próbę tego. Shane oblizał usta i kontynuował, - Wyszła.
- Z budynku? – zapytał Michael, nadal tym samym głosem niczego.
- Tak. Jednak ma eskorty. – To brzmiało słabo, nawet jak na Shane’a, a on wyraźnie nie wiedział, gdzie to skierować z dala stamtąd. – Mam na myśli, jestem pewny, że z nią okej i wszystko.
Michael tylko skinął głową. Wyglądał na spiętego i ponurego i sączył swoją filiżankę krwi, jakby naprawdę w ogóle tego nie chciał. Myrnin spojrzał od niego na innych, z brwiami unoszącymi się w górę i w dół, jakby miał wypaplać pytanie, na które żadne z nich nie chciało odpowiedzieć, a potem wzruszył ramionami. – Bardzo dobrze, - powiedział, - widocznie jest jakaś trudność, która mnie naprawdę nie obchodzi i bez wątpienia jest bardzo dramatyczna. Czy ktokolwiek jeszcze przejmuje się kawą?
Claire rzuciła okiem na zabarwione na czerwono filiżanki, które on i Theo zostawili i zadrżała. – Nie, dzięki.
Shane najwyraźniej zdecydował, że zmiana tematu była celem. Obrócił swój najbardziej nękany wyraz twarzy na Michaela. – Bracie, - powiedział zranionym tonem, - Musiałem wyjść z miotaczem ognia, a ty nie byłeś tam żeby to zobaczyć.
- Zdjęcia albo to się nie wydarzyło.
- Stary, trochę zajęty na zdjęcia. Wiesz, miotanie ogniem.
To zarobiło rzucenie okiem w górę, krótki szeroki uśmiech, a część napięcia wyciekła z języka ciała Michaela… ale nie całość. A szeroki uśmiech nie trwał. – Chciałbym tam być, - powiedział z czystym wmieszaniem gdziekolwiek z wyjątkiem tutaj. Co znowu, nie wróżyło dobrze całej sprawie z Eve.
Myrnin przewrócił oczami. – Oh, wystarczy tego. Podążajcie za mną. – Natychmiast wyruszył szybko, jednak nie z wampirzą szybkością, szedł w dół jeszcze innego korytarza, identycznego ze wszystkimi innymi; Claire podążała z Shane’m za Michaelem.
- W co do diabła teraz się pakujemy? – zapytał Shane.
- Nic dobrego, - odpowiedziała. – Ale jednak, to w pewnym sensie opisuje nasz dzień, prawda?
- Mów za siebie. To opisuje moje całe życie. – Wyciągnął ręce i wziął ją w swoje ramiona, nagłe i nieoczekiwane zmiażdżenie, które odebrało jej oddech. – Z wyjątkiem ciebie. – Pocałował ją, a mimo wszystkiego, mimo pośpiechu, wampirów, draug i fatum wiszącego nad nimi, to wydawało się jak światło słoneczne świecące prosto przez jej skórę, rozpuszczające jej kości w miękkie, giętkie złoto. To nie mogło trwać długo, ten pocałunek, ale wydawał się dla niej wieczny, jakby mógł pobrzmiewać na zawsze. – Mogę teraz uporać się z czymkolwiek.
- Cóż, - wyszeptała z ich ustami nadal dotykającymi się, - tak długo jak masz miotacz ognia.
Zaśmiał się i puścił… ale dalej trzymał jej rękę.
Myrnin wpuścił ich do pokoju, który oczywiście rozpoczął życie jako kolejna sala balowa… ale w trakcie tego, co mogło być tylko za kilka godzin, albo najwyżej dzień, zdołał przetransformować ją w chaotyczny bałagan, który przypominał Claire silnie jego oryginalne laboratorium. Ksiązki były poukładane w stosy, rozproszone i upuszczone wszędzie, niektóre otwarte do możliwie ważnego odniesienia się, albo może po prostu otwarte losowo. Przesunął meble do improwizowanego miejsca pracy, z ograniczonym sukcesem i ściągnął klosze eleganckich lamp żeby pozwolić jasnym, rozżarzonym żarówkom świecić swobodnie. Pomieszczenie pachniało silnie naftą, metalem i… spalonymi włosami?
Myrnin kroczył przez głęboko-kasztanową wykładzinę (teraz hojnie pomazaną plamami brudu, nafty i kto wie czego jeszcze) do czegoś, co kiedyś było gigantycznym kredensem, z wyjątkiem że go zdarł ze ściany i popchnął na środek pokoju. Trzymał jakiś tuzin książek, skrawki metalu, sztaby srebra i gwoździe; strzepnął tą całą rzecz jednym dramatycznym gestem, a potem rozwinął zestaw planów na obfitą górę marmuru – już zabarwionego przez przynajmniej jeden chemiczny wyciek.
To była mapa Morganville. Cywilne, standardowe wydanie pewnego rodzaju mapy, ale była na niej czysta, plastikowa nakładka, oznaczona ostrożnym, precyzyjnym pismem i kolorowymi kropkami – pismo Myrnina, jednak o wiele bardziej kontrolowane niż Claire kiedykolwiek widziała. Cała strona miasta od granicy do bram TPU była pokolorowana jednolitą czernią, wyraźnie oznaczając ją.
Terytorium draug.
- Teraz, - powiedział i położył przypadkowe kawałki żelastwa na cztery krańce mapy żeby przytrzymać ją rozwiniętą. – Oczywiście, jesteśmy tutaj. – Wskazał na czerwoną kropkę nałożoną na budynek na Placu Założycielki. – To jest policyjny obwód dookoła nas. – Masywna, czerwona linia, tak precyzyjnie narysowana jakby z kompasem. – To jest zewnętrzny krąg naszej obrony. – Kolejny okrąg, ale ten z pojedynczych czerwonych kropek, rozsianych równomiernie. Sięgał on aż do Lot Street, gdzie Dom Glassów – ich dom – leżał pusty. – Nie ma niczego na obszarze tego koła, co nie zostało osuszone ze stojącej wody, albo zahartowane srebrem, jeśli nie mogliśmy tego osuszyć, więc draug nie mogą się tu z łatwością dostać.
- Deszcz… - zaczął Shane, ale Myrnin mu przerwał.
- Mogą użyć deszczu tylko kiedy jest on ciężki i stały, a nawet wtedy to jest ryzyko; przez rozprzestrzenianie się tak cienko, tracą wiele części w suchej glebie. To trochę jak atak kamikaze (kamikaze – japońska, wojskowa formacja samobójcza okresu II wojny światowej – przypuszczenie tłumacza) mówiąc po ludzku, a oni nie odważą się zastosować tej metody żeby zaatakować nas tutaj, w naszej twierdzy; nie ma żadnego dorzecza do złapania się dla nich, które nie zostało wyleczone i przygotowane przeciwko nim. Ale nasz problem jest poza tym okręgiem. – Dotknął kolejnych dwóch-trzecich miasta, gdzie czarne kropki i kałuże ciemnego atramentu niszczyły przestrzeń. – Wyśledziłem wszystkie pogłoski, jakie mogłem znaleźć. Claire, powiedziałaś, że draug przyszły po ciebie dokładnie teraz, prawda?
Skinęła głową. – Prawdopodobnie przeszły po Theo i Naomi. Ale było ich wiele.
- Teraz już nie tak wiele, - powiedział Shane, i tak, to było kołtuńskie. – Miotacz ognia.
- Nadal, niepokojące, - powiedział Myrnin i zaznaczył na mapie tam, gdzie wskazał Shane. To jest daleko od obszaru, który Oliver przewidział, że będą okupować. Słyszeliście śpiewanie?
- Naomi miała to urządzenie do redukcji szumów, ale Theo… - gardło Claire zacisnęło się na słowa, ale jednak je uwolniła. – Theo miał igły w swoich uszach. Żeby powstrzymać się od słuchania.
Brwi Myrnina znowu wspięły się do góry, a on dotknął swoich ust pisakiem. – Interesująca taktyka. Być może taka, o której powinniśmy pomyśleć jako o awaryjnym sprzęcie do wydania wszystkim osobiście.
- Uhh. Nie. Ludzkie bębenki nie odrastają, Myrnin.
- Oh, racja. Cóż, więc tylko wampiry. – Nagryzmolił notatkę na przypadkowym kawałku papieru – właściwie, na druku w książce – i kontynuował. – Oliver wierzy, że draug wzmacniają swoją pozycję tutaj, na zajmowanych obszarach, ale ja sądzę, że się bardzo myli. Spójrzcie na niebieskie ślady.
Przez kilka sekund nie wydawały się one mieć żadnego sensu, to Michael był tym, który powiedział cicho, - Zbiorniki wodne.
- Fontanny, - powiedział Myrnin i dotknął kilku miejsc. – Wysłałem pracowników do odcięcia jakiegokolwiek przepływu do albo od nich i zatrucia ich; Oliver przecenia ich strategicznie i ma prawdopodobnie rację. Ale nasz największy problem jest oczywiście tutaj.
To była ogromna niebieska kropka. Bardzo ogromna.
- Co to do diabła jest? – zapytał Shane, marszcząc brwi. – Wyż Morganville?
- Nie, o to zadbano, - powiedział Myrnin i dotknął innej kropki. – Basen tam został osuszony i wypełniony. – Nie, to jest całkowicie inny rodzaj problemu.
- To jest stacja uzdatniania wody, - powiedział Michael. – Na obrzeżach miasta.
- Są tam wystawione basenu wody, napływ i odpływ sterowania rurami w mieście. Gdybym był Magnusem, przeniósłbym moje centrale natychmiast tam, jako najbardziej strategiczne miejsce. Nie ma wątpliwości, że już to zrobił, albo jest w trakcie.
- Żartujesz. Ukrywa się w ściekach? – zapytał Shane.
- Nie ściekach, nie, jednak to jest także traktowane przez tą operację. To co jest w tych wystawionych basenach jest powszechnie znane jako szara woda – woda z wanien, pryszniców, zlewów, pralek i tego typu. Potrzebuje przeczyszczenia żeby być znowu zdatną do picia, ale nie zawiera ścieków. Z wyboru, to tam znajdziemy draug. Nie w zbiornikach ze ściekami. Nawet draug mają jakieś standardy. – Myrnin powoli potrząsnął głową. – Komplikacją jest, że są niezbędne zadania do wykonania. Po pierwsze, oczywiście, musimy zaatakować draug prosto w te baseny, jeśli tam istnieją – a Oliver nie wierzy w to, że tak. Mówi, że wysłał pracowników, a oni zgłosili je jako czyste.
- Ale ty w to nie wierzysz.
- Myślę, że draug są bardziej zdolni do strategii, - powiedział Myrnin, - a strategicznie, są w tym miejscu w trybie ochronnym. Zraniliśmy ich; nie przytłoczyli nas tak szybko, jak mieli nadzieję i nie mogą zaatakować nas bezpośrednio w Plac Założycielki. Więc ukrywają się póki nie odzyskają swoich szeregów, a ja wierzę, że ukryją się tam – mogą zakazić ten labirynt żelazem i wodą jak horda głodujących karaluchów i będą dokładnie tak trudni do przewidzenia i do zabicia w tak ciasnych sferach.
- Wow, - powiedział Shane. – Naprawdę wiesz jak zjednać ducha drużyny. Wydrukowałeś też sweterki Zespołu Totalnej Porażki?
Myrnin obdarował go całkowicie szalonym uśmiechem. – Byłbyś zaskoczony, gdybym tak zrobił? – Wyrzucił kolejny ogromny kawałek kartki papieru na mapę. To był plan. – Są dwie fazy tej operacji, jeśli ma być jedna. Baseny są bezpośrednim atakiem, ale jest coś jeszcze, co jest całkowicie potrzebne, zanim to może nastąpić: musimy powstrzymać ich przed łatwym podróżowaniem przez rury w Morganville. Dokładnie teraz, mają łatwy dostęp przez te rury do domów, firm, wszystkich z opuszczonych struktur. Uniwersytetu. Nie możemy pozwolić im żeby mieli tak łatwą mobilność.
- Okej, nie jest męskim się do tego przyznać, ale nie mówię po planowemu, - powiedział Shane. – Więc o czym dokładnie mówimy?
- Musimy odłączyć system wodny, - powiedział Myrnin. – Są awaryjne zawory odcinające, które zatrzymają przepływ wody w rurach w całym Morganville, łapiąc w pułapkę draug tam, gdzie są, jeśli zaatakowali je i odcinając tych tam w oczyszczalni, nie będących w stanie się cofnąć.
- Nadal pada, - wskazał Shane.
- Prawda, ale na tej pustyni, to nie może trwać wiecznie. Jedynym powodem, dla jakiego spróbowali tego było to, że tylko w ten sposób mogli w ogóle dosięgnąć Morganville. Amelie wybrała to miasto specjalnie przez jego izolację, suchy klimat i brak stojącej wody. To służyło nam dobrze, do teraz.
Myrnin, Claire pomyślała, brzmiał niezwykle jednomyślnie, ale wyglądał także na zmęczonego. Mogła zobaczyć posiniaczoną skórę pod jego oczami i nieznaczne drżenie jego rąk. Nawet dwubiegunowe wampiry potrzebowały od czasu do czasu snu, a on miał się dobrze przez jego zalecaną, bezpieczną dawkę stresu.
Michael wpatrywał się w plany, jakby naprawdę rozumiał to, co widział. Nawet kiwał głową. – W porządku, - powiedział. – Więc wygląda na to, że jest tutaj główna sala kontroli – dotknął planów, potem śledził linię – i fizyczne zawory tutaj, w nagłych przypadkach. Jakie są twoje szanse, że draug już nie domyśliły się, że to jest dla nich punkt niebezpieczeństwa?
- Zerowe, - powiedział radośnie Myrnin, - odkąd Magnus jest wybitnie inteligentny odnośnie takich rzeczy. Draug są generalnie ubogie i ograniczone w swoich umiejętnościach rozumowania, ale ich pan to zupełnie inna sprawa.
- Dlaczego nie możemy iść po niego? – zapytał Michael. – Co się stanie, jeśli zabijemy Magnusa?
- To byłoby, oczywiście, idealne, jeśli moglibyśmy go znaleźć. Jednak Magnus w szczególności rozwinął doskonałe umiejętności kameleona i wykształcił swoich draug żeby dokładnie przypominać go, więc to jest gra głupców żeby celować w niego. Może ukryć się w na oczach, a jeśli to zawiedzie, może otoczyć się kopiami. To by zadziałało przy kimś ze zdolnością do patrzenia przez jego… - Zamrugał i obrócił się w kierunku Claire. – Patrzenia przez jego urok.
Poczuła się nagle ujawniona i zakłopotana, jakby obrócił reflektor na nią i poprosił żeby zatańczyła. – Dlaczego patrzysz na mnie?
- Jesteś jedyną, która zauważyła go pierwotnie, - powiedział Myrnin. – Kiedy nikt inny w ogóle nie wziął pod uwagę jego obecności. Nawet wampiry. Teraz, pytanie jest takie, czy możesz odróżnić go od innych jego wasali?
- Ja nie… - Spojrzała wstecz, na draug w budynku Miejskiego Basenu. Było ich wielu, ale kiedy zobaczyła Magnusa, wiedziała, głęboko, że to był on. Miał więcej… cóż, po prostu więcej gęstości, przypuszczała. – Może. Nie wiem czy mogę robić to cały czas czy cokolwiek. Mógł nie wiedzieć… - Chwila, on wiedział. To był powód dla Magnusa do podążania za nią do domu w deszczu ze sklepu, żeby wtargnąć do ich domu, Domu Glassów, żeby ją zabić. Musiał wytropić to i mieć z tym do czynienia, że postrzegał to za bycie rzeczywistym zagrożeniem.
Ona była dla niego zagrożeniem. W jakiś sposób.
- Interesujące pytanie, - powiedział Myrnin, - i takie, które przypuszczam że będziemy musieli zbadać kiedy pójdziemy. – Jego wzrok utrzymywał się na niej przez chwilę, chłodny i oceniający, a potem wrócił do planów. Claire szybko się poddała; labirynt linii miał mniej więcej tyle sensu co próba przeczytania miski spaghetti. Michael i Shane, jednak byli o wiele bardziej zainteresowani, a Myrnin był szczęśliwy z dalszego paplania.
Jej uwaga powędrowała do wyobrażenia wody… płynącej przez rury, przynoszącej draug do każdego domu, każdej firmy. Wizja draug wyłaniającego się z muszli klozetowej wypadała blado w porównaniu z każdym rodzajem koszmaru, jaki kiedykolwiek miała. A prysznice. Wystarczająco złe było bycie na zewnątrz w deszczu, wiedząc co tam było, ale bycie nagą i podatną, z draug budującymi się z kropelek dookoła ciebie pod prysznicem… tak, to była Psychoza (Psychoza – amerykański film fabularny (dreszczowiec), oparty na podstawie powieści Roberta Blocha, wyreżyserowany przez znanego i cenionego Alfreda Hitchcocka w 1960 roku; to w nim była słynna scena morderstwa pod prysznicem, która przeszła do historii kina i była wielokrotnie parodiowana – przypuszczenie tłumacza) razy dziesięć. I zapomnieć o wannach. Nigdy więcej nie weźmie kąpieli. Czas horroru.
- Będziesz potrzebował pozwolenia Olivera na cokolwiek z tego, - powiedział Michael. – Wiesz o tym, prawda?
- W zasadzie, nie będę. Specyficznie powiedział mi, że nie pozwolono mi inicjować jakichkolwiek bitew, - powiedział Myrnin. – To nie jest bitwa. Potrzebuję żebyście weszli do budynku i przekręcili koła zaworów. Nic więcej. To wystarczająco prosta sytuacja i dość oczywiście potrzebna. Oliver będzie zadowolony z rezultatów.
Michael zastrzelił Shane’a spojrzeniem. – Tłumaczenie: to o czym nie wie Oliver, nie zrani nas, teoretycznie, - powiedział. – Więc robimy to na własną rękę.
- Jak dokładnie różni się to od jakiegokolwiek innego dnia? – zapytał Shane. – Mamy to, stary. A jeśli on ma rację, to musi się zdarzyć, albo nie mamy w ogóle próby kontrolowania tych rzeczy. Odbiorą nam miasto, póki zostanie jakiekolwiek miejsce do schowania się z wyjątkiem dokładnie tutaj na Placu Założycielki, otoczonym. Jedzenie i woda skończą się, prędzej czy później, nawet jeśli nie mogą się przedrzeć.
- A wampiry także muszą się pożywiać. Zaczną brać krew skądkolwiek mogą ją zdobyć, - powiedział delikatnie Myrnin. – To coś, do czego bardzo nie chciałbym dopuścić, Shane. Ale w tym momencie, to jest nieuniknione, jeśli nie zadziałamy teraz. To jest tak bardzo żeby uratować wasze życia jak i nasze. Oliver odmawia zobaczenia tego dokładnie teraz, a my nie możemy czekać. Zrobisz to?
- Muszę tylko wiedzieć jedną rzecz. Czy będę potrzebował miotacza ognia? – zapytał Shane.
Myrnin uśmiechnął się, z kłami. – Absolutnie.