Moorcock Michael Corum 2 Królowa Mieczy


Michael Moorcock

Królowa mieczy

Przełożyli: Anna i Jan Mickiewiczowie

SCAN-dal

Tę księgę dedykuję Dianie Boardman

KSIĘGA PIERWSZA,

w której Książę Corum spotyka poetę, wysłuchuje zapowiedzi przyszłych zdarzeń i rusza w podróż

Rozdział pierwszy

TO, CO WYRZUCIŁ BÓG MORZA

Bladoniebieskie, letnie niebo górowało nad znacznie ciemniejszym błękitem morza, nad skrzącą się złotem zielenią puszczy, nad porośniętymi trawą skałami Góry Moidel i białymi kamieniami wzniesionego na jej szczycie zamku. Serce Księcia Coruma w Szkarłatnym Płaszczu - ostatniego z ludu Vadhaghów - przepełniała miłość do mabdeńskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny z Allomglylu.

Corum Jhaelen Irsei - którego prawe oko zakrywała wysadzana ciemnymi klejnotami przepaska, tak iż przypominało oko owada, lewe zaś, naturalne, miało kształt wielkiego migdału z żółtym środkiem i purpurową otoczką - był bez wątpienia Vadhaghiem. Miał wąską, wydłużoną czaszkę, spiczasty podbródek i małe, wąskie uszy pozbawione płatków, ściśle przylegające do głowy. Jego włosy były niezwykle jasne, bielsze niż u najbielszych dziewic Mabdenu. Miał szerokie, pełne wargi i jasnoróżową skórę o złotawym odcieniu. Byłby przystojny, gdyby nie szpecący go brak prawego oka i dziwny, zawzięty grymas ust. Była też dziwaczna ręka, często spoczywająca na rękojeści miecza, widoczna kiedy odrzucał do tyłu szkarłatną szatę.

Ta lewa ręka miała sześć palców i zdawało się, że okrywa ją przyozdobiona klejnotami rękawica - choć w istocie „klejnoty” stanowiły skórę dłoni. Ta złowieszcza ręka zgniotła serce Kawalera Mieczy, Ariocha, Księcia Chaosu, umożliwiając powrót Arkyna, Władcy Ładu.

Corum zdawał się przytłoczony uczuciem zemsty - i w rzeczy samej poprzysiągł pomścić swą wymordowaną rodzinę przez zabicie Hrabiego Glandytha-a-Krae, sługi Lyra-a-Brode, Króla Kalenwyru, który władał południowo--wschodnią częścią ziem niegdyś rządzonych przez Vad-haghów. Przysiągł również stać po stronie Sił Ładu przeciw Siłom Chaosu - którym służyli Lyr i jego poddani. Świadomość złożonej obietnicy przydawała mu męstwa i powagi, ale także przytłaczała jego duszę ogromnym ciężarem. Ciągły niepokój budziła w nim też myśl o potędze zaszczepionej w jego ciało - Mocy Ręki i Oka.

Margrabina Rhalina była piękna i bardzo kobieca. Jej delikatną twarz okalały gęste, czarne loki. Miała wielkie, ciemne oczy i pełne, namiętne usta. Ją także niepokoiły magiczne dary zmarłego czarnoksiężnika Shoola, ale starała się o nich nie myśleć, tak jak wcześniej nie pozwalała sobie na rozpacz po stracie męża, kiedy ten utonął w katastrofie statku, płynąc do Lywm-an-Eshu, kraju, któremu służył, a który stopniowo pochłaniało morze.

Śmiała się częściej niż Corum, co podnosiło go na duchu, gdyż niegdyś i on był niewinny i radosny, teraz zaś z tęsknotą wspominał swoją niewinność. Jednak te wspomnienia mieszały się z innymi - ze wspomnieniami jego pomordowanych najbliższych, okaleczonych i pohańbionych, rozciągniętych na murawie obok płonącego Zamku Erom, i Glandytha wymachującego mieczem ociekającym krwią Vadhaghów. Te okrutne obrazy przesłaniały sceny z wcześniejszego, beztroskiego życia. Nieustannie kołatały mu się po głowie, czasem całkowicie opanowując jego myśli, kiedy indziej zaś czając się w mrocznych zakamarkach pamięci, gotowe odżyć w sposobnej chwili. Kiedy tylko słabła w nim żądza zemsty, zawsze rozpalały ją na nowo. Ogień, krew i strach; rydwany Denledhysów - spiż, żelazo i czyste złoto; małe kudłate koniki i krzepcy, brodaci wojownicy w zbrojach zabranych Vadhaghom, otwierający czerwone usta, by wydać dziki ryk tryumfu, kiedy stare mury Zamku Erorn pękały i waliły się w gruzy pośród szalejących płomieni - chwila, gdy poznał, czym jest strach i nienawiść...

Postać Glandytha wypełniała jego sny, wypierając nawet obraz martwych, okaleczonych rodziców i sióstr, tak że często budził się z krzykiem w środku nocy, wzburzony i rozgorączkowany.

W takich chwilach tylko Rhalina mogła go uspokoić, gładząc jego zbolałą twarz i tuląc do siebie drżące ciało.

Jednak w tych pierwszych dniach lata zdarzały się też chwile spokoju, kiedy jechali razem przez las, wolni od strachu przed Konnymi Plemionami, które w noc ataku uciekły na widok wysłanego przez Shoola statku - upiornego statku z głębin morza, którego załogę stanowili umarli pod dowództwem męża Rhaliny, Margrabiego.

Lasy tętniły życiem, pełne małych zwierząt i różnokolorowych kwiatów o oszałamiającym zapachu. I choć nigdy mu się to w pełni nie udało, Corum szukał w nich ukojenia dla swej zbolałej duszy. Stanowiły przeciwwagę dla wojen, śmierci i czarnoksięskich zaklęć, ukazując mu, że są na świecie rzeczy dobre, harmonijne i piękne, a Prawo przynosi więcej niż tylko jałowy porządek - pragnie zaprowadzić w Piętnastu Wymiarach ład, w którym wszystkie rzeczy będą mogły istnieć w całym bogactwie swej różnorodności, a człowiek będzie miał warunki, aby rozwijać w sobie dobro.

Jednakże Corum wiedział, że póki istnieje Glandyth i wszystko, co on reprezentuje, Ład będzie nieustannie zagrożony, a upodlający Strach zabije wszelką cnotę.

- Glandyth musi umrzeć! - oświadczył pewnego słonecznego dnia Corum, gdy wraz z Rhalina jechali przez puszczę.

Skinęła głową, lecz nie zapytała o nic więcej, gdyż słyszała już te słowa wiele razy w podobnych okolicznościach. Ściągnęła cugle kasztanki, niemal osadzając ją w miejscu. Znajdowali się na polance porośniętej malwami i łubinem. Zsiadła z konia, podwinęła długą, wyszywaną brokatem suknię i zanurzyła się w wysoką po kolana trawę. Corum obserwował ją z wysokości swego gniadego rumaka, ciesząc się jej radością - co było właśnie jej celem. Nagrzaną słońcem polankę ocieniały przyjaźnie dęby, wiązy i jesiony, w których znalazły schronienie ptaki i wiewiórki.

- Ach, Corumie, gdybyśmy mogli zostać tu na zawsze!

Postawilibyśmy chatkę, zasadzili ogród...

- Ale nie możemy. - Spróbował się uśmiechnąć. - Te chwile to jedynie krótkie wytchnienie. Shool miał rację. Godząc się na logikę walki, wybrałem swoje przeznaczenie. Nawet gdybym zapomniał o zemście, którą poprzysiągłem, i przestał służyć Ładowi przeciw Chaosowi, Glandyth i tak by nas odszukał i zmusił do obrony tego, co mamy. A Glandyth, Rhalino, jest silniejszy od tej cichej, szumiącej puszczy. Mógłby ją zniszczyć w ciągu jednego dnia i myślę, że uczyniłby to z rozkoszą, gdyby wiedział, że ją kochamy.

- Czy tak musi być? - Rhalina uklękła, rozkoszując się zapachem kwiatów. - Czy nienawiść zawsze musi rodzić nienawiść, a miłość być zbyt słaba, aby wzrastać?

- Jeżeli Lord Arkyn ma słuszność, to nie zawsze tak będzie. Ale ci, którzy pragną, żeby miłość się umacniała, muszą być gotowi umrzeć w jej obronie.

Gwałtownie poderwała głowę, szukając go wzrokiem, a w jej oczach malował się strach.

- Niestety tak jest. - Wzruszył ramionami.

Rhalina podniosła się i wróciła do konia. Oparła stopę o strzemię i podciągnęła się, siadając bokiem na swym damskim siodle. Corum, nieporuszony, wpatrywał się w kwiaty i trawę podnoszące się powoli w miejscach, gdzie stąpała po nich Rhalina.

- Niestety tak jest - powtórzył.

Westchnął i zawrócił konia w kierunku wybrzeża.

- Lepiej już jedźmy - powiedział cicho. - Zanim morze zaleje groblę.

Wkrótce wyjechali z lasu i truchtem skierowali się wzdłuż brzegu. Morze zagarnęło już spory obszar białego piasku. W oddali ujrzeli naturalną groblę prowadzącą poprzez mielizny w kierunku góry, na której wznosił się Zamek Moidel - najdalszy i całkowicie zapomniany bastion cywilizacji Lywm-an-Eshu. Niegdyś budowla wznosiła się pośród lasów kraju Lywm-an-Esh, ale przez lata morze pochłonęło wielkie obszary, odcinając zamek od lądu stałego.

Ptaki morskie nawoływały się, krążąc po bezchmurnym niebie, niekiedy nurkując, by złowić rybę, a potem powrócić ze zdobyczą w dziobie do gniazd ukrytych pośród skał Góry Moidel. Kopyta koni wyrzucały w górę piasek albo rozpryskiwały płytką wodę, gdy zbliżali się do przesmyku, który miał niebawem zalać przypływ.

Uwagę Coruma zwrócił jakiś dziwny ruch na morzu. Wychylił się z siodła, wpatrując się w dal.

- Co to? - spytała Rhalina.

- Nie jestem pewien. Może wielka fala. Ale o tej porze roku... Spójrz! - wskazał ręką.

- Jakby mgła zawisła nad morzem parę kilometrów od brzegu. Trudno coś zobaczyć... To fala! - krzyknęła.

Woda przy brzegu wzburzyła się nieco, gdyż fala się zbliżała.

- Jakby jakiś wielki statek przepływał obok z ogromną szybkością - zauważył Corum. - To mi coś przypomina...

Przyjrzał się dokładniej tajemniczej mgle.

- Czy widzisz to coś... jakby cień... cień człowieka we mgle?

- Tak, widzę. Jest gigantyczny. Może to tylko złudzenie, gra światła...

- Nie - odparł. - Już kiedyś widziałem tę postać. To olbrzym - wielki rybak, który sprawił, że mój statek rozbił się u wybrzeży Khoolekrahu!

- Bóg Rybak - powiedziała. - Słyszałam o nim. Czasem nazywają go także Poławiaczem. Według legendy jego widok to zła wróżba.

- Ostatnim razem to rzeczywiście był dla mnie zły znak - stwierdził Corum z rozbawieniem. Cofnęli konie, gdyż plażę zalewały teraz wysokie fale. - Idzie tu, a mgła posuwa się za nim.

Istotnie, w miarę jak olbrzymi rybak podchodził do brzegu, wzmagały się fale, a mgła przybliżała się coraz bardziej. Teraz już wyraźnie widzieli zarys jego sylwetki. Zgarbił się nieco, ciągnąc po wodzie swą wielką sieć.

- Co on łowi? - spytał szeptem Corum. - Wieloryby? Morskie potwory?

- Wszystko - odparła. - Wszystko, co żyje w głębinach i na powierzchni mórz. - Wzdrygnęła się.

Wody sztucznego przypływu całkowicie zalały groblę i nie było sensu posuwać się naprzód. Zmuszeni byli cofnąć się pod drzewa, a potężne bałwany z hukiem rozbijały się o kamienistą plażę.

Mieli wrażenie, że ogarnęła ich mgła. Zrobiło się zimno, mimo iż słońce wciąż jeszcze jasno świeciło. Corum otulił się płaszczem. Słychać było miarowy odgłos zbliżających się kroków olbrzyma. Corumowi jawił się on jako ktoś naznaczony przez los, skazany, by wiecznie ciągnąć swe sieci przez oceany świata, nigdy nie znajdując tego, czego szukał.

- Powiadają, że próbuje złowić swoją duszę... - szepnęła Rhalina.

Nagle postać wyprostowała się i wyciągnęła sieć. Rzucało się w niej wiele stworzeń - niektórych nie sposób było rozpoznać. Bóg Rybak obejrzał uważnie całą zdobycz, po czym opróżnił sieć, wypuszczając wszystkie stworzenia z powrotem do wody. Powoli ruszył dalej, żeby znów próbować złowić to coś, czego nigdy chyba nie miał znaleźć.

Kiedy niewyraźna sylwetka olbrzyma oddaliła się, mgła zaczęła się podnosić. Woda stopniowo opadała, aż w końcu zupełnie się uspokoiła, a mgła zniknęła za horyzontem.

Koń Coruma parskał i uderzał kopytem w mokry piasek. Książę w Szkarłatnym Płaszczu spojrzał na Rhalinę. Zastygła, wpatrując się pustym wzrokiem w dal.

- Niebezpieczeństwo minęło - powiedział usiłując ją pocieszyć.

- Nie było żadnego niebezpieczeństwa - odparła. - Bóg Rybak jedynie zwiastuje niebezpieczeństwo.

- To tylko legenda.

Spojrzała na niego i znów się ożywiła.

- A czyż nie przekonaliśmy się sami, że warto wierzyć starym podaniom?

Corum przytaknął skinieniem głowy.

- Lepiej wracajmy do zamku, zanim grobla po raz drugi znajdzie się pod wodą.

Konie z radosnym rżeniem ruszyły ku dającym schronienie murom Zamku Moidel. Morze szybko przybierało po obu stronach kamienistego przesmyku i konie same przyśpieszyły kroku, przechodząc w galop.

Wreszcie dotarli do wielkich wrót zamku, a te otwarły się szeroko na ich przyjęcie. Rośli wojownicy Rhaliny powitali ich radośnie. Chcieli jak najszybciej potwierdzić to, czego byli świadkami.

- Pani, czy widziałaś olbrzyma? - zawołał Beldan, jej majordomus, który zbiegł z zachodniej wieży. - Już myślałem, że to kolejny sojusznik Glandytha. - Szczere i zwykle radosne oblicze młodego mężczyzny było zachmurzone. - Co go odpędziło?

- Nic - wyjaśniła zsiadając z konia. - To był Bóg Rybak. Poszedł w swoją stronę.

Na twarzy Beldana odmalowała się ulga. Jak wszyscy mieszkańcy Zamku Moidel, nieustannie spodziewał się nowego ataku, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. Nie ulegało wątpliwości, że wcześniej czy później Glandyth znów napadnie na zamek, prowadząc sprzymierzeńców silniejszych niż strachliwi i przesądni wojownicy Konnych Plemion. Słyszeli, że po nieudanej próbie zdobycia Góry Moidel Glandyth powrócił wściekły na dwór w Kalenwyrze, by prosić Króla Lyra-a-Brode o armię. Następnym razem mógł przywieść ze sobą statki, które zaatakowałyby zamek z morza, podczas gdy on poprowadziłby natarcie od strony lądu. Taki szturm zapewne by się powiódł, gdyż załoga zamku nie była zbyt liczna.

Kiedy skierowali się ku głównej sali zamku, aby spożyć wieczorny posiłek, słońce właśnie zachodziło. We trójkę zasiedli do stołu. Corum znacznie częściej sięgał swą ludzką ręką po dzban z winem niż po jedzenie. Pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach, a jego głęboki smutek udzielił się pozostałym, tak że nawet nie próbowali podejmować rozmowy.

W takim nastroju spędzili dwie godziny, a on wciąż dolewał sobie wina.

Nagle Beldan uniósł głowę, nasłuchując. Rhalina także coś usłyszała i zmarszczyła brwi. Jedynie Corum zdawał się nic nie zauważać.

Było to miarowe, uporczywe stukanie. Potem dały się słyszeć jakieś głosy i hałas na moment przycichł, lecz gdy głosy umilkły, wzmógł się ponownie.

- Sprawdzę, co się dzieje... - Beldan podniósł się z miejsca.

Rhalina zerknęła na Coruma.

- Ja zostanę.

Corum siedział z pochyloną głową, wpatrzony w swój kielich. Od czasu do czasu dotykał przepaski zakrywającej jego nienaturalne oko albo unosił Rękę Kwilą, zginał i rozprostowywał sześć palców, wpatrując się w nie badawczo i rozważając wszelkie aspekty swojej sytuacji.

Rhalina nasłuchiwała. Rozpoznała głos Beldana. Pukanie znowu ustało. Nastąpiła przytłumiona rozmowa, a potem zapadła cisza.

Beldan wrócił do sali.

- Mamy gościa przy bramie - poinformował ją.

- Skąd przybywa?

- Twierdzi, że jest wędrowcem, który przeszedł ciężkie koleje losu i szuka schronienia.

- Myślisz, że to podstęp?

- Nie wiem.

- Nieznajomy? - zainteresował się Corum.

- Tak - odparł Beldan. - Pewnie jakiś szpieg Glandytha.

- Pójdę do bramy. - Corum wstał niepewnie.

- Czy jesteś pewien?... - Rhalina dotknęła jego ramienia.

- Oczywiście. - Otarł twarz dłonią i odetchnął głęboko. Ruszył w kierunku wyjścia z komnaty, a Rhalina i Bełdan podążyli za nim.

Kiedy znalazł się przy wrotach, raz jeszcze rozległo się pukanie.

- Kim jesteś? - zawołał Corum. - Czego chcesz od mieszkańców Zamku Moidel?

- Jestem Jhary-a-Conel, wędrowiec. Nie zjawiłem się tu w żadnym konkretnym celu, ale byłbym wdzięczny za posiłek i dach nad głową.

- Czy przybywasz z Lywm-an-Eshu? - spytała Rhalina.

- Przybywam zewsząd i znikąd. Jestem każdym i nikim. Ale z pewnością nie jestem waszym wrogiem. Przemokłem do nitki i cały drżę z zimna.

- Jak dostałeś się do zamku, skoro grobla jest zalana? - zapytał Beldan, a zwracając się do Coruma wyjaśnił: - Już raz go o to pytałem, ale nie odpowiedział.

Niewidoczny nieznajomy wymamrotał coś w odpowiedzi.

- Co powiedziałeś? - spytał Corum.

- Do licha, wstyd się przyznać! Stałem się częścią połowu! Przyniesiono mnie tu w sieci i wyrzucono w morze, więc dopłynąłem do tego przeklętego zamku, wspiąłem się na te przeklęte skały i zapukałem do tych przeklętych wrót, a teraz rozmawiam z jakimiś przeklętymi durniami. Czy wy tu, w Moidel, nie znacie gościnności?

Wszyscy troje poczuli się zaskoczeni, lecz zarazem zyskali pewność, że nieznajomy nie jest w zmowie z Glandythem.

Rhalina dała znak, by otwarto wrota. Skrzypiąc niemiłosiernie uchyliły się nieco i wsunął się przez nie szczupły, przemoczony mężczyzna. Na plecach dźwigał worek; ubrany był w nieznany strój. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, które nasiąknąwszy wodą opadło mu na czoło. Jego długie włosy były równie mokre jak cała reszta. Był stosunkowo młody, dosyć przystojny i pomimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował, w jego inteligentnych oczach dało się dostrzec jakby cień drwiącego uśmieszku. Skłonił się Rhalinie.

- Jhary-a-Conel do twoich usług, pani.

- Jak ci się udało nie zgubić kapelusza, skoro musiałeś przepłynąć tak długi odcinek morza? - zainteresował się Beldan. - Ani torby...?

Jhary-a-Conel mrugnął porozumiewawczo.

- Nigdy nie gubię kapelusza i rzadko kiedy zdarza mi się stracić torbę. Wędrowiec taki jak ja musi pilnować swego skromnego dobytku bez względu na okoliczności, w jakich się znajdzie.

- A więc jesteś po prostu wędrowcem? - spytał Corum.

Jhary-a-Conel zniecierpliwił się nieco.

- Wasza gościnność przywodzi mi na myśl coś, czego doświadczyłem jakiś czas temu w miejscu zwanym Kalen-wyr...

- Pochodzisz z Kalenwyru?

- Nie, po prostu tam byłem. Ale widzę, że nawet to porównanie do was nie przemawia...

- Wybacz - rzekła Rhalina. - Wejdź, proszę. Jedzenie już jest na stole. Powiem lokajom, żeby przynieśli ci suche ubranie, ręczniki i wszystko, czego ci trzeba.

Wrócili do komnaty. Jhary-a-Conel rozejrzał się dokoła.

- Przytulnie tu - stwierdził.

Usiedli i przyglądali się, jak niedbale zrzuca z siebie ubranie, aż w końcu stanął przed nimi zupełnie nagi. Podrapał się po nosie. Służący przyniósł ręczniki i Jhary zaczął się nimi starannie wycierać, ale odmówił przyjęcia ubrania na zmianę. Zamiast tego owinął się jednym z ręczników i zasiadł do stołu, częstując się jedzeniem i winem.

- Włożę moją własną odzież, gdy wyschnie - oznajmił lokajom. - Mam głupie przyzwyczajenie, że nie ubieram się w rzeczy, których sam nie wybierałem. Przy suszeniu uważajcie na kapelusz. Rondo ma być tylko odrobinę wywinięte.

Udzieliwszy tych wskazówek, z promiennym uśmiechem zwrócił się do Coruma.

- Jakie jest imię, którego mam używać w tym czasie i miejscu, przyjacielu?

- Nie rozumiem. - Corum zmarszczył brwi.

-Pytałem o twoje imię. Ono zmienia się tak samo jak moje. Różnica polega na tym, że czasami ty o tym nie wiesz, a ja wiem, a czasem bywa odwrotnie. A niekiedy jesteśmy tą samą istotą albo raczej różnymi aspektami tej samej istoty.

Corum potrząsnął głową. Mężczyzna wydawał się szalony.

- Na przykład - ciągnął Jhary wcinając z apetytem dary morza, których stał przed nim pełen talerz - mnie nazywano Timerasem i Shalenakiem. Czasem jestem bohaterem, ale częściej towarzyszem bohatera.

- Twoje słowa, panie, nie mają wiele sensu - przerwała mu łagodnie Rhalina. - Nie wydaje mi się, by Książę Corum je rozumiał. My także ich nie pojmujemy. Jhary skrzywił się.

- Ach, więc to jest ten przypadek, gdy bohater zdaje sobie sprawę tylko z jednego wcielenia. Przypuszczam, że to lepiej, gdyż często nie jest miło pamiętać o zbyt wielu wcieleniach - zwłaszcza wtedy, gdy one istnieją jednocześnie. Rozpoznałem w Księciu Corumie mojego starego przyjaciela, choć on nie poznaje mnie. To zresztą nieważne. - Skończył jeść, rozluźnił ręcznik i wyciągnął się swobodnie.

- A zatem zadałeś nam zagadkę, ale nie masz zamiaru zdradzić rozwiązania - stwierdził Beldan.

- Wyjaśnię to - odparł Jhary - gdyż nie żartuję z was celowo. Nie jestem zwykłym wędrowcem. Moim przeznaczeniem jest chyba poruszać się w czasie i przestrzeni. Nie pamiętam, bym się urodził, nie spodziewam się także umrzeć - przynajmniej w przyjętym znaczeniu tego słowa. Czasem nazywam się Timeras, i jeśli w ogóle skądkolwiek pochodzę, to, jak sądzę, z Tanelornu.

- Ale przecież Tanelorn to kraina mityczna - zaoponował mąjordomus.

- Wszystkie miejsca wydają się legendarne gdzieś indziej, Tanelorn zaś to kraina znacznie bardziej realna niż inne. Można ją znaleźć z każdego miejsca multiświata, jeśli tylko się jej szuka.

- Czy nie masz żadnego konkretnego zawodu? - spytał Corum.

- Hm, swego czasu pisałem wiersze i sztuki, ale przede wszystkim jestem przyjacielem bohaterów, to moje główne zajęcie. Podróżowałem - oczywiście pod różnymi imionami i w rozmaitych przebraniach - z Czerwonym Łucznikiem Rakhirem do Xerlerenes, gdzie statki Przewoźnika żeglują po niebie, tak jak wasze po morzu; towarzyszyłem Elrikowi z Melnibone w drodze na Dwór Martwego Boga; byłem u boku Asquiola z Pompei, gdy udawał się do najdalszych krańców multiświata, gdzie przestrzeń mierzy się nie w kilometrach, lecz w galaktykach; jechałem z Hawkmoonem z Kolonii do Londry, gdzie ludzie noszą maski przypominające oblicza zwierząt. Widziałem przyszłość i przeszłość. Zwiedziłem różne systemy planetarne i przekonałem się, że czas nie istnieje, a przestrzeń jest złudzeniem.

- A bogowie? - spytał Corum z przejęciem.

- Myślę, że sami ich stwarzamy, ale nie jestem pewien. Ludy pierwotne tworzą sobie prostych bogów, aby wytłumaczyć burzę z piorunami, natomiast cywilizacje o wyższym stopniu rozwoju wynajdują bogów bardziej skomplikowanych, chcąc wyjaśnić pojęcia abstrakcyjne, które nie dają im spokoju. Wielokrotnie zauważono, że bogowie nie mogą istnieć bez ludzi, a ludzie bez bogów.

- Jednakże bogowie mogą wpływać na nasze losy - wtrącił Corum.

- A my na ich, czyż nie?

- Twoje życie jest tego dowodem, Książę - szepnął Beldan.

- A więc możesz wedle swej woli poruszać się po Piętnastu Wymiarach? - powiedział cicho Corum. - Jak niegdyś Vadhaghowie.

- „Wedle swej woli” nie mogę się znaleźć nigdzie - uśmiechnął się Jhary. - Albo przynajmniej w bardzo niewielu miejscach. Czasem, jeśli chcę, mogę wrócić do Tanelornu, ale zazwyczaj jestem przerzucany z jednego istnienia w inne, bez żadnego ładu i składu. Zwykle stwierdzam, że tam, gdzie się pojawię, mam spełnić swoją rolę - być towarzyszem zdobywców, przyjacielem bohaterów. Dlatego też od razu wiedziałem, kim jesteś - Wiecznym Bohaterem. Znałem go pod różnymi postaciami, ale on nie zawsze znał mnie. A zresztą może ja też miewałem okresy amnezji, kiedy nie wiedziałem, kim jest.

- A ty sam nigdy nie jesteś bohaterem?

- Myślę, że dokonywałem czynów, które w opinii niektórych uchodzą za bohaterskie. Może nawet w pewnym sensie bywałem bohaterem. No, a czasem moim przeznaczeniem jest być jakąś cząstką konkretnego bohatera - cząstką pojedynczego człowieka albo grupy ludzi, którzy razem tworzą jednego bohatera. To, co składa się na naszą tożsamość, kapryśne wiatry roznoszą po całym multiświecie. Istnieje nawet teoria, że wszyscy ludzie są różnymi aspektami tej samej kosmicznej istoty - przy czym niektórzy wierzą, że także bogowie są jej częścią - a wszystkie wymiary przestrzeni, wszystkie wieki przeszłe i przyszłe, wszelkie twory kosmosu, które pojawiają się i giną, są jedynie ideami w tym wszechogarniającym umyśle, różnymi fragmentami tej jednej osobowości. Takie rozważania mogą prowadzić wszędzie i nigdzie zarazem, ale i tak nie rozwiązują naszych bieżących problemów.

- Zgadzam się z tym - powiedział Corum ochoczo. - A teraz, czy mógłbyś nam wyjaśnić dokładniej, jak dostałeś się do Zamku Moidel?

- Wyjaśnię to, co potrafię, przyjacielu. Znalazłem się w ponurym miejscu, zwanym Kalenwyr. Jak tam trafiłem, nie bardzo pamiętam, ale jak już mówiłem, w moim przypadku to normalne. Ten Kalenwyr - tak mroczny i tak ponury - niezbyt mi się podobał. Już po kilku godzinach mieszkańcy zaczęli odnosić się do mnie podejrzliwie, ale zdołałem uciec przemykając się po dachach, kradnąc rydwan i porywając łódź zacumowaną na pobliskiej rzece. Dotarłem do morza. Wolałem nie ryzykować schodzenia na ląd, więc popłynąłem wzdłuż brzegu. Opadła mgła, morze było wzburzone jak w czasie sztormu i w pewnej chwili łódź - a ja w niej - została zagarnięta w środek różnobarwnej ławicy ryb, kłapiących paszczami potworów, ludzi i istot, których nie umiałbym nawet opisać. Ciągnięty z olbrzymią prędkością w gigantycznej sieci, która uwięziła nas wszystkich, zdołałem uczepić się jej krawędzi. Nie wiem, jak udawało mi się od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza. Wreszcie sieć się podniosła i wszyscy zostaliśmy uwolnieni. Moi towarzysze się rozproszyli i zostałem sam w wodzie. Dostrzegłem wyspę oraz wasz zamek i z pomocą dryfującego kawału drewna zdołałem tu dopłynąć...

- Kalenwyr! - powtórzył Beldan. - Czy będąc tam, słyszałeś o człowieku imieniem Glandyth-a-Krae?

- W gospodzie wymieniano imię jakiegoś Hrabiego Glandytha - odparł Jhary po chwili namysłu - i to z dużym szacunkiem. Wywnioskowałem, że to wielki wojownik. Odniosłem wrażenie, że całe miasto gotuje się do wojny, choć nie dowiedziałem się, co jest przedmiotem konfliktu, ani kto jest wrogiem jego mieszkańców. Zdaje się, że niezbyt przyjaźnie wyrażali się o kraju Lywm-an-Esh. Aha, oczekiwali też sprzymierzeńców zza morza.

- Sprzymierzeńców? Może z Wysp Nhadraghów? - dopytywał się Corum.

- Nie. Mówili chyba o Bro-an-Mabden.

- Kontynent na zachodzie! - krzyknęła Rhalina. - Nie sądziłam, że mieszka tam jeszcze wielu Mabdeńczyków. Ale co pcha ich do wojny przeciw Lywm-an-Eshowi?

- Może ten sam duch, który sprawił, że zniszczyli mój lud - podsunął Corum. - Zazdrość i nienawiść do porządku. Powiedziałaś mi, że twój lud przejął wiele zwyczajów Vadhaghów. To wystarczy, by ściągnąć nań nienawiść Glandytha i jemu podobnych.

- To prawda - przyznała Rhalina. - A więc nie tylko my jesteśmy w niebezpieczeństwie. Kraj Lywm-an-Esh nie prowadził wojny od ponad stu lat. Jest całkowicie nie przygotowany na taki najazd.

Służący przyniósł rzeczy Jharego. Były czyste i suche. Przyjaciel bohaterów podziękował mu i zaczai je wkładać równie swobodnie, jak je zdejmował. Jego koszulę uszyto z jaskrawoniebieskiego jedwabiu, szerokie spodnie zaś dorównywały intensywnością szkarłatu szacie Coruma. Jhary przewiązał się w pasie szeroką, żółtą szarfą i przypiął do niej spoczywający w pochwie miecz wraz z długim puginałem. Wsunął miękkie, sięgające kolan buty i zawiązał na szyi chustę. Obok siebie na ławie położył ciemnoniebieski płaszcz, kapelusz, który wpierw starannie wymodelował, i swój tobołek. Wreszcie poczuł się zadowolony.

- Lepiej powiedzcie mi wszystko, o czym waszym zdaniem powinienem wiedzieć - zaproponował. - Wtedy być może zdołam Warn pomóc. Podczas moich podróży zebrałem mnóstwo informacji - co prawda w większości zupełnie nieprzydatnych...

Corum opowiedział mu o Władcach Mieczy i Piętnastu Wymiarach, a także o walce pomiędzy Ładem a Chaosem i próbach ustabilizowania Kosmicznej Równowagi. Jhary-a-Conel słuchał wszystkiego uważnie, a wiele spraw, o których mówił Corum, było mu znajomych.

- To jasne - odezwał się Jhary, kiedy Corum skończył - że w chwili obecnej nie ma szans, aby dotrzeć do Lorda Arkyna z prośbą o pomoc. W tych pięciu wymiarach wciąż dominuje logika Ariocha i trzeba najpierw całkowicie obalić stare porządki, zanim Arkyn i Ład będą mogły naprawdę zapanować. Dolą śmiertelnych jest uosabiać zmagania bogów i niewątpliwie wojna między Królem Lyrem-a-Brode a Lywm-an-Eshem, jeśli wybuchnie, będzie odzwierciedleniem wojny Ładu z Chaosem, toczącej się w innych wymiarach. Jeżeli zwyciężą słudzy Chaosu - wojownicy Króla Lyra-a-Brode - to Lord Arkyn może stracić władzę i znowu zatryumfuje Chaos. Arioch nie jest najpotężniejszym z Władców Mieczy - Xiombarg dysponuje większą mocą w wymiarach, którymi włada, a Mabelode jest jeszcze silniejszy. Rzekłbym, że nie zetknęliście się tutaj z tym, do czego naprawdę prowadzi panowanie Chaosu.

- To niezbyt pocieszające - stwierdził Corum.

- Lecz chyba lepiej zdawać sobie z tego sprawę - rzekła Rhalina.

- Czy pozostali Władcy Mieczy mogą przysłać pomoc Królowi Lyrowi? - spytał Corum.

- Nie bezpośrednio. Mogą jednak udzielić mu wsparcia przez swych wysłanników. Czy chcielibyście wiedzieć coś więcej o planach Lyra?

- Oczywiście - odparł Corum. - Ale to niemożliwe.

- Myślę, iż przekonasz się, że dobrze jest mieć przy sobie przyjaciela bohaterów - uśmiechnął się Jhary. - I to tak doświadczonego jak ja. - Wstał i sięgnął do torby.

Wyjął z niej coś, co ku ich zadziwieniu okazało się żywym stworzeniem. Wydawało się nieporuszone faktem, że cały dzień spędziło w torbie. Otworzyło wielkie, przyjazne oczy i zamruczało cichutko.

To był kot, a raczej coś w rodzaju kota, gdyż stworzonko miało na grzbiecie parę wspaniałych, czarnych, biało zakończonych skrzydeł. Całe zwierzątko było także czarne, z białymi łapami, białym pyszczkiem i krawatem, w czym nie różniło się od zwykłych kotów. Wyglądało na łagodne i oswojone. Gdy Jhary podał mu ze stołu jedzenie, kot złożył skrzydła i rzucił się na nie łapczywie.

Rhalina posłała służącego po mleko. Kot wypił je, a potem usiadł obok Jharego i zaczął się myć, najpierw pyszczek, potem łapy i tułów, a wreszcie skrzydła.

- Nigdy w życiu nie widziałem takiego zwierzęcia! - szepnął Beldan.

- I ja w czasie moich podróży nigdy nie spotkałem drugiego takiego samego - przytaknął Jhary. - To przyjazne stworzenie i już wielokrotnie mi pomogło. Niekiedy nasze drogi się rozchodzą i na jakiś czas ginie mi ono z oczu, ale zwykle jesteśmy razem i kot zawsze mnie pamięta. Nazwałem go Wąsacz. Może niezbyt oryginalnie, ale chyba lubi to imię. Myślę, że może nam pomóc.

- W jaki sposób? - Corum przyglądał się badawczo skrzydlatemu kotu.

- Cóż, przyjaciele, może polecieć na dwór Lyra i zobaczyć, co się tam dzieje. A potem wrócić do nas z wieściami!

- Czy on umie mówić?

- Potrafi rozmawiać tylko ze mną - a i to nie jest taka zwyczajna rozmowa. Czy chcecie, bym go tam wysłał?

Zaskoczony Corum zdobył się na uśmiech.

- Czemu nie?

- W takim razie, jeśli pozwolicie, pójdę z Wąsaczem na mury i powiem mu, co ma robić.

Wszyscy troje obserwowali w milczeniu, jak Jhary z namaszczeniem włożył kapelusz, zabrał kota, i skłoniwszy się im, skierował się na schody wiodące na mury.

- Wydaje mi się, że to sen - stwierdził Beldan po wyjściu Jharego.

- Bo tak jest - odparł Corum. - Właśnie zaczyna się nowy sen i miejmy nadzieję, że uda nam się go przeżyć...

Rozdział drugi

ZGROMADZENIE W KALENWYRZE

Mały skrzydlaty kot leciał szybko na wschód, przecinając nocne niebo. W końcu dotarł do posępnego Kalenwyru.

Ponad miastem unosił się dym z tysięcy ociekających tłuszczem pochodni, przesłaniając niemal światło księżyca. Domy i pałace zbudowano z kwadratowych bloków ciemnego granitu, bez żadnych haków czy łagodnych zaokrągleń. Nad Kalenwyrem górował zamek Króla Lyra-a-Brode. Wokół jego czarnych murów błyskały dziwne światła i rozlegały się jakby grzmoty piorunów, choć na nocnym niebie nie było ani jednej chmury.

Właśnie w stronę tej budowli skierował się teraz kot. Przysiadł na prostej, surowej w kształcie wieży i złożył skrzydła. Rozejrzał się na wszystkie strony wielkimi, żółtymi oczami, jakby rozważając, którędy dostać się do zaniku.

Sierść kota zjeżyła się, a jego ogon zesztywniał. Kot nastroszył długie wąsy, od których wziął swoje imię. Poczuł w zamku atmosferę magii i obecność istot nadprzyrodzonych, a szczególnie jednej konkretnej istoty, której nienawidził ponad wszystko. Zaczął ostrożnie posuwać się w dół wieży. Idąc po ścianie dotarł do wąskiego okna, przez które wsunął się do środka. Znalazł się w mrocznym, owalnym pomieszczeniu. Przez uchylone drzwi widać było kręte schody. Zaczął skradać się w dół. W Zamku Kalenwyr było mnóstwo mrocznych zakamarków, gdzie mógł się kryć, jako że było to dosyć ponure miejsce.

W końcu kot dostrzegł przed sobą blask pochodni i zatrzymał się. Wyjrzał ostrożnie zza węgła i zobaczył długie, wąskie przejście. W oddali dał się słyszeć gwar wielu głosów, szczęk zbroi i kielichów. Kot rozpostarł skrzydła i wzbił się w górę, kryjąc się w mroku pod sklepieniem. Znalazł długą, sczerniałą belkę, po której dało się iść. Belka przechodziła przez ścianę, pozostawiając niewielką szczelinę, przez którą zdołał się prześlizgnąć. W dole ujrzał zgromadzony tłum Mabdeńczyków. Posunął się jeszcze kawałek, po czym usadowił się wygodnie, by śledzić przebieg obrad.

W samym środku Sali Tronowej Zamku Kalenwyr znajdował się podest wyciosany z pojedynczego bloku nie polerowanego obsydianu, na nim zaś stał granitowy tron zdobiony kwarcem. W kamieniu nieudolnie próbowano wyrzeźbić jakieś potwory, ale pracy nie dokończono, co nadawało płaskorzeźbom jeszcze upiorniejszy wygląd.

Tron zajmowały trzy osoby. Po obu stronach siedziały na oparciach nagie dziewczęta. Na ich ciałach wytatuowano sprośne sceny. Każda z nich trzymała dzbanek, z którego napełniała kielich mężczyzny siedzącego pośrodku tronu. Był to człowiek potężnie zbudowany - miał ponad dwa metry wzrostu - a na jego zmierzwionych włosach spoczywała żelazna korona. Włosy miał długie, splecione nad czołem w krótkie warkoczyki. Niegdyś żółtawe, były teraz gdzieniegdzie poznaczone białymi pasemkami, które próbowano ufarbować na pierwotny kolor. Jego broda również była żółta, choć z widoczną siwizną. Z chudej, żylastej twarzy patrzyły głęboko osadzone, przekrwione oczy o wyblakłej niebieskiej barwie, pełne nienawiści, chytre i podejrzliwe. Cały był spowity w długie szaty - niegdyś najwyraźniej strój Vadhaghów - ale obecnie brokat i aksamit pokrywały plamy po winie i jedzeniu. Na wierzch miał mężczyzna narzucony brudny płaszcz z brunatnej wilczej skóry, który był z kolei bez wątpienia wytworem Mabdeńczyków ze wschodu, jego własnych poddanych. Dłonie ozdabiały mu kradzione pierścienie, zdarte zamordowanym Vadhaghom i Nhadraghom. Jedną rękę wsparł na rękojeści wielkiego, wykutego z żelaza, miecza, drugą ściskał wysadzany diamentami kielich z brązu, po którym ściekało mętne wino. Wokół podwyższenia, tyłem do wodza, stała straż złożona z wojowników równie wysokich albo jeszcze wyższych od niego. Trwali nieporuszenie, ramię w ramię, z uniesionymi mieczami, które spoczywały na wielkich, podłużnych tarczach ze skóry i żelaza krytego mosiądzem. Mosiężne hełmy zakrywały większą część twarzy, odsłaniając jedynie brody i luźne kosmyki włosów. W niewzruszonych, tępo wpatrzonych przed siebie oczach czaiła się z trudem skrywana wściekłość. Byli to Asperowie - Mroczna Straż, ślepo posłuszna mężczyźnie siedzącemu na tronie.

Król Lyr-a-Brode poruszył głową i rozejrzał się po sali.

Wypełniali ją wojownicy.

Jedynymi kobietami były nagie, wytatuowane dziewczęta nalewające wino. Miały brudne włosy i posiniaczone ciała. Snuły się jak mary, opierając ciężkie dzbany z winem na biodrach i przeciskając się pomiędzy szeregami wielkich, brutalnych Mabdeńczyków o włosach i brodach splecionych w warkoczyki.

Kiedy podnosili do ust puchary z winem, ich barbarzyńskie zbroje chrzęściły i skrzypiały.

Niedawno odbywała się tu uczta, ale teraz stoły i ławy już uprzątnięto i wszyscy wojownicy - z wyjątkiem kilku, którzy zwalili się na ziemię i musiano odciągnąć ich w kąt - stali wpatrując się w swego króla i czekając, aż przemówi.

Światło z żelaznych koksowników podwieszonych pod sufitem sprawiało, że na ciemnej kamiennej posadzce kładły się ogromne cienie, a oczy wojowników świeciły czerwono niby oczy dzikich bestii.

Każdy z zebranych wojowników przewodził grupie ludzi. Byli tam baronowie, książęta, hrabiowie i dowódcy oddziałów, którzy przybyli ze wszystkich stron królestwa Lyra, żeby wziąć udział w Zgromadzeniu. A niektórzy, ubrani nieco inaczej od pozostałych, przedkładający futra nad kradzione atłasy Vadhaghów i Nhadraghów, przybyli aż zza morza jako wysłannicy Bro-an-Mabdenu, skalistej krainy na północnym-zachodzie, skąd dawno temu wzięła początek rasa Mabdeńczyków.

Król Lyr-a-Brode wsparł się na oparciu tronu i uniósł powoli. Natychmiast pięćset rąk wzniosło w toaście swe puchary.

- Lyr to świat!

- A świat to Lyr... - wymamrotał Lyr-a-Brode odruchowo. Rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jedną z dziewcząt, jakby biorąc ją za kogoś innego. Zmarszczył brwi.

Z tłumu dostojników wystąpił rosły mężczyzna i zajął miejsce naprzeciwko Mrocznej Straży. Miał szare oczy o chorobliwym spojrzeniu, czerwoną, świecącą twarz oraz kręte, gęste czarne włosy i brodę, splecione w warkoczyki. Zacięte usta odsłaniały żółte, mocne zęby. Mężczyzna miał na głowie wysoki hełm z dwoma metalowymi skrzydełkami, wykonany z żelaza, mosiądzu i złota, a na jego ramionach spoczywał ogromny płaszcz z niedźwiedziej skóry. Człowiek ten budził respekt samym swym wyglądem i pod wieloma względami prezentował się dostojniej niż król, który spoglądał na niego z wysokości tronu.

- Hrabia Glandyth-a-Krae? - przemówił król.

- Twój lennik i wierny poddany, Glandyth, Hrabia Ziemi Krae - potwierdził mężczyzna ceremonialnie. - Dowódca Denledhyssów, którzy uwolnili twe ziemie spod panowania przeklętych Vadhaghów i ich sprzymierzeńców, i którzy pomogli ci podbić Wyspy Nhadraghów. Brat Psa, Syn Rogatego Niedźwiedzia, sługa Władców Chaosu.

- Znam cię, Hrabio Glandyth - skinął głową król. - Jesteś wiernym wojownikiem.

Glandyth skłonił się.

Przez chwilę panowała cisza.

- Mów - odezwał się wreszcie król.

- Jest jeszcze jeden Stefanhow, który umknął twej sprawiedliwości, mój królu. Jeszcze jeden Vadhagh pozostał przy życiu. - Glandyth szarpnięciem rozwiązał rzemyk u kurtki wyglądającej spod pancerza. Sięgnął pod nią i wyjął dwie rzeczy, które miał zawieszone na szyi. Pierwszą z nich była uschnięta, zmumifikowana dłoń. Drugą stanowił mały, skórzany woreczek. Pokazał je królowi. - Oto ręka, którą odciąłem temu Vadhaghowi, a tu, w tym woreczku, mam jego oko. On sam schronił się w zamku leżącym daleko na zachodnich wybrzeżach twojego kraju - w miejscu zwanym Moidel. Zamek należy do mabdeńskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny-a-Allomglyl, która służy zdrajcom z kraju Lywm-an-Esh - tego kraju, który masz zamiar zdobyć, gdyż nie chce popierać naszej sprawy.

- Już mi to wszystko mówiłeś - przerwał Król Lyr. - Opowiadałeś także o potężnych czarach, jakich użyto, by udaremnić twój atak na ten zamek. Mów dalej.

- Chcę jeszcze raz wyruszyć do Zamku Moidel, gdyż z tego, co wiem, Stefanhow Corum i ta zdrajczyni Halina wrócili tam mniemając, że zdołają uniknąć sprawiedliwości.

- Całe nasze wojsko idzie na zachód - odparł Lyr. - Zbieramy wszystkie siły, aby zniszczyć Lywm-an-Esh. Zdobędziemy Zamek Moidel po drodze.

- Panie mój, proszę o łaskę, bym to ja mógł być sprawcą jego upadku.

- Hrabio Glandyth, jesteś jednym z naszych najlepszych dowódców i zamierzamy użyć ciebie i twoich Denledhyssów w najważniejszej bitwie.

- Dopóki Corum żyje i dysponuje swą czarnoksięską mocą, stanowi dla nas śmiertelne niebezpieczeństwo. Mówię prawdę, o największy z królów. On jest potężnym wrogiem, może nawet potężniejszym niż cała kraina Lywm-an-Esh. Niełatwo będzie go pokonać.

- Jednego okaleczonego Stefanhowa? Jak to możliwe?

- On zawarł przymierze z Ładem. Mam na to dowód. Jeden z moich nhadraghańskich sług użył swego drugiego wzroku i wszystkiego się dowiedział.

- Gdzie jest ten Nhadragh?

- Został na zewnątrz, panie mój. Nie ośmieliłbym się wprowadzić tu tej nędznej kreatury bez twojej zgody.

- Przyprowadź go.

Wszyscy brodaci wojownicy spojrzeli w stronę drzwi, a w ich oczach niesmak mieszał się z ciekawością. Jedynie Mroczna Straż patrzyła nadal prosto przed siebie. Król Lyr ponownie usadowił się na tronie i gestem zażądał więcej wina.

Otwarto drzwi i zamajaczyła w nich niewyraźna postać. Istota kształtem przypominała człowieka, ale nie był to człowiek. Wojownicy rozstąpili się, przepuszczając Nhad-ragha.

Miał ciemną, płaską twarz, a włosy porastały mu całe czoło aż do brwi. Był ubrany w kaftan i spodnie z foczej skóry. Zdenerwowany, przybrał służalczą pozę i kłaniał się co chwila, posuwając się w kierunku Glandytha.

Król Lyr-a-Brode skrzywił się z obrzydzeniem. Skinął na Hrabiego.

- Niech mówi, a potem - wyprowadzić.

- A teraz, ścierwo - Glandyth wyciągnął rękę i chwycił Nhadragha za skołtunione włosy - powiedz mojemu królowi, co widziałeś dzięki pomocy swych zwyrodniałych zmysłów!

Nhadragh otworzył usta i zaczął się jąkać.

- Mów! Szybko!

- Ja... ja widziałem inne wymiary...

- Widziałeś Yffarn, piekło? - wyszeptał Lyr z prze rażeniem.

- Inne wymiary... - Nhadragh rozejrzał się niepewnie i szybko potwierdził. - Tak... Yffarn. Widziałem tam istotę, której nie potrafię opisać, ale rozmawiałem z nią przez chwilę. Ona... ona powiedziała mi, że Arioch, Książę Chaosu...

- Ma na myśli Władcę Mieczy - wyjaśnił Glandyth. - Wielkiego Starego Boga, Araga.

- Powiedziała mi, że Arioch... Arag... został pokonany przez Vadhagha, Coruma Jhaelena Irsei, i że Arkyn, Władca Ładu, ponownie odzyskał władzę nad tymi pięcioma wymiarami... - Głos Nhadragha załamał się.

- Opowiedz mojemu królowi całą resztę - przynaglił go Glandyth, ponownie chwytając nieszczęśnika za włosy. - Opowiedz mu, czego dowiedziałeś się o nas, Mabdeńczykach.

- Oznajmiono mi, że teraz, gdy Lord Arkyn powrócił, będzie usiłował odzyskać władzę, jaką niegdyś sprawował nad całym światem. Ale do tego potrzebuje śmiertelników jako wykonawców swej woli, i Corum jest najważniejszym z nich, choć także większość z tych, którzy zamieszkują Lywm-an-Esh będzie służyć Arkynowi, gdyż już dawno temu poznali... poznali obyczaje Stefanhowów...

- A więc nasze podejrzenia się sprawdziły - stwierdził Król Lyr tryumfalnie. - Czynimy słusznie, sposobiąc się do wojny z Lywm-an-Eshem. Będziemy walczyć z tym wynaturzeniem, które śmie się nazywać Ładem!

- A więc zgodzisz się, panie, że moim obowiązkiem jest zniszczyć tego Coruma? - spytał Glandyth.

Król zmarszczył brwi. Potem uniósł głowę i spojrzał Glandythowi prosto w oczy.

- Tak - machnął ręką. - A teraz zabierz stąd tego cuchnącego Stefanhowa. Już czas wezwać Psa i Niedźwiedzia!

Siedzący wysoko w górze, na głównej belce dachu, kot poczuł, jak ze strachu jeży mu się sierść na grzbiecie. Najchętniej od razu opuściłby to miejsce, ale zmusił się, aby tam pozostać. Był wierny swemu panu, a Jhary-a-Conel przykazał mu obserwować cały przebieg Zgromadzenia.

Tymczasem wojownicy usadowili się pod ścianami. Kobiety odesłano. Lyr także zszedł z podwyższenia i cały środek sali był teraz pusty.

Zapadła cisza.

Lyr na miejscu, gdzie stał - wciąż otoczony przez Mroczną Straż - zaklaskał w dłonie.

Do sali wprowadzono więźniów. Byli to wieśniacy, a wśród nich kobiety i małe dzieci. Pomimo strachu wszyscy zachowywali się spokojnie. Wtoczono ich do środka w wielkiej wiklinowej klatce. Kilkoro dzieci zaczęło płakać, a dorośli nie usiłowali już nawet ich uspokajać. Uczepili się wiklinowych prętów, bezradnie rozglądając się po sali.

- Tak! - zawołał król Lyr. - Oto Strawa dla Psa i Niedźwiedzia. Soczysta i smaczna! - Rozkoszował się ich niedolą. Postąpił do przodu, a Mroczna Straż ruszyła wraz z nim. Przyglądając się więźniom oblizywał wargi. - Niech ugotują strawę - zarządził - aby jej zapach dotarł do Yffarn, pobudził apetyt bogów i przywiódł ich do nas.

Jedna z kobiet zaczęła przeraźliwie krzyczeć, a kilka zemdlało. Dwóch płaczących młodych mężczyzn pochyliło głowy. Dzieci, nic nie rozumiejąc, wyglądały z klatki, przerażone raczej samym faktem uwięzienia niż losem, jaki miał je spotkać.

Przez uchwyty na dachu klatki przeciągnięto liny, które przerzucono następnie przez belki pod stropem, unosząc całość w górę.

Mały kot przesunął się nieco, ale nadal wszystko obserwował.

Wtoczono ogromny koksownik i umieszczono go dokładnie pod klatką. Ta trzeszczała i kołysała się, gdyż więźniowie zaczęli się szamotać. Oczy obserwujących wojowników błyszczały niecierpliwie. Żelazny kosz wypełniały rozgrzane do białości węgle. Słudzy przynieśli dzbany z oliwą, i gdy chlusnęli nią na węgle, w górę buchnęły płomienie, które poczęły lizać wiklinową klatkę. Podniósł się w niej przeraźliwy lament - budzący grozę hałas, który wypełnił całą komnatę.

Król Lyr-a-Brode zaczął się śmiać.

Glandyth-a-Krae śmiał się także.

Baronowie, książęta, hrabiowie i królewscy dowódcy - wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Wkrótce wrzaski umilkły. Zastąpił je trzask płomieni i swąd spalonego ludzkiego mięsa.

Wówczas śmiech zamarł i ponownie zapadła cisza, a wojownicy czekali w napięciu na to, co miało nastąpić.

Gdzieś spoza murów Zamku Kalenwyr, gdzieś spoza miasta, spoza ciemności nocy - rozległo się wycie.

Mały kot cofnął się jeszcze bardziej, przysuwając się do otworu w ścianie.

Wycie wzmogło się i jakby zmroziło płomienie, które pogasły.

Komnatę spowiła nieprzenikniona ciemność.

Wycie rozlegało się wszędzie, narastając i cichnąc na zmianę - niekiedy zdawało się zamierać, by w chwilę później zabrzmieć jeszcze potężniej.

A potem zawtórował mu przedziwny ryk.

Były to głosy Psa i Niedźwiedzia - mrocznych i straszliwych bogów Mabdenu.

Cała sala zadrżała. Nad pustym tronem zaczęło się wyłaniać przedziwne światło.

Potem na granitowym podeście, w aurze odrażających, trudnych do opisania kolorów pojawiła się ogromna, cuchnąca istota. Pokręciła pyskiem, węsząc ucztę. Stała na tylnych łapach, niby karykatura tych, którzy ją z lękiem obserwowali.

Pies ponownie pociągnął nosem. Z jego gardła wydobywał się dziwny charkot. Potrząsnął kudłatą głową.

W oddali ciągle rozbrzmiewał drugi dźwięk - ryk, któremu towarzyszyły groźne pomruki. Wciąż narastał i Pies słysząc go przechylił głowę na bok i przestał węszyć.

Po drugiej stronie tronu rozbłysło ciemnoniebieskie światło. Zmaterializowało się w konkretny kształt i stanął tam Niedźwiedź - wielki czarny niedźwiedź z długimi rogami. Otworzył pysk i skrzywił się, odsłaniając ostre kły. Sięgnął w stronę wiklinowej klatki i zerwał ją z uchwytów.

Pies i Niedźwiedź rzuciły się na jej zawartość. Pomrukując i sapiąc, pożerały łapczywie pieczone ludzkie mięso i chrupały kości, a po pyskach ściekał im krwawy sos.

Kiedy skończyły, wyciągnęły się na podwyższeniu, obserwując milczących, przerażonych ludzi.

Prymitywni bogowie prymitywnego ludu.

Król Lyr-a-Brode po raz pierwszy opuścił krąg strażników i zbliżył się do tronu. Uklęknął i uniósł błagalnie ręce w stronę Psa i Niedźwiedzia.

- O, nasi potężni władcy, wysłuchajcie nas! - zawodził. - Dowiedzieliśmy się, że Stefanhow, który sprzymierzył się z naszymi wrogami z Lywm-an-Eshu, Tonącego Lądu, zabił Lorda Araga. Nasza sprawa znalazła się w niebezpieczeństwie, a tym samym i wasza władza jest zagrożona. Czy pomożecie nam, nasi władcy?

Pies warknął. Niedźwiedź mruknął gniewnie.

- Czy pomożecie nam, nasi władcy?

Pies powiódł groźnym wzrokiem po sali - we wszystkich oczach zdawał się czaić ten sam dziki błysk. Był zadowolony.

- Wiemy o tym niebezpieczeństwie - przemówił. Jego zduszony, chrapliwy głos z trudem wydobywał się z psiego gardła. - Jest większe niż myślicie. Musicie spiesznie zgromadzić siły i jak najprędzej ruszyć na waszych wrogów, jeśli Ci, Którym Służymy, mają zachować władzę i was z kolei uczynić silniejszymi.

- Nasi dowódcy, panie mój, Psie, już się zebrali, a ich armie połączą się z nimi tu, w Kalenwyrze.

- To dobrze. Wtedy przyślemy wam pomoc, jaką tylko będziemy mogli. - Pies odwrócił wielką głowę i spojrzał na swego brata, Niedźwiedzia.

- Nasi wrogowie także będą szukać pomocy, ale nie przyjdzie im to łatwo. - Głos Niedźwiedzia był wysoki, lecz bardziej zrozumiały - gdyż Arkyn, Władca Ładu, jest wciąż słaby. Arioch, którego wy nazywacie Aragiem, musi odzyskać należne mu miejsce i znów stać się panem tych Pięciu Wymiarów. Ale aby to się mogło dokonać, trzeba zdobyć dla niego nowe serce i nowe ciało. Jest tylko jedno takie serce i ciało - jego prześladowcy, Coruma w Szkarłatnym Płaszczu. By go na to przygotować, będą nam potrzebne skomplikowane czary - ale najpierw musicie go pojmać.

- Żywcem? - zawołał Glandyth rozczarowany.

- Dlaczego mielibyśmy go oszczędzić? - spytał Pies.

Na ten głos zadrżał nawet Glandyth.

- Teraz odchodzimy - oznajmił Niedźwiedź. - Nasza pomoc wkrótce nadejdzie. Przyprowadzi ją wysłannik Wielkich Starych Bogów - sługa Xiombarg, Królowej Mieczy sąsiedniego świata. On powie wam więcej niż my.

W chwilę potem Psa i Niedźwiedzia już nie było, a w sali unosił się jedynie swąd spalonych ludzkich ciał.

- Przynieść pochodnie! Przynieść pochodnie! - rozległ się w ciemności drżący głos Króla Lyra.

Otwarto drzwi i środek komnaty rozjaśniło mgliste, czerwonawe światło. Wydobyło z mroku podwyższenie, tron, rozerwaną klatkę, kosz z wygasłymi węglami i klęczącego, dygocącego króla.

Toczył dokoła błędnym wzrokiem, a dwóch Mrocznych Strażników pomagało mu wstać. Odpowiedzialność, jaką złożyli na niego bogowie, przerażała go. Niemal błagalnie spojrzał na Glandytha.

Glandyth wyszczerzył zęby i dyszał jak wilk, który ma pożreć świeżo upolowaną zdobycz.

Mały kot prześlizgnął się po belce, potem wąskim przejściem, i po schodach wydostał się na wieżę. W końcu z trudem poruszając zmęczonymi skrzydłami, poleciał z powrotem do Zamku Moidel.

Rozdział trzeci

LYWM-AN-ESH

Było ciche, ciepłe popołudnie w środku lata i po niebie płynęło kilka białych obłoków.

Jak okiem sięgnąć, równina tonęła w pięknych, różnobarwnych kwiatach, aż do miejsca, gdzie pas żółtego piasku oddzielał ląd od chłodnego, spokojnego oceanu. Była to dzika roślinność, ale jej obfitość i różnorodność stwarzała wrażenie, że kwiaty zasadzono niegdyś jako część niezmierzonego ogrodu, o który przestano się troszczyć wiele lat temu.

Do brzegu przybił właśnie mały, zgrabny stateczek, z którego zaczęła schodzić na ląd grupka ludzi. Po naprędce skleconych kładkach sprowadzili swe konie. Jedwab i stal lśniły w słońcu, gdy podróżni, opuściwszy statek, dosiedli wierzchowców i ruszyli w głąb lądu.

Jadąca na czele czwórka jeźdźców osiągnęła skraj równiny i ich konie brodziły teraz po kolana w dzikich tulipanach, miękkich i lśniących jak aksamit. Ludzie głęboko wdychali przesycone cudownymi zapachami powietrze.

Wszyscy, z wyjątkiem jednego, byli uzbrojeni. Pierwszy z nich, wysoki mężczyzna o nienaturalnym wyglądzie, nosił na oku wysadzaną klejnotami przepaskę, a na lewej dłoni sześciopalcą, równie ozdobną rękawicę. Miał wysoki, stożkowaty hełm ze srebra z opadającą na kark misiurką plecioną z drobnych, srebrnych kółek. Jego kolczuga była także ze srebra, choć krytego mosiądzem, a kaftan, spodnie i buty z miękko wyprawionej skóry. U jego boku zwisał długi miecz o głowni misternie zdobionej srebrem oraz czerwonym i czarnym onyksem. W pochwie przy siodle spoczywał topór bojowy, przyozdobiony dokładnie tak samo jak miecz. Mężczyznę okrywał płaszcz z przedziwnej, połyskliwej tkaniny o barwie nasyconego szkarłatu, a na plecy miał ów rycerz zarzucony łuk i kołczan. Był to Książę Corum Jhaelen Irsei w Szkarłatnym Płaszczu, w pełnym rynsztunku bojowym.

Jeździec podążający obok Księcia Coruma także nosił kolczugę, ale jego wymyślny hełm i tarczę wykonano z muszli gigantycznego ślimaka morskiego. Włócznia i smukły miecz stanowiły broń jeźdźca, którym była Margrabina Rhalina z Allomglyl, również w pełnym rynsztunku.

Tuż koło niej jechał przystojny, młody mężczyzna, którego hełm i tarcza były podobne do tych, jakie miała Margrabina. Był uzbrojony w długą włócznię, topór wojenny o krótkim trzonku, miecz i pałasz o szerokim ostrzu. Długa opończa z pomarańczowego brokatu harmonizowała kolorem z okryciem jego czekoladowej klaczy, której wysadzana klejnotami uprząż była zapewne cenniejsza od ubioru jeźdźca. Był to Beldan z Allomglyl, i ten w pełnym rynsztunku bojowym.

Czwarty jeździec miał na głowie fantazyjnie wywinięty kapelusz z szerokim rondem, za który zatknięto długie pióro. Był ubrany w lśniącą koszulę z błękitnego jedwabiu, a szkarłat jego spodni dorównywał barwie szaty Coruma; w pasie był przewiązany szeroką, żółtą szarfą, mocno zniszczony zaś, skórzany pas podtrzymywał miecz i puginał. Buty sięgały kolan, a ciemnogranatowy płaszcz był tak długi, że zakrywał cały grzbiet konia. Na ramieniu jeźdźca, złożywszy skrzydła, usadowił się mały, czarno-biały kot, który mruczał cicho wyraźnie zadowolony. Jeździec od czasu do czasu wyciągał rękę, aby go pogłaskać po łebku, przemawiając przy tym łagodnie. Był to ów czasem wędrowiec, czasem poeta, a niekiedy towarzysz bohaterów, Jhary-a-Conel, którego ubiór trudno byłoby nazwać pełnym rynsztunkiem bojowym.

Za nimi zdążali zbrojni Rhaliny i ich kobiety. Wojownicy nosili barwy Allomglylu, a ich hełmy, tarcze i napierśniki wykonano z pancerzy gigantycznych skorupiaków, które niegdyś zamieszkiwały morza.

Cały oddział prezentował się świetnie na tle wspaniałego krajobrazu Księstwa Bedwilral-nan-Rywm, najbardziej na wschód wysuniętej prowincji krainy Lywm-an-Esh.

Wszyscy oni opuścili Górę Moidel po daremnej próbie obudzenia wielkich nietoperzy, które spały w jaskiniach pod zamkiem („To stwory Chaosu, stwierdził Jhary-a-Conel. - Trudno będzie zmusić je, by nam służyły”), i po tym, jak Lord Arkyn, najwyraźniej zajęty bardziej naglącymi sprawami, nie odpowiedział na ich wezwanie. Kiedy skrzydlaty kot przyniósł im wieści, stało się jasne, że nie zdołają się już dłużej bronić w Zamku Moidel. Postanowili więc udać się wszyscy razem do Halwyg-nan-Vake, stolicy Lywm-an-Eshu, by ostrzec króla o barbarzyńcach nadciągających z południa i ze wschodu.

Rozglądając się wokół, Corum podziwiał piękno krajobrazu. Nietrudno zrozumieć, myślał, iż taka ziemia wyposażyła Mabdeńczyków w wiele cech, które normalnie przypisywałby Vadhaghom.

To nie tchórzostwo kazało im opuścić Górę Moidel, lecz przezorność i świadomość, że Glandyth straci wiele dni, a może nawet tygodni, na przygotowanie i przeprowadzenie ataku na zamek, w którym nikogo już nie znajdzie.

Głównym miastem księstwa było Llarak-an-Fol, oddalone o dobre dwa dni jazdy. Tam mieli nadzieję otrzymać świeże wierzchowce i dowiedzieć się czegoś o możliwościach obronnych kraju. Książę, rezydujący w Llaraku, znał Rhalinę jeszcze jako dziecko. Była pewna, że uwierzy ich słowom i okaże im wszelką możliwą pomoc. Halwyg-nan-Vake leżało o następny tydzień drogi od Llarak.

Chociaż Corum sam obmyślił realizowany plan, to jednak teraz nie mógł się pozbyć uczucia, że ucieka od tego, którego nienawidzi. Jakaś jego cząstka pragnęła wrócić do Zamku Moidel i poczekać na Glandytha. Zwalczał tę pokusę, ale wewnętrzny konflikt czynił zeń posępnego i niezbyt miłego towarzysza podróży.

Pozostali byli weseli, ciesząc się na myśl o tym, że pomogą ludziom z Lywm-an-Eshu przygotować się na atak, który w zamierzeniach Króla Lyra-a-Brode miał ich zupełnie zaskoczyć. Dysponując znacznie lepszą bronią, mieli wszelkie szansę, aby odeprzeć inwazję.

Jedynie Jhary-a-Conel przypominał czasem Rhalinie i Beldanowi, że Pies i Niedźwiedź obiecali Królowi Lyrowi pomoc i nikt nie mógł przewidzieć, jaką formę przybierze ani jak dalece okaże się potężna.

Tej nocy obozowali na Równinie Kwiatów, a następnego dnia dotarli do pagórkowatej krainy wydm. Za piaszczystymi wzgórzami leżało, ukryte przed ich wzrokiem, Llarak--an-Fol.

Po południu napotkali schludną wioskę, którą przecinał malowniczy strumień. Zobaczyli, że centralny plac osady jest pełen ludzi otaczających kołem jakiegoś przemawiającego do nich człowieka. Odziany w ciemne szaty mężczyzna stał na krawędzi koryta z wodą dla bydła i z trudem utrzymywał równowagę.

Puścili się cwałem ze wzgórza, przypatrując się wszystkiemu uważnie, lecz z powodu dzielącej ich odległości nie mogąc wyłowić ani słowa z dochodzących ich hałasów.

- Zdają się być mocno poruszeni - zaniepokoił się Jhary-a-Conel. - Czy sądzisz, że przybywamy za późno?

Corum dotknął przepaski na oku i chwilę przypatrywał się wiosce w milczeniu.

- Na pewno to tylko jakiś miejscowy problem, Jhary. Podjedźmy tam we dwóch i dowiedzmy się, o co chodzi.

Jhary skinął głową i po krótkiej naradzie z pozostałymi obaj szybko pomknęli w stronę wioski.

W tej samej chwili mężczyzna w ciemnej szacie zauważył obu jeźdźców i cały oddział, i krzycząc wskazywał w ich kierunku. Wśród wieśniaków zapanowało poruszenie.

Gdy wjechali do wioski i zbliżyli się do tłumu, czarno odziany mężczyzna o twarzy wykrzywionej szaleństwem zawołał głośno w ich kierunku:

- Kim jesteście? Po której stronie walczycie? Czy przybywacie, aby nas zniszczyć? Nie mamy nic, co byłoby cenne dla waszej armii.

- Trudno to nazwać armią - mruknął Jhary, a głośniej dodał: - Nie chcemy wam zrobić nic złego, przyjacielu. Zdążamy do Llaraku.

- Do Llaraku. A więc jesteście po stronie księcia! Ściągniecie na nas wszystkich nieszczęście!

- Jakimże sposobem? - zdziwił się Corum.

- Sprzymierzając się z siłami słabości - z tymi zniewieś- ciałymi, zdegenerowanymi ludźmi, którzy mówią o pokoju, a staną się przyczyną potwornej wojny.

- To nadal niezbyt jasna odpowiedź - zauważył Jhary. - Kim jesteś, panie?

- Nazywam się Verenak i jestem kapłanem Urleha. Troszczę się o pomyślność tej wioski - i całego kraju.

- Urleh to lokalny bożek, jakby podległy Ariochowi - szeptem wyjaśnił towarzyszowi Corum. - Powinienem się domyślić, że jego moc zniknie wraz z wygnaniem Ariocha.

- Może dlatego Verenak jest taki zły. - Jhary mrugnął porozumiewawczo.

- Być może.

Verenak świdrował Coruma wzrokiem.

- Ty nie jesteś człowiekiem!

- Jestem śmiertelny - wyjaśnił Corum spokojnie. - Ale istotnie nie jestem Mabdeńczykiem.

- Jesteś Vadhaghiem!

- Tak. Ostatnim.

Verenak uniósł drżącą rękę i ponownie zwrócił się do wieśniaków.

- Wygnajcie ich stąd, jeśli nie chcecie doświadczyć zemsty Władców Chaosu! Chaos nadejdzie już wkrótce, i jeśli pragniecie zachować życie, musicie być wierni Urlehowi!

- Urleha już nie ma - przerwał Corum. - Został wygnany z naszego świata wraz ze swym panem, Ariochem.

- To kłamstwo! - wrzasnął kapłan. - Urleh żyje!

- Nie sądzę - stwierdził Jhary.

- Obecnie Pięcioma Wymiarami rządzi Arkyn, Władca Ładu - wyjaśnił wieśniakom Corum. - Zapewni wam pokój i bezpieczeństwo, jakich jeszcze nigdy nie doświadczyliście.

- Bzdury! - zawołał Verenak. - Arioch pokonał Arkyna wiele lat temu.

- A teraz Arioch sam został pokonany - odparł Corum. - Musimy bronić pokoju. Chaos z całą swą potęgą przyniesie terror i zniszczenie. Krainie Lywm-an-Esh zagrażają najeźdźcy tej samej rasy, co wy, którzy służą Chaosowi i chcą was wszystkich wymordować!

- Powtarzam, że to kłamstwo! Chcesz nas zwrócić przeciw Wielkiemu Księciu Ariochowi i Lordowi Urlehowi. Ale my jesteśmy wierni Chaosowi!

Wieśniacy nie wydawali się tego tak pewni jak Verenak.

- A zatem ściągniecie na siebie zagładę - powtórzył

Książę w Szkarłatnym Płaszczu. - Wiem, że Arioch został wygnany, bo to ja zniszczyłem jego serce i posłałem go do otchłani.

- To bluźnierstwo - ryknął kapłan. - Precz stąd! Nie pozwolę ci zwodzić tych niewinnych dusz.

Chłopi zerknęli podejrzliwie na Coruma, a potem obdarzyli podobnym spojrzeniem Verenaka. Jeden z nich wysunął się do przodu.

- Nie interesuje nas ani Ład, ani Chaos - powie dział. - Chcemy tylko żyć tak, jak dotychczas. Przedtem, Verenaku, nie mieszałeś się do naszych spraw, nie licząc drobnych porad magicznych, za które otrzymywałeś sowitą zapłatę. A teraz mówisz o potężnych siłach, walce i zniszczeniu. Twierdzisz, że powinniśmy chwycić za broń i wyruszyć przeciw księciu, naszemu panu. Z kolei ten Vadhagh mówi, że musimy się sprzymierzyć z siłami Ładu - również po to, by ocalić życie. Ale my nie dostrzegamy żadnego zagrożenia. Nie zapowiadają go żadne znaki, Verenaku...

- Były znaki - wybuchnął kapłan. - Pojawiały się w moich snach. Musimy zostać wojownikami Chaosu, zaatakować Llarak, dowieść Urlehowi, że jesteśmy mu wierni!

- Nie wolno wam wiązać się z Chaosem. Jednak jeśli nie staniecie po żadnej stronie, to Chaos i tak was pochłonie. Nazywacie naszą grupę armią, co dowodzi, że nie macie pojęcia, jak wygląda prawdziwa armia. Jeśli nie przygotujemy się do obrony, to pewnego dnia te ukwiecone wzgórza zaroją się od jeźdźców, którzy stratują was z taką łatwością, jak się tratuje kwiaty. Doznałem od nich cierpień i wiem, że mają zwyczaj gwałcić i torturować swe ofiary, nim zadadzą im śmierć. Jeśli nie udacie się z nami do Llaraku i nie nauczycie się bronić tego pięknego kraju, to waszą wioskę spotka zagłada.

- Jak doszło do tej dysputy? - wtrącił Jhary zmieniając taktykę. - Czemu próbujesz zbuntować tych ludzi przeciwko księciu, szanowny Verenaku?

Kapłan posłał mu groźne spojrzenie.

- Bo książę oszalał. Nie dalej jak miesiąc temu wygnał z miasta wszystkich kapłanów Urleha, pozwalając jednak zostać kapłanom tego mdłego bożka Ilaha. W ten sposób stanął po stronie Ładu, a zwrócił się przeciw sługom Chaosu. To ściągnie na niego zemstę Urleha, a nawet samego Ariocha. I właśnie dlatego pragnę ostrzec tych prostych, biednych ludzi i zachęcić ich do działania.

- Ci ludzie wydają się mądrzejsi od ciebie, przyjacielu - zaśmiał się Jhary.

- O, Urlehu, zniszcz tego głupiego szydercę! - Verenak wyciągnął ramiona w stronę nieba.

Stracił równowagę i machnąwszy parę razy rękami upadł na wznak, prosto w wodę. Chłopi wybuchnęli śmiechem. Ten, który mówił w ich imieniu, zbliżył się do Coruma.

- Nie martw się, przyjacielu, nigdzie się stąd nie ruszymy - choćby dlatego, że mamy na głowie żniwa.

- Nie będzie żadnych żniw, jeśli nadejdą tu Mabdeńczycy ze wschodu - ostrzegł go Corum. - Ale dość już gadania, powiem ci tylko, że my, Vadhaghowie, też nie mogliśmy uwierzyć w okrucieństwo mabdeńskich najeźdźców i zignorowaliśmy wszelkie ostrzeżenia. I dlatego ujrzałem, jak mordowano mego ojca i matkę oraz moje siostry, a teraz jestem ostatnim z mego ludu.

- Zastanowię się nad tym, co powiedziałeś, przyjacielu. - Mężczyzna podrapał się po głowie.

- A co z nim? - Corum wskazał Verenaka, który usiłował wygramolić się z koryta.

- Już nie będzie nas niepokoił. Musi zanieść swe ponure wieści do innych wiosek. Wątpię, aby wielu ludzi zechciało go choćby wysłuchać, tak jak my.

- To dobrze - Corum skinął głową. - Ale pamiętaj, że te wszystkie rozmowy, drobne kłótnie, te pozornie mało znaczące decyzje jak ta, że książę wygnał kapłanów Urleha - to wszystko zapowiada znacznie potężniejsze starcie między Ładem a Chaosem. Verenak to wyczuwa, podobnie jak książę. Verenak próbuje zgromadzić siły wierne Chaosowi, podczas gdy książę opowiada się po stronie Ładu. Żaden z nich nie wie o zbliżającym się niebezpieczeństwie, ale obaj coś przeczuwają. A ja przynoszę krainie Lywm-an-Esh wieść, że walka zacznie się lada moment. Potraktuj poważnie tę przestrogę, przyjacielu. Pomyśl o tym wszystkim, niezależnie od tego, jak zdecydujesz się postąpić...

Wieśniak cmoknął w zamyśleniu.

- Pomyślę o tym - zgodził się w końcu.

Pozostali chłopi zaczęli się rozchodzić do swoich zajęć. Posławszy Corumowi złowrogie spojrzenie, Verenak podszedł do swego uwiązanego konia.

- Czy przyjmiecie gościnę w naszej wiosce? - zapytał mężczyzna.

- Dziękuję ci - Corum potrząsnął głową - ale to, czego byłem tu świadkiem, potwierdza, że musimy śpieszyć z wieściami do Llaraku. Żegnaj!

- Żegnaj, Vadhaghu. - Wieśniak nadal stał zamyślony.

Jhary śmiał się, gdy wracali na szczyt wzgórza.

- Nigdy nie napisałem lepszej komedii - stwierdził.

- Ale kryje się w niej tragedia - zauważył Corum.

- Jak zawsze w dobrej komedii.

Kłus zmienił się teraz w galop i jeźdźcy gnali przez Księstwo Bedwilral-nan-Rywm niemal tak, jakby już ścigali ich wojownicy Lyra-a-Brode.

Wszędzie wyczuwało się napięcie. W każdej wiosce, przez którą przejeżdżali, toczyły się z pozoru niewinne dyskusje między ludźmi, którzy popierali Urleha, a zwolennikami Ilaha. Lecz ani jedni, ani drudzy nie chcieli słuchać tego, co Corum miał im do powiedzenia - że na ich kraj napadną wkrótce słudzy Chaosu, i jeśli nie przygotują się do obrony przed wojskami Króla Lyra, to wszyscy zginą.

Kiedy w końcu dotarli do Llarak-an-Fol, na ulicach toczyły się walki.

Niewiele miast w krainie Lywm-an-Esh otaczały mury i Llarak nie było wyjątkiem. Wznosiły się tam długie, niskie domy z kamienia i rzeźbionego drewna, pomalowane na jaskrawe kolory. Rezydencja Księcia Bedwilralu nie wyróżniała się niczym specjalnym i dopiero Rhalina im ją wskazała. Wokół niej toczyła się walka, a sąsiedni budynek stał w płomieniach.

Oddział ruszył w kierunku miasta, pozostawiając kobiety na wzgórzu.

- Wygląda na to, że niektórzy z kapłanów Chaosu mieli większą siłę perswazji niż Verenak - krzyknął Corum do Margrabiny, która sięgnęła po włócznię.

Galopem wpadli na przedmieścia. Ulice były ciche i opustoszałe, lecz z centrum dochodził zgiełk bitwy.

- Lepiej ty nas poprowadź, Rhalino, bo rozpoznasz księcia i jego ludzi - zadecydował Corum.

Bez słowa przyśpieszyła, a cały oddział podążył za nią.

Wokół rezydencji dostrzegli ludzi w błękitnych liberiach, z hełmami i tarczami podobnymi do tych, jakie nosili zbrojni Rhaliny. Zmagali się oni z rzeszą chłopów i zawodowych żołnierzy.

- Ci w niebieskim to ludzie księcia - krzyknęła Rhalina - a tamci, odziani w brąz i purpurę, to straż miejska. O ile pamiętam, zawsze ze sobą rywalizowali.

Corum nie miał ochoty angażować się w walkę; bynajmniej nie z powodu tchórzostwa, ale dlatego, że nie żywił niechęci do żadnej ze stron.

Szczególnie chłopi nie bardzo wiedzieli, o co walczą, a straż miejska na pewno nie zdawała sobie sprawy, że stała się narzędziem w rękach Chaosu, który zamierzał wywołać konflikt. Zasiano w nich niepokój i uległszy namowom kapłanów Urleha chwycili za broń.

Rhalina jednak położyła kres wątpliwościom Coruma, szarżując na czele swych ludzi. Z pochylonymi włóczniami jeźdźcy wpadli w tłum walczących, wycinając szeroką ścieżkę w ich szeregach. Większość przeciwników walczyła pieszo, a topór Coruma opadał raz po raz na głowy tych, którzy zupełnie zaskoczeni próbowali go powstrzymać. Jego koń rżał donośnie i stając dęba walił kopytami. ^Sfim połączyli się z żołnierzami księcia i zawrócili do nowej szarży, na ziemi leżało kilkunastu zabitych chłopów i strażników.

Ku uldze Coruma wielu wieśniaków rzuciło broń i zaczęło uciekać. Garstka strażników kontynuowała walkę i Corum dostrzegł pomiędzy nimi uzbrojonych kapłanów. Jakiś niski mężczyzna, niemal karzeł, dosiadający potężnego, jasnego wierzchowca, wymachiwał masywnym pałaszem i wykrzykiwał w kierunku przybyszów słowa zachęty. Po jego ubiorze Corum ocenił, że musi to być sam książę.

- Rzućcie broń! - wrzasnął człowieczek do strażników. - A obiecuję, że ocalicie głowy!

Corum zobaczył, jak któryś ze strażników rozejrzał się dookoła i rzucił miecz. Natychmiast zginął dźgnięty przez stojącego obok kapłana Chaosu.

- Walczcie do końca! - zawołał kapłan. - Jeśli zdradzicie Chaos, to wasze dusze zaznają cierpień straszniejszych, niż mogłyby spotkać wasze ciała.

Ocaleli strażnicy najwyraźniej jednak stracili chęć do walki. Jeden z nich z nienawiścią odwrócił się do kapłana, który zabił jego towarzysza, i ciął go mieczem. Kapłan zwalił się na ziemię, próbując powstrzymać krew, która trysnęła z jego przeciętej szyi.

Corum schował topór. Żałosna bitwa dobiegła końca. Ludzie Rhaliny i żołnierze w błękitnych mundurach rozbroili kilku ostatnich przeciwników.

Człowieczek na wielkim koniu podjechał do Rhaliny stojącej obok Coruma i Jharego-a-Conela. Czarno-biały kotek wciąż trzymał się ramienia Jharego i wydawał się raczej zdziwiony niż przestraszony tym, czego był świadkiem.

- Jestem Gwelhen, Książę Bedwilralu - oznajmił człowieczek. - Z serca wam dziękuję za okazaną mi pomoc. Ale wasze twarze nie są mi znajome. Nie pochodzicie z Nyvish ani Adwyn, a jeśli przybywacie z dalszych stron, to jak zdołaliście się dowiedzieć o moich kłopotach i przybyć na czas, aby mnie ocalić?!

Rhalina zdjęła hełm i przemówiła równie oficjalnie jak książę.

- Czy nie poznajesz mnie, Książę Bedwilralu?

- Niestety, nie. Moja pamięć do twarzy...

Rhalina roześmiała się.

- To było wiele lat temu. Jestem Rhalina - ta sama, która poślubiła syna twego stryjecznego brata...

- ...który był panem Hrabstwa Allomglyl. Ale o ile mi wiadomo, zginął w katastrofie okrętu.

- To prawda - przyznała ze smutkiem.

- Sądziłem, że przez te lata Zamek Moidel pochłonęło morze. Co się z tobą działo, moje dziecko?

- Do niedawna władałam w Moidel, ale ostatnio barbarzyńcy ze wschodu zmusili nas do opuszczenia go. Przybywamy, aby cię ostrzec, że to, co stało się dzisiaj, to zaledwie namiastka tego, do czego doprowadzi Chaos, jeśli mu się nie przeciwstawimy.

Książę w zamyśleniu pogładził brodę. Na moment zajął się jeńcami i wydał parę rozkazów. Potem z wolna się rozchmurzył.

- No, no. A kim jest twój waleczny towarzysz z przepaską na oku... i ten człowiek z pięknym kotem na ramieniu, i...

- Wszystko wyjaśnię, książę - zaśmiała się - jeśli pozwolisz nam chwilę wypocząć w twym domu.

- Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność! Chodźcie, zakończyliśmy już tę smutną sprawę. Teraz się posilimy.

W skromnie urządzonej sali zjedli posiłek składający się z serów i zimnych mięs, popijanych miejscowym piwem. - Odwykliśmy od walki - stwierdził Gwelhen, gdy wszyscy zostali już przedstawieni i opowiedzieli, jak przybyli do Llaraku. - W pewnym sensie dzisiejsza potyczka była zbyt krwawa. Gdyby moi ludzie mieli więcej doświadczenia, szybko opanowaliby sytuację i wzięli większość buntowników do niewoli. Ale oni wpadli w panikę, i prawdopodobnie byłbym już martwy, gdybyście się nie zjawili. To, co mówicie o wojnie między Ładem a Chaosem, tłumaczy dziwne nastroje, jakim ostatnio ulegałem. Słyszeliście, że zamknąłem świątynię Urleha? Jego wyznawcy zwrócili się ku dziwnym, niepokojącym praktykom. Miały miejsce morderstwa, jakieś inne ciemne sprawy... Nie potrafiłem tego wyjaśnić. Żyjemy tu szczęśliwie i spokojnie. Nikt nie przymiera głodem ani nie cierpi niedostatku. Nie było powodu do niepokojów. A zatem padliśmy ofiarą silniejszych od nas potęg. To mi się nie podoba, nieważne czy chodzi o Ład, czy też Chaos. Wolałbym zachować neutralność...

- Tak jak każdy myślący człowiek wplątany w ten konflikt - rzekł Jhary-a-Conel. - Lecz przychodzi czas, gdy trzeba się opowiedzieć po którejś stronie, bo inaczej wszystko, co kochamy, ulegnie zniszczeniu. Nigdy nie znalazłem innego rozwiązania tego dylematu, choć dokonanie wyboru zawsze pozbawia nas cząstki człowieczeństwa.

- Tak, moich uczuć - mruknął Gwelhen i skinął kuflem w stronę Jharego.

- Naszych także - zgodziła się Rhalina. - Lecz jeśli nie przygotujemy się na atak Lyra, Lywm-an-Esh spotka brutalna zagłada.

- Ten kraj umiera, każdego roku morze pochłania nowe tereny - powiedział Gwelhen w zamyśleniu. - Ale powinien dopiero umrzeć, gdy nadejdzie jego czas. Musimy przekonać króla...

- Kto obecnie panuje w Halwyg-nan-Vake? - spytała Rhalina.

- Twoje hrabstwo było rzeczywiście odległe! - Książę spojrzał na nią zaskoczony. - Naszym władcą jest Onald-an-Gyss. To bratanek starego Onalda, jego stryj umarł bezpotomnie...

- A jaką ma naturę, bo to się tu liczy - woli Ład czy Chaos?

- Myślę, że Ład, ale nie mogę powiedzieć tego samego o jego dowódcach. Żołnierze są zawsze żołnierzami...

- Być może już podjęli decyzję - wtrącił Jhary. - Jeśli cały kraj ogarnął taki ferment, jak widzieliśmy, to jakiś zagorzały poplecznik Chaosu mógł usunąć króla z tronu, podobnie jak próbowano to uczynić z tobą, książę.

- Natychmiast ruszamy do Halwygu - rzucił Corum.

- Tak, natychmiast... - Książę pokiwał głową. - Ale prowadzicie ze sobą wielu ludzi. Minie tydzień, nim wszyscy dotrzecie do stolicy.

- Ci ludzie będą podążać naszym śladem - zdecydowała Rhalina. - Beldanie, czy obejmiesz nad nimi dowództwo i przyprowadzisz ich do Halwygu?

- Tak, choć wolałbym pojechać z tobą - zmartwił się Beldan.

- W takim razie jeszcze dziś wieczór wyruszamy we trójkę do Halwygu. - Corum się podniósł. - Bylibyśmy ci wdzięczni, Książę Gwelhenie, za parę godzin wypoczynku.

- Szczerze go wam doradzam. - Gwelhen spoważniał. - Z tego, co wiemy, raczej nie będziecie mieli okazji odpocząć w najbliższych dniach.

Rozdział czwarty

GRANICA ŚWIATÓW

Jechali szybko przez kraj ogarnięty coraz większym niepokojem. W ludziach narastała irytacja, przy czym sami dokładnie nie wiedzieli, czemu popadli w taki nastrój, i nagle zaczęli myśleć kategoriami przemocy, podczas gdy jeszcze niedawno rozumowali tylko kategoriami miłości.

A kapłani Chaosu, z których wielu uważało, że działa dla dobra ludzkości, podsycali jeszcze ten ferment.

Kiedy jeźdźcy zatrzymywali się na krótki postój albo żeby zmienić konie, do ich uszu docierało wiele pogłosek, ale żadne z nich nie dorównywały nawet okrutnej prawdzie. Wkrótce też zaprzestali ostrzeżeń, czekając na spotkanie z samym królem, który wydając odpowiednie rozkazy miał szansę zapanować nad sytuacją.

Lecz czy zdołają go przekonać? Jakie mieli dowody, że to, co mówią, jest prawdą? Te wątpliwości towarzyszyły im w drodze do Halwyg-nan-Vake, gdy przejeżdżali przez przepiękną okolicę, mijając łagodne pagórki i spokojne farmy, które wkrótce mogły zostać zniszczone.

Halwyg-nan-Vake było starym miastem z białego kamienia, z górującymi nad nim strzelistymi wieżami. Ze wszystkich stron krainy zmierzały doń białe, brukowane gościńce. Po tych drogach podróżowali kupcy i żołnierze, chłopi i kapłani, a także aktorzy i muzycy, których w Lywm-an-Esh nie brakowało. Utrudzeni i pokryci kurzem Corum, Rhalina i Jhary zbliżali się szybko do stolicy Wielkim Gościńcem Wschodnim.

Halwyg był otoczony murami, ale fortyfikacje, pokryte fantazyjnymi płaskorzeźbami przedstawiającymi mityczne potwory i sceny ze świetnej przeszłości miasta, spełniały raczej funkcje dekoracyjne niż obronne. Wszystkie bramy stały otworem i snuło się koło nich ledwie paru ospałych strażników, którzy nie raczyli nawet się odezwać, gdy jeźdźcy ich mijali. Wjechali na pełne kwiatów ulice stolicy. Każdy dom miał ogród, a każde okno skrzynki z roślinami. Powietrze wypełniał odurzający aromat, i przypominając sobie Równinę Kwiatów Corum pomyślał, że chyba głównym zajęciem tych ludzi była hodowla przepięknych, ozdobnych roślin.

Kiedy dotarli do pałacu króla, ujrzeli, że wszystkie wieże i blanki pokryte są bluszczem i obsypane kwieciem, tak iż z daleka zamek wydawał się zbudowany z samych kwiatów. Nawet Corum rozpromienił się na ten widok.

- Cudowne - rzekł w zachwycie. - Jak ktoś mógłby chcieć to zniszczyć?

- A jednak barbarzyńcy to właśnie uczynią - odparł Jhary, spojrzawszy na pałac w zadumie.

Rhalina zbliżyła się do strażnika przy murze.

- Przywozimy pilne wieści dla Króla Onalda - powiedziała. - Przybyliśmy z bardzo daleka.

Strażnik odziany w piękny, ale zupełnie nie nadający się do walki strój, skłonił się grzecznie.

- Jeśli zechcecie tu zaczekać, dopilnuję, by powiadomiono o tym króla.

W końcu zaprowadzono ich przed oblicze władcy.

Siedział w zalanej słońcem komnacie, z której rozpościerał się widok na całą południową część miasta. Na marmurowym stole leżały porozkładane mapy kraju, z których najwyraźniej ostatnio korzystano. Król był młody i drobnej budowy, co sprawiało, iż wyglądał jak chłopiec. Kiedy weszli, uniósł się z uprzejmie, aby ich powitać. Miał na sobie prostą szatę z jasnożółtego aksamitu, a jedyną oznakę jego godności stanowił diadem spoczywający na kasztanowatych włosach.

- Jesteście utrudzeni - rzekł na ich widok. Skinął na lokaja. - Niech przyniosą wygodne krzesła i coś do jedzenia. - Stał, dopóki nie wniesiono krzeseł dla wszystkich. Usiedli w pobliżu okna, mając w zasięgu ręki stół z jedzeniem i winem.

- Doniesiono mi, że macie pilne wieści. Czy przybyliście ze wschodniego wybrzeża?

- Przybyliśmy z zachodu - wyjaśnił Corum.

- Z zachodu? Czy tam też zaczynają się niepokoje?

- Wybacz, Królu Onaldzie - powiedziała Rhalina, zdejmując hełm i rozsypując swe długie włosy - ale nie mieliśmy pojęcia, że na wschodzie dzieje się coś niedobrego.

- To piraci. Barbarzyńscy łupieżcy. Niedawno zdobyli i zrównali z ziemią port Dowish-an-Wod, wyrzynając całą ludność. Przypuszczamy, że to kilka niezależnych flotylli uderzających w różnych punktach wybrzeża. W większości wypadków mieszkańcy nie byli przygotowani do obrony i nie zdołali nawet podjąć walki, lecz w paru małych osadach garnizony stawiły skuteczny opór najeźdźcom, a raz udało im się nawet wziąć jeńców. Jednego z nich niedawno tu sprowadzono, ale jest zupełnie szalony.

- Szalony? - zdziwił się Jhary.

- Tak. Uważa się za kogoś w rodzaju krzyżowca, którego przeznaczeniem jest zniszczyć całą krainę Lywm-an-Esh. Mówi o nadprzyrodzonej pomocy i jakiejś olbrzymiej armii kierującej się przeciw nam...

- On nie jest szaleńcem - przerwał cicho Corum. - Przynajmniej nie pod tym względem. Właśnie dlatego tu jesteśmy - aby cię ostrzec przed wielką inwazją. Barbarzyńcy z Bro-an-Mabden - zapewne to oni zaatakowali twe wybrzeża - i barbarzyńcy z kraju, który nazywasz Bro-an-Vadhagh, połączyli swe siły, wezwali na pomoc Chaos oraz istoty, które mu służą, i wyruszyli, aby zniszczyć wszystkich, którzy świadomie czy nieświadomie stoją po stronie Władców Ładu. Niedawno bowiem Arioch, Lord Chaosu, stracił władzę nad Pięcioma Wymiarami i zdoła powrócić jedynie wtedy, gdy zostaną pokonani wszyscy zwolennicy Ładu. Jego siostra, Królowa Xiombarg, nie może mu pomóc bezpośrednio, ale pchnęła wszystkie swe siły, aby wspierały barbarzyńców.

- Sytuacja jest groźniejsza, niż przypuszczałem. - Onald w zadumie przyłożył palec do ust. - Wystarczająco trudno było mi znaleźć skuteczne sposoby powstrzymania ataków na wybrzeże, ale teraz nie widzę już żadnej możliwości, aby oprzeć się takiej potędze.

- Musisz ostrzec swych poddanych o niebezpieczeństwie - wtrąciła Rhalina gwałtownie.

- Oczywiście - odparł król. - Otworzymy arsenały i uzbroimy każdego, kto jest zdolny do noszenia miecza. Lecz nawet wówczas...

- Zapomnieliście, jak się walczy? - podsunął Jhary.

- Czytasz w moich myślach, panie - przytaknął król.

- Gdyby tylko Lord Arkyn umocnił swą władzę nad tym światem! - rzekł Corum. - Wtedy mógłby nam pomóc, lecz teraz nie ma już czasu. Wojska Lyra maszerują ze wschodu, a jego sojusznicy płyną z północy...

- A to miasto jest ich ostatecznym celem - dodał Onald. - Nie zdołamy się oprzeć siłom, którymi, jak mówisz, rozporządzają.

- Poza tym nie wiemy nic o ich nadprzyrodzonych sprzymierzeńcach - przypomniała Rhalina. - Nie mogliśmy czekać w Zamku Moidel, aby to sprawdzić. - Wyjaśniła, w jaki sposób poznali zamiary Lyra, i Jhary leciutko się uśmiechnął.

- Żałuję - rzekł - że mój kot nie potrafi latać nad wielkimi połaciami wody. Na samą myśl o tym zaczyna dygotać.

- Może pomogą nam kapłani Ładu... - powiedział Onald z nadzieją.

- Może - przytaknął Corum. - Ale obawiam się, że obecnie ich moc jest niewielka.

- I nie mamy żadnych sprzymierzeńców, którzy mogliby przyjść nam z pomocą - westchnął król. - Cóż, musimy się przygotować na śmierć.

Wszyscy umilkli.

Nieco później do komnaty wszedł jeden z lokajów i szeptem przekazał jakąś wiadomość królowi, który zdziwiony odwrócił się do swych gości.

- Wszyscy czworo mamy się udać do świątyni Ładu - oznajmił. - Potęga kapłanów może być większa, niż myślimy, skoro wiedzą o waszej obecności w mieście. - Zwracając się do lokaja dodał: - Niech przygotują powóz, który nas tam zawiezie.

Podczas gdy służący zajęli się wypełnianiem królewskiego rozkazu, podróżni obmyli się pośpiesznie i najlepiej jak mogli oczyścili swą odzież. Następnie cała grupa opuściła pałac i prostym, odkrytym powozem udała się do niskiej, ładnej budowli w zachodniej części stolicy. Przy wejściu czekał niespokojnie jakiś mężczyzna. Był odziany w długą białą szatę, na której wyszyto pojedynczą strzałę - symbol Ładu. Miał krótką, szarą brodę i długie włosy tego samego koloru. Jego skóra również była niemal szara. W takim sąsiedztwie duże, piwne oczy wydawały się należeć do kogoś innego.

Skłonił się królowi.

- Witani cię, mój królu. Witam, Margrabino Rhalino,

Książę Corumie i dostojny Jhary-a-Conelu. Wybaczcie mi to nagłe wezwanie, ale... ale... - Wykonał jakiś nieokreślony gest i poprowadził ich do chłodnego, niemal pozbawionego ozdób wnętrza świątyni.

- Jestem Aleryon-a-Nyvish - przedstawił się kapłan. - Dziś rano obudził mnie pan... pan mego pana. Powiedział mi wiele rzeczy, a na koniec wymienił imiona waszej trójki mówiąc, że wkrótce zjawicie się na dworze króla i że mam was tutaj sprowadzić...

- Pan twego pana? - spytał Corum.

- Sam Lord Arkyn. Nie kto inny, tylko Lord Arkyn, Książę Corumie.

W tej samej chwili z półmroku panującego w świątyni wyłonił się wysoki mężczyzna. Był przystojny i ubrany podobnie jak dostojnicy krainy Lywm-an-Esh. Na jego twarzy malował się łagodny uśmiech, ale oczy przepełniał smutek.

Pomimo innej postaci Corum natychmiast rozpoznał w mężczyźnie Arkyna, Lorda Ładu.

- Panie mój, Arkynie - zaczai.

- Szlachetny Corumie, jak ci się wiedzie?

- Moja dusza jest pełna strachu - odparł Corum. - Gdyż nadciąga przeciw nam Chaos.

- Wiem, lecz upłynie wiele czasu, nim zdołam całkowicie pozbyć się z mego świata wpływów Ariocha. Jemu też zabrało dużo czasu pozbycie się moich wpływów. Na razie nie mogę wam udzielić niemal żadnego konkretnego wsparcia, gdyż wciąż zbieram siły. Lecz mogę pomóc w inny sposób. Chcę, abyście wiedzieli, że Lyr połączył się już ze swymi straszliwymi sprzymierzeńcami z piekła i że wspomaga go jeszcze ktoś inny - czarnoksiężnik, który nie jest człowiekiem, i został wysłany przez Królową Xiombarg. Jest on władny przywołać na pomoc jeszcze potężniejsze siły z jej świata, lecz sama królowa nie może osobiście pojawić się tutaj, jeśli nie chce zginąć.

- Ale gdzie m y mamy szukać sprzymierzeńców, Lordzie Arkynie? - zapytał Jhary.

- Nie wiesz tego ty, który nosisz wiele imion? - uśmiechnął się Arkyn: poznał oczywiście, kim jest Jhary-a-Conel.

- Wiem, że odpowiedź może być ujęta w formie paradoksu - odparł Jhary. - Tego się nauczyłem jako towarzysz bohaterów.

- Samo istnienie jest paradoksem, przyjacielu. - Arkyn ponownie się uśmiechnął. - To, co jest Dobrem, jest zarazem Złem. Sądzę, że o tym wiesz.

- Tak. I dlatego niczym się nie przejmuję.

- I dlatego teraz tak się niepokoisz?

- Tak. - Jhary się roześmiał. - Więc istnieje odpowiedź, Władco Ładu?

- Jestem tu po to, aby oznajmić wam, że jeśli nie znajdziecie wsparcia, to Lywm-an-Esh zginie, a wraz z nią Ład. Wiecie, iż nie macie w sobie dość siły, waleczności i doświadczenia, aby oprzeć się Lyrowi, Glandythowi i całej reszcie - zwłaszcza że mogą teraz wezwać na pomoc Psa i Niedźwiedzia. Znam tylko jeden naród, który mógłby się z wami sprzymierzyć. Lecz ludzie ci znajdują się w innym świecie, gdzie moja władza już nie sięga. Z wyjątkiem ciebie, Corumie, Arioch zdołał zniszczyć wszystkich, którzy mogli walczyć z Chaosem.

- Gdzie żyją ci ludzie? - spytał Corum.

- W świecie Królowej Xiombarg.

- Ona jest naszym najzagorzalszym wrogiem! - krzyknęła Rhalina. - Gdybyśmy pojawili się w jej świecie - choć nie wiem, jak byłoby to możliwe - natychmiast skorzystałaby z okazji, aby nas zabić!

- Na pewno - przytaknął Arkyn - jeśli tylko odkryłaby waszą obecność. Lecz gdybyście się tam znaleźli, to istnieje szansa, że pochłonięta rozgrywającymi się tu wydarzeniami, nie zorientuje się, iż wkroczyliście w jej świat.

- Jaką pomoc moglibyśmy tam znaleźć! - rzucił Jhary. - Z pewnością nie ze strony Ładu! Xiombarg jest potężniejsza od swego brata Ariocha. W jej świecie Chaos panuje zapewne niepodzielnie!

- Nie całkiem i nie w takim stopniu, jak w świecie jej brata Mabelode... Istnieje miasto, które odparło wszystkie jej ataki. Nazywają je Miastem We Wnętrzu Piramidy, a jego mieszkańcy stworzyli wysoko rozwiniętą cywilizację. Jeśli zdołacie dotrzeć do tego miejsca, to być może znajdziecie sojuszników, których wam potrzeba.

- Lecz jak dostaniemy się do świata Xiombarg? - zainteresował się Corum. - Nie dysponujemy taką mocą.

- Ja wam to umożliwię.

- A jak, u licha, odszukamy to miasto? - wtrącił Jhary.

- Musicie o nie pytać - odparł spokojnie Arkyn. - Pytajcie o Miasto We Wnętrzu Piramidy, miasto, które oparło się Królowej Xiombarg. Podejmiecie się tego zadania? Tylko to może was ocalić...

- I ciebie wraz z nami - podkreślił Jhary z sarkazmem. - Znam dobrze was, bogów, i to, jak manipulujecie zwykłymi śmiertelnikami, aby zrealizować cele, których sami nie potraficie osiągnąć. Ludzie zawsze idą tam, gdzie nie mogą pójść bogowie. Czy za twoją propozycją nie kryją się jakieś ukryte motywy, Lordzie Arkynie?

- Znasz dobrze ścieżki bogów. - Arkyn spojrzał wesoło na Jharego. - Powiem więc jedynie, że nie narażam was bardziej niż siebie. Ryzykuję to samo co wy. Jeśli wam się nie uda, to zginę wraz ze wszystkim, co dobre i piękne na tym świecie. Ale jeśli nie chcecie, nie musicie iść do świata Królowej...

- Jeśli możemy tam pozyskać sprzymierzeńców, to pójdziemy - rzekł Corum stanowczo.

- W takim razie otworzę granicę między światami - powiedział Arkyn cicho.

Odwrócił się i odszedł w mrok.

- Przygotujcie się - oznajmił. Był teraz niewidoczny.

Corum usłyszał w głowie dziwny dźwięk - bezdźwięczny, lecz wybijający się ponad wszystkie inne dźwięki. Spojrzał na pozostałych. Odczuwali to samo. Coś mignęło mu przed oczami - zamazany kontur nakładający się na wyraźny obraz jego towarzyszy i prostych ścian świątyni. Wszystko zawirowało.

I wtedy to zobaczył.

Pośrodku świątyni wyłonił się przedziwny, przypominający krzyż kształt. Zdumieni obchodzili go dookoła, lecz niezależnie od tego, pod jakim kątem patrzyli, widzieli zawsze to samo. Lśnił srebrzyście w chłodnym mroku budowli, a przezeń, jak przez okno, oglądali obcy krajobraz.

- Oto wejście do świata Królowej Xiombarg - dobiegł ich z tyłu głos Arkyna. Po fragmencie nieba, który było widać przez to niezwykłe okno, krążyły dziwne, czarne ptaki. Usłyszeli odległe krakanie.

Corum zadrżał. Rhalina przysunęła się bliżej niego.

- Jeśli tu zostaniecie, nie będę miał wam tego za złe... - odezwał się Król Onald.

- Musimy tam iść - stwierdził Corum jak zahipnotyzowany. - Musimy.

Lecz to Jhary z jakąś wyzywającą beztroską przekroczył granicę jako pierwszy. Stanąwszy w obcym świecie, spoglądał w górę na ptaki i głaskał zaniepokojonego kota.

- Jak stamtąd wrócimy? - zapytał Corum.

- Jeśli się wam powiedzie, to znajdziecie sposób, by wrócić - odparł Arkyn. Jego głos stawał się coraz słabszy. - Pośpieszcie się. Utrzymywanie przejścia kosztuje mnie wiele sił.

Wziąwszy się za ręce, Rhalina i Corum zrobili krok naprzód i obejrzeli się za siebie.

Błyszczący metalicznie kontur krzyża rozmywał się. Przez moment widzieli zatroskaną twarz Onalda, po czym wszystko zniknęło.

- Więc tak wygląda świat Królowej Xiombarg - rzekł Jhary pociągając nosem. - Czuję, że coś złego wisi tu w powietrzu.

Nad ich głowami rozpościerało się blade niebo, a z dwóch stron zamykały horyzont czarne góry. Ohydne ptaki, wciąż kracząc, odleciały w ich kierunku. W oddali groźne i ponure morze obmywało skalisty brzeg.

KSIĘGA DRUGA,

w której Książę Corum i jego towarzysze ściągają na siebie jeszcze większą nienawiść Chaosu i doświadczają nowej, przedziwnej formy czarów.

Rozdział pierwszy

JEZIORO GŁOSÓW

Dokąd idziemy? - Jhary rozejrzał się wokół. - W stronę morza czy gór? Nic tu nie wygląda zachęcająco...

Corum wziął głęboki oddech. Upiorny krajobraz w jednej chwili podziałał na niego przygnębiająco. Rhalina dotknęła ramienia Coruma i spojrzała nań ze współczuciem.

Nie spuszczając z niego wzroku, odezwała się do Jharego, który właśnie zarzucił na plecy swój nieśmiertelny worek:

- Lepiej chodźmy w głąb lądu, skoro nie mamy łodzi.

- Ani koni - przypomniał Jhary. - To będzie długa i nieprzyjemna droga, a któż nam zaręczy, że kiedy już się tam znajdziemy, zdołamy przebyć te góry?

Corum posłał Rhalinie krótki, smutny, pełen wdzięczności uśmiech. Wyprostował się.

- Cóż, postanowiliśmy wkroczyć w ten świat, więc teraz musimy się zdecydować, w którą stronę pójść. - Z ręką na głowni miecza spoglądał w kierunku gór. - Kiedy zmierzałem na dwór Ariocha, widziałem potęgę Chaosu, ale w tym świecie sięga ona znacznie dalej... Skierujemy się w stronę gór. Może napotkamy tam jakichś mieszkańców i dowiemy się, gdzie leży Miasto We Wnętrzu Piramidy, o którym wspominał Lord Arkyn.

Wyruszyli w drogę, stąpając po skalistej, spękanej ziemi.

Nieco później zdali sobie sprawę, że słońce tkwi nieruchomo na niebie. Panującą ciszę przerywał tylko przeraźliwy skrzek czarnych ptaków gnieżdżących się na szczytach gór. Zewsząd tchnęło rozpaczą i smutkiem. Przez pewien czas Jhary usiłował gwizdać wesołą melodyjkę, ale dźwięk zamarł, jakby pochłonięty przez spustoszoną ziemię.

- Wyobrażałem sobie, że Chaos to pasmo hałaśliwych, zupełnie przypadkowych przemian - stwierdził Corum. - Lecz to coś znacznie gorszego.

- Właśnie tak wygląda świat, kiedy wyczerpie się pomysłowość Chaosu - odparł Jhary. - W końcu Chaos doprowadza do stagnacji przewyższającej wszystko, czego tak nienawidzi w Ładzie. Wciąż szuka nowych i nowych wrażeń, kolejnych cudów, aż nie pozostanie mu już nic, i zapomina, na czym polega prawdziwa inwencja.

W końcu opanowało ich zmęczenie i posnęli, ułożywszy się na nagiej skale. Kiedy się obudzili, zmieniło się tylko jedno...

Wielkie, czarne ptaki były teraz bliżej. Krążyły wysoko nad ich głowami.

- Czym one się żywią? - zastanawiała się Rhalina. - Tu nie ma żadnych zwierząt ani roślinności. Co jest ich pokarmem?

Jhary rzucił Corumowi znaczące spojrzenie i książę zadrżał.

- Ruszajmy - powiedział. - Czas może być względny, ale mam przeczucie, że jeśli szybko nie wypełnimy naszej misji, to Lywm-an-Esh zostanie pokonane.

Ptaki krążyły teraz niżej, tak że widzieli ich oślizgłe ciała, małe, chciwe oczka i długie, zakrzywione dzioby.

Kot Jharego wydał z siebie krótki, gniewny pomruk ' i przypatrując się ptakom wyprężył grzbiet.

Posuwali się mozolnie naprzód, aż dotarli do podnóża gór, gdzie teren zaczynał się wznosić bardziej stromo.

Góry sprawiały wrażenie śpiących bestii, które lada moment przebudzą się, by ich pożreć. Wolno pięli się po gładkich, śliskich skałach.

Czarne ptaki krążyły między szczytami, a oni byli pewni, że gdyby tylko zasnęli, zostaliby przez nie zaatakowani. Jedynie ta świadomość kazała im wspinać się coraz wyżej i wyżej.

Przeraźliwe krakanie przybierało na sile, stawało się coraz bardziej natarczywe, niemal radosne. Słyszeli nad głową trzepot ohydnych skrzydeł, lecz nie patrzyli w górę, aby nie utracić choćby cząstki energii, jaka im jeszcze pozostała.

Starali się znaleźć schronienie, rozpadlinę w skale, w której mogliby się bronić przed ptakami, kiedy ich w końcu zaatakują.

Ich świszczące oddechy i chrzęst butów na kamieniach mieszały się z łopotem skrzydeł i skrzeczeniem czarnych ptaków.

Corum pozwolił sobie na jedno spojrzenie w kierunku Rhaliny. W jej oczach wyczytał paniczny strach i spostrzegł, że płakała. Zaczynał podejrzewać, że Arkyn go oszukał i cynicznie wysłał ich, aby zginęli na tym pustkowiu.

W tej samej chwili tuż nad głową usłyszał łopot, poczuł powiew zimnego powietrza na twarzy, i potężne szpony musnęły jego hełm. Ze zduszonym okrzykiem sięgnął po miecz, usiłując wyszarpnąć go z pochwy, W panice spojrzał do góry i zobaczył kłębiącą się masę czarnych, kłapiących wściekle dziobami stworzeń o płonących ślepiach. Wydobył miecz i z wysiłkiem zamachnął się w stronę ptaków. Zarechotały szyderczo, gdy miecz trafił w próżnię. Nagle jego sześciopalca dłoń bezwiednie sięgnęła w górę, chwytając najbliższego ptaka za gardło i zdusiła je tak, jak wcześniej dusiła gardła ludzi. Zdumiony ptak wydał z siebie krótki pisk i ucichł na zawsze. Ręka Kwilą cisnęła ścierwo na skały. Zaskoczone ptaki odfrunęły kawałek i obsiadły pobliskie szczyty, obserwując Coruma badawczo. Minęło już tyle czasu, od kiedy ręka po raz ostatni zachowała się w podobny sposób, że Corum niemal zapomniał, jaką ma moc. Był jej wdzięczny po raz pierwszy, odkąd zmiażdżyła serce Ariocha. Pokazał ją ptakom, które wydawały niespokojne dźwięki i przyglądały się swemu martwemu towarzyszowi.

Rhalina, która nigdy wcześniej nie doświadczyła potęgi Ręki Kwilą, spojrzała na Coruma z ulgą, ale i z zaskoczeniem. Natomiast Jhary jedynie zacisnął usta i korzystając z chwili przerwy wydobył miecz. Wyciągnął się na skale, oparty na łokciach, a skrzydlaty kot wciąż siedział na jego ramieniu.

I tak trwali na niegościnnych zboczach gór, pod ponurym niebem, mierząc się wzrokiem - ptaki i ludzie.

W końcu Corumowi przyszło do głowy, że skoro Ręka Kwilą wybawiła ich z bezpośredniego niebezpieczeństwa, to Oko Rhynna mogło okazać się jeszcze bardziej pomocne. Lecz nie kwapił się, by unieść przepaskę i całą potęgą.oka spojrzeć w krainę cieni, skąd mógł przywołać upiornych pomocników - umarłych, którzy niegdyś zginęli z jego rozkazu. Szczególnie nie chciał wzywać tych, którzy jako ostatni polegli z woli Ręki i Oka - zabitych przez przypadek poddanych Królowej Oorese, Vadhaghów jak on. Musiał jednak coś zrobić, aby opanować tę sytuację, gdyż nie mieli dość sił, aby oprzeć się zmasowanemu atakowi ptaków, a nawet gdyby Ręka Kwilą zabiła jeszcze parę sztuk, to i tak nie zdołałoby to ocalić Rhaliny i Jharego-a-Conela. Z ociąganiem sięgnął więc do przepaski.

Kiedy ją zsunął, groźne, przerażające, podobne do brylantu oko martwego boga Rhynna spojrzało na świat potworniejszy nawet od tego, w którym się znajdowali.

Corum ponownie zobaczył jaskinię, po której błąkały się rozpaczliwie niewyraźne cienie. Najbliżej byli ci, których najmniej pragnął ujrzeć. Wpatrywały się w niego martwe oczy, a na twarzach malował się przeraźliwy smutek. Ciała pokrywały rany, które nie krwawiły, gdyż zmarli należeli teraz do Otchłani - na wpół żywi, na wpół umarli. Mieli też swoje wierzchowce - potężne stworzenia o łuskowatej skórze, rozcapierzonych kopytach i masywnych pyskach zwieńczonych rogami. Byli to ostatni Vadhaghowie, zaginiona gałąź tego ludu, zamieszkujący niegdyś Krainę Płomieni, stworzoną dla zabawy przez Ariocha. Od stóp do głów odziani byli w czerwień, w obcisłe szaty z kapturami. W dłoniach trzymali długie, zakrzywione włócznie.

Nie mogąc ścierpieć tego widoku, Corum uniósł dłoń, aby nasunąć przepaskę, lecz w tym momencie Ręka Kwilą wyprostowała się i skinęła w stronę martwych Vadhaghów. W odpowiedzi na wezwanie umarli powoli wysunęli się do przodu. Z wolna dosiedli swych rogatych bestii i wyjechali z upiornej jaskini w świecie bez nazwy. Stanęli na zboczu góry.

Ptaki, złe i zdziwione, zaskrzeczały, lecz z jakiegoś powodu pozostały na ziemi. Przestępowały z nogi na nogę i kłapały dziobami w stronę zbliżających się do nich szkarłatnych wojowników.

Dopiero gdy Vadhaghowie byli już bardzo blisko, czarne ptaki zamachały skrzydłami i wzbiły się w powietrze.

Rhalina z przerażeniem przyglądała się całej scenie.

- Na Wielkich Starych Bogów, Corumie, cóż to za potworność?

- Ta potworność ma nam pomóc - odparł Corum ponuro, po czym głośno zawołał: - Ruszajcie!

Szkarłatne ramiona cisnęły zakrzywione włócznie, które dosięgły czarnych ptaków. Powietrze zawirowało, po czym wszystkie stworzenia spadły martwe na ziemię.

Rhalina obserwowała szeroko otwartymi oczami, jak umarli zsiadłszy z wierzchowców szli podnieść swój łup. Corum wiedział, co działo się za każdym razem, gdy wzywał pomocy z krainy cieni. Mógł przywołać swe wcześniejsze ofiary, jeśli tylko dał im możliwość zabicia nowych - wtedy te ostatnie trupy zastępowały stare, a uwolnione dusze pierwszych mogły wreszcie zaznać spokoju. Przynajmniej miał nadzieję, że tak właśnie jest.

Dowódca Vadhaghów podniósł dwa ptaki i zarzucił je sobie na plecy. Odwrócił swą przeciętą na pół twarz i pustymi oczodołami spojrzał na Coruma.

- Skończone, panie - powiedział bezbarwnie.

- A więc możecie wracać - odparł Corum zdławionym głosem.

- Nim odejdę, panie, muszę ci przekazać wiadomość.

- Wiadomość? Od kogo?

- Od Tego, Który Jest Bliżej Niż Myślisz - odpowiedział mechanicznie umarły. - Mówi, że musisz dotrzeć do Jeziora Głosów i jeśli będziesz miał dość odwagi, by je przepłynąć, to może znajdziesz pomoc w swych poszukiwaniach.

- Jezioro Głosów? Gdzie to jest? O jakiej istocie mówisz?...

- Jezioro Głosów leży za tymi górami. Teraz odchodzę, panie. Dziękujemy ci za naszą zdobycz.

Corum nie mógł już dłużej znieść widoku Vadhagha. Odwróciwszy się, z powrotem nasunął przepaskę na oko. Kiedy spojrzał ponownie w tym kierunku co poprzednio, Vadhagha już nie było, podobnie jak ptaków, z wyjątkiem tego, którego zabiła Ręka Kwilą.

- Ci twoi „sprzymierzeńcy”, Corumie, nie są lepsi od sług Chaosu! - Twarz Rhaliny była trupio blada. - Korzystanie z ich pomocy nas upadla...

- To Chaos nas upadla - wtrącił Jhary spokojnie. Podniósł się ze skały, gdzie leżał od chwili, gdy po raz pierwszy zaatakowały ich ptaki. - Zmusza nas do walki i wszystkim narzuca brutalne reguły gry - nawet tym, którzy mu nie służą. Musisz się z tym pogodzić, Rhalino, bo taka jest prawda.

- Poszukajmy tego jeziora - powiedziała Rhalina spuszczając wzrok. - Jak ono się nazywa?

- Bardzo dziwnie. - Corum zerknął na martwego ptaka. - Jezioro Głosów.

Mozolnie pięli się pod górę, odpoczywając częściej teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło. Zaczynali jednak dostrzegać nową groźbę - głodu i pragnienia, gdyż nie wzięli ze sobą żadnych zapasów.

W końcu teren zaczął się obniżać. W dole ujrzeli zbocza rzadko porośnięte trawą, a dalej błękitną toń jeziora. Nie mogli uwierzyć, że w świecie rządzonym przez Chaos może istnieć coś tak uroczego i tchnącego spokojem.

- Jaki śliczny widok! - westchnęła Rhalina. - Może znajdziemy tam coś do jedzenia, a przynajmniej ugasimy pragnienie.

- Tak... - powiedział Corum z ociąganiem.

- O ile pamiętam, twój informator mówił, że trzeba odwagi, aby je przebyć - wtrącił Jhary. - Zastanawiam się, jakie kryje niebezpieczeństwo.

Ledwo trzymali się na nogach, kiedy opuściwszy niegościnne skały dotarli wreszcie do trawiastych zboczy. Tam odpoczęli i znaleźli strumień wypływający z pobliskiego źródełka, tak iż nie musieli czekać, aż dojdą do jeziora, aby zaspokoić pragnienie. Jhary szepnął coś do kota, który gwałtownie wzbił się w niebo i wkrótce zniknął im z oczu.

- Dokąd go posłałeś? - spytał Corum.

- Na polowanie. - Jhary mrugnął wesoło.

I rzeczywiście, po niedługim czasie kot powrócił, trzymając w łapkach królika. Upolowane zwierzę niemal dorównywało mu wielkością. Położywszy je na ziemi odfrunął poszukać następnego. Jhary zajął się roznieceniem małego ogniska i wkrótce zjedli posiłek. Potem położyli się spać, kolejno trzymając wartę.

Później ponownie wyruszyli w drogę. Kiedy byli kilkaset metrów od jeziora, Corum przystanął i nadstawił ucha.

- Słyszycie je? - zapytał.

- Ja nic nie słyszę - stwierdziła Rhalina.

Ale Jhary potwierdził skinieniem głowy.

- Tak... głosy... jakby wielki tłum w oddali. Głosy...

- Właśnie - przytaknął Corum.

W miarę jak szybko stąpając po miękkiej darni zbliżali się w stronę jeziora, chór głosów przybierał na sile, aż w końcu wypełnił ich umysły. Z przerażeniem zatkali uszy, zrozumiawszy wreszcie dlaczego przepłynięcie Jeziora Głosów wymagało odwagi.

Z błękitnych wód spokojnego na pozór jeziora wydobywały się słowa - szepty, błagania, przekleństwa, krzyki, płacz, śmiech.

To woda mówiła.

Zupełnie jakby w jeziorze utopiło się milion ludzi, którzy wciąż przemawiali, choć ich ciała dawno uległy rozkładowi i rozpuściły się w wodzie.

Wciąż przyciskając ręce do uszu, Corum z rozpaczą rozejrzał się wokół i stwierdził, iż nie zdołają obejść Jeziora Głosów, jako że po obu jego stronach rozciągają się nieprzebyte bagna.

- Proszę...

- Chciałbym... Chciałbym... Chciałbym...

- Nikt nie zdoła...

- Te męczarnie...

- Nie ma spokoju...

- Dlaczego?...

- To kłamstwo. Oszukano mnie...

- Mnie też oszukano. Nie mogę...

- Aaal Aaa! Aaa!

- Pomóż mi, błagam...

- Pomóż mi!

- Pomóż!

- To los nie do zniesienia, chyba że...

- Ha!

- Pomocy...

- Zlituj się...

- Ocal ją... Ocal ją... Ocal ją...

- Jakże cierpię...

- Cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha. cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha...

- Było tak pięknie i wszędzie światła...

- Potwory, potwory, potwory, potwory, potwory...

- Dziecko... To było dziecko...

- Cały ranek płakało, aż wreszcie ogarnęła mnie ta słabość...

- Patrzaj! Tyś jest...

- Osamotniony w boleści napisałem tę pieśń...

- Spokoju...

Corum zobaczył łódź czekającą na brzegu jeziora.

Zastanawiał się, czy będzie jeszcze przy zdrowych zmysłach, gdy znajdą się na drugim brzegu.

Rozdział drugi

BIAŁA RZEKA

Corum i Jhary wiosłowali energicznie, podczas gdy Rhalina szlochała na dnie łodzi. Z każdym uderzeniem wioseł woda burzyła się coraz bardziej, lecz zamiast plusku odzywały się wciąż nowe głosy. Instynktownie wyczuwali, iż nie pochodziły z dna jeziora, ale że ich źródłem była sama woda - tak jakby w każdej kropli zamknięto ludzką duszę, uskarżającą się na swój los. Corum zastanawiał się, czy przypadkiem wszystkie istniejące jeziora nie były takie same, tyle że jedynie w tym można było usłyszeć głosy. Odpędził od siebie tę przerażającą myśl.

- Żałuję, że...

- Chciałbym...

- Gdybym tylko...

- Mógłbym...

- Miłość... miłość... miłość...

- Smutny śpiew szukający stworzeń samotnych, subtelnych, dręczonych uczuciem...

- Przestańcie! Przestańcie! - błagała Rhalina, ale głosy nie milkły, a Corum i Jhary tylko mocniej naciskali na wiosła, zagryzając wargi aż do bólu.

- Chciałbym... chciałbym... chciałbym... chciałbym...

- Szyderstwo w czas swawoli potępieniem mojej...

- Kiedyś... kiedyś... kiedyś...

- Pomóżcie nam!

- Uwolnijcie nas!

- Połóżcie kres cierpieniom!

- Spokój, daruj, spokój, daruj...

- Droga bez wyjścia...

- Zimno...

- Zimno...

- Zimno...

- Nie możemy wam pomóc! - jęczał Corum. - Nic nie możemy zrobić!

Rhalina zaczęła histerycznie krzyczeć.

Jedynie Jhary-a-Conel zacisnął usta i milczał. Utkwiwszy wzrok gdzieś w oddali, nie przestawał wiosłować kołysząc się przy tym miarowo.

- Ach, ocalcie nas!

- Ocal mnie!

- Dziecko jest... dziecko...

- Zły, szalony, smutny, zadowolony, smutny, szalony, zły, zadowolony, zły, smutny, szalony, zadowolony...

- Uciszcie się! Nie możemy wam pomóc!

- Corumie! Corumie! Powstrzymaj ich! Czy nie znasz czarów, które uciszą te głosy?

- Nie.

- Aaaa!

- Oorum kanish, oorum kanish, oorum kanish, sashan foroom alann alann, oorum kanish, oorum kanish...

- Cha, cha, cha, cha, cha, cha...

- Nikt, nic, nigdzie, niepotrzebne cierpienie, czemu to śluzy, komu przynosi korzyść?

- Szept łagodny, szept cichy, szept, szept...

- Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie...

Corum puścił jedno wiosło i uderzył się pięścią w głowę, jakby chciał w ten sposób odpędzić głosy. Rhalina, zupełnie załamana, leżała na dnie łodzi. Nie potrafił już odróżnić jej krzyków, błagań i żądań od pozostałych głosów.

- Dosyć!

- Dosyć, dosyć, dosyć, dosyć...

- Dosyć...

- Dosyć...

- Dosyć...

Po twarzy Jharego spływały łzy, ale wiosłował dalej, ani na moment nie zmieniając rytmu. Jedynie kot był zupełnie spokojny. Siedział pomiędzy Jharym a Corumem i lizał łapę. Dla niego ta woda niczym szczególnym się nie wyróżniała i jak każdej innej wody należało jej po prostu unikać. Kilka razy rozejrzał się niespokojnie wokół i na tym poprzestał.

- Ocalcie nas, ocalcie nas, ocalcie nas...

Nagle spośród innych wybił się wyraźnie jakiś znacznie niższy głos. Brzmiał ciepło, miło i pogodnie.

- Dlaczego nie przyłączycie się do nich? Skończy się wasza udręka! Wystarczy, byście przestali wiosłować, opuścili lodź i zanurzyli się w wodę, a potem odprężyli się, jednocząc ze wszystkimi innymi. Czy jesteście na to zbyt dumni?

- Nie! Nie słuchajcie go! Mnie wysłuchajcie!

- Słuchajcie nas!

- Mnie słuchajcie!

- Nie słuchajcie ich. Są naprawdę szczęśliwi. Jedynie wasze przybycie zakłóciło ich spokój. Chcą, byście się do nich przyłączyli... przyłączyli... przyłączyli... przyłączyli...

- Nie! Nie! Nie!

- Nie! - krzyknął Corum. Wyszarpnął wiosło z dulek i zaczął nim okładać wody jeziora. - Dosyć! Dosyć! Dosyć!

- Corumie! - odezwał się po raz pierwszy Jhary. Chwycił się burty, gdyż łódź kołysała się mocno na boki. Rhalina spojrzała na nich z przerażeniem. - Corumie! - powtórzył Jhary. - Pogarszasz tylko sytuację. Jeśli wpadniemy do jeziora, zginiemy!

- Dosyć! Dosyć! Dosyć!

- Corumie, przestań! - Jedną ręką wciąż przytrzymując wiosło, Jhary chwycił Coruma za szkarłatną szatę.

Corum usiadł raptownie i zmierzył towarzysza bohaterów takim wzrokiem, jakby ten był jego wrogiem. Stopniowo jego twarz złagodniała. Umocował wiosło w dulce i znów zaczął wiosłować. Do końca jeziora było już niedaleko.

- Musimy dopłynąć do brzegu - stwierdził Jhary. - To jedyny sposób, żeby uciec od tych głosów. Musisz tylko jeszcze trochę wytrzymać.

- Tak - rzekł Corum. - Tak... - Wiosłował, starając się nie patrzeć na udręczoną twarz Rhaliny.

- Pogrążone we śnie węże, stare sowy i wygłodniałe jastrzębie zaludniają me wspomnienia z Charatatu...

- Przyłączcie się do nich, a wszystkie te cudowne wspomnienia staną się waszym udziałem. Przyłączcie się do nich, Książę Corumie, Lady Rhalino i ty, dostojny Jhary. Przyłączcie się do nich. Przyłączcie się. Przyłączcie.

- Kim jesteś? - spytał Corum. - Czy ty im to wszystko uczyniłeś?

- Jestem Głosem Jeziora Głosów, niczym więcej. Jestem duchem tego jeziora. Pragnę wam ofiarować pokój i zjednoczenie z innymi duszami. Nie słuchajcie tej garstki niezadowolonych. Byliby niezadowoleni także w każdym innym miejscu. Tacy zawsze się znajdą...

- Nie, nie, nie, nie...

Corum i Jhary jeszcze mocniej naciskali na wiosła, aż nagle łódź zaszorowała po dnie. Woda zakotłowała się gwałtownie formując ogromny wir, z którego dochodziły jęki, ryki i wrzaski.

- NIE! NIE WYGRACIE ZE MNĄ! NALEŻYCIE DO MNIE! NIKT NIE ZDOŁA UCIEC Z JEZIORA GŁOSÓW!

Wir wodny przybrał konkretny kształt i ujrzeli dziką, wykrzywioną wściekłością twarz. Z wody uformowały się także ręce, które zaczęły się ku nim wyciągać.

- NALEŻYCIE DO MNIE! BĘDZIECIE ŚPIEWAĆ RAZEM Z INNYMI! STANIECIE SIĘ CZĘŚCIĄ MEGO CHÓRU!

Wszyscy troje wygramolili się pośpiesznie z łodzi i rzucili w stronę brzegu. Za nimi wodny stwór rósł coraz bardziej, a jego ryk się wzmagał.

- NALEŻYCIE DO MNIE! DO MNIE! NIE PO ZWOLĘ WAM ODEJŚĆ!

- Uciekajcie... uciekajcie szybko... nigdy tu nie wracajcie... uciekajcie... uciekajcie... uciekajcie... - Szemrało tysiąc słabych głosików.

- ZDRAJCY! MILCZEĆ!

Głosy umilkły i zapadła cisza, a potem wodny stwór zagrzmiał raz jeszcze.

- NIE! ZMUSILIŚCIE MNIE, BYM ROZPĘDZIŁ GŁOSY... MOJE GŁOSY... MOICH ULUBIEŃCÓW! MUSZĘ OD NOWA ZBIERAĆ MÓJ CHÓR! ZMUSILIŚCIE MNIE, BYM ICH WYGNAŁ! WRACAJCIE! WRACAJCIE!

Biegli coraz szybciej, a stwór stał się jeszcze większy i próbował ich dosięgnąć swymi wodnymi rękami.

Naraz, nie mogąc dłużej utrzymać swego kształtu, runął z krzykiem do jeziora. Widzieli jak upadł, wił się i wymachiwał ze złości, lecz w chwilę potem już go nie było i nic nie mąciło spokojnej, błękitnej tafli jeziora - dokładnie tak jak wtedy, gdy zobaczyli je po raz pierwszy.

Jednak tym razem nie było słychać głosów. Dusze się uspokoiły. Przypadkiem sprawili, że stwór rozkazał swoim więźniom, by zamilkli, i najwyraźniej zdjął zaklęcie, które trzymało ich w jego mocy.

Corum z westchnieniem usiadł na trawie.

- Skończyło się - powiedział. - I te wszystkie biedne dusze zaznały wreszcie spokoju....

Dostrzegł przerażonego kota i uśmiechnął się. Pomyślał, że dla niego ich ostatnia przygoda musiała być jeszcze straszniejsza.

Po krótkim odpoczynku wspięli się na pobliskie wzgórze i ujrzeli rozciągającą się w dole pustynię.

Miała rdzawą barwę i przecinała ją rzeka - choć odnosiło się wrażenie, że to nie woda w niej płynie. Rzeka była biała jak mleko, szeroka i leniwie toczyła swe wody przez brunatny krajobraz.

- Zdaje się nie mieć końca - zauważył Corum.

- Patrzcie, jeździec! - pokazała ręką Rhalina.

Wspinając się na grzbiet wzgórza, zbliżał się do nich mężczyzna na koniu. Skulił się w siodle i najwyraźniej ich nie widział, ale Corum na wszelki wypadek wyciągnął miecz, a pozostali zrobili to samo. Koń stąpał powoli, powłócząc nogami, jakby od wielu dni był w drodze.

Dostrzegli, że jeździec drzemał w siodle. Miał na sobie połatane i mocno sfatygowane odzienie ze skóry. Z prawego nadgarstka zwisał mu uwiązany na rzemieniu pałasz, lewą zaś ręką ściskał cugle. Miał wychudzoną twarz, na podstawie której trudno było określić jego wiek, wielki zakrzywiony nos oraz długie, zmierzwione włosy i brodę. Wyglądał na biedaka, ale u siodła miał przytroczoną koronę - mimo iż pokrywała ją gruba warstwa kurzu, nie ulegało wątpliwości, że została wykonana ze złota i drogich kamieni.

- Czy to jakiś złodziej? - zastanawiała się Rhalina. - Ukradł tę koronę, a teraz ucieka przed jej właścicielem?

Kilka kroków od nich koń zatrzymał się raptownie i spojrzał w górę wielkimi, znużonymi oczyma. Potem schylił się i zaczął skubać trawę.

Wtedy jeździec się poruszył. Przetarł oczy. On także popatrzył na nich, lecz szybko przestał się nimi interesować. Zamruczał coś pod nosem.

- Witaj, panie - odezwał się Corum.

Wycieńczony mężczyzna zmrużył oczy i ponownie spojrzał na Coruma. Sięgnął do tyłu po butelkę z wodą i odkorkował ją. Odchylił głowę i pociągnął długi łyk. Potem niespiesznie zatkał butelkę i odłożył ją na miejsce.

- Witaj - powtórzył Corum.

- Witajcie - mężczyzna skinął głową.

- Skąd jedziesz, panie? - spytał Jhary. - Jeśli chodzi o nas, to zgubiliśmy drogę i bylibyśmy wdzięczni, gdybyś powiedział nam, co na przykład znajduje się za tym pustkowiem...?

Mężczyzna z westchnieniem obejrzał się na brunatną pustynię i wijącą się białą rzekę.

- To Dolina Krwi - wyjaśnił. - Rzekę zaś nazywają Białą Rzeką, a czasem mówią o niej Mleczna Rzeka, choć nie płynie w niej mleko.

- Dolina Krwi? - zdziwiła się Rhalina.

- Tak, pani. - Mężczyzna wyprostował się i zmarszczył brwi. - Bo jest to dolina i pokrywa ją krew - o ile wiem, krew przelana wiele lat temu w jakiejś dawno zapomnianej bitwie pomiędzy Ładem a Chaosem.

- A co znajduje się za tą doliną? - spytał Corum.

- Wiele rzeczy, ale nic przyjemnego. Nie ma już nic przyjemnego na tym świecie, od kiedy podbił go Chaos.

- A więc nie jesteś po stronie Chaosu?

- A powinienem? Chaos pozbawił mnie majątku i uczynił wygnańcem. Chaos pragnie mojej śmierci, ale ja cały czas jestem w drodze i jeszcze mnie nie znalazł. Może pewnego dnia...

Jhary przedstawił kolejno całą trójkę.

- Szukamy miejsca zwanego Miastem We Wnętrzu Piramidy - wyjaśnił zmizerowanemu jeźdźcowi.

- Ja również - roześmiał się mężczyzna. - Ale nie bardzo wierzę, że ono w ogóle istnieje! Myślę, że Chaos tworzy jedynie iluzję, że to miejsce stawia mu opór, aby dając swym wrogom złudną nadzieję, przysporzyć im jeszcze większych cierpień. Mnie nazywają Królem Bez Królestwa. Niegdyś nosiłem imię Noreg-Dan, władałem pięknym krajem i myślę, że rządziłem nim sprawiedliwie. Ale zjawił się Chaos i jego słudzy zgładzili mój lud, a mnie pozostawili przy życiu, abym błąkał się po świecie w poszukiwaniu mitycznego miasta...

- A zatem nie wierzysz w Miasto We Wnętrzu Piramidy?

- Dotychczas go nie znalazłem.

- Może leży za Doliną Krwi? - zapytał Corum.

- Możliwe, ale nie jestem na tyle głupi, by próbować ją przemierzyć, bo ta dolina może nie mieć końca. Wy zaś, idąc pieszo, mielibyście jeszcze mniejsze szansę ode mnie. Nie brak mi odwagi - zaznaczył Noreg-Dan - ale zachowałem resztki zdrowego rozsądku. Gdyby gdzieś w okolicy udało się zdobyć trochę drewna, to można by zbudować łódź i spróbować przebyć pustynię, płynąc Białą Rzeką, ale tu nie ma żadnych drzew...

- Za to jest łódź - oznajmił Jhary-a-Conel.

- Czy powrót do Jeziora Głosów nie będzie niebezpieczny? - wtrąciła Rhalina z niepokojem.

- Jezioro Głosów! - Król Noreg-Dan potrząsnął głową. - Nie idźcie tam, głosy zwabią was w głębinę...

Corum opowiedział o tym, co zaszło, a Król Bez Królestwa słuchał uważnie. Potem uśmiechnął się i był to uśmiech pełen podziwu. Zsiadł z konia i podszedł do Coruma.

- Dziwnie wyglądasz, panie - powiedział - z tą ręką, przepaską na oku i w osobliwej zbroi, ale bez wątpienia jesteś bohaterem i składam ci wyrazy uznania. A także wam wszystkim - dodał zwracając się do pozostałych. - Myślę, że warto wybrać się na plażę po łódź starego Freenshaka. Mój koń może ją tu przyciągnąć!

- Freenshaka? - zdziwił się Jhary.

- To jedno z imion tego stwora, którego napotkaliście. To niezwykle potężny duch wodny, który zjawił się tu, gdy Xiombarg zdobyła władzę. To co, idziemy?

- Idziemy - uśmiechnął się Corum szeroko.

Z pewnym niepokojem wrócili nad brzeg jeziora, ale Freenshak był chyba na razie niegroźny. Bez trudu zaprzęgli konia do łodzi i przeciągnęli ją przez wierzchołek wzgórza. Corum znalazł żagiel i zauważył, że do uchwytów wzdłuż jednej burty przymocowano krótki maszt.

- A co z twoim koniem? - spytał Noreg-Dana, gdy przygotowali stateczek. - Nie zmieści się w łodzi...

- Ciężko mi to przyjdzie - westchnął król głęboko - ale będę go musiał zostawić. Sądzę, że sam będzie bezpieczniejszy niż ze mną, a poza tym zasłużył na odpoczynek, gdyż towarzyszył mi wiernie od czasu, kiedy musiałem uciekać z mojego kraju.

Noreg-Dan rozsiedlał konia i złożył uprząż w łodzi. Następnie przystąpili do najtrudniejszej części zadania, jaką było ściągnięcie stateczku do stóp wzgórza i dalej, aż nad brzeg Białej Rzeki, przez brunatny, duszący pył, tym bardziej nieprzyjemny, że wiedzieli już, czym jest. Koń obserwował ich ze wzniesienia, a potem odwrócił się do nich tyłem. Noreg-Dan w milczeniu opuścił głowę.

Słońce wciąż stało nieruchomo na niebie, nie potrafili więc określić, ile czasu minęło.

Ciecz w rzece była gęstsza niż woda i Noreg-Dan uprzedził ich, by jej nie dotykali.

- Może spalić skórę - wyjaśnił.

- Ale co to właściwie jest? - spytała Rhalina, gdy odbili od brzegu. - Skoro jest tak żrące, to czy nie uszkodzi statku?

- Oczywiście - odparł Król Bez Królestwa. - Ale dopiero po pewnym czasie. Musimy ufać, że nim się to stanie, zdołamy przebyć pustynię. - Jeszcze raz spojrzał na miejsce, gdzie zostawił konia, ale zwierzęcia już nie było. - Niektórzy twierdzą, że podobnie jak ten pył jest wyschniętą krwią śmiertelników, tak Biała Rzeka to przelana w bitwie krew Wielkich Starych Bogów, która nigdy nie wysycha.

- Ależ to niemożliwe. - Rhalina wskazała na łańcuch wzgórz, z którego spływała rzeka. - Ona skądś płynie i dokądś zdąża...

- Tylko na pozór - rzekł Noreg-Dan.

- Na pozór?

- Tym światem rządzi Chaos - przypomniał jej.

Powiał lekki wiatr i wkrótce wzgórza zniknęły im z oczu. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się wokół jedynie Dolina Krwi.

Rhalina zdrzemnęła się nieco, a potem kolejno uczynili to pozostali, gdyż nie było wiele do zrobienia. Kiedy Rhalina obudziła się po raz trzeci, nadal nie zobaczyła nic poza bezkresną Doliną Krwi.

- Tyle przelanej krwi, tyle krwi... - wyszeptała.

Gdy tak płynęli mlecznobiałą rzeką, Noreg-Dan opowiedział im o tym, co przyniosła jego światu władza Xiombarg.

- Wszystkie istoty, które nie podporządkowały się Chaosowi, zostały unicestwione albo - jak w moim przypadku - stary się przedmiotem okrutnych żartów - Władcy Mieczy z nich słyną. Chaos wyzwolił w ludziach wszelkie najbardziej zwyrodniałe instynkty i na świecie zapanował strach. Moja żona i dzieci... - Urwał na moment. - Wszyscy cierpieliśmy. Ale nie mam pojęcia, czy to wszystko wydarzyło się rok czy sto lat temu, gdyż to kolejna ze sztuczek Xiombarg. Zatrzymała słońce, żebyśmy nie wiedzieli, ile czasu upłynęło.

- Jeśli Xiombarg zdobyła władzę wtedy, kiedy Arioch - stwierdził Corum - to od tego czasu upłynęło już dużo więcej niż sto lat, Królu Noreg-Danie...

- Xiombarg sprawiła, że w tym wymiarze czas przestał istnieć - wtrącił Jhary. - Oczywiście w znaczeniu względnym. Czyli upłynęło tu tyle czasu, ile mamy ochotę uznać...

- Właśnie - przytaknął Corum. - Ale powiedz nam, królu, co wiesz o Mieście We Wnętrzu Piramidy. - Wydaje mi się, że początkowo w ogóle nie leżało w tym wymiarze, choć znajdowało się w jednym z Pięciu Wymiarów rządzonych obecnie przez Xiombarg. Uciekając przed Chaosem, przemieszczało się z jednego wymiaru w drugi, ale w końcu nastąpił kres tej ucieczki i miasto musiało poprzestać na obronie przed atakami Królowej Xiombarg. Jak słyszałem, straciła w tej walce wiele energii. Prawdopodobnie dlatego ja i jeszcze kilku do mnie podobnych ciągle pozostaje przy życiu. Zresztą nie wiem.

- A więc są i inni?

- Tak. Wędrowcy jak ja. Przynajmniej kiedyś byli. Może do tej pory Xiombarg już ich dopadła...

- Albo znaleźli Miasto We Wnętrzu Piramidy.

- I to możliwe.

- Xiombarg skupiła swą uwagę na wydarzeniach rozgrywających się w sąsiednim świecie - powiedział Jary z przekonaniem. - Interesuje ją przede wszystkim rezultat toczących się tam zmagań pomiędzy sługami Chaosu a poddanymi Ładu.

- Tym lepiej dla ciebie, Książę Corumie - zauważył Noreg-Dan. Bo gdyby wiedziała, że pogromca Ariocha znajduje się teraz w zasięgu jej ręki, mogłaby go zniszczyć...

- Nie mówmy już o tym - przerwał Corum.

Biała Rzeka wciąż płynęła naprzód i zaczęli się zastanawiać, że skoro w tym świecie nie istnieje Czas, to równie dobrze tak rzeka, jak i Dolina Krwi, mogą naprawdę nie mieć końca.

- Czy Miasto We Wnętrzu Piramidy ma jakąś nazwę? - zainteresował się Jhary.

- Myślisz, że to twój Tanelorn? - spytała Rhalina.

- Nie - uśmiechnął się Jhary i potrząsnął głową. - Znam Tanelorn i myślę, że ten opis do niego nie pasuje.

- Niektórzy twierdzą, że jest zbudowane wewnątrz ogromnej przezroczystej piramidy - powiedział Noreg-Dan. - Inni utrzymują, że samo ma kształt piramidy, jak wielki siccurat. Obawiam się, że wokół tego miasta narosło wiele legend.

- Nie pamiętam, bym napotkał takie miasto podczas moich podróży - stwierdził Jhary.

- Ten opis - wtrącił Corum - przypomina mi wielkie Napowietrzne Miasto, takie jak to, które rozbiło się na Równinie Broggfythus w czasie ostatniej wielkiej bitwy pomiędzy Vadhaghami i Nhadraghami. Krążyły o nich legendy, ale wiem, że przynajmniej jedno istniało naprawdę, gdyż jego szczątki leżały w pobliżu Zamku Erorn, gdzie się urodziłem. Zarówno Vadhaghowie, jak i Nhadraghowie posiadali takie miasta i mogły one poruszać się między wymiarami. Ale ten etap w naszej historii się skończył, miasta zniknęły, a my zamknęliśmy się w wygodnych zamkach... - Powstrzymał się, by już nic więcej nie powiedzieć, gdyż przyniosłoby to jedynie ból. - To może być jedno z takich miast - dorzucił bez przekonania.

- Lepiej skierujmy łódź do brzegu - zawołał radośnie Jhary.

- Dlaczego? - Corum siedział zwrócony twarzą do rufy.

- Bo chyba dotarliśmy do kresu Białej Rzeki i Doliny Krwi.

Corum odwrócił się i w jednej chwili poderwał się na nogi. Zmierzali w stronę przepaści. Dolina kończyła się niby ucięta gigantycznym nożem, a nurt Białej Rzeki spadał w otchłań.

Rozdział trzeci

BESTIE Z OTCHŁANI

Biała Rzeka burzyła się i huczała, zbliżając się do krawędzi urwiska. Corum i Jhary wyswobodzili wiosła i pomagali sobie nimi, by skierować rozkołysaną łódź do brzegu.

- Rhalino, przygotuj się do skoku! - krzyknął Corum.

Wstała trzymając się masztu. Król Noreg-Dan uspokajał ją.

Łódź rzuciło ponownie na środek rzeki, lecz w chwilę później, równie niespodziewanie, inna fala pchnęła ją z powrotem do brzegu. Manipulując wiosłem Corum zachwiał się i niemal wypadł za burtę. Szum wody zagłuszał ich głosy. Przepaść była coraz bliżej i zaledwie chwile dzieliły ich od stoczenia się w otchłań. Przez chmurę wodnego pyłu książę dostrzegł majaczący w oddali próg skalny. Pozostawał im do niego jeszcze z kilometr.

- Rhalino, teraz! - zawołał Corum, gdy łódź zaszorowała po dnie.

Skoczyła, a zaraz za nią, wymachując rękami, Noreg-Dan. Upadła twarzą w krwawy pył.

Po nich wyskoczył Jhary, ale ponieważ łódź znowu zwróciła się ku środkowi rzeki, wylądował na mieliźnie i z trudem brnął do brzegu, krzycząc na Coruma.

Książę pamiętał to, co Noreg-Dan mówił o właściwościach białej cieczy, ale nie miał wyboru. Zacisnął usta i skoczył do rzeki. Walczył z całych sił, aby dopłynąć do brzegu, gdyż zbroja ściągała go w dół.

Lecz jej ciężar pomógł mu zarazem pokonać siłę prądu i wreszcie jego stopy dotknęły dna. Drżąc z wyczerpania wspiął się na urwisty brzeg. Po całym ciele spływały mu kropelki białego płynu.

Ciężko dysząc padł na ziemię i obserwował stateczek, który dotarł do przepaści, a potem zniknął mu z oczu.

Posuwali się wzdłuż krawędzi urwiska. Chwiejąc się na nogach i brnąc po kostki w rdzawym pyle, wciąż oddalali się od Białej Rzeki. Gdy huk wody nieco przycichł, stanęli, żeby zastanowić się sytuacją.

Otchłań zdawała się bezkresna. Idealnie równa krawędź przepaści ciągnęła się jak okiem sięgnąć, a urwisko opadało stromo w dół. Na pewno nie był to twór natury. Odnosiło się wrażenie, iż ktoś zaplanował kilometrowej głębokości i szerokości kanał pomiędzy dwiema skalnymi ścianami.

Zbliżyli się do skraju przepaści i spojrzeli w czeluść otchłani. Corumowi zakręciło się w głowie i musiał cofnąć się o krok. Ściany urwiska były zbudowane z tego samego ciemnego obsydianu co góry, które wcześniej przemierzali, ale w przeciwieństwie do nich odznaczały się idealną gładkością. Daleko, daleko w dole unosiły się żółtawe opary zasłaniając dno - jeśli dno w ogóle istniało. Zapierająca dech w piersiach perspektywa, jaką mieli przed oczyma, zupełnie przytłoczyła czwórkę ludzi. Obejrzeli się na Dolinę Krwi. Ciągnęła się monotonnie aż po horyzont. Starali się dojrzeć jakieś szczegóły przeciwległej ściany skalnej, ale była za daleko.

Lekka mgiełka przesłaniała słońce, które nadal stało w zenicie.

Drobne na tle bezkresu sylwetki powoli ruszyły dalej wzdłuż urwiska, zostawiając za plecami Białą Rzekę.

- Królu - zwrócił się w końcu Corum do Noreg-Da-na - czy słyszałeś kiedyś o tym miejscu?

- Nigdy nie wiedziałem, co naprawdę leży za Doliną Krwi - potrząsnął głową - ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Może to coś nowego...

- Nowego? - Rhalina spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Co masz na myśli?

- Chaos nieustannie zmienia krajobraz, stosuje nowe sztuczki, stroi sobie żarty. Może Królowa Xiombarg wie, że tu jesteśmy i bawi się z nami w kotka i myszkę...

- To byłoby w stylu Królowej Chaosu. - Jhary podrapał kota za uszami. - Podejrzewam jednak, że dla pogromcy swego brata przygotowałaby coś znacznie gorszego.

- Może to dopiero początek - podsunęła Rhalina. - Może Xiombarg dopiero szykuje się do prawdziwej zemsty...

- Nie sądzę - upierał się Jhary. - Walczyłem przeciwko Chaosowi, który w wielu światach przybierał bardzo różne formy, ale wiem, że zawsze jest porywczy i działa bez zastanowienia. Myślę, że gdyby Xiombarg wiedziała, że jest tu Książę Corum, to do tej pory na pewno by się ujawniła. Nie, ona ciągle skupia swoją uwagę na wydarzeniach rozgrywających się w świecie, który opuściliśmy - co zresztą wcale nie oznacza, że nic nam nie grozi - dodał z bladym uśmiechem.

- Na pewno grozi nam głód - stwierdził Corum. - Nie mówiąc już o całej reszcie. To miejsce jest zupełny pustkowiem. Nigdzie nie da się tędy dojść, nie można stąd zejść, nie ma również drogi odwrotu...

- Musimy iść naprzód, póki gdzieś nie dojdziemy albo nie napotkamy ścieżki prowadzącej w dół - powiedziała Rhalina. - Przecież to urwisko musi się gdzieś kończyć.

- Może i tak. - Noreg-Dan pocierał wychudzoną twarz. - Ale przypominam ci jeszcze raz, że ten świat został całkowicie opanowany przez Chaos. Z tego, co mówiliście o świecie Ariocha, wnoszę, że nigdy nie zyskał takiej władzy jak Xiombarg - był najsłabszym z Władców Mieczy. Podobno Mabelode, Król Mieczy, jest jeszcze potężniejszy od Xiombarg. Jego świat to będąca w nieustannym ruchu substancja, zdolna w mgnieniu oka przybrać nową formę...

- W takim razie mam nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli go odwiedzać - mruknął Jhary. - Ta sytuacja już dostatecznie mnie przeraża. Widziałem Absolutny Chaos i wcale mi się to nie podobało.

Wciąż szli nie kończącym się brzegiem otchłani.

Otumaniony zmęczeniem i monotonią krajobrazu Corum dopiero po chwili spostrzegł, że niebo pociemniało. Spojrzał w górę. Czyżby słońce się poruszyło?

Ale słońce wciąż tkwiło w tym samym miejscu. Natomiast pojawiła się skądś czarna wirująca chmura ł przecinając niebo zmierzała w kierunku przeciwległej ściany przepaści. Nie potrafił ocenić, czy był to wynik działania magicznych sił, czy też zjawisko naturalne. Zatrzymał się. Ochłodziło się nieco. Teraz i inni dostrzegli chmurę.

W oczach Noreg-Dana odmalowało się przerażenie. Mocniej otulił się swoim zniszczonym skórzanym płaszczem i oblizał nerwowo usta.

Nagle mały kot oderwał się od ramienia Jharego i poszybował w górę na swych czarnych, biało zakończonych skrzydłach. Jął zataczać koła nad czeluścią, niemal niknąc im z oczu. Jhary również się zaniepokoił, gdyż zachowanie zwierzątka nie było naturalne.

Rhalina przysunęła się do Coruma i położyła mu rękę na ramieniu. Przytulił ją do siebie i popatrzył w niebo, na czarne kłęby chmur pędzące znikąd donikąd.

- Czy widziałeś kiedyś coś podobnego, Królu Noreg-Danie? - zawołał Corum w panującym półmroku. - Czy sądzisz, że to coś oznacza?

- Nie - Noreg-Dan potrząsnął głową - jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem, ale to na pewno nie jest przypadkowe. Obawiam się, że to zapowiedź jakiegoś niebezpieczeństwa grożącego nam ze strony Chaosu. Byłem świadkiem podobnych znaków.

- Lepiej przygotujmy się na to, co może nadejść. - Książę wyciągnął długi miecz Vadhaghów i odrzucił w tył szkarłatny płaszcz, odsłaniając srebrną kolczugę. Inni także dobyli broni i stojąc na krawędzi czeluści czekali na to, co miało im zagrozić.

Nagle znów pojawił się Wąsacz. Miauczał przeraźliwie, usiłując zwrócić ich uwagę. Najwyraźniej dostrzegł coś w otchłani. Przysunęli się do krawędzi i spojrzeli w dół.

W żółtej mgle poruszał się czerwonawy cień. Stopniowo zaczął się z niej wyłaniać, aż w końcu przybrał konkretne kształty.

Stwór unosił się na falujących, purpurowych skrzydłach, a jego wykrzywiony pysk przypominał głowę rekina. Wyglądał jak istota, która powinna raczej zamieszkiwać morze, niż poruszać się w powietrzu. Potwierdzał to jeszcze sposób, w jaki leciał - kołysał powoli skrzydłami, jakby poruszał się w wodzie. Czerwoną paszczę wypełniały dwa rzędy długich, ostrych kłów. Był wielkości dużego byka, a jego skrzydła rozpościerały się niemal na dziesięć metrów.

Wyłonił się z przerażającej czeluści, otwierając i zamykając szczęki, jakby już gotował się do uczty. W błyszczących złotych ślepiach czaiły się głód i wściekłość.

- To Ghanh -oznajmił z rozpaczą Noreg-Dan. - Ten sam Ghanh, który wiódł Hordę Chaosu, kiedy napadła na mój kraj. To jeden z ulubionych stworów Królowej Xiombarg. Zabije nas, nim zdołamy zadać choćby jeden cios.

- A więc w tym świecie nazywacie go Ghanhem? - zainteresował się Jhary. - Już go kiedyś widziałem i, o ile pamiętam, został pokonany.

- Jak zdołano go pokonać? - spytał Corum. Ghanh ciągle wznosił się na skrzydłach, szybko zbliżając się w ich kierunku.

- Tego akurat nie pamiętam.

- Jeśli się rozdzielimy, będziemy mieli większe szansę - rzucił Corum, odsuwając się od krawędzi przepaści. - Szybko.

- Wybacz mi tę propozycję, przyjacielu - rzekł Jhary również się cofając - ale myślę, że twoi sprzymierzeńcy z krainy cieni bardzo by się teraz przydali.

- Tymi sprzymierzeńcami są obecnie czarne ptaki, z którymi walczyliśmy w górach. Czy zdołają pokonać Ghanha?

- Radzę, żebyś się o tym przekonał.

Książę zsunął z oka przepaskę i raz jeszcze spojrzał w krainę cieni. Ujrzał grupę siedzących nieruchomo czarnych ptaków. Każdy z nich miał na piersi ślad po zakrzywionej włóczni Vadhaghów. Zauważyły Coruma i rozpoznały go. Jeden z nich otworzył dziób i zaskrzeczał tak żałośnie, że książę niemal poczuł dla niego litość.

- Czy potraficie zrozumieć to, co mówię? - spytał.

- Corumie! - usłyszał głos Rhaliny. - On już prawie tu jest!

- Rozumiemy-cię-panie. Czy-masz-dla-nas-zdobycz? - przemówił jeden z ptaków.

- Tak - Corum zadrżał. - Jeśli potraficie ją sobie wziąć.

Ręka Kwilą sięgnęła w głąb mrocznej jaskini i przywołała ptaki. Z przeraźliwym szumem wzbiły się w niebo.

Przefrunęły do świata, gdzie Corum i jego towarzysze czekali na atak Ghanha.

- Tam - wskazał książę. - Oto wasz łup.

Okaleczone, półmartwe, półżywe ptaki wzbiły się jeszcze wyżej i zaczęły krążyć nad Ghanhem. Potwór minął skalną krawędź i na widok czworga ludzi otworzył paszczę i wydał przeraźliwy krzyk.

- Uciekajmy! - zawołał Corum.

Biegli zapadając się w głębokim, krwawym pyle, a Ghanh krzyknął ponownie, nie mogąc się zdecydować, z którym z nich ma się rozprawić na początek.

Corum zakrztusił się, gdy doleciał go cuchnący oddech potwora. Obejrzał się na moment. Przypomniał sobie, jak tchórzliwe były ptaki i jak długo wahały się, nim ich zaatakowały. Czy się odważą - nawet jeśli to oznaczało uwolnienie z Otchłani - zaatakować Ghanha?

Tym razem jednak ptaki z niebywałą prędkością rzuciły się w dół. Ghanh, nieświadom ich obecności, krzyknął zdumiony, gdy zatopiły dzioby w jego miękkiej głowie. Kłapnął zębami, chwytając dwa z nich w paszczę. Jednak nawet do połowy pożarte przez potwora, nie przestawały go dziobać, gdyż jako martwych nie można ich było zabić po raz drugi.

Trzepoczące nisko nad ziemią skrzydła Ghanha wzniecały ogromną chmurę rdzawego pyłu, która przesłaniała Coru-mowi i jego towarzyszom przebieg walki. Ghanh wił się, uskakiwał, kłapał paszczą i ryczał głośno, ale dzioby czarnych ptaków bezlitośnie uderzały w jego czaszkę. Potwór cofnął się nieco i przewrócił na grzbiet. Owinął się skrzydłami, usiłując osłonić głowę, i tak przedziwnie skurczony toczył się coraz dalej i dalej. Ptaki wzbiły się w powietrze, potem znowu opadły i nie przestając kłapać dziobami usiłowały dopaść wijący się kokon. Ghanh cały ociekał zieloną krwią, do której lepił się brunatny pył.

W pewnej chwili niespodziewanie przetoczył się nad krawędzią i spadł w przepaść. Przyjaciele rzucili się naprzód, żeby zobaczyć, co się stanie. Kurz zatykał im płuca i piekł w oczy, dostrzegli jednak spadającego Ghanha. Rozpostarł skrzydła, by spowolnić upadek, ale na więcej nie miał już sił; nieuchronnie opadał na dno przepaści, a czarne ptaki dziobały jego odsłoniętą głowę. W końcu wszystko zniknęło w żółtej mgle.

Corum czekał, ale nic się z niej nie wyłoniło.

- Czy to znaczy, Corumie, że nie masz już sprzymierzeńców w krainie cieni? - spytał Jhary. - Ptaki nie zabrały przecież swojej zdobyczy...

- Obawiam się, że masz rację - przyznał książę. Ponownie uniósł przepaskę i ujrzał, że straszliwa, lodowata jaskinia jest pusta. - Tak, nikogo tam nie ma.

- A więc jesteśmy w martwym punkcie. Ptaki nie zabiły Ghanha i same też nie zostały zniszczone - podsumował Jhary-a-Conel. - No, ale przynajmniej jedno niebezpieczeństwo zostało oddalone... Ruszajmy dalej.

Czarne chmury przestały płynąć po niebie. Zatrzymały się w miejscu, przesłaniając słońce. Oni zaś posuwali się naprzód pod tą czarną zasłoną.

Corum spostrzegł, że od chwili, gdy ptaki odpędziły Ghanha, Jhary intensywnie nad czymś rozmyśla.

- Co cię niepokoi? - spytał wreszcie.

- Przyszło mi na myśl - rzekł towarzysz bohaterów, poprawiając szeroki kapelusz - że jeśli Ghanh nie zginął, tylko powrócił do swego legowiska, i skoro - jak mówi Król Noreg-Dan, jest on ulubieńcem Xiombarg, to niebawem królowa dowie się, że tu jesteśmy - a może już wie. Jeśli tak się stanie, to niewątpliwie postanowi nas ukarać za to, co zrobiliśmy z Ghanhem... Corum zdjął hełm i przygładził włosy. Spojrzał na Noreg-Dana, który z uwagą słuchał Jharego.

- To prawda - westchnął Król Bez Królestwa. - Musimy być gotowi na rychłe spotkanie z Królową Xiombarg - albo przynajmniej z jej kolejnymi sługami, jeśli ona sama ciągle jeszcze nie domyśla się, że to pogromca jej brata zjawił się tutaj i bierze nas za zwykłych śmiertelników...

Rhalina szła na przedzie, niezbyt zainteresowana toczącą się rozmową.

- Patrzcie! - krzyknęła nagle, wskazując ręką przed siebie.

Podbiegli do niej i ujrzeli, że w równej krawędzi skały widnieje kwadratowe wycięcie wysokością nieco przewyższające wzrost człowieka. Zgromadziwszy się wokół stwierdzili, że w dół urwiska prowadzą schody. Miały nie więcej niż pół metra szerokości i biegły pionowo w dół, równolegle do skalnej ściany, kilometr niżej ginąc w żółtej mgle. Straciwszy choć na chwilę równowagę, każdy schodzący niechybnie runąłby prosto w przepaść.

Corum przypatrywał się w milczeniu skalnym stopniom. Czy istniały naprawdę? A może była to tylko sztuczka Xiombarg? Czy nie znikną nagle, gdy oni będą w pół drogi - jeśli w ogóle zdołają zajść tak daleko?

Lecz do wyboru mieli jedynie mozolnie posuwać się wzdłuż krawędzi, by w końcu prawdopodobnie z powrotem znaleźć się nad Białą Rzeką. Książę zaczynał bowiem podejrzewać, że Dolina Krwi miała kształt kolisty, w jej środku znajdowało się Jezioro Głosów i góry, a dokoła otaczała ją Otchłań.

Westchnąwszy ciężko, Corum ostrożnie stanął na pierwszym stopniu i na chwiejnych nogach, plecami opierając się o gładką ścianę, zaczął schodzić w dół.

Cztery małe postacie powoli posuwały się po śliskich schodach, aż wreszcie krawędź urwiska pogrążyła się w mroku, dno zaś ciągle jeszcze ginęło w żółtej mgle. Ich wędrówce towarzyszyła przerażająca cisza. Bali się odezwać czy zrobić zbędny ruch, który mógłby rozproszyć ich uwagę; z trudem pokonywali stopień za stopniem. Kręciło im się w głowach, a otchłań zdawała się ściągać ich w dół. Przyciskając się do lodowatej skały, dygotali z zimna. Byli przekonani, że jeszcze parę kroków, a stracą równowagę i spadną prosto w żółtą mgłę.

I wtedy usłyszeli hałas. Wydobywał się z mgły. Chrząka-nie, sapanie, prychanie i rechotanie, które z każdym krokiem stawało się coraz głośniejsze.

Corum zatrzymał się i obejrzał na towarzyszy, którzy oparci o skałę także nasłuchiwali. Tuż za nim stała Rhalina, potem Jhary, a na końcu Król Bez Królestwa.

- Znam ten odgłos - odezwał się Noreg-Dan. - Już go kiedyś słyszałem.

- Co to takiego? - szepnęła Rhalina.

- Taki hałas powodują tylko bestie Kiombarg. Mówiłem wam, że Ghanh stał na czele Hordy Chaosu. Cóż, te odgłosy to właśnie oni. Powinniśmy byli się domyślić, co kryje się za tą żółtą mgłą...

Corum poczuł, jak ogarnia go lodowaty chłód. Spojrzał w dół, gdzie oczekiwały ich niewidoczne Bestie z Otchłani.

Rozdział czwarty

RYDWANY CHAOSU

- Co teraz zrobimy? - szepnęła Rhalina. - Co możemy zrobić przeciwko nim?

Corum nie odpowiedział. Przytrzymując się sześciopalcą ręką, aby zachować równowagę, wyciągnął miecz.

Dopóki żył Ghanh, nie mogli liczyć na pomoc z krainy cieni.

- Słyszycie? - zapytał Jhary. - To dziwne... skrzypienie...?

Corum skinął głową. Skrzypieniu towarzyszyło dudnienie, a wszystko razem wydawało się jakby znajome. Zlewało się w jedno z prychaniem, sapaniem i groźnymi pomrukami, dochodzącymi z żółtej mgły.

- Nic nie możemy na to poradzić - rzekł w końcu Corum. - Musimy iść dalej, mając nadzieję, że wkrótce osiągniemy dno Otchłani. Tam przynajmniej będziemy mniej odsłonięci i łatwiej przyjdzie nam walczyć z tym, co powoduje ten hałas... cokolwiek to jest...

Zaczęli ostrożnie schodzić dalej, wypatrując pierwszych śladów Bestii.

Stopa Coruma dotknęła dna, nim zdążył to sobie w pełni uświadomić. Tak przyzwyczaił się do schodzenia, że niemal odruchowo przyciskał się do skały, szukając nogą kolejnego stopnia. Lecz teraz stopnie się skończyły. Zobaczył nierówny, kamienisty grunt, ginący w żółtej mgle, ale nie było ani śladu żywej istoty.

Pozostali stanęli obok niego. Wciąż słyszeli chrząkanie i rechotanie i czuli obrzydliwy odór, lecz źródło tych dźwięków i zapachów nadal pozostawało niewidoczne. Nie ustawało też skrzypienie i dudnienie.

W końcu Corum zobaczył to, co było ich przyczyną.

- Na Miecz Elrika! - jęknął Jhary. - To Rydwany Chaosu. Powinienem był się domyślić!

Z mgły z turkotem wyłoniły się wielkie rydwany, ciągnięte przez gadopodobne bestie. Wypełniały je najrozmaitsze, mniej lub bardziej zdeformowane istoty. Niektóre siedziały na grzbietach innych. Wszystkie miały coś z człowieka, były odziane w zbroje i dzierżyły broń. Przypominały wieprze, psy, krowy, żaby, konie; zwierzęta przekształcone w karykatury ludzi.

- Czy to Chaos tak zmienił te zwierzęta? - spytał Corum zduszonym głosem.

- Mylisz się, Corumie - rzekł Jhary.

- Co masz na myśli?

- Te bestie - odezwał się Król Bez Królestwa - były niegdyś ludźmi. Wielu z nich to moi dawni poddani, którzy sprzymierzyli się z Chaosem, gdyż widzieli, że jest potężniejszy od Ładu...

- I taką otrzymali zapłatę? - wtrąciła Rhalina, patrząc na potwory z obrzydzeniem.

- Myślę, że nie są świadomi swej przemiany - odparł Jhary cicho. - Zbyt się zdegenerowali, by zachować wiele wspomnień z poprzedniego życia.

Skrzypiąc kołami rydwany - wraz ze swymi parskającymi, ryczącymi i wyjącymi załogami - zbliżyły się jeszcze bardziej.

Nie pozostało im nic innego, jak rzucić się do ucieczki. Biegli z mieczami w dłoniach po wyboistym gruncie, krztusząc się odorem bijącym od Hordy Chaosu i lepką żółtą mgłą.

Stado zawyło radośnie, woźnice zacięli swe bestie i rydwany przyśpieszyły. Upiorne, zdeformowane stworzenia rozkoszowały się polowaniem.

Osłabieni wcześniejszymi przeżyciami oraz brakiem wody i żywności wędrowcy nie mogli szybko biec i w końcu wyczerpani przycupnęli za wielkim głazem. Rydwany z diabelskimi, odczłowieczonymi istotami pędziły na nich z łoskotem, niosąc z sobą kakofonię dźwięków i przyprawiającą o mdłości woń.

Corum miał nadzieję, że rydwany ich ominą, ale bestie Chaosu dobrze widziały we mgle, i już pierwszy pojazd skręcił w ich kierunku. Książę wspiął się na głaz, aby znaleźć się wyżej niż przeciwnicy. Uderzył pięścią świniopodobną istotę, która wdrapała się jego śladem. Trafił ją w twarz, ale ona zamachnęła się nabijaną mosiężnymi ćwiekami maczugą. Corum pchnął ją mieczem i bestia padła w konwulsjach. Także i inni zostali zaatakowani. Rhalina skutecznie broniła się mieczem. Cała trójka walczyła zwrócona plecami w stronę głazu, podczas gdy stojący z drugiej strony Corum ubezpieczał ich od tyłu. Nagle skoczyło na niego jakieś psopodobne zwierzę. Miało hełm i pancerz. Zatopiło długie kły w jego ramieniu. Jednym potężnym uderzeniem miecza rozłupał bestii pysk. Zmienione w łapy ręce chwytały go za płaszcz, za buty, szarpały go pazurami. Miecze i maczugi wściekle uderzały tuż koło jego stóp, a kłębiący się tłum stworzeń usiłował wspiąć się za nim po skale. Corum deptał bestie po palcach, odrąbywał kończyny, ciął mieczem po oczach, zatapiał ostrze w sercach, a strach, który przez cały czas ściskał mu gardło, tylko dodawał księciu sił.

Hałas wzniecany przez Hordę Chaosu coraz mocniej dźwięczał mu w uszach. Z mgły wyłaniały się kolejne rydwany, aż wreszcie kilka ich setek otoczyło skałę.

Stało się dla niego jasne, że stado nie zamierzało na razie zabijać przeciwników. Bestie, gdyby tylko chciały, dawno zdołałyby to uczynić. Zapewne planowały poddać ich torturom albo zmienić w podobne do siebie istoty.

Corum ze zgrozą przypomniał sobie, jak torturowali go Mabdeńczycy, i walczył jeszcze usilniej, pragnąc sprowokować któregoś z członków stada, by go zabił.

Z wolna szala przechylała się na korzyść atakujących bestii. W końcu wokół głazu spiętrzyło się tyle trupów, że żadne z trójki towarzyszy Coruma nie było w stanie choćby unieść ręki, i wszyscy znaleźli się w pułapce. Tylko książę walczył nadal, siekąc wszystkich, którzy usiłowali go pochwycić. Jednak w pewnej chwili jakieś stworzenie, wspiąwszy się na skałę, chwyciło go od tyłu za nogi i ściągnęło w dół, gdzie znajdowali się rozbrojeni i skrępowani Rhalina, Jhary i Król Bez Królestwa.

Przez szeregi Hordy Chaosu przecisnął się ktoś o wydłużonym końskim pysku. Wydął pogardliwie wargi, odsłaniając wielkie, pożółkłe zęby, i zarżał radośnie. Poprawił hełm, po czym buńczucznie wsparł dłonie na biodrach.

- Nie wiem, czy mamy się wami zająć sami - odezwał się - czy też zabrać was do naszej pani? Być może zainteresujecie Królową Xiombarg...

- Czemu miałaby ją interesować czwórka zwykłych śmiertelników? - rzekł Corum.

- Może jesteście kimś więcej? - Człowiek-koń wyszczerzył zęby. - Na przykład wysłannikami Ładu?

- Wiesz, że Ład już tu nie panuje!

- Lecz Ład może chcieć znów tu panować, a wy mogliście przybyć z innego wymiaru.

- Nie poznajesz mnie?! - zawołał Noreg-Dan.

Człowiek-koń podrapał się w głowę i spojrzał tępo na Króla Bez Królestwa.

- Skąd miałbym cię znać?

- Ja ciebie znam. Dostrzegam ślady twych pierwotnych rysów...

- Milcz! Nie wiem, o czym mówisz! - Człowiek-koń wyciągnął do połowy sztylet. - Milcz!

- Nie możesz znieść tej myśli! - krzyknął Noreg-Dan. - Nazywałeś się Polib-Bav i byłeś Księciem Temu!

Związałeś swój los z Chaosem, jeszcze zanim upadło moje królestwo...

- Nie! - prychnął człowiek-koń potrząsając głową.

W jego oczach pojawił się strach.

- Jesteś Polib-Bav i byłeś zaręczony z moją córką, którą twoja Horda Chaosu... Nieee! Nie potrafię o tym myśleć!

- Pamięć cię zawodzi - przerwał Polib-Bav ochryple. - Jestem jedynie tym, kim jestem.

- Więc jak się nazywasz? - rzucił Noreg-Dan. - Jak się nazywasz, jeśli nie Polib-Bav, Książę Ternu?

Człowiek-koń uderzył go w twarz swoją niezgrabną dłonią.

- Kim jestem? Jestem poddanym Królowej Xiombarg, a nie twoim.

- Nie pozwoliłbym ci na służbę u mnie - odparł król szyderczo. Z jego górnej wargi spływała krew. - Och, spójrz, czym się stałeś, Polib-Bavie.

- Żyję. - Człowiek-koń odwrócił się. - Dowodzę tym wojskiem.

- Żałosnym wojskiem potworów! - roześmiał się Jhary.

Krowopodobna istota kopnęła go kopytem w żołądek i towarzysz bohaterów jęknął z bólu. Zdołał jednak unieść głowę i zaśmiać się ponownie.

- Wasza degeneracja dopiero się zaczyna. Widziałem, czym stają się ludzie służący Chaosowi - bezkształtnymi, bezwolnymi, cuchnącymi potworami!

- I co z tego? - powiedział Polib-Bav łagodniej. - Decyzja została podjęta. Nie można jej odwrócić. Królowa Xiombarg przyrzekła nam wieczne życie.

- I będzie wieczne - stwierdził Jhary. - Tyle że nie będzie to życie. W ciągu wieków podróżowałem po wielu krainach i widziałem, do czego prowadzi Chaos - do stagnacji. Tylko ta jest wieczna, chyba że Ład do niej nie dopuści.

Człowiek-koń parsknął z obrzydzeniem.

- Zabierzcie ich do rydwanu - mojego rydwanu. Zawieziemy ich do Królowej Xiombarg.

- Niegdyś byłeś przystojny, książę. - Noreg-Dan jeszcze raz spróbował podjąć rozmowę. - Moja córka cię kochała, a ty kochałeś ją. Wtedy byłeś mi wierny.

- A teraz jestem wierny Królowej Xiombarg. - Polib-Bav odwrócił się. - Teraz to jest jej świat. Shalod, Lord Ładu, uciekł i nigdy już tu nie wróci. Jego wojsko i sprzymierzeńcy, jak dobrze wiesz, zostali rozgromieni w Dolinie Krwi... - Polib-Bav wskazał w górę. Wziął cztery miecze, które podała mu żabopodobna istota, i wsunął je pod pachę. - Zabierzcie ich do rydwanu. Jedziemy do pałacu królowej.

Gdy siłą umieszczono Coruma wraz z pozostałymi w rydwanie Polib-Bava, ogarnęła go rozpacz. Ręce skrępowano mu z tyłu mocnymi powrozami i nie widział żadnych szans ucieczki. Kiedy postawią go przed obliczem Królowej Xiombarg, ta natychmiast go rozpozna. Zniszczy go, podobnie jak pozostałych, i przepadnie cała nadzieja na uratowanie Lywm-an-Esh. Po zwycięstwie Króla Lyra siły Chaosu umocnią swą potęgę. Zostanie przyzwany Władca Mieczy i wszystkie Piętnaście Wymiarów znajdzie się całkowicie pod kontrolą Lordów Entropii.

Leżał wraz z towarzyszami u stóp Polib-Bava, a Rydwany Piekła ruszyły po dnie otchłani. Koła skrzypiały i stukotały, podskakując na kamieniach, i wkrótce Corum stracił przytomność.

Obudził się, mrużąc oczy przed intensywnym światłem. Mgły już nie było. Uniósł głowę i ujrzał wznoszące się za nimi gigantyczne urwisko. Domyślił się, że opuścili już otchłań. Poruszali się przez rzadki las porośnięty karłowatymi, usychającymi drzewkami. Odwrócił poobijaną głowę i spojrzał na Rhalinę. Widać było, że płakała, lecz teraz próbowała się uśmiechnąć.

- Wyjechaliśmy z otchłani tunelem, jakieś kilka godzin temu - wyjaśniła. - Do pałacu królowej musi być daleko. Zastanawiam się, dlaczego nie użyją magicznych sposobów, aby się tam dostać szybciej?

- Chaos jest kapryśny - odezwał się leżący obok niej Jhary-a-Conel. - A poza tym w świecie bez czasu nie trzeba się śpieszyć.

- Co się stało z twoim kotkiem? - spytał Corum.

- Okazał się mądrzejszy ode mnie. Odleciał. Nie widziałem...

- Cisza! - wrzasnął powożący rydwanem człowiek-koń. - Denerwuje mnie ta wasza paplanina.

- A może cię niepokoi? - zasugerował Jhary. - Może przypomina ci, że kiedyś też potrafiłeś logicznie myśleć i poprawnie się wypowiadać...

Polib-Bav kopnął go w twarz i Jhary jęknął, a z nosa buchnęła mu krew.

Corum ryknął i szarpnął więzy. Ujrzał w górze końską twarz Polib-Bava i usłyszał jego śmiech.

- Sam wyglądasz dość groteskowo, przyjacielu - z tą przeszczepioną ręką i dziwacznym okiem. Gdybym nie wiedział prawdy, rzekłbym, że służysz Chaosowi.

- Może tak jest - powiedział Corum. - Nie pytałeś o to. Po prostu założyłeś, że służę Ładowi.

Polib-Bav zmarszczył brwi, lecz zaraz potem jego tępa twarz się rozpogodziła.

- Próbujesz mnie podejść. Nie zrobię nic, dopóki nie zobaczy cię Królowa Xiombarg... - Machnął lejcami i zaprzęg przyśpieszył. - W końcu to chyba ty i twoi przyjaciele zabiliście najsilniejszego członka naszego oddziału. Widzieliśmy, jak zaatakował, a potem znikł.

- Masz na myśli Ghanha? - upewnił się Corum, czując jak wstępuje w niego otucha. - Ghanha!

W tej samej chwili Ręka Kwilą raz jeszcze poruszyła się z własnej woli i rozerwała pęta krępujące nadgarstki Coruma.

- Widzisz! - wykrzyknął Polib-Bav tryumfalnie. - To ja cię podszedłem. Wiedziałeś, że to Ghanh został zabity. A zatem to... Co?! Uwolniłeś się! - Ściągnął lejce. - Zatrzymać się! - Wyciągnął miecz, lecz Corum przetoczył się po podłodze rydwanu i zeskoczył na ziemię. Zerwał przepaskę i natychmiast ujrzał jaskinię w krainie cieni, skąd poprzednio przybywali jego sprzymierzeńcy. Tam ze zmasakrowaną głową, w kałuży zakrzepłej krwi, leżał Ghanh.

Podczas gdy wojownicy Polib-Bava rzucili się w stronę Coruma, Ręka Kwilą przekroczyła granicę krainy cieni i skinęła na Ghanha, który niechętnie uniósł martwy łeb.

- Wypełnisz mój rozkaz - oznajmił Corum. - Potem będziesz wolny. Ale, żeby okupić uwolnienie, musisz zabić wiele ofiar.

Ghanh nie odezwał się, lecz błysnąwszy kłami ryknął, jakby chcąc potwierdzić to, że zrozumiał.

- Chodź! - zawołał Corum. - Chodź po swoją zdobycz.

Purpurowe skrzydła Ghanha drgnęły i bestia powoli wyfrunęła z jaskini, opuszczając krainę cieni i raz jeszcze wkraczając w świat, z którego usunęły ją ptaki.

- Ghanh wrócił! - krzyknął Polib-Bav radośnie. - O, najdroższy, wróciłeś do nas!

Bestie znów pochwyciły Coruma, lecz tym razem książę się uśmiechał. Patrzył, jak Ghanh wydawszy z siebie krzyk udręki przygniótł potężnym cielskiem pobliski rydwan, owinął go skrzydłami i metodycznie miażdżył wszystkich w środku.

Stworzenia trzymające Coruma były tak zaskoczone, że zdołał się wyswobodzić. Rzuciły się na niego, lecz Ręka Kwilą pierwszemu rozwaliła łeb, a kolejnemu strzaskała obojczyk. Książę podbiegł do rydwanu Polib-Bava. Przywódca Hordy Chaosu zsiadłszy z rydwanu stał obok i wpatrywał się swymi wielkimi końskimi oczami w to, co działo się z jego towarzyszami. Nim zdążył zauważyć Coruma, Książę w Szkarłatnym Płaszczu porwał swój miecz złożony wraz z innymi na podłodze rydwanu i wymierzył cios w jego kierunku. Człowiek-koń odskoczył wyciągając miecz, lecz oszołomiony poruszał się ciężko i niezdarnie. Sparował kolejne uderzenie, spróbował sam trafić Coruma, ale Vadhagh uchylił się i szybkim pchnięciem przebił mu gardło. Charcząc w agonii, Polib-Bav zwalił się na ziemię.

Corum szybko przeciął więzy krępujące przyjaciół, którzy odzyskawszy miecze stanęli gotowi do walki z bestiami Chaosu. Lecz Horda, otrząsnąwszy się nieco z zaskoczenia, rzuciła się do ucieczki. Jej rydwany rozpierzchły się pomiędzy wątłymi drzewkami, a Ghanh, zostawiwszy swe pierwsze ofiary, wyruszył w poszukiwaniu następnych. Corum pochylił się nad ciałem Polib-Bava i zabrał mu manierkę oraz zatknięty za pasem woreczek z czarnym chlebem. Wkrótce Horda Chaosu zniknęła im z oczu, i zostali sami na leśnej drodze.

Książę obejrzał rydwan. Gadopodobne bestie wydawały się w miarę spokojne.

- Czy myślisz, Królu Noreg-Danie, że potrafilibyśmy tym kierować? - zapytał.

- Nie jestem pewien. Może... - Król Bez Królestwa pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Ja mogę tym pokierować - zaofiarował się Jhary. - Miałem trochę do czynienia z podobnymi rydwanami i ze stworzeniami, które je ciągną. - Wskoczył na rydwan tak gwałtownie, że aż zafalowało mu rondo kapelusza i zabrzęczała sakwa, którą miał u pasa. Chwyciwszy lejce odwrócił się do nich z szerokim uśmiechem na twarzy. - Dokąd jedziemy? Do pałacu królowej?

- Myślę, że na razie nie - zaśmiał się Corum. - Sama pośle po nas, kiedy dowie się, co się stało z jej Hordą. Pojedziemy tam - wskazał przed siebie. Pomógł Rhalinie wdrapać się na rydwan. Zaczekał, aż uczyni to Noreg-Dan, po czym sam wsiadł jako ostatni. Jhary machnął lejcami, odwrócił rydwan i wkrótce, podskakując na wybojach, pomknęli przez karłowaty lasek, zjeżdżając ze wzgórza w dolinę pełną smukłych, ustawionych pionowo głazów.

Rozdział piąty

SKAMIENIAŁA ARMIA

To nie były kamienie.

To byli ludzie.

Każdy głaz to był zamarły niczym posąg wojownik, dzierżący w rękach broń.

- To Skamieniała Armia - powiedział Noreg-Dan cicho. - Ostatni, którzy chwycili za broń przeciw Chaosowi.

- Czy tak ich ukarano? - zapytał Corum ze zgrozą.

- Tak.

- Oni żyją? Prawda? Wiedzą, że przejeżdżamy pomiędzy nimi? - spytał Jhary ściągając lejce.

- Tak. Słyszałem, że Królowa Xiombarg powiedziała, iż skoro tak gorąco wspierali Ład, to powinni zakosztować tego, o co walczyli - ostatecznego celu Ładu, jakim jest wieczny spokój - wyjaśnił Noreg-Dan.

- Czy naprawdę do tego właśnie prowadzi Ład? - Rhalina zadrżała.

- Chaos chciałby, abyśmy tak uważali - rzekł Jhary. - Lecz to nie ma znaczenia, bo Kosmiczna Równowaga wymaga złotego środka - cząstki Chaosu, cząstki Ładu - tak że jedno stabilizuje drugie. Różnica polega na tym, że Ład uznaje konieczność istnienia Równowagi, podczas gdy Chaos jej zaprzecza. Ale nawet Chaos nie może sobie pozwolić na to, by ją kompletnie odrzucić, gdyż jego poplecznicy wiedzą, że nieprzestrzeganie pewnych zasad prowadzi do samozagłady. Dlatego Królowa Xiombarg nie ośmiela się wkraczać osobiście w świat innego z Wielkich Starych Bogów, a posługuje się jedynie wysłannikami, jak to ma miejsce w przypadku waszego wymiaru. Podobnie jak pozostali bogowie, nie może też dowolnie postępować z ludźmi, nie może ich zabijać dla własnego widzimisię - istnieją określone zasady...

- Lecz żadne zasady nie chronią tych biednych istot - wtrąciła Rhalina.

- Pewne - tak. Wciąż żyją. Nie zabiła ich.

Corum przypomniał sobie wieżę, w której znalazł serce Ariocha. Tam też byli skamieniali ludzie.

- O ile nie zostanie bezpośrednio zaatakowana - ciągnął Jhary - Kiombarg nie może sama zabijać ludzi. Może jednak sprawić, że zabiją ich ci, którzy jej służą. Może również na nieokreślony czas zawiesić życie śmiertelników, tak jak to uczyniła z tymi wojownikami.

- A więc Królowa Xiombarg nam nie zagraża - zauważył Corum.

- Jeśli tak chcesz to ująć - Jhary się uśmiechnął. - Lecz z całą pewnością grozi ci niebezpieczeństwo ze strony jej sług, a tych, jak widziałeś, ma bez liku.

- Tak - potwierdził Król Bez Królestwa z przekonaniem. - Naprawdę bez liku.

Trzymając jedną ręką lejce, Jhary otrzepał swój ubiór z kurzu. Wszystkie rzeczy były w strzępach, splamione krwią z ran, których Jhary doznał w starciu z Hordą Chaosu.

- Wiele bym dał za nowe odzienie - mruknął. - Dobiłbym targu nawet z samą Xiombarg...

- Zbyt często wymawiamy to imię - stwierdził Noreg-Dan nerwowo. - Ściągniemy ją sobie na głowę tym gadaniem.

Nagle całe niebo zadrżało od śmiechu.

Chmury pokryły się punkcikami złotego światła. W oddali narastała błyszcząca pomarańczowa poświata. Skamieniali wojownicy rzucali teraz gigantyczne, wydłużone cienie.

Jhary gwałtownym szarpnięciem osadził rydwan na miejscu. Twarz mu pobladła.

Z nieba spadł deszcz fioletowego światła.

Śmiech nie ustawał.

- Co to? - Dłoń Rhaliny powędrowała do rękojeści miecza.

- To ona. Ostrzegałem was. To ona - wymamrotał Król Bez Królestwa. Ukrył twarz w dłoniach i skulił się cały.

- Xiombarg? - Corum również sięgnął po miecz. - Czy to Xiombarg, Noreg-Danie?

- Tak, to ona.

Ziemia zatrzęsła się od śmiechu. Kilku wojowników zachwiało się i przewróciło jak kamienne posągi. Corum rozejrzał się, szukając źródła śmiechu. Czy dochodził z poświaty? A może ze złotego światła? Albo fioletowego deszczu?

- Królowo Xiombarg, gdzie jesteś?! - Potrząsnął wyzywająco mieczem. Jego ludzkie oko błyszczało groźnie. - Gdzie jesteś, diabelska istoto?

- JESTEM WSZĘDZIE! - odparł potężny, melodyjny głos. - JESTEM TYM ŚWIATEM I TEN ŚWIAT JEST KIOMBARG!

- Jesteśmy zgubieni - wyjąkał Król Bez Królestwa.

- Powiedziałeś, że ona nie może nas zaatakować - zwrócił się Corum do Jharego-a-Conela.

- Powiedziałem, że nie może zaatakować bezpośrednio. Ale spójrz...

Corum się odwrócił. Doliną zbliżały się skacząc dziwaczne istoty. Każda miała kilka nóg i z dziesięć macek sterczących z tułowia. Przewracały ogromnymi ślepiami i kłapały masywnymi szczękami.

- Karmanale z Zertu - oznajmił Jhary lekko zaskoczony. Rzucił lejce i dobył miecza i puginału. - Już się z nimi kiedyś spotkałem.

- Jak zdołałeś uciec? - spytała Rhalina.

- W owym czasie towarzyszyłem bohaterowi, który dysponował mocą zdolną je pokonać.

- Ja też mam moc - rzucił Corum złowieszczo, sięgając ręką do przepaski. Lecz Jhary przecząco pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie. Karmanale z Zertu są niezniszczalne. Zarówno Ład jak i Chaos w pewnym momencie próbowały się ich pozbyć - te niestałe istoty walczą raz po jednej, raz po drugiej strome, bez żadnego określonego powodu. Nie mają duszy. Właściwie tak naprawdę nie istnieją.

- W takim razie chyba nie mogą nam zrobić nic złego!

Śmiech się wzmógł.

- Zgadzam się, że, logicznie rzecz biorąc, nie powinny nam wyrządzić krzywdy - odparł Jhary ze stoickim spokojem. - Ale obawiam się, że może być inaczej.

Do rydwanu zbliżało się około dziesięciu skaczących stworzeń. Kluczyły między skamieniałymi wojownikami - i śpiewały.

- Karmanale z Zertu zawsze śpiewają przed ucztą - wyjaśnił Jhary. - Zawsze.

Corum zastanawiał się, czy Jhary oszalał. Potwory były tuż-tuż, a towarzysz bohaterów gawędził sobie, jakby nieświadom niebezpieczeństwa.

Śpiew był melodyjny i sprawiał, że stwory budziły jeszcze większą grozę. Śmiech Xiombarg, wypełniając całe niebo, brzmiał jak kontrapunkt.

Kiedy skaczące istoty były już niemal przy nich, Jhary rozłożył ramiona, trzymając w jednej ręce miecz, a w drugiej sztylet i zawołał:

- Królowo Xiombarg! Królowo Xiombarg! Jak myślisz, kogo zabijesz?

Karmanale z Zertu zatrzymały się gwałtownie, zamarłe nagle jak armia, która je otaczała.

- Zabiję paru śmiertelników, którzy powstali przeciw mnie i przywiedli do śmierci tych, których kochałam - rozległ się głos tuż za ich plecami.

Corum odwrócił się i ujrzał najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek istniała. Miała ciemnozłote włosy z pasemkami brązu i czerni, doskonale harmonijne rysy twarzy, a jej oczy i usta zwiastowały rozkosz tysiąc razy większą, niż jakakolwiek kobieta dała mężczyźnie w ciągu wszystkich wieków historii. Jej smukłe ciało o idealnych kształtach było odziane w zwiewne szaty w kolorach złotym, pomarańczowym i fioletowym. Uśmiechnęła się zalotnie.

- Czy takich właśnie ludzi zabiję? - spytała. - A jeśli nie, to kogo, Mistrzu Timerasie?

- Obecnie nazywam się Jhary-a-Conel - sprostował uprzejmie. - Czy mogę ci przedstawić...

Corum skoczył do przodu.

- Zdradziłeś nas, Jhary? Jesteś po stronie Chaosu?

- Nie jest niestety po stronie Chaosu - westchnęła Królowa. - Natomiast wiem, że często towarzyszy tym, którzy służą Ładowi. - Spojrzała na niego czule. - W gruncie rzeczy wcale się nie zmieniasz, Timerasie. Myślę, że najbardziej podobasz mi się w postaci mężczyzny.

- A ty mnie w postaci kobiety, Xiombarg.

- Muszę rządzić tym światem w postaci kobiety... Znam cię jako sługusa bohaterów, Jhary-Timerasie, więc przypuszczam, że ten przystojny Vadhagh z dziwną ręką i okiem też jest kimś w rodzaju bohatera...

Nagle przyjrzała się bliżej Corumowi.

- JUŻ WIEM!

Jej postać zaczęła się zmieniać i powiększać gwałtownie. Twarz przeobrażała się kolejno w oblicze szkieletu, ptaka, mężczyzny, aby w końcu ponownie stać się twarzą pięknej kobiety. Lecz teraz nie było w niej już nic z zalotności, a Xiombarg miała pięćdziesiąt metrów wysokości.

- JUŻ WIEM!

- Czy teraz mogę ci wreszcie przedstawić Księcia Coruma Jhaelena Irsei w Szkarłatnym Płaszczu?

- JAK ŚMIESZ WDZIERAĆ SIĘ DO MOJEGO ŚWIATA - TY, KTÓRY ZNISZCZYŁEŚ MEGO BRATA? WŁAŚNIE W TEJ CHWILI CI, KTÓRZY NADAL POZOSTAJĄ MI WIERNI W JEGO ŚWIECIE, SZUKAJĄ CIĘ, ŻEBY CIĘ ZABIĆ. JESTEŚ GŁUPCEM, ŚMIERTELNIKU! CO ZA HAŃBA! MYŚLAŁAM, ŻE MEGO BRATA POKONAŁ WALECZNY BOHATER, LECZ TERAZ WIEM, ŻE TO SKOŃCZONY DUREŃ! KARMANALE - PRECZ! - Skaczące istoty zniknęły. - ZGOTUJĘ CI STRASZLIWSZĄ ZEMSTĘ, CORUMIE JHAELENIE IRSEI - I WSZYSTKIM, KTÓRZY CI TOWARZYSZĄ!

Złote światło zgasło, znikła pomarańczowa poświata i ustał fioletowy deszcz, lecz na niebie wciąż wyraźnie odcinał się olbrzymi cień Xiombarg.

- PRZYSIĘGAM NA KOSMICZNĄ RÓWNOWAGĘ - WRÓCĘ TU, GDY OBMYŚLĘ ODPOWIEDNIĄ FORMĘ ZEMSTY. ZNAJDĘ CIĘ WSZĘDZIE, DOKĄD SPRÓBUJESZ UCIEC. SPRAWIĘ, IŻ POŻAŁUJESZ, ŻE KIEDYKOLWIEK SPOTKAŁEŚ KSIĘCIA CHAOSU, ARIOCHA, I NARAZIŁEŚ SIĘ NA GNIEW JEGO SIOSTRY, XIOMBARG!

Xiombarg znikła i znów zapadła cisza.

- Dlaczego jej powiedziałeś? - Corum był mocno wstrząśnięty. - Teraz już nie uciekniemy! Przyrzekła ścigać nas wszędzie, dokąd się udamy - sam słyszałeś. Dlaczego to zrobiłeś?

- Przypuszczałem, że i tak się zorientuje - wyjaśnił Jhary spokojnie. - A poza tym to był jedyny sposób, aby nas ocalić.

- Ocalić nas?!

- Tak. Karmanale z Zertu już nam nie zagrażają. Zapewniam cię, że gdybym nie zajął Królowej Xiombarg rozmową, to już dawno znaleźlibyśmy się w ich trzewiach. Przypuszczam, że ona nie wiedziała, jak wyglądasz - my wszyscy wydajemy się bogom bardzo podobni - lecz poznałaby nas po tym, jak walczymy. Corumie, tylko tak można było powstrzymać Karmanale.

- Lecz to nam nic nie dało. Teraz i tak ześle na nas wszelkie potworności, jakie tylko przyjdą jej do głowy. Niedługo wróci i wtedy spotka nas jeszcze gorszy los.

- Muszę nadmienić - rzekł Jhary - że miałem na względzie jeszcze coś innego. Otóż zyskaliśmy czas, aby przyjrzeć się temu, co się do nas zbliża.

Spojrzeli we wskazanym kierunku.

To coś unosiło się w powietrzu, błyskając światłami i bucząc jednostajnie.

- Co to? - zapytał Corum.

- To jest, jak sądzę, statek powietrzny - odparł Jhary. - Mam nadzieję, że przybył, aby nas uratować.

- Albo żeby nas zaatakować - zauważył Corum. - Nadal sądzę, że nie powinieneś był ujawniać, kim jestem, Jhary...

- Najlepiej jest zawsze wszystko wyjaśnić - odparł Jhary wesoło.

Rozdział szósty

MIASTO WE WNĘTRZU PIRAMIDY

Statek powietrzny miał kadłub z błękitnego metalu, zdobiony barwnymi, emaliowanymi płytkami ceramicznymi, które układały się w różne skomplikowane wzory. Jego buczenie przypominało dźwięki wydawane przez człowieka. Kiedy zaczął się opuszczać, doleciał ich delikatny zapach migdałów.

Corum rozróżniał teraz mosiężną balustradę, żelazne, srebrne i platynowe przyrządy oraz bogato zdobioną sterówkę. Poczuł, że ten widok jest mu znajomy - jakby jakiś dawno zapomniany obraz z dzieciństwa. Przyglądał się ciekawie, podczas gdy pojazd zaczął lądować. Oderwał się od niego jakiś niewielki obiekt i szybko zbliżał się w ich kierunku.

Był to kot Jharego.

Corum spojrzał na towarzysza bohaterów i nagle wybuchnął śmiechem. Kot usiadł Jharemu na ramieniu i polizał go w ucho.

- Wysłałeś swojego kota na poszukiwanie pomocy, kiedy napadła nas Horda Chaosu! - zawołała Rhalina, nim Corum zdołał się odezwać. - To dlatego powiedziałeś Xiombarg, kim jest Corum. Wiedziałeś, że pomoc jest w drodze, i nie chciałeś, aby w ostatniej chwili pokrzyżowano ci plany.

- Nie wiedziałem, czy kot sprowadzi pomoc - odparł Jhary wzruszając ramionami. - Ale miałem taką nadzieję.

- Skąd przybył ten dziwny latający pojazd? - zapytał Król Bez Królestwa.

- A skądby indziej, jeśli nie z Miasta We Wnętrzu Piramidy? Kazałem kotu go poszukać i wnoszę, że je znalazł.

- Jak zdołał porozumieć się z jego mieszkańcami? - zapytał Corum, gdy zbliżyli się do błękitnego statku. - Jak dobrze wiecie, w nagłych wypadkach kot bez problemu porozumiewa się ze mną. Jeśli potrzeba jest bardzo pilna, to zużywając więcej energii może się porozu mieć, z kim tylko zechce.

Wąsacz zamruczał i różowym języczkiem polizał Jharego po twarzy. Towarzysz bohaterów szepnął coś do niego i uśmiechnął się. Potem zwrócił się do Coruma.

- Lepiej się pośpieszmy. Lordowie Chaosu są porywczy i niezbyt skorzy do myślenia, lecz Xiombarg może się w końcu zacząć zastanawiać, dlaczego zdradziłem jej twoje imię.

Pojazd mierzył dobre piętnaście metrów. Wzdłuż każdej burty biegł rząd siedzeń. Statek wydawał się pusty, lecz po chwili ze sterówki wynurzył się przystojny mężczyzna. Podszedł do nich i widząc zaskoczenie malujące się w oczach Coruma uśmiechnął się.

Sternik powietrznego statku należał bowiem do tej samej rasy co Corum. Był Vadhaghiem. Miał wydłużoną głowę, purpurowo-złote, skośne oczy i małe, wąskie uszy. Jego ciało było smukłe i delikatne, lecz drzemała w nim niespożyta energia.

- Witaj, Corumie w Szkarłatnym Płaszczu - powiedział. - Przybyłem, aby zabrać cię do Gwlas-cor-Gwrys, ostatniego na tym świecie bastionu oporu przeciw istocie, którą właśnie spotkałeś.

Corum Jhaelen Irsei wszedł oszołomiony na pokład statku powietrznego, a sternik wciąż się uśmiechał.

Zajęli miejsca na rufie, obok sterówki, a wysoki Vadhagh powoli uniósł statek w powietrze i skierował go w stronę, z której przybył. Rhalina obejrzała się za siebie na las zamarłych wojowników.

- Czy nic nie możemy zrobić dla tych biedaków? - zapytała Jharego.

- Możemy jedynie umacniać Ład we własnym świecie, tak iż pewnego dnia zdoła tu skierować pomoc, podobnie jak teraz Chaos wysyła pomoc do naszego świata - odparł towarzysz bohaterów.

Wkrótce znaleźli się nad obszarem grząskiej mazi, która wyrzucała w górę macki, próbując wessać ich w siebie. Niekiedy dostrzegali twarze albo unoszące się jakby błagalnie ręce.

- To Morze Chaosu - wyjaśnił Król Noreg-Dan. - W tym świecie jest teraz kilka takich miejsc. Niektórzy powiadają, że ludzie służący Chaosowi ulegają w końcu takiemu rozkładowi.

- Widziałem już coś podobnego - potwierdził Jhary.

Pod nimi przemykały osobliwe lasy i doliny, w których płonął wieczny ogień. Widzieli rzeki ciekłego metalu i przepiękne zamki, całe z drogocennych kamieni. Niekiedy w powietrze wzbijały się ohydne skrzydlate stwory, lecz zawracały natychmiast, gdy tylko rozpoznały statek, choć pozornie nie miał on żadnej obrony.

- Ci ludzie muszą używać potężnych czarów, aby unieść w górę swe statki - szepnęła Rhalina. Corum zrazu nie odpowiedział. Trwał zatopiony w myślach, usiłując przy wołać więcej wspomnień z dzieciństwa.

- To nie czary - odezwał się w końcu. - Potrzeba jedynie paru zaklęć, a istota rzeczy sprowadza się do mechaniki. Pewne siły wprawiają w ruch maszyny - niekiedy tak precyzyjne, że wy, Mabdeńczycy, nie możecie sobie nawet tego wyobrazić - one zaś napędzają statki powietrzne i robią wiele innych rzeczy. Niektóre z tych maszyn potrafiły niegdyś rozciągać materię tworzącą Granicę Światów, co pozwalało łatwo przechodzić z jednego wymiaru w dmgi. Słyszałem, że moi przodkowie zbudowali je, ale większość zdecydowała z nich nie korzystać, gdyż woleli robić w życiu co innego. Jak przez mgłę pamiętam legendę o jakimś Napowietrznym Mieście - tak nazywano te latające pojazdy - które na zawsze opuściło nasz świat, aby badać inne wymiary. Prawdopodobnie było więcej takich miast. Wiem na pewno, że jedno uległo zniszczeniu w czasie bitwy pod Broggfythus, rozbijając się w pobliżu Zamku Erorn - już ci o tym opowiadałem. Być może inne nazwano Gwlas-cor-Gwrys, a obecnie jest znane jako Miasto We Wnętrzu Piramidy.

Corum mówił z podnieceniem, uśmiechając się przy tym radośnie. Położył swą ludzką rękę na ramieniu Rhaliny.

- Och, Rhalino, czy potrafisz zrozumieć, co czuję wiedząc, że Glandyth nie zdołał wytępić całego mojego ludu?

- Sądzę, że tak, Corumie. - Odwzajemniła uśmiech.

Powietrze wokół nich zawirowało i statek zadrżał.

- Nie obawiajcie się - zawołał sternik. - Wchodzimy w inny wymiar.

- Czy to znaczy, że uciekniemy Xiombarg? - spytał z nadzieją Król Bez Królestwa.

- Nie - odparł Jhary. - Świat Xiombarg rozciąga się na pięć wymiarów, a my tylko przechodzimy z jednego w inny. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Światło na zewnątrz się zmieniło i wychylili się za burtę, by to zobaczyć. Pod nimi kłębił się wielobarwny gaz.

- To surowa substancja Chaosu - wyjaśnił Jhary. - Królowa Xiombarg jeszcze nie zrobiła z niej żadnego użytku.

Minęli chmurę gazu i przelecieli nad pasmem wzgórz, z których każde było idealnym sześcianem wysokości trzystu metrów. Za wzgórzami rozciągała się mroczna dżungla, a dalej krystaliczna pustynia. Kryształy nieustannie drgały, co wywoływało nieprzyjemne, wibrujące dźwięki. Po pustyni poruszały się olbrzymie brunatne bestie o prymitywnym wyglądzie, które żywiły się kryształami.

Potem krystaliczna pustynia ustąpiła miejsca czarnej równinie i w oddali ujrzeli Miasto We Wnętrzu Piramidy.

Miasto rzeczywiście miało kształt wielopiętrowego sic-curatu. Na każdym poziomie znajdowały się liczne domy. Rosły tam kwiaty, krzewy i drzewa, a na ulicach roiły się tłumy ludzi. Ponad miastem znajdowało się pulsujące źródło zielonkawego światła. Promienie układały się w kształt piramidy otaczającej sikkurat. Kiedy podlecieli bliżej, w świetlnej piramidzie pojawił się owal ciemniejszej zieleni, przez który pojazd przedostał się do środka. Okrążył stojącą na samym szczycie budowlę - zbudowany wyłącznie z metalu zamek o licznych wieżach - i podszedł do lądowania. Osiadł na ustawionej na blankach platformie. Corum krzyknął z radości widząc tłum, który zgromadził się, aby go powitać.

- To moi rodacy! - zawołał do towarzyszy. - To wszystko moi rodacy!

Sternik wyszedł z kabiny i położył dłoń na ramieniu Coruma. Skinął ludziom w dole i w jednej chwili, zamiast na statku, znaleźli się wśród nich. Spojrzawszy w górę, Corum zobaczył zdumione twarze Rhaliny, Jharego i Króla Bez Królestwa wyglądających zza balustrady pojazdu.

Corum był równie zdziwiony, gdy w chwilę później cała trójka nagle zniknęła, by pojawić się tuż obok niego. Z witającej ich grupy wystąpił szczupły mężczyzna. Mimo podeszłego wieku trzymał się prosto. Miał na sobie szatę z grubego materiału, a w ręku trzymał długą laskę.

- Witajcie w ostatnim bastionie Ładu - powiedział.

Później zasiedli wokół przepięknie zdobionego stołu z rubinowego metalu. Starszy mężczyzna przedstawił się jako Książę Yurette Hasdum Nury, dowódca Gwlas-cor-Gwrys, Miasta We Wnętrzu Piramidy i potwierdził, że przypuszczenia Coruma były zasadniczo słuszne.

Gdy skończyli posiłek, opowiedział, jak to po bitwie pod Broggfythus przodkowie Coruma zdecydowali pozostać w swych zamkach i oddać się pogłębianiu wiedzy, a ci, do których należał on sam, postanowili polecieć Napowietrznym Miastem poza Pięć Wymiarów, przekraczając Granicę Światów. Powiodło im się, ale nie mogli wrócić w związku z dużymi stratami energii, których nie byli w stanie wyrównać. Od tego czasu udało im się jedynie zbadać Pięć Wymiarów nowego świata, a kiedy rozpoczęła się walka między Ładem a Chaosem, zachowali neutralność.

- Postąpiliśmy jak głupcy. Uważaliśmy, że jesteśmy ponad takie spory. Aż w końcu Ład poniósł klęskę, a tryumfujący Chaos wyłonił się w całej pełni, by bezkarnie tworzyć obrzydliwe karykatury piękna. I choć uderzyliśmy wtedy na potwory Xiombarg, było już za późno. Chaos obrósł w potęgę i nie byliśmy w stanie go pokonać. Xiombarg wysyłała i nadal wysyła przeciw nam wojska. Zdołaliśmy się im oprzeć, choć z dużym trudem, a teraz sytuacja jest patowa. Za jakiś czas Xiombarg skieruje przeciw nam kolejną ze swych przerażających armii i będziemy musieli z nią walczyć. Lecz nie możemy uczynić nic ponadto. Obawiam się, że nasze miasto to wszystko, co pozostało z Sił Ładu, nie licząc was oczywiście.

- Prawo odzyskało panowanie w naszych Pięciu Wy miarach - oznajmił Corum. Opowiedział o swoich przy godach i walce z Ariochem, w wyniku której Lord Arkyn odzyskał władzę nad ich światem. - Lecz teraz to wszystko jest zagrożone, podobnie jak tu, gdyż Ład nie zdążył się jeszcze umocnić, a wszystkie siły Chaosu sprzymierzyły się, aby go pokonać.

- A więc Ład nie stracił całkowicie swej mocy! - zawołał Książę Yurette. - Nie mieliśmy o tym pojęcia. Dowiedzieliśmy się, że Władcy Mieczy opanowali wszystkie trzy światy. Gdybyśmy tylko mogli wrócić - przekroczyć naszym miastem Granicę Światów - i udzielić wam pomocy! Ale to niemożliwe. Próbowaliśmy już wiele razy. W tym świecie nie ma odpowiednich surowców, aby wytworzyć potężną energię, jakiej potrzebujemy.

- A gdybyście mieli te surowce - zapytał Corum - to ile czasu zajęłyby wam przygotowania do powrotu?

- Niezbyt wiele. Lecz z każdym dniem stajemy się słabsi. Jeszcze kilka ataków ze strony Xiombarg - a może wystarczy jeden potężny - i spotka nas zagłada.

Corum utkwił wzrok w blacie stołu. Czy tylko po to odnalazł pozostałych przy życiu Vadhaghów, żeby zobaczyć, jak umierają z ręki Sił Chaosu - tak jak cała jego rodzina?

- Mieliśmy nadzieję, że polecicie z nami i ocalicie Lywm-an-Esh - stwierdził gorzko. - A teraz dowiadujemy się, że to niemożliwe, i na dodatek wygląda na to, że my sami nie zdołamy się stąd wydostać, aby pośpieszyć na pomoc przyjaciołom.

- Gdybyśmy tylko mieli te rzadkie minerały... - Książę Yurette urwał na moment. - Wy moglibyście je dla nas zdobyć.

- Nie możemy wrócić - zauważył Jhary-a-Conel. - Nie zdołamy przedostać się z powrotem do naszego świata. Gdyby to się udało, to oczywiście znaleźlibyśmy te surowce, których potrzebujecie - a przynajmniej spróbowalibyśmy je zdobyć - lecz nawet gdyby nam się powiodło, to i tak nie ma gwarancji, że bylibyśmy w stanie tu wrócić.

Książę zmarszczył brwi.

- Moglibyśmy wysłać jeden statek przez Granicę Światów. Mamy wystarczającą ilość energii, aby tego dokonać, chociaż takie przedsięwzięcie niebezpiecznie osłabiłoby nasze siły tutaj. Sądzę jednak, że warto zaryzykować.

- Tak, książę - ożywił się Corum. - Warto podjąć każde ryzyko, jeśli chcemy ocalić Ład.

Podczas gdy książę naradzał się z naukowcami, czwórka wędrowców podziwiała uroki Gwlas-cor-Gwrys. Miasto wykonano w całości z różnych gatunków metalu. Lecz był to metal tak cudowny, o tak przedziwnej strukturze i bogatych kolorach, że nawet Corum nie wiedział, jak go wytworzono. Metalowe były wieże, kopuły, łuki, okna, ulice, a także rampy i schody pomiędzy kolejnymi tarasami. Miasto funkcjonowało całkowicie niezależnie od otaczającego je świata. Nawet powietrze było wytwarzane w obrębie lśniącej piramidy zielonego światła, której blask otaczał Gwlas-cor-Gwrys ze wszystkich stron.

Mieszkańcy Miasta We Wnętrzu Piramidy byli pochłonięci swoimi codziennymi sprawami. Niektórzy zajmowali się pielęgnacją ogrodów, inni pilnowali rozdziału żywności; było też wielu artystów, którzy grali skomponowane przez siebie melodie, albo wystawiali namalowane na jedwabiu lub szkle obrazy. Te ostatnie techniką wykonania przypominały dzieła przodków Coruma, lecz często różniły się od nich stylem i tematyką, co nie zawsze się księciu podobało - może dlatego, że wyglądało dlań obco.

Pokazano im ogromne, wspaniałe maszyny utrzymujące miasto przy życiu, a także broń chroniącą je przed atakami Chaosu. Zaprowadzono ich również do pomieszczeń, w których stały statki powietrzne. Obejrzeli szkoły, restauracje, muzea i galerie sztuki. Corum odnalazł to wszystko, co jak sądził, zniszczyli bezpowrotnie Glandyth-a-Krae i jego barbarzyńcy. Lecz teraz temu wszystkiemu również groziła zagłada, której sprawcą miała być ta sama siła - Chaos.

Zjedli posiłek i położyli się spać, a w tym czasie ich sfatygowane ubrania i części uzbrojenia zostały dokładnie skopiowane przez krawców i snycerzy z Gwlas-cor-Gwrys. Kiedy się obudzili, znaleźli nowiutkie ubiory identyczne z tymi, które zdążyły się już zniszczyć od chwili gdy wyruszyli w drogę.

Jhary-a-Conel był szczególnie ujęty tym dowodem gościnności mieszkańców miasta, i kiedy w końcu wezwano ich do Księcia Yurette, wylewnie wyraził swą wdzięczność.

- Statek powietrzny jest gotów - oznajmił książę z powagą. - Musicie się pośpieszyć, bo doniesiono mi, że Królowa Xiombarg szykuje przeciw nam potężny atak.

- Czy osłabieni utratą energii zdołacie go odeprzeć? - zapytał Jhary.

- Ufam, że tak.

- Wybacz, książę - Król Bez Królestwa wysunął się do przodu - lecz wolałbym pozostać tu, z tobą. Skoro w moim własnym świecie Ład ma stoczyć bitwę z Chaosem, to chcę w niej wziąć udział.

- Będzie, jak sobie życzysz - skinął głową Yurette. - A teraz szybko, Książę Corumie. Statek powietrzny czeka na dachu. Stańcie na tej okrągłej mozaice, a zostaniecie tam przeniesieni. Żegnajcie!

Ustawili się na podłodze we wskazanym miejscu i w mgnieniu oka znaleźli się ponownie na pokładzie latającego pojazdu.

Zastali tam tego samego sternika, który powitał ich za pierwszym razem.

- Jestem Bwydyth-a-Horn - przedstawił się. - Usiądźcie, proszę, tam gdzie przedtem, i mocno trzymajcie się poręczy.

- Spójrzcie! - Corum wskazał na czarną równinę rozciągającą się poza obrębem zielonej piramidy. Ponownie pojawił się na niej ogromny cień Królowej Xiombarg. Na jej twarzy malowała się wściekłość. Za królową postępowała nieprzeliczona armia demonicznych wojowników.

Statek powietrzny wzbił się w górę i przez ciemnozielony otwór wydostali się na zewnątrz, w świat rozbrzmiewający diabolicznym jazgotem.

Lecz ponad wszystko wybijał się mściwy, budzący grozę śmiech Xiombarg, Królowej Chaosu.

- PRZEDTEM TYLKO SIĘ Z NIMI BAWIŁAM DLA WŁASNEJ PRZYJEMNOŚCI! LECZ TERAZ, GDY UDZIELILI SCHRONIENIA ZABÓJCY MEGO BRATA, SKONAJĄ W MĘCZARNIACH!

Powietrze zawirowało, a pojazd otoczyła kula zielonego światła. Miasto We Wnętrzu Piramidy, armia rodem z piekła, Królowa Xiombarg - wszystko zniknęło. Statkiem zaczęło wściekle rzucać na wszystkie strony. Buczenie stawało się coraz wyższe, aż w końcu przeszło w żałosne zawodzenie.

W tym momencie opuścili świat Xiombarg i powrócili do świata Arkyna, Lorda Ładu.

Lecieli nad krajem Lywm-an-Esh - niewiele różnił się od świata, który przed chwilą opuścili. Tu również Chaos był w pełnym natarciu.

KSIĘGA TRZECIA,

w której Książę Corum i jego towarzysze prowadzą wojnę, odnoszą zwycięstwo i rozmyślają nad dziwnymi sposobami, jakimi posługuje się Ład

Rozdział pierwszy

HORDA Z PIEKŁA

Nad płonącymi wioskami i miasteczkami unosiły się gęste kłęby dymu. Znajdowali się na południowy-wschód od rzeki Ogyn, w księstwie Kernow-a-Laun, i było jasne, że jedna z armii Króla Lyra-a-Brode wylądowała na wybrzeżu, na południe od Góry Moidel.

- Zastanawiam się, czy Glandyth już odkrył naszą ucieczkę - odezwał się Corum. Z pokładu statku powietrznego patrzył ze smutkiem na płonący kraj. Zbiory uległy zniszczeniu, w letnim słońcu rozkładały się trupy, wyrżnięto nawet zwierzęta. Rhalina odwróciła wzrok, nie mogąc dłużej patrzeć na to, co zrobiono z jej ojczyzną.

- Na pewno - powiedziała cicho. - Ich armie już od jakiegoś czasu są w tym kraju.

Od czasu do czasu widzieli grupki barbarzyńców dosiadających niedużych, kudłatych koników albo jadących na rydwanach. Plądrowali oni to, co jeszcze zostało, choć w osadach nie było już nikogo, kogo mogliby zabić czy poddać torturom. Niekiedy dostrzegali również uciekinierów zdążających na południe, w stronę gór, gdzie zapewne spodziewali się znaleźć schronienie.

Gdy wreszcie dotarli do rzeki Ogyn, okazało się, że jej nurt zatamowały ciała. Gniły tam trupy całych rodzin, a także martwe bydło, psy i konie. Barbarzyńcy posuwali się za główną armią szeroką lawą pilnując, by nie pozostała przy życiu żadna istota. Twarze Coruma i Jharego przybrały surowy wyraz, a Rhalina nie kryła już dłużej łez. Odór śmierci stał się nie do zniesienia. Denerwowało ich, że statek powietrzny nie może płynąć prędzej, choć i tak poruszał się szybciej niż najszybszy koń.

W pewnej chwili zobaczyli samotną zagrodę.

Ojciec zapędzał do domu gromadkę dzieci, trzymając w ręce stary, zardzewiały pałasz. Matka wznosiła naprędce prowizoryczną barykadę.

Corum dostrzegł, co było źródłem ich strachu. Kilkunastu barbarzyńców pędziło doliną w stronę zabudowań. Wrzeszczeli przeraźliwie i gwałtownie wymachiwali pochodniami.

Książę w Szkarłatnym Płaszczu widział już takich Mab-deńczyków, to oni schwytali go i torturowali. Ci nie różnili się niczym od Dendledhyssów Glandytha-a-Krae, z wyjątkiem tego, że jechali konno, a nie na rydwanach. Mieli na sobie brudne skóry zwierzęce i cali byli obwieszeni zdobycznymi bransoletami i naszyjnikami. Włosy mieli przewiązane przepaskami obszytymi drogocennymi klejnotami.

Corum pobiegł do sterówki.

- Musimy wylądować - powiedział chrapliwie do Bwydytha-a-Horna. - Tam jest rodzina... zaraz ją napadną...

- Ależ, Książę Corumie - Bwydyth spojrzał na niego ze smutkiem - nie mamy czasu. - Poklepał się po kieszeni kurtki. - Jeśli chcemy ocalić nasze miasto, a tym samym Lywm-an-Esh, musimy jak najszybciej dostarczyć wykaz potrzebnych substancji do Halwygu-nan-Vake...

- Ląduj - rozkazał Corum.

- Jak sobie życzysz, Książę - rzekł cicho Bwydyth. Pomanipulował przyrządami sterowniczymi, spoglądając w dół przez wizjer, który pozwalał mu obserwować to, co działo się w dole. - Czy to ta chałupa?

- Tak.

Statek powietrzny zaczął się zniżać. Corum wybiegł na pokład, aby wszystko widzieć. Barbarzyńcy dostrzegli pojazd, ściągnęli cugle i wpatrywali się weń osłupiali. Statek zaczął kołować, szukając miejsca do lądowania w ciasno zabudowanej zagrodzie. Kury rozpierzchły się z głośnym gdakaniem, gdy padł na nie jego cień. Jakiś prosiak w popłochu uciekł do chlewu.

W miarę jak zbliżali się do ziemi, odgłos silników stawał się coraz niższy.

- Miej miecz w pogotowiu, Mistrzu Jhary - rzucił Corum.

Ale towarzysz bohaterów już trzymał broń w ręce.

- Jest ich z dziesięciu, albo i więcej - ostrzegł. - A nas tylko dwóch. Czy użyjesz swej magicznej mocy?

- Mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne. Czuję wstręt do wszystkiego, co jest związane z Chaosem.

- Jednak dwóch przeciwko dziesięciu...

- Jest jeszcze sternik i wieśniak.

Jhary zacisnął usta i nie odezwał się więcej. Statek uderzył o ziemię. Ze sterówki wyłonił się ściskając w rękach długi berdysz Bwydyth-a-Horn.

- Kim jesteście? - usłyszeli przerażony głos z niskiego, drewnianego domu.

- Przyjaciółmi - zawołał Corum, a zwracając się do sternika dodał: - Zabierz kobietę i dzieci na pokład. Spróbujemy ich przez ten czas zatrzymać.

Przeskoczył przez barierkę. Jhary podążył jego śladem i stanął niepewnie na ziemi, jako że odwykł od podłoża, które się pod nim nie kołysało.

Barbarzyńcy zbliżali się ostrożnie, lecz ich przywódca zaśmiał się zobaczywszy, jak niewielu mają przeciwników, wydał krwiożerczy okrzyk, odrzucił pochodnię i wyciągnął zza pasa olbrzymią maczugę. Spiął konia ostrogami i bez trudu przeskoczył wiklinową barykadę wzniesioną przez wieśniaków. Corum uskoczył przed ciosem i maczuga świsnęła tuż koło jego hełmu. Ciął mieczem trafiając mężczyznę w kolano. Mabdeńczyk zawył z wściekłości. J hary przeskoczył zaporę i pobiegł po porzuconą pochodnię, a pozostali barbarzyńcy rzucili się w jego kierunku. Zdołał jednak uciec z powrotem na podwórko i podpalił wiklinę. W chwili gdy następny jeździec przeskakiwał nad barykadą, zaczynały ją ogarniać płomienie. Jhary cisnął sztylet i trafił barbarzyńcę prosto w oko. Mabdeńczyk jęknął i zwalił się z konia. Towarzysz bohaterów chwycił lejce i dosiadł krnąbrnego wierzchowca. Koń rzucił się gwałtownie, gdy Jhary spróbował go zawrócić. W tym czasie barykada paliła się już na dobre. Corum ponownie uchylił się przed nabijaną kłami zwierząt maczugą. Dostrzegłszy lukę pchnął dowódcę barbarzyńców mieczem i przebił mu bok. Mężczyzna chwycił się za ranę i osunął bezwładnie w siodle, a koń uniósł go poza podwórko. Książę w Szkarłatnym Płaszczu zobaczył, jak inni próbują zmusić swe wierzchowce, by pokonały buchającą dymem zaporę.

Tymczasem Bwydyth pomagał młodej żonie gospodarza przenieść na statek powietrzny dziecinne łóżeczko. Towarzyszyli im dwaj mali chłopcy i nieco starsza dziewczynka. Sam gospodarz, ciągle nieco ogłuszony tym, co się działo, zamykał pochód ściskając oburącz zardzewiały pałasz.

Nagle trzech jeźdźców zdołało przeskoczyć barykadę i rzuciło się na całą grupę.

Jhary był jednak na miejscu. Odzyskawszy swój sztylet, rzucił nim ponownie, znów trafiając najbliższego napastnika w oko. Barbarzyńca zwalił się do tyłu, a jego stopy gładko wysunęły się ze skórzanych pętli, które zastępowały mu strzemiona. Corum podbiegł i wskoczył na konia. Sparował mieczem cios ciężkiego topora wojennego. Przesunął ostrzem po trzonku topora, tak że napastnik musiał skrócić uchwyt i miał kłopoty z cofnięciem broni. Kiedy barbarzyńca siłował się z toporem, Jhary zaskoczył go od tyłu i dźgnął mieczem w plecy tak potężnie, że ostrze wyszło z drugiej strony. Pojawili się kolejni Mabdeńczycy. Wieśniak podciął konia pod jednym z wojowników, i zanim barbarzyńca zdołał się wyplątać z siodła, rozrąbał go na pół, posługując się mieczem jak drwal siekierą.

Kobieta i dzieci były już na statku. Książę rozpłatał gardło kolejnemu Mabdeńczykowi i schylił się, próbując odciągnąć wieśniaka, który w zapamiętaniu masakrował trupa swej ofiary. Wskazał na statek. Z początku chłop jakby nie zrozumiał, ale potem cisnął zakrwawiony pałasz i pobiegł w kierunku pojazdu. Corum rozprawił się z ostatnim przeciwnikiem. Jhary zsiadł z konia, by wyciągnąć swój sztylet, a książę zawrócił wierzchowca i podał mu rękę. Jhary schował broń do pochwy i przy pomocy Coruma wspiął się na konia. Razem pogalopowali do statku powietrznego. Wspięli się na pokład, a statek natychmiast uniósł się w górę, przebijając się przez pełne dymu powietrze. Na ziemi pozostali dwaj jeźdźcy, gapiąc się ze zdumieniem na znikający pojazd. Miny mieli niewesołe, gdyż oczekiwali łatwego łupu, a tymczasem stracili większość towarzyszy, zdobycz zaś wymykała im się z rąk.

- Mój inwentarz - zmartwił się gospodarz, spoglądając w dół.

- Ciesz się, że żyjecie - rzucił Jhary.

Rhalina pocieszała szlochającą kobietę. Margrabina również wyjęła miecz, gotowa w razie potrzeby przyłączyć się do mężczyzn, ale teraz broń spoczywała bezczynnie obok niej, ona sama zaś trzymała na rękach najmłodszego chłopca i głaskała go po główce.

Kot Jharego wyjrzał ostrożnie z kryjówki pod siedzeniem, upewnił się, że niebezpieczeństwo już minęło i zatrzepotawszy skrzydłami usadowił się ponownie na ramieniu swego pana.

- Czy wiesz coś o ich głównej armii? - spytał wieśniaka Corum. Książę w Szkarłatnym Płaszczu opatrywał niewielką ranę, jaką otrzymał w swą ludzką rękę.

- Słyszałem... różne rzeczy. Słyszałem, że ta armia nie składa się wcale z ludzi.

- To możliwe - przytaknął Corum. - Ale czy nie wiesz przypadkiem, gdzie się teraz znajduje?

- Zbliża się do Halwygu... a może już tam jest. Za przeproszeniem, panie, dokąd nas zabieracie?

- Obawiam się, że właśnie do Halwygu - odparł Corum.

Statek powietrzny dalej leciał nad spustoszonym krajem. Zauważyli, że grupy najeźdźców byty teraz większe i niewątpliwie stanowiły część głównych sił. Wielu barbarzyńców dostrzegało lecący nad nimi pojazd; niektórzy usiłowali trafić go włócznią lub wypuszczali w jego kierunku parę strzał. Rychło jednak wracali do podpalania, grabienia i mordowania.

Corum nie tego jednak najbardziej się obawiał, ale magicznych mocy, którymi dysponował Lyr-a-Brode.

- Czy wszędzie jest tak samo? - spytał wieśniak, ponuro spoglądając na ziemię.

- Z tego, co wiemy, to tak. Na Halwyg idą dwie armie - jedna ze wschodu, a druga z zachodu. Nie podejrzewam, by barbarzyńcy z Bro-an-Mabden byli bardziej litościwi od swych towarzyszy. - Corum odwrócił się od barierki.

- Zastanawiam się, co stało się z miastem Llarak-an-Fol - powiedziała Rhalina kołysząc śpiące dziecko. - Czy Beldan tam został, czy też zdołał dotrzeć z naszymi ludźmi do Halwygu? I co się dzieje z księciem?

- Ufam, że wkrótce się tego dowiemy. - Jhary pozwolił małemu, ciemnowłosemu chłopczykowi pogłaskać kota, który zniósł tę pieszczotę ze stoickim spokojem.

Corum nerwowo chodził po pokładzie, wypatrując kwiecistych wież stolicy.

- Spójrz tam - odezwał się nagle Jhary. - Oto twoja Horda z Piekła.

Corum wyjrzał za burtę i zobaczył płynącą w dole rzekę ciał i stali. Pieszo, konno i na rydwanach ciągnęły tysiące Mabdeńczyków. A także ci, którzy nie pochodzili z Mab-denu - przywołani czarami, wezwani z innych światów rządzonych przez Chaos. Była tam Armia Psa - potężne, biegnące susami bestie wielkości koni, bardziej przypominające lisy niż psy. Nadciągała również Armia Niedźwiedzia - każdy ogromny niedźwiedź szedł wyprostowany niosąc tarczę i pałkę. Wraz z nimi posuwała się Armia Chaosu - zdeformowani wojownicy, podobni do tych, których napotkali w żółtej otchłani. Prowadził ich wysoki jeździec, cały zakuty w błyszczącą zbroję - niewątpliwie wysłannik Królowej Xiombarg, o którym słyszeli już wcześniej.

Na wprost maszerującej czeredy znajdowały się mury Halwygu-nan-Vake, które z tej odległości układały się w skomplikowany kwiatowy ornament.

Z szeregów upiornej hordy dochodziło bicie bębnów, a przeraźliwy odgłos piszczałek wzywał do mordu. W niebo wzbijał się docierający aż do statku powietrznego, mrożący krew w żyłach rechot, a z gardła psów wydobywało się wycie - szydercze wycie w oczekiwaniu łatwego zwycięstwa.

Corum splunął w dół, znów czując w nozdrzach odór Chaosu. Ogarnął go gniew i jego ludzkie oko stało się niemal czarne, ze złoto połyskującą tęczówką. Jeszcze raz splunął na ciągnącą dołem odrażającą armię. W sercu księcia odżyła nienawiść do Mabdeńczyków, którzy wymordowali jego rodzinę, a jego samego okaleczyli. Z gardła wyrwał mu się dziki okrzyk, a ręka odruchowo powędrowała do rękojeści miecza. Zobaczył chorągiew Lyra-a-Brode - prosty, zniszczony kawałek materii ze znakami Psa i Niedźwiedzia. W szeregach barbarzyńców zawzięcie wypatrywał swego największego wroga, Hrabiego Glandytha-a-Krae.

- Corumie - odezwała się Rhalina - nie trać niepotrzebnie sił. Spróbuj się uspokoić i zachowaj energię na walkę, która nas niechybnie czeka!

Opadł na siedzenie, a jego ludzkie oko powoli odzyskiwało swą zwykłą barwę. Dyszał ciężko jak jeden z psów maszerujących pod nimi, klejnoty zaś pokrywające jego osłonięte, nienaturalne oko pulsowały swoim własnym gniewem...

Widząc go takim, Rhalina zadrżała. Niemal nie przypominał śmiertelnika, wyglądał jak opętany półbóg z naj-mroczniejszych mabdeńskich legend, i jej miłość ku niemu ustąpiła miejsca przerażeniu.

Corum szlochając ukrył zmienioną twarz w dłoniach. Trwał tak, póki nie opuścił go ten nastrój i nie mógł znów normalnie spojrzeć na Rhalinę. Gniew i walka, by go stłumić, wyczerpały księcia. Blady i bez sił wyciągnął się na siedzeniu, przytrzymując się jedną ręką mosiężnej poręczy statku powietrznego, który właśnie zaczął kołować nad Halwygiem.

- Jeszcze niewiele ponad kilometr - powiedział Jhary półgłosem. - Jeśli nic ich nie powstrzyma, do rana otoczą miasto.

- Żadna z naszych armii nie zdoła ich powstrzymać - rzekła z rozpaczą Rhalina. - Obawiam się, że panowanie Lorda Arkyna nie potrwa długo.

Bębny grzmiały tryumfalnie, a piszczałki wciąż obwieszczały zwycięstwo. Wycie Armii Psa, ryki Armii Niedźwiedzia, chichot i wrzask Armii Chaosu, drżenie ziemi pod kopytami końskich kopyt, chrzęst uprzęży, szczęk oręża, turkot obitych żelaznymi obręczami kół rydwanów i potężny śmiech barbarzyńców - wszystko to narastało z każdą chwilą, w miarę jak piekielna armia nieuchronnie zbliżała się ku Miastu Kwiatów.

Rozdział drugi

OBLĘŻENIE

Słońce chyliło się już ku zachodowi, a statek powietrzny krążył coraz niżej nad zamarłym w ciszy miastem, którego wieże gromkim echem odbijały hałas wzniecany przez maszerującą nieubłaganie w jego kierunku szatańską hordę.

Na ulicach i w parkach Halwygu obozowali znużeni żołnierze o przekrwionych oczach, zajmując każdy skrawek wolnego miejsca, jaki tylko zdołali znaleźć. Podeptano kwiaty, a krzewy ogołocono z jadalnych owoców, aby nakarmić wojowników, których siły barbarzyńców zmusiły do odwrotu do miasta. Żołnierze byli tak zmęczeni, że tylko paru z nich uniosło głowy, gdy statek powietrzny przelatywał nad nimi w drodze do pałacu Króla Onalda. Wylądował na opustoszałych blankach, ale niemal natychmiast pojawili się strażnicy - w hełmach z rozkolca i pancerzach z masy perłowej, trzymający okrągłe tarcze z wielkich muszli, charakterystyczne dla Lywm-an-Eshu, uzbrojeni w miecze i włócznie - i rzucili się, by pojmać pasażerów pojazdu, najwyraźniej biorąc ich za nieprzyjaciół. Jednak ujrzawszy Rhalinę i Coruma, z ulgą opuścili broń. Kilku z nich odniosło rany w dotychczasowych walkach z wojskami barbarzyńców, a wszystkim przydałby się dłuższy wypoczynek.

- Książę Corumie - odezwał się dowódca - zawiadomię króla, że jesteś.

- Dziękuję. Mam nadzieję, że w tym czasie twoi żołnierze zaopiekują się tymi ludźmi, których niedawno ocaliliśmy z rąk bandy Lyra.

- Uczynimy to, choć jedzenia jest bardzo niewiele.

- Dla zdobycia żywności możecie użyć statku powietrznego - oznajmił Corum po krótkim namyśle. - Choć pod żadnym pozorem nie wolno go narażać na niebezpieczeństwo. Może uda się znaleźć w okolicy coś do jedzenia.

- Książę, oto spis niezwykle rzadkich minerałów - zwrócił się do Coruma sternik, wręczając mu zwitek wyjęty z kieszeni kurtki - które są potrzebne naszemu miastu, jeżeli ma podjąć próbę ponownego przedarcia się przez Granicę Światów.

- Jeśli uda się wezwać Arkyna - odparł Corum - jemu przekażę tę listę, gdyż jako bóg wie więcej o tych sprawach, niż ktokolwiek z nas.

W tej samej co poprzednio, prostej komnacie wciąż zawalonej mapami kraju zastali zasępionego Króla Onalda.

- Jak sobie radzi twoje państwo, królu? - spytał Jhary-a-Conel na powitanie.

- Trudno to już nazwać państwem. Spychano nas coraz dalej i dalej, aż wreszcie nasze niedobitki zgromadziły się tu, w Halwygu... - Wskazał na wielką mapę Lywm-an-Eshu - hrabstwo Arluth-a-Kal - zdobyte od strony morza przez najeźdźców z Bro-an-Mabden, hrabstwo Pengarde z jego starożytną stolicą Enyn-an-Aldarn - spalone do gołej ziemi, a płomienie doszły aż do Jeziora Calenyk. Słyszałem, że w księstwie Oryn-nan-Calywn stawiają jeszcze opór w górach na południu, podobnie jak w księstwie Haun-a-Gwyragh - ale Bedwilral-nan-Rywn oraz hrabstwo Gal-a-Gorow zostały całkowicie zajęte. O księstwie Palantyrn-an-Kenak nie mam żadnych wieści...

- Padło - powiedział Corum.

- Ach tak, padło...

- Okrążają nas ze wszystkich stron - stwierdził Jhary, uważnie studiując mapę. - Wysadzili wojska na każdym wybrzeżu, potem systematycznie zacieśniali pętlę. Wszystkie oddziały zdążają w jednym kierunku, do Halwygu-nan- Vake. Nie podejrzewałbym barbarzyńców o umiejętność zaplanowania tak wyszukanej strategii... ani o to, że zdołają się jej potem trzymać...

- Zapominasz o wysłanniku Xiombarg - zauważył Książę w Szkarłatnym Płaszczu. - Na pewno opracował ten plan, a potem pomógł im w jego realizacji.

- Czy mówisz o tej istocie w lśniącej zbroi, jadącej na czele swej zdeformowanej armii? - spytał Król Onald.

- Tak. Czy wiesz coś więcej na jego temat?

- Nic, co mogłoby nam pomóc. Według relacji tych, którzy się z nim zetknęli, jest niepodatny na zranienia i, jak sam powiedziałeś, w dużej mierze przyczynił się do tego, że barbarzyńska armia działa w sposób tak zorganizowany.

Często można go zobaczyć u boku Króla Lyra. Podobno nazywa się Gaynor, Książę Gaynor Przeklęty...

- Często pojawia się przy tego rodzaju konfliktach - przytaknął Jhary. - Jest skazany na to, by służyć Chaosowi przez całą wieczność. A wiec teraz jest pachołkiem Królowej Xiombarg? To lepsza pozycja niż te, które zdarzało mu się zajmować w przeszłości... czy przyszłości... sam nie wiem...

- Nawet bez pomocy Chaosu - Król posłał Jharemu przeciągłe spojrzenie - dziesięciokrotnie przewyższaliby nas liczbą. Jednak jako że mamy lepszą broń i doskonalszą taktykę, moglibyśmy stawiać im opór latami, zdołali byśmy powstrzymać ich na wybrzeżach - ale ten Książę Gaynor doradza im na każdym kroku. I jego rady są dobre.

- Ma duże doświadczenie - wtrącił Jhary, pocierając podbródek.

- Jak długo zdołacie wytrzymać oblężenie? - spytała Rhalina.

- Nie wiem - odparł Onald. Wzruszył ramionami i wyjrzał przez okno na zatłoczone miasto. - Żołnierze są wyczerpani, mury nie są zbyt wysokie, a po stronie Lyra walczy Chaos...

- Lepiej czym prędzej udajmy się do Świątyni Ładu - stwierdził Corum - i spróbujmy przywołać Lorda Arkyna.

Jadąc zatłoczonymi ulicami widzieli wokół siebie zrozpaczone twarze. Szerokie aleje były zatarasowane przez wozy, a na trawnikach płonęły ogniska. Połowa żołnierzy odniosła mniej lub bardziej poważne rany, wielu nie miało dostatecznego uzbrojenia. Nie wyglądało na to, by Halwyg miał szansę odeprzeć choćby pierwszy atak Lyra. „Oblężenie nie potrwa długo”, pomyślał Corum, torując sobie drogę przez tłum.

Wreszcie dotarli do celu. Tereny świątynne były usłane rannymi. Kapłan Aleryon-a-Nyvish czekał przy wejściu, jakby spodziewał się ich przybycia.

- Czy znaleźliście pomoc? - spytał niecierpliwie.

- Być może - odparł Corum. - Ale musimy porozmawiać z Lordem Arkynem. Czy możesz go przywołać?

- Już na was czeka. Przybył jakiś czas temu.

Pośpiesznie zagłębili się w chłodny mrok budynku. Wnętrze wypełniały ułożone materace - czekały na rannych i umierających.

- Jak się wam powiodło w świecie Xiombarg? - Z cienia wyłonił się przystojny mężczyzna, którego postać przybrał Lord Arkyn.

Książę opowiedział mu o wszystkim, co się wydarzyło. Arkyna wyraźnie zaniepokoiło to, co usłyszał.

- Daj mi tę listę - rzekł wyciągając rękę. - Poszukam substancji potrzebnych Miastu We Wnętrzu Piramidy. Ale nawet ja będę potrzebował na to trochę czasu.

- A na razie przyszłość dwóch oblężonych miast stoi pod znakiem zapytania - stwierdziła Rhalina. - Gwlas-cor-Gwrys w świecie Xiombarg i Halwyg-nan-Vake tutaj. Los jednego zależy od losu drugiego.

- W walce Ładu z Chaosem takie korelacje zdarzają się dosyć często - mruknął Jhary.

- Tak, to prawda - zgodził się Arkyn. - Musicie utrzymać się w Halwygu do mojego powrotu, choć i to nie daje pewności, że Gwlas-cor-Gwrys również się ostoi. Sprzyja nam jedynie to, że Królowa Xiombarg musi skupiać uwagę na dwóch bitwach - jednej w moim świecie, a drugiej w jej własnym.

- Jednak Książę Gaynor Przeklęty godnie ją tu zastępuje - zauważył Corum.

- Gdyby udało się pokonać Gaynora - rzekł Arkyn - barbarzyńcy straciliby dużo ze swej przewagi. Nie mają zmysłu taktycznego i bez księcia zapanowałby zamęt.

- Ale już sama ich liczba zapewnia im dużą przewagę - przypomniał Jhary. - A przecież jest jeszcze Armia Psa i Armia Niedźwiedzia...

- Zgoda, Mistrzu Jhary. Nadal jednak twierdzę, że najgroźniejszym wrogiem jest Gaynor Przeklęty.

- No, ale on jest niezniszczalny.

- Może go pokonać tylko ktoś równie potężny i naznaczony przez los jak on sam. - Arkyn spojrzał znacząco na Coruma. - To jednak wymagałoby wielkiej odwagi i mogłoby się skończyć śmiercią ich obu...

- Przemyślę twoje słowa, Lordzie Arkynie. - Corum pochylił głowę.

- A teraz już czas na mnie.

Przystojny mężczyzna zniknął i zostali w świątyni sami.

Corum spojrzał na Rhalinę, a potem na Jharego. Obydwoje unikali jego wzroku. Zdawali sobie sprawę z tego, co prosił go Lord Arkyn i jaką odpowiedzialność złożył na jego barki.

Książę się zasępił. Dotknął pokrytej klejnotami przepaski zacisnął nienaturalną, sześciopalcą dłoń.

- Z Okiem Rhynna i Ręką Kwilą - powiedział - odrażającymi darami Shoola, zaszczepionymi zarówno w mą duszę, jak i ciało, spróbuję uwolnić ten świat od Księcia Gaynora Przeklętego.

Rozdział trzeci

KSIĄŻĘ GAYNOR PRZEKLĘTY

Niegdyś był bohaterem - odezwał się Jhary, gdy tego samego wieczora stali na murach, spoglądając na tysiące ognisk rozpalonych przez otaczające miasto wojska Chaosu - ten Książę Gaynor. On także walczył po stronie Ładu. Ale potem rozpalony gwałtowną namiętnością - może do jakiejś kobiety - zdradził i związał swój los z Chaosem. Został ukarany - niektórzy mówią, że przez Kosmiczną Równowagę - i teraz już nigdy nie może stanąć po stronie Ładu ani zaznać jego dobrodziejstw. Musi na wieki służyć Chaosowi, tak jak ty przez całą wieczność służysz Ładowi...

- Przez całą wieczność? - spytał Corum zaniepokojony.

- Nie powiem już na ten temat ani słowa - odparł Jhary. - Ty niekiedy doświadczasz spokoju. Księciu Gaynorowi pozostaje jedynie pamięć tego, czym jest spokój, ale nigdy go już nie odzyska.

- Nawet po śmierci?

- Został skazany na to, by nigdy nie umrzeć, gdyż w śmierci można znaleźć ukojenie, nawet jeśli trwa ona tylko chwilę przed powtórnym narodzeniem.

- A zatem nie mogę go zabić?

- Nie. Podobnie jak nie możesz zabić żadnego z Wielkich Starych Bogów. Ale możesz go usunąć z tego świata. Jednakże musisz wiedzieć, jak to uczynić...

- A ty to wiesz?

- Myślę, że tak. - Szli wolno wzdłuż murów. Jhary w zamyśleniu pochylił głowę. - Pamiętam opowieści, że Gaynora może zwyciężyć tylko ktoś służący Ładowi, jeśli odsłoni jego przyłbicę i spojrzy mu w twarz. Ale aby otworzyć tę przyłbicę, potrzebna jest moc większa niż ma jakikolwiek śmiertelnik. To jest wyznaczony przez los magiczny warunek pokonania Przeklętego Księcia. Nic więcej nie wiem.

- Dobre i to - stwierdził Corum bez entuzjazmu.

- Tak.

- To musi się stać jeszcze dzisiaj. Nie spodziewają się ataku z naszej strony, zwłaszcza w pierwszą noc oblężenia. Musimy wyprawić się przeciwko Armii Chaosu, błyskawicznie uderzyć i spróbować zabić - czy też usunąć z tego świata Księcia Gaynora Przeklętego. To on ma władzę nad tymi zdeformowanymi istotami i gdy go zabraknie, wszystkie powrócą tam, skąd przybyły...

- Jaki prosty plan - zauważył sarkastycznie towarzysz bohaterów. - Kto z nami pojedzie? Widziałem w pobliżu Beldana.

- Nie będę narażał życia żadnego z obrońców. Będą potrzebni, jeśli plan zawiedzie. Pojedziemy sami - zadecydował Corum.

Jhary westchnął i wzruszył ramionami.

- Lepiej tu zostań, mały przyjacielu - powiedział do kota.

Skradali się w ciemnościach, prowadząc wierzchowce. Owinęli im kopyta grubymi szmatami, by stłumić hałas. Zmierzali w stronę obozu Armii Chaosu, gdzie świętujący Mabdeńczycy trzymali słabe straże.

Sam zapach wystarczył, aby rozpoznać miejsce postoju piekielnej bandy Księcia Gaynora. Półludzie krążyli dokoła w dziwacznych, rytualnych pląsach przypominających bardziej ruchy parzących się zwierząt niż taniec. Mieli tępe, zwierzęce twarze, obwisłe wargi i mętne spojrzenia. Wszyscy pili mnóstwo cierpkiego wina, żeby zapomnieć o tym, kim byli, zanim oddali się zepsuciu Chaosu.

Książę Gaynor siedział przy ognisku w samym środku obozowiska. Od stóp do głów był zakuty w błyszczącą zbroję, która w blasku płomieni mieniła się na zmianę srebrem i złotem, czasem przybierając także barwę stalowoniebieską. Z hełmu zwisał ciemnożółty pióropusz, a na pancerzu wyryto herb Chaosu - rozchodzące się promieniście osiem strzał, które, jak utrzymywał Chaos, wyobrażały bogactwo możliwości tkwiących w jego filozofii. Książę nie uczestniczył w zabawie. Nie jadł ani nie pił. Prawie nie zwracał uwagi na swoich wojowników. Zakute w stal ręce spoczywały na rękojeści wielkiego miecza, który także przybierał na przemian barwę srebrną, złotą i stalowoniebieską. Cały był jakby wykuty z jednego kawałka metalu - Książę Gaynor Przeklęty.

Miejsce postoju Armii Chaosu - podobnie jak zlokalizowane po drugiej stronie obozowiska Armii Psa i Niedźwiedzia - znajdowało się w pewnej odległości od głównego obozu barbarzyńców. Nim tam dotarli, musieli prześlizgnąć się obok kilku chrapiących strażników. W pewnej chwili minęła ich grupka zataczających się ludzi Lyra, ale ponieważ Corum i Jhary mieli na sobie płaszcze z kapturami, barbarzyńcy poświęcili im zaledwie przelotne spojrzenie. Żaden z nich nie przypuszczał, aby obrońcy Halwygu ośmielili się we dwójkę zakraść do ich obozu.

Gdy dotarli do granicy światła i znaleźli się już blisko kotłującej się tłuszczy ludzi-zwierząt, dosiedli koni, po czym przez dłuższą chwilę wpatrywali się w tajemniczą postać Księcia Przeklętego.

Przez cały czas Gaynor ani razu się nie poruszył. Siedział na wysokim ozdobnym siodle w kolorach czerni i bieli, z ręką na głowni szerokiego pałasza, i bez cienia zainteresowania obserwował hulankę swej świty.

W końcu wolno wjechali w krąg światła rzucanego przez ognisko i Książę Corum Jhalen Irsei, Sługa Ładu, znalazł się twarzą w twarz z Księciem Gaynorem Przeklętym, Sługą Chaosu.

Corum miał na sobie kompletny ubiór bojowy Vadhag-hów - misterną srebrną kolczugę, stożkowaty hełm i szkarłatną szatę. W prawej dłoni dzierżył długą włócznię, a w lewej - wielką okrągłą tarczę.

Książę Gaynor podniósł się z miejsca i ręką dał znak do zakończenia zabawy. Upiorne istoty odwróciły się, by spojrzeć na Coruma, a rozpoznawszy go zaczęły warczeć i wydawać gniewne pomruki.

- Milczeć! - rozkazał Książę Przeklęty, występując naprzód i wyciągając miecz. - Niech któryś osiodła mojego rumaka, bo podejrzewam, że Książę Corum i jego przyjaciel przybyli, by ze mną walczyć. - Jego głos był wibrujący i jakby lekko rozbawiony, ale gdzieś na dnie czaił się tragiczny smutek.

- Czy staniesz, aby walczyć ze mną sam na sam, Książę Gaynorze? - zapytał Corum.

- Niby czemu miałbym to robić? - zaśmiał się Książę Chaosu. - Już od dawna nie przestrzegani twych rycerskich zasad, Książę Corumie. Poza tym ślubowałem mojej pani, Królowej Xiombarg, że użyję wszelkich sposobów, aby cię zniszczyć. Nigdy nie widziałem, żeby kogoś naprawdę nienawidziła, ale ciebie, Vadhaghu, nienawidzi. O, jakże cię nienawidzi!

- Może dlatego, że się mnie boi - stwierdził Książę w Szkarłatnym Płaszczu.

- Tak, to możliwe.

- A zatem rzucisz przeciw nam całą swą bandę?

- A dlaczegóż by nie? Skoro byliście na tyle głupi, aby tu przychodzić...

- Nie masz dumy?

- Nie, myślę, że nie.

- Ani honoru?

- Nie.

- Ani odwagi?

- Obawiam się, że w ogóle nie posiadam żadnych określonych cech... Obawiam się... właśnie, może jedynie strach.

- Przynajmniej jesteś uczciwy.

- Jeśli chcesz tak uważać... - Spoza zamkniętej przyłbicy rozległ się głośny śmiech. - Po co przybyłeś do mego obozu, Książę Corumie?

- Dobrze wiesz po co.

- Masz nadzieję mnie zabić, gdyż jestem mózgiem kierującym mięśniami barbarzyńców? Świetny pomysł. Ale mnie nie można zabić. Gdyby to było możliwe... Wielokrotnie modliłem się o śmierć... Łudzisz się, że jeśli mnie pokonasz, zdobędziesz czas potrzebny na wzmocnienie obrony miasta. Może by się tak stało, ale z przykrością będę cię musiał zabić, pozbawiając w ten sposób Halwyg-nan-Vake głównego źródła wiedzy i zaradności.

- Skoro nie można cię zabić, to dlaczego nie chcesz ze mną walczyć osobiście?

- Nie będę tracił czasu. Wszyscy do mnie!

Zdeformowani ludzie-zwierzęta ustawili się za swym panem. Ten zaś dosiadł białego wierzchowca, na którym umieszczono wysokie, lśniące czernią i bielą siodło. Gaynor wziął podaną mu włócznię i uniósł tarczę.

Corum zsunął z oka pokrytą klejnotami przepaskę i spojrzał poza Księcia Gaynora i jego wojowników, w jaskinię w krainie cieni, gdzie przebywały jego ostatnie ofiary. Znajdowała się tam Horda Chaosu, jeszcze mniej przypominająca ludzi po zetknięciu się z potężnymi skrzydłami Ghanha, a wraz z nią jej przywódca o twarzy konia, Polib-Bav. Ręka Kwilą sięgnęła do krainy cieni i przyzwała stado na pomoc Corumowi.

- A teraz Chaos raz jeszcze zmierzy się z Chaosem! - zawołał Corum. - Weź swą zdobycz, Polib-Bavie, a uwolnisz się z Otchłani!

Horda Chaosu uderzyła na obóz Gaynora i zaatakowała bratnie bestie, i podłość starła się z podłością, a plugastwo z plugastwem. Istoty psopodobne walczyły z krowopo-dobnymi, a koniopodobne z żabopodobnymi. Gęsto padały ciosy pałek, noży i toporów. Z masy walczących stworzeń dochodziły wrzaski, pomruki, wycia, jęki, przekleństwa, piski i przerażający chichot. Widząc to wszystko Książę Gaynor Przeklęty odwrócił konia i stanął naprzeciw Coruma.

- Gratuluję ci, Książę w Szkarłatnym Płaszczu. Widzę, że nie liczyłeś na moją rycerskość. Cóż, czy obaj będziecie ze mną walczyć?

- Nie - odparł Corum szykując włócznię i unosząc się w siodle, tak że opierał się jedynie o jego górną część i niemal stał w strzemionach. - Mój przyjaciel jest tu po to, by zanieść wiadomość o wyniku naszego starcia, gdybym ja zginął. Będzie walczył jedynie we własnej obronie.

- Uczciwy pojedynek, co? - zaśmiał się ponownie Książę Gaynor. - A więc dobrze! - On także poprawił się w siodle, przyjmując pozycję do walki.

Potem zaatakował.

Corum spiął konia ostrogami i skierował go na wroga. Uniósł włócznię, a tarczą osłonił twarz, gdyż w przeciwieństwie do Gaynora nie miał przyłbicy.

Kiedy pędził naprzód, blask zbroi Gaynora niemal go oślepił. Zamachnął się i z całej siły cisnął włócznią w głowę przeciwnika. Trafiła w sam środek hełmu, ale nie zdołała go przebić ani choćby zarysować. Jednak Gaynor zachwiał się w siodle i przez chwilę nie był w stanie zadać ciosu. Corum miał więc czas, by wyciągnąć rękę i pochwycić drzewce swej odskakującej włóczni. Gaynor roześmiał się na ten widok i wymierzył pchnięcie w twarz swego wroga, ale Książę w Szkarłatnym Płaszczu zasłonił się tarczą.

Wokół nich w dalszym ciągu toczyła się zażarta walka pomiędzy dwiema watahami ludzi-bestii. Horda Chaosu była mniej liczna od sił Gaynora, ale miała tę przewagę, że jej członków, raz już zabitych, nie można było uśmiercić ponownie.

Tymczasem oba konie zawróciły, potykając się i niemal zrzucając jeźdźców. Przytrzymując się uzdy, Corum po raz drugi rzucił włócznią. Znowu udało mu się trafić Księcia Przeklętego, który zwalił się na błotnistą murawę, nie puszczając jednak włóczni. Błyskawicznie poderwał się i rzucił nią w Vadhagha. Broń wbiła się w tarczę, a ostrze zatrzymało się o milimetry od zakrytego przepaską oka Coruma. Z włócznią tkwiącą w tarczy Książę w Szkarłatnym Płaszczu dobył miecza i natarł na przeciwnika. Gaynor z dzikim okrzykiem sięgnął po pałasz, unosząc jednocześnie tarczę, by zasłonić się przed ciosem Vadhagha. Sam zaś wymierzył cios w nogi konia. Podcięte zwierzę upadło, zrzucając Coruma na ziemię.

Książę Przeklęty uniósł miecz i mimo ciężkiej, stalowej zbroi szybko podbiegł do usiłującego się podnieść przeciwnika. Miecz Gaynora ze świstem opadł w dół, lecz napotkał tarczę Vadhagha. Ostrze przebiło warstwy skóry, metalu i drewna, ale zatrzymało się na żelaznym grocie włóczni, wciąż jeszcze tkwiącym w tarczy. Corum zadał cios w nogi swego wroga, ale Książę Przeklęty podskoczył, unikając uderzenia. W tym czasie Książę w Szkarłatnym Płaszczu przetoczył się do tyłu i wreszcie zdołał wstać. Jego skruszona tarcza do niczego się już nie nadawała.

Śmiech Gaynora nie ustawał, odbijając się głuchym echem w wiecznie zamkniętym hełmie.

- Dobrze walczysz, Corumie, ale jesteś śmiertelny, a ja już nie!

Odgłosy bitwy postawiły na nogi resztę obozowiska, ale barbarzyńcy nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Przywykli do tego, by słuchać Lyra, który z kolei polegał na rozkazach Księcia Przeklętego. Teraz zaś Gaynor nie miał czasu, by powiedzieć Lyrowi, co ma robić.

Obaj przeciwnicy okrążali się nawzajem, podczas gdy obok nich stworzeni przez Chaos ludzie-bestie wciąż toczyli śmiertelną walkę.

Z mroku wyzierały przestraszone twarze Mabdeńczyków, którzy obserwowali starcie, nie bardzo rozumiejąc, jak do niego doszło.

Corum odrzucił tarczę i sześciopalcą Ręką Kwilą sięgnął do tyłu po topór bojowy. Zwiększył dystans do przeciwnika i mocniej zacisnął palce na broni. Topór był doskonale wyważony i świetnie nadawał się do rzucania; używała go piechota Vadhaghów w czasach wojen z Nhadraghami. Corum miał nadzieję, że Gaynor nie zorientuje się w jego zamiarach.

Błyskawicznie uniósł ramię i cisnął topór, który ze świstem przeciął powietrze - i trafił w nadstawioną tarczę.

Jednak siła uderzenia zachwiała Gaynorem, a tarcza pękła na pół. Odrzucił jej resztki i oburącz chwycił pałasz, zbliżając się do swego wroga.

Corum sparował pierwszy cios, potem drugi i trzeci, ale gwałtowny atak Gaynora spychał go do tyłu. Książę w Szkarłatnym Płaszczu uskoczył w bok i wymierzył pchnięcie w spoiwo zbroi przeciwnika. Książę Przeklęty błyskawicznie przerzucił miecz do prawej ręki i odbił uderzenie. Cofnął się dwa kroki i dyszał ciężko. Corum słyszał dochodzący z wnętrza hełmu świszczący oddech.

- Może i jesteś nieśmiertelny, książę, ale męczysz się jak inni ludzie.

- Nie możesz mnie zabić! Czy myślisz, że nie pragnę śmierci?

- A więc poddaj się. - Corum także z trudem łapał powietrze. Serce waliło mu jak młotem, a w piersiach czuł przygniatający ciężar. - Poddaj się, a przekonasz się, czy nie zdołam cię zabić!

- Poddając się, złamałbym przysięgę złożoną Królowej Xiombarg.

- A więc jednak wiesz, co to honor?

- Honor? - zaśmiał się Gaynor. - Nie honor, ale strach - już ci mówiłem. Jeśli ją zdradzę, Xiombarg mnie ukarze. Nie sądzę, byś potrafił zrozumieć, co to oznacza, Książę w Szkarłatnym Płaszczu. - Wymachując pałaszem ponownie natarł na Coruma.

Vadhagh schylił się przed ciosem i uderzył przeciwnika w nogi tak potężnie, że jedno z kolan wygięło się na moment. Książę Przeklęty uskoczył w tył i rzucił szybkie spojrzenie na swych podwładnych.

Horda Chaosu właśnie kończyła się z nimi rozprawiać. Istoty przywołane przez Coruma z krainy cieni kolejno zabierały swój łup i znikały tam, skąd przyszły.

Z dzikim okrzykiem Gaynor jeszcze raz rzucił się na przeciwnika. Zebrawszy wszystkie siły, Książę w Szkarłatnym Płaszczu odbił cios i sam zaatakował. Lecz Gaynor doskoczył i chwycił go za rękę trzymającą miecz. Uniósł pałasz, by uderzyć Coruma w głowę. Vadhagh zdołał się jednak wyswobodzić. Ostrze trafiło go w bark, przecinając pierwszą warstwę kolczugi, lecz zatrzymując się na drugiej.

Teraz był jednak zupełnie bezbronny. Gaynor chwycił jego miecz i trzymał go zwycięsko w lewej ręce.

- Poddaj się, Książę Corumie. Poddaj się, a daruję ci życie.

- Aby móc zawieźć mnie swej pani, Xiombarg.

- Nie mam wyboru.

- A zatem nie poddam się!

- Więc będę musiał cię zabić - westchnął Gaynor. Rzucił miecz Coruma na ziemię i zacisnął obie dłonie na rękojeści pałasza. Ruszył naprzód, by skończyć ze swym wrogiem.

Rozdział czwarty

ATAK BARBARZYŃCÓW

Corum instynktownie uniósł ramiona, aby zasłonić się przed ciosem Gaynora, i w tym momencie coś stało się z Ręką Kwilą.

Niejeden raz Ręka ocaliła mu życie - często wyprzedzając atak - i obecnie znów samorzutnie sięgnęła w górę i chwyciła za ostrze broni Gaynora. Wyrwała pałasz z ręki Księcia Przeklętego i z potworną siłą kilkakrotnie uderzyła go po głowie rękojeścią.

Książę Gaynor zachwiał się i z jękiem osunął na kolana.

Corum skoczył naprzód i chwycił go od tyłu za szyję.

- Poddajesz się, książę?

- Nie mogę się poddać - wydusił Gaynor. - Nie mam jak się poddać.

Lecz poniechał oporu, a złowieszcza Ręka Kwilą pociągnęła gwałtownie za jego przyłbicę.

- NIE! - krzyknął pojąwszy zamiar Coruma. - Nie rób tego. Żaden człowiek nie może ujrzeć mojej twarzy! - Zaczął się wić i rzucać, lecz Corum trzymał go mocno, a Ręka Kwilą ponownie szarpnęła za przyłbicę.

- PROSZĘ!

Przyłbica uniosła się odrobinę.

- BŁAGAM CIĘ, KSIĄŻĘ W SZKARŁATNYM PŁASZCZU! PUŚĆ MNIE, A NIE BĘDĘ JUŻ Z TOBĄ WALCZYŁ!

- Nie masz prawa do takiej przysięgi - przypomniał mu Corum gniewnie. - Należysz do Xiombarg i nie masz własnej woli ani honoru.

- Miej litość, Książę Corumie - powtórzył Gaynor błagalnie.

- A ja nie mam prawa do litości nad tobą, bo służę Arkynowi - powiedział Corum.

Ręka Kwilą po raz trzeci pociągnęła przyłbicę, i ta odskoczyła.

Corum ujrzał młodą twarz, w której kłębiło się mrowie białych robaków. Z twarzy wyzierały czerwone, martwe oczy. Wszystkie potworności, których kiedykolwiek był świadkiem, nie mogły się równać z tym jednym przerażającym widokiem. Jego krzyk zlał się z krzykiem Księcia Gaynora Przeklętego. Twarz księcia zaczęła gnić i rozpadać się, przyjmując upiorny trupi kolor i wydzielając fetor, przy którym niczym był odór Hordy Chaosu. Corum obserwował, jak twarz zmienia rysy. Czasem stawała się obliczem mężczyzny w średnim wieku, kiedy indziej kobiety albo chłopca - a raz przelotnie rozpoznał w niej siebie samego. Ile różnych masek nosił Gaynor przez wszystkie wieki swego potępienia? Corum widział miliony lat rozpaczy przebiegające przez oblicze księcia, a ono wciąż kłębiło się robactwem, czerwone oczy płonęły strachem i cierpieniem, a kolejne twarze zmieniały się bez końca...

To trwało więcej niż miliony lat - eony bólu i cierpienia. Taka była cena za nieznaną zbrodnię Gaynora, za zdradę przysięgi, którą złożył Ładowi. Przy czym ten los stał się jego udziałem nie z ręki Ładu, ale mocą wyroku Kosmicznej Równowagi. Jakaż to była zbrodnia, jeśli zachowująca neutralność Równowaga zdecydowała się na działanie? Pewne wskazówki co do tego pojawiały się i znikały na różnych obliczach migających w hełmie. Corum zwolnił uścisk na szyi Gaynora, a zamiast tego objął rękami jego udręczoną głowę i zapłakał nad Księciem Przeklętym, który wciąż na nowo ponosił karę, jaka nigdy nie powinna stać się udziałem żadnej istoty.

Szlochając pomyślał, że tak wyglądała ostateczna sprawiedliwość - lub niesprawiedliwość, co w owej chwili wydawało mu się tym samym.

Jednak nawet w tej chwili Książę Gaynor nie umierał, lecz jedynie przechodził z jednej formy egzystencji w inną. Wkrótce w jakimś obcym świecie, nieskończenie odległym od Piętnastu Wymiarów i światów rządzonych przez Władców Mieczy, znów podejmie naznaczoną mu przez los służbę Chaosowi.

W końcu twarz zniknęła. Lśniąca zbroja była pusta. Książę Gaynor Przeklęty odszedł.

Corum oszołomiony podniósł głowę. Jak przez mgłę usłyszał głos Jharego-a-Conela.

- Szybko, Corumie, weź konia Gaynora! Barbarzyńcy zdołali się otrząsnąć, a my nie mamy tu już czego szukać.

Towarzysz bohaterów potrząsnął go za ramię. Książę wstał i odnalazł swój miecz, który leżał tam, gdzie cisnął go Gaynor. Z pomocą Jharego wspiął się na błyszczące siodło w kolorach czerni i bieli.

W chwilę później gnali w kierunku murów Halwygu-nan-Vake, ścigani przez wyjących Mabdeńczyków.

Otwarto bramę, aby ich wpuścić, po czym natychmiast ją zamknięto. Zsiadając z koni słyszeli, jak barbarzyńcy bezskutecznie tłuką pięściami w okute żelazem belki. Król Onald i Rhalina czekali na nich z niecierpliwością.

- Co z Księciem Gaynorem? - zawołał Onald. - Żyje?

- Tak - odparł Corum bezbarwnie. - Wciąż żyje.

- A więc przegrałeś!

- Nie. - Corum oddalił się, prowadząc konia swego wroga. Nie chciał teraz rozmawiać z nikim, nawet z Rhalina.

Król ruszył za nim, ale przystanął i spojrzał pytająco na Jharego-a-Conela.

- Corum nie przegrał? - zapytał.

- Książe Gaynor już nam nie zagraża - wyjaśnił Jhary zmęczonym głosem. - Corum go pokonał. Barbarzyńcy stracili mózg, który nimi kierował - pozostała im tylko ich liczba i siła mięśni, a także Psy i Niedźwiedzie. - Zaśmiał się bez cienia wesołości w głosie. - Tylko tyle, Królu Onaldzie.

Spojrzeli na Coruma, który szedł przygarbiony, ledwo powłócząc nogami.

- Dopilnuję przygotowań do obrony - rzekł Onald. - Myślę, że rano zaatakują.

- Ja też tak sądzę - powiedziała Rhalina. Kierowana nagłym impulsem miała ochotę podejść do Coruma, ale się od tego powstrzymała.

O świcie wojska Króla Lyra-a-Brode połączyły się z wojskami z Bro-an-Mabdenu i wraz z Armiami Psa i Niedźwiedzia zaczęły podchodzić pod Halwyg-nan-Vake.

Na niskich wałach Halwygu tłoczyli się wojownicy. Barbarzyńcy, pokładając ufność w taktyce Księcia Gaynora i jego Zastępów Chaosu, które pomogły im zdobyć wszystkie inne miasta, nie prowadzili ze sobą machin oblęż-niczych. Było ich jednak bardzo wielu - tak wielu, że ich szeregi rozciągały się aż po horyzont. Jechali konno i na rydwanach lub maszerowali pieszo.

Corum odpoczywał parę godzin, choć nie mógł zasnąć. Wciąż stała mu przed oczami twarz Księcia Gaynora. Starał się wskrzesić w sobie nienawiść do Glandytha-a-Krae i szukał hrabiego wśród hordy barbarzyńców, ale nigdzie go nie było. Może nadal tropił Coruma w okolicach Góry Moidel.

Król Lyr dosiadał potężnego wierzchowca, a w dłoniach ściskał prymitywny proporzec wojenny. Obok niego jechał Kronekyn-a-Drok, wódz szczepów Bro-an-Mabden, garbus i półidiota, którego dość trafnie przezywano Ropuchą.

Barbarzyńcy nadciągali w nieładzie, bez żadnego planu. Cronekyn rozglądał się nerwowo, jakby niepewny, czy bez Księcia Gaynora zdoła zapanować nad tak wielką siłą.

Król Lyr-a-Brode uniósł masywny miecz i w tej samej chwili z tyłu posypał się grad płonących strzał, które z gwizdem opadły na Halwyg, podpalając zeschnięte, nie podlewane od wielu dni krzaki. Lecz Król Onald był na to przygotowany. Już od wielu dni mieszkańcy gromadzili urynę, aby nią gasić ogień. Onald znał los innych obleganych miast w swoim królestwie i zarządził to, co było konieczne.

Kilku obrońców zachwiało się, trafionych ognistymi strzałami. Jeden z nich z twarzą w płomieniach przebiegł obok Coruma, ale książę nie zwrócił na niego większej uwagi.

Z dzikim wrzaskiem barbarzyńcy rzucili się w kierunku wałów i zaczęli wdzierać się na nie po drabinach oblęż-niczych.

Atak na Halwyg zaczął się na dobre.

Corum szukał wzrokiem Armii Psa i Niedźwiedzia, zastanawiając się, kiedy zostaną przeciw nim użyte, lecz napastnicy zdawali się trzymać je w rezerwie, choć trudno było zgadnąć dlaczego.

Jego uwaga na powrót zwróciła się ku bardziej bezpośredniemu zagrożeniu. Jakiś barbarzyńca z pochodnią w dłoni i sztyletem w zębach z trudem wspiął się na mur. Krzyknął zaskoczony, gdy Corum ciął go mieczem. Lecz za nim wdzierali się następni.

Przez cały dzień Corum walczył jak automat i czynił to bardzo skutecznie. W innych miejscach fortyfikacji Rhalina, Jhary i Beldan kierowali oddziałami obrońców. Padło tysiąc barbarzyńców, lecz zastąpił ich tysiąc innych, gdyż Lyr miał na tyle rozsądku, by pozwolić swym ludziom wypocząć, i rzucał ich do walki falami. Obrońcy miasta nie mogli sobie pozwolić na podobną strategię. Każdy, kto zdołał unieść miecz, potrzebny był w walce.

Corumowi huczało w głowie od wrzasków i zgiełku bitwy. Zabił chyba ze dwudziestu ludzi, ale ledwie był tego świadom. Miał rozdartą w wielu miejscach kolczugę, a z kilku pomniejszych ran płynęła mu krew, ale tego też nie zauważał.

Spadły kolejne płonące strzały; kobiety i dzieci rzuciły się z wiadrami, aby gasić ogień.

Za plecami obrońców unosiły się kłęby dymu, przed nimi tłoczyli się cuchnący barbarzyńcy. Wszystkich ogarnął szał bitwy. Mury były zbryzgane krwią i powalane ludzkimi wnętrznościami, a ziemia usłana porzuconą bronią. Trupy spiętrzono w stosy, bezskutecznie próbując podwyższyć blanki i powstrzymać atak.

Poniżej Mabdeńczycy usiłowali rozwalić bramę taranami z pni drzew, lecz wzmacniane żelazem grube drewno wciąż jeszcze wytrzymywało uderzenia.

Choć odgłosy bitwy dochodziły do niego jak przez mgłę, Corurn zdawał sobie sprawę, że jego walka z Księciem Przeklętym nie poszła na marne. Nie ulegało wątpliwości, że pod wodzą Gaynora i przy wsparciu jego stworów z piekła rodem barbarzyńcy dawno zdobyliby miasto.

Ale ile czasu im jeszcze zostało? Kiedy wróci Arkyn z substancjami, których potrzebował Książę Yurette? Czy Miasto We Wnętrzu Piramidy jeszcze się broniło?

Corum uśmiechnął się ponuro. Xiombarg na pewno już wie, że pokonał jej wysłannika. Jej gniew będzie jeszcze większy, podobnie jak poczucie bezsilności. Może to osłabi impet uderzenia na Gwlas-cor-Gwrys?

A może jeszcze je wzmocni? „

Spróbował odpędzić od siebie te myśli. Nie mogły w niczym pomóc. Podniósł włócznię rzuconą przez jakiegoś barbarzyńcę i cisnął ją z powrotem. Utkwiła w brzuchu wojownika mabdeńskiego, który zachwiał się, chwycił oburącz za drzewce, a w chwilę potem zwalił się głową w dół, tam gdzie spoczywały już inne trupy.

Zaraz po południu barbarzyńcy zaczęli się wycofywać, zabierając ze sobą poległych.

Corum widział, jak Lyr i Cronekyn naradzają się. Być może zastanawiali się, czy rzucić do walki Armie Psa i Niedźwiedzia. Albo rozważali nową strategię, która pozwoliłaby im uniknąć tak wielkich strat? A może straty nie miały dla nich znaczenia?

Podbiegł do niego jakiś chłopiec.

- Książę Corumie, mam wiadomość. Aleryon cię oczekuje.

Corum chwiejnie zszedł z muru i wsiadł do rydwanu. Powoli ruszył w stronę świątyni.

Świątynia i jej dziedziniec były teraz w całości wypełnione rannymi. Aleryon czekał przy wejściu.

- Czy Arkyn wrócił?

- Tak, książę.

Corum wkroczył do środka i rozejrzał się pytająco po leżących na posadzce ludziach.

- Oni umierają - rzekł Aleryon cicho. - Prawie nic do nich nie dociera. Nie musimy się obawiać o dyskrecję przy tych biedakach.

Arkyn raz jeszcze wyłonił się z cienia. Mimo iż był bogiem i postać, którą przybrał, nie stanowiła jego prawdziwej postaci, wyglądał na zmęczonego.

- Proszę - powiedział, wręczając Corumowi małe pudełeczko ze zwykłego bezbarwnego metalu. - Nie otwieraj go, bo jest wypełnione substancją o wielkiej mocy i jej promieniowanie mogłoby cię zabić. Daj to wysłannikowi Gwlas-cor-Gwrysu i powiedz mu, żeby znów prze kroczył Granicę Światów swoim powietrznym statkiem.

- Ale on nie ma energii na powrót - przypomniał

Corum.

- Otworzę dla niego przejście. Mam nadzieję, że mi się uda, choć jestem bliski wyczerpania. Xiombarg na różne sposoby usiłuje mnie osłabić. Nie wiem, czy zdołam znaleźć przesmyk blisko Gwlas-cor-Gwrysu, ale spróbuję. Jeśli znajdzie się daleko od miasta, to dotarcie tam może okazać się niebezpieczne. Zrobię, co w mojej mocy.

Corum skinął głową i zabrał kasetkę.

- Módlmy się, aby Gwlas-cor-Gwrys jeszcze istniało.

- Tylko nie módl się do mnie. - Arkyn posłał mu sarkastyczny uśmiech. - Wiem tyle co ty.

Corum wybiegł ze świątyni, ściskając pudełeczko. Było ciężkie i całe pulsowało. Wdrapał się na rydwan, zaciął konie i pognał opustoszałymi ulicami do pałacu Króla Onalda. Pędem wbiegł schodami na dach, gdzie czekał statek powietrzny. Przekazał sternikowi słowa Lorda Ar-kyna i podał mu kasetkę. Bwydyth popatrzył na nią niepewnie, ale schował ją pieczołowicie w sterówce.

- Żegnaj, Bwydythu-a-Horn - powiedział Corum z powagą. - Obyś odnalazł swe Miasto We Wnętrzu Piramidy i sprowadził je do nas na czas.

Bwydyth pomachał mu, unosząc pojazd w powietrze. Nagle na niebie ukazała się nieregularna szczelina. Z trudem utrzymywała swój kształt, cała iskrzyła się i drgała. Za nią widać było oślepiające złotym blaskiem niebo, gdzieniegdzie znaczone pomarańczowym i fioletowym światłem. Z nieba dochodził krzyk.

Statek powietrzny przeleciał przez szczelinę, która zamknęła się za nim, i po chwili nie było już po niej śladu.

Książę przez moment stał wpatrując się w niebo, kiedy usłyszał wrzask dochodzący z wałów.

„Zapewne zaczął się nowy atak”, pomyślał.

Zbiegł na dół, przemknął przez pałac i wydostał się na ulicę. Tam zobaczył klęczące i zawodzące kobiety. Czterech rosłych wojowników niosło na ramionach mary. Spoczywało na nich ciało okryte płaszczem.

- Co się stało? - zapytał Corum jednego z wojowników. - Kto umarł?

- Zabili naszego Króla Onalda - odparł mężczyzna zbolałym głosem. - I wysłali przeciw nam Armie Psa i Niedźwiedzia. Dla Halwygu nastał czas zagłady, Książę Corumie. Teraz już nic jej nie powstrzyma!

Rozdział piąty

GNIEW KRÓLOWEJ XIOMBARG

Corum ostro zaciął konie i popędził z powrotem ku murom. W Halwygu-nan-Vake panowała martwa cisza i odnosiło się wrażenie, że mieszkańcy biernie czekają na śmierć z rąk zwycięskich barbarzyńców. Jadąc ulicami miasta, książę ujrzał dwie kobiety, które zdecydowały od razu odebrać sobie życie i rzuciły się z dachów swych domostw. Pomyślał, że być może miały rację.

Zeskoczył z rydwanu i wbiegł po stopniach na mury, gdzie czekali Rhalina i Jhary-a-Conel. Nie musieli mu nic wyjaśniać, gdyż sam mógł dostrzec zbliżające się niebezpieczeństwo.

W stronę miasta pędziły z wywieszonymi językami wielkie psy. Ich oczy jarzyły się dzikim blaskiem. Bestie górowały wielkością nad biegnącymi obok barbarzyńcami. Za psami, stąpając ciężko na tylnych łapach, nadciągały ogromne niedźwiedzie z czarnymi zakrzywionymi rogami, trzymające pałki i tarcze.

Corum zdał sobie sprawę, że psy zdołają przeskoczyć wały, a niedźwiedzie rozwalą pałkami bramy, i podjął nagłą decyzję.

- Do pałacu! - krzyknął. - Wszyscy wojownicy do pałacu, a reszta niech chroni się, gdzie może!

- Zostawiasz mieszkańców na pastwę losu? - zawołała Rhalina i zadrżała widząc, że jego ludzkie oko płonęło czernią i złotem.

- Zrobiłem dla nich wszystko, co mogłem. Mam nadzieję, że odwrót da nam trochę czasu. W pałacu będziemy się mogli lepiej bronić. Szybciej! - krzyknął. - Szybciej!

Niektórzy wojownicy z ulgą szybko spełnili rozkaz, ale inni się ociągali.

Stojąc na blankach Corum obserwował, jak żołnierze, niosąc rannych, z wysiłkiem posuwają się w stronę odległego pałacu. Wraz z nimi uciekały tłumy mieszkańców.

Wkrótce na murach pozostał już tylko on, Rhalina i Jhary. W milczeniu obserwowali podchodzące coraz bliżej psy i niedźwiedzie.

Potem zeszli z murów i pobiegli zniszczonymi, opustoszałymi alejami. Po drodze mijali spalone krzewy, połamane kwiaty i ciała zabitych. W końcu dotarli do pałacu, gdzie zajęli się barykadowaniem drzwi i okien.

Z oddali dochodziło wycie psów i niedźwiedzi, a także tryumfalne okrzyki barbarzyńców.

Trójka przyjaciół wspięła się na dach, skąd śledziła rozwój wypadków. Ogarnął ich dziwny spokój.

- Ile mamy czasu, Corumie? - szepnęła Rhalina. - Ile mamy czasu, nim tu przyjdą?

- Bestie? Za kilka minut dotrą do murów.

- A potem?

- Minie trochę czasu, nim upewnią się, że to nie pułapka.

- A potem?

- Upłynie jeszcze parę minut, nim zaatakują pałac. A dalej... nie wiem. Nie zdołamy zbyt długo opierać się tak potężnym wrogom.

- Czy nie możesz czegoś wymyślić, Corumie?

- Mam pewien plan. Ale przeciwko takiej potędze... - urwał. - Sam nie wiem, czy moc okaże się wystarczająca...

Wycia i pomruki najpierw stały się głośniejsze, a potem umilkły.

- Podeszli pod wały - stwierdził Jhary.

Książę poprawił swą podartą szkarłatną szatę. Ucałował Rhalinę.

- Żegnaj, moja pani - powiedział.

- Żegnaj? Co masz na myśli...?

- Żegnaj, Jhary, towarzyszu bohaterów. Myślę, że będziesz sobie musiał znaleźć nowego przyjaciela.

Jhary zdobył się na uśmiech.

- Czy chcesz, żebym z tobą poszedł?

- Nie.

Z daleka widzieli, jak pierwszy wielki pies przeskoczył mur i stanął na ulicy, dysząc ciężko i węsząc podejrzliwie.

Corum zostawił towarzyszy i zbiegł po stopniach pałacu. Przecisnął się przez barykadę przy wejściu i szerokim dziedzińcem wydostał się na zewnątrz, na główną aleję prowadzącą ku murom.

Wokół paliły się krzewy. Wszędzie leżeli martwi i umierający. Mały, skrzydlaty kot zatoczył koło nad głową księcia, po czym odleciał w stronę wałów.

Tymczasem więcej psów przeskoczyło przez mur. Z głowami przy ziemi rozglądały się uważnie i głośno sapały. Ruszyły powoli aleją, na której końcu przyczaiła się mała postać Coruma.

Z tyłu za nimi główna brama miasta trzasnęła z łoskotem i rozwarła się gwałtownie. Posypały się z niej drzazgi. Kołysząc się wpadł przez nią rogaty niedźwiedź o rozdętych nozdrzach z pałką gotową do walki.

Z dachu pałacu Rhalina i Jhary widzieli, jak Corum uniósł rękę do swego nienaturalnego oka. Pobladł nieco i zachwiał się, wyciągając przed siebie magiczną Rękę Kwilą, która natychmiast zniknęła i pozostał tylko kikut.

Nagle wokół księcia pojawiły się przerażające istoty. Upiorne, zdeformowane stworzenia, które niegdyś stanowiły orszak Księcia Gaynora Przeklętego, a obecnie były posłuszne Corumowi tylko dlatego, że obiecał im wolność w zamian za nowe ofiary, które sprowadzą do Otchłani.

Corum skinął Ręką Kwilą, która znów stała się widoczna.

Rhalina z przerażeniem spojrzała na Jharego-a-Conela, lecz towarzysz bohaterów obserwował rozwój sytuacji ze stoickim spokojem.

- W jaki sposób tak... tak okaleczone istoty mogą pokonać te wszystkie psy, niedźwiedzie i idące za nimi tysiące barbarzyńców?

- Nie wiem - odparł Jhary. - Myślę, że Corum chce się przekonać, jaką mają siłę. Jeśli zostaną pokonane, będzie to oznaczało, że Ręka Kwilą i Oko Rhynna nie mogą mu w niczym pomóc i nie zdołają nas ocalić w czasie ucieczki.

- A więc to na tym polega plan, o którym nie chciał mówić - pokiwała głową Rhalina. Jej piękne włosy lśniły w słońcu.

Stwory Chaosu puściły się pędem w stronę wielkich psów i niedźwiedzi. Zdziwione zwierzęta mruczały cicho, nie bardzo wiedząc, czy mają do czynienia z przyjaciółmi, czy wrogami. Nadbiegające istoty były potwornie okaleczone. Miały głębokie, otwarte rany, część z nich była pozbawiona głów, wielu brakowało którejś kończyny. Niektóre w ogóle nie miały nóg, czepiały się więc towarzyszy, albo - jeśli tylko mogły - posuwały się za pomocą rąk. Ten żałosny tłum miał jednak zasadniczą przewagę - wszystkie stworzenia były już martwe.

Istoty zbliżały się szybko długą, opustoszałą aleją i psy zaczęły groźnie szczekać, a ich głosy odbijały się echem od zrujnowanych domów Halwygu.

Jednak półmartwe, półżywe stwory Chaosu parły niepowstrzymanie naprzód. Nie mogły się zatrzymać. Pokonanie Armii Psa i Armii Niedźwiedzia oznaczało uwolnienie z Otchłani i całkowitą śmierć dla ich dusz - a tylko tego w tym momencie pragnęły.

Stojący nieruchomo na końcu alei Corum nie bardzo wierzył, by te okaleczone istoty zdołały zabić dzikie, zwinne bestie. Widział, że wszystkie niedźwiedzie weszły już do miasta, a przez bramę cisnęli się teraz Mabdeńczycy pod wodzą Lyra i Cronekyna. W duchu liczył na to, że nawet jeśli Stwory Chaosu nie poradzą sobie z napastnikami, to przynajmniej trochę opóźnią ich atak na pałac.

Obejrzał się do tyłu, gdzie zza pałacu wyłaniał się dach Świątyni Ładu. Czy był tam Arkyn? Czy czekał na rozwój wypadków?

Pierwsze stwory Chaosu dopadły psów, które usiłowały się od nich opędzić, kłapiąc zębami. Jedna z olbrzymich bestii chwyciła pyskiem wyrywające się, pozbawione rąk stworzenie i machnęła głową, odrzucając je daleko w bok. Jednak istota natychmiast zaczęła się czołgać z powrotem w stronę psa, który na ten widok położył uszy po sobie i podkulił ogon.

Corum pomyślał, że mimo iż tak wielkie i dzikie, wciąż są to tylko psy. I na to między innymi liczył.

Do walki przyłączyły się niedźwiedzie. W ich czerwonych paszczach błyskały białe kły. Uniosły tarcze i waliły dookoła pałkami, ciskając stwory Chaosu we wszystkich kierunkach. Ale te nie umierały, podnosiły się z ziemi i atakowały na nowo.

Zdeformowane stworzenia czepiały się sierści psów i niedźwiedzi. Wreszcie jedna z bestii przewróciła się na grzbiet, a przywołane przez Coruma istoty rzuciły się jej do gardła. Książę uśmiechnął się z ponurą satysfakcją.

Za moment spostrzegł jednak, że nastąpiło to, czego się obawiał. Lyr-a-Brode i jego jeźdźcy okrążali walczące bestie. Posuwając się ostrożnie, dotarli już niemal do długiej alei.

Corum odwrócił się i pobiegł z powrotem do pałacu.

Zanim dotarł na dach, barbarzyńcy walili już tłumnie prowadzącą do pałacu aleją. Za nimi Armia Psa i Armia Niedźwiedzia wciąż zmagały się z półżywymi, półmartwymi stworami Chaosu.

Z okien pałacu strzelano z haków i Corum zauważył, że Król Cronekyn zwalił się jako jeden z pierwszych, trafiony dwiema strzałami w oczy. Lyr-a-Brode miał lepszą zbroję od swego sojusznika i strzały odbijały się od jego hełmu i pancerza, nie czyniąc mu żadnej szkody. Szyderczo pomachał łucznikom mieczem i rzucił do ataku swych wojowników, którzy natychmiast zaczęli rozwalać barykadę.

- Nie zdołamy już zbyt długo utrzymać dolnych pięter, Książę Corumie - zameldował dowódca Gwardii Królewskiej, który przybiegł na dach.

- Cofajcie się jak najwolniej - skinął głową Corum. - Wkrótce się do was przyłączymy.

- O czym myślałeś wtedy, gdy się z nami żegnałeś? - spytała Rhalina.

- Mam wrażenie, że odkąd pokonałem Księcia Gaynora, nacisk Xiombarg na ten świat się wzmógł. Obawiałem się, że mogłaby zwrócić te istoty przeciwko mnie.

- Ale przecież nie może przybyć tu osobiście - zauważyła Rhalina. - Oboje to słyszeliśmy. Byłoby to wykroczeniem przeciwko Prawu Równowagi, a nawet Wielcy Starzy Bogowie nie ośmielają się tak otwarcie przeciwstawiać Kosmicznej Równowadze.

- Może masz rację - odparł Corum. - Ale zaczynam podejrzewać, że gniew Xiombarg jest tak wielki, iż może spróbować wedrzeć się do tego świata.

- A to oznaczałoby niewątpliwie nasz koniec... - szepnęła. - Co w takim razie robi Arkyn?

- To, co może. Nie wolno mu pomagać nam bezpośrednio... Podejrzewam zresztą, że on także szykuje się na spotkanie z Xiombarg. Chodź, Rhalino, najlepiej zrobimy przyłączając się do obrońców.

Zbiegli dwa piętra i zobaczyli wycofujących się wojowników, którzy bezskutecznie próbowali powstrzymać wyjących barbarzyńców. Nie licząc się ze śmiercią, Mabdeńczycy ślepo parli naprzód.

- W pałacu znajdują się jeszcze inne oddziały, ale obawiam się, że są w tak samo trudnym położeniu. - Dowódca Gwardii Królewskiej, który wcześniej rozmawiał z Corumem, bezradnie rozłożył ręce.

Corum obrzucił szybkim spojrzeniem schody. Tłum napastników napierał na cienką linię gwardzistów, która chwiała się niebezpiecznie.

- W tej sytuacji musimy wycofać się na dach - zadecydował. - Tam przynajmniej zdołamy się bronić trochę dłużej. Nie wolno nam trwonić sił.

- Ale przegraliśmy, prawda, Książę Corumie? - spytał cicho dowódca.

- Obawiam się, że tak.

Nagle usłyszeli dochodzący nie wiadomo skąd wrzask. Nie był to krzyk człowieka, ale nie mieli wątpliwości, że wyrażał niepohamowany gniew.

- Xiombarg? - szepnęła Rhalina i ukryła twarz w dłoniach. - Corumie, to głos Xiombarg.

Książę nie odpowiedział. Zupełnie zaschło mu w gardle. Oblizał wargi.

Wrzask rozległ się ponownie. Jednak tym razem towarzyszył mu jeszcze inny dźwięk - narastające coraz wyżej buczenie, od którego w końcu zaczęły ich boleć uszy.

- Na dach! - krzyknął Corum. - Szybko!

Dysząc ciężko dotarli na dach i natychmiast zasłonili rękami oczy przed oślepiającym blaskiem tańczących na niebie świateł, które przesłoniły słońce.

Corum zobaczył ją jako pierwszy. Wykrzywiona szaleńczą furią twarz Xiombarg górowała na horyzoncie, a jej kasztanowate włosy falowały na niebie niczym chmury. W ręku trzymała potężny miecz, zdolny rozrąbać na pół cały świat.

- To ona - jęknęła Rhalina z przerażeniem. - Królowa Mieczy. Sprzeciwiła się Kosmicznej Równowadze i przybyła, żeby nas zniszczyć.

- Spójrzcie! - zawołał Jhary-a-Conel. - To dlatego tu jest. Uciekli jej i ścigała ich aż do naszego świata! Załamały się jej wszystkie plany, a wściekłość i bezsilność pchnęły ją do przeciwstawienia się Kosmicznej Równowadze!

Na niebie ponad zniszczonym Halwygiem-nan-Vake unosiło się Miasto We Wnętrzu Piramidy. Jego zielone światło bladło, jakby miało zgasnąć, a potem rozjaśniało się jeszcze mocniej. Właśnie z Gwlas-cor-Gwrys dochodziło buczenie, które słyszeli wcześniej.

Od miasta oderwał się jakiś pojazd, kierując się w stronę pałacu. Corum odwrócił wzrok od wymachującej mieczem groźnej postaci Xiombarg i obserwował lądujący statek powietrzny. Na jego pokładzie stał, trzymając coś w rękach, Król Bez Królestwa.

- To prezent, Corumie - powiedział z uśmiechem Noreg-Dan, kiedy statek powietrzny osiadł na dachu. - Za pomoc, jakiej udzieliłeś Gwlas-cor-Gwrys...

- Bardzo dziękuję - odparł książę. - Ale to nie czas na...

- Ten prezent to potężna broń. Weź ją.

Corum przyjął podarunek. Był to podłużny, pokryty przedziwnymi wzorami cylinder, zwężający się z jednej strony, a z drugiej zakończony szerokim uchwytem.

- To broń - powtórzył Noreg-Dan. - Zabije tych, w których ją wycelujesz.

Corum spojrzał na Xiombarg. Zobaczył, jak podnosi miecz, i znowu usłyszał jej krzyk... Skierował na nią broń.

- Nie - powstrzymał go Król Bez Królestwa. - To nie dotyczy Xiombarg, gdyż ona jest Władczynią Mieczy i jednym z Wielkich Starych Bogów. Miałem na myśli tych, którzy są śmiertelni.

Corum pobiegł schodami w dół. Barbarzyńcy prowadzeni przez Króla Lyra właśnie wdarli się na ostatnie piętro.

- Wyceluj i pociągnij za uchwyt - zawołał Noreg-Dan.

Corum wymierzył broń w Lyra-a-Brode. Król z rozwianą brodą wspinał się tryumfalnie po schodach, a za nim podążała cała Mroczna Straż.

- Czy chcesz się poddać, ostatni z Vadhaghów? - zaśmiał się szyderczo zobaczywszy Coruma.

- Nie jestem ostatnim z Vadhaghów, Królu Lyrze-a-Brode - zaśmiał się Corum w odpowiedzi. - A oto dowód. - Pociągnął za uchwyt i w tej samej chwili król chwycił się za pierś i charcząc przewrócił się do tyłu, prosto w ramiona swej straży. Siwe włosy zakryły mu oczy.

- Nie żyje! - wrzasnął dowódca Mrocznej Straży. - Nasz król! Pomsty!

Wymachując mieczem rzucił się w kierunku Księcia w Szkarłatnym Płaszczu, ale ten ponownie nacisnął uchwyt i wojownik zginął podobnie jak jego król. Corum jeszcze parokrotnie celował z broni i za każdym razem któryś z Mrocznych Strażników padał martwy, aż w końcu ani jeden z nich nie pozostał przy życiu.

Obejrzał się na Króla Bez Królestwa.

- Użyliśmy takiej broni przeciwko pachołkom Xiombarg. - Noreg-Dan uśmiechał się. - Między innymi dlatego jest taka wściekła. Minie sporo czasu, nim zdoła stworzyć nowe potwory, które by jej służyły.

- Ale skoro sprzeciwiła się Kosmicznej Równowadze w jednej kwestii - rzekł Corum - może to uczynić i w innej.

Piękna, choć wykrzywiona wściekłością, monstrualna twarz Królowej Mieczy wznosiła się coraz wyżej ponad horyzont i stopniowo ukazały się także ramiona, piersi i biodra.

- ACH, CORUMIE! OKRUTNY MORDERCO WSZYSTKICH, KTÓRYCH KOCHAŁAM!

Okrzyk był tak głośny, że Księcia zabolały uszy. Cofnął się chwiejnie i oparł o mur. Znieruchomiały obserwował gigantyczny miecz wypełniający niebo i oczy Xiombarg, świecące jak dwa potężne słońca. Cały świat wydawał się przy niej niczym. Miecz zaczął opadać i Corum przygotował się na śmierć. Rhalina podbiegła do niego i mocno się przytuliła.

- ZADRWIŁAŚ SOBIE Z POSTANOWIENIA KOSMICZNEJ RÓWNOWAGI, SIOSTRO XIOMBARG!

Na drugim krańcu nieba pojawił się w całej swej boskiej świetności Lord Arkyn, równie ogromny jak Królowa Mieczy. Trzymał w dłoni miecz tak samo wielki jak ten, który miała Xiombarg. Miasto wydawało się przy nich tak znikome, jak maleńkie mrowisko i jego mieszkańcy wobec dwojga ludzi walczących na łące.

- ZADRWIŁAŚ Z KOSMICZNEJ RÓWNOWAGI, KRÓLOWO MIECZY.

- NIE JA PIERWSZA!

- ALE PRZEŻYŁ TO TYLKO TEN, KTÓRY JEST BEZIMIENNĄ SIŁĄ! WYRZEKŁAŚ SIĘ PRAWA DO RZĄDZENIA SWOIM ŚWIATEM!

- NIE! KOSMICZNA RÓWNOWAGA NIE MA ŻADNEJ WŁADZY NADE MNĄ!

- A JEDNAK MA...

Na niebie pojawiła się Kosmiczna Równowaga, którą Corum ujrzał tylko raz w wizji, jaką miał po zwycięstwie nad Ariochem, Lordem Chaosu. Przyjęła postać wielkiej wagi, której szale zawisły nad Lordem Arkynem i Królową Xiombarg. Była tak ogromna, że oboje wydawali się przy niej karzełkami.

- MA.

Powiedział głos, który nie należał ani do Xiombarg, ani do Arkyna.

- MA.

Królowa Xiombarg krzyknęła ze strachu, a jej okrzyk wstrząsnął całym światem, niemal spychając go z jego orbity wokół słońca.

- MA.

Miecz będący symbolem władzy wypadł jej bezwładnie z dłoni i na moment pojawił się na szali, która opadła na stronę Lorda Arkyna.

- NIE! - zawołała błagalnie Królowa Xiombarg. - TO BYŁ PODSTĘP... ARKYN WSZYSTKO ZAPLANOWAŁ. ZWABIŁ MNIE TUTAJ. ON WIEDZIAŁ... - Jej głos słabł z każdą chwilą. - Wiedział... Wiedział...

Postać Xiombarg zaczęła się rozpływać, ulatując na wszystkie strony niby rozwiewany dym, aż wreszcie całkiem zniknęła.

Pozostał jedynie promieniejący oślepiającą bielą Lord Arkyn z mieczem w dłoni.

- DOKONAŁO SIĘ! - Wydawało się, jakby wraz z jego głosem na świat spłynęła fala ciepła.

- DOKONAŁO SIĘ!

- Lordzie Arkynie! - zawołał Corum. - Czy wiedziałeś, że wściekłość Xiombarg będzie tak wielka, iż zaryzykuje ona Gniew Kosmicznej Równowagi i wkroczy w ten świat?

- MIAŁEM TAKĄ NADZIEJĘ. JEDYNIE MIAŁEM TAKĄ NADZIEJĘ.

- A zatem większość z tego, o co mnie prosiłeś, była podporządkowana temu celowi?

- TAK.

Corum pomyślał o wszystkich cierpieniach i trudach, jakich doświadczył. Mignęło mu przed oczami tysiąc twarzy Księcia Gaynora...

- Zaczynam nienawidzić wszystkich bogów - powiedział.

- MASZ DO TEGO PRAWO. MUSIMY POSŁUGIWAĆ SIĘ LUDŹMI, ABY ZREALIZOWAĆ CELE, KTÓRYCH SAMI NIE POTRAFIMY OSIĄGNĄĆ.

Lord Arkyn również zniknął i na niebie pozostały jedynie statki powietrzne z Gwlas-cor-Gwrysu. Krążyły nad miastem, zsyłając niewidzialną śmierć wrzeszczącym ze strachu barbarzyńcom, którzy szukając schronienia rozbiegli się po ulicach, trawnikach i parkach Halwygu-nan-Vake.

Niektórzy uciekli poza obręb murów, ale latające pojazdy wytropiły ich wszystkich, co do jednego.

Corum zauważył, że zniknęły Armie Psa i Niedźwiedzia, a także stwory Chaosu, które przywołał na pomoc. Czy obie armie zostały odwołane przez swych panów - Psa i Rogatego Niedźwiedzia - czy też przebywały teraz w Otchłani? Dotknął wysadzanej klejnotami przepaski, ale natychmiast z powrotem opuścił rękę. Pomyślał, że przez dłuższy czas nie będzie mógł znieść widoku krainy cieni.

- Widzisz, jak pomocny okazał się nasz prezent, Książę Corumie? - rzekł podchodząc bliżej Król Bez Królestwa.

- Tak.

- Teraz, kiedy Kiombarg została wygnana, pozostał tylko jeden świat rządzony przez Władcę Mieczy. Mabelode drży teraz ze strachu.

- Myślę, że na pewno - odparł Corum bez cienia radości.

- A ja już nie jestem Królem Bez Królestwa. Gdy tylko powrócę do swego wymiaru, zacznę natychmiast odbudowywać mój kraj.

- To dobrze - powiedział Corum głucho.

Podszedł do murów i spojrzał na usłane trupami miasto.

Z domów zaczęli się wyłaniać nieliczni mieszkańcy. Potęga mabdeńskich barbarzyńców została raz na zawsze unicestwiona. Pokój, jaki zapanował w świecie Arkyna, z pewnością zawita także do świata, którym miał teraz rządzić jego brat, Lord Ładu.

- Czy wrócimy do Zamku Moidel? - spytała cicho Rhalina, gładząc księcia po wymizerowanej twarzy.

- Wątpię, czy jeszcze istnieje - odparł wzruszając ramionami. - Glandyth na pewno zrównał go z ziemią.

- Właśnie, a co się dzieje z Hrabią Glandythem? - wtrącił Jhary-a-Conel. Głaskał po pyszczku swego skrzydlatego kota, który znów siedział mu na ramieniu i mruczał cicho. - Gdzie on jest? Co się z nim stało?

- Nie sądzę, by zginął - stwierdził Książę w Szkarłatnym Płaszczu. - Myślę, że jeszcze się spotkamy. Służyłem Ładowi i dokonałem wszystkiego, o co prosił mnie Arkyn. Ale została mi jeszcze zemsta.

Zbliżył się do nich statek powietrzny. Na jego dziobie stał niemłody, ale wciąż przystojny Vadhagh.

- Corumie, czy zechcesz zostać naszym gościem w Gwlas-cor-Gwrys? - zapytał z uśmiechem Książę Yurette, gdy pojazd wylądował na dachu. - Chciałbym omówić z tobą sprawy związane z odbudową zamków i ponownym zagospodarowaniem ziem Vadhaghów, tak aby twój kraj mógł się znów nazywać Bro-an-Vadhagh. Mabdeńczyków, którzy jeszcze tam pozostali, odeślemy do królestwa, z którego przybyli, Bro-an-Mabden, a wspaniałe lasy i pola rozkwitną na nowo.

Ponura twarz Coruma w końcu złagodniała i pojawił się na niej uśmiech.

- Dziękuję ci, książę. Z przyjemnością przyjmiemy waszą gościnę.

- Myślę, że teraz, gdy wreszcie powróciliśmy do naszego świata, powinniśmy na jakiś czas położyć kres dalekim wyprawom - rzekł Yurette.

- Mam nadzieję - dodał Corum ze wzruszeniem - że ja również będę mógł zaniechać moich podróży. Nieco spokoju dobrze by mi zrobiło.

Daleko, niemal na drugim końcu świata, Miasto We Wnętrzu Piramidy zaczęło opuszczać się ku Ziemi.

EPILOG

Glandyth-a-Krae był zmęczony, podobnie jak jego ludzie, którzy tłoczyli się za nim na rydwanach. Ukryty za wzgórzem, widział starcie między Królową Xiombarg a Lordem Arkynem i to, jak jego pobratymców spotkała zagłada z rąk Vadhaghów z magicznego pojazdu latającego.

Przez wiele miesięcy tropił Coruma Jhaelena Irsei i jego nieodłączną towarzyszkę, Rhalinę z Allomglylu. W końcu przerwał poszukiwania, by połączyć się z główną armią w ataku na Halwyg-nan-Yake. Jednakże stał się tylko świadkiem nieoczekiwanej klęski Mabdeńczyków i ich sprzymierzeńców.

Hrabia Glandyth ogarnął wszystko chmurnym spojrzeniem. Teraz on był banitą - miał odtąd ukrywać się, kluczyć i poznać, co to strach - gdyż Vadhaghowie powrócili i całym światem rządził Ład.

W końcu, gdy zapadła noc, a ziemię spowiła przerażająca zielona poświata bijąca od magicznego miasta, Glandyth nakazał swym ludziom odwrót. Mieli wracać tą samą drogą, którą przybyli - ku morzu, a potem w mroczne lasy północnego wschodu. Hrabia poprzysiągł jednak, że znajdzie jeszcze sprzymierzeńca tak potężnego, iż zniszczy Coruma i wszystko, co on kocha. Wiedział, do kogo się zwrócić.

Tu kończy się Druga Księga o Corumie



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michael Moorcock Cykl Corum (2) Królowa Mieczy
Moorcock Michael Corum 3 Król Mieczy
Moorcock Michael Corum 1 Kawaler Mieczy
Michael Moorcock Cykl Corum (3) Król Mieczy
Michael Moorcock Cykl Corum (1) Kawaler Mieczy
Corum 2 Królowa mieczy
Moorcock, Michael Corum 4 Das Kalte Reich
Corum 1 Kawaler Mieczy
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 5 Znikajaca Wieża
Moorcock Michael Elryk z Melnibone 1 Elryk z Melnibone
Corum 3 Król Mieczy
Moorcook, Michael He Aqui el Hombre
Moorcock Michael Runestaff 1 Klejnot w czaszce
Moorcook, Michael EM1, Elric de Melnibone
Moorcook, Michael Un cantante muerto
Moorcock Michael Runestaff 3 Miecz Świtu
Moorcock Michael Elryk 5 Znikająca Wieża
Terra Fantasy 024 Moorcock Michael Runenstab 03 Diener Des Runenstabs

więcej podobnych podstron