476 Anne Marie Winston Spotkanie po latach


Anne Marie Winston

Spotkanie po latach

(Lover's Reunion)

PROLOG

Czyżby słyszał jakieś głosy?

Marco Esposito powoli otworzył oczy i wpatrzył się w złowróżbnie majaczące dokoła, nienawistne cienie dżungli. Jeśli wydostanę się stąd żywy, pomyślał, to już nigdy, aż do końca życia, nie włożę na siebie niczego zielonego.

Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, ale do jego uszu docierały tylko gwizdy i syki dziwnych stworzeń ukrytych w masie zieleni nad jego głową. A więc były to tylko pobożne życzenia albo gra wyobraźni.

Opuchnięty język przyklejał się do podniebienia. Marco oddałby wszystko za odrobinę wody. Niestety, skończyła się poprzedniego dnia po południu. Ku ironii losu powietrze było tak parne i wilgotne, że całe ciało miał mokre. Coś wpełzło na jego dłoń. Zamarł w bezruchu. Miał tylko nadzieję, że nie jest to jedna z tych pięknie ubarwionych żabek drzewnych, których jad wykończyłby go o wiele szybciej niż dotychczasowy upływ krwi. Wiedział, że nie wolno mu się poruszyć, i to nie tylko ze względu na zagrażające mu stworzenia. Dopóki leżał nieruchomo, ból był do zniesienia. Chciał zerknąć na zegarek, ale nawet lekkie przesunięcie ramienia powodowało falę bólu przenikającą prawą nogę, więc nie drgnął.

Zmrużył oczy i spojrzał w górę. Był dzień. Prawdopodobnie drugi, chyba że był nieprzytomny znacznie dłużej, niż sądził. Całe szczęście. W dzień jaguar, którego obawiał się najbardziej, leżał przyczajony gdzieś w ukryciu. Wychodził na łowy dopiero wieczorem. W ciemnościach jego wzrok nie miał sobie równych. Ostatniej nocy Marco nie gasił latarki i nieustannie zataczał światłem kręgi po pobliskich krzewach, aż w końcu bateria wyczerpała się i światło przygasło. Wiedział, że jeśli ludzie nie znajdą go w ciągu dnia, jaguar na pewno zrobi to wieczorem.

Kątem oka widział po swojej lewej stronie szczątki samolotu bez skrzydeł, leżące wśród paproci. Pilot nadal był w środku. Zginął na miejscu. Drugie ciało leżało na ziemi obok samolotu. Marco przykrył je ciężką plandeką, rozgniótł i ułożył w pobliżu kilka kapsułek z amoniakiem, i modlił się, by żaden drapieżnik nie odważył się sprawdzić, skąd pochodzi ten dziwny zapach.

Na myśl o martwym koledze ogarnął go żal. Stu był dobrym badaczem, wiernym przyjacielem i świetnie sprawdzał się na takich wyprawach. Zmarł w niecałą godzinę po katastrofie samolotu. Marco żywił nadzieję, że będzie miał okazję powtórzyć kiedyś rodzinie jego ostatnie słowa. Stu pozostawił żonę i dwoje dzieci, z których jedno chodziło jeszcze do szkoły. Zycie bywa czasem wyjątkowo podłe.

Rodzina... Jeśli nie wydostanie się z tego zielonego piekła, jego własna rodzina również się rozpadnie. W ciągu ostatnich piętnastu lat rzadko bywał w domu, ale dużo myślał o swoich bliskich. Mama, ojciec, dziadkowie, cztery siostry... W każdym razie nie zostawiał żony i dzieci, które po jego śmierci musiałyby samotnie zmagać się z losem.

No i była jeszcze ona, Sophie. Próbował o niej zapomnieć, od sześciu lat usiłował wybić ją sobie z głowy, ale bezskutecznie. Widział ją teraz wyraźnie: miękkie loki, roześmiane czarne oczy, pełne usta, które tak lubił całować. Nie powinien był tego robić, ale gdy już raz spróbował, nie wystarczyło mu siły woli, by się . powstrzymać przed powtórkami. Kochali się tylko raz, ale Marco pamiętał wszystko, potrafił przywołać w pamięci obrazy, zapachy, smaki, jakby to było wczoraj.

Jedyne, co mógł zrobić, to trzymać się od niej z dala. Z dala od Chicago, z dala od własnego domu, od tej dziewczyny z sąsiedztwa, która twierdziła, że go kocha. Ale była za młoda, by kochać kogokolwiek, powtarzał sobie w nieskończoność.

Słodka Sophie. Czy zmartwiłaby się jego śmiercią? Czy czasem jeszcze myśli o nim? Na pewno jest już mężatką i ma dzieci. Marco zawsze uważał, że nie nadaje się na ojca rodziny, ale gdy pomyślał, że może umrzeć, nie pozostawiając po sobie nikogo, kto odziedziczyłby jego nazwisko i geny...

Od wielu lat nie pozwalał sobie na takie myśli. Jeśli jednak wyobrażał sobie własne dzieci, to zawsze widział je w ramionach Sophie. Była jedyną kobietą, z którą mógłby je mieć.

- Hop, hooop!

Głos, który przedarł się przez gęstą, wilgotną roślinność, pochodził z niedaleka.

- Halo! Tu jestem! - zawołał Marco, zwracając głowę w stronę, z której usłyszał wołanie. To był błąd. Całe jego ciało natychmiast przeszył ból. Zacisnął zęby i znieruchomiał.

- Marco! Mów coś! Idziemy do ciebie! Rozpoznał ten głos jeszcze na chwilę przed tym, zanim spoza jednego z olbrzymich pni drzew wyłoniła się płomiennoruda czupryna. Ratunek! Ulga, podniecenie, panika i wszystkie powstrzymywane dotychczas uczucia ogarnęły go jednocześnie.

Na widok Marka Jared Adamson przyśpieszył kroku.

- Tutaj! - zawołał. - Tam jest Esposito. Samolot też. Pochylił się nad rannym i zaświecił mu w oczy latarką.

- Hej, stary! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę!

Marco spróbował się uśmiechnąć. Jared padł na kolana i ściągnął z ramion wielki plecak.

- Co się, do diabła, stało? Czegoś takiego nie mieliśmy w planach.

Marco chciał odpowiedzieć coś lekkim tonem, ale poczuł napływające do oczu łzy. Ponad ramieniem przyjaciela widział kilku innych ratowników krzątających się wokół samolotu.

- Awaria silnika. Pilot nic nie mógł zrobić - wykrztusił w końcu. - Inni nie żyją. Moja noga... Jest niedobrze.

Jared tylko skinął głową.

- Widzę. Jakim cudem Stu wydostał się z samolotu?

- Ja go wyciągnąłem. Dopiero potem zmarł.

Jared zagwizdał cicho i potrząsnął głową.

- Ty go wyciągnąłeś? Z taką nogą? Tylko tobie mogło się to udać - mruknął, pochylając się nad raną. - Sam to zabandażowałeś?

Jedną ręką uniósł nieco głowę Marka, a drugą przytknął mu do ust metalowy kubek z wodą. Marco chciwie wypił wodę, zanim odpowiedział:

- Musiałem. Traciłem za dużo krwi.

Jared skrzywił się, przemywając ranę środkiem odkażającym.

- Dobra robota - mruknął, biorąc głęboki oddech. - Będę musiał nastawić tę nogę, zanim cię stąd zabiorę. Trzymaj się mocno, stary. To będzie porządnie bolało.

Na chwilę zamilkł i pochwycił wzrok przyjaciela.

- Brzydko to wygląda. Nie byłbym zdziwiony, gdyby lekarz zaproponował ci amputację.

Marco zastygł. W głębi duszy przez cały czas wiedział, że nie wygląda to dobrze, ale starał się nie myśleć o zmiażdżonym ciele i okruchach kości, które poprzedniego dnia owinął bandażem.

- Oszczędź mi tego - szepnął.

Całe jego życie opierało się na reputacji, jaką wyrobił sobie jako badacz, podróżnik dokumentujący środowiska geologiczne. Udusiłby się, pracując przykuty do jednego miejsca.

- Proszę, powiedz im, że jeśli jest jakakolwiek szansa...

- Jasne - odrzekł Jared, ściskając jego dłoń. - A teraz będę musiał zająć się twoją nogą.

- W porządku - rzekł Marco, ale głos po chwili przeszedł w krzyk. Stracił przytomność.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Marco zaparkował wynajęty granatowy samochód przy krawężniku o kilka metrów od domu rodziców w Elmwood Park w stanie Illinois. Wychował się tutaj, na przedmieściu Chicago, i znajomy widok geranium matki spływającego kaskadą ze skrzynki na parapecie okna nad garażem wywołał falę wspomnień. Rozświetliły one nieco czarną rozpacz, która zbierała się w nim od chwili, gdy lekarz mu powiedział, że jego prawa noga już na zawsze pozostanie niemal zupełnie sztywna.

Sięgnął ręką do dźwigni zmiany biegów i z opóźnieniem przypomniał sobie, że nie jest w stanie używać sprzęgła. Wcisnął przycisk automatycznej skrzyni na pozycję parkowania, otworzył drzwiczki i ostrożnie wysiadł, uważając, by nie urazić sztywnego kolana. Noga raczej nie sprawiała mu kłopotów, o ile nie zachowywał się lekkomyślnie.

Wziął głęboki oddech, wypełniając płuca wiosennym powietrzem. Początek maja w Chicago rzadko bywał tak ciepły. Trzeba się cieszyć tą pogodą, dopóki trwa, pomyślał. Jako geolog, który podróżował po całym świecie, najwięcej czasu spędzał w tropikalnym klimacie i lubił ciepło.

Znów spochmurniał. Wziął do ręki laskę i powoli obszedł samochód. Nie znosił tej laski i właściwie na krótkich dystansach już jej nie potrzebował, ale lot z Buenos Aires był długi i męczący, a gdy Marco był zmęczony, noga potrafiła odmówić mu posłuszeństwa bez żadnego ostrzeżenia. Zarzucił torbę na ramię i ruszył w stronę domu.

- Marco! - usłyszał radosne wołanie i drzwi otworzyły się z rozmachem. Dora Esposito zbiegła ze schodków z szybkością zupełnie nie przystającą do matki pięciorga dorosłych dzieci. Zanim Marco zdążył się odezwać, otoczyła go ramionami. Wolną ręką przytulił ją mocno, spoglądając z góry na czarne włosy bez odrobiny siwizny.

- Wciąż farbujesz włosy, mamo?

- A ty wciąż nie okazujesz mi ani odrobiny szacunku - zaśmiała się Dora, ocierając załzawione oczy. - Będę musiała nad tobą popracować. Jak długo tu zostaniesz?

- Nie jestem pewien - odrzekł z wahaniem. Twarz Dory posmutniała.

- Tylko mi nie mów, że wyjeżdżasz jutro, jak zwykle! Czasami myślę, że zatrzymujesz się u nas tylko dlatego, że nie masz pieniędzy na nocleg w hotelu.

Teraz Marco się roześmiał.

- Mamo, tym razem nigdzie nie wyjeżdżam. Zostaję. Dorze Esposito rzadko brakowało słów, ale teraz na chwilę zaniemówiła.

- Chyba nabierasz swoją starą matkę! - wykrztusiła w końcu.

- Skąd - odrzekł Marco. Zatrzymał się przed schodkami i chwycił mocniej laskę. Przekonał się już, że schody, nawet kilkustopniowe, wymagają od niego pełnej koncentracji. - Dostałem pracę w Purdue na semestr letni i jesienny. Niedługo będziesz mnie miała całkiem dosyć.

- Nie mogę w to uwierzyć! - zawołała matka, przyciskając dłoń do piersi, i dopiero teraz zauważyła jego wysiłki. - Och, pomogę ci! - zawołała, chwytając go za łokieć.

Marco zmusił się do uśmiechu.

- Nie trzeba, mamo! Poradzę sobie sam. Tylko trochę powoli mi to idzie. A poza tym ja ważę ponad sto kilo, a ty niecałe pięćdziesiąt. Co byś zrobiła, gdybym się przewrócił?

Matka posłała mu smutny uśmiech.

- Pójdę przygotować ci pokój.

- Dzięki - rzekł, otwierając przed nią drzwi. - Jutro zacznę szukać mieszkania, więc pewnie nie będę ci się plątał pod nogami dłużej niż do końca miesiąca.

- Co ty wygadujesz! - oburzyła się matka. - Odkąd Teresa się wyprowadziła, w domu jest tak smutno! Bardzo się cieszę, że przyjechałeś.

Marco postawił torbę w drzwiach i poszedł w głąb domu, w którym przez wiele lat mieszkał z rodzicami i czterema siostrami. W salonie po lewej dominował ogromny telewizor. On sam kupił go przed kilkoma laty, by ojciec mógł w komfortowych warunkach oglądać mecze koszykówki z udziałem Chicago Bulls. Meble były praktyczne i wygodne. W koszyku obok sofy leżała robótka ręczna matki. Stoliki, tak samo jak kiedyś, przykryte były haftowanymi serwetkami.

Na stole w jadalni leżał koronkowy obrus. Na jednej ze ścian wisiały znajome fotografie w ramkach: Marco i jego siostry - Camilla, Elisabetta, Luisa i Teresa jako niemowlęta, podczas pierwszej komunii, w dniu ukończenia szkoły; dziadkowie, ciotki i wujowie, a także ślubne zdjęcie rodziców. Pokój ożywiał bukiet czerwonych tulipanów z ogródka matki. Nad stolikiem, który spełniał rolę ołtarzyka, wisiał krucyfiks.

Nic się tu nie zmieniło i ta świadomość dziwnie podniosła Marka na duchu.

Kuchnia również wyglądała tak, jak ją zapamiętał. Jedyną nową rzeczą była zmywarka do naczyń, prezent gwiazdkowy dla rodziców od wszystkich dzieci sprzed... chyba sprzed dwóch lat? Czyżby naprawdę upłynęły już dwa lata od czasu jego ostatniego pobytu w domu?

Tak, uświadomił sobie ze zdumieniem. Naprawdę minęły już dwa lata. Ostatnie Boże Narodzenie spędził w paragwajskim szpitalu, walcząc z infekcją, która zmniejszała jego szansę na uratowanie nogi. W tej cholernej dżungli musiały być miliony bakterii. To i tak był cud, że nie złapał niczego gorszego.

Podszedł do okna nad zlewem, odsunął koronkową firankę i bezmyślnie popatrzył na rząd cichych, dobrze utrzymanych podwórek. Wszystkie dzieci z sąsiedztwa już dorosły i wyprowadziły się. Ulica, niegdyś kipiąca życiem, teraz przekształciła się w spokojną społeczność seniorów, którzy nieustannie rozważali możliwość sprzedaży domków z piaskowca i cegły i przeprowadzki na Florydę. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat żaden dom nie zmienił właściciela.

Zauważył jakiś ruch na sąsiednim podwórzu i wszystkie jego zmysły wyostrzyły się w jednej chwili. Na patio stała szczupła dziewczyna z ciemnymi, wijącymi się włosami do ramion. Twarz miała zwróconą w stronę wiosennego słońca. Dokoła niej biegał czarnobiały cocker-spaniel. Dziewczyna miała świetną figurę, smukłą, lecz zaokrągloną tam, gdzie trzeba, i długie nogi. Zapewne jest to żona któregoś z młodych Domeniców. Marco jednak nie potrafił zrozumieć, w imię czego taka piękność miałaby się wiązać ze Stefem, Tommiem, Vincentem albo Geordiem.

Rodzina Domeniców od zawsze mieszkała w sąsiednim domu. Obydwie rodziny kupiły domy w tym samym roku, a w następnym w każdej z nich pojawiło się pierwsze dziecko. Marco i chłopcy Domeniców tworzyli niezrównaną drużynę koszykarską, z którą inne okoliczne zespoły nie mogły się równać. Pięcioro małych Espositów i siedmioro dzieci Domeniców tworzyło coś w rodzaju jednej wielkiej rodziny.

Nie byli jednak rodziną. Stało się to jasne, gdy w grę zaczęła wchodzić najmłodsza z rodzeństwa Domeniców, Sophie.

Marco z głębokim westchnieniem oparł się o zlew. Wciąż dręczyły go wyrzuty sumienia z powodu tego, jak ją potraktował. Czuł się teraz głupio, wiedząc, że spotka się z nią za dwa tygodnie, na przyjęciu, które jego siostry chciały urządzić jako niespodziankę z okazji rocznicy ślubu rodziców. Wiedział, że sytuacja będzie niezręczna. Gdzieś w jego duszy kołatała się nadzieja, że Sophie wyszła za mąż i ma już dzieci z jakimś mężczyzną, który kocha ją tak, jak na to zasługuje. Pozostała część jego duszy... no cóż, mniejsza o to. Przez ostatnie sześć lat nieustannie marzył o tej dziewczynie, ale to była wyłącznie jego wina. Nie powinien był pozwolić, by sprawy zaszły między nimi tak daleko, i nie powinien dopuścić, by w jej głowie zaświtała myśl o małżeństwie. Już wtedy wiedział, że pokusa jest silniejsza niż wola jakiegokolwiek mężczyzny. Był podróżnikiem z zamiłowania i najbardziej na świecie kochał...

Sophie! Wyprostował się tak nagle, że omal nie rozbił nosem szyby. Dziewczyna na patio zwróciła twarz w jego stronę i dopiero teraz zauważył, że to ona! Krew napłynęła mu do twarzy. Sophie wyglądała świetnie. Kiedyś była nieco pulchna, ładna, ale nie uderzająco piękna. Zawsze się dziwił, dlaczego uważał ją za tak atrakcyjną, dlaczego tak mocno reagował na jej obecność, a nawet na samą myśl o niej. W niczym nie przypominała tych olśniewających dziewcząt o manierach księżniczek, z którymi się spotykał. Sophie, cicha i spokojna, zupełnie nie była do nich podobna. Ale w jego ramionach stawała się dziką kotką. Gdy się o tym przekonał, inne kobiety zupełnie przestały dla niego istnieć.

Nie spuszczał z niej wzroku. Wsunęła ręce do tylnych kieszeni obcisłych dżinsów i ten gest ściągnął uwagę Marka na jej biodra. Była znacznie szczuplejsza niż kiedyś, ale jej piersi nadal wydawały się pełne i zachęcające. Zawołała coś do psa, który wbiegł na schodki. W chwilę potem obydwoje zniknęli w drzwiach domu.

Marco pochylił głowę. Powiedział kiedyś Sophie, że małżeństwo nie leży w jego planach. Zranił ją boleśnie i zostawił samą z poczuciem krzywdy. Zdawał sobie sprawę, że jest ostatnią osobą na świecie, którą Sophie zechciałaby powitać z otwartymi ramionami.

Usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Do kuchni weszła matka.

- Marco, usiądź. Dam ci jeść - powiedziała, a widząc, że syn nie odwraca oczu od okna, znacząco uniosła brwi. - Czyżbyś zobaczył tam coś ciekawego?

- Bardzo zabawne - mruknął, kuśtykając do stołu. - Mam trzydzieści osiem lat, a nie osiemnaście. Nie wypatruję już oczu za nastolatkami.

- A kto mówi o nastolatkach? - zdziwiła się matka z niewinną miną. - Mężczyzna w twoim wieku potrzebuje kobiety, a nie nastolatki. Powinieneś się ustatkować. Szczególnie teraz, gdy...

- Mamo - przerwał jej Marco bezbarwnym tonem - nie wracajmy po raz kolejny do tej samej rozmowy.

- Dobrze, dobrze - uśmiechnęła się matka. - Po prostu chciałabym, żeby mój syn był szczęśliwy.

- Nie, raczej chciałabyś mieć więcej wnuków niż sąsiadki - odrzekł Marco, przypatrując się jej uważnie. - Obiecaj, że nie będziesz próbowała mnie swatać.

- Obiecuję - westchnęła Dora.

Marco zajął się zupą minestrone, którą jego matka potrafiła przyrządzać jak nikt inny na świecie, ale jego myśli wciąż błądziły wokół Sophie. Nie zauważył przy tamtym domu żadnego obcego mężczyzny, a poza tym gdyby sąsiadka wyszła za mąż, matka na pewno by mu o tym powiedziała. Ciekaw był, czy Sophie pracuje, czy ma stałego chłopaka i czy nadal topniałaby w jego ramionach tak jak kiedyś. Niewątpliwie była jedyną osobą, która mogłaby go odciągnąć od rozważań o jego smutnym losie. Gdy o niej myślał, przestawał żałować, że dni jego wypraw na najbardziej niedostępne krańce świata minęły bezpowrotnie.

Sophie Morrell drgnęła na dźwięk telefonu. Przed chwilą wróciła od rodziców i przygotowała się na spokojny wieczór. Wstała z kanapy, na której zdążyła już umościć się wygodnie z zamiarem poczytania romansu swej ulubionej autorki, i podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Cześć, siostrzyczko! Co porabiasz?

- O, cześć, Vee - ucieszyła się Sophie. Jej siostra Violetta była zaledwie o dwa lata starsza i od dzieciństwa bardzo się przyjaźniły. - Szczerze mówiąc, nic nie robię. Spędziłam popołudnie z mamą i tatą, a potem wróciłam do domu i postanowiłam sobie poczytać.

- Jadłaś już kolację?

- Oczywiście, że tak - zaśmiała się. - Nie martw się o mnie.

- Jako starsza siostra muszę poważnie traktować swoje obowiązki - obruszyła się Vee. - Ale nie chciałam cię zdenerwować. To tylko taki nawyk.

- W porządku - uśmiechnęła się Sophie. Dobrze wiedziała, dlaczego siostra tak się interesuje jej kolacją. Podczas choroby męża Sophie spędzała przy nim cały czas, zaniedbując własne potrzeby i nie dopuszczając do siebie rozpaczy. Często zapominała o jedzeniu albo była zbyt zmęczona, by się martwić o posiłki. Do chwili śmierci Kirka straciła ponad dziesięć kilogramów. Potem schudła jeszcze bardziej i dopiero niedawno przybrała na wadze tyle, że nie przypominała już żywego szkieletu.

Choć nikomu nie polecałaby tej metody odchudzania, to jednak była bardzo zadowolona z rezultatów. Od dwóch lat, odkąd owdowiała, zmieniła swoje zwyczaje żywieniowe, a poza tym regularnie ćwiczyła i nie miała już kłopotów z zachowaniem linii. Nie zdarzało jej się przekroczyć idealnej wagi o więcej niż dwa kilogramy i była z siebie dumna.

W gruncie rzeczy nie wymagało to jednak wielkiego wysiłku. Praca w klinice w ubogiej latynoskiej dzielnicy w centrum miasta zajmowała jej cały wolny czas. Często Sophie docierała do domu o szóstej czy siódmej i dopiero wieczorem przypominała sobie, że nie jadła jeszcze lunchu.

Lubiła jednak ten tryb życia i ruch panujący w klinice. Pracowała z młodymi matkami. Uczyła je, jak dbać o dzieci i zarazem radzić sobie na rynku pracy. Chwile, gdy trzymała w ramionach czarnowłose, wielkookie niemowlęta, należały do najpiękniejszych w jej życiu.

I nawet jeśli czasem uroniła łzę na myśl o niesprawiedliwości losu, który uczynił ją bezdzietną wdową, to nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek widział te łzy.

Oczywiście w jej pracy zdarzały się również smutne momenty. Ona jednak przeżyła już w życiu chwile prawdziwej rozpaczy i choć brakowało jej Kirka, była przekonana, że to, co przeżyła, wzbogaciło ją wewnętrznie. Poznała żal, rozpacz i wściekłość, potrafiła więc nieść pociechę innym.

- Mam niesłychane nowiny - powiedziała Violetta, wyrywając ją z rozmyślań.

- Jakie?

- Spróbuj zgadnąć.

Sophie wzniosła oczy do nieba, choć Vee nie mogła tego zobaczyć.

- Nie mam najmniejszego pojęcia.

- Dam ci wskazówkę. Niedługo odbędzie się przyjęcie z okazji rocznicy ślubu. U kogo?

- U państwa Espositów. Ale co to ma...

- Pewna czarna owca z tej rodziny wróciła do domu i będzie świętować razem z rodzicami. Jak myślisz, kto?

Marco?! Sophie poczuła ucisk w żołądku.

- On nie jest żadną czarną owcą - zaczęła go bronić odruchowo. - Po prostu dużo podróżuje.

Natychmiast pożałowała swoich słów, ale było już za późno. Świadomość, że Marco jest w Chicago, zupełnie wytrąciła ją z równowagi.

- Dlaczego go bronisz? - obruszyła się siostra. - Przecież zostawił cię kiedyś. Wybrał podróże i swobodny tryb życia. Nie widziałaś go prawie pięć lat...

- Prawie sześć - poprawiła ją Sophie.

- No to sześć. Chodzi mi o to, że...

- Wiem, o co ci chodzi, Vee - przerwała jej siostra z westchnieniem. - Ale nie zapominaj, że potem wyszłam za mąż za kogoś innego. Nie musisz się o mnie martwić. To było tylko młodzieńcze zauroczenie. Moje uczucia do Marka wygasły wiele lat temu. Ale miło mi będzie znów go zobaczyć. Długo go tu nie było. Czy wiesz, że to przyjęcie może być pierwszą od lat okazją do spotkania wszystkich dzieci Domeniców i Espositów?

- To byłoby wspaniale - odrzekła Violetta już łagodniejszym tonem. - Rozmawiałam wczoraj z Camillą. Pytała, czy mogłybyśmy poświęcić kilka godzin w sobotę, żeby pomóc im udekorować salę przy kościele.

- Powiedz jej, że przyjdę - powiedziała Sophie. Camilla była starszą siostrą Marka i to przede wszystkim ona zajmowała się organizacją przyjęcia.

Jeszcze przez kilka minut rozmawiały na inne tematy, po czym Violetta rozłączyła się. Sophie jednak wiedziała, że nie ma już mowy o spokojnym wieczorze. Zazwyczaj starała się nie myśleć o Marku. Tak było najbezpieczniej. Ale świadomość, że on jest w mieście, niedaleko od niej, sprawiła, że zaczęła drżeć. Wspomnienia napłynęły niepowstrzymaną falą.

Marco... Widziała jego twarz tak wyraźnie, jakby stał przed nią: ciemne oczy, w których wiecznie błyskało rozbawienie, ładnie wykrojone usta, prosty nos, ciemne włosy ostrzyżone krótko i dołki w szczupłych policzkach. Kiedyś, dawno temu, siostry kpiły z jego umiejętności przyciągania do siebie dziewcząt. Czy nadal jest równie atrakcyjny? Czy te oczy wciąż obiecują kobietom niewyobrażalne rozkosze?

Pragnęła go od zawsze, odkąd zaczęła zauważać chłopców. Był o siedem lat starszy od niej. Jako osiemnastolatek już miał spory wianuszek adoratorek. Jeśli w ogóle zwracał uwagę na Sophie Domenico, to myślał o niej wyłącznie jako o młodszej siostrze swoich kolegów. To jednak wówczas nie miało dla niej znaczenia. Na przyjęciu z okazji jego wyjazdu do college'u pocałował ją lekko w policzek i w tym momencie na zawsze zdobył jej jedenastoletnie serce. Nigdy nie zawiesiła sobie w sypialni fotografii żadnego idola; Marco był jedynym mężczyzną z jej marzeń.

W dniu swoich szesnastych urodzin była cała w skowronkach, bo Marco tego dnia przyjechał do domu. Skończył już studia i dostał właśnie pierwszą posadę jako asystent na wyprawie badawczej. Przed wyjazdem pocałował ją w usta. Był to niewinny, przyjacielski pocałunek, ale dla niej znaczył tyle co oświadczyny. Choć w szkole średniej umawiała się z innymi chłopcami, nigdy nie związała się z nikim na dłużej. W porównaniu do Marka wszyscy koledzy wydawali się jej... No cóż, byli po prostu chłopcami. Marco zaś był mężczyzną i za każdym razem, gdy o nim myślała, jej serce zaczynało szybciej bić.

Oczywiście było to głupie. Marco przyjeżdżał do domu jakieś cztery razy do roku i najczęściej prawie jej nie zauważał, a jeśli już, to tylko ciągnął ją za włosy i pokpiwał z niej. Zazdrośnie obserwowała spoza firanek, jak przyprowadzał dziewczyny na rodzinne pikniki, a gdy zobaczyła, jak całował głupią Elle Pescke na noworocznym przyjęciu wydawanym przez rodzinę Espositów, popłakała się. To przyjęcie było tradycją w dzielnicy. Tańczono, a wina było tyle, że mogłoby wypełnić niewielki staw.

Aż w końcu skończyła dziewiętnaście lat. Jej urodziny wypadały dziewiętnastego lipca, w samym środku lata. Rodzice zabrali wszystkie dzieci do restauracji. Nikogo nie brakowało, pojawiła się nawet Arabella, siostra-bliźniaczka Vincenta, choć była już w przenoszonej ciąży. Przyszło także kilka osób z rodziny Espositów i Sophie omal nie rozpłynęła się ze szczęścia, gdy Marco wszedł do sali w towarzystwie Stefana i Tomasa, jej starszych braci. Właśnie przyjechał do Chicago i rankiem następnego dnia znów miał zamiar wyjechać.

Mrugnął do niej i życzył jej wszystkiego najlepszego. To dopełniło miary jej szczęścia. Mogłaby przez cały wieczór po prostu siedzieć i patrzeć na niego. Ale podczas kolacji Arabelli odeszły wody. Lionel, jej mąż, pobiegł po samochód, a pozostali zabrali resztę jedzenia do papierowych toreb i gromadnie udali się do szpitala, gdzie zajęli całą poczekalnię.

Marco również poszedł z nimi.

- Będę mógł rano zdać mamie bezpośrednią relację - powiedział, błyskając w uśmiechu białymi zębami.

Sophie wciąż pamiętała zdumienie na twarzy pielęgniarki, która przyszła powiedzieć im, że Arabella urodziła dziewczynkę.

- Chyba nie jesteście wszyscy rodziną? - wyjąkała. A potem modlitwy Sophie zostały wysłuchane... Noc prawie minęła. Wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów. Ku zachwytowi Sophie Marco czule objął ją ramieniem i poszli razem wzdłuż szpitalnego korytarza.

- Możesz pojechać ze mną - zaproponował. - Dotrzymasz mi towarzystwa, żebym nie usnął za kierownicą.

Z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Samochód Marka stał na drugim końcu szpitalnego parkingu. Po drodze rozmawiali o błahych rzeczach: o jej planach dotyczących college'u, jego pracy przy projekcie geofizycznym w zachodniej Australii, o braciach i siostrach, z których większość założyła już własne rodziny i dochowała się pierwszych dzieci. Zatrzymali się przy nocnym sklepie, kupili jakieś napoje i dalej rozmawiali. Niebo zaczęło już jaśnieć. Gdy wreszcie dojechali do domu, wszystkie pozostałe samochody stały już zaparkowane przy krawężniku.

Marco wysiadł i otworzył Sophie drzwi.

- Dziękuję, że ze mną przyjechałaś - powiedział. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego.

Jednym palcem uniósł lekko jej brodę i lekko przycisnął usta do jej warg.

Teraz, po latach, Sophie zdawała sobie sprawę, że był to tylko przyjacielski gest. Wtedy jednak natychmiast zarzuciła mu ramiona na szyję i z całą mocą oddała pocałunek. Marco na chwilę zamarł, ale zaraz objął ją mocno i przycisnął do siebie. Całował ją długo i głęboko, delikatnie gładząc po plecach, aż stała się zupełnie bezwładna w jego ramionach.

Gdy w końcu uniósł głowę, na jego twarzy odbiło się zdumienie pomieszane z rozbawieniem.

- No, no - mruknął, oddychając ciężko - nie spodziewałem się czegoś takiego.

Sophie zaczerwieniła się aż po korzonki włosów, dopiero teraz uświadamiając sobie śmiałość własnego zachowania, i spróbowała wysunąć się z ramion Marka.

- Przepraszam - wymamrotała. - Nie miałam zamiaru...

On jednak nie pozwolił jej skończyć, znów pochylając się nad nią. Po dłuższej chwili odezwał się:

- Nie powiedziałem, że mi się to nie podoba, tylko że się tego nie spodziewałem.

Urwał i na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. Sophie odniosła wrażenie, że Marco waży coś w myślach. W końcu oświadczył:

- Dziś wieczorem. Pójdziemy na kolację? I do kina?

Odłożyła książkę i podeszła do okna. W sumie spotkali się kilkanaście razy, gdy Marco wpadał do domu między jednym a drugim kontraktem.

Zawsze wyczekiwała go z utęsknieniem. On zaś nigdy nie pisał ani nie dzwonił. Nie wiedziała, kiedy go zobaczy, dopóki nie usłyszała od jego rodzeństwa, że już przyjechał, albo dopóki nie zobaczyła go na progu własnego domu. W najlepszym wypadku był to niezadowalający układ i Sophie niecierpliwie czekała, aż Marco wreszcie poczuje gotowość, by się ustatkować.

Ale ten dzień nigdy nie nadszedł. Pewnego wieczoru, gdy była na ostatnim roku college'u, Marco przyjechał do domu, zaprosił ją na kolację i powiedział łagodnie, że już nie będą się widywać. Stwierdził, że jest dla niej za stary, że powinna zapomnieć o nim i zająć się własnym życiem.

Rozpłakała się, a on zaczął ją pocieszać.

Następnego dnia Sophie już wiedziała, co to znaczy być kobietą. Marco okazał się wspaniałym kochankiem. Miała nadzieję, że namiętność, która ich połączyła, skłoni go do zmiany zdania, on jednak wyjechał, tak jak zapowiedział.

ROZDZIAŁ DRUGI

Tydzień w klinice był bardzo ciężki. Na dodatek w piątek, w środku nocy, Sophie odebrała telefon z centrum kryzysowego, działającego na tym samym terenie co klinika. Jedna z jej podopiecznych została pobita przez swojego chłopaka i znalazła się w szpitalu. Nie miała żadnej rodziny, więc trzeba było zorganizować opiekę dla jej dwumiesięcznego dziecka.

Sophie została w szpitalu aż do rana, wypełniając dokumenty. Lekarz zbadał dziecko i stwierdził, że nie stała mu się żadna krzywda, jednak we wszystkich rodzinach zastępczych albo nie było miejsc, albo też nie można się było do nich dodzwonić.

W końcu, około ósmej rano w sobotę, udało się znaleźć zastępczą matkę, która zajmowała się dziećmi w podobnej sytuacji. Kobieta zgodziła się wziąć maleństwo, ale dopiero w niedzielę rano. Po krótkiej konsultacji telefonicznej przełożony Sophie zgodził się, by zatrzymała dziecko u siebie przez noc i rano zawiozła je do zastępczej matki. Na szczęście była przygotowana na taką sytuację. Już nie po raz pierwszy zdarzało się, że musiała opiekować się dzieckiem przez noc lub dwie.

Dotarła do domu około dziesiątej rano. Mała spała, więc Sophie również postanowiła się zdrzemnąć. Niestety, z nich dwóch Ana zgłodniała znacznie szybciej, toteż drzemka Sophie nie trwała długo. Zdumiewające, jak wiele czasu zajmowało wykonanie nawet najprostszych czynności, gdy w pobliżu znajdowało się dziecko. Sophie co chwila musiała przerywać swoje zajęcia, by zmienić małej pieluszkę, podgrzać butelkę z mlekiem, zabawiać ją, gdy marudziła, a potem, po południu, ukołysać do snu. Co prawda nie uważała tych obowiązków za uciążliwe. Kochała dzieci i zawsze lubiła zajmować się swoimi licznymi siostrzeńcami i bratankami, teraz zaś była przekonana, że sama już nigdy nie zostanie matką.

Potem przypomniała sobie, że obiecała wpaść na kolację do rodziców, zadzwoniła więc i uprzedziła, że zabierze ze sobą Anę. Na Edie Domenico, która miała już trzynaścioro wnucząt, ta zapowiedź nie wywarła większego wrażenia. Korzystając z tego, że mała nadal spała, Sophie szybko wzięła prysznic i wrzuciła do torby wszystkie przybory niezbędne niemowlęciu. Usadowiła Anę w dziecinnym foteliku samochodowym, który zawsze miała pod ręką na wypadek takich właśnie okoliczności, i po dziesięciu minutach była już w domu rodziców.

- Cześć - zawołała, stając w progu z dzieckiem na jednej ręce, a torbą pieluch w drugiej. Postawiła torbę i podrapała po głowie cocker-spaniela ojca. Pies natychmiast przewrócił się na grzbiet. Sophie poskrobała go po brzuchu czubkiem buta.

- Cześć! - odkrzyknęła matka z kuchni. - Daj to dziecko ojcu i pomóż mi zagnieść ciasto na makaron.

Sophie uśmiechnęła się szeroko, podejrzewając, że mamie chodzi nie tyle o jej pomoc, co okazję do podzielenia się najświeższymi plotkami. Ojciec, wygodnie rozparty w fotelu, niepewnie poruszył gazetą, która zasłaniała mu twarz. Sophie była pewna, że właśnie obudził się z drzemki.

- Cześć, tato - powitała go. - Nie musisz się zajmować Aną.

- Chcesz mi odebrać tę przyjemność? - oburzył się Renaldo Domenico. - A w dodatku nawet nie pocałowałaś swojego starego, przepracowanego ojca! Co to za obyczaje?

Sophie ze śmiechem cmoknęła go w policzek.

- Jakim sposobem możesz być przepracowany? Przecież jesteś na emeryturze!

- No właśnie - chrząknął ojciec. - Twoja matka wynajduje mi tyle obowiązków, ilu nigdy nie miałem w pracy. - Wziął małą Anę na ręce z wprawą człowieka, który całe życie spędził na niańczeniu dzieci. - Kim jest ta mała ślicznotka?

Sophie wyjaśniła mu sytuację dziewczynki i zostawiła oboje w salonie. W kuchni oprócz matki siedziała jej starsza siostra Arabella.

- A gdzie są dziewczynki? - zapytała Sophie, mając na myśli trzy córki Arabelli.

- Elissa rozgrywa mecz, a Lionel i siostry jej kibicują. Mnie udało się urwać. Wyjaśniłam im, że przynajmniej raz w tygodniu muszę spędzić kilka godzin bez dzieci.

- Czyżbyś poczuła się wyczerpana? - zaśmiała się Sophie. - Frustracja? Lekki obłęd?

- Wszystko naraz - westchnęła Belle. - Moje córki teraz ciągle się kłócą. Chwile wytchnienia zdarzają się niezmiernie rzadko.

Różnica wieku między starszymi córkami Belle wynosiła zaledwie siedemnaście miesięcy. Jedna miała dziesięć lat, a druga dziewięć, i przestały już przypominać niewinne aniołki.

- To minie - stwierdziła matka. - A potem będą najlepszymi przyjaciółkami, tak jak wszystkie moje córki.

- Pewnie masz rację, mamo - mruknęła Belle.

- Sophie, czy już słyszałaś, że Marco wrócił do domu? - zapytała matka, zagniatając ciasto na makaron.

- Tak, Vee mi mówiła - odrzekła Sophie, w duchu przygotowując się na nieuniknione.

Matka i siostra uniosły głowy.

- I... ? - zapytała matka.

- I co? - Sophie uśmiechnęła się blado.

- Nie udawaj, że nie wiesz, o co nam chodzi. Czy serce nie zabiło ci mocniej? - zdziwiła się Belle. - Chociaż odrobinę?

- Oczywiście, że tak - przyznała Sophie. W tym otoczeniu nie było sensu niczego udawać. - Przecież Marco był moją pierwszą wielką miłością. Ale nie zemdlałam z wrażenia.

- Mhm - mruknęła siostra znad szklanki z wodą.

- Widziałam go któregoś dnia - oznajmiła matka. - Jest równie przystojny jak zawsze. Ale to, co się stało, jest ogromnie smutne. Już nigdy nie wróci do pełni zdrowia.

- A co się stało? - zapytała Sophie ostrożnie, przypuszczając, że to jakiś żart matki, która chce ją skłonić do rozmowy o Marku.

Belle raptownie uniosła głowę.

- No, ten wypadek z nogą.

- Jaki wypadek?

Oczy Belle, zaokrągliły się ze zdziwienia.

- Mamo, nic jej nie powiedziałaś? Matka wyglądała na poruszoną.

- Nie. Myślałam, że wie już od Vee albo od ciebie.

- Ja nic jej nie mówiłam. Myślałam, że ty...

- O czym mi nie mówiłaś? - zawołała zaniepokojona Sophie. W kuchni zapadła cisza.

- No cóż - powiedziała w końcu Edie - wiesz przecież, że Marco ciągle jeździł po dżunglach, pustyniach i...

- Mamo - jęknęła Sophie, krzyżując ramiona na piersiach.

- Samolot, którym leciał, rozbił się - wtrąciła szybko Belle. - Wszyscy pozostali zginęli. Marco przeżył, ale miał zranioną nogę. Groziła mu amputacja, ale na szczęście okazało się, że to nie było konieczne.

- Och, Boże! - jęknęła Sophie, siadając na krześle. - Chyba żartujesz.

- Nie - potwierdziła matka. - Niestety. Cesare i Dorotea omal nie oszaleli ze zmartwienia. Marco był w szpitalu gdzieś w Ameryce Południowej. Zadzwonił do nich dopiero w miesiąc po wypadku i nie pozwolił im tam przylecieć. Dora siedziała tutaj, w naszej kuchni, i wypłakiwała sobie oczy.

Sophie w oszołomieniu potrząsnęła głową.

- Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam? Gdzie wtedy byłam?

W kuchni znów zapadło milczenie.

- Byłaś na urlopie - wyjaśniła w końcu Belle. - To się zdarzyło na początku października. Chyba po prostu zapomniałyśmy ci o tym powiedzieć, kiedy wróciłaś.

- Poza tym wiecznie jesteś taka zajęta - dodała matka. - Przykro mi. Po prostu jakoś się nie zgadałyśmy.

- Wszystko w porządku - powiedziała cicho Sophie. Ale nic nie było w porządku. Wstała i wyszła na werandę przed domem. Potrzebowała świeżego powietrza i chwili samotności.

Na początku października? To był dla niej bardzo trudny miesiąc. Właśnie wtedy zmarł Kirk i od dwóch lat Sophie spędzała październik w domku przyjaciółki nad jeziorem Wisconsin, w samotności opłakując śmierć męża. Żałowała, że nie da się zupełnie wymazać tego miesiąca z kalendarza.

Dopiero po chwili dotarto do niej pełne znaczenie słów matki. Marco, jakiego pamiętała, świetnie tańczył, grał w koszykówkę, był aktywnym, energicznym mężczyzną. Przypomniała sobie, jak wspiął się na wielki dąb, by zdjąć z gałęzi jej kotka. Całe jego życie opierało się na sprawności fizycznej. A teraz na pewno czuje się jak zamknięte w klatce dzikie zwierzę. Sophie poczuła ściskanie w gardle, ale stłumiła łzy. Nie było sensu rozpaczać teraz nad jego losem. Przeżył, a skoro przyjechał na przyjęcie rodziców o własnych siłach, to znaczy, że nieźle sobie radzi.

Usłyszała trzaśniecie drzwi i na werandzie domu państwa Espositów pojawił się mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy...

Wspierał się na kuli.

Już od wielu dni szukał pretekstu, by z nią porozmawiać. Teraz, gdy znajdowała się o kilka metrów od niego, wszystkie słowa wyparowały mu z głowy. Była piękna. Stał i wpatrywał się w nią jak idiota. Po chwili Sophie odwróciła głowę i ich oczy się spotkały. Marco chrząknął i zawołał:

- Cześć, Sophie!

Ona również przez chwilę przyglądała mu się bez słowa, a potem uśmiechnęła się lekko.

- Cześć, Marco. Słyszałam, że wróciłeś do domu. Nie miał ochoty nawet na krótką chwilę odrywać od niej wzroku, ale jeszcze bardziej nie chciał się upokarzać, spadając z niskich schodków, skupił się więc i ostrożnie zszedł na trawnik. Zdawał sobie sprawę, że Sophie uważnie obserwuje jego niepewne kroki, i znów wezbrała w nim wściekłość.

Jego kolano zapomniało, że powinno się zginać i podtrzymywać ciężar ciała. Marco wiedział, że z czasem noga jeszcze trochę się usprawni, ale było pewne, że on już nigdy nie wróci do swojej poprzedniej pracy, nie będzie w stanie przedzierać się przez nieprzyjazny teren ani nosić ciężkiego ekwipunku.

Zatrzymał się przy białym płocie, który oddzielał od siebie dwie posesje, i oparł się ramieniem o słupek, próbując opanować zamęt w myślach. Przez ostatnie lata ani razu nie zapytał nikogo o Sophie. Nie chciał, by ktokolwiek pomyślał, że była dla niego kimś więcej niż tylko przyjaciółką z lat dziecinnych. Sądził, że tak będzie lepiej dla niej. Gdyby uznała, że istnieje jakaś nadzieja, to gotowa byłaby czekać na niego do końca życia.

Mimo to podczas swych nielicznych wizyt w domu czujnie nadstawiał uszu, gdy siostry rozmawiały o sąsiadach. Przez pierwszy rok Luisa i Liz często wspominały o Sophie, i chcąc go rozdrażnić, opowiadały mu o chłopcach, z którymi ich sąsiadka się spotykała. Potem jednak ten temat zniknął z ich rozmów. Niewiele brakowało, by Marco złamał się i sam o nią zapytał. Powstrzymywała go przed tym jedynie świadomość, że następnego dnia znów wyjedzie.

Ale teraz nigdzie się nie wybierał. Nie było powodu odmawiać sobie przyjemności, którą kiedyś mógł mieć na każde zawołanie.

- Miło cię widzieć - powiedział, przypatrując się Sophie z zainteresowaniem. - Wyglądasz fantastycznie.

- Dziękuję - odrzekła, schodząc ze stopni werandy. - Ciebie również miło widzieć. Czy przyjechałeś do domu na przyjęcie? - zapytała, na wszelki wypadek ściszając głos.

- Tak. Między innymi - odparł Marco, zastanawiając się, co się w niej zmieniło. Kiedyś była po prostu nieśmiała. Teraz wydawała się ostrożna i pełna rezerwy. Jej słowa były przyjazne, lecz dziwnie bezosobowe, jakby rozmawiała z przelotnym znajomym. To pewnie dlatego, że Sophie nie zapomniała, w jaki sposób się rozstali. Nie winił jej za to, ale był pewien, że potrafi znów ją oczarować i sprawić, by mu wybaczyła. Przecież kiedyś mówiła, że go kocha.

- Właśnie dowiedziałam się o twoim wypadku. To musiało być dla ciebie okropne.

Marco wzruszył ramionami z pozorną obojętnością.

- Jakoś to przeżyłem. A co u ciebie słychać?

- Nieźle - odrzekła po chwili wahania.

- Sophie... Wracając do naszego rozstania... Przesunęła ręką przed twarzą, jakby chciała wymazać jego słowa.

- To było dawno i już o tym zapomniałam. Wciąż uważam cię za przyjaciela.

Marco zmarszczył czoło. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Ta spokojna, pełna rezerwy kobieta była zupełnie inna od dziewczyny, która kiedyś spijała słowa z jego ust.

- Chciałbym, żebyśmy znów poznali się bliżej. Czy mógłbym cię zaprosić na kolację? Masz czas dziś wieczorem?

Sophie szeroko otworzyła brązowe oczy i dopiero teraz Marco zdał sobie sprawę, że wcześniej nie pojawił się w nich nawet cień emocji.

- To bardzo miło z twojej strony, ale...

Za plecami Sophie otworzyły się drzwi. Obydwoje spojrzeli na jej matkę stojącą w progu z niemowlęciem na rękach.

- Dziecko zaczyna marudzić. Czy mam podgrzać mleko? Sophie skinęła głową i odgarnęła włosy za uszy.

- Tak, mamo, dziękuję. Nie jadła prawie od czterech godzin. Pewnie jest wygłodzona.

Marco był wstrząśnięty. A więc Sophie ma dziecko? Ona zaś popatrzyła na niego i potrząsnęła głową.

- Dziękuję za zaproszenie, ale muszę zająć się małą. Prawie nie spałam ostatniej nocy. Mam nadzieję, że dzisiaj będzie lepiej - uśmiechnęła się krzywo.

Marco w milczeniu skinął głową, niezdolny wykrztusić słowa. Kto śmiał jej dotknąć? Przecież należała do niego!

- Miłego pobytu - dodała. - Do zobaczenia za dwa tygodnie.

Jej głos przywrócił go do przytomności. Stał sparaliżowany falą absurdalnego, niedorzecznego gniewu. Zacisnął palce na płocie tak mocno, że aż kostki mu zbielały.

Sophie bez słowa przeszła przez podwórko i zniknęła w domu. Marco również powoli powlókł się do drzwi. Matka już czekała na niego w progu.

- Wejdź. Zrobię ci lemoniady. Boli cię noga?

Miał ochotę prychnąć: „Nie, wcale. Ja tylko dla zabawy utykam jak starzec”. Opanował się jednak i zdobył na rozbawiony ton:

- Daj spokój, mamo. Obiecuję, że jak zechcę, byś pocałowała mnie w kolano, żeby przestało boleć, to ci powiem.

- Widziałam, że rozmawiałeś z Sophie - zauważyła matka. - Nadal jest taka ładna jak kiedyś, prawda?

- Kto jest ładny? - zapytała Elisabetta, siostra Marka, wpadając do kuchni z połówką banana w jednej ręce. Drugą podtrzymywała na ramieniu śpiącego syna. - Cześć, mamo. Dzięki za przypilnowanie małego.

- Sophie jest ładna. Nie ma za co - odrzekła Dora. Postawiła przed synem szklankę lemoniady i zabrała się do wyciskania następnej cytryny.

- Aha - mruknęła Liz wymownie. - Nadał się w niej podkochujesz, braciszku?

- Zawsze można popatrzeć - zirytował się Marco. - Tylko tyle mi teraz wolno. Nie uwodzę mężatek.

Liz spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Sophie nie jest już mężatką. Nie wiedziałeś o tym?

- Nie miałem pojęcia, że w ogóle wyszła za mąż. Za kogo?

- Nazywał się Kirk Morrell. Poznali się w college'u - wyjaśniła siostra - Wygląda na to, że to małżeństwo nie trwało długo - zauważył Marco. - Czy któreś jeszcze z rodzeństwa Sophie jest rozwiedzione?

Dora mocno ścisnęła cytrynę w ręku.

- Kirk nie żyje - powiedziała powoli. - To był taki miły chłopak.

Marco nie ukrywał, że poczuł się wstrząśnięty.

- Jak zmarł?

- Na raka.

W ustach matki to słowo brzmiało jak przekleństwo. Boże, pomyślał Marco. Dziecko Sophie ma zaledwie kilka miesięcy, musiała więc owdowieć bardzo niedawno.

Liz zatrzymała na nim wzrok.

- Marco... proszę, postaraj się nie zranić Sophie. Ostatnie lata były dla niej bardzo ciężkie.

- Nie zamierzam jej ranić - odrzekł, siląc się na spokój.

- Jestem pewna, że kiedyś też nie chciałeś tego zrobić, ale zrobiłeś - mruknęła siostra. - Chcę ci tylko uświadomić, że Sophie dość się już nacierpiała. Jest bardzo wrażliwa.

- Dziękuję za ostrzeżenie. - Marco uśmiechnął się chłodno. - Będę się z nią obchodził tak, jakby była ze szkła.

- Chyba lepiej byłoby, żebyś w ogóle się z nią nie kontaktował - mruknęła Liz pod nosem.

Młodsze siostry potrafiły być okropnie irytujące.

W jakiś czas później Marco obserwował z okna Sophie, która właśnie opuszczała dom rodziców. Oczywiście nie wypatrywał jej specjalnie. Po prostu jego fotel stał akurat przy oknie wychodzącym na ulicę. Marco siedział tam ponad godzinę, przeglądając program zajęć z glacjologii, które miał prowadzić od października na pobliskim uniwersytecie. Ruch na ulicy przyciągnął jego uwagę.

Sophie niosła na ramieniu torbę z pieluchami, jedną ręką trzymała dziecko, a w drugiej miała następną torbę. Marco przypuszczał, że ta druga torba pełna jest smakołyków produkcji pani Domenico. Postawiła obydwie torby obok białego samochodu, otworzyła tylne drzwi i pochyliła się, by umieścić dziecko w foteliku. Marco widział teraz jej plecy i biodra w granatowych obcisłych dżinsach.

Przełknął ślinę. A więc jednak nie jest mężatką.

Sophie wyprostowała się, podeszła do drzwi od drugiej strony i usiadła za kierownicą. Marco patrzył za nią, aż samochód zniknął za rogiem ulicy.

Następnego dnia była niedziela. Rodzice zwykle chodzili do kościoła na poranną mszę. Marco wprawdzie zarzucił regularne praktyki religijne, ale teraz, po raz pierwszy od czasu wypadku, postanowił pójść z nimi.

Dziwnie się czuł, wchodząc do kościoła, w którym w dzieciństwie służył do mszy i przystępował do pierwszej komunii. Usiadł w ławce, w której rodzice siadali jeszcze przed jego urodzeniem. Teraz wszystkie cztery jego siostry wyszły już za mąż albo były zaręczone. Pomiędzy dorosłymi kręciła się gromadka dzieci. Przed nimi znajdowała się ławka rodziny Domeniców. Marco przyjrzał się siedzącym tam osobom, ale Sophie nie było wśród nieb. Domenicowie zajmowali już dwa rzędy. Najmłodsza generacja odznaczała się znaczną rozpiętością wieku: od około dziesięcioletniego chłopca, który musiał być synem Stefana, do ubranego na różowo niemowlęcia trzymanego na rękach przez jakiegoś mężczyznę, zapewne męża Violetty.

Siostra Sophie, Arabella, uśmiechnęła się do Marka i przesłała mu pocałunek. Zauważył, że kilkakrotnie odwróciła się i spojrzała z wyczekiwaniem na drzwi kościoła. Gdy w końcu uśmiechnęła się i skinęła komuś głową, Marco również się odwrócił i zauważył idącą w ich stronę Sophie. Nie mógł przepuścić tak znakomitej okazji. Zanim Belle zdążyła poprzesuwać rodzinę w ławce i zrobić siostrze miejsce, Marco wstał i pociągnął Sophie za rękę.

- Możesz usiąść tutaj - powiedział cicho. - Nie ugryzę cię.

Zapomniał już, jak była drobna. Nawet w butach na wysokich obcasach sięgała mu zaledwie do podbródka. Przechyliła głowę na bok i spojrzała mu prosto w oczy. Oczy miała ciemnobrązowe, w kolorze czekolady. Zawahała się i spróbowała uwolnić rękę, nie puścił jej jednak. Sophie była zbyt dobrze wychowana, by robić mu scenę w kościele. Na jej twarzy pojawił się chłodny uśmiech.

- Dziękuję - odparła i usiadła, nie patrząc na niego. Splotła dłonie na kolanach i skrzyżowała nogi. Marco usłyszał szelest jedwabiu. Ubrana była w ładny, niebieski kostium. Chyba nie straciła na wadze aż tak wiele, ale dzięki temu jej figura przybrała kształt klepsydry.

Zaczęła się msza. Marco z poczuciem winy oderwał wzrok od Sophie. Miał wrażenie, że jeśli w kościele podda się niestosownym myślom, to spali go piorun z jasnego nieba. Przy przekazywaniu znaku pokoju Sophie zignorowała go. Marco uznał to za dowód, że nie jest jej tak obojętny, jak usiłowała to okazać podczas tamtej rozmowy przed domem.

Wypowiadał znajome słowa z uczuciem, że jakiś mocno zaciśnięty węzeł w jego duszy zaczyna się rozluźniać. Cichy głos matki po prawej stronie, głos Sophie po lewej, szmery i szepty towarzyszące ceremonii, wszystko to było dobrze znane i przynosiło mu wewnętrzny spokój. Dotychczas nie uświadamiał sobie, jak bardzo mu tego brakowało.

Nie był w stanie uklęknąć; musiał przycupnąć jak starzec, z nogą sztywno wyciągniętą przed siebie. Jego modlitwa składała się z jednego zdania: Boże, spraw, żeby to się wreszcie skończyło.

Msza wkrótce dobiegła końca. Sophie wysunęła się z ławki już przy pierwszych taktach hymnu na wyjście i natychmiast wmieszała się w grupkę utworzoną przez rodzinę Domeniców. Marco nie odznaczał się szczególną cierpliwością, ale wiedział, że Sophie nie będzie mogła wiecznie go unikać, pozwolił więc, by pierwsza wyszła z kościoła. Nie spuszczał tylko jej z oka i gdy zauważył, że zmierza w stronę parkingu, poszedł za nią.

Jednak przemieszczał się rozpaczliwie powoli. Nie wziął ze sobą kuli, bo rankiem był wypoczęty i lekarz zalecał mu, by od czasu do czasu próbował się poruszać o własnych siłach. Zanim dotarł do samochodu, Sophie siedziała już za kierownicą i zapalała silnik. Zauważyła go, ale otworzyła okno dopiero wtedy, gdy podszedł i zastukał w szybę. Położył dłoń na klamce, ona jednak szybko wcisnęła blokadę drzwi.

- Dziękuję, że zrobiłeś mi miejsce - rzekła z chłodnym uśmiechem.

- Mamy wiele spraw do omówienia - odrzekł Marco, ignorując ten wstęp. - Może wybrałabyś się ze mną na kolację jutro wieczorem?

Ona jednak tylko potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo:

- Nie, dziękuję.

- Skoro jutro jesteś zajęta, to może spotkamy się we wtorek?

Sophie prychnęła niecierpliwie.

- Marco, nie jestem zajęta. Gdybym chciała pójść z tobą na kolację, to bym poszła. Ale nie chcę.

- Czy to z powodu dziecka? Sophie uniosła wysoko brwi.

- Jak to?

- Jeśli chcesz, to możemy je zabrać ze sobą - rzekł Marco. Nie miał nic przeciwko dzieciom, raczej je lubił, i choć nie podobał mu się obraz Sophie w ramionach innego mężczyzny, bardzo był ciekaw jej maleństwa.

Odwróciła wzrok i zmarszczyła czoło.

- Nie wiedziałam, że masz dziecko - mruknęła.

- Ja? - zdumiał się Marco.

Sophie popatrzyła na niego przenikliwie.

- W takim razie o jakim dziecku mówimy?

- O twoim. Nie przeszkadza mi...

- Ja nie mam dzieci - usłyszał w odpowiedzi. Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili Sophie dodała: - Zupełnie nie wiem, skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł.

- Pamiętasz, kiedy z tobą rozmawiałem, twoja matka wyszła z domu i zapytała, czy ma nakarmić dziecko - wyjaśnił z uczuciem przejmującej ulgi. - Skoro to maleństwo nie było twoje, w takim razie czyje?

- Ach, to dziecko... - Sophie uśmiechnęła się i jej twarz wyraźnie złagodniała. - Czekało na tymczasową rodzinę zastępczą. Zabrałam je poprzedniego wieczoru i musiałam zatrzymać u siebie na noc.

- To brzmi całkiem nieźle - zauważył Marco z rozbawieniem. - Mam na myśli spędzenie nocy w twoim towarzystwie. - Pochylił się nisko i popatrzył jej w oczy. - Zjedz ze mną kolację, Sophie.

Z jej ust wyrwało się lekkie westchnienie. Ujęła jego dłoń i stanowczo odsunęła od swojej twarzy.

- Dziękuję za zaproszenie, ale nie jestem zainteresowana twoją propozycją.

Marco zdołał uśmiechnąć się leniwie.

- Kiedyś byłaś nawet bardzo zainteresowana - przypomniał, znów dotykając jej dłoni. Ona jednak nie zamierzała ustępować.

- To było dawno temu - oświadczyła. - Od tamtej pory zdążyłam dorosnąć.

- Daj spokój, Sophie. Zapraszam cię tylko na kolację. Chwila rozmowy, trochę wspomnień...

- Nie. - Porzuciła chłodną rezerwę i spojrzała na niego z taką goryczą, że Marco aż się cofnął. - Nie zamierzam już zapewniać ci rozrywek, gdy na chwilę pojawiasz się w domu.

- To nie było tak - zaprotestował. Jej słowa sprawiły mu przykrość. Przecież robił to ze względu na nią! - Byłaś dla mnie kimś znacznie więcej niż...

- To już nieważne - przerwała mu lodowatym tonem. - Teraz mam własne życie, w którym nie ma miejsca dla ciebie. To był twój wybór, pamiętasz?

Zanim zdołał wymyślić jakąś odpowiedź, wrzuciła bieg i ruszyła. Musiał cofnąć rękę, żeby nie stracić równowagi. Odjechała, nie oglądając się za siebie.

Marco usłyszał, że woła go Teresa, najmłodsza siostra. Kilka razy odetchnął głęboko, żeby się uspokoić, i powoli podszedł do rodziny.

Był pewien, że uda mu się przełamać niechęć Sophie i znaleźć jakiś sposób, by musiała zaakceptować jego obecność w swoim życiu. Chyba nie sądziła, że on podda się tak łatwo.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pukanie do drzwi zaskoczyło Sophie. Siedziała na podłodze w gościnnej sypialni, otoczona stertami fotografii. Zawsze robiła mnóstwo zdjęć, a potem czuła się zobowiązana powkładać je do albumów. Przez cały wieczór dzieliła je na kupki: rodzina, przyjaciele, praca. Pukanie rozległo się w chwili, gdy właśnie miała zacząć wkładanie fotografii do foliowych przegródek w albumach. Podniosła głowę i przycisnęła dłoń do serca, a potem na palcach podeszła do drzwi. Była ósma wieczór. Kto mógł ją odwiedzić o tej porze?

Po mszy została u rodziców na lunch i około drugiej pod jakimś pretekstem wróciła do siebie. Towarzystwo wielkiego klanu Domeniców sprawiało jej radość, ale naraz poczuła, że musi od nich odetchnąć. Teraz przyszło jej do głowy, że może zostawiła coś w domu albo mama przysłała jej przez kogoś jeszcze trochę jedzenia. Uchyliła drzwi na tyle, na ile pozwalał łańcuch.

- Cześć, Sophie.

Za progiem stał Marco z krzywym uśmiechem łobuziaka przyłapanego na niecnym uczynku. Ubrany był w jasnoniebieską dżinsową koszulę i nieco ciemniejsze dżinsy. Kilka ostatnich guzików koszuli miał rozpiętych.

Sophie patrzyła na niego bez słowa.

- Nie zaprosisz mnie do środka? - zapytał z rozbawieniem. Sophie poczuła, że się rumieni. Otworzyła drzwi szerzej, ale nie odsunęła się.

- Marco!? Co ty tutaj robisz?

Znów się uśmiechnął i w kącikach jego oczu zarysowały się zmarszczki.

- Przyszedłem w odwiedziny.

- Nie mam ochoty na gości - rzekła Sophie bardzo niedyplomatycznie. - Idź sobie.

Zanim jednak zdążyła zamknąć drzwi, Marco wepchnął ramię w szparę i przecisnął się do środka. Sophie dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wygląda. Ubrana była w za dużą bawełnianą koszulkę i obcisłe spodenki, w których przed dwiema godzinami biegała. Z czystej kobiecej próżności żałowała teraz, że nie wzięła prysznica i nie przebrała się w coś ładniejszego.

- Jeszcze mnie nie pocałowałaś na przywitanie - rzekł Marco z potępieniem w głosie - a już mi każesz wychodzić? Twoja matka byłaby bardzo rozczarowana takimi manierami.

- Być może - mruknęła Sophie. - Nie mam jednak najmniejszego zamiaru cię całować.

Marco zdecydowanie potrząsnął głową.

- Może pozwolisz mi wejść i usiąść chociaż na pięć minut?

Dopiero w tej chwili Sophie zauważyła w jego dłoni kulę.

- Nie miałeś tego ze sobą dzisiaj rano - stwierdziła, wycofując się do salonu.

- Już jej nie potrzebuję przez cały czas - odparł z niechęcią i usiadł na kanapie, sztywno wyciągając przed siebie prawą nogę. - Staram się obywać bez niej coraz dłużej. Przyjdzie dzień, kiedy w ogóle przestanie mi być potrzebna.

Sophie zamknęła drzwi i stanęła naprzeciwko niego.

- Skoro już wszedłeś, to pewnie zechcesz się czegoś napić. Mrożonej herbaty, piwa czy wina?

- Piwa - odrzekł z błyskiem triumfu w oczach. Sophie bez słowa poszła do kuchni i wyjęła z lodówki puszkę. Sama nie piła piwa, ale ze względu na czterech braci zwykle trzymała w domu zapas tego napoju. Wyciągnęła z szafki torebkę orzeszków, wsypała je do miseczki i zaniosła wszystko do salonu.

- Więc po co tu przyszedłeś? - zapytała, znów stając przed nim.

Marco spokojnie podniósł puszkę do ust, a potem sięgnął po orzeszki.

- Czy to nie jest oczywiste? Chciałem cię zobaczyć.

- A nie zastanowiłeś się, czy ja też tego chcę? Przecież już ci wyraźnie powiedziałam, że nie mam ochoty iść z tobą na żadną kolację..

- Nie musimy nigdzie wychodzić. - Wzruszył ramionami.

- Jak to? - zdumiała się. - To czego chcesz?

Marco zawahał się.

- Sophie... potrzebuję przyjaciela. Zawsze dobrze nam się ze sobą rozmawiało. Nie mam teraz z kim pogadać.

- Och, daj spokój - zawołała niecierpliwie. - Masz cztery siostry, rodziców, są moi bracia, i chcesz mi wmówić, że nie masz z kim porozmawiać?

Znów się zawahał i po chwili wskazał na nogę.

- Nie o tym.

Sophie wiedziała, że jeśli da się ponieść współczuciu, to przepadnie. A jednak... Marco wydawał się w tej chwili taki bezradny, przygnębiony. Wiedziała, że ta sytuacja musi być dla niego niezmiernie trudna.

- No cóż - mruknął, sięgając po laskę. - Wierzyłem, że uda się ocalić naszą przyjaźń, ale chyba masz rację. Te nadzieje były bezpodstawne. Przykro mi, że zakłóciłem twój spokój.

- Poczekaj, Marco - zawołała Sophie, ujmując go za ramię. - Przepraszam, że byłam taka niemiła. Proszę, zostań.

Pociągnęła go za rękę, ale nie zareagował. Twarz miał bez wyrazu i omijał ją wzrokiem.

- Nie, masz rację. Nie powinienem ci zawracać głowy.

- Nie zawracasz mi głowy! - zawołała, cofając rękę. - Usiądź i dopij piwo.

- Dziękuję - odrzekł, zatrzymując na niej pełne wdzięczności spojrzenie.

Wrócił na poprzednie miejsce. Sophie przycupnęła na kanapie w bezpiecznej odległości od niego.

- Jak długo zamierzasz tu zostać tym razem, zanim znów wyjedziesz? - zapytała, nadając głosowi obojętne brzmienie.

Marco zatrzymał wzrok na jej twarzy.

- Nigdzie nie wyjeżdżam. Wróciłem tu na stałe. Na razie będę uczył w Purdue, a potem się zastanowię, co robić dalej. Nie nadaję się już na żadną wyprawę, więc nie będę podróżował.

Jego ostatnie słowa wzbudziły w Sophie gorycz. A więc wrócił do domu na stałe, ale nie dla niej, tylko dlatego, że fizycznie nie był już w stanie znieść trudów wyprawy. Przed sześciu laty przyjęłaby go bez względu na wszystko, ale od tego czasu zdążyła już dorosnąć. Choć nie odwzajemniała miłości męża tak, jak na to zasługiwał, to jednak wiedziała już, co to znaczy być kochaną, i wiedziała również, że Marco nigdy nie darzył jej miłością. Potrzebował jej, by pomogła mu zapomnieć o fizycznych ograniczeniach, a nie ze względu na nią samą.

Miała ochotę wyrzucić go z domu i porządnie sobie popłakać, ale wylała już z jego powodu zbyt wiele łez. On zaś potrzebował przyjaźni i choć obawiała się pozwolić mu, by na powrót zaistniał w jej życiu, to jednak nie była w stanie mu odmówić.

- Będzie ci brakowało podróży - zauważyła ze współczuciem.

- Tak - mruknął. - Ale czas nie stoi w miejscu. Wszystko toczy się dalej. Jakoś to przeżyję. Swego czasu nawet to nie było do końca pewne - dodał z krzywym uśmieszkiem.

Na myśl o tym, że Marco leżał bezradnie w jakiejś dżungli, a potem w szpitalu w zupełnie obcym miejscu, do oczu Sophie napłynęły łzy.

- Tak mi przykro - zreflektował się nagle. - Nie powinienem był tego mówić. Zapomniałem, że twój mąż... - Podniósł rękę, jakby chciał dotknąć jej policzka, ale zaraz ją opuścił.

- Wszystko w porządku - powiedziała Sophie, ocierając łzę. Marco sądził, że myślała o Kirku. No i dobrze.

Wolała, by nie domyślił się prawdziwej przyczyny jej wzruszenia. - Masz ochotę opowiedzieć mi o tym? Marco wzruszył ramionami.

- Nasz samolot miał awarię silnika. Musieliśmy lądować w dżungli nad Amazonką. Pilot nie przeżył. Drugi członek załogi zmarł w kilka godzin później. Ja czekałem na ratunek ponad dobę.

Sophie była wstrząśnięta. Odruchowo wyciągnęła rękę i położyła ją na jego dłoni.

- Leżałeś tam przez całą dobę ze złamaną nogą, obok dwóch trupów?

- Mogło być gorzej - rzekł, patrząc na ich splecione palce.

- O ile gorzej? To, co powiedziałeś, już wydaje mi się wystarczająco okropne.

Marco przesłał jej krzywy uśmiech.

- Czy opowiadałem ci kiedyś, jak wygląda dżungla w nocy? Robi się ciemno, ale nie tak ciemno jak w twojej sypialni, gdzie wzrok się przystosowuje i możesz się swobodnie poruszać. Jest zupełnie czarno, jak w kominie. Tak ciemno, że nie widzisz własnej dłoni przed twarzą. - Potrząsnął głową. - Noc potrafi być cholernie długa, gdy wyczerpują się baterie w twojej latarce i zastanawiasz się, czy krążącego w pobliżu jaguara znęci zapach twojej krwi.

Sophie stłumiła westchnienie.

- Na szczęście - ciągnął Marco - jaguar chyba nie był wtedy głodny. Ale zapewniam cię, że bardzo się cieszyłem, iż nie musiałem przeżywać drugiej takiej nocy.

- A potem trafiłeś do szpitala - podpowiedziała.

- Tak, trafiłem do miejscowego szpitala - powtórzył machinalnie. Sophie poczuła, że jego dłoń naraz zesztywniała. - I gdybym nie miał przy sobie przyjaciela, to pewnie teraz nosiłbym protezę.

Tym razem to ona uścisnęła jego palce.

- W takim razie miałeś dużo szczęścia.

- Chyba tak - rzekł refleksyjnie i puścił jej dłoń. - Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie byłbym sprawniejszy z protezą.

- Przecież jeszcze nie minął rok od tego wypadku - zauważyła Sophie. - Czy lekarze uprzedzili cię, czego możesz oczekiwać?

Marco skinął głową.

- Noga powinna z czasem stad się trochę sprawniejsza niż teraz. Będzie się nieco lepiej zginać. Ale już nigdy nie zagram w Chicago Bulls.

- Wydawało mi się, że pogrzebałeś te marzenia już w szkole średniej. - Sophie uśmiechnęła się. - Zdaje się, że to Tony Kniecki odebrał ci trofeum stanowe?

Marco wysoko uniósł brwi.

- Nie sądziłem, że to pamiętasz. Tak, z przykrością muszę przyznać, że Tony'emu przytrafiło się kilka znakomitych zagrań.

- Tobie też - stwierdziła lojalnie Sophie. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że była to chyba najgorsza rzecz, jaką mogła powiedzieć. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Marco podniósł puszkę do ust.

- Więc czym się teraz zajmujesz? Jesteś pracownikiem socjalnym?

Sophie skinęła głową, wdzięczna za zmianę tematu.

- To była moja specjalizacja w college'u. Pracuję w klinice dla matek z dziećmi.

- A, to stąd wzięłaś to niemowlę - domyślił się Marco.

- Na imię ma Ana. - Sophie potrząsnęła głową. - Teraz jest w rodzinie zastępczej. Jej matka leży w szpitalu.

- To jakaś ponura historia.

- Zdarzają się w mojej pracy ponure chwile. Ale również wiele radosnych. Naprawdę lubię to zajęcie. Pomagam młodym kobietom zdobyć wykształcenie i kwalifikacje do pracy. Dzięki temu mogą stać się lepszymi matkami.

Marco obdarzył ją uśmiechem.

- Dam sobie rękę uciąć, że jesteś dobra w swojej pracy. Zawsze umiałaś współczuć innym.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

- Sophie... - odezwał się w końcu Marco.

- Tak? - Podniosła na niego wzrok i ze zdziwieniem zauważyła na jego twarzy coś w rodzaju onieśmielenia.

- Może miałabyś ochotę wybrać się do kina albo gdzieś indziej?

Wiedziała, że powinna odmówić, ale gdy Marco zatrzymał na niej spojrzenie swych ciemnych oczu, cała determinacja nagle ją opuściła. Zawsze był taki, pomyślała. Te oczy obiecywały kobietom najwspanialsze przeżycia. Kiedyś wierzyła w tę obietnicę, teraz jednak wiedziała, że nie ma ona pokrycia i że nic trwałego nie może między nimi powstać. A jednak...

- Dobrze - westchnęła. - Chętnie wybiorę się z tobą do kina.

- No, to mnie zabijcie - powiedziała Sophie do swoich sióstr w dwa tygodnie później. Stały wśród wiaderek wypełnionych kwiatami i układały z nich bukiety. Sophie dołożyła do bukietu gałązkę gipsówki, przyjrzała mu się krytycznie i z westchnieniem odłożyła go do miski z wodą. - On potrzebuje przyjaźni.

- Akurat! - prychnęła Violetta. - On chce ciebie, Sophie. Mężczyzna z takim wyglądem nie szuka kobiet po to, żeby się z nimi przyjaźnić. Zresztą - dodała, wymachując różowym goździkiem - wydaje mi się, że ma tu aż za wielu przyjaciół.

Sophie musiała przyznać jej rację. Marco w towarzystwie jednego ze swych szwagrów oraz jej braci, Vince'a i Toma, ustawiali stoły. Dwaj pozostali bracia szli za nimi i rozstawiali przy stołach składane krzesełka. Camilla, siostra Marka, stała pośrodku sali i dyrygowała swoim mężem, który rozwieszał pod sufitem bibułkowe wstążki i dzwonki. Dwie najmłodsze siostry Marka oraz Arabella nakrywały stoły różowym papierem.

- W naszych dwóch rodzinach jest tyle osób, a on chce rozmawiać akurat z tobą? - zdziwiła się Violetta i natychmiast się zaczerwieniła. - Nie chciałam cię urazić - wymamrotała, speszona.

- Dzięki - odrzekła Sophie sucho. - Czuję się taka... dowartościowana.

- Wiesz, co chciałam powiedzieć - tłumaczyła się siostra. - Przecież od zawsze przyjaźnił się z naszymi braćmi.

- Ze mną też - zauważyła Sophie. - Kiedyś rozmawialiśmy o wszystkim. Przestań się martwić. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.

I to była prawda. W ciągu ostatnich dwóch tygodni dwukrotnie byli w kinie, a raz pojechali do lodziarni w Harlemie na znakomite lody. Spierali się o szansę Bulls w meczu z Bullets i o to, czy Skarpety przetrwają w dobrej formie do końca sezonu. Sophie opowiadała mu, co się dzieje z dawnymi przyjaciółmi i sąsiadami, on zaś raczył ją opowieściami o szalonych wyczynach jej braci z czasów szkoły średniej, w których on sam oczywiście również uczestniczył.

Sophie bardzo się starała nie pokazać po sobie tego, że za każdym razem na jego widok serce zaczyna jej bić szybciej. Po kinie w czwartek wieczorem Marco odwiózł ją do domu. Pod tym względem był uparty jak osioł.

- Możemy prowadzić na zmianę - zaproponowała Sophie. - Raz ty, raz ja. Tak powinno być między przyjaciółmi.

- Nic z tego - odrzekł z żelazną stanowczością. - To mężczyźni odwożą kobiety do domu.

- Ty Tarzan, ja Jane? - zakpiła.

- Możesz to nazywać, jak zechcesz. Nie pozwolę, żebyś jeździła sama po mieście nocą.

- Aha, więc jeśli się wybierzemy dokądś na przykład w sobotę po południu, to pozwolisz mi poprowadzić? - ucieszyła się.

Marco jednak nie ustąpił ani o krok.

- Nie. Mój ojciec wychował mnie na dżentelmena. Żadna kobieta w moim towarzystwie nie usiądzie za kierownicą.

Sophie spojrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.

- To czysty męski szowinizm! - zawołała z oburzeniem.

- Tak - przyznał Marco obojętnie. Zatrzymał samochód i odprowadził ją do drzwi mieszkania. Robił to już poprzednio i żegnał się, nie dotykając jej, teraz więc bardzo się zdziwiła, gdy utkwił wzrok w jej twarzy i powiedział:

- Lubię twoje towarzystwo, Sophie.

A potem ujął ją za łokcie i pochylił się nad nią. Sophie zesztywniała, skupiona na myśli o nadchodzącym pocałunku, ale ku jej zdziwieniu Marco tylko lekko musnął ustami jej policzek.

- Do zobaczenia w sobotę - zawołał przez ramię i wrócił do samochodu.

- Do zobaczenia - powtórzyła. Wypuściła wstrzymywany oddech i weszła do domu, powtarzając sobie w myślach, że są tylko przyjaciółmi.

Kiedyś jednak łączyło ich coś więcej. Po raz pierwszy od wielu dni pozwoliła sobie wrócić myślami do tamtych czasów. Przypomniała sobie jedyną noc, którą spędzili razem.

Marco przyjechał do domu rankiem, a następnego dnia znów miał wyjechać. Zaprosił ją na kolację, ona zaś zgodziła się natychmiast, rezygnując ze wszystkich wcześniejszych planów. Po kolacji zabrał ją do nowego kina, w którym akurat grano dwa najnowsze hity filmowe. Niestety thriller zawierał ostre sceny erotyczne. Na początku Sophie czuła się bardzo skrępowana, oglądając te sceny w towarzystwie Marka. Niespostrzeżenie skrępowanie przeszło w podniecenie. Ubranie zaczęło parzyć jej skórę.

W połowie jednej ze scen Marco zerwał się na równe nogi.

- Chodź - wymamrotał i pociągnął ją za rękę.

Bez słowa wyszli z kina. Samochód Marka stał na parkingu o dwie przecznice dalej. Wyjechali z miasta i skierowali się w stronę Elmwood, w pewnej chwili jednak Marco zjechał z autostrady i skręcił do niewielkiego parku.

Wysiedli i znaleźli ławeczkę nad stawem. Marco objął Sophie ramieniem, ona zaś oparła głowę na jego piersi. Było jej tak dobrze, że westchnęła z zadowolenia.

On zaś wziął ją w ramiona i zaczął całować, przyciskając coraz mocniej do siebie. Po chwili wsunął dłoń pod jej sweter. Sophie drgnęła.

- Sophie - wymruczał Marco. - Powiedz mi, żebym przestał.

- Nie - wykrztusiła, obejmując go mocniej. Już wcześniej zdarzały się im takie pieszczoty, ale Marco zawsze je przerywał, zanim posunęli się za daleko. Tym razem jednak Sophie nie chciała, żeby przestał.

- Nie pomagasz mi - szepnął. W jego głosie usłyszała jednocześnie rozbawienie i pożądanie. Powoli oderwał usta od jej warg, cofnął dłoń i przytulił dziewczynę do swego boku.

Zerknęła na niego z ukosa i zauważyła zmarszczkę na jego czole.

- Coś nie tak? - zapytała.

- Wszystko - odpowiedział. - Ja. Ty. Przez tyle lat byłaś dla mnie po prostu małą Sophie, sąsiadką. A teraz przez cały czas myślę tylko o tym, kiedy znów będę mógł cię dotknąć.

- To proste - odrzekła Sophie śmiało. - Wystarczy wyciągnąć rękę.

Ujęła jego dłoń i położyła ją na swoich piersiach. Marco gwałtownie wypuścił oddech.

- Sophie! - wydyszał. - Powinnaś teraz dać mi w twarz, zamiast prowokować lubieżne myśli!

- Podobają mi się twoje lubieżne myśli - odrzekła. Zaśmiał się, ale w tym śmiechu brzmiała frustracja.

Wstał i pociągnął ją za rękę.

- Igrasz z ogniem, skarbie. Kilka pocałunków mnie nie zadowoli.

- Dobrze - zgodziła się bez wahania. Od zawsze wiedziała, że należy do Marca, i była zachwycona, widząc, że on również wreszcie zaczął jej pragnąć.

- To kiepski pomysł - prychnął. - Jesteś dziewicą, prawda?

Te słowa brzmiały niemal jak oskarżenie. Sophie zaczerwieniła się.

- Tak, ale...

- Więc niech tak pozostanie. - Odwrócił się i utkwił wzrok w tafli stawu. - Sophie, ja jutro wyjeżdżam, nie wiadomo na jak długo. Nie mam zwyczaju wykorzystywać młodych dziewcząt, a potem ich porzucać.

- Nie jestem młodą dziewczyną - upierała się Sophie. - Jestem kobietą i potrafię sama decydować o tym, czego chcę.

- Nie mogę zostać - odrzekł Marco z desperacją.

- Nie proszę cię o to - stwierdziła, choć w głębi duszy tego właśnie pragnęła najbardziej. Przesunęła się o krok i stanęła tuż przed nim. - Za każdym razem, gdy wyjeżdżasz, zastanawiam się, czy kiedykolwiek tu wrócisz. Chcę mieć przynajmniej jakieś wspomnienia na czas twojej nieobecności.

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego całym ciałem. Gdy Marco wciąż stał nieruchomo jak posąg, wzięła głęboki oddech i oparła dłonie na jego biodrach.

- Proszę, Marco. Chcę, żebyś się ze mną kochał.

I zrobił to. W tym miejscu, na porośniętym trawą brzegu stawu. Zrobił to tak delikatnie, że nie poczuła prawie żadnego bólu. Tamtej nocy pokazał jej, do czego jest stworzone jej ciało. Gdy nadszedł świt, obydwoje dyszeli z wyczerpania.

A potem wyjechał, tak jak wcześniej planował, choć Sophie była niedorzecznie pewna, że zatrzyma go przy sobie swoim ciałem. I tak jak zapowiedział, nie wrócił więcej do domu.

Do jej oczu napłynęły łzy. Rzuciła się na łóżko i poddała rozpaczy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Od ponad dwóch lat nie miał na sobie garnituru. Zdecydował się na czarny w drobne prążki. Kupił go z myślą o ostatnim sylwestrze, okazało się jednak, że spędził ten dzień w szpitalu.

Marynarka była nieco przyciasna w ramionach. Marco dobrze wiedział, dlaczego. Ponieważ jego możliwości ćwiczeń fizycznych były teraz ograniczone, skoncentrował się na pływaniu i podnoszeniu ciężarów. Obydwa te sporty rozwijały mięśnie ramion i klatki piersiowej. Przejrzał się w lustrze, które wisiało w holu od czasów, gdy jego siostry weszły w wiek dojrzewania. Wyglądał nieźle, ale bez wahania oddałby wszystkie te mięśnie za zdrową nogę.

Prychnął ze zniecierpliwieniem. Gdyby Jared mógł go teraz zobaczyć, chyba tarzałby się ze śmiechu po podłodze. Poprawił czerwony krawat i przyznał w duchu, że zależy mu na tym, by dobrze wyglądać. Chciał, by Sophie otworzyła mu drzwi i na jego widok zaniemówiła z zachwytu.

Westchnął, znalazł kluczyki i powoli zszedł ze schodków. Przynajmniej nie musiał po cichu wykradać się z domu. Camilla i Mike zaprosili rodziców na kolację do eleganckiej restauracji, a potem mieli zamiar wstąpić do kościoła. Mama i ojciec byli przekonani, że ma się tam odbyć urodzinowe przyjęcie innego członka parafii. Camilla posunęła się nawet do tego, że wydrukowała i wysłała rodzicom zaproszenie na tę fałszywą uroczystość. Zaproszenie to wisiało na lodówce już w dniu, gdy Marco wrócił do domu.

Zatrzymał się na czerwonych światłach i niecierpliwie zabębnił palcami po kierownicy. Jechał po Sophie. Nie było łatwo ją przekonać, że powinna pójść na to przyjęcie razem z nim, ale nie chciał, by jeździła sama po nocy. Niechętnie myślał nawet o tym, że Sophie jeździ sama po centrum miasta w dzień.

Od kiedy przekonał ją, że potrzebuje po prostu przyjaźni, odnosiła się do niego łagodnie i miło, ale w jej zachowaniu nie było nawet śladu zainteresowania erotycznego, on zaś przy każdym spotkaniu coraz bardziej szalał na jej punkcie. Jedynie wtedy, gdy jej dotykał, wyczuwał, że nie jest jej tak obojętny, jak pragnęłaby okazać. Postanowił znów ją przyzwyczaić do swego dotyku, ale dotykając jej przyjaźnie, tak, by jej nie spłoszyć; musiał resztkami woli powściągać swoje zapędy. Poprzedniego wieczoru z najwyższym trudem powstrzymał się, by nie porwać jej w ramiona i nie obsypać pocałunkami. Cmoknął ją szybko w policzek i natychmiast odszedł. Wiedział, że gdyby Sophie uznała, iż Marco jej się narzuca, to pewnie już nigdy nie zechciałaby z nim rozmawiać.

Zaparkował samochód i podszedł do drzwi jej mieszkania z długą, białą różą w ręku. Kupił ją pod wpływem impulsu, gdy pojechał po kwiaty z Teresą i Lu. Siostry kpiły z niego niemiłosiernie i uspokoiły się dopiero wtedy, gdy zagroził, że wyleje im na głowy wiadro wody.

Sophie otworzyła mu natychmiast.

- Cześć. Możesz wejść na chwilę. Nie chciałabym się spóźnić. Zaraz będę gotowa, tylko...

Marco ujął ją pod łokcie i obrócił.

- Jaka piękna sukienka - rzekł z zachwytem.

- Och. Dziękuję - wymamrotała Sophie, nerwowo splatając palce.

Sukienka była skromna, czarna z lekkim satynowym połyskiem. Kończyła się w połowie ud, miała długie rękawy i duży dekolt obnażający ramiona. Przywierała do ciała Sophie jak druga skóra. Nogi dziewczyny w pantoflach na wysokich obcasach wydawały się jeszcze dłuższe niż w rzeczywistości.

Marco wyciągnął różę zza pleców.

- Proszę.

Sophie spojrzała na kwiat, szeroko otwierając oczy ze zdumienia.

- Dziękuję - odrzekła po chwili wahania.

- Wyglądasz pięknie - powiedział Marco jeszcze raz.

- Dziękuję - powtórzyła Sophie niepewnie. - Ty też dobrze wyglądasz. - Przeszła na drugi koniec pokoju i wzięła do ręki torebkę. - Idziemy?

Marco wsunął ręce do kieszeni spodni.

- Tak, chyba że wolisz, żebyśmy zostali. Tu przynajmniej mógłbym cię rozebrać.

- Oferta nie do odrzucenia - zaśmiała się. - Ale twoje siostry byłyby niepocieszone, gdybyś sienie pokazał na przyjęciu. Chyba nie chcesz rozgniewać czterech kobiet?

- Nie - uśmiechnął się Marco. - Już to kiedyś przeżywałem i wolałbym nie powtarzać takiego doświadczenia.

- Założę się, że nie chodziło o twoje siostry - domyśliła się Sophie i pierwsza wyszła z mieszkania.

Marco poszedł za nią, w gruncie rzeczy będąc całkiem zadowolony. Po raz pierwszy poczuł, że być może nie stoi na straconej pozycji. Wydawało mu się, że usłyszał w głosie Sophie nutę zazdrości, a w takich sprawach rzadko zdarzało mu się mylić.

Dotarli do kościoła sporo przed czasem. W sali trwały jeszcze ostatnie, gorączkowe przygotowania. Sophie natychmiast dołączyła do sióstr, a Marco wdał się w rozmowę z jej braćmi Wkrótce pojawili się inni goście. Sophie wmieszała się w tłum. Marco nie spuszczał jej z oczu. Każdy mężczyzna poniżej czterdziestki przyprawiał go o niepokój. Szybko stracił dobry humor. Gdy Sophie w pewnej chwili przechodziła obok niego, pociągnął ją za rękę.

- Zostań tutaj - poprosił.

- Dlaczego? - zdziwiła się, ale zaraz zmarszczyła brwi z niepokojem. - Chyba za długo już stoisz. Zaczekaj, przyniosę ci krzesło.

- Nie chcę krzesła - zazgrzytał zębami Marco. - Chcę tylko, żebyś była przy mnie.

- Och - wzruszyła ramionami dziewczyna. - Może masz rację. Przyjaciele powinni trzymać się razem.

Marco miał już powyżej uszu tego gadania o przyjaźni. Czyżby Sophie naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że jego zainteresowanie było innego rodzaju? Był pewien, że on również nie jest jej obojętny, dlaczego więc odmawiała im obydwojgu przyjemności, którymi mogli cieszyć się wspólnie?

Zacisnął pałce na jej dłoni. Sophie podniosła na niego wzrok.

I w tej właśnie chwili Camilla otworzyła drzwi na oścież i przepchnęła rodziców przez próg.

- Niespodzianka!

W sali zapanowało szaleństwo. Ukradkiem ocierane łzy, wypadające wsuwki do włosów, ciasto, które musiało okrążyć cały stół, szampan i toasty, niezliczone fotografie rodzinne... Zanim orkiestra zaczęła grać do tańca, Marco miał już wszystkiego dość. Noga go bolała od zbyt długiego stania, ale uparł się, że nie usiądzie.

Gdy parkiet wypełnił się tańczącymi parami, Marco skierował się do kąta sali, w którym znajdowały się dwie kolumny otoczone doniczkami paproci i innych dużych roślin, i przycupnął na parapecie za kolumnami. Nikt nie mógł go zauważyć, on jednak widział wszystkich. Orkiestra grała wiązanki muzyki tanecznej i Marco zaczął rytmicznie podrygiwać. Kiedyś był świetnym tancerzem. Taniec sprawiał mu przyjemność, a poza tym był znakomitym sposobem na podrywanie dziewczyn. Kobiety przepadały za mężczyznami, którzy dobrze tańczyli. Zresztą, mając cztery siostry, i tak musiałby się nauczyć tej sztuki.

Ale teraz również i taniec stał się dla niego tylko wspomnieniem. Znów poczuł przypływ żalu i złości na niesprawiedliwość losu. Mocno zacisnął dłonie w pięści.

- Marco?

Sophie wyłoniła się przed nim z zieleni jak rusałka.

- Nic ci nie jest? - zapytała, podchodząc bliżej.

- Nie, wszystko w porządku - skłamał, ale nie udało mu się nadać głosowi właściwego brzmienia.

- Nie wierzę ci - stwierdziła Sophie.

Podeszła jeszcze o dwa kroki bliżej i stanęła przed nim, oparta biodrem o parapet. - Czy boli cię noga?

Widząc jej troskę, Marco złagodniał.

- Trochę - przyznał.

- Wiedziałam. Przez całą salę dostrzegłam, że coś jest z tobą nie tak. Chcesz stąd wyjść? Ja mogę prowadzić...

Marco uśmiechnął się i wziął ją za rękę.

- Ciągłe tylko szukasz okazji, żeby usiąść za kierownicą, tak?

Ostrożnie zsunął się z parapetu i usiadł obok niej.

- Widzisz, urządziłem tu sobie małe, osobne przyjęcie, a właściwie wieczór wspomnień. Kiedyś lubiłem tańczyć.

- Pamiętam - odrzekła Sophie cicho. - Ale przecież już niedługo...

- Nic z tego. Nie będzie już tak jak kiedyś. - Muzyka zmieniła się na powolną. Marco z zazdrością wskazał na tancerzy, którzy poruszali się po parkiecie lekko i swobodnie. - Zabawne, jak wiele rzeczy uznaje się za oczywiste aż do chwili, gdy staną się niemożliwe.

- Przecież możesz tańczyć nawet teraz. Chodź, zatańcz ze mną - powtórzyła Sophie z uporem, stając przed nim. Marco patrzył na nią z pobłażliwym uśmiechem, naraz jednak uderzyła go pewna myśl. Już od wielu dni zastanawiał się, co zrobić, by Sophie wpadła w jego ramiona, tymczasem ona sama, z własnej inicjatywy, podsunęła mu pewien niezawodny sposób.

Poczuł zapach jej perfum. Sophie położyła sobie jego dłoń na plecach, a drugą mocno pochwyciła.

- Teraz możesz tańczyć - stwierdziła.

Bardzo powoli przeniosła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, aż obydwoje stanęli wyprostowani i w tej pozycji zaczęli się kołysać w przód i w tył. Na ustach Sophie pojawił się triumfalny uśmiech. Marco przesunął dłoń z jej talii na biodro i przycisnął ją mocniej do siebie. Gdy Sophie uświadomiła sobie, co się dzieje, na jej twarzy pojawił się przebłysk paniki pomieszanej ze zmysłowością. Jej piersi ocierały się o jego koszulę. Marco przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej, aż oparła głowę na jego ramieniu.

- Teraz to dopiero jest taniec - wymruczał cicho.

- To już chyba nie jest taniec - odrzekła Sophie z napięciem.

- Nie? - uśmiechnął się Marco, muskając ustami jej ucho. - W takim razie jak byś to nazwała?

Sophie mocniej zacisnęła dłonie na jego plecach.

- To nie taniec, tylko problem.

- Każdy problem można jakoś rozwiązać - szepnął Marco uwodzicielsko, nie spuszczając oczu z jej twarzy. - Akurat ten da się rozwiązać w bardzo prosty sposób.

Pocałował ją i nie odrywając ust od jej twarzy, oparł się o parapet i ustawił Sophie między swoimi kolanami. Stali spleceni ze sobą, kołysząc się lekko.

- Hej, wy tam! - odezwał się naraz czyjś rozbawiony, głęboki głos. - Nie zapominajcie, że tu się tańczy!

Marco uniósł głowę i spostrzegł przed sobą Stefana, starszego brata Sophie.

- Idź stąd, Steffie - mruknął, przytulając twarz dziewczyny do swojego ramienia. - Przecież tańczymy.

- Aha! - mruknął Stefano sceptycznie. - Skoro tak wygląda taniec w wykonaniu faceta ze sztywną nogą, to ja bym się chyba na to pisał.

- Nie z moją dziewczyną. Stefano lekko zmrużył oczy.

- To moja siostra. Nie wiedziałem, Marco, że jest twoją dziewczyną. Już kiedyś złamałeś jej serce i potem wyjechałeś Bóg wie dokąd, pamiętasz?

- Zawsze mi się podobała - odrzekł Marco. - Ale teraz zamierzam ją zdobyć.

Sophie poruszyła się nerwowo w jego ramionach, usiłując się wyswobodzić.

- Nie jestem meblem - rzekła z tłumioną wściekłością. - I nie potrzebuję twojej ochrony, Steffie. A poza tym nikt mnie nie zdobędzie, dopóki sama się na to nie zgodzę - dodała pod adresem Marka.

Stef uniósł obie ręce do góry.

- W porządku. Chciałem tylko pomóc.

- Idź stąd! - wykrzyknęła.

Jej brat spojrzał na Marka z uśmiechem.

- Tak, proszę pani. Już znikam, proszę pani - powiedział pokornie i znów wmieszał się w tłum tańczących.

Marco położył rękę na karku Sophie. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego z nie skrywaną irytacją.

- Przykro mi - rzekł ze smutkiem. - Twój brat...

- Jest równie nieznośny jak ty - przerwała mu i odsunęła się nieco.

- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało - tłumaczył się Marco niezręcznie.

- Wiem - odrzekła z rezygnacją. - Zachowałeś się tak, jak musi się zachować mężczyzna, żeby nie stracić twarzy, a w gruncie rzeczy wcale tak nie myślisz. Wszystko w porządku. Po prostu trochę nas poniosło.

- Trochę nas poniosło - powtórzył z namysłem. - Nie miałem zamiaru przepraszać za to, że cię całowałem. Przykro mi tylko, że twój wścibski brat nam przerwał. I dlaczego uważasz, że wcale tak nie myślę?

- Bo nigdy nie mówiłeś tego, o czym myślałeś - wypaliła Sophie i podniosła rękę do ust, ale było już za późno.

Marco skrzywił się boleśnie.

- Chyba zasłużyłem sobie na ten komentarz. - Ustawił Sophie twarzą do siebie i oparł dłonie na jej nagich ramionach. - Ale tym razem naprawdę myślę to, co mówię. Wróciłem na stałe tutaj, do Chicago, do twojego życia, i lepiej zacznij się do tego przyzwyczajać!

Pocałował ją szybko w usta, obrócił i lekko przepchnął między kolumnami.

- Skończymy tę rozmowę kiedy indziej, w bardziej sprzyjającym miejscu i okolicznościach.

Sophie nie była już jednak tą samą uległą dziewczyną co przed laty. Zatrzymała się przy kolumnie i rzekła zupełnie poważnie:

- O ile w ogóle ją skończymy.

Chyba zupełnie zwariowała. Nie mogło tu być żadnego innego wyjaśnienia. W poniedziałek rano wrzuciła do samochodu rzeczy przeznaczone do prania chemicznego, włącznie z czarną sukienką, którą miała na sobie w sobotę, i ruszyła do pracy. Jednak przez cały czas prześladowały ją wciąż te same myśli.

W głębi duszy od początku wiedziała, że wcale nie chodziło mu o przyjaźń i że podtrzymywanie bliskiej znajomości z nim to igranie z ogniem. A już na pewno nie powinna pozwalać, by znaleźli się sam na sam. Tymczasem sama go sprowokowała. Chyba rzeczywiście miała źle w głowie. Przecież już raz zapłaciła za swoją naiwność.

Wtedy - rankiem po owej pamiętnej nocy - odprowadziła go na lotnisko. Sama nie wiedziała, czego ma oczekiwać. Marco prawie się do niej nie odzywał, a gdy już to czynił, słyszała w jego głosie wyraźne zniecierpliwienie.

Szła za nim przez lotnisko aż do ostatniej bramki. Pasażerowie już przygotowywali się do odlotu. Sophie poczuła, że coś jest nie w porządku. Przecież to nie mogło się tak zakończyć. Nie po ostatniej nocy.

- Czy jesteś na mnie zły? - zapytała cicho. Marco zastygł i powoli obrócił głowę w jej stronę.

- Nie, skarbie - odpowiedział, biorąc ją za rękę. - Jestem zły na siebie.

- Dlaczego?

Opuścił wzrok na ich splecione dłonie.

- Bo to, co się zdarzyło, nie powinno się zdarzyć. Nie powinienem...

- Ale ja chciałam - odrzekła Sophie z zapałem. - To było wspaniałe. I wcale niczego nie żałuję.

- Ale ja żałuję - powiedział łagodnie. - Sophie... Ja nie jestem typem mężczyzny, który mógłby się ustatkować. Moje życie to kilka tygodni tu, kilka tygodni tam. Moskity, malaria, lawiny błotne. Ty nie mogłabyś tak żyć.

- Poczekam na ciebie - obiecywała. - Marco, ja cię kocham. Proszę...

- Cśś - szepnął i przyłożył palec do jej ust. - Kochanie, ja nie mówię o roku czy dwóch. To jest moje życie. Ty potrzebujesz mężczyzny, który mógłby ci dać poczucie bezpieczeństwa, dom i kilkoro dzieci, które mogłabyś rozpieszczać. Ja taki nie jestem - dodał z trudem. Sophie nie potrafiła powstrzymać łez.

- Nie możesz być tego pewny. Ludzie się zmieniają. Marco jednak tylko potrząsnął głową.

- Nie aż tak bardzo. - Ujął ją za ramiona i zajrzał głęboko w oczy. - Nie czekaj na mnie, Sophie, bo ja nie wrócę.

Była zbyt wstrząśnięta, by odpowiedzieć. Marco przytulił ją do siebie i kciukami otarł łzy z jej policzków.

- Muszę już iść, kochanie. Szkoda, że nie wyjechałem wczoraj.

Ze zdławionym szlochem zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęła gorąco całować. Zacisnął dłonie na jej ramionach i oddał pocałunek, a po chwili już wsiadał do samolotu.

Tamtego dnia Marco złamał jej serce. Mimo wszystko nie wierzyła w jego słowa i czekała, pewna, że on w końcu zmieni zdanie. Minął rok i nadzieja przygasła. Pod koniec drugiego roku oświadczył jej się Kirk. Niewiele brakowało, by Sophie odrzuciła te oświadczyny, czuła się jednak samotna, a Kirk oferował jej miłość i towarzystwo. W końcu zagrzebała marzenia o Marku w najgłębszym zakamarku duszy i zaczęła żyć własnym życiem.

A teraz Marco wrócił... ona zaś przekonała się, że jej marzenia nadal są żywe.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Na szczęście przez całe przedpołudnie była zbyt zajęta, by myśleć o Marku. Trudne przypadki sypały się jak z rękawa. Musiała wpisać do terminarza kilka wizyt domowych. Po popołudniowych zajęciach z matkami niemowląt powinna jeszcze zajrzeć do szpitala i odwiedzić pobite rodzeństwo, dla którego musiała znaleźć rodzinę zastępczą.

Zanim się obejrzała, nadeszła pora lunchu. Wstała późno i śpieszyła się przed wyjściem do pracy, toteż nie zdążyła zabrać z domu niczego do jedzenia. Wszyscy jej współpracownicy przynieśli lunch ze sobą i nigdzie się teraz nie wybierali. Sophie melancholijnie zamknęła szafki i sięgnęła po torebkę. Zamierzała pójść do El Milagro, małej meksykańskiej restauracji, w której podawano znakomite jedzenie.

Dzień był piękny. Majowe słońce świeciło jasno i wiał lekki, ciepły wietrzyk. Zamykając drzwi Centrum Matki i Dziecka, Sophie usłyszała za sobą kroki i odwróciła się z uśmiechem, by wyjaśnić spóźnionemu przybyszowi, że centrum będzie otwarte dopiero za godzinę.

Jednak osoba stojąca na schodkach nie była klientem, lecz kłopotem, i to dużym. Jak inaczej można było nazwać tego mierzącego metr osiemdziesiąt, czarnowłosego Włocha?

- Hej - powiedział, stając przed nią z przekornym uśmieszkiem. - Czy dobrze trafiłem?

Sophie starała się nie okazać po sobie zdziwienia.

- Teraz w centrum jest przerwa na lunch. Jeśli masz tu coś do załatwienia, przyjdź za godzinę.

- Nie muszę. Osoba, której szukam, właśnie stoi przede mną. Idziesz coś zjeść?

- Tak, ale...

- To świetnie. Masz coś przeciwko temu, żebym ci towarzyszył?

- Tak, bo...

- No dobrze, skoro nalegasz - zaśmiał się i pociągnął ją za rękę w przeciwną stronę, niż zamierzała pójść.

- Zaraz - zawołała Sophie, wyrywając dłoń. - Ja idę w tamtą stronę, o dwie przecznice dalej!

- Nie ma problemu - odrzekł Marco gładko i ruszył we wskazanym kierunku. Sophie włożyła ręce do kieszeni i, chcąc nie chcąc, poszła za nim.

- Co ty tutaj robisz? - zapytała, chociaż wiedziała, że w kontaktach z Markiem atak nie jest najlepszą strategią. Nie mogła jednak uwierzyć, że ją tu odnalazł.

- Idę z tobą na lunch - rzekł, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy. - Zdaje się, że zdążyłem akurat na czas.

- To ty tak uważasz. Ja nie pamiętam, żebym się z tobą umawiała.

- To był impuls - wyjaśnił. - Byłem rano w bibliotece uniwersyteckiej, żeby się przygotować do zajęć, które będę prowadził w Purdue, i przyszło mi do głowy, żeby do ciebie zajrzeć, zanim wrócę do domu.

Udało mu się zainteresować sobą Sophie.

- Kiedy zaczynasz i czego będziesz uczył?

- Będę prowadził pięciotygodniowe seminarium z geologii środowiskowej od końca czerwca do końca lipca. Sierpień mam wolny, a potem zaczyna się semestr jesienny. Zgodziłem zajmować się tylko jedną grupą początkujących, więc będę prowadził kurs wstępny, seminarium z glacjologu i jeszcze jedno o dynamice skorupy ziemskiej.

Sophie uśmiechnęła się.

- A więc, nie lubisz początkujących?

- Powiedzmy, że wolę pracować ze studentami, których interesuje to, czego się uczą - odrzekł sucho. - Zresztą nie jestem pewien, czy nawet i to spodoba mi się na dłuższą metę. Moje doświadczenie w nauczaniu ogranicza się do seminariów w plenerze, wykładów i kilku krótkich kursów, takich jak ten letni. Prowadzenie jednej grapy przez całe szesnaście tygodni będzie dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem.

- Nie wydajesz się szczególnie podniecony tą perspektywą.

- Pewnie polubię studentów, gdy zajęcia już się rozpoczną - odrzekł Marco, ale brzmiało to tak, jakby usiłował przekonać samego siebie. - To zupełnie coś innego niż rzeczy, jakimi zajmowałem się dotychczas.

- I wolałbyś, żeby nic nie musiało się zmieniać - zauważyła Sophie.

Marco wzruszył ramionami.

- Nic na to nie poradzę, więc nie ma sensu się nad tym zastanawiać.

- Wolisz więc zająć się prześladowaniem mnie - uśmiechnęła się.

- Tak - zaśmiał się Marco. - To moje drugie w kolejności ulubione zajęcie.

Te słowa ukłuły ją boleśnie, ale wzięła się w garść. Marco dopiero po chwili uświadomił sobie, co powiedział.

- Sophie, nie chciałem powiedzieć, że jesteś mniej ważna od mojej pracy - zaczął się tłumaczyć.

Byli już o kilka metrów od restauracji. Sophie przyśpieszyła kroku.

- Nic się nie stało. Na szczęście już wiele lat temu przestałam się zamartwiać tym, jakie miejsce zajmuję w twoim życiu.

Pchnęła drzwi mocniej, niżby należało, wzięła głęboki oddech i podeszła do baru, za którym krzątały się trzy kobiety w czarnych sukienkach i siatkach na włosach. Drobny, czarnowłosy mężczyzna siedzący przy kasie bacznie obserwował każdy ich ruch.

- Jak ci się tu podoba? - zapytała Sophie.

Marco rozejrzał się. Salka, choć mała i zatłoczona, lśniła czystością. Wszystkie napisy były hiszpańskie. Na stolikach stały plastikowe wazoniki z wypłowiałymi sztucznymi kwiatami. Krzesła również były plastikowe. Na ścianach wisiały jaskrawe olejne malowidła z przyklejoną ceną, a w kącie ustawiono obraz przedstawiający Madonnę w wianuszku czerwonych i białych róż.

- To miejsce ma... swoistą atmosferę - odrzekł i Sophie z ulgą zauważyła, że na jego twarzy znów pojawił się wyraz rozbawienia. Nie lubiła jego poważnego, przenikliwego spojrzenia.

- Pomyśl tylko, że jeden z tych matadorów mógłby się stać twoją własnością za całkiem umiarkowaną cenę.

- Nie, nie - odrzekł Marco pośpiesznie. - Tutaj prezentują się o wiele lepiej. Nawet by mi do głowy nie przyszło, żeby ich stąd zabierać. - Uśmiechnął się do Sophie, ale w jego oczach nadal malowała się powaga. - Więc co mi polecasz, señorita?

Sophie zastanawiała się przez chwilę.

- Chile rellenos. Jest znakomite. Ja wezmę bistek.

- To chyba wołowina z kapustą, tak?

- Zgadza się.

- Spróbuję tego rellenos - oznajmił Marco. Podszedł do lady i zanim Sophie zdążyła powiedzieć cokolwiek o płaceniu za siebie, złożył zamówienie dla obydwojga. Zaprotestowała, ale mężczyzna przy kasie z lubością ją zignorował i rozmawiał wyłącznie z Markiem.

- Jestem ci winna pieniądze - powiedziała, gdy przynieśli talerze do stolika.

- Jakoś wyrównamy rachunki - rzekł Marco uprzejmie, jednak coś w jego głosie zaniepokoiło Sophie. Spojrzała na niego bacznie. Na twarzy miał uśmiech kota z Cheshire.

Nie odezwała się aż do końca posiłku. Zauważyła, że Marco pochłaniał swoje danie w błyskawicznym tempie, i gdy zjedli, nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać:

- Czy to nie było dla ciebie zbyt mdłe?

Chile rellenos wypalało dziurę w żołądku, Marco jednak w żaden sposób nie okazał, że danie to było dla niego za pikantne.

- Nie, bardzo mi smakowało - odrzekł. - Meksykańskie dania w Stanach rzadko przypominają prawdziwe meksykańskie potrawy, ale to rellenos było tylko odrobinę za mało przyprawione - powiedział i dopiero teraz zauważył błysk rozbawienia w oczach Sophie. - A więc, chciałaś mnie narazić na cierpienia, tak? - zaśmiał się.

Do diabła z uprzejmością, pomyślała. Skoro narzucił jej swoją obecność, to miała prawo powiedzieć mu, co naprawdę myśli.

- Nie mam zamiaru robić tego więcej - oświadczyła. Marco uniósł brwi ze zdziwieniem.

- Czego? Jeść lunchu w tej restauracji?

- Wiesz, o czym mówię. Nie chcę się z tobą więcej spotykać, nawet jako z przyjacielem. Przykro mi, ale...

- Dlaczego? Czy dlatego, że za bardzo nas do siebie ciągnie? Wiem, że tamtego wieczoru zachowywałem się zbyt natrętnie. Ale mogę ci dać tyle czasu, ile tylko zechcesz, aż zaczniesz czuć się ze mną naprawdę dobrze.

- Nie o to chodzi - zirytowała się Sophie. - Kiedyś już nam nie wyszło i nie wiem, dlaczego miałoby się udać tym razem. - Spojrzała na niego ponad stolikiem, zastanawiając się, jakich słów użyć, żeby wreszcie zrozumiał jej motywy. - Kiedyś bardzo mi na tobie zależało. A ty wyjechałeś. Miałam męża, którego kochałam. Ale on zmarł. Po prostu nie czuję się na siłach wchodzić w kolejny związek, jakikolwiek miałby on być.

- Więc nie będziemy się z niczym śpieszyć, dopóki nie będziesz pewna, co do mnie czujesz - rzekł Marco łagodnym, przekonującym tonem.

Sophie ściągnęła brwi z irytacją.

- Wcale mnie nie słuchasz.

- Owszem, słucham.

Ponad stołem sięgnął po jej dłoń i przybliżył ją do ust.

Najpierw lekko pocałował jej wnętrze, a potem, widząc, że Sophie kurczy palce, obrócił dłoń i całował po kolei wszystkie kostki. Robił to zdumiewająco zmysłowo i Sophie poczuła, że oblewa ją gorąco. Po chwili Marco puścił jej dłoń.

- Po prostu nie zgadzam się z tym, co powiedziałaś.

- Ho, ho - odezwała się ciemnowłosa kobieta w eleganckim kostiumie, która właśnie przechodziła obok ich stolika. - Ależ tu gorąco. Skarbie, gdybyś uznała, że nie chcesz tego faceta, to proszę, podeślij mi go, dobrze?

- Może weźmie go pani od razu? - zaproponowała Sophie.

Kobieta rzuciła im uśmiech i wycofała się. W policzkach Marka pojawiły się dołeczki.

- Widzisz? Większość kobiet uważa mnie za cenną zdobycz.

Sophie rzuciła serwetkę na stół i wstała.

- To dlatego, że nie znają nikogo lepszego.

- Znów ranisz moje uczucia - jęknął. Sztywne kolano nie przeszkodziło mu znaleźć się przy drzwiach wcześniej od niej. Otworzył je z galanterią, a na ulicy natychmiast objął Sophie ramieniem. - Całe szczęście, że jestem gruboskórny.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Sophie bardzo wyraźnie czuła obecność Marka przy swoim boku, jego mocne ramię obejmujące ją i ciepło jego ciała. Przy nim czuła się małą, drobną, potrzebującą opieki kobietką. Było to zupełnie niedorzeczne odczucie. Przecież świetnie potrafiła sama dawać sobie radę. Powinna się odsunąć, ale nie chciała dać mu tej satysfakcji.

Na chodniku przed kliniką Marco obrócił ją twarzą do siebie i przytulił.

- Do zobaczenia wieczorem - wymruczał, całując ją we włosy.

- Wieczorem? - zdumiała się.

- Tak, chyba że masz inne plany. Możesz mnie nakarmić, a potem pokażę ci mieszkanie, które właśnie wynająłem.

Uniósł jej głowę, aż jego wargi znalazły się tuż nad jej ustami.

- Zgadzasz się?

- T... tak - wymamrotała niepewnie i odepchnęła go.

- Przestań. Jesteśmy w miejscu publicznym, przed oknami mojej kliniki.

Puścił ją, ale nie spuszczał z niej badawczego wzroku.

- Przyniosę wino i jakiś deser.

- Nie. Nie chcę, żebyś przychodził do mnie - rzekła już spokojniej. - Marco, ja naprawdę nie mam zamiaru wiązać się z tobą.

Zapadło długie milczenie. W końcu Marco powiedział cichym, bezbarwnym głosem:

- Dobrze! Przepraszam cię, że byłem tak nachalny. Czuję po prostu... sam nie wiem. Straciłem wszystko, na czym dotychczas opierało się moje życie. Nie chciałem tracić również i ciebie. Wydawało mi się, że widzę szansę na związek, jaki powinniśmy stworzyć już wiele lat temu.

- Delikatnie uścisnął jej ramię. - Do zobaczenia.

- Do zobaczenia - powtórzyła Sophie i wbiegła do budynku.

Przez następną godzinę ciągle wynajdywała sobie jakieś zajęcia, żeby zapomnieć o Marku. W końcu jednak, gdy usiadła przy zniszczonym biurku w swoim gabinecie, przekonała się, że nie potrafi myśleć o niczym innym.

Gdy zostawiła go na ulicy, na jego twarzy malowało się znużenie i rezygnacja. Gdyby Sophie nie znała go lepiej, sądziłaby, że go uraziła. To podła manipulacja, myślała. Marco usiłował grać na jej współczuciu. A najgorsze było to, że po tylu latach jego urok znów zaczął na nią działać.

Znała go jednak wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że w jego słowach kryło się ziarno prawdy. Próbowała sobie wyobrazić, jak ona sama czułaby się na jego miejscu. Marco był zagubiony i bardzo samotny. Sophie dobrze znała to uczucie. Mimo wszystko nie mogła pozwolić, by nią manipulował.

Naraz przyszła jej do głowy pewna myśl, tak śmiała i nie w jej stylu, że w pierwszej chwili odrzuciła ją jako absurdalną. Ale jednak... Dlaczego miałaby sobie odmawiać przyjemności, jaką daje jej jego towarzystwo? Mogła przecież zgodzić się na związek - ale na własnych warunkach. Zycie już raz ją oszukało. Teraz nie miała nic do stracenia. Była dorosła i mogła sobie pozwolić na niezobowiązujący romans. Wielu ludzi tak robi. Marco też byłby zadowolony z takiego układu. Na pewno bardziej, niż gdyby rzuciła mu się na szyję, deklarując miłość do grobowej deski.

Nie wolno jej tylko zapominać, że Marco pewnego dnia może znów odejść, ona zaś musi być gotowa, by sobie z tym poradzić.

Nie dając sobie czasu na zastanowienie, podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer państwa Espositów. Na szczęście to Marco odebrał telefon. Sophie odetchnęła z ulgą.

- Marco?

- Sophie? - zapytał.

- Tak, to ja - powiedziała szybko. - Pomyślałam, że... może popełniam błąd. Czy miałbyś ochotę wpaść dziś wieczorem do mnie na kolację?

Milczenie po drugiej stronie trwało tak długo, że Sophie już zaczęła się zastanawiać, czy połączenie nie zostało przerwane. W końcu jednak Marco powiedział:

- Bardzo chętnie. O której? Wzięła głęboki oddech.

- Może o siódmej? Zdążę jeszcze coś przygotować, pewnie jakieś spaghetti.

- Dziękuję.

- Proszę bardzo - uśmiechnęła się drżącymi ustami. - W takim razie do zobaczenia o siódmej.

- O szóstej. Pomogę ci.

- Niech będzie o szóstej.

- Do zobaczenia, ślicznotko - rzekł i odłożył słuchawkę.

Sophie wróciła do domu wcześnie. Wzięła szybki prysznic i umyła włosy, a potem przygotowała lasagne z warzywami według przepisu matki. Gdy skończyła kroić warzywa na sałatkę, włosy miała jeszcze wilgotne. Wyciągnęła suszarkę i podsuszyła je trochę. Były tak gęste, że zawsze schły bardzo długo. Od czasu ślubu obcinała je tak, by sięgały ramion. Odłożyła suszarkę i przejrzała się w lustrze.

Zobaczyła delikatną twarz w kształcie serca, otoczoną masą czarnych loków. Po trzech latach wciąż dziwiło ją, że nie widzi w lustrze dobrze znajomych pulchnych kształtów. Nie schudła bardzo, straciła tylko niecałe dziesięć kilo, ale za to pozbyła się tłuszczyku we właściwych miejscach. W dalszym ciągu bardziej przypominała Wenus z Milo niż Twiggy, ale już nie spędzało jej to snu z powiek.

Na dźwięk dzwonka drgnęła jak oparzona. Wiedziała, że zapraszając Marka na kolację, zgodziła się przekroczyć pewne granice. A po tym, co zdarzyło się między nimi na przyjęciu, nie mogła już udawać, że tylko przyjaźń jest między nimi możliwa.

Dzwonek znów zadźwięczał. Gdy otworzyła drzwi, Marco obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem. Ubrana w legginsy i długi sweter, stała nieruchomo pod jego badawczym wzrokiem, jakby czekała na werdykt. Marco miał na sobie czarne dżinsy i czarną koszulkę z krótkimi rękawami. Ten kolor podkreślał mocną budowę jego ciała i przydawał mu atrakcyjności.

Milczenie trwało odrobinę za długo. Zanim Sophie zdążyła wypowiedzieć jakieś słowa powitania, Marco postąpił o krok do przodu, objął ją i mocno pocałował. Sophie odkryła ze zdziwieniem, że stoi na palcach, obejmuje go za szyję i z zapałem oddaje pocałunki. Co mogło być w tym złego? Wszystko było w najlepszym porządku, musi tylko pamiętać, że nie wolno jej liczyć na trwały związek.

Wsunęła dłoń w jego włosy i mocniej przytuliła się do niego. Marco był wyraźnie podniecony.

- Zaczekaj chwilę - wymamrotał.

- Na co? - zapytała oszołomiona Sophie.

- Jeśli zaraz nie przestaniesz - rzucił Marco przez zaciśnięte zęby - to położę cię tutaj, w progu, na podłodze i zerwę z ciebie ubranie.

Głos miał ochrypły, niemal gniewny. Sophie poczuła jednocześnie lęk i podniecenie. Jedynym mężczyzną w jej życiu oprócz Marka był Kirk, który zawsze traktował ją delikatnie i z atencją. Zesztywniała i odsunęła się od niego.

- Pragnę cię - przyznała - ale na coś takiego nie jestem gotowa.

Spodziewała się wybuchu złości, ale Marco tylko zaśmiał się krótko. Podniosła na niego zdumiony wzrok.

- O mało mnie nie nabrałaś - powiedział, prowadząc ją w głąb domu. - Twoja definicja gotowości pochodzi chyba z innego słownika niż moja.

Sophie uznała, że lepiej będzie zignorować te słowa.

- Właśnie takie twoje zachowanie sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy nie popełniam błędu, widując się z tobą - stwierdziła.

- Dlaczego? Przecież podoba ci się to tak samo jak mnie - rzekł, wchodząc do kuchni.

- Lubię lody, ale nie jadam ich przy każdym posiłku - odparowała, idąc za nim.

- Rozluźnij się - zawołał i przesłał jej uśmiech, od którego zawsze miękły jej kolana. Podejrzewała zresztą, że nie tylko jej. - Możesz mnie mieć w takich ilościach, w jakich zapragniesz, i na pewno nie przytyjesz od tego ani odrobinę.

Nic nie mogła na to odpowiedzieć, więc skupiła się na szukaniu korkociągu. Marco był niepokonany w słownej szermierce. Rzadko się zdarzało, by komuś udało się go przegadać.

- Więc co robiłaś po południu? - zapytał z dziwnym błyskiem w oczach. Wyjął jej z ręki korkociąg i wprawnie, kilkoma ruchami, otworzył butelkę. Sophie była mu wdzięczna za zmianę tematu.

- Pamiętasz tę dziewczynkę, którą przywiozłam do domu dwa tygodnie temu?

- Twoje dziecko - uśmiechnął się.

- Tak. Widziałam się dzisiaj z jej matką. Nie jest pewna, czy chce odzyskać małą - rzekła Sophie ze smutkiem.

Marco potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Dlaczego?

- Ma zaledwie szesnaście lat. Uciekła z domu, gdy wujek wykorzystał ją seksualnie. Wtedy poznała ojca Any. Zaszła z nim w ciążę, więc wzięli ślub. Rodzina nie chce teraz przyjąć ani jej, ani dziecka, ona zaś obawia się, że jeśli zostanie z mężem, to on skrzywdzi ją albo, co gorsza, małą.

- A czy nie możesz jej pomóc stanąć na własnych nogach i zatrzymać dziecko? - zapytał Marco, siadając na stołku.

Sophie wzruszyła ramionami.

- Na tym właśnie polega moja praca. Ale nic nie mogę zrobić, jeśli sami zainteresowani tego nie chcą. Ta dziewczyna jest w desperacji. Boi się i nie wyobraża sobie, jak mogłaby sama poradzić sobie z wychowaniem małej.

- To smutne - stwierdził Marco. - W krajach Trzeciego Świata wielokrotnie widywałem ludzi żyjących w rozpaczliwych warunkach. Nigdy nie udało mi się przywyknąć do widoku nędzy, chorób i niedożywienia... Pewnie powinienem chcieć, żeby matka Any zdecydowała się ją zatrzymać, ale coś mi mówi, że tej dziewczynce byłoby lepiej w rodzinie adopcyjnej.

- Możliwe. - Sophie skinęła głową. - Na razie jednak będzie to rodzina zastępcza, a biorąc pod uwagę to, co się teraz dzieje w sądach, wiele osób nie będzie już chciało nawet słuchać o adopcji.

- Rodzina zastępcza - skrzywił się Marco. - Jeśli ktoś chce się zaopiekować dzieckiem, którego rodzice nie chcą, pokochać je, to powinien mieć prawo do adopcji. Niektórym rodzicom nie powinny przysługiwać żadne prawa. Chciałbym zabrać sędziów, którzy podejmują takie decyzje, do slumsów w Brazylii albo na ulice w Indiach, żeby zobaczyli, co się dzieje z dziećmi, podczas kiedy oni tracą czas i pieniądze. Jeśli zdarzy ci się trzymać w ramionach umierające dziecko, to szybko zmieniasz punkt widzenia.

Pociągnął Sophie za rękę i posadził na krześle naprzeciwko siebie.

- Czy jakieś dziecko umarło w twoich ramionach? - zapytała. Nie miała pojęcia, dlaczego jego słowa tak ją poruszyły. Miała już do czynienia z dziećmi, które dorośli doprowadzili do okropnego stanu. Ale to była jej praca.

- Tak. - Marco skinął głową. Nie powiedział nic więcej, ale blask zniknął z jego oczu. - A wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? Te dzieci umierają z bardzo banalnych przyczyn, takich jak grypa, infekcje i dyzenteria.

- Na pewno widziałeś wiele takich sytuacji.

- Za wiele. - Zacisnął usta. - Kiedyś marzyłem, że zabiorę wszystkie te dzieci do siebie, do mojej rodziny. Ale potem uświadomiłem sobie, że jest ich o wiele za dużo. I wtedy przyszło mi do głowy, że mógłbym pomagać ich rodzicom, dać im szansę wyjścia z nędzy, w jakiej żyli od zawsze, szansę na naukę i pracę... - Zamilkł i w jego policzkach znów pojawiły się dołeczki. - Powinienem zostać pracownikiem socjalnym tak jak ty.

- Nie. - Sophie uśmiechnęła się, ciesząc się, że do ich rozmowy powrócił pogodniejszy nastrój. - Jesteś bardzo dobry w swojej dziedzinie. Czytałam niektóre twoje artykuły.

- Byłem dobry - uściślił. - A więc czytałaś o mnie? - Od czasu do czasu - przyznała. - Twoi rodzice byli bardzo podnieceni, gdy ukazywało się cokolwiek, co podpisane było twoim nazwiskiem. Wszyscy znajomi musieli to czytać.

- Aha, więc robiłaś to z obowiązku - mruknął Marco z dziwnym wyrazem twarzy.

- No, niezupełnie. - Wzruszyła ramionami. - Pierwszej miłości nie zapomina się tak łatwo. Byłam ciekawa, co się z tobą dzieje.

- Ale jednak zapomniałaś o mnie, tak jak przypuszczałem - zauważył. - Wyszłaś za mąż.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po co wspominał o jej małżeństwie?

Głupi jesteś, Esposito, pomyślał. I to akurat teraz, gdy w końcu udało ci się sforsować drzwi jej mieszkania i tak dobrze ci szło.

Twarz Sophie ściągnęła się, jej dobry humor gdzieś zniknął, i patrząc na nią, Marco dopiero teraz uświadomił sobie coś, co usiłował zignorować od chwili, gdy się dowiedział, że wyszła za mąż.

Nadal przeżywała śmierć męża. W jej oczach odbijał się wielki smutek. Marco powoli wyciągnął rękę i delikatnie ujął jej dłoń. Miała taką miękką skórę...

- Musiał być kimś wyjątkowym, skoro go pokochałaś. Opowiedz mi o nim.

Na twarzy Sophie odbiło się wielkie zdziwienie.

- Poznaliśmy się w college'u - zaczęła niepewnie. - Nazywał się Kirk Morrell. Pochodził z farmy w pobliżu Peorii. Czy możesz sobie mnie wyobrazić w roli żony farmera? - Uśmiechnęła się lekko.

Marco z wysiłkiem zdobył się na uśmiech.

- Absolutnie nie. - Potrząsnął głową.

- Niewiele brakowało. Kirk skończył wydział rolnictwa i w tym samym roku wzięliśmy ślub. Zamierzaliśmy zamieszkać na farmie jego rodziców w Tiskilwa... ale zachorował.

- Zachorował? - powtórzył Marco. Z jednej strony nie chciał słuchać tej opowieści, tym bardziej że te wspomnienia wydawały się bardzo bolesne dla Sophie, ale z drugiej czuł dziwną potrzebę, by się dowiedzieć jak najwięcej o mężczyźnie, który był jej mężem.

- To był rak - odrzekła cicho, obracając w dłoniach widelec. - Przeszedł operację, chemioterapię, wszystko, i przez jakiś czas lekarze mieli nadzieję, że wyzdrowieje. Ale potem wystąpił nawrót.

- W takim razie nie miałaś nawet czasu, żeby się nacieszyć normalnym życiem w małżeństwie.

- To prawda - przyznała. - Nie zdążyliśmy. Wzięliśmy ślub trzy lata temu, w maju, a Kirk zmarł w półtora roku później.

- Tak mi przykro - powiedział Marco cicho. I była to prawda. Choć cieszył się, że to on może siedzieć teraz przy stole z Sophie i obserwować ją w świetle świec, to jednak nigdy nie posunąłby się do tego, żeby życzyć śmierci jej mężowi.

- Mnie też jest przykro - westchnęła Sophie. - Kirk był bardzo dobrym człowiekiem. - Wypiła łyk wina i skinęła głową w jego kierunku. - Opowiedz mi coś o swoich podróżach. Nigdy nie byłam za granicą, nawet poza kontynentalną częścią Stanów.

Marco bez oporu zgodził się na zmianę tematu. Wolał, by Sophie zaczęła myśleć o przyszłości.

Rozmowa zeszła na bardziej ogólne tematy. Marco opowiadał o miejscach, które odwiedził w trakcie swych wojaży, Sophie zaś odwzajemniła mu się relacjami z życia braci i sióstr. Między najstarszym a najmłodszym z jej braci było zaledwie sześć lat różnicy. Marco przyjaźnił się ze wszystkimi. Śmiał się głośno, gdy Sophie dowcipnie opowiadała mu o ich rodzinach, szczególnie o bliźniaczkach Giordona.

- Bliźniaczki! Jakoś nie mogę go sobie wyobrazić w roli ojca, szczególnie dwóch córek!

- Bliźniaki często pojawiają się w naszej rodzinie - przypomniała mu Sophie.

- Tak, ale chyba powinny się rodzić co drugie pokolenie!

- Bo tak jest - zauważyła. Obydwoje zbierali właśnie naczynia i wynosili je do kuchni. - Zostaw to tutaj. Pozmywam później. O czym to ja mówiłam? Aha, moja babcia ze strony matki była jedną z dwóch bliźniaczek. Mama też urodziła bliźnięta, ale Giordono nie był bliźniakiem, więc w tym przypadku nastąpił przeskok o dwa pokolenia. Jeśli twoja teoria jest prawdziwa, to Vince i Belle nie powinni mieć bliźniąt, bo sami są bliźniakami.

- I mówiłaś, że nie mają bliźniąt.

- To prawda.

- Głowa mnie od tego rozbolała - poskarżył się Marco, stawiając dwie filiżanki z kawą na stoliku przy kanapie.

Sophie przyniosła z kuchni talerz z ciasteczkami swojej mamy.

- Proszę, częstuj się. Po każdej wizycie u rodziców wracam do domu obładowana smakołykami jak wielbłąd. Zabieram część tych delicji do pracy i częstuję kolegów, ale oni też nie potrzebują aż tylu kalorii.

Usiadła obok niego. Marco z trudem się powstrzymał, by nie przyciągnąć jej do siebie. Jego ciało pragnęło dokończyć to, co zaczęło się między nimi w drzwiach, przy powitaniu, wyczuwał jednak, że Sophie nie jest na to jeszcze gotowa. Otoczyła się murem rezerwy, dostrzegalnym tylko dla kogoś, kto dobrze ją znał. A Marco znał ją dobrze.

Nie miał wątpliwości, że prędzej czy później znajdą się razem w łóżku, nie chciał jednak, by Sophie tego żałowała, postanowił więc poczekać i sięgnął po jedno z niezrównanych ciasteczek z rodzynkami produkcji pani Domenico. Ułożył wygodnie głowę na oparciu kanapy i wyciągnął nogi przed siebie.

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak to się stało, że tak schudłaś. Świetnie teraz wyglądasz. Wcześniej też bardzo mi się podobałaś - dodał szybko i zaśmiał się na widok jej rumieńca. - Ale ten zgrabny tyłeczek wygląda teraz fascynująco.

Sophie w milczeniu piła kawę, czekając, aż rumieniec zniknie z jej policzków, i dopiero po dłuższej chwili zwróciła twarz w jego stronę.

- Gdy Kirk zachorował, byłam bardzo zajęta opieką nad nim. Nie miałam czasu ani siły zawracać sobie głowy jedzeniem i spaniem. A potem stwierdziłam, że wolę siebie w takim wydaniu, więc teraz staram się nie przytyć.

Marco wziął ją za rękę i splótł palce z jej palcami.

- Gdzie poznałaś swojego męża?

Tak naprawdę nie chodziło mu o to, gdzie, lecz: kiedy. Kiedy przestałaś o mnie myśleć? Tego pytania jednak nie miał odwagi zadać. Wiedział, że nie powinien. To byłoby nie w porządku. W końcu sam powiedział Sophie, by o nim zapomniała i zajęła się własnym życiem.

A jednak przez wszystkie te lata podświadomie był przekonany, że ona należy do niego. Gdy wracał do domu, spodziewał się, że wszystko będzie jak dawniej, że Sophie nic się nie zmieniła i nadal jest tą samą cichą dziewczyną, w której rozbudzał namiętność i która gotowa była dać mu wszystko, niczego nie żądając w zamian.

Gdy Sophie przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, wyciągnął się wygodniej i otoczył ją ramieniem. W końcu rzekła powoli:

- Poznałam go na pierwszym roku college'u. Byliśmy w jednej grupie. Wielokrotnie proponował mi spotkanie, ale ja ciągle odmawiałam. W końcu jednak dotarło do mnie, że nie mogę mieć żadnej nadziei na związek z tobą, bo ja byłam za młoda, a ty zajęty podróżami, więc właściwie nie było powodu, by odrzucać te zaproszenia.

Urwała. Milczenie znów się przedłużało.

- Bardzo szybko zdecydowałaś się na ślub - zauważył w końcu Marco.

Sophie obróciła głowę i spojrzała na niego z dziwnym błyskiem w oczach.

- Zaczęliśmy się spotykać w czerwcu i wzięliśmy ślub w dwa lata później... To o wiele dłużej, niż potrzebowałam, żeby się zaangażować w związek z tobą.

Marco skrzywił się boleśnie, przypominając sobie, jak niewiele brakowało, by Sophie straciła dziewictwo już na pierwszej randce. Ale czy można się było dziwić, że nie potrafił utrzymać rąk z dala od niej?

Chciał się dowiedzieć czegoś więcej. Ciekaw był, kiedy Sophie i tamten facet zostali kochankami, co czuła, gdy dotykał jej inny mężczyzna, czy kochała męża tak jak jego.

Nie był jednak na tyle głupi, by zadać jej te wszystkie pytania.

- Chciałbym obejrzeć wiadomości - powiedział. - Czy mogę włączyć telewizor?

Sophie bez słowa podała mu pilota. Marco znalazł wiadomości i rzucił pilota na stół, a potem wyciągnął do niej ręce.

- Chciałbym cię objąć - powiedział cicho. - Tylko objąć, nic więcej.

Zerknęła na niego podejrzliwie, ale odpowiedział jej szczerym spojrzeniem. Oparł się na łokciu i objął ją ramieniem. Po pierwszej chwili sztywnej rezerwy Sophie rozluźniła się i oparła głowę na jego piersi.

- Dobrze ci? - zapytał.

- Tak - odrzekła. - Dobrze mi.

Marco czuł się jak w niebie. Ciepłe ciało Sophie przylegało do jego ciała. Pod palcami czuł jej płaski brzuch i szczupłe biodra. Gdyby odrobinę przesunął dłonie, jego kciuki otarłyby się o wypukłości piersi.

Naraz przypomniał sobie o mieszkaniu.

- O, do diabła - jęknął.

- Co się stało? - zdziwiła się Sophie i spróbowała się podnieść, Marco jednak przytrzymał ją zdecydowanie.

- Nic takiego. Tylko to, że chciałem ci pokazać mieszkanie, które zamierzam wynająć. Ale możemy wybrać się tam jutro.

Usłyszał westchnienie ulgi i ogarnęły go wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie ją przestraszył. Pomyślała zapewne, że stało się coś naprawdę złego. I wiedział, dlaczego. Zbyt wiele już złych rzeczy zdarzyło się w jej życiu.

Chciał ją udobruchać, toteż powiedział pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy:

- Chociaż właściwie mógłbym zamieszkać tutaj, z tobą. Natychmiast zrozumiał, że trafił jak kulą w płot. Sophie zesztywniała.

- To nie wchodzi w grę - oznajmiła stanowczo. Marco poczuł irytację. Pochwycił ustami płatek jej ucha.

- A dlaczego nie? - zapytał cicho. - Po tym powitalnym pocałunku nie możesz już dłużej udawać, że nic do mnie nie czujesz, skarbie. Wcześniej czy później trafię do twojego łóżka i mam wrażenie, że jedna czy dwie noce w tygodniu nam nie wystarczą. Wydaje mi się, że to nie byłoby najgorsze wyjście.

Sophie obróciła się nagle. Marco był zdumiony gwałtownością jej reakcji.

- Ja wcale nie udaję - wycedziła przez zęby. - Odrobina romantyzmu wcale by tu nie zaszkodziła, ale nigdy nie byłeś szczególnie romantyczny, więc właściwie nie wiem, dlaczego tym razem spodziewałam się, że będzie inaczej.

Marco oniemiał ze zdumienia. Jego Sophie, dziewczyna, o której marzył przez tyle lat, miała temperament, ale nigdy wcześniej nie wybuchała taką złością.

Uniosła się i stanęła nad nim.

- Chcesz iść ze mną do łóżka? - zapytała z furią. - Proszę bardzo. Mam już dość sporów na ten temat.

Jednym ruchem ściągnęła sweter przez głowę. Marco poczuł, że serce przestaje mu bić. Była piękna jak bogini. Wielokrotnie wyobrażał sobie podobne sceny, ale rzeczywistość przerosła wszelkie jego fantazje. Co prawda przed laty widywał ją częściowo rozebraną, ale zawsze odbywało się to w mroku samochodu lub w innym ciemnym miejscu, gdzie mogli się posunąć w pieszczotach odrobinę dalej niż przed drzwiami domu, przy pożegnaniu.

Sophie miała na sobie czarny, koronkowy biustonosz. Czarny! Rany boskie! Czy istniało ha tym świecie coś bardziej seksownego niż kobieta w czarnych koronkach? Biustonosz nie zakrywał wiele. W zagłębieniu między piersiami jej skóra była kremowobiała, nietknięta przez słońce.

W następnej chwili Sophie sięgnęła do zamka obcisłych legginsów i rozsunęła go jednym szarpnięciem. Marco błyskawicznie pochwycił ją za ręce i zamknął je w żelaznym uścisku.

- Przestań - wybełkotał wyschniętymi z wrażenia ustami. - Do diabła, Sophie, przestań! - Podniósł się niezgrabnie z kanapy, stanął obok niej i mocno przytulił ją do siebie.

- Dlaczego? - zawołała. - Sądziłam, że tego właśnie chcesz! Przecież o to ci chodziło od chwili, gdy znów mnie zobaczyłeś! Ja też tego pragnę. Nie chcę tego, ale cię pragnę. O niczym innym nie mogę myśleć, tylko o tobie. O tym, co czuję, gdy mnie całujesz, jak pragnę, byś dotknął moich piersi...

Marco poczuł, że za wszelką cenę musi zamknąć jej usta. Najprostszym sposobem był pocałunek. Dotknął jej warg tak gwałtownie, że zęby uderzyły o zęby. Sophie natychmiast zaczęła prowokacyjnie poruszać biodrami i Marco znalazł się na granicy utraty rozsądku.

Ta świadomość go otrzeźwiła. Myśl o utracie rozsądku, o poddaniu się bezmyślnemu szaleństwu. Nie tego chciał. Nie w taki sposób.

Oderwał się od Sophie i wydyszał:

- Kochanie, zaczekaj. Nie chcę, żeby to trwało pięć minut i skończyło się, zanim którekolwiek z nas poczuje się zaspokojone.

- Szkoda - syknęła ze złością Sophie. Otworzyła usta, przygotowując się do następnego wybuchu, ale nagle zamknęła je i do jej oczu napłynęły łzy. O, do diabła! pomyślał Marco. Tylko nie to. Wolał najgorsze tortury od widoku płaczącej kobiety. Szczególnie gdy była to jego kobieta, kobieta, z którą pragnął dzielić życie.

Ta myśl była dla niego prawdziwym wstrząsem. Wypłynęła z głębi podświadomości i natychmiast na dobre zadomowiła się w umyśle.

Po policzkach Sophie płynęły łzy. Ramiona jej drżały. Marco pośpiesznie porwał jej sweter z kanapy i wciągnął go jej przez głowę. Miał szczere chęci, by zachować się w tej sytuacji szlachetnie, było to jednak zupełnie niemożliwe, gdy przed oczami miał dwie piękne kobiece piersi.

- Sophie, kochanie! Kochanie, proszę, nie płacz! Tak mi przykro! - Uklęknął przed nią, nie zważając na sztywne kolano. - Tak mi przykro - powtórzył. - Chciałbym się z tobą kochać, nie tylko uprawiać seks. Pragnę, żeby to było coś wyjątkowego. Bo ty zawsze byłaś dla mnie kimś wyjątkowym.

- Mhm - wychlipała. - Tak wyjątkowym, że potrafiłeś odejść i następnego dnia zapomnieć o mnie.

- Nigdy o tobie nie zapomniałem. - Otarł jej łzy rąbkiem swetra i szybko go opuścił. - Nigdy, przenigdy. Nawet gdy byłem o tysiące mil stąd, zawsze pozostałaś kobietą, do której porównywałem wszystkie inne.

- Jakie inne? - zapytała Sophie podejrzliwie.

- Hm! No wiesz... Żony przyjaciół.

- A, tak, jasne - odrzekła z ironią. - Marco, nie kłam, bo potem nie będę potrafiła uwierzyć w nic, co mi powiesz.

To go dobiło. Ujął ją pod brodę i powiedział:

- Nie kłamię. Nigdy nie przestałem cię pragnąć. Ale wtedy musiałem odejść. Byłaś zbyt młoda, w dodatku nasze rodziny komplikowały sprawę, a ja nie zamierzałem osiadać nigdzie na stałe... Teraz myślę, że byłem bardzo głupi. Trzeba było się z tobą ożenić i wozić cię ze sobą do tych wszystkich miejsc ukrytych w głębi dżungli. Przynajmniej wtedy nie mogłabyś mnie oskarżać o to, że cię nie pragnąłem.

Nos miała zaczerwieniony, a oczy nadal błyszczące od łez, ale na jej twarzy w tej chwili odbijało się wyłącznie szczere zdumienie.

- Naprawdę chciałeś się ze mną ożenić? - wyjąkała w końcu.

Marco skinął głową.

- Tylko że to nie byłoby w porządku wobec ciebie.

- Wiesz, że pojechałabym z tobą. Puścił ją i odsunął się o krok.

- Wiem - odrzekł ponuro. - Właśnie dlatego nie poprosiłem cię o to.

- Myślałam, że to tylko wymówka, bo tak naprawdę wcale mnie nie chciałeś.

- Jezu! Jak mogłaś tak myśleć? Naprawdę nie wiedziałaś, co czuję? Boże, Sophie, do żadnej innej kobiety nigdy nie czułem tego, co do ciebie!

- To znaczy: czego? - zapytała ostrożnie, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

Naraz Marco uświadomił sobie, że ta rozmowa zaczyna stawać się dla niego niebezpieczna. Niewiele zastanawiał się nad własnymi uczuciami i zupełnie nie był gotów, by o nich mówić. Zamknął usta, wziął Sophie za rękę i podszedł do drzwi.

- To znaczy, że musisz się zastanowić nad tym, co powiedziałem. Nie interesuje mnie szybki seks. A teraz muszę wyjść, bo moje ciało walczy z rozsądkiem i jeśli jeszcze chwilę tu zostanę, to nie jestem pewien, co zwycięży.

- Och! - jęknęła Sophie. Marco pocałował ją szybko.

- Zadzwonię jutro - mruknął i wyszedł.

Na korytarzu musiał przystanąć i oprzeć się o ścianę. Dopiero po dłuższej chwili kolana przestały mu drżeć. Miał wrażenie, że właśnie wpadł do głębokiej, nieznanej wody. Ale ponieważ w żaden sposób nie mógł się dłużej obywać bez Sophie, wiedział, że zrobił to, co musiał uczynić.

Następnego dnia zadzwonił do Sophie do pracy i zaproponował, żeby wybrali się razem na kolację, a potem poszli obejrzeć jego mieszkanie. Sophie miała ochotę znów zaproponować, żeby zjedli kolację u niej, ale zdrowy rozsądek przeważył. Wolała nie zostawać z nim sam na sam zbyt długo.

Poszli do małej chińskiej restauracji, która znajdowała się w tym samym miejscu od lat. Sophie była pewna, że już kiedyś tu byli. Déjá vu.

- Chyba tu już kiedyś byliśmy, prawda? - zwróciła się do Marka.

Z uśmiechem poprowadził ją do stolika.

- Tak. Chciałem sprawdzić, czy pamiętasz.

- Pamiętam, że jedzenie było tu fantastyczne.

To się nie zmieniło. Zamówili zupę i rozmawiali o błahych sprawach. Dopiero gdy kelner postawił przed nimi główne danie, Marco ujął dłoń Sophie nad stołem i podniósł w toaście kieliszek z winem ryżowym.

- Za nas - powiedział.

Sophie zawahała się lekko, ale stuknęła kieliszkiem o jego kieliszek.

- Za nas - powtórzyła.

Jednak gdy sięgnęła po widelec - uprzedziła wcześniej Marka, że nie ma zamiaru kompromitować się, jedząc pałeczkami - jej myśli zaczęły się plątać.

- O czym myślisz? - zapytał Marco.

- Tydzień temu nie było jeszcze żadnych „nas” - odrzekła powoli. - A teraz odnoszę wrażenie, jakbyś zaplanował już cały nasz związek aż do najdrobniejszego szczegółu i wiózł mnie ze sobą jak pasażerkę.

- Zawsze było jakieś „my” - odpowiedział łagodnie. - Po prostu wcześniej nie mieliśmy planu podróży.

- Zdaje się, że opracowałeś go bardzo dokładnie - zauważyła Sophie, marszcząc brwi.

- Nie jestem pewien, jak to rozumieć - rzekł Marco ostrożnie. - Czy to zbrodnia, że chcę być z tobą? Bo o to tylko mi chodzi, Sophie. Chcę dać nam czas, żebyśmy mogli się dobrze poznać.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę.

- Dobrze, poznajmy się. Kto pierwszy?

- Co: pierwszy?

- Kto pierwszy zadaje pytania - wyjaśniła. - Zazwyczaj ludzie poznają się właśnie w taki sposób.

- Wydaje mi się, że znamy się już dość dobrze - zaprotestował.

- W takim razie na co jest nam potrzebny ten czas?

- To tylko takie wyrażenie. Nie miałem zamiaru otwierać tu żadnej puszki Pandory. Posłuchaj, skoro nie podoba ci się mój sposób kierowania naszą znajomością, to może na jakiś czas sama przejmiesz ster?

- A jeśli nie wykonam żadnego ruchu?

Marco uśmiechnął się.

- To jedyne, czego nie wolno ci zrobić.

Poddała się. Gdy Marco podjął jakąś decyzję, nie było sposobu, by na niego wpłynąć. Przekonała się o tym już wiele lat temu.

Skończyli posiłek w atmosferze napiętego rozejmu. Marco zapłacił rachunek i poprowadził Sophie do samochodu. Był ciepły, wiosenny wieczór.

- Chciałbym, żebyś obejrzała moje mieszkanie - powiedział. - Nie potrzebuję zbyt wiele miejsca. Wydaje mi się, że powinno wystarczyć.

Zawiózł ją do dzielnicy bliźniaczych segmentów, położonej o pięć minut drogi od jej mieszkania. Zastukał do jakichś drzwi i po chwili wrócił z kluczem.

- Właścicielka również tu mieszka - wyjaśnił, - To zresztą dobrze, bo dom jest zadbany, przynajmniej z zewnątrz.

Zaprowadził ją do domku położonego między dwoma innymi i otworzył drzwi. Weszli do środka.

- Na dole jest pralnia, dodatkowy pokój na gabinet i garaż. Właściwe mieszkanie jest na górze - wyjaśnił.

Znajdowała się tam sypialnia z łazienką, kuchnia, salon oraz jadalnia i druga łazienka. Salon oddzielony był od jadalni ceglaną ścianą z gazowym kominkiem. Kuchnia była przestronna i wyposażona we wszystkie niezbędne sprzęty.

- Bardzo ładne mieszkanie - powiedziała Sophie, stając na progu sypialni. - Nie podpisałeś jeszcze umowy?

- Nie. Chciałem, żebyś najpierw je obejrzała. Sophie zajrzała do łazienki i uśmiechnęła się do niego.

- Masz moje błogosławieństwo, skoro ci na nim tak zależy. Podpisz tę umowę, zanim ktoś zdmuchnie ci sprzed nosa taką okazję.

Marco pochwycił ją wpół i wbił palce między jej żebra.

- Dobrze, mądralo!

Pisnęła i uciekła na drugi koniec pokoju.

- Rozejm, rozejm! Wiesz przecież, że jestem zupełnie bezradna, gdy ktoś mnie łaskocze!

W dzieciństwie bracia często przytrzymywali ją i łaskotali; Marco niejednokrotnie wybawiał ją z opresji.

- Pamiętam - skinął głową. Po chwili z jego twarzy zniknął uśmiech. Podszedł do niej i znów objął ją w pasie, tym razem jednak nie zamierzał jej łaskotać.

- Sophie - powiedział cichym, stłumionym głosem. - Pocałuj mnie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Czy ty myślisz o tym, o czym ja myślę? - zapytał Marco.

Leżeli na stercie ubrań w salonie pustego mieszkania.

- Nie wiem - odrzekła Sophie ostrożnie. Nie miała w tej chwili ochoty analizować swoich uczuć.

- Bo ja myślę, że nie pomyślałem - rzekł Marco ponuro. Ton jego głosu zaniepokoił Sophie.

- O czym?

- O zabezpieczeniu - wyjaśnił, obejmując dłońmi jej twarz. Przymknął oczy i potrząsnął głową. - Po raz pierwszy w życiu zupełnie o tym nie pomyślałem.

- Wszystko w porządku...

- Nie - przerwał jej gwałtownie. - Nie miałem zamiaru fundować ci ciąży. Przynajmniej na razie, dopóki...

Sophie zakryła mu usta ręką.

- Marco. To nie jest odpowiedni dzień...

Zastanawiał się przez chwilę.

- Jesteś pewna?

Skinęła głową w milczeniu.

- To dobrze. Zajmę się tym jutro.

Nie odpowiedziała. Leżała z głową opartą na jego ramieniu i, prawdę mówiąc, prawie nie słyszała jego słów. Wypełniała ją rozpacz.

Zaakceptowała ograniczenia tego związku, pogodziła się z jego niedoskonałością. Chociaż Marco zapewniał ją, że zostaje w Chicago na stałe, nie wierzyła, by potrafił długo wytrzymać w jednym miejscu. Była przekonana, że któregoś dnia znów odejdzie, ale postanowiła wykorzystać czas, jaki został jej dany. Śmierć Kirka nauczyła ją, jak ulotne jest życie. Nie chciała obudzić się któregoś dnia ze świadomością, że straciła czas, który mogła spędzić z Markiem.

Dotyk jego dłoni na jej plecach przywołał ją do rzeczywistości.

- Bardzo mi się podoba ta pozycja, ale chyba jednak w łóżku byłoby nam wygodniej - powiedział Marco. - Może wrócimy do ciebie?

Podniosła głowę i uśmiechnęła się, odsuwając od siebie ponure myśli.

- To chyba niezły pomysł. Wstali z podłogi i ubrali się.

- Skoro zaakceptowałaś to mieszkanie, to chyba będę musiał je wynająć - zaśmiał się Marco.

Odniósł klucz właścicielce i pojechali do mieszkania Sophie. W drodze obydwoje milczeli. Marco trzymał Sophie za rękę. Nadal milcząc, wysiedli z samochodu i weszli na górę. Tuż za drzwiami mieszkania Marco chwycił Sophie w ramiona z równą niecierpliwością jak pół godziny wcześniej.

Porozrzucane części ubrania wyznaczyły drogę do sypialni. W połowie korytarza obydwoje byli już nadzy. Marco jednym ramieniem objął plecy Sophie, a drugie wsunął pod jej kolana i podniósł ją do góry.

- Marco, postaw mnie! Twoje kolano... - zaprotestowała, opierając się rękami o ścianę. On jednak wcale się tym nie przejął.

- Moje kolano - powiedział przez zaciśnięte zęby - jest ostatnią rzeczą, o którą mam ochotę teraz się martwić. Przestań się wyrywać i pokaż mi drogę do sypialni.

- Pierwsze drzwi na lewo - mruknęła i zachichotała. Na szczęście korytarz nie był długi. Marco utykał, ale nie postawił jej na podłodze.

W drzwiach sypialni zatrzymał się i zapytał z nagłą podejrzliwością:

- Czy spałaś już z kimś w tym łóżku?

- Nie - odpowiedziała Sophie, całując go w ramię. - Kupiłam to mieszkanie już po... po wszystkim, i urządzałam je na nowo.

Marco pocałował ją w usta.

- Przepraszam. Nie powinienem o to pytać.

- Nic nie szkodzi - odrzekła, zbliżając twarz do jego twarzy. - Ja też chcę, żeby wszystko było nowe... bo to nowy rozdział w naszym życiu.

Marco usiadł na łóżku i posadził ją sobie na kolanach. Miał nadzieję, że Sophie nie zauważy drżenia jego nogi. Teraz jednak zupełnie się tym nie przejmował. Były ważniejsze rzeczy.

Powoli obrócił ją twarzą do siebie. Sophie usiadła okrakiem na jego kolanach.

- Weź mnie - wymruczał.

Objęła go mocno, popchnęła na łóżko i zaczęli poruszać się rytmicznie.

Marco był tak wyczerpany, że nawet nie miał siły objąć Sophie. Westchnął tylko głęboko, gdy wygodnie umościła się obok niego. Przez kilka minut po prostu leżeli, przytuleni, zbyt zmęczeni, by się poruszyć. W końcu ich oddechy trochę się uspokoiły.

- Zdawało mi się, że pamiętam, jak to jest kochać się z tobą, ale myliłem się.

- Wiem - uśmiechnęła się.

Nie wiadomo dlaczego jej reakcja wzbudziła w Marku odruch obronny.

- Wtedy, przed laty, zrobiłem to, co uważałem za najlepsze dla ciebie.

Po chwili milczenia Sophie odpowiedziała:

- W tym również się myliłeś.

Oczami wyobraźni Marco ujrzał nagle Sophie w ramionach innego mężczyzny. Podniósł się gwałtownie, zacisnął dłonie w pięści i wyszedł do łazienki. Ona należała do niego, tylko do niego! Zawsze była jego. To on powinien uczyć ją miłości. Myśl, że sam od niej odszedł, nie była w tej chwili dla niego żadną pociechą.

Gdy wrócił do sypialni, zastał Sophie ubraną w za dużą koszulkę. Na jej twarzy odbijała się niepewność.

- Masz ochotę na coś do picia? - zapytała.

Było to uprzejme pytanie, na które należało odpowiedzieć równie uprzejmie.

- Nie - warknął Marco.

Sophie spojrzała na niego ze zdumieniem. Podszedł do łóżka, pochwycił ją za rękę i popchnął na materac, a potem jednym ruchem ściągnął z niej koszulkę. Położył się obok niej i przyciągnął ją do siebie.

- Chcę spać razem z tobą, trzymając cię w ramionach. Czy masz coś przeciwko temu?

Podniosła głowę i delikatnie przesunęła ręką po włosach porastających jego przedramię.

- Nie - odpowiedziała z ciepłą satysfakcją w głosie. - Nie mam zupełnie nic przeciwko temu.

Marco obudził się w środku nocy, Chciało mu się pić. Sophie mocno spała w jego ramionach. Ostrożnie przesunął ją na materac, poszedł do kuchni i wypił szklankę wody z lodem. Znów ją napełnił, zabrał ze sobą do sypialni i wsunął się do łóżka.

Sophie poruszyła się. Marco uświadomił sobie, że dziewczyna nie śpi.

- Przepraszam, że cię obudziłem - powiedział, obejmując ją.

- Nic nie szkodzi - odrzekła, tuląc się do niego mocniej.

Marco czuł się wspaniale. Jeszcze nigdy nie spędził całej nocy, trzymając kobietę w ramionach. Jego spotkania z kobietami w sypialni nie miały na celu snu, a przy tych rzadkich okazjach, gdy spędzał noc u którejś z nich, nigdy nie spał dobrze. Jeszcze gorzej było, gdy to kobieta zostawała u niego. Bliskość drugiego ciała irytowała go i wybijała ze snu; budził się skulony na skraju materaca, próbując za wszelką cenę uniknąć kontaktu fizycznego i zawsze wtedy zastanawiał się, czy byłoby bardzo niegrzecznie poprosić ją, żeby sobie poszła do domu.

Ale z Sophie było zupełnie inaczej. Miał wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu.

Może po prostu zaczynał się starzeć. A może to dlatego, że ostatnio przychodziły mu do głowy myśli o osiedleniu się w jednym miejscu na stałe. Seks z Sophie był fantastyczny. Dobrze czuli się w swoim towarzystwie, zapewne dlatego, że znali się od zawsze. Marco bez trudu potrafił sobie wyobrazić, że mógłby kochać się z nią przez całe życie, każdej nocy zasypiać, trzymając ją w ramionach i tak samo budzić się rano.

Już wcześniej postanowił, że się z nią ożeni. A teraz doszedł do wniosku, że chciałby, aby Sophie jak najszybciej zaszła w ciążę. Mieliby dom pełen hałaśliwych dzieciaków, które dawałyby mu tyle zajęcia, że nie miałby już czasu na bezpłodne rozmyślania o własnym życiu.

- O czym myślisz? - zapytała Sophie cicho. Marco nie był jeszcze zupełnie gotów, by się z nią podzielić swymi wnioskami, było jednak coś jeszcze, co chciał wyjaśnić.

- Chyba nie ma potrzeby wynajmować tego mieszkania, które ci pokazywałem - rzekł, leniwie wiodąc dłonią wzdłuż jej pleców.

- Dlaczego? - zapytała z lekkim napięciem w głosie.

- Bo skoro już sypiamy ze sobą, to po co miałbym wynajmować osobne mieszkanie?

- Chcesz się tutaj wprowadzić?

- Bystra jesteś - odrzekł Marco z pozorowanym rozbawieniem, choć ton głosu Sophie nieco go zaniepokoił. Nie poruszyła się, ale wyczuł w mroku, że odsunęła się od niego.

- Wydaje mi się, że to nie jest dobry pomysł.

- A mnie się wydaje, że tak - odrzekł, tłumiąc irytację. - Co ci się w nim nie podoba?

Przez chwilę milczała.

- Nie jestem jeszcze gotowa, by się z kimś podzielić moją przestrzenią - powiedziała w końcu.

- Nie jestem po prostu „kimś” - mruknął Marco.

- To prawda - zgodziła się. - Jesteś kimś wyjątkowym. Ale dopiero niedawno przyzwyczaiłam się do samotności i jeszcze nie jestem gotowa, żeby to zmieniać.

No cóż, to będzie musiało się zmienić, pomyślał Marco, i lepiej, żeby Sophie już teraz zaczęła się z tym godzić.

- Dobrze - odrzekł najłagodniej, jak potrafił. - Ale nie przyzwyczajaj się do tej samotności za bardzo, kochanie, bo jeszcze przed końcem roku weźmiemy ślub.

Sophie usiadła na łóżku, wpatrując się w niego ze zdumieniem.

- Ślub!

- Przecież ci mówiłem, że zamierzam zaistnieć w twoim życiu na stałe - uśmiechnął się i znów pociągnął ją w ramiona. Nie stawiała oporu, choć twarz w dalszym ciągu miała poważną.

- Pamiętam, co mówiłeś - odrzekła cicho. - Ale nie traktowałam tego poważnie.

- Możesz to traktować jak najpoważniej. Już raz pozwoliłem ci się wymknąć...

- To ty odszedłeś - przerwała mu.

- A ty nigdy nie pozwolisz mi o tym zapomnieć, prawda? - zapytał ponuro.

- Chyba nie - uśmiechnęła się Sophie.

- Mniejsza o to. Możesz mi to wypominać do końca życia. Możesz nawet opowiadać o tym naszym wnukom.

Jego uwagi nie uszło, że dziewczyna zadrżała.

- Sophie? - zapytał, poruszony.

- Nie śpieszmy się tak - powiedziała z napięciem. - Pozwólmy, żeby sytuacja rozwijała się sama.

Marco pragnął wymusić na niej jakieś zobowiązanie. Najbardziej ze wszystkiego chciałby wziąć z nią ślub już następnego dnia. Sophie jednak wydawała się tak wstrząśnięta, że nie chciał denerwować jej jeszcze bardziej.

- Dobrze - zgodził się. - Mamy przed sobą jeszcze wiele dni na rozmaite decyzje.

Obróciła się twarzą do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Marco pomyślał, że skoro już los zmusił go do zmiany stylu życia, to nie mógł trafić na nic lepszego. Nie było sensu zastanawiać się dłużej nad tym, co już nigdy się nie zdarzy. Powinien wykorzystać to, co miał, to, czym został obdarowany, i cieszyć się kobietą, która samą swoją obecnością potrafiła rozwiać czarną chmurę rozpaczy, w której pogrążył się pierwszego dnia w szpitalu w Rio.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Do końca tygodnia spędzali razem wszystkie wolne chwile, oprócz godziny przed południem, gdy Marco szedł popływać. Razem jedli śniadanie, razem brali prysznic, razem przygotowywali kolację i razem spali w łóżku Sophie.

Zajęcia Marka w Purdue miały się rozpocząć pod koniec czerwca. Do tego dnia pozostały jeszcze dwa tygodnie. Marco od czasu do czasu zaglądał na uniwersytet i codziennie spędzał trochę czasu, przygotowując materiał, ale gdy Sophie wracała z pracy, pojawiał się w jej mieszkaniu i wychodził dopiero następnego dnia rano.

Sophie żyła jak we śnie i nie reagowała nawet na docinki współpracowników, którzy zaczęli z niej pokpiwać, gdy jeden z nich pewnego dnia na schodach przed budynkiem centrum zobaczył ją w ramionach Marka.

Zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, nie pozwalając mu wprowadzić się do niej. Pewnego dnia, gdy przebierała się po powrocie z pracy, a Marco był jeszcze w Purdue, pomyślała, że lada chwila powinien wrócić do domu, i ta myśl stała się dla niej wstrząsem. To było tak, jakby już mieli wspólny dom, a Sophie nie była pewna, czy tego właśnie chce.

Marco spędzał tu teraz każdą wolną chwilę. Zauważyła, że zagarnął jedną szufladę i półkę w szafce w łazience. Mówiła mu co prawda, że musi się jeszcze zastanowić nad małżeństwem, ale zbyt dobrze go znała. Gdy raz coś postanowił, zmierzaj do celu niespostrzeżenie, lecz pewnie, jak czołg, i nic nie mogło go zawrócić z raz obranej drogi. Sophie uświadomiła sobie z lękiem, że tym razem to właśnie ona stała się częścią jego planu.

Z jednej strony pochlebiało jej to i napełniało euforią, a z drugiej...

Z drugiej strony, jeśli miała być ze sobą zupełnie szczera, to musiała przyznać, że radość i oszołomienie mieszały się w jej duszy z niechęcią. Marco oczekiwał, iż ona bez wahania dostosuje się do jego planów, i jakaś część duszy Sophie sprzeciwiała się temu.

W przeszłości zawsze na niego czekała, gdy pojawiał się w domu, i przypuszczała, że jego zdaniem nadal powinno tak być. A gdyby Kirk żył i Sophie wciąż byłaby mężatką, to czy Marco wówczas po prostu wzruszyłby ramionami i odszedł?

Obawiała się, że tak by się właśnie stało, że jego uczucie nie dorównywało potędze jej miłości do niego.

Usłyszała zgrzyt klucza w zamku i po chwili Marco pojawił się w drzwiach.

- Cześć - powiedział ze znajomym uśmiechem, od którego zawsze miękły jej kolana.

- Cześć - odrzekła jednym tchem. Marco podszedł do niej i objął jej biodra. Zobaczyła w jego oczach dziwny blask. Po chwili jednak odsunął ją nieco od siebie i zapytał, przyglądając się jej uważnie;

- Co się stało? Miałaś zły dzień?

Jego spostrzegawczość spłoszyła Sophie.

- Nie, nic się nie stało. Tylko... tęskniłam za tobą.

- Ja też tęskniłem - powiedział niskim głosem i pochylił głowę, by ją pocałować.

- Witaj w domu - szepnęła. - Jesteś głodny?

- Tak - odrzekł z błyskiem w oku. - Umieram z głodu.

- Nie o to mi chodziło - zaśmiała się. - Myślałam o kolacji.

- Aha - skrzywił się Marco z udawanym niezadowoleniem.

- Paliwo. - Sophie skinęła głową. - Wiesz, te rzeczy, które pozwalają nam utrzymać się przy życiu.

- Ja już jestem ledwo żywy - poskarżył się i zerknął na zegarek. - Minęło prawie dziewiętnaście godzin od czasu, gdy po raz ostatni...

Sophie położyła mu dłoń na ustach.

- Jesteś okropny. Czy ty nigdy nie myślisz o niczym oprócz seksu?

- Nie - mruknął, wtulając usta we wnętrze jej dłoni. - Przez cały dzień myślę tylko o tobie.

Usiedli obok siebie na kanapie.

- Opowiedz mi, co robiłaś dzisiaj - poprosił Marco. Sophie opowiedziała mu o zajęciach dla ojców, które prowadziła w klinice. Potem nagle coś sobie przypomniała.

- A ty co robiłeś? Zdaje się, że byłeś umówiony z lekarzem?

Marco tylko wzruszył ramionami.

- Wszystko w porządku.

Sophie wyczuła jednak napięcie w jego głosie i ogarnął ją lęk.

- Na pewno? Co dokładnie ten lekarz powiedział? - zapytała ostro, wysuwając się z jego objęć.

- Wszystko w porządku - usłyszała znowu.

Marco nigdy nie narzekał. Nigdy nie okazywał po sobie rozczarowania, smutku czy złości. Na pozór przyjmował zmiany, które pojawiły się w jego życiu, z zupełnym spokojem. Sophie jednak znała go zbyt dobrze i wiedziała, że te zmiany nie pozostawiają go tak obojętnym, jak mogłoby się wydawać. Czekała, ale Marco nie powiedział już nic więcej.

Zapadło niezręczne milczenie. Coś było nie tak. Jego niechęć do dzielenia się z nią swymi obawami boleśnie przypomniała Sophie sposób, w jaki ją traktował przed laty. Uświadomiła sobie, że choć są blisko fizycznie, istnieje między nimi mur nie do przekroczenia.

W milczeniu wstała z kanapy i poszła do kuchni.

- Dokąd idziesz? - zawołał za nią Marco.

- Nakryję do stołu - odrzekła bezbarwnie.

Marco pochwycił ją za przegub ręki i znów pociągnął na kanapę.

- Zaczekaj! Jutro wpadnie tu dwójka moich przyjaciół.

- To miło - odrzekła, odwracając twarz.

- Sophie - westchnął Marco. - U lekarza naprawdę wszystko było w porządku. Tylko że przez cały czas marzę, by usłyszeć, że stał się cud i zupełnie wyzdrowieję.

- Och, Marco - szepnęła Sophie i wyciągnęła do niego ramiona, on jednak przytrzymał jej ręce i zaśmiał się krótko.

- Kiedyś w końcu przywyknę do myśli, że jestem kaleką.

- Nie jesteś kaleką - oburzyła się. - To okropne słowo i nie chcę go więcej słyszeć.

Kąciki oczu Marka zmarszczyły się w uśmiechu.

- Dobrze, proszę pani. Nigdy więcej, proszę pani. Pod przykrywką uśmiechu w jego oczach czaił się żal.

Sophie zdawała sobie z tego sprawę, ale jasne było, że Marco nie zamierza powiedzieć jej nic więcej. Przezwyciężyła urazę i odrzekła:

- Opowiedz mi coś więcej o tych twoich przyjaciołach.

- Obydwoje są naukowcami i mają małą córeczkę. Oprócz rodziny to najbliżsi mi ludzie na świecie. Liczę na to, że oboje będziemy ich zabawiać.

Wiedziała, że to głupie, ale poczuła się podniecona i szczęśliwa. Marco chciał, by poznała jego przyjaciół!

- O, tam są! Jared! Meny! - zawołał Marco, unosząc rękę. Na dźwięk jego głosu dwoje bardzo wysokich ludzi ruszyło w ich stronę przez poczekalnię lotniska O'Hare. Mężczyzna był rudowłosym, brodatym olbrzymem o potężnych ramionach. Idąca obok wysoka, szczupła blondynka wydawała się przy nim drobna. Gdy jednak podeszła do Marka, by go uściskać, okazało się, ze nawet w płaskich sandałach jest od niego zaledwie odrobinę niższa. Na rękach trzymała mniej więcej roczną dziewczynkę z szopą złocistorudych loków. Mała przyciskała warkocz matki do policzka i rozsyłała uśmiechy, trzymając w buzi kciuk. Oczy miała niebieskie, tak jak matka. Marco żartobliwie dotknął palcem jej nosa.

- Nie pamiętasz mnie, skarbie, prawda?

- Kitty, to jest twój ojciec chrzestny - wyjaśniła Meredith.

- Ale nie wierz w żadne jego słowo - uzupełnił Jared Adamson, ściskając przyjaciela. Przez chwilę Sophie obawiała się, że Marco wyjdzie z tego uścisku z połamanymi żebrami, jednak zamiast radosnego poklepywania po plecach, jakiego oczekiwała, między mężczyznami pojawiła się chwila dziwnej, napiętej ciszy. Jared zamknął oczy i uścisnął ramię Marka tak mocno, że kostki jego palców zbielały.

- Śmiertelnie mnie wystraszyłeś, bracie - powiedział ochrypłym ze wzruszenia głosem. - Wyglądasz o niebo lepiej niż wtedy, gdy cię widziałem po raz ostatni.

- To dzięki tobie - mruknął Marco. Jared tylko pomachał ręką.

- Cieszę się, że cię widzę. Jak tam noga?

- Dobrze, dobrze! Nie mogę narzekać.

Sophie miała wrażenie, że ramiona Marka odrobinę zesztywniały. Jared chyba niczego nie zauważył, ale na twarzy jego żony odbiła się troska.

- Chciałbym, żebyście poznali Sophie - ocknął się Marco, otaczając dziewczynę ramieniem. - Sophie, to jest mój szacowny kolega, doktor Jared VannerAdamson, i jego warta znacznie lepszego losu żona, doktor Meredith BaylissAdamson. A ten mały aniołek to moja córka chrzestna, Katherine, która reaguje tylko na imię Kitty. Jared, Merry, to jest Sophie.

- Miło cię poznać - powiedziała Meredith z promiennym uśmiechem, podając Sophie rękę.

Jared również ujął jej dłoń i obrzucił ją uważnym spojrzeniem.

- Witaj, Sophie. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zadajesz się z takim ciemnym typem. Ale przede wszystkim, czy oprócz imienia masz jeszcze jakieś nazwisko?

Sophie uśmiechnęła się do niego szczerze. Podobał jej się otwarty, przyjacielski sposób bycia Jareda. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, Marco przyciągnął ją bliżej do siebie.

- Jej obecne nazwisko nie jest wam do niczego potrzebne. Wkrótce będzie się nazywała Sophia Esposito.

Zapadło zdumione milczenie. Dokoła nich huczała wrzawa największego lotniska w Chicago. Jared uniósł wysoko brwi, a oczy Meny stały się wielkie jak spodki.

- Zamknij usta, przyjacielu, bo mucha ci w nie wpadnie - zaśmiał się Marco.

Sophie poczuła, że się rumieni. Nie miała pojęcia, jak się zachować. Wiedziała jednak, że nie pozwoli zmusić się podstępem do małżeństwa ani nawet do zaręczyn. Zwróciła się więc do Adamsonów i wymownie postukała się palcem w czoło.

- Nie mam zamiaru zmieniać nazwiska ani nawet stanu cywilnego - rzekła stanowczo. - Nazywam się Sophie Morrell i bardzo mi miło was poznać. Marco jest ode mnie o siedem lat starszy i czasem mam wrażenie, że trochę mu się miesza w głowie z powodu podeszłego wieku. Ale moje towarzystwo dobrze wpływa na jego samopoczucie - zakończyła i żartobliwie uszczypnęła Marka w policzek.

Jared roześmiał się głośno.

- Ta dziewczyna przejrzała cię na wylot - oznajmił z wielką satysfakcją.

Marco zachmurzył się, chociaż Sophie nie potrafiła powiedzieć, co go tak zirytowało. Po chwili jednak jego twarz złagodniała.

- Sophie może sobie żartować na mój temat, ile zechce, ale nie uda jej się mnie pozbyć - oświadczył.

Zapanowało niezręczne milczenie. Sophie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Jared uśmiechnął się jeszcze szerzej.

W końcu Sophie powiedziała:

- Na pewno jesteście zmęczeni. Nasz samochód stoi na parkingu przed lotniskiem. Zabierzemy wasze bagaże i zawieziemy was do mieszkania Marka.

- Nie chcielibyśmy sprawiać wam kłopotu - oświadczyła Merry. - Możemy się zatrzymać w hotelu.

- Zostaniecie u mnie - rzekł Marco stanowczo. - Mam duże mieszkanie. Ja i tak prawie przez cały czas jestem u Sophie, więc nikt nie będzie wam przeszkadzał.

Sophie znów się zarumieniła. Miała ochotę kopnąć go w kostkę. Marco najwyraźniej uparł się obwieścić całemu światu, że ona pod każdym względem należy do niego. Była pewna, że jego przyjaciele nie mają złudzeń co do powodów, dla których będą mieli całe mieszkanie dla siebie.

W drodze do mieszkania Marka Sophie zachowywała milczenie, ale pozostałej trójce chyba w ogóle to nie przeszkadzało. Rozmawiali o wspólnych przyjaciołach. Jared opowiadał również o ostatniej wyprawie do Afryki. Gdy przyjął tę propozycję, Kitty miała zaledwie trzy miesiące.

Wkrótce dotarli na miejsce. Gdy mężczyźni zajęli się wypakowywaniem bagaży z samochodu, Sophie wsunęła się za kierownicę. W końcu to był jej samochód.

- Hej, dokąd ty się wybierasz? - zawołał Marco.

- Do domu - odrzekła stanowczo, unikając jego wzroku. - Na pewno chcecie swobodnie porozmawiać. Może zostaniesz tu na popołudnie, a potem wszyscy przyjdziecie do mnie na kolację?

- Myślałem, że zabierzemy ich gdzieś do restauracji - skrzywił się Marco.

- Prawdę mówiąc, chyba wolelibyśmy zjeść u Sophie - zawołała Merry zza jego pleców. - Oczywiście jeśli nie sprawimy jej tym wielkiego kłopotu. Wyprawa do restauracji z rocznym dzieckiem to raczej nie jest najlepszy pomysł.

- To żaden kłopot - zapewniła ją Sophie. - Kolacja będzie gotowa o wpół do siódmej. Macie jeszcze mnóstwo czasu, żeby odpocząć.

- Wspaniale! W takim razie do zobaczenia - zawołała Merry i poszła za mężem. Marco ociągał się jeszcze przez chwilę. Wyraz twarzy miał ponury. Sophie nie wiedziała, co mu się stało, ale zanim zdążyła zapytać, on powiedział chłodnym, lakonicznym tonem:

- W porządku. Skoro we dwie wszystko już zaplanowałyście, to zobaczymy się o wpół do siódmej.

Nie pocałował nawet Sophie w policzek, tylko odwrócił się i odszedł.

Sophie przygotowała na kolację cielęcinę, pewna, że Jared i Merry zechcą spróbować włoskiej kuchni. Potem szybko posprzątała mieszkanie, choć i tak zwykle lśniło czystością, przebrała się w luźną spódnicę i żółty sweter i na koniec nakryła do stołu. Bardzo uważała, by nie położyć na miejscu Kitty niczego, co mogłoby się połamać albo potłuc. Wyjęła także zabawki, które zawsze miała w pogotowiu na wypadek wizyty siostrzeńców.

Właśnie te zabawki były pierwszą rzeczą, jaką Merry zauważyła po wejściu do mieszkania.

- Mam nadzieję, że nie kupowałaś ich specjalnie dla nas! - zawołała.

- Daję słowo, że nie - zaśmiała się Sophie. - Jestem najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa. Większość moich braci i sióstr ma dzieci. Przez parę lat zebrała mi się już spora kolekcja.

- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni, że poświęcasz nam tyle uwagi - mówiła Merry. - Zamierzaliśmy tylko zobaczyć się na krótko z Markiem, ale takiego przyjęcia zupełnie się nie spodziewaliśmy.

- To żaden problem - odezwał się Marco, zanim Sophie zdążyła otworzyć usta. - Niewiele mam teraz do roboty. - Te słowa zabrzmiały niespodziewanie gorzko. Marco chyba sobie to uświadomił, bo zaraz dodał: - Prowadzę teraz mało męczący tryb życia. Żadnych komarów ani pijawek, tylko studenci.

Rozmowa przy kolacji dotyczyła głównie dawnych wypraw. Jared i Marco pracowali razem przy kilkunastu okazjach i za każdym razem, gdy jeden z nich opowiadał jakąś historię, drugi starał się go przebić jeszcze bardziej niewiarygodną opowieścią. Sophie kilkakrotnie dostrzegła na twarzy Marka dziwny wyraz i nie wiadomo dlaczego poczuła ochotę, by jakoś go pocieszyć. Sięgnęła po jego dłoń i splotła palce z jego palcami. Uścisk dłoni Marka był tak silny, że aż skrzywiła się z bólu, ale on chyba w ogóle tego nie zauważył.

Usłyszała opowieść o tym, jak Jared i Marco zgubili się w dżungli, gdy zerwał się most sznurowy przewieszony nad rozpadliną terenu. Opowiedzieli również, jak utknęli na dziesięć dni w namiocie podczas burzy śnieżnej, jak w amazońskiej dżungli spotkali Indian uzbrojonych w dmuchawy ze strzałami zatrutymi kurarą, jak ich kajak przewrócił się w rzece pełnej agresywnych hipopotamów i piranii. Marco przypomniał, jak Jared irytował się przed sześciu laty, gdy się dowiedział, że osoba zakwalifikowana na wyprawę do Wenezueli jest kobietą - chodziło o Merry - a potem wspominali wyprawy, w których uczestniczyli we trójkę.

- A dokąd wybieracie się teraz? - zapytał Marco. Siedzieli w salonie i pili kawę. Kitty usnęła wśród zabawek i Merry położyła ją w łóżeczku w gościnnym pokoju.

Jared i Merry spojrzeli po sobie. Ta wymiana spojrzeń była tak wymowna i intymna, że Sophie poczuła się jak intruz.

- Na Hawaje - odrzekł Jared, obejmując żonę ramieniem.

- Na Hawaje? A co tam jest takiego ciekawego? - zdziwił się Marco.

- Jeśli chodzi o pracę, to nic takiego - zaśmiała się Merry. - Jared będzie uczył na uniwersytecie, a ja zajmę się opisem tamtejszej flory. Podpisałam już umowę na podręcznik.

- Natomiast jeśli chodzi o rodzinę... - podjął Jared z uśmiechem - to czekamy na prawdziwe trzęsienie ziemi. Będziemy mieli drugie dziecko.

Sophie zmusiła się do uśmiechu.

- Gratuluję! - zawołała, tłumiąc zazdrość. Nie przestała jeszcze żałować, że nie zaszła w ciążę w czasie małżeństwa z Kirkiem. Teraz zaś nie wierzyła, że pisane jest jej urodzić dziecko Marka.

Ten zaś wzruszył ramionami.

- To świetnie. Ale... Wybaczcie mi szczerość, ale... czy to nie będzie trochę... nudne?

- Oto słowa prawdziwego kawalera - uśmiechnął się Jared. - Nie, przyjacielu, szczerze wątpię, żebyśmy mieli czas na nudę. Sama Kitty potrafi dać zajęcie nam obydwojgu. Przy dwójce chyba zostanę świętym.

- Ale co z wyprawami? - zapytał Marco z dziwną nutą w głosie.

Czyżby to była panika? zastanawiała się Sophie.

- Od czasu do czasu wybierzemy się gdzieś w plener - odrzekła Merry. - Prawdę mówiąc, gdyby to zależało tylko ode mnie, to w ogóle tkwić w jednym miejscu...

- Ale ja nie mam zamiaru ciągnąć ze sobą dwójki dzieci po całym świecie - przerwał jej mąż. - Za kilka lat, gdy trochę podrosną, będziemy mogli się zastanowić, co chcemy robić dalej. Hawaje są naszym kompromisem.

Marco z niedowierzaniem potrząsał głową.

- Niewiarygodne! Gdybym nie słyszał tego na własne uszy, to nigdy bym nie uwierzył.

- Ja powiedziałam to samo, gdy Jared po raz pierwszy wystąpił z tą propozycją! - zaśmiała się Merry. - Ale obiecał mi, że nie będę musiała na zawsze wyrzekać się wyjazdów, więc doszłam do wniosku, że jakoś zniosę kilka lat w trujących oparach cywilizacji. - Ziewnęła i spojrzała na męża. - Przykro mi, że muszę przerwać tak miłą rozmowę, ale jestem zupełnie wykończona.

- Ja też - stwierdził Jared. - Miło byłoby przegadać całą noc, ale nasz samolot wylatuje jutro w południe i musimy się trochę przespać.

Sophie wstała i zaczęła zbierać filiżanki.

- Było mi ogromnie miło was poznać. Marco was odwiezie.

Merry również się podniosła.

- Pomogę ci - zaproponowała.

- Nie, dziękuję, poradzę sobie sama - protestowała Sophie, ale Merry już szła za nią do kuchni. Gdy Sophie zajęła się wkładaniem brudnych naczyń do zmywarki, żona Jareda powiedziała:

- Mam nadzieję, że będziecie razem szczęśliwi. Sophie wyprostowała się i spojrzała jej w oczy.

- Dziękuję za dobre życzenia, ale ja i Marco jesteśmy po prostu przyjaciółmi. A jeśli chodzi o przyszłość, to nawet nie próbuję zgadywać, co nam przyniesie. - Wzruszyła ramionami, uśmiechając się blado. - Mam już wystarczająco wiele doświadczeń z Markiem, by wiedzieć, że to, czego się spodziewam, na pewno się nie spełni.

- To znaczy, że znasz go od dawna?

- Od lat - powiedziała Sophie, sięgając po kolejny talerz.

- W takim razie na pewno znasz go bardzo dobrze. Jak on sobie teraz radzi? - zapytała Merry cicho. - Jared bardzo się o niego martwił. Właściwie dlatego wybraliśmy drogę wiodącą przez Chicago.

Sophie spojrzała na Merry i bezradnie wzruszyła ramionami.

- Nie potrafię ci powiedzieć, bo sama nie wiem. Udaje, że wszystko jest w porządku, chociaż czasami czuję, że nie jest. Ale on nie dopuszcza mnie ani nikogo innego na tyle blisko do siebie, by się przekonać, o co tak naprawdę chodzi.

W oczach Merry zabłysło współczucie.

- Marco ma bardzo skomplikowaną osobowość, prawda? Wydaje mi się, że nawet Jared wie o nim tylko tyle, ile sam Marco zechce mu pokazać. Nigdy nie słyszałam, żeby mówił o jakiejś innej kobiecie - dodała, kładąc rękę na ramieniu Sophie. - Widziałam go z kilkoma i było boleśnie oczywiste, że to tylko przelotne przygody. Teraz, gdy poznałam ciebie, rozumiem, dlaczego tak było. Ty przez cały czas tutaj czekałaś na niego.

- To nie było zupełnie tak...

- Ale widzę po jego zachowaniu, że bardzo mu na tobie zależy. Jared powiedział mi dzisiaj, że czuje się o wiele lepiej teraz, gdy cię poznał.

- Tak bardzo martwił się o Marka?

- „Martwił” to za mało powiedziane - rzekła Merry z wahaniem. - Czy Marco opowiadał ci o tym wypadku?

Sophie uśmiechnęła się z przymusem.

- Udało mi się wyciągnąć z niego tylko kilka zdań. Wiem, że spędził noc samotnie w dżungli, ranny, i że wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy zginęli. Ale jeśli chodzi o to, jak się czuje teraz... wczoraj był u lekarza i znów powiedział mi tylko tyle, że wszystko w porządku.

Merry potrząsnęła głową ze współczuciem.

- Nie dziwi mnie to. Nie rozmawia o tym wypadku nawet z Jaredem, a przecież to on go znalazł. Wiesz o tym?

Sophie była zdumiona.

- Nie! Nigdy mi o tym nie mówił.

- Gdy tylko Jared usłyszał, że samolot się rozbił, dołączył do grapy ratowników i to właśnie jego ekipa znalazła samolot. Z trzech osób, które były na pokładzie, tylko Marco jeszcze żył. Z jego nogą musiało być naprawdę niedobrze. Jared został z nim w Ameryce Południowej prawie przez miesiąc. Mówi, że gdyby go tam nie było, to lekarze amputowaliby tę nogę.

Sophie nie była zdziwiona, że żaden lekarz przy zdrowych zmysłach wolał nie sprzeciwiać się Jaredowi Adamsonowi. Krótkie streszczenie wypadków przyprawiło ją o dreszcze. Jak Marco musiał się wtedy czuć?

- Nie może znieść ograniczeń, z którymi przyszło mu żyć - powiedziała cicho - choć udaje, że nie zwraca na nie uwagi. Chciałabym, żeby wyrzucił z siebie złość, ale on tego nie robi.

Dopiero teraz Sophie uświadomiła sobie, że Marco prawie nigdy nie tracił kontroli nad swoimi emocjami.

Po chwili kobiety skończyły sprzątanie i dołączyły do mężczyzn. Sophie bardzo się zdziwiła, gdy Marco wręczył Jaredowi kluczyki do samochodu i wytłumaczył mu, jak dotrzeć na miejsce. Jared i Merry mieli wpaść rankiem do mieszkania Sophie i zabrać Marka ze sobą na lotnisko.

Sophie miała nadzieję, że udało jej się nie okazać po sobie niezadowolenia, gdy żegnali przyjaciół. Może to było głupie w tym wieku i w tej epoce, ale czuła się zażenowana, gdy ktoś się dowiadywał, że sypia z mężczyzną, który nie jest jej mężem. Gdy drzwi zamknęły się za Adamsonami, stanęła pośrodku salonu i wojowniczo oparła ręce na biodrach.

- Twoi przyjaciele to bardzo mili ludzie. Cieszę się, że mnie z nimi poznałeś. Ale na przyszłość wolałabym, żebyś nie afiszował się tak z tym, że sypiasz u mnie.

- Dlaczego? - zdziwił się Marco.

Popatrzyła na niego w milczeniu i dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że on pyta poważnie.

- Marco... nie chcę, żeby inni wiedzieli, że sypiamy ze sobą. To znaczy, co innego, gdy ktoś się tylko tego domyśla, a co innego, gdy słyszy to wprost.

Marco przyglądał się jej z taką fascynacją, jakby była jakąś wyjątkowo intrygującą formą ukształtowania terenu.

- Twoje zasady są przestarzałe - poinformował ją. - Jared i Meny nie mają nic przeciwko temu, że mieszkamy razem.

- Nie mieszkamy razem - sprostowała. - Tutaj mieszkam ja, a ty gdzie indziej.

- Tylko na razie. Może już dzisiaj ustalimy datę ślubu? Moglibyśmy jutro rano zaprosić Jareda i Meny na nasze wesele. Może udałoby im się przyjechać.

Sophie zaniemówiła.

- Czy ty w ogóle słuchasz, co ja mówię? - wybuchnęła.

- Czasami - odrzekł Marco spokojnie. - Pomijam tylko to, co nie ma żadnego sensu.

- Marco - westchnęła Sophie z desperacją - naprawdę nie podoba mi się, że obwieszczasz całemu światu, iż sypiasz u mnie. Czy to ma dla ciebie sens?

- Nie za bardzo - odparł. - Poza tym mnie się nie podobało to, że wtrąciłaś się i zaprosiłaś moich przyjaciół na kolację do siebie, więc rachunki się wyrównują. Sophie otworzyła usta ze zdumienia.

- Jak to? Przecież to moje mieszkanie! Nie potrzebowałam twojego pozwolenia!

- Ale miło byłoby, gdybyś przynajmniej zapytała mnie o zdanie - odrzekł z narastającym gniewem. - Pomyśl tylko, jak się czułem, siedząc tutaj i słuchając opowieści o dawnych czasach? Czy sądzisz, że lubię, gdy mi się przypomina, jak wiele jest rzeczy, których już nigdy nie będę mógł robić? Do cholery, Sophie, sądziłem, że to rozumiesz!

Sophie nie była w stanie wykrztusić ani słowa. To ona miała powody do złości, a tymczasem Marco zaczął na nią krzyczeć.

- Skąd mam o tym wiedzieć, skoro ty nigdy nie mówisz mi, co czujesz? - zapytała w końcu złowróżbnym szeptem.

Marco zacisnął szczęki, Sophie poczuła, że nie jest w stanie dłużej się hamować.

- Odkąd ocknąłeś się w tym szpitalu i dotarło do ciebie, że twoje życie musi się zmienić, ukrywasz swoje uczucia przede mną, przed swoją rodziną, nawet przed najlepszymi przyjaciółmi! Dlaczego nie zawiadomiłeś rodziców o wypadku? Czy potrafisz sobie wyobrazić, co musiała przezywać twoja matka, gdy się dowiedziała, że jej syn leżał sam w szpitalu gdzieś na końcu świata ponad miesiąc? Nie pozwoliłeś im przyjechać w odwiedziny nawet później, gdy przechodziłeś rehabilitację! Moja mama mówiła, że twoi rodzice omal nie zwariowali ze zmartwienia! - Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się nieco. - Marco, nie myśl za innych. Nie możesz kontrolować całego świata.

- Janie...

- Prawdę mówiąc - przerwała mu z nieoczekiwaną goryczą - gdybyś się tak nie upierał, żeby przez cały czas mieć nad wszystkim kontrolę, to już od wielu lat mogliśmy być małżeństwem!

W salonie zapanowało milczenie. Sophie zakryła usta ręką. Nie mogła uwierzyć, że powiedziała to na głos. Twarz Marka ściągnęła się jeszcze bardziej.

- To cię najbardziej boli, tak? To, że nie pozwoliłem ci uwiązać się do jednego miejsca...

- Nigdy nie zamierzałam cię wiązać! - odkrzyknęła ze łzami w oczach. - Osądziłeś mnie bardzo niesprawiedliwie! Czekałabym na ciebie albo pojechałabym z tobą do dżungli, mogłabym mieszkać nawet w szałasie, gdybyś mnie tylko o to poprosił! - Po jej twarzy spływały strumienie łez. - Ale ty mnie nigdy o to nie poprosiłeś. Sam podjąłeś decyzję, nie pytając mnie o zdanie!

- Chciałem, żebyś była ze mną - odpowiedział Marco znużonym głosem. - Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałem zabrać cię ze sobą. I przyznaję, że popełniłem błąd.

Podszedł do niej, wziął ją w ramiona i otarł jej policzki rąbkiem swojej koszuli.

- Popełniłem błąd - powtórzył. - I będę tego żałował do końca życia. Proszę cię, Sophie, nie chcę się z tobą kłócić. Przepraszam, że wpadłem w złość. To był dla mnie trudny wieczór. Nie miałem prawa wyładowywać się na tobie.

- Raz na jakiś czas dobrze jest się wyzłościć - odrzekła. Marco odpowiedział jej uśmiechem, ale czuła, że znów się przed nią zamknął. Nie miała pojęcia, co on naprawdę myśli.

- Nie ma sensu się złościć - powiedział z rezygnacją. - W żaden sposób nie mogę zmienić tego, co jest, ani tego, co było.

- Ale...

Marco przytulił ją mocniej.

- Wolę spojrzeć w przyszłość - powiedział niskim, zmysłowym głosem, obejmując jej biodra.

Sophie uniosła głowę i przyjrzała mu się uważnie. Uświadomiła sobie, że tego dnia po raz pierwszy Marco na krótką chwilę ukazał jej swój gniew, ukryty pod przykrywką spokojnej, opanowanej osobowości. Ona zaś kochała go i dlatego po raz kolejny pozwoliła mu uniknąć konfrontacji z przeszłością.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Podoba mi się ta twoja Sophie - powiedział Jared. Czekali przy bramce na lotnisku, z którego Adamsonowie wkrótce mieli odlecieć. Merry poszła poszukać toalety i zabrała Kitty ze sobą, żeby przed lotem zmienić jej pieluchę.

- Mnie też się podoba moja Sophie - uśmiechnął się Marco. Żałował, że Sophie musiała tego dnia iść do pracy. Miło byłoby mieć ją przy sobie, żegnając się z przyjaciółmi.

- Zdaje się, że jesteście razem od dosyć dawna - rzekł ostrożnie Jared.

- Niezupełnie - skrzywił się Marco. - Podczas gdy ja włóczyłem się po świecie, ona wyszła za kogoś innego.

Jared uniósł brwi.

- I rzuciła go, gdy wróciłeś do domu?

Marco potrząsnął głową.

- Nie. On umarł.

- Aha. To wszystko wyjaśnia.

- Na przykład, co? - zapytał Marco niepewnie.

- Wyraz jej oczu. - Przyjaciel pokiwał głową. - Gdy Sophie sądzi, że nikt na nią nie patrzy, pojawia się w nich melancholia.

Marco poczuł się rozdrażniony tą uwagą.

- Sophie nie jest smutna. Gdyby nie czuła się szczęśliwa, wiedziałbym o tym.

- To tylko takie spostrzeżenie - wzruszył ramionami Jared. - Czasami zdarza mi się mylić.

Marco prychnął, ale nie skomentował tego.

- Sophie i ja znamy się od dziecka. Nie w ten sposób, ty idioto - zirytował się, widząc znaczący uśmiech przyjaciela, zreflektował się jednak i dodał: - No, właściwie tak też. Ale była za młoda. Nie mogłem ciągnąć jej za sobą po świecie.

Jared skinął głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Znam te argumenty. Sam je sobie powtarzałem, gdy poznałem Meny. No i sam widzisz, dokąd mnie to doprowadziło.

Zadowolenie na jego twarzy świadczyło jednak wyraźnie o tym, że nie zamieniłby takiego życia na żadne inne.

- No cóż, teraz to już nie ma żadnego znaczenia - rzekł Marco pochmurnie. - I tak już nigdzie nie pojadę, więc mogę równie dobrze osiąść w Chicago, żyć w małżeńskim stadle i wychowywać gromadę małych włoskich bambino.

Wzrok obserwującego go Jareda wyostrzył się nagle.

- Brzmi to tak, jakbyś wybierał się na egzekucję, a nie do ślubu.

Marco bez powodzenia spróbował się roześmiać.

- Za długo siedziałeś w buszu i zapomniałeś już, jak się prowadzi uprzejmą rozmowę.

- To prawda - rzekł Jared z namysłem. - Sophie szaleje za tobą, a jeśli chodzi o ciebie, to nawet ślepiec by zauważył, że ją kochasz. Więc w czym właściwie problem?

- Nie ma żadnego problemu.

Jared nie wyglądał na przekonanego, ale Merry i Kitty właśnie wróciły z toalety, przerywając ich rozmowę. Mała rzuciła się ojcu do kolan, domagając się, by wziął ją na ręce. Jared pochylił się nad dziewczynką i pochwycił spojrzenie przyjaciela. Marco pierwszy odwrócił głowę.

Gdy Marco wieczorem wracał do domu, w uszach dźwięczały mu słowa Jareda: „Nawet ślepiec by zauważył, że ją kochasz”.

Może i tak, ale on przecież nie był ślepy, a jakoś do tej chwili nie uświadamiał sobie tego. Przyznawał, że potrzebuje Sophie i pragnie jej ciała. Cenił jej umysł, szanował jej pracę i lubił jej towarzystwo. Słowa przyjaciela jednak zupełnie zmieniły jego punkt widzenia.

Kochał Sophie. Kochał ją już od bardzo dawna, tylko był zbyt głupi i uparty, by się do tego przyznać. Brał miłość, którą ona go obdarzała, i nie zawracał sobie głowy dawaniem jej czegokolwiek w zamian. To cud, że ona wytrzymała z nim do tej pory i nie wyrzuciła go za drzwi, gdy znów pojawił się w jej życiu.

Chociaż niewiele brakowało. Sophie nie chciała się z nim wiązać. Dała mu to do zrozumienia bardzo wyraźnie, gdy odwiedził ją pierwszy raz. Nie była jednak w stanie oprzeć mu się. Markowi sprawiało to satysfakcję, ale jednocześnie czuł przypływ dziwnej pokory. Był już najwyższy czas, by jej okazać uczucie. Czuł, że to wystarczy, by jej szczęście stało się pełne, by stopić pokłady rezerwy, którą czasami w niej wyczuwał. Nie była pewna jego uczuć i dlatego nie czuła się do końca szczęśliwa. Zapewne to właśnie zauważył Jared.

No cóż, to wszystko się zmieni, gdy powie jej, że ją kocha. Chciał, by Sophie była szczęśliwa.

A jeśli nawet jakaś część jego duszy wciąż będzie opłakiwać to, co minęło, to przecież nikt nie musi o tym wiedzieć. Nowe życie będzie musiało mu wystarczyć.

Sophie usłyszała trzaśniecie drzwi i podniosła głowę znad sterty fotografii.

- Już jestem - zawołał Marco i po chwili pojawił się w progu.

Szybko zamknęła pudełko ze zdjęciami i postawiła je na biurku obok kilku innych.

- Cześć - powiedziała, podnosząc się z podłogi. Porwał ją w ramiona z taką siłą, jakby nie widział jej od miesięcy. Gdy zaczął odpinać guziki jej bluzki od góry, ona zrobiła to samo od dołu i spotkali się w połowie drogi. Marco obrócił ją tyłem do siebie i oparł o biurko. W gorączkowym pośpiechu nawet nie zauważyli, ze strącili z blatu pudełko ze zdjęciami. Fotografie z szelestem rozsypały się po podłodze.

Po krótkiej chwili mięśnie Marka rozluźniły się gwałtownie. Opadł na Sophie, przyciskając ją całym swoim ciężarem do biurka. Obydwoje ciężko dyszeli. W końcu Marco podniósł głowę.

- Dobrze się czujesz? - wydyszał prosto do jej ucha.

- Nie - westchnęła.

- Nie?

Sophie poruszyła się lekko i Marco natychmiast wypuścił ją z uścisku.

- Przepraszam - powiedział, stając za jej plecami. - Czasami, gdy wracam do domu, pragnę cię tak bardzo, że...

- Czuję się fantastycznie - przerwała mu.

- Co?

- Czuję się fantastycznie - powtórzyła. - Absolutnie wspaniale. Nawet nie próbuj mnie przepraszać.

Poczuła jego rękę na swoim ramieniu. Marco porwał ją w objęcia i kuśtykając, zaniósł do sypialni. Tam położył ją na łóżku, sam ułożył się obok niej i nakrył ich obydwoje kołdrą. Sophie, zadowolona, usnęła w jego ramionach.

Gdy się obudziła po krótkiej drzemce, uświadomiła sobie z rozbawieniem, że prawie nie rozmawiali, nie licząc kilku pośpiesznie zamienionych słów.

- Czy samolot Adamsonów odleciał punktualnie? - zapytała, przesuwając ręką po jego piersi.

- Tak. Potem pojechałem do Purdue i pracowałem przez resztę dnia.

- Zazdroszczę im.

- Czego? Myślisz o małej? Tak, to fantastyczne dziecko.

Czuła nuta w jego głosie boleśnie ukłuła Sophie. Zawsze, gdy Marco mówił o dzieciach, jego głos łagodniał i brzmiał miękko. Byłby wspaniałym ojcem, pomyślała.

- Kitty jest urocza, ale nie to miałam na myśli - westchnęła. - Zazdroszczę Adamsonom wolności. To musi być coś wspaniałego podróżować do nowych miejsc, spotykać nowych łudzi, mieszkać w różnych strefach klimatycznych i poznawać rozmaite zwyczaje.

- Nie jest to tak fantastyczne, jak się wydaje na pierwszy rzut oka - mruknął Marco.

- Ha. A teraz jadą na Hawaje. Hawaje! Dla dziewczyny, która na palcach jednej ręki może wyliczyć wszystkie podróże poza granice własnego stanu, to najbardziej ekscytująca rzecz na świecie!

- Znienawidziłabyś takie życie, gdybyś musiała je prowadzić - powiedział Marco. - Tak bardzo tęskniłabyś za rodziną, że oddałabyś wszystko, byłe tylko móc wrócić do domu.

Sophie naraz zdała sobie sprawę, dlaczego Marco przyjmuje postawę obronną. To były argumenty, £a pomocą których usprawiedliwiał się przed sobą, gdy ją opuścił.

- Tobie takie życie odpowiadało. Dlaczego z£ mną miałoby być inaczej?

- Bo byłoby.

- Aha, rozumiem - mruknęła zgryźliwie.

- Nic nie rozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkim wsparciem jest dla ciebie rodzina i jak dobrze człowiek się czuje, żyjąc w otoczeniu bliskich osób - Więc dlaczego ty stąd wyjechałeś?

Na to Marco nic nie mógł odpowiedzieć. Przez chwilę milczał, a potem uniósł się na łokciu i mruknął:

- Czasami za dużo gadasz.

- Chcesz zmienić temat? - uśmiechnęła się słodko Sophie.

- Mhm.

Położył dłoń na jej brzuchu, a potem przesunął ją niżej i zaczął gładzić wewnętrzną stronę uda Sophie.

- Ten temat podoba mi się o wiele bardziej - stwierdził.

Sophie zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Mnie też.

Gdy minęła kolejna godzina, w brzuchu Marka rozległo się głośne burczenie.

- Oho - zaśmiała się Sophie. - Zdaje się, że zaniedbaliśmy niektóre potrzeby ciała.

- Tak, ale zaspokoiliśmy te najważniejsze - zaśmiał się Marco, podnosząc się z łóżka i nakładając spodnie.

Sophie też wstała i narzuciła na siebie jego koszulkę, która sięgała jej prawie do kolan. Marco objął ją ramieniem i razem poszli do kuchni. Poczucie bliskości, jakie pojawiło się między nimi, sprawiło, że łzy napłynęły do oczu Sophie. Marco jednak niczego nie zauważył. Przy drzwiach gościnnej sypialni zatrzymał się i pociągnął ją za rękę.

- Co za bałagan. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem?

Sophie tylko się roześmiała, ale gdy Marco chciał podejść do biurka, pociągnęła go za rękę.

- Zostaw to. Posprzątam później. Teraz chodźmy coś zjeść.

Ale było już za późno. Marco pochylił się nad fotografiami i zaczął je przeglądać. Sophie wiedziała, co zobaczył na tych zdjęciach: siebie sprzed lat. Kiedyś zawsze nosiła przy sobie aparat fotograficzny i robiła zdjęcia przy każdej okazji. Tylko one jej pozostały, gdy Marco wyjechał.

Po dłuższej chwili podniósł głowę.

- Zachowałaś wszystkie te zdjęcia? - zapytał ze zdziwieniem.

W milczeniu skinęła głową. Nigdy nie potrafiła się zdobyć na to, by je wyrzucić, chociaż pilnowała, żeby Kirk ich nie zobaczył; nie zasłużył sobie na to, by go tak ranić.

- Dlaczego? - zapytał cicho Marco. Sophie wzruszyła ramionami.

- Dawały mi złudzenie bliskości, gdy nie widziałam cię przez dłuższy czas.

Wyjęła pudełko z jego rąk i zamknęła pokrywkę. Odwróciła się, chcąc znów postawić je na biurku, ale Marco stanął tuż przed nią.

- Ja nie potrzebowałem zdjęć - powiedział, obejmując ją. - Gdy chciałem cię zobaczyć, po prostu wyobrażałem sobie twoją twarz. Robiłem to nawet wtedy, kiedy nie chciałem o tobie myśleć. Wiesz, kiedyś pewna kobieta rzuciła we mnie kryształowym wazonem, bo nazwałem ją „Sophie” podczas... - Zamilkł, zmieszany. - No cóż, w każdym razie nie była z tego powodu szczęśliwa.

- Przykro mi - mruknęła Sophie, wysuwając się z jego ramion. - Mam nadzieję, że trafiła celnie.

Poczuła się zraniona. Wiedziała, że w życiu Marka przez te wszystkie lata były inne kobiety. Merry Adamson mówiła o nich bez ogródek. Ale aż do tej pory nie wydawały się jej rzeczywiste.

- Sophie, ja...

Wyciągnęła w jego stronę rozpostartą dłoń.

- Przestań! Nic nie mów. Dałeś mi jasno do zrozumienia, że nic nas nie wiąże. Obydwoje byliśmy wolni.

Obróciła się na pięcie i poszła do drzwi.

- Idę podgrzać coś na kolację - rzuciła z furią.

W kuchni zajęła się nakrywaniem do stołu. W chwilę później Marco dołączył do niej. Ani słowem nie wrócił do poprzedniej rozmowy. Podczas kolacji prawie nie rozmawiali, zamienili jedynie kilka zdawkowych, uprzejmych słów. Marco pomógł jej posprzątać ze stołu i włożyć naczynia do zmywarki. Uderzyło ją, że zawsze pomagał w kuchni, nigdy nie oczekiwał, że ona będzie go obsługiwać. W gruncie rzeczy często działo się odwrotnie. Marco był niezłym kucharzem i czasami przyrządzał kolację przed jej powrotem z pracy.

Zatrzymała na nim wzrok. Sięgał właśnie na półkę po kieliszki do wina. Nawet ze ścierką przewieszoną przez ramię był nieopisanie męski. Miał na sobie szorty w kolorze khaki. Przestała już zauważać jego pokryte bliznami kolano.

Naraz do oczu napłynęły jej łzy. Odwróciła się szybko, by je ukryć. Czasami miała ochotę go udusić, ale przecież go kochała. Kochała go przez całe swoje życie. Jak mogłaby się go wyrzec?

Odpowiedź jednak była prosta. Musiała to zrobić.

Wiedziała, że pewnego dnia on znów odejdzie, a wtedy ona pożegna go z uśmiechem, choćby serce jej miało pęknąć. Weszła w ten związek z otwartymi oczami i wiedziała, czego może oczekiwać. Była pewna, że Marco przestanie mówić o małżeństwie, gdy jego noga stanie się w miarę sprawna i uświadomi sobie, że nie musi spędzać całego życia w Chicago. Sophie nie wierzyła, by podróże już na zawsze miały się stać dla niego zamkniętym rozdziałem życia.

Pozwalał jej na uniki, godził się z jej rezerwą, aż do chwili gdy zgasili światło i ułożyli się do snu. Jednak tutaj, w łóżku, nie zamierzał pozwolić się zignorować.

Wyciągnął dłoń, wziął ją za rękę i poczuł, jak dotyk jej drobnych palców rozluźnia obręcz zaciśniętą wokół jego serca. Nie chciał jej ranić. Każde z nich w ciągu ostatnich lat przemierzało swoją drogę i Marco doszedł do wniosku, że już czas stawić temu czoło.

- Jaki był twój mąż? - zapytał i poczuł, że Sophie zesztywniała.

- Łagodny. Delikatny. Rozważny. A dlaczego pytasz?

- Po prostu jestem ciekaw. - Wzruszył ramionami. - Mówiłaś, że to małżeństwo trwało około roku?

- Szesnaście miesięcy, jeden tydzień i dwa dni. Marco poczuł się wstrząśnięty tą precyzją. Sophie nie okazywała po sobie tego, by zbyt wiele myślała o innych mężczyznach, nawet o mężu. Nie podobało mu się to, chociaż wiedział, że to idiotyczne.

- Mówiłaś, że był farmerem - podsunął.

- Zamierzał prowadzić farmę - sprostowała. - Przez pewien czas po ślubie pracował tutaj, w Chicago.

- Kochałaś go?

Usiadła i spojrzała na niego tak, jakby się zastanawiała, czy się nie przesłyszała, a potem wyskoczyła z łóżka tak szybko, że nie zdążył jej zatrzymać.

- Po co ci te pytania? - zawołała z furią, jakiej Marco jeszcze u niej nie widział. - Czego właściwie chcesz się dowiedzieć? Ciekaw jesteś, czy Kirk był jedynym mężczyzną w moim życiu oprócz ciebie? Czy był dobrym kochankiem? Czy go kochałam? - Zamilkła i wzięła głęboki oddech. - Dobrze, proszę bardzo. Tak, Kirk był moim jedynym kochankiem oprócz ciebie. Za pierwszym razem rozpłakałam się, a on nie wiedział, dlaczego. Myślał, że sprawił mi ból. Aleja płakałam dlatego, że on nie był tobą, bo zawsze sobie wyobrażałam, że ty będziesz jedynym mężczyzną, który...

- Sophie...

Ona jednak nie przerywała.

- Tak, był dobrym kochankiem. Jak dla mnie wystarczająco dobrym, choć nie przeżywałam z nim nawet w przybliżeniu tego, co z tobą.

W kącikach jej oczu zebrały się łzy. Po chwili zaczęły spływać po policzkach.

- A czy go kochałam? - ciągnęła. - Tak, w pewien sposób. Ale nie tak, jak ciebie.

Marco wyciągnął do niej ramiona, ale odepchnęła go.

- Czy to cię uszczęśliwia? To, że moje małżeństwo składało się z trzech osób, a jedną z nich byłeś ty? Czy możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się czuję winna z tego powodu? Wyszłam za wspaniałego, opiekuńczego mężczyznę, którego nie kochałam, i mój mąż zmarł, nie wiedząc o tym, że to nie on był panem mojego serca!

Marco znów wyciągnął ręce i przyciągnął ją do siebie, chociaż się wyrywała, głośno szlochając. Utulił ją w ramionach i kołysał jak dziecko. Gdy trochę się uspokoiła, pociągnął ją na łóżko i posadził sobie na kolanach.

- Gdzieś w głębi duszy zawsze przypuszczałem, że gdy wrócę do domu, będziesz na mnie czekała - powiedział z trudem. Wyznania nie przychodziły mu łatwo. - Byłem głupim egoistą, myliłem się i nie mam prawa do zazdrości. Ale jestem zazdrosny.

Sophie westchnęła z rozdzierającym smutkiem.

- Gdybyś wiedział, ile nocy spędziłam, żałując, że te ramiona, które mnie obejmują, nie są twoje...

Marco nie płakał już od wielu lat, nawet wtedy, gdy leżał w szpitalu i groziła mu amputacja nogi. Teraz jednak poczuł ściskanie w gardle. Mocniej objął Sophie i pocałował ją w czoło.

- Tak mi przykro, kochanie.

- Kirk oświadczył mi się w walentynki, w rok po skończeniu college'u. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Przyjaźniliśmy się od pierwszego roku i od czasu do czasu spotykaliśmy się po zajęciach. - Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu w oczy. - Aleja wciąż czekałam na ciebie. Nie miałam od ciebie żadnych wiadomości od czasu, gdy... od tamtego dnia, gdy się kochaliśmy, ale nadal byłam przekonana, że kiedyś po mnie wrócisz. - Potrząsnęła głową, zdumiona własną naiwnością, i mówiła dalej: - Gdy Kirk zaproponował mi małżeństwo, byłam bardzo zaskoczona. Od jakiegoś czasu krążył wokół tego tematu, ale nigdy mu niczego nie obiecywałam. Gdy jednak usłyszałam jego propozycję, poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Uświadomiłam sobie, że marnuję życie, czekając na mężczyznę, który prawdopodobnie ani razu o mnie nie pomyślał od chwili, gdy widzieliśmy się po raz ostatni, i że to może być moja jedyna szansa na szczęście.

- Myślałem o tobie - powiedział Marco cicho. - Nic, co powiem, nie może zmienić przeszłości, ale gdy myślałem o ułożeniu sobie życia, oczami duszy zawsze widziałem wtedy ciebie.

- Ale ja o tym nie wiedziałam - stwierdziła Sophie.

- Dlatego po tygodniu opłakiwania swoich marzeń zgodziłam się za niego wyjść. Wzięliśmy ślub w maju. - Zsunęła się z kolan Marka, podeszła do komody i bezmyślnie zaczęła obracać w palcach grzebień w srebrnej oprawce. Gdy znów stanęła twarzą do niego, oczy miała pociemniałe, pełne rozpaczy. - Pewnego dnia, gdy wróciłam do domu, Kirk siedział w kuchni. Od razu poczułam, że stało się coś bardzo złego. Przyjaźniliśmy się przecież od sześciu lat. Nie potrafił niczego przede mną ukryć.

Marco wyciągnął rękę. Po chwili wahania Sophie podeszła bliżej, ujęła ją i usiadła na łóżku obok niego.

- Wkrótce po ślubie Kirk zaczął odczuwać bóle w plecach. Myślałam, że to minie, ale okazało się, że było coraz gorzej. Nic mi nie mówił, bo nie chciał mnie martwić. W końcu, gdy ból stawał się nie do zniesienia, poszedł do lekarza. Spodziewał się, że to jakieś problemy z kręgosłupem, że wypadł mu dysk albo coś w tym rodzaju i że wystarczy nastawienie wraz z serią masaży... ale okazało się, że to rak. Były już przerzuty. Miał wielki guz w podbrzuszu, który powodował bóle pleców. Również i w innych miejscach...

Głos Sophie brzmiał spokojnie i rzeczowo. Marco uświadomił sobie, że tę część opowieści musiała powtarzać już wielokrotnie w przeszłości.

- Rozpoczął leczenie, ale lekarze nie robili mu zbyt wielkich nadziei. W najlepszym wypadku pozostało mu kilka lat. Następnej jesieni, na początku października, zachorował na grypę i to był początek końca. W trzy tygodnie później zmarł.

Marco odchrząknął. Nie miał pojęcia, co powiedzieć;

I chciał ulżyć cierpieniu Sophie, ale czuł się zupełnie bezradny.

- Do niedawna żałowałam, że nie umarłam razem z nim.

Marco poczuł się wstrząśnięty. Uścisnął jej palce i powiedział cicho:

- Cieszę się, że tak się nie stało. I przykro mi, że Kirk zmarł.

Po raz pierwszy wymienił imię jej męża. Dotychczas unikał myślenia o nim, ale już dłużej nie mógł tego robić. Sophie powierzyła mu swój największy ból, najbardziej mroczne wspomnienia, i od tej pory te wspomnienia należały również i do niego.

Usiadła mu na kolanach i zarzuciła ramiona na szyję.

- Kochaj mnie - szepnęła. - Potrzebuję cię.

Objął ją mocno i przytulił. Chciał jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha, ale wyczuwał, że Sophie potrzebuje czasu, by uporządkować kłębiące się w niej uczucia, by się przekonać, że jest żywa, że on również jest żywy i że to, co istnieje między nimi, jest prawdziwe. Jutro, pomyślał. Powiem jej o tym jutro.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Marco zaprosił Sophie na kolację.

Przystanęła na schodkach przed jego domem i spojrzała na zegarek. Umówili się na szóstą, ale przyszła o kilka minut za wcześnie.

Wygrzebała z torebki klucz, który Marco dał jej przy pierwszej wizycie, i weszła do środka.

Marco nie włożył zbyt wiele wysiłku w urządzenie tego mieszkania. Stała tu tylko skórzana kanapa, dwa stoliki z mosiądzu i szkła oraz lampa. W kuchni Sophie znalazła jedynie stół i dwa taborety.

Marco nigdy nie powiedział tego wprost, ale Sophie wiedziała, że nie przywiązywał wagi do urządzania tego miejsca, bo spodziewał się, że nie pozostanie tu długo. Robił wszystko, co było w jego mocy, by Sophie zgodziła się jak najszybciej wyjść za niego.

Znajoma obręcz zacisnęła się wokół jej serca. Przez ostatnich kilka tygodni Marco prowokował, błagał, przekonywał i wysuwał wciąż nowe argumenty przemawiające za ich małżeństwem. Sophie zaczęła się przyłapywać na nadziei, że ich związek może się okazać trwały. Marco na każdym kroku okazywał jej swoją troskę i uczucie, opiekował się nią, i Sophie powoli zaczynała wierzyć w jego miłość. Nie powiedział, że ją kocha, ale wiedziała, że takie wyznanie nie przyjdzie mu łatwo. Przez wiele lat wiódł życie samotnika, a poza tym nigdy nie robił niczego bez uprzedniego dokładnego przemyślenia.

Czy jej nadzieje były zbyt wielkie? Wolała zachować ostrożność.

Ostatniej nocy Marco był czuły i delikatny. Sophie wciąż jeszcze była rozbita wewnętrznie po zwierzeniach na temat Kirka, ale współczucie Marka złagodziło jej ból. Gdy po południu zadzwonił i zaprosił ją na kolację, w pierwszej chwili chciała zaproponować, by raczej zostali w domu. Nie miała jednak siły gotować; Marco chyba też nie.

Poszła do łazienki, umyła ręce i twarz i uczesała się. Przyszła tu prosto z pracy i czuła się nieco nieświeżo, ale nie miała już czasu, żeby wpaść do domu. Przechodząc korytarzem, zauważyła, że drzwi do gościnnej sypialni są uchylone. Wiedziała, że Marco używa tego pokoju jako gabinetu. Zaledwie przed tygodniem kupił na aukcji lśniące mahoniowe biurko. Weszła do środka, by jeszcze raz popatrzeć na ów mebel.

Jej uwagę przyciągnęło jednak coś innego. Całą podłogę pokrywały podarte strzępy papieru. Niektóre kawałki były zmięte w kulę, inne tylko przedarte na pół. Cóż to mogło być? Uklękła i z uśmiechem zaczęła zgarniać papiery na jeden stos. W jej mieszkaniu Marco bardzo dbał o porządek; rozbawiło ją to, że u siebie był takim bałaganiarzem. Mimowolnie zerknęła na kilka trzymanych w ręku kartek i jej uśmiech przygasł.

„Nazwisko: Marco C. Esposito... dr... Uniwersytet Stanforda... proszę wypełnić wszystkie części kwestionariusza...”

Spojrzała na inny kawałek papieru.

„Badania aktywności sejsmicznej... Universidad de Buenos Aires… wyprawa geologiczna do Egiptu... Royal Melbourne Institute of Technology... trzymiesięczny kontrakt. .. rekonstrukcja i interpretacja historii jeziora... ekspedycja częściowo finansowana z funduszy Uniwersytetu w Edynburgu...”

Co to, do diabła, jest... ?

Naraz zrozumiała i z wrażenia przestała oddychać. Czuła się tak, jakby na jej piersiach leżał stukilogramowy głaz. Powoli obróciła głowę i rozejrzała się po pokoju.

Otaczały ją marzenia Marka... marzenia, w których nie było dla niej miejsca. Dziesiątki wypełnionych ankiet i kwestionariuszy dla kandydatów na członków ekspedycji geologicznych prowadzonych daleko od domu... Wszystkie rubryki wypełnione były równymi, drukowanymi literami. Było tu wszystko, od nazw szkół, do których Marco uczęszczał, aż po przebieg dotychczasowej pracy. Jedynie rubryki dotyczące stanu zdrowia fizycznego były puste, wyróżniając się tym na tle pozostałych.

Niedowierzanie i odrętwienie Sophie przeszły w dojmujący ból. A więc przez cały czas, gdy trwał ich romans, Marco marzył o wyrwaniu się z Chicago i o powrocie do dawnego życia. Ona zaś była dla niego tylko środkiem do odciągnięcia uwagi od ograniczeń, jakie nakładała na niego niesprawna noga. Śmietnik w pokoju świadczył o cierpieniu, które Marco starannie przed nią ukrywał. Nie chciał się dzielić z nią swoimi najgłębszymi uczuciami, jakby to, co ich łączyło, nie było dla niego zbyt istotne. I przypuszczała, że taka właśnie jest prawda. Marco nigdy nie wpadał w złość. Kilkakrotnie widziała, jak powściągał emocje i chował je przed nią w jakimś tajemnym zakamarku duszy, zasłaniając się przykrywką uwodzicielskiego uroku. Zamykał się przed nią po to, by móc w spokoju robić swoje, tak jak przez całe życie.

W pokoju było ciepło, ale Sophie poczuła przejmujący chłód. Objęła kolana ramionami i siedziała na podłodze, kołysząc się bezmyślnie w przód i w tył. Była tak wstrząśnięta, że nie zdawała sobie sprawy, że czeka na przynoszące ulgę łzy, które jednak nie chciały popłynąć.

Rozpromieniony Marco otworzył drzwi, trzymając jedną rękę za plecami. Sophie uwielbiała te czekoladki i był pewien, że to pudełko spodoba jej się szczególnie. W końcu odebrał zamówiony pierścionek. Przygotowania do niezapomnianego wieczoru zajęły mu cały dzień. Pierścionek ukryty był w pudełku z czekoladkami; w drugiej ręce Marco trzymał torbę ze świecami i szampanem oraz bukiet kwiatów, który właśnie odebrał z kwiaciarni. Czekanie miało się wreszcie skończyć. Tego wieczoru zamierzał oficjalnie oświadczyć się Sophie, powiedzieć, że ją kocha i wyznaczyć datę ślubu.

Nie było jej w salonie ani w kuchni. Marco zmarszczy! brwi. Położył torbę na podłodze i poszedł dalej. Może postanowiła na chwilę się położyć. Rankiem wyglądała na zmęczoną i wyczerpaną. Przez cały dzień martwił się o nią.

Gdy przechodził obok gabinetu, jakiś dźwięk przyciągnął jego uwagę. Zwolnił, a potem zatrzymał się, ogarnięty niedobrym przeczuciem. Drzwi były uchylone. Zwykle je zamykał. Nacisnął klamkę i wszedł.

Sophie siedziała skulona na podłodze, a obok niej stał kosz na śmieci.

- Co ty tutaj robisz? - zapytał zaskoczony Marco. Nie odpowiedziała.

- Te drzwi były zamknięte - ciągnął Marco, czując, jak wzbiera w nim złość. - Czego tu szukałaś?

Podniosła głowę i napotkała jego spojrzenie. Oczy miała szkliste, bez wyrazu.

- Przepraszam - powiedziała cichym, bezbarwnym głosem. - Drzwi były otwarte. Chciałam posprzątać...

Potrząsnęła głową, jakby zapomniała, co chciała powiedzieć. Powoli, ostrożnie, niczym staruszka, wstała i podeszła do drzwi. Z jej spódnicy osunęło się na podłogę kilka skrawków papieru.

Marco stał w progu jak skamieniały. A więc widziała te ankiety, które wypełniał, a potem darł na strzępy podczas pierwszych dni spędzonych w tym mieszkaniu. Co jej się stało? Dlaczego tak się zachowuje?

- Sophie?

- Idę do domu - odpowiedziała ze znużeniem. - Proszę, przepuść mnie.

- Nigdzie cienie puszczę, dopóki mi nie wyjaśnisz, co sobie pomyślałaś - rzekł Marco z pozornym spokojem, choć w jego duszy szalała panika.

Sophie na krótką chwilę przymknęła oczy, a gdy znów je otworzyła, Marco ujrzał w nich porażającą bezradność.

- Myślę, że znowu okazałam się głupia i naiwna.

- Dlaczego?

- Bo powinnam się niektórych rzeczy nauczyć już parę lat temu, gdy wyjechałeś.

- Przecież teraz nigdzie nie wyjeżdżam.

- Za to ja wyjeżdżam - powiedziała Sophie, biorąc głęboki oddech. - Nie chcę, żebyś traktował mnie jak zabawkę, która pozwala ci na chwilę zapomnieć, że już nie możesz podróżować. Zasługuję na coś więcej.

- Nie możesz wyjechać! - wykrzyknął Marco z desperacją. - Nie jesteś dla mnie zabawką! To, co się dzieje między nami, jest dla mnie bardzo ważne! Nie rozumiesz tego? Moje życie, to życie, jakie wiodłem wcześniej, już nie istnieje. Nigdy już nie będę mógł wyjechać. Przez resztę swoich dni będę siedział za biurkiem!

- A ja pozwalam ci o tym na chwilę zapomnieć.

- To nieprawda!

- Nie? - zapytała, wskazując ręką pomięte papiery. - W takim razie co to jest? Czy możesz mi spojrzeć w oczy i szczerze powiedzieć, że wróciłbyś tutaj, do mnie, gdyby nie ten wypadek?

Cisza w pokoju przedłużała się. Oczy Sophie stawały się coraz bardziej matowe i nieprzeniknione. Marco nie był w stanie skłamać. Dopóki nie wrócił do domu, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje Sophie.

- To nie ma znaczenia, dlaczego wróciłem - powiedział w końcu. - Jestem tutaj i zamierzam tu pozostać. Weźmiemy ślub i stworzymy rodzinę.

Sophie jednak potrząsnęła przecząco głową.

- Nie, Marco.

- Musisz się zgodzić - nalegał, poruszony jej stanowczością. Nie mógł jej teraz stracić! - Jesteś jedyną kobietą na świecie, którą wyobrażam sobie jako matkę moich dzieci!

Sophie wyraźnie skurczyła się. Marco miał ochotę ją objąć, ale widział, że ona resztkami sił zachowuje spokój.

- Marco, ty nie jesteś typem ojca rodziny - powiedziała cicho. - Nie ma sensu się oszukiwać, że jest inaczej.

Pochyliła głowę i coś w wyrazie jej twarzy powiedziało Markowi, że nie ma sensu teraz jej przekonywać. Sophie odgrodziła się murem od wszelkich argumentów.

Powoli odsunął się od drzwi. Sophie natychmiast wybiegła z pokoju. Usłyszał trzaśniecie drzwi wejściowych, a potem warkot silnika.

Jak bardzo się myliła! Przez cały czas zdawał sobie sprawę z jej rezerwy, ale od kilku tygodni ten mur zaczął się kruszyć. Dopiero teraz, poniewczasie, Marco zrozumiał, jak cenny dar otrzymał. Kiedyś bardzo ją zranił. Teraz dostał jeszcze jedną szansę, ale zamiast prosić, próbował żądać.

Brał, brał, przez cały czas brał od niej i prawie nic nie dawał w zamian. Nie powiedział jej nawet, że ją kocha. A gdyby spróbował zrobić to teraz, na pewno by mu nie uwierzyła.

Gdy tak stał w progu i patrzył na zaścielające podłogę skrawki papieru, dotarło do niego, że to, czego pragnie, nie znajduje się gdzieś na drugim końcu świata. To coś przez cały czas czekało na niego tutaj, w Chicago, on zaś był zbyt głupi, by to w porę zrozumieć.

Na przemian chodził po pokoju i siadał przez resztę wieczoru. Wiedział, że powinien dać Sophie trochę czasu. Nie było sensu jechać do niej jeszcze tego samego dnia.

Spał źle i bardzo krótko. Gdy się rozwidniło, szybko wziął prysznic i ubrał się, nie zawracając sobie głowy śniadaniem. Miał nadzieję, że jeśli się pośpieszy, to uda mu się zastać Sophie w domu jeszcze przed wyjściem do pracy.

W drodze do jej mieszkania nastrój zaczął mu się poprawiać. Powie jej, że ją kocha. Będzie musiała go wysłuchać. Wytłumaczy, że wypełniał te wszystkie ankiety kilka tygodni temu, wkrótce po powrocie do domu, zanim jeszcze sobie uświadomił, że wszystko, czego pragnie, znajduje się tutaj. Nie miał zamiaru tracić już ani jednego dnia. Chciał zaraz rozpocząć życie z kobietą, którą kochał.

Nie było jej w domu.

Poczuł głębokie rozczarowanie, ale nie wpadł w panikę. Wiedział, że Sophie czasami, wychodziła do pracy wcześniej. Jeśli spała równie źle jak on, to zapewne tak właśnie zrobiła, pomyślał i pojechał do centrum.

Ale tu również czekała go niespodzianka. Sophie nie było w pracy.

- Przykro mi - powiedziała uprzejma kobieta z przypiętą do piersi plakietką z imieniem „Josephina”. - Sophie wzięła kilka tygodni urlopu. Czy mogę jej coś przekazać?

Nie, Josephina nie mogła nic przekazać Sophie. Marco wsiadł do samochodu i znów skierował się na północny zachód. W myślach miał zamęt. Gdzie ona się podziewa? Przecież nie mogła tak po prostu wyjechać, bez uprzedzenia.

Jej matka nie miała o niczym pojęcia. Nikt z rodziny nie wiedział, co się stało z Sophie, ale gdy usłyszeli o jej zniknięciu, wszyscy bardzo się zmartwili. Do poczucia winy Marka dołączyły się dodatkowe wyrzuty sumienia.

Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wrócić do domu.

O ósmej wieczorem zadzwonił telefon. Marco przez cały dzień miał nadzieję, że Sophie w końcu się odezwie. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do aparatu.

Ale to nie była Sophie, tylko jej siostra, Vee. Marco słuchał w odrętwieniu, jak Vee wyjaśniała mu chaotycznie, urywanymi zdaniami, że Sophie zadzwoniła do rodziny i prosiła, by przekazali mu, że jest cała i zdrowa, nic jej się nie stało, ale zastrzegła, że nie mogą powiedzieć mu, gdzie ona jest.

W milczeniu odłożył słuchawkę. Odkąd pamiętał, Sophie zawsze czekała na niego, kochała go, po prostu była, gdy jej potrzebował. Ta pewność zachwiała się po raz pierwszy, gdy usłyszał ojej małżeństwie, ale nawet wtedy wątpliwości szybko minęły. Wystarczyło, że wziął ją w ramiona i wszystko wróciło do normy.

A teraz Sophie zniknęła z jego świata i wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Wisconsin było ładniejsze latem niż jesienią, gdy bywała tu poprzednio. Domek stał wśród drzew, na brzegu jeziora. Sophie jednak była zupełnie ślepa na uroki otoczenia.

Wiedziała, że pewnego dnia ból stanie się mniejszy. Gdy choć na chwilę przestawała to sobie powtarzać, natychmiast ogarniała ją pokusa, by wypłynąć na środek jeziora i już nie wrócić. Ale jej życie już raz legło w gruzach i przetrwała to, ból zaś z czasem minął. Choć każda myśl o Marku sprawiała, że chciało jej się wyć z rozpaczy, choć nie czuła się tak podle nawet po śmierci Kirka, była pewna, że przetrwa i to.

Myśli o Marku nie opuszczały jej w dzień ani w nocy. Tysiące drobiazgów wciąż przypominały jej o nim. Wystarczył widok nietypowej grupy skał, jakieś zdanie usłyszane w telewizji, szerokie ramiona przypadkowo ujrzanego mężczyzny. Śnił jej się po nocach. Czasami w tych snach był czuły, czasami odpychał ją z gniewem. Zawsze budziła się na poduszce mokrej od łez, z opuchniętymi oczami.

Minęło sześć tygodni. Lipiec minął i nadszedł sierpień. Sophie dzwoniła do rodziny w każdą niedzielę. W domu wszystko było w porządku, wszyscy za nią tęsknili i prosili, by wróciła. I wszyscy starannie unikali najmniejszej wzmianki o Marku czy o czymkolwiek, co miało z nim jakiś związek.

Pewnego dnia zadzwonił telefon. Sophie uniosła głowę znad czytanej książki i ze zdumieniem spojrzała na aparat. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że powinna podnieść słuchawkę.

Kto mógł do niej dzwonić tak wcześnie rano? Nie znała nikogo w okolicy. Rodzina telefonowała rzadko, a jeśli już, to zawsze wieczorem. Poczuła niepokój. Czyżby w domu stało się coś złego?

Podbiegła do telefonu i podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Halo, Sophie? - zapytał nieśmiały, drżący głos, którego nie rozpoznała. - Mówi Dora Esposito.

- Pani Esposito! - zdumiała się Sophie. - Skąd pani ma mój numer?

Usłyszała wahanie na drugim końcu linii.

- Ja... hm... przepisałam go z notesu twojej mamy - wyznała Dora.

Sophie nie wiedziała, co odpowiedzieć.

- Och. Czy z mamą stało się coś złego? - zapytała, owładnięta nagłym lękiem.

- Nie, nie! - zawołała pośpiesznie Dora. - W twojej rodzinie wszystko jest w porządku.

- Cieszę się - odrzekła Sophie z ulgą. - A co u pani słychać?

- Sophie... Nie lubię wtrącać się w sprawy moich dzieci... mam nadzieję, że o tym wiesz.

- Oczywiście - odrzekła Sophie. A więc chodziło o Marka. Znów przeszyło ją ostrze bólu.

- Marco... nie czuje się dobrze.

- Czy jest chory? Co mu się stało? - zawołała Sophie z przerażeniem.

- Nie chce mi powiedzieć - odrzekła pani Esposito.

- Przestał jeść. Wygląda tak, jakby od dnia twojego wyjazdu nie przespał ani godziny. Kochanie, nie wiem, co między wami zaszło, ale błagam cię, przyjedź do domu i porozmawiaj z nim. Z nikim innym nie chce rozmawiać.

- Sophie usłyszała stłumiony szloch. - Nie mogę przecież tak siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak on umiera! - dodała Dora.

Tego samego popołudnia Sophie zaparkowała samochód przed domem Marka i przez chwilę siedziała nieruchomo.

Na myśl, że Marco umiera, ogarnęła ją panika. Dopiero w połowie drogi do Elmwood Park uświadomiła sobie, że pani Esposito chyba nie miała tego na myśli dosłownie, ona jednak nie zamierzała ryzykować. Straciła już jednego bliskiego mężczyznę i nie mogła dopuścić do utraty drugiego. Nawet jeśli on już jej nie chciał, mimo wszystko musiała spróbować.

Powoli wyszła z samochodu i stanęła przed drzwiami. Nikt nie odpowiedział na dzwonek. Sophie wygrzebała z torebki klucz i weszła do środka.

Uderzył ją panujący we wnętrzu domu mrok. Żaluzje były opuszczone. Dopiero po chwili jej oczy przywykły do ciemności i wówczas stanęła jak wryta.

Mieszkanie przypominało spelunkę. Podłoga była zaścielona starymi gazetami, puszkami po napojach i piwie oraz plastikowymi kubkami. Przy drzwiach szafy ujrzała czarną walizkę pełną jakichś podartych papierów. Afgański kobierzec, którym zwykle przykryta była kanapa, leżał zmięty pośrodku podłogi.

Kuchnia pełna była pudełek po pizzy, kartonów po mleku i pustych puszek. W otwartej zmywarce leżały sterty brudnych naczyń z zaschniętymi resztkami jedzenia. Z kranu miarowo kapała woda.

Sophie ostrożnie przestąpiła nad papierowym talerzem z połówką nadgniłego jabłka.

- Czego tu szukasz?

Gwałtownie uniosła głowę. Marco stał w korytarzyku wiodącym do sypialni, ubrany tylko w stare spodnie od dresu z obciętymi nogawkami. Nawet w mroku korytarza widać było, że dawno się nie golił. Wyglądał żałośnie, a jednak serce Sophie na jego widok zaczęło bić jak oszalałe. Patrzyli na siebie w milczeniu. Bez względu na podszepty dumy, bez względu na konwencje dotyczące związków, wiedziała, że to jest mężczyzna, którego pragnie.

Przy nikim innym nie czuła się tak jak przy nim. Wiedziała, że gotowa jest przyjąć wszelkie okruchy z jego życia, jakie on zechce jej dać. Był prawie dwudziesty pierwszy wiek, ona jednak gotowa była podtrzymywać płomień domowego ogniska dla tego mężczyzny i cierpliwie czekać, aż on wróci do domu. Bo bez niego była niczym.

Czy to była naprawdę ona, czy też tylko wyobrażenie stworzone przez jego rozpacz?

Patrzył na nią, rozpaczliwie pragnąc, by okazała się prawdziwa. Nie odpowiedziała na jego pytanie, tylko nogą odsunęła gazety na bok.

- Wróciłaś - powiedział zdumiony.

- Wróciłam - odpowiedziała cichym, miękkim głosem. Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego policzka. - Schudłeś - dodała.

- Nie miałem ochoty na jedzenie - odrzekł z trudem. - Gdzie byłaś?

Przez jej twarz przebiegł dziwny grymas.

- W domku nad jeziorem, w Wisconsin. To dobre miejsce, żeby pewne sprawy przemyśleć. Już tam kiedyś jeździłam.

Domyślał się, kiedy to było - zapewne po śmierci jej męża. Miał ochotę wziąć ją w ramiona, ale brakowało mu odwagi. Sophie znowu zaczęła coś mówić. Zmusił się, żeby słuchać.

- Twoja mama do mnie zadzwoniła.

Serce ścisnęło się w jego piersi boleśnie. Więc tylko dlatego przyjechała?

- Nie chciałem nikogo martwić - mruknął i to była prawda. Był tak załamany zniknięciem Sophie, że po prostu zamknął się w domu, wszedł w stan psychicznej hibernacji i zapomniał o całym świecie.

- Pytałeś mnie, co tu robię - powiedziała Sophie, podnosząc na niego wzrok. - Przyjechałam, żeby ci powiedzieć, że chcę być z tobą, bo bez ciebie nie czuję, że żyję. Nie obchodzi mnie, jak długo zostaniesz przy mnie, godzinę czy dzień. Zawsze będę na ciebie czekać. Nie musisz się ze mną żenić. Możesz mnie mieć za darmo. Jeśli nadal tego chcesz - dokończyła niepewnie.

Dobry Boże!? Czy tego chciał! Poczuł się upokorzony. Sophie kochała go od tak dawna, a on nie potrafił docenić jej uczucia. To był cud, że jeszcze ją cokolwiek obchodził. Poczuł przypływ euforii. Zamierzał przez resztę życia czcić ją jak boginię, cenić jak najdroższy skarb.

Powoli ujął jej dłonie, splatając palce z jej palcami. Poczuł, że Sophie się rozluźnia.

- Oczywiście, że cię chcę - powiedział. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. - Uniósł jej dłonie do ust i ucałował. - Czy tak właśnie ty się czułaś, gdy ja wyjechałem?

Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, o czym mówi.

- Jak?

- Jakby życie straciło wszelki sens. Jakby nie było już ważne, czy następnego dnia wzejdzie słońce albo czy ziemia przestanie się obracać.

Jej oczy napełniły się łzami.

- Tak - przyznała.

- Nie chcę cię za darmo - powiedział. - Gdy wyjechałaś, coś we mnie umarło. Kocham cię. Chcę, żebyś do mnie wróciła, ale teraz założę ci na palec obrączkę i obiecasz mi, że nigdy więcej mnie nie opuścisz.

Sophie pociągnęła nosem i uśmiechnęła się.

- Te słowa brzmią bardzo zabawnie w twoich ustach.

- Ja ci obiecam to samo. Po tym wypadku wydawało mi się, że moje życie się skończyło. Tak się skupiłem na tym, co tracę, że przeoczyłem coś znacznie ważniejszego. - Pochylił głowę i dodał: - Sam nie wiem, dlaczego tak długo nie potrafiłem przyznać, jak ważna dla mnie jesteś. Co za idiotyzm!

Sophie objęła jego głowę dłońmi.

- Nie, to nie idiotyzm. Gdy kochasz, nie możesz kontrolować wszystkiego, co dzieje się w twoim świecie. Musisz zaufać drugiej osobie. Nie byłeś na to gotowy. Nie musisz przede mną udawać. - Uśmiechnęła się blado. - Nie będę cię zmuszać do niczego, czego sam nie zechcesz mi dać.

Marco położył dłoń na jej ustach.

- I kto teraz gada głupstwa? Sophie, proszę, wróć do mnie. Wyjdź za mnie. Będziemy razem, aż obydwoje zestarzejemy się i posiwiejemy. Tak jak nasi rodzice.

W jej oczach odbiło się zdumienie. Przez długą chwilę milczała.

- Powiedz coś - poprosił Marco. - Bo zaczynam się denerwować.

- Ja...

- Kocham cię - powtórzył. - Będę ci to musiał mówić jeszcze wiele razy, żeby zrekompensować zbyt długie milczenie. Czy wyjdziesz za mnie?

Powoli skinęła głową.

- Tak, wyjdę za ciebie - szepnęła, zarzucając mu ręce na szyję. - Och, tak!

Marco uniósł ją w ramionach i ruszył przez pokój. Sophie jednak zaczęła się wyrywać.

- O, nie! Nie położysz mnie chyba na niczym w tym mieszkaniu! Pierwsza rzecz, jaką zajmiemy się jutro, to sprzątanie!

- Dobrze - zaśmiał się. - Ale kto mówi o leżeniu? Zaśmiała się, obejmując go za szyję.

EPILOG

W trzy tygodnie później Sophie odrzuciła welon z twarzy i obydwoje przemknęli przez tłum gości weselnych do limuzyny, która czekała za drzwiami sali bankietowej. Marco otworzył drzwiczki i wepchnął do środka Sophie oraz kilkanaście metrów białego trenu.

- Szybko! - zaśmiał się. Brat Sophie, Stef ano, napalił silnik i ruszył, pozostawiając z tyłu tłum złożony z rodziny i przyjaciół.

Marco przysunął się do Sophie i objął ją wpół. Skrzywiła się, myśląc o pomiętej sukience. Marco na niej siedział, a poza tym chyba tren sukni przytrzasnęły drzwiczki. Zaraz jednak wzruszyła ramionami. A, co tam! W końcu ta sukienka nie będzie jej już więcej potrzebna.

- O czym myślisz? - zapytał Marco. Sophie uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Próbuję zapamiętać każdą chwilę dzisiejszego dnia. Nie chciałabym zapomnieć nawet najdrobniejszego szczegółu.

- Skoro już mowa o zapominaniu - rzekł Marco z dziwną troską w głosie - kochanie, nie chciałbym być wścibski, ale czy od czasu, gdy stąd wyjechałaś, miałaś okres? Bo wiem, że nie miałaś go od przyjazdu, i...

Sophie podniosła dłoń do ust.

- Och, mój Boże! Zupełnie o tym nie pomyślałam.

- Po prostu miałaś za dużo problemów na głowie _ rzekł Marco, czule ujmując ją pod brodę. - To znaczy, że nie?

- Nie - przyznała i zastanowiła się przez chwilę. - Ale przecież byliśmy ostrożni...

- Oprócz pierwszej nocy - przypomniał jej. - No i jeszcze wtedy, gdy rozsypaliśmy zdjęcia...

- Ale to było już parę miesięcy temu!

- Wierz mi, nie mogę się już doczekać chwili, gdy wreszcie będę mógł spalić te prezerwatywy.

- Jeśli się nie mylisz, to nie będziemy ich potrzebować przez dłuższy czas - zachichotała Sophie.

- W każdym razie do następnej wiosny - uzupełnił Marco.

- Ostatnio było mi czasami niedobrze - przyznała Sophie. - Myślałam, że to stres przed ślubem.

Marco objął ją mocniej i przyłożył czoło do jej czoła.

- Czy wiesz, jaki jestem szczęśliwy? Uśmiechnęła się lekko. Marco dobrze się czuł w roli wykładowcy i z radością wyczekiwał jesiennego semestru. Ona zaś zachęcała go, by poszukał możliwości wyjazdu na kontrakt. Nawet jeśli nie mógł już brać udziału w wyprawach badawczych, to były przecież jeszcze inne sposoby, by zaspokoić jego potrzebę podróżowania.

Ale nie podjęli jeszcze żadnych decyzji. W podróż poślubną wybierali się na Hawaje. Zamierzali odwiedzić po drodze Jareda i Merry, a potem wrócić tutaj, do mieszkania Sophie. Marco przeniósł już tam resztę swoich rzeczy. Siostry Sophie obiecały posprzątać mieszkanie i przynieść tu wszystkie ślubne prezenty, żeby państwo młodzi mogli je rozpakować po powrocie.

Ale jeśli Sophie spodziewała się dziecka, w takim razie potrzebowali większego mieszkania. Dziecko! Sophie dopiero teraz uświadomiła sobie, co to oznacza.

- Och, Marco - szepnęła. - Nasze dziecko...

- Wiem - odrzekł. - To nie do wiary! Coś, co stworzyliśmy razem. Nasz syn.

- Albo córka. - mruknęła Sophie zaczepnie i po chwili spojrzała na męża z namysłem: - A pamiętasz naszą rozmowę o bliźniętach?

Marco zastygł.

- Wydaje mi się, że na razie jedno dziecko by nam wystarczyło. Ale... - wzruszył ramionami i w jego oczach pojawił się błysk. - Będziemy musieli jakoś sobie poradzić z tym, co dostaniemy.

Pochylił głowę i pocałował ją.

- Hej, wy tam! - zawołał Stef ano przez ramię. - Zdaje się, że już kiedyś przerwałem wam taką scenę!

Zaśmiali się obydwoje. Marco wyciągnął rękę i poklepał brata Sophie po głowie, a potem z trzaskiem zamknął szklaną przegrodę oddzielającą ich od przedniej części samochodu.

- Niech się przyzwyczaja - mruknął i znów chwycił Sophie w ramiona.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
476 Winston Anne Marie Spotkanie po latach
0476 Winston Anne Marie Spotkanie po latach
Spotkanie po latach
03 Spotkanie po latach
Spotkanie po latach
Spotkanie po latach Graham Lynne(1)
0092 Graham Lynne Spotkanie po latach
Nigro Deborah M Spotkanie po latach
509 Anne Marie Winston Ogłoszenie matrymonialne
Anne Marie Winston Ogłoszenie matrymonialne
Graham Lynne Spotkanie po latach
Graham Lynne Spotkanie po latach
Sean Williams, Shane Dix Nowa era Jedi 17 Heretyk mocy III Spotkanie po latach
spotkanie po latach
Piękny Nieznajomy Czyli Spotkanie Po Latach(1)

więcej podobnych podstron