MICHAEL GERBER
Barry Trotter i niepotrzebna kontynuacja
(tak, znowu on)
PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER
Wydawnictwo MAG Warszawa 2006
Tytuł oryginału: Barry Trotter and the Unnecessary Seąuel
Copyright © 2003 by Michael Gerber
Copyright for the Polish translation © 2006 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce: © Douglas Carrel
Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57
www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl
ISBN 83-7480-011-9 Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax (0-22) 813 47 43
e-mail: kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl
Dla Kate,
która umie poznać
coś zabawnego, kiedy to przeczyta,
dla wszystkich Trottermaniaków, domagających się kolejnej części...
...i oczywiście dla CIEBIE*
(Ale tylko, jeśli kupiłeś tę książkę).
DO VfiAŻlMGo CZIIE1KIK4
Książka ta zawiera niezwykle dosłowne opisy seksu, często bez śladu gry wstępnej. Przesadnie szczery, obsesyjnie szczegółowy- i zupełnie niepotrzebny język seksualny -a także wykresy - sprawiają, że absolutnie nie nadaje się dla wrażliwych czytelników.
W istocie jedynie drobna grupka zboczeńców o spoconych dłoniach, których kręci wyobrażanie sobie ukochanych bohaterów dzieciństwa „robiących to" na wszelkie możliwe sposoby z najmniej prawdopodobnych powodów, powinna kupić tę książkę. Dobrze wiecie, do kogo mówię.
Wydawca
Korektę tej książki przeprowadzili niewidomi. Od 1961 roku Fundacja Edypa pomaga brytyjskim niedowidzącym zdobywać pracę we wszystkich dziedzinach
przygotowania rękopisów. Kupując książki redagowane przez niewidomych, dajesz świadectwo swojej wrażliwości.
ROZDZIAŁ 1
Barry Trotter miał co roku nieodmiennie okropne urodziny. Gdy osiągnął szacowny wiek trzydziestu ośmiu lat, stało się to dla niego perwersyjnym powodem do dumy, podobnie jak odjechane ciuchy, gdy był nastolatkiem, i bezlitosny sarkazm po dwudziestce.
-Chciałbyś dostać prezent, chłopcze? - mawiał złowieszczo jego wuj Vermon. — Co powiesz na to, że cię nie zabiję? Podoba ci się taki prezent?
Jasne, to Barry śmiał się ostatni - ale nie da się upokorzyć, doprowadzić do obłędu i w końcu ukrzyżować wspo-
mnień.
Owszem, obecnie sytuacja poprawiła się, ale zaledwie odrobinę. Mógł liczyć na to, że dostanie kolejny skrzypiący hydrant od Lonalda Gwizzleya, swego kumpla o psim móżdżku. Odziany w kombinezon ochronny listonosz przyniesie garść wybitnie zabójczych słodyczy od Ferda i kolejną morderczą niespodziankę od Jorgego. Jego ojciec chrzestny Sknerus Blech przyśle mu kartkę urodzinową,
wewnątrz której Barry nie znajdzie pieniędzy, lecz prośbę o nie. Dostanie też coś niewiarygodnie przydatnego i potwornie nudnego od swej żony, Herbiny Gringor. Co wymyśli w tym roku? Ostatnie aluzje wskazywały na samo-czyszczący wok. Odkąd mieli dzieci, nie mógł już nawet liczyć na rozbierany telegram.
— Trzydzieści osiem z głowy, zostało jeszcze tylko parę upierdliwych setek - mruknął Barry, wyłączając swój komputer w Ministerstwie Magiczności, w którym pracował jako asystent zastępcy podwicesekretarza do spraw stosunków gumolskich.
Wcześniej tego dnia, jak zwykle marnując czas, wpisał „trzydzieści osiem" do wyszukiwarki czarodziejskiej Abra. org. „Według Nostradamusa numer ten symbolizuje mało znanego piątego konia Apokalipsy, Nudę".
Z tego, co Barry zauważył, rodzina zapomniała na śmierć
0 jego święcie. Herbina była (by użyć jej ulubionego określenia) „zajęta własnym życiem". W tej chwili oznaczało to pisanie stałego kącika porad „Hajda do Herbiny" dla „Wróżbity Codziennego". Proponowała w nim najróżniejsze magiczne zastosowania dla przedmiotów gumolskich. „Jeśli eliksir wymaga użycia końskiego kopyta, zamiast tego można skorzystać ze sklepowej żelatyny!". We wtorki
1 czwartki szybowała pięć minut do Oxfordu, gdzie uczyła rzucać czary gorylicę imieniem Audrey. Stanowiło to część badań do jej doktoratu z kryptozoologii*. A w wolnych chwilach — w większość weekendów, wieczorami,
* W świecie czarodziejów uczenie goryla magii jest niemal równie nielegalne, jak rozszczepienie czasu na siedemnaście różnych
8
w wannie — tłumaczyła księgę podstawowych zaklęć na język Skontklikash. Gdy dodamy do tego ciągłe pilnowanie i wychowywanie dzieci, Nigela (11) i Fiony (3), każdy normalny człowiek jej odpuści.
Ale Barry nie był normalny i Herbina dobrze o tym wiedziała. Każde kolejne urodziny męża stanowiły istne pole minowe niewypowiedzianych oczekiwań — a jeśli go nie zadowoliła, potrafił uciec się nawet do odmówienia jej seksu. Każdego trzydziestego pierwszego lipca dolewała mu do porannej kawy parę kropel doroślanki, by nieco go uspokoić. Zadrżała na myśl, jak zachowywałby się „czysty". Czarowanie męża uważano za nieetyczne - miało to coś wspólnego z wolną wolą — lecz życie z Barrym Trotterem wymagało drastycznych środków. Poza tym atak wściekłości potężnego czarodzieja mógł wstrząsnąć całym ekosystemem. Każde małżeństwo gra wedle własnych reguł, a Herbina w imię trzeźwości i wyższego dobra dołączała do nich parę okazjonalnych wykroczeń i naruszeń prawa.
Gdy przypomniała sobie o urodzinach męża, minęła już czwarta. Do jego powrotu pozostało zaledwie półtorej
wymiarów i jednoczesne popełnienie w nich wszystkich przestępstw. Częściowo to Barry sprawił, że dawna chodząca doskonałość Gringor zeszła na złą drogę, lecz oczywiście zawsze jej najważniejszą cechę stanowiła ciekawość. Barry musiał zresztą przyznać, że gorylica uczy się oszałamiająco szybko. Po zaledwie sześciu miesiącach Audrey opanowała kilkanaście najgroźniejszych zaklęć znanych magom. W efekcie nikt nie zaczepiał jej kota Ale-jaja (choć często mówiono, że to kretyńskie imię — za jej plecami).
godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół.
Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza.
Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki.
Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową.
* Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów".
10
godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół.
Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza.
Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki.
Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową.
* Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów".
10
- Powiedz Ferdowi, żeby następnym razem przysłał Pryszczatkę — poleciła, wyrzucając Pergola na zewnątrz sprawnym forhendem*.
Wraz z wybiciem piątej w niewielkim domu Trotterów zebrało się kilkanaście pospiesznie wezwanych osób. Był tam Lon, jak zwykle pozostający pod opieką siostry Genny. Pergol przekazał wyrazy żalu Ferda i Jorgego — bliźniacy zajmowali się właśnie na zlecenie NATO wysadzaniem w powietrze małego, pogodnego kraiku. Zjawił się natomiast lord Vielokont.
- Dzięki, Terry - mruknęła Herbina, witając w drzwiach władcę Ciemniaków. — Barry się ucieszy. Wiemy jak rzadko podróżujesz.
- Byłem akurat w okolicy, zamykałem niedochodowy sierociniec - odparł Vielokont. - Wiesz, czasem warto odetchnąć chwilę i po prostu cieszyć się życiem.
Herbina uśmiechnęła się słabo. Vielokont z każdym kolejnym zarobionym funtem, dolarem, drachmą czy złotym stawał się coraz bogatszy i coraz bardziej dziwaczał. Mieszkał w luksusowym apartamencie Ogrodów Nerona, luksusowego hotelu-kasyna w Hogsbiede, mieście grzechu świata czarodziejów. Vielokont był nieoficjalnym burmistrzem Hogsbiede i jego faktycznym panem i władcą**.
* Gwizzleyowie nie mieli szczęścia do sów. Poprzednią, wyjątkowo upierdliwą sówkę zwaną Piczka (skrót od Piczka-zasad-niczka) Lon zjadł na obiad wkrótce po rym, jak przeszczepiono mu psi móżdżek.
** Hogsbiede to pozłacane bagno, paskudna dziura żyjąca z pobłażania najgorszym aspektom magicznej natury. Czarodzieje
11
Vielokont, niegdyś zawsze nieskazitelnie ubrany w czarną tunikę obwieszoną fałszywymi medalami, obecnie krążył po świecie w pudełkach po chusteczkach zamiast butów. Jeśli zechciał wyhodować sobie półmetrowe paznokcie i założyć maskę chirurgiczną, kto mógł go powstrzymać? Należała do niego większa część miasta i nim usunięto go ze stanowiska ministra finansów, zdołał ogłosić Hogsbiede terytorium autonomicznym, by nie podlegać ekstradycji. Lecz wszystkie zgromadzone gumolskie pieniądze ściągnęły na niego klątwę: klątwę sprawiającą, że nigdy nie słyszał słowa „nie". Do tego stopnia zabnegaciał, że nie zadawał sobie nawet trudu mówienia ze sztucznym, niemieckim akcentem.
Zapewne zaskoczy Cię, Drogi Czytelniku, obecność Tego, Który Śmierdzi na urodzinowym przyjęciu Barryego
uwielbiają hazard, toteż kasyna zarabiały krocie — pod warunkiem, że wystrzegały się jasnowidzów (na przykład pani Tralala, nauczycielka Wróżbicia z Hokpoku, była przy stołach ruletki medea non grata). Co do rozkoszy cielesnych, sztuczki znane magicznym prostytutkom wystarczyły, by przeciętny klient połknął język. Magiczne prostytutki, bez wyjątku licencjonowane inkuby i sukkuby, podlegały ścisłym przepisom i nadzorowi departamentu ministerstwa (którym kierował Tvardy Krotch). Miały niezwykle potężny związek zawodowy i w razie konieczności gotowe były do skorzystania z opcji Lizystraty. W istocie w 1612 roku strajk wszystkich goblińskich krupierów niemal zdusił Hogsbiede w jego ohydnym zarodku po tym, jak do protestów dołączył cały przemysł erotyczny. To trafiło czarodziejów w najczulszy punkt i musieli dojść do porozumienia.
12
Trottera. Zdziwiłbyś się jednak, jak bardzo ciągłe próby zabicia kogoś przypominają — tak, powiem to wprost! — romans. Barry uważał go za uroczego łotra, handlarza, który miast niedziałających leków, mostów i kolumn Merlina sprzedawał fałszywe łzy feniksa. (Istniała nawet niezwykle natrętna reklamowa piosenka, przesycona potężną ciemniacką magią: „Łamie cię, boliłlChcialbyś swawolić?/ Kup Płynny Ogień/i bierz na zdrowie!").
Vielokont zawsze przynosił jakiś drobiazg dla dzieci. Tym razem był to jednoręki bandyta, magicznie podłączony do mennicy Stanów Zjednoczonych.
- Traf do młodych, a zyskasz klientów na całe życie — powtarzał często.
Wszyscy zebrali się w holu, nasłuchując kroków Barry'ego za drzwiami. Nosił siedmiomilowe martensy, więc mógł się zjawić w każdej chwili.
Herbina odwróciła się do Vielokonta i zagadnęła go, próbując zapomnieć o osobliwym zapachu roztaczanym przez lorda.
- Jak minęła podróż?
- Świetnie, świetnie.
Vielokont mocno ryzykował, opuszczając Hogsbiede — prócz nieuniknionych zaległości podatkowych i magicznych piramid finansowych Gumole chcieli go wsadzić także za oszustwo internetowe dotyczące mitycznych funduszy zablokowanych w Nigerii. Pamiętajmy jednak, że gdyby mirra naprawdę się kiedyś rozlała, zawsze mógł się rozkro-plić i dosłownie przeciec im między palcami.
Vielokont roześmiał się i wskazał ręką. Rudowłosa Fiona, bardzo magiczna jak na swój wiek, lewitowała w powietrze
13
klocki z runami i posyłała je w stronę starszego brata Nige-la, próbującego rozkręcić jednorękiego bandytę.
— Au! — wrzasnął Nigel, dostawszy prosto w oko. Drugi klocek trafił go tuż nad uchem. — Fi, przestań!
Podniecony odgłosami konfliktu Lon rozszczekał się gorączkowo w łazience. Przyjście na koktajl oznaczało u niego skosztowanie wody z toalety.
— Ciii, Lon, spokój - upomniała starszego brata Gen-ny* Gwizzley. Wciąż niezamężna (Barry zawsze podejrzewał, że wpłynął na to jej bliski kontakt z bazyliszka), opiekowała się Łonem, karmiła i wyprowadzała na codzienne spacery.
Roześmiana Fiona zaczęła szybciej wystrzeliwać w stronę brata klocki. Nigel postanowił zatem zwrócić się do najwyższej instancji.
— Mamo! Powiedz jej, żeby przestała.
— Natychmiast przestańcie się bić.
Herbina skinęła palcem i posadziła kwitującą tacę z eliksirami na stoliku. W kącie kilka prezentów dostało się jakimś sposobem do szafki z alkoholami i chichocząc, rozpakowywało się nawzajem.
— Wcale się nie bijemy, ona rzuca we mnie klockami. Różnica jest subtelna, ale jak sadzę, dość znacząca — poskarżył się Nigel.
Równie wygadany jak jego siostra magiczna, za miesiąc miał zacząć naukę w Szkole Magii i Czarów-Marów Hok-pok. Wyglądał dokładnie jak jego ojciec w tym wieku, tyle
* Skrót od Genitalia, niezbyt fortunnego nazwiska panieńskiego jej matki.
14
że nie miał słynnego pytakrzyka. Pozbawiony systemu wczesnego ostrzegania Nigel nieustannie obrywał od życia. Vielokont postanowił go pocieszyć.
- Chodź tu, Nigel — rzekł, sięgając do kieszeni. Pogrzebał w niej chwilę. - Chcę ci dać... - sprawdził co trzyma w dłoni - kłaczek. Jest bardzo... - Vielokont urwał, szukając odpowiednio atrakcyjnego i handlowego określenia — ...bardzo magiczny i czarujący.
- Nie, dziękuję, „wujku" Terry. — Nigel utrzymywał stosowny dystans. — Mam już dość różnych magicznych rzeczy.
Spojrzał na zdecydowanie oldskulowy scyzoryk Vie-lokonta, pamiątkę po teutońskim przebraniu. Wyglądał paskudnie ostro, a na końcu rękojeści miał czaszkę. Czasem nie trzeba pytakrzyka, by się zorientować, skąd wieje wiatr.
Lecz lord Ciemniaków niełatwo się zniechęcał. Cały czas
grzebał w kieszeni.
- Nie, naprawdę mam coś super. Stary bilet do kina? Kawałek papieru, na którym napisano — rozłożył go — „panuj nad światem"?
Nigel, zbyt uprzejmy, by powiedzieć dorosłemu, żeby się odpieprzył, próbował zmienić temat.
- Hej, mamo, mógłbym dostać czerwone szkła kontaktowe?
Nagle Lon wybiegł z łazienki i zawył.
- Lonaldzie, cii — upomniała Genny.
Lon podbiegł do drzwi. Przez otwór w głowie przewlókł proporczyk z napisem „Wszystkiego najlepszego, Barry". Na schodach rozległy się kroki, potem usłyszeli stuknięcie różdżki w zamek i do środka wszedł gospodarz.
15
— Niespodzianka! — krzyknęli wszyscy. Barry rzeczywiście się ich nie spodziewał. Uśmiechnął się szeroko.
Jak przystało dorosłemu, Barry nie zebrał zbyt wielu prezentów, lecz te, które dostał, pochodziły wprost z serca. Lon i Genny zamówili dla niego subskrypcję „Łapy precz", najpopularniejszego angielskiego tygodnika ąuitkitowego. Vielo-kont podarował mu magiczny grzebień zagęszczający włosy.
— Widzisz? Działa. — Potrząsnął długimi, tłustymi strąkami.
Włosy Barry'ego były równie potargane jak zawsze, tyle że wyraźnie rzadsze. Chyba że urosła mu głowa, co jednak nie miało sensu (choćby dlatego że jego stary, domowej roboty kask z puszkami piwa wciąż pasował idealnie).
Fiona — oczywiście za pośrednictwem Herbiny - dała mu żółtą, flanelową pidżamę w fioletowe księżyce i gwiazdy. (Pedalska z nutką debilizmu*, pomyślał Barry, ale i tak się uśmiechnął).
Od Nigela dostał tajnoszpiloskop, urządzenie pozwalające rozpoznawać podstępnych obgadywaczy.
— Bardzo użyteczne - rzekł i syn rozpromienił się (sam wybrał prezent — czy też ściślej biorąc, powiedział mamie, co ma wyczarować z magicznego katalogu).
— Lepiej nie zanoś tego do pracy - poradziła Herbina. -Cały dzień będzie piszczał. Podoba ci się gadopaska?
* Czy też, bardziej politycznie poprawne „ten strój praktykuje alternatywny styl życia i jest inteligentny inaczej".
16
Barry miał dość rozsądku, by odpowiedzieć jak należy.
- O tak, jest super... Co to właściwie jest?
- Pomyślałam, że przyda ci się do rozmów telefonicznych —wyj aśniła żona. —To niewielka opaska, którą zakładasz na język, o tak. - Naciągnęła ją na palce i wepchnęła do ust.
- Ohyda, Herb - mruknęła Genny.
- Tak naprawdę nie zamierzałam tego zrobić — wyjaśniła pospiesznie Herbina. (Tak naprawdę to zamierzała — należała do tych ludzi, którzy podjadają innym z talerzy). — Ga-dopaska pozwala ci odpowiadać w języku, w którym ktoś do ciebie mówi. A prawdziwy prezent dostaniesz później — szepnęła i cmoknęła go w policzek.
Nigel dosłyszał.
- Ohyda — mruknął zniesmaczony do głębi.
- Hyda! — przedrzeźniała go siostra.
- Ale w jaki sposób rozumiesz, co do ciebie mówią? -spytała Genny.
- Nie zastanawiałam się nad tym - przyznała z lekką irytacją Herbina. - Może produkują też nauszniki?
Podejrzewała, że Genny wciąż ma do niej pretensje za to, że odbiła jej Barry'ego. O tak, Barry był kiedyś całkiem niezłą partią, choć teraz trudno było w to uwierzyć. Właśnie się drapał.
- Barry, nie przy gościach. - Herbina westchnęła.
- To moje urodziny i mogę robić, co mi się żywnie spodoba - odparł Barry. Obejrzał uważnie swą czapeczkę. -Czemu na tych czapkach są portrety Mao?
Po torcie (ozdobionym napisem Gratulacje z powodu przejścia na emeryturę) Herbina zaproponowała, by przenieść imprezę do ogrodu.
17
- Wieczór jest taki piękny — rzuciła radośnie.
Jak dotąd mieli sporo szczęścia, ale pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy Lon zanadto się podnieci i popuści na dywan.
Barry przeprosił ich na chwilę i poszedł do kuchni -w pobliżu Vielokonta zawsze bolała go blizna. Pomagała na to wyłącznie aspiryna miesiączkowa Herbiny, i przy okazji zapobiegała też wzdęciom.
Właśnie popijał parę tabletek, stojąc przy zlewie, gdy jego uwagę przykuł ruch za oknem.
- Herbino, ta cholerna smarkula znów tu jest!
- Och, daj jej spokój, Barry — odparła Herbina. — Widziałam ją w college'u. Wszyscy nazywają ją kłamczuchą.
Do pracy w szkole potrzebna była bardzo gruba skóra -wszędzie roiło się od wymiotujących pierwszoklasistów, pomylonych amerykańskich turystów i zadziornych kilkulat-ków, przeżywających niezwykle skomplikowane przygody w wielowymiarowych, miltonowskich kosmosach.
Barry nie dał się przekonać.
- Hej, ty, brudasko, wynocha stąd! - zawołał do drobnej jasnowłosej dziewczyny, ubranej dość porządnie, lecz dziwnie nieudomowionej. - I zabierz ze sobą swoją fretkę...
- To nie jest fretka, palancie! - odkrzyknęła. - To ucieleśnienie mojego prawdziwego ja w zwierzęcej postaci!
- Zatem twoje prawdziwe ja sra w naszym ogrodzie -odparował Barry.
Dziewczyna pokazała mu język i wgramoliła się na wysoki mur.
- Co za sąsiedztwo - mruknął Barry. - I jeszcze czarownica dwie ulice stąd...
18
Wzmiankowana czarownica została ugotowana i zjedzona przez dzieci. Na szczęście jej polisa ubezpieczeniowa uwzględniała „złośliwe spożycie przez nieletnich".
- Znaleźli dzieci, które to zrobiły - poinformowała go Herbina. - Pochodziły z rozbitej rodziny - dodała znacząco, jakby to wszystko tłumaczyło.
Goście wynieśli sobie krzesła na trawnik. Barry minął po drodze wiekowego forda ganglię Gwizzleyów, którego starsi bracia oddali Genny*. Wsunął rękę przez otwarte okno -miało zachęcić złodziei, jak dotąd bez powodzenia - i nacisnął dopalacz nieprawdopodobieństwa. Wciąż był zepsuty.
- Lon, pamiętasz, jak wlecieliśmy tą kupą złomu w Od-tylną Osikę? - Barry'emu zwilgotniały oczy; był maniakiem wspomnień. — Nie mogłem siedzieć przez tydzień.
-Tak - odparł z roztargnieniem Lon, obwąchując na czworakach drzewo.
— Słyszałam mnóstwo dobrego o nowych dragonettach -oznajmiła ni stąd, ni zowąd Herbina.
Barry nie odpowiedział. Jego żona ciągle gadała o najmodniejszych magicznych samochodach. „Potrzebuję go ze względów bezpieczeństwa", powtarzała, lecz Barry podejrzewał, że chodziło raczej o to, że Penelopa Blagga ma już taki model. Penelopa zarobiła kupę forsy, sprzedając nieruchomości w innych wymiarach.
* Po tym, jak chłopcy rozbili się nim w Zabronionym Lesie, magiczny samochód przez dziesięć lat krążył po puszczy, żywiąc się tym co upolował. Pewnego dnia spotkał porzuconą młodą vectrę i spłodził z nią stadko motocykli. Ponieważ musiał płacić alimenty, wrócił do pracy u Gwizzleyów.
19
— Lon, nie siusiaj na trawnik - upomniała brata Gen-ny. - To szkodzi trawie.
— A Gumole z sąsiedztwa wezwą gliny — dodał Barry. Niegdyś lud magiczny ukrywał się, teraz żył otwarcie
pośród Gumoli i zwykle stosunki sąsiedzkie pozostawały wysoce poprawne. Istniały jednak granice; jedną z nich niewątpliwie stanowiłoby obnażenie przez Łona pewnych części ciała.
Ustawili swoje krzesła.
— Idź, usiądź obok wujka Terry'ego - poleciła Nigelowi Herbina.
— Pokaleczy mi głowę — wyszeptał Nigel.
— Daj spokój — odparła matka. — Wujek Terry cię lubi. -Tak, jasne. Spójrz, przyniósł nawet przenośną wypa-
larkę.
Istotnie, nad krzesłem unosiła się strużka dymu. Pochylony Vielokont wypalał pracowicie w poręczy napis „Vielo .
Herbina machnęła lekceważąco ręką.
— To tylko taki żart. Wiesz, że wujek ma osobliwe poczucie humoru.
-Ale mamo...
— Żadnych ale, urazisz jego uczucia - ucięła Herbina. Nigel usiadł ciężko i z ponurą miną pociągnął łyk
ohydnego napoju z korzenia tannisu (który miał dodać mu mocy magicznej). Lon okrążył go trzy razy i w końcu ułożył się na ziemi obok chłopca. Fiona uważnie oglądała znaleziony w trawie stary lizak, wyraźnie zamierzając wsunąć go do ust.
— Paskudztwo — rzuciła Herbina. — Odłóż to.
20
- Ja chcę skudztwo! - krzyknęła z oburzeniem Fiona i rąbek spódnicy matki zaczął dymić.
- Ktoś chce iść wcześniej do łóżka? - zagroziła Herbina. Dym rozpłynął się bez śladu.
Barry tymczasem zniknął w domu. Teraz wrócił, niosąc dziecięcą tablicę. Napisał coś na niej, postawił obok siebie i przekrzywił tak, by celowała w niebo.
- „Dam się wysondować za żarcie" — przeczytał Vielo-
kont.
- Tato chce zostać uprowadzony przez obcych - wyjaśnił
mu Nigel.
- Bardzo przepraszam - rzekł lord Ciemniaków. - Ponieważ napis stoi między nami, nie chciałbym, żeby doszło do pomyłki. Dorysował strzałkę skierowaną we właściwą stronę. - Nie znoszę tych małych sukinsynów - dodał. -Nic im nie mogę sprzedać.
- Kiedy postanowiłeś dać się uprowadzić, Barry? - spytała Genny.
- Po tym, jak wywalili mnie z Hokpoku.
Jego książka Barry Trotter i bezczelna parodia, napisana, gdy pracował jako szef public relations Hokpoku, istotnie zrobiła szkole sporą reklamę. Tyle że wyjątkowo złą
reklamę.
- Pamiętasz, o co spytał Nigel, kiedy powiedziałeś nam o swoich planach dotyczących uprowadzenia? - wtrąciła Herbina. — „Czy można na tym zarobić?".
Wszyscy roześmiali się z tak niezwykłej bystrości dziecka - prócz Nigela, który szczerze się nad tym zastanawiał.
- Z radością przyjęłam perspektywę pozbycia się Barry'ego z domu - ciągnęła Herbina. — Wystarczyły dwa
21
tygodnie i mieszkanie wyglądało, jakby cierpiało na ciężki przypadek epilepsji.
— Owszem, zaproponowała, że zrobi mi kanapki na drogę. Szkoda, że ich nie potrzebowałem - mruknął ponuro Barry. - Nie chcieli mnie zabrać.
Pełna nadziei niedoszła ofiara uprowadzenia przez tydzień siadywała na trawniku przed domem ze spakowaną torbą oraz zapasem niezbędnych do przetrwania czekoladek i puszek piwa.
— Nie porywają magów - oznajmiła Herbina. — Widać nie jesteśmy dla nich dość dobrzy.
— Cholerni kosmici i ich cholerne uprzedzenia! - Barry pociągnął gniewny łyk jasnego jajajeża i uniósł pięść. - Nigdy się nie poddamy!
— A próbowałeś ich podejść? - podpowiedziała Genny. To miało sens. Barry wytarł szybko tablicę i napisał:
„Proszę, NIE uprowadzajcie mnie".
— Sprytne - mruknął Vielokont.
Zazwyczaj nie dawało się stwierdzić, czy lord Ciemniaków z kogoś żartuje, czy też mówi poważnie. Może dlatego nie ma zbyt wielu przyjaciół, pomyślał Barry.
— Jeśli tym razem mnie nie zabiorą, urżnę się w trupa, znajdę latający talerz i obrzygam go.
— To zrozumiałe — odparł Vielokont.
-W każdym razie cieszę się, że Barry znów ma pracę - wtrąciła Herbina. - Bycie uprowadzanym to hobby, nie zawód.
— Jak dobrze, że mamy ministerstwo - dodała Genny. -Bez urazy. — Zerknęła na lorda Vielokonta.
22
- Nic się nie stało - odrzekł. - Ministerstwo Magiczno-ści to dobro konieczne.
- Gdybyś był dzisiaj u mnie, zmieniłbyś zdanie. -W głosie Barry'ego zadźwięczała gorycz.
- Czemu? Co kazali ci zrobić? - zainteresował się Vie-
lokont.
Zapadał zmierzch.
- Pieprzone, nudne ostrzeżenia publiczne.
Kiedy Barry Trotter przemawiał, Gumole słuchali. Dziś jego przemowa była krótka: „Nie rzucajcie nielegalnych zaklęć". Od kilku lat ciemniaccy magowie dostarczali Gumolom czarno rynkowe zaklęcia, tak zwane „tshary", spełniające wszelkie życzenia, od znalezienia partnera po naprawę pojazdu mechanicznego. Problem w tym, że zaklęcia te przepisywano tak wiele razy z pomazanych pergaminów pełnych archaicznych słów, iż roiło się w nich od błędów. I tak, czar miłosny wycelowany w dziewczynę z sąsiedztwa mógł zamiast tego trafić starszego brata, a inkantcja zwiększająca wzrost, zamiast dodać człowiekowi parę centymetrów, zmniejszała odrobinę całą resztę
świata.
- Co dokładnie dziś mówiłeś? — W głosie Genny wciąż pobrzmiewała nutka uwielbienia dla bohatera. — Pamiętasz
jeszcze?
- Boże, w życiu nie zdołam zapomnieć - odparł Barry. — Trzysta powtórzeń „Możesz je czytać, zbierać, wymieniać - byle nie wymawiać. Tshary bywają śmiertelnie groźne" - wyrecytował, patrząc tępo przed siebie. - Za plecami miałem ścianę pełną monitorów. Odtwarzali na nich
23
zapętlony filmik przedstawiający jakiegoś biednego dzieciaka, któremu chochlik wydłubywał oczy.
- Okropieństwo. - Genny wstała i się przeciągnęła. -No, ludziska, będziemy już znikać. Lon zawsze budzi mnie o świcie.
- Dzięki, że przyszłaś, Genny - odparł Barry. - I dzięki, że pozwoliłaś nam zabrać w przyszłym miesiącu Łona do szkoły na zjazd.
- Nie ma sprawy. Z pewnością mu się spodoba, a mnie przyda się odrobina wytchnienia. Opieka nad zdziecinniałym pół człowiekiem, pół psem bywa naprawdę męcząca.
- Rozumiem to lepiej, niż przypuszczasz - mruknęła Herbina. Barry szturchnął ją mocno.
Gdy Genny i Lon wyszli, odwrócił się do Vielokonta.
- Przyjedziesz na zjazd?
Lord Ciemniaków roześmiał się.
- Oczywiście, że nie. Nie chodziłem do twojej klasy.
- Owszem, ale tyle razy próbowałeś nas zabić... Jeśli ktokolwiek zasłużył sobie na tytuł honorowego ucznia, to z pewnością ty — oznajmiła Herbina.
-Ja skończyłem szkołę cztery lata później, a jednak pozwolili mi przyjechać — przypomniał Barry.
- Ale ja nie jestem wielkim Barrym Trotterem.
- Ja też nie. - Barry parsknął. — Te książki to kupa bzdur. Zresztą sam o tym wiesz.
- Zawsze wyprzedzałeś mnie o krok - odparł Vielokont. Jak na mistrza zła, naprawdę umiał świetnie przegrywać. -A skoro już mowa o książkach - dodał - mam dla ciebie propozycję. Chciałbym, żebyś napisał jeszcze jedną.
24
-Ale czemu? - zdziwił się Barry. — Najnowszy raport sprzedaży mówi, że nie przekroczyliśmy jeszcze granicy dwudziestu egzemplarzy.
(Raport naprawdę mówił; w końcu wszystko to działo się w świecie magicznym).
-1 nigdy nie przekroczymy — odparł Vielokont. —W tym właśnie rzecz. VieloBooks muszą przed końcem roku stracić mnóstwo kasy, albo dowalą mi podatki. Ten cholerny Kod Prospera idzie jak świeże bułeczki.
—To prawda — wtrąciła Herbina. — Kiedy ostatnio byłam w Iksach i Piksach, szły tak szybko, że aż mnie zdeptały. -Pokazała im siniaka.
- Chłopak z mojej klasy grzebał w nich „Pod Ropuchą" i jeden złamał mu nos — dodał Nigel.
Vielokont zachichotał; obrażenia innych niezwykle go
śmieszyły.
-W każdym razie muszę stracić trochę gotówki, więc
oczywiście pomyślałem o tobie.
- Dziękuję. Chyba - odparł Barry. - Co ci chodzi po głowie? Kolejna parodia?
- Bogowie, nie — zaprotestował Vielokont. — Nie muszę stracić aż tyle. Zdrowa dawka oburzenia wystarczy. Może
pamiętniki?
Postukał paczką papierosów o poręcz i wyciągnął jednego. Chciał poczęstować Nigela, ale ten odmówił.
- Czemu właściwie palisz? - spytała Herbina. — To ci strasznie szkodzi.
- Alternatywa to czterysta lat życia wśród Gumoli. Poza tym potrzebuję jakiejś rozrywki. - Lord Ciemniaków zsunął maskę chirurgiczną i zapalił. — Co powiesz na autobiografię
25
bez żadnych tajemnic? Tak jak było naprawdę, twoimi własnymi słowami.
- Bez żadnych tajemnic? - W głosie Herbiny zabrzmiała lekka obawa.
- Nie martw się, Herbino, to tylko reklama. Parę może zostać.
Vielokont uśmiechnął się. Jego szpiedzy przekazali mu kiedyś spisaną petitem listę wszystkich szkolnych romansów, zauroczeń, jednorazowych numerków i podrywek Herbiny. Ważyła pięć kilo.
-Wątpię, by kogokolwiek to interesowało... - zaczął Barry.
- Właśnie. - Vielokont dmuchnął na zapałkę i odrzucił ją w trawę. Była magiczna, więc wciąż się paliła. Tylko Nigel to dostrzegł i przez resztę wieczoru toczył samotną walkę z płomykiem za pomocą śliny.
- No dobra — rzekł Barry — spróbuję coś wymyślić.
- Świetnie. Zrób to i jestem pewien, że będziemy mieli worstseller.
Herbina dostrzegła coś kątem oka.
- Hej, uważajcie!
Spadająca z nieba bryłka metalu trafiła Barry'ego prosto w czoło.
- Au! - Złapał się za nos.
Nigel chwycił Fionę i ukrył się pod krzesłem.
- Barry, nic ci nie jest? — zatroskała się Herbina.
- To ci cholerni obcy - warknął Vielokont. - Wyraźnie coś do ciebie mają.
Rozcierając obolałe miejsce - które zaczynało już puchnąć — Barry obrócił w palcach bryłkę metalu.
26
- Daj mi tę zapałkę, Nigel - polecił.
Przyglądając się jej w migotliwym świetle, odczytał wypisane wdzięczną kursywą słowa: Szkoda, że cię tu nie ma...
Kolejna bryłka z głośnym świstem rąbnęła go w plecy, równie celnie jak poprzednia.
- Au, Alpo! - zaklął Barry. (Dla dobra dzieci już dawno zgodzili się z Herbiną zastępować wszelkie słowa na „k" i „p" imieniem dawnego dyrektora). Błyskawicznie wyciągnął różdżkę i wycelował w górę, w stronę napastników. -Aveda neutrogena! - wrzasnął.
Niesławne zaklęcie śmierci przez nawilżenie wystrzeliło w ciemne niebo. Obcy jednak trzymali się poza zasięgiem i czar miał przez resztę wieczoru opadać na ogród gradem jadowicie zielonego śluzu.
Nieco pocieszony Barry obejrzał drugi pocisk, na którym widniało tylko jedno słowo.
Psychol!
ROZDZIAŁ 2
KOHÓRKA
Następnego ranka na czole Barry'ego nadal sterczał wielki guz. Próbował zakryć go włosami, okazało się jednak, że ma ich za mało.
- Wyglądasz jak jednorożec - zauważyła Herbina.
- Nie pomagasz mi — zanucił z irytacją Barry, wychodząc z Nigelem z domu.
Mieli w charakterze VIP-ów odwiedzić „Komórkę specjalną", tajny gumolski departament próbujący zminimalizować wpływ ludu magicznego na niemagiczny świat. Barry także się tym zajmował, tyle że z przeciwnej strony. Wkrótce po rozpoczęciu pracy zadzwonił do niego niejaki pan Nicholas Kurrliss z propozycją, by zajrzał kiedyś i przekonał się „jak my, Gumole, rozwiązujemy problem magii". Zorientowanie się na nowej posadzie zajęło Barry'emu trochę czasu — przekładanie papierów to nie quitkit - lecz po kilku miesiącach oddzwonił do Kurrlissa i umówił się na spotkanie.
28
— Czy mogę zabrać syna? - spytał. - Wiem, że to ściśle tajne i tak dalej, ale on uwielbia Gumoli.
— Jak ma na imię? - spytał Kurrliss. Przez telefon sprawiał wrażenie niezwykle sprawnego kierownika z rodzaju tych, którzy w razie potrzeby sami potrafią pisać swoje listy. Barry wciąż próbował opanować niuanse użycia klawisza caps lock.
— Nigel - odparł Barry.
— Tylko jeśli Nigel obieca opowiedzieć swoim magicznym kumplom o wszystkim, co zobaczy — powiedział Kurrliss. - Im więcej magów dowie się, ile kłopotów wywołuje ich magia, tym łatwiejsze będzie nasze życie. Zależy nam zwłaszcza na dotarciu do młodzieży, zanim jeszcze zacznie rzucać zaklęcia. Musimy ich nauczyć, że każde z nich wpływa na nasz świat.
— No jasne, oczywiście. — Barry poczuł nagłe wyrzuty sumienia, myśląc o niewiarygodnym zamieszaniu, jakie z pewnością sam wywołał. Towarzyszyło im pragnienie naprawienia wszystkiego, jednak niemal natychmiast znik-nęło, zastąpione równie silnym apetytem na to, co akurat przygotowywano w stołówce (czasami nieumiejętność dłuższego skupienia się na jednej myśli bywa prawdziwym błogosławieństwem). — A zatem w środę rano. Już nie możemy się doczekać.
Zabójcza kombinacja ciężkiej pracy, nieustannych kłamstw i gumolskiej nieuwagi pozwalała przez stulecia
29
ukrywać przed nimi istnienie świata magów. Wszystko zmieniło się jednak, gdy gumolska dziennikarka J.G. Rollins uczyniła z pryszczatego, kipiącego hormonami i szaleńczo impulsywnego młodego maga idola milionów. W jednej chwili Barry Trotter zyskał międzynarodową sławę i reputację niszczyciela pokoi hotelowych na całym świecie. Równie szybko Gumole poznali wszystkie aspekty magicznego świata.
Za każdym razem, gdy zainteresowanie publiki słabło, a ludzie tacy jak Dziubaczek Durney czy Drago Malgnoy mogli spokojnie pójść do restauracji, nie obawiając się ataków uzbrojonej w sztućce dzieciarni, ukazywała się kolejna książka i nowa fala trotteromanii ogarniała świat. Nieunikniona seria filmów do tego stopnia spotęgowała zyski, że w pewnym pamiętnym miesiącu Barry otrzymał Oscara, nagrodę Grammy i został wybrany na napastnika gwiazdor-skiej drużyny NBA (cokolwiek to znaczyło).
Nieustające sukcesy na zawsze odmieniły ich świat. Sama J.G. z jeszcze jednej magicznej groupie wyrzuconej z konferencji ciemniackich magów w Davos w Szwajcarii wyrosła na kogoś, kogo konto bankowe liczyło sobie więcej zer niż cały świat polityki. Barry co prawda zyskał większą sławę niż majątek, lecz hojność J.G. sprawiła, że jemu i jego żonie nigdy nie zabrakło pasty do czyszczenia kotłów.
Mimo że Barry w znacznej mierze, choć pośrednio, odpowiadał za ten stan rzeczy, to równie mocno przyłożył się do niego jego kumpel, lord Vielokont. Przez cały, niewiarygodnie długi okres nauki Barry'ego w szkole Ten, Który Śmierdzi nieustannie próbował pozbyć się chłopaka - z tak wielką wytrwałością, że dyrektor Bubeldor przestał w końcu
30
uznawać próbę zamachu za jakiekolwiek usprawiedliwienie. Vielokont, odkąd w grudniu 1980 roku załatwił jego rodziców, usiłował zabić Barry'ego kierowany czystym, upierdliwym uporem. Jasne, czuł się paskudnie po tym, jak jego osobisty concorde zderzył się nad Rendlesham Forest z magicznym volkswagenem busem Trotterów. Nie była to jednak jego wina. Pokrywające bus psychodeliczne malunki sprawiły, że stał się niewidzialny dla radaru — tak w każdym razie stwierdzono podczas śledztwa. Mimo wszystko po śmierci Priapa i Lunenestry Trotterów* Vielokont uznał, że lepiej załatwić sprawę do końca. Jego prawnicy zgodzili się z tym chętnie. Pozbycie się dzieciaka oddalało groźbę procesów w przyszłości.
Barry jednak okazał się twardy i przebiegły, znakomicie też opanował starożytne zaklęcie „Przezorny zawsze zabezpieczony". Vielokont w końcu przekonał się, że pozostawienie chłopaka przy życiu ma sporo plusów. Po nieprawdopodobnym sukcesie filmu Barry Trotter i nieunikniona próba
* O ironio, Lilly i James Trotterowie przyjęli te idiotyczne -według nich superczaderskie - imiona po to, by dowieść swym niechętnym rodzicom, że są ludźmi odpowiedzialnymi, dorosłymi i gotowymi do wstąpienia w związki małżeńskie. Niestety, zamiast tego stali się obiektem zainteresowania komórki antynarkotykowej miejscowej policji (w 1977 ojca Barry'ego aresztowano za posiadanie i handlowanie mirrą). Aż do śmierci pozostali niezłomnymi, naiwnymi wyznawcami kadzidła i przeciwnikami używania dezodorantów. Poznali się na koncercie Seals And Crofts w 1974; Priap próbował wówczas sprzedawać „autentyczne oś-miościeżkowe taśmy z nagraniami nowego składu Beatlesów".
31
zrobienia kasy lord Vielokont i jego Śmieciożercy zmienili taktykę, zrozumiawszy, że na sprzedaży magicznych przedmiotów Gumolom można sporo zarobić. Tak rozpoczął się międzykulturowy przemyt na skalę przemysłową.
Przy swych wcześniejszych diabelskich pomysłach - mu-zaku, kartach kredytowych czy nawet shockrockowej Voj-nie Totalnej Agresji - Vielokont pozostawał w cieniu. Teraz wyciskał z magii wszystko co się dało. By zacytować „Financial Timesa", stał się „światowym królem placebo", niestrudzenie dostarczającym Mugolom kolejne mieszanki kompletnie niedziałających składników, które zachwycały klientów do tego stopnia, że natychmiast domagali się następnych. Kiedy dwunastu Gumoli zmarło po użyciu jednej z jego Magicznych Samba-Lewatyw, Vielokont nie okazał skruchy, mówiąc: „Magiczne produkty powodują obrażenia tylko jeśli klient sobie na nie zasłużył. Ze swej natury są niepojmowalne dla gumolskich naukowców. Czy mechanik na lotnisku może sprawdzić działanie latającego dywanu? Tak samo gumolskie laboratoria nie mogą wydać produktom magicznym certyfikatów bezpieczeństwa".
Książki sprawiły, że magów zaczęto zachęcać do ujawniania się gumolskim przyjaciołom i sąsiadom. I większość z nich tak właśnie zrobiła. Czarodzieje i czarownice zachowywali się odtąd zdecydowanie normalniej. Być może chodziło o to, by zanudzić Gumoli na śmierć, prawda jednak jest taka, że przebieranie się i ekscentryczne zachowanie staje się dużo mniej zabawne, gdy wszyscy to robią. Powtarzano często, że magiczny lud jest dokładnie taki, jak wy czy ja, gdybyśmy oczywiście umieli rzucać zaklęcia, przywoływać przedmioty, lewitować, rozmawiać ze zwierzętami, patrzeć
32
w przyszłość, teleportować się, a nawet wystrzeliwać z oczu promienie lasera (wygłosiwszy odpowiednio dobraną formułkę po łacinie bądź w jidysz).
I tak dwa światy połączyły się w jeden. Stare Ministerstwo Magiczności straciło rację bytu — po wybuchu trot-teromanii próby utrzymania istnienia magicznego świata w tajemnicy przed Gumolami przypominały próby opróżnienia Atlantyku papierowym kubkiem. Jego pracownicy gdzieś zniknęli. Nieliczni, którzy zostali, zwrócili swe wysiłki ku typowo gumolskiej formie magii: reklamie i public relations. Na swych sztandarach wypisali słowo „integracja", a choć nie wszyscy magowie się z nim zgadzali, nikt nie potrafił zaproponować alternatywy.
Wśród owej garstki ludzi zajmujących się propagowaniem nowych idei znalazł się Wasz i mój przyjaciel, najsłynniejszy czarodziej świata Barry Trotter. Oczywiście każdy, kto znał prawdziwego Barry'ego, nie znacznie bardziej atrakcyjną wersję J.G. Rollins, w tym momencie poczułby głęboki niepokój. Nawet w wieku trzydziestu ośmiu lat błędy w ocenie sytuacji zdarzały się Barry'emu tak często, że krótkie okresy rozsądnego zachowania stanowiły wyjątek, nie regułę. Choć z wiekiem skłonności Barry'ego do lenistwa, obżarstwa, chciwości i nieporządku nieco zmalały, sprawił to wyłącznie niższy poziom energii, nie pozytywne zmiany charakteru. Nie dlatego że Barry był złym człowiekiem - zawsze miał na podorędziu fikcyjną historyjkę, mnóstwo kiepskich rad i gotów był udzielić niefachowej pomocy. On był po prostu nieprzewidywalny. Przypominał naciągniętą strunę, która może pęknąć w dowolnej chwili, nabitą broń gotową zawsze wypalić - tyle że w jego przypadku stosowniejsze
33
do porównań byłoby ogromne działo strzelające pociskami z ładunkiem jądrowym. W sam środek gęsto zaludnionych terenów. W porze obiadu. Innymi słowy, trudno by znaleźć osobę gorzej nadającą się do pracy w delikatnej dziedzinie stosunków gumolsko-czarodziejskich.
Choć bowiem Gumole i czarodzieje wykazywali mnóstwo dobrej woli, obie grupy nie były sobie równe i nigdy być nie mogły. Każda z nich żywiła mnóstwo niewypowiedzianych obaw. Przywódcy gumolscy obawiali się mocy magów, a magowie cały czas żyli w strachu przed rozwścieczonym tłumem. Ludzie tacy jak Barry i Kurrliss starali się usilnie utrzymać cały ten złożony system w równowadze, bo alternatywą było... tak naprawdę nikt nie chciał o tym myśleć.
Rankiem w dniu ich wycieczki do Komórki Specjalnej Nigel okazywał większe podniecenie niż kiedykolwiek wcześniej. Nie skarżył się nawet, kiedy Fiona jak zwykle obryzgała go owsianką. Qego tornister pokrywała gruba warstwa zaschniętych płatków).
Nigel zgodził się nawet pojechać Magicznym Autobusem, co stanowiło spore ustępstwo z jego strony. Zwykle nie lubił przemieszczać się metodami magicznymi, budziły w nim zbyt wielki lęk.
— Nie rozumiem - rzekł Barry, gdy jechali przez Londyn. — Ford ganglia jest dużo bardziej niebezpieczny.
— Zwłaszcza kiedy ty prowadzisz — odburknął Nigel z nosem w komiksie.
34
- Wcześniej czy później będziesz musiał zwalczyć swoje
fobie.
- Wiem. — Nigel zdrapał paznokciem kawałek zaschniętej owsianki.
- Wszystko to tkwi wyłącznie w twojej głowie, synu -rzekł Barry. Obok niego duch Keitha Moona opluwał szampanem przejeżdżające samochody.
- A co z badaniami, według których używanie magii powoduje bezpłodność? - spytał Nigel.
- Czy ja wyglądam na bezpłodnego? - oburzył się Barry.
- Nie wiem, nigdy nie patrzyłem.
- Nie ufam tym dziwacznym, gumolskim metodom naukowym. Gdyby szanowany czarodziej powiedział mi „posłuchaj, nie trzymaj różdżki blisko fiutka", zastanowiłbym się nad tym.
-To obłęd. Nie możesz zaprzeczyć temu, że używanie magii robi z ludzi wariatów — upierał się Nigel. — Spójrz tylko na Alpa*.
* Po usunięciu ze stanowiska dyrektora Hokpoku Alpo Bu-beldor rozpoczął drugą karierę w nowym magicznym kanale kablowym Vielokonta. Jednakże wzorowany na programach kulinarnych teleturniej alchemiczny, który prowadził, przetrwał na antenie zaledwie trzy nienadające się do oglądania odcinki. („Twarda cofka dla profka" — szydził „Fajt"). Od czasu do czasu pojawiał się też w charakterze gadającej głowy w talk-show, ale i to skończyło się kiepsko. W dyskusji na temat „Czarodzieje — nowi Amisze?" pijany Bubeldor oskarżył drugiego gościa, maga Garbalfa o to, że się sprzedał, ponieważ wyruszył w trasę z Led Zeppelin. Garbalf w odwecie zarzucił Bubeldorowi „kradzież
35
— Jeden przypadek niczego nie dowodzi - odparł Barry.
— Ty, mama, wujek Sknerus, Gwizzleyowie. Wszystkie łamiróżdżki to świry.
W obliczu tej rozbrajającej dziecięcej szczerości Barry nie znalazł argumentów, zmienił zatem temat.
— Możliwe, ale wcześniej czy później będziesz musiał zacząć czarować.
Nigel nie odpowiedział. Zafascynowany oglądał reklamę pięciu tysięcy zaczarowanych plastikowych żołnierzyków, którzy krzyczeli i robili w gacie ze strachu.
Gdy dotarli pod podany przez Kurrlissa londyński adres, ujrzeli jedynie niewielki kawałek wypielęgnowanej trawy, pośrodku której rosło duże drzewo. Barry przeskoczył niski, metalowy płotek i podszedł do pnia.
-Tato, tu jest tabliczka „Nie deptać trawnika". - Nigel zerknął na zbliżającego się policjanta. — To dotyczy tylko psów - odparł Barry. Niemal tysiąc funtów w mandatach później - detektyw Kyriakou przejął pałeczkę po tym, jak constabla Cootesa rozbolała ręka po wypisaniu czternastego* - Barry w końcu pociągnął właściwą gałąź we właściwą stronę i w pniu otwarły się ukryte drzwi.
wizerunku", po czym obaj wywrócili stół i zaczęli się siłować przed wiwatującą widownią. Bubeldor ucierpiał na tym najbardziej. Upokorzony, zniknął bez śladu i nikt nie miał pojęcia dokąd się udał. Ministerstwo określiło go jako „zaginionego, prawdopodobnie wkurzającego".
* Oto dokładny opis wydarzeń: Barry wszedł na trawnik i policjanci udzielili mu oficjalnego ostrzeżenia. Odczekał chwilę,
36
- Chodź - rzucił i wraz z Nigelem zeszli schodami do
recepcji.
- Mamy się spotkać z panem Kurrlissem—oznajmił Barry.
- Proszę usiąść - powiedziała recepcjonistka. - Zawiadomię go o panów przybyciu.
Pan Kurrliss okazał się wymiętym, znękanym, nieco pulchnym mężczyzną. Wyglądał jak typowy urzędnik, który jest tak zaabsorbowany ciężką pracą, że stara się oszczędzać czas na wszystkim, na czym się da. Golił na przykład głowę, by nie musieć chodzić do fryzjera, miał identyczne garnitury na cały tydzień i nawet w mowie próbował używać jak najwięcej skrótów. Tak wielu magów rzucało tak wiele zaklęć i wciąż brakowało czasu. Jednakże mimo brzemienia pracy pozostała w nim iskra życia. Na jego twarzy dało się dostrzec ślad wesołości, uniesione kąciki ust sprawiały, że wyglądał, jakby się nieustannie uśmiechał. Nigel natychmiast poczuł się przy nim bardzo swojsko - byli mniej więcej tego samego wzrostu. Barry polubił go, bo Kurrliss maskował swą łysą głowę idiotycznym tupecikiem z kręconych, brązowych włosów. Barry zawsze nawiązywał świetny kontakt z ludźmi, którzy podobnie jak on próbowali oszukać samych siebie. A fakt, że w porównaniu z głową Kurrlissa jego własna przypominała gęstą puszczę, też nie zaszkodził.
a gdy uznał, że nie patrzą, spróbował ponownie. Złapali go. Kazał Nigelowi odwrócić ich uwagę. Złapali go znowu. Próbował się ukryć w krzakach. Złapali go. Próbował jak najszybciej przebiec przez trawę... i tak dalej. Chyba już rozumiecie. Po tym wszystkim Barry zaklęciem zmienił datę na mandatach na rok 3018.
37
- Miło mi was poznać. - Kurrliss wyciągnął do nich umazaną tonerem rękę. - Kopiarka się zepsuła - wyjaśnił, po czym zwrócił się do Nigela: — Masz ochotę na colę?
— Tak — odparł radośnie Nigel. Niezwykle ucieszyła go perspektywa napoju niezawierającego dziwacznych składników wzmacniających magię. Wszystko, co dawała mu do picia matka, smakowało kadzidłem.
Przekroczywszy próg gabinetu Kurrlissa, ujrzeli sterty papierów: notatki służbowe, korespondencję, fotokopie, zlecenia, uaktualnienia, raporty - a nawet parę jadłospisów z knajp dostarczających jedzenie na telefon. Na jego biurku piętrzyły się wysokie stosy dokumentów, które stopniowo zsuwały się na podłogę i mieszały z sobie podobnymi. We wszystkich kątach wznosiły się sterty papierów sięgające głowy Barry'ego. Między drzwiami a biurkiem pozostała wąska ścieżka, jej jednak także nieustannie zagrażały papierowe lawiny. Dokumenty wisiały na tablicach i wysuwały się z niedomkniętych, wypchanych ponad wszelkie granice szafek. Od czasu do czasu ze stosu odrywała się najwyższa kartka, unoszona lekkim prądem klimatyzowanego powietrza. W gruncie rzeczy cały gabinet kojarzył się z terytorium wroga - papiery pozwalały im tam przebywać, lecz gdyby zechciały, bez cienia wątpliwości zdołałyby ich przegnać bądź zmiażdżyć.
- Przepraszam za bałagan - powiedział Kurrliss. - Mam naprawdę mnóstwo zajęć. W kącie powinniście znaleźć dwa krzesła, wystarczy je wykopać.
Notatki! Rachunki! Poczta wewnętrzna! Nigel czytał o nich w swych gumolskich książkach, ale nigdy wcześniej
38
nie widział nic podobnego. Patrzył zauroczony. Barry natomiast już zaczął się nudzić: zdjęcia rodzinne na biurku Kurrlissa nie poruszały się, karteczki nie przeklinały, zszywacz nie mocował kartek w sześciu wymiarach. Jak ten człowiek to znosił?
- Barry? - zaczął Kurrliss, gdy już usiedli. - Ile ci wiadomo o świecie Gumoli?
- Całkiem sporo - odparł Barry. - Wychowywałem się w nim aż do czasu, gdy byłem mniej więcej w wieku
Nige'a.
- Zakładam, że potem zostałeś czarodziejem.
- Zgadza się.
- Ile lat masz teraz, Barry?
- Wczoraj skończyłem trzydzieści osiem.
Obok niego Nigel sączył napój przez słomkę. Zwykły wysokosłodzony syrop kukurydziany, karmel, dwutlenek węgla - dzieciak był w siódmym niebie.
- W takim razie wszystkiego najlepszego. Zgodnie z naszymi tabelami przez ostatnie trzydzieści siedem lat ty sam odpowiadasz za pięćdziesiąt cztery tysiące powiadomień o kradzieży, zagubione przedmioty wartości ponad sześciu miliardów funtów i co najmniej dziesięć przypadków przymusowego umieszczenia w domu wariatów.
- Kto? Ja? - Barry uśmiechnął się.
-A to dotyczy zaledwie przeciętnego maga. Myślę, że obaj się zgodzimy, że ty nie należysz do przeciętnych.
- Nie rozumiem — przyznał Barry.
- Niewielu czarodziejów rozumie, że to nie twoja wina. Winić należy archaiczny system edukacji. Hokpok zmierzał
39
we właściwą stronę, ale teraz znów powróciły duchy i labirynt tajnych przejść*. Barry najeżył się lekko.
- Zawsze taki był i takim go lubimy... - Urwał. — Ta nowa szkoła była zbyt... zimna.
- Z pewnością centralne ogrzewanie jest lepsze niż przywoływanie ognia na prawo i lewo — rzekł bez ogródek Kurrliss.
- Miałem na myśli bezosobową. Panie Kurrliss, jeżeli my, czarodzieje chcemy pozostać staroświeccy, jeżeli chcemy robić wszystko po swojemu, to nasza sprawa.
- Niestety, nie - nie zgodził się Kurrliss. - Nie chciałbym być niegrzeczny, rozumiem, że nie jesteście logicznym ludem, w tym wypadku jednak logika jest bardzo prosta: wszystko skądś się bierze. Jeśli przywołujecie hamburgera, to bierze się on z talerza jakiegoś Gumola.
* Po zniszczeniu przez nadgorliwych ludzi od efektów specjalnych, pracujących dla Braci Wagner, Hokpok został odbudowany jako supernowoczesna, hipermodernistyczna i ultraprostolinijna instytucja edukacyjna. Jednakże wkrótce po oddaniu do użytku nowej szkoły odkryto, że budynek się zmienia, przekształca z powrotem w ten sam stos zwietrzałego granitu, pełen lodowatych przeciągów, j aki stał tam od stuleci. Wybuchł skandal—Barry oczywiście podejrzewał Snajpera — lecz zespół magicznych inspektorów budowalnych wkrótce odkrył przyczynę: tysiąc lat wcześniej, gdy powstała szkoła, czwórka jej założycieli — Putnella Pufpifpaf, Gobryk Grafitton, Rotunda Rovertour i Spartan Ślizgoryb - rzuciła potężną klątwę na to miejsce. Każda postawiona tu budowla natychmiast zaczynała się rozsypywać. Znaleźli nawet sposób, by
40
Barry słuchał oszołomiony. Musiał uczciwie przyznać, że nigdy o tym nie pomyślał.
- W tym przypadku to żaden problem, klient po prostu dostaje następny „na koszt firmy". Ale gdy przywołuje pan samochód, wówczas skutki mogą być groźniejsze.
- Chce pan powiedzieć, że za każdym razem, gdy przywołuję wóz, znika jakiś gumolski samochód? - spytał z niedowierzaniem Barry.
- Owszem. Zazwyczaj właściciel zgłasza kradzież i dostaje nowy. Ale ktoś może uznać, że zgubił samochód. „Co za idiota może zgubić coś takiego?" — pyta żona. To może naprawdę zaszkodzić małżeństwu. Nawet jeśli ów Gumol jest łagodnym facetem - „cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło" - to jednak od tej pory zaczyna żyć w świecie, w którym samochody po prostu znikają. Mniej poważne sprawy doprowadzały już ludzi do obłędu.
Nigel przestał siorbać.
— A jeśli czarodziej przywoła samochód podczas jazdy?
uczynić ją rozklekotaną, a to niełatwe, kiedy ma się do czynienia z granitem. „Nie możemy zrozumieć, czemu to zrobili" — głosił raport. „Podejrzewamy, że chodziło o to, by żaden z Domów nie wysunął się przed inne. Tak czy inaczej, klątwy nie da się odwrócić". Stopniowo zatem komputery i światłowody zniknęły, a najnowocześniejsze superszczelne okna zamieniły się w wąskie szczeliny ze starymi, nierównymi szybami. Nawet grube wygodne wykładziny zniknęły kawałek po kawałku i studenci znów szurali nogami po zimnych kamieniach. Podobnie jak to bywa z większością kopii, pojawiły się też błędy. Po pierwsze, budynek stał teraz tyłem naprzód, a wieży Grafittonu wciąż nie odrósł dach.
41
— Mokra plama - odparł Kurrliss. Nigel roześmiał się.
— Au! — Cola poleciała mu nosem.
— Widzicie zatem, że koszt ludzki magii jest bardzo wysoki. Jeśli opinia publiczna dowie się kiedykolwiek, że za całym chaosem kryją się magowie — za wszystkim, począwszy od zagubionych kluczy, po drugą wojnę światową - bez namysłu zetrze was z powierzchni ziemi.
Barry'emu opadła szczęka.
— Drugą wojnę światową? Jak...?
— To długa historia. Jeśli chcesz, mam tu pewną książkę. - Z szuflady pełnej identycznych tomików wyciągnął jeden i wręczył Barry'emu. Na okładce widniał tytuł Magia:
cichy zabójca.
— Ale my nie chcemy... — zaczął Barry. — To znaczy, nie
wiemy co robimy.
— I tu właśnie zaczyna się rola Komórki Specjalnej. Chodzi o to, by nikt inny także nie wiedział - wyjaśnił Kurrliss. - Staramy się ukryć prawdę, żeby utrzymać was wszystkich przy życiu.
Kurrliss zaczekał, aż do gości dotrze sens jego słów.
— Chcielibyście się rozejrzeć? — spytał.
— Tak, proszę. — Barry poczuł lekkie mdłości.
— Mogę to wziąć ze sobą? - spytał Nigel.
— Jasne. — Kurrliss spojrzał na niego. — Czy to naklejka doktora Whom? Tu, na tornistrze?
-Tak.
— Też go lubiłem kiedy byłem mały. Te jego podróże w czasie w przenośnym kiblu.
42
- Mam na biurku mały model WCSEDDES* - wtrącił
Barry.
Nigel posłał mu nieprzychylne spojrzenie — ten Gumol był jego, nie ojca, kumplem od doktora Whom. Ojciec zawsze to robił, ciągle podkradał mu przyjaciół.
Kurrliss zaprowadził ich do dużego pomieszczenia, w którym co najmniej dwadzieścia osób, kobiet i mężczyzn, pracowało w swoich boksach. Nieustannie dzwoniły telefony. Na drugim końcu sali wisiała mapa świata, na której rozbłyskiwały i gasły czerwone tiary magów.
- To jest sala kontroli mediów — oznajmił Kurrliss. — Monitorujemy wszystkie gumolskie dzienniki z całego świata w poszukiwaniu śladów wydarzeń magicznych. Gdy je znajdujemy, rozpuszczamy kontrinformację. Weźcie na przykład kręgi w zbożu.
- Wiem, kto... - Barry już miał powiedzieć, że zna dwóch gości, którzy je wymyślili, Ferda i Jorgego Gwizzleyów, lecz
zmienił zdanie.
- Obcy, zgadza się? Tak właśnie wszyscy myślą, dzięki nam — powiedział z dumą Kurrliss. — Jakby obcy chcieli marnować czas na podobne bzdury... Za każdym razem, gdy jakiś czarodziejski idiota uzna, że metro nie jest dla niego, i przeleci nad centrum Londynu na kawałku magicznej wykładziny, natychmiast dzwonimy na policję z informacją, że widzieliśmy kosmitów. Czasami przygotowujemy nawet nagranie wideo.
* Wehikuł Czasu — Super Ekstra Dyndzel Do Ekstrapolacyjnego Sami-wiecie-czego.
43
— Ale przecież my to załatwiamy — wtrącił Barry. - Ministerstwo Magiczności przysyła czarodziejów zbrojnych w zaklęcia zapomnienia...
Kurrliss zaśmiał się gorzko.
- Barry, masz pojęcie, ilu Gumoli widuje ludzi z waszego ministerstwa, krążących wokół w dziwacznych strojach i wymachujących magicznymi pałeczkami? Przez to właśnie musieliśmy wymyślić całą legendę o ludziach w czerni. Przywalacie komuś zaklęciem zapomnienia, a tymczasem kolejne dwadzieścia osób widzi, jak skradacie się wokół, przytykając uszy do ziemniaków i tak dalej.
- Ach tak? - mruknął żałośnie Barry.
- Szczerze mówiąc, nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie te mityczne małe zielone ludziki.
— Obcy są prawdziwi — wtrącił Nigel. - Mój tato widział
paru.
— Naprawdę? Nie zmieszałeś sobie z czymś tej coli?
— Na pewno — odparł Nigel z urazą. Pytania retoryczne zawsze go irytowały.
- On mówi prawdę — wtrącił Barry. — Ludzie w moim sąsiedztwie wciąż padają ofiarami uprowadzeń.
— Uhu — rzekł Kurrliss. — Na waszym miejscu raczej bym na to nie liczył.
- Czemu ludzie wolą kosmitów od czarodziejów? - wtrącił Nigel. - Dlaczego to miałoby być lepsze?
— Nie jesteśmy pewni, ale nie słyszeliście chyba nigdy o paleniu obcych na stosach, prawda?
- Nie - przyznał Nigel. Jego cola właśnie wyzionęła ducha (późniejsze beknięcie można uznać za życie pozagrobowe). - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną?
44
- Jasne. Weź sobie ze służbowej lodówki.
Nigel pobiegł ile sił w nogach, wyraźnie pochłonięty wymyśloną zabawą, od czasu do czasu wymagającą podskoków i wygłaszanej półgłosem narracji.
Barry odwrócił się do Kurrlissa.
- Palenie na stosie nie robi nam krzywdy. Nauczyli nas tego w Hokpoku.
-A spotkałeś kiedyś kogoś, kto to przeżył? - Kurrliss uśmiechnął się. - Tak też sądziłem. Oczywiście, że wam to wmawiają, nie mówią też nic o obłędzie. Ani o bezpłodności.
Szli dalej.
- Skoro zatem wasza praca jest taka ważna, czemu ten budynek wygląda tak... no, przeciętnie? — spytał Barry. Wokół nie widział ani jednego gargulca czy kolumny.
- Delikatnie powiedziane. To straszna nora. - Kurrliss postukał palcem w pokryty zaciekami tynk pod sufitem, obruszając lawinę odłamków. — Ale jesteśmy w świecie Gumoli. My nie żyjemy w zamkach, najważniejsze decyzje zapadają w najnędzniejszych miejscach. Czasami żałuję, że nie urodziłem się magiem, i oczywiście nie ja jeden. Spójrz, ilu ludzi czytało twoje książki.
- Muszę przyznać, że odkąd cię poznałem, bycie magiem nagle wydało mi się mniej zabawne.
Nigel wrócił z kolejną colą. Pierwsza dawka cukru i kofeiny zaczynała działać, pocił się i dygotał jak ćpun.
Minęli kolejne drzwi, na których napisano prosimy
O CISZą - TRWA TERAPIA.
- Czasami sytuacja wymaga ingerencji osobistej - wyszeptał Kurrliss. - W samym tym budynku mamy pięćdziesiąt salek terapeutycznych.
45
- Mogę posłuchać przy drzwiach? - Barry jak zawsze wykazywał niezdrową ciekawość.
- Jasne.
-A zatem pański tort z okazji przejścia na emeryturę zniknął. - Ucha Barry'ego dobiegł cierpliwy, modulowany głos. - Założę się, że to pana poruszyło.
Niemożliwe, pomyślał Barry.
- Coś się dzieje trzydziestego pierwszego lipca — rozległ się inny głos, wyraźnie na skraju łez. — Każdego trzydziestego pierwszego lipca coś mi ginie.
A jednak, pomyślał Barry.
- Może mógłbym tam wejść i dać temu Gumolowi trochę pieniędzy? Myślę, że moja żona...
- Proszę, nie — przerwał mu stanowczo Kurrliss. — Spotkanie z czarodziejem po podobnej traumie mogłoby okazać się bardzo szkodliwe. Mógłby tego nie wytrzymać.
Nieco dalej w głębi korytarza ujrzeli kolejną salę pełną bankierów próbujących zniwelować wpływ skarbów na gu-molskie rynki finansowe.
-Wystarczy śmierć jednego smoka, a całe jego złoto i srebro natychmiast trafia na rynek. To właśnie wydarzyło się w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, gdy Basti-nado Bezlitosny zabił wiekowego Szwedzkiego Klopsono-sa. Nagle znikąd pojawił się gromadzony przez dwanaście wieków skarb. Wszystko oszalało, maklerzy zaczęli wyskakiwać z wieżowców...
- To zabawne, zawsze myślałem, że Bastinado był bohaterem — odparł Barry.
W kolejnej sali roiło się od małych dzieci w szatach i szpiczastych kapeluszach.
46
- Czy to czarodzieje? - spytał Nigel.
- Za młodzi. - Barry pokręcił głową.
-Twój tato ma rację, Nigel. To Gumole, których zainspirowały książki J.G. Rollins. Przyprowadzili ich tu rodzice. Mamy przekonać te dzieci, że nie są Barrym ani Herbiną. Dlatego proszę, byś nie przystawał przy oknie. Widok prawdziwego Barry'ego może wywołać u nich atak wściekłości.
- Dziwaczne — mruknął Nigel.
-Właściwie to bardzo smutne. J.G. z własnej kieszeni opłaca ich terapię. W dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków dochodzi do wyleczenia.
Skręcili w prawo i znaleźli się przed drzwiami z napisem
JEDNOSTKA SPECJALNA.
- Przepraszam, źle skręciłem — rzekł szybko Kurrliss.
- Czy to tutaj trzymacie pistolety i inną broń? — spytał Nigel.
Kurrliss wahał się przez moment.
- Umm... Tak.
- Po cóż, u licha, wam broń? - Barry spojrzał na niego wstrząśnięty.
- Chodźmy tędy - rzucił Kurrliss. - Nie wszyscy czarodzieje są równie rozsądni jak ty, Barry. — Pozdrowił skinieniem dłoni idącą z naprzeciwka bardzo ładną koleżankę. - To laskołaczka, uwierzyłbyś? - szepnął. - Rodzinna klątwa. Lekko rozchwiana emocjonalnie, lecz niezwykle, ach, użyteczna. - Kurrliss odprowadził ją tęsknym spojrzeniem. - O czym to ja mówiłem?
- Mówiłeś o tym, że czarodzieje bywają nierozsądni -przypomniał Barry, zastanawiając się, ile Nigel zrozumiał
47
z poprzedniego akapitu. Nie musiał się jednak martwić, bo chłopiec naśladował akurat ciosy karate.
— Zgadza się, mnóstwo czarodziejów to wariaci. Wyniki badań...
— Ha! - wykrzyknął Nigel. Kurrliss spojrzał na niego zaskoczony.
— Rozmawialiśmy o tym z synem w drodze z Charlbu-ry — wyjaśnił Barry. — Powiedziałem, że w to nie wierzę.
— To lepiej uwierz. Sporo czarodziejów, z którymi mieliśmy do czynienia, to niebezpieczni szaleńcy. Ministerstwo Magiczności nie jest zachwycone, lecz od czasu do czasu jakiś podstarzały prestidigitator nie chce słuchać rozsądnych argumentów i musimy go wyeliminować.
— Z pistoletu? — Barry prychnął. — Mało prawdopodobne.
— Z działa — odparł Kurrliss. - Czytasz wtedy w gazetach o „planowanych wyburzeniach", ale to ostatnia deska ratunku. Naszym zadaniem tu, w Komórce Specjalnej, jest pilnowanie, by magowie i Gumole żyli w harmonii, a nie wysadzanie w powietrze ludzi takich jak Bubeldor.
Dotarli z powrotem do gabinetu Kurrlissa.
— Bubeldor chyba nie... — Byłego dyrektora Hokpoku od pewnego czasu uważano za zaginionego.
— Naprawdę nie mogę tego skomentować - oznajmił stanowczo Kurrliss. — Program ochrony czarodziejów. Wybacz, że o nim wspomniałem, powinienem był użyć innego
przykładu.
— Czy mógłbym? - wtrącił Nigel.
— Weź jeszcze jedną. — Kurrliss poczuł ulgę, że nie on będzie płacił rachunki za dentystę dzieciaka.
48
- Nie, to znaczy bardzo chętnie. Ale chciałem spytać, czy mógłbym opowiedzieć o tym moim kolegom w szkole?
- Nigel niedługo zaczyna naukę w Hokpoku -wyjaśnił Barry.
Kurrliss uśmiechnął się.
- Wielki dzień. Pewnie jesteś bardzo podekscytowany.
- Niespecjalnie - mruknął Nigel.
- Trochę się denerwuje. — Barry poczochrał włosy syna; Nigel tego nie cierpiał.
- Osobiście znam mnóstwo Gumoli - niemal wszystkich w tym budynku — którzy z radością zamieniliby się z tobą. Pracujemy tu, bo uwielbiamy czarodziejów, magię i tak dalej, tyle że sami nie jesteśmy magiczni. Nie potrafię robić nawet balonowych zwierzątek — przyznał Kurrliss.
- To mogę im powiedzieć?
-Jeśli to zrobisz, tylko nam pomożesz. - Urzędnik uśmiechnął się. - To do twojego pokolenia próbujemy dotrzeć. Im więcej młodych czarodziejów będzie praktykować „bezpieczne zaklęcia", tym mniej kłopotów pozostanie nam do rozwiązania. W razie wątpliwości lepiej trzymać różdżkę w kieszeni.
Zaśmiali się chórem. Po kolejnej coli i znaczku z napisem „Bezpieczeństwo to bomba" Barry i Nigel pożegnali się i wyszli.
— Załóż nos i okulary. — Barry wręczył synowi idiotyczne przebranie. — Nie chcemy, by dorwali nas paparazzi.
Ulica była pusta.
— Tato, pojedźmy metrem - poprosił Nigel.
— Musimy? - Barry jęknął.
49
Nie cierpiał metra. Wersja czarodziejów była magicznie połączona ze wszystkimi innymi liniami metra na świecie. Uroczy pomysł, dopóki nie wysiadło się na niewłaściwym przystanku i nie znalazło w Sao Paolo. Pieprzone kaprysy, pomyślał gniewnie Barry, gdy zdarzyło mu się to po raz ostatni. „Całemu magicznemu światu przydałoby się nieco mniej kaprysów, a nieco więcej higieny" - powtarzał często. Jego spory z Departamentem Kaprysów w ministerstwie przeszły do legendy.
— Tylko jeśli pozostaniemy na poziomie gumolskim — zastrzegł.
Droga na poziom czarodziejski prowadziła przez skrzynkę elektryczną na końcu gumolskiego peronu. Dzięki temu magowie mogli materializować się w mroku, nie zwracając niczyjej uwagi. Zresztą i tak ubierali się jak bezdomni.
Siedząc w wagonie, Barry powiódł wokół wzrokiem.
- Myślę, że ten człowiek to animag.
- Daj spokój, tato - mruknął Nigel.
- Nie, zastanów się. Kurr-liss, kura plus lis. Co to oznacza?
- Na fermie drobiu niezłąkatastrofę. - Nigel roześmiałsię.
— Śmiej się, śmiej. — Barry nie miał ochoty słuchać drwin własnego dziecka. - Poza tym powszechnie wiadomo, że większość animagów to dupki. Ani to liczba mnoga od anus, czyli odbyt. Ani plus mag oznacza maga, który jest dupkiem. To łacina, nauczą cię jej w szkole.
— Osobiście uważam, że był uroczy— nie zgodził się Nigel.
— Przekupił cię kofeiną — uciął Barry. — Zbieraj się, to nasz przystanek.
ROZDZIAŁ 3
OBOWIĄZKOWI ROZDZIAŁ
lt
Pewnego pogodnego wrześniowego ranka jakieś trzy tygodnie później dwie bezcielesne ręce popychały wyładowany bagażami wózek wzdłuż słynnego peronu 3,14* dworca Kings Carp.
Przed kołami zbierał się szybko rosnący stos śmieci - jednorazowych zwojów upajających, opakowań po chipsach, pustych losów elfickiej loterii. Od czasu do czasu wózek zatrzymywał się i ręce znikały. Potem pojawiał się bezcielesny adidas odrzucający kopniakiem śmieci. Między torami przebiegł chuderlawy szczur.
— Jak ktoś mógł tak porzucić swoje zwierzę? — spytał głośno Nigel, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Mniej więcej ukryty pod należącą do ojca peleryną niewidką poklepał wiszącą u pasa w worku słonej wody ośmiornicę. Jego ulubieniec Chesterfield zapluskał radośnie w odpowiedzi.
...15926535...
51
ROZDZIAŁ 3
mi
Pewnego pogodnego wrześniowego ranka jakieś trzy tygodnie później dwie bezcielesne ręce popychały wyładowany bagażami wózek wzdłuż słynnego peronu 3,14* dworca Kings Carp.
Przed kołami zbierał się szybko rosnący stos śmieci - jednorazowych zwojów upajających, opakowań po chipsach, pustych losów elfickiej loterii. Od czasu do czasu wózek zatrzymywał się i ręce znikały. Potem pojawiał się bezcielesny adidas odrzucający kopniakiem śmieci. Między torami przebiegł chuderlawy szczur.
-Jak ktoś mógł tak porzucić swoje zwierzę? - spytał głośno Nigel, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Mniej więcej ukryty pod należącą do ojca peleryną niewidką poklepał wiszącą u pasa w worku słonej wody ośmiornicę. Jego ulubieniec Chesterfield zapluskał radośnie w odpowiedzi.
*...15926535...
51
Wokół przedniego prawego kółka owinęła się Prezerwatywa Wszystkich Zapachów EX. Pottsa - „wyłącznie do celów rozrywkowych". Nie było mowy, żeby Nigel tego dotknął, nawet nogą. Mocniej pchnął wózek i prezerwatywa pękła. Była niezbyt trwała; na szczęście istniały do tego specjalne zaklęcia. Nigel ich jednak nie znał. Za każdym razem, gdy Herbina zdołała zmusić Barry'ego do podjęcia Rozmowy, ojciec odchodził wstrząśnięty tym, czego chłopak zdążył się już nauczyć z przeznaczonego wyłącznie dla magów kanału kablowego VieloWizja Vielokonta.
— To zdrowa ciekawość — powiedziała mama Nigela.
— Najwyraźniej odziedziczył ją po matce — odparł Bar-ry. - Dziwne, że nie ma jeszcze włochatych dłoni.
W odpowiedzi Herbina przeszła do ostrego kontrataku, którego podstawę stanowiła bogata przeszłość seksualna Barryego. Po kilkunastu upiornych minutach później, gdy doszła dopiero do połowy litery B, zdesperowany Nigel uniósł wzrok znad książki.
— Pamiętacie, że ja tu siedzę? - rzucił.
— Przepraszam, Nige - odparła Herbina.
— Tak, przepraszam — dodał Barry. -Wiedzieliście, że ośmiornice dorównują inteligencją
domowym kotom?
Nigel nienawidził, gdy rodzice rozmawiali o swoim życiu przedmałżeńskim. Z jakiegoś powodu historie te budziły w nim niepokój. Uparł się też, by matka rzuciła na niego urok zapomnienia, aby nie musiał myśleć o rodzicach uprawiających seks.
Tymczasem na peronie wiatr uniósł właśnie w powietrze rozkładówkę przedstawiającą najadę z niewiarygodnie
52
wielkim biustem. Mimo swej sławy peron 3,14 był okropnie brudny od czasu, gdy Ministerstwo Magiczności sprywatyzowało Ekspress Hokpocki (obecnie przezywany De-presem Hokpockim). Od tego dnia podróż do Hokpoku, i tak sama w sobie nudna, przekształciła się w dantejskie piekło awarii i opóźnień, wyśrubowanych cen i toalet cuchnących moczem i mirrą. Pociąg zawsze się spóźniał, dziś jednak Trotterów nawet to ucieszyło, podobnie bowiem miała się rzecz z Barrym.
Hokpok był najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, aNigelTrotter jej najsłynniejszym nowym uczniem. Ostatecznie przyszedł na świat jako syn pierworodny Herbiny Gringor i Barry'ego Trottera. Czekało go trudne zadanie - przez jedenaście lat nauki można naprawdę wiele osiągnąć, zwłaszcza gdy chodzi o kogoś tak ekstrawagancko magicznego jak Barry. Nigel wielokrotnie słyszał wszystkie opowieści i wcale nie miał ochoty z nimi konkurować. Gdyby to od niego zależało, poszedłby do gumol-skiej szkoły i został holistycznym dentystą, jak dziadkowie ze strony matki. Tato jednak upierał się, by Nigel chociaż spróbował edukacji w Hokpoku... i tak znalazł się tutaj, walcząc ze środkami antykoncepcyjnymi na brudnym peronie, obok obłażącego z farby Depresu Hokpockiego.
Wózek podskoczył, przejeżdżając po martwym gnomie. Sowa ojca Hybryda skrzeczała złośliwie przy każdym szarpnięciu.
- Skwaark - wrzasnęła wśród szumów, strosząc poplamione nikotyną białe pióra. Po latach palenia musiała poddać się tracheotomii i obecnie jej krzyki dobiegały ze specjalnego aparatu.
53
Nigel nie z własnej woli zabrał sowę ojca. W ten weekend nie tylko zaczynał się semestr, ale też odbywał zjazd koleżeński, co oznaczało, że mama i tato zabrali się z nim (na szczęście huragan Fiona wylądowała u babci i dziadka Gringorów). Tak bardzo się ich wstydził, że uparł się pójść przodem pod osłoną starej peleryny niewidki. Nigela nie cieszyła perspektywa podróży — jazda zapowiadała się na długą i nudną, a co gorsza, wiedział, że matka ani na moment nie spuści z niego czujnego oka. To ostatnie odbierało najmniejszy cień atrakcyjności pogłoskom o wielowymiarowych imprezach z całowaniem. Może jednak zdoła jakoś uciec. Ale raczej na pewno nie.
Dziesięć kroków dalej rodzice Nigela sprzeczali się lekko. Nagle nie musieli opiekować się Fioną i odkryli, że przepełnia ich energia.
- Co takiego?—spytał Barry.-Aniech mnie piorun strzeli!
— Powiedziałam, że chyba zwariowałeś - powtórzyła Herbina.
-Nie słyszę was, marynarzu, przekrzywił mi się har-cap. - Barry odsunął przepaskę z oka i przyjrzał się rozkładowi. — Brobdingnag! - ryknął i płachta się powiększyła*.
- Słyszysz aż za dobrze - rzuciła z oburzeniem Herbina. — Pospiesz się, Barry.
— Spokojnie, szczurze lądowy, wciąż mamy—Barry zmrużył oczy i spojrzał uważnie - minus dwie minuty.
* Zaklęcia bywają bardzo użyteczne, ale trochę przypominają psy. Im głośniej i bardziej stanowczo je rzucamy, tym większe prawdopodobieństwo, że zwrócą na nas uwagę i zrobią to co każemy.
54
- Mamo, tato, szybciej! - krzyknęła para bezcielesnych rąk. - Odjadą bez nas. - Nigel był dziś mocno podenerwowany.
- Idę tak szybko jak mogę, marynarzu - wymamrotał Barry. - Spróbuj chodzić z jedną nogą. - Spadł mu trój graniasty kapelusz.
- Zostaw go. - Herbina przystanęła, czekając, aż mąż ją
dogoni.
- Ale Herb, kaucja...
- Zostaw — poleciła Herbina*.
Tuż za nią przesuwał się samojezdny magiczny wózek. Zlany potem Barry w końcu ją dogonił.
- Do diabła z tym — wydyszał, zdejmując sztuczną drewnianą nogę. - Lepszy byłby kostium klowna.
- Powinieneś popracować nad swoją formą — zauważyła Herbina. - Pocisz się jak świnia.
- Nadmuchiwane papugi są cięższe, niż się wydaje — odparł kwaśno.
- Nie pojmuję. Czemu uparłeś się przy tym kretyńskim
kostiumie?
- Powtarzałem ci tyle razy: to nie kostium, to przebranie. — Barry skrzywił się, powtarzając ostatnie słowo. - Nie rozumiem, czemu nie chciałaś włożyć swojego. Aaa!
-To był strój francuskiej pokojówki! - warknęła Herbina.
-Jeśli dorwą nas paparazzi, będzie to wyłącznie wasza
wina, marynarzu.
Peron był prawie pusty.
c Mężowie bardzo pod tym względem przypominają zaklęcia.
55
Z przodu Nigel stukał w wagon różdżką. Puk, puk. Jak na magiczny pociąg, wydawał się mocno zardzewiały. Chłopiec przyjrzał się z goryczą różdżce; podejrzewał, że jej moce ograniczają się do stukania. Wraz z ojcem kupili ten zdecydowanie nieatrakcyjny kawałek sklejki tydzień temu w RóżdżkoMarkecie. Po co marnować pieniądze na różdżką, jeśli jej właścicielowi wyraźnie brakuje magii?
Gdy tylko znaleźli się w przeraźliwie klimatyzowanym wnętrzu RóżdżkoMarketu, ojciec zaczął wspominać.
- Kiedy sam byłem w twoim wieku - zaczął, przywołując uniwersalny kod na „przestań słuchać" — wszyscy kupowali różdżki u Colliemandera. Sklepem kierowały psy, nie można tam było nic znaleźć - psy nie znają alfabetu - ale miało to swój urok. — Barry westchnął.
- Urok? Taki magiczny? - spytał Nigel, kończąc baton motylicowy. Połączenie śluzu i czekolady było osobliwe, ale całkiem smaczne.
- Nie wydaje mi się, choć biorąc pod uwagę, jak często sprzedawcy próbowali kopulować z czyjąś nogą, możliwe. — Barry nagle przypomniał sobie częstotliwość, z jaką klienci wdeptywali w psie kupy. — Szczerze mówiąc, niemal na pewno. Wtryniali ci pierwszą z brzegu starą różdżkę, liczyli podwójną cenę, a jeśli się skarżyłeś, gryźli. Poza tym wszędzie roiło się od pcheł — dodał Barry, maszerując szerokim, jasno oświetlonym przejściem między regałami RóżdżkoMarketu.
Nigel rozejrzał się po supermarkecie pełnym odsłoniętych metalowych belek i jarzeniówek. Wokół kręcili się ponurzy sprzedawcy w wyjątkowo brzydkich, drapiących fartuchach.
56
- Myślę, że w starym sklepie bardziej by mi się podobało - rzekł rozmarzony.
- Mnie nie - uciął- Barry, okłamując samego siebie, by poczuć się lepiej. W miarę upływu lat i zachodzących zmian, nieodmiennie na gorsze, coraz częściej korzystał z tej techniki. - Tak jest znacznie lepiej - dodał bez przekonania.
Sklep sprawiał wrażenie zimnego i bezosobowego, ojciec i syn pragnęli uciec z niego jak najszybciej. Po dziesięciu minutach wyszli, niosąc niewymiarową pałeczkę ze sklejki, zawierającą jeden włos nornicy.
- Nie była to dokładnie magiczna nornica - przyznał sprzedawca. - Ale świetnie opanowała sztukę, uhm, norni-cowania. Proszę spróbować.
Nigel eksperymentalnie machnął różdżką i wywalił gablotę z superlekkimi różdżkami z włókna szklanego sprowadzanymi z Danii.
— Ciężka — zauważył.
— Trwała - poprawił Barry. — Przywykniesz. - Musieli kupić wszystkie rzeczy do szkoły w jeden dzień, nie miał zatem ochoty zbyt długo rozwodzić się nad zakupami. — Weźmiemy tę.
-Ale ja... - wtrącił Nigel; bardzo chciał kupić różdżkę w kształcie L, taką jakich zawsze używali w pochodzących z Hongkongu gangsterskich filmach mag-fu: można z niej było strzelać zza rogu.
- Twoja mama by mnie zabiła — rzekł przepraszająco Barry. - Ale powiem ci coś, sam wybierz do niej fajną kaburę.
Nigel zdecydował się na ozdobioną po bokach płomie-
niami.
57
— Czy mam założyć boczne kółka? - spytał sprzedawca przy kasie. Najwyraźniej cierpiał katusze w najgorszej dorywczej pracy swego życia, toteż Barry poczuł się w obowiązku przytaknąć.
— Tato, nie. - Nigel jęknął.
— Tak, tak — powiedział szybko Barry. — Zawsze będziesz mógł je zdjąć - dodał do syna.
— Tato! Te kółka są dla maluchów, wszyscy będą się ze mnie nabijać!
— Lepiej, żeby się nabijali, niż żeby różdżka skręciła podczas zaklęcia i posłała cię do Szwecji, podczas gdy wybierałeś się do Swindon.
— Użyję tabaki podróżnej — rzekł z desperacją Nigel. -Nie ma mowy. Tabaka niszczy przegrodę nosową,
wkrótce skończyłbyś z jedną dużą dziurką w nosie.
Barry wyciągnął kartę kredytową CIngolda i zapłacił.
W ten sposób Nigel został dumnym właścicielem różdżki nadającej się najlepiej do walenia po łbach - albo stukania w niegdyś magiczne pojazdy, jak w tej chwili. Rodzice dogonili go; zdjął pelerynę i zawiązał ją sobie wokół szyi niczym superbohater. Stworzyło to niepokojący efekt fruwającej głowy, dość poruszający, by w krótkich odstępach czasu usłyszał gumolski krzyk, odgłosy wymiotów i jęk przed omdleniem. Natomiast magowie byli zupełnie odporni na podobne zjawiska.
Barry wyjął własną różdżkę i machnął nią, mamrocząc pod nosem. Kufer Nigela ani drgnął.
— Nie naciągnij niczego, Barry - upomniała męża Her-bina. - Rzucaj z kolan, nie z pleców.
58
Za drugim razem Barry posadził kufer na przodzie przedziału bagażowego.
Schował różdżkę, starł pot z górnej wargi i obróciwszy się, spojrzał na syna, który parę kroków dalej odgrywał w myślach jakąś skomplikowaną zabawę.
- Ha! Kasuj! Możesz mi skoczyć, wredny gazowniku — rzekł, pokonując wroga naciśnięciem wyimaginowanego klawisza.
- Nie mów „możesz mi skoczyć"—upomniała go Herbina.
- Chryste, jakie to ciężkie, Nigel — mruknął Barry. — Co ty tam masz?
- Ubrania i inne takie.
Była to tylko technicznie prawda. Mniej więcej połowa ubrań spakowanych przez matkę obecnie leżała na podłodze w sypialni Nigela. Zastąpiły ją zbiory reguł, karty postaci, podręczniki mistrza gry, rozpiski i kości do Kuratorów i Księgowych, gry RPG rozgrywającej się w świecie mugolskim, na której punkcie zwariował wraz z kumplami. W swych nader częstych marzeniach Nigel zazwyczaj odgrywał swą ulubioną postać, Geoffa, niezwykle potężnego analityka systemów komputerowych na szesnastym poziomie. Przez ostatni rok rozwijał tę postać, począwszy od stażysty świeżo po uniwersytecie. W marzeniach Nigela GeofF pokonał właśnie złowrogiego pracownika gazowni odczytującego liczniki, włamując się do rejestrów firmy gazowniczej. Nigel miał nadzieję, że inni uczniowie z Hokpoku także grywają w K&K.
Z ogłuszającym sykiem Ekspress Hokpocki wypuścił z siebie obłok pary. Para skropliła się w postać konduktora.
59
— Proszę wsiadać! — krzyknął wprost do ucha Barry'ego, po czym dodał: - Szybciej, szybciej, Długi Johnie.
- Możesz mi skoczyć - warknął z irytacją Barry, po czym w obawie, że ktoś mógłby go rozpoznać, machnął plastikowym mieczem i warknął: — Przeszyję cię na wylot, ty szczurze lądowy! — Nagle jego nastrój poprawił się gwałtownie na widok zbliżającego się ku nim mężczyzny z aparatem fotograficznym. - Widzisz? — rzekł z tryumfem do Herbiny.
Przez moment szala odwiecznej walki o to kto jest bystrzejszy przechyliła się na jego stronę. Tyle że nie do końca.
— Cześć, Barry, Herbino. Miałem nadzieję, że przyjedziecie na zlot.
To był Colin Cryptic, jedno z największych rozczarowań pokolenia Barry'ego. W Hokpoku Colin stał się legendą, wprowadzając do szkolnej gazetki „Harce Hokpoku" zdjęcia dziewczyn topless. W piątej klasie zgromadził już sporą fortunę i zamierzał otworzyć własną stronę, gdy Bubeldor zorientował się co się święci i położył temu kres. Colin posługiwał się nielegalnym urokiem zmuszającym ludzi, by rozebrali się do naga. Konfiskując zdjęcia, dyrektor nie okazywał gniewu, raczej dziwny smutek.
- Rób tak dalej, Cryptic, a nie zostanie ci nic, czego mógłbyś pragnąć. Uwierz komuś, kto ma już sto czterdzieści dwa lata. W życiu potrzebne są wszystkie niespodzianki.
Niestety, pierwsza niespodzianka dorosłego życia Colina okazała się nader nieprzyjemna, gdy odkrył że „Wróżbita Codzienny" wcale nie ma ochoty zatrudniać kolejnego błyskotliwego absolwenta. Wpadł w złe towarzystwo - redakcji „Fajtu" - a stamtąd droga wiodła już tylko w dół. Następne
60
dwadzieścia lat spędził w światku najgorszego, czarodziejskiego porno, wymyślając coraz to nowe rokokowe perwer-sje do najróżniejszych świerszczyków Vielokonta. Obecnie był redaktorem pism „Magonastki", „Cyce i Czarownice", „Laski i Różdżki" oraz „Ssanko u Sukkuba".
W rezultacie otaczała go aura rozpusty i zepsucia, gęsta niczym mgła. Herbina uważała, że Colin Cryptic to zdecydowanie nie towarzystwo dla jej syna. Barry'ego, co łatwo zgadnąć, jego obecność bawiła.
Razem wsiedli do pociągu.
- To wasze dziecko? — spytał Colin. — Jak to się stało? -Dziesiątki lat spędzonych w świecie seksu na sprzedaż sprawiły, że zupełnie zapomniał o jego bardziej przyziemnych aspektach. — Mogę usiąść z wami?
- Niestety, Colinie, przepraszam. - Herbina zareagowała szybko, jak żonie przystało. — Trzymamy miejsce dla Łona
Gwizzleya.
- Och - mruknął z żalem Colin. W szkole zawsze chciał należeć do ich grupy, a teraz... j uż zaczynały się weekendowe deja vu. — Rozumiem, poszukam gdzieś miejsca. — Pstryknął fotkę, jak zawsze, gdy czuł się niezręcznie. - Ta jest ubrana, obiecuję - rzekł szybko, dostrzegając ostre spojrzenie Herbiny. Odwrócił się do Barry'ego. - Może pogadamy dłużej podczas zlotu? Mam kilka świetnych ujęć wywłoczni
delfickiej.
- Pomysł super — odparł Barry. Zawsze chciał tam pojechać.
- I znalazłem też parę naszych starych spankingowych filmów - dodał Colin. — Pamiętasz?
- Rany, nic o tym nie wiem. - Barry się zarumienił.
61
dwadzieścia lat spędził w światku najgorszego, czarodziejskiego porno, wymyślając coraz to nowe rokokowe perwer-sje do najróżniejszych świerszczyków Vielokonta. Obecnie był redaktorem pism „Magonastki", „Cyce i Czarownice", „Laski i Różdżki" oraz „Ssanko u Sukkuba".
W rezultacie otaczała go aura rozpusty i zepsucia, gęsta niczym mgła. Herbina uważała, że Colin Cryptic to zdecydowanie nie towarzystwo dla jej syna. Barry'ego, co łatwo zgadnąć, jego obecność bawiła.
Razem wsiedli do pociągu.
- To wasze dziecko? — spytał Colin. — Jak to się stało? — Dziesiątki lat spędzonych w świecie seksu na sprzedaż sprawiły, że zupełnie zapomniał o jego bardziej przyziemnych aspektach. - Mogę usiąść z wami?
- Niestety, Colinie, przepraszam. — Herbina zareagowała szybko, jak żonie przystało. — Trzymamy miejsce dla Łona Gwizzleya.
- Och — mruknął z żalem Colin. W szkole zawsze chciał należeć do ich grupy, a teraz... już zaczynały się weekendowe dej& vu. - Rozumiem, poszukam gdzieś miejsca. - Pstryknął fotkę, jak zawsze, gdy czuł się niezręcznie. - Ta jest ubrana, obiecuję - rzekł szybko, dostrzegając ostre spojrzenie Herbiny. Odwrócił się do Barry'ego. — Może pogadamy dłużej podczas zlotu? Mam kilka świetnych ujęć wywłoczni delfickiej.
- Pomysł super - odparł Barry. Zawsze chciał tam pojechać.
-1 znalazłem też parę naszych starych spankingowych filmów - dodał Colin. — Pamiętasz?
- Rany, nic o tym nie wiem. - Barry się zarumienił.
61
Herbina obserwowała go niczym sęp, w dodatku taki, który woli, by nie poruszać pewnych tematów w obecności małych sępiąt.
- Na pewno pamiętasz - upierał się Colin. - Ty, Imoge-na Blagga, Priscilla Top-Thompson i ja włamaliśmy się do gabinetu Bubeldora i...
- Ahem, żona. - Barry zakasłał znacząco.
- A tak, jasne. Jasne. — Colin zrozumiał. — Pogadamy o tym później. - Mrugnął porozumiewawczo. Nawet Barry zaczął się czuć nieswojo.
- Jasne, Colin, zobaczymy się w szkole. Dobrze?
- W porząsiu. - Colin ruszył w stronę lokomotywy. Herbina poprowadziła rodzinę w przeciwnym kierunku.
Znaleźli pusty przedział i usiedli.
Nigel otworzył plecak, który wypchał rzeczami mającymi uprzyjemnić podróż. Na wierzchu tkwiło pięć jego ulubionych komiksów, same numery Opowieści zupełnie nieniesamowitych opisujących przygody Normana Norma-la, Mugola w średnim wieku.
Prawda jest taka, że Nigel nie lubił magii, ani trochę. Budziła w nim niepokój. W pobliżu magów patyki ciągle zamieniały się w węże, człowiek nigdy nie wiedział, czy otoczy go normalna mgła, czy raczej Mambolubna Mia-zma. Jeśli prowokacyjnie ubranej kelnerce nie spodobało się czyjeś spojrzenie, na talerzu zamiast przystawek lądowała splątana masa stonóg. Pewnie świat magii był super dla ludzi z wrodzonymi potężnymi mocami, magów takich jak mama czy tato. Ich nikt nie zaczepiał. Nigela jednak czekały w nim wyłącznie niemiłe niespodzianki.
62
- Nie każdy, kto uczy się w Hokpoku, chce zostać czarodziejem - rzekł poprzedniego wieczoru Barry, robiąc dobrą minę do złej gry. —To, czego się tam nauczysz, przyda ci się niezależnie od wybranego zawodu.
- Na przykład co? - spytał Nigel.
- Nie przekręcaj moich słów-warknął Barry. —Pojedziesz do Hokpoku i będziesz się świetnie bawił. Koniec, kropka.
Nigel wrócił do pakowania, pogwizdując pod nosem temat z Mostu na rzece Kwai, by jeszcze dobitniej wyrazić, co myśli o tym wszystkim.
- Mówiłem ci, że nie powinniśmy pozwalać mu tego oglądać w VieloWizji - wymamrotał Barry.
Teraz, w dwanaście godzin później, jechali na spotkanie przyszłości syna. Herbina także wyciągnęła kolorowe pismo. Barry rozsiadł się w kącie z piórem i notatnikiem — już wcześniej ogłosił wszem wobec, że w pociągu zamierza zacząć pisanie wspomnień.
Tryskając energią, nakreślił Rozdział 1. Niezły początek, pomyślał. Co dalej? Aby dać sobie trochę czasu do namysłu, podkreślił dwa razy oba słowa i nagle ku swemu ogromnemu zdumieniu wpadł na coś, co mógłby napisać. To było niczym dar od bogów literatury.
Urodziłem się, napisał.
Co dalej?
Niestety, twórcze źródło, jeszcze przed chwilą tryskające wysoko, nagle wyschło. Bazgranie nie pomagało, linie na pergaminie patrzyły na niego ponuro, wyzywająco, niczym wąskie, surowe usta. Żeby pokazać im, kto tu rządzi, skreślił słowo „urodziłem" i napisał nad nim „wynudziłem".
63
Zniesmaczony, sięgnął po jeden z komiksów syna.
- O czym to jest? - Przerzucał kartki, szukając porządnego, zdrowego okultyzmu.
Nigel ożywił się natychmiast.
- To historia czterdziestosiedmioletniego Gumola, Nor-mana Normala, aktuariusza.
- Co to jest aktuariusz? - spytał Barry.
- To ktoś, kto przepowiada, kiedy ludzie umrą - wyjaśnił Nigel.
- To znaczy banszajs*?
- Nie, używa do tego tabel statystycznych. Mieszka z matką w Slough, ma różne niesamowite moce, takie jak prawdopodobieństwo i algorytmy...
- Bzdury i przesądy — warknął Barry.
- Wcale nie, to super. Zupełnie inny świat. Świat, w którym nie brak miejsca dla każdego, nie tylko superczarodzie-jów, w odróżnieniu od innych znanych mi światów - dodał z naciskiem Nigel. - Jego największa słabość to skłonność do tycia. Proszę. — Nigel podsunął ojcu komiks. — Zobacz, tu idzie do sklepu kupić mleko.
Barry przyjrzał się kolorowej okładce.
- Ten, który czytam, jest o sądzie grodzkim.
Barry wziął do ręki komiks, patrząc na niego z obrzydzeniem jak na oślizgły śmieć. Oddał go szybko synowi. Nigel wiedział, co teraz nastąpi; słyszał to już wiele razy.
* Banszajs — przeraźliwie chudy straszliwy duch obdarzony przenikliwym głosem, który pojawia się, gdy ktoś życzy śmierci członkowi rodziny (albo przynajmniej marzy o tym, by poszedł sobie w cholerę).
64
-Wiesz, Nige, w końcu będziesz musiał pożegnać się z tymi gumolskimi śmieciami.
— Cii, Barry. - Matka uniosła wzrok znad pisma o modzie, „Sabatu". — Nie zabraniaj Nigelowi rozrywek. I tak ma dosyć na głowie. — W korytarzu za drzwiami wybuchło zamieszanie. Lon Gwizzley przegalopował obok, goniąc za piłką tenisową. - Idź po Łona.
Barry wstał. Już w drzwiach odwrócił się do żony.
— Nie możemy wciąż go niańczyć, Herb. Wcześniej czy później będzie musiał dorosnąć i stać się czarodziejem. Marzenia są dobre dla małych dzieci, ale gdy ma się jedenaście lat, czas już zacząć żyć w magicznym świecie. — Lon przegalopował w drugą stronę. - Hej, Lon, zaczekaj...
Nagle usłyszeli łomot, po którym nastąpiły głośne przekleństwa, wiwaty i warczenie. To Lon wywrócił wózek z przekąskami.
Nigel nie znosił, gdy ojciec mówił o nim, jakby go obok nie było. Co gorsza, jego słowa podsyciły płomień niepokoju. Nigel próbował go zdusić, teraz jednak ogień płonął jasno, pochłaniając resztki optymizmu.
Zostali w przedziale sami z mamą. Pociąg z mocnym szarpnięciem ruszył naprzód, a ojciec uganiał się tam i z powrotem, ścigając Łona. Nagle Nigel poczuł, jak coś drapie go w gardle. Zakasłał.
- Chyba mam suchary — rzekł do matki. - Jeśli okaże się, że mam suchary, będę mógł wrócić do domu?
- To suchoty, słonko — poprawiła Herbina. — I nie jesteś na nie chory.
Przez chwilę jej syn wyglądał z nieszczęśliwą miną przez okno.
65
- Czemu muszę być magiczny? - rzekł wreszcie. - Czemu nie mogę pójść do normalnej szkoły z normalnymi dziećmi? Nie jestem taki jak ty i tato, nigdy nie będę wielkim magiem.
- Nie martw się - odparła. - Nigelu, człowiek zwykle dokonuje czegoś wielkiego dzięki odrobinie szczęścia czy niezwykłemu talentowi, z którego istnienia nawet nie zdaje sobie sprawy aż do chwili, gdy jest mu potrzebny. Nie każdy może być wielki, każdy natomiast może być dobrym człowiekiem. W ostatecznym rozrachunku to właśnie jest najważniejsze. Poradzisz sobie, wiem, że tak.
Lecz w głębi serca Herbina również się martwiła. W Hok-poku nie było łatwo, a dzieci potrafiły się zachowywać niewiarygodnie okrutnie. Co czeka tam jej uroczego, bystrego, całkowicie niemagicznego syna?
ROZDZIAŁ 4
Od dnia narodzin Nigel Trotter nie miał w sobie ani krzty magii. Nie potrafił rzucać zaklęć ani klątw, robić sztuczek czy kwitować. Nie przepowiadał przyszłości, brakowało mu nawet porządnego wyczucia kierunku. Absolutna niezdolność porozumiewania się z jakimkolwiek członkiem królestwa zwierząt sprawiała, że wycieczki do zoo z ojcem stanowiły szczyt nudy. Mówiąc brutalnie, był magicznym niewypałem czy też, jak nazywają to czarodzieje, ćwokiem.
Sam doskonale zdawał sobie sprawę z własnej beznadziejności. Podkreślało ją jeszcze niezwykłe podobieństwo łączące go z ojcem. Wyglądał jak młody Barry, choć nie miał py-takrzyka. Oczywiście rodzice się martwili — ojciec obwiniał gumolskie geny matki, matka oskarżała tatę o to, że rzucał zbyt wiele zaklęć, nie wkładając wcześniej ochronnej ołowianej bielizny. Pod względem fizycznym Nigel był całkiem zdrów. Może to klątwa, blokada psychiczna? Po dziesięciu latach wizyt u najlepszych lekarzy (i kilku najgorszych), niezliczonych bolesnych badaniach i całej serii terapii i leków
67
równie różnorodnych jak bezużytecznych, nikt nie wiedział na pewno, czemu Nigel nie jest magiczny. Jego młodsza siostra dysponowała wszak ogromnym talentem. Nie było ranka, by Fiona nie wyczarowała dzikiej świni czy czegoś równie niszczycielskiego. Lecz rodzice nigdy jej nie karali.
— Mamo, Fi każe zaskrońcom załatwiać się w moim łóżku - poskarżył się niedawno Nigel.
— Wcale nie. — Fiona spojrzała na niego wrogo i podpaliła mu rąbek koszuli.
— Fiono, przestań — upomniała Herbina, wsuwając w wiszącą w powietrzu kulę błękitnego ognia kolejny plaster bekonu.
— Wolałbym, żebyś nie używała metanu, mamo - powiedział Nigel. - Przez to bekon smakuje jak bąki.
Herbina gotowała jak ogarnięta wściekłością na wszystkie produkty żywnościowe. Nawet niezawodne zaklęcia od Nutelli czy Knurra dawały jedynie nieco organiczną, gumowatą maź. Barry od dawna nazywał telefoniczne zamówienia interwencją. Jak na przykład w zdaniu: „Kochanie, chyba czas na interwencję".
Fiona kazała bocznym klapom stołu unosić się i opadać niczym skrzydłom olbrzymiego drewnianego ptaka. Czemu rodzice jej nie powstrzymają? - zastanawiał się Nigel. Gdybym ja zrobił coś takiego...
Jeden z zawiasów zaskrzypiał.
— Słyszałeś? — spytała męża Herbina. — Kupiliśmy to w Magikei? Cholerna taniocha.
Gazeta Barry'ego wyleciała w powietrze, maselniczka, do której sięgnął Nigel, żeby posmarować masłem grzankę, upadła na podłogę.
68
równie różnorodnych jak bezużytecznych, nikt nie wiedział na pewno, czemu Nigel nie jest magiczny. Jego młodsza siostra dysponowała wszak ogromnym talentem. Nie było ranka, by Fiona nie wyczarowała dzikiej świni czy czegoś równie niszczycielskiego. Lecz rodzice nigdy jej nie karali.
— Mamo, Fi każe zaskrońcom załatwiać się w moim łóżku - poskarżył się niedawno Nigel.
- Wcale nie. - Fiona spojrzała na niego wrogo i podpaliła mu rąbek koszuli.
— Fiono, przestań — upomniała Herbina, wsuwając w wiszącą w powietrzu kulę błękitnego ognia kolejny plaster bekonu.
- Wolałbym, żebyś nie używała metanu, mamo — powiedział Nigel. - Przez to bekon smakuje jak bąki.
Herbina gotowała jak ogarnięta wściekłością na wszystkie produkty żywnościowe. Nawet niezawodne zaklęcia od Nutelli czy Knurra dawały jedynie nieco organiczną, gumowatą maź. Barry od dawna nazywał telefoniczne zamówienia interwencją. Jak na przykład w zdaniu: „Kochanie, chyba czas na interwencję".
Fiona kazała bocznym klapom stołu unosić się i opadać niczym skrzydłom olbrzymiego drewnianego ptaka. Czemu rodzice jej nie powstrzymają? - zastanawiał się Nigel. Gdybym ja zrobił coś takiego...
Jeden z zawiasów zaskrzypiał.
— Słyszałeś? - spytała męża Herbina. — Kupiliśmy to w Magikei? Cholerna taniocha.
Gazeta Barry'ego wyleciała w powietrze, maselniczka, do której sięgnął Nigel, żeby posmarować masłem grzankę, upadła na podłogę.
68
- Nigel, czemu jesteś taki okropnie niezgrabny? -Ja tylko...
- Wiesz, że twoja siostra lubi bawić się stołem - dodał Barry.
- A więc to moja wina? Ona zachowuje się jak ta mała z Egzorcysty., a wy macie pretensję do mnie?
- Doktor mówi, że to zupełnie normalna faza rozwoju. Nazywają ją Denerwujące Dwójki. - Herbina usiadła i spróbowała przytrzymać bliższą z klap.
- Fi ma już trzy lata - przypomniał Nigel.
- Ty robiłeś to samo. - Barry całym ciężarem oparł się o stół na wypadek, gdyby córka próbowała posłać go w powietrze. — Tyle że oczywiście bez magii.
- Nigel niemagiczny — powiedziała Fiona; był to jeden z jej ulubionych tematów. - Niemagiczny... ttccpbbb - dodała, wydymając usta.
- ttCcpbbb — odparował Nigel.
Gorzko żałował tego, że sam nauczył ją tej sztuczki. Najskromniejsze nawet próby porozumienia zawsze obracały się przeciw niemu, na przykład wtedy, gdy siostra powiedziała mamie, że pozwolił jej polizać ślimaka. Sama chciała go polizać! On tylko jej pomógł!
- Nigel, przestań się znęcać nad siostrą — upomniał ojciec, przebiegając wzrokiem gazetę w poszukiwaniu swego nazwiska (które ostatnio pojawiało się tam coraz rzadziej).
- Wcale tego nie robiłem. To ona znęcała się nade mną. -W głosie Nigela dźwięczało święte oburzenie.
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć, Nige - rzekł Barry. — Co może zrobić mała dziewczynka takiemu dużemu gościowi jak ty?
69
- Mnóstwo rzeczy! Wczoraj obudziłem się i odkryłem, że zamieniła mi głowę w kokosa.
Barry spojrzał na syna ponad okularami, co znaczyło „nie wierzę ci".
- Posmarowałem się maścią antymagiczną - uzupełnił Nigel.
- Ile maści użyłeś? - zareagowała gwałtownie matka. -Jest okropnie droga.
- Nie wiem, parę łyżek.
- Nigel!
- Nie grzeb w apteczce matki - dodał Barry. Rodzice mieli na tym punkcie hysia, odkąd przyłapali
Nigela na strzelaniu wodą z okna na piętrze za pomocą iry-gatora. Nigel uważał, że się czepiają, w końcu skąd miał wiedzieć?
- Skąd wzięły ci się te włosy? — spytał, zmieniając temat. Z różnych dziwnych miejsc na ciele ojca wyrastały kępki
owłosienia.
Barry ostatnio poddał się i kupił w aptece butelkę Eks-trasilnego Eliksiru Sir Cedrika, Wspomagającego Wło-sowzrost, w nadziei że dzięki niemu zdoła powstrzymać nieubłagany marsz niegdyś bujnej czupryny ku tyłowi głowy. („Najsilniejsza mikstura jaką znam" - zachwalał aptekarz. „Proszę spojrzeć: teraz dodatkowe dwadzieścia pięć procent Yeti!"). Tego ranka postawił butelkę na brzegu wanny i niechcący strącił. Na szczęście wylało się tylko zaledwie kropel, wystarczyło jednak, by pokryć go leciutkim puszkiem, który w paru przypadkowych miejscach wyraźnie zgęstniał.
70
- Nic takiego, jedz śniadanie. - Barry przygładził kosmyk na grzbiecie dłoni i wrócił do swojej gazety.
Czas na Etap Drugi — dorysowywanie do każdego zdjęcia dymków, zwykle pełnych sprośności. Ponieważ gazeta była magiczna, ludzie ze zdjęć powtarzali owe teksty. Gumolski premier zwracający się do grupy znanych kobiet wyrecytował nagle:
Był pewien mężczyzna spod Chentem,
Co zwykł pysznić się wielkim sprzętem.
Aż raz jego żona
westchnęła znużona:
czy będzie też płacić mi rentę?
Barry zachichotał rozbawiony własną psotą. W tym momencie w powietrzu przed nim zawisł talerz pełen jajek na bekonie.
- Gdzie twój worek z wodą, Nigel? - spytała Herbina.
- Na górze.
- Nie masz go po to, by dodawał magii twojemu pokojowi. Idź i załóż - poleciła matka. - Jeśli nie będziesz go nosił, to ci nie pomoże.
- Nie chcę go nosić! - zaprotestował Nigel. - Wygląda jak worek do kolostomii.
Chodziło o ostatnią próbę doumagicznienia Nigela. Barry zadzwonił do Chi Ching, starej przyjaciółki ze szkoły, obecnie prowadzącej Harmonijny Heksagram, poradnię feng shui dla zmotoryzowanych w San Francisco. Chi zasugerowała, by Nigel nosił przy sobie wodę. I tak przez
71
całe lato przypinał sobie do paska plastikową torebkę pełną wody. Czuł się z tym niewiarygodnie kretyńsko, zwłaszcza gdy parę razy torebka pękła, co upodobniło go do ofiary dramatycznej katastrofy pęcherzowej. Jedyny plus całej sytuacji stanowił fakt, że przed wyjazdem do szkoły mógł wybrać sobie jako zwierzę ośmiornicę, a ośmiornice były super. W dodatku Fi się jej bała - super do kwadratu.
— Idź i załóż go - polecił synowi Barry. Nigel skrzywił się.
— Może zainteresuje was informacja, że nienawidzę was obojga - odszedł, tupiąc głośno; jak zwykle czuł się niedoceniony. To oni byli dziwakami, nie on! - Nie widzę, co jest takiego ważnego w magii — złościł się. — Komu potrzebna magia?
Drzwi otwierało się równie dobrze za pomocą klamki jak jakimś durnym zaklęciem, którego mama usiłowała go nauczyć przez całą ostatnią niedzielę. Gumole nie mieli ani krzty magii, a i tak świetnie sobie radzili. Któregoś dnia ucieknie do świata gumolskiego! Pokaże im wszystkim!
Najpierw jednak musiał wyjechać do Hokpoku. Nie miał najmniejszej ochoty, ale tato uparł się jak nigdy.
— Ta szkoła uczyniła ze mnie mężczyznę, którym dziś jestem — powtarzał.
— Ależ, Barry, nigdy tego nie udowodniono - wtrącała
żona.
- Ha, ha - odpowiadał. - Poza tym nie mówimy tu o mnie, tylko o Nigelu. I nie chodzi wyłącznie o krawat starej szkoły, Herbino. Wyobrażasz sobie, co pomyśleliby ludzie, gdyby mój syn...
72
— Nasz syn - poprawiła Herbina.
— ...nasz syn nie poszedł do Hokpoku? Po pierwsze, z pewnością uznaliby, że nie lubię Drago Malgnoya. - Dra-go był dyrektorem szkoły*.
— Bo nie lubisz.
— Nie w tym rzecz. - Barry ugryzł się w język.
Nigel z żadnej rozmowy nie dowiedział się, w czym właściwie tkwi rzecz. Wiedział tylko, że na dobre czy na złe pojedzie do Hokpoku i będzie musiał jakoś z tym żyć.
Podróż do Hokpoku była jak zawsze długa i nudna, a Lon z uporem obszczekiwał każdego, kto przechodził obok przedziału. Toteż mimo dręczącego go niepokoju Nigel szczerze ucieszył się, widząc za oknem starą kupę gruzów.
Pociąg się zatrzymał.
-Alleluja - mruknął Barry, przeciągając zesztywniałe mięśnie.
Lon, który dopiero przed chwilą zasnął niespokojnie, obudził się i zaczął ujadać.
— Mam wrażenie, że z wiekiem coraz bardziej upodabnia się do psa, czyż nie? - W głosie Herbiny zabrzmiała podejrzana czułość, która nie zachwyciła Barry'ego.
* Drągowi przytrafił się tragicznie głupi wypadek z udziałem bazyliszki. Uznanego za umarłego ustawiono go przed szkołą w charakterze posągu. Pewnego dnia któryś z uczniów oblał go drinkiem z mandragorą i Drago ożył.
73
Nigel bez wahania zgodził się z matką. Lon właśnie odgryzł główkę kolejnej figurki; teraz głowa rozpoczęła długą podróż, by w końcu opuścić go z drugiej strony.
Rodzice Nigela pocałowali go na pożegnanie i przesiedli się do luksusowego autobusu (J.G. jakże uroczo nazywała go „bezkonnym powozem"), który miał zawieźć ich do szkoły. Zapłacił za niego Lee Jardin, obecnie najsłynniejszy komentator sportowy świata magicznego. W karierze nie przeszkodził mu nawet idiotyczny tupecik z dredami ani powszechnie znane upodobanie do noszenia damskiej bielizny.
Nigel natomiast dołączył do reszty pierwszoroczniaków zbierających się wokół potarganego olbrzyma, Hamgryza, z którego ust jak zwykle wylewała się rzeka wulgaryzmów i zwykłych słów w proporcjach co najmniej cztery do jednego. Uczniowie uwielbiali go za to - no, póki nie podkradał im posiłków.
— P'szeni p'rszacy - rzucił Hamgryz. - Chydźcie z mną.
Choć podobno Hamgryz często bywał gościem na rodzinnych spotkaniach Trotterów, Nigel rozpoznał go z programu „Łowy z łolbrzymem", który jednak nie utrzymał się zbyt długo na antenie. Został zdjęty, gdy producenci podliczyli koszt kar i grzywien*. Natomiast Nigel i jego kumple
* Hamgryz tak często rzucał słowami na „p" i „k" - w formie rzeczownikowej, czasownikowej, przymiotnikowej, przysłówkowej, a czasem zamiast znaków przestankowych — że nawet najstaranniejsze wypipywanie nie zagłuszało wszystkich. W miarę upływu tygodni i miesięcy liczby te dodawały się. (Mając na względzie oszczędność papieru, pomijam większość
74
uwielbiali cały program, świetnie się bawili, oglądając, co w tym tygodniu zdoła nabroić Hamgryz. Olbrzym z umysłem zaćmionym przez alkohol ustawicznie wpakowywał się w niewiarygodne tarapaty. Kiedyś cały batalion gumol-skiego wojska został zdziesiątkowany, próbując wyciągnąć go z jamy Irlandzkiego Whiskoddecha. Lecz smok i tak w końcu go połknął.
- Wsiadać. - Olbrzym gestem wskazał kilkanaście cuchnących, spróchniałych łódek.
Niektóre z nich były w tak kiepskim stanie, że same z siebie zanurzały się prawie całkowicie. Lon biegał dookoła, szczekając radośnie. W nadchodzącym semestrze miał zastąpić ukochanego ogara Hamgryza, Blaka (tak Hamgryz wymawiał słowo bydlak). Blak został zjedzony przez grupkę czarodziejów z programu wymiany zagranicznej.
W wieczornym powietrzu rozchodziły się odgłosy licznych drapieżnych ryb oblizujących wargi. Widok łodzi i spienionej wody szybko ostudził zapały pierwszorocznia-ków, którzy nawet nie drgnęli.
- Nie sądzę, by moi rodzice... - zaczął chudy chłopczyk, Bertie Pillick.
- Znałem twojego tatę i jeśli jesteś choć w p'łowie tak bez'dziejnym fiurasem, to tonąc, zrobisz psz'sługę światu -warknął Hamgryz. — Wsiadać, cholerne szkraby.
wulgaryzmów Hamgryza, zachęcam jednak czytelników, by je sobie wyobrazili. Ogólna zasada to uwzględniać na każde zdanie co najmniej dwa wulgarne podkreślenia i jeden obsceniczny za-miennik rzeczownika - zwykle skrsyn. - M.G.).
75
Co dziwne, słowa te nikomu nie dodały otuchy.
— Na co czekacie, palanty? Na specjalne zaprszenie? -Hamgryz wyciągnął różową parasolkę w kwiatki i wystrzelił w powietrze kilka ładunków. Potem odkręcił rączkę i pociągnął długi łyk.
— Ruszyć tyłki! — ryknął, ocierając usta rękawem. Nie był w nastroju do żartów; ostatnie kilka godzin spędził w gospodzie „Pod Żołędzia Dzika" w Hogsbiede, gdzie ostro pił i przegrywał w pasjansa.
Kilkunastu uczniów posłusznie wsiadło i natychmiast stało się pierwszoroczną rybią kolacją.
— Kto właśnie zginął? Ktoś pamięta nazwiska? — Hamgryz zapisał nazwiska ofiar, by móc zawiadomić rodziny.
Łódka Nigela okazała się nieco lepsza. Co prawda grupa syren próbowała ją wywrócić, Hamgryz jednak przywio-słował szybko i zagroził, że zrobi im ze skrzeli jesień śred-
niowiecza.
Po zejściu na ląd zebrano pierwszoroczniaków w Wielkiej Sali. Wyglądali żałośnie, dygoczący w przemoczonych szatach, stłoczeni z przodu pomieszczenia, nie pachnieli też zbyt pięknie. Woń mokrej wełny, strachu i pamiątek pozostawionych przez hałaśliwie umykające zwierzęta tworzyła porażającą kombinację.
Wielka Sala wyglądała dokładnie tak, jak ją opisali rodzice Nigela: szybujące w powietrzu świece, magiczny sufit, długie stoły, wokół których tłoczyli się, poszturchiwali i kłócili uczniowie. Na szarych końcach siedziały grupki ponurych wyrzutków, pochylających się nad książkami i ignoJ rujących wyzwiska i stopiony wosk, którymi częstowali ich koledzy. Czy mnie także to czeka? - zastanawiał się Nigel.
76
W pewnym momencie podjął decyzję. Jeśli mam stać się wyrzutkiem, to przynajmniej zabiorę ze sobą kilku z nich. Podczas gdy pierwszoroczniacy stali bez ruchu, czekając na Nadział do Domów, reszta uczniów waliła w stoły i wrzeszczała wniebogłosy. Drugoklasiści, wciąż mający świeżo w pamięci upokorzenia zeszłego roku, zachowywali się szczególnie wrednie, obrzucając przerażonych przybyszów zgniłymi owocami. Absolwenci, dla których ceremonia Nadziału stanowiła początek weekendu zlotowego, czekali dokładnie po drugiej stronie. Siedzieli tam od dwudziestu minut - jazda drogą była znacznie szybsza. Mrożąca krew w żyłach i opróżniająca pęcherze przeprawa przez jezioro Mamory stanowiła element zniechęcający, a nie konieczny środek transportu.
Herbina zauważyła owoce i szykowała się właśnie do rzucenia zaklęcia blokującego, gdy Barry ją powstrzymał.
— Nie powinniśmy się wtrącać — rzekł. — Nigel by tego nie chciał.
— Ale przecież za naszych czasów nie dochodziło tu do czegoś takiego. To barbarzyństwo - zaprotestowała Herbina. — Z pewnością zawinili ci przeklęci Malgnoyowie.
— Wcześniej czy później będzie musiał nauczyć się bronić - upierał się Barry.
Herbina powiedziała coś niewyraźnie, lecz zdecydowanie nie były to uprzejme słowa.
— Słucham? — zainteresował się Barry.
— Powiedziałam: ciekawe, gdzie jest dyrektor Malgnoy -
skłamała.
Wszystkie nauczycielskie miejsca przy najwyższym stole były już zajęte, prócz wielkiego fotela pośrodku należącego
77
do Drąga. Większość zebranych uczyła także rodziców Ni-gela: był tam Snajper, wyglądający równie złowrogo jak zawsze — wrócił do Hokpoku, gdy się zorientował, że w żadnej innej pracy nie pozwolą mu bić podwładnych; a także rzecz jasna Hamgryz - już pijany, nieprzytomny bądź martwy; Barry nie potrafił orzec. Obok siedziała madame Pons, szkolna bibliotekarka płci nieokreślonej; profesor Pupps, który wycinał dziury w swych szatach, odsłaniając widmowe pośladki; Madame Pitsch, instruktorka quitkitu mająca słabość do młodych sportowców, a obok niej Zed Gromgar, szkolny zbrój mistrz*. Następne dwa miejsca zajmowali kołyszący się mocno i stukający kieliszkami szef rady nadzorczej Lujusz Malgnoy oraz profesor Author Gwizzley. Ojciec Łona odszedł z ministerstwa i obecnie uczył w szkole Rozumienia Mugoli**.
Praca w Hokpoku nie była bynajmniej największą zmianą w życiu profesora Gwizzleya. Po tym, jak ich ostatnie
* To prawda, większość szkół nie potrzebuje zbrojmistrzów, lecz naukę w Hokpoku trudno nazwać bezpieczną. W pokoju nauczycielskim wisiała tablica z napisem „DNI BEZ MARTWYCH UCZNIÓW". Widniejąca na niej liczba nigdy nie przekraczała dwóch cyfr. Lecz dyplom z Hokpoku otwierał mnóstwo drzwi w świecie magicznym, toteż rodzice wciąż posyłali tam swoje dzieci niczym owieczki na rzeź.
** Poprzednia dyrektorka Graffitonu, Minolta McGoogle, już nie żyła. Zmarła tragicznie. Biegając po szkole pod postacią kota, jak często miała w zwyczaju, pani McGoogle złapała i połknęła nieśmiertelną mysz, dławiąc się na śmierć. Wypchana w postaci kota drzemie na kominku sali wspólnej Graffitonu.
78
dziecko, Genny, opuściło gniazdko, kruche więzy małżeńskie łączące Mole Gwizzley z jej łysiejącym, wiecznie roztargnionym mężem ostatecznie pękły. Nie czekając nawet na rzucenie zaklęcia Rozwodu-Rozdziału, Mola porzuciła ojca Łona i zamieszkała z Girlboyem Rokhardem. Ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych, profesor Gwizzley powitał te zmiany z ogromną radością. Najwyraźniej zawsze źle się czuł w swoim ciele i ze swoją seksualnością. Nim jeszcze żona zdążyła przekroczyć granicę dzielnicy, profesor Gwizzley przeistoczył się w wysokiego, eleganckiego, otwarcie homoseksualnego Murzyna o oślepiająco białym afro. Jego potomstwo zareagowało szokiem, on jednak sprawiał wrażenie dużo szczęśliwszego niż do tej pory.
Jedyną nową twarzą przy stole był - jak zawsze - nauczyciel Zajęć Praktyczno-Ciemniackich, przybysz z kraju, o którym nikt nigdy nie słyszał. Ów profesor wyglądał osobliwie nawet według standardów świata magicznego, w którym wcieranie owsianki we włosy stanowiło szczyt elegancji. Jego twarz całkowicie przysłaniała kominiarka z butelkowozielonej wełny, spod której wypływała bujna, siwa broda. Parę okularów przytrzymywały na miejscu dwa kawałki taśmy klejącej nad uszami.
- Wygląda jakoś znajomo - mruknęła do Barryego Her-bina.
- Wiesz co mówią, wszyscy magowie wyglądają jednakowo - odparł.
I rzeczywiście, lata manipulacji potężną magią sprawiają, że człowiekowi wysychają włosy, marszczy się skóra, a rysy wykrzywiają się w charakterystycznym grymasie. Magowie nazywają to miną „czekania na wybuch".
79
U szczytu każdego uczniowskiego stołu zasiadały hokpoc-kie duchy: Ledwie Bezmózgi Bili z Graffitonu, obok niego Wielorybia Wdowa, która kłóciła się głośno z Krwawym Imbecylem, widmową maskotką Ślizgorybu, całym uma-zanym świeżą srebrną krwią po tym, jak rozciął sobie udo piłą łańcuchową.
- Krwawy Imbecylu - mówiła Wdowa - czemu nie pozwoliłeś Hamgryzowi ściąć tego drzewa?
- Trzymaj język za fiszbinami, dziewko słonowodna! — wrzasnął Imbecyl. Wskazał ręką. - O tam, dmucha!
Wdowa odwróciła się gwałtownie.
- Gdzie?
- Nabrałem cię! - rzucił Krwawy Imbecyl.
- Wsadź sobie mój harpun - warknęła.
- Widziałeś Maślanego Mnicha? — zainteresowała się Herbina przy stole absolwentów.
- Nic nie widziałem. - Barry pstryknięciem wzmocnił szkła swych okularów.
- Może w końcu złapał go Filtr?
Angus Filtr był szkolnym woźnym i zdecydowanie nie przepadał za zjełczałym tłuszczem, który zostawiał wszędzie za sobą Maślany Mnich.
- Mnóstwo ludzi zjawiło się na zlocie - zauważył Barry.
- Skoro jest tu Drago, to z pewnością w pobliżu kręci się Millicenta Bellpucha — mruknęła Herbina.
- Jaka Millicenta? Wszystkie te frymuśne nazwiska brzmią tak samo — przyznał Barry.
- Na pewno ją pamiętasz. Płazica, występująca w zachodnich Stanach, z przypominającym ogon narządem rozrodczym. Chodziła do Ślizgorybu.
80
U szczytu każdego uczniowskiego stołu zasiadały hokpoc-kie duchy: Ledwie Bezmózgi Bili z Graffitonu, obok niego Wielorybia Wdowa, która kłóciła się głośno z Krwawym Imbecylem, widmową maskotką Slizgorybu, całym uma-zanym świeżą srebrną krwią po tym, jak rozciął sobie udo piłą łańcuchową.
— Krwawy Imbecylu - mówiła Wdowa — czemu nie pozwoliłeś Hamgryzowi ściąć tego drzewa?
— Trzymaj język za fiszbinami, dziewko słonowodna! — wrzasnął Imbecyl. Wskazał ręką. - O tam, dmucha!
Wdowa odwróciła się gwałtownie.
— Gdzie?
— Nabrałem cię! — rzucił Krwawy Imbecyl.
— Wsadź sobie mój harpun - warknęła.
— Widziałeś Maślanego Mnicha? — zainteresowała się Herbina przy stole absolwentów.
— Nic nie widziałem. — Barry pstryknięciem wzmocnił szkła swych okularów.
— Może w końcu złapał go Filtr?
Angus Filtr był szkolnym woźnym i zdecydowanie nie przepadał za zjełczałym tłuszczem, który zostawiał wszędzie za sobą Maślany Mnich.
— Mnóstwo ludzi zjawiło się na zlocie — zauważył Barry.
— Skoro jest tu Drago, to z pewnością w pobliżu kręci się Millicenta Bellpucha - mruknęła Herbina.
-Jaka Millicenta? Wszystkie te frymuśne nazwiska brzmią tak samo — przyznał Barry.
— Na pewno ją pamiętasz. Płazica, występująca w zachodnich Stanach, z przypominającym ogon narządem rozrodczym. Chodziła do Slizgorybu.
80
- A, ona. Mam nadzieję, że się nie zjawi. Tłukła wszystkich chłopaków z Graffitonu, którzy nie osiągnęli jeszcze wieku dojrzewania. Spójrz, idzie Lara Mally.
- Pamiętam ją - przytaknęła Herbina. - Była największą unifanką* Pufpifpafu. O rany!
- Co się stało? - spytał Barry.
- Przyjechała Creedence Clearwater. — Herbina wskazała ręką kościstą kobietę ostrzyżoną na pazia. - Lalunia Pier-dzyka Gwizzleya.
- Pamiętasz, jak spetryfikowała ją bazyliszka? - spytał
z uśmiechem Barry.
- Tak — mruknęła Herbina. — Petryfikacja zdziałała cuda jeśli chodzi o jej obwisły biust.
- Ostry języczek. - Barry pokręcił głową.
Choć Herbina nigdy się do tego nie przyznała, zawsze podobał jej się Pierdzyk Gwizzley.
- Z czego się śmiejecie? - spytała Hanna Krubbot. Była animagiem - natychmiast zdradzał to różowy nos i długie, szare warkoczyki.
- Z niczego, Hanno. - Barry nawet ją lubił, ale w jej obecności nie potrafił powstrzymać się od myśli o potrawce z królika. - Cześć, Catie - dodał, pozdrawiając gestem Catie Bell i Drellów, jej wszechobecny chórek.
Katie i czterej czarni mężczyźni w identycznych strojach uśmiechnęli się i pomachali w odpowiedzi. Na zlot dotarło nawet parę duchów.
- Spójrzcie - wskazała Hanna — to ta Bones, którą zdmuchnęli Smieciożercy.
Ktoś, kto darzy przesadnym uwielbieniem jednorożce.
81
- Jak za dawnych czasów - mruknął nostalgicznie Barry.
Aby w pełni wykorzystać pojemność Sali, na oszklone galerie na górze wpuszczono gumolskich widzów. Każdego roku we wrześniu gumolskie hotele w pobliżu szkoły ogłaszały specjalne zniżki, by zachęcić fanów Barry'ego Trotte-ra do przybycia na ceremonię Nadziału. Kiedy rozeszła się wieść, że w tym roku w szkole zjawią się Barry, Herbina i Nigel, wszystkie miejsca rozeszły się błyskawicznie. Gdyby budowli nie podtrzymywały potężne zaklęcia, już dawno by runęła, przygniatając jedną trzecią Domu Pufpifpaf. Hmm.
Choć Nigel starał się nie rzucać w oczy, starsi uczniowie powitali swą nową sławę, obrzucając go jeszcze hojniejszą porcją wyzwisk. Uskoczył, unikając pędzącej ku niemu zgniłej rzepy — stworzona magicznie, wyparowała, pozostawiając tylko obłoczek smrodu. Chesterfield zamknięty w swej torebce zmienił kolor, wygrażając wszystkimi ośmioma pięściami. Od czasu do czasu jakiś pocisk trafiał jedną ze świec zawieszonych magicznie w powietrzu i ta zaczynała obracać się nad ich głowami. Góra, dół, góra, dół. Czy kiedykolwiek się zatrzyma? — zastanawiał się Nigel. I gdy tak rozmyślał, spleśniały, zdecydowanie niemagiczny pomidor — łatwy do ukrycia i niewątpliwie zachowany przez całe lato specjalnie na taką okazję - trafił go w policzek, obryzgując śmierdzącym sokiem.
Stojący obok chłopak zaśmiał się serdecznie. Miał bardzo bladą skórę, szare oczy i wąską twarz ze szpiczastym
82
podbródkiem. Nigel znał tę twarz, znał ją ze zdjęć szkolnych ojca. Zawsze zwracał szczególną uwagę na tego gościa, bo zazwyczaj gdy on pojawiał się na fotografii, działo się na niej coś zabawnego.
- To my, tuż po tym, jak sprawiliśmy, że z moczowodu Drąga wylazł jeżozwierz. - Ojciec zaśmiał się. — A tu Lon użył morskiej mikstury epoksydowej i przylepił Drąga do jego mopa. Mikstura przesiąkła mu przez spodnie i solidnie przypaliła tyłek.
- Barry, przestań. Podsuwasz Nigelowi niestosowne pomysły - upomniała męża Herbina.
- Nigel z pewnością wie, że nie powinien nikogo tak traktować - odparł Barry. - Nigdy, przenigdy — powtórzył, jednocześnie kiwając zachęcająco głową.
Prawdę mówiąc, Nigel podejrzewał, że rodzice odczuliby ulgę, gdyby w jakikolwiek, choćby najbardziej okrutny sposób posłużył się magią. Lecz Drago był przecież dyrektorem. Co to zatem za chłopiec wyglądający zupełnie jak on?
- Niezły chwyt, Trotter - rzekł chłopak, patrząc, jak Nigel wyciera głowę rękawem. — A zatem jesteś synem starego skatołba.
- Jesteś tu woźnym? - odgryzł się Nigel. - Nie widziałem cię w żadnej z łodzi.
- Ja tu mieszkam, złamiróżdżku, mój tato jest dyrektorem. - W tym jednym zdaniu zawarł więcej arogancji, niż wydawało się to możliwe. - Pewnie będziesz w Graffitonie?
- Tak... —W tym momencie Nigel przypomniał sobie co kazała mu mówić matka. - To znaczy, chętnie dołączę do każdego Domu, do którego pośle mnie Tiara Nadziału.
83
— Nie, według mnie wyglądasz na typowego Graffo-na. — Malgnoy skrzywił się. — Tato pilnuje, by trafiali tam wszyscy najgorsi palanci.
Odkąd Malgnoy został dyrektorem, Tiara otrzymała ścisłe polecenia, by najgorszych uczniów, niemagicznych, głupich bądź i głupich, i niemagicznych wysyłać wyłącznie do Graffitonu. (Na szczęście dla Graffonów życie na bańce sprawiło, że wybory Tiary stały się coraz mniej precyzyjne, zwłaszcza gdy ceremonia się przedłużała i ukryta piersiówka robiła się pusta. Pod koniec alfabetu Tiara śpiewała sprośne piosenki, nadzielając ludzi na oślep).
— Zamknąć się tam! - wrzasnął Hamgryz, który właśnie ocknął się, uniósł głowę i próbował zdyscyplinować uczniów. Wycelował parasolkę, natychmiast jednak cofnął się, gdy dostrzegł kim jest winowajca. - A, przepraszam, Lar-valu.
— Widzisz, Trotter — wyszeptał Larval. - Od czasów twego ojca wiele się tu zmieniło. Teraz my, Malgnoyowie, kierujemy wszystkim.
Larval uśmiechnął się złośliwie. Nagle coś w górze przyciągnęło jego wzrok. Na atramentowoczarnym sklepieniu, wśród gwiazd, które za niewielką opłatą ułożono w napis „Pij Rabtastic", coś się poruszało. Podczas gdy Larval patrzył zafascynowany, Nigel pochylił się, pozwalając, by kropla śliny spadła bezszelestnie z jego ust na but chłopaka. Pałeczka wrogości została oficjalnie przekazana w ręce nowego pokolenia.
84
- Nie, według mnie wyglądasz na typowego Graffo-na. — Malgnoy skrzywił się. — Tato pilnuje, by trafiali tam wszyscy najgorsi palanci.
Odkąd Malgnoy został dyrektorem, Tiara otrzymała ścisłe polecenia, by najgorszych uczniów, niemagicznych, głupich bądź i głupich, i niemagicznych wysyłać wyłącznie do GrafEtonu. (Na szczęście dla GrafFonów życie na bańce sprawiło, że wybory Tiary stały się coraz mniej precyzyjne, zwłaszcza gdy ceremonia się przedłużała i ukryta piersiówka robiła się pusta. Pod koniec alfabetu Tiara śpiewała sprośne piosenki, nadzielając ludzi na oślep).
- Zamknąć się tam! - wrzasnął Hamgryz, który właśnie ocknął się, uniósł głowę i próbował zdyscyplinować uczniów. Wycelował parasolkę, natychmiast jednak cofnął się, gdy dostrzegł kim jest winowajca. - A, przepraszam, Lar-valu.
- Widzisz, Trotter — wyszeptał Larval. - Od czasów twego ojca wiele się tu zmieniło. Teraz my, Malgnoyowie, kierujemy wszystkim.
Larval uśmiechnął się złośliwie. Nagle coś w górze przyciągnęło jego wzrok. Na atramentowoczarnym sklepieniu, wśród gwiazd, które za niewielką opłatą ułożono w napis „Pij Rabtastic", coś się poruszało. Podczas gdy Larval patrzył zafascynowany, Nigel pochylił się, pozwalając, by kropla śliny spadła bezszelestnie z jego ust na but chłopaka. Pałeczka wrogości została oficjalnie przekazana w ręce nowego pokolenia.
84
Mieli wrażenie, że czekają wieki. Tymczasem Drago pudrował nos. Tiara Nadziału popijała — z początku ukradkiem, potem z każdym kolejnym łykiem otwarciej. Uczniowie musieli posyłać domowe skrzaty po kolejne porcje zgniłych warzyw, a fotel Drąga nadal stał pusty. Nagle Tiara odezwała się, porządnie już bełkocząc.
Jeśli nie odpowiada wam wybrany Dom, Sami wiecie co zrobić - morda w kubeł i won! Poziom kandydatów osiągnął już dno, Zamiast do Domów bardziej pasują do zoo.
Ślizgorybi to snobów i niechlujów stado, Pujpijpowie, o bogowie — jedna żenada. Oddech Rovertoura szkodzi nawet gadom A czy Graffon, czy leń - ganc pomada.
Nieliczni słuchacze wygwizdali ostatni rym. Tiara Nadziału machnęła szpiczastym końcem, pokazując im, gdzie się zgina dziób pingwina.
-A czego się spodziewaliście? Szekspira? Jestem tylko cholernym nakryciem głowy.
Tłuste, skołtunione, pełne pcheł i wszy, Wasze głowy to suma moich strachów. Posłuchajcie mej rady, i uwierzcie mi: Kiedy Drago się zjawi, łeb do piachu!
Nigel pogłaskał ośmiornicę, która zaróżowiła się z radości.
85
- Super - mruknęło paru pierwszoroczniaków, natychmiast jednak zostali uciszeni.
Nagle drzwi się otwarły i do środka wbiegły w podskokach dwa domowe skrzaty; wyłupiastoocy kurduple wzrostu małego dziecka przebrani byli w stroje tancerek rewio-wych z Hogsbiede. Nigel ucieszył się na ich widok, bo grad śmieci zmienił kierunek i runął ku skrzatom rozsypującym wokół płatki róż.
Dwa kolejne skrzaty zadęły ogłuszająco w długie metalowe rogi. Zebrani sapnęli. W górze nad ich głowami coś się poruszyło, coś dużego. Deszcz produktów owocowo-wa-rzywnych ustał, okrzyki ucichły, jakby ktoś zakręcił kurek.
Rogi zajęczały jeszcze głośniej, dołączyły do nich werble. Nigel w mroku wejścia dostrzegł, jak jeden skrzat chwyta drugiego, jeszcze mniejszego za nogi i tłucze nim w ogromny gong. Odtąd z każdym kolejnym dźwiękiem wzdrygał się boleśnie.
Cień opadł niżej, powoli nabierając kształtów. I nagle wszystkich ogarnął strach o własne życie, bowiem w górze na półksiężycu srebrnej folii szybował potężny mężczyzna — bardzo tłusty mężczyzna odziany w togę i brzdąkający na lirze. To był dyrektor.
- Uczniowie! Nauczyciele! Absolwenci! Przybywam do was z niebios! Wcielenie Apolla...
Nigel po raz kolejny uświadomił sobie, jakim obłędem kończą się wieloletnie bliskie kontakty z magią.
- Jezu — mruknął.
- Dyrektor w zupełności wystarczy - syknął Larval. Czas nie okazał się łaskawy dla Drago Malgnoya. Jego
niemal białe włosy zniknęły bez śladu wiele lat temu,
86
pozostawiając jedynie wianuszek z tyłu, opadający niepo-rządnie na plecy. Czy łysienie, brak zębów i pokrywające twarz wrzody wymagające wielogodzinnego maskowania makijażem stanowiły efekty uboczne potężnej ciemniackiej magii, którą posługiwał się po dwudziestce? (Potrzebował jej, by umówić się z jakąkolwiek dziewczyną). Tylko siostra Pommefritte wiedziała z całą pewnością. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że ta sama magia wywarła iście brutalny efekt na jego narządach rozrodczych, rozmiarem przypominających rodzynki i równie sprawnych. Lędźwia Drąga były kompletnie wysuszone, lecz starożytny, irytujący ród Malgnoyów musiał trwać dalej (w tej książce ludzie nie stają się łajdakami i wrogami, lecz się nimi rodzą). Zatem Lujusz Malgnoy, jeden z najbardziej znanych ciemniackich magów i szef rady nadzorczej szkoły załatwił stworzenie klona: Larvala*.
Jednakże innych skutków Niewydolności Nekromanty (jak nazywano w dobrze wychowanym towarzystwie magiczną kastrację) nie dało się ukryć tak łatwo. W ciągu dwudziestu lat od dnia ukończenia szkoły Drago przeraźliwie się roztył. Co roku kolejna warstwa tłuszczu stawała się fundamentem dla następnej, jeszcze większej. A jednak Drągowi daleko było do wesołego grubasa, wręcz przeciwnie. Rządził Hokpokiem żelaznym kaprysem i choć nie zabijał jeszcze uczniów, widać było, że ma na to szczerą ochotę.
* Chciałbym jednak zauważyć, że ze słów „Yam jest Lord Vie-lokont, naga lala" można ułożyć „Larval, klon Malgnoya, to jest idea". Daje do myślenia, prawda?
87
Teraz opadał na swym zaklęciu; wyglądał trochę jak słoń opuszczany powoli z kiepskim akompaniamentem przez milczący, niewidzialny dźwig. Wszystkie oczy spoglądały w górę, wszystkie usta się otwarły. Nowy nauczyciel z zagranicy odmówił w swej ojczystej mowie krótką modlitwę. Tłum patrzył zafascynowany — nie imponującym widowiskiem, lecz absolutną pewnością, że gdyby ta ludzka góra mięsa nagle runęła w dół, zmiażdżyłaby w wyjątkowo paskudny i zdecydowanie śmiertelny sposób minimum jedną, a zapewne więcej osób. Pod togą kryło się co najmniej dwieście kilo Drąga.
I nagle stało się dokładnie to, czego się obawiali. Drago zachwiał się, machnął różdżką, nie trafił i runął. Uczniowie odskoczyli, lecz pechowy domowy skrzat rozbryznął się wokół. Nigel przetarł zachlapane okulary. Widok był doprawdy porażający - dyrektor nie miał na sobie bielizny.
Gumolscy fani zebrani na galeriach zaczęli klaskać i wiwatować, najwyraźniej uznawszy to za kolejne coroczne wydarzenie, niezrozumiały, spektakularny zwyczaj. Gdy w końcu zorientowali się, że tłuścioch w prześcieradle się nie rusza, powoli ucichli. W tłumie rozległo się kilka szybko stłumionych śmieszków, potem zapadła cisza.
— O nie, dawca materiału genetycznego! — wykrzyknął z rozpaczą Larval prosto w ucho Nigela.
- Au, cholera! - odparł Nigel, gdy tamten przepchnął się przez grupę i zaczął zawodzić.
On sam nie rozumiał, czym Larval tak się przejął. Gdyby jego rodzice zginęli, ucieszyłby się niezmiernie. Napisałby o tym książkę, zgarnął kasę i otworzył połączenie gabinetu dentystycznego z salonem gry w K&K.
88
Siostra Pommefritte podbiegła do leżącego na kamiennej posadzce Drąga przypominającego rozdeptane ciastko. Jego szkarłatne nadzienie - a także nadzienie domowego skrzata - rozlewało się wokół.
- Sprzątacze do Wielkiej Sali — odezwał się w głośniku jeden ze skrzatów.
- On nie żyje - oznajmiła siostra Pommefritte.
- Ona ma rację - dodał duch Drąga, pojawiając się obok. - Zjedzmy coś. - Śmierć nie wpłynęła na jego apetyt.
Siostra Pommefritte machnęła różdżką i przeniosła roz-bryźnięte ciała do szkolnej kostnicy. Wszyscy zasiedli do kolacji.
Serwus Snajper przejął obowiązki przełożonego i dał sygnał do rozpoczęcia uczty, lecz większość śmiertelników straciła apetyt, zwłaszcza ci obryzgani strzępami Drąga, gdy skrzaty zaczęły zmywać podłogę Sali szlauchami. Śmierć dyrektora wzbudziła w tych stworzeniach niezwykły entuzjazm. Choć na swój masochistyczny sposób lubiły wiosłować na barce rozkoszy Drąga, to zdecydowanie nie podobała im się rola żywego opału w jego kotłach - w dodatku bez podwyżki!
Wśród uczniów natomiast zapanował dziwny spokój. Tym, którzy po letnich wakacjach spędzonych w bezpieczniejszych miejscach zdążyli zapomnieć o śmiercionośnych skutkach pobytu w Hokpoku, przypomniała się ponura rzeczywistość. Jęcząca i wymiotująca guzikami Tiara Nadziału została uznana za zbyt pijaną i odesłana.
89
Siostra Pommefritte podbiegła do leżącego na kamiennej posadzce Drąga przypominającego rozdeptane ciastko. Jego szkarłatne nadzienie - a także nadzienie domowego skrzata - rozlewało się wokół.
- Sprzątacze do Wielkiej Sali - odezwał się w głośniku
jeden ze skrzatów.
- On nie żyje — oznajmiła siostra Pommefritte.
- Ona ma rację - dodał duch Drąga, pojawiając się obok. — Zjedzmy coś. — Śmierć nie wpłynęła na jego apetyt.
Siostra Pommefritte machnęła różdżką i przeniosła roz-bryźnięte ciała do szkolnej kostnicy. Wszyscy zasiedli do kolacji.
***
Serwus Snajper przejął obowiązki przełożonego i dał sygnał do rozpoczęcia uczty, lecz większość śmiertelników straciła apetyt, zwłaszcza ci obryzgani strzępami Drąga, gdy skrzaty zaczęły zmywać podłogę Sali szlauchami. Śmierć dyrektora wzbudziła w tych stworzeniach niezwykły entuzjazm. Choć na swój masochistyczny sposób lubiły wiosłować na barce rozkoszy Drąga, to zdecydowanie nie podobała im się rola żywego opału w jego kotłach - w dodatku
bez podwyżki!
Wśród uczniów natomiast zapanował dziwny spokój. Tym, którzy po letnich wakacjach spędzonych w bezpieczniejszych miejscach zdążyli zapomnieć o śmiercionośnych skutkach pobytu w Hokpoku, przypomniała się ponura rzeczywistość. Jęcząca i wymiotująca guzikami Tiara Nadziału została uznana za zbyt pijaną i odesłana.
89
Pierwszoroczniaków przydzielono do Domów po prostu według wyników testu zdolności magicznych. Najbardziej utalentowani trafili do Slizgorybu, następni do Rovertou-ru, kolejni do Pufpifpafu i wreszcie do Graffitonu. Nie było cienia wątpliwości gdzie wyląduje Nigel. W Wielkiej Sali wrzało właśnie od kanonad poobiedniego bekania - Dom rywalizował z Domem, uczniowie z absolwentami - gdy Snajper wstał i gestem uciszył zebranych.
- Chciałbym powitać was z powrotem w Hokpoku, gdzie, jak wszyscy wiemy, cały czas dzieje się coś strasznego - zaczął i Barry mógłby przysiąc, iż nauczyciel Mikstur spojrzał na niego; istotnie, odkąd Barry wstąpił do szkoły, śmiertelność zaczęła rosnąć wykładniczo. — Nim rozejdziecie się do swych pokojów, by się zastanowić, kto odpowiada za tę niewiarygodnie tragiczną i przedwczesną śmierć - skinieniem głowy wskazał Drąga - kto może umrzeć następny i wprowadzić w życie milion idiotycznych planów — tym razem Snajper wyraźnie spojrzał na Barry'ego - chciałbym powiedzieć o kilku sprawach. Po pierwsze, powitajcie wszy-scy nowego nauczyciela Zajęć Praktyczno-Ciemniackich, profesora... - Snajper pochylił się, dziwaczny przybysz wyszeptał mu coś do ucha. - Głośniej, nie zrozumiałem... profesora Blablabla. - Snajper wzruszył ramionami. - Dziwne nazwisko, ale to właśnie usłyszałem.
Tłum zaczął klaskać, w powietrze wyleciało zaledwie kilka jedzeniowych pocisków, co stanowiło oznakę wielkiego szacunku. Profesor przywołał wizytówkę i wręczył ją Snajperowi.
— Profesor Blablabla jest obecnie p.o. pseudoprofesora czarodziejstwa na Uniwersytecie Erzacu, tak tu przynajmniej
90
napisano. Jestem pewien, że będzie stanowił cenny dodatek do naszego ciała pedagogicznego w tym semestrze i odegra ważną rolę w dalszym rozwoju akcji. Powitajmy go zatem serdecznie, nie jak jednego z rodziny. - Snajper powiódł mrożącym krew w żyłach spojrzeniem po mniej więcej całej Sali.
- Po drugie, Graffiton traci dziesięć punktów, bo mam
taki kaprys.
Pzostałe Domy zaczęły klaskać. Zadźwięczał dzwonek, liczby na oświetlonej tablicy wiszącej na końcu Wielkiej Sali przeskoczyły i dystans Graffitonu do najbliższego rywala zwiększył się do tysiąca punktów.
- Założę się, że za każdym razem, gdy to robi, dostaje dodatkowe mile w lotniczym programie lojalnościowym -mruknął Barry. Herbina uciszyła go. - No co?! - zaprotestował Barry. - Na miłość Kirke, to przecież Snajper!
- Ale chwilowo pełni obowiązki dyrektora i powinniśmy
go szanować.
- Mógłbym ci przypomnieć, że to ty zapisałaś go wiele lat temu do Klubu Magicznego Gadżetu Erotycznego Miesiąca.
- Cii - ucięła Herbina.
Istotnie, była to jej sprawka, a dzięki mało znanemu zaklęciu Telemarketus, które wyszukała w Dziale Ograniczonego Dostępu biblioteki, Snajper nie mógł w żaden sposób wypisać się z ich listy. Cały jego gabinet wypełniały gadżety dostarczające rozkoszy cielesnej, łażące po sobie, chlupiące i mruczące. Gdy tylko człowiek przekraczał próg, czuł mrowienie wszystkich otworów.
Snajper wyraźnie się rozkręcał.
91
- Miejmy nadzieję, że był to jedynie kiepski początek wspaniałego roku dla Ślizgorybu i niezłego dla wszystkich innych. A teraz perfekci mogą odprowadzić Domy do odpowiednich sal wspólnych, gdzie przed snem zostanie wyświetlony krótki film instruktażowy. Dobranoc - i niech Bóg was strzeże.
- Miejmy nadzieję, że był to jedynie kiepski początek wspaniałego roku dla Ślizgorybu i niezłego dla wszystkich innych. A teraz perfekci mogą odprowadzić Domy do odpowiednich sal wspólnych, gdzie przed snem zostanie wyświetlony krótki film instruktażowy. Dobranoc - i niech Bóg was strzeże.
A
ROZDZIAŁ 5
Nigel wraz z resztą Graffitonu podszedł do portretu Chudej Damy o Podejrzanie Grubej Twarzy. Portret zareagował na swą nową sławę, poddając się natychmiastowemu odsysaniu tłuszczu, za które zapłacił, pozwalając ciekawskim pierwszoroczniakom za drobną opłatą zajrzeć sobie pod spódnicę. Chuda Dama nieustannie zgłaszała się na przesłuchania do kolejnych filmów hollywoodzkich, ale nie dostała żadnej roli, bo nie umiała się powstrzymać przed machaniem i mruganiem do kamery.
- Puszczaj, pindo pigmentowa - polecił wyniośle Passę Gwizzley.
Perfekt Graffitonu był synem Pierdzyka i okazał się równie irytujący jak ojciec. Nigel przypomniał sobie, jak tato wspominał, że Pierdzyk zachowywał się jakby ktoś wsadził mu różdżkę w tyłek. Teraz zrozumiał, co miał na myśli. Passę nie był zbyt magiczny - ostatecznie trafił do Graffitonu - ale braki w talencie nadrabiał zadufaniem.
93
— Opłata jednego syfka - oznajmiła Dama; musiała w końcu opłacić rachunki za odsysanie tłuszczu.
— Co takiego? - zabulgotał Passę. -To oburzające! Zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz? Zgłoszę to dyrektorowi!
— Bardzo proszę, sam bierze połowę - odparł portret.
Po uiszczeniu opłaty zmęczeni nadmiarem wrażeń uczniowie wgramolili się do sali wspólnej Graffitonu. Na tablicy wisiały przydziały pokojów. Nigel znał jedno z nazwisk z wyznaczonych wraz z nim czterech - Don Tomas.
— Niech każdy znajdzie sobie miejsce! - wrzasnął Passę. Wycelował różdżką w puste miejsce na ścianie i rozpoczął się film instruktażowy.
Szkoła, do której wstąpił Nigel, bardzo różniła się od tej znanej Barryemu, Herbinie, Łonowi i pozostałym. Dziesiątki lat sławy zmieniły Hokpok, zrujnowaną kupę gruzów, do której przybywało się, by poznać tajniki magii w HOKPOK, miejsce gdzie z uczniów robiono nowych Barrych Trotterów, bogatych, ratujących świat czarodziejów, uwielbianych przez miliardy. Mit ten tak bardzo fascynował nowo przybyłych, że każdy z nich w duchu wybierał sobie jedną z trzech ról: Barry'ego, Herbiny bądź Łona. Atomy te łączyły się z innymi, tworząc trójatomowe cząsteczki. Następnie każdy uczeń przez resztę szkoły odgrywał wyznaczoną rolę. Herbiny kuły jak oszalałe, stada Barrych powodowały zamieszanie, a Lonowie trzymali się ich wiernie jak psy. Od czasu do czasu cała trójka ruszała do akcji, poszukując w szkole tajemnic nieodmiennie idiotycznej i wyjątkowo dziecinnej natury.
Stałe poszukiwania wyimaginowanych spisków i zagadek sprawiały, że śmiertelność wśród uczniów wzrosła
94
zastraszająco. Lecz dyrekcja kazała rodzicom podpisywać dokumenty zrzekające się wszelkich praw do odszkodowania w przypadku, gdy „syn bądź córka zginie w trakcie czynności zmierzających do rozwiązania tajemnicy, w tym, choć nie wyłącznie, śledzenia, węszenia, wyszukiwania »wskazówek« lub błędnej interpretacji tychże, starć z niebezpiecznymi zwierzętami, drażnienia niezbyt niebezpiecznych zwierząt, ucieczek, eskapad, badań i zawracania głowy profesorowi Snajperowi". Ciało pedagogiczne nazywało wszystkie te zachowania rollinsonadą, a po setnej śmierci (trzecioroczny Barry umarł z głodu, utknąwszy w przewodzie wentylacyjnym — Herbina bała się komukolwiek o tym powiedzieć, a Lon zapomniał) wstrząśnięta autorka zaczęła przekazywać milion galonów rocznie na działania zapobiegawcze.
Rollinsonadą praktycznie uniemożliwiała sprawne kierowanie szkołą; skrzaty domowe odkryły to już dawno, wykonując swe niewdzięczne zajęcia. A choć zamknięci w swych wieżach z kości słoniowej magowie nie mieli o tym pojęcia, w istocie siedzieli na bombie zegarowej. Skrzaty nieustannie balansowały na granicy strajku generalnego, najpewniej poprzedzonego długimi zamieszkami. Lecz w opinii wszystkich osób obdarzonych normalnym wzrostem nie działo się nic złego i hokpocka maszynka do robienia pieniędzy wciąż działała jak należy.
Poczucie własnej wartości przenikało każdą klatkę filmu instruktażowego (stanowiącego nowinkę wprowadzoną w okresie rządów Gwizzleya, niedawno uaktualnioną). Ten krótki filmik, sam w sobie nieznośnie narcystyczny, zyskał nowy, upiorny akcent, ponieważ narratorem był w nim
95
Drago Malgnoy, człowiek, który zaledwie parę godzin wcześniej rozbryznął się na śmierć na ich oczach.
Co naturalne, uczniowie skupili się raczej na elementach przemawiających do ich próżności: radosnej muzyce, dramatycznie oświetlonych ujęciach szkoły wyglądającej lepiej niż kiedykolwiek w rzeczywistości, pompatycznej narracji podkreślającej ich wyjątkowość i niezwykle obiecujące perspektywy na przyszłość... W ten sposób na dobre rozpoczęli proces stawania się hokpokczykami, subtelną alchemię, która sprawiała, że w całym magicznym świecie słowa „uczeń Hokpoku" były synonimem „nadętego dupka".
Nigel, nieodrodny syn swojej matki, podczas filmu robił notatki. Ponieważ jednak był też nieodrodnym synem swego ojca, w połowie znudził się i przestał. Oto fragmenty:
1) zawsze ubieraj się jakjprzystało na czarodzieja — żadnych bluzekjoez ramiączeki szortów
2) udawaj, że domowe skrzaty nie istnieją
a. zastraszaj
6. wyśmiewaj
c. bij
d.jedz (w razie konieczności lub -przy nadarzającej sie okazji)
3) nie martw się o to, skcjdbiorą sie przywoływane przedmioty a. nie, twój problem (taki jasne!)
4) myśl o Cumolachjakp o...
a. dzieciach — zawsze traktuj z góry (użyj zaklęciagórotrakt)
b. niedorozwojach — nigdy sie do tego nie ¦przyznawaj
5) zawsze zwalaj nieprzyjemne prace fizyczne na innych
a. za wszelka cenę unikaj wysiłku fizycznego:
słabość i brakjnięśni = zdrowie.
96
6) świata dzieli się na diuk, grupy: magicznych/niemagicznycfi
a. jakjpasterze i owce
i. owce dostarczają wełny, mięsa, są mtfe
ii. pasterze zapeumiają dyscyplinę, gdy owu robią są
niesforne.
Ble, ble - pomyślał ponuro Nłgel, gdy znów zapłonęły światła. Chłopcy przeszli do wyznaczonych pokojów i zaczęli się rozpakowywać.
Współlokatorzy Nigela najwyraźniej nie podzielali jego trosk. Byli wśród nich dwaj chłopcy z rodzin gumolskich, pochodzący z tego samego miasta, Gordon i Peter, którzy przyjaźnili się od dawna*. Co chwila powtarzali dowcipy zrozumiałe tylko dla nich i cały czas się popychali. Nawet wyglądali podobnie i wyraźnie wystarczało im własne towarzystwo, a nawet gdyby tak nie było, Nigel żywił poważne wątpliwości, czy zdołałby znieść obrażenia będące w ich opinii wyrazami sympatii.
Następny chłopak miał na imię Byron, a choć żadne prawo nie zabrania przyjaźnienia się z jedenastolatkiem
* Ich matki, wyraźnie nie zrozumiawszy idei magicznego zwierzęcia, kupiły swoim synom po torebce mrożonego groszku. Gordon i Peter z początku udawali, że nic się nie stało, nawet nadali im imiona, nosili na zajęcia i tak dalej. Lecz do świąt obaj sprawili sobie pieski-roboty firmy Sony.
97
noszącym pelerynę, to może powinno. Jego zwierzę, paw imieniem Shelley, brudziło w całym pokoju i od czasu do czasu wydawało z siebie przeszywający wrzask.
— Uprawiałem seks z siostrą - tak brzmiały pierwsze słowa Byrona skierowane do nowych współlokatorów. — I poznałem smak ludzkiego ciała — umilkł, czekając na reakcję.
Na próżno.
— Fajna peleryna — zadrwił Gordon. - Skąd jesteś?
— Pewnie z Fiutolandii. - Peter szturchnął swojego kumpla.
— Albo Kutasowa. - Gordon zaśmiał się i popchnął Pe-
tera.
— Albo Penisville! — Peter złapał Gordona za sweter. Teraz mam szansę, pomyślał Nigel.
-Albo, uhm... - współlokatorzy spojrzeli na niego -
...Wacusina?
Nikt się nie zaśmiał i pozostali najwyraźniej w myślach umieścili go na samym dole hierarchii, pod Byronem i czwartym chłopcem, Donem Tomasem. Don miał dredy tak jak ojciec, nosił jednak nazwisko swego drugiego ojca (najlepsi przyjaciele, akurat. DonaTomasa i Lee Jardina łączyło w istocie znacznie więcej, niż sugerowała J.G. Rollins).
Nigel dostrzegł coś dziwnego we fryzurze Dona.
- To nie są prawdziwe dredy — przyznał tamten. - Zaklęcia klonujące nie działają w stu procentach. - Jego włosy układały się naturalnie w ciasne, francuskie loki.
- Czy to boli, Don? — spytał Nigel. — Uważam, że wygląda super.
- Dzięki - odparł Don. - Mów mi Junior, wszyscy tak
. robią.
98
Jego fryzura, a także osobliwe imię, rodzice (jedno z pierwszych jednopłciowych małżeństw w świecie magicznym) oraz fakt, że na zwierzę wybrał sobie kozę, czyniły zeń idealny obiekt żartów. Wraz z Nigelem natychmiast poczuli do siebie sympatię - dużo łatwiej znieść ostracyzm dzielony na pół.
Chłopcy rozpakowali swoje skrzynie. Gordon wyciągnął wielki odtwarzacz CD, a Peter wielką kulę jasnowidzenia, magiczny odpowiednik telewizora. Najwyraźniej wszystko sobie zaplanowali*.
— Jeśli ktoś chciałby pooglądać kulę — oznajmił Peter — to płaci jednego syfka.
— Za godzinę — dodał Gordon.
— Tak - zgodził się Peter. Przybili sobie piątkę.
— To samo dotyczy odtwarzacza - podjął Gordon. — A jeśli sami zechcemy go użyć, możemy was wykopać.
— Tak - przytaknął Peter. Zderzyli się klatami. Niezależnie od siebie każdy z pozostałej trójki postanowił w duchu to samo: zepsuć ich sprzęt.
Nigel wypakował szkolne podręczniki i ułożył je na łóżku. Nudne i bezsensowne zaklęcia dla początkujących; Dłubanie przy przyszłości; Hokpok — historia (z podkreślonymi na
* Potężne promieniowanie magii z początku sprawiało, że produkty gumolskie kiepsko działały w obecności czarodziejów. Jednakże po trotterowskim rozejmie między dwiema rasami lord Vielokont polecił swym naukowcom rozwiązać ten problem. Chcieć — zwłaszcza gdy zachętę stanowi spora sumka — to móc, i obecnie, nie jak w czasach Barry'ego, na rynku pojawiło się sporo odtwarzaczy nieprzeskakujących, gdy w pobliżu rzucono zaklęcie.
99
czerwono wskazówkami dotyczącymi najnowszej zagadki!); Słynne potwory i jak je przyrządzić oraz Cwana księga sztuczek.
- Co to? - spytał Don, wskazując materiały do K&K.
- To taka gra - wyjaśnił Nigel. - Nazywa się Kuratorzy i Księgowi. Udajesz w niej Gumola, rozwiązujesz zagadki, walczysz z biurokratami i tak dalej. — Podał mu zestaw materiałów mistrza gry przedstawiających tabele płac, skale podatkowe i tym podobne.
- Brzmi super. Co to jest biurokrata? — zainteresował się
Don.
- To taki gumolski potwór - tłumaczył Nigel. - Później
mogę cię tego nauczyć.
- Wiedziałem, że jesteś świrem od K&K! - zawołał Gor-don. - Płacisz - dodał do Petera, który wręczył mu garść
monet.
- A zatem ty jesteś synem Barryego Trottera. — Byron wepchnął do szuflady krwistoczerwone aksamitne śpiosz-ki. — Sądziłem, że będziesz fajniejszy.
- Dzięki — mruknął Nigel, wciąż usiłując utrzymać poprawne stosunki.
- To prawda, że twój tato zna Kena Yorodiota? -Tak.
Wujek Terrv kazał przysiąc Nigelowi, że nie ujawni jego tajemnicy. Informacja, że lider to bezwzględny biznesmen, w jednej chwili zrujnowałaby kwitnącą karierę VTA, traktowanego obecnie jak jeden z dinozaurów rocka.
- Mógłbyś mi załatwić autograf?
Nigel natychmiast pomyślał o prawdopodobnej propozycji: jedna blizna = jeden autograf.
100
- Raczej nie - rzekł.
- Fajfus — rzucił Byron.
Gdy Nigel i Don poszli się umyć przed snem, Byron wyciągnął podręczniki Nigela i wyrwał z nich losowe kartki (załatwił każdą prócz Cwanej księgi sztuczek, bo gdy tylko jej dotknął, natychmiast wyciągnęła spluwę i go okradła). Peter i Gordon kibicowali mu, chichocząc.
Gdy Nigel odkrył, co się stało, wpadł w furię. Teraz będzie musiał kupić używane książki, a one mogły być nawiedzone.
- Kto to zrobił?! - krzyknął.
Współlokatorzy Nigela milczeli. W końcu odezwał się Byron.
- Niby czym się przejmujesz? Twój ojciec ma kasy jak lodu, stać cię na nowe.
Fakt, iż świat uważał ich za bogaczy, stanowił rodzinne przekleństwo Trotterów. Nikt nie wiedział o istnieniu wuja Sknerusa, który jednym biznesplanem potrafił doprowadzić do bankructwa trzynastu osób.
- Dzięki, że się przyznałeś, Byron.
Przez chwilę chłopcy patrzyli po sobie gniewnie. Wyczuwając nastrój właściciela zniszczonych książek, Chester-field pokrył się cętkami oznaczającymi wściekłość. Wrogość wciąż wisiała w powietrzu, gdy położyli się do łóżek.
W pogodne ciepłe noce brak dachu nad wieżą nie stanowił szczególnego problemu. Owszem, wokół szalały przeciągi, lecz dzięki otaczającym łóżko z baldachimem zasłonom i odzianym we flanelowe pidżamki ognistym salamandrom, które domowe skrzaty wsuwały pod kołdrę, łóżko Nigela było ciepłe i przytulne.
101
— Nie musisz tego znosić — wyszeptał Junior, gdy pozostali już zasnęli.
— Nie chcę z nim walczyć — odparł Nigel. - Jest większy ode mnie.
— To użyj zaklęcia. Przecież wie, kim są twoi rodzice. Narobi w szatę, gdy tylko wycelujesz w niego różdżką.
— Ja, no... ja też nie jestem zbyt magiczny - przyznał Nigel. - Nie mów nikomu, dobrze?
— Pewnie jeszcze nie wszedłeś w okres dojrzewania — starał się pocieszyć Nigela Junior. — Masz, chciałem je zachować, ale tobie bardziej się przydadzą. - Wręczył mu paczkę uchoskorków. — Kupiłem je w Hogsbiede — dodał.
— Byłeś w Hogsbiede? — W głosie Nigela zabrzmiał podziw. — Mnie tato nigdy tam nie zabiera.
— Mój tato komentował mecz bokserski — wyjaśnił Junior. - A drugi tato lubi Siegfrieda i Roya, więc często tam jeździmy. Oto, co trzeba zrobić. — Zaczął szeptać Nigelowi do ucha.
— Super. Zjedzą mu mózg?
— Jeśli go ma - odszepnął Junior.
— W porządku, zrobię to. Uważaj!
Nigel narzucił pelerynę niewidkę i na palcach podkradł się do łóżka Byrona. Wyciągnął z kieszeni kopertę i wysypał parę insektów na poduszkę. Ku jego zachwytowi — i zgrozie — insekty wstały na tylne nogi, powęszyły w powietrzu, a potem ruszyły rządkiem w stronę ucha Byrona. Jeden, dwa, trzy, zniknęły w środku. Nigel przemknął z powrotem do własnego łóżka, chichocząc. Junior także się śmiał.
— Zamkniecie się? - warknął Peter albo Gordon, budząc Byrona, który podrapał się po uchu i przekręcił na drugi bok.
102
- Sam się zamknij - odparował Junior.
-Jeśli to zadziała, może załatwimy też palanta numer jeden i palanta numer dwa - szepnął Nigel.
- O tak - odparł Junior. Spiskowcy wtulili twarze w poduszki, zaśmiewając się do łez. Dobrze było nie dać sobą pomiatać.
-1 jak? - spytał w końcu Junior. - Myślisz, że twój tato to zrobił?
- Ale co? — nie zrozumiał Nigel.
- Zabił dyrektora Malgnoya.
Nigel nagle uświadomił sobie, jak bardzo pomogłoby mu powszechne przekonanie, że Barry jest zabójcą.
- Możliwe - odparł. - To coś w jego stylu.
- Ostra sprawa. Tato opowiadał mi o nim różne historie, wygląda na prawdziwego psychola — powiedział Junior, po czym dodał szybko: — Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Naprawdę zaczarował fajerwerk tak, by wbił się w tyłek Snajpera?
- Tak twierdzi, ale nie wiem, czy mu wierzę. To bardziej numer w stylu Gwizzleyów.
Junior przez chwilę milczał.
- Założę się, że trudno być synem takiego ojca - powiedział w końcu. - Czy pozostało jeszcze coś, co ty mógłbyś zrobić Snajperowi?
- Mnie to mówisz. - Nigel westchnął. - Nie tylko wszyscy zakładają, że zostanę wielkim czarodziejem, ale wystarczy, by ojciec na godzinę wrócił do szkoły i już ktoś
umiera.
103
Nigel nie zasnął aż do pierwszej: dręczyły go wizje dyrektora odwalającego różdżkę, a nerwy z powodu przybycia do Hokpoku też nie pomagały. Na szczęście pierwsze zajęcia zaczynały się dopiero w południe - zlot absolwentów zepchnął naukę na drugi plan. Nigelowi wystarczyło nawet czasu, by przeczesać się szybko przed biegiem do klasy.
- No cóż, wygląd to nie wszystko - rzuciło cierpko lustro.
- Obyś pękło - huknął Nigel, wybiegając z pokoju.
ROZDZIAŁ 6
- Nie pojmuję, dlaczego odwołano zjazd - rzekł Bar-ry. Oboje z Herbiną odchodzili właśnie od nowiutkiego, bajeranckiego grobu Drąga w rodzinnej kwaterze Malg-noyów. Mieściła się w wilgotnym zakątku ciemniackiego cmentarza, tuż obok Stalinów. - Przecież takie rzeczy się zdarzają.
- Barry, tam zginął człowiek - przypomniała Herbina. -1 najwyższy czas - odparł jej mąż. - Powinienem był
zabić go już w szkole. J.G. przekonała mnie, żebym tego nie robił. „Potrzebuję go do książek", powtarzała, jakby ktokolwiek czytał jego kawałki.
- Wypraszam sobie. - Obok nich przepłynął duch Drąga.
- Wybacz - powiedziała szybko Herbina. - Wyglądałeś bardzo naturalnie.
Lecz Drago już zniknął, zajmując się tym, czym zwykle zajmują się duchy za dnia.
- Spójrz na to epitafium. - Barry wskazał nagrobek. -„Mogło być gorzej".
105
ROZDZIAŁ 6
- Nie pojmuję, dlaczego odwołano zjazd - rzekł Bar-ry. Oboje z Herbiną odchodzili właśnie od nowiutkiego, bajeranckiego grobu Drąga w rodzinnej kwaterze Malg-noyów. Mieściła się w wilgotnym zakątku ciemniackiego cmentarza, tuż obok Stalinów. - Przecież takie rzeczy się zdarzają.
- Barry, tam zginął człowiek - przypomniała Herbina. -1 najwyższy czas - odparł jej mąż. - Powinienem był
zabić go już w szkole. J.G. przekonała mnie, żebym tego nie robił. „Potrzebuję go do książek", powtarzała, jakby ktokolwiek czytał jego kawałki.
- Wypraszam sobie. - Obok nich przepłynął duch Drąga.
- Wybacz - powiedziała szybko Herbina. - Wyglądałeś bardzo naturalnie.
Lecz Drago już zniknął, zajmując się tym, czym zwykle zajmują się duchy za dnia.
- Spójrz na to epitafium. - Barry wskazał nagrobek. -„Mogło być gorzej".
105
Chichocząc, oboje rozkroplili się i polecieli do Hokpo-ku. Gdy już usiedli na ławce w słońcu, czekając, aż wilgotne ubrania wyschną, Herbina westchnęła ze smutkiem.
- O czym myślisz? - spytał Barry, kładąc czule rękę na jej dłoni.
- O tym, jak złapałam od Drąga mendy.
Barry cofnął rękę. Nie był pewien czy żona żartuje, czy nie. Na wszelki wypadek spróbował odsunąć się od niej, używając wyłącznie mięśni pośladków.
- No tak. Masz jakiś pomysł, kto mógł złamać zaklęcie Ann-Margaret? - spytała Herbina.
Podobne zaklęcia wielkiego wejścia to bardzo potężna magia; rzadko widuje się ją poza teatrem restauracyjnym w Hogsbiede.
Barry za pomocą różdżki skierował przeciw sobie dwie armie mrówek. To, co on traktował jako niewinną rozrywkę, dla owych mrówek było Bitwą Wczesnego Popołudnia, przełomowym wydarzeniem ich cywilizacji.
- Barry.
- Co? Brać je!
- Nieładnie jest zaczarowywać mniejszych od siebie. Odpowiedz mi na pytanie. Czy wiesz, kto złamał zaklęcie Drąga?
- Nie, ale jeśli się dowiesz, podaj mi jego adres, chciałbym mu posłać coś ładnego.
- Mówię poważnie, Barry - upierała się Herbina. '-Ja też!
- To przecież morderstwo. On nie spadł tak po prostu. Jak na człowieka takiej postury, Drago był całkiem zręczny.
106
Nie, ktoś zabił dyrektora - oznajmiła z naciskiem Herbi-na - i musimy się dowiedzieć kto.
- Po co? Żeby posłać mu kartkę z podziękowaniami? To darowany koń, Herb. Czemu musisz sprawdzać mu wszystkie plomby?
- Nie potrafię się powstrzymać. - Herbina uśmiechnęła się. - W końcu jestem córką dentystów.
- Przepraszamy. - Barry przecisnął się obok gumolskiej
pary.
Gumole upodobali sobie stopnie Hokpoku, uznawszy je za idealne miejsce do oświadczyn (a od czasu do czasu również konsumowania małżeństwa).
Gdy weszli do budynku, czekał już na nich Lujusz Malgnoy z miną jeszcze kwaśniejszą niż zwykle.
- Bardzo mi przykro z powodu twojej straty - zagadnęła Herbina.
- Jakiej straty? Już wprowadził się do mnie i Neuroti-ki - odparł z goryczą Lujusz. - Ciągle powtarzam: skoro jesteś duchem, to możesz już przestać żreć. Nic, tylko siedzi i ogląda telewizję, wychładzając nam kanapę... Ten dzieciak nigdy nie umiał niczego zrobić jak należy, nawet umrzeć. Większość ludzi odwala kitę i zostawia cię w spokoju - dodał Lujusz. - Ale nie ten poltergeist.
- Och. - Herbina poczuła się niepewnie; jej podręczniki etykiety nie obejmowały podobnie delikatnych proble-
mów.
107
- Cześć, ludziska - pozdrowił ich Hamgryz. Prowadził właśnie profesora Blablabla przez hol. - Opr'wadzam go.
- Doprawdy, zdumiewający budynek - oznajmił Blablabla. — Rzadko widuje się podobne zacieki.
Hamgryz uśmiechnął się. Tak długo pracował w szkole, że wszelkie komplementy pod jej adresem przyjmował bardzo osobiście.
— Byndę tęsknić za tym miejscem.
-Tęsknić? A dokąd się wybierasz? - zainteresował się Barry.
Kto o zdrowych zmysłach zechciałby zatrudnić Hamgryza? Nie czuł, jak śmierdzi mu z gęby?
- No, nie tyleczko ja. - Hamgryz pomacał rękami (i przy okazji odsłonił olbrzymią pachę śmierdzącą pod niebiosa). - My wszyscy. Na Atlantydę.
— Idiota! - wrzasnął Blablabla.
Z jego różdżki wystrzeliła wielka, mglista pięść i walnęła Hamgryza w czubek głowy, osadzając go w miejscu niczym olbrzymi, narąbany gwóźdź.
Barry, Herbina i Malgnoy patrzyli oniemiali. Nikt nie traktował tak Hamgryza - nie, jeśli chciał zachować przy sobie wszystkie organy wewnętrzne. Barry'emu co prawda raz czy dwa zdarzyło się widzieć, jak Bubeldor karci olbrzyma, ale Bubeldora już nie było. I może właśnie dlatego.
Profesor z zagranicy dostrzegł ich reakcję.
— Przepraszam — rzekł. - Moje zwyczaje mogą się wam wydać dziwne. W moim kraju w ten sposób okazujemy entuzjazm. - Pięść znów opadła. - Jestem bardzo zainteresowany tym, co mówi pan Hamgryz.
108
Pomiędzy grymasami bólu Hamgryz zdołał zaśmiać się nerwowo.
- Znaczy się to, co mówiłem to, ha, ha, nie próbuje przecie sprzedać Hokpoku. — Mglista pięść znów opadła. — Bo'ń trzeba - łup! - Kiedy rzucim zaklyncie - łup! - I znik-niem.
W ostatniej chwili uchylił się przed ostatnim ciosem.
- Za co mie walisz? Nie pow'działem im przecie kim po prawdzie jesteś.
-Aaa! — Blablabla ryknął z wściekłości. — Durniu! — Chwycił szorstką, pokrytą odciskami łapę olbrzyma i pociągnął. Bez rezultatu. — Chodź — warknął, po czym zrezygnował i odszedł zagniewany.
- Przeprasz'm, Barry, i tak już za dużo poedziałem -mruknął Hamgryz. - Chyba.
Wzruszył ramionami i pomaszerował w ślad za swym nowym brutalnym kumplem.
- O co w tym wszystkim chodziło? - spytała Herbi-na. — Czy tylko ja nie zrozumiałam nawet słowa z tego, co mówił Hamgryz? Może szkoła powinna mu zafundować logopedę?
-Ten nowy profesor Blablabla - wyszeptał Lujusz; osobliwa para stała zaledwie dziesięć kroków od nich - ma świetnie wymyślone referencje, ale nie wiem, czy powinniśmy mu ufać.
- To tylko nauczyciel Zajęć Praktyczno-Ciemniackich — przypomniała Herbina. — Zaczekajmy trochę, a z pewnością umrze, czy coś w tym stylu.
- Istotnie, istotnie. Wkażdym razie...-Lujusz odetchnął kilka razy, wyraźnie zbierając siły, po czym przemówił
109
stanowczym, donośnym głosem, jakby chciał przekonać samego siebie, że robi to naprawdę: - Barry, rada nadzorcza chciałaby, żebyś objął stanowisko tymczasowego dyrektora Hokpoku. Zgadzasz się? — Mówił to z miną, jakby każde słowo było obtoczone w chininie.
— Chryste panie! - krzyknął z boku Blablabla.
— Jakiś problem?! - zawołał Lujusz, zerkając ponad ramieniem Barry'ego.
— Nie, żaden problym - odparł Hamgryz, przekrzykując strumień zdławionych, niewyraźnych słów, wylewających się z ust profesora. -Tylko entuzj'zm. - Olbrzym z trudem popchnął Blablabla do wyjścia.
— Puść mnie do niego! - wrzasnął Blablabla; wyglądał jakby toczył z ust pianę. — Jedno szybkie zaklęcie, załatwię go na cacy.
— Prósz' siem opanować, psorze, i pamintać o misji — odparł Hamgryz, zamykając za nimi drzwi.
Barry, Herbina i Lujusz wciąż słyszeli przekleństwa i kilka donośnych łoskotów. Blablabla najwyraźniej próbował dostać się do środka siłą.
Lujusz znacząco nakreślił palcem kółko przy skroni, po czym wrócił do przerwanej dyskusji.
— Jak już mówiłem...
— Chcesz, żebym został dyrektorem? - Barry ze szczerym zdumieniem przyjął fakt, że go poproszono, a Herbina ze szczerą irytacją, że jej nie poproszono. - Czemu ja, Lujuszu? Przecież mnie nienawidzisz.
— Owszem, Barry, nienawidzę. - Jak na gust Barry'ego zbyt łatwo przychodziło mu to wyznanie.
— Będę musiał prowadzić lekcje? — dopytywał się Barry.
110
ĘBI-
— Nasza firma ubezpieczeniowa Życie Wieczne nalega, byś tego nie robił - odparł Lujusz. — Uważają, że groziłoby to procesem, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecność tych wszystkich Amerykanów*.
* Zawsze chętni zarobić parę szybkich galonów ciemniaccy członkowie rady za pomocą kilku kilo surowej polędwicy przekonali ówczesnego dyrektora Łona Gwizzleya, by wpuścił do szkoły bogatych uczniów z zagranicy. Po niecałym semestrze od rozpoczęcia programu grupa Amerykanów zagroziła zbiorowym pozwem, twierdząc, że pochodnie i żarniki szkolne „produkują niebezpieczny poziom szkodliwego dymu". Zawsze zgadzający się na wszystko Lon kompletnie nie nadawał się do odparcia podobnego ataku. Członkowie rady znaleźli zatem pretekst, by go usunąć — przyłapano go in flagranti z suczką szpica, a choć trzy lata u psa to wiek całkiem dojrzały, nagłówek „Dyrektor Hok-poku przyłapany na romansie z trzylatką" stanowił perspektywę mrożącą krew w żyłach. W zamian za wyciszenie sprawy Lon ustąpił bez walki. Lujuszowi powierzono zadanie wyszukania stosownego kandydata. Wybór własnego syna Drąga zajął mu około piętnastu sekund. Nieco więcej czasu potrzebował, by przekupić kogo trzeba, ale „dla galonów kupy każdy daje..." i wkrótce załatwiono sprawę. W zamian nieciemniaccy członkowie rady mogli obsadzić jeden stały profesorski etat i żeby wkurzyć Lujusza wybrali Authora Gwizzleya. Pierwsze decyzje Drąga na stanowisku dyrektorskim stanowiły zapowiedź nadchodzących bezlitosnych rządów: doszedł do pozasądowej ugody z uczniami, a potem kazał im popełnić samobójstwo, po wcześniejszym zapisaniu mu osobiście w spadku całego majątku. Tak właśnie buduje się olbrzymie barki rozkoszy ze skromnej nauczycielskiej pensji.
111
- A zatem mnie nienawidzisz i nie mogę prowadzić zajęć. — Barry spojrzał pytająco.
- Nawet nieoficjalnie. Chcieli, żebym kazał ci nosić knebel, ale wyjaśniłem, że mógłbyś się udusić.
- Zatem na lok łonowy pani Merlinowej, czemu chcesz, żebym został dyrektorem?! - wykrzyknął Barry. - Czemu nie Herb? Ona przynajmniej umie się podlizać komu trzeba.
- Barry, sytuacja jest bardzo delikatna. Najpierw park rozrywki, teraz śmierć Drąga. Za wszelką cenę musimy utrzymać dobre kontakty ze światem gumolskim — wyjaśnił Lujusz. — Dyrektor Hokpoku to bardzo ważne stanowisko i rada nadzorcza uważa, że będzie z ciebie świetny figurant. Oczywiście chcemy, by prawdziwe decyzje podejmowała Herbina. Ona zostanie tymczasową dyrektorką.
Nieco ugłaskana Herbina zapytała o czas trwania ich rządów. Barry jednak widział, że jego żonę coś gryzie.
- Zostaniecie tu, dopóki nie znajdziemy odpowiedniego kandydata - odparł Lujusz. - To może oznaczać dwa tygodnie albo dwa lata. Cokolwiek się stanie, Gumole nie mogą przestać przyjeżdżać. To oni płacą za park rozrywki, który powstaje nad jeziorem.
„Hokpok: Cała prawda" był ukochanym projektem Lu-jusza, lecz wspólne przedsięwzięcie rady nadzorczej i lorda Vielokonta już dawno przekroczyło zaplanowany budżet, a prace opóźniały się o co najmniej pół roku z powodu problemów związkowych z krasnoludami. Kolejne opóźnienie mogło oznaczać koniec projektu. Wówczas Lujusz nie tylko straciłby cały majątek rodziny Malgnoyów, lecz lord Vielokont z pewnością wysłałby do niego magicznych zabójców.
112
- I co, zgadzasz się?
Barry spojrzał na Herbinę, która raz po raz wymawiała bezdźwięcznie słowo „nie".
- Zgadzamy się - rzekł.
- Wspaniale. — Lujusz się odprężył. Kątem oka dostrzegł Authora Gwizzleya dźwigającego naręcze książek. - A teraz przepraszam.
Stary ciemniacki świr odbiegł. Gwizzley na szczęście zauważył go na czas, upuścił książki i uciekł z łopotem szaty. Malgnoy zamachnął się na oślep laską zakończoną gałką w kształcie ślizgoryby, po czym obaj zniknęli za zakrętem korytarza.
Teraz, gdy zostali sami, Barry zwrócił się do Herbiny:
- W czym rzecz? Ty też jesteś dyrektorką. Jeśli martwisz się o Fionę, może zostać z twoimi rodzicami póki się nie urządzimy. Potem zamieszka z nami.
- To ostatnie miejsce, w jakie chciałabym ją ściągnąć -odparła Herbina. - Istnieje duża szansa, że właśnie podpisałeś na nas wyrok śmierci.
- Czemu? - zdziwił się Barry.
- Stary dyrektor nie żyje. Ty go nie zabiłeś, prawda? To byłoby do ciebie podobne.
- Nie - mruknął Barry.
- Zatem ktoś inny zabił dyrektora, a teraz my możemy być następni.
- Strasznie się wszystkim przejmujesz. Pomyśl o prestiżu, szacunku, miejscach parkingowych...
113
- Akurat nadające się dla dragonetty - podsunęła szybko Herbina. Nigdy nie zapominała o tym, na czym jej zależało.
Barry natychmiast wyprawił sowę komórkową* do Ferda i Jorgego, zapraszając ich na uroczystości. Bracia odpowiedzieli bez zwłoki i po niecałej godzinie skroplili się w kwaterach gościnnych Graffitonu.
- Przepraszamy, że nie przebraliśmy się w oficjalne szaty - powiedział Ferd.
- Nie mieliśmy czasu - dodał Jorge; przeglądał księgę pamiątkową, przygotowaną specjalnie na zlot. Colin wygrzebał stare zdjęcia dodające jej sporo uroku. Jorge obrócił tom w dłoniach. - Nie wiedziałem, że mieliśmy drużynę zapasów w błocie.
- Uroczyste szaty sztuk dwie. - Herbina szybko zmieniła
temat.
Pstryknięciem palców przywołała wymagane okrycia. Dokładnie w tym momencie dwaj osiemdziesięciolatkowie otrzymujący właśnie doktoraty honoris causa uniwersytetu Cambridge stanęli przed szacownym gronem nadzy.
— Uhm, Herbino. - Barry przypomniał sobie nagle odwiedziny u Kurrlissa. - Ograniczmy do minimum przywoływanie, dobrze?
- Czemu? - spytała żona.
* Sowy komórkowe działają dokładnie tak jak zwykłe, tyle że są rozmiarów pojedynczej komórki. Są znacznie wygodniejsze i przenośne, ale też łatwiej je zgubić.
114
— Dostaje się od niego cellulitu na biodrach. — Barry klepnął się po pośladku. Prawda była zbyt skomplikowana, by zagłębiać się w nią w tym momencie, a dla Herbiny ta groźba zabrzmiała naprawdę przekonująco. - I co, chłopaki, zmieszać wam jakiś eliksir?
Od chwili śmierci poprzedniego dyrektora uczniowie szaleli samopas, do tego stopnia, że skrzaty w obawie przed porwaniem i zjedzeniem odmawiały wykonywania nawet najprostszych obowiązków. Pierwszą rzeczą zatem, jaką zrobiła Herbina podczas kolacji tego wieczoru, było rzucenie pradawnego zaklęcia.
- Uwaga - zaintonowała. — Z powodu śmiałej natury tego, co zaraz zobaczycie, wymagana jest zgoda rodziców.
W całej sali zapadła cisza. Uczniowie w całkowitym skupieniu wpatrywali się w najwyższy stół.
- To kwestia hormonów - wyjaśniła Herbina. — Ale mów szybko, nim zorientują się, że nie będzie golizny.
Przewodniczący rady nadzorczej Malgnoy wstał, unosząc złoty pas przepuklinowy, oznakę swego urzędu.
- Uczniowie, po śmierci mojego syna Drąga - upiór siedzący przy stole duchów uniósł zaciśnięte pięści niczym bokser — rada nadzorcza Hokpoku postanowiła, że tymczasowym dyrektorem i dyrektorką zostaną Barry Trotter i Herbina Gringor.
Słuchacze nie zareagowali jakoś szczególnie, jedynie Ser-wus Snajper wstał i zaczął przechadzać się wzdłuż stołu Sliz-gorybu, wręczając każdemu kto poprosił kubek domowej
115
roboty Syropu Śmierci*. (Sam był zbyt bliski wieku emerytalnego, by popełnić samobójstwo).
Lujusz usiadł i Barry podniósł się, by coś powiedzieć, zniechęciła go jednak absolutna cisza i morze tępych twarzy. Jedynie Nigel uśmiechał się szeroko, unosząc entuzjastycznie kciuki. Objęcie przez rodziców kierownictwa szkoły sprawiło, że równowaga sił wyraźnie przechyliła się od łobuzów na stronę Nigela i Juniora.
— Uhm, wielkie dzięki - powiedział w końcu Barry. -Postaramy się z żoną spisać jak najlepiej. - Usiadł.
— Nasze drzwi są zawsze otwarte, podobnie ciemnia — dodała Herbina.
— Powiedziała pani: ciemniak?! - krzyknął ktoś od stołu Slizgorybu.
— Ciemnia. Możecie nas w niej odwiedzać, jeśli przyjdzie wam do głowy popełnić samobójstwo — wyjaśniła Herbina. — Martwi uczniowie nie zostają hojnymi absolwentami.
— Bycie martwym jest super! - wtrącił Drago.
— Cii - syknęła siostra Pommefritte.
— To znaczy okropne. — Drago wykrzywił się demonstracyjnie. — I pamiętajcie, nie sięgajcie po narkotyki.
— I wódencję — dodał Hamgryz, po czym znów zasnął. Kilka domowych skrzatów podbiegło dyskretnie z noszami.
— Och, zostawcie go. — W ten sposób Barry podjął swą pierwszą dyrektorską decyzję. - Jedzmy.
* Flabbe i Oyle, którzy także przybyli na zlot, zabili się natychmiast po „wypadku" Drąga w obawie przed gniewem wszystkich ludzi, których prześladowali. Po śmierci zatrudnili się w reklamie Pastylek Nasennych Wszystkich Smaków EX. Pottsa.
116
Odkrył, że podoba mu się nowy prestiż, zaś władza nad życiem i śmiercią wszystkich uczniów, nauczycieli, absolwentów i przyjaciół Hokpoku pozwalała łatwiej znieść widniejący w żartobliwej księdze pamiątkowej komentarz pod jego zdjęciem „Najlepszy kandydat na ginekologa amatora". Barry czuł się tak dobrze i szlachetnie, iż zrozumiał nagle, że kiedy w dzieciństwie wciąż wkurzał Bubeldora, zachowywał się jak ostatnia świnia.
Nagle ogarnęła go fala nieznanej dotąd wdzięczności. Podniósł kieliszek.
- Zdrowie Alpa Bubeldora, starego, zasuszonego marudy, gdziekolwiek jest teraz.
- Zdrowie, zdrowie! Blablabla wstał.
- To bardzo miłe z waszej strony — rzekł.
- Co takiego? - rzuciła Herbina.
Zdając sobie sprawę z popełnionego błędu, nowy profesor zaczął błyskawicznie szukać wymówki.
- Uhm, po prostu ćwiczę dialog z mojej nowej sztuki — wyjąkał.
- Jaki ma tytuł? - zainteresował się Barry. Blablabla rozejrzał się gorączkowo.
- Uhm... Chwila... oszołomionej niezręczności? Ferd skrzywił się.
- W życiu nie poszedłbym na coś takiego.
- Sam też trochę pisałem — powiedział Barry. — I uwierz mi, to dno.
- To tylko tytuł roboczy - bronił się Blablabla. - Macie może jakieś sugestie?
- Tak - wybełkotał Jorge z pełnymi ustami. - Dymankoi
117
- Za bardzo brzmi jak musical - nie zgodził się Ferd. -Może Wieczór supermodelek w negliżu?
- Bomba - odparł Jorge, wyczerpując temat. Podczas posiłku Barry i Herbina rozmawiali o tym co
zaszło z Drągiem i całą resztą. Lon kręcił się pod stołem, żebrząc o resztki; Barry rzucił mu tłusty kawałek żeberka.
- Dzięki - odparł przyjaciel.
-1 co, panie były dyrektorze? Ma pan dla mnie jakieś rady?
- Nie wylizuj się po obiedzie - mruknął Lon. - I nie próbuj obwąchiwać tyłków członków rady nadzorczej. Nie lubią tego. Dziwne, prawda?
- Nigdy nie miałem do tego szczególnych skłonności -przyznał Barry.
- Nie wiesz co tracisz. Barry wolał o tym nie myśleć.
- Jak ci się pracuje z Hamgryzem?
- O, świetnie — rzekł Lon. — Tylko że tęsknię za Genny. Hamgryz i ten nowy profesor Zajęć Praktyczno-Ciemniac-kich coś kombinują. Słyszałem, jak rozmawiali wczoraj w nocy w chacie Hamgryza.
- Naprawdę? Co mówili?
- Może gdybym dostał jeszcze kawałek żeberka, przypomniałbym sobie.
Barry rzucił pod stół kawał mięsa.
- Nie mogę sobie przypomnieć — oznajmił Lon.
- Hej, to nie fair! - zaprotestował oburzony Barry. - Skoro daję ci kawałek mięsa, masz mi powiedzieć wszystko, co
wiesz.
118
- Nie wiem zbyt wiele - przyznał Lon. — Za mało miejsca - dodał, stukając palcem w skroń, a potem wpychając go w ziejącą tam dziurę.
Zniesmaczony Barry wrócił do stołu. W połowie drugiego dania Herbina wyszeptała mu do ucha:
- Barry, myślę, że ten człowiek to Alpo Bubeldor. -Ale kto? Ten gość trzy krzesła dalej? - odparł Barry
z pełnymi ustami, dźgając w powietrzu nożem.
Nowy profesor zaczął kręcić głową, raz po raz wymawiając bezdźwięcznie słowo „nie" i wymachując rękami.
- Potrafisz zachować dyskrecję — pogratulowała mu Herbina. - Tak, on.
- Chcesz powiedzieć, że facet z długim, białym zarostem...
- Zbieg okoliczności - wtrącił Blablabla.
- ...w zasłaniającej twarz kominiarce...
- Mam łuszczycę - powiedział Blablabla.
- ...w starej tiarze Alpa na głowie...
- O tej porze roku łatwo się przeziębić albo złapać grypę. Przeciągi!
- ...to dyrektor Bubeldor? — dokończył Barry. -Tak.
- To wariactwo. Wszyscy wiedzą, że Bubeldor nie żyje. Wszystkie te eliksiry „dzień po", które zażywałaś w szkole, musiały pomieszać ci w głowie.
Faktycznie Herbina zażywała je tak często, że siostra Pommefritte zaczęła je nazywać Gringorami. Choć Herbina utrzymywała, iż nazwa wzięła się stąd, że paliły wnętrzności niczym ostre, meksykańskie przyprawy.
119
— Ho, ho — wtrącił Ferd. - Ostro pojechał, Herbino.
— Kiedyś nie pozwalałaś mu na takie teksty - dodał Jorge.
— Tak, ty idioto - odparła Herbina, puszczając mimo uszu zaczepki bliźniaków. - I co więcej, uważam, że to on odpowiada za śmierć Drąga.
— Wcale nie - zaprotestował Blablabla. Herbina posłała mu nieprzychylne spojrzenie.
— Pilnuj swojego nosa.—Znów zwróciła się do Barry'ego: -Może powinniśmy kontynuować tę rozmowę w cztery oczy, z dala od tłuszczy.
— Wystarczy dać niektórym władzę i od razu zaczynają się wywyższać - powiedział profesor. — Kiedy ja byłem dyrektorem...
— Ha! — wykrzyknęła Herbina.
— Przepraszam, przejęzyczenie. Gdybym kiedykolwiek był dyrektorem, bardziej dbałbym o demokrację i mówiąc otwarcie, traktowałbym uprzejmiej kogoś, komu nie płacę zbyt wiele. Chyba że sam chciałbym nauczać, jak zrobić zaklęcie śmierci z papierowego talerza, makaronu i kleju.
— Zajęcia Praktyczno-Ciemniackie to łatwizna — oznajmiła Herbina.
— Ach tak? - oburzył się profesor. - To powiedz, jak zrobić Boże Oko.
— Bierzemy kolorową włóczkę...
— Błąd! Najpierw patyczki po lodach.
— Moi drodzy, moi drodzy, przestańcie zachowywać się jak dzieci - upomniał ich Barry. - To moja specjalność. Poza tym nie uważam, by profesor Blablabla zdołał złamać zaklęcie Ann-Margaret Drąga. To absurd.
120
Herbina wyprostowała się i pociągnęła łyk ze swego dzbanka.
- To kto według ciebie to zrobił? Barry odkroił kawałek stekołaka.
- Uważam, że to Snajper.
Wszyscy zebrani zareagowali odgłosami protestu i niedowierzania. Pod nimi Lon ze zdumienia uderzył głową w stół. Sam Snajper wciąż krążył wśród kilkunastu ślizgo-rybskich samobójców, zapisując ostatnie antytrotterowskie klątwy i generalnie uprzyjemniając im ostatnie chwile spędzone na ziemi.
- Masz jakieś dowody na poparcie tej teorii? — spytał Ferd.
- Absolutnie żadnych - odparł Barry. - Ale w dawnych czasach zawsze podejrzewaliśmy Snajpera. A ja jestem tradycjonalistą.
- Albo kretynem — wymamrotała Herbina.
- Mówiłaś coś, skarbie?
- Nie, najdroższy - odparła słodko.
- Nasza profesor herbologii naprawdę zna się na rzeczy - zmienił temat Barry. - Tylko dorrito i ciasteczka, co, madame Pend?
Kobieta przytaknęła, uśmiechając się z rozmarzeniem; jej źrenice dorównywały rozmiarami talerzom. Barry odwrócił się do profesora z zagranicy.
- Skąd pochodzi Blablabla? Jakiej jest narodowości? Osobliwy mężczyzna chrząknął nerwowo, odpowiadając
coś, co zabrzmiało jak Tingo-Jingo.
- Nigdy nie słyszałam o takim kraju — wtrąciła się Herbina.
121
— I nic dziwnego — wyjaśnił Blablabla. —Jest bardzo ekskluzywny.
— Skąd ta kominiarka? — chciał wiedzieć Ferd.
— Tingo-Jingo ma znacznie cieplejszy klimat. Wciąż staram się przywyknąć. - Zadrżał demonstracyjnie, usiłując wszystkich rozbawić. Gdy nikt się nie zaśmiał, zebrani próbowali ocieplić atmosferę, zmieniając temat.
— Trzeba coś zrobić z drużyną ąuitkitową Graffitonu -oznajmił Ferd.
Herbina nie ustępowała.
— Zdawało mi się, że maska ma zasłonić łuszczycę?
— Na miłość boską, kobieto - rzekł podniesionym głosem Barry. — Przestań w końcu zadręczać nieszczęśnika.
— Nie krzycz na mnie - warknęła Herbina.
— Jestem dyrektorem, mogę krzyczeć na kogo zechcę.
— Ja też. Jasne?
— Barry, Herbino — zainterweniował Jorge. — Nie kłóćcie się na oczach dzieci. Zróbcie to później. Wtedy będziecie się mogli zwyzywać.
Barry powiódł wzrokiem po morzu rozbawionych uczniów, radośnie marnujących jedzenie, szydzących z siebie nawzajem i snujących niezliczone plany mogące rozładować młodzieńczą energię i pomysłowość w możliwie najmniej sensowny i najbardziej niszczycielski sposób.
— Spójrzcie tylko — rzekł.
— Na co? Na deser? - zdziwił się Ferd.
Barry rzucił szybkie zaklęcie Autopac i niewidzialna siła uderzyła Ferda w tył głowy.
— Nie, na uczniów — rzekł z dumą. — Moich uczniów. Herbina kopnęła go pod stołem.
122
- Hej, czemu zawsze musisz uciekać się do przemocy? -Barry zaczął rozcierać łydkę.
- A czemu ty zawsze uciekasz się do głupoty? — odparowała Herbina.
Barry zmarszczył brwi, po czym wrócił do przerwanego wątku.
- Przyszłość magii spoczywa w ich rękach - rzekł dobrodusznie.
- Nagle ogarnęło mnie przemożne pragnienie naturali-zowania się na Gumola — wtrącił Jorge.
- Ileż bym dał, żeby znów być młodym - rozmyślał głośno Barry. - Pamiętacie tamte czasy?
- Jak przez mgłę - przyznała madame Pend.
- Myślę, że będę wyrazicielem opinii całego ciała pedagogicznego, gdy powiem: dzięki Bogu, że to już przeszłość - wtrącił Snajper, który powrócił do stołu, wypełniwszy obowiązki anioła śmierci.
- Człowiek budził się, tryskając energią...
- Ze świeżym pryszczem dokładnie między oczami — uzupełnił Ferd.
- Z głową pełną planów i marzeń - rzekł Barry.
- Z których żadnego nie można było spełnić, bo nie pozwalali na to dorośli - dokończył Jorge.
- Może nawet w kimś się podkochiwał - nie ustępował Barry.
- Albo we wszystkich. — Ferd zerknął na Herbinę, która dla odmiany kopnęła jego.
- W jakiejś pięknej dziewczynie. - Barry nie poddawał się.
- Która nie wiedziała nawet, że istniejesz - wtrącił Snajper.
123
Snajper lubił dziewczyny? Kto by pomyślał. Barry z irytacją cisnął na stół serwetkę (która natychmiast złożyła się sama).
- Po prostu im zazdrościcie. Zazdrościcie, że nie jesteście już tacy młodzi jak oni.
- Nie, Barry, my pamiętamy jak wyglądało naprawdę życie nastolatków - odparła Herbina. - Wypiliśmy mniej wina niż ty.
- Uważam, że się mylicie. Zejdę między nich i dowiem się co myślą.
- Odradzałbym - mruknął Snajper między kęsami słynnej wysuszonej na śmierć hokpockiej pieczeni. Najwyraźniej ponure obowiązki dyrektora Ślizgorybu - jedna trzecia uczniów zdążyła się już otruć i domowe skrzaty odziane w kombinezony ochronne wynosiły właśnie zwłoki - nie wpłynęły na jego apetyt.
- Barry Trotter, człowiek ludu — zadrwiła Herbina. Barry'ego ogarnęła irytacja.
- Herb, to przecież nie zaszkodzi. Ty działasz za kulisami, ja otwarcie. Szczęśliwi uczniowie to moja działka.
- Jak sobie chcesz — mruknęła.
- Czyja też mógłbym pójść? - spytał Blablabla. - Chciałbym to zobaczyć.
- Oczywiście. Przekonasz się, jak wspaniałych czarodziejów i czarownice produkujemy tu, w Hokpoku.
Zanieśli talerze do płukaczki i ruszyli do stołu Pufpifpafu.
- Pozwolicie, że siądziemy z wami i pogadamy? — spytał Barry.
Uczniowie przytaknęli pomrukiem, przesuwając się i robiąc mu miejsce.
124
- Na bank nie jesteś Barrym Trotterem — powiedział wysoki chłopak ze sterczącym rudym kosmykiem.
- Na bank jestem - odparł Barry. - Ciekawe, czemu tak uważasz?
- Czytałem wszystkie książki — odparł chłopak. — Jesteś za niski. Poza tym Barry jest super.
- Uwierz mi, to ja. — Barry'ego ogarnęła na moment irytacja, potem sięgnął pod szatę i wyciągnął portfel. Wyjął z niego prawo rozkraplania. - Marne zdjęcie. - Podał je chłopakowi. - Jeśli to nie ja, to żal mi tego, kto na nim jest. - Odwrócił się do profesora z zagranicy, by wymienić znaczące spojrzenia „jak to strasznie być starym". Profesor uśmiechnął się słabo.
Dzieciak, wyraźnie nieprzekonany, oddał mu prawo.
- Lepszą fałszywkę można kupić za pięć knotów w Hogs-biede.
- Widzisz chyba moje czoło, prawda?
- Nawet z kosmosu. - Chłopak prychnął. - A gdzie słynna potargana czupryna, co?
Barryemu zdecydowanie nie podobał się ten dzieciak.
- W moich szczotkach do włosów. Dzięki, że mi przypomniałeś.
Powoli tracił panowanie nad sytuacją i uczniowie zaczynali się stawiać.
- Przywołaj tu wielki stos galonów — zażądała pryszczata dziewczyna.
- I oddaj mi je — dodał bezczelnie inny chłopak, śmiejąc się obelżywie.
Barry rozpoczął inkantację, przypomniał sobie jednak nieszczęsnego Kurrlissa.
125
- Na bank nie jesteś Barrym Trotterem - powiedział wysoki chłopak ze sterczącym rudym kosmykiem.
- Na bank jestem - odparł Barry. - Ciekawe, czemu tak uważasz?
- Czytałem wszystkie książki — odparł chłopak. — Jesteś za niski. Poza tym Barry jest super.
- Uwierz mi, to ja. - Barry'ego ogarnęła na moment irytacja, potem sięgnął pod szatę i wyciągnął portfel. Wyjął z niego prawo rozkraplania. — Marne zdjęcie. — Podał je chłopakowi. - Jeśli to nie ja, to żal mi tego, kto na nim jest. — Odwrócił się do profesora z zagranicy, by wymienić znaczące spojrzenia „jak to strasznie być starym". Profesor uśmiechnął się słabo.
Dzieciak, wyraźnie nieprzekonany, oddał mu prawo.
- Lepszą fałszywkę można kupić za pięć knotów w Hogs-biede.
- Widzisz chyba moje czoło, prawda?
- Nawet z kosmosu. — Chłopak prychnął. — A gdzie słynna potargana czupryna, co?
Barry'emu zdecydowanie nie podobał się ten dzieciak.
- W moich szczotkach do włosów. Dzięki, że mi przypomniałeś.
Powoli tracił panowanie nad sytuacją i uczniowie zaczynali się stawiać.
- Przywołaj tu wielki stos galonów — zażądała pryszczata dziewczyna.
-1 oddaj mi je — dodał bezczelnie inny chłopak, śmiejąc się obelżywie.
Barry rozpoczął inkantację, przypomniał sobie jednak nieszczęsnego Kurrlissa.
125
-Nie mogę...
— Mówiłem. — Rudy chłopak splótł ręce na piersi.
— To znaczy, mogę, to proste zaklęcie.
- Ta, jasne.
— Ale tego nie zrobię, a poza tym Dom, z którego pochodzisz traci dziesięć punktów, za bezczelność.
- Bardzo proszę, to Graffiton - rzucił chłopak. - My i tak nigdy nie wygrywamy.
Barry'ego ogarnęło oburzenie.
- To czemu siedzisz przy stole Pufpifpafu?
- Tu mam przyjaciół. Poza tym to wolny kraj.
— Wcale nie — warknął Barry. Sam nie wiedział co jeszcze powiedzieć. Nie dość, że smarkacz był bezczelny, to jeszcze nielojalny wobec swojego domu. Odrażające. Z pewnością on sam nie był w młodości taki pyskaty. — Może uważasz, że jesteś zabawny, w istocie jednak przynosisz tylko wstyd sobie samemu i całej szkole, na oczach profesora, który przybył tu gościnnie z Tingo-Jingo.
Słysząc tę nazwę, chłopak ryknął śmiechem; pozostali zawtórowali mu.
- Sądzisz, że twoi kumple śmieją się z tobą, ale wiesz, co myślą sobie naprawdę? Tak naprawdę myślą sobie: „Rany, [twoje imię] to wyjątkowy palant. Jest naprawdę kuler-sko - czy może czadersko albo jazzy - że dyrektor Trotter przyszedł z nami posiedzieć i zabawić się w magiczną pogadankę".
Śmiechy nie cichły i nagle Barry zrozumiał. Jego twarz rozjaśnił lekki uśmiech. Wiedział już, w co gra ten dzieciak.
— Wystawiasz mnie na próbę, bo jestem nowym dyrektorem. Drąga byś tak nie potraktował. Ani Alpa Bubeldora.
126
— A kto to? — odparł wyzywająco chłopak. Ręka Blablabla wystrzeliła w powietrze, jakby zamierzał uderzyć ucznia, jednak w ostatniej chwili powstrzymał się, udając, że poprawia szpiczasty kapelusz. - A jasne, chodzi ci o tego zła-miróżdżka z książek.
— Arrggh! - Cudzoziemski profesor wydał z siebie zduszony krzyk i rzucił się na ucznia. Barry musiał przytrzymać go fizycznie, choć chłopak wyraźnie nie bał się ani trochę.
— Lepiej stąd odejdź, młodzieńcze — wydyszał Barry, zmagając się z profesorem. — Jak się nazywasz? Żebym mógł na dobre udupić twój Dom.
— Barry Trotter. - Chłopak parsknął, wstając wraz z kumplami. Pozostawili dla domowych skrzatów paskudny bałagan do sprzątnięcia.
— Bardzo zabawne. Dowiem się kim jesteś, a wtedy — krzyknął Barry - Graffiton straci sto punktów!
Rozbawiona grupka odeszła, zupełnie się tym nie przejmując. Barry zwolnił uchwyt i wypuścił Blablabla. Zdyszany, wrócił do najwyższego stołu.
— Jak poszło, człowieku ludu? — Herbina uśmiechnęła się złośliwie.
— Tylko bez złośliwości — rzucił gniewnie Barry. — Drago też się wyzłośliwiał i spójrz, co go spotkało.
W Wielkiej Sali nagle zapadła cisza. Czyżby Barry wyrównał w końcu rachunki z Dragonem? Bóg jeden wiedział, ale nikomu nie mówił. Świetnie, niech plotki się rozejdą, pomyślał Barry. Może jeśli ci naćpani mirrą smarkacze uznają, że jestem zabójcą, okażą mi trochę szacunku.
ROZDZIAŁ 7
Następnego dnia Nigel i Junior siedzieli na lekcji mikstur, podając sobie karteczki. W poprzednich latach traktowano to jako poważne wykroczenie. Pierwszą przyłapaną w semestrze osobę ścinano, a jej głowę osadzano na szpikulcu przed całą klasą w charakterze ostrzeżenia (do tego Graffiton tracił dziesięć punktów). Ale nie dziś. Snajpera wyraźnie to nie obchodziło.
- Naparstek to zapewne najpotężniejsze magiczne urządzenie do szycia — czytał obojętnie pobladły profesor z poplamionych łzami notatek. — Nigdy nie lekceważcie jego mocy.
„Podoba ci się Yvonne Bognor? Zaznacz tak albo nie". Nigel odhaczył nie, po czym z lekkim wyrzutem sumienia dopisał „Ale sprawia wrażenie miłej" i oddał kartkę. W ciągu godziny wygłosił w ten sposób swe opinie na temat niemal całej szkoły, prawie wszystkie szczere. Skłamał tylko w kwestionariuszu „Czy jesteś pruderyjny"? - jak dotąd „nie zapuścił się jeszcze pod stanik".
128
ROZDZIAŁ 7
GROTA SIR GOBR1KA
Następnego dnia Nigel i Junior siedzieli na lekcji mikstur, podając sobie karteczki. W poprzednich latach traktowano to jako poważne wykroczenie. Pierwszą przyłapaną w semestrze osobę ścinano, a jej głowę osadzano na szpikulcu przed całą klasą w charakterze ostrzeżenia (do tego Graffiton tracił dziesięć punktów). Ale nie dziś. Snajpera wyraźnie to nie obchodziło.
— Naparstek to zapewne najpotężniejsze magiczne urządzenie do szycia - czytał obojętnie pobladły profesor z poplamionych łzami notatek. — Nigdy nie lekceważcie jego mocy.
„Podoba ci się Yvonne Bognor? Zaznacz tak albo nie". Nigel odhaczył nie, po czym z lekkim wyrzutem sumienia dopisał „Ale sprawia wrażenie miłej" i oddał kartkę. W ciągu godziny wygłosił w ten sposób swe opinie na temat niemal całej szkoły, prawie wszystkie szczere. Skłamał tylko w kwestionariuszu „Czy jesteś pruderyjny"? — jak dotąd „nie zapuścił się jeszcze pod stanik".
128
Były to nieszkodliwe, typowe bzdury, w Hokpoku znaczące jeszcze mniej niż gdzie indziej, zważywszy na łatwą dostępność uroków, zaklęć, eliksirów i filtrów miłosnych. Uczucia zmieniały się z dnia na dzień, czasem z godziny na godzinę. Po kilku dniach od rozpoczęcia nauki każdy uczeń pozostawał pod wpływem czegoś magicznego. A jeśli wzięło się pod uwagę fakt, iż zaczarowany uczeń najczęściej padał ofiarą innej, także zaczarowanej osoby, tworzyło to system fantastycznie skomplikowanych zależności. W normalnych okolicznościach czujność nauczycieli takich jak Snajper utrzymywała na rozsądnym poziomie ognie miłości (bądź nienawiści), lecz dziś Snajper wyraźnie nie miał do tego serca. Ani do niczego innego. Na tablicy, zwykle pokrytej skomplikowanymi wykresami, widniały wyłącznie słowa „Nie jestem dyrektorem".
Zadźwięczał dzwonek i wszyscy zaczęli zatrzaskiwać książki.
— Zaklęciowy haft krzyżykowy wymaga dużej wprawy, pamiętajcie zatem, by odrobić lekcje. Albo nie. To nie ma znaczenia.
Cała klasa zdumiała się niepomiernie.
- Słyszeliście — dodał ponuro Snajper. - To nie ma znaczenia. Najwyraźniej można całymi latami oblewać egzaminy i mimo to zostać dyrektorem.
Niegdyś budzący lęk profesor mikstur rozpłakał się w głos. Zażenowani uczniowie pospiesznie opuścili klasę; na korytarzu ich zakłopotanie zamieniło się w śmiechy i okrutne naśladownictwa.
Zajęcia ze Snajperem były ostatnimi tego dnia i Ni-gel z Juniorem poczuli głód. Zrobili zatem coś, co każdy
129
pierwszoroczniak robi raz i tylko raz: kupili baton czekoladowy z automatu przed męską ubikacją na pierwszym piętrze. Junior przełamał go na pół, by mogli się podzielić. Gdy to zrobił, usłyszeli mrożący krew w żyłach krzyk.
— Wiedziałem, że jest nieświeży - mruknął Nigel. - Ale nie wyglądał jak nieumarły.
-Tak czy inaczej, to obrzydliwe. - Junior wzdrygnął się. — Chodźmy do Gobryka.
— Pewnie, tamtejsze żarcie wciąż jest okropne, ale przynajmniej nie marudzi.
Ruszyli zatem do klubu Graffitonu. Każdy Dom miał swój klub, stanowiły one jeden z najlepszych wynalazków byłej, nie aż tak wspaniałej administracji Malgnoyów. Oczywiście Slizgoryb szczycił się najlepszym — klub mieścił się na barce rozkoszy Drąga, przemeblowanej, magicznie chronionej przed zmianami aury, kołyszącej się dekadencko na wodach jeziora.
Wędrówka trwała całe wieki — schody wciąż się przesuwały; obaj chłopcy uważali to za szczyt upierdliwości — w końcu jednak dotarli do Groty sir Gobryka, nazwanej tak częściowo na cześć założyciela domu, a częściowo w błędnym przekonaniu, że nadanie lokalowi bajeranckiej nazwy sprawi, że klienci będą mniej narzekać na kiepskie żarcie. W Hokpoku, podobnie jak w niemal wszystkich szkołach, większość spożywanych kalorii pochodziła z najtańszego śmieciowego jedzenia: pizz przywoływanych i odgrzewanych w mikrofalówce, hamburgerów pochłanianych w drodze na zajęcia profesora Puppsa*.
Nie sądziliście chyba, że studenci jadali wszystkie posiłki
130
Grota była miejscem przytulnym i miłym. Kula jasnowidzenia o dużym ekranie wyświetlała międzynarodowe zawody ąuitkitu (albo jedną z niekończących się powtórek „Tańca z magami", w zależności od tego, kto pierwszy się do niej dorwał). Można tam było znaleźć kilka automatów bilardowych, aktualnych numerów różnych pism, kanap, na których można się było wyciągnąć — i żadnych ponurych domowych skrzatów. W sumie dawało to jedno z najprzyjemniejszych miejsc w całej szkole. Klienci mogli nawet przynosić swoje zwierzęta. Junior też chciał sobie kupić ośmiornicę, podobną do Chesterfielda (jego kozę uprowadziły centaury w niemoralnych celach). Chłopcy założyli tajny klub zwany Fani Oraz Trenerzy Ośmiornic, w skrócie FOTO*.
w Wielkiej Sali, prawda? Macie pojęcie, ile by to kosztowało? Nie można winić J.G. Rollins, że opisywała wyłącznie niesamowite i imponujące elementy pobytu w Hokpoku. Dobrze wiedziała co się sprzeda. Szafka woźnego wygląda tak samo, nieważne czy chodzi się do Hokpoku, czy do liceum Huberta Humphreya. Toteż J.G. nieustannie ogrywała łukowate sklepienia, wielkie schody i olbrzymie warczące obrazy przedstawiające psy grające w pokera; sypiące się gzymsy, nieustanne problemy z myszami i pradawne, dwustulitrowe beczki magicznych odkażaczy pojawiały się tylko w pierwszych, niewydanych szkicach książek. * Oto zasady FOTO:
1. Każdy członek musi mieć ośmiornicę, albo bardzo chcieć ją mieć.
2. Każdy członek musi co najmniej raz w życiu ucałować ośmiornicę w dzióbek.
131
- Widziałeś kiedyś klub Rovertouru? - spytał Junior. -Słyszałem, że mają tam ring do walki zwierząt.
- O rany - odparł Nigel, niepewny, czy powinien zareagować zachwytem, czy oburzeniem, zmienił zatem temat. — Masz ochotę na rabtastic?
W tym samym czasie, gdy Hokpok zakontraktował usługi Tiary Nadziału, wynajął też odpowiednie hotelowe firmy cateringowe zajmujące się każdym z klubów. Pisząc „odpowiednie", chcę powiedzieć, że kuchnia Ślizgorybu była zdecydowanie bardziej złowieszcza i mroczna, przygotowywana przez megalomaniacką firmę*. Obsługą Graffitonu zajmowała się europejska filia Supersmaku.
Grota miała też jedną wadę: wszędzie roiło się w niej od myszy. Ponieważ mieściła się głęboko pod ziemią w starej jamie bazyliszki, oparła się śmiercionośnym efektom specjalnym Braci Wagner i tym samym stała się naturalnym schroniskiem zbuntowanych hokpockich gryzoni, którymi dowodziła nieśmiertelna myszTimothy**.
3. Każdy członek musi raz dziennie wykonywać w miejscu publicznym Taniec Ośmiornicy, z wyróżniającymi się krokami osobistymi, których nie wolno naśladować innym członkom. 4. Żaden członek nie może ujawnić sekretów klubu „małym rybom" (nie-członkom) pod karą śmierci przez uduszenie. Wykonanie kary polegać będzie na wysmarowaniu szyi gotowanymi krewetkami i wypuszczeniu na nią Chesterfielda. Jak dotąd jedynym sekretem FOTO był fakt, że Juniorowi podobała się Pufpifpafka imieniem Lauren.
* Jedz i koniec, należąca do imperium Vielokonta.
** Wyjaśnienie, jak ta mysz zdobyła nieśmiertelność, można
132
Zazwyczaj hokpockie myszy były zajęte wyprawami po jedzenie i unikaniem polujących na nie Wypożyczal-skich. Tak się jednak złożyło, że dziś wypadały urodziny Timothy'ego, który postanowił je uczcić, skacząc na bun-gee z żyrandola. Przy stole trzy i pół metra niżej trzy sześ-cioklasistki z Graffitonu prowadziły właśnie rozmowę od serca.
- Evelyn, czy Aiden kiedykolwiek prosił cię żebyś, uhm, wycięła sobie zakazany las? — spytała jedna z nich, Elizabeth.
- Zakazane co? — spytała Evelyn. Elizabeth wskazała palcem swe łono.
- O nie, nie zrobiłabym tego, bałabym się wrastających włosków - odparła Evelyn. - Założę się, że Jane ma takie doświadczenia.
Roześmiały się i odwróciły do Jane.
- Raz zaszalałam z maszynką — potwierdziła Jane. — Goliłam nogi i po prostu poszłam w górę. Kiedy odrastały, swędziało jak cholera.
- A skąd to nagłe zainteresowanie sztuką balwierską? — spytała wyniośle Evelyn.
- No... — Elizabeth pociągnęła łyk musującego napoju i odparła z ustami pełnymi kostek lodu: - łan mnie prosił, ale sama nie wiem.
- Też każ mu to zrobić — zaproponowała Jane. Koleżanki zaśmiały się.
Wysoko nad nimi Timothy przypinał właśnie linę.
znaleźć w Barrym Trotterze i bezczelnej parodii. (Nie, nie zamierzam wam mówić; kupcie tę cholerną książkę).
133
- Chłopaki - rzekł. - Może jednak za mało wypiłem, by to zrobić. Nie wydaje wam się, że ostatni skok Wielkosera rozciągnął linę?
- Nie bądź mięczakiem - upomniał Timothy'ego jego przyjaciel Dexter.
- Znaczy, wiem, że nie mogę umrzeć — podjąłTimothy. -Ale po prostu...
Nim zdążył dokończyć zdanie, Dexter zepchnął go z żyrandola. Wszyscy przyjaciele Timothyego, w większości narąbani jak mysie tankowce (dzięki kałuży piwa rozlanej pod jednym ze stołów), zareagowali głośnymi, nieprzystoj-nymi wiwatami.
Dziewczęta w dole rozmawiały nadal, nieświadome faktu, że ich życie zaraz stanie się o wiele obrzydliwsze.
- Ja mam Morganę Le Fay - oznajmiła Elizabeth.
- Co to? — zaciekawiła się Evelyn.
- Golisz jedną stronę i nosisz zaczeskę - wyjaśniła Elizabeth.
Timothy miał rację — Wielkoser rozciągnął linę. Uderzył o stół z obrzydliwym trzaskiem pękających kości, po czym znów wzleciał w górę, pozostawiając na obrusie krwawy zarys sylwetki.
- Spójrzcie, na stół spadła mysz — zauważyła Jane.
- Przynajmniej już jej nie ma - odparła Elizabeth, nie wiedząc, że Tim dopiero się rozkręca.
- To ohydne — mruknęła Evelyn. — Zakryjcie to czymś. Elizabeth przestawiła kubek niemal wrzącej herbaty. Timothy zjawił się ponownie i zanurkował.
- Aaa - pisnął, gotując się żywcem. - Co za syf!
134
— Chłopaki - rzekł. — Może jednak za mało wypiłem, by to zrobić. Nie wydaje wam się, że ostatni skok Wielkosera rozciągnął linę?
— Nie bądź mięczakiem - upomniał Timothy'ego jego przyjaciel Dexter.
— Znaczy, wiem, że nie mogę umrzeć — podjąłTimothy. -Ale po prostu...
Nim zdążył dokończyć zdanie, Dexter zepchnął go z żyrandola. Wszyscy przyjaciele Timothyego, w większości narąbani jak mysie tankowce (dzięki kałuży piwa rozlanej pod jednym ze stołów), zareagowali głośnymi, nieprzystoj-nymi wiwatami.
Dziewczęta w dole rozmawiały nadal, nieświadome faktu, że ich życie zaraz stanie się o wiele obrzydliwsze.
— Ja mam Morganę Le Fay — oznajmiła Elizabeth.
— Co to? — zaciekawiła się Evelyn.
— Golisz jedną stronę i nosisz zaczeskę - wyjaśniła Elizabeth.
Timothy miał rację - Wielkoser rozciągnął linę. Uderzył o stół z obrzydliwym trzaskiem pękających kości, po czym znów wzleciał w górę, pozostawiając na obrusie krwawy zarys sylwetki.
— Spójrzcie, na stół spadła mysz — zauważyła Jane.
— Przynajmniej już jej nie ma - odparła Elizabeth, nie wiedząc, że Tim dopiero się rozkręca.
— To ohydne - mruknęła Evelyn. — Zakryjcie to czymś. Elizabeth przestawiła kubek niemal wrzącej herbaty. Timothy zjawił się ponownie i zanurkował.
— Aaa - pisnął, gotując się żywcem. — Co za syf!
134
- Ohyda. — Elizabeth wzdrygnęła się. - Mam teraz krew myszy w herbacie.
- Dam ci galona, jeśli ją wypijesz - zaproponowała Eve-lyn.
- Chyba trochę bryznęło mi też we włosy. - Elizabeth zaczęła obmacywać głowę.
- Patrzcie. - Jane wskazała żyrandol. — Jest tam znacznie więcej tych krwawych myszy! (Właśnie sama wymyśliła to określenie).
- Paskudztwo — skomentowała Elizabeth. — Chodźmy obejrzeć „Po-życiową szansę"*.
- Nie, muszę zabrać się za naukę — odparła Jane. - Ktoś powinien uprzedzić Fistulettę.
Dziewczyny wstały i wyszły. Fistuletta była jedną z pracownic stołówki, olbrzymką. Miała trzysta czterdzieści siedem lat, całe jej ciało pokrywały brodawki, znamiona i kępki włosów wyrastające z najmniej oczekiwanych miejsc. Właściwie, jak na olbrzymkę była niezłą laską i choć nie miała męża, czekała na kogoś lepszego niż Hamgryz.
Timothy na zmianę zapadał i wybudzał się ze śpiączki, co chwila uderzając o stół. Jego przyjaciele wiwatowali szaleńczo, czekając, aż znieruchomieje, by móc go wciągnąć na górę. Podczas ostatniego lotu w dół ocknął się dostatecznie, by stwierdzić, że dziewczyny zniknęły.
* Program ten, jeden z największych przebojów VieloWizji, pozwalał sąsiadom zmieniać okoliczności swoich śmierci. W rankingach oglądalności wyprzedzały go wyłącznie programy wykorzystujące magię do robienia durniów z Gumóli.
135
- Właśnie - rzekł słabo. - Lepiej... uciekajcie.
I wtedy nieszczęśnik opadł nieco niżej i ujrzał Fistulettę.
- O nie - jęknął.
Olbrzymka chwyciła mysz i zmiażdżyła w dłoni. Wysoko w górze rozległ się radosny, piskliwy okrzyk. Oglądanie kolejnych śmierci Timothy'ego - i jego ożywania - stanowiło znakomitą rozrywkę i nigdy się nie nudziło (no, przynajmniej im).
- Sprzątacz do stołu trzeciego, na mokro! - ryknęła Fi-stuletta i z kuchni wynurzył się mamroczący coś pod nosem domowy skrzat z wiadrem i mopem.
ROZDZIAŁ 8
(WITKU
Gdy wczesnym, pięknym poniedziałkowym rankiem Barry dotarł do nowego biura zajmowanego z Herbiną — gabinetu dyrektora! — przed wejściem czekała już kolejka uczennic. Na jej końcu madame Pons postukiwała niecierpliwie stopą obutą w tradycyjny trzewik. Pons, szkolna bibliotekarka, była niezwykle chuda i koścista. Barry podejrzewał, że naprawdę jest mężczyzną.
- Dzień dobry, dziewczęta. Dzień dobry, madame Pons, jak tam biblioteka? - spytał. - Czy w nocy znów uciekły jakieś książki? - (Był to nieustanny, ciągle nierozwiązany problem).
- Z biblioteką byłoby wszystko dobrze, gdyby niektórzy uczniowie pamiętali, że to miejsce skupienia i nauki, a nie - jej twarz wykrzywiła się w grymasie głębokiego niesmaku - klub striptizowy.
- Klub striptizowy? — powtórzył Barry z gwałtownym zainteresowaniem. - Wejdźcie i opowiedzcie mi o tym -wezwał do środka całą grupę.
137
- Byłyśmy w Dziale Ksiąg Zastrzeżonych - oznajmiła jedna z dziewcząt, wyraźnie zdenerwowana. -1 nie chciałyśmy, żeby ludzie to widzieli.
- Powiecie naszym rodzicom? — spytała druga, bliska łez.
- Madame Pons, proszę mi opisać szczegóły tego oburzającego wydarzenia. — Barry z trudem walczył z rozbawieniem.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego - rzuciła. - Alpo Bu-beldor nigdy...
- Nie jestem Alpem - w głosie Barry'ego zabrzmiała niebezpieczna nuta.
Do środka weszła Herbina, trzymająca w dłoni bezdenny kubek kawy*.
- Przyłapałam te... te dziewki na smarowaniu maścią opuchliznową swoich, swoich...
- Piersi? — wtrąciła Herbina. Podała jednej z dziewcząt chusteczkę, by wytarła sobie nos.
- Tak — oznajmiła z odrazą madame Pons.
- Wszystkie przecież kiedyś próbowałyśmy - powiedziała wesoło Herbina.
- Bynajmniej! - zaprotestowała bibliotekarka.
Bieda kocha towarzystwo - i jak się zdaje, podobnie ma się rzecz z bezbiuściem, pomyślał Barry. Z okna gabinetu widział grupkę uczniów szybujących nad boiskiem do quit-kitu. Sądząc z niezgrabnych ruchów, zapewne chodzili do Graffitonu. Odwrócił się do żony.
- To raczej zadanie dla dyrektorki. Zajmiesz się tym?
* To proste zaklęcie doprowadziło do bankructwa gumolską firmę Starbucks.
138
- Chętnie, ale...
- Świetnie. Mam trochę roboty papierkowej.
Przy biurku w przeciwległym kącie Barry zaczął w imieniu Snajpera pisać drobne ogłoszenie. Nie liczą się muskuły, lecz mikstury - zapisał. Szanowany nauczyciel akademicki, blada cera, metr osiemdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi, niecierpliwy, nieobdarzony, szuka tolerancyjnego partnera (zwierzęcia). Lubię szczeniaki, długie spacery po plaży i fisting. Razem odejmijmy punkty Graffitonowil Tylko dla szczupłych. Teraz wystarczyło wysłać je do „Wróżbity Codziennego". Włożył wiatrówkę z logo „Łowów z Łolbrzy-mem" i podszedł do miejsca, w którym Herbina pilnowała wymierzenia kary uczennicom (wcześniej zapisała im zaklęcie, które miały wsunąć pod sportowe biustonosze).
— Muszę zajrzeć do sowiejki i na boisko do ąuitkitu — oznajmił już w drzwiach. — Pewnie nie wrócę przed lunchem.
-Ale Barry, musimy...
- Wiem - uciął Barry, choć nie miał pojęcia o co chodzi. - I zrobimy to. Później. - Kiedy nadejdzie czas, wykombinuje jak się z tego wykręcić. — Czółko, dziewczynki. Pamiętajcie, więcej niż grejpfrut to przesada.
Barry wyszedł z gabinetu, pogwizdując. Całkiem nieźle, pomyślał.
— Pani Gringor, czy mogę zostać lesbijką? — spytała jedna z uczennic, odprowadzając Barry'ego wzrokiem.
— Wiem, co czujesz - odparła z siostrzanym współczuciem Herbina. - A wyobraź sobie, że jesteś jego żoną.
139
Najpierw czekała go krótka wizyta w cuchnącej, zawszonej sowiejce. Barry miał dość rozumu, by nie poprosić Hybrydy o zabranie listu. Po operacji gardła nalegał, by rzuciła palenie, i od tej pory za pomocą niezliczonych dziobnięć i drapnięć dawała mu jasno do zrozumienia, że jego korespondencja nie będzie mile widzianym dodatkiem do jej nóg. Poza tym i tak bardzo szybko się męczyła - po przeleceniu zaledwie pięciu metrów musiała robić sobie przerwę. Zamiast tego Barry skorzystał ze starej sowy Pierdzyka Gwizzleya, Pryszczatki.
Następnie przeszedł do pokoju Nigela we wciąż demonstracyjnie niezadaszonej wieży Graffitonu. Muszę ściągnąć tu zespół magów budowlanych, pomyślał Barry. Otwarcie na żywioły sprawiało, że w murach zbierała się wilgoć; Gderający Grzyb docierał nawet na niższe piętra. Barry opadł na kolana i zajrzał pod łóżko syna w poszukiwaniu swego starego mopa. Wręczył go Nigelowi, gdy tylko chłopak otworzył niezbyt entuzjastyczny list zapraszający do szkoły. Od tego czasu Nigel nawet nie tknął mopa, ozdobił go jedynie kilkoma kalkomaniami. W poprzednie święta dziadek Gringor podarował Nigelowi nowy, najmodniejszy model, w opinii Barry'ego nadający się dla pozerów, nie dla prawdziwych graczy. Nigel jednak nie dał się przekonać — uwielbiał swój nowy mop i nazwał go Daisy.
Nie zamierzał zabrać starego do szkoły, Barry jednak zdołał go namówić.
- Przyda ci się zapas. Jeśli co najmniej raz nie połamiesz mopa, to znaczy, że grasz za miękko.
140
Zaczął macać na oślep. Coś śliskiego - kolorowe pismo? Coś miękkiego i puchatego — zapomniana kanapka? Ale ani śladu mopa.
- Aha! - rozległ się znajomy głos. - Węszymy w pokojach w czasie zajęć! —To był Wkurzek, najbardziej irytujący duch w Hokpoku.
- Cześć, Wkurzku - odparł Barry chłodno i usiadł.
— Tylko bez takich, Trotter. Coś tu kradniesz. Chciałbym zobaczyć, jak się z tego wytłumaczysz. Graffiton straci pięćdziesiąt punktów, a ty nieźle oberwiesz i...
— Od lat ci się należało, ty gadający pierdzie! — Barry pochylił się, wycelował różdżką we Wkurzka i posłał go wprost do piekła. - Jebut! — zaintonował.
Wkurzek zawył, gdy małe diablęta rozszarpały go na strzępy. Następnie każdy stworek pożarł kawałek i wysrał go na oczach (skonsumowanych jako ostatnie) ducha. Potem drobinki odchodów stanęły w ogniu i zniknęły w obłoku ostrego fioletowego dymu.
— Boże, zawsze chciałem to zrobić! Czekałem tylko na właściwy moment... No, jest. — Barry wyciągnął spod łóżka zakurzony mop.
Otrzepując go, podszedł do okna, ostrożnie ułożył na rączce nadmuchiwane kółko przeciwhemoroidowe (teraz wiedział, czemu ąuitkit nazywają powszechnie „grą młodych czarodziejów"), po czym dosiadł mopa i pomknął nad boisko. Opadając, ujrzał Nigela i resztę drużyny Graffito-nu, wracających do szkoły z mopami na ramionach.
- Dokąd to, chłopcy?! - zawołał radośnie Barry. - Nie poprawicie wyników, jeśli nie będziecie ćwiczyć.
141
— Deszcz pada — wyjaśnił kapitan.
Na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Barry natychmiast pomyślał o numerze z własnych szkolnych czasów.
— Ty tam, jak się nazywasz?
— Mallory, proszę pana.
— Mallory, idź obudź Ferda i Jorgego Gwizzleyów i powiedz im, żeby tu przyszli. Reszta za mną.
Barry wystrzelił pionowo w górę, a Graffoni podążyli za nim; tak naprawdę to pięciu Ślizgorybów pod przywództwem Larvala Malgnoya sikało na nich z wysoka. Barry machnął różdżką, odwracając kierunek moczu i posyłając go z powrotem do ich pęcherzy; było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Następnie dodał do tego zawartość pęcherzy drużyny Graffitonu i Ślizgorybi poczuli się nagle, jakby zaraz mieli pęknąć.
— Najstarszy numer pod słońcem - rzekł do uczniów; w dole dostrzegł dwóch kolejnych Ślizgorybów, z zacięciem wpychających gracza Graffitonu w kolistą bramkę. - Hej, wy, co tam wyprawiacie?
— N-nic — odparł wysoki, jasnowłosy chłopak.
— N-nic - przedrzeźniał go Barry; jakimś cudem udało mu się sprawić, że zabrzmiało to jeszcze bardziej kretyńsko niż oryginał. - Zjeżdżaj stąd!
— Mój tato zawsze pozwalał nam ćwiczyć, kiedy tylko chcieliśmy - oznajmił Larval, który sfrunął z góry, by dołączyć do kłótni. Był Szukaczem Ślizgorybu.
— Mogę załatwić sprawę tak, że będziesz spędzał z nim dużo więcej czasu - oznajmił Barry. - Znikajcie.
— A kto nas zmusi? - Larval zsiadł z mopa i szurając nogami stanął w pozycji bojowej.
142
Barry spojrzał na swego nagle pobladłego syna.
- Nigel - polecił. - Zsiądź z mopa. Przylej temu złami-różdżkowi.
- Ale mama mówi, że nie powinienem się bić - przypomniał Nigel, blednąc jeszcze bardziej.
- Mamy tu nie ma - uciął Barry. - No już!
Nigel, zwykle miłośnik terrafirma, zsiadł niechętnie i zdjął okulary, wręczając je pięcioklasiście nazwiskiem Stevenson.
- Jeśli stanie się najgorsze, oddaj je mojej matce - powiedział. Stevenson przytaknął. - Nic nie widzę, tato — powiedział Nigel, zwracając się do ojca. - Wiesz, że nie widzę.
- Magiczne pomaganie synowi jest nie fair! — zawołał ktoś do Barry'ego.
- Żadnej magii — odparł Barry. - To będzie uczciwa walka. Nigel, radź sobie sam.
Obie drużyny utworzyły wokół nich pierścień i do wtóru zachęcających okrzyków Nigel i Larval zaczęli okrążać się nawzajem. Larval skoczył naprzód i wymierzył Nigelowi cios prosto w nasadę nosa.
-Aaa!
Fala przeszywającego bólu zerwała wszystkie ograniczenia z mózgu Nigela. Błyskawicznie chwycił koszulę uśmiechniętego złośliwie Larvala, pociągnął go do siebie i z całych sił rąbnął w brzuch. To był cios jeden na sto. Larval eksplodował, obryzgując wszystkich moczem.
Cuchnący, rozradowany zespół Graffitonu porwał Nigela z ziemi.
- Chłopcy, niech to będzie dla was nauczką: nigdy nie walczcie z pełnym pęcherzem - powiedział Barry. — Slizgo-rybi, jazda stąd.
143
Przeciwnicy z nadąsanymi minami niechętnie ustąpili im pola, zbierając po drodze kawałki Malgnoya.
***
Ferd i Jorge zjawili się po paru minutach, rzuciwszy szybkie zaklęcie Coffeinka.
— Nie, w grze nie chodzi o to, żeby pozwolić drugiej drużynie złapać giez — wyjaśniał właśnie Barry. — Kto wam to powiedział?
— Larval - odparł kapitan Graffitonu, którego ograniczenie umysłowe przewyższał jedynie brak koordynacji ruchowej.
Barry zareagował natychmiast, przenosząc go do rezerwy. Chłopak przez sześć lat był palanciarzem i zyskał sobie sporą sławę, ani razu nie trafiając w piłkę. W miarę upływu czasu wymyślał za to coraz bardziej barokowe wyjaśnienia tego faktu.
— Hej, Barry! - zawołał Ferd. - Co tak śmierdzi?
— Oprócz drużyny? Spytaj Nigela.
— Nikt nie rodzi się z umiejętnością gry - wtrącił Jorge. — Oczywiście oprócz ciebie. — Zauważył poduszkę Barry'ego. — Świetny pomysł. — Jorge wyciągnął różdżkę. — Chono! - rzucił i pewna starsza dama w Surrey przeżyła coś, co jej dzieci uznały za objaw demencji.
— Poodbijać z nimi trochę? — spytał Ferd, wyciągając głu-szaka.
— Jasne — przytaknął Barry. Dwaj palanciarze nie zwracali na nich uwagi, śmiali się i tłukli nawzajem. - Wy dwaj,
144
przestańcie! Jeśli chcecie w coś przywalić, idźcie z nim. -Wskazał ręką Ferda. - Nauczy was, jak to robić.
- Skoro Woode'ego* tu nie ma, ja nauczę ich bronić -dodał Jorge.
- Wszyscy pozostali, zaczynamy trening latania — polecił Barry. - Każdy, kto zdoła mnie złapać, dostanie galona! — Wystartował, a niedoświadczone resztki drużyny poleciały chwiejnie za nim.
Po kilku godzinach Barry i jego towarzysze wciąż śmigali tam i z powrotem.
- Moglibyśmy już przestać? - poprosił jeden z graczy Graffitonu. - Boli mnie pupa.
- Tak - dodał drugi. -1 straciliśmy niemal wszystkie poranne zajęcia.
- Też mi priorytety. — Barry prychnął z niesmakiem. — Ja także nie nauczyłem się dziś rano niczego, ale jakoś nie słychać, żebym narzekał. — W istocie jego także bolał tyłek, poza tym zesztywniały mu plecy, zdrętwiały nogi, twarz piekła od wiatru, a mop wciskał się tu i ówdzie w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Uznawszy, że Herbina zapewne skończyła już zajęcia, do których zamierzała go zaangażować, postanowił zakończyć trening. - No dobra — rzekł -dość na dzisiaj. Ale jutro rano macie tu być punkt siódma.
* Oliver „Łapa" Woode był legendarnym bramkarzem Graffitonu. Po każdej przegranej pilnowano, by nie popełnił samobójstwa. Dzięki latom terapii, miłości żony Kristy i wyjątkowo silnym lekom Woode kieruje obecnie sporą firmą sprzedającą bandaże elastyczne.
145
Poćwiczymy manewr, który lubię nazywać „szalonym Iwa-
nem .
Barry wylądował przy wtórze jęków. Na spotkanie wyszedł mu profesor Blablabla trzymający w dłoni niewielki plastikowy kubek. Dziś przykleił okulary do kominiarki wyjątkowo długimi kawałkami taśmy, które powiewały lekko na wietrze.
— Witam, profesorze — zagadnął Barry. — Czemu pan nie uczy?
— Mogą posiedzieć chwilę sami — skłamał Blablabla. — Zobaczyłem cię tutaj i przyniosłem ci smokoniadę.
— Dzięki. — Barry pociągnął łyk. Napój smakował dziwnie, zupełnie jak wywoływacz fotograficzny. Był tak paskudny, że nawet pytakrzyk Barry ego zabolał go nagle. -Doceniam gest, ale w smaku dziwnie przypomina szczyny mantykory. — Oddał kubek profesorowi Blablabla. - I nie mam na myśli ich zalet.
-Wiem — odparł Blablabla, wylewając zawartość na ziemię. Źdźbła trawy dosłownie wsunęły się w glebę, byle tylko uniknąć kontaktu. - Jak myślisz, czemu nigdy nie grałem w quitkit?
Barry odwrócił się do uczniów.
— Kiedy gracie mecz ze Slizgorybem?
— Za jakieś dwa tygodnie - odparł żałośnie kapitan.
— To niezbyt wiele czasu - mruknął Barry. By mieć szansę zdobycia Pucharu Domów, musieli pokonać Slizgoryb... co oznaczało, że w ogóle nie mają szans. - Ferd, Jorge, według mnie czas nauczyć chłopców quitkitu ekstremalnego.
— Miałem nadzieję, że to powiesz — rzucił Ferd. Jorge zachichotał złowieszczo.
146
- Pamiętacie Czarny Czwartek? — spytał.
Owego pamiętnego dnia podczas ich pierwszego roku nauki cała drużyna Ślizgorybu została wymordowana w rzadko spotykanym manewrze ąuitkitu ekstremalnego, zwanym „całkowitym oczyszczeniem pola".
- Dobra - mruknął Barry. - Od jutra zaczniemy was uczyć grać jak przystało dużym chłopcom i dziewczynkom. Nauczycie się taranować, blokować, strzelać z siodła...
- Zawsze pamiętajcie, że lepiej to robić do tyłu - wtrącił Jorge.
- Zrzucać śmieci, by wywołać zwarcie mopa, używać kolców, sieci, strun fortepianowych i tak dalej.
- Ale, panie dyrektorze, czy to nie będzie oszustwo? — spytał palanciarz, niejaki Norval.
- Posłuchaj, istnieje ponad siedemset tysięcy różnych sposobów oszukiwania w ąuitkicie. Dymienie, dmuchanie, dymanie - i żadna z nich z pozoru nie różni się od legalnej gry. Natomiast ąuitkit ekstremalny - o, to zupełnie inna sprawa. Jest niewątpliwie nieuczciwy i zdecydowanie bolesny — ciągnął Barry. - Jeśli zagracie jak należy, nie będzie to piękny widok, a większa część drużyny Ślizgorybu zginie. Musicie zdecydować od razu, czy jesteście do tego zdolni, czy nie.
Graffitoni zakrzyknęli radośnie, udzielając jasnej, wyraźnej odpowiedzi. Nigela nie zdziwił fakt, że ojciec proponuje im oszukiwanie. Jak zwykle, w równej mierze przepełniły go duma i wstyd.
- Niestety, jeśli tak zagracie, zostaniecie zdyskwalifikowani do końca tego roku. A jeśli spiszecie się naprawdę dobrze, może do końca życia.
147
— Nam to odpowiada — powiedział szeroko uśmiechnięty gracz. - Mam potąd drzazg w niewymownych.
Syn Barry'ego milczał.
— Nigel, teraz, gdy rozsadziłeś człowieka, masz wątpliwości natury moralnej?
- Nie - odparł Nigel. - Ale wydaje mi się, że nie powinniśmy mówić o tym mamie.
— A zatem ustalone — zakończył Barry. — Jutro rano zaczynamy.
- Wszyscy na trzy - dodał Ferd. - Śmierć z góry, raz, dwa, trzy!
Odpowiedział mu ostatni okrzyk i wszyscy pokuśtykali w górę zbocza.
W drodze do szkoły Blablabla opowiedział Barry'emu o tym, że każe swoim uczniom produkować potężne ciemniackie zaklęcia w postaci wycinanek ze złożonego papieru.
- Gumole uważają, że to płatki śniegu, a potem dostają raka brwi — dodał.
Barry słuchał z zainteresowaniem i podziwem. Ten Blablabla naprawdę znał się na rzeczy.
Później tego samego dnia Nigel siedział w sali wspólnej Graffitonu, męcząc się z łaciną. Okazała się bardzo trudna: trzeba było odczytać całe zaklęcie, żeby znaleźć czasownik, który zwykle ukrywał się w ostatnim miejscu, jakie byś podejrzewał. Wczoraj na zajęciach zamiast puelli przywołał paellę i musiał poczęstować wszystkich lunchem. Jidysz
148
był dużo łatwiejszy — w razie wątpliwości wystarczyło odchrząknąć — ale też używało się go znacznie rzadziej.
Ku swej ogromnej uldze Nigel przekonał się, że nie jest bynajmniej jedynym niemagicznym pierwszoroczniakiem w Hokpoku. Gdy Drago został dyrektorem, wraz z Luju-szem przepchnęli plan pozwalający gumolskim uczniom brać udział w specjalnym programie „Czarodziej ostatniej klasy" kończącym się zdobyciem oficjalnego certyfikatu. Program był upiornie drogi i całkowicie bezsensowny, stał się zatem ostatnim krzykiem mody wśród bogatych i ustosunkowanych gumolskiego świata. W istocie rada nadzorcza odkryła wkrótce, że im bardziej oburzająca cena, tym więcej zgłasza się chętnych. Gumolskie pieniądze nie tylko opłacały budowę parku rozrywki, ale też nowego skrzydła rezydencji Malgnoyów.
Oczywiście sytuacja Nigela wyglądała nieco inaczej. Ludzie oczekiwali, że będzie tryskał magią, i gdy odkrywali, że tak nie jest, zaczynali się z niego nabijać. Lecz paralizator, który podarował mu tato do przeganiania najbardziej natrętnych fanów, działał równie dobrze jak każde zaklęcie, a jeśli Junior był w pobliżu, gdy Nigelowi zabrakło pary, zawsze wspierał przyjaciela. Teraz zaś, odkąd rozwalił Larvala, inni traktowali go z pewnego rodzaju szacunkiem graniczącym ze strachem.
- A niech to — mruknął Nigel, zerkając na zegar ścienny.
Będzie musiał się pospieszyć, jeśli chce zdążyć na następne zajęcia, jedyne, które naprawdę lubił. Nazywały się Zrozumienie Gumoli, a prowadził je Author Gwizzley.
W swych dyrektorskich czasach Lon Gwizzley zatrudnił ojca do prowadzenia kursu o Mugolach (i od czasu do czasu
149
wyprowadzania go na spacery). Kontrakt to moc, której nie potrafią pokonać nawet najpotężniejsi ciemniaccy magowie, chyba że chcą zadrzeć ze Związkiem Zawodowym Nauczycieli Magicznych. I tak Author Gwizzley został w szkole. Podczas niedawnej wizyty Lujusza mocno ucierpiał, ale odpłacił pięknym za nadobne. Poza tym rozcięta warga i wciąż imponująco podbite oko nie zmniejszały jego elokwencji ani entuzjazmu dla własnego przedmiotu.
— Witajcie z powrotem, uczniowie; mam nadzieję, że wszyscy przeczytaliście gumolskie gazety. Czy ktokolwiek zrozumiał, o co spierają się Gumole? — spytał Gwizzley. Powiódł wzrokiem po klasie w poszukiwaniu podniesionych rąk. - Nikt? Nie przejmujcie się, mnie też się to nie udało. Czytajcie jednak dalej, może to właśnie któryś z was rozwiąże tę wielką tajemnicę godną Sfylisa*.
Gwizzley otworzył swoje notatki.
— Zacznijmy od szybkiej powtórki. Gumol to stwór, który wygląda jak czarodziej bądź czarownica, jest jednak całkowicie pozbawiony mocy kierowania magią. W najcięższych przypadkach Gumole nie potrafią nawet postrzegać magii.
Chciałbym, pomyślał Nigel i rozpoczął ambitny projekt bazgrania w zeszycie.
Profesor Gwizzley uniósł wzrok.
— Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie widział Gumola?
* Sfylis to stwór mityczny, skrzyżowanie Sfinksa i lisa. Win-ston Churchill nazwał kiedyś Józefa Stalina „sfylisem ukrytym wewnątrz zagadki ukrytej wewnątrz enigmy". Tak naprawdę tego nie powiedział, ale mógł.
150
Jedna ręka powędrowała w górę.
- Ach, cieszę się, że spytałem. Bez wątpienia dorastałaś w czysto magicznej komunie?
- Tak, panie profesorze — odparła Pufpifpafka Panacea Pangloss.
- Osobiście jestem im przeciwny — oznajmił Gwiz-zley. - Podobnie jak wojna, życie wśród Gumoli cudownie poszerza horyzonty i, jak często powtarzałem, nie da się mieć jednego bez drugiego. Nawet najprostszy, najbardziej oszołomiony i irytujący stwór może nas czegoś nauczyć. Pamiętajcie o tym. No dobrze, szybko. - Profesor parę razy machnął różdżką i na scenie pojawiła pulchna kobieta w kwiaciastej sukience. Najwyraźniej wcześniej siedziała na krześle, więc teraz natychmiast runęła na ziemię, przybyła bowiem na miejsce sama, bez mebla.
- Co się...?
- Przepraszam panią. - Profesor Gwizzley spojrzał na nią z góry. - Została tu pani przeniesiona w celach edukacyjnych. Proszę powiedzieć „dzień dobry".
- D-dzień dobry? - powtórzyła biedaczka.
- Dziękuję - zanucił Gwizzley. Znów machnął różdżką i kobieta zniknęła z głośnym puknięciem.
-Teraz, Pangloss, widziałaś już Gumolkę. Czujesz, jak poszerzają się twoje horyzonty?
- Tak, panie profesorze, dziękuję.
- To dobrze. — Wrócił do lektury notatek. - Choć niektórzy uczeni są przekonani, że Gumole fizycznie różnią się od czarodziejów, w istocie tworząc zupełnie inny gatunek Neandertalczyków przy naszych homo sapiens, według mnie to niesłuszne podejście. Gumole są identyczni jak wy czy ja,
151
ale że są niemagiczni, po prostu odmawiają zaakceptowania obecności magii.
W klasie uniosła się ręka.
— Wszyscy? — spytał chłopiec.
— Do niedawna. Przed książkami o Trotterze, im mniej Gumol wierzył w istnienie magii - choćby działała na jego oczach — za tym bardziej inteligentnego uważali go pobratymcy.
W sali rozległ się pomruk dezaprobaty. Ktoś mruknął pod nosem „głupie buce!". Profesor usłyszał.
— Nie, nie, nie powinniśmy ich osądzać. Musimy spróbować zrozumieć i dopiero potem oceniać — rzekł.
Nigel zastanawiał się, czy nie powiedzieć, iż Gumole zwykle miewają zdrowsze zęby niż czarodzieje. Uznał jednak, że lepiej się nie wtrącać.
— Weźmy na przykład to gumolskie urządzenie. — Profesor Gwizzley podniósł z biurka pilota do telewizora. - Kiedy Gumol celuje tym w swój odbiornik telewizyjny...
Dziewczynka z komuny znów podniosła rękę.
— Przepraszam pana, co to jest telewizor?
— Coś bardzo podobnego do rodzinnej kuli jasnowidzenia — wyjaśnił profesor Gwizzley. — Nie potrafi jednak przewidywać przyszłości, choć jest na nim przycisk wyraźnie opisany jako „w przód" — dodał zirytowany podobnym brakiem niekonsekwencji. - Musicie pamiętać, że wciąż dowiadujemy się o Gumolach nowych rzeczy i nieustannie dokonujemy rewizji naszych poglądów. Niektórzy uczeni, po zapoznaniu się z telewizją sądzą, że to czysta rozrywka. Ja jednak uważam ją raczej za formę hipnozy czy
152
ale że są niemagiczni, po prostu odmawiają zaakceptowania obecności magii.
W klasie uniosła się ręka.
- Wszyscy? - spytał chłopiec.
— Do niedawna. Przed książkami o Trotterze, im mniej Gumol wierzył w istnienie magii - choćby działała na jego oczach — za tym bardziej inteligentnego uważali go pobratymcy.
W sali rozległ się pomruk dezaprobaty. Ktoś mruknął pod nosem „głupie buce!". Profesor usłyszał.
- Nie, nie, nie powinniśmy ich osądzać. Musimy spróbować zrozumieć i dopiero potem oceniać - rzekł.
Nigel zastanawiał się, czy nie powiedzieć, iż Gumole zwykle miewają zdrowsze zęby niż czarodzieje. Uznał jednak, że lepiej się nie wtrącać.
— Weźmy na przykład to gumolskie urządzenie. - Profesor Gwizzley podniósł z biurka pilota do telewizora. - Kiedy Gumol celuje tym w swój odbiornik telewizyjny...
Dziewczynka z komuny znów podniosła rękę.
— Przepraszam pana, co to jest telewizor?
- Coś bardzo podobnego do rodzinnej kuli jasnowidzenia — wyjaśnił profesor Gwizzley. - Nie potrafi jednak przewidywać przyszłości, choć jest na nim przycisk wyraźnie opisany jako „w przód" — dodał zirytowany podobnym brakiem niekonsekwencji. — Musicie pamiętać, że wciąż dowiadujemy się o Gumolach nowych rzeczy i nieustannie dokonujemy rewizji naszych poglądów. Niektórzy uczeni, po zapoznaniu się z telewizją sądzą, że to czysta rozrywka. Ja jednak uważam ją raczej za formę hipnozy czy
152
kary. W każdym razie, gdy Gumol celuje tym przedmiotem — bez wątpienia prymitywną formą różdżki — telewizor ożywa. Gumol jednak nie nazywa tego magią; twierdzi, że różdżka emituje z siebie jakieś promienie. Nikt nigdy nie widział owych promieni, nie czuł ich zapachu ani smaku. Przypuszczam, że przeciętny Gumol — co u nich oznacza kogoś bardzo przeciętnego - rozumie, jak bezsensowne jest to tłumaczenie, ale kompletnie go to nie obchodzi. Ci zaś, którzy mają w sobie dość ciekawości, by zastanawiać się nad działaniem tego urządzenia, tkwią tak mocno w okowach przesądów antymagicznych, że wystarczy im jakiekolwiek inne wytłumaczenie.
- Czy promienie to jedyne wyjaśnienie, jakim dysponują Gumole? - spytał Junior.
Profesor zaśmiał się.
- Ależ nie. Zdziwilibyście się, słysząc, jak daleko są w stanie posunąć się Gumole, byle tylko zaprzeczyć istnieniu magii. Zetknąwszy się z lewitacją, nazywają ją aerodynamiką. Mają też chemię, fizykę, elektryczność - żadnej z nich nie można obejrzeć, wziąć do ręki ani zebrać do wiaderka. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie to, że nieustannie próbują wciskać swoją ignorancję każdemu magowi usiłującemu przekazać im prawdę. - Profesor wskazał bliznę na swej dłoni. - To pamiątka po przyjacielskiej dyskusji na temat prestidigititatorstwa w gumolskim pubie. Zbierałem wówczas materiały do rozprawy badawczej.
- Czy nikt z nich nie wierzy w magię? - spytał ze zdumieniem któryś z uczniów.
-To problem bardziej złożony, niż się wam wydaje -odparł Gwizzley. - Kiedy Gumole są młodzi - zwłaszcza
153
teraz, po tym jak książki o Trotterze odkryły przed nimi nasz świat - wielu z nich wierzy w magię, a przynajmniej w możliwość, że oni sami nie poznali jeszcze wszystkiego, co warto wiedzieć. Lecz dorośli są zupełnie inni. Nikt z nich nie mówi, że wierzy w magię, jeśli nie chce trafić do domu wariatów — ciągnął profesor. — Ci, którzy nie są w stanie dłużej ignorować olbrzymiej liczby kwestii wymykających się zrozumieniu, nie nazywają ich magią. Zamiast tego mówią o religii i wykorzystują ją jako powód do zabijania się nawzajem.
— Co za barbarzyństwo! — jęknął uczeń z GrarEtonu, nie dość ważny dla akcji książki, by wymyślać dla niego nazwisko.
— Istotnie - przytaknął Gwizzley.
— Czemu nie zmusimy ich, by zrozumieli? - spytał równie pechowy Slizgoryb.
— Moglibyśmy. Ale po co? Wymagałoby to mnóstwa czasu i nic by nam nie dało. To samo można powiedzieć o eksterminowaniu ich wszystkich.
Podniesiona ręka opadła.
— Pomysł ten wypływa co jakiś czas, osobiście jestem mu przeciwny. Pewnie to kwestia sentymentów. Poza tym uważam, że Gumole są nieprawdopodobnie śmieszni. A teraz otwórzcie podręczniki na stronie czterdziestej czwartej. Widzimy tu idiotyczne gumolskie pomysły dotyczące rozmnażania. Zauważcie, że wróżki nie odgrywają w nim najmniejszej roli...
154
Zajęcia były naprawdę fajne. Profesor Gwizzley pokazywał im gumolski przedmiot i opisywał do czego służy, nieustannie się przy tym myląc. Zapałki nazywał pochodniami, a wykałaczki „podlegającymi biodegradacji urządzeniami służącymi do dyskretnego zwracania czyjejś uwagi". Kiedy zademonstrował im pistolet: „zdumiewająco skuteczne urządzenie do przebijania dziur w papierze", Nigel nie wytrzymał.
Podniósł rękę.
- Profesorze?
- Tak, Trotter?
- To nie do końca jest tak - oznajmił.
- Co masz na myśli? — spytał profesor, w klasie zaszumiało.
- Chodzi mi o pańską analizę - odparł Nigel. — Nie wydaje mi się, żeby pistolety służyły właśnie do tego.
- Oczywiście, że tak. Sam zobacz. Bradpitton, potrzymaj to. - Profesor wcisnął grubą książkę uczniowi siedzącemu w pierwszej ławce, Cyrilowi Bradpittonowi*.
- Na litość boską, Bradpitton, przestań się wiercić. — Gwizzley wycelował i wystrzelił. Odebrał książkę leżącemu na podłodze Cyrilowi, który jęknął cicho. - Po prostu wytrzyj tę krew. Widzicie? — Otworzył książkę i zademonstrował. - Idealna dziura na każdej stronicy. To sprytne niema-giczne rozwiązanie starego jak świat problemu.
* Nazwanemu tak na pamiątkę wuja Cyrila, który został niechcący zabity przez Zeda Gromgara podczas jedenastego roku nauki Barryego.
155
— Chodzi o to, że moi dziadkowie to Gumole - tłumaczył Nigel. -1 zawsze używają dziurkacza.
- Najwyraźniej twoi dziadkowie to dziwacy - odparł profesor Gwizzley z rosnącą irytacją.
Nigel nie ustępował.
- Ale profesorze!
— Wystarczy, Trotter. — Nigel niechętnie się zamknął. -Jeśli mówię, że służy do wybijania dziur, to do tego właśnie służy!
Po skończonych zajęciach Nigel podszedł do biurka profesora Gwizzleya.
— Profesorze, mógłbym z panem porozmawiać?
— Wyglądasz zupełnie jak Barry — zauważył profesor Gwizzley. — Założę się, że jestem pierwszą osobą, która ci to mówi - dodał sucho.
— Jaki Barry? — podjął rękawicę Nigel.
— I też nie brak ci bezczelności. — Gwizzley roześmiał się. Nigel odpowiedział lekkim uśmiechem, onieśmielony i zdenerwowany po wcześniejszym starciu.
Nauczyciel nadal zbierał papiery.
— Jesteś bardzo pewny siebie jak na pierwszoroczniaka -rzekł. - Radziłbym ci z tym uważać. Każdy inny profesor ukarałby za twój wybuch Graffiton, odejmując mu pięć punktów.
— Przepraszam — mruknął Nigel. - Po prostu...
— Och, ja dobrze wiem, do czego naprawdę służy pistolet, chłopcze, ale nie sądzę, że cała wasza klasa powinna
156
się o tym dowiedzieć. Lepiej, żeby jeszcze przez kilka lat sądzili, że Gumole to nieszkodliwi kretyni, nieudolnie naśladujący Barry'ego Trottera. W końcu i tak poznają brutalną prawdę... Jak mogę ci pomóc? Dobrze sobie radzisz w szkole?
- Prawdę mówiąc, jeśli można, chciałbym pomówić z panem na osobności.
Na widok miny Nigela Gwizzley spoważniał.
- Oczywiście, oczywiście. Mógłbym spytać, o co chodzi? Nigel zarumienił się, spuszczając wzrok.
-Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym tu
0 tym nie mówić. Po prostu... wolałbym nie.
- W porządku. — Profesor spojrzał na niego zdumiony. — Chodźmy do mojego gabinetu.
Gabinet Gwizzleya na pierwszy rzut oka przypominał wyjątkowo zagracony gumolski sklep ze starzyzną. Niewielkie pomieszczenie wypełniały przedmioty wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów, w większości zardzewiałe, pogięte, powgniatane bądź zakurzone. Gwizzley spędzał całe dnie na losowym wybieraniu przedmiotu i metodą prób
1 błędów ustalaniu do czego służy. Wszystkie swe „odkrycia" zapisywał w oprawnym w skórę notesie. Nigel przekonał się, że w gabinecie jest ich co najmniej pięćdziesiąt, bez cienia wątpliwości pełnych samych błędów.
Gdy tylko zamknęły się drzwi, nim jeszcze zdążyli usiąść, wybuchnął:
- Nie jestem magiczny. Profesor Gwizzley roześmiał się.
- Pan może myśli, że to zabawne, ale dla mnie to bardzo poważna sprawa! - zaprotestował Nigel.
157
— Z pewnością. Po prostu trudno mi w to uwierzyć -przyznał profesor. — Spójrz na swoich rodziców.
— Proszę mi nie przypominać!
— Nie dogadujesz się z nimi?
— Nie, głównie dlatego że bardziej lubią moją siostrę. Ona jest magiczna jak diabli.
Przekleństwo nie zaskoczyło Gwizzleya. Dość często przebywał wśród dzieci, by wiedzieć, jakim językiem się posługują, a jako pełniący obowiązki „kulerskiego nauczyciela" Hokpoku słyszał już znacznie gorsze słowa.
— Jestem pewien, że rodzice kochają cię takiego jaki jesteś. No wiesz, ja kocham Lonalda, a on kiedyś umawiał się z dziewczyną tylko dlatego, że pachniała hamburgerami. - Zaczął się bawić zardzewiałym wieszakiem. - Poza tym, Nigelu, bycie magicznym nie sprowadza się do prostej alternatywy: tak albo nie.
— To znaczy? - zdziwił się Nigel.
— To znaczy, że każdy jest magiczny w mniejszym bądź większym stopniu. Od czasu do czasu pojawia się ktoś obdarzony wielkim wrodzonym talentem, ktoś taki jak twój ojciec. Ale dla większości z nas to kwestia rozwinięcia w pełni tego, co posiadamy. Każdy z nas dysponuje specjalną energią zwaną „coje?". „Coje?" to coś w rodzaju zamętu, impulsywności, i częściowo z niej właśnie bierze się magia. Twój ojciec jest osobą bardzo impulsywną i bardzo zagubioną, dlatego właśnie stał się wielkim - no, w dość swobodnym znaczeniu słowa „wielki" — czarodziejem.
— Ale moja mama nie jest zagubiona, wprost przeciwnie - zaprotestował Nigel. — Zakrada się do mojego pokoju i porządkuje mi drobne.
158
- „Coje?" to tylko połowa historii. Magia wymaga także silnych pragnień. Musisz dostatecznie mocno pragnąć jedzenia, pieniędzy czy czegoś innego. To właśnie pożądanie skupia twoją „coje?" w magię — tłumaczył profesor Gwiz-zley. - Twój ojciec to prócz znanych mi psychopatów osoba najgorzej panująca nad swymi odruchami. Twoja matka jest najbardziej pożądliwą osobą, jaką spotkałem. Widzisz? Wszystko do siebie pasuje.
Nigel zmarszczył brwi.
- Chyba nie wiem zbyt wiele o magii — przyznał.
Jego ulubieniec zapluskał lekko u pasa - woda mętniała, powinien ją zmienić. Poczuł dodający otuchy dotyk macki.
- Podoba mi się twój wybór zwierzęcia — oznajmił Gwiz-zley. - Napisałem kiedyś świetną piosenkę na temat ośmiornicy, nosi tytuł Niedojda z głębin. Ośmiornice są...
- Równie inteligentne jakkoty. Wiem-dokończyłNigel. Profesor Gwizzley wyjął lutnię i zaczął grać i śpiewać
niezłym, lecz przesadnie pedalskim głosem. Przebywając w obecności śpiewających ludzi, Nigel z jakichś przyczyn zawsze czuł się zakłopotany. Zadał zatem pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy:
- Na czym więc polega różnica między dobrą a ciemniac-ką magią?
Profesor Gwizzley przestał grać.
- Na duszy - odparł i znowu podjął przerwaną melodię.
- Co to niby znaczy? - naciskał Nigel. Nauczyciel znów przerwał.
- Trudno powiedzieć. Ważną część tego stanowi kochanie ludzi bardziej niż przedmiotów, podobnie nie banie się, a przynajmniej nie kierowanie się we wszystkim strachem. -
159
Odłożył lutnię. - Podstawa to traktowanie innych tak, jak chciałbyś, żeby oni traktowali ciebie.
— Wszystko to brzmi strasznie banalnie, profesorze.
- Ach tak? Teraz nie wystarczy ci, że coś jest prawdziwe, musi także dostarczać rozrywki?
- Nie! - nie zgodził się Nigel. - Tylko że... to wydaje się takie łatwe.
Profesor Gwizzley oparł się o biurko i spojrzał z namysłem na Nigela. Chłopiec poczuł się nagle bardzo blady, niski i niezgrabny.
- Byłeś kiedyś w harcerstwie?
- Nie, to znaczy tak. Przez mniej więcej trzy godziny. Wówczas to doszło do jednego z nielicznych magicznych
incydentów w obecności Nigela: waza ponczu zamieniła się w krew. Nigel nie był pewien, czy on sam tego dokonał, ale tuż przedtem ktoś faktycznie nabijał się z jego chusty.
— Tylko trzy godziny? - powtórzył profesor. — Zatem wiesz, jak trudno jest być cały czas szlachetnym, mądrym, odważnym, miłym, czystym, uprzejmym i tak dalej. Dobra magia - z przyczyn oczywistych niechętnie używam określenia „biała" — profesor uśmiechnął się — pochodzi z dobrej części ciebie. Ciemniacka magia pojawia się, gdy zachowujemy się nie tak, jak powinniśmy, gdy kierujemy się głupotą, egoizmem, chciwością, złością.
Nigel zastanawiał się chwilę.
— Czy to odpowiada na twoje pytanie? Sprawiasz wrażenie zamyślonego.
— Próbuję ustalić, jakim czarodziejem jest mój tato — odparł Nigel.
Profesor Gwizzley wybuchnął śmiechem.
160
- Oczywiście i takim, i takim. Wszyscy tacy jesteśmy. Nigel przygwoździł profesora spojrzeniem.
- Wie pan o niektórych psotach, jakie płatał tato?
- O tak, pamiętaj, że niemal przy wszystkich towarzyszył mu Lon. Dobrze znam twojego ojca. Jest niesforny i złośliwy - podobnie jak Ferd i Jorge — ale w głębi serca dobry.
Profesor zerknął na zegarek.
- Za długo już rozmawiamy. — Zademonstrował go Ni-gelowi. — Widziałeś kiedyś coś takiego? Bardzo fajny gu-molski gadżet, pokazuje która jest godzina. Niektóre nawet wyświetlają datę. To znacznie wygodniejsze niż wybieganie na zewnątrz i spoglądanie w słońce bądź gwiazdy. Działa nawet przy pochmurnej pogodzie. — Profesor Gwizzley zaśmiał się.
Nigel wstał.
- Tak, widziałem. Nazywa się zegarek.
- Zgadza się, zgadza - przytaknął profesor. - Nie zrozum mnie źle, nasze czarodziejskie zegary też bywają przydatne, nawet jeśli mówią ci to, czego wolałbyś nie wiedzieć.
Nad biurkiem profesora wisiał taki zegar, informujący o tym, co w danej chwili robią wszyscy członkowie rodziny. Jego wskazówki pokazywały zdania takie, jak: „Puszcza się z Rokhardem", „Defrauduje fundusze u CIngota" i „Liże się". Podszedł do drzwi, żeby wypuścić Nigela.
Nigel już w progu zauważył wiszącą na ścianie oprawioną ulotkę, podpisaną „Authorowi od Mo. Najlepsza walka to ta, której unikasz, ale jeśli się nie da...".
Profesor zauważył na co patrzy Nigel.
- Słyszałeś kiedyś o Gandhim? Wielki czarodziej, nie-uznający przemocy. To mój bohater.
161
Nigel głośno odczytał okładkę.
— „Panie Kolano, przedstawiam Panów Jądra: tysiąc i jedno nieczyste zagranie pozwalające zwyciężyć w każdej walce, od placu do pałacu i jeszcze dalej". - Pociągnął nosem. - Według mnie nie brzmi to zbyt niewinnie. I pan także tak nie wygląda.
— Nie? Czemu?
Nigel wskazał ręką jego oko i wargę.
— A tak. No cóż... — Profesor Gwizzley otworzył drzwi i Nigel zanurkował pod jego białą szatą. - Fakt, że człowiek nie chce uciekać się do przemocy, nie oznacza, że w samoobronie nie może skopać paru tyłków. Zresztą kto to mówi? Wszyscy słyszeliśmy, co zrobiłeś z Larvalem Malgnoyem. -Gwizzley uniósł zaciśniętą pięść. - Dobra robota - wyszeptał. W jego oczach tańczyły porozumiewawcze iskierki.
Nigel roześmiał się, uścisnęli sobie dłonie. Przynajmniej w tym momencie czuł się wśród magów Hokpoku jak w domu.
ROZDZIAŁ 9
Pftf IP4DK1
Podczas gdy profesor Gwizzley przedstawiał prawdy o magicznym życiu ich synowi, Barry siedział w gabinecie, stawiając pasjansa na kuli jasnowidzącej, a Herbina pracowała. Powoli w jego gardle narastało nieprzyjemne uczucie. W porze obiadowej dopadły go mdłości.
— Ostrzegałam, żebyś nie zaglądał do kuchni - powiedziała Herbina. - To, czego nie wiesz, nie może pozbawić cię apetytu. Poza tym odrobina plwocin domowych skrzatów jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
— Chyba mam grypę albo coś w tym stylu, ale przez to co mówisz poczułem się jeszcze gorzej. — Barry jęknął. — Czemu w ogóle je zatrudniamy?
— Mają silne związki - wyjaśniła Herbina.
Tego wieczoru Barry wytrzymał przy kolacji jedynie do połowy pierwszej rundy zakąsek, po czym odbiegł zwymiotować. Gdy mijał madame Pend, ta poprosiła uprzejmie, by zechciał zrobić to nad kompostem.
163
— Nawet odrobina pomaga - dodała, lecz Barry nie był w stanie odpowiedzieć. Zrobił to, co musiał, i udał się prosto do łóżka.
Następnego ranka czuł się równie paskudnie - okazał to, rezygnując z golenia - ale i tak poszedł na trening quitkitu.
- Oliver byłby z ciebie dumny. - Herbina serdecznie klepnęła go po plecach.
- Nie dotykaj mnie, proszę - odparł Barry. - Bolą mnie nawet włosy.
— Dobrze, mój drogi. — Żona posłała mu całusa. - Miłego dnia.
Barry uśmiechnął się słabo. Idąc na boisko, lekko chwiał się na nogach - wirus, który złapał, dawał niezłego kopa.
Lot nie okazał się najlepszym pomysłem i Barry znów zaczął rzygać. W końcu Gwizzleyowie posłali go na górę i kazali Szukaczom manewrować między sobą tak, by poprowadzić przeciwnika pod mało apetyczny deszcz. To nie-ortodoksyjne podejście sprawdziło się całkiem nieźle i po godzinie drużyna Graffitonu grała już coraz lepiej. Potem przeszli do treningu ze środkami wybuchowymi, nauki, jak zgarotować bramkarza przeciwnika za pomocą struny fortepianowej, i wreszcie, jak nurkować od słońca. Bliźniacy Gwizzley ogłosili koniec zajęć.
— Na dzisiaj wystarczy — oznajmił Ferd. — Gdy będziecie wędrować po szkole, chciałbym, żebyście wyobrażali sobie sceny nieprawdopodobnej rzezi i cierpienia, obsadzone wyłącznie przez członków drużyny quitkitowej Slizgorybu.
- Zgadza się - przytaknął Jorge. - Nam, czarodziejom, takie rzeczy nie przychodzą łatwo, lecz przy pewnej praktyce potrafimy być równie krwiożerczy i bezlitośni jak każdy
164
Gumol. Wierzcie nam, będziecie tego potrzebować, gdy zaczną wypływać cielesne płyny. — Zebrani słuchali z uwagą; Barry wymiotował głośno parę kroków dalej. - Dysponujecie tylko określoną, niewielką liczbą fauli, po której przegracie walkowerem, więc każdy z nich musi wyeliminować przeciwnika. Jutro użyjemy skarpetek z piachem.
Po głośnym wiwacie wszyscy ruszyli wziąć prysznic w ohydnej szkolnej łazience dla sportowców. Oprócz rozumnego grzyba pod prysznicami roiło się od członków drużyny czarodziejskiej piłki wodnej* Rovertouru. Aby odpocząć -i uniknąć pytań, kiedy szkoła zamierza opłacić ekstermi-natora, by oczyścił basen z syrenoćpunów (opanowały go podczas przerwy wakacyjnej) - Barry usiadł w saunie z Ze-dem Gromgarem, który dostał właśnie wiadomość brodną. Rozparł się wygodnie nagi, bardzo włochaty i czerwony. Zastanawiał się nad zakupem kawałka ziemi i nie mógł się zdecydować, czy uczynić to w tym wymiarze, czy też w innym.
- Zrobiłeś całkiem niezły interes, prawda? - spytał.
- No, chyba tak - odparł Barry.
- Ile zapłaciłeś? - naciskał Zed.
- Uhm... - Barry nie mógł sobie przypomnieć. W miarę, j ak Zed zasypywał go pytaniami, Barry odkrył, że nie pamięta niczego związanego z własnym domem, łącznie z adresem.
* Piłka wodna czarodziejów nieco przypomina naszą, tyle że gracz lewituje nad wodą, zanurzając zaledwie jeden palec u nogi. Każdy ruch wywołuje rozchodzące się kręgi przypominające ogród zen. Jeśli zanadto wzburzą powierzchnię wody, dostają karę. Zamiast piłki w rozgrywce używa się stworzenia podobnego do tribbla, tyle że bardziej mokrego i niezadowolonego.
165
— Jeśli nie chcesz o tym gadać... - Zed zagrzmiał i wyszedł z sauny. Barry usłyszał, jak mamrocze pod nosem: -Przestań wgapiać się w mojego ptaszka.
*¦*
Barry wziął szybki prysznic i poszedł do Wielkiej Sali na śniadanie. Herbina kończyła właśnie swój cotygodniowy felieton.
- Chcesz? - Podsunęła mu obwarzanek. - Na opakowaniu piszą, że są kabalistyczne i fantastyczne.
- Jeśli to jest jedzenie, to nie, dzięki — odparł Barry. — Przyszedłem napić się soku, potem wracam do łóżka.
Ruszył po szklankę i stanął w kolejce za grupką trzecio-roczniaczek z Pufpifpafu.
- Rany kota, dyrektorze Trotter. - Brzmienie tych dwóch słów obok siebie wciąż budziło w Barrym zachwyt, niczym wyjątkowo celnie dobrane wyzwisko. - Chciałabym tylko powiedzieć, że pana filmy były dla mnie wielkim przeżyciem - rzekła jedna. — Najważniejszym w moim życiu aż do dnia, gdy wstąpiłam do Hokpoku.
- Dziękuję - odparł Barry. — Tak naprawdę to nie były moje filmy, tylko...
- Na przykład wtedy, kiedy uratował pan tego gościa -dodała.
- Tak, to było super — zgodziła się inna uczennica.
- Naprawdę ma pan włochate stopy? - spytała pierwsza dziewczynka.
- Nie, ja... to znaczy może odrobinę, ale...
- Czy to jest pierścień? - spytała druga.
166
-Nie, to moja obrączka... Posłuchajcie, chyba pomyliłyście mnie z...
— A potem, kiedy pan zabił Zielonego Goblina! — zawołała pierwsza.
Barry kompletnie się pogubił. Za kogo go brali? Spider-
manaf -Aleja...
- Tak, wiem, nie chciał pan, ale to wciąż było ekstra — zawtórowała koleżanka. — W każdym razie cieszymy się, że to pan jest dyrektorem, a nie jakiś stary zasuszony pryk.
- Tak, nie pomarszczony zboczeniec!
- No! Mama mówiła, że Bubeldor obmacywał jej piersi.
- Owszem, to do niego podobne - przytaknął Barry.
- Pa! - zawołały i ruszyły na zajęcia.
- Czy mógłbym rzucić szybkie zaklęcie odgłupiające na te dwie? - spytał profesor Blablabla, który akurat przechodził obok.
- Bardzo proszę, jeśli pan sądzi, że to pomoże.
Barry odwrócił się i pomaszerował do swych pokojów i łóżka. Po kilku szybkich słowach i oślepiającej, błękitno-zielonej błyskawicy, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stały dwie uczennice, pozostały tylko dwie kupki popiołu, bajerancka nakładka na ołówek i kawałek torebki z napisem Chatterjee.
Następnego ranka Barry ocknął się, czując nieznośne swędzenie, i odkrył setki maleńkich włosków na poduszce. Usiadł gwałtownie i kilka dłuższych włosów wysypało się
167
spomiędzy guzików urodzinowej pidżamy (pidżama wyglądała idiotycznie, ale nawet w połowie września w Hokpo-ku było zbyt zimno i wietrzno, by się tym przejmować). Spojrzał w dół i ujrzał włosy. Na moment zamarło mu serce. Sprawdził głowę - nie, wszystkie były na miejscu; w istocie zdawało się, że jest ich więcej. Barry już zaczął układać w myślach list dziękczynny do producentów toni-ku, który mu się rozlał, kiedy przypadkiem potarł szczękę. Była idealnie gładka. Dziwne, pomyślał. Oczywiście miał też wrażenie, jakby w jego ustach rozbiła obozowisko sama śmierć - ale jaka choroba goli człowieka?
Herbina, obudzona oskarżeniami, że goliła nogi w łóżku, zaprzeczyła stanowczo.
— Zabieram cię do siostry Pommefritte — oznajmiła.
— Ale Herb, to przecież rzeźniczka! Ambitna weterynarka.
— Tylko bez takich proszę i przestań przesadzać. — Herbina ubrała się i zwilżyła włosy.
Ma dość włosów dla dwojga, może nawet dla trojga, pomyślał z irytacją Barry.
— Nie, naprawdę — upierał się. - Wielu jej pacjentów zmarło.
-Nie martw się, dopilnuję, by wielka zła siostra nie ukłuła cię igłą, mój mały Barry.
— Albo wszczepiła mi psi móżdżek.
— Bez siostry Pommefritte Lon byłby żyjącą rośliną.
— A tak jest zwierzęciem!
— To lepsze niż minerał - ucięła.
Jej stanowcza mina świadczyła jasno, że faza dyskusji dobiegła końca, Barry zatem pozwolił się zaprowadzić do szpitalika.
168
spomiędzy guzików urodzinowej pidżamy (pidżama wyglądała idiotycznie, ale nawet w połowie września w Hokpo-ku było zbyt zimno i wietrzno, by się tym przejmować). Spojrzał w dół i ujrzał włosy. Na moment zamarło mu serce. Sprawdził głowę - nie, wszystkie były na miejscu; w istocie zdawało się, że jest ich więcej. Barry już zaczął układać w myślach list dziękczynny do producentów toni-ku, który mu się rozlał, kiedy przypadkiem potarł szczękę. Była idealnie gładka. Dziwne, pomyślał. Oczywiście miał też wrażenie, jakby w jego ustach rozbiła obozowisko sama śmierć — ale jaka choroba goli człowieka?
Herbina, obudzona oskarżeniami, że goliła nogi w łóżku, zaprzeczyła stanowczo.
— Zabieram cię do siostry Pommefritte - oznajmiła.
— Ale Herb, to przecież rzeźniczka! Ambitna weterynarka.
— Tylko bez takich proszę i przestań przesadzać. — Herbina ubrała się i zwilżyła włosy.
Ma dość włosów dla dwojga, może nawet dla trojga, pomyślał z irytacją Barry.
— Nie, naprawdę - upierał się. - Wielu jej pacjentów zmarło.
-Nie martw się, dopilnuję, by wielka zła siostra nie ukłuła cię igłą, mój mały Barry.
— Albo wszczepiła mi psi móżdżek.
— Bez siostry Pommefritte Lon byłby żyjącą rośliną.
— A tak jest zwierzęciem!
— To lepsze niż minerał - ucięła.
Jej stanowcza mina świadczyła jasno, że faza dyskusji dobiegła końca, Barry zatem pozwolił się zaprowadzić do szpitalika.
168
Jak zwykle, w szkole panowała epidemia mononukleo-zy. Siostra Pommefritte poświęcała dużo czasu i pieniędzy kampanii edukacyjnej mającej zniechęcać uczniów do całowania klamek, desek klozetowych i innych nieprzystojnych miejsc. Lecz wszystko — nawet codzienne ulotki rozrzucane przez setki sów — spełzało na niczym. Niezdolna zwalczyć chorobę krzykliwa niesmaczna propaganda sprawiła tylko, że Barry zapragnął wyrzec się wszelkich kontaktów fizycznych, i podsycała hipochondrię biednego Nigela (byli już z siostrą po imieniu).
Niebo jaśniało coraz bardziej, gdy Barry i Herbina dotarli do skrzydła medycznego Hokpoku. Oczywiście miało ono kształt prawdziwego skrzydła i z zewnątrz wyglądało dość osobliwie, w środku jednak było względnie normalne, jeśli nie brać pod uwagę lekkiej tendencji do trzepotania na wietrze.
Puppa Pommefritte rozpoczęła karierę zawodową w Salonie Kar dla Wyjątkowo Niegrzecznych Chłopców w Hogs-biede i widać było wyraźnie, że uważała bolesną opiekę medyczną za część kary pokuty za brak rozsądku bądź niedostatki moralne prowadzące do powstania chorób bądź obrażeń. Oprócz najróżniejszych błyszczących, szpiczastych i ostrych narzędzi, których samo posiadanie stanowiło naruszenie praw człowieka, na ścianach jej gabinetu wisiało mnóstwo zdjęć siostry Pommefritte i największych sław świata magicznego, które zdarzyło jej się leczyć. Barry zauważył, że wszyscy zapłacili potworną cenę za tę znajomość.
— Nie wiedziałem, że Korneliusz Kmiot zamiast uszu ma skrzydła nietoperza - rzekł.
169
— O tak - odparła Herbina. — Dlatego zaczął nosić dłuższe włosy. No wiesz, „fryzura kmiota".
— Sądziłem, że usiłuje zapoczątkować trend. Może na nich latać?
— Najwyżej parę centymetrów nad ziemią, to głównie ozdobnik. W przeciwnym razie ministerstwo zmusiłoby go do wyrobienia licencji pilota.
Herbina zauważyła zdjęcie ojca chrzestnego Barry'ego, Sknerusa. W miejscu, gdzie powinien mieć palce, sterczały cztery elementy scyzoryka: korkociąg, pilnik do paznokci, rozkładana miarka... Wyglądało to razem bardzo poręcznie.
— Widziałeś ostatnio Sknerusa? - spytała Herbina. - Co się stało z jego ręką?
— Kilku przyjaciół lorda Vielokonta zażądało zwrotu pożyczki - odparł Barry. - Z tego, co mi wiadomo, wciąż próbuje sprzedawać Gumolom Magików Kuchennych.
Magik Kuchenny był czymś w rodzaju zaklętego robota kuchennego, reklamowanego w nocnych programach telewizyjnych. Bardzo przydatne na co dzień, przejawiały, niestety, tendencję do popadania w obłęd i mordowania właścicieli. Sknerus nie zawsze był w stanie wyśmiać ofiary, ukryć ich istnienie albo się wyłgać. Zamiast tego zaczął zatem oferować dożywotnią gwarancję, nie wyjaśniając jednak, że chodzi o życie nabywcy, nie urządzenia. W świecie magicznym nie istniało pojęcie zaniedbania ze skutkiem śmiertelnym. Siostra Pommefritte także z tego korzystała.
— Dzień dobry — rzuciła radośnie, wchodząc do środka. Barry pospiesznie schował do kieszeni ulotkę na temat
gonokadabry, którą właśnie czytał. Najwyraźniej dopóki wciąż widział skrzata w spodniach, nie miał się o co martwić.
170
- Zapraszam na stół, dyrektorze. — Barry posłuchał. — Praca już zaczyna panu doskwierać? — spytała szorstko. — Otwieramy usta. - Zajrzała mu do gardła. — Jest pan w ciąży?
- Nie, ja... - Barry spojrzał na nią wstrząśnięty.
- Przypominam, jest pan czarodziejem, a ciała czarodziejów są równie świrnięte jak ich głowy — ucięła siostra. Wyraźnie znała się na rzeczy. — Ma pan apetyt na dziwne potrawy? Zachcianki? Pociemniały panu sutki?
- Naprawdę nie sprawdzałem. - Barry zerknął na Her-binę. - Kochanie?
- Mnie w to nie mieszaj. - Żona uśmiechnęła się. - Mam dość do roboty bez obserwowania stanu twoich sutków. Wyjdę na zewnątrz i poczytam gazetę.
- Ale mówiłaś, że...
Herbina zniknęła, a Pommefntte nadal obmacywała go i stukała palcem.
- Poranne nudności?
- A to co? - spytał Barry.
- No wie pan, poranne rzyganie.
- Wczoraj mi się to zdarzyło — przyznał Barry.
- Aha! - wykrzyknęła siostra Pommefritte.
- Ostatnio ciągle rzygam.
- Dyrektorze, proszę mi pozwolić pracować. — Rozległo się pukanie do drzwi. —Tak?
Do środka wsunęła głowę młoda pielęgniarka o kręconych włosach.
- Dzień dobry, dyrektorze. Siostro Pommefritte, Cyril Bradpitton twierdzi, że zgubił jądro.
- Cyril? Ma chyba ze czterdzieści lat! -wykrzyknął Barry.
- To jego bratanek — wyjaśniła pielęgniarka.
171
I
Barry w duchu poczuł ulgę, jego rekord był bezpieczny.
- To potrwa tylko chwilę — oznajmiła siostra Pommefrit-te. - Zaczekaj na zewnątrz.
Barry, przerażony myślą, że diagnoza ciąży się utrzyma, zaczął energicznie opisywać wszystkie objawy, zdecydowany przekonać pielęgniarkę.
-1 wreszcie dziś rano - zakończył - gdy się ocknąłem, cały mój zarost zniknął.
Siostra Pommefritte zdjęła ze ściany zardzewiały skalpel i zaczęła sprawdzać palcem jego ostrość. Na szczęście dla Barry'ego, był to tylko nerwowy nawyk.
- Hm, najwyraźniej cierpi pan na jakąś formę juniora-zji - oznajmiła. Barry spojrzał na nią pytająco. - Młodnienia — wyjaśniła siostra Pommefritte. - Mył pan ręce? Przeżuwał jedzenie raz na każdy ząb? Zjadł cokolwiek, co krzyczało?
- Tak często jak zawsze, oczywiście, że nie, i nie - odparł Barry.
- Wyśmiewał się pan z potężnych czarodziejów?
- Przez ostatnie dwadzieścia lat. Co to ma z tym wspólnego?
- To może być zaklęcie, klątwa - albo eliksir, czyli coś co wykracza poza moje kompetencje. Będzie się musiał tym zająć Snajper. A jeśli nie wydobrzeje pan przez następne kilka dni, radziłabym umówić się z nim jak najszybciej.
- Czemu? - zdziwił się Barry. - Podoba mi się, że odrastają mi włosy.
- Bo jeśli nie zatrzymamy postępów choroby, rozchwiania hormonalnego, czy cokolwiek to jest, nadal będzie pan młodniał i młodniał, aż w końcu osiągnie pan wiek zero.
172
Barry w duchu poczuł ulgę, jego rekord był bezpieczny.
— To potrwa tylko chwilę - oznajmiła siostra Pommefirit-te. — Zaczekaj na zewnątrz.
Barry, przerażony myślą, że diagnoza ciąży się utrzyma, zaczął energicznie opisywać wszystkie objawy, zdecydowany przekonać pielęgniarkę.
-1 wreszcie dziś rano - zakończył - gdy się ocknąłem, cały mój zarost zniknął.
Siostra Pommefritte zdjęła ze ściany zardzewiały skalpel i zaczęła sprawdzać palcem jego ostrość. Na szczęście dla Barry'ego, był to tylko nerwowy nawyk.
— Hm, najwyraźniej cierpi pan na jakąś formę juniora-zji — oznajmiła. Barry spojrzał na nią pytająco. — Młodnienia - wyjaśniła siostra Pommefritte. - Mył pan ręce? Przeżuwał jedzenie raz na każdy ząb? Zjadł cokolwiek, co krzyczało?
— Tak często jak zawsze, oczywiście, że nie, i nie — odparł Barry.
— Wyśmiewał się pan z potężnych czarodziejów?
— Przez ostatnie dwadzieścia lat. Co to ma z tym wspólnego?
— To może być zaklęcie, klątwa — albo eliksir, czyli coś co wykracza poza moje kompetencje. Będzie się musiał tym zająć Snajper. A jeśli nie wydobrzeje pan przez następne kilka dni, radziłabym umówić się z nim jak najszybciej.
— Czemu? — zdziwił się Barry. — Podoba mi się, że odrastają mi włosy.
— Bo jeśli nie zatrzymamy postępów choroby, rozchwiania hormonalnego, czy cokolwiek to jest, nadal będzie pan młodniał i młodniał, aż w końcu osiągnie pan wiek zero.
172
- To mi się nie podoba. I co wtedy?
- Zgaśnie pan jak świeca — oznajmiła siostra Pomme-fritte. - Sama nigdy tego nie widziałam, ale słyszałam, że to niezwykle bolesne.
Podeszła do szafki i wyjęła kilka fiolek. Jedna zawierała pigułki, pozostałe dwie oleiste ciecze, na widok których żołądek Barry'ego instynktownie wywinął salto. Barry dobrze pamiętał tę szafkę. Kiedyś z Gwizzleyami zarabiali całkiem nieźle, wykradając z niej kontrolowane substancje i sprzedając innym uczniom. Dodatkowy plus tego stanowił fakt, że wszyscy podejrzewali Bubeldora o narkomanię. Gdy jednak ministerstwo zaczęło przyciskać centaurów w Zabronionym Lesie, Barry i jego kumple dali sobie spokój.
- To jest starzec. — Siostra Pommefritte uniosła fiolkę. — Dwie krople w herbacie dwa razy dziennie. A to dzieciostrach. Gdyby uczniowe zaczęli pana unikać, proszę zmniejszyć dawkę o połowę. Spróbujemy przez parę tygodni, a jeśli nie pomoże, wypiszę receptę na inhalator.
- Inhalator? - spytał Barry.
- Ze starych pierdzieli - wyjaśniła siostra. - Najsilniejszy lek, jaki znam.
- A to co? — Barry wyjął z fiolki różową pigułkę; widniało na niej przecięte linią kółko.
- To na wypadek, gdyby był pan w ciąży.
- Nie jestem w ciąży! — ryknął gniewnie Barry.
- Dyrektorze, każdy jest trochę w ciąży. — Zrozumiał, że protesty zdadzą się na nic.
- Do widzenia.
Herbina wróciła do gabinetu. -1 jak? - spytała.
173
— Młodnieję - wyjaśnił Barry.
— Juhu! Ty dzwoń po opiekunkę, ja kupię kokosowy olejek rozgrzewający. — Lubieżnie zakołysała biodrami.
— To nie są dobre wieści.
— Czemu nie?
— Bo jeśli nie przestanę, dojdę do zera i zgasnę.
— O nie — mruknęła Herbina. — Słyszałam, że to bardzo boli.
Barry ubrał się.
— Wiedziałem - rzekł ponuro.
— Co takiego wiedziałeś? — zdziwiła się.
— To Snajper. — Pochylił się, wiążąc fioletowe ciżmy z wywiniętymi noskami. Teraz, gdy został dyrektorem, tradycja kazała mu ubierać się jak kelner w pseudośredniowiecznej restauracji. - Zawsze chciał zostać dyrektorem. Najpierw zabił Drąga, a teraz rzucił urok na mnie.
— Stale to powtarzasz, ale tym razem jestem skłonna się zgodzić. W Departamencie Zoologii mieli takie powiedzonko, do dziś dnia go nie rozumiałam. — Ruszyli razem do gabinetu dyrektora.
— Jakie powiedzonko? - zainteresował się Barry.
— W świecie akademickim konkurencja to morderstwo.
***
Przez następne kilka dni stan Barry'ego polepszył się odrobinę. Dyrektor wciąż młodniał, lecz dużo wolniej. Po tygodniu jednak zrozumieli, że remedia siostry Pomme-fritte go nie ocalą.
174
- Musimy iść do Snajpera - oznajmiła Herbina. - Może jeśli ładnie go poprosimy...
- Nie ma mowy, Herbino! Równie dobrze mógłbym sam podpisać swój wyrok śmierci! — zaprotestował Barry. - Jutro o tej porze wymieniałbym przepisy z Drągiem.
- Jak go nazwałeś wczoraj? Niewidimek?
- Zimnopupski - odparł Barry.
Herbina westchnęła. Ten stary spór zaczynał ją męczyć.
- To co według ciebie mamy zrobić?
- Według mnie ty powinnaś poszukać lekarstwa - oznajmił Barry. - Daj spokój, Herbino, w dawnych czasach uwielbiałaś grzebać w starych księgach zaklęć.
- To prawda. A jeśli mi się nie uda?
- Wtedy pójdziemy do Snajpera, ale tylko w ostateczności.
- Barry, jesteś pewien, że tak chcesz to załatwić? Może zadzwońmy do Terryego Vielokonta? Jego osobisty lekarz z pewnością się tobą zajmie.
- O mój Boże... - Barry zbladł. - Wcześniej o tym nie pomyślałem. Może to Vielokont za tym stoi?
Herbina spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Nie wydaje mi się.
- Nie, posłuchaj. Nieważne, jak bardzo potrzebuje mojego następnego worstsellera, dla Vielokonta jestem znacznie więcej wart martwy niż żywy. Pomyśl o telewizyjnych programach wspomnieniowych, pamiątkach i tak dalej. Do diabła, na jego miejscu sam bym się zabił. — Zachichotał ponuro.
- No nie wiem, Barry - mruknęła Herbina.
175
Mąż zasypał ją argumentami. Nieważne, że chodziło o jego własną, bliską (i zapewne bardzo bolesną) śmierć. Liczyło się tylko to, by żona przyznała, że ma rację.
— Nic nie może stanąć pomiędzy Terrym i jego kontem bankowym. Wiedziałaś, że za każdym razem, gdy nas odwiedza, podkrada coś mojego, a potem sprzedaje na Alle-goro? Zauważyłem to tylko dlatego, że pojawił się tam mój zbiór podglądopiór.
— Podglądopiór?
— Przechylasz je i ubranie czarownicy znika — wyjaśnił Barry. — Albo bandaże mumii.
— I dobrze. Po co sprawdzasz samego siebie na Allegoro? Jesteś zbyt próżny.
— Zaczekaj jeszcze trochę i nie będziesz musiała się tym przejmować. — Barry wyraźnie łaknął współczucia, choć w zasadzie wcale nie czuł się tak źle. - Sama będziesz sprzedawać tam moje rzeczy, żeby opłacić szkołę Nigela i jak jej tam. — Przez cały dzień nie mógł przypomnieć sobie imienia córki.
— Nazywa się Fiona! Tylko dlatego, że jakiś czas mieszka u moich rodziców, nie zniknęła z naszej rodziny. Niezły z ciebie ojciec, Barry Trotterze!
— Przepraszam, Herb - powiedział szybko. - Naprawdę zapomniałem. Myślę, że mój mózg też młodnieje.
Wybuch złości wyraźnie dodał Herbinie sił. Szybko opracowała plan.
— Dobra, oto co zrobimy: najpierw spytamy wszystkich nauczycieli, czy wiedzą, jak cię wyleczyć.
— Nawet Snajpera? — wtrącił Barry.
176
— Zwłaszcza Snajpera — podkreśliła Herbina. — Ale ponieważ jesteś takim tchórzem, zapytamy go ostatniego. Potem, jeśli nikt nie będzie wiedział, pójdę do biblioteki i razem zaczniemy poszukiwania.
- A, biblioteka — marudził Barry. - To dopiero zabawa. Herbina nie zwracała na niego uwagi.
— Musisz zapisać gdzieś wszystko tak, byś mógł nauczyć się tego na nowo, jeśli zapomnisz. Poproś Łona o pomoc. A kiedy cię wyleczymy, dowiemy się, jaki magiczny fiuras ci to zrobił, i pokażemy mu, gdzie może wsadzić sobie swój grimoire. Jasne?
Gdy Herbina była w podobnym nastroju, nikt nie potrafił się jej sprzeciwić. Zresztą Barry i tak nie dysponował rozsądną alternatywą.
- Dobrze, kochanie — rzekł pokornie. Ale nawyki unikania pracy trudno pokonać. - Muszę oszczędzać energię [khe, khe] - oznajmił Barry, wygrywając jak najlepiej umiał swoją chorobę. - Mógłbym zatrudnić parę sekretarek? Do pomocy? Najwyżej trzy albo cztery? I oczywiście musiałyby być w świetnej formie...
Herbina posłała mu sceptyczne spojrzenie.
— Akurat. Ty może młodniejesz, ale ja nie głupieję.
- W porządku, zapomnij. Sam napiszę swoje wspomnienia. — I znów ujrzał przed sobą złowieszcze widmo roboty. - Podyktuję je. Łonowi, tak jak mówiłaś. Pomoże mi pamiętać.
W ten sposób zrodził się plan A. Sowy oznaczone napisami „osobiste" i „poufne" poleciały do wszystkich departamentów. Ktoś musiał przecież znać lek. A jeśli nie,
177
pozostawał jeszcze plan B, w którym Herbina miała zrobić to, do czego się urodziła: czytać różne rzeczy i wpędzać innych w kłopoty.
- Uśmiechnij się, Bar - rzuciła. - Zawsze możesz potor-turować panią Pons.
- Herb, to świetny pomysł! - Barry natychmiast wysłał sowę do bliźniaków Gwizzley. Potrzebował natchnienia.
ROZDZIAŁ 10
ROZPOCZM
Przez następne kilka dni Barry i Herbina przepytywali kolejnych nauczycieli. Czy raczej próbowali — za każdym razem jednak działo się coś, co nie pozwalało im zdobyć jakichkolwiek informacji. Najpierw profesor Pend została aresztowana, gdy powiadomiona anonimowo policja znalazła w szklarniach Hokpoku potężne ilości marihuany.
— Używam jej do pobudzenia apetytu muchołapek - wyjaśniała przeciągle, jak zawsze, półprzytomna nauczycielka zielarstwa. — Argusowy krzak cierpi na zaćmę!
Następnie profesor Pupps, piszący właśnie odpowiedź na list Barry'ego i Herbiny, otrzymał informację, że musi wstąpić do Związku Widmowych Nauczycieli. Mając w perspektywie spłatę dwudziestoletnich zaległości składkowych, Pupps odszedł natychmiast w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy.
Tego samego dnia maleńki profesor robot Flipstryk zakochał się w szkolnym tosterze. Razem uciekli do Maroka, gdzie „mogli żyć godnie, jak mąż z żoną". Nawet siostra
179
Pommefritte musiała odwołać kolejną wizytę Barryego po tym, jak w szkole doszło do tajemniczej epidemii natrętnego swahili.
Barry'emu i Herbinie udało się pomówić z madame Pitsch, lecz nieszczęsna tyle razy dostała w głowę piłką, że rozmowa szybko zeszła na jej ulubiony temat „tego dziwnego dzwonienia".
— Słyszycie je? — spytała po raz enty.
— Nie — odpowiedzieli chórem Barry i Herbina. Potem, z powrotem w gabinecie dyrektora, Herbina odwróciła się do Barry'ego.
— Uważam, że musimy poprosić o pomoc Snajpera.
— Nie, Herbino - upierał się Barry. - To on stoi za tym wszystkim.
— Barry, nikt bardziej ode mnie nie szanuje twojego prawa do głupiej fiksacji na punkcie Snajpera. Ale zawsze w końcu okazuje się, że to wina Vielokonta — przypomniała Herbina. — Przypomnij sobie, ile razy oszczędziłbyś mnóstwo czasu, gdybyś natychmiast zwrócił się o pomoc do Snajpera. A w tej chwili właśnie czasu brakuje nam najbardziej.
— Wolałbym nie. — Barry odwrócił się do niej plecami, splatając ręce na piersi.
— Jakież to dojrzałe z twojej strony. - Herbina parsknęła. — Cóż, ja to zrobię, a ty nie zdołasz mnie powstrzymać.
Napisała liścik, przykleiła do głowy sowy żółtą karteczkę z napisem „pilne" i zaczęła czekać na odpowiedź.
Ta jednak nigdy nie dotarła. W chwili, gdy sowa Weszka frunęła przez szkołę, gumolska policja wyprowadzała zakutego w magikajdanki groźnego profesora mikstur z Hok-poku z jego ponurego, wilgotnego, pełnego patchworków
180
gabinetu. W kilku następnych numerach „Wróżbita Codzienny" ujawnił całą historię: najwyraźniej Snajper padł ofiarą amatorskiej prowokacji nieletnich dziewczynek udających cyniczne policyjne tajniaczld. Policja skonfiskowała kulę jasnowidzenia Snajpera ukrytą wśród stosów złowieszczych haftów i znalazła na niej tysiące zdjęć ponurych, podstarzałych policjantek w kompromitujących pozach. Z całą pewnością Snajper miał zbyt wiele na głowie, by zajmować się truciem Barry'ego.
Schwytanie podobnego drapieżcy grasującego w jasnoprze-strzeni, głosił artykuł w porannym wydaniu „Fajtu", to wielkie osiągnięcie naszej policji. Wszyscy mamy ogromny dług wdzięczności u owych pomysłowych lolitek.
- Obrzydliwe - mruknął Barry. Gdy spojrzał na zdjęcie, Snajper zasłonił twarz skutymi dłońmi. — Ile razy powtarzałem: nigdy nie ufaj mężczyźnie, który robi makramy.
-1 co teraz? - spytała Herbina. - Głosuję za rozmową z Terrym.
Zadzwonili, lecz okazało się, że nawet lord Ciemniaków ma doskonałe alibi.
- Nikt o tym nie wie, ale oblałem łacinę - przyznał Vie-lokont. — Nigdy nie potrafiłem pojąć zawiłości tego cholernego języka.
- Rany, to gigantyczne utrudnienie dla czarodzieja - odparł Barry. - Niesamowite, jak wiele udało ci się osiągnąć.
- Dziękuję, że to mówisz. Jak tam książka?
- Uhm, świetnie - skłamał Barry. Rozłączył się szybko i przekazał żonie przygnębiające wieści.
- Pozostała nam jeszcze jedna osoba - stwierdziła Herbina. - Profesor z zagranicy, Blablabla.
181
— Co on może wiedzieć? — rzekł obrażonym głosem Barry. — Nie potrafi nawet zmieszać porządnej smokoniady.
— Próbuję ci tylko pomóc — przypomniała Herbina. - Na twoim miejscu zachowywałabym się grzeczniej.
— Ach tak? Jak dotąd, świetnie ci idzie - warknął. - Myślisz, że jesteś taka cwana? A może nie potrzebuję twojej pomocy? Może sam wszystko załatwię?
Herbina poczuła, jak ogarnia ją wściekłość, powstrzymała się jednak. Najwyraźniej Barry wszedł z powrotem w okres dojrzewania.
— No dobrze - rzekła cierpliwie - na dziś skończymy. Idź, napij się czegoś, wyciśnij parę pryszczy, albo co.
— Jasne. - Barry wciąż się dąsał.
— Jutro wczesnym rankiem ruszamy do biblioteki — oznajmiła Herbina.
Barry odmaszerował w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby ukoić jego gwałtownie zmieniające się nastroje.
Następnego dnia wybiło właśnie południe, gdy Barry przekroczył próg biblioteki.
— Gdzie się podziewałaś? - spytał. - Zajrzałem do gabinetu, ale cię tam nie było.
— Siedzę tu od wpół do dziewiątej — odparła chłodno Herbina. - Zdawało mi się, że mieliśmy wcześnie zacząć.
— Zaspałem - burknął Barry. Pomachał trzymanym w dłoni kawałkiem pergaminu, na którym zapisał listę ofiar kolacji inauguracyjnej. - Nigel właśnie awansował o - Barry policzył szybko - dwadzieścia trzy miejsca w rankingu!
182
A co dopiero będzie po ąuitkicie ekstremalnym, o którym Herbina nie miała pojęcia! Nigel zdobędzie jeszcze puchar szkoły! Barry kipiał radością. Podobnie jak wielu kiepskich uczniów, rozpaczliwie pragnął, by syn został prymusem. Herbina natomiast, urodzona prymuska, oczekiwała tego samego od swego pierworodnego. Jaki z tego morał? Dzieci zawsze mają przechlapane.
- Oby tylko nie zabrakło nam uczniów - odparła Herbina. - Kolejna grupa z gumolskiej wymiany zaginęła.
Przesuwające się stopnie z ukrytymi pułapkami i śmiercionośne, pękające deski podłogowe, dodające tak wiele uroku lekturom na temat Hokpoku, czyniły z niego równocześnie jedną wielką pułapkę na Gumoli. Wystarczył jeden błędny krok i człowiek musiał wybierać, czy ma odgryźć sobie nogę, czy też skonać z głodu.
Barry wstał, szurając krzesłem, i czwartoroczniaczka z Rovertouru spojrzała na niego gniewnie. Posłał jej malin-kę, by pokazać, kto tu jest szefem.
— Barry, ciii — szepnęła Herbina. — Jesteśmy w bibliotece.
- Idę po Łona. - Barry ucałował Herbinę w głowę i obmacał szybko. - Namówiłem Hamgryza, by oddał mi go na jakiś czas. Zgodził się, bo dorzuciłem miedziane rurki do jego aparatu do destylacji.
- On od tego oślepnie - mruknęła Herbina.
— Za późno — odparł Barry. — Widziałaś kiedyś dyrektorkę Beaubeaux?
Nieważne, jak wiele razy Barry oglądał siedzibę Hamgryza, wciąż wzdrygał się na widok tej katastrofy. Nie była to
183
chata, nie tak naprawdę — lecz zwykły dom, który zawalił się i którego dach podtrzymywały jedynie ogromne stosy zgromadzonych w środku śmieci. Wyobraźcie sobie najgorsze kawalerskie gospodarstwo, jakie zdarzyło się wam oglądać. A teraz wyobraźcie sobie, że mieszkający w nim kawaler ma około dwóch i pół metra wzrostu i dwustu kilo wagi. Gotowi? Teraz dorzućcie do tego całkowity brak łazienki i kanalizacji. W istocie wiele uczennic Hokpoku zawdzięczało swój pierwszy kontakt wzrokowy z męskim przyrodzeniem porannemu sikaniu Hamgryza*.
Barry podszedł do drzwi i zastukał. Nie słysząc odpowiedzi, spróbował zajrzeć przez okno, lecz promienie jasnego słońca odbijające się od szyby nie pozwoliły na to. Otworzył drzwi i wsadził do środka głowę. W nos uderzył go smród, który z czasem nabrał konsystencji sera. Piekące nozdrza Barry'ego niechętnie wychwytywały wyraźne wonie zepsutego jedzenia, zwietrzałego piwa i niedomytego olbrzyma. Pośród stosu pustych naczyń leżał wciąż ubrany Hamgryz. Niesamowity blask neonowych reklam piwa oświetlał wnętrze. Przeciąg uniósł postrzępione plakaty z nagimi olbrzymkami. Ekran telewizora Hamgryza (telewizor ów wraz z umiejętnością wybekiwania alfabetu stanowił jego główny atut w kontaktach z damami — w Hokpoku nie zezwalano na oglądanie telewizji) lśnił tępym, błękitnym blaskiem. Barry dostrzegł Łona, śpiącego na starym legowisku
* Wyjaśnia to genezę hokpockiej tradycji Lesbijki Aż Do Dyplomu. Śmiertelna groza ustępowała miejsca słodkiej uldze dopiero wtedy, gdy dziewczęta odkrywały w końcu, że przeciętny czarodziej nie jest tak, uhm, hojnie wyposażony.
184
Blaka. Zwinięty w kłębek, od czasu do czasu drżał lekko i cicho poszczekiwał.
- Hej, Lon - wyszeptał nagląco Barry. Człowiek-pies poruszył się odrobinę. — Lon! — powtórzył Barry i zagwizdał
cicho.
Nagle jego przyjaciel ożył, zerwał się na cztery nogi i zawył ostrzegawczo, po czym przez trzy sekundy ujadał szaleńczo, ostrzegając swego nowego pana przed przybyciem intruza. Hamgryz nawet nie drgnął.
- Zamknij się, Lon, to ja - powiedział Barry. - Idź i sprawdź, czy Hamgryz nie umarł.
Lon wstał i przecierając szlak pośród pustych naczyń, ruszył przez pokój. Polizał Hamgryza po nosie i posmakował jego oddechu.
- Nic mu nie jest - oznajmił.
- W takim razie chodź ze mną - rzekł Barry. - Potrzebuję przysługi.
-Jasne, Barry - odparł pogodnie Lon. Był naprawdę dobrym człowiekiem i zwierzęciem. Skręcił ku drzwiom i zatrzymał się nagle. - Chwileczkę.
Podszedł do niewielkiej tablicy, którą Hamgryz przybił do wewnętrznej strony frontowych drzwi. Barry odczytał kretyńskie dialogi życia codziennego współlokatorów. „Muś'my k'pić wiencyj piwa. - H.". „Ni ma rzarcia w misce. Chce rzarcia! - L.". „Poszł'm na w'ścigi. - H.". „Przysz do ciebie pani. - L.". „Zawszy pytaj o imiena pań kuta-
fonie! - H.".
Barry zauważył, że Hamgryz zadał sobie dość trudu, by zaznaczyć apostrofy. Pod ostatnim tekstem Lon zapisał boleśnie wolno i koślawo: „Poszłem z Barym. Wre późn. — L.".
185
- W porządku, mogę już iść.
- I jak ci się żyje z Hamgryzem? - spytał Barry. - Wiesz, że zawsze możesz przenieść się do pokoju gościnnego u mnie i Herbiny. Herbinie by się to spodobało.
- Nie, jest świetnie, Barry. Podoba mi się. Dużo chodzimy po dworze - odparł Lon. — Nie przeszkadza mu, kiedy gryzę różne rzeczy.
- Założę się, że nawet nie zauważa - mruknął Barry.
- Nie lubię tylko, kiedy hałasują razem z przyjaciółkami. Bolą mnie od tego uszy.
- Hamgryz wciąż uprawia tango macango? - Barry roześmiał się. Nie używał tego określenia, odkąd skończył szkołę. — Sądziłem, że proces o alimenty trochę go uspokoił*.
- Stara się nie — odparł Lon. — Zamiast tego próbuje chodzić na wyścigi. Mówi, że na dłuższą metę to go mniej kosztuje. Lubię wyścigi, bo mogę bawić się w wodzie.
W Hogsbiede zbudowano owalną fosę, tor wyścigowy hippokampów. Wyścigi hippokampów to sport niebezpieczny — dżokeje bardzo często toną — i niezbyt uczciwy.
* Hamgryz nie był oczywiście jedynym hokpockim luminarzem zadręczanym ciągłymi procesami. Barry przestał prowadzić samochód po tym, jak trzeci Gumol, zorientowawszy się z kim miał stłuczkę, wystąpił o odszkodowanie za wyimaginowane obrażenia. Na nieszczęście dla Hamgryza jego impulsy prokreacyjne w obecności alkoholu wyrywały się spod jakiejkowiek—już wcześniej nieprzesadnie mocnej - kontroli, a ponieważ alkoholu nigdy nie brakowało, rozsiewał nieślubne dzieci niczym smocze zęby. Co gorsza, kiedy pięćdziesięciokilowa kobieta rodzi dwudziesto-kilowe, półtorametrowe dziecko, wiadomo raczej, kto jest ojcem.
186
Hamgryz uwielbiał wszelkie formy hazardu, choć w żadnej nie szło mu za dobrze.
- Mam systym - powtarzał zawsze, lecz podstawą każdego „systymu" zawsze pozostawało tracenie wszystkiego.
- W porząsiu — mówił, sięgając po ostatni grosz z szalonym błyskiem w oku. — Teraz mam ji tam gdzie chcem.
Wykładał ostatniego galona z większą pewnością siebie, niż jakikolwiek inny znajomy Barry'ego — zdecydowany, że tym razem będzie inaczej, że szczęście się odmieni, że przeszłość nie stanowi żadnej nauki. A potem przegrywał. Lecz Hamgryz nigdy nie tracił dobrego humoru, Barry musiał mu to przyznać (i pożyczać kasę na autobus).
Niegdyś Hamgryz zabierał Barry'ego i czasem Ferda na wyścigi. Później jednak Ferd nie mógł już im towarzyszyć z powodu swojego programu dwunastu kroków EX. Pott-sa. Wyprawa zawsze kończyła się w tej samej restauracji, Bezspodniowej Bułgarskiej Cafe Victora Crumba. Była to dość ponura speluna, w której twarde steki podawano jeszcze twardszym klientom. Barry w życiu nie wybrałby się tam bez Hamgryza, lubił jednak rozmawiać z bratem Victora Bobem, który świetnie rysował. Barry przez długi czas przechowywał jeden z jego rysunków, przedstawiający jego samego znikającego pomiędzy niezwykle wielkimi pośladkami pochylonej kobiety (Barry wierzył święcie, że pewnego dnia rysunek będzie coś wart, lecz po ich ślubie Herbina wyrzuciła go „przez pomyłkę"*). O tak, zostało mu stamtąd sporo miłych wspomnień - choć zawsze to on płacił za obiad.
Dwa razy.
187
— Zdawało mi się, że Hamgryz ma zakaz wstępu na tor po tym jak, próbował ustawić wyścigi — rzekł Barry.
Pechowo dla Hamgryza hippokampów nie da się załatwić tak jak zwykle — jako stworzenia wodne potrafią zaciskać nozdrza, kiedy ktoś próbuje im w nie wepchnąć gąbkę, posypanie ostrą papryką ich narządów rodnych jest niemożliwe, bo nawet gdyby miały takie zewnętrzne narządy, woda zaraz by ją zmyła; Hamgryz próbował nawet przemalować jednego szybkiego tak, by przypominał wolniejszego brata, ale (pech to pech) akurat tego ranka spadł deszcz.
— Och, trochę się garbi i przedstawia jako ty - wyjaśnił Lon.
Super, pomyślał Barry. Teraz będę odpowiadał za długi hazardowe Hamgryza. Ujrzał przed sobą przyszłość pełną śniadych, śliskich czarodziejów w prążkowanych szatach noszących w dłoniach futerały od skrzypiec z ukrytymi w środku różdżkami.
Otworzyli wielkie drewniane drzwi Hokpoku (na których widniała mała karteczka z napisem „Zakaz wstępu dla domokrążców") i weszli do szkoły.
— Posłuchaj, Lon - zagadnął Barry. - Potrzebuję twojej pomocy. Próbuję napisać prawdziwą historię moich przygód, a ponieważ ty też przy nich byłeś, chcę, żebyś uzupełniał moje wspomnienia.
— W porządku, Barry - odparł Lon. — A czy najpierw możemy coś zjeść?
ROZDZIAŁU
••OTO. J\K
Po wizycie w kuchni, gdzie domowe skrzaty dały Łonowi miskę żarcia, dwaj starzy przyjaciele skierowali się do biblioteki.
Jak na tak kiepskiego ucznia, Barry miał zdumiewająco pozytywne wspomnienia związane z tym miejscem. Po pierwsze, spędził tam wiele godzin, przeglądając ukradkiem kolejne tomy z niezwykle bogatego działu biologii reprodukcyjnej. Nie żeby madame Pons była zwolenniczką podobnych dzieł - w istocie gdyby postawiła na swoim, żadne z nich by nie istniało - lecz ogromna różnorodność istot humonoidalnych w świecie magicznym sprawiała, że Sztuka kochania stanowiła jedynie czubek góry lodowej. Była też Sztuka kochania syren, Sztuka elfiego kochania, Goblińska magia seksu czy Tajemny ogród gnomów. Same bogato ilustrowane, bestsellerowe Kopulacje z każdym Girl-boya Rockharda liczyły sobie czternaście tomów! Porządna, niewinna rozrywka; Bubeldor powtarzał zresztą zawsze, że „masturbacja to opium dla mas". Kipiący z ciekawości
189
młodzik mógł tu spędzić całe lata i wielu hokpokczyków tak właśnie robiło (między innymi ten zwyczaj sprawił, że w świecie magicznym cieszyli się reputacją nieco szybkich). Barry przypomniał sobie wiele przerw podczas pierwszego roku, gdy szukał ulubionych historii i anegdot, mimo że nie wiedział dokładnie czemu mu się podobają. Jeśli towarzyszyło im zdjęcie, potrafił o nim myśleć całymi dniami.
Wraz z Łonem znaleźli sobie spokojny kąt, dwa wygodne fotele rozdzielone stołem. Barry przywołał dla Łona notatnik i ołówek — w Sacramento nauczycielka posłała trzecioklasistę do kąta za to, że znów zapomniał czegoś do pisania — a następnie komplet wszystkich książek o Barrym Trotterze, sprawiając, że siedem różnych osób w siedmiu zakątkach globu zostało fałszywie oskarżonych o kradzież sklepową.
- I co będziemy robić teraz? - spytał Łon.
- Ja zajmę się reminiscencjami, a ty będziesz je zapisywał — odparł Barry.
- Remi czym? — zdziwił się Łon.
- Wspomnieniami - wyjaśnił Barry. Biorąc pod uwagę to, z czym musiał pracować, Łon i tak dysponował zadziwiająco bogatym słownictwem.
- W porządku - zaczął Barry, otwierając Barry ego Trot-tera i Czarę tajemnic.
Oczywiście czara należała do Bubeldora. Używał jej jako nocnika, by nie musieć odwiedzać szkolnej łazienki; krępował się innych.
- Pamiętam! - zawołał Łon. - Wyglądała jak ty. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela.
190
- Nie zawsze, zmieniała się w tego, kto akurat najbardziej naraził się Alpowi. Na przykład wtedy gdy wytarzałeś się w zdechłej chimerze. Co ci przyszło do głowy?
- Ładnie pachniała, Barry.
- Z pewnością. - Barry zaczął przerzucać stronice. -Cały ten początek jest zupełnie pomylony, zwłaszcza kawałek z tortem. W rzeczywistości zaczarowałem klienta wuja Vermona i jego żonę tak, że zjedli własne dziecko. — Barry zachichotał. - Opowiadałem ci o tym?
- Nie - odparł Lon.
- Pisz dalej. Niestety, te dranie z ministerstwa kazały mi wszystko naprawić. Ale z pewnością Gumole zastanawiali się, skąd na skórze chłopaka wzięło się tyle śladów zębów.
Teksty o skrzacie domowym Dalim... jego masochizm opisała niemal jak należy. Miał zwyczaj przytrzaskiwać sobie wacusia szufladą. Co za żałosny, posiniaczony, poobijany kawałek ciała.
Lon zadrżał.
- Nie mogę tego zapisać.
- Napisz po prostu na marginesie „wacuś", przypomnę sobie. Popatrzmy. Gwizzleyowie wykradający mnie od Durneyów: nie użyli samochodu, tylko zwykłego, poczciwego plastiku. Jorgego trochę poniosło i wysadził cały front domu.
- Pamiętam to! — wtrącił Lon.
- A pamiętasz, jak ministerstwo oświadczyło, że to IRA, a Świrus 0'Stereotyp przywalił mi w brzuch za to, że „rozpieprzyłem proces pokojowy"?
-Nie.
191
— A ja tak. Świrus był — jest - strasznym ochlapusem. Kompletnie mu odbiło, co zresztą widać po imieniu. Miał jednak naprawdę piękny tenor.
Barry dalej przeglądał książkę. Nagle zmarszczył nos.
— Boże, co to za straszny smród. Lon, to byłeś ty?
— Przepraszam, Barry. Kuchnia zamiast psiego dała mi kocie żarcie. Po nim zawsze tak mam.
— Jeśli poczujesz następnego, na Boga, odbiegnij i wyceluj w okno.
— W porządku, Barry.
Kocia karma zawsze okropnie rozstrajała układ trawienny Łona. Barry próbował go przekonać, by jadł jak człowiek, lecz Lon nie był tym zainteresowany. Przynajmniej nie zabijał już królików - Herbina przeczytała mu Wodni-kowe Wzgórze.
— No dobra. Knuleja Pokątna. Pamiętam, jak opowiadałem o niej J.G. Paskudne miejsce, wszędzie tylko pokątne interesy i nielegalne skrobanki. Straszne. Cieszę się, że to zmieniła. Czasami prawda jest odrobinę zbyt... prawdziwa. - Barry urwał. - To mi się podoba. Zapisałeś?
— Tak - odrzekł Lon.
— To dobrze. — Szukał dalej. — Poznałem Girlboya Rockharda, biseksualnego gwiazdora porno. Podarował mi swoją książkę Od gangbangu do gwiazdy. Nie przeczytałem jej. — Czasami bywa lepiej, gdy obrazki się nie poruszają, pomyślał Barry. - Pamiętasz tamten dzień w Ik-sach i Piksach? Wtedy pierwszy raz twój tato przywalił Lujuszowi.
— Pamiętam, Barry — przytaknął Lon. — Tato zawsze powtarzał, że żałował, że nie miał noża.
192
- Księgarnia zbankrutowała, teraz to filia „Pod Ropuchą". Poczciwy, stary Girlboy. Ciekawe co teraz robi? To jedyny mężczyzna, jakiego znam, który czesał się z przedziałkiem łonowym.
- Uważam, że jest miły - wtrącił Lon.
- Z pewnością, zawsze pozwalał ci obwąchiwać sobie tyłek, by zdobyć punkty u twojej mamy. — Zaszeleściły przewracane kartki. — Zajęcia Praktyczno-Ciemniackie... Rock-hard wypuszcza chomiki kornwalijskie... O, mam. Dzień, w którym pierwszy raz usłyszałem bazyliszkę.
Lon skulił się w fotelu.
- Barry, musimy o tym rozmawiać? Ona była straszna. -Tylko wyglądała strasznie, ale sprawiał to głównie
upiorny makijaż. W istocie była starą, nieszkodliwą wywło-ką. Jeśli jej się nie spodobałeś, mogła cię sparaliżować, ale tylko gderaniem.
Barry przypomniał sobie, jak raz bazyliszka skrytykowała jego strój. Przez wiele dni dosłownie nie był w stanie opuścić własnego pokoju, cały czas zamartwiając się o swoje ciuchy. W końcu jednak zrozumiał, że ktoś, kto nosi w pomieszczeniach ciemne okulary z kanarkowożółtymi szkłami, nie powinien pierwszy rzucać kamieniem.
- Gdy uczniowie zaczęli się pojawiać w najdalszych zakątkach szkoły, wyśpiewując stare songi z musicali, naturalnie podejrzewaliśmy, że to sprawka Snajpera. W końcu tak kazała tradycja. Potem jednak, dzięki użyciu eliksiru wielocielesnego dowiedzieliśmy się, co się dzieje.
- Użyciu czego? — zdziwił się Lon.
- Nie pamiętasz? Ty też go piłeś. To mieszanina cudzych płynów organicznych: śliny, smarków, krwi, wszystkiego.
193
Ohyda to mało powiedziane. Pijesz to i wyglądasz jak ów ktoś, przynajmniej do chwili, gdy nie zwymiotujesz. - Na piętnaście koszmarnych minut Barry i Lon zamienili się w Frabbe'a i Oyle'a. - Dzięki temu odkryliśmy, że Drago nie był Dziewicą Ślizgorybu, a do tego tlenił włosy.
Pusty wzrok Łona powędrował ponad ramieniem Barry'ego ku siedzącemu na parapecie ptakowi. Barry parę razy pstryknął głośno palcami.
— Nie rozpraszaj się, Lon. Czuję, jak powoli tracę pamięć.
— Hau - powiedział cicho Lon, próbując być posłuszny. Ptak odleciał i Lon znów skupił się na Barrym.
- Bla, bla, bla. - Barry przerzucał kolejne stronice, czując, że jego zainteresowanie także słabnie. Czemu ilustrator Rollins nie dorysował mu trochę muskułów? — Magiczny plan zajęć Vielokonta. Pająk Aragrog. Nigdy nie zrozumiem, Lon, jakim cudem mogłeś się go bać?
— To był wielki pająk, Barry! Nie cierpię pająków.
— Owszem, ale ten miał na głowie czapkę Świętego Mikołaja!
- Dalej był straszny.
Lon zaszczekał ponownie, tym razem głośniej, ten sam ptak wrócił, tyle że teraz miał na dziobie sztuczny nos i okulary. Włożył je w nadziei, że Lon go nie pozna.
- Ciii — syknęła madame Pons.
- Czemu ciągle szczekasz? - spytał Barry. - Chcesz wyjść?
— To był inny ptak — odparł Lon. — Już go nie ma.
- Och. - Barry nie do końca zrozumiał. - Aha. Czytanie i pisanie było prawdziwym nudziarstwem.
Podczas pisania parodii bawił się dużo lepiej. Ja podawałem
194
pomysły, dodał w myślach, a murzyn oblekał je w, jak brzmiało to słowo? Słowa. Barry zamknął książkę.
- Resztę dopiszę później. — Jeśli w ogóle będzie jakieś jeszcze, pomyślał. — Zakończ w ten sposób: i tak, rozbiwszy ostatnią płytę Judy Garland, zdjąłem z Hokpoku zaklęcie bazyliszki. Lecz moja walka z lordem Vielokontem dopiero się zaczęła.
Obaj wstali i przeciągnęli się, po czym sięgnęli po kolejny tom. Lon opadł na czworaki i wygiął plecy. Czasami brakowało mu tylko ogona.
- No dobra, tom trzeci - zaczął Barry. - Ten jest spory. Nie potrzebujesz zaostrzyć ołówka?
- Nie - odparł Lon.
- Jeśli chcesz, mam jedno z tych modnych piór kulkowych - dodał Barry.
- Nie, wszystko w porządku, Barry.
- W takim razie wyjmij ołówek z dziury w głowie - poprosił Barry. — Sam jego widok sprawia, że dostaję migreny.
- Dobra. Trzymam go tam po to, żeby go nie zgubić. Barry odchrząknął i znów zaczął przewracać kartki.
- O, to pamiętam. Już myślałem, że zginę, po tym jak zobaczyłem Flegmaka. To omen zwiastujący śmierć, coś w rodzaju bryły ektoplazmy, którą widzisz, gdy masz wkrótce umrzeć. Znalazłem go pod ławką w klasie pani Tralala.
- Kiedyś przewidziała, że ją ugryzę - wtrącił Lon. -1 cały czas próbowała mnie sprowokować. Właśnie miałem to zrobić, kiedy profesor Sinatra złapał mnie i ogłuszył.
- Jedyną zaletą jego zajęć z astronomii było martini, które podawał ostatniego dnia semestru — mruknął Barry.
195
— I pozwalał nam pluć z Północnej Wieży — przypomniał Lon.
— Tralala nigdy nie zgadzała się na nic fajnego. Pamiętasz, jak mieszaliśmy jej krople do oka wewnętrznego z ostrym sosem? - Barry roześmiał się. - Po co komu przepowiadanie przyszłości, jeśli nie potrafi przewidzieć czegoś takiego?
— Ja też jej nie lubiłem. Kazała Genny nosić okulary. - Tralala była przekonana, że Genny Gwizzley cierpi na astygmatyzm trzeciego oka.
— Pamiętasz, jak przed całą klasą przewidziała pierwszy okres jednej z dziewczyn? To było wredne. Mało nie posi-kałem się wtedy ze śmiechu.
— Okres?
— Cieczkę, Lon. Wtedy, kiedy zaczyna jej się ruja. Mniej więcej.
— Aa. — Lon pokiwał głową i zachichotał. Barry wrócił do książki.
— Dobra. Tu pierwszy raz spotkałem Sknerusa. Siedział w Aztalanie za zwrócone podatki. Nie niezapłacone, Łonie, zwrócone, podkreśl to. Zaczarował swój formularz tak, by dostać zwrot szesnastu miliardów galonów.
Barry odchylił się w fotelu.
— Oskarżyli go o rzucanie wszystkich zakazanych zaklęć*, ale Sknerus nie jest taki zły. Po prostu naciągnął mnóstwo ludzi na swój pomysł z Hindenware. To naczynia podobne do Tupperware, tyle że w plastiku pozostały bąbelki
* Są to następujące zaklęcia: Aveda Neutrogena - śmierć przez nawilżenie; Cruciverba — śmierć przez krzyżówkę; Muppetoza, poddająca człowieka całkowicie władzy innej osoby.
196
wodoru. Muy wybuchowe. A zresztą komu są potrzebne szybujące w powietrzu resztki?
— Wow — mruknął Lon; wyraźnie nic nie rozumiał. -Właśnie. Jednym z jego inwestorów był Vielokont,
który wsadził go do więzienia. Potem, kiedy Sknerus uciekł marketorom — ich moc zdała się na nic, okazał się dużo bardziej chciwy niż oni. — Barry'emu wpadła nagle do głowy nowa myśl; w miarę, jak młodniał, coraz trudniej przychodziło mu koncentrowanie się. - To zabawne, kiedyś podsłuchałem, jak marketor pytał Sknerusa: „Nie sądzisz, że trochę przesadnie próbujesz wszystkimi manipulować?".
— Manip... — Lon zająknął się, próbując wymówić nieznane słowo.
— Nieważne. To z pewnością zapamiętam. W każdym razie Sknerus dosiadał hipogryfa imieniem Harvardziób. Zdumiewające, Harvardziób był jednocześnie zwierzęciem i całym uniwersytetem w USA.
Barry przewrócił kolejne kartki. Znalazł fragment, w którym podczas rozgrywanego w czasie burzy meczu quitkitu wpadł na Alyssę Spanner i niechcący deflorował ją rączką swego mopa. Mniej więcej w tym samym czasie Lon miał wypadek; na razie wolał pominąć ten fragment.
— Pamiętasz swoje zwierzątko, mały, przenośny zestaw do scrabble'a?
— Tak, zjadłem jedną z kości - odparł Lon. — Bardzo bolało przy wychodzeniu.
— Wyobrażam sobie. Tak naprawdę to był jeden ze sługusów Vielokonta, niejaki Peciegnooy. W końcu dostał, na co zasłużył.
197
Tak jak biedna Alyssa, pomyślał Barry. Gdy ostatnio o niej słyszał, była aktywistką działającą na rzecz praw czarownic. Barry z poczucia winy prenumerował jej pismo „Klątwy".
— Pamiętasz Mapę Marudów, tę dzięki której wykradaliśmy się do Hogsbiede?
— Pamiętam Zonkera.
U Zonkera, nazwanego na cześć amerykańskiego rysunkowego ćpuna, niemądrzy uczniowie Hokpoku kupowali ziele fajkowe od miejscowych habbitów. Barry'emu też się to zdarzyło. Jednakże po tym, jak za pięć galonów kupił worek oregano i przez całą noc zastanawiał się głośno: Jestem na haju? Chyba jestem na haju? Nie jestem na haju. Herbino, jestem na haju? - uznał, że karmelowy burbon jest bardziej w jego stylu.
— J.G. opisała Mapę Marudów zupełnie nie tak jak należy. Owszem, mapa pokazywała wszystkich krążących po Hokpoku, ale dodatkowo informowała o tym, co robią. Jeśli na przykład dwoje ludzi się dymało, obok nich pojawiało się małe, bijące czerwone serduszko. Dzięki temu świetnie nadawała się do szantażu. Wiesz, kto miał najwięcej takich przygód? McGoogle! Romansowała z kotką Angusa Filtra -zanim sparaliżowała ją bazyliszka: powiedziała kotce, że ma grube nogi... - Co to ja mówiłem? — spytał Barry.
— Nie wiem - przyznał uczciwie Lon.
— A tak, Mapa Marudów. Dzięki niej wykradałem się do Hogsbiede. Po tym, jak nie mogłem wziąć udziału w pierwszej wycieczce, wiedziałem, że muszę się tam dostać — wszyscy załatwili sobie magiczne operacje plastyczne, zestawy do fałszowania i inne takie. Lecz najlepsze w całej mapie
198
było coś, o czym J.G. nie mogła wspomnieć w książkach z oczywistych powodów: towarzyszące jej pieczątki. Jedna przedstawiała chmurę w kształcie grzyba i kiedy przyciskało się ją do jakiegoś miejsca na mapie, dochodziło tam do niewielkiego wybuchu jądrowego. Tak samo wyglądała sprawa z dymem, plamami ropy, była też chyba pieczątka z deszczem żab, ale oddałem ją jakiejś dziewczynie... Ile razy wybawiło nas to z kłopotów!
Barry z uśmiechem przypomniał sobie, jak biegł korytarzem po kolejnej psocie, raz po raz tłukąc pieczątką w mapę i słysząc krzyki padających jak muchy prześladowców. Bomba! Bomba! Plama ropy! Dym! Żaba! Bomba!
Ocierając załzawione oczy, powrócił do książki.
- Ach, profesor Drupin, stary nauczyciel Zajęć Praktycz-no-Ciemniackich. Pewnie tego nie pamiętasz, bo leżałeś właśnie w szpitaliku po wymianie mózgu, ale był pstrągo-łakiem.
- Co to jest pstrągołak?
- Pstrągołak to coś takiego jak wilkołak, tyle że z pstrągiem. Drupin wyjaśnił mi później, że najpewniej został zaatakowany, jeśli można to tak nazwać, podczas wycieczki wędkarskiej do Szkocji. Podczas każdej pełni księżyca pstrągołak z człowieka zamienia się w rybę. To bardzo niebezpieczne.
- Czemu?
- Wiesz, na kogoś, kto powinien to wszystko zapisywać, zadajesz strasznie dużo pytań — zauważył Barry. Lepiej, by Lon faktycznie wszystko notował, bo on sam z każdą chwilą coraz więcej zapominał. - Oczywiście niebezpieczny dla siebie. Drupin musiał pamiętać, by wejść do wanny i odkręcić krany, w przeciwnym razie zmieniłby się, trochę
-To może skończymy na dzisiaj? Daj mi notes, zatrzymam go do jutra.
- W porządku, Barry. — Lon wręczył mu notatnik, wepchnął ołówek w głowę i odbiegł. Może po to, by pogryźć strumień wody z kranu?
Barry zaczął krążyć po bibliotece, przeszkadzając w: sesji intymnych macanek, podstępnym przekazaniu pieniędzy z kieszeni do kieszeni i paru rozrywkowych podpaleniach. Nie trafił natomiast na nikogo, kto by się uczył. W końcu w ostatnim rzędzie najdalszej części Działu Ksiąg Zastrzeżonych znalazł Herbinę. Siedziała przy stole, na którym piętrzyły się stosy zakurzonych inkunabułów. Stół marudził głośno, Herbina od czasu do czasu kopała go, by się zamknął.
- Zaczarowane przedmioty potrafią być strasznie upierdliwe - mruknęła.
- Po prostu chciałabyś tu mieć stół, który mogłabyś wykorzystywać - odparł mebel.
- Zamknij swą dziurę po sęku. - Odwróciła się do Barry'ego. — Jak poszło?
- Chyba dobrze.
Herbina wyciągnęła rękę i Barry oddał jej notatnik. Przejrzała go szybko i jej mina powiedziała wszystko.
- Co się stało? - spytał Barry.
Złapał notes i zajrzał. Na kolejnych kartkach widniało nakreślone kanciastym, rozmazanym pismem Łona jedno zdanie: Sama praca i żadnej zabawy uczyni z Łona głupiego chłopca, powtarzające się raz po raz i układające w różne kształty - hydrantu albo kości - ale zawsze to samo.
- Własnym oczom nie wierzę! - Barry jęknął. - Tyle pracy na nic.
201
- Wygląda na to, że przechytrzył cię twój własny prostaczek. - Herbina uśmiechnęła się złośliwie.
Barry nie odpowiedział, kipiał z wściekłości.
- Dziś przy literze A wpadłam na tego dziwacznego profesora z zagranicy — szybko zmieniła temat Herbina.
- Tak, jasne - odparł Barry. - Pewnie coś zaplanowałaś -dodał żartobliwie i kontynuował głosem spikera: - Całą scenę cudzołóstwa sponsoruje viagra...
Herbina pacnęła go mocno.
- Zamknij się, szukałam antidotum - odparła. - A oto, co mnie zainteresowało: dźwigał całe naręcze książek na temat Atlanty.
- Po co miałby czytać o Atlancie? - zdziwił się Barry.
- Może to jeden z... — Herbina zaczęła szukać właściwego słowa - miłośników wojny secesyjnej?
-Nie.
- Wyjątkowo kiepsko poinformowany fan Martina Lu-thera Kinga?
-Nie.
- A zresztą to nie ma znaczenia. Na razie nie znalazłam lekarstwa.
- Nic? — Barry poczuł nagły lęk.
- Nic oficjalnego. Ale to może pomóc. Poczytaj. Podsunęła mu kilka książek. Tytuł leżącej na górze
brzmiał Magia rynkowa, czarodziejski przewodnik inwestycyjny. Barry zaczął przeglądać stos. Ubezpieczenia przeszłych żyći Kierowanie rachunkami piekielnymi7.
-To medycyna ludowa - wyjaśniła Herbina. - Słyszałeś o byciu młodym duchem? My staramy się osiągnąć coś przeciwnego. Jeśli zaczniesz czytać to co staruszkowie,
202
może twoje gruczoły znów zaczną działać. Zapisałam też parę zdań, które masz powtarzać przed snem. Barry rozwinął podsunięty mu zwój.
- Od czasu, gdy byłem mały, świat zupełnie zszedł na psy — odczytał głośno Barry.
- Głośniej. Im bardziej podnosisz głos, tym lepiej działa - wtrąciła Herbina.
- Dzisiejsza muzyka to bezsensowny łoskot! - krzyknął Barry, po czym wrzasnął: — Podoba ci się ta aktorka?! Wygląda jak ladacznica! - Uczniowie zaczęli odwracać głowy, przyglądając się oszalałemu dyrektorowi. Barry wyraźnie się rozgrzewał. — Od tej gry wideo robi mi się niedobrze! Zgnije ci od niej mózg! Ten film jest za głośny! - Barry całkiem dał się porwać. - Dzisiejsze dzieciaki to leniwe
NICPONIE! NlC TYLKO SEKS IM W GŁOWIE I MYŚLĄ, ŻE PIENIĄDZE ROSNĄ NA DRZEWACH, ŻADNE Z NICH NIE DOCENIA TEGO CO ROBIĄ DLA NICH RODZICE!
W bibliotece rozległy się gwizdy i buczenia, Barry'ego zasypał deszcz zgniecionych kartek i gumek. Za każdym razem, gdy zbliżał się kolejny pocisk, jego pytakrzyk pulsował boleśnie. Naprawdę powinienem kazać go sobie usunąć, pomyślał po raz milionowy.
— Dobrze się z tym czułem, Herb — oznajmił, osłaniając twarz dłońmi. - Zupełnie jakby mi pomogło.
Herbina uniosła wzrok, położyła dłoń na ręce Barry'ego.
- Och, kochany, naprawdę tak myślisz? Może nie jest jeszcze za późno...
ROZDZIAŁ 12
JESIE> TJIKO 1AK MKl &? W1DA
Pomijając początkowe wymioty — i oczywiście zbliżającą się nieuchronnie śmierć - młodnienie było naprawdę super. Po pierwsze, włosy Barry'ego z każdym dniem gęstniały. Gdy mył rano zęby, wydało mu się, że znikają mu zmarszczki, lecz Herbina przekonała go, że to tylko kwestia kiepskiego oświetlenia*. Niewątpliwie stracił też brzuszek karmelowo-burbonowy, a jego popęd seksualny także zaczynał rosnąć - ku głębokiemu zadowoleniu Herbiny, która od lat leżała co wieczór w łóżku, kiwając niecierpliwie stopą. Barry powracał na swój szczyt seksualny, w miejsce, w którym ona rozgościła się gdy skończyła siedemnaście lat i tam już została.
* Golenie w blasku świec potrafi być naprawdę uciążliwe -i bolesne (ha, ha) - dlatego właśnie Bubeldor, Hamgryz, Czerwo-nooki Boogie i cała reszta pysznią się długimi, bujnymi brodami. Snajper też chętnie by taką wyhodował, lecz, niestety, nie produkował dość testosteronu, a Pons nie chciała mu użyczyć swojego.
204
W istocie, jak na kogoś, kogo życiowy cel stanowiło w pewnym momencie stworzenie modelu ONZ ze swych podbojów seksualnych, Herbina w czasie ich małżeństwa dochowywała Barryemu absolutnej wierności, pomijając okazjonalne sny, w których występowało parę napalonych inkubów. Zamiast tego jak oszalała przelewała swój popęd w wyższe dążenia - uczyła Audrey, kierowała ogólnokrajową krucjatą domagającą się reparacji dla domowych skrzatów, pokrywała każdy skrawek dostępnej tkaniny hartami i aplikacjami, a nawet założyła domowy biznes sprzedający dekoracyjne, ozdobne pompony do różdżek. Zawsze wręcz kipiała energią, a teraz każdą jej cząstkę przelała w jedno: ocalenie męża. W zamian Barry musiał jej dogodzić, raz, dwa, czasem trzy razy dziennie. Mimo wiszącego nad ich głowami widma nadciągającej śmierci przypominało to nieco drugi miesiąc miodowy.
Przez następne kilka dni Herbina grzebała w bibliotece. Tymczasem Barry czuł się lepiej, co stanowiło bardzo zły objaw. Siostra Pommefritte przejrzała plik papierów.
— Oceniam, że masz już najwyżej czternaście lat.
— Skąd wiesz? - spytał Barry. Oddała mu papiery.
— Bo gdybyś był starszy, uznałbyś ąuitkit ekstremalny za wyjątkowo zły pomysł. Nie mogę podpisać twojej petycji.
— Świetnie! — wykrzyknął Barry. — Jestem dyrektorem, nie potrzebuję niczyjej zgody. I tak to zrobimy. — Odszedł nadąsany. Był tak wściekły, że o mało nie wpadł na Herbinę.
205
- Barry! - wykrzyknęła żona. - Właśnie cię szukałam. Chyba znalazłam lekarstwo.
- Ach tak?
- Tak. W Stanach Zjednoczonych na Florydzie jest miejsce zwane Źródłem Wyniszczenia. Należy do tych samych ludzi, którzy operują Źródłem Młodości, tyle że woda z niego postarza.
Słońce, plaże, bikini — Barry uśmiechnął się na tę myśl.
- Jasne. Kiedy ruszamy?
- Dzisiaj - odparła Herbina. - Jutro zamykają ośrodek na sześć tygodni pomiędzy szczytem letnim a zimowym. — Pociągnęła go w głąb korytarza. — Nie przejmuj się pakowaniem, zostaniemy tam tylko parę godzin.
Przeliczywszy różnicę czasu, Herbina uznała, że muszą się spieszyć. Rozkraplanie było zbyt powolne, podobnie tabaka podróżna. Postanowiła zatem rzucić czar, który nazwała „poczciwą podmianą". Po powrocie do pokoju wyczarowała w kominku ogień i uklękła, dmuchając na fioletowo-zielone płomienie.
-W porządku - rzekła. - Kiedy ci powiem, schyl się i wskocz w ogień. Uważaj, żeby znalazło się w nim całe ciało; chyba nie chcesz dotrzeć na miejsce niekompletny.
Nagle Barryemu przeszedł entuzjazm do nowej metody transportu.
- Czy to na pewno bezpieczne? - spytał. Herbina znieruchomiała oburzona.
- Jak by to wyglądało, gdyby mój mąż spłonął na śmierć, bo schrzaniłam zaklęcie? Zaufaj memu perfekcjonizmowi, dobrze? A teraz ruszaj.
206
Barry skoczył naprzód i poczuł, jak wzlatuje w górę z dymem. Po paru chwilach absolutnej czerni pojawił się ponownie nad fajką jakiegoś człowieka.
— Blech! — prychnął mężczyzna, wyjmując z ust fajkę i przyglądając się jej, jakby właśnie go ugryzła.
— Nie, to mój ojciec chrzestny. — Barry otrzepał się z popiołu.
Przerażony facet uciekł.
Barry'ego natychmiast uderzyła fala gorącego powietrza, stanowiącego przyjemną odmianę po magicznej wilgoci panującej w Hokpoku. W chwilę później ujrzał swą żonę pojawiającą się na głowie jakiejś kobiety. Obie runęły na ziemię, kobieta zaczęła się dławić i krztusić. Herbina pomogła jej wstać i podkuśtykała do Barryego.
— Nic ci się nie stało? — spytał. — To dość fullkontaktowa metoda podróżowania.
— Po prostu źle wylądowałam - wyjaśniła Herbina. -Tamta kobieta akurat wciągała dym. — Wyjęła broszurkę. -Zobaczmy, czy wszystko jest jak należy. Powinniśmy wylądować w pobliżu źródeł.
Tuż obok stał kiosk z watą cukrową, pyszniący się szyldem najlepsza wata twojego życia. Barry poczuł nagły głód - ostatnio ciągle był głodny i ani trochę nie przybierał na wadze. Musiał przebić dodatkowe dziurki w starym pasku, obecnie okręcał się już nim dwukrotnie.
— Herbino, mógłbym kupić coś do jedzenia?
— Najpierw znajdźmy źródło - odparła.
I faktycznie, po krótkim spacerze miniaturowymi uliczkami pseudohiszpańskiego miasteczka ujrzeli dwa wielkie
207
źródła. Przed każdym z nich stała olbrzymia kolejka. Zatrzymali się na końcu zygzakowatego korytarza oznaczonego linami.
- MUSISZ MIEĆ CO NAJMNIEJ DWANAŚCIE LAT, BY SKORZYSTAĆ ze źródła — odczytał Barry.
Wyglądało na to, że większość osób w tej kolejce nie jest dużo starsza.
Zmierzył wzrokiem tłum i odwrócił się do Herbiny.
- Pozwolisz, że pójdę i kupię tę watę?
— Możesz stracić miejsce.
— Żaden problem, po prostu wcisnę się z powrotem.
- Chciałbyś - rzucił wyjątkowo mizerny dwunastolatek.
- Tak, wielkoludzie? - odparł Barry. - Zamierzasz mnie powstrzymać?
— Barry — upomniała go Herbina. - Zachowuj się jak dorosły.
— Jasne - odparł dzieciak. — Zaczekam, aż napiję się wody i dobiję osiemnastki, urosnę i przybiorę na wadze jakieś trzydzieści kilo, a potem skopię ci tyłek.
- No dobra, dobra. - Barry nie miał ochoty podważać wyliczeń chłopaka. - Łobuz - mruknął.
— Cokolwiek to było, słyszałem! — rzucił tamten. - Bądź gotów do skopania tyłka za jakieś - zerknął na tablicę elektroniczną wiszącą z przodu — czterdzieści siedem minut.
Herbina próbowała odegrać rozjemcę. Nagle poczuła się jak kiedyś w szkole.
— Czemu chcesz skorzystać ze źródła? — spytała chłopaka, który właśnie wyciskał sobie pryszcz.
- Chcę się nauczyć prowadzić samochód - odparł, pstrykając w stronę Barry'ego.
208
Ten chwycił go za kołnierz i podniósł.
— Posłuchaj, mogę zamienić następne czterdzieści siedem, obecnie czterdzieści sześć minut twojego życia w piekło bólu - rzekł.
— Ja cię znam! Ty jesteś ten facet z filmów, Bilbao Bagger! Chłopak zaczął szamotać się i krzyczeć, Herbina dostrzegła spoglądających ku nim strażników.
- Postaw go, Barry. Natychmiast! - poleciła. Barry posłuchał.
— Czasami bywasz okropnie irytująca, Herb. Zawsze wstawiasz się za mniejszymi.
- Nie możemy pozwolić, by nas stąd wyrzucili - szepnęła z naciskiem; chłopak kopał teraz Barry'ego rytmicznie w łydkę. - Zrób mi tę grzeczność i nie zwracaj na niego uwagi.
- Au, spróbuję. - Barry krzywił się po każdym kopniaku.
— Nie-na-wi-dzi-łem twoich filmów - zanucił dzieciak.
- Corsicanbros - wyszeptał Barry, dyskretnie machając różdżką.
Nagle chłopak sam zaczął odczuwać każdego kopniaka.
— Au, cholera! - Zabawa stała się znacznie mniej przyjemna, toteż przestał.
Przesuwając się w kolejce, Herbina i Barry pytali kolejne osoby, czemu tu przyszły. Niektórzy chcieli wcześniej przejść na emeryturę, w większości jednak były to dzieci pragnące nauczyć się prowadzić samochód, kupować piwo, wziąć ślub czy też wcześniej niż później stawić czoło innym niebezpieczeństwom.
- Nie miałam pojęcia, że filmy dla dorosłych to tak wielka atrakcja - rzekła Herbina do dziewczyny imieniem Me-redith.
209
- Tak, jasne - odparła tamta. - Ja jestem tu po to, by móc wcześniej głosować.
Herbina uśmiechnęła się, rozpoznając bratnią duszę.
Wariatka, pomyślał Barry.
W końcu nadeszła jego kolej. Z powodów higienicznych nie wolno było pić bezpośrednio ze źródła. Drobna kobieta w wykrochmalonym białym stroju przypominającym nieco fartuch pielęgniarki nabierała wody do plastikowych kubków i podawała je kolejnym klientom. Opróżniwszy kubek, pijący chwiejnym krokiem podchodził do ławek, gdzie czekał na nadejście zmiany. Kubek mógł zatrzymać; w broszurze nazywano go „solidnej roboty kuflem ozdobionym dumnym logo parku, który przez wiele lat będzie przywoływał wspomnienia wizyty". (Barry cisnął swój w krzaki).
Dostał kubek i pociągnął łyk. Płyn w środku był oślizgły i oleisty.
- Co to jest, do diabła? - spytał.
- Magimucil - odparła kobieta. Barry nie zrozumiał.
- Błynnik. Potrzeba go do dorastania.
Herbina poczuła nagłą radość, że sama nie musi nic pić. Nienawidziła wszystkiego, co przekraczało granice ziemi niczyjej leżącej pomiędzy piciem a gryzieniem. Delikatnie chwyciła Barry'ego za rękę i poprowadziła go do ławek. W pobliżu kilku pracowników parku oblewało wodą ze Źródła Młodości pomarszczonego staruszka w stroju skejta. Chłopak, który posprzeczał się z Barrym w kolejce, przedawkował. Jeden ze strażników dostrzegł spojrzenie Herbiny.
210
- To się zdarza co dzień — wyjaśnił. — Poprosił kolegów, żeby też stanęli w kolejce, i wypił cztery dawki. Twierdził, że chce się szybko postarzeć, żeby komuś dokopać. Zdążyliśmy w ostatniej chwili.
Herbina pokiwała współczująco głową, po czym odwróciła się do męża, który przesuwał palcem po krawędzi kubka. Jednym haustem wychylił zawartość.
- Brr. - Wzdrygnął się. — Widzisz jakąś zmianę?
- Na razie żadnej - odparła Herbina.
Po piętnastu minutach poszła i przyniosła mu kolejną dawkę. Teraz, gdy park zamknął bramę i nie wpuszczał nowych ludzi, było to proste, bo kolejka zmalała. Barry i Herbina siedzieli tam godzinę, aż do zamknięcia. Nic się jednak nie stało. W rezultacie Barry podwędził nawet deskę staruszka i zrobił parę sztuczek, co zdecydowanie nie było dobrym znakiem. W końcu z ponurymi minami rozkropli-li się i spędzili wieczór, szybując nad Atlantykiem.
Gdy wrócili do Hokpoku, czekał na nich nieprzyjemny obowiązek: ukaranie Nigela. Zrzucił swoją ośmiornicę na głowę dziewczyny, która zasnęła smacznie na zajęciach z mikstur. Jej gwałtowna — wręcz histeryczna — reakcja wywołała prawdziwy chaos w klasie i już i tak wykończony zastępca Snajpera postanowił ukarać Nigela dla przykładu, nie zdając sobie sprawy z faktu, że jego rodzice kierują szkołą.
Nigel wmaszerował do środka, dumnie unosząc głowę. Słysząc, co zrobił, jego matka wzdrygnęła się ze zgrozy.
211
— Tato to zaproponował — oznajmił Nigel. Herbina odwróciła się gwałtownie do męża.
— To prawda? — wypaliła. Barry zająknął się lekko.
-No, możliwe, że pokazałem Nigelowi potencjał komiczny tkwiący w podobnych sytuacjach. Mówisz, że zrzuciłeś jej ośmiornicę na głowę i wpadła w histerię, bo podczas przeprawy przez jezioro zaatakował ją kraken?*
Nigel przytaknął. Zarówno ojciec, jak i syn z całych sił przygryzali wargi, próbując powstrzymać wybuch śmiechu.
Herbina nie podzielała ich rozbawienia. Przywołała brzozową rózgę i uśmiechy zniknęły z ich twarzy. Kto miał oberwać? Wręczyła ją Barry emu.
— Skoro to ty podsunąłeś mu ten pomysł, spryciarzu, ty go ukarzesz — oznajmiła. - Sześć, nie, osiem razy, po jednym za każdą z macek Chesterfielda.
Wspomniana ośmiornica nie mogła na to patrzeć. Biedak strzyknął sepią i wisząca u pasa Nigela torebka poczerniała.
Herbina chwyciła klucze i torebkę.
— Wychodzę, nie mogę na to patrzeć — oznajmiła. — Wrócę za godzinę.
Spojrzała na obu mężczyzn swego życia i oceniła, że są na tym samym poziomie dojrzałości - tyle że jeden był niewiarygodnie potężnym czarodziejem. Dla własnego spokoju umysłu — i być może bezpieczeństwa całego świata - musiała wyleczyć juniorazję swego męża.
* Pogłoski głoszą, że kraken chciał ją porwać i nakręcić z nią film hentai, ale nigdy tego nie dowiedziono.
212
- Było blisko - mruknął Barry po wyjściu żony. - Myślałem już, że zamierza tu siedzieć i patrzeć jak to robię.
- Ja też - odparł Nigel. — Ale nie zrobisz, prawda?
- Nie. - Barry pstryknął palcami i rózga zniknęła. - Mam dla ciebie bardziej pożyteczną karę. Mógłbyś ułożyć alfabetycznie mój zbiór płyt? Nie mogę znaleźć drugiego albumu Yojny Totalnej Agresji.
Później, tego samego wieczoru, przekrzykując basowe rytmy i zgrzytliwe harmonie przełomowego albumu VTA Planeta Pamplegia, Herbina zaproponowała kolejne rozwiązanie.
- Barry, co powiesz na kąpiel we krwi stu niezwykle starych kobiet?
- Powiem: nie. Herbino, jesteś naprawdę Mozartem obrzydliwych pomysłów.
-No cóż, kąpiel we krwi stu dziewic to powszechnie uznana metoda, dzięki której czarownice i czarodzieje zachowują młodość. Podobno działa bardzo odświeżająco.
- Gwałtowne wymioty bez wątpienia stanowią świetne ćwiczenie aerobowe — odparł Barry.
- W książce piszą też, że działa jak najlepszy peeling -dodała Herbina. — Posłuchaj, warto spróbować. Jeśli ktokolwiek wie, jak postarzeć się z godnością, to z pewnością Coco Chynel.
Barry spojrzał na książkę — na okładce widniał wizerunek niewątpliwie energicznej staruszki z szyją pofałdowaną jak u indyka.
213
— Naprawdę, Barry. Nie masz w końcu zbytniego wyboru.
— No dobra — mruknął. Mógł albo się poddać, albo umrzeć z dźwięczącymi w uszach słowami „a nie mówiłam".
Herbina natychmiast rozwiesiła w Hogsbiede plakaty poszukujące dawców krwi, a konkretnie kobiet powyżej osiemdziesięciu pięciu lat. Nie było ich zbyt wiele — tancerki erotyczne nie pracują raczej do emerytury - lecz z pomocą siostry Pommefritte, a także dzięki hojnym porcjom słodyczy i soku jabłkowego zdołali zebrać mniej więcej jedną czwartą wanny. Z początku zamierzali skorzystać z wanny w kwaterze gościnnej, uznali jednak, że krzepnąca krew mogłaby zatkać rury. Wypożyczyli zatem od domowych skrzatów stary kocioł do prania.
Kiedy nadeszła chwila kąpieli, Barry wychylił duszkiem niemal butelkę najsilniejszego samogonu Hamgryza - tylko w ten sposób mógł stawić czoło temu, co go czekało.
— Czy m'gę włożyć kost'm? - wybełkotał.
— Nie — ucięła Herbina.
— A po prostu stanynć?
— Nie, w książce piszą, że musisz zanurzyć się cały.
— Dzie? - Barry sięgnął po książkę. - Dzie tak piszo? Sam chce prz czytać.
— Rany, musisz być naprawdę urżnięty. - Herbina z łatwością odsunęła księgę poza zasięg męża. - Nigdy jeszcze nie słyszałam, żebyś mówił tak jak Hamgryz. No już, wskakuj — dodała wesoło.
Barry rozebrał się, spojrzał na kocioł. Głęboko zaczerpnął tchu i wsadził do środka nogę. Dziwne uczucie - krew była lekko śliska i zaczynała już gęstnieć.
214
-Nie myśl - poradziła Herbina. - Im dłużej myślisz, tym będzie gorzej.
- To moja flozofia życiowa. — Barry usiadł. — Agh, okropne.
- Pochlap się trochę - poleciła Herbina.
Nagle do Barry'ego dotarło pełne znaczenie tego, co właśnie robił. Poczuł, jak w gardle wzbiera mu żółć, nie był w stanie znieść tego dłużej. Wyskoczył z kotła i popędził do łazienki.
- Ostrożnie! — zawołała Herbina, ale za późno; Barry poplamił krwią cały dywan. Będzie musiała wziąć od Filtra Mister Maga.
Akustyka łazienki sprawiała, że Herbina odniosła wrażenie, jakby w środku tkwił cały chór cierpiący na zatrucie pokarmowe. Po ostatnim numerze zastukała do drzwi.
- Czujesz się choć trochę starzej?
- Nie - odparł słabo Barry. - Ale chyba właśnie straciłem ząb mądrości. - Po chwili chór zaczął bisować.
Rankiem po incydencie z krwią Herbina spojrzała na Barry'ego.
- Mam kolejny pomysł.
- Nie wiem, czy zdołam przeżyć jeszcze jeden z twoich pomysłów. — Barry pomasował obolały brzuch. Z trudem zdołał przełknąć suchego tosta i wodę. — Nie będę musiał niczego jeść? Bo wątpię, by mi się to udało.
- Nie, nic z tych rzeczy. Chcę tylko, żebyś kogoś poznał.
215
Owym kimś okazał się hrabia Eddie Fowler, miejscowy przedstawiciel Związku Wampirów. Eddie był fryzjerem. Wampiry też potrzebują strzyżenia, lecz Gumole nie chcieli pracować w takich godzinach, toteż interes Eddiego kwitł.
Spotkali się z Barrym na ranczu, o północy, „U Vlada", whogsbiedzkiej knajpie obsługującej miejscowych nieumar-łych. Było to dziwne miejsce — typowa nowomodna kawiarnia, odsłonięte cegły, halogeny, jasne drewno — tyle że wypełniał ją tłum najosobliwszych klientów: wampirów, zombi, mumii i tak dalej. Jeśli coś powinno być martwe (i pozostawiało kawałki gnijącego mięsa), przesiadywało „U Vlada".
— Niezwykle się cieszę, że mogę cię poznać - powiedział hrabia Eddie do Barry'ego. — Mój dzieciak czytał wszystkie twoje książki, no, oprócz parodii. Strasznie mu się nie spodobała.
Uśmiech Barry'ego stał się nagle bardziej sztuczny.
— Zechciałbyś je podpisać? - Eddie rzucił na blat stos książek. Kilka metrów dalej mumia przejrzała się w lusterku puderniczki i poprawiła bandaże. - Zadedykuj Chrisowi. Jak już mówiłem, uwielbia je wszystkie, choć zawsze ma nadzieję, że na końcu zginiesz, żebyś mógł zostać wampirem jak my. Będzie okropnie poekscytowany, gdy usłyszy, że cię poznałem. Czy to prawda, że zastanawiasz się nad dołączeniem do nas? Może kawy albo coś?
— Nie, dzięki. — Barry pochylił się i zaczął szybko pisać. Widział, jak barmanka zombi zostawiła w cappucino skrawki własnej gnijącej skóry. — Nie chodzi o to, że chcę zostać wampirem. Po prostu złapałem pewną chorobę... To znaczy, uważamy, że to choroba albo może zaklęcie, może ktoś rzucił na mnie klątwę, przez którą cały czas młodnieję.
216
Owym kimś okazał się hrabia Eddie Fowler, miejscowy przedstawiciel Związku Wampirów. Eddie był fryzjerem. Wampiry też potrzebują strzyżenia, lecz Gumole nie chcieli pracować w takich godzinach, toteż interes Eddiego kwitł.
Spotkali się z Barrym na ranczu, o północy, „U Vlada", w hogsbiedzkiej knajpie obsługującej miejscowych nieumar-łych. Było to dziwne miejsce - typowa nowomodna kawiarnia, odsłonięte cegły, halogeny, jasne drewno - tyle że wypełniał ją tłum najosobliwszych klientów: wampirów, zombi, mumii i tak dalej. Jeśli coś powinno być martwe (i pozostawiało kawałki gnijącego mięsa), przesiadywało „U Vlada".
— Niezwykle się cieszę, że mogę cię poznać - powiedział hrabia Eddie do Barry'ego. — Mój dzieciak czytał wszystkie twoje książki, no, oprócz parodii. Strasznie mu się nie spodobała.
Uśmiech Barry'ego stał się nagle bardziej sztuczny.
— Zechciałbyś je podpisać? - Eddie rzucił na blat stos książek. Kilka metrów dalej mumia przejrzała się w lusterku puderniczki i poprawiła bandaże. — Zadedykuj Chrisowi. Jak już mówiłem, uwielbia je wszystkie, choć zawsze ma nadzieję, że na końcu zginiesz, żebyś mógł zostać wampirem jak my. Będzie okropnie poekscytowany, gdy usłyszy, że cię poznałem. Czy to prawda, że zastanawiasz się nad dołączeniem do nas? Może kawy albo coś?
— Nie, dzięki. - Barry pochylił się i zaczął szybko pisać. Widział, jak barmanka zombi zostawiła w cappucino skrawki własnej gnijącej skóry. - Nie chodzi o to, że chcę zostać wampirem. Po prostu złapałem pewną chorobę... To znaczy, uważamy, że to choroba albo może zaklęcie, może ktoś rzucił na mnie klątwę, przez którą cały czas młodnieję.
216
- Chwytam. I sądzisz...
- Moja żona sądzi.
- I twoja żona sądzi, że jeśli zostaniesz wampirem, przestaniesz młodnieć? - Eddie pociągnął łyk drinka (w połowie zwykła krew, w połowie B Rh+, bez płytek, z dodatkową plazmą, posypane strupami) i przyjrzał mu się sceptycznie. — Nie wierzę, że wywaliłem na to ponad cztery galony, zwłaszcza że tak wiele można dostać za friko. A przy okazji, dzięki za uczniów z wymiany zagranicznej. To świetny pomysł. Uczciwie mówiąc, czarodzieje zawsze smakowali jakoś dziwnie. Bez urazy.
- Jasne - mruknął Barry.
- No wiesz, zawsze smakuje ci to, co jadłeś w młodości. — Eddie wyczyścił kłem paznokieć przy małym palcu. - Nie wiem, czy przestaniesz młodnieć. Jeśli ktoś powie ci inaczej, to skłamie dla paru groszy. - Eddie zniżył głos. — Dostajemy niewielką opłatę za każdego, kogo przemieniamy. Przemienianie ludzi ma jednak pewną wadę, trzeba z nimi żyć przez całą wieczność, a większość ludzi jest okropnie wkurzająca. Więc mamy coraz mniej nowej krwi. - Eddie uśmiechnął się na ten żałosny żarcik, Barry z uprzejmości zrobił to samo. - Ministerstwo Nieumieralnictwa musi nas przekupywać, żebyśmy dalej przemieniali ludzi, w przeciwnym razie wymrzemy. Zdziwiłbyś się, ile wampirów rzuca się co dzień na kołki albo przez pomyłkę zjada czosnek. Na przykład, zaledwie tydzień temu jeden z moich przyjaciół poszedł odnowić prawo jazdy. Odstał kolejkę, załatwił sprawę i wyszedł wprost na słońce. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Nie wiedziałem, że to potrwa tak długo". — Eddie roześmiał się. - Durny wampirzy syn. Na pewno nie masz ochoty na
217
biszkopciki z mączki kostnej? - Barry pokręcił głową. - Co do ciebie jednak, załatwię to wyłącznie dla zaszczytu. Pieniądze przekażę na badania nad białaczką czy coś podobnego. -A zatem to wygląda tak jak w filmach? Śpicie cały dzień, krążycie nocą, gryziecie ludzi? - spytał Barry.
- Tak, ale to nie wszystko. Nie popełnij podstawowego błędu. To nie jest praca, coś co możesz zostawić w biurze. To styl życia, to kim jesteś'.
- Rozumiem - mruknął Barry. - Czy będę musiał kupić nowe ciuchy?
- Jasne - odparł hrabia. - Ale to nic wielkiego. Peleryny i tym podobne są tanie, a jeśli nie przeszkadza ci parę dziur po kołkach, zawsze możesz kupić używane. Kiedy już odejmiesz duszę, koszty są minimalne. - Hrabia Eddie zawiesił głos. - A przy okazji. Mógłbym spytać, co to za woda ko-lońska? Pachnie wspaniale.
-Ja nie... ach. - Barry sobie przypomniał. - Des Fem-mes Anciennes - oznajmił, wymyślając nazwę na poczekaniu. Hrabia Eddie nie sprawiał wrażenia kogoś, kto zna francuski. — Przede wszystkim chyba chciałbym spytać, czy jesteś szczęśliwy?
- Nie mniej niż reszta tutejszej hałastry. — Eddie machnął ręką.
Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco, w całej kawiarni było słychać jęki i lamenty. Natomiast zombi okazały się znacznie żywsze, niż sugerował stereotyp — okazuje się, że potrzebowały tylko odrobiny kofeiny. Para z nich grała w szachy kilka stolików dalej.
- Zgubiłeś palec - zauważył jeden, podnosząc go i podając przeciwnikowi.
218
biszkopciki z mączki kostnej? — Barry pokręcił głową. — Co do ciebie jednak, załatwię to wyłącznie dla zaszczytu. Pieniądze przekażę na badania nad białaczką czy coś podobnego. -A zatem to wygląda tak jak w filmach? Śpicie cały dzień, krążycie nocą, gryziecie ludzi? — spytał Barry.
— Tak, ale to nie wszystko. Nie popełnij podstawowego błędu. To nie jest praca, coś co możesz zostawić w biurze. To styl życia, to kim jesteś.
— Rozumiem — mruknął Barry. - Czy będę musiał kupić nowe ciuchy?
— Jasne - odparł hrabia. - Ale to nic wielkiego. Peleryny i tym podobne są tanie, a jeśli nie przeszkadza ci parę dziur po kołkach, zawsze możesz kupić używane. Kiedy już odejmiesz duszę, koszty są minimalne. — Hrabia Eddie zawiesił głos. — A przy okazji. Mógłbym spytać, co to za woda ko-lońska? Pachnie wspaniale.
-Ja nie... ach. - Barry sobie przypomniał. - Des Fem-mes Anciennes — oznajmił, wymyślając nazwę na poczekaniu. Hrabia Eddie nie sprawiał wrażenia kogoś, kto zna francuski. - Przede wszystkim chyba chciałbym spytać, czy jesteś szczęśliwy?
— Nie mniej niż reszta tutejszej hałastry. - Eddie machnął ręką.
Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco, w całej kawiarni było słychać jęki i lamenty. Natomiast zombi okazały się znacznie żywsze, niż sugerował stereotyp — okazuje się, że potrzebowały tylko odrobiny kofeiny. Para z nich grała w szachy kilka stolików dalej.
— Zgubiłeś palec — zauważył jeden, podnosząc go i podając przeciwnikowi.
218
biszkopciki z mączki kostnej? - Barry pokręcił głową. - Co do ciebie jednak, załatwię to wyłącznie dla zaszczytu. Pieniądze przekażę na badania nad białaczką czy coś podobnego.
— A zatem to wygląda tak jak w filmach? Spicie cały dzień, krążycie nocą, gryziecie ludzi? - spytał Barry.
— Tak, ale to nie wszystko. Nie popełnij podstawowego błędu. To nie jest praca, coś co możesz zostawić w biurze. To styl życia, to kim jesteś.
— Rozumiem - mruknął Barry. — Czy będę musiał kupić nowe ciuchy?
— Jasne — odparł hrabia. — Ale to nic wielkiego. Peleryny i tym podobne są tanie, a jeśli nie przeszkadza ci parę dziur po kołkach, zawsze możesz kupić używane. Kiedy już odejmiesz duszę, koszty są minimalne. — Hrabia Eddie zawiesił głos. — A przy okazji. Mógłbym spytać, co to za woda ko-lońska? Pachnie wspaniale.
— Ja nie... ach. — Barry sobie przypomniał. - Des Fem-mes Anciennes - oznajmił, wymyślając nazwę na poczekaniu. Hrabia Eddie nie sprawiał wrażenia kogoś, kto zna francuski. — Przede wszystkim chyba chciałbym spytać, czy jesteś szczęśliwy?
— Nie mniej niż reszta tutejszej hałastry. — Eddie machnął ręką.
Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco, w całej kawiarni było słychać jęki i lamenty. Natomiast zombi okazały się znacznie żywsze, niż sugerował stereotyp - okazuje się, że potrzebowały tylko odrobiny kofeiny. Para z nich grała w szachy kilka stolików dalej.
— Zgubiłeś palec — zauważył jeden, podnosząc go i podając przeciwnikowi.
218
- Nie próbuj mnie zdekoncentrować — upomniał kumpla drugi zombi i z uśmiechem schował palec do kieszeni postrzępionej i przegniłej hokpockiej bluzy.
- Posłuchaj - hrabia Eddie sięgnął za pazuchę - chciałbym jeszcze przelecieć się alejką zakochanych, ale to nie znaczy, że musisz się spieszyć z podjęciem decyzji. Przeczytaj to. - Wręczył Barry'emu broszurkę zatytułowaną A zatem chcesz zostać wampirem? Na okładce widniała podobizna radosnej, niezwykle bladej rodziny ścigającej grupkę przerażonych kobiet, na oko zakonnic. Sądząc po strojach, broszuki nie uaktualniano od lat siedemdziesiątych.
Cwane, pomyślał Barry. Po co wspominać o AIDS, jeśli nie ma takiej potrzeby?
- Nie spiesz się — powiedział hrabia. - To jest najlepsze w byciu wampirem. Jeśli zachowasz odrobinę niezbędnej ostrożności, masz przed sobą całą wieczność.
- Dzięki, przeczytam. I dziękuję za twój czas. — Barry wstał, by uścisnąć dłoń hrabiego Eddiego.
- Z tyłu zapisałem mój numer - powiedział Eddie. -Oczywiście nie dzwoń za dnia, ale poza tym będę czekał na telefon.
Miły gość, pomyślał Barry, gdy Eddie zamienił się w nietoperza i odleciał. Zauważył siedzącą przy stole obok dziewczynę. Popijała kawę z mlekiem i płakała.
Zwykle nie był zbyt ciekawski, lecz coś w tej postaci — gotyckiej zombi jeszcze niedawno będącej zwykłą nastolatką -sprawiło, że nie mógł się oprzeć. Może to przez mrówki przechadzające się tam i z powrotem w ranie na jej głowie.
- Coś jest nie tak? - spytał.
219
— Och, wszystko — wyszlochała. - Kiedyś uczyłam się w Hokpoku. Zeszłego lata zerwaliśmy z chłopakiem i postanowiłam się zabić.
— To wina dyrektora Malgnoya, prawda? Był takim złym dyrektorem, że musiałaś się zabić, prawda? - naciskał Barry.
— Nie, jak mówiłam, chodziło o mojego chłopaka. — Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona. — Zawsze rozmawialiśmy o tym, jak wspaniała jest śmierć. Pomyślałam zatem, że jeśli umrę, może go odzyskam.
Podczas gdy Barry zmagał się z tą logiką, dziewczyna mówiła dalej:
— Lecz w chwili, gdy to zrobiłam, nad ziemią przeleciała kometa i zamieniła mnie w zombi. Cholerne promieniowanie! - wrzasnęła, waląc pięścią w stół, aż podskoczyły saszetkę z cukrem. Mumia tak szybko odwróciła głowę, że ta odpadła. - I co mam teraz zrobić? Jestem jeszcze mniej popularna, wszyscy, z którymi się spotykałam, teraz uciekają przede mną. Już raz rozwaliłam sobie głowę i nie mogę zrobić tego ponownie. Będę tu na zawsze! — załkała. - Myślisz, że Steven znów zacznie się ze mną spotykać? Zawsze lubił dziewczęta o bladej skórze.
— Uhm, możliwe - mruknął Barry. - Znam kogoś z dziurą w głowie i jest bardzo popularny.
Jego rozmówczyni zainteresowała się błyskawicznie.
— Nie szuka może dziewczyny?
— Ee, nie, chyba że pachniesz hamburgerami.
— No tak - mruknęła.
— Co powiesz na tego gościa grającego w szachy? - Barry wskazał ręką zombi w bluzie Hokpoku.
— Nie ma mowy - odparła. — Stanowczo zbyt przejrzały.
220
L
W chwili, gdy Barry miał zasugerować, że ktoś, kto sam jest nieumarły, nie powinien być takim snobem, zauważył krążącą po barze grupkę obcych. Co chwila klepali kogoś w ramię i wyprowadzali.
— Hej! - ryknął. — A co ze mną? Co ze mną, wy dupki?
Jeden z obcych spojrzał na niego i pokręcił głową, kilku innych zaczęło go pokazywać palcem i śmiać się - niezła sztuczka, gdy ma się tak małe, płaskie usta. Zabrali nawet dziewczynę zombi. Wkurzony Barry rozkroplił się, nie zostawiając napiwku. W lokalu takim jak „U Vlada" nigdy nie wiadomo, co by to mogło znaczyć.
**¦
Herbina czekała na niego w pokoju. Barry opowiedział jej o spotkaniu i razem przejrzeli broszurkę.
- Niezły pakiet zdrowotny — zauważyła.
- Owszem, ale spójrz na drobny druk. Nie obejmuje śmiertelnych członków rodziny.
- Cholera - mruknęła. - To trochę mylące.
- Pokrywają koszty pogrzebu - stwierdził Barry. - Członkowie mają zniżkę na trumny.
- „Kupujemy hurtowo i przekazujemy pieniądze tobie!" - zacytowała Herbina.
- Kuszące. Hej, świetny ośrodek wczasowy.
- Owszem, ale kto chciałby wypoczywać nocami? Sama nie wiem, Barry, to bardzo poważna decyzja.
- Pomyśl o zniżkach na bilety do kina i autobusowe — przypomniał Barry. — Po kilku stuleciach wychodzi niezła sumka. Zrobię to, jeśli ty to zrobisz.
221
— A co z dziećmi?
— Nigel będzie zachwycony, mając wampiry za rodziców - powiedział Barry. — Uważa, że jesteśmy nudni.
— No nie wiem — powtórzyła Herbina. - Myślę, że Nigel i tak ma już problemy z przystosowaniem. Nie spodobałoby mu się to.
— Może i masz rację. - Barry westchnął. - Bylibyśmy znacznie fajniejsi niż on.
— Nie to miałam na myśli. — Herbina pomyślała, że niezmiernie się ucieszy, gdy ten epizod Barry ego Trottera — nastoletniego męża dobiegnie końca. - Mimo wszystko jednak warto było spróbować.
— Jasne — przytaknął Barry. — Dobrze jest mieć parę możliwych wyjść. - Zgasił światło i Herbina przytuliła się do niego.
— Lubię się tulić — powiedział Barry.
Herbina oparła się na jednej ręce, by mógł zobaczyć jej twarz.
— Ja wolę się tarzać — odparła.
Gdy skończyli — trwało to trochę, bo Barry zapomniał jak - zapatrzył się w sufit, zastanawiając się, w jakim jest wieku. Herbina zasnęła z głową na jego ramieniu, zaczynając już pracę nad swym porannym oddechem stanowiącym jej specjalność de la maison. W ciszy ktoś pierdnął. Gdy Barry zachichotał, uświadomił sobie, że boli go czubek nosa.
— Hej, Herb, widzisz, co mam na nosie? - spytał.
— To tylko pryszcz — odparła i oboje zamarli. Pryszcze Ognia powróciły. Barry z każdym dniem miał
coraz mniej czasu.
ROZDZIAŁ 13
dobre vhsci zje
Następnego ranka Barry, obudziwszy się, odkrył kolejny niepokojący objaw. Kiedy opróżniał pęcherz, spojrzał w dół i przekonał się, że większość jego włosów łonowych wypadła. Gdy pokazał to Herbinie, zaczęła krzyczeć.
— Przysięgam, wciąż jestem pełnoletni, czuję się pełnoletni. - Gdy się uspokoiła, Barry odwrócił się do niej. — Wiesz, to prawda co mówią: bez włosów wydaje się większy.
Skoro mam już niewiele czasu, pomyślał Barry, powinienem spędzić go z synem. Zatem, gdy tylko się ubrał (co obecnie wymagało sporo czasu — stare szaty były dla niego za duże i musiał pożyczyć sobie ubrania siedmioklasisty, który uciekł z wywija), ruszył lekkim krokiem do Wielkiej Sali, by usiąść z Nigelem i jego kumplami. Niestety, żadnych kumpli nie było. Nigel siedział samotnie z nosem w książce, grze tekstowej Norman Normal i klątwa corocznego badania prostaty.
— Cześć, Nigel. Mogę się przysiąść? — spytał Barry.
— Cześć, tato. Co to jest badanie prostaty? — spytał syn.
223
— Gumolska tortura - wyjaśnił Barry.
— Ach. Czemu Gumole wymyślają podobne rzeczy?
— Nie wiem — przyznał Barry. - Pewnie nie mają lepszych zajęć, to dzikusy.
— Hej, słyszałeś dobre wieści? To znaczy, złe wieści? - spytał Nigel.
— To w końcu jakie?
— Pamiętasz mojego współlokatora, o którym ci opowiadałem? Tego, który cały czas nosił pelerynę i chciał poznać Kena Vorodiota?
— Był wampirem? — spytał szybko Barry.
— Nie, zwariował i wyskoczył z wieży Graffitonu. To właśnie złe wieści.
— Jasne. A dobre?
— Kiedy uczeń popełnia samobójstwo, wszyscy jego współlokatorzy do końca semestru dostają najlepsze oceny - wyjaśnił Nigel.
— Super! - zawołał z entuzjazmem Barry. - To znaczy, że nie musisz się już uczyć?
— Zgadza się.
— W takim razie powinienem chyba sam zająć się twoim kształceniem, prawda?
— Jasne. — Nigel uśmiechnął się ostrożnie. Ostatnio tato zachowywał się bardzo dziwnie.
— Zaczniemy po śniadaniu — oznajmił Barry. — Wystarczy nam czasu, by przygotować cię do meczu quitkitu. -Pochylił się do ucha Nigela. - Czy wszyscy dostali kawałki ołowianej rurki, które przysłałem wam sowią pocztą?
— Tak — odparł Nigel. - Jednemu z członków zespołu spadła na głowę, ale powinien wydobrzeć do meczu.
224
Barry radośnie potargał włosy syna. Nigel zazwyczaj tego nie znosił, dziś jednak był w tak dobrym nastroju, że odpłacił mu tym samym.
- Hej, tato, odrosły ci włosy! Fajnie wyglądasz.
- Dzięki.
Barry starał się nie okazywać dręczących go obaw. Nigel powrócił do przerwanej lektury.
Sobotnie śniadanie w Wielkiej Sali zwykle ciągnęło się leniwie, uczniowie spali do późna, a wszystkie domowe skrzaty miały wolne. Oznaczało to, że do wyboru pozostawały zimne płatki, tosty albo jedzenie przywołane poprzedniego wieczoru. Jako wprawny czarodziej Barry potrafił przywołać z eteru każde danie, jakiego zapragnął, i tak właśnie uczynił. (Kobieta w Amiens ujrzała, jak znika jej omlet, i obwiniła o to leki; mężczyzna w Omsku, na widok znikającego soku pomarańczowego wrócił do łóżka). Grzanki i płatki zdobył w bardziej konwencjonalny sposób. Toster z wielkiej sali uciekł z profesorem Flipstrykiem i skrzaty musiały zatrudnić biedną salamandrę. Sprawdzała się całkiem nieźle, tyle że zawsze pozostawiała ślady łapek na chlebie. Barry lubił też magnetyczne mleko przywierające do metalowych misek i niedające się rozlać.
Nigel wbił łyżkę w jęczącą cicho masę.
- Skoro potrafią teleportować maga na księżyc...
- Zrobiłem to kiedyś Drągowi, gdy spał.
- ...czemu nie umieją wyprodukować płatków, które się nie rozciapują? - poskarżył się Nigel. — I kto uznał, że rozumne płatki kukurydziane to dobry pomysł? Chętnie ugryzłbym dla odmiany jego.
225
- Wiem, Nige, ale spójrz. — Barry odwrócił miskę do góry dnem.
-To z pewnością nie jest zdrowe - marudził Nigel. -Smakuje jak puszka.
Podszedł do nich dźwigający tacę Junior.
- Cześć, Nigel, cześć, panie Trotter - zagadnął. - Mogę tu usiąść?
- Jasne — odparł Barry.
- Dzięki.
Barry zamieszał płatki. Nigel miał rację, faktycznie się rozciapywały.
- Hej, Junior, jak się miewa twój tato? To znaczy, Lee?
- Super - odparł Junior. - Chodzi na spotkania Halka-rzy Anonimowych i znów prowadzi mecze KO.
Puchar KO* to nazwa zawodowej ligi ąuitkitu dla nie-zgrabiaszy wykopanych ze wszystkich innych lig. Zgodnie z nazwą charakteryzuje go żałosna gra i ciągłe skandale. Ojciec Juniora został parę lat wcześniej aresztowany za obnażenie się przed grupą gumolskich siedmioklasistów (działo się to na wystawie naukowej - udawał eksponat związany z „hydrauliką"), ponieważ jednak był sławnym Jardinem, w ramach kary wlepiono mu tylko prace społeczne. Co zdumiewające, po pierwszej fali oburzenia wydarzenie to jeszcze mu pomogło; obecnie fani przysyłali mu swoje zdjęcia udające nieprzyzwoite eksponaty.
- Świetnie, świetnie — mamrotał Barry. — Nigel powtórzył mi dobre wieści. Magiskorki?
* Drugie słowo to „okropny"; więcej nie powiem.
226
- Wie pan o skórkach? - Juniorowi wyraźnie to zaimponowało. - Najlepsze trzydzieści syfków, jakie wydałem w życiu.
- Posłuchaj, może nie wiedziałeś, ale ja w moich czasach też sporo namieszałem - oznajmił Barry. -Teraz po śniadaniu chcę przekazać Nigelowi moje sekrety. Wybierzesz się z nami do parku rozrywki? — Barry spojrzał na nich porozumiewawczo i dodał konspiracyjnym tonem: — Nie mogę pozwolić, żeby informacje o moich sztuczkach się rozeszły.
Junior uśmiechnął się szeroko.
- To byłoby super, panie Trotter.
- Mów mi Barry.
Park leżący na wyspie pośrodku jeziora szybko nabierał kształtów. Gdy pomysłodawcy zwrócili się w jego sprawie do J.G. Rollins, ta nazwała go „wulgarną parodią, prymitywną sztuczką mającą na celu wyciągnąć jeszcze kilka galonów od moich fanów".
-Tak, wiemy. Czyż to nie świetne? — odparł radośnie Lujusz.
J.G. tak nie uważała i oznaczało to, że jeśli projekt ma ruszyć z miejsca, członkowie rady muszą wymyślić, jak gładko obejść przeszkody natury prawnej. To, na co się zdecydowali, było śmiałe, lecz ryzykowne - Hokpok: Cała prawda nie miał opierać się na ukochanych przez fanów, wygładzonych, przyzwoitych (i niewątpliwie zastrzeżonych) postaciach, lecz prawdziwych ludziach, ich pierwowzorach —
227
którzy, jak dobrze nam wiadomo, tworzyli pełną gamę - od lekko skrzywionych po odrażające indywidua.
Hokpok: Cała prawda miał otworzyć swe podwoje w czerwcu, lecz z powodu „problemów technicznych" (kras-noludy budujące to cholerstwo zareagowały oburzeniem i odmówiły pracy, póki nie zostanie zdjęte zastrzeżenie minimalnego wzrostu) był spóźniony o pół roku. Zaplanowano zatem wielkie świąteczne otwarcie. Prywatnie wszyscy wątpili w atrakcyjność kolejki górskiej w środku zimy, lecz nikt nie zamierzał otwarcie mówić tego Malgnoyowi.
- Niech doświadczy tego na własnej skórze - uznali wszyscy i Barry nie stanowił wyjątku.
- Spójrzcie, kolejka górska. - Nigel wskazał ręką pierwszą olbrzymią krzywiznę Szalonego Libido Herbiny. Szczerze mówiąc, jego matkę okropnie wkurzyła ta nazwa.
— To pradawne dzieje — odparła. - Nie rozumiem, czemu wszyscy tak bardzo się przejmują odrobiną młodzieńczego eksperymentowania.
Barry zakasłał znacząco.
- Puszczalska!
Herbina złapała z talerza Nigela cząstkę pomarańczy i cisnęła nią w męża.
— Czemu nie mogli jej nazwać Odkrywaniem Prawdziwego Ja Herbiny?
— Nie zjem tego, bo dotknęło głowy taty - oznajmił Nigel i rozmowa zeszła na inny temat.
Oto jednak widział przed sobą całą historię seksualną swej mamy, zbudowaną z najtańszego drewna i fabrycznie zardzewiałej stali (jak łatwo przewidzieć, Malgnoy okazał się królem fałszywych oszczędności).
228
- Spójrzcie, niemal już skończyli Rzucawkę Hamgry-za — zauważył Junior. - Zdaje się, że trzeba siedzieć w tych kuflach aż do wezwania śniadania.
- Do czego? - zdziwił się Barry.
- No wiesz, przywołania żarcia. Kasłania w kociołek, wyprawy do Magrygi.
Zaczął entuzjastycznie naśladować wymiotowanie. Barry, wzbogacony doświadczeniem ostatnich tygodni, uważał się za mistrza tej skromnej sztuki. Junior miał talent, ale czekało go jeszcze wiele ciężkiej pracy.
Chłopcy odeszli poszukać fajnych resztek bądź owadów, które mogliby podręczyć. Wszędzie wokół zirytowane kras-noludy kopały i spawały, malowały i brukowały. Niektóre atrakcje zdecydowanie nie zachęcały Barry'ego - choćby Jaskinia Płciowej Dwuznaczności Madame Pons — w głębi serca jednak nie mógł się doczekać otwarcia ukończonego parku w jego pełnej, kiczowatej, taniej, śmiercionośnej chwale. Nagle przypomniał sobie, że zapewne zgaśnie dużo wcześniej.
Czy powinien powiedzieć Nigelowi? Wciąż nie zdołali podjąć z Herbiną decyzji. Nie chcieli go zasmucać, ale czyż nie miał prawa wiedzieć? Czy cokolwiek zauważył? Czy nie zauważy wcześniej czy później? Prawdziwa zagadka.
Z jeziora wynurzyła się macka trzymająca wodoodporną tablicę - to był kraken.
jak leci? - wypisał morski stwór jadowicie różowym markerem (jego ulubiony kolor).
- Och, nieźle - odparł Barry. — No, szczerze mówiąc, nie najlepiej.
Tablica zniknęła pod falami i wynurzyła się znowu.
229
CZEMU?
- Ciąży na mnie klątwa czy coś w tym stylu. Juniorazja. Odmładza mnie.
CO W TYM ZŁEGO?
- Jeśli nie przestanę, osiągnę wiek zero i umrę.
O. MASZ PRZECHLAPANE.
- Hej! — rzucił Barry. — Dzięki za współczucie, ośmior-niczko.
żartowałem - napisał kraken. - twoja rodź. wie?
- Moja żona owszem, ale syn nie. Myślisz, że powinienem mu powiedzieć?
Tablica zniknęła, po chwili powróciła.
ZDECYDOWANIE.
Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, kraken radzi sobie całkiem nieźle, pomyślał Barry.
- Dobra, dzięki za radę, chyba powiem Nigelowi. Tablica znów się wynurzyła.
CAŁA PRZYJEMNOŚĆ. WRZUCISZ MI TEGO DRUGIEGO?
Barry roześmiał się.
- Nie, to kumpel Nige'a, ale przypomnij mi się po meczu ąuitkitu.
spoko — głosiła tablica; kraken starał się być na czasie. -ps: chesterfield to mój siostrzeniec. — Zniknęła.
Barry zawołał Nigela, który obrzucał kamieniami robotników w rowie.
- Nige, chodź tutaj.
- Dobra, już lecę. - Nigel zatańczył w miejscu. - Właśnie trafiłem jednego w głowę!
- Dobra robo... to znaczy, nie rób tego! - odkrzyknął Barry. Dyscyplina rodzicielska nigdy nie należała do jego
230
mocnych stron, a fakt, że z każdym dniem stawał się coraz bardziej niedojrzały, nie pomagał. — Nige, muszę ci coś powiedzieć.
- Tato, wiem wszystko o wróżkach — odparł Nigel. —Widziałem w VieloWizji, była tam czarownica z wielkimi...
-Nie, nie o to chodzi. Tylko że... hm, Chesterfield to siostrzeniec krakena i on go pozdrawia.
- To wszystko? Mogę iść jeszcze porzucać?
- Nie, zaczekaj. - Barry zawahał się. - Ja... jest coś... -Umilkł, przyglądając się z namysłem synowi.
- Uhm, tato, możesz się pospieszyć, nim obaj umrzemy ze starości?
Barry zaśmiał się ponuro.
- Gdyby tylko.
Nigel wyjął z kieszeni niewielkie plastikowe szkło powiększające i zaczął przyglądać się różnym przedmiotom.
- Fajnego masz pryszcza, tato.
- Nie ułatwiasz mi.
- Au! Rany! - Nigel zaczął gwałtownie pocierać oko. -Spojrzałem na spawarkę. Myślisz, że oślepnę?
-Nie...
- Ale gdybym oślepł, dostałbym czarderskiego psa. Zniecierpliwiony Barry walnął prosto z mostu.
- Nigel, mam na sobie zaklęcie, czy coś podobnego, które mnie odmładza.
- Możesz wciąż nauczyć mnie prowadzić? - spytał Nigel.
- Owszem, jeśli załatwimy to szybko.
- Dobra. Poprosiłbym mamę, ale ona nie umie jeździć z ręczną skrzynią biegów. - Nagle Nigel zamarł. - Chwileczkę. Szybko? Co to miało znaczyć?
231
— To znaczy, że ja umieram. Mogę nie pożyć zbyt długo - odparł cicho Barry.
Nigel wybuchnął gwałtownie:
— Ta pieprzona magia! Syfiasta, gówniana magia! - Jak dotąd Nigel nie osiągnął jeszcze zbyt wielkiej biegłości w przeklinaniu, jednak braki słownictwa nadrabiał uczuciem. - Mówiłem ci, że jest zła. Zawsze powtarzałem „nie rzucaj zaklęć, jesteś uzależniony od zaklęć". Czemu nie możemy być normalni, jak babcia i dziadek?
— Oni nie są moimi dziadkami, Nigel — przypomniał Barry. - Ja muszę być czarodziejem. Jestem w stu procentach magiczny.
— Raczej w stu procentach idiotyczny! - Twarz Nigela poczerwieniała, zaczął odliczać na palcach. — Twoi rodzice: nie żyją! Bubeldor: zniknął! Vielokont: zdziwaczał! „Wujek" Sknerus: ucieka przed Izbą Gwiazdową! Przyznaj, tato, każdy, kto używa magii, ma przechlapane.
Barry otworzył usta, by się bronić, i zaraz je zamknął.
— Co takiego zrobiłeś? W ogóle wiesz? Czy może ktoś po prostu coś na ciebie rzucił i nie odezwał się ani słowem, by móc patrzeć, jak umierasz?
— Mniej więcej tak to wygląda - przytaknął Barry.
— Rewelacja. Nie wiemy nawet, kim jest ten drań. Świetnie! — wykrzyknął Nigel. — Idę do mamy, nie mam ochoty dłużej z tobą gadać! -Tupiąc głośno, odmaszerował w stronę mostu i szkoły, wcześniej jednak obejrzał się. — Dzięki za zrujnowanie całego semestru, wątłoróżdżku!
Do Barry'ego podszedł Junior.
— Co się stało Nige'owi?
— Nic takiego.
232
- Jesteście jedną z tych rodzin, w której dzieci mogą wyzywać rodziców i nie dostać klapsa?
- Zwykle nie - powiedział Barry. - Teraz jednak sytuacja jest wyjątkowa. — Uznał, że Nigel, jeśli zechce, sam może powtórzyć wszystko przyjacielowi. — Hej, Junior, czy twój tato/Lee opowiadał ci kiedyś o tym, jak obrzuciliśmy balonami ze szczynami Victora Crumba?
Słowa „balony ze szczynami" natychmiast przyciągnęły uwagę Juniora.
- Niemożliwe.
Obaj ruszyli mostem w stronę szkoły.
- Możliwe. To się zdarzyło podczas Pucharu Świata. -Gdyby Barry był tak dojrzały jak kiedyś, być może wziąłby pod uwagę wiek Juniora i pominął pewne szczegóły, teraz jednak powtórzył wszystko do naj paskudniej szych detali... — W końcu połapał się co się dzieje i zagnał mnie do kabiny w męskim kiblu.
- Ktoś ci pomógł? - spytał Junior.
- Nie, po prostu się śmiali, dranie. Crumb zaczął tłuc mnie mopem i wyobraź sobie, że twój tato stał tam, cały czas komentując akcję. - Barry zaśmiał się. Wiedział, że po śmierci będzie mu brakowało pewnych wspomnień.
Junior także się roześmiał.
- Panie Trotter, Nigel zawsze powtarzał, że jest pan super.
- Naprawdę? - Barry był szczerze wzruszony.
ROZDZIAŁ 14
K8ÓTK1D W
Choć drużyna quitkitu Graffitonu utrzymywała w sekrecie plany swej ludobójczej rozgrywki, przeciekło z niej dość informacji, by na boisku zjawiła się cała zaciekawiona szkoła. Rządy Drąga dopiekły do żywego wszystkim uczniom nieuczęszczającym do Ślizgorybu; teraz, gdy szkołą kierowała para starych GrarTonów, z pewnością szykowała się stosowna zapłata. Lecz nikt nie miał pojęcia, jak będzie miażdżąca.
Poniesione przez całe życie skumulowane obrażenia głowy sprawiły, że instruktorka quitkitu madame Pitsch bystrością umysłu dorównywała trawnikowej dekoracji. To oznaczało, że Barry jako półdyrektor będzie pełnił rolę sędziego.
— Postaram się jak najdłużej utrzymać w ryzach Slizgory-bów - poinformował w szatni zespół Graffitonu. - Wcześniej czy później, ich fani podniosą krzyk, więc róbcie co trzeba możliwie jak najszybciej.
Junior siedział w najwyższej loży obok dyrektor Gringor.
234
- To wspaniałe, że kontynuujesz tradycję komentatorską, Don - oznajmiła Herbina. -Twój ojciec musi być bardzo dumny.
-Tato zapowiedział, że jeśli tego nie zrobię, zabierze mnie ze szkoły - odparł Junior. - Szczerze mówiąc, pani dyrektor, zgadzam się z panią: ąuitkit jest nudny jak stonogi z olejem. Wolałbym pograć w Rzeź Gumoli na heX-boksie mojego współlokatora.
Herbina zmarszczyła brwi.
- Nie brzmi to jak stosowna gra. - Wisząca w powietrzu przed każdym meczem ąuitkitu żądza krwi dziwnie ją niepokoiła.
- Wiem, dlatego właśnie jest taka fajna. — Gdy drużyny stanęły naprzeciwko siebie, Junior spoważniał nagle. Padł strzał z pistoletu startowego (raniąc Bradpittona) i rozpoczął się mecz. - Sędzia uwalnia piłki... Ślizgoryb przechwy-tuje wafla — mówił Junior. — Zbliżają się do bramki, nabierają szybkości.
Tłum jęknął, po czym wśród zebranych rozległy się śmiechy.
- O nie! - zawołał Don. - Wygląda na to, że cała linia ataku Slizgorybu została jednocześnie zdekapitowana!
- To chyba nie jest legalne? - wtrąciła Herbina.
- Ależ jest - skłamał Don. Taką właśnie wyznaczono mu rolę. Ułagodziwszy dyrektorkę, powrócił do komentowania. - Na boisko wychodzą medmagicy. Nie martwcie się, ludzie, zawodnicy przeżyją - w słojach!
Trzy czwarte tłumu ryknęło śmiechem.
- Osobiście uważam, że to w bardzo złym guście — prych-nął Krwawy Baran.
235
- Gdyby Snajper był tutaj, wiedziałby, komu odjąć punkty - dodał wyniośle Lujusz Malgnoy. Dopiero co odwiedził Larvala w szpitaliku i postanowił spisać go na straty, inwestując w kolejnego klona.
Mecz trwał i zespół Ślizgorybu nieco się uspokoił. Nawet zdziesiątkowany, zdobył szybko trzy gole. Potem jednak drużyna Graffitonu umieściła przed swą bramką niewidzialną palisadę z zaostrzonych pik. Po tym, jak kilku Slizgorybów nadziało się na nie, Krwawy Baran nie mógł już dłużej wytrzymać. Zażądał przerwy, wyskoczył z loży i podpłynął do Barry'ego.
- Hej, sędzio, to był faul — oznajmił.
- Niczego nie widziałem - odparł Barry.
- Oni też — odparł duch, wymachując zbiorem przepisów. - O, proszę, tutaj piszą: Dwanaście (b): drużyna, która umieści przed swą bramką jakąkolwiek niewidzialną przeszkodę, zostanie ukarana strzałami karnymi w liczbie ranionych bądź zabitych graczy przeciwnika.
- Pokaż to. - Barry zachował zimną krew. - To najnowsze wydanie? A niech mnie, masz rację. - Za plecami Barana palanciarz Graffitonu mocował do mopa jednego z graczy Ślizgorybu magnetyczną minę. Barry dmuchnął w gwizdek. - Trzy karne.
Ślizgoryb wykorzystał je wszystkie, a potem mina eksplodowała i niewielka czarna dziura, która otwarła się w bramce Ślizgorybu, nie tylko wessała ich bramkarza w inną część galaktyki, ale pochłonęła także Wafla.
Zespół Graffitonu oszalał. Był to pierwszy gol, jakiego zdobyli w tym roku.
236
- Chyba dzieje się coś dziwnego. — Herbina zwęszyła znajomy przekręt. — Barry! — krzyknęła.
- O co chodzi? - spytał Barry. -Jestem zajęty, porozmawiamy po meczu.
Na boisku został tylko jeden gracz Ślizgorybu, ich Szukacz T. Granville Pfuj. Mimo jego osamotnienia nie było szans, by ktokolwiek z Graffitonu wyprzedził w locie tego asa, a już na pewno nie Szukacz Nigel. Prawdę mówiąc, Ni-gel spędził niemal cały mecz, wisząc do góry nogami i przytrzymując się kolanami i pazurami swego mopa.
- Dlatego właśnie mam plan — wyszeptał przed meczem do syna Barry. - Nige, nie łap gicza.
- Nie ma obaw. — Nigel roześmiał się; już dawno nauczył się żartować ze swego kiepskiego latania. - Ale czemu?
- Nie każ mi sobie tłumaczyć. To naraziłoby mnie na późniejszy proces. Po prostu trzymaj się od niego z daleka.
Tak więc, choć złapanie gicza stanowiło jedyną szansę Graffitonu na wygraną, wyłącznie Pfuj pomknął jego śladem.
- Pfuj znalazł gicza. Graffitoni niczego nie zauważyli — oznajmił z podnieceniem Junior. — Zmusza Pfuja do niezłego wysiłku.
Tłum wstrzymał oddech, Herbinę ogarnęło złe przeczu-
cie.
- Ma go, Ślizgoryb...
Nagle boiskiem wstrząsnęła potężna eksplozja, rozszarpująca Pfuja na strzępy. Gdy jednak kurz opadł...
- Mam go! — krzyknął Nigel.
Przypadek sprawił, że oderwana ręka Pfuja, wciąż ściskająca giez, poleciała w stronę Nigela. Nie zważając na jej
237
obrzydliwość, zanurkował ku niej na oślep i kończyna Pfuja wylądowała w wyciągniętej dłoni Nigela.
- Graffiton wygrywa! — krzyknął Junior.
Tłum oszalał. Rozwścieczeni uczniowie Ślizgorybu ruszyli do sąsiednich sektorów, w swej frustracji waląc na oślep wszystko co się rusza. Krwawy Baran założył miażdżący uchwyt na pustą czaszkę Ledwie Bezmózgiego Billa, podczas gdy jego ofiara rytmicznie tłukła go w twarz wilgotnym móżdżkiem.
- Błe. — Nigel sfrunął na ziemię, upuścił rękę i natychmiast otoczył go pierścień kolegów z drużyny.
Tymczasem medmagicy miotali się tam i z powrotem, zbierając strzępy nieszczęsnego Pfuja.
Kiedy Barry wylądował, czekało go mniej ciepłe przyjęcie.
- Przypuszczam, że uważasz to za zabawne - warknęła Herbina.
- Tak - odparł Barry.
- Kilkunastu uczniów Ślizgorybu nie żyje, kilkunastu innych resztę życia spędzi w słojach ze słoną wodą. A wszystko z powodu durnego meczu?
- Herb, widziałaś minę Nigela? - spytał Barry. - W tej chwili dla niego to coś więcej niż gra. - Żona odrobinę zmiękła. — Poza tym — dodał - daj spokój, to przecież Sliz-goryb. Zasłużyli sobie.
Słowa te na nowo rozwścieczyły Herbinę.
- I właśnie to jest nie tak z tą szkołą. To zawsze było z nią nie tak.
- Słodko wyglądasz, kiedy na czole pulsuje ci ta żyłka -zauważył Barry.
238
- Zamknij się. Weź na przykład twój cały konflikt z Vie-lokontem. To ten sam stary spór: „Mój Dom jest lepszy niż twój Dom" podniesiony do potęgi entej. Nieważne kto ucierpi po drodze.
Barry nie rozumiał. Pamiętajmy, że w tym momencie był trzynastoletnim trzydziestoośmiolatkiem.
- Nie bądź marudna — upomniał Herbinę. — Czasami bywasz okropnie pruderyjna.
Nie powinien był użyć tego słowa.
- Pruderyjna?! - wrzasnęła. - Pruderyjna? Jeśli jest określenie, którego absolutnie nie można wobec mnie używać, to właśnie „pruderyjna". Ale to niczego nie zmienia, bo jeśli sądzisz, że przez następny miesiąc zbliżysz się do mnie, to grubo się mylisz, panie bohaterze ąuitkitu!
Odwróciła się i odeszła zła jak osa. Barry nagle uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą. O nie, pomyślał, ludzie uznają, że przegrałem. Szybko, jakaś riposta.
-Jak sobie chcesz, wiedźmo! — zawołał i dołączył do Graffitonów, którzy oblewali smokoniadą jego syna.
Nie tylko Herbinie nie spodobało się zwycięstwo Graf-fitonu w ąuitkicie ekstremalnym. Dwa dni później Barry i Herbina otrzymali sowę od Lujusza Malgnoya, domagającego się ich natychmiastowej rezygnacji.
Uczniowie stanowią nasze podstawowe źródło dochodów — pisał w liście. Nie możecie ot tak ich zabijać. Nawet w swych najbardziej megalomańskich chwilach Drago mordował ich pojedynczo, dokładając wszelkich starań, by śmierć wyglądała
239
na wypadek albo sprawkę któregoś z kolegów. Inne postępowanie przynosi hańbę szkole i jej najlepszym tradycjom. Bezpośredni udział dyrektora Trottera w hurtowym zabijaniu i okaleczaniu drużyny Ślizgorybu był wyjątkowo niestosowny. Kosztował też sporo kasy kilku członków rady.
W świetle tego postępowania członkowie rady i ja zwróciliśmy się do profesora Opli Blablabla, by od tej chwili zastąpił Was na stanowisku tymczasowego dyrektora.
Herbina zebrała w zimnej furii swoje rzeczy i wyszła. Spała teraz w osobnym pokoju, nie wpuszczając do siebie męża, który zresztą i tak z każdym dniem kładł się coraz później, bo grał na heX-boksie (kompletnie uzależnił się od Rzezi Gumoli*). Barry raz spróbował zakraść się do niej, lecz przed drzwiami spał Lon.
Profesor Blablabla, bynajmniej nie oszołomiony faktem, iż oto został dyrektorem najsłynniejszej szkoły magii na świecie, natychmiast wziął się do pracy. Sposób, w jaki prezydował za najwyższym stołem, to, jak podczas obiadu umiejętnie gasił wszelkie spory, jak wydłubywał spomiędzy zębów resztki jedzenia ostrym zausznikiem okularów i jak zgarniał sos długą, siwą brodą, by potem go z niej wyssać -wszystko to wyglądało zupełnie jakby profesora opanował duch Alpa Bubeldora.
* „Tato, idź do domu!". „Jeszcze jeden poziom, Nige, właśnie przedzieram się przez siedzibę ONZ".
240
W efekcie pierwsze słowa, jakie Herbina wypowiedziała do swojego męża w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, brzmiały:
- Uważam, że Blablabla i Bubeldor to ta sama osoba. Barry tego nie kupił.
- Tylko nie to, nie zamierzam tracić mojego cennego czasu na słuchanie twoich porąbanych teorii — oznajmił i wśliznął się pod stół, by pograć „w bitwę" z Łonem.
Wszelkie dalsze próby przedstawienia argumentów spotykały się z odgłosami eksplozji i udawanymi rozmowami przez krótkofalówki.
- Kszszt — mówił Barry. - Herbina to frajerka, odbiór. Lon roześmiał się.
-Tak, kszszt, Herbina...
- Powiedz, że zrozumiałeś, durniu.
- Zrozumiałeś - powtórzył Lon.
- Nie - rzucił Barry. - A zresztą nieważne.
Mimo licznych dowodów poszlakowych wyglądało jednak na to, że Barry ma rację, bo dyrektor Blablabla wygłosił oświadczenie zupełnie nie w stylu Bubeldora. Bubeldor wierzył, że magia to talent wrodzony, coś jak zwijanie języka w trąbkę. Można go pielęgnować, ale nie powiększać czy nawet oceniać. Albo się to miało, albo nie. Toteż ostatnią rzeczą, na jaką by się zdecydował, byłby ogólnoszkolny standardowy test. Lecz coś takiego właśnie zapowiedział nowy dyrektor.
- Test, do którego nie można się przygotować, odbędzie się w sobotę, za dwa dni — oznajmił Blablabla zza niewidzialnej bariery ochronnej. - Zajmie wam mniej więcej
241
godzinę. Zaplanowaliśmy go na sobotę, żebyście nie stracili żadnych zwykłych lekcji.
Uczniowie powitali te wieści gradem jedzenia, który odbił się i pomknął ku niespodziewającemu się niczego Barry'emu, gdy Blablabla przekręcił swą osłonę.
— Hej, uważajcie! - zawołał Barry, kiedy dotarły do niego pierwsze pociski. Następnie złapał koszyk z bułkami i także zaczął strzelać.
Blablabla mówił dalej:
— To dla nas wielki zaszczyt. Hokpok jest pierwszą szkołą magii na całym świecie, którą wybrano do tego testu, toteż każde z was musi się do niego przyłożyć-. A ponieważ sezon ąuitkitowy z powodu niedawnych nieprzyjemnych wydarzeń został skrócony...
Czy każdy dyrektor musi posyłać mi nieprzychylne spojrzenia? — pomyślał Barry i cisnął kolejną bułką.
— ...Puchar otrzyma Dom, który zdobył najwięcej punktów.
Chyba jednak się myliłam, pomyślała Herbina, mieszając bezmyślnie w jarzynach na swym złotym talerzu. A potem odezwała się w niej wieczna studentka: Ciekawe, czy ja też mogłabym przystąpić do testu? Po prostu po to, by udowodnić, że wciąż mam to coś.
godzinę. Zaplanowaliśmy go na sobotę, żebyście nie stracili żadnych zwykłych lekcji.
Uczniowie powitali te wieści gradem jedzenia, który odbił się i pomknął ku niespodziewającemu się niczego Barry'emu, gdy Blablabla przekręcił swą osłonę.
- Hej, uważajcie! - zawołał Barry, kiedy dotarły do niego pierwsze pociski. Następnie złapał koszyk z bułkami i także zaczął strzelać.
Blablabla mówił dalej:
- To dla nas wielki zaszczyt. Hokpok jest pierwszą szkołą magii na całym świecie, którą wybrano do tego testu, toteż każde z was musi się do niego przyłożyć. A ponieważ sezon ąuitkitowy z powodu niedawnych nieprzyjemnych wydarzeń został skrócony...
Czy każdy dyrektor musi posyłać mi nieprzychylne spojrzenia? — pomyślał Barry i cisnął kolejną bułką.
- ...Puchar otrzyma Dom, który zdobył najwięcej punktów.
Chyba jednak się myliłam, pomyślała Herbina, mieszając bezmyślnie w jarzynach na swym złotym talerzu. A potem odezwała się w niej wieczna studentka: Ciekawe, czy ja też mogłabym przystąpić do testu? Po prostu po to, by udowodnić, że wciąż mam to coś.
ROZDZIAŁ 15
WIDOK Z
Następnego dnia Herbina wróciła do biblioteki. Z rosnącym przygnębieniem uświadomiła sobie, że znalazła się w ślepym zaułku. Po raz pierwszy, odkąd pamiętała - być może po raz pierwszy w życiu - w bibliotece nie było poszukiwanej odpowiedzi. A może po prostu nie umiała jej znaleźć? Nie, to zbyt straszne, żeby o tym myśleć. Od chwili, gdy Malgnoy wywalił ją ze stanowiska dyrektorki, każdą dostępną chwilę poświęcała poszukiwaniom lekarstwa. Była wściekła na Barryego, cholernie wściekła. Nie zamierzała pozwolić mu umrzeć, nim dostatecznie nie uprzykrzy mu życia. O tak, Herbina z większą niż kiedykolwiek determinacją zamierzała uratować męża — później sprawi, że pożałuje.
Nie dlatego że juniorazja była aż tak zaawansowana — od czasów szkolnych Herbina manipulowała samym czasem. Czyż latem, gdy skończyła szesnaście lat, nie przetrzymywała u siebie Paula McCartneya jako osobistej maskotki? (Dla niego był to jedynie niezwykły sen, dla niej pamiętny
243
okres. Przechowywała go zmniejszonego do dziesięciu centymetrów i zwilżała, gdy chciała, by odzyskał rozmiar naturalny. Komu były potrzebne ciągłe rozmowy z mamą i tatą? „Herbino, czemu w wannie siedzi Paul McCart-ney?". Ostatecznie i tak musiała wszystko wyznać — gdy spacerowała z Paulem w kieszeni, złapał ją letni deszcz, puściły szwy bluzki i Herbina została aresztowana za obnażenie się w miejscu publicznym. Jazda do domu z ojcem nadała nowego znaczenia słowu „koszmar").
Krótko mówiąc, Herbina Gringor potrafiła poruszać się w czasie, znała wszystkie skróty i ślepe uliczki. A jednak to zaklęcie stanowiło dla niej nieprzenikniony mur, wręcz cuchnęło lordem Vielokontem... On miał alibi...
Może nikt tego nie zrobił? Może to po prostu przypadek? - pomyślała Herbina, przerzucając setną czy nawet dwusetną książkę. Może lekarstwo nie istniało, może Barry przeżył tyle ile było mu pisane? Po tak wielu ślepych uliczkach i obiecujących tropach wiodących donikąd nasienie zwątpienia nie tylko zakiełkowało w jej duszy, ale zapuściło korzenie i zamieniło się w bujne Krzaki Zwątpienia, tworzące labirynt krzaków (wiem, że ma swoją nazwę, tylko za diabła nie potrafię jej sobie przypomnieć) - w każdym razie wiecie o co mi chodzi. Niezależnie od nazwy błądziła po nim, a ja chyba powinienem rozbudować swoje słownictwo albo znaleźć sobie inną pracę.
- Biblioteka zostanie zamknięta za pięć minut - ogłosił bezcielesny głos madame Pons. - Uczniowie wypożyczający książki są proszeni o przyniesienie ich do stanowiska bibliotekarskiego. Korzystający ze źródeł muszą je zwrócić do odstawienia na półkę.
244
Herbina czytała szybciej, w nadziei że przez ostatnie kilka dostępnych minut odkryje coś ważnego. Obok niej przechodzili uczniowie, roześmiani, żartujący.
Odwrócenie Roddericka. Brzmi obiecująco... Do diabła, działa tylko na koty. Po co komuś coś takiego? Może Rozwikłanie Czasowe...?
- Ahem. - Madame Pons stanęła tuż nad nią, dźwigając naręcze książek.
Herbina podskoczyła.
- Och, madame Pons, wystraszyła mnie pani. Byłam dość mocno skoncentrowana.
- A co takiego studiujesz? - Pons zerknęła na książkę. -Manuał Merlindi Zdumiałabym się niepomiernie, gdybyś akurat ty błędnie rzuciła zaklęcie.
Strój bibliotekarki był jak zawsze dziwnie skrojony i wybitnie nieciekawy. Upierała się, że wszelkie ubrania muszą być ekologiczne.
Herbina nie zamierzała niczego ujawniać, póki nie dowie się, co dokładnie dzieje się z Barrym.
-Och, próbowałam tylko ustalić, jak... jak szybko postarzyć wino na przyjęcie.
Pons wyraźnie się zaniepokoiła.
- Niebiosa, nie używaj do tego Manuału Merlinal Możesz zamienić wino w nitroglicerynę!
Pełny tytuł książki brzmiał Manuał Merlina mieszczący metody naprawy najgorszych nieszczęść magicznych; popularnie nazywano go M5N3. Książkę tę powszechnie uważano za ostatnią deskę ratunku w najgorszych okolicznościach - zawarte w niej remedia były nieprecyzyjne, niepraktyczne i niezwykle potężne. W Manuału można
245
było znaleźć ten typ leków, które najczęściej zabijają pacjentów.
- Mam dla ciebie odpowiednią książkę - ciągnęła Pons. — Czytałaś Wieczny sen Nutelli? Traktuje głównie o truciznach, ale z tyłu jest też tabela przeliczeń. Pokażę ci ją jutro, dziś już zamykamy.
Herbina wstała.
- W porządku - odparła. - Oddać to pani? Pons pokręciła głową.
— Nie będę miała czasu ich odłożyć. Umówiłam się na kolację z tym przystojnym zagranicznym profesorem. -Odkąd to kominiarka pokryta plamami zaschniętego jedzenia jest przystojna? - zastanawiała się Herbina. - Odłóż je na moje biurko.
— Dobrze, madame Pons. Dziękuję za pomoc. Bibliotekarka uśmiechnęła się, odwróciła i zniknęła między regałami.
Herbina zgarnęła swoje tzeciy i podniosła księgę -była okropnie ciężka i sprawiała wrażenie, że wibruje. Herbina przypomniała sobie, jak wraz z koleżankami siadywały dla zabawy na książkach. Może tom, którego potrzebowała, tkwił gdzieś źle odstawiony? Bóg jeden wie, że uczniowie buszowali między półkami niczym stada miniaturowych Wikingów. Co wieczór madame Pons rzucała zaklęcie Adozet i wszystko wracało na swoje miejsce. Lecz do południa następnego dnia bibliotekę znów ogarniał chaos.
Odłożyła książki na biurko. Może gdyby zerknęła jeszcze raz... Otworzyła szufladkę katalogu i zaczęła przebierać palcami wśród kart. Te zachichotały.
246
- Cii - syknęła Herbina, szukając dalej. Tym razem odpowiedział jej głośny śmiech.
Pons go usłyszała. Jej głowa wynurzyła się spomiędzy regałów.
- Dobranoc, Herbino! — Z lekką irytacją podkreśliła pierwsze słowo. - Muszę zamykać. — Coś takiego powtarzało się, odkąd Herbina rozpoczęła naukę w Hokpoku.
- Przepraszam, madame Pons, już wychodzę. Herbina podniosła swoje rzeczy i nagle coś leżącego za
biurkiem bibliotekarki przyciągnęło jej wzrok. Była to księga z napisem Rejestr wypożyczeń personelu. Herbina przypomniała sobie upomnienia biblioteczne przylatujące niestrudzenie w przypadku nawet paru minut spóźnienia. Jeśli zablokowało się skrzynkę na listy, wpadały przez komin, przez okna, pod drzwiami... Nie da się recyklingować magicznej poczty. A zresztą, komu potrzebne całe to zamieszanie, skoro można po prostu kupić tę cholerną książkę?
Rejestr mógł podsunąć jej nowe tytuły. Albo, pomyślała Herbina, wskazać, kto rzucił na Barry'ego zaklęcie... Musiała sprawdzić, co jest w środku.
Na końcu sali zaczęły gasnąć światła - madame Pons mogła w każdej chwili wyłonić się z jednego z przejść. Herbina szybko oparła dłonie o marmurowy blat i przeskakując nad biurkiem, wylądowała obok wysokiego krzesła, z którego Pons obserwowała wszystko, co dzieje się w bibliotece. (Lekkie podwyższenie ułatwiało jej karcenie uczniów, z roztargnieniem zabawiających się ze sobą podczas lektury). Herbina usłyszała, jak Pons zbliża się cicho do biurka, pogwizdując jakąś melodię — czyżby Księgę MiłoścP. Ku swej zgrozie uświadomiła sobie nagle, że zostawiła na blacie
247
torebkę. Chwyciła pasek i ściągnęła ją na podłogę, z nadzieją że bibliotekarka nie zauważyła. Następnie wcisnęła się pod biurko. Co będzie, jeśli Pons ją znajdzie? Nie mogła raczej wymierzyć jej kary jak zwykłemu uczniowi. Z drugiej strony, w obrębie biblioteki Hokpoku madame Pons była królem, królową czy czymś w tym guście. Zapewne w szkole bibliotekarskiej nauczyli ją najróżniejszych, tajemniczych tortur: oprawiania kciuków, chłostania podeszew stóp zakładkami, zadawania śmierci od tysiąca skaleczeń papierem...
Pogwizdywanie zbliżało się, jarzeniowe żarniki gasły kolejno.
Tymczasem na podłodze kurz z tysięcy magicznych tomów wdarł się do nozdrzy Herbiny. Kichnęła.
Pogwizdywanie ucichło.
- Halo, jest tu kto? - spytała głośno madame Pons. Nie słysząc odpowiedzi, dodała: - Przypominam, że nielegalne przeglądanie biblioteki to wykroczenie zagrożone kastracją*.
Herbina nawet nie drgnęła. Gdy własny oddech wydał jej się za głośny, wstrzymała go.
Po całej wieczności Pons odeszła, gasząc główne żarniki. Herbina usłyszała dźwięk otwieranych drzwi biblioteki. Pons przekroczyła próg, po czym z naciskiem wymówiła jedno słowo: „Adozet" i zatrzasnęła za sobą drzwi.
* Choć kara ta może wydawać się nieco przesadna, wiązała się z, jak powszechnie uważano, głównym motywem pozostawania w bibliotece po godzinach: sprawdzaniem pogłosek o ukrytych w tajnej skrytce starożytnych dziełach pornograficznych wykradzionych z Biblioteki Aleksandryjskiej tuż przed jej pożarem.
248
Herbina poczuła się nagle, jakby znalazła się w samym środku Rzezi Gumoli. W powietrzu zaroiło się od książek pędzących we wszystkie strony. Niektóre zatrzaskiwały się z hukiem, lecąc na swoje półki, inne osiągały tak wielkie prędkości, że pęd powietrza przewracał ich kartki.
Człowiek, który znalazłby się między nimi, z pewnością by ucierpiał. Miękka oprawa mogła złamać żebro, twarda wybić oko albo ogłuszyć. A słownik trafiający w odpowiednie miejsce nawet zabić.
Nadal ukryta pod biurkiem Herbina sięgnęła w górę ręką i zaczęła macać po blacie. Znalazła coś odpowiednich rozmiarów, lecz gdy próbowała to ściągnąć, frunąca w powietrzu książka telefoniczna rąbnęła ją w łokieć. Fakt, dzięki temu odkryła, że miała rację - to był rejestr. Niestety, upadł tak, że okładka zgięła się bardzo wyraźnie wpół. Pons z pewnością to zauważy, czarownice to nie Gumolki.
Uznawszy, że jest już za późno, by się tym przejmować, Herbina zaczęła przeglądać księgę. Profesor Flipstryk bez końca ulepszał swoją osobę. Owszem, u robota to nawet nie takie dziwne, lecz z drugiej strony komu potrzebny „łonowy promień holujący"? Profesor Pend wypożyczała setki książek na temat roślin, od pospolitych po egzotyczne. Ponieważ jednak wszystkie należały do serii Odloty świata, Herbina wątpiła, by to były zainteresowania czysto akademickie. Snajper z przyczyn obecnie aż nadto jasnych wybierał kryminały, a Bubeldor...
- Chwileczkę - powiedziała głośno Herbina. - Bubeldor?
Istotnie, na kartce upierdliwie starannym pismem Pons zapisano: Alpo Bubeldor. A ostatnia notatka pochodziła
z wczoraj!
249
Serce Herbiny zabiło mocniej - od początku powinna była zawierzyć swemu instynktowi. Opla Blablabla i Alpo Bubeldor byli braćmi! To sprawka Snajpera? Też mi! Tylko Barry mógł wpaść na tak idiotyczny pomysł.
Jakie książki wypożyczał? Nie dostrzegła, by coś je łączyło. Jak znieść upokorzenie w massmediach. Potem Jak zaaranżować realistyczną bójkę. Następnie Znikanie dla opornych. Chwileczkę...
Czy to możliwe? Czy Opla Blablabla i Alpo Bubeldor mogli być tą samą osobą? Miało to pewien kretyński, złowieszczy, pokręcony sens, idealny do tej książki!
A jednak madame Pons wiedziała. Czemu utrzymywała to w sekrecie? Nagle w umyśle Herbiny pojawiła się wizja tak zboczona i perwersyjna, iż natychmiast pojęła, że to prawda. Powiedział jej o tym szósty zmysł, służący do sprawdzania prawdziwości zboczonych, perwersyjnych wizji. Pragnąc utrzymać poobiedni batonik czekoladowy w bezpiecznej odległości od migdałków, Herbina pospiesznie przewróciła kartkę.
Ujrzała spis kolejnych książek z wypożyczeń międzybibliotecznych: Przywoływanie gotówki. Gumol jak ja: dwadzieścia lat sekretnego życia pewnego maga. Czarodziejskie podziemie. Wszystkie tytuły sugerowały życie w ukryciu. Udawanie fałszywego cudzoziemca. Wymyślanie żałosnych pseudonimów. Jak dobrze mieć rację, pomyślała, podczas gdy książki wciąż przelatywały jej ze świstem nad głową. Nigdy nie miała dosyć tego uczucia. Ale co z następną pozycją? Masowa teleportacja. Co teleportował Bubeldor? To mogło być cokolwiek — sztabki złota, tajskie prostytutki, czysta peruwiańska koka... Stary pierdziel był zdolny do
250
wszystkiego, a Vielokont by wszystko kupił. Niedawno Bubeldor zaczął wypożyczać przewodniki. W drogę: Mu, Plaże nudystów Lemurii... Jaką to książkę odkładał Blablabla, gdy spotkali się w Dziale Ksiąg Zastrzeżonych? Nie traktowała o Atlancie, tylko o Atlantydzie! I wreszcie ostatni, zaskakujący tom. Fajfus: nieautoryzowana biografia niesławnego Niccolo z Pollovolpe. Hę?
Na niej urywał się rejestr. Herbina nie wiedziała, jak to wszystko ma się do juniorazji Barry'ego, ale skoro Bubeldor żył i znów kombinował, z pewnością miał w tym swój udział, wyczuwała to. Czemu jednak chciał zabić Barry'ego?
Korzystając z kolejnego specjalnego zmysłu (do ilu doszliśmy? Ośmiu? Dziewięciu?). Herbina poczuła nagle, że powinna zniknąć z biblioteki, i to szybko. Cokolwiek kombinował Bubeldor, było ważne i niebezpieczne. Ale książki... Po prostu będzie musiała zabrać notatki bibliograficzne, osłonić głowę i liczyć na szczęście.
Starannie wygładziła okładkę rejestru i odłożyła go na blat. Usiadła na ziemi; tylko jej oczy wystawały ponad marmurową płytę, próbując oszacować, czy książki zatrzymają się wkrótce. Po kilku minutach zniecierpliwiła się.
Do diabła z tym. Wyprostowała się i wskoczyła w mael-strom literatury. Choć rozpędzony inkunabuł nabił jej paskudnego siniaka, zdołała w jednym kawałku wymknąć się z biblioteki.
Teraz, gdy Barry był młodszy, lubił jadać wczesną kolację z uczniami, a potem grać na heX-boksie, póki go nie
251
wykopali. Następnie wędrował do Groty Gobryka, gdzie wypijał parę piw, słuchając występu kolejnego straszliwego uczniowskiego zespołu prężącego muskuły na scenie. Na pewnym etapie upojenia osaczał jakiegoś nieszczęśnika i zaczynał swą tyradę na ulubiony temat: bezsensowności nauki.
— Ja przecież poradziłem sobie bez niej całkiem nieźle -bełkotał, pochylając się zbyt blisko i omiatając twarze cuchnącym piwem oddechem.
Uczniowie nauczyli się przytakiwać tylko po to, by uciec. Często jednak udawało mu się kogoś przekonać. Od jego przybycia do kampusu szkolna średnia ocen wykazywała stałą tendencję spadkową.
Zazwyczaj były dyrektor wracał do siebie około czwartej rano, po kilku godzinach dyskusji z siedmioklasistami o tym, czy przyjęcie jakiejkolwiek pracy wymagającej noszenia spodni to „sprzedanie się". Gdy zatem Herbina poszła do Barry'ego, by powiedzieć mu o swych odkryciach, nie zastała go. I choć nowo zdobyta wiedza wypalała jej dziurę w mózgu, Herbina musiała zachować ją dla siebie, przynajmniej przez jakiś czas.
Jutro stawimy czoło Alpowi, pomyślała. Tak dokładnie zrobimy. Zmusimy go, by zdradził nam swój plan, a potem zagrozimy, że wszystko ujawnimy, chyba że odwróci zaklęcie, które rzucił na Barry'ego. Czekając na męża, niepostrzeżenie zasnęła.
Gdy podchmielony Barry zjawił się w końcu u siebie, zachwycił go widok skulonej w łóżku Herbiny. Nie był jednak w stanie czegokolwiek z tym zrobić. Stek bełkotliwych wulgaryzmów, jakie wyrwały się z jego ust (mętnie kojarzących
252
się z kradzieżą), przebudził Herbinę, która jednak była żoną Barry'ego dość długo, by wiedzieć kiedy udać sen.
W porządku, pomyślała. Powiem mu przy śniadaniu.
Niestety, madame Pons wcześnie wstawała — wolała, by żaden z uczniów nie zobaczył jej wymykającej się z gabinetu dyrektora w nocnym stroju - toteż Herbina wciąż jeszcze smacznie spała, gdy bibliotekarka odkryła co się stało.
0 świcie stadko złowieszczych wróbli opłacanych przez dyrektora delikatnie odrzuciło kołdrę, dźwignęło Herbinę
1 uniosło ją w dal.
ROZDZIAŁ 16
Dobrze się stało, że Herbina nie do końca zrozumiała Barry'ego, w przeciwnym razie wpadłaby w szał. To, co knuli dwaj Trotterowie, groziło wydaleniem ze szkoły. Co prawda, nie przejęliby się tym specjalnie — Barry z radością uwolniłby się od niekończących się odwołań do Funduszu Absolwentów, a co do mieszanych uczuć Nigela, wiadomo nam o nich aż za dobrze. Lecz Herbina byłaby wstrząśnięta.
Władza powróciła; odkąd profesor Blablabla objął rządy, szkoła wyglądała niemal jak za dawnych czasów. Od pełnego tygodnia nikt nie zginął, lekcje odbywały się zgodnie z planem, choć nie można tego do końca powiedzieć o nauce, i Hokpok przeistoczył się w pogodną, dobrze funkcjonującą instytucję. Budowa parku rozrywki przyspieszyła; wyglądało na to, że Hokpok: Cała Prawda faktycznie zostanie otwarty w święta, a może nawet parę godzin wcześniej. Dawne czasy przypominało też stałe zamieszanie, któremu przewodził Barry Trotter. Choć rozwiązanie drużyny
254
Gramtonu po incydencie z ąuitkitem ekstremalnym sprawiło, że szansę zdobycia Pucharu Domów* początkowo zmalały, istniały inne sposoby zdobycia punktów, przede wszystkim zbieranie pieniędzy na cele charytatywne. (Ulubioną organizacją charytatywną Graffitonu była miejscowa Piwnica Eliksirów, dostarczająca składniki klątw wiedźmom zbyt ubogim, by stać je było na zakup). A po zniknięciu odwiecznej przeszkody w postaci Serwusa Snajpera (mógł sobie wymierzać kary w lochach Aztalanu) Barry był zdecydowany raz jeszcze zdobyć puchar dla Graffitonu.
Wybrał zatem grupkę chłopców i dziewcząt obdarzonych odpowiednią^0zV de vivre (co znaczyło, że często wagarowa-li) i zaczął przekazywać im wszystko, co wiedział. Nigel, choć zazwyczaj prawomyślny — brakowało mu magii niezbędnej do psot - także został do niej wciągnięty i z kolei nalegał, by do gangu dołączył również Junior.
Barry przekazał im tajniki „turlania" koboldów, póki te nie oddadzą swego złota, a także wyszukiwania paserów dość naiwnych, by zechcieli je kupić. Z pomocą kilku uczniów zorganizował niezłą akcję pobierania od miejscowych smoków haraczy „za ochronę". Wkrótce uczniowie także wciągnęli się w sprawę i zaczęli wymyślać własne plany. Junior zmienił kolor garści aspiryn na niebieski, a Nigel
* Kiedyś, w mglistej przeszłości szkoły, starożytne trofeum sportowe nieznanego pochodzenia zostało wybrane na totem przewodnictwa wśród Domów. Spekulacjom na temat, do kogo należało i czemu wybrano właśnie je, poświęcono niezliczone godziny. Większość domysłów była jednak zbyt obrzydliwa, by je tu przytaczać.
255
sprzedał je klientom „Pod Żołędzia Dzika" jako „magiczną viagrę". Barry był z nich bardzo dumny.
Nawet Hamgryz zgodził się pomóc. Wykorzystując jego legendarną więź ze zwierzętami - sekret Hamgryza polegał na tym, że pozwalał im się gryźć, ile tylko zechciały - założyli Gryzące Zoo: miejscowe dzieci przychodziły na niewielki padok obok chaty olbrzyma, nadstawiając się łakomym stworzeniom. Przydało im się także maniakalne upodobanie Hamgryza do destylacji. Olbrzym zawsze próbował uzyskać z najróżniejszych substancji dający kopa alkohol. Jego ostatnim osiągnięciem był samogon ze stokrotek, a wcześniej z pasty do zębów.
Olbrzym przekazał Barry emu i jego grupie kilkanaście galonów wódki stokrotkowej. Sprzedawali ją z kramu tuż poza granicą Hogsbiede (by uniknąć monstrualnych podatków lorda Vielokonta). Szczycili się faktem, że nikt, kto kupił kubek „żółtego zagrożenia", nie zdołał przejść bez padnięcia więcej niż dziesięciu metrów. Jak zwykle, Hamgryz wychlał połowę zapasów, lecz zyski ze sprzedaży reszty wystarczyły, by kupić Puchar Domów. Barry i jego kipiący radością wspólnicy mogli odprężyć się w Grocie Sir Gobryka.
— Szlag by to - jęknął Barry, pochylony nad automatem bilardowym, na którym grał z Nigelem.
Gra miała gumolski motyw przewodni i od czasu do czasu elektroniczny głos wykrzykiwał coś w stylu „Właśnie wypchnęłaś z siebie kolejnego szczeniaka!" albo „Znajdź sobie pracę!", albo „Uważaj, nie umieraj!". Barry pocił się i stękał, próbując utrzymać piłkę w grze. Jakim cudem Nigel tak dobrze sobie radził? W chwili, gdy miał przegrać, zdjął prawą rękę z flippera i przeciągnął palcem wskazującym po
256
szybie, magicznie przesuwając kulkę w premiowaną dziurę zwaną „Firma należy do twego ojca".
- Oszust! — zawrzał oburzeniem Nigel. — Widziałem, oszukałeś! Użyłeś magii.
- Nieprawda — zaprotestował nieprzekonująco Barry.
- A właśnie, że tak - nie ustępował Nigel. — Oddałeś grę walkowerem. Jesteś mi winien kufel szlamowego cydru.
- Już dobrze, dobrze. — Barry wyciągnął pieniądze z kieszeni dżinsów, które obecnie stanowiły jego ulubiony strój. - Próbowałem tylko pokazać ci wartość magii.
- Akurat. — Nigel zaniósł monety do baru.
Lekko zniechęcony tym, że go przyłapano, Barry usiłował się pocieszyć, omawiając swój następny plan. Przy stole zasiedli Junior, Barry, po chwili Nigel, a także gromadka innych drobnych graczy o lepkich palcach i niewielkich oporach. Pod stołem leżał Lon.
- Kradzież tego testu nie będzie łatwa — oznajmił Barry. — No, tak naprawdę mogłaby być, ale dla celów dramatycznych mocno ją utrudnimy.
- To znaczy? - zainteresował się Junior.
- Mógłbym po prostu rzucić zaklęcie Chono i załatwić sprawę. T%n nowy dyrektor to śliski gość, ale mamy pewną przewagę. Nie wie, że w tym uczestniczę. Jakakolwiek magia strzeże testu, dyrektor z pewnością założył, że ma ona powstrzymać zwykłego uczniaka, nie prawdziwego Barry'ego Trottera.
- Megafajtłapę - dodał Nigel.
Byli teraz z ojcem prawdziwymi kumplami. Dziwne, ale skoro Barry miał niedługo odwalić różdżkę, Nigel nie zamierzał się spierać.
257
— Jak myślisz, jaki czar rzucił na niego dyrektor? - spytał Junior.
— Pewnie Barierę Wiekową albo coś w tym stylu - odparł Barry.
— Tak jak na pisma z panienkami?
— Owszem, tylko nieskończenie silniejszą - przytaknął Barry. — Blablabla to mistrz Zajęć Praktyczno-Ciemniac-kich, a że pewnie ma parę własnych wymagających ochrony pism porno, trudno go nazwać początkującym. Myślę, że potrafię przebić się przez każde zaklęcie, ale to wymaga czasu. Zatem — Barry pociągnął łyk swego rabtasticu — potrzebne nam coś co odwróci jego uwagę, coś dużego. Sugeruję najazd majtkowy.
— Najazd fajkowy? — spytał uczeń istniejący tylko po to, by wypowiedzieć ten kiepski żarcik.
— Nie, majtkowy, w sensie bielizny - wyjaśnił Barry. -Ukradniemy bieliznę innych. To stary gumolski zwyczaj.
— Według mnie brzmi raczej jak pomysł czarodzieja -wtrącił Nigel. - Presto, nie masz już bielizny!
Junior zastanowił się przez moment.
— Przypuszczam, że to odwróciłoby uwagę wszystkich, ale czy nie wylecimy za to ze szkoły?
Barry wywrócił oczami.
— Wylecicie, szmylecicie. Posłuchajcie, gdybym opowiedział wam o choćby połowie rzeczy, które zrobiłem podczas pobytu tutaj...
— Tak, tato, ale my nie jesteśmy tobą - przypomniał Nigel. — Nie mamy blizn i specjalnego przeznaczenia, a także dochodów z marki handlowej. Jesteśmy zwykłymi uczniami.
258
- Nigel, pójdziesz ze mną, żeby ukraść test. Co do reszty, jeśli ktoś was złapie, powiedzcie, że to ja was zmusiłem. Później rzucę zaklęcie usuwające wszelkie wzmianki z waszych akt.
Uczniowie zastanawiali się chwilę.
- Zgoda - odparli chórem.
- Zgoda - powtórzył ostrożnie Nigel. Był synem swojej matki - doskonale wiedział, że coś pójdzie nie tak.
Szybko opracowali plan. Za pomocą Mapy Marudów wyznaczono trasy i sektory. By zapewnić właściwy poziom szaleńczego entuzjazmu, Barry wyznaczył system opłat -pięć syfków za standardowe szorty męskie bądź damskie, trzy za zwykłe majtki, trzy za stanik, pięć za stringi.
- I siedem za wszystko co bajeranckie - zakończył. - Ja będę oceniał i prowadził rachubę.
- Musimy oddać bieliznę? - spytał Don.
- A zechcą ją odzyskać po tym, jak przejdzie przez ręce Łona? - zdziwił się Nigel.
- Myślę, że po przeliczeniu oddamy całą bieliznę - prócz tej należącej do Slizgorybu. — Juniorazja Barry'ego sięgała zenitu, przynosząc ze sobą proste uczniowskie poczucie wspólnoty plemiennej, które ogarnęło go niczym ciepła fala wzgardy. - Bielizna nauczycielska liczy się podwójnie, Snajpera - potrójnie.
- W życiu jej nie dotknę - mruknął Junior. Postanowili, że zrobią to nocą pod osłoną ciemności
i po kolacji, kiedy ludzi, po spożyciu słonego, ciężkiego,
259
wysokokalorycznego jedzenia, jakie zawsze przygotowywały domowe skrzaty, ogarniała senność.
- Godzina zero to druga nad ranem — oznajmił Barry. -Nie zapomnijcie, dziś nikt nie może kierować się cz m.
- Cz m? — spytał Junior.
- Czasem magów — wyjaśnił Nigel. — Czyli chronicznie się spóźniać. - Była to jedna z tzeczy, które najbardziej irytowały jego matkę.
- Zsynchronizujcie czasomierze - polecił Barry i ujrzał przed sobą zbieraninę najróżniejszych zegarów słonecznych, wodnych i klepsydr.
- W porządku, spotkamy się tutaj jutro rano przed testem, wypłacimy nagrody i spróbujemy rozgryźć pytania. Powodzenia, szczęśliwych łowów!
Późną nocą, podczas gdy ich przyjaciele pogalopowali, by jak najgłośniej wykradać szkolną bieliznę, Barry i Nigel przeżyli razem wyjątkowy moment ojcowsko-synowskiego łajdactwa.
— Au, przydepnąłeś mi palec, niezdaro!
— Nic nie zbliża rodziny tak bardzo, jak peleryna niewidka, co Nige? — Barry zaśmiał się.
Nigel już miał powiedzieć ojcu, gdzie może sobie wsadzić swoją bliskość, gdy dotarli do drzwi gabinetu dyrektora.
Barry wyciągnął tajnoszpiloskop. Urządzenie milczało, czyli droga była wolna.
— Super — rzekł ze szczerą radością Nigel. — Ja ci go dałem!
260
- Cii — syknął Barry. - Kto wie, jakie złowrogie zaklęcia rzucił Blablabla, by ochronić test.
- Nie rozumiem, co nam da podsłuchiwanie pod drzwiami? - odparł Nigel.
Chłopak miał rację, podsłuchiwanie nie miało najmniejszego sensu, lecz Barry nie zamierzał dać mu satysfakcji.
- W porządku, jeśli taki z ciebie bystrzacha, to idź pierwszy.
Pewnie uważacie, że wkraczając w niecnych zamiarach do sanctum sanctorum potężnego czarodzieja, ojciec nie powinien raczej wysyłać przodem swego niezwykle niema-gicznego syna. Na obronę Barry'ego należy przypomnieć, że z powodu zaklęcia cofnął się mniej więcej do wieku Ni-gela. W istocie nie pamiętałby, że Nigel jest jego synem, gdyby nie zapisał sobie na lewej ręce: „Okularnik z brudnymi uszami to twój syn Nigel".
- A właśnie, że pójdę! - oznajmił Nigel.
Podszedł do klamki, jakby skradał się do uśpionej kobry. Po paru podejściach ojciec pchnął go w plecy.
- Pospiesz się. Po prostu otwórz te cholerne drzwi. Nigel dotknął klamki i - nic się nie stało. Otworzył drzwi i — nic się nie stało.
Sięgnął po lampę. Barry odtrącił jego dłoń.
- Tu może być pułapka - szepnął.
Zaglądając do pogrążonego w mroku gabinetu, ujrzeli słaby kwadrat światła otaczający biurko dyrektora. Na bibule leżał kawałek pergaminu.
-Ja otworzyłem drzwi, więc teraz twoja kolej. Idź po egzamin — rzucił ostro Nigel. Wciąż był poirytowany całą tą akcją z „synu, złapałem zaklęcie i umieram".
261
Ściągnęli pelerynę i Barry wszedł do środka.
- Chodź, Nige, jest zupełnie bezpiecznie - powiedział Barry.
Szybkim krokiem ruszył w stronę biurka i nagle zatrzymał się na widok otaczającej je nierównej złotej linii.
- Oto twoja Bariera Wieku - rzekł. Wylizanie jej wokół biurka musiało mu zabrać mnóstwo czasu i na próżno nałykał się kurzu, bo stary Blablabla nigdy się nie spodziewał wielkiego... — Barry spróbował przekroczyć linię i zarobił paskudny wstrząs. W tym samym momencie w ciemności zagrzmiał głos Blablabla:
- Ha, Trotter, ty sieroto! Spróbuj jeszcze raz.
Barry spróbował i zaliczył kolejny wstrząs, jeszcze mocniejszy.
- Magisyn! - zaklął głos i się roześmiał.
- No dalej, Barry, test leży przed tobą. Chodź i weź go, panie czarodzieju — zadrwił.
Barry wycofał się do drzwi i rozpędził. Z całej siły odbił się od bariery. Tym razem szok był tak potężny, że na moment otaczający go świat pociemniał. Głos śmiał się coraz donośniej. Barry słyszał już kiedyś podobny śmiech. Czy to możliwe? Nie, on przecież nie żył...
- Tato, czy ja mógłbym spróbować?
- Nie, Nigelu, to zbyt niebezpieczne. - W zasnutym mgłą bólu umyśle Barry'ego wciąż pozostała odrobina dumy. - Aaa! - ryknął ogłuszająco i jeszcze raz z rozpędu walnął o barierę.
- Nigdy nie wiedziałeś, kiedy się poddać, Sierotter - szydził głos. - No dalej, nie przestawaj, każdą sekundę rejestruję
262
dla potomności. Będę je oglądał z ogromną radością wiele lat po twojej śmierci.
Podczas gdy Barry, śliniąc się, chwiał się na nogach, jego syn podszedł do linii.
— No to zaczynamy — powiedział Nigel i ją przekroczył.
- Tato, wszedłem! - krzyknął.
- Dob... idź po... tess... - Barry zwalił się na podłogę. Nigel chwycił pergamin, spojrzał na niego.
— Tato, to nie wygląda jak test — rzekł i zaczął czytać na głos: - Drogi Gumolu, gratulacje z powodu zakupu Dema-ga, oryginalnego i najlepszego przeciwmagicznego zaklęcia na rynku. Magowie także mogą je rzucać, ale żaden go nie przeżyje. Demag zlikwiduje wszystkich magów z twej okolicy. Jeśli nie, gwarantujemy zwrot gotówki!
Jego użycie jest proste. Umieść zaklęcie w miejscu, które mogą nawiedzać magowie -pod łóżkiem, w szafce, piwnicy bądź na strychu - i czekaj. Dla ludu magicznego zaklęcie to jest serią śmiesznie łatwych słownych łamigłówek, testem obiecującym przenieść wszystkich, którzy uzyskają co najmniej siedemdziesiąt pięć procent punktów, do słynnego ośrodka wakacyjnego na Atlantydzie. W rzeczywistości jednak, rzuciwszy je, spłoną samoistnie! (Wybacz, że się śmiejemy! Ha, ha, ha!). Nim się zorientują, że coś jest nie tak, będzie za późno! A nowa formuła niskopopielna jeszcze ułatwi sprzątanie...
- Tato! Obudź się! - Nigel cofnął się z powrotem przez barierę wieku w miejsce, gdzie leżał jego ojciec. Potrząsnął
nim.
— Hę? Co się... co się dzieje? - Umysł Barry'ego znów ożył; słyszał dzwonienie, coś podobnego do kaczuch.
263
- Obudź się, tato - powtarzał Nigel. - Z tym zaklęciem jest coś bardzo dziwnego.
— Dziwnego?
Z korytarza na zewnątrz dobiegały hałasy - krzyki, po nich śmiech i podniesiony głos Blablabla.
— Lepiej stąd znikajmy. — Posiniaczony umysł Barry'ego powoli wracał do życia.
- Ale, tato - zaprotestował Nigel - spójrz na ten test.
— Najpierw stąd wyjdziemy.
Barry niezgrabnie narzucił na nich obu pelerynkę, wyszli z pokoju, szybko zamykając za sobą drzwi. W ostatniej chwili — Blablabla zbliżał się właśnie korytarzem, w dłoni dźwigał megafon.
- Ktokolwiek podwędził moje gacie, niech lepiej natychmiast odłoży je na miejsce!
Blablabla wszedł do gabinetu i zatrzasnął drzwi. Barry był pewien, że profesor odkryje nieobecność testu i ogłosi alarm. Ale nie. Dyrektor jedynie wyszedł z powrotem z dziwnym uśmiechem na twarzy, po czym zamknął drzwi za sobą i przekręcił w zamku klucz.
Po drodze do sypialni Barry'ego Nigel cały czas błagał ojca, by przeczytał zaklęcie.
— Zrobię to synu, obiecuję - odpowiadał Barry - ale w tej chwili potwornie boli mnie głowa.
— Nie wierzysz mi? — spytał Nigel.
— Na razie wierzę tylko w ból w mojej czaszce. — Barry otworzył drzwi i wśliznął się do środka.
264
- Ale ty musisz je przeczytać. Test to pułapka! Zaklęcie to pułapka!
- Test to co? Pułapka to kto? - wymamrotał Barry.
- Pułapka, pułapka, zaklęcie zabijające czarodziejów. -Nigel jęknął. Rodzice nigdy nie traktowali go poważnie.
- Na pewno, na pewno. - Barry wypchnął za drzwi syna (obecnie będącego tego samego wzrostu i budowy). -Jutro, pierwsza rzecz.
- Jutro jest test! - wrzasnął Nigel. - Będzie za późno! Barry skrzywił się.
- Nigel, proszę, ciszej. Ta bariera okropnie dała mi popalić. Pęka mi głowa, nie mogę skupić wzroku. - Wypchnął go za próg.
- No dobrze, ale obiecaj, że gdy tylko się obudzisz, porozmawiasz z mamą.
-Tak, jasne, oczywiście. - Barry zamknął drzwi. - Jest tutaj. Chwileczkę, jest tutaj?
- Dobra. - Nigel wcisnął się z powrotem. - A przy okazji, czemu ostatnio sypiacie z mamą w osobnych pokojach?
- Uu, nie jesteśmy już... to bardzo skomplikowane - odparł Barry. - Wyjaśnię ci to, kiedy będziesz starszy.
- Starszy? Już jestem starszy od ciebie - oburzył się Nigel. Barry zamknął drzwi i padł na łóżko obok żony, nawet
nie gasząc światła. Spał do późnego rana.
ROZDZIAŁ 17
BRODATE DZIECKO
Na rozkaz swego pana szatańskie wróble przeniosły Her-binę i złożyły delikatnie w gondoli balonu. Następnie zaczęły przemykać obok, nurkując i świergocąc przebiegle, aż w końcu kołdra owinęła ją ciasno niczym mumię.
Gdy blask poranka oświetlił jej twarz, Herbina zamrugała, kompletnie zdezorientowana.
- Dzień dobry, pani szpieg - powiedział dyrektor, odchodząc od teleskopu.
Znajdowali się w balonie obserwacyjnym uwiązanym do Północnej Wieży, wysoko nad szkołą.
- Gdzie...
- Lubię tu przychodzić co rano i się rozglądać — wyjaśnił Blablabla. Jego idiotyczna lotnicza szata (łącznie z długim jedwabnym szalikiem) łopotała na wietrze. - To ważne, by dyrektor miał oko na wszystko. Może gdybyście zwracali z mężem większą uwagę na to co dzieje się w szkole, zamiast wtykać nos tam gdzie nie trzeba, wciąż byłabyś dziś dyrektorką. - Blablabla zaśmiał się. - Kogo
266
ja chcę nabrać? Znalazłbym jakiś sposób, żeby się was pozbyć.
Pstryknął palcami i znaleźli się z powrotem w gabinecie dyrektora. Pstryknął ponownie i okryła go codzienna szata. Pstryknął jeszcze raz i w jego dłoni pojawił się plasterek cytryny. Wycisnął go do kubka z herbatą na biurku, a potem pociągnął łyk przez krzywą, wysmarowaną zaschniętym jedzeniem kominiarkę.
- Nie, nie śnisz — oznajmił, uprzedzając pytanie Herbi-ny. - I obawiam się, że również już nie śpisz.
Wymamrotał coś po łacinie, dodając kilka tanecznych kroków. Potem głośno klasnął w dłonie i w jego objęciach pojawiła się tuba. Stary dziwak usiadł na stołku w kącie i zaczął grać.
— Praktyka czyni mistrza - rzekł. — To nie potrwa długo. - Herbina przeczekała cierpliwie cały występ, na który złożyła się jego wersja Lotu trzmiela. - Mój nieoficjalny hymn - wyjaśnił Blablabla. - Dziś jest wielki dzień i czuję się nieco podekscytowany.
Gabinet, w którym przebywali, odzyskał wygląd zapamiętany przez Herbinę z czasów szkolnych: ciemny, zagracony, pełen zakurzonych geriatrycznych drobiazgów gromadzonych przez wieki. Pod ścianami stały regały uginające się od książek i bibelotów, na biurku piętrzył się stos pergaminów przyciśniętych kryształową czaszką. Nawet feniks Skierka dymił sennie na swej grzędzie jak za dawnych czasów.
Herbina zorientowała się, że nie może poruszyć żadnym mięśniem. Natychmiast po tym odkryciu poczuła tradycyjne poranne pragnienie podlania porcelany.
267
- Muszę siku — oznajmiła niewyraźnie.
- Co takiego? - Dyrektor uniósł głowę.
- Muszę siku, Alpo. Wypuść mnie, skorzystam z łazienki i obiecuję, że znów pozwolę się związać.
- Alpo? O jakim Alpo mówisz? Nie znam nikogo o tym imieniu. A co do tamtego...
Machnął ręką i nagle nacisk na pęcherz Herbiny minął*. Kilku członków drużyny ąuitkitu Ślizgorybu, dochodzących do siebie w kawałkach w szkolnym szpitaliku, nagle napełniło baseny.
- Świetnie! — Praktykantka pielęgniarska z uśmiechem klasnęła w dłonie.
Tymczasem w gabinecie...
- Dziękuję - powiedziała Herbina. - A teraz skończ z tą idiotyczną gierką. Większość czytelników zorientowała się sto stron temu, nawet redaktor domyślał się już na stronie sto dwudziestej. Zdejmij maskę, Bubeldor, wiem, że to ty.
Dyrektor zastanawiał się chwilę.
- A co mi tam - rzekł w końcu, ściągając kominiarkę. Herbina skrzywiła się, nigdy dotąd nie widziała tak zmaltretowanych włosów.
Bubeldor nie zauważył - był zbyt zajęty drapaniem się po brodzie, tak energicznym, że spomiędzy włosów wypłynęły smużki dymu.
* To niezwykle użyteczne zaklęcie - którego odmiany Barry użył przeciwko graczom Ślizgorybu — zostało stworzone przez Amosa Nietrzymającego z myślą o długich wycieczkach samochodowych. Przez nie właśnie mecze quitkitu nie trwały już godzinami, lecz całymi dniami, a nawet tygodniami.
268
i
- Ale swędzi - mruknął. Podszedł do szafki i wyciągnął jakąś maść. Wysmarował nią policzki i brodę, co jeszcze pogorszyło jego i tak nie najlepszy wygląd. - Cholerna wysypka. Dobry Boże, nie uwierzyłabyś, jaka jest okropna. Na szczęście, po dzisiejszym dniu będę mógł pozbyć się tego przebrania.
- Dzisiejszym dniu? A co się dziś stanie? Czemu jesteś taki podekscytowany?
- Oczywiście z powodu testu — odparł Bubeldor. — Jesteśmy częścią programu pilotażowego i polecimy! - Zachichotał z nieudolnego żarciku. — Zadziwiam samego siebie.
Herbina postanowiła przejść do ataku.
- No dalej, Alpo, powiedz mi. Powiedz co jest grane. Wiem o wszystkim, kłótni, zniknięciu, przebraniu i tak dalej, czytałam o tym w bibliotece. Czemu rzuciłeś zaklęcie na Barryego? - spytała, wiedziona przeczuciem. - Jeśli umrze, będzie to morderstwo z premedytacją.
- I czyste błogosławieństwo — dodał Bubeldor. — Świat magiczny zupełnie oszalał od chwili gdy twój mąż opuścił macicę matki.
- Kto cię do tego namówił? — spytała ostro Herbina. — Vielokont? Wiesz chyba, że nie będzie cię bronił, dla niego liczy się tylko kasa.
- Ty też nie jesteś tu bez winy, panno Gringor. — Bubeldor zamknął oczy i Herbina doświadczyła obrzydliwego uczucia, słysząc własny głos dobiegający z ciała innej osoby. — „Te nowe dragonetki są bardzo ładne... Potrzebuję takiej, Barry, dla bezpieczeństwa!". — Bubeldor powrócił do własnego głosu, mierząc ją nieprzychylnym spojrzeniem: —Te minismoki są wielkie, cuchnące i okropnie niszczą
269
środowisko - wszędzie, gdzie się znajdą, wypalają całe połacie łąk i lasów. A co do bezpieczeństwa... założę się, że biedni czarodzieje i czarownice fruwający obok ciebie na zwykłych mopach nie czuliby się zbyt bezpieczni. - Zobaczył, że jego słowa trafiły w czuły punkt. - Zatem ty także lubisz mieć trochę grosza w kieszeni.
Herbina wzdrygnęła się, ale nie z gniewu — po jej głowie chodziły wróble.
— Możesz odwrócić zaklęcie? Sprawić, że Barry powróci do normalnego wieku?
-Nie.
— Co to znaczy: nie?
— To znaczy, że nie mogę go odwrócić, bo nie jest odwracalne. Wiem, wiem, „Hajda do Herbiny" zawsze powtarza „nigdy nie rzucaj czegoś, czego nie umiesz odrzucić", ale co mi tam. Potrzebowałem czegoś, by zająć was dwoje, a gdy pewnego wieczoru przy kolacji usłyszałem absurdalne komentarze twojego męża, nie mogłem się oprzeć pokusie. W jego przypadku juniorazja stanowiła cudownie ironiczne rozwiązanie. Poza tym omlet tak ambitny jak mój wymaga poświęcenia kilku jajek. Mogę ci przedstawić mój plan? — spytał z nagłym zapałem. — To ta część książki, w której czarny charakter przedstawia swój plan!
— Czarny charakter? Pft. Prędzej żałosny nieudacznik. -Herbina poruszyła dłońmi i stopami. - Właściwie to mogę posłuchać. I tak nigdzie się nie wybieram.
Wróbel usiadł na ręce Bubeldora.
— Tak, moi słudzy są bardzo sprawni. - Stary czarodziej pogłaskał go po główce. - I śmiercionośni.
Herbina nie zdołała powstrzymać śmiechu.
270
środowisko — wszędzie, gdzie się znajdą, wypalają całe połacie łąk i lasów. A co do bezpieczeństwa... założę się, że biedni czarodzieje i czarownice fruwający obok ciebie na zwykłych mopach nie czuliby się zbyt bezpieczni. - Zobaczył, że jego słowa trafiły w czuły punkt. - Zatem ty także lubisz mieć trochę grosza w kieszeni.
Herbina wzdrygnęła się, ale nie z gniewu - po jej głowie chodziły wróble.
- Możesz odwrócić zaklęcie? Sprawić, że Barry powróci do normalnego wieku?
-Nie.
- Co to znaczy: nie?
- To znaczy, że nie mogę go odwrócić, bo nie jest odwracalne. Wiem, wiem, „Hajda do Herbiny" zawsze powtarza „nigdy nie rzucaj czegoś, czego nie umiesz odrzucić", ale co mi tam. Potrzebowałem czegoś, by zająć was dwoje, a gdy pewnego wieczoru przy kolacji usłyszałem absurdalne komentarze twojego męża, nie mogłem się oprzeć pokusie. W jego przypadku juniorazja stanowiła cudownie ironiczne rozwiązanie. Poza tym omlet tak ambitny jak mój wymaga poświęcenia kilku jajek. Mogę ci przedstawić mój plan? -spytał z nagłym zapałem. — To ta część książki, w której czarny charakter przedstawia swój plan!
- Czarny charakter? Pft. Prędzej żałosny nieudacznik. -Herbina poruszyła dłońmi i stopami. - Właściwie to mogę posłuchać. I tak nigdzie się nie wybieram.
Wróbel usiadł na ręce Bubeldora.
- Tak, moi słudzy są bardzo sprawni. - Stary czarodziej pogłaskał go po główce. - I śmiercionośni.
Herbina nie zdołała powstrzymać śmiechu.
270
- Śmiej się, śmiej. Kto tu jest unieruchomiony, panno przemądrzalska? Ty! A kto będzie rządził światem czarodziejów, gdy wszyscy przeniesiemy się do nowego królestwa Atlantydy? Nie ty!
Zapadła cisza.
- Czekasz, żebym zapytała? — upewniła się Herbina. -Tak.
- No dobra. Kto?
- Ja! - huknął Bubeldor. - Alpo Bubeldor wyprowadzi magiczny lud z tego tandetnego, ponurego, pełnego Gu-moli świata do świata nowego i lepszego, miejsca w którym możemy żyć w pokoju, miejsca daleko od tych bezmóz-gich, niemagicznych, antypatycznych tępaków! - wrzasnął. Tryumfalny śmiech, który nastąpił po tych słowach, szybko rozpłynął się w ataku kaszlu.
- Alpo, fatalny z ciebie czarny charakter — powiedziała Herbina. — Niektórzy mają to coś, ale nie ty.
- Mimo wszystko nieźle cię usadziłem z tym zaklęciem — przypomniał Bubeldor, uderzając wprost w najczulszy punkt. — Pochodzi z pisma „Ćwiczenia czarodziejów", numer z lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt trzy „Kącik klątw Karla". Wykorzystałem zdjęcie Barry'ego wsiadającego do pociągu zrobione przez Colina. Colin chętnie mi je oddał. Wiesz chyba, że was nienawidzi.
- Z wzajemnością — mruknęła Herbina. - Ale czemu to robisz? Przez całe życie utrzymywałeś pokój z Gumolami.
Oczy Bubeldora rozbłysły.
- Pokój? Masz osobliwą definicję tego słowa, ale też dorastałaś w ich świecie. Gumole uwielbiają walczyć i wciągają w swe spory nas, ludzi magicznych. Kogo obchodzi, po
271
której stronie nieistniejącej linii mieszkasz? Albo czy listonosz nosi czerwony, czy niebieski mundur?
- To nie fair — zaprotestowała Herbina. - Niektóre gu-molskie wojny były nieuniknione.
- W takim razie powinni zachować je dla siebie. Herbina nie ustępowała.
- Ale przecież w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym sam zabiłeś ciemniackiego maga Grundelbora.
- Nie wierz we wszystko, co wyczytasz na kartach kolekcjonerskich. - Bubeldor pociągnął nosem. - Mój drogi przyjaciel Heinz Grundelbor żyje, miewa się dobrze i w stu procentach popiera mój plan, a przynajmniej tę część, którą zna.
Herbina zaczęła szarpać się w więzach. Bubełdor uśmiechnął się, widząc jej bezskuteczną szamotaninę.
- Jesteś młoda, a młodym ludziom można wybaczyć idealizm — dopóki nikt z jego powodu nie ginie. Ja jednak żyję znacznie dłużej od ciebie i od dziesięcioleci interesuję się tym tematem. Sprawiedliwe wojny są równie rzadkie, jak dziewice w Hokpoku.
- Seks to zdrowe, naturalne zajęcie - odparła z urazą Herbina. — I uważam, że...
Bubeldor machnął ręką, w pokoju zapadła cisza.
- Miałaś na swe przemowy całą książkę, teraz nadeszła moja kolej. — Zaczął bawić się tajnoszpiloskopem, który Barry zostawił w gabinecie (urządzenie brzęczało wściekle). - Wiem, że mój plan z Atlantydą może wydać ci się nagłym impulsem. Wierz mi jednak, pracowałem nad nim od lat... Zabawne, że wspomniałaś Heinza, bo to między innymi od niego wszystko się zaczęło.
272
Urodziłem się w tysiąc osiemset czterdziestym. Przez pierwsze siedemdziesiąt pięć lat mojego życia w gumol-skim kraju, w którym mieszkałem, panował pokój. Byłem utalentowanym młodzikiem, dość podobnym do ciebie, i radował mnie spokój i cisza, bardzo mi to odpowiadało. Bo gdy gumolski kraj rusza na wojnę, wszyscy miejscowi magowie pakują się i wynoszą w bezpieczniejsze okolice. To dość męczące, ale sprawdzało się przez tysiąclecia.
Bubeldor zaczął robić zwierzątka z balonów; miał taki nerwowy zwyczaj.
-Ale potem gumolskie wojny stały się zbyt wielkie i przeprowadzka już nie pomagała. Oczywiście, czarodziej może przeżyć niemal wszystko, czym dysponują Gumole, jeśli tylko się przygotuje. Ale kto chciałby tak żyć? Nie podobało nam się cesarstwo austro-węgierskie i czemu właściwie wpływało na cenę cykuty?
Gdy wybuchła wielka wojna - zawsze ją tak nazywali, choć żaden z nas nie widział w niej nic wielkiego — władze magiczne z całego świata spotkały się w Stonehenge, zastanawiając się, co zrobić z tym fantem. Kilkunastu z nich już wtedy pragnęło odłączyć się od świata gumolskiego. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, uważam, że trzeba było tak postąpić. Ale podobnie jak ty, ja również byłem młody i pełen idealizmu. Przekonałem ich do pozostania, integracji bez angażowania się.
Bubeldor odstawił skończoną żyrafę i znów zaczął wykręcać w palcach balonik.
— Postanowiono, że lud magiczny mieszkający w krajach ogarniętych wojną przede wszystkim zachowa lojalność wobec innych magów, nie rządów gumolskich, które wyraźnie
273
oszalały. Tradycja magiczna każe ludziom, by rządzili się sami, a nie podążali za obwieszonym medalami łajdakiem. Dlatego właśnie Terry Vielokont jest uważany za niebezpiecznego dziwaka.
Balon, nad którym znęcał się Bubeldor, pękł.
— Cholera — mruknął czarodziej i sięgnął po następny. -Większość z nas młodszych wkręciła się do różnych armii w poszukiwaniu zajęcia. Uważaliśmy się za neutralnych obserwatorów i dokładaliśmy wszelkich starań, by nikomu nie zaszkodzić. Nauczyłem się bardzo szybko posługiwać Czarem Zapomnienia, a także Odchylaczem Pocisków i Udawaniem Trupa. Jeśli polubiłem któregoś z biedaków, proponowałem, że rzucę zaklęcie Nibytrupa tak, by wszyscy wzięli go za martwego, a potem teleportuję w jakieś miłe miejsce, w którym będzie mógł żyć do końca wojny. Wiem, że Grundelbor robił to samo dla Niemców - regularnie posyłaliśmy sobie pancerne sowy.
Po paru miesiącach widzieliśmy już wyraźnie, co się stanie. Nic nie zostanie rozstrzygnięte, mnóstwo ludzi zginie - głównie Gumoli, ale też kilku czarodziejów - a cały świat wyjdzie na tym jak najgorzej. W owych czasach jednak pokładałem znacznie większą wiarę w przyzwoitość i wrodzoną dobroć Gumolstwa niż teraz.
Podobnie Grundelbor. Napisał do mnie, że wierzy święcie, że gdyby tylko nastąpiła przerwa w tym idiotyzmie, Gu-mole zrozumieją bezsens całego przedsięwzięcia i przestaną się zabijać. Przecież nikt nie chce umrzeć. Wraz z Grun-delborem opracowaliśmy plan. Po pierwsze, postaramy się trafić w to samo miejsce. Następnie o z góry ustalonej porze zaczniemy wymachiwać białymi flagami z naszych okopów
274
oszalały. Tradycja magiczna każe ludziom, by rządzili się sami, a nie podążali za obwieszonym medalami łajdakiem. Dlatego właśnie Terry Vielokont jest uważany za niebezpiecznego dziwaka.
Balon, nad którym znęcał się Bubeldor, pękł.
- Cholera - mruknął czarodziej i sięgnął po następny. -Większość z nas młodszych wkręciła się do różnych armii w poszukiwaniu zajęcia. Uważaliśmy się za neutralnych obserwatorów i dokładaliśmy wszelkich starań, by nikomu nie zaszkodzić. Nauczyłem się bardzo szybko posługiwać Czarem Zapomnienia, a także Odchylaczem Pocisków i Udawaniem Trupa. Jeśli polubiłem któregoś z biedaków, proponowałem, że rzucę zaklęcie Nibytrupa tak, by wszyscy wzięli go za martwego, a potem teleportuję w jakieś miłe miejsce, w którym będzie mógł żyć do końca wojny. Wiem, że Grundelbor robił to samo dla Niemców — regularnie posyłaliśmy sobie pancerne sowy.
Po paru miesiącach widzieliśmy już wyraźnie, co się stanie. Nic nie zostanie rozstrzygnięte, mnóstwo ludzi zginie - głównie Gumoli, ale też kilku czarodziejów - a cały świat wyjdzie na tym jak najgorzej. W owych czasach jednak pokładałem znacznie większą wiarę w przyzwoitość i wrodzoną dobroć Gumolstwa niż teraz.
Podobnie Grundelbor. Napisał do mnie, że wierzy święcie, że gdyby tylko nastąpiła przerwa w tym idiotyzmie, Gu-mole zrozumieją bezsens całego przedsięwzięcia i przestaną się zabijać. Przecież nikt nie chce umrzeć. Wraz z Grun-delborem opracowaliśmy plan. Po pierwsze, postaramy się trafić w to samo miejsce. Następnie o z góry ustalonej porze zaczniemy wymachiwać białymi flagami z naszych okopów
274
i wyjdziemy. Potem uściśniemy sobie dłonie, zaczniemy wymieniać się papierosami — może nawet zatańczymy przyjacielskiego walca. Pozostali żołnierze na ten widok przestaną walczyć, zaczną się śmiać i nastanie pokój. A kiedy raz się zacznie, z pewnością ogarnie całą resztę. Logiczne, prawda?
Udało nam się. Nazwali to Świątecznym Rozejmem. Wierz mi, nie było łatwo, jeden snajper posłał w moją stronę co najmniej dziesięć strzałów. „Przepraszam, biała flaga!" - krzyczałem. W końcu Grundelbor rzucił w niego granatem. To takie podobne do Gumoli: ustalić ścisłe zasady, a potem je łamać, kiedy im przyjdzie ochota. To pierwsza rzecz, jakiej uczysz się w świecie magii: te same reguły obowiązują wszystkich.
Już wtedy powinniśmy byli zrozumieć. Owszem, nastał pokój, lecz po nowym roku wojna powróciła. Nie potrafiłem tego pojąć — najwyraźniej ci Gumole chcieli zabijać się nawzajem. Wstrząśnięci, wraz z Grundelborem i większością czarodziejów i czarownic naszego pokolenia zmieniliśmy zdanie i zapragnęliśmy przenieść się jak najdalej od tych krwiożerczych durniów. Niestety, nie mieliśmy większości - mieszane małżeństwa to potężna siła — i musieliśmy pójść na kompromis. Magiczny lud pozostał wśród Gumoli, ale w sekrecie.
Tak właśnie przeżyłem większość mego życia. Nie było to idealne rozwiązanie, choć działało całkiem nieźle, stworzyło wiele miejsc pracy - całe Ministerstwo Magiczności. Czarodzieje prosperowali w ukryciu. Chcę też wierzyć, iż zyskali na tym również Gumole: ostatecznie magiczny lud potrzebował jakiegoś zajęcia, gdy przywołał już śniadanie i wyszorował kociołek. Większość najznamienitszych artystów
275
i myślicieli tego świata to byli magowie. Nie przypuszczasz chyba, że Andy Warhol nie używał czarów? Za każdym razem, gdy sprzedawał kolejną puszkę zupy za miliony, myśleliśmy sobie: z pewnością Gumole się połapią. Ale nie, nigdy się nie zorientowali. Wszyscy, od Stephena Kinga po cholernego Stephena Hawkinga, to sami czarodzieje.
A potem zjawił się twój przeklęty mąż. Kiedy zaś książki z nim — a także filmy, zabawki, dezodoranty i tak dalej — ujawniły nasze istnienie, nie było już odwrotu. I kiedy Vielokont zwęszył kasę, pchnął świat czarodziejów prosto w objęcia Gumoli, choć wiedział, że to zły pomysł, wiedział jacy oni są. Obawiam się, że życie wśród Gumoli zaraziło nas ich najgorszymi cechami, na przykład chciwością. Terry Vielokont zawsze był chciwy, nawet w szkole. Lecz kontakty z Gumolami znacznie pogłębiły tę cechę.
Dopóki przebywałem w Hokpoku, mogłem żyć w swym nowym świecie, udając, że Gumole nie istnieją. Ale gdy tylko znów zamieszkałem wśród nich, zrozumiałem, że to jedynie kwestia czasu, nim użyją czegoś zaprojektowanego do zabijania ich nawzajem, co zaszkodzi także nam wszystkim. Myślę, że ubrany w odpowiedni płaszcz przeciwdeszczowy zniósłbym trafienie rakietą międzykontynentalną. Ale wolałbym tego nie sprawdzać.
Bubeldor skończył składać kolejne zniekształcone zwierzątko, coś w rodzaju psa ze słoniową trąbą.
— Dziękuję, że wysłuchałaś mnie tak cierpliwie, Herbi-no. Już prawie skończyłem. Po tym, jak Barry nie zdołał powstrzymać filmu i nadeszła prawdziwa fala gumolstwa, zacząłem szukać czegoś, co pozwoliłoby czarodziejom odłączyć się od reszty, mimo że byłoby to niezwykle bolesne.
276
I wtedy jakimś cudem otrzymałem pocztą pewne zaklęcie -w dodatku z gumolskiej agencji. Wyobrażasz sobie? Zaklęcie to, o którego istnieniu nie miałem pojęcia, ma przesłać czarodziejów i czarownice całego świata na Atlantydę. Kiedyś już użyli czegoś podobnego. Wówczas mój praprapra-prapraprapradziadek został tutaj, podobnie twój. Nie ma wątpliwości, skąd wziął się nasz pieprzony idealizm.
Wiedziałem zatem, co muszę zrobić: wyprowadzić magiczny lud całego świata na wieczne wakacje, zabrać ich jak najdalej od tych strasznych, nudnych, bezrozumnych, tępych Gumoli!
Bubeldor pociągnął kolejny łyk z kubka.
— No, pomijając herbatę. Za jej odkrycie jestem im bardzo wdzięczny. Zaklęcie wymaga sporej siły, trzeba je rzucić en masse—jest zbyt wiele magicznych ciał do przeniesienia — a w dodatku ukradkiem. Gdyby ministerstwo zwąchało, co planuję, wpadłoby w medeę. Pewnie by mnie zabili, bo widzisz, wszyscy straciliby pracę. Biurokracja to kolejne, co przejęliśmy od Gumoli. Dopiero kilkanaście tygodni temu przyszło mi do głowy rozwiązanie. Zamienię zaklęcie w standardowy test i cała szkoła rzuci je jednocześnie. Cała młodzieńcza magiczna moc skupiona w jednej chwili wystarczy. A kiedy inni zorientują się, co się święci, będzie już za późno. Widzisz zatem - zakończył Bubeldor - jak wygląda sytuacja. Przepraszam za ten monolog. — Machnął ręką. — Możesz już mówić.
Uwolnił Herbinę, która sapnęła głośno.
- Strasznie ciasno rzucasz swoje zaklęcia - poskarżyła się. — Teraz, gdy ujawniłeś mi swój złowieszczy plan, pewnie zamierzasz mnie zabić?
277
— Nie, wypuszczę cię — odparł Bubeldor. - Jeśli mnie słuchałaś, to wiesz, że nie ma w tym nic złego. Żyj i pozwól żyć, powiadam, tyle że w innym miejscu.
— Uważam, że to złe! - wykrzyknęła Herbina. - Przeniesienie całej rasy bez jej wiedzy.
— No, może trochę protekcjonalne, ale to dla ich własnego dobra. Atlantyda jest świetna. Widziałaś broszurę? —Wyłowił ją zza pazuchy i potrząsnął z entuzjazmem. — Cabany na plaży, śniadanie i kolacja w cenie!
— Nie dziwi cię fakt, że po świecie nie kręcą się żadni Atlantydzi? — wtrąciła Herbina. — Nawet turyści?
— Pewnie pragną zapomnieć, że kiedykolwiek żyli w podobnej dziurze - odparł Bubeldor.
-A jeśli utkniemy w międzywymiarowej zajezdni autobusowej? Albo jeszcze gorszym miejscu? — Umilkła na chwilę, po czym podjęła temat: - Nie wypróbowałeś nawet tego zaklęcia, w przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj. Zamierzasz położyć na szali wszystkie nasze życia, stawiając na niesprawdzone zaklęcie otrzymane pocztą? Bubeldor, zawsze wiedziałam, że jesteś głupi i próżny, ale...
— Głupi i próżny, mówisz? — Bubeldor wyprostował się. — Może nie jestem sławny, dziewczyno, ale nie znałaś większego maga ode mnie. Widziałaś kiedyś sztuczkę z gazetą i dzbankiem wody? Głupi i próżny. — Prychnął. - Urodziłem się z tą brodą. - Szarpnął ją, by podkreślić swoje słowa. - To bardzo magiczny znak! Na jej widok moja matka o mało nie zwymiotowała, ale wiedziała, że jest mi przeznaczona wielkość.
— Zachowaj swoje przeznaczenie dla siebie - ucięła Herbina. — Co z przeznaczeniem innych ludzi?
278
— Nie, wypuszczę cię - odparł Bubełdor. — Jeśli mnie słuchałaś, to wiesz, że nie ma w tym nic złego. Żyj i pozwól żyć, powiadam, tyle że w innym miejscu.
— Uważam, że to złe! — wykrzyknęła Herbina. - Przeniesienie całej rasy bez jej wiedzy.
— No, może trochę protekcjonalne, ale to dla ich własnego dobra. Atlantyda jest świetna. Widziałaś broszurę? -Wyłowił ją zza pazuchy i potrząsnął z entuzjazmem. - Cabany na plaży, śniadanie i kolacja w cenie!
— Nie dziwi cię fakt, że po świecie nie kręcą się żadni Atlantydzi? — wtrąciła Herbina. - Nawet turyści?
— Pewnie pragną zapomnieć, że kiedykolwiek żyli w podobnej dziurze - odparł Bubełdor.
-A jeśli utkniemy w międzywymiarowej zajezdni autobusowej? Albo jeszcze gorszym miejscu? - Umilkła na chwilę, po czym podjęła temat: — Nie wypróbowałeś nawet tego zaklęcia, w przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj. Zamierzasz położyć na szali wszystkie nasze życia, stawiając na niesprawdzone zaklęcie otrzymane pocztą? Bubełdor, zawsze wiedziałam, że jesteś głupi i próżny, ale...
— Głupi i próżny, mówisz? — Bubełdor wyprostował się. - Może nie jestem sławny, dziewczyno, ale nie znałaś większego maga ode mnie. Widziałaś kiedyś sztuczkę z gazetą i dzbankiem wody? Głupi i próżny. - Prychnął. - Urodziłem się z tą brodą. - Szarpnął ją, by podkreślić swoje słowa. - To bardzo magiczny znak! Na jej widok moja matka o mało nie zwymiotowała, ale wiedziała, że jest mi przeznaczona wielkość.
— Zachowaj swoje przeznaczenie dla siebie - ucięła Herbina. - Co z przeznaczeniem innych ludzi?
278
- Jeśli tu zostaniemy, Gumole znajdą jakiś sposób, by nas zabić — spalić w wojnie jądrowej albo utopić poprzez globalne ocieplenie, zamrozić, zarazić chorobą. Jeden Bóg wie, jaki koszmar jeszcze stworzą. Przynajmniej w ten sposób zawładniemy własnym losem.
- Alpo, Alpo - rzekła błagalnie Herbina. - Dlaczego nie chcesz zostać? Zostańmy, zajmijmy się edukacją Gumoli, dajmy im dobry przykład, nauczmy, by nie byli tacy głupi i chciwi, i krwiożerczy, i, i... gumolaści.
- Przykro mi, Herbino - odparł Bubeldor. — To tkwi w nich zbyt głęboko. Próbowałem tej taktyki przez sto pięćdziesiąt lat, po prostu nie działa. - Bubeldor sprawiał wrażenie zmęczonego. — Będziesz musiała mi zaufać. — Zerknął na czasomierz. — W każdym razie zaklęcie zaraz zostanie rzucone i żadne z nas nie zdoła tego powstrzymać. Spodziewam się, że przed zniknięciem zechcesz wykonać kilka telefonów. Odlatujemy w porządku alfabetycznym, a G jest dość wcześnie...
- Kilka telefonów?
- Do twoich rodziców — wyjaśnił Bubeldor — i oczywiście poczynisz ustalenia co do syna.
- Mojego syna?!—krzyknęła Herbina. - Co masz na myśli?
- Nigel to Gumol - oznajmił Bubeldor. - Będzie musiał zostać.
- Muszę to powstrzymać! - Herbina skoczyła ku drzwiom.
- Reagujesz przesadnie... Wycelowała różdżką w Bubeldora.
- Jeszcze jeden krok i cię nawilżę, starcze. - Wybiegła z gabinetu.
279
— To mi przypomina... Nie zapomnij olejku do opalania! — zawołał za nią Bubeldor. - Pamiętaj, bez ciebie nie poczuję się jak w niebie! Sam siebie zadziwiam. — Zachichotał pod nosem i zaczął się pakować.
ROZDZIAŁ 18
Herbina pobiegła z gabinetu Bubeldora do wieży Graffi-tonu, szukając Nigela. Korytarze były puste, wszyscy uczniowie przystąpili do testu. Gdy dotarła do sali wspólnej, ujrzała Barry'ego, Nigela i Juniora dźwigających walizki. Znów razem, Trotterowie zaczęli przekrzykiwać się jednocześnie.
— Herb, wczoraj w nocy ukradłem test, to odlot!
— Posłuchajcie, Bubeldor mnie porwał i opowiedział o zaklęciu, musimy...
— Mamo, tato myśli, że zwariowałem, ale ja myślę, że to on zwariował, bo test to odlot, ale odlot to pułapka i musimy go powstrzymać!
Barry, w ciemnych okularach, z nosem wysmarowanym masą cynkową, wykorzystując swe starszeństwo, uciszył syna.
— Ten test to w istocie zaklęcie, które ma...
— Przenieść nas wszystkich na Atlantydę — dokończyła Herbina.
281
— Skąd wiesz? - Opadła mu szczęka. — Ty też wykradłaś test, mała łobuzico?
— Właśnie odbyłam długą rozmowę - no, wysłuchałam długiego monologu — dyrektora Bubeldora.
— Chyba Blablabla? - spytał Nigel.
— To ta sama osoba - wyjaśniła Herbina.
Barry'emu znów opadła szczęka. Wysychał mu język. -Jak...?
— Nie ma czasu na tłumaczenia, mój drogi. Muszę zdobyć jeden egzemplarz tego testu. Masz go wciąż?
— Proszę. — Barry podał jej pergamin. — Wiesz, co sobie pomyślałem, kiedy go przeczytałem? Chrzańcie się, obcy, możecie sobie zatrzymać swoje syfiaste planety, bo Barry Trotter jedzie na Atlantydę. — Barry uniósł zaciśniętą dłoń w geście zwycięstwa.
— Naprawdę? - Herbina nie słuchała, wręczyła pergamin Nigelowi. — Nigel, a co ty o tym sądzisz? - Opowiedział szybko, co przeczytał zeszłej nocy. - Rozumiem - powiedziała Herbina. — A jakim cudem tylko ty to widzisz?
— Bo jestem Gumolem — odparł jej syn bez cienia wstydu. Herbina uścisnęła go mocno.
— Zgadza się, jesteś. Myliliśmy się, próbując zrobić z ciebie czarodzieja. Teraz to wiem.
Po tym ważnym emocjonalnym momencie, rozwiązującym przy okazji jeden z wątków powieści, Herbina uniosła głowę.
— Jest tam coś jeszcze?
— Tylko „W razie znalezienia proszę odesłać do Niccolo di Pollovolpe". - Oddał pergamin matce.
282
— Skąd wiesz? — Opadła mu szczęka. — Ty też wykradłaś test, mała łobuzico?
— Właśnie odbyłam długą rozmowę - no, wysłuchałam długiego monologu - dyrektora Bubeldora.
— Chyba Blablabla? - spytał Nigel.
— To ta sama osoba - wyjaśniła Herbina.
Barry'emu znów opadła szczęka. Wysychał mu język. -Jak...?
— Nie ma czasu na tłumaczenia, mój drogi. Muszę zdobyć jeden egzemplarz tego testu. Masz go wciąż?
— Proszę. — Barry podał jej pergamin. — Wiesz, co sobie pomyślałem, kiedy go przeczytałem? Chrzańcie się, obcy, możecie sobie zatrzymać swoje syfiaste planety, bo Barry Trotter jedzie na Atlantydę. — Barry uniósł zaciśniętą dłoń w geście zwycięstwa.
— Naprawdę? — Herbina nie słuchała, wręczyła pergamin Nigelowi. - Nigel, a co ty o tym sądzisz? - Opowiedział szybko, co przeczytał zeszłej nocy. - Rozumiem - powiedziała Herbina. — A jakim cudem tylko ty to widzisz?
— Bo jestem Gumolem - odparł jej syn bez cienia wstydu. Herbina uścisnęła go mocno.
— Zgadza się, jesteś. Myliliśmy się, próbując zrobić z ciebie czarodzieja. Teraz to wiem.
Po tym ważnym emocjonalnym momencie, rozwiązującym przy okazji jeden z wątków powieści, Herbina uniosła głowę.
— Jest tam coś jeszcze?
— Tylko „W razie znalezienia proszę odesłać do Niccolo di Pollovolpe". - Oddał pergamin matce.
282
- Barry, pamiętasz, kim był Niccolo di Pollovolpe? - spytała Herbina.
-To nie ten gość, który sprzedał mi fałszywą małpią łapkę?
- Nie, z zajęć z historii magii.
- Już nas tego nie uczą - wtrącił Junior. - Historię zastąpił Marketing pod kątem Gumoli.
- Niech diabli porwą tego Malgnoya - wymamrotał Barry.
- Skup się, Barry. Czy Niccolo Niemądry z kimś ci się kojarzy?
-Nie.
- Niccolo Wkurzający? -Nie.
- Niccolo Wątpliwy? Niccolo Nieleczony? Niccolo Nienawidzący Samego Siebie?
- To ostatnie brzmi jakby znajomo.
- To wszystko ten sam człowiek, durniu — warknęła Herbina. -To zaklęcie jest dziełem Niccolo di Pollovolpe, alias Niccolo od Naj gorszych Pomysłów, alias Nicholasa Kurrlissa.
- Nick Kurrliss! - wykrzyknął Nigel. - Tato, to ten gość z Komórki Specjalnej! Już nigdy w życiu nie napiję się coli.
- Musimy powstrzymać wszystkich przed przystąpieniem do testu - oznajmiła Herbina.
- Już się zaczął - poinformował ją Nigel.
- No to spróbujmy im przeszkodzić i miejmy nadzieję, że nie jest za późno.
Podwinęła rękawy — wciąż miała na sobie wczorajsze ubranie i czuła się zdecydowanie nieświeżo.
283
— Będziecie potrzebowali różdżek, a ja filiżanki mocnej kawy.
¦**
W kwadrans później stanęli w kręgu z testem pos'rodku, otoczeni wieńcem świec (Nigel podwędził je z bagażu nieżyjącego Byrona). Barry, Herbina, Junior i Nigel chwycili się za ręce, nucąc co następuje:
O święty Tomaszu, i Piotrze, i Pawle, Udzielcie pomocy, bo trzeba jej nagle. Imama i lamy, wielebnych też trza, Pomóżcie nam ruszyć to gówno, raz-dwa!
Wzywamy do dzieła brać ekumeniczną, Jezusa i Buddę z hucpą rabiniczną, W rytm hymnów pochwalnych zakończcie ten test! Niech każdy obleje, kto wciąż żywy jest!
Powtarzali to przez kilkanaście minut. Od czasu do czasu Barry próbował się wygłupiać, by rozluźnić atmosferę, i Herbina przydeptywała mu nogę. Kiedy skończyli, w pokoju zapadła ogłuszająca cisza. W końcu odezwał się Nigel.
- Nic się nie stało - rzekł ponuro.
- Nieprawda - nie zgodził się Barry. - Świeca zgasła.
- Przepraszam, pluję, kiedy mówię - mruknął Junior. Pierwszoroczniak nazwiskiem Algy przeszedł przez portret.
284
- Cześć wszystkim. Co robicie?
- Napisałeś test? — spytała z napięciem Herbina. — Czy wciąż trwa?
- Z tego co mi wiadomo, tak - odparł Algy. - Skończyłem wcześniej. Był strasznie łatwy. — Algy wspiął się po schodach do pokoju. - Do zobaczenia na lunchu.
Nigel rozpłakał się.
- Mamo, tato, nie chcę, żebyście odeszli. Herbina chwyciła go w objęcia i także zaczęła płakać.
- Zamieszkasz z dziadkiem i babcią. Nigelu, obiecuję, znajdziemy z Barrym sposób, żeby do ciebie wrócić.
- Ale przecież się spalicie! — Nigel płakał coraz bardziej.
- Cii, cii. - Herbina udawała silniejszą, niż była w istocie. - Jeśli ktokolwiek zdoła przechytrzyć to zaklęcie, to twój ojciec i ja. No, przynajmniej ja.
- I co teraz? - spytał z lekką urazą Barry. Herbina zerknęła na zegarek, dochodziło południe.
- Zjemy lunch - oznajmiła, wycierając nos. - Nigel, maszWSM*.
Gdy dotarli do Wielkiej Sali, do środka napływali już pierwsi uczniowie - ci, którzy skończyli wcześniej.
- Nadęte dupki - mruknął Nigel.
-Teraz widzisz, czemu ludzie nie znoszą przemądrzalców? - spytał żonę Barry. — Bo powodują apokalipsę. Apo-kaliptycy. Ha!
Usiedli i zaczęli jeść. Nagle Herbina kątem oka dostrzegła rozbłysk.
W rodzinnym slangu Trotterów oznacza to widoczne smarki.
285
Junior z brzękiem upuścił widelec.
- Ten chłopak, patrzyłem właśnie na niego i nagle zniknął. - W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Reg Adams, pozostała tylko niewielka, lekko dymiąca kupka popiołu.
- Pa, Reg! - zawołał ktoś. - Do zobaczenia na plaży!
Junior i Trotterowie patrzyli ze zgrozą na kolejne, następujące coraz szybciej błyski. Uczniowie znikali całymi grupami, nie ominęło to nawet kilku domowych skrzatów.
- Jak się nazywał tamten chłopak? - spytała syna Her-bina.
- Chyba Benson.
Do tego czasu tłum zorientował się już, że zaklęcie działa alfabetycznie i po każdym nowym rozbłysku pozostali wykrzykiwali nazwisko.
- Boodles!
- Burton!
- Mamy z głowy Bubeldora. - Barry radośnie klasnął w dłonie.
- Szkoda, że nie będziesz się mógł tym cieszyć zbyt długo — mruknęła Herbina.
- Maruda.
- Barry, jeśli jakimś cudem to przeżyjemy, mam dla ciebie dwa słowa.
- Długie wakacje?
- Owszem. Ale także nauka domowa. To miejsce wpędza ludzi w obłęd.
- Carson.
- Charge.
- Cooper.
286
- Cotytto*!
Już niedługo, pomyślała Herbina. Nigel chwycił ją za rękę.
Do sali wpadł jakiś rozwścieczony chłopak - starszy, już ubrany w kąpielówki.
- Słuchajcie, coś jest nie tak z zaklęciem! - ryknął. - Ktoś je zmienił. Nagle pióra wszystkich oszalały i zaczęły same skreślać pola. - Uniósł wąski kawałek papieru.
- Pokaż to.
Jego kolega wyrwał mu kartkę, która zaczęła krążyć z rąk do rąk do wtóru oburzonych sapnięć. W końcu dotarła do stołu Barryego. Pola wypełniono tak, że układały się w litery:
i
2 3 4 5 6 7 8 A
I I
13 A
14 A
15 |
16 A 17
19 19 20 21 22 23 24 A
B C D
B C D
B C D
B C D
B I D
II
B C D
B C D
C D E
C D E
Uli
B C D I B C D I
ml
B C D E
B C B C
B C D
B C D
B C D
B C D E
25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48
B
I B
3 B
A B A B A B A B A B A B A B A B A B B B B 3 B B
C D C D
II
C D
C D
CD
C D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
C D E
C D E
C D E
C D E
C D E
C D E
C D E
A B C D E
49
50
51
52
53
54
55
56 A
57
58
59
60
61
62
63
64 1
65
66
67
68
69
70
71
72 A
B C D E
B C D E
B C D E
B C D E
B C D E
B C D E
B C D E
I I II
B C D E
B C D E
| D E
B C D E
B C D E
1111
B C D E
¦ ni
B C D ¦
B C D I
Uli
B C D E
B
B
B C D E
C D E
C D E
73 A
74 A
75 A
76 A
77 A
78 A
79 A
80 A
81 A
82 A
83 A
84 A
85 A
86 A
87 A
88 A 89
90 91 92 93 94 95
96 A
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
B C
II
B C
B C
B C
B C
B C
II
B C
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
D E
I D D D D D
I
D E
Zniknięcia jednak nie ustawały. Oszołomione skrzaty domowe zmiatały kolejne kupki. popiołu do worków.
* Nieco etniczne jak na Hokpok, nie sądzicie? Dziewczyna zawsze twierdziła, że nim wyemigrowała, jej rodowe nazwisko brzmiało Smith.
287
W końcu jednak zaczęły zwalniać. Czyżby Herbina zdążyła na czas?
— Gozzens!
— Granagh!
— Greighton! Herbina spięła się cała.
— Nigel, idź, usiądź obok ojca! — Zacisnęła powieki. -Kocham was — wydusiła przez ściśnięte gardło.
...I nic się nie stało.
Po kilku minutach, gdy było już wyraźnie widać, że zaklęcie przestało działać, uczniowie zaczęli gwizdać. Wakacje zostały odwołane. Tłum instynktownie wiedział, że miał z tym coś wspólnego Barry Trotter.
— Wydałem już całą tygodniówkę na fajkę do nurkowania! - wrzasnął jeden z uczniów.
— Niech szlag trafi Barry'ego Trottera! - ryknął drugi, reszta podchwyciła okrzyk. A potem, jakże przewidywalnie, w powietrzu zaroiło się od ciskanego jedzenia.
— Hej, ty! — Przysadzista Penny Cthulu złapała Juniora za rękę. - Chcę dostać moje majtki!
— Szokospoko — wymamrotał Barry i dziewczynę poraziło uderzenie prądu. Runęła na ziemię. - Lepiej się stąd wynośmy.
Zaczął przesuwać Herbinę, wciąż zajętą obsypywaniem Nigela (i od czasu do czasu Juniora) całusami, w stronę wyjścia. Tuż przed zamknięciem drzwi Barry pokazał wszystkim gdzie się zgina dziób pingwina. Odpowiedziała mu fala przegniłego żarcia — spóźniona.
— Wy troje, skończcie się pakować - polecił Barry. - Ja muszę się z kimś spotkać w sprawie zaklęcia.
288
ROZDZIAŁ 19
lik (przynajmniej w tej książce)
Barry szarpnął gałąź otwierającą wejście do Komórki Specjalnej i zbiegł po schodach. Mijając recepcjonistkę, zneutralizował ją szybkim zaklęciem Cruciverba. Wiedział, że póki go nie zdejmie, nieszczęsna będzie gorączkowo szukać czteroliterowych wyrazów oznaczających ptaki nieloty. Po paru sekundach dotarł do gabinetu Kurrlissa.
- Openadoora - warknął Barry wysokim głosem jedenastolatka, unosząc różdżkę.
Drzwi Kurrlissa otwarły się powoli. Ku zdumieniu Barry'ego stosy dokumentów wewnątrz jeszcze urosły. Częściowo zasłonięty lawiną wylewającą się ze skrzynki pocztowej Kurrliss rozmawiał przez telefon. Uniósł wzrok.
- Och, Joan, będę musiał kończyć. Posłuchaj, zostawiam wszystko dzieciom. - Z drugiej strony dobiegły stłumione piski. - Zapisz, żebyś nie zapomniała. Nie, nie mogę zaczekać, aż znajdziesz długopis. Wszystko dzieciom. - Ktoś zaczął tokować z drugiej strony. - No dobrze, tobie także
289
trochę. Jak uważasz. Poza tym mam w komórce zbiór erotycznych emalii i nie chcę, żeby znalazł je mały Mikę. Mogłabyś go zniszczyć? Tak, jeśli uważasz, że są coś warte, możesz je sprzedać na Allegoro. Później ci wyjaśnię. Może. Muszę kończyć. — Kolejny grad słów. — Nie, naprawdę, muszę się rozłączyć. W moim gabinecie czeka pewien chłopiec, przyszedł skopać mi tyłek, być może na dobre. - Głos w słuchawce. — Oczywiście, że nie jest dla mnie ważniejszy niż ty. Posłuchaj, jak myślisz, co wolę: umrzeć czy porozmawiać z tobą... Tak, nawet o rodzinie. Nawet rozmowa
0 twojej rodzinie jest lepsza niż śmierć. — Kurrliss wypowiedział bezdźwięcznie „przepraszam" i uśmiechnął się do Barry'ego, który poganiał go gestem.
— No dobrze, skarbie, dobrze, skarbie, rozłączam się. Ja... naprawdę, do widzenia. Tak, tak, jasne, pa, pa. Przepraszam, kiedy moja żona się rozkręci, trudno ją uciszyć. Kiedyś uważałem, że to urocze. Barry, odkąd widzieliśmy się ostatnio, sporo straciłeś na wadze.
— I na wzroście. — Barry nie był w nastroju do żartów. —
1 na wieku. Długa historia.
— Niech zgadnę, zaklęcie nie zadziałało. Właściwie to oczywiste, gdyby zadziałało, tkwiłbyś teraz w koszu na śmieci. No cóż. - Kurrliss wyszedł zza biurka, stanął przed Barrym i odwrócił się, wypinając tyłek.
— Co ty wyprawiasz? - spytał Barry. Trudno jest przemawiać twardo piskliwym chłopięcym głosem, lecz prawie mu się udało.
— Założyłem, że przyszedłeś mnie ukarać — wyjaśnił Kurrliss. - W końcu przecież wygrałeś, czysto i uczciwie. Chlast, chlast, sześć na gołą i tak dalej.
290
- Czy ty... — Gość był świrnięty, zupełnie jak czarodziej. - Nie, zabierz ten tyłek. Przyszedłem, żeby się dowiedzieć, dlaczego. Wyłącznie po to, by zaspokoić ciekawość czytelników, bo mnie osobiście to nie obchodzi. Obchodzi mnie tylko zabicie ciebie.
- Dlaczego? Co to ma za znaczenie? — Kurrliss roześmiał się. — Poza tym ty nigdy nikogo nie zabiłeś. Wiesz, jak bardzo ułatwiłbyś mi pracę, gdybyś choć raz zabił lorda Vielokon-ta? Ale nie, ty musiałeś bawić się w Gandhiego... - Wrócił za biurko, nie przerywając ani na moment. — Oczywiście, jeśli mowa o Gumolu, o kimś bez krztyny bezcennej magii, nagle zamieniasz się w Ala Capone. Czuję w tym jakby podwójny standard i wierz mi, nie wygląda to pięknie.
Nagle sięgnął na biurko, chwycił coś i cisnął w Barry'ego. Była to relaksująca piankowa zabawka w kształcie kowadła, która, nie czyniąc żadnych szkód, odbiła się od piersi Barry'ego.
— Zamierzałem spróbować ucieczki. No cóż...
— Usiądź — polecił Barry — i trzymaj ręce na widoku. — Kurrliss posłuchał. — A teraz powiedz mi, co planowałeś? I nie próbuj żadnych sztuczek ze zmianą postaci.
— Zmianą postaci? - spytał tamten.
— Daj spokój. - Głos Barry'ego wzniósł się w piskliwym półkrzyku. - Kura lis, to oczywiste.
— Tak, jasne. - Kurrliss wyraźnie uważał, że Barry oszalał.
— I w dodatku tak naprawdę wcale się tak nie nazywasz — dodał Barry. — Jesteś Niccolo di Pollovolpe, czyli Niccolo Niemądry, czyli Niccolo Niewłaściwie Leczony!
— Rany, niezły jesteś - rzekł sarkastycznie Kurrliss. - Teraz wiem, jak się czuje Yielokont.
291
Barry nie wyłapał ironii.
- Chcę tylko wiedzieć, dlaczego pragnąłeś zniszczyć czarodziejów na całym świecie. Możesz się zabić, jeśli chcesz, ale zabranie ze sobą wszystkich innych to już przegięcie.
- Ja nie jestem magiem, ciulu! - Kurrliss odgryzł skórkę przy paznokciu, przyglądał się jej chwilę i wyrzucił. - Jestem zwykłym facetem. W tysiąc pięćset trzydziestym trzecim roku poczęstowano mnie babeczką filozoficzną i od tego czasu nie mogę umrzeć.
Barry spojrzał na niego zaskoczony.
- Ale dlaczego nienawidzisz czarodziejów?
-Jeśli uważasz, że ostatnie pięćset lat było zabawne, to powinieneś bardziej uważać na zajęciach historii — odparł Niccolo. - Pomyślałem, że skoro w obecności magów wszystko było do dupy, to może, gdy się ich pozbędę, świat zmieni się na lepsze.
- To idiotyczne - parsknął Barry.
- Bubeldor też tak uważał. To w sumie ponad sześćset trzydzieści lat doświadczenia przeciw opinii kogoś, kto nie może już głosować, prowadzić samochodu, pieprzyć się ani nawet korzystać ze wszystkich atrakcji w wesołym miasteczku.
- To był Bubeldor! On, on zwariował!
- Możliwe, ale nie powinieneś go za to winić. Sam posłałem mu zaklęcie, wiedząc, że nie zdoła się oprzeć.
Niccolo położył nogi na biurku.
- Nie był to wcale jakiś wielki, dalekosiężny plan. Moja babcia znalazła na strychu starą skrzynię, sama jej tam nie wstawiła. Uznaliśmy, że któryś z miejscowych czarodziejów przeteleportował ją tam i zapomniał. Wy, magowie, macie
292
koszmarną pamięć. W każdym razie skrzynia połyskiwała lekko i od czasu do czasu chichotała do siebie, więc babcia przysłała mi ją. Po otwarciu znaleźliśmy w środku najróżniejsze zwoje. Większość zawierała zupełnie przeciętne zaklęcia - otwierające słoiki, inkantacje pomagające wypełnić formularz podatkowy. Ale wśród nich tkwił jeden, znacznie starszy. Posłałem go Bubeldorowi - to jeden z moich służbowych kontaktów. To miał być żart. Dopiero gdy mi powiedział, co on na nim wyczytał, pomyślałem sobie: czemu nie pozwolić mu go rzucić?
Niccolo opuścił nogi i zgarbił się nad biurkiem, opierając łokcie na zaściełających je papierach. Mówiąc, pstrykał palcami.
- Barry, ja nienawidzę mojej pracy. Kiedyś zajmowało się nią pięć osób, ale je zwolnili. Teraz zostałem sam i widzisz, do jakiego stopnia przywalają mnie papiery. Pomyślałem, że jeśli to zaklęcie zadziała choćby trochę — powiedzmy, zabije co piątego czarodzieja w Anglii — może nadgonię robotę. Jeśli zadziała częściowo, zdołam chwilę odetchnąć, a jeśli wypali każdego magicznego buca na całym świecie, mógłbym przejść na emeryturę! — Kurrliss uśmiechnął się i przyjacielskim gestem machnął ręką. — Widzisz? To nic osobistego.
- Zatem chciałeś eksterminować całą rasę rozumnych istot tylko dlatego, że nie znosisz swojej pracy? — Barry kipiał z wściekłości.
- A wy skazujecie całą rasę rozumnych istot na zamęt i nieszczęście tylko po to, by nie musieć pracować? - Niccolo zawiesił głos, pozwalając, by do rozmówcy w pełni dotarła gryząca ironia jego słów. - Po co coś kupować, skoro można to przywołać? Niech wyprodukują to Gumole albo
293
domowe skrzaty! Proszę, nie schodźmy na moralność magii. Ja ciebie nie przekonam, ty nie przekonasz mnie. Rzecz w tym, że dopóki istnieją magowie wywołujący zamieszanie, będę tkwił w tym gabinecie, zamiast posiedzieć z dziećmi czy wygrzewać stare kości na Ibizie. A co najlepsze, technicznie rzecz biorąc, zrobiłby to Bubeldor. Ja zachowałbym czyste ręce.
— To wszystko? - Barry był wyraźnie wstrząśnięty. — Nie chciałeś władzy nad światem?
— Nie, to byłoby jeszcze gorsze. Komu to potrzebne? Chciałem tylko przejść na emeryturę — odparł Niccolo. — Wolałbyś, żebym zaśmiał się tu złowieszczo, czy jak?
— Byłoby miło — rzucił z oburzeniem Barry. — To punkt kulminacyjny całej pieprzonej książki! Ludobójstwo jako metoda redukcji roboty papierkowej może rozczarować!
— Niech to będzie nauczką dla ludzi. Życie zazwyczaj jest bardzo nudne. Poza tym nie widziałeś naszego letniego domku - dodał Niccolo. - Co za plaża. Na moim miejscu też byś tak zrobił.
— Nieważne. - Barry podniósł różdżkę. - Jakieś ostatnie słowa?
— Tak... — Niccolo urwał. - No, tak naprawdę nie. A miałem niemal pięćset lat, by wymyślić coś dowcipnego. Wstyd...
— Jimhenson — powiedział stanowczo Barry i machnął różdżką.
Niccolo, nie zmieniając pozycji, jakby oklapł. Wydawał dziwaczne, zduszone jęki. Barry uniósł lewą rękę i ułożył w kaczy dziób, otwierając i zamykając dłoń.
— Do diabła, co ze mną zrobiłeś?
294
— To jedno z zakazanych zaklęć - wyjaśnił Barry. - Rzadko używane, niezbyt widowiskowe, ale wciąż bardzo skuteczne. Muppetoza. - Niccolo próbował odpowiedzieć, ponieważ jednak dłoń Barry'ego nie otwierała i zamykała jego ust, dźwięki ugrzęzły w gardle. — Całkiem niezłe zaklęcie, dzięki niemu przeżyłem pierwsze doświadczenie seksualne — dodał Barry. — A teraz podnieś plastikowy widelec z biurka - Niccolo zjadł na lunch porcję curry na telefon — i... - Barry zaczął wykonywać gesty imitujące dźganie się w pierś. Niccolo uczynił podobnie. Plastikowy widelec pękł z cichym trzaskiem. — Hm.
Barry kazał Niccolo pogrzebać na biurku w poszukiwaniu czegoś ostrego. Mężczyzna znów wydawał z siebie zdławione dźwięki. Barry pozwolił mu mówić.
— ...zrozumieć. Nie masz pojęcia, jak irytujące jest nieustanne sprzątanie po was, magach. Czyjś bajerancki motocykl BMW znika podczas jazdy. Kto musi wymyślić idiotyczne kłamstwa i przekazać je rodzinie? Nie czarodziej, on obmacuje frauleiny na poboczu autobahnu. Odkąd wysłano do druku pierwszą książkę J.G. Rollins, nie miałem jednego wolnego dnia.
Barry zamknął usta Kurrlissa i ponownie kazał mu grzebać w szufladach. Zszywacz? Nie. Spinacz? Może gdyby go rozprostować i wbić nad okiem pod odpowiednim kątem... O, sukces, nóż do papieru. Z pewnością dosięgnie serca.
Kazał Niccolo podnieść go i znieruchomieć w dramatycznej pozie, a potem zrobił coś czego zapewne nie powinien. Jeszcze raz pozwolił mu przemówić.
— ...sprawiedliwe! — krzyczał Gumol. — Peciegnooyo-wi pozwoliłeś odejść. No dalej, panie słynny czarodzieju,
295
zabij Gumola! Tylko dlatego że próbował wykończyć ciebie i twoją rodzinę.
— I moich przyjaciół, nie zapominaj. Poza tym, technicznie rzecz biorąc, sam się zabijasz. Ja zachowam czyste ręce.
— Co za ironia, cytujesz mi moje własne słowa. Poważnie, Barry, miej litość. Błagam cię - dodał Niccolo. - Nigdy więcej tego nie zrobię.
Przez całe życie Barry zawsze wplątywał się w kłopoty, gdy próbował myśleć. Zapominając o ostrożności, i tak to robił. Przypomniał sobie opowiedzianą przez Herbinę historię o tym, jak Bubeldor stracił wiarę w Gumoli, i to co mu odpowiedziała. Brzmiało to zupełnie jak typowa Her-bina. „Bądźmy dla innych mili bez żadnego powodu" i tym podobne bzdury. Ale gdy się nad tym zastanowił...
...Co mam do stracenia? To przecież nie Vielokont.
— A co mi tam. — Barry machnął różdżką, kreśląc w powietrzu duże X. - Delete - dodał, uwalniając Niccola. Mężczyzna runął na podłogę niczym szmaciana lalka.
Powoli dźwignął się z ziemi i pośliznął na stosie służbowych zamówień.
— O rany — mruknął — dzięki. Nie wiem czy kiedykolwiek rzucałeś to na siebie, ale człowiek czuje się, jakby ktoś wepchnął mu w tyłek łapę w grubej rękawiczce.
Barry odwrócił się i ruszył do drzwi.
— Po prostu nie rób tego więcej. - Machnął różdżką. -A przy okazji - dodał - właśnie zamieniłem resztę tygodnia w święta państwowe.
— Nie, nie możesz! — wykrzyknął Niccolo. - Gumolska gospodarka...
296
Barry potrafił wyglądać zaskakująco surowo jak na jedenastolatka. Niccolo zrozumiał niewypowiedzianą aluzję.
-Masz rację, masz rację. Zaraz dzwonię do biura podróży.
Na dworze Barry zastanawiał się, stojąc w jesiennym słońcu: czy powinienem był go puścić? Owszem, Niccolo zasłużył sobie na to, by rozpruć go niczym kopertę, ale... Przecież każdy powinien mieć drugą szansę.
Barry zdmuchnął dym z końca różdżki, schował ją do kabury i wezwał Magiczny Autobus.
Barry potrafił wyglądać zaskakująco surowo jak na jedenastolatka. Niccolo zrozumiał niewypowiedzianą aluzję.
- Masz rację, masz rację. Zaraz dzwonię do biura podróży.
Na dworze Barry zastanawiał się, stojąc w jesiennym słońcu: czy powinienem był go puścić? Owszem, Niccolo zasłużył sobie na to, by rozpruć go niczym kopertę, ale... Przecież każdy powinien mieć drugą szansę.
Barry zdmuchnął dym z końca różdżki, schował ją do kabury i wezwał Magiczny Autobus.
EPILOG
80K
U Świętego Baltazara, w pięknej, przyjaznej szkole, znanej w całej Wielkiej Brytanii jako Eton dentystów, kończył się właśnie tydzień odwiedzin rodziców. Po przeniesieniu w połowie semestru — zezwalano na nie tylko w wyjątkowych przypadkach — Nigel Trotter z łatwością dogonił kolegów i odtąd otrzymywał wyłącznie najwyższe oceny. Profesor Maxilla, dyrektorka szkoły, zazwyczaj nazywała go „naszym geniuszem". Herbina umierała z dumy, Barry także. Ostatecznie Nigel dowiódł swojej wartości. Uratował Hok-pok — i zapewne cały magiczny świat. Gdy osiągnie się coś takiego w pierwszych sześciu tygodniach pierwszego roku, pozostaje poszukać sobie trudniejszej szkoły. A ponieważ interesował się stomatologią, wybrali Świętego Baltazara.
Nigel -i jego rodzice skończyli właśnie lunch, któremu oczywiście towarzyszyło energiczne mycie zębów i czyszczenie nicią.
— Czy ktoś jeszcze wyczuł w zapiekance krabowej lekką nutę fluoru? — spytał Barry.
- Przyprawiają nim wszystkie potrawy - odparł Nigel. -Po jakimś czasie człowiek przywyka.
Cała trójka stanęła przed nową dragonetką Trotterów, nagrodą Herbiny za zniweczenie planów Bubeldora. Matka odwróciła się do syna.
- Ucz się pilnie — powiedziała, całując go w policzek. -Do zobaczenia za kilka tygodni. — Wsiadła do samochodu i uruchomiła silnik.
Barry i Nigel, teraz wyższy od ojca, okrążyli wóz.
- Hej, tato? - spytał Nigel. - Masz zamiar kiedyś dorosnąć?
- Ludzie od lat zadają mu to pytanie - wtrąciła z uśmiechem Herbina.
- To znaczy, z juniorazji — sprecyzował Nigel.
- Może? Kto wie? - mruknął Barry. - Słyszałem, że lekarze czynią cuda z komórkami macierzystymi. Wiedziałeś, że potrafią już hodować marudność w szalce Petriego? Poza tym nie ma pośpiechu. Przestałem młodnieć, gdy Bubeldor przeleciał ogara piekieł.
Nigel spojrzał na niego pytająco.
- Umarł, Nige. Masz zaległości w modnym slangu dzisiejszych czarodziejów.
- Który sam wymyślasz — przypomniała Herbina. Barry jej nie słuchał.
- Teraz, gdy przywykłem do bycia nastolatkiem, nawet mi się to podoba. Nic nie muszę robić, załatwiają to inni.
Barry wsiadł do samochodu od strony pasażera - był za młody, żeby prowadzić.
- Ucałujcie ode mnie Fi i jeszcze raz podziękujcie za zdjęcie. Strasznie zaimponowało moim kumplom, gdy zaczęło
299
się ruszać — powiedział Nigel. Pomachał im na pożegnanie i wbiegł po wzgórzu z powrotem do szkoły. Samochód skręcił w drogę główną.
- Teraz, kiedy stary Bubeldor nie żyje, czy czasami zdarza ci się go żałować? — spytała Herbina.
Barry rozes'miał się.
- Starzy dyrektorzy nigdy nie umierają, Herbino, i dobrze o tym wiesz. Powracają jako duchy w drugiej części.
- A świnie umieją latać - dodała Herbina i na tym skończyli.
się ruszać - powiedział Nigel. Pomachał im na pożegnanie i wbiegł po wzgórzu z powrotem do szkoły. Samochód skręcił w drogę główną.
— Teraz, kiedy stary Bubeldor nie żyje, czy czasami zdarza ci się go żałować? - spytała Herbina.
Barry roześmiał się.
— Starzy dyrektorzy nigdy nie umierają, Herbino, i dobrze o tym wiesz. Powracają jako duchy w drugiej części.
— A świnie umieją latać - dodała Herbina i na tym skończyli.
DODATEK
PO
Teraz, po skończeniu lektury, niektórzy z Was zastanawiają się pewnie: „Gdzie ten seks?". „Obiecałeś nam mnóstwo gorącego seksu, draniu". Faktycznie, obiecałem i miałem szczery zamiar uczynić z Barryego Trottera i Niepotrzebnej kontynuacji powieść przesyconą zaciskającą zwieracze mocą erotyczną. Potem jednak przypomniałem sobie, że mogłaby ją przeczytać moja babcia, a komu potrzebne podobne rozmowy?
Ponieważ jednak zawsze dotrzymuję słowa, zamieszczam krótki przewodnik po scenach seksu istniejących obecnie wyłącznie na moim twardym dysku. Umieśćcie je w tekście, gdy tylko zacznie się Warn nudzić.
Dramatis personae Barry/Herbina
Lon/noga Yielokonta
Komentarze
Zdumiewająco energiczna,
zważywszy na fakt, że są
małżeństwem
Ludzie, sterylizujcie zwierzęta!
301
Snajper/nawilżony mokasyn 78 domowych skrzatów
Nigel/magazyn Niegrzeczne
najady (paźdz.) Hybryda/Pergol Hamgryz/Fistuletta
Blablabla/Pons
No dobra, tak się po prostu
nie godzi
Mam nadzieję, że po wszystkim
umyły narzędzia kuchenne
„Chyba nie zrobiłem tego jak
należy"
Trzepotliwa
Niechaj to będzie dla was
nauką, ludziska: nie pijcie
zbyt dużo
Romantyczne czytanie,
karmienie się winogronami;
jak para uczniaków.
Snajper/nawilżony mokasyn 78 domowych skrzatów
Nigel/magazyn Niegrzeczne
najady (paźdz.) Hybryda/Pergol Hamgryz/Fistuletta
Blablabla/Pons
No dobra, tak się po prostu
nie godzi
Mam nadzieję, że po wszystkim
umyły narzędzia kuchenne
„Chyba nie zrobiłem tego jak
należy"
Trzepotliwa
Niechaj to będzie dla was
nauką, ludziska: nie pijcie
zbyt dużo
Romantyczne czytanie,
karmienie się winogronami;
jak para uczniaków.
INDEKS
Od wydawcy: Podczas prac nad każdą książką część pierwotnego rękopisu pada ofiarą zabójczego, niebieskiego długopisu redaktora. Nigdy nie okazało się to bardziej konieczne niż w przypadku Barryego Trottem i Niepotrzebnej kontynuacji. Gdy na naszym nagle zniesmaczonym progu wylądował 2800-stronicowy maszynopis pana Gerbera, uznaliśmy naturalnie, że chciał, abyśmy przygotowali go do wydania. Po lekturze jednak wszyscy pracownicy Gollancza stwierdzili jednogłośnie, że autor postąpił zapewne zgodnie ze zwyczajem starożytnych Rzymian, którzy porzucali gdzieś chore i niechciane dzieci, by dyskretnie zeszły z tego świata.
Kiedy pan Gerber zadzwonił, pytając o honorarium (ha!), nazwał swój maszynopis „trudnym i postmodernistycznym". My nazwaliśmy go „przeraźliwą kupą łajna". Jedynie dzięki wielu dokładnym redakcjom (dokonanym pod groźbą broni, zwykły niebieski długopis nic by tu nie zdziałał) mogliśmy w końcu wydać to „dzieło".
Nie zamierzając inwestować ani grosza więcej, przedru-kowujemy indeks towarzyszący oryginalnemu maszynopisowi. W rezultacie pewne wspomniane w nim zdarzenia i postaci mogły nie trafić do wersji końcowej. Przepraszamy za zamieszanie, ale im prędzej zapomnimy o całym tym doświadczeniu, tym lepiej.
303
Albioński Gryzotyłek (smok), 7; nieprzyzwoity dowcip z, 36
Aragrog (olbrzymi pająk), 7; świąteczne przyjęcia u, 36; i wskazówki dotyczące dekoracji sieciowych, 107; zwyczaj wywieszania ośmiu małych skarpet, 123; skłonność do obnażania się przed ludźmi po pijaku, 188;
Autor, 7; niemądre pomysły, 36; wyrównywanie skrywanych osobistych rachunków, 105. Patrz także: pozwany
banalne stereotypy wykorzystywane do tanich żartów, passim;
Baran, Krwawy (duch Ślizgorybu), 7; i nocne moczenia, 36
Banszajs, 7
Bazyliszka, 7. Patrz także:
NUDNE STEREOTYPY
Brisket, Frenchy, 7; całkowita nieobecność w książce, 36
Bubeldor, Alpo (były
dyrektor), 7; przekonany, że śledzi go sterowiec, 36; wieczny brak dbałości o higienę osobistą, 105.
Bucowski Batalion
(gwiazdorska drużyna ąuitkitu), 7; owocowy nietoperz Bucek (maskotka), 36
cuchnący oddech, patrz:
CHOROBA CHUCHOWA
Cygara, 7; i Hybryda, 36;
owinięte w skórkę
chochlików, 105 dowcipy ukradzione mojej
żonie, passim, Durney, Dziubdziaczek, 7;
zabity i zjedzony przez
fanów Trottera, 36 dżemulet, 7; i inne ochronne
owocowe marmolady, 7 e-kocioł, 7 Flipstryk (profesor), 7; rzucony
przez osobisty aparat do
różdżkomasażu, 36 Gringor, Herbina, 7;
upierdliwość, 36; „i incydent
z bulionem", 105. Patrz
także: międzynarodowa
FEDERACJA LIZUSÓW.
Gwizzley, Author, 7;
i mosiężny kastet należący niegdyś do M.L. Kinga Jra, 36; i tendencja
304
do wyprowadzania Hokpok, Szkoła Magii
ciosów z lewej, 105 i Czarów-Marów, 7;
Gwizzley, Genny, 7; i fanzin, absurdalnie wysokie
36; i zespół rockowy czesne, 36; paskudne
Mentolowe Skarpetki, 105; jedzenie podawane w,
obecna kariera artystki/ 105; zrujnowane sale
zawodowej kichaczki, 123 sportowe i boiska, 188;
Gwizzley, Lonald, 7; akt niesławna aktywność
urodzenia z błędnie seksualna uczniów, 193;
zapisanym imieniem hokpocki hymn szkolny, 211;
Lonard,36;iTOZ, 105; śmiercionośny wpływ
niepublikowana autobiografia na wszystkich Gumoli
Lon Gtuizli: rzycie, 123 w zasięgu słuchu, 230
Gwizzley, Mola, 7; zrobione na Hybryda, 7; i chroniczny
drutach opakowanie w stylu bronchit, 36; ciągłe
Christy dla całej szkoły, 36; plucie, 105;
Hamgryz, Ruddy (gajowy), 7; Indeks, fałszywy, 7
i „Wygłunda na to, że sum jednorożec, 7; nie tak czysty
świnta" (zainspirowana jak wszyscy sądzą, 36;
trotteromanią świąteczna patrz także: laskorożec
płyta nagrana z Aragrogiem), Korektor, rażące błędy
36; i samogon z łoju, 105; przeoczone przez, 7; żenująco
program telewizyjny, 123; niska pensja, 36; zachowania
gwałtowne wymioty podczas pasywno-agresywne, 105
wręczania nagród Emmy, 188 Kurrliss, Nicholas, 7; patrz
Heattx (po francusku: także: Nicholas Błędny;
prostytutki), 7 Nicholas Niedorobiony;
Hogsbiede, miasto, 7; „miejsce Nicholas Nienawidzący
warte odwiedzenia, jeśli ma Samego Siebie;
się dość antybiotyków", 36 Nicholas Niewłaściwie
305
Leczony; Nicholas od Złych Pomysłów
Laskorożec, 7
Malgnoy, Drago, 7;
i niepokojąco bliskie stosunki z matką, 36; śmierć, 105; upór grania głównej roli we wszystkich przedstawieniach studenckich, 123; kolejna s'mierć, 188; i plany stworzenia własnej firmy odzieżowej, 193; zbiór wypchanych domowych skrzatów, 211
Malgnoy, Lujusz, 7; ambicja, 36; władza, 105; bezwzględność, 123; ssanie kciuka, 188
Malgnoy, Neurotica, 7; i fobie, 36; lęki, 105; załamania, 125; i nieustanny dręczący strach, 188; patrz także:
NIETRZYMANIE KAŁU;
Mamory, jezioro (jezioro
pod Hokpokiem), 7;
niewiarygodna mętność, 36 nosorąbacz, dostępność
w VieloLeku, 7;
i nieprzewidziane
uszkodzenia mózgu, 36;
procesy związane z, 105;
ogar, 7, przydatność na przyjęciach, x.
Pend, madame (profesor), 7; i urlop spędzony na pracy w zespole Petera Tosha, 36
Pitsch, madame (instruktorka quitkitu), 7; i urazy głowy, 36; uczniowie stale chowający jej klucze, 105.
pleśnipup (szkodnik), 7
Pod Żołędzia Dzika (pub), 7; i przekupstwo policji, 36; samorozwadniające dzbanki, 105
Pommefritte, Puppa (siostra), 7; nagroda „Za nowatorskie użycie gipsu sztukatorskiego w medycynie", 36
pompki oczne (eufemizm oznaczający sen), 7;
Pons, madame (bibliotekarka), 7; wieczny wygląd transwestyty, 36; związek z Davidem Bowie, 105
Pupps, profesor (nauczyciel), 7; niemile widziany ekshibicjonizm, 36
Rockhard Girlboy (były profesor), 7; i japońska
306
reklama czarodziejskiej wierciprezerwarywy, 36 Trotter, Barry, 7; i przodek, który zsikał się ze strachu pod Azincourt, 36; i eksperymenty z zarostem, 105; zaklejanie folią miski sedesowej, 123; uczy hokpocki bluszcz układania się w nieprzystojne gesty, 188; patrz także: połączone
BŁONĄ PALCE U NÓG;
Trotter, Nigel, 7; nazywa matkę „psychopatyczną ropuchą", 36; traci prostownik okultu, 105;
Trotter, Fiona, 7; pogłoski o nieprawym pochodzeniu, 36; i zniknięcie sypialni babci Gringor, 105
Smoki włażące do kubłów ze śmieciami, 7
Vielokont, lord Terry (Ten, Który Śmierdzi, Władca Ciemniaków), 7; plany szybkiego wzbogacenia, 36
wackorost (owad), 7; poddawanie się użądleniom, 36; patrz także: Rockhard Girlboy
Wielosmok (zaklęcie), 7; i jego przydatność na przyjęciach, 36
Wróżka-stopuszka, 7;
charakterystyczna woń, 36; nienawiść do węgla aktywnego, 105
wydry świętego Katara, 7;
życie, sens, 7; możliwy bezsens, 36
SPIS TREŚCI
Słowo do wrażliwego czytelnika............................................ 6
Rozdział 1: Urodziny i książka.............................................. 7
Rozdział 2: Komórka specjalna........................................... 28
Rozdział 3: Obowiązkowy rozdział dziejący się na peronie ... 51
Rozdział 4: Wejście ćwoka.................................................. 67
Rozdział 5: Kuratorzy i Księgowi ........................................ 93
Rozdział 6: Wątpliwy autorytet......................................... 105
Rozdział 7: Grota sir Gobryka .......................................... 128
Rozdział 8: Quitkit ekstremalny ....................................... 137
Rozdział 9: Przypadki Pommefritte................................... 163
Rozdział 10: Rozpoczyna się śledztwo............................... 179
Rozdział 11: „Oto, jak było naprawdę..." .......................... 189
Rozdział 12: Jesteś tylko tak stary, jaki się wydajesz........... 204
Rozdział 13: Dobre wieści, złe wieści ................................ 223
Rozdział 14: Koniec niezwykle krótkiej ery....................... 234
Rozdział 15: Widok z rejestru........................................... 243
Rozdział 16: Demag......................................................... 254
Rozdział 17: Brodate dziecko............................................ 266
Rozdział 18: Odloty ......................................................... 281
Rozdział 19: Banalność zła (przynajmniej w tej książce) .... 289
Epilog: Rok później .......................................................... 298
Dodatek: Krótki przewodnik po dosłownych
scenach seksu usuniętych z książki............................... 301
Indeks .............................................................................. 303