Chłopiec ze szkła
Dzwonek nad drzwiami kawiarni wypełnił pomieszczenie swoim delikatnym, zachęcającym dźwiękiem. Drzwi otworzyły się, wpuszczając do ciepłego wnętrza gwałtowny powiew jesiennego wiatru. Człowiek, który w nich stanął - wysoki mężczyzna, w przybliżeniu trzydziestoparolatek - poluzował nieznacznie szalik pod szyją i rozejrzał się uważnie, poprawiając okulary.
Dojrzał urzędowo ubrana kobietę, siedzącą w głębokim fotelu w samym kącie kawiarni, która nerwowo poprawiała ułożone przed nią rolki pergaminu; na jego ustach pojawił się delikatny cień uśmiechu.
Podszedł do stolika i usiadł naprzeciwko młodej dziennikarki, która na jego widok zerwała się w miejsca i z nerwowym entuzjazmem uścisnęła jego rękę.
-Dzień dobry, panie Potter!- wykrzyknęła niemal, odruchowo poprawiając włosy.- Jak się cieszę, że udało się panu znaleźć dla mnie czas… Czytelnicy Żonglera będą zachwyceni…
-Mam pewne obawy co do tego, panno…
-Whitman. Elsie Whitman.
-Bardzo mi miło.
Usiedli ponownie naprzeciwko siebie, a do ich stolika podeszła kelnerka w fartuszku i ze służbowym uśmiechem mocno umocowanym na miejscu.
-Co dla państwa?
-Poproszę herbatę z cytryną- mruknął Harry, podpierając lekko czoło na opuszkach palców.
-Dla mnie gorącą czekoladę- dodała Whitman.
Harry znieruchomiał; obdarzył dziennikarkę przed sobą uważnym, przeciągłym spojrzeniem, na co kobieta poruszyła się niezręcznie w fotelu.
-Bardzo ją lubię- wyznała, jak gdyby spojrzenie zielonych oczu kazało jej się z tego tłumaczyć.- Zwłaszcza w tej kawiarni. Nie chciałby pan spróbować…?
-Nie, dziękuję- odparł po chwili Potter, zmuszając sam siebie do uprzejmego uśmiechu.- Ja… już jej próbowałem. I proszę mi mówić Harry.
Dziennikarka zarumieniła się lekko, jak gdyby tymi słowami jej gość zaproponował jej spacer do ołtarza przy dźwiękach Mendelssohna. Harry westchnął dyskretnie; a więc to była jedna z tych…
Ale trudno - zdecydował się i teraz nie było już odwrotu. Musiał opowiedzieć tę historię, jeśli nie dla nikogo innego, to choćby dla samego siebie. A jeśli ta młoda kobieta przed nim nie będzie w stanie pojąć wszystkiego… tym lepiej. Nie chciał pomocy psychoanalityka, nie chciał spóźnionych rad, na pewno nie chciał głosu rozsądku czy spojrzeń pełnych współczucia i fałszywego zrozumienia. Chciał się tylko wygadać, wyrzucić z siebie to, co zalegało w jego gardle, co balansowało na samym czubku jego języka, co krzyczało w głowie w zimne noce.
Chciał prawdy.
Tylko dlatego tu przyszedł.
-Czy wie pani, panno Whitman…
-Elsie.
-Elsie- powtórzył Harry z tym samym nieruchomym, wymuszonym uśmiechem.- Czy wiesz, dlaczego zdecydowałem się na ten wywiad dla Żonglera?
Wielkie oczy, parująca filiżanka zatrzymana w połowie drogi do ust. Aha - Harry uśmiechnął się duchu - nie spodziewała się niczego podobnego. Zapewne myślała, że Harry powtórzy jej tą samą historię, co wszystkim innym dziennikarzom: o Chłopcu, Który Przeżył, o Wybrańcu, o Tym, Który Pokonał Sam-Wiesz-Kogo. Bajki o kryształowym bohaterze i jego dzielnych przyjaciołach, o tych dobrych i tych złych, o czerni i bieli.
Cóż - czeka ją niespodzianka.
-Muszę przyznać, że nie mam pojęcia- wyznała w końcu dziewczyna, dyskretnym ruchem wskazując na samonotujące pióro, które natychmiast zaczęło tańczyć po pierwszym kawałku pergaminu.- Jestem początkującą dziennikarką i Żongler był jedyną gazetą, która chciała mnie zatrudnić, ale dobrze wiem, jaką ma reputację… Czemu nie Prorok Codzienny?
-Ponieważ Prorok nigdy nie wydrukowałby historii, którą chcę opowiedzieć- powiedział cicho Harry, pochylając się nad kubkiem, jakby dla zaakcentowania swoich słów.- Nie uważaliby tego za coś godnego opublikowania, pokazania światu. To burzyłoby ich cenny, budowany z trudem spokój, strzaskałoby ten wizerunek, który z taką pieczołowitością układali. Ale ja… ja mam już tego dosyć. Chcę skorzystać z tej okazji i opowiedzieć coś, co ma dla mnie szczególne znaczenie, bo jest prawdą. Nie jakieś upiększone opowieści o tym, jak to dzielny chłopiec zbawia świat. Nie. Chodzi mi dzisiaj o prawdę, bez cukierkowych wstawek, bez schematów, bez… cenzury. Prawdę. W jej najbardziej surowej, okrutnej formie.
Już widział tę subtelną zmianę: lekkie pochylenie ciała, czujnie przymknięte oczy, pełne nagle rozpalonej ciekawości, podekscytowania… Miał wrażenie, że potrafi czytać w myślach kobiety przed sobą. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, już nigdy nie będę musiała się martwić o posadę. Może nawet dostanę nagrodę…?
Spojrzał za okno, na ulicę skąpaną w szarych cieniach, na ludzi uciekających przed wiatrem, na zwiewane kapelusze, szarpane włosy i peleryny. Nie miał tego za złe dziennikarce. Dopóki mógł mówić, było mu wszystko jedno.
Wypił łyk herbaty, usiadł wygodniej w fotelu, odchrząknął. Spojrzał w oczy Elsie Whitman, roziskrzone w oczekiwaniu. Zaczerpnął głębokiego oddechu.
I zaczął mówić.
* * *
Nie chcę nikogo oskarżać. Nie chcę nikogo rozliczać z tego, co zrobił, czego nie zrobił, rozwodzić się nad tym, kto, z kim, kiedy. Nie chcę stawiać pytania: dlaczego. Ponieważ jedyną osobą, którą mogę oskarżać o cokolwiek, jestem ja sam, i to właśnie z samym sobą chciałbym się rozliczyć. Za wszystko. A zwłaszcza za jedną osobę - jedyną, która prawdopodobnie nie będzie mogła… nie zdąży tego przeczytać.
Chciałbym powiedzieć, że postąpiłbym inaczej, gdyby ktoś cofnął czas. Że byłbym w stanie dokonać innych wyborów, zachować się inaczej, gdyby tylko dano mi szansę. Naprawdę chciałbym powiedzieć, że to wszystko skończyło się inaczej.
Ale gdybym tak zrobił, kłamałbym, a kłamstwa nigdy nie sprowadzą ukojenia. Co najwyżej mogą doprowadzić do szaleństwa, razem z tymi przeklętymi słowami: gdyby tylko…
Postaram się opowiedzieć wszystko najwierniej, jak potrafię, nie pomijając niczego - chociaż bardzo, jak bardzo bym chciał wymazać niektóre epizody z pamięci już na zawsze.
Od czego mam zacząć?
Czy początkiem była śmierć Cedrika Diggory'ego, która była pierwszym sygnałem czekających nas tragedii - śmierci, którym nie byłem w stanie zapobiec? Ale o tym już wiesz, prawda? Wszyscy wiedzą. Nie warto więc powtarzać historii o śmierci, która - nie wiedzieć kiedy - stała się tylko przebrzmiałą sensacją, oklepaną historią.
Jak łatwo można zapomnieć o jednym ludzkim życiu, kiedy przykryje je lawina kolejnych…
W takim razie może odpowiednim początkiem będzie incydent w Ministerstwie Magii, w Departamencie Tajemnic… ale te wydarzenia już też wszyscy znają. Wiedzą o przepowiedni, o pojmanych śmierciożercach… o śmierci Syriusza Blacka.
Kolejny artykuł w gazecie: zmarł Syriusz Black, niesłusznie oskarżony o morderstwo, przetrzymywany w więzieniu przez trzynaście lat, ścigany przez prawie całe życie. Oczyszczony z zarzutów po śmierci. Ministerstwo się pomyliło, przykro nam bardzo. I tyle. Można iść na herbatę i przedyskutować kolejny mecz quidditcha.
Kolejna, nic nieznacząca śmierć.
To wtedy właśnie w oczach ludzi stałem się Wybrańcem - tym, na kogo skierowały się wszystkie oczy, kiedy wróg u drzwi stał się już rzeczywistym zagrożeniem. To po mnie oczekiwano cudu, wybawienia… ofiary. Zresztą myślę, że tak było od zawsze… przepowiednia uczyniła to tylko czymś oficjalnym, oczywistym, wypowiedzianym głośno.
To ja miałem być tym, który powstrzyma śmierć… a przynajmniej zginie, próbując.
Widziałem to w oczach otaczających mnie ludzi. Inni ginęli, a ja żyłem; nie tak miało być. Miałem ich uratować, a najlepiej zginąć, poświęcając się dla nich, wygrać dla nich życie i przegrać własne w nierównym pojedynku z Voldemortem.
Nie trzęś się, proszę - strach przed tym imieniem jest idiotyzmem. Pewnie nawet nie pamiętasz go dobrze, jesteś za młoda. Robisz tak, bo wmówili ci, że tak trzeba, że tak jest… odpowiednio. Nie jest. To tylko hipokryzja.
Ale wracając do opowieści…
Oczywiście, nikt nie powiedział tego głośno. Wszyscy uśmiechali się do mnie bądź patrzyli ze współczuciem. Jedno i drugie doprowadzało mnie do szaleństwa, bo wiedziałem, w głębi duszy przeczuwałem, że nie powinienem żyć, skoro inni wokół mnie umierali bądź codziennie balansowali na granicy niebezpieczeństwa, podczas gdy ja tkwiłem w zamku, chroniony przez wszystkich wokół, niezdolny do pomocy, do niczego. Mogłem tylko patrzeć, czytać o kolejnych atakach i trząść się w nocy pod wpływem koszmarów.
Mogłem też - musiałem - udawać, że wydarzenia z czerwca nie miały na mnie większego wpływu. Że widok mojego ojca chrzestnego, kolejnej bliskiej osoby, upadającego za zasłonę, nie wstrząsnął mną, nie załamał, nie zburzył fundamentów mojego świata. Musiałem się uśmiechać, grać, że potrafiłem się podnieść - byłem to winny tym, którzy patrzyli na mnie codziennie z nadzieją.
Ale nie potrafiłem, nie mogłem się podnieść. W nocy widziałem tę scenę od początku, jeszcze raz i jeszcze, w kółko, bez końca. Syriusz, nie odpowiadający na wołanie. Moja głupota. Moja wina.
I te błagalne spojrzenia, pełne dziwnej pewności, a także rozpaczliwej nadziei, że jestem kimś, na kogo można zrzucić ciężar odpowiedzialności.
Nocami ten ciężar był po prostu zbyt ciężki i chyba dlatego, przez tą ciągłą, przytłaczającą mnie świadomość, skierowałem swoja uwagę na osobę, którą miałem pod ręką - dzięki której, jak myślałem, nie będę więcej bierny.
Słyszałaś zapewne o Draconie Malfoyu? Tak, oczywiście, że słyszałaś. Nastolatek, który doprowadził do śmierci Dumbledore'a, niemal sam go zamordował. Młody - o wiele za młody - syn śmierciożercy, zdrajca, zimny drań, podły przestępca. Tak o nim piszą, prawda? Nie dziwię się. W końcu publiczność potrzebuje tego podziału: na czerń i biel, na dobro i zło. Potrzebuje oczywistych odpowiedzi. Nie winię ich za to. To po prostu jeden z elementów naszej natury: po tragedii szukamy tych, na których można najłatwiej zrzucić winę, bez wyrzutów sumienia. Draco nadawał się idealnie.
Sam tak myślałem. Uczepiłem się tych myśli, kiedy tylko zobaczyłem go wtedy w sklepie, jak uskoczył w trakcie przymierzania szat; obawiał się pokazać Mrocznego Znaku, taka była moja pierwsza myśl. I wtedy, rozpaczliwie i kurczowo, uchwyciłem się go. Wmówiłem sobie chyba, że jeśli on coś planował - a planował, tego byłem całkowicie pewien, choć nie miałem dowodów - a ja bym go w jakiś sposób powstrzymał, może zasłużyłbym sobie na te spojrzenia, które doprowadzały mnie za każdym razem na skraj rozpaczy. Może udowodniłbym, że byłem wart, że potrafiłem coś zrobić. Że sam wierzyłem w to, co o mnie mówiono. Że naprawdę byłem tym, za kogo mnie uważali.
To była tylko gra - tak naprawdę nie chciałem żadnej z tych rzeczy, a już najmniej uwagi. Ale jestem w końcu Harrym Potterem, czyż nie? Tym, który coś zmieni. I czułem, że powinienem, że muszę coś zrobić. Dla Syriusza, ale i dla siebie. Inaczej pogrążyłbym się tylko w żalu, a w końcu w szaleństwie. To był luksus, na który nie mogłem sobie pozwolić.
I tak Draco Malfoy stał się moją ofiarą. Moją obsesją. Spędzałem dnie i noce, myśląc o nim i o tym, czym się zajmował, co planował. To było wygodne - sprawiało, że nie myślałem o Syriuszu i o jego pustych oczach. Że nie wyobrażałem sobie bez przerwy twarzy Rona, Hermiony, Ginny , torturowanych, wykrzywionych w agonii, zbryzganych krwią,. Że nie słyszałem w głowie tylu krzyków, co kiedyś.
Wreszcie mogłem działać, nie narażając nikogo oprócz samego siebie i Dracona.
W międzyczasie, jak pewnie słyszałaś, Dumbledore uczył mnie życia Toma Marvolo Riddle'a, człowieka, którego później świat poznał jako Lorda Voldemorta. Dowiedziałem się o Horkruksach. Widziałem, jak on, Dumbledore, największy czarodziej naszej ery, umiera, gaśnie powoli, dzień po dniu, właśnie przez te małe przedmioty, w których zamknięta była poszarpana dusza Voldemorta. Czasami moja własna bezsilność i bezradność sprawiały, że ledwo powstrzymywałem łzy. Kiedy indziej czułem, że mogę, że jestem w stanie pomóc - po co Dumbledore mówiłby mi o tym wszystkim, jeśli nie sądził, że będę w stanie coś zdziałać, ewentualnie przejąć po nim poszukiwania i dokończyć jego dzieła? Wiedziałem, że nie było miejsca na wątpliwości, na pytania w stylu: dlaczego ja? Ktoś musiał, więc równie dobrze mogłem to być ja. To chciałem być ja.
Nie przypuszczałem wtedy, że komuś innemu przypadła w udziale robota o wiele gorsza… ale nie wyprzedzajmy faktów.
Tego roku, w mojej szóstej klasie Hogwartu, coś we mnie powoli pękało. Kiedy widzieliśmy coraz to nowych uczniów wzywanych do gabinetu dyrektora bądź zabieranych przez rodziny do domów, czułem się coraz bardziej odpowiedzialny i - paradoksalnie - zdenerwowany tą odpowiedzialnością. Coś wewnątrz mnie, jakaś część gdzieś głęboko, której starałem się nigdy nie dopuszczać do głosu, buntowała się przeciw temu. A im bardziej się buntowałem, tym goręcej obracałem się w stronę pracy, w stronę działania - chciałem skierować tą energię na coś pożytecznego, zanim ona obróci się przeciwko mnie. Ale śmierć Syriusza i piąty rok pozostawił na mnie rysę i choć robiłem, co mogłem, żeby to powstrzymać, to czułem podświadomie, że ta rysa wydłuża się i pogłębia. Czasami w nocy, kiedy nikt nie mógł mnie zobaczyć, przyciskałem twarz do poduszki i obejmowałem się kurczowo jakby w obawie, że któregoś dnia po prostu pęknę.
Jak figurka ze szkła.
Moi przyjaciele pomału stawali się mniej oparciem, a bardziej ciężarem, choć nie chciałem tego przyznawać przed samym sobą. Oni nie rozumieli. Nie mogli zrozumieć, nieważne, jak bardzo się starali. Miotali się sami wśród własnych problemów - głównie emocjonalnych, bo wiedziałem doskonale, że prędzej czy później skończą jako para. Martwiło mnie to w głębi duszy, bo przeczuwałem, że kiedy to się stanie, przestanę już być im potrzebny, że stanę się tym przysłowiowym piątym kołem. Być może dlatego w końcu zwróciłem uwagę na Ginny. Zobaczyłem w niej siłę, której sam nie posiadałem i myślałem, wmawiałem sam sobie aż uwierzyłem, że to była miłość.
Chciałem, żeby była. I być może była faktycznie, przynajmniej przez chwilę - iskra, która rozpaliła we mnie siłę i ciepło, którego nie czułem od miesięcy. Ale…
No właśnie. Zawsze jest jakieś ale. Gdyby nie było, być może nie byłoby też niczego innego i to wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Może opowiadałbym ci teraz historię o zupełnie innym człowieku, a nie o chłopcu ze szkła, który pewnego dnia się potłukł.
Jednak ale istniało, i chyba tu tak naprawdę zaczyna się właściwa opowieść. Tym ale był Draco Malfoy.
* * *
Harry odchylił się na swoim fotelu i poprawił okulary, które zsunęły się w dół jego nosa. Cały czas nie spuszczał wzroku z Whitman, która słuchała go uważnie, jak gdyby słuch był jedynym zmysłem, który jeszcze jej pozostał. Filiżanka z gorącą czekoladą parowała leniwie w jej nieruchomych rękach. Samonotujące pióro tańczyło z furią po pergaminie, a Harry kątem oka zerknął na notatki.
Nie musiał się martwić tym razem, uznał, krzyżując ręce pod brodą. Chyba nawet Rita Skeeter nie zmieniałaby ani słowa w tej historii.
Wypił kolejny łyk herbaty i powoli zerknął za okno - zaczęło padać, coraz więcej ludzi wbiegało do kawiarni i strzepywało mokre płaszcze, parasole. Dostrzegł w tłumie kilka par w ciasnych objęciach.
Na chwilę zamknął oczy.
-Harry…?- szepnęła Elsie, jakby bojąc się, że jedno słowo z jej ust zburzy pomnik wspomnień, który jej gość wzniósł specjalnie dla niej przed swoimi oczami.
-Powiedz mi, Elsie…- zaczął czarnowłosy mężczyzna, powracając do niej spojrzeniem- ile wiesz o moim szóstym roku w Hogwarcie?
Dziewczyna wyglądała na speszoną tym nagłym pytaniem. Lekko zwiesiła głowę.
-Tyle, co wszyscy, tak mi się wydaje. Napaść śmierciożerców. Śmierć Dumbledore'a. Twój związek z Ginny Weasley. Zamachy na dwóch studentów, których sprawcą był syn Malfoyów. Zdrada Snape'a- odpowiedziała cicho.
-No tak- Harry uśmiechnął się łagodnie.- Chyba w takim razie muszę cię ostrzec, że to, co za chwilę usłyszysz, może ci się nie spodobać. Możesz się jeszcze wycofać.
-Mów tak dalej, a nie dam ci spokoju- uśmiechnęła się dziennikarka.- Co było dalej? Co to za ale, którym był Malfoy? Myślałam, że wy dwaj nienawidziliście się od samych początków szkoły.
-Też tak myślałem, wierz mi- Harry uśmiechnął się do wspomnień.- O ile wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby właśnie tak pozostało…
Elsie nagle znieruchomiała. Po chwili poruszyła się niespokojnie, a jej oczy rozszerzyły się gwałtownie w wyrazie niedowierzania. Harry widział, że dziewczyna zaczyna rozumieć.
-Chcesz powiedzieć, że wy dwaj…- zaczęła podekscytowanym i drżącym szeptem, ale Potter uciszył ją uprzejmym ruchem dłoni.
Pokręcił głową i ponownie wbił wzrok w okno, gdzie krople deszczu spływały w dół, łączyły się i rozdzielały w fantazyjnych zygzakach. Uśmiech zniknął z jego ust.
* * *
Wierzyłem, że Draco był śmierciożercą. Było to niemal coś, czym oddychałem każdego dnia, co czułem każdym kawałkiem skóry.
Mieliśmy w zamku śmierciożercę i tylko ja zdawałem sobie z tego sprawę, bo ilekroć podnosiłem ten temat z Ronem i Herminą, sceptycznie kręcili głowami. W końcu nazwali to „niezdrową obsesją”… gdyby tylko wiedzieli, jak trafne było to stwierdzenie.
Śledziłem go, kiedy tylko mogłem. Obserwowałem każdy jego ruch. Wodziłem za nim wzrokiem na magicznej mapie, którą odziedziczyłem po ojcu - pokazywała nie tylko zamek, ale także to, gdzie kto jest w czasie rzeczywistym - i kiedy znikał poza jej zasięg, ogarniała mnie bezsilna frustracja, że nie mogłem odgadnąć, gdzie się ukrywał. W końcu, nie mogąc już wytrzymać, kazałem go śledzić dwóm skrzatom domowym. To od nich dowiedziałem się, że Malfoy codziennie zamykał się na jakiś czas w Pokoju Życzeń.
Jednak to mnie nie zadowoliło. Dzień i noc próbowałem się dostać do środka, odkryć, nad czym pracował, a wspomniane przez ciebie zamachy tylko podsyciły moją obsesję na tym punkcie. Miałem inne zadania na głowie - z pewnością o tym wiesz - ale to na Malfoyu koncentrowały się moje myśli, kiedy akurat nie spoczywały na Ginny, na Syriuszu czy przyjaciołach. I tak to trwało, aż do dnia, kiedy omal go nie zabiłem - ale znowu wyprzedzam fakty.
Często zastanawiam się, co by było, gdybym tego dnia nie spojrzał na mapę - jak wtedy ułożyłyby się nasze życia, moje i jego? Nie wiem. Wiem tylko, że spojrzałem. I to jest najważniejsze.
To był ponury dzień - jeden z tych, kiedy pory roku nie mogą się zdecydować, czy nadchodzi wiosna, czy trzyma się jeszcze zima. Wiatr targał moją peleryną i szalikiem od czasu do czasu, kiedy przemierzałem błonia w kierunku stadionu. Wchodziłem w kałuże roztopionego śniegu, w brudne zaspy tych zlodowaciałych brył, które się jeszcze trzymały i które tworzyły błoto pod butami. Gdzieniegdzie widziałem wrony i kruki; frunęły po niebie w kupie, jak wystraszona powietrzna ławica, albo siedziały na gałęziach i obserwowały mnie z dystansu, kracząc za moimi plecami.
Zdawało mi się, że śmieją się ze mnie.
Nie przejmowałem się tym, że brzegi peleryny, buty i nogawki spodni miałem przemoczone, utytłane w przedwiosennym błocie, ani że chłód przenikał moja wełnianą pelerynę i kłuł swoim ostrzem ciało. Dostrzegłem na mapie, że Draco siedzi na stadionie quidditcha, na trybunach, całkiem sam. Być może myślał, a może planował swój następny ruch. Miałem nadzieję, że tego dnia coś odkryję, że jeśli tam pójdę i będę go obserwować, może dokonam jakiegoś przełomu. Poza tym potrzebowałem czegoś, co zajęłoby moje myśli, ponieważ byłem świeżo po kłótni z Hermioną i chyba potrzebowałem czegoś - kogoś - na kim mógłbym wyładować swoją dziecinną złość.
Potrzebowałem jego obecności, teraz zdaję sobie z tego sprawę. Potrzebowałem kłótni z nim, może nawet bójki, jakiejkolwiek konfrontacji. Potrzebowałem kogoś, kto nie widział we mnie Wybrańca, dla kogo byłem tylko wrzodem na tyłku, kto miał mi do zaoferowania tylko prawdę, w swojej najbardziej brutalnej formie, a nie współczujące, pełne nadziei spojrzenia. Chyba chciałem także, żeby teraz, choćby przez moment, wszystko było jak dawniej, jakbyśmy cofnęli się w czasie: dziecinne potyczki, fochy, słowa pełne jadu, wolność. Chyba nie chciałem zmusić się do myślenia, że Malfoy jednak dorósł, bo potrzebowałem tego snobistycznego dzieciaka, żeby pokazał mi jeszcze raz, że nie jestem żadnym bohaterem, żadnym krystalicznym chłopcem ze szkła. Uświadomiłem sobie, jak bardzo za nim… tęskniłem.
Jakkolwiek szalenie to brzmi, teraz wiem, że tak właśnie było.
Stanąłem w cieniu wejścia dla pozorów, ale tak naprawdę nie chciałem nawet specjalnie się ukrywać. Byłem wręcz gotowy sam się ujawnić, jeśli nie wytrzymam, aż on mnie zauważy. Sam szukałem jego ostrego języka, jak masochista - po pełnym żalu i zmartwienia spojrzeniu Hermiony, po jej troskliwości i współczuciu, powitałbym to niemal z ulgą.
Trafiłem na dobry moment. Zobaczyłem jego sylwetkę owiniętą w czarną pelerynę niedaleko siebie. Przez chwilę siedział nieruchomo, patrząc przed siebie, tak, jak musiał zapewne siedzieć przez dłuższy czas. Ale, kiedy już chciałem opuścić swoją kryjówkę w cieniu, dostrzegłem, że podnosi się i idzie do wyjścia.
Natychmiast przylgnąłem z powrotem do muru, próbując ustalić, co tak naprawdę chciałem zrobić, i uznałem, że jeśli mnie nie zauważy, pójdę za nim w pelerynie-niewidce… tak, posiadałem jedną, kolejny spadek po moim ojcu… i wreszcie odkryję, jak wejść do Pokoju Życzeń, po prostu wchodząc tam razem z nim.
Jednak nie to los dla nas przeznaczył.
Kiedy Draco zszedł z trybun, przystanął na murawie, a jego badawczy wzrok spoczął na mroku wejścia do szatni, gdzie przylgnąłem, wstrzymując oddech.
Zobaczył mnie.
Odkryłem to po jego przekleństwie.
-Szpiegostwo do ciebie nie pasuje, Potter- powiedział mi głosem, który aż wibrował od irytacji.- Każdy od razu by cię znalazł… w końcu blask chwały Wybrańca bije od ciebie na milę.
Wyszedłem z cienia - co innego mi pozostało? Chyba w głębi serca byłem wdzięczny za ten rozwój wypadków. Nie miałem z nim żadnej konfrontacji od tamtego incydentu, kiedy rozwalił mi nos obcasem w pociągu… ale to inna historia.
-Do ciebie nie pasuje odmrażanie sobie swojego królewskiego tyłka na podwórku- sparowałem.- Sam? Bez wiecznej obstawy? Czy może Crabbe i Goyle jeszcze siedzą przy jedzeniu?
-Daj mi po prostu przejść- powiedział, głosem nagle zmęczonym i zrezygnowanym, jak gdyby sama moja obecność wysączyła z niego wszystkie siły.
Zmarszczyłem brwi i zrobiłem parę kroków w jego stronę. Nie tego oczekiwałem. Nie chciałem widzieć Malfoya wycieńczonego, pełnego… zmartwień. Chciałem widzieć go w dalszym ciągu jako aroganckiego drania. Obraz chłopaka, który stał przede mną: chudego, chorobliwie bladego, z cieniami pod oczami, nagle uderzył we mnie niczym młot. Zdenerwowałem się wtedy, kiedy dostrzegłem, jaki naprawdę był słaby; chciałem, żeby był silny, dumny, pewny siebie. Nie chciałem widzieć, że ktoś inny poza mną też miał już serdecznie dosyć życia.
Dlatego zrobiłem wtedy to, co zrobiłem: podszedłem bardzo blisko, krzyżując ramiona na piersi i patrząc z góry na tę wątłą postać przede mną.
Kiedy, swoją drogą, stałem się od niego tych parę centymetrów wyższy? Zawsze było odwrotnie…
-To nie było w twoim stylu- szepnąłem, patrząc na niego wyzywająco, prowokując go.- Gdzie się podział ten słynny, malfoyowy cynizm?
-A gdzie się podział twój mózg? Ludzie dorastają, Potter… przynajmniej niektórzy. Jeśli jeszcze tego nie zarejestrowałeś, to mam inne zmartwienia niż zwracanie na ciebie uwagi. Dzięki tobie, częściowo- dodał, patrząc na mnie z nagłą trucizną w oczach.
Tak lepiej, uznałem z pewną okrutną satysfakcją.
-To, co zrobiłeś w pociągu, nie było specjalnie dojrzałe- wycedziłem.- Czy może deptanie komuś po twarzy to według ciebie przejaw dorosłości? Co to za sprawy?
-Szpiegowałeś mnie- odparł.- Mojego ojca zamknęli w Azkabanie. Sam się o to prosiłeś. I nie twój pieprzony interes. A teraz daj mi przejść.
Wyminął mnie brutalnie i ruszył do wyjścia, ale nie był zbyt szybki; okręciłem się i złapałem go za ramiona, odwracając siłą i popychając do tyłu, na ścianę stadionu. Wydał z siebie zduszony jęk, kiedy jego ciało zderzyło się z solidnym drewnem, i próbował się wyszarpnąć, ale wiedziałem, że jestem silniejszy - kiedy biliśmy się rok temu, nie był nawet w stanie mi oddać.
-Zostaw mnie!- wrzeszczał, szarpiąc się jak zwierzę złapane w sidła.
Nie miałem zamiaru go puszczać; przyszpiliłem go do ściany za ramiona i pochyliłem się tak, że nasze twarze znalazły się centymetry od siebie. Czułem jego przyspieszony, gwałtowny oddech na ustach, widziałem, jak jego szare oczy rozszerzają się powoli w mieszance gniewu i strachu. To drugie, jak zauważyłem w fali podniecenia, z każdą chwilą stawało się silniejsze.
Bał się mnie - Draco Malfoy się mnie bał.
To jeszcze bardziej wzmogło moją nienawiść wobec niego, poczucie kontroli, adrenalinę, która kazała mi płynąć dalej po tych wzburzonych wodach furii. To ja kontrolowałem sytuację, tylko i wyłącznie ja. A Malfoy się mnie bał.
To mnie podniecało, ta nagła zmiana ról, ten strach w jego lśniących oczach. Nagle chciałem go skrzywdzić, sprawić, żeby cierpiał, tak, jak ja cierpiałem… ale nie tylko to. Poczułem fizyczne podniecenie, a świadomość kontroli, władzy i jego twarz, jego ciało, tak blisko, tylko je wzmogły.
W innych okolicznościach, inny Harry byłby przerażony… ale ja już nie czułem się Harrym-świętoszkiem, tym dzieckiem, które z ustami rozwartymi w zachwycie wchodziło przed laty po raz pierwszy do Wielkiej Sali. Nie czułem się już chłopcem ze szkła.
I było mi z tym niewypowiedzianie dobrze.
-Co ty planujesz?- szepnąłem prosto w jego usta, a gwałtowny oddech, którego wtedy zaczerpnął, tylko dodał mi śmiałości.- Nad czym pracujesz całymi dniami? Co to za zadanie?
-Nie myślisz chyba, że ci powiem?- spytał szeptem, który lekko drżał.- Nawet ty nie możesz być aż takim idiotą.
-Dowiem się- powiedziałem mu wtedy, w nagłym przypływie pożądania przykładając mu rękę do twarzy.- Mam cię na oku, wiem, że coś planujesz.
-Nic mi nie możesz zrobić- powiedział wyzywająco, ale zmrużył nieco oczy pod wpływem mojego dotyku; widziałem w nich, obok strachu, zaskoczenie.
-Och, nie?- uśmiechnąłem się wtedy.- A skąd ta pewność? Nie ma już tatusia przy twoim boku, żeby ochronił twój tyłek…
Wtedy mnie uderzył. Nie wiem, skąd znalazł na to siłę i jakim cudem wyrwał się z mojego uścisku, ale nagle poczułem, jak jego pięść łączy się w moim policzkiem w jednym, silnym ciosie, i zachwiałem się do tyłu. Poczułem krew wzbierającą w kącikach ust; kiedy przyłożyłem do nich palce, zobaczyłem, że Draco próbuje uciec.
Rzuciłem się za nim, naturalnie. W tamtej chwili nie byłem sobą. Albo nie: byłem sobą, tak do końca, boleśnie sobą, jak nigdy nie odważyłem się być, tym Harrym, którego istnienia dotąd nie chciałem nawet przyjąć do wiadomości. Dopadłem go w szatni, powaliłem na ziemię, uderzyłem w twarz. Szarpał się, kopnął mnie kolanem w pierś. Spróbował uderzyć jeszcze raz, z drugiej strony - zatrzymałem cios i sam go zadałem, z całej siły. Jego głowa pofrunęła w bok, rozległ się głuchy trzask, Malfoy znieruchomiał pode mną na chwilę.
Potrząsnąłem nim raz, drugi; w końcu spojrzał na mnie, a w jego oczach nienawiść śpiewała w duecie z bólem. Adrenalina dudniła mi w uszach, zagłuszając zdrowy rozsądek, zagłuszając wszystko wokół, kiedy tak na niego patrzyłem - bezbronny, rozpostarty pode mną, z krwią kapiącą z kącika ust, na mojej łasce.
Jakże go wtedy nienawidziłem.
Jakże go wtedy pożądałem.
To się stało szybko. Pocałowałem go, zanim zdążyłem się uspokoić, zanim ta pasja zniknęła. Znieruchomiał jak kamień, potem szarpał się, próbował odwrócić głowę, coś powiedzieć, krzyknąć. Przyparłem go do podłogi, nie pozwalając się ruszyć.
A kiedy powoli zaczynałem trzeźwieć, odsuwać się od niego, kiedy już chciałem skoczyć na nogi i uciec od tego ciepła, które wypełniało mnie sobą jak narkotyk, jak trucizna, kiedy już chciałem się od niego uwolnić… to on podniósł głowę i przycisnął swoje usta do moich, pociągając mnie z powrotem na dół. To on zaczął odwijać mój szalik, krawat, kiedy z jego ust przesunąłem się powoli w bok, ku jego szyi. Czułem jego włosy pod palcami, ich zapach, czułem jego skórę, słyszałem jego gwałtowny oddech tuż przy sobie… i wszystko inne się rozpłynęło.
Po chwili byliśmy tylko my, na tamtej zimnej, brudnej podłodze, rozpostarci na jego pelerynie, przykryci moją. Tylko skóra, włosy, oddech, pot, zduszone jęki, ręce, palce, nogi, biodra. On i ja. I ludzki kontakt.
To był nasz pierwszy raz.
Chciałbym, żeby to było bardziej romantyczne, naprawdę. Ale nie było. Tak naprawdę chodziło tylko o podstawową żądzę, o coś fundamentalnego, zwierzęcego nawet. Żadnych romantycznych uniesień, żadnych wyznań. Nie krzyczeliśmy nawzajem swoich imion. W ogóle nic nie mówiliśmy. On był po prostu czymś ciepłym, czymś materialnym, czymś dostępnym… czymś żywym. Każdy inny mógłby być na jego miejscu w tamtej chwili, ktokolwiek inny. On chyba czuł podobnie.
W końcu skończyliśmy - on doszedł pierwszy, a na widok jego twarzy, wykrzywionej rozkoszą, sam szybko do niego dołączyłem. Sturlałem się z niego. Spojrzeliśmy sobie w oczy, milcząc, bojąc się słów, konsekwencji. Potem, jednocześnie, spojrzeliśmy w górę i tylko oddychaliśmy głośno, on i ja, w podobnym rytmie. Nawet nie złapaliśmy się za ręce.
Po chwili wstałem, ubrałem się. Wyszedłem. Zostawiłem go tam. Drogę do dormitorium pokonałem biegiem. Zakopałem głowę w poduszki. Próbowałem sobie wmówić, że to szaleństwo, że to chłopak, że to Malfoy, że to śmierciożerca… ale to nie sprawiło, że przestałem widzieć jego twarz przed oczami.
Tej nocy to on mi się śnił, nie Ginny. Jego włosy, oczy, skóra, ręce. Draco.
Kiedy obudziłem się rankiem, naszła mnie jeszcze jedna myśl: nie widziałem wtedy na jego ramieniu Mrocznego Znaku.
* * *
Harry urwał. Spojrzał na swoją herbatę, dawno już wystygłą. Przymknął oczy.
-I co było dalej?- spytała Elsie po chwili niewygodnej ciszy; jej policzki były lekko zarumienione, jej oczy błyszczały.
Harry podniósł na nią oczy, lekko zaskoczony.
-Nie uważasz tego za obrzydliwe? Nieludzkie? Oburzające? Niemoralne?- spytał ponuro.
Dziennikarka tylko potrząsnęła głową.
-Przecież go wykorzystałem. Chłopaka.
-Ty… wy… mieliście powody.
-Nie chcę się usprawiedliwiać. Wiem, że zachowałem się wtedy okropnie. Nikogo nie usprawiedliwiam, chcę, żeby to było jasne.
-Jest- Elsie uśmiechnęła się lekko.- Zaznaczyłeś to wyraźnie na wstępie.
-Ja…- Harry uniósł głowę, zaskoczony, ale po chwili westchnął tylko.- No dobrze. Chcesz mimo wszystko słuchać dalej?
-Tak.
Ta odpowiedź była szczera, jak stwierdził Harry z zaskoczeniem. Zamówił wody, żeby zyskać na czasie i uporać się ze swoimi myślami, ale głównie po to, żeby uniknąć spojrzenia kobiety przed sobą. Bał się niemal, że zobaczy tam zrozumienie, litość.
Nie po to tu przyszedł.
Po chwili podjął opowieść, patrząc w okno. Deszcz padał coraz mocniej.
* * *
Ponownie zobaczyłem Dracona dopiero dwa dni później, na eliksirach u starego Slughorna - słyszałaś o nim, mam nadzieję? Zajął miejsce Snape'a, kiedy tamten przejął przedmiot obrony przed czarną magią.
To ironiczne, że tak się stało; kolejny nauczyciel OPCM, którego straciliśmy w dość dramatycznych okolicznościach. Nad tym stanowiskiem chyba faktycznie ciąży jakaś klątwa.
Unikał mojego spojrzenia, co było do przywidzenia, ale co wywoływało we mnie irracjonalny gniew. Chciałem, żeby na mnie spojrzał, żeby zwrócił na mnie uwagę, ale on ostentacyjnie pochylony był to nad książką eliksirów, to nad kociołkiem, to nad Pansy Parkinson, z którą od czasu do czasu wymieniał szeptem jakieś uwagi. A ja patrzyłem na niego i widziałem tylko jego nagą skórę pode mną, jego usta otwarte w niemym krzyku rozkoszy, jego oczy zamknięte pod moimi pocałunkami.
I chciałem więcej. Więcej ludzkiego kontaktu.
Po lekcji powiedziałem Ronowi i Hermionie, że zostanę trochę dłużej. Zgodzili się. Pewnie myśleli, że chodzi mi o to wspomnienie Slughorna, które miałem zdobyć dla Dumbledore'a; nie chciałem wyprowadzać ich z błędu.
Poczekałem, aż wszyscy inni opuszczą klasę, i poszedłem za Ślizgonami. Udało mi się dogonić Dracona, zanim ten zniknął w innej części lochów; widząc mnie, powiedział innym, że za chwilę wróci, i pełen wyniosłości spytał mnie, o co chodzi.
Zaciągnąłem go natychmiast do jakiegoś zacienionego kąta i pocałowałem. Opierał się tylko chwilę.
Zawarliśmy wtedy coś na wzór milczącego paktu. Żaden z nas nie powiedział słowa na ten temat, ale wiedzieliśmy już, że spotkamy się w nocy, w lochach.
Dlaczego zdecydowałem się brnąć w to szaleństwo? Nie, nie dlatego, że nagle zapałałem do Malfoya gorącym uczuciem. Po prostu przy nim czułem się wolny, jakbym wreszcie zerwał z tym wizerunkiem nieskazitelnie czystego. Draco był moim buntem, moim zapomnieniem.
A ja dla niego… podejrzewam, że po prostu potrzebował ludzkiego dotyku, trochę ciepła. Zatem układ idealny: bez uczuć, tylko pasja, tylko seks. Bez zaangażowań.
Ten sposób był najbezpieczniejszy, bo jak nie ma uczuć, to nie ma też bólu. Nie mogliśmy skrzywdzić siebie nawzajem jeszcze bardziej, niż już krzywdziliśmy. Nie mogliśmy się zdradzić, bo nie ma zdrady tam, gdzie nie ma zaufania. Gdzie nie ma przyjaźni.
Nie mieliśmy nic do stracenia.
Jednak jeśli myślisz, że dałem się zaślepić i zaniechałem prób dowiedzenia się, co tak naprawdę robił w Pokoju Życzeń, muszę cię rozczarować. Próbowałem. Dalej go śledziłem, na mapie i w pelerynie-niewidce, choć zazwyczaj kończyło się to na obcałowywaniu i obmacywaniu siebie nawzajem w ciemnym korytarzu. On nie był moim światem, nie. Miałem swoje życie, z dala od niego, i żyłem nim.
Chodziłem na lekcje. Chodziłem na sesje z Dumbledore'em, kiedy tylko mnie do siebie zawołał. Próbowałem podejść Slughorna. Grałem w quidditcha. Czułem zazdrość o Ginny. Martwiłem się o moich przyjaciół, o wojnę, o obcych ludzi, o wszystkich. Słowem: byłem po prostu tym Harrym Potterem, którego wszyscy znali, którego wszyscy uważali za coś oczywistego. Byłem chłopcem ze szkła.
Tylko nocą, w ramionach Dracona Malfoya, ten chłopiec tłukł się coraz bardziej.
Jednak to dziwne porozumienie, czymkolwiek było, nie trwało długo; pewnego dnia, kiedy, jak zwykle, przechodziłem koło Pokoju Życzeń, zobaczyłem na mapie, że Malfoya tam nie ma. Był za to w łazience, tej samej, w której Hermiona ważyła dla nas eliksir wielosokowy tyle lat temu. Z Jęczącą Martą.
Widziałem, jak płacze, jak Marta próbuje go pocieszyć, jak on zwierza się jej ze swojego ciężaru. Czułem się odrętwiały, zaszokowany, unieruchomiony tym nagłym wybuchem uczuć z jego strony. Nie chciałem tego widzieć. Do tej pory znałem go na pamięć, jego ciało, każde wybrzuszenie, każdy wzgórek, każdą kość pod jego skórą - wszystko to, co było na wierzchu. I tak było dobrze. Znałem na pamięć wierzch, nie znałem nic, co w środku. Tak miało być. Tak chciałem, żeby pozostało.
Zobaczył mnie; okręcił się dziko, chwycił za różdżkę. Od razu poznałem, że przeżywał załamanie nerwowe, ale dlaczego aż tak zdenerwował się na mój widok? Że widziałem jego łzy…?
Pojedynkowaliśmy się na oślep. Marta krzyczała, zaklęcia rykoszetowały naokoło nas i obracały łazienkę w ruinę. Podniósł różdżkę, gotowy rzucić Cruciatusa; kiedy jego usta układały się w formułę klątwy, widziałem jego oczach nienawiść. Ubiegłem go i wrzasnąłem pierwsze zaklęcie, jakie przyszło mi do głowy, a którego nigdy dotąd nie używałem i nie wiedziałem o jego działaniu: Sectumsempra.
Rezultat przeraził mnie do granic możliwości: widziałem, jak z twarzy i piersi Dracona tryska fontanna krwi, jak on sam zatacza się i upada na ziemię, jak jego ręce błądzą po straszliwych, głębokich ranach.
Natychmiast znalazłem się przy nim, porażony nagłą myślą: zabiłem go. On zginie. Zabiłem go.
Krew, krew, wszędzie krew. Na wodzie, na podłodze, na Draconie, na mnie. Jego krew na moich rękach. Chciałem chwycić go w ramiona, wytrząsnąć z niego oddech, ale on patrzył tylko nieruchomym, szklistym wzrokiem, trząsł się i błądził słabymi palcami po ranach. Krzyczałem, szeptałem „Nie, nie”. A krwi przybywało.
Wolę nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby Snape nie pojawił się w porę lub gdyby to był ktoś inny. Wtedy Draco by zginął, zabiłbym go tamtego dnia. Przypadkowo. Używając zaklęcia, którego działania nie znałem. Zabiłbym go.
Ale przyszedł, i to właśnie on. Znał to zaklęcie, wiedział, jak pomóc Draconowi. Leczył go, zabrał do skrzydła szpitalnego. Nawet nie próbowałem zmyć krwi z moich rąk.
Widzę, że jesteś zaskoczona. Nie spodziewałaś się po mnie podobnego incydentu, prawda? Nie po Chłopcu, Który Przeżył. Nie czarnej magii. Nie znałem tego zaklęcia, to prawda, ale to mnie nie usprawiedliwia. Nie powinienem był używać zaklęcia, którego nie znałem. To nie powinno się zdarzyć.
Oczywiście, zostałem ukarany, a szkoła pełna była plotek na temat tego wypadku, ale - co było zaskakujące - nie wyrzucono mnie ze szkoły, w gazetach nic na ten temat nie napisano, matka Dracona nie dowiedziała się o niczym. Zatuszowano całą sprawę, tyle mogłem się domyślić… i to doprowadzało mnie do furii. Chciałem ponieść karę, chciałem być odpowiedzialny, chciałem, żeby ludzie winili mnie za ten wypadek. Czułem, że tylko w ten sposób mógłbym być fair wobec Dracona. Otwarcie przyznając się do winy i biorąc na siebie cały jej ciężar. A tak to on leżał w skrzydle szpitalnym, ledwo żywy, pokryty bliznami, które ja mu zadałem, a ja martwiłem się tylko utratą pozycji w drużynie quidditcha i szlabanem u Snape'a.
Wtedy chyba w naszych relacjach dokonał się kolejny zwrot.
Po raz pierwszy pojawiło się coś na kształt uczuć.
Poszedłem do niego w końcu pewnej nocy, jak zapewne się domyślasz. Czułem, że powinienem, że winien mu byłem przynajmniej tyle. Poza tym, jak z szokiem odkryłem, nie czułem już nienawiści na widok jego nieruchomej sylwetki na łóżku. Czułem za to coś innego - chyba strach. A także coś, co mogłoby być troską, gdybym tak szaleńczo nie próbował zwalczyć własnych emocji na rzecz fałszywej obojętności.
Swoją drogą, kiedy obojętność wobec Malfoya stała się fałszywa…?
Nie chciałem go budzić, ale kiedy usiadłem na brzegu jego łóżka, poruszył się i zwrócił głowę w moją stronę. Zdjąłem niechętnie pelerynę, a on otworzył oczy.
-Co ty tu robisz?- warknął, kiedy tylko jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności pokoju.
Pamiętam ten błysk w jego oczach; strach i nienawiść, wstręt, ból. Nie było tam żądnego pragnienia, chociaż bardzo, och, jak bardzo chciałem je dostrzec.
-Przyszedłem powiedzieć ci, że mi przykro- odparłem chłodniej, niż zamierzałem, hardo patrząc mu w oczy; nie chciałem pozwolić mu zobaczyć niczego.
Bez uczuć, bez przywiązania. To by nas tylko zniszczyło.
-Nie przypuszczałem, że znasz podobne zaklęcia- mruknął, odwracając wzrok w stronę okna.
Pamiętam, jak wtedy zachwyciła mnie gra światła księżyca na jego włosach. Chciałem ich dotknąć - i dotknąłem. Zanurzyłem palce w tych miękkich kosmykach, przepuszczając je w dłoni, głaszcząc delikatnie. Spojrzał na mnie, zaskoczony, ale nie zareagował.
-No i?- spytał po niewygodnej chwili milczenia.
-Co: no i?
-Powiedziałeś już, że ci przykro. Co cię zatrzymuje?
Uśmiechnąłem się ponuro na te słowa, nie przestając przepuszczać jego włosów między palcami. Kiedy tak teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że to był najczulszy gest, jaki mu kiedykolwiek okazałem - to znaczy, do tamtej chwili
-Chcesz, żebym poszedł w diabły?- spytałem, tylko na pół-żartobliwie.
To, co odpowiedział, zmroziło mi krew w żyłach i przeszyło tysiącem kłujących igieł.
-Tak- szepnął, patrząc mi w oczy.- Chcę, żebyś odszedł.
Mój uśmiech zastygł na miejscu, ręka znieruchomiała. Nie pamiętam, czy wtedy oddychałem; chyba na jedną, krótką chwilę, na jedno uderzenie serca zapomniałem, jak to się robi.
-Naprawdę?- spytałem, kiedy w końcu jego słowa przeforsowały tamy niedowierzania i zaczęły pomału wsączać we mnie jad bezsilnej wściekłości.-Tak po prostu?
-Tak- odparł z prostotą.
-Po tym, co… czym byliśmy…
-Nie wiem, czym byliśmy, Potter- powiedział wtedy z dziwnym błyskiem w oczach.- Nie wiem, czym jesteśmy. Ale chcę, żebyś odszedł. I… nie chcę, żebyś wrócił.
Wyszedłem ze skrzydła szpitalnego, trzasnąwszy drzwiami.
Pewnie zastanawiasz się, co wtedy czułem? Dobre pytanie. Nie wiem. Chyba powinienem czuć żal, prawda? Smutek. Może rozpacz, a na pewno gniew. Cokolwiek. Tymczasem było tak, jakbym nie czuł nic. Tylko drętwe miejsce tam, gdzie zazwyczaj był Draco. Pusto. Co najwyżej delikatna sugestia chłodu, niczym oddech wiatru w zimowy poranek. A poza tym - nic.
Zupełnie, jakbym nagle stał się emocjonalnie upośledzony, odrętwiały.
Ale, co najdziwniejsze, nie czułem także nienawiści. Ona zniknęła, zabrały ją ze sobą tamte łzy, które już dawno wsiąkły w kamienie łazienki.
Tylko odrętwienie.
Parę dni później wygraliśmy mecz quidditcha i Puchar - tego właśnie wieczoru, kiedy wszedłem do Pokoju Wspólnego po szlabanie, kiedy wszyscy świętowali i kiedy przez jedną, wspaniałą chwilę nikt nie myślał o wojnie, pocałowałem po raz pierwszy Ginny Weasley.
Myślisz, że to było nie w porządku? Może. Prawdopodobnie. Byłem nie w porządku wobec Ginny, wobec Dracona, wobec siebie, ale wtedy jeszcze nie postrzegałem tego w ten sposób. Ginny wypełniła drętwe miejsce, wprowadziła wraz z sobą uśmiech. Wniosła ciepło tam, gdzie dotąd było tylko wspomnienie zimnych dłoni. Słodycz tam, gdzie pozostały ślady gorzkich pocałunków. Światło tam, gdzie dotąd była ciemna strona mrocznych korytarzy. Wreszcie - spokój zamiast nerwowych, burzliwych momentów, kiedy musiałem jednym uchem nasłuchiwać kroków.
Wydawało mi się, że to jest szczęście, że tak być powinno. W końcu przekonałem sam siebie, że nie chodziło tylko o przekorę, o buntowniczą reakcję na słowa: „Chcę, żebyś odszedł”. Że to było coś szczerego.
I było. W pewien dziwny, zakręcony sposób.
Dalsze wydarzenia sprawiły, że wspomnienia o Draconie zastąpiły koszmary, paranoiczne wizje, obawa o moich bliskich. A także pogłębiona nienawiść do Severusa Snape'a.
Nie wiesz - niby skąd masz wiedzieć? - co wydarzyło się tamtego pamiętnego dnia, dlaczego Dumbledore opuścił wtedy zamek ani co dokładnie miało miejsce na wieży astronomicznej. Tak naprawdę wiedziały o tym praktycznie trzy osoby; jedna z nich zmarła tamtej nocy.
Obiecałem sobie niczego nie pomijać, nawet tego ,co jest dla mnie najbardziej bolesne, i zamierzam dotrzymać tego przyrzeczenia… chociaż nie wyobrażam sobie, w jakie słowa mógłbym ubrać to wszystko, co targało mną tej przeklętej nocy. Najpierw jaskinia, poświęcenie Dumbledore'a. Znowu bierność. Moja rola ograniczała się tylko do tego, żeby przekonać go do picia tego paskudztwa - tej trucizny - która zalegała w misie i broniła dostępu do Horkruksa. I patrzyłem, przyglądałem się biernie, jak człowiek, który był dla mnie ojcem bardziej niż ktokolwiek inny, cierpi, krzyczy w bólu, ugina się pod ciężarem zadania, które - jak sobie beznadziejnie wmawiałem - powinno być przeznaczone dla mnie. Odganiałem inferiusy, wbrew sobie wpychałem więcej tego pieprzonego płynu w drżące, naznaczone wiekiem usta, jednocześnie w sercu krzycząc z rozpaczy. Nie mogłem na to patrzeć. Nie mogłem, nie mogłem. Nie mogłem tego wytrzymać.
Ale nie mogłem też nic zrobić - w końcu złożyłem przyrzeczenie, że nie będę go powstrzymywał, że nie przestanę.
I tak czas mijał, aż w końcu w misie nic już nie zostało. Nic. Żadnego Horkruksa, tylko tajemniczy list, podpisany inicjałami R. A. B. Jak się okazało, ktoś był tu już przed nami i usunął ten przeklęty przedmiot, zniszczył go. Ktoś, kto równie mocno nienawidził Voldemorta i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żył - tak wynikało z jego słów.
Wyobrażasz sobie moją wściekłość? Tyle cierpienia, tyle mąk, tyle zszarganych emocji, tyle łez - na próżno. Wyruszyliśmy na próżno, na próżno Dumbledore pił to przeklęte świństwo, na próżno tak się osłabił. Ale odkryliśmy jedno: było o jednego Horkruksa mniej.
Kiedy wróciliśmy do Hogsmeade, Dumbledore ledwo stał na nogach. Tak naprawdę to chyba tylko jego duma trzymała go w pozycji pionowej, a także chęć, żeby nie zdradzić się przede mną ze swoją słabością. Zawsze wiedziałem, że był wielkim człowiekiem i to było coś, co brałem za rzecz oczywistą. Ale wtedy, kiedy widziałem nadludzki wysiłek i słabość u niego, osoby, którą przywykłem już traktować jak swojego rodzaju nadczłowieka… chyba w tym momencie to, co wcześniej brałem za strach, przemieniło się w lodowatą bryłę przerażenia, gotową roztopić się w powódź paniki.
Mroczny Znak dryfował nad Hogwartem, uśmiechając się szyderczo w naszą stronę - takie przynajmniej miałem wtedy wrażenie.
Każdy, kto kiedykolwiek widział ten symbol, wie, jakie to uczucie, zna ten kamień, który blokuje gardło znienacka i nie pozwala oddychać, tą lodowatą pustkę, to pytanie, które wisi w powietrzu niczym tysiące maleńkich, ostrych szpilek. Ten, kto tego nie doświadczył, i tak nie zrozumie, więc po co choćby próbować opisywać?
Wylądowaliśmy na wieży astronomicznej, a Dumbledore okrył mnie peleryną-niewidką i sparaliżował w tej samej chwili, kiedy zaklęcie u drzwi pozbawiło go różdżki. Stary człowiek zachwiał się, oparł o parapet. Wtedy wszedł Draco Malfoy.
Miał zabić Dumbledore'a. To prawda. To fakt. Nie zamierzam podważać czegoś, czego podważyć się nie da. Był blisko. Był odpowiedzialny za ataki na Katie Bell i na Rona. Tylko przypadkiem, ale jednak. I stał tam, z różdżką wymierzoną w pierś pozbawionego broni największego czarodzieja naszych czasów, który w tamtej chwili był zredukowany do starego człowieka walczącego o oddech.
Ale nie słabego. Nie. Nawet w tych ostatnich momentach swojego życia, nawet po tym wszystkim, co przeszliśmy parę minut temu, on nie był słaby. To Draco był tym, któremu zabrakło sił. Oboje o tym wiedzieli.
Nie mógł tego zrobić. Nie był mordercą. Nawet, jeśli na szali ważyły się życia jego i jego rodziny, nie mógł tego zrobić. Dumbledore zaofiarował mu ochronę i może to przeważyło - Draco opuścił różdżkę, jeśli tylko o milimetry, ale wtedy właśnie wpadli śmierciożercy.
Być może stchórzył. To było bardzo prawdopodobne. Draco Malfoy nie był wojownikiem, nie - był tylko niedoświadczonym nastolatkiem, któremu świat zbyt szybko kazał dorosnąć. Prawdopodobnie był także tchórzem - a przynajmniej człowiekiem z wyobraźnią i zdrowym rozsądkiem. Takim żyje się o wiele trudniej, zwłaszcza w czasie wojny.
Ale nie mógł już nic zrobić - do wieży wparadowali śmierciożercy, razem z Fenrirem Greybackiem. Nie wiedzieli, co się stało, myśleli, że Draco ma wszystko pod kontrolą. Nie miał i po chwili nawet dla nich stało się to jasne. I wtedy na scenę wkroczył Severus Snape.
Widziałem, jak podchodzi do Dumbledore'a z wyciągniętą różdżką. Jak patrzy w jego oczy. Jak Dumbledore szepcze, tuż przy moim uchu, „Proszę…”. A potem było zielone światło, oczy rozszerzone nienawiścią naprzeciwko źrenic, które powoli traciły blask, powolny upadek, mój niemy krzyk. Ciało, które osunęło się na parapet, a potem w dół, w dół, w dół…
Nagle mogłem się ruszać i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę z tego, czego właściwie byłem świadkiem. Severus Snape zabił Dumbledore'a. Snape. Dumbledore'a. Zabił go. Snape. Zabił. Snape. Dumbledore. Zabił.
To było wszystko, co w tamtej chwili pozostało w mojej głowie.
Rzuciłem się w pościg za Snape'em, który chwycił pod łokieć osłupiałego Malfoya. Widziałem ich sylwetki, jak obydwoje uciekają w dół, po schodach, korytarzem, gdzie ciągle rykoszetowały zaklęcia, potem w bok, jeszcze raz w bok, ku wyjściu…
Byłem świadomy walk naokoło mnie, plątaniny ludzi, zderzających się ze sobą zaklęć, krzyków. Reagowałem. Ale tak naprawdę mój umysł się zmienił; nabrał ostrości, jednego, spójnego kierunku. Po raz pierwszy w życiu wiedziałem, dokąd zmierzam i czego pragnę.
Pragnąłem śmierci Severusa Snape'a.
Uciekł, jak zapewne wiesz. Obydwoje uciekli. Tamtej nocy wszystko się zmieniło. Nie tylko dla mnie.
Potem było lizanie ran. Otrząsanie się z szoku. Powoli docierała do wszystkich świadomość tego, że Dumbledore nie żyje, że zabił go Severus Snape - człowiek, któremu zmarły dyrektor absolutnie, aż do końca, ufał. Że zamek nie jest już bezpieczny i że zabawa w szkołę nikomu już nic dobrego nie przyniesie. Że Horkruksy będą jedynym sposobem na powstrzymanie lawiny śmierci, która wkrótce miała zalać nas wszystkich.
W ciągu tego krótkiego czasu coś się we mnie przestawiło - jedno, proste kliknięcie, gdzieś głęboko, z dnia na dzień. I kiedy obudziłem się rano, dzień po pogrzebie Dumbledore'a, nagle zdałem sobie sprawę z tego, że jestem dorosły. I kiedy spojrzałem w lustro, nie patrzył na mnie chłopiec ze szkła. Patrzyłem na siebie ja sam.
Wtedy nie było już przed tym ucieczki.
* * *
Harry urwał.
Na zewnątrz już dawno zrobiło się ciemno, kawiarnia powoli pustoszała. Kelnerka zabrała ich puste kubki tak, że nawet tego nie zauważyli. Zielone oczy spoczęły na zegarku; siódma trzydzieści. Jak szybko to wszystko zleciało… jak łatwo przyszło zrelacjonowanie wydarzeń, które, jak mu się zdawało, zajmowały sobą całe wieki, całe mroczne, bolące w dalszym ciągu wieki…
-Co się stało potem? - spytała cicho Elsie; jej szept sugerował, że młoda dziennikarka znalazła się nagle w swoim własnym, prywatnym sanktuarium. - Z tobą? Z Malfoyem? Z… tym wszystkim?
Harry spojrzał na nią, nagle niesamowicie wręcz zmęczony.
-Powinienem już iść - powiedział cicho, uśmiechając się powoli. - Już późno. Jestem pewien, że obydwoje mamy dużo do zrobienia.
-Nie możesz tu skończyć! - otrząsnęła się Whitman, gorączkowo zaciskając ręce na swojej torebce. - Nie teraz! Nie w ten sposób!
-Spokojnie - uśmiech zrobił się odrobinę cieplejszy. - Nie powiedziałem przecież, że to koniec, prawda? Znalazłabyś może czas dla mnie w przyszłym tygodniu? Tego samego dnia, o tej samej porze? Tutaj?
Twarz dziennikarki przez chwilę pozostawała nieruchoma, a po chwili rozjaśniła się, jak gdyby jej własne, prywatne słońce raptownie przebiło się przez chmury.
-Naturalnie… Harry! Będę zaszczycona! Ee… czy nie można by może zorganizować tego troszkę szybciej? Na przykład jutro?
Ale Harry już wstał i grzebał w swoim portfelu, żeby zapłacić rachunek.
-W przyszłym tygodniu, Elsie - powiedział krótko, zostawiając na stole parę monet. - Do zobaczenia.
Skinął głową oniemiałej kobiecie, podziękował za herbatę i ruszył w stronę drzwi. Po chwili połknęła go ciemność i chłód na zewnątrz.
Lekko zadzwonił dzwonek.
C. D. N.