Książka ściągnięta z serwisu
Meg Cabot
WALENTYNKI
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 7 i ¾
Tytuł oryginału
VALENTINE PRINCESS
Pani nie wie, że przemawia do księżniczki
i że dość byłoby mego skinienia ręki,
by panią oddać w ręce sprawiedliwości.
Lituję się jednak nad panią,
bo jestem prawdziwą księżniczką.
Frances Hodgson Burnett Mała Księżniczka
Przekład Józef Birkenmajer
5 czerwca, 19.00,
prywatny samolot w drodze do Genowii
JA KSIĘŻNICZKĄ? JASNE!
Sztuka
Mii Thermopolis
(pierwsza wersja)
Scena 44
DZIEŃ. Zabałaganiony pokój nastolatki, z oknami do podłogi, wychodzącymi na schody pożarowe i podwórko studnię. Wielki żółty KOT siedzi na kaloryferze i macha ogonem. Dziewczyna u progu kobiecości (szesnastoletnia MIA THERMOPOLIS) szuka czegoś gorączkowo. Jej matka (HELEN THERMOPOLIS), uderzająco atrakcyjna kobieta przed czterdziestką, staje w drzwiach.
HELEN
Mia! Limuzyna czeka!
MIA
Nie ma mojego pamiętnika! Nie mogę przecież pojechać na całe lato do Genowii bez pamiętnika!
HELEN
pochyla się i wyciąga czarno-biały pamiętnik, który wpadł między łóżko Mii a ścianę.
HELEN
Tego szukasz?
MIA
(bierze pamiętnik i go przegląda)
Nie, mamo. To mój stary pamiętnik. To pamiętnik z... O rany! To pamiętnik z pierwszej klasy, sprzed półtora roku! Wszędzie go szukałam! Jejku, wydaje mi się, że to wszystko działo się z dziesięć lat temu! Bo od tego czasu tyle się wydarzyło. Jak wrócę z Genowii, pójdę do trzeciej klasy. Boże, czuję się, jakbym była kimś zupełnie innym, rozumiesz? No bo przecież teraz piszę SZTUKI, a nie powieści! Jestem o tyle starsza i o wiele dojrzalsza, i... O BOŻE, TO PAMIĘTNIK, W KTÓRYM OPISAŁAM MOJE PIERWSZE WALENTYNKI Z MICHAELEM! O BOŻE! JAK MOGŁAM GO ZGUBIĆ! NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, KIEDY GO PRZECZYTAM!
Wtorek, 11 lutego, 18.00,
limuzyna w drodze do domu,
po lekcjach etykiety
Kiedy dzisiaj weszłam do Grandmère na lekcje etykiety, na różowej brokatowej kanapie, na której zazwyczaj siedzę (bo to najbliżej miseczki z migdałami w cukrze, które podkradam, kiedy Grandmère nie patrzy, chociaż właściwie wcale nie są takie dobre, bo nie są w czekoladzie ani nic, ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, zresztą dlaczego starsi ludzie zawsze mają beznadziejne słodycze?), więc na różowej kanapie siedział dziwaczny facet. Byłam ciekawa, kto to, bo miał na sobie monochromatyczną koszulę i taki sam krawat, jak facet z telewizyjnego talk show albo mafioso, a kogoś takiego raczej się nie spodziewasz w apartamencie prawdziwej księżnej w hotelu Plaza. Nie żebym się uprzedzała do ludzi, ale tak jest.
Grandmère zjawiła się w niebieskim kapeluszu z piórami, jakby była co najmniej Królową Matką, a nie babką księżniczki, i powiedziała:
- Amelio, jak dobrze, że jesteś. Chciałabym, żebyś poznała doktora Steve'a.
A ja:
- Kogo, przepraszam?
A ona:
- JAK ŚMIESZ W TAKI SPOSÓB ODZYWAĆ SIĘ DO MOJEGO ASTROLOGA?
Aha! Grandmère ma astrologa.
Przyznaję, że się zaniepokoiłam, bo oczywiście od razu pomyślałam o Rasputinie - no wiecie, tym gościu, który był, jakby to powiedzieć, „duchowym doradcą” (tudzież mistyczną wyrocznią) rosyjskiej rodziny carskiej, jeszcze zanim wszyscy zginęli rozstrzelani przez rozjuszony lud. Niekoniecznie z powodu Rasputina, ale poddani cara trochę stracili do niego szacunek, bo razem z żoną słuchał rad kolesia, którego hobby było zbieranie włosów dziewic.
Oczywiście to nie dotyczy Nancy Reagan, która radziła się astrolożki Jeanne Dixon, ale tylko dlatego, że Jeanne Dixon miała inne hobby - golfa.
W każdym razie sądzę, że doktor Steve nie jest jak Rasputin, to znaczy, nie ma brody. Właściwie nie ma żadnego owłosienia, jest całkiem łysy. No i był w garniturze, a nie w mnisim habicie.
Mimo wszystko nie spodobało mi się, kiedy wskazał na mnie i powiedział:
- Nic nie mów! Niech zgadnę! To jest Jej Książęca Wysokość, księżniczka Amelia!
Na co Grandmère klasnęła w dłonie i mało brakowało, a podskoczyłaby z radości.
- Tak jest! - zawołała. - To prawda! On jest zadziwiający! Czyż nie jest zadziwiający, Amelio?
Nie wiem, co w tym takiego zadziwiającego, skoro słyszał, jak Grandmère zwracała się do mnie po imieniu, kiedy weszłam.
A poza tym moja twarz mniej więcej co tydzień jest na okładce „Teen People”. Ale co tam.
- Doktorze, proszę nam powiedzieć, czego się pan dowiedział o Amelii? - Grandmère opadła na fotel obity różowym brokatem i pstryknęła palcami w moją stronę, co, jak już wiem, oznacza: Przyrządź mi sidecara. I to już. - Podałam mu twoją datę i godzinę urodzenia, Amelio, i doktor Steve obiecał, że zaprezentuje twój profil dzisiaj, tu i teraz, żebyś także mogła tego wysłuchać.
- Nie, wielkie dzięki - mruknęłam, idąc do barku. - Nie chcę, żeby mi przepowiadano przyszłość. - Zwłaszcza koleś, który się nazywa doktor Steve.
- Ależ Amelio, doktor Steve nie przepowiada przyszłości - oburzyła się Grandmère. - Bada pozycje ciał niebieskich w chwili narodzin danej osoby i interpretuje znaczenie tej konfiguracji, prezentując potencjalny przebieg życia jednostki. Na przykład doktor Steve twierdzi, że obecnie grożą mi poważne obrażenia fizyczne...
- Próba zamachu? - podsunęłam z nadzieją mieszając brandy z Cointreau. Może ten facet ma więcej wspólnego z Rasputinem, niż mi się zdawało.
Ale Grandmère mnie zignorowała.
- ...i wkrótce spotkam się z romantyczną propozycją. Czyż nie, doktorze Steve?
- Tak jest, Wasza Wysokość, wyraźnie widzę niebezpieczeństwo. - Doktor Steve spojrzał z powagą na Grandmère. -A także oświadczyny.
- To na pewno ten przebrzydły lord Crenshaw -stwierdziła Grandmère, gdy podałam jej drinka. - Bardzo nalegał, żeby mi towarzyszyć na bal dobroczynny, który hrabina wydaje na rzecz Amerykańskiego Towarzystwa Kardiologicznego w walentynki. Dobrze, doktorze Steve, co do Amelii...
- Nie chcę tego wiedzieć! - krzyknęłam. No bo poważnie, kto chciałby poznać swoją przyszłość? Nie żebym wierzyła w astrologię, ale wiecie, niektóre rzeczy się sprawdzają. Na przykład to, że Koziorożce i Byki dobrze się rozumieją. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Michael Moscovitz, najinteligentniejszy i najprzystojniejszy uczeń ostatniej klasy w naszej szkole (chyba że jest się ślepym, jak te, które uważają, że najinteligentniejszy i najprzystojniejszy jest Josh Richter), chodziłby z żałosną, płaską pierwszoklasistką jak ja? To tak, jakby Josh Hartnett zaczął się nagle umawiać z Little Debbie, słynną z batoników.
Mniam, batoniki Little Debbie.
Ale doktor Steve już wyjął mój wykres i czytał:
- Księżniczka Amelia, Jej Książęca Wysokość, jest obdarzona niespotykaną przenikliwością, natura i wszelkie stworzenia żyjące dostarczają jej wielu radości...
- Auć! - krzyknęłam. Chciałam uciec, ale potknęłam się o Rommla, który kulił się w wykładanym futrem koszyku koło stojaka z gazetami. - Nie! Nie chcę tego słuchać!
- Jest bardzo stała, zwłaszcza w uczuciach...
- Ani słowa więcej! - Usiłowałam się wyplątać z Rommla, ale to nie było proste, bo miotał się na wszystkie strony w koszyku.
- ...A najdłuższy, najtrwalszy związek połączy ją z troskliwym, hojnym Lwem...
Zamarłam w bezruchu.
- LWEM?! - wrzasnęłam z podłogi. - To niemożliwe! Michael jest Koziorożcem!
- Cóż, Amelio. - Grandmère z niewinną miną upiła drinka. - Najwyraźniej to nie Michael jest ci pisany. Co jeszcze, doktorze Steve?
Ale ja już nie słuchałam. Bo wiedziałam na pewno, że doktor Steve to szarlatan. Dobra, może nie nosi habitu, nie ma brody i nie zbiera włosów dziewic, ale taka z niego wyrocznia, jak i z Rasputina.
Bo każdy astrolog, który nie wyczytał z mojej daty urodzenia, że Michael Moscovitz jest mi pisany, do niczego się nie nadaje.
Albo pozostaje na usługach mojej babki, która nie znosi Michaela, bo on nie pochodzi z rodziny królewskiej ani, co gorsza, nie jest obrzydliwie bogaty, a więc jej zdaniem nie ma prawa wiązać się z jej wnuczką.
Grzecznie podziękowałam doktorowi Steve'owi, że mnie poinformował, iż moim przeznaczeniem jest dokonać wielkich rzeczy, gdy zasiądę na tronie Genowii, tak z czystej uprzejmości. Ale szczerze mówiąc, mógłby mi to powiedzieć pierwszy lepszy jasnowidz z ulicy. Bo przecież planuję przekształcić pałac w wielkie schronisko dla zwierząt, i w ogóle.
Rany!
Ciekawe, ile kasy Grandmère dała temu oszustowi. Może powinnam zadzwonić do taty. W końcu ostatnie, czego nam trzeba, to próba zamachu stanu, wywołana rozrzutnością Grandmère. Tata i bez tego ma dość kłopotów; stara się uspokoić parlament w związku ze sprawą parkometrów, którą niechcący rozpętałam podczas ferii zimowych.
Kto by się spodziewał, że członkowie gabinetu są tacy drażliwi? Można by pomyśleć, że okażą mi więcej wdzięczności. To tylko kwestia czasu, zanim tabuny turystów z amerykańskich statków wycieczkowych zupełnie zdemolują delikatną infrastrukturę Genowii. Musimy szukać innego źródła finansowania budżetu i wykluczyć statki wycieczkowe; w innym wypadu Genowia zacznie tonąć jak Wenecja.
Boże, tak ciężko jest być księżniczką.
Wtorek, 11 lutego, 22.00,
strych
No dobra, popełniłam błąd, że wysłałam Tinie Hakim Baba wiadomość i powtórzyłam wszystko, co powiedział doktor Steve. To znaczy, powtórzyłam jej, bo wydawało mi się to zabawne, a Tinie dobrze zrobi trochę rozrywki, bo walentynki już za trzy dni, a ona nadal nie ma komu dać walentynkowej kartki i czekoladki, że już nie wspomnę o kimś, kto dałby jej wisiorek od Kay Jewelers (każde kocham zaczyna się na „k”) inkrustowany sztucznymi rubinami, odkąd jej chłopak, David Farouq El-Abar, rzucił ją dla Jasmine z turkusowymi klamrami na zębach. (Tylko że to nie przetrwało. Tina mówiła, że widziała go w Serendipity III w zeszły weekend, pił mrożoną czekoladę z dziewczyną bez aparatu ortodontycznego, za to z napuszoną fryzurą).
W każdym razie spodziewałam się, że powie: „Nie słuchaj doktora Steve'a, on się myli”. Ale nie. Zareagowała zupełnie inaczej.
Iluvromance: Mia, poważnie musisz coś zrobić. Doktor Steve to jeden z najbardziej znanych astrologów w Ameryce! Przewidział, że N'Sync się rozpadnie!
GrLouie: Skoro jest taki dobry, nic na to nie poradzę, prawda? Mogę tylko bezczynnie leżeć i czekać, aż los się wypełni.
Żartowałam. Zapomniałam, że Tina na ogół nie chwyta sarkazmu.
Iluvromance: Nie! To NAJGORSZE, co możesz zrobić! Co się z tobą dzieje, Mia? Musisz WALCZYĆ! WALCZYĆ O MĘŻCZYZNĘ, KTÓREGO KOCHASZ!
GrLouie: Tino, jak mogę walczyć o mężczyznę, którego kocham, jeśli nawet nie wiem, z kim mam walczyć? To znaczy, ja przecież nawet nie wierzę w to, co mówił doktor Steve. Słuchaj, przypominam ci, że powiedział też, iż ktoś się oświadczy Grandmère. Kto mógłby być na tyle głupi, żeby zrobić COŚ TAKIEGO?
Iluvromance: Na przykład twój dziadek? Posłuchaj, chodzi o to, że musisz być BARDZO ostrożna. Nie DAWAJ Michaelowi żadnego powodu, żeby cię rzucił -jak Dave mnie.
GrLouie: Tina! Nie dałaś Davidowi żadnego powodu, żeby cię rzucił! Rzucił cię, bo jest niedojrzałym gnojkiem.
Iluvromance: Nie, Mia. Odkąd się rozstaliśmy, minęło już tyle czasu, że zdążyłam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Pozwoliłam, by David wymknął mi się z rąk, bo nie chciałam się za nim uganiać, a on obawiał się poważnego związku. Ale teraz wiem, co należało zrobić - powinnam była dać mu POWÓD, żeby zechciał się ze mną ZWIĄZAĆ.
GrLouie: Chcesz powiedzieć: przespać się z nim? No nie, obiecałyśmy sobie, że będziemy ostatnimi dziewicami w Liceum imienia Alberta Einstaina! O ile pamiętam, mamy się oszczędzać do balu maturalnego!
Iluvromance: Oczywiście, że nie to chciałam powiedzieć. Jest wiele innych sposobów, by chłopak się zaangażował, nie trzeba od razu posuwać się do TEGO. Można mu na INNE sposoby pokazać, że ci zależy. Na przykład... Na przykład, co robicie z Michaelem na walentynki?
GrLouie: Och. Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym.
Iluvromance: NIE ROZMAWIALIŚCIE O TYM? O NAJBARDZIEJ ROMANTYCZNYM ŚWIĘCIE W ROKU??? TO TWOJE PIERWSZE WALENTYNKI Z PRAWDZIWYM CHŁOPAKIEM, A WY JESZCZE O TYM NIE ROZMAWIALIŚCIE, JAK JE SPĘDZICIE???
GrLouie: To chyba źle, co? Może wyślę mu kartkę...
Iluvromance: Nie tylko kartkę, Mia. Nie rozumiesz? Te walentynki mają dla was szczególne znaczenie, bo to wasze pierwsze wspólne święto zakochanych. Jeśli wszystkiego odpowiednio nie zaplanujesz - romantyczna kolacja, walentynkowe upominki, pocałunek - przepowiednia doktora Steve'a spełni się NA PEWNO i skończysz z jakimś Lwem.
GrLouie: WALENTYNKOWY UPOMINEK?? Dopiero co skończył mi się szlaban za kradzież kamieni księżycowych na urodziny Michaela. Jaki prezent mam wymyślić na walentynki? Co dziewczyny DAJĄ chłopakom na walentynki? Czy to nie FACECI mają nam dawać prezenty?
Iluvromance: Na wasze pierwsze wspólne walentynki powinnaś mu coś dać. Na przykład książkę. Albo sweter.
GrLouie: SWETER??? MUSI BYĆ KASZMIROWY??? Bo jestem totalnie spłukana, wydałam całą tygodniówkę na nowe wegańskie ciasteczka z Pangea.
Iluvromance: SWETER TO TYLKO PRZYKŁAD. Może płytę?
GrLouie: Tino, Michael jest MUZYKIEM. Kiedy chce mieć płytę, to sobie ją kupuje. Michael ma wszystko, czego zapragnie. Poza kamieniami księżycowymi. Ale już mu je dałam.
Iluvromance: Musi być coś, co mu się spodoba. Słuchaj, zastanowię się i dam ci znać. Ale Mia, powtarzam, to bardzo ważne. Zwłaszcza w świetle tego, co powiedział doktor Steve. Twoje pierwsze walentynki z Michaelem muszą być wyjątkowe, bo inaczej wylądujesz w końcu z Lwem, nieważne, kto to jest. Albo, co gorsza, zostaniesz sama. Jak ja.
GrLouie: Tina, nie martw się! I na ciebie czeka walentynka! Musimy ci go tylko znaleźć!
Iluvromance: Nie, Mia, nie. Wszyscy najlepsi faceci są już zajęci. Nic mi nie jest, naprawdę. W te walentynki będę świętowała mój romans ze MNĄ. Zanim pokocha się kogoś innego, trzeba się nauczyć kochać siebie.
GrLouie: Masz rację!
Biedna Tina. NIENAWIDZĘ tego głupiego Dave'a. Jego szczęście, że mnie jeszcze nie spotkał. Lars dostał na gwiazdkę nowy paralizator i aż go ręce swędzą, żeby go na kimś wypróbować.
Boże! Dlaczego wszystko jest takie SKOMPLIKOWANE? Akurat kiedy myślałam, że wreszcie, dla odmiany, wszystko się układa, zjawia się jakiś jasnowidz i wszystko psuje.
Takie już moje szczęście.
I jak zwykle to wina Grandmère. Po co zatrudniała tego całego astrologa? Dlaczego nie ma kręgarza jak normalna babcia?
Środa, 12 lutego,
algebra
No dobra, w samochodzie, w drodze do szkoły starałam się być bardzo subtelna i dyskretna. Wiecie, na temat tych całych walentynek. Kiedy Michael i Lilly wsiedli do limuzyny, a ja doszłam do siebie po tym, jak zobaczyłam, że Michael tak słodko wygląda, kiedy jest ogolony, odświeżony i boski. Boże, to totalnie NIE FAIR, że ktoś wygląda tak bosko bladym świtem. Powiedziałam:
- Słuchaj, Lilly, co robicie z Borisem na walentynki? - Wiecie, tak totalnie od niechcenia, i w ogóle.
A Lilly na to:
- W walentynki? Naćpałaś się czy co?
- Hm. - Wolałabym, żeby Lilly przestała w obecności swojego brata pytać, czy się naćpałam. Zdaję sobie sprawę, że Michael wie, iż nie zażywam narkotyków, ale to totalnie niegrzeczne.
- Nie. Ale walentynki są tuż-tuż, no wiesz, w piątek.
Wydawało mi się, że to bardzo sprytnie rozegrałam, bo rzuciłam mimochodem, że walentynki są w piątek, żeby przypomnieć o tym Michaelowi, tylko że nie powiedziałam tego DO NIEGO, tylko do Lilly. Super, nie?
- Mia, wiem, kiedy wypada czternasty lutego - syknęła Lilly złośliwie. - Chodzi mi o co innego: niby od kiedy obchodzisz święto, które powstało tylko po to, żeby nabijać kabzę firmom produkującym kartki z życzeniami i kwiaciarniom? Przecież to przemysłowcy z tych branży pewnego dnia postanowili, że wymyślą kolejne święto, żeby single poczuli się jeszcze gorzej.
- Hm - powtórzyłam. - Właściwie święty Walenty to postać autentyczna, ksiądz, który udzielał ślubu żołnierzom, mimo zakazu rzymskiego cezara, bo cezar uważał, że kawalerowie lepiej walczą. Wtrącił więc Walentego do więzienia, tylko że tam Walenty zakochał się w córce strażnika i pisał do niej listy miłosne podpisane „twój Walenty”, i stąd dzisiejszy zwyczaj posyłania walentynek bliskim.
- Hm. - Lilly przedrzeźniała mnie, co nie było zbyt miłe. - Właściwie święty Walenty po prostu pomagał chrześcijanom ukrywać się przed Rzymianami. Potem go schwytano i zatłuczono na śmierć czternastego lutego.
- Żadna z was nie ma racji - odezwał się Michael, rozbawiony. - Czternastego lutego starożytni Rzymianie oddawali cześć bogini Junonie, a następnego dnia odbywały się luperkalia, święto pochodzące z III wieku, poświęcone bogu Lupercusowi, który chronił owce przed wilkami. W wigilię tego święta losowano imiona dziewcząt i chłopców i zgodnie z wierzeniem mieli oni w przyszłym roku zostać parą.
Mój chłopak jest taki mądry! A do tego jego szyja tak ładnie pachnie. Co prawda powąchałam ją dopiero później, kiedy wysiedliśmy z samochodu. Ale kiedy wreszcie to zrobiłam, przekonałam się, że pachnie NAPRAWDĘ superowo. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to tylko feromony, które Michael wydziela, a które podnoszą w moim mózgu poziom serotoniny i tym samym sprawiają, że w jego obecności jestem odprężona i mam dobry humor. Nauczyłam się tego wszystkiego na biologii.
Ale naprawdę podobają mi się feromony Michaela. O wiele bardziej niż feromony jakiegoś tam Lwa, tego jestem pewna.
- Później - ciągnął Michael - księża chrześcijańscy usiłowali wyplenić praktyki pogańskie i zmienili nazwę święta z luperkaliów na Dzień Świętego Walentego. Nadawali dzieciom imiona świętych, żeby dzieci wzorowały się na życiu świętego, którego imię noszą. Ale o wiele popularniejsze okazało się łączenie z przedstawicielem płci przeciwnej.
- Nic dziwnego - mruknęła Lilly. - Chciałabyś powielać życie gościa, którego zatłuczono na śmierć?
- NIEWAŻNE. - Nie pojmowałam, w jaki sposób rozmowa zboczyła z tematu. - Lilly, co planujecie z Borisem na walentynki?
- Już ci mówiłam - żachnęła się Lilly. - NIC. Nie biorę udziału w barbarzyńskich pogańskich rytuałach. Nigdy nie obchodziłam walentynek, i ty o tym wiesz, Mia. Czy kiedykolwiek dałam ci walentynkę? Oczywiście nie licząc sytuacji, gdy jakaś durna nauczycielka ZMUSZAŁA nas do robienia walentynkowych kartek, a sama wymykała się do pokoju nauczycielskiego i paliła przez pół lekcji, podczas gdy my harowaliśmy w pocie czoła. Kolejny przykład niedoskonałości naszego systemu edukacyjnego w porównaniu z resztą świata.
Naprawdę mnie tym zaskoczyła.
- No nie. Ale przecież to pierwsze walentynki w twoim życiu, gdy naprawdę masz chłopaka. Nie dasz mu nawet kartki?
- I tym samym dołożę moje ciężko zarobione pieniądze do wypchanej kabzy firmy Hallmark, która, tak przy okazji, płaci głodowe pensje zatrudnianym plastykom? O nie.
A wtedy limuzyna się zatrzymała i musieliśmy wysiąść.
Nie pozwoliłam, by to mnie zbiło z tropu. W drodze do szkoły powiedziałam do Michaela:
- A co ty sądzisz o walentynkach? Uważasz, że to barbarzyński, pogański rytuał?
Uśmiechnął się.
- Nie. Ale zgadzam się, że to ohydny produkt uboczny producentów słodyczy, kart świątecznych i kwiatów i że najlepszym sposobem walki z takim materializmem jest nie brać w tym udziału. Baw się dobrze na algebrze.
A potem mnie pocałował - przez co skoczył mi poziom oksytocyny - i pobiegł na swoje zajęcia.
Jestem przekonana, że gdy Tina się o tym dowie, uzna, że to zły znak.
To znaczy ta sprawa z walentynkami, nie mój poziom oksytocyny.
Środa, 12 lutego,
rozwój zainteresowań
Miałam rację! Dzisiaj podczas lunchu - a dopiero wtedy miałam okazję porozmawiać z Tiną- powtórzyłam jej, co mówili Lilly i Michael, a ona na to:
- Fatalnie.
Stałyśmy w kolejce po czekoladki na deser, a Lilly i reszta już siedzieli przy stoliku, więc nie musiałam się obawiać, że ktoś nas podsłucha. To znaczy, oprócz innych ludzi w kolejce, ale za nami nikogo nie było, a przed nami stał tylko ten Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, więc się nie liczył.
- Wiem - przyznałam. - Ale co mam zrobić? Michael nienawidzi walentynek.
- Musisz to zmienić - orzekła Tina. - Może nienawidzi walentynek tylko dlatego, że nigdy nie przeżył fajnych.
- Ja też nie - zauważyłam.
- Tym ważniejsze, by wasze pierwsze wspólne walentynki były wyjątkowe.
- Już ci mówiłam, nie mam pieniędzy.
- Nie potrzeba pieniędzy, żeby dać w prezencie coś wyjątkowego - tłumaczyła Tina. - Pod tym względem Michael i Lilly mają rację, nie daj się zwariować firmom cukierniczym, papierniczym, jubilerskim i kwiaciarskim i nie myśl, że tylko kupując wyjątkowy prezent, okazujesz ukochanemu, że go kochasz. Prezenty własnej roboty są o wiele ważniejsze, bo pochodzą od serca. Po prostu zrób Michaelowi walentynkę.
- Jasne - żachnęłam się. - Bo niby jestem taka utalentowana, co? Pamiętasz, jak się nabawiłam oparzenia drugiego stopnia, kiedy wypalaliśmy ceramikę w szkole? Zresztą pomyśl, jak beznadziejnie to wyjdzie, kiedy ja mu coś dam, a on mnie nie. Pomyśli, że jego dziewczyna jest miękka i uległa presji komercyjnego święta.
- Ależ skąd! - Tina się oburzyła. - Uzna, że to urocze.
Akurat wtedy Lana Weinberger stanęła w kolejce za nami i bardzo głośno mówiła do komórki (chociaż oficjalnie nie wolno nam ich używać w szkole):
- Tak, Trish, właśnie tak, okazało się, że jednak nie mogę iść w piątek na ten koncert. Wyobraź sobie, Jose w końcu zebrał się na odwagę i zaprosił mnie do One If By Land, Two If By Sea, wiesz, byłej wozowni, w której urządzono jedną z najbardziej romantycznych restauracji w Nowym Jorku. Tak, zarezerwował stolik przy kominku, żeby nam nie przeszkadzano. A jego tata dopilnuje, żeby podano nam szampana Cristal. To będą najbardziej romantyczne walentynki na świecie.
Naprawdę trudno było nie zwymiotować, słuchając tego wszystkiego, ale jakimś cudem nam się z Tiną udało. Przynajmniej póki Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, nie zapytał:
- Czy w tym jest kukurydza? Sprzedawczyni powiedziała, że nie, a Lana, tuż za nami, opuściła telefon i wrzasnęła:
- O BOŻE, CZY TA KOLEJKA NIE MOŻE SIĘ POSUWAĆ JESZCZE WOLNIEJ?!
- Boże, Lana, wyluzuj - mruknęłam, bo naprawdę zrobiło mi się żal Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili; przecież tylko zadał pytanie. - Nie martw się, twój batonik się nie zepsuje. - Bo ona kupuje tylko zbożowe batony.
Lana nawet nie raczyła odpowiedzieć, ponownie podniosła komórkę do ucha i mówiła:
- Boże, nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkołę i nie będę musiała spędzać tyle czasu z DZIECIAKAMI. - Biedula, jeszcze trochę poczeka, całe trzy i pół roku.
Ale nie to jest najgorsze, najgorsze, że kiedy poszłam na zajęcia RZ, Boris zaciągnął mnie do kąta, kiedy Lilly była zajęta pokazywaniem pani Hill sztucznej stopy, którą ulepiła z chałki, a która przyda się jej do najnowszego odcinka Lilly mówi prosto z mostu (poświęconego samookaleczeniu dla urody w różnych kulturach na przestrzeni wieków, poczynając od bandażowania stóp w dynastii T'Dang po korektę biustu w show-biznesie we współczesnych Stanach Zjednoczonych).
Poszłam za Borisem do schowka, w którym każemy mu ćwiczyć, bo inaczej wszystkich nas boli głowa. Nigdy przedtem tam nie byłam. Ale nie pojmuję, czemu narzeka, skoro jest tam całkiem przytulnie, tylko nie ma światła słonecznego. A mnie akurat zapach środków czystości nie przeszkadza.
- Kupiłem to Lilly na walentynki - oznajmił Boris i wyjął coś z futerału na skrzypce. - Jak myślisz, spodoba się jej?
Na jego dłoni spoczywało mało puzderko, a w nim...
Wisiorek w kształcie serduszka firmy Kay Jewelers, wysadzany autentycznymi sztucznymi rubinami, dokładnie taki, o jakim zawsze marzyła Tina!
Muszę przyznać, że zaparło mi dech w piersiach, gdy patrzyłam, jak się mieni w świetle żarówki.
- Boris. - Serce mi się ściskało. Bo przecież wiem, co Lilly da mu na walentynki: nic. - To cudowny naszyjnik. Będzie ZACHWYCONA.
- Mam nadzieję. - Speszył się. - To znaczy, ja wiem, że na co dzień nie nosi takich rzeczy. Ale może dlatego, że jeszcze nigdy nikt jej tego nie dał.
Przysięgam, mało brakowało, a rozpłakałabym się na głos.
KTO BY SIĘ SPODZIEWAŁ, ŻE Z BORISA PELKOWSKIEGO TAKI ROMANTYK???
Środa, 12 lutego, 16.00,
limuzyna w drodze do domu z hotelu Plaza
Kiedy dzisiaj weszłam do hotelu Płaza, Grandmère szykowała się do wyjścia i na mój widok zawołała:
- Och, Amelia! Dzisiaj nie mam czasu. Wracaj do domu!
Niezłe przywitanie, prawda?
- A co z lekcjami etykiety? - zdziwiłam się. Akurat uczymy się wkładać sari, na wypadek gdyby kiedyś mi je podarowano i musiałabym w nim wystąpić na oficjalnej kolacji.
- Nie mam czasu. - Grandmère rysowała sobie brwi. - Dzisiaj wieczorem doktor Steve występuje w programie Larry'ego Kinga i obiecałam, że z nim pójdę, żeby go wspierać duchowo. Biedaczek bardzo się denerwuje.
- Idziesz z NIM?! - wrzasnęłam.
- Ależ oczywiście - odparła Grandmère. - Amelio, nie dla wszystkich błysk fleszy i światła kamer stanowią chleb powszedni tak jak dla nas.
Spodobało mi się, że powiedziała „dla nas” - bo dla mnie błyski fleszy i światła kamer NIGDY nie staną się chlebem powszednim i nienawidzę udzielania wywiadów. Ale mimo wszystko...
- Grandmère - zaczęłam. Wiedziałam, że to trudna sprawa, ale uznałam, że moim moralnym obowiązkiem jest spróbować. - Nie uważasz, że ten cały Steve...
- DOKTOR Steve.
- Nie uważasz, że ten cały DOKTOR Steve posuwa się trochę za szybko? Przecież dopiero co go poznałaś.
WŁOSY DZIEWIC to jedyne, co chodziło mi po głowie. W 1977 roku w końcu zburzyli dom Rasputina i znaleźli mnóstwo pudełek z WŁOSAMI, które poukrywał w ścianach.
- Amelio. - Grandmère na chwilę przestała się krzątać i łypnęła na mnie groźnie. - Doktor Steve to geniusz. A kiedy geniusz prosi cię o pomoc, nie możesz mu odmówić. Często ci powtarzam, że samo przebywanie w towarzystwie osób utalentowanych sprawia, że rozwijamy się i my.
Co świetnie tłumaczy, dlaczego spotykam się z Michaelem (oczywiście oprócz feromonów). Ale doktor Steve geniuszem? Sama nie wiem. Zaczynam się martwić. A jeśli to rzeczywiście drugi Rasputin? Szkoda, że taty tu nie ma, zapytałabym go o radę. No bo co zrobimy, jeśli ten cały doktor Steve to svengali - wiecie, taki charyzmatyczny świr, który hipnotyzuje kobiety urokiem osobistym i zmusza je, by były mu posłuszne, jak David Koresh z Waco czy mormońscy fundamentaliści, którzy nakłaniają trzynastoletnie pasierbice, żeby za nich wychodziły?
A co, jeśli Grandmère uzna doktora Steve'a za swojego guru i będzie w ślad za nim podróżowała po całym świecie?
O rany! Nigdy więcej lekcji etykiety.
HURRA!
Nie, moment, to wcale nie takie dobre. Nie, nie chodzi mi o lekcje etykiety, tylko że moją babkę omami jakiś lewy astrolog naciągacz. Co robić? Dzwonić do taty?
Tak, chyba tak.
No, może w przyszłym tygodniu. Dobrze będzie mieć kilka dni spokoju bez lekcji etykiety. Muszę zaplanować, co zrobić z Michaelem i walentynkami.
I pomyśleć, że kiedyś sądziłam, że gdy Michael się we mnie zakocha, wszystkie moje problemy same się rozwiążą. HA!
Środa, 12 lutego, 22.00,
strych
Zapytałam mamę, co ona i pan G. robią w walentynki, a ona tylko roześmiała się złośliwie i stwierdziła, że nic.
Pan Gianini był z nami w pokoju, sortował bieliznę. Nagle posmutniał i się sprzeciwił:
- Jak to: nic? Zabieram cię na kolację!
Na co mama uniosła nogi z mniej więcej dwudziestu poduszek, na których je opierała, i odparła:
- Nie na tych opuchniętych kostkach, kolego.
- No dobra - zgodził się pan Gianini. - Zamówimy coś do domu. Ale robimy coś w walentynki, Helen.
A mama wtedy zapomniała o ciążowej burzy hormonów, spojrzała na niego ckliwym wzrokiem i szepnęła:
- Kochany.
A pan G. odpowiedział takim samym spojrzeniem.
Musiałam wyjść, żeby nie zwymiotować.
To takie niesprawiedliwie. Nawet moja MAMA ma walentynkę. A pan G., choć może nie należy do geniuszy, jest naprawdę mądry. Jakim cudem ON uznaje walentynki, a Michael nie? CO Z NIM NIE TAK? To znaczy z Michaelem? Może przeżył koszmarne walentynki, co spowodowało, że obrzydził sobie to święto na całe życie? Może skaleczył się o kant kartki, otwierając walentynkowy liścik? I nie mógł zatamować krwawienia? I trafił do szpitala? I założono mu szwy? CZY TO DLATEGO TAK BARDZO NIENAWIDZI WALENTYNEK?
Superowo, jego siostra przesyła mi wiadomość. Może ona pomoże mi rozwiązać tę zagadkę.
WomynRule: Cześć. Musisz mi pomóc przy rekonstrukcji scen z hidżry. Pożyczysz mi swoich Kenów?
GrLouie: Chodzi o samookaleczenie?
WomynRule: Tak...
GrLouie: Nie, nie pożyczę ci moich Kenów! Potniesz ich na kawałki!
WomynRule: Nie, hidżra to indyjscy eunuchowie. Obcina się im penisy i jądra. Na ślubach błogosławią młodej parze. A wiesz, że Ken nic tam nie ma, więc nadaje się doskonale.
GrLouie: Ale ohydne. Dobrze, pożyczę ci ich. Słuchaj, mogę cię o coś zapytać? Chodzi o Michaela.
WomynRule: A mam inne wyjście?
GrLouie: Dlaczego on tak bardzo nienawidzi walentynek?
WomynRule: O Boże, znowu!
GrLouie: Proszę, Lilly, to nasze pierwsze wspólne walentynki! MOJE pierwsze walentynki z chłopakiem. A Michael nie chce brać w tym udziału. DLACZEGO?
WomynRule: Tłumaczył ci dlaczego. Uważa, że to idiotyczne święto wymyślone przez firmy papiernicze, które chcą wykorzystać takich durnych naiwniaków jak ty. GrLouie: Pan G. i moja mama obchodzą walentynki, a nie są durnymi naiwniakami. WomynRule: Nie traktuj durnych naiwniaków dosłownie. Słuchaj, Mia, wiem, jak bardzo ci się marzy wisiorek z serduszkiem wysadzanym autentycznymi sztucznymi rubinami firmy Kay Jewelers (LOL), ale nie licz na Michaela w tym względzie.
Nie do wiary, że wspomniała o rubinowym serduszku! Takim, jakie kupił jej Boris! Czyżby już wiedziała? A może to tylko złośliwość? Dlaczego dopisała LOL? Naprawdę uważa, że są kiczowate? Co zrobi, kiedy Boris jej to da? Powie LOL na głos? Przecież to mu złamie serce!
GrLouie: Nie wiem, co masz przeciwko wisiorkom z serduszkiem. Moim zdaniem są bardzo ładne! Byłabym wzruszona, gdybym taki dostała.
WomynRule: Ty tak. Ale nie licz na coś takiego od Michaela. Mówię ci, to nie ten typ. W ogóle to nie jest typ walentynkowy. Nie mieści mi się w głowie, że jeszcze tego nie zauważyłaś.
Niewalentynkowy? Co to w ogóle znaczy? Jak można być typem niewalentynkowym? Walentynki to święto kwiatów, czekoladek i zabawnych kart. Kto tego nie lubi, no KTO???
A co będzie, jeśli przepowiednia doktora Steve'a, że wyląduję z jakimś Lwem, się sprawdzi? Bo nie wyobrażam sobie, jak to możliwe, by dwie osoby tak diametralnie różniące się podejściem do walentynek mogły razem być i pracować. Bo przecież jeśli dam Michaelowi coś na walentynki, uzna mnie za prostego naiwniaka. A jeśli nic od niego nie dostanę, uznam go za gruboskórnego drania. Naprawdę.
I wtedy na scenę wkroczy LEW i zwali mnie z nóg!
Czy Michael nie rozumie, że nie zgadzając się na obchodzenie walentynek, ryzykuje nasze przyszłe szczęście???
Czwartek, 13 lutego, algebra
Dzisiaj przed zajęciami podeszłam do pana G. i zapytałam, czy możemy porozmawiać, a on na to:
- Mia, jeśli chcesz powiedzieć, że nie rozwiązałaś wszystkich zadań z końca rozdziału, to tak się składa, że wiem, że do jedenastej gadałaś z Lilly na czacie...
- Nie, nie, skończyłam zadania - zapewniłam pospiesznie. Boże, fatalnie jest mieszkać z własnym nauczycielem algebry. - Ale chciałam zapytać, czy pan, no, czy pan uznaje Dzień Świętego Walentego? Czy może zaczął pan uznawać dopiero teraz, z powodu mamy?
Pan G. spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, ale chyba dałam mu do myślenia.
- Cóż, nie mogę powiedzieć, że od zawsze byłem zwolennikiem walentynek. Ale teraz, kiedy jestem z twoją mamą, uważam, że to miła okazja, by dać jej do zrozumienia, ile dla mnie znaczy.
- No właśnie! - zawołałam. - Też tak uważam! Ale Michael jest totalnie antywalentynkowy! Jak mam go przekonać, że to cudowne święto?
- Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że to cudowne święto - mruknął pan G. - Ale wiesz, Mia, tak naprawdę nieważne, czy się uznaje walentynki, czy nie. Ważne, jak się odnosisz do bliskich, a oni do ciebie.
Wiem, że tu ma rację. Nieważne, czy Michael uznaje walentynki, czy nie. Liczy się tylko to, że się kochamy.
No dobra. ALE CO Z LWEM???
Czwartek, 13 lutego,
rozwój zainteresowań
Chociaż dzisiaj czwartek, Michael usiadł podczas lunchu z nami, a nie z Klubem Komputerowym, bo trzech jego członków zwaliła grypa. Ale chyba tego żałował, bo Lilly opowiadała nam o najnowszym hicie chirurgii plastycznej, czyli usuwaniu żeber. Kobiety, którym marzy się figura klepsydry, zapisują się na listy oczekujących, a przy tym trwają w fałszywym przekonaniu, że już w czasach wiktoriańskich odbywały się takie operacje.
Tylko że to nieprawda, bo niemal wszystkie ingerencje chirurgiczne w czasach wiktoriańskich kończyły się śmiercią i gdyby jakaś kobieta NAPRAWDĘ zdecydowała się na usunięcie dwóch żeber, bo marzyła się jej trzydziestocentymetrowa talia, umarłaby na stole operacyjnym.
Muszę przyznać, że po tych rewelacjach wegetariański burger z trudem przechodził mi przez gardło. Nie mogę się doczekać, kiedy już skończy z tymi samookaleczeniami.
Ale jeszcze musi dopracować sekwencję o Michaelu Jacksonie.
W każdym razie siedzieliśmy tak sobie, aż podszedł nie kto inny jak Judith Gershner, w której, jak mi się dawniej wydawało, Michael się kochał. Chociaż już wiem, że tylko się przyjaźnili, nadal jestem o nią zazdrosna. No, bo jest SUPERMĄDRA.
I ma WIELKIE cycki.
- Michael, pamiętasz, że dzisiaj upływa termin zgłoszeń z fizyki? - zapytała.
A Michael omal się nie udławił spaghetti z klopsami i przyznał, że zapomniał, a Judith poradziła, żeby się zgłosił przed końcem piątej przerwy, bo inaczej nie zakwalifikuje się do etapu regionalnego. Michael zerwał się od stołu i porwał plecak.
- Muszę lecieć - powiedział do mnie. - Możesz zjeść moje yodels, jeśli chcesz.
To bardzo miłe z jego strony, bo mógł je przecież zabrać ze sobą. Ale wie, że je uwielbiam.
No dobra, może to nie walentynka, ale blisko.
- Straciłby głowę, gdyby nie nosił jej na karku - mruknęła Judith i sięgnęła po jego niedokończone pieczywo czosnkowe. Co moim zdaniem jest trochę niegrzeczne. Nie to, że zjada jego pieczywo czosnkowe, tylko sugestia, że jest niezorganizowany. Bo jest, totalnie. W każdym razie bardziej niż ja.
- Oczywiście wszystko się zaczęło do Hipokratesa. - Dotarł do nas głos Lilly. - Okazało się, że można uspokoić kaprysy ciała za pomocą upuszczania krwi, wymiotów albo środków na przeczyszczenie.
- Fuj! - Boris i Tina wzdrygnęli się jednocześnie.
- Wow! - Judith była pod wrażeniem. - Powinnam częściej wpadać do was na lunch.
- To do programu Lilly - wyjaśniłam.
- Bomba - mruknęła Judith.
Trochę mnie zdziwiło, że tak po prostu usiadła z nami i kończyła lunch Michaela. Przecież on UGRYZŁ tę grzankę czosnkową. Mnie nie przeszkadzają jego bakterie, ale jestem zdziwiona, że Judith, która nawet nie jest jego dziewczyną też nie ma nic przeciwko temu.
I nagle zastanowiło mnie, czy nie ma jakiegoś POWODU, dla którego się ich nie obawia. Może na przykład kocha się w Michaelu, czy coś takiego. Chociaż podobno chodzi z jakimś chłopakiem z Dalton.
No ale różne rzeczy chodzą ci po głowie, kiedy widzisz, jak inna dziewczyna wcina chleb czosnkowy twojego chłopaka.
Zaczęłam więc od niechcenia:
- Co robisz w walentynki, Judith?
A ona na to:
- Walentynki? Żartujesz chyba! Ktoś to jeszcze obchodzi?
Znacząco rozejrzałam się po kafeterii, bo na wszystkich ścianach widniały czerwone serca i kwiatki, dzieło Klubu Plastycznego.
Judith podążyła w ślad za moim wzrokiem.
- No tak. Cóż, sama nie wiem. Chyba gdzieś wyskoczę na kolację z moim chłopakiem.
- Czy niechęć do walentynek to część programu nauki w klasie maturalnej, czy co? - zapytałam. - Bo Michael też ma takie podejście.
- Szczerze mówiąc - odparła Judith - to jest trochę drętwe. To święto powstało po to, żeby każdy poczuł się źle we własnej skórze. Jeśli masz kogoś i nie dostaniesz walentynki, czujesz się okropnie. A jeśli jesteś singlem, to już w ogóle klęska. Więc właściwie daje się kartki wszystkim znajomym, ale wtedy to traci sens, a najbardziej korzysta firma Hallmark. Osobiście uważam, że trzeba to święto zbojkotować.
Zbojkotować? Zbojkotować amorki z serduszkami przebitymi strzałą i bombonierki w kształcie serca, z czekoladkami z niezidentyfikowanym nadzieniem? Zbojkotować słodkie serduszka, które co prawda smakują jak kreda, ale zdobią je napisy w stylu: „Jesteś urocza?”
Oszalała? Czy WSZYSCY oszaleli?
Czwartek, 13 lutego,
francuski
Mia, rozmawiałaś już z Michaelem o walentynkach? - Tina.
Nie. Po co? Naprawdę nie uznaje tego święta. A Lilly mówi, że jego zdaniem walentynki obchodzą naiwne prostaki.
Pewnie dlatego, że nigdy nie przeżył szczęśliwych walentynek! Musisz go przekonać, że to cudowne święto, zabawne i romantyczne.
Sama nie wiem, Tina. Może w tym roku po prostu damy sobie spokój.
Jeśli chcesz wpaść do mnie na maraton filmów walentynkowych, zapraszam. Będą też Lilly i Ling Su. Namawiam Shameekę, ale wiesz. Ma randkę.
Jakie filmy będziecie oglądać?
Najlepsze na świecie filmy walentynkową
Pięć najlepszych filmów walentynkowych według Tiny Hakim Baby (zdecydowanie poprawią ci humor, nieważne, czy masz się do kogo przytulić, czy nie).
Śniadanie u Tiffany 'ego - Holly Golightly to śliczna imprezowiczka, która nie wierzy, że ludzie - i koty - mogą do kogoś należeć. Czy przystojny sąsiad wpłynie na zmianę jej opinii? Ulubiona scena: gdy Audrey Hepburn i George Peppard szukają Kota w ulewnym deszczu.
Zabawna buzia - Jo Stockton, mól książkowy w niemodnych ciuchach, nie nadaje się na super-modelkę... ale fotograf Fred Astaire dostrzega łabędzia w brzydkim kaczątku i wkrótce Jo jest w Paryżu, na pokazie mody, na którym ktoś skrada jej serce. Ulubiona scena: gdy Audrey Hepburn dostaje te wszystkie nowe ciuchy!
Sabrina - chłopczyca Sabrina obawia się, że w oczach bogacza Davida Larrabhee będzie tylko córką szofera... dopóki nie stanie się modna i elegancka. Ulubiona scena: gdy Audrey Hepburn mówi Wiliamowi Holdenowi, że nazwała swojego pudla David!
Charade - Śliczna świeżo upieczona wdowa Reggie przekonuje się, że jej mąż ukradł ogromny majątek i każdy łotr w mieście, w tym także Cary Grant - uważa, że ona wie, gdzie go ukrył. Ulubiona scena - gdy Audrey Hepburn wskazuje dołek w brodzie Cary'ego Granta i pyta, jak się tam goli.
My fair Lady - śliczna kwiaciarka Eliza Doolittle znajduje się w środku miłosnego trójkąta -z jednej strony jest profesor Higgins, który nauczył ją zachowywać się jak dama, z drugiej - młody dżentelmen, który się w niej zakochał. Ulubiona scena - gdy Audrey Hepburn idzie na bal.
Hm. Super, Tino. Zapowiada się niezły maraton. Ale zdajesz sobie sprawę, że we wszystkich tych filmach występuje Audrey Hepburn?
Oczywiście! Dlaczego nie? To najlepsza aktorka wszech czasów!
Och, dobrze wiedzieć! Nie zjadajcie całego popcornu. Może wpadnę.
SUPER! To znaczy, nie CHCĘ, żebyś zrywała z Michaelem, nie chcę, żebyś chodziła z jakimś Lwem, którego nawet nie znamy. Jesteście sobie z Michaelem pisani jak Justin i Britney. Ale fajnie, jeśli wpadniesz.
Dzięki, Tino. Wiem, o co ci chodzi. Britney i Justin są cudowni. I bardzo do siebie pasują. Och.
Oda do Michaela
Mój Michaelu, czy uwierzysz,
Żeśmy sobie przeznaczeni?
Tak jak Britney jest z Justinem,
Tak i ty masz swą dziewczyną.
Jestem temu bardzo rada...
I cię kocham... Jak Jennifer Brada!
Czwartek, 13 lutego,
limuzyna w drodze do domu z hotelu Plaza
Grandmère ZAGINĘŁA!!!!!!!
Dzisiaj nie ma lekcji etykiety, bo NIKT NIE WIE, GDZIE JEST Grandmère!!!
CZYŻBY JĄ PORWANO?
No dobra, na poważnie to chyba nie. To znaczy wątpię, żeby ktoś ją przetrzymywał dla okupu. Gdyby tak było, już by się do nas odezwał i błagał, żebyśmy ją zabrali. Szczerze współczuję każdemu, kto odważyłby się porwać Grandmère. Po pierwsze, taki porywacz zapewne udusiłby się, wdychając dym z jej papierosów.
A gdyby nawet to przeżył, MARZYŁBY o śmierci, gdyby zaczęła krytykować jego technikę porywania.
- W życiu nie widziałam równie żałosnego traktowania broni palnej! Co się z panem dzieje? Zero etyki zawodowej! Z małpy byłby lepszy porywacz niż z pana!
Dlatego jestem pewna, że nikt jej nie porwał. Z tego, co mówiła jej pokojówka, wynika, że po śniadaniu przyszedł po nią doktor Steve i wyszli razem.
Widywano ich w różnych miejscach: w programie Today, gdzie Katie Couric rozmawiała z doktorem Steve'em na temat jego przepowiedni, że książę Karol zrezygnuje z korony brytyjskiej, byle móc się ożenić z Camillą Parker-Bowles. Później pojawili się w programie Maury, gdzie doktor Steve słusznie odgadł, że biologicznym ojcem dziecka dziewczyny imieniem Tiffany nie był jej mąż, Roy, tylko syn jej męża z pierwszego małżeństwa, Jimmy. Następnie doktor Steve przepowiedział, że Roy uderzy Jimmy'ego, i tak też się stało.
Zastanawiam się, czy zadzwonić do taty. No bo to jednak nie jest normalne. Nie kazirodcze związki Tiffany, ale cała ta afera z Grandmère. Grandmère NIGDY nie opuszcza lekcji etykiety, jeśli tylko to możliwe. Jakież inne ma w życiu przyjemności, poza dręczeniem mnie przez kilka godzin? To znaczy, oprócz palenia i sączenia sidecarów? No i zakupów?
Z drugiej strony, jeśli teraz zadzwonię do taty, wymyśli coś, żeby rozdzielić Grandmère i doktora Steve'a i znowu będę miała lekcje etykiety. Co ja, oszalałam? Nie chcę z własnej woli marnować popołudnia na naukę protokołu dyplomatycznego.
Ale też nie chcę siedzieć z założonymi rękami i patrzeć bezczynnie, jak Grandmère robi z siebie idiotkę z powodu faceta. Zwłaszcza z powodu faceta, który może się okazać kolejnym svengali-Davidem Koreshem-mormońskim fundamentalistą i Rasputinem w jednej osobie. Bo nie zapominajmy, co spotkało córki Romanowów! A Grandmère nie nosi gorsetów wyszywanych brylantami jak one, więc pociski nie odbiją się od jej sukni, by w końcu rykoszetem trafić ją w czoło jak Anastazję.
O rany, to poważny problem. Muszę się nad tym zastanowić. Okazać się wielkoduszną i sypnąć Grandmère dla jej własnego dobra? Czy być egoistką, a z Grandmère niech się dzieje, co chce?
Hm...
Czwartek, 13 lutego,
strych
Zapytałam mamę, co by zrobiła, gdyby jej przyjaciółka wpakowała się w tarapaty - pilnowałaby własnego nosa czy powiedziała szczerze, co o tym myśli?
A mama na to:
- Mia, czy Lilly zażywa narkotyki? Jakie? Powiedz mi natychmiast. Wiesz, że w tym tygodniu dwie studentki zmarły od przedawkowania ecstasy...
- Spokojnie, mamo. Nie chodzi o narkotyki.
- Och. - Mama zamrugała szybko. - Więc o co? Ale wtedy tak się zdenerwowałam, że nie chciałam już o tym rozmawiać, więc powiedziałam tylko, że Lilly chce sobie przekłuć nos, a mama stwierdziła:
- O Boże, przecież to w stylu 1998. -I dodała, że dziwi ją, iż Lilly robi coś tak bardzo komercyjnego, ale zauważyła też, że do twarzy jej będzie z brylancikiem w nozdrzu.
Rodzice!
Ale potem, zanim zdążyłam do siebie uciec, zapytała:
- Skarbie, a co planujecie na jutro z Michaelem? Na walentynki?
A ja zalałam się łzami.
Nie wiem, co mnie ugryzło. Można by pomyśleć, że to ja jestem w ciąży.
W każdym razie chyba usłyszała, jak głos mi się łamie, kiedy odpowiadałam:
- Nic. Michael nie uznaje walentynek.
A mama powiedziała ze współczuciem:
- To, że on nie uznaje walentynek, nie znaczy, że ty też masz przestać je uznawać.
A ja na to:
- No tak, ale jeśli dam mu walentynkę, uzna, że jestem totalną ofiarą.
Mama:
- Skarbie, Michael nigdy w życiu nie uzna, że jesteś ofiarą. Przecież on cię uwielbia.
- No tak, ale to beznadziejne dawać walentynkę komuś, o kim WIADOMO, że się nie zrewanżuje podobnym gestem.
- Moim zdaniem wcale nie - zapewniła mama. - Wiesz, co jest w tym dniu najważniejsze, że dajesz i nie liczysz na rewanż. Właśnie na tym moim zdaniem polega prawdziwa miłość.
!!!!!!!!!!!
Wiecie co? Wyjątkowo uważam, że mama ma rację. Nie obchodzi mnie, co Michael sobie pomyśli - dam mu walentynkę. A jeśli będzie się ze mnie śmiał, proszę bardzo, niech się śmieje.
Ale przynajmniej zrobię to, na co JA mam ochotę, a nie to, czego wszyscy dokoła ode mnie OCZEKUJĄ.
Piątek, 14 lutego,
algebra
Jeszcze mu nie dałam. Chciałam to zrobić z samego rana, w limuzynie, ale ta głupia Lilly ciągle gadała, jak to dziewięćdziesiąt procent implantów piersi z czasem pęka i że jeśli decydujesz się na implanty, musisz być świadoma konieczności regularnego powtarzania zabiegu albo ich usunięcia jak Pam Anderson.
Nie było to najbardziej romantyczne tło, żeby wręczyć ukochanemu walentynkowy prezent, który się robiło przez pół nocy.
Najlepsze, że już dziś dostałam jedną walentynkę! Naleśniki w kształcie serca! Mama wstała rano i je usmażyła! Nie do wiary!
No dobra, to żałosne, że jak dotąd dostałam walentynkę tylko od mamy.
Ale przynajmniej coś dostałam!
I już jedną dałam... Larsowi. To kartka, którą kupiłam w sklepie Ho, kiedy nie patrzył. Nie mogłam się oprzeć, jest na niej serduszko z karabinem maszynowym i napis: „Zwalasz mnie z nóg”.
Chyba nie przesadzam, twierdząc, że Lars się trochę rozkleił, kiedy ją dostał. Może to i dwumetrowa góra mięśni wyszkolonych w Izraelu, ale w środku - straszny mięczak.
Nie wiem jeszcze, kiedy dam walentynkę Michaelowi. Dzisiaj podczas lunchu ma pospiesznie zwołane posiedzenie Klubu Komputerowego, a później już go nie zobaczę. Chyba że pójdę do nich po południu, o ile znowu nie będzie lekcji etykiety (tym razem najpierw zadzwonię do hotelu i się dowiem).
Błagam, błagam, niech kryzys wieku średniego Grandmère, czy jak to się tam nazywa, trwa dalej! (Oczywiście o ile przy tym nie dzieje się jej krzywda. W sensie dosłownym i przenośnym).
Piątek, 14 lutego,
higiena
- O BOŻE, CO ON CI DAŁ?
- CICHO.
- Poważnie! Pokaż!
- CICHO!!!!!!!!
- No, daj. Co to? Chciałabym zobaczyć!
- Lilly. Nie. Słuchaj teraz. Uczymy się bardzo ciekawych rzeczy o brodawkach na narządach intymnych. Kto jak kto, ale ty powinnaś być zafascynowana tematem.
- POKAŻ MI.
- Zobacz. Zadowolona????
- CZEKOLADKI OD WHITMANA???? KENNY SHOWALTER PODSZEDŁ DO TWOJEJ SZAFKI, ŻEBY CI WRĘCZYĆ CZEKOLADKI OD WHITMANA W WALENTYNKI???? CHACHACHACHA!!!!!!
- To wcale nie jest śmieszne! Zrobił to na oczach Michaela!
- To bardzo dobrze Michaelowi zrobi, jak się przekona, że ma rywala.
- Michael nie ma żadnego rywala do moich uczuć! Wie, że Kenny'ego lubię jedynie jako przyjaciela.
- No tak, ale czy KENNY o tym wie?
- Powiedziałam mu z dziewięć miliardów razy. Boże, dlaczego on TO zrobił????
- Bo cię kooocha. Co było napisane na kartce?
- „Jesteś moją walentynką”.
- Chachachacha! Daj czekoladkę!
- Nie! To moje!
- Oj, DAJ SPOKÓJ. Nawet nie lubisz tych z kremowym nadzieniem.
- Właśnie, że lubię.
- Nieprawda. Lubisz chrupiące i z toffi. No daj.
- Znajdź sobie własnego prześladowcę, żeby ci dawał czekoladki. Kenny jest mój.
- Egoistka.
- Ha! I kto to mówi!
- Co to ma znaczyć?
- Nic.
- Nie, poważnie. Niby dlaczego jestem egoistką?
- Co zrobisz, jeśli Boris da ci walentynkę? Naprawdę fajną?
- Nie odważy się. Już o tym rozmawialiśmy. I powiedziałam mu, że bojkotuję Dzień Świętego Walentego z powodów ideologicznych.
- No jasne, wszystkim Moscovitzom się wydaje, że mogą innym dyktować, co mają myśleć. Ale niektórzy mają własny rozum.
- Co TO miało znaczyć?
- Nic.
- Jesteś walnięta, prawie tak walnięta jak twoja babka, którą wczoraj widziałam w programie Davida Lettermana w towarzystwie podejrzanego astrologa, który się rozwodził, jak to Tom Cruise zejdzie się z Katie Holmes. Akurat!!!!!!!!! Przecież Tom jest o wiele za stary dla Joey!
No dobra. Naprawdę muszę coś zrobić z Grandmère. Sytuacja wymyka się spod kontroli.
Chociaż może poczekam jeszcze jeden dzień...
Piątek, 14 lutego,
lunch
Tina właśnie przypomniała mi coś, o czym zapomniałam: KENNY SHOWALTER TO LEW!!!!
AAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Piątek, 14 lutego,
rozwój zainteresowań
Dzisiejszy lunch był totalnie magiczny!
Dobra, najpierw Tina i ja znowu stałyśmy w kolejce przed Laną i nagle zadzwoniła jej komórka. Zaraz ją odebrała i zaczęła tym słodkim do obrzydzenia głosem:
- Och, cześć, Josh.
Spojrzałam na Tinę i udałam, że wsadzam sobie palec do gardła, jakbym chciała puścić pawia. Tina skręcała się ze śmiechu.
Ale nagle głos Lany stał się piskliwy i głośny.
- Jak to, naciągnąłeś sobie mięsień w udzie? - syknęła.
Okazało się, że Josh dzwonił z izby przyjęć, dokąd go zabrali po trzeciej lekcji, bo nie mógł już dłużej wytrzymać straszliwego bólu w udzie. Podobno naciągnął coś sobie wczoraj, podczas treningu koszykówki, ale dopiero dzisiaj, na trygonometrii, ból naprawdę dał mu się we znaki.
Co tylko dowodzi, że nic dobrego nie wynika z odwoływania spotkania z przyjaciółką tylko dlatego, żeby pójść na randkę, a właśnie tak Lana postąpiła z Trish. Taka karma.
- Dlaczego od razu nie posmarowałeś tego maścią rozgrzewającą? -jęczała Lana.
Ale nie było nam dane poznać odpowiedzi na to pytanie, bo chyba wtedy Josh zdobył się na odwagę i poinformował ją, że będzie musiał zostać w domu z zimnym okładem na udzie i nie zabierze jej do One If By Land, Two If By Sea na romantyczną walentynkową kolację.
Przysięgam, że krzyk Lany było słychać na drugim końcu miasta.
Ale to nie koniec. Akurat kiedy Lana obrzucała Josha najgorszymi przezwiskami za to, że śmiał naciągnąć sobie mięsień akurat teraz i zepsuł ich pierwsze wspólne walentynki, Facet, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, przeszedł obok ze swoją tacą... Lana nieco zbyt dramatycznie machnęła ręką, walnęła w tacę Faceta, Który Nie Cierpi, kiedy Dodają Kukurydzy do Chili, i jego sałatka taco wyleciała w powietrze... i spadła na Lanę.
Poważnie. Miała salsę we włosach.
Cóż mogłyśmy z Tiną zrobić, jak nie przybić piątkę?
Ale najdziwniejsze, że później było jeszcze LEPIEJ. Bo Michael opuścił posiedzenie Klubu Komputerowego, żeby usiąść koło mnie!
Nie mogłam w to uwierzyć, ale nagle zjawił się koło mnie i stwierdził, że nie może ryzykować, że męska część uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina poderwie mu dziewczynę za plecami, więc będzie mnie strzegł jak oka w głowie! A to wszystko przez Kenny'ego i czekoladki Whitmana!
Co moim zdaniem było strasznie słodkie - chociaż jako feministka powinnam się oczywiście oburzyć, bo przecież nikt nie musi mnie strzec przed niechcianymi zalotami innych chłopców, sama świetnie trafiam butem w okolice jąder. Lars mnie tego nauczył, kiedy ćwiczyliśmy kravmage - izraelską sztukę walki - żebym umiała się bronić, na wypadek, gdyby ktoś chciał mnie porwać. W każdym razie nagle zapomniałam, że wstydzę się dać mu walentynkę, którą dla niego zrobiłam, i że się obawiam, iż wyjdę na idiotkę w oczach Michaela i wszystkich innych przy moim stoliku. Zamiast tego po prostu wyjęłam ją z plecaka i mu wręczyłam.
Mama miała rację! MICHAEL BYŁ ZACHWYCONY!!!! TOTALNIE!!!!!
Oczywiście to nie była taka ZWYCZAJNA walentynka, lecz malutka książeczka, którą sama zrobiłam, z kuponami do wyrywania, na których jest napisane, co mogę zrobić dla Michaela, na przykład zabrać Pawłowa na spacer, pomasować mu plecy (Michaelowi, nie Pawłowowi) czy go pocałować (takich kuponów jest ze cztery!!!) Michael musi tylko odpowiedni wyrwać i mi wręczyć. I oczywiście od razu to zrobił (kupon na pocałunek).
Więc właściwie całowaliśmy się przy stoliku, aż Lars i Wahim, ochroniarze Tiny, zaczęli chrząkać, a Lilly burknęła:
- O BOŻE! IDŹCIE DO HOTELU!
Mama miała rację: w walentynki najważniejsze jest nie to, co dostajesz, ale co dajesz. TOTALNIE.
O Boże, było tak cudownie.
Przynajmniej dopóki Boris - zainspirowany chyba reakcją Michaela na moją walentynkę - nie wyjął nagle skrzypców z futerału i nie zaczął grać, PRZY WSZYSTKICH, Magic of the Night z Upiora w operze. Pochylał się przy tym coraz bardziej do Lilly, aż muszką niemal dotykał jej twarzy. Wszyscy spojrzeliśmy na tę jego muchę, a tam dyndał wisiorek w kształcie serduszka wysadzanego autentycznymi sztucznymi rubinami firmy Kay Rewelers.
A Lilly, zamiast:
- Boris, dzięki, jakie to słodkie!
Powiedziała:
- Co TO jest? I jakim cudem trafiło na twoją muchę?
Więc Boris musiał przestać grać i powiedzieć:
- Wszystkiego najlepszego w walentynki, Lilly. To dla ciebie. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
A Lilly na to:
- O Boże, kupiłeś mi ten beznadziejny wisiorek firmy Kay? -I uśmiechnęła się ironicznie.
Nie wierzyłam własnym uszom. Nawet teraz serce mi się ściska na myśl, że moja najlepsza przyjaciółka powiedziała coś tak okrutnego. Tina pobladła nagle, Michael był zły, a biedny Boris wyglądał, jakby dostał w twarz!
Więc się włączyłam:
- O Boże, Boris, jaki śliczny! - I jeszcze: - Jakie to miłe z jego strony, prawda, Lilly? - I bez przerwy Z CAŁEJ SIŁY kopałam ją pod stołem.
Lilly łypała na mnie groźnie i pytała, o co chodzi, ale w końcu bąknęła:
- Och. Tak. Dzięki, Boris. To miłe. Ale wiesz, że nie popieram noszenia kamieni szlachetnych ze względu na warunki, w jakich mieszkają w Afryce pracownicy kopalń, gdzie się je wydobywa.
- Przecież te są sztuczne - wyjaśniała Tina zduszonym głosem.
A Lilly tylko powiedziała:
- Och!
Ale do tego czasu Boris zdążył schować skrzypce i odejść.
- Świetna robota - mruknął Michael złośliwie.
Ale Lilly się oburzyła.
- Jasne! A ty co dałeś swojej dziewczynie?
Ale Michael się jej odgryzł:
- Codziennie jej mówię, że ją kocham. Żadna firma papiernicza nie musi mi o tym przypominać raz do roku. A jak często ty mówisz Borisowi, że ci na nim zależy?
A Lilly poczerwieniała i odeszła.
Chyba go przeprosiła i już się pogodzili, bo weszła do schowka, gdzie ćwiczył, i już od jakiegoś czasu tam siedzi, a Boris nie gra.
Mimo wszystko trudno mi było spojrzeć Tinie w oczy, bo wiem, jak bardzo pragnie dostać takie serduszko. I to do dawna.
Więc żeby poprawić jej humor, powiedziałam, kiedy szłyśmy na lekcję:
- Tina, jeśli zaproszenie nadal jest aktualne, chętnie wpadnę na twój maraton filmów z Audrey Hepburn.
Tina zaraz się rozpromieniła. Zwłaszcza kiedy podarowałam jej moje czekoladki od Whitmana. Bo Lilly miała rację - naprawdę nie lubię tych z kremowym nadzieniem.
Piątek, 14 lutego,
francuski
Michael przed chwilą dogonił mnie na korytarzu i usiłował mi wcisnąć w rękę jeden z kuponów na Kolację z Mią.
- Spotkajmy się dzisiaj - poprosił. - Chodźmy na romantyczną walentynkową kolację. Pewnie w to nie uwierzysz, ale udało mi się zdobyć rezerwację w One If By Land, Two If By Sea. Chyba ktoś odwołał rezerwację.
Miał rację. Nie mogłam w to uwierzyć.
A najgorsze, że był taki słodki, taki przystojny i pełen nadziei, gdy stał tam z moim kuponem w ręku, a na jego szyi pojawiał się cień zarostu.
Ale musiałam mu odmówić.
- Przykro mi, Michael, ale umówiłam się z Tiną. Urządza walentynkowy maraton filmowy, a nic nie mówiłeś, że mamy się spotkać, więc obiecałam, że przyjdę.
Bo nie zrobię Tinie tego, co Lana Trish. Nie chcę, by los się na mnie zemścił!
Mina mu zrzedła.
- Chyba żartujesz.
- Przecież w kółko powtarzałeś, że nie uznajesz Dnia Świętego Walentego, więc myślałam...
- Już wiem! - Roześmiał się. - Wiem, wiem! Ależ ze mnie idiota, co? Tylko że... nie przyzwyczaiłem się do tego, że mam dziewczynę.
WIĘC TINA MIAŁA RACJĘ!!!! Nie chodzi o to, że Michael ma coś przeciwko walentynkom. Po prostu wcześniej nie miał powodu, by je obchodzić!
- Posłuchaj, a jutro się spotkamy? - zapytał.
- Bardzo chętnie - odparłam.
- Świetnie. - Uroczyście wcisnął mi kupon w dłoń. - To będzie wyjątkowa kolacja z okazji luperkaliów. Nigdy jej nie zapomnisz!
Przypomniało mi się, co opowiadał o rzymskim święcie piętnastego lutego.
- Może od dzisiaj luperkalia będą naszymi prywatnymi walentynkami - zaproponowałam.
- Umowa stoi!
I mnie pocałował. Tam, na korytarzu. Gdzie mógłby nas zobaczyć pan G. albo dyrektor Gupta.
Ale nic mnie to nie obchodziło, bo byłam bardzo szczęśliwa.
Jednak nie skończę z jakimś tam Lwem - czy Kennym!!!!!!!!!!
Ha! I co pan na to, doktorze Steve?
Piątek, 14 lutego,
hotel Plaza
Grandmère wróciła. Wiedziałam, że co dobre, to się szybko kończy.
Kiedy weszłam do apartamentu, w pierwszej chwili jej nie zauważyłam, choć wiedziałam, że jest, bo wcześniej dzwoniłam, żeby się upewnić. Okazało się, że jej nie spostrzegłam, bo leżała na kanapie w beżowym peniuarze, z sidecarem i popielniczką pod ręką i nogą w gipsie.
- O Boże, Grandmère! - krzyknęłam. - Co ci się stało? Też naciągnęłaś sobie udo?
- Rany boskie, Amelio, nie wrzeszcz! - Spojrzała na mnie z irytacją. - Co ty pleciesz, jakie udo? Nie mówiłam ci, że księżniczki nigdy nie rozprawiają o udach?
- Och, przepraszam. - Rozejrzałam się dokoła, ale nigdzie nie było widać doktora Steve'a. Czy to możliwe? Czyżbym była sama z Grandmère? To znaczy oczywiście, nie licząc Rommla, który skulił się przy jej zdrowej nodze. -Ale co się stało?
- Nie chcę o tym rozmawiać - ucięła Grandmère. - Przysuń sobie krzesło i siadaj. Dzisiaj omówimy, co robić, gdy łowca autografów usiłuje wciągnąć cię w rozmowę. Z jednej strony, nie chcesz go urazić, bo koronowane głowy nie powinny mieć wrogów, nawet jeśli to tylko ludzie, którzy sprzedają twój autograf na e-Bay. Z drugiej strony, niektórzy fani, zafascynowani twoją pozycją, bywają męczący. Przekonałam się, że najlepiej działa następująca wymówka: Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że dostrzegłam hrabiego de Rosti. Muszę się z nim przywitać, nie widzieliśmy się od ostatniego sezonu w Biarritz...
- Grandmère - przerwałam jej. Chociaż księżniczki nie przerywają. - Powiesz mi w końcu, co ci się stało w nogę czy nie? - I wtedy nagle sobie coś przypomniałam. I krew zastygła mi w żyłach. - O Boże, Grandmère! Doktor Steve miał rację! Przewidział, że odniesiesz poważne obrażenia fizyczne!
Co oznacza, że może nie mylił się także w innych swoich przepowiedniach - może jednak skończę z LWEM!!! O nie!
Ale Grandmère rzuciła pogardliwie:
- Doktor Steve! Nigdy więcej nie wymawiaj przy mnie tego imienia!
- Grandmère! - Zrobiło mi się słabo. Bo przecież Grandmère NAPRAWDĘ była ranna, więc szanse, że jego przepowiednia co do mnie się sprawdzi, rosną, prawda? - Powiedział...
- Zraniłam się w nogę, uciekając przed jego żałosnymi zalotami! - krzyknęła Grandmère. - Wyobraź sobie moje przerażenie, kiedy, po programie tego uroczego pana Lettermana, ten rzekomy doktor zaprosił mnie do siebie na herbatę i zaczął się zaklinać, jakoby żywił do mnie płomienne uczucie! Romantyczne! Tłumaczyłam mu, że się myli, że błędnie bierze wdzięczność za wszystko, co dla niego zrobiłam, za miłość. Ale mi nie uwierzył! Co chwila łapał mnie za rękę i plótł bzdury, jacy to będziemy szczęśliwi, gdy się pobierzemy i zamieszkamy w Genowii!
Z trudem zachowałam powagę.
- Grandmère - stwierdziłam - w tym tygodniu spędzaliście razem mnóstwo czasu. Chyba rozumiesz, że mógł to uznać za coś więcej niż przyjaźń...
- Amelio! - Grandmère była przerażona. - Żartujesz? Ja jestem księżną, a on... on... nikim! Co za impertynencja! Oczywiście powiedziałam mu to od razu, ale ten bezczelny prostak myślał, że tylko udaję niedostępną! Usiłował mnie pocałować, Amelio! - Grandmère musiała łyknąć sidecara, zanim mogła mówić dalej.
Ja tymczasem robiłam, co mogłam, żeby się nie roześmiać, aż łzy płynęły mi po twarzy.
- Oczywiście spoliczkowałam go za bezczelność - ciągnęła Grandmère. - I jak myślisz, co on na to? Złapał mnie za ramiona i powiedział, że jeszcze nigdy żadna kobieta nie wznieciła w nim takiego ognia. Jakbym tego wcześniej nie słyszała! Tego okropnego człowieka nie było stać na oryginalny tekst, choćby nie wiem co! Oczywiście zawołałam Raoula - to ochroniarz Grandmère - i zaraz przybiegł, ale tymczasem zdążyłam sama się uwolnić. Niestety, niechcący potknęłam się o biednego Rommla, który bohatersko spieszył mi na ratunek. I złamałam sobie palec u nogi. Muszę porozmawiać z Guccim o obcasach pantofelków na ten sezon; są zdecydowanie za wysokie...
- Mimo wszystko - za wszelką cenę starałam się nie roześmiać - miał rację w co najmniej dwóch sprawach: naprawdę zostałaś ranna i ktoś ci się oświadczył...
Grandmère łypnęła na mnie groźnie.
- Według ciebie to pewnie zabawne? Podaj mi tylenol, niech chociaż mam z ciebie jakiś pożytek. I zrób sidecara, ten już jest za ciepły...
Wstałam, żeby spełnić jej żądania. Uznałam, że chociaż tyle mogę dla niej zrobić po tym wszystkim, co przeszła. Co prawda sama się w to wpakowała, ale jest wiele różnych rodzajów walentynek, a mój walentynkowy prezent dla Grandmère to obietnica, że już nigdy nie wymienię przy niej - ani przy kimkolwiek innym - imienia doktora Steve'a.
I szczerze mówiąc, uważam, że taki prezent bardziej do niej pasuje niż serduszko wysadzane sztucznymi rubinami czy bombonierka w kształcie serca.
Piątek, 14 lutego, 20.00,
limuzyna w drodze do Tiny
!!!!!!!!!!!
Dzisiaj, kiedy wybierałam się do Tiny, usłyszałam coś dziwnego, jakby pukanie. W MOJE OKNO.
Początkowo myślałam, że to gołąb, ale potem spojrzałam i zobaczyłam... najcudowniejszy widok w życiu.
MICHAEL STAŁ NA MOICH SCHODACH PRZECIWPOŻAROWYCH!
Nie wierzyłam własnym oczom! Podbiegam do okna, otworzyłam je i zawołałam:
- CO TY TU ROBISZ? DLACZEGO JESTEŚ NA SCHODACH PRZECIWPOŻAROWYCH???? DLACZEGO NIE ZADZWONIŁEŚ DO DRZWI JAK NORMALNY CZŁOWIEK?
A on się uśmiechnął i powiedział:
- Bo tak jest bardziej romantycznie.
- Ale jak się tu w ogóle dostałeś? - zdziwiłam się. Bo Lars bardzo się starał, żeby zabezpieczyć wejście na nasze podwórko, na które wychodzi mój pokój. Chodziło o to, żeby nikt nie mógł zrobić tego, co Michael, czyli zakraść się po schodach przeciwpożarowych pod moje okno.
Michael uśmiechnął się jeszcze szerzej i odparł:
- Wpuścił mnie twój sąsiad, Ronnie. A teraz bądź już cicho. Wiem, że zaraz idziesz do Tiny, ale najpierw chciałem ci dać prezent z okazji luperkaliów, choć to o dzień za wcześnie. Nie mogłem się doczekać.
Sięgnął po gitarę i tam, w świetle latarni, zaśpiewał dla mnie serenadę - „naszą” piosenkę, tę, którą napisał o mnie - Wysoka szklanka wody.
Brzmi mniej więcej tak:
Wysoka szklanka wody
Pragniesz jej dla ochłody
Starasz się zachować spokój
Lecz ciągle masz ją na oku
Gdy czekasz na nią od rana
Z wrażenia drżą ci kolana
Przychodzi w sukience różowej
Przerasta wszystkich o głowę
Pocą ci się już dłonie
Bo zaraz podejdziesz do niej
I liczysz, że ci uwierzy
Jak bardzo ci na niej zależy
I co powiesz teraz
Czy uwierzy ci teraz
Patrzy na ciebie teraz
Już nie zwlekaj, idź zaraz
Już jesteś przygotowany
Lecz to nie lalka z porcelany
To sprawa niewątpliwa
Ona jest bardzo prawdziwa
Chyba się nie odważysz
Zepsujesz to, o czym marzysz
Chcesz śpiewać tylko dla niej
Nieważne, co się stanie
Wysoka szklanka wody
Pragniesz jej dla ochłody
Starasz się zachować spokój
Lecz ciągle masz ją na oku
W życiu nie dostałam wspanialszego prezentu na walentynki.
5 czerwca, 21.00,
prywatny samolot w drodze do Genowii
JA KSIĘŻNICZKĄ? JASNE!
Sztuka
Mii Thermopolis
Scena 45
NOC. Dziewczyna u progu kobiecości (szesnastoletnia MIA THERMOPOLIS) siedzi w wygodnym skórzanym fotelu na pokładzie luksusowego prywatnego samolotu. Przed chwilą skończyła czytać czarno-biały pamiętnik. Zamyka go, podnosi wzrok i wzdycha.
MIA
Od tego czasu obchodzimy z Michaelem cudowne walentynki...
E tam, to nieprawda. Michael NADAL bojkotuje walentynki, upiera się, że to spisek firmy Hallmark, kwiaciarzy i producentów czekoladek.
Ale nie ma nic przeciwko luperkaliom piętnastego lutego.
Tylko że nie ma kart z napisem: „Wszystkiego najlepszego z okazji luperkaliów”. I pewnie dlatego je lubi.
I, szczerze mówiąc, ja też!
PODZIĘKOWANIA
Serdeczne podziękowania dla Beth Ader, Jennifer Brown, Barbary Cabot, Michele Jąffe, Laury Langlie, Abigail McAden i mojej Walentynki, Benjamina Egnatza.