Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Józef Ignacy Kraszewski
Historia Sawki
Mamże wam powtórzyć ją wyrazy i stylem, jakimi poczciwy wieśniak opowiadał? Ciężko by wam było jej słuchać panowie czytelnicy, nieprzywykli do tak długiej a tak prostej powieści. Lubicie wy prawda kury, ale kiedy wam je kucharz przyprawi truflami, podleje sosem i do niepoznania ubierze po swojemu, tak że kura będzie się mogła nazwać pulardą i nie dosmakujecie się w niej kwoczki kusej, która wczoraj jeszcze wesoło grzebała na śmiecisku. To się właśnie dzieje i z powieścią, lubicie prostą powieść z wiejskiego śmieciska, która jeszcze wczoraj była żywa i trzepotała skrzydłami; ale trzeba ją wam ubrać, przyprawić, smak jej zaostrzyć. Pojmując to dobrze, postanowiłem dla waszej zabawki, zepsuć moim opowiadaniem prostą Sawki historię.
Sawka Karpowicz (takie było nazwisko jego rodu, bo i chłopi je mają z przeproszeniem jaśnie wielmożnych). Sawka urodził się we wsi hrabiego Gronostajskiego, leżącej na wesołym i urodzajnym Wołyniu, który ubrany w zielone gaje i złocone łany, przecięty rzekami i strumieniami niebieskimi wygrzewa się spokojnie na słońcu, nie kłopocąc o swoje jutro, wycinając zielone gaje, rozsypując złote ziarno swych łanów i dając zarastać rzekom swoim i stawom.
O! na Wołyniu to życie; tu szlachetka jaki taki jeździ, je, pije, ubiera się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcej niż cały klucz gdzie indziej...
Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi... Biedny Sawka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie ciemne i smrodliwe, wydzierają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom jak na szyderstwo, że się dobrze mają i mieć powinni.
W starej chacie, stojącej na końcu sioła, niedaleko paradnej karczmy bogatego arendarza, ujrzał dzień biały i ujrzawszy zapłakał Sawka, bo przeczuł życie nędzy, pracy, znoju i ciężkiego poddaństwa. Matka jego, Hrypina, leżała sama na mizernym łóżku; w chacie wszystkich tego dnia wygnali na pańszczyznę. Był to czas żniwa i kosowicy; mąż poszedł z kosą, brat z sierpem, siostra z przewiąsłami na jarzynny łan, dzieci pozabierali na pastuszków, do ogrodu pańskiego i Bóg wie gdzie. Jedno ty1ko pozostało, co jej wody podawszy, gdy ją bole wzięły, pobiegło po starą Czyżychę. Czyżychy przecie ekonom na pańszczyznę nie wygnał, bo jej ekonom się obawiał trochę, choć się do tego nie przyznawał.
Stara Czyżycha była czarownicą, babą lekarką, płaczką na wszystkich pogrzebach, swachą na wszystkich weselach, kumą na wszystkich chrzcinach. Bez niej się nic dobrego i nic złego w wiosce nie stało.
Kto z nią żył zgodnie w wiosce, dobrze mu z tym było, kto ją zaczepił, ruski miesiąc popamiętał. Bo Czyżycha nasyłała płaksy na dzieci, kręciła zawiertki w zbożu, osypywała... miała choroby i nędzę na swoje posługi... a komu licha nawarzyła, to się z niego łatwo nie wyskrobał.... A komu drużbą Czyżycha, to go w najcięższym razie wspomoże... Chłopak od Hrypiny pobiegł po Czyżychę.
Zastał ją na progu chałupy, co stała pod cerkwią starą; siedziała znachorka na progu, podparłszy się ręką pod brodę, suszyła ziele jakieś na słońcu. A jak postrzegła chłopca z daleka, nim słowo powiedział, odgadła z czym przyszedł.
- Dobry deń, matko!
- Dobry deń, synku... Do Hrypiny pewnie chcesz mnie prowadzić. Jej to już czas byłoby rodzić, bo donosiła syna do pory... powiedzcie, że zaraz idę.
A chłopiec jak stał, tak ze strachu i podziwienia wrył się i nie wiedział co począć; aż mu Czyżycha powiedziała:
- Nie stój, Parchomie, i nie wyszczerzaj zębów, a ruszaj nazad do chaty, bo tam matce wody nie ma komu podać, pewnie ekonom wszystkich wygonił w pole, ta i na łąki.
I chłopiec zawrócił się, pobiegł do matki i krzyczącą w bolach pocieszał.
- Nie turbujcie się matuniu, Czyżycha zgadła, żeście słaba i oto już tu idzie... tylko co jej nie widać.
Aż za chwilę z garnuszkiem pod pachą, z pękiem ziela różanego w ręku, wtoczyła się Czyżycha i do łóżka słabej przyszła.
- Dobry deń, matko Hrypino - rzekła - syna rodzicie, pociechę na stare lata... Da Bóg będą chrzciny ta i miód! Nie frasujcie się, nic wam nie będzie. Ciężko to rodzić paniom białym, co w sobie dzieci duszą, siedząc a wzdychając za stołem, ale nam choć z tym łatwiej! Żeby czego jak tego! jest kowal, kowalicha, to będzie tego licha! Ale złe przysłowie, bo dzieci Boży dar i pomoc, i pociecha na starość...
I tak mówiąc, żartując, kadząc, uwijając się, śmiejąc, dodając odwagi biednej Hrypinie, Czyżycha przyjęła na świat przychodzącego Sawka.
- A co, nie mówiłam, że syn będzie! - zawołała. - Dał Bóg syna, matko! cieszcie się.
I podała dziecię obmyte Hrypinie, która je pobożnie pobłogosławiła, a chłopaka pchnęła na łan skarbowy do ojca, aby mu dał znać o synie...
- Niech się ojciec u ekonoma wyprosi - powiedziała - ta i przyjdzie gotować się na chrzciny. Choć to jeszcze u was przednówek, bo za pańską pszenicą ledwieście sobie pewnie kopę zielonego żyta pochwycili na kaszę; ale trzeba się zastawić u Żyda, byle sute chrzciny wyprawić dla syna. Już taki postawi Hryćko krupniku i miodu, i oleju wybije, bo to post, będziemy jedli i pili na zdrowie trzeciego chłopca, jak pili my i jedli za tamtych dwóch, ci się zdrowe chowają.
- Gdzie nas tam na chrzciny stać - słabym głosem powiedziała Hrypina - ciężej to teraz jak bywało. Dawniej z roku na rok co zeszło, teraz i sukmanę na przednówku przedali za chleb z kartoflami ledwie dopędzili do nowego żyta...
- Cicho - przerwała stara - cicho! nie skarżcie się, a bądźcie dobrej myśli... Jakoś to będzie. Dał Bóg syna, to da i na syna. Ot i ja tam od siebie przyniosę, i u was się co taki w bodni znajdzie i arendarz pokredytuje na to, co tam Pan Bóg z pola da... A taki będą wesołe chrzciny.
To mówiąc, kręciła się baba koło Sawki, który krzyczał wniebogłosy, jakoby wymawiał matce, że go na świat biały wydała, gdy jej o to nie prosił.
Tymczasem nadszedł ojciec z łąki z kosą na ramieniu i z płaczem radosnym syna wziął na ręce.
- Nu, dał wam Bóg trzeciego - powitała go Czyżycha cieszcie się Hryćko, a pocałujcie Hrypinę. Tęgi chłopak, kiedyś was wyręczy, a wy będziecie jedli spokojnie kaszę za piecem. Idźcie tymczasem bić olej, ta i po wódkę poślijcie, bo się tu nie obejdzie bez niej. A nie żałujcie na chrzciny.
- Kiedyż bo ciężko, matko Czyżycho - ozwał się Hryćko...
- Oj, nie gadajcie tego - przerwała mu stara. - Wy to zawsze lubicie się skarżyć, a takić to żyjecie jakoś. Jest na polu, będzie w stodole i na stole... nie pomrzemy z głodu, ot i ja wam coś przyniosą, pobiegnę.
I wyszła, a Hryćko pozostał, ale nie z założonymi rękoma koło łóżka, poszedł zaraz w drugą stronę szukać po kątach i wyciągać gdzie co było lepszego, aby uczcić chrzciny swojego trzeciego.
A choć we wsi było dość pusto, bo kto nie wyszedł w pole na łan pański, to na swój wyruszył, uciekając z chaty, aby go choć o pół dniu ekonom do jakiej roboty nie wygnał, wkrótce do Hrypiny zbiegać zaczęły stare sąsiadki i młodsze z pola nawet, którym szczególny fawor ekonoma dozwolił tego. Biegły jedne z życzeniami, drugie z radami; te pożyczały, czego brakło; tamte w robocie pomagały wesoło - i zaruszało się w pustej chacie, ożyło, zakipiało gwarem.
Cóż dopiero gdy z zachodzącym słońcem powróciła gromada z pola! Dopiero to toczył się kto żył do Hryćkowej chaty. I było tak aż do chrzcin i dzień jeszcze po chrzcinach, bo sute były, a wódki na wódki na nich nie brakowało i popili się kto żyw był, nawet gumienny, łanowy, wójt, pop, diak i starosta cerkiewny.
Otóż jak przyszedł na świat Sawka, który urodziwszy się płakał, płakał przy chrzcie, gdy się wszyscy śmieli, płakał ciągle, choć mu się jeszcze uśmiechało wszystko i pełna pierś matki wróżyć zdawała dostatnie życie.
Mamyż mówić, jak się wychował? Jest-li wychowanie jakie, wyobrażenie wychowania u naszych wieśniaków?... Co umieją, czym są, tym się stają, sami o tym nie wiedząc i bez pracy tych, co ich otaczają. Świat im się daje poznać, uderzając ich w oczy całą nagością swoją, potrzeba pracy, konieczność cierpienia, nie słowy, ale rzeczą przechodzi do ich serca...
Zaledwie pierś matki wyschłą porzucił i czołgać się począł, chłopak zdany na ręce mało co starszej siostry lub brata, wygrzewa się w piasku lub płocie przed chatą razem z kurami domowego śmieciska i starą lochą, gospodynią podwórza... Często krzykiem i płaczem okupuje on kawałek chleba, zimny kartofel, który zgłodniałemu nie prędko matczyna ręka podaje. Często o kromkę spleśniałą walczyć musi z równie głodnymi psem i kotem, uczy się wzywać litości i nie darować swego... wydziera matce płaczem, zwierzęciu napastnemu siłą. Lecz oto rośnie chłopię na słońcu, na deszczu, na wygrzanej ziemi, mimo niedostatku, mimo głodu, rozrasta się jak roślina, której ziarno ma tyle siły, że jej z ziemi nie potrzebuje, i karmi się potężnie na wydmie piaszczystej... Ledwie powstał na nogi, nie może zostać bezużytecznym w chacie; większy już jego kawałek chleba, większa miska strawy, ale tuż praca, tuż obowiązki zaraz. Jeszcze na niepewnych kołysze się nogach, już pasie gęsi na wiejskim wygonie, już pilnuje cieląt, które szukają zielonej trawy w burzanach dzikiego bzu, za wsią rosnących; już ojcu nosi dwojaczki w pole, już w chacie tysiące posług czynić musi. I nie zapłacze dziecina od znoju i pracy, chyba go psy nastraszą, chyba mu się garnki potłuką i matka obije, i ojciec za czuprynę podgoloną wytarga... Już mały, a potrzebny - i rozum mu rośnie z siłami.
Patrzcie, co umie Sawka, choć on chłopięciem takim ledwie, jakie u panów chodzi z niańką na paskach... W cerkwi żegna się i czołem bije, gdy wiodą zmarłego z bochenkiem chleba na białej trumnie, on rzuci garść piasku pod koła wozu; gdy pan przejeżdża, on się do ziemi pokłoni, aż długimi włosy proch przed nim zamiecie; on wie, gdzie wypas wolny, gdzie szkoda; on zna wieś i chaty; on poznał miary; on odróżni swoje bydełko od cudzego, swoje siedmioro owiec od sąsiednich, choć i te, i te czarne i kudłate; on wie drogę do siół sąsiednich, do lasu, do karczemki na rozdrożu, gdzie ojciec często przesiaduje... A w głowie chłopca już obrazy świata i wyobrażenia obowiązków ułożyły się porządnie i wybiły dobitnie na wieki. On już dojrzał nie odrósłszy od ziemi; on wszystko wie i niczego nie ciekawy wkrótce, a wszystkiego zazdrosny. A nikt, nikt nie powiedział mu jeszcze co dobre, co złe; on dobre tłumaczy korzyścią, a złe - cierpieniem, posłuszeństwo - strachem, miłość potrzebą. O biedne, stokroć biedne dziecię! i dziwujecie się potem, że z seciny wyrastających samopas, dziko jak chwasty pod grotem dzieci, wyrośnie dziesięć ostów i pokrzyw? Dziwcie się raczej, że same osty i pokrzywy nie rosną.
A jednak kwitną i róże dziko, kwitną i lilie wonne wśród chwastów, bo Bóg dobry i gdzie nie uczą ludzkie usta, tam uczy we śnie, czy marzeniem, uczy przeczuciem anioł stróż, duch Boży i przychodzą im cnoty do serca jak nasiona niebieskich kwiatów nad wody, nie wiedzieć skąd, nie wiedzieć jak... Nieraz prawda, sto razy na kielichu będzie kropla błota, na liściu plama rdzawa; ale jak się błotem nie umazać, rdzą nie zarazić, rosnąć w błocku na rudawinie? Darujcie im plamy!
Tak rosnął Sawka z drugimi dziećmi, grzejąc się na progu chaty, póki się nie zerwał na nogi. Jeszcze czasem macierzyńskie oko zajrzało na dziecinę, póki chodzić siły nie miała, ale wtedy poczęła się praca; i wtedy już nieraz pilnował Sawka schnącej na słońcu pszenicy, hreczki, prosa, od ciekawych kur i jędycząt. A choć siły nie miał odpędzić natrętnego nawet wróbla, to krzyczał, póki kogo silniejszego nie wywołał z chaty. A potem gdy począł chodzić, już był ojcu i matce posługą... udźwignął dwojaczki, mógł dzbanek przynieść z wodą, ognia w garnku pożyczyć od sąsiada.
I zaraz myśleć począł, a pierwsze, co się w małej głowie jego pomieściło, było: trzeba na chleb pracować.
Z tą myślą rosnął postępując od straży gęsi do pastuszenia cieląt, wyganiania owieczek, do chwili wielkiej, chwili wyjścia na człowieka, gdy został poganiaczem u pługa i trzaskał z bicza za kluką bron skarbowych.
Sawka był jednym z najroztropniejszych chłopców we wsi, z oczu jego biła pojętność i ta żądza ciekawa nauczenia się czegoś, stania się użytecznym. Nigdy nie zaleniwiał, nigdy nie zapragnął spoczynku, nigdy się nie odkradał od pracy, zawsze był do niej gotów, z uśmiechem, z poskokiem.
W wolne chwile on dumał na progu chaty o jutrzejszej robocie lub budował te młynki na wezbranych strumykach pośród drogi, któreście nieraz może po wsiach widzieli. Kochali też rodzice najmłodsze dziecię; ale kochali po swojemu, nie po naszemu. Większą kromką chleba, tłuściejszą miską strawy liczbą kartofel, tłumaczyła się ta miłość rodzicielska, która inaczej objawić się nie mogła. Rzadki był uścisk matki, rzadszy pocałunek ojca, a najrzadszy wzgląd na młode lata, gdy szło o pomoc w pracy. Ale gdy zasypiał przykryła go matka swoją świtą, ojciec sprawił buty za ostatni grosz i białą uszył sukmanę, naszywaną sznurami z kapturem, w której Sawce było, jak się czerwonym pasem podpasał, tak wesoło, że się śmiał nieustannie, idąc do cerkwi, w cerkwi samej i powróciwszy jeszcze, gdy już chowali białą sukmanę i zdjęli kraśny pas.
I tak szły mu te szczęśliwe lata młode... już w pracy ciężkiej na wiek, przecięte tylko niewielą przyjemnościami. Ale jak było, było mu dobrze i nie skarżył się.
Tak Sawka dobiegł lat kilkunastu i został chłopakiem, liczącym się w chacie potrzebnym. Już się rodzicom wypłacił, matce za chwilę boleści, ojcu za pas i sukmanę.
Dotąd wesoły był i raźny, ale niedługo, niedługo; bo też Bóg zesłał na chatę ciężkie lata. Naprzód zmienił się dawny ekonom, który jakkolwiek ciężki, dawał się przecie ubłagać włóczebnem, kwaterką, czarnymi oczyma dziewcząt i pokłonami panów gospodarzy. Hrabia, właściciel wioski, wyjechał nagle, zostawując rządy chciwemu pełnomocnikowi, który zaraz pozmieniał podręcznych i nowy uciążliwszy jeszcze niż kiedy porządek wprowadził. Nie dość, że nie było karbów, tabeli i pańszczyzny, nie dość że dni kobiece nie liczyły się za nic, że prządki w dzień szły do rządcy na folwark, nie dość, że trzeba było wychodzić z chaty, gdy szarzało na dzień, czekając nieraz świtu w polu, ale jeszcze potworzono daniny i osypy nowe, którymi przemyślny plenipotent zwiększał swoje dochody.
Padła na całe sioło żałoba i nastały dni okropnego ucisku. Nikt skarżyć się nie śmiał, bo któż nie wie, co skarga podwładnych? Za skargę wyciśniętą nadużyciem, karzą gorzej niż za nieposłuszeństwo, niż za swawolę i bezprawia... łatwiej darują złodziejowi, niż temu co się śmie skarżyć, choć Bóg widzi, że nieraz wytrzymać trudno, nie podobna!
Nowy ekonom, jak zwykle nowi, począł od chłost niemiłosiernych, od zaszczepienia grozy i wpojenia posłuszeństwa. Było czy nie było za co, on bił i bił od rana do wieczora. A gdy który, do rządcy poszedł i poskarżył się, to rządca poprawił jeszcze po ekonomie... Pan był daleko, Pan Bóg wysoko, jak mówi proste przysłowie: a rosa oczy wyjadała.
W chacie Sawki nie było mołodycy hożej, co by uśmiechem wyciśniętym strachem ekonoma poskromić mogła; nie było dostatku, którym by się dał ująć; sjemia niewielka, a gnali ich bez ustanku. Starszego brata zajęli na pastuszka do owiec i odebrawszy go, choć za to nie odliczali ani pańszczyzny, ani dni letnich, ani kop, ani czynszu, jeszcze go chacie karmić kazali. Drugi brat chodził za pługiem jako tako na swoim polu, toteż nie postał w chacie dnia jednego. Ojciec raz wraz szedł do pracy, matka podobnie... Ledwie się czasem jeden Sawka zostawał u wygasłego ognia, zimną strawę roznosząc na cztery strony, ojcu, matce i braciom! Ciężkie było życie, a wzdychając podoływali mu jednakże, tylko starszy brat bity co dzień we dworze, popuścił głowę i ręce, pobladł, zachorzał, zakaszlał, zachrypiał słabnął chodząc za owieczkami... i w jesieni umarł.
Jak umarł, to mu zblili z czterech opółków trumienkę i przedali pas, żeby dobrodziejowi za pogrzeb zapłacić, i popłakała matka, i zadumał się ojciec, i zawodzili na pogrzebie, wiodąc go na mogiłki, a gdy pochowali, zapili, powzdychali, postawili krzyżyk w głowach, położyli kamień na nogach, posadzili brzozę na piersi, ta i zapomnieli o Parchomie...
- Tak mu było przeznaczono! - mówiła Hrypina płacząc. A ojciec powtarzał:
- Pójdziemy i my za nim!
A stara Czyżycha, co się jeszcze włóczyła, nałajała ojcu i matce.
- Porzućcie narzekać... Bóg dał, Bóg wziął, a kto jemu życia skrócił, ten odpowie za niego. Wam jeszcze dwóch zostało, nie każdy i tyle ma... nie zakładajcie rąk, otrzyjcie oczy, ta do roboty.
Tak się stało, w tydzień, przy pracy, przy doskwierających trudach, musieli biedacy zapomnieć o starszym synu... A na miejsce najstarszego wzięto średniego z chaty, choć ojciec trzy razy ze łzami prosił ekonoma, aby mu go zostawił, choć dziesięć razy matka podchodziła do ekonomowej i wyniosła z domu do ostatniej kury, do ostatniego lnu dziesiątka. Ekonomowa gładziła ją pod brodę, brała podarki, obiecywała instancję do męża, a dlatego chłopaka nie puszczali. Gdy Hrypina ostatni raz z próżnymi rękoma przyszła na folwark, zbyła ją pani Wolska kwaśną miną i na tym się skończyło. Hrypina milcząca, z suchymi oczyma powróciła do chaty. W chacie rady dać sobie nie było można, nie było nieraz komu jedzenia gotować, gdy gospodarza i gospodynie wójt wypędził, a jeden Sawka pozostał; jeśli i tego nie użyto jeszcze. Hryćko chodził zasępiony, blady i siadywał w progu chaty, patrząc w milczeniu na mogilnik, który widać było na wzgórzu, między brzozy i dębami, najeżony krzyżami i posypany mogiłkami.
A Czyżycha, która się jeszcze włóczyła, pocieszała ich po swoi temu, wyschłą kiwając ręką przeciw dworu:
- Było dobre, nastało złe; przejdzie złe, dobre będzie. Nie wiekować tu jemu, nie stanie ekonoma, a taki chłop chłopem zostanie.
- Ależ matko nie wytrzymamy! - mówił Hryć...
- Ej, wytrzymacie i przetrzymacie jego - szepleniła stara. - Wierzcie mnie, przebyła ja wiele. Byli tu już różni... pamiętają ludzie pijaka Litwina i łotra tego, co to go pan uwolnił, a z chłopa kapotowym zrobił; co się znęcał nad nami, jakby nie nasz był. Wzięli taki diabli obudwóch, a my zostali...
I szła dalej pocieszać, leczyć, babić, swatać i zawodzić z płaczkami.
Tymczasem miesiące za miesiącami płynęły, a ludziom się nie polepszało; owszem, widno było, spojrzawszy po wsi, jak w niej rządy sprawiano.
Nie te to już sioło było co przedtem, z białymi chatami, z ryczącym, tłustym bydełkiem, z wesołym ludem, który raźny, ochoczy do pracy, biegł na hulankę niedzielną do karczmy i białymi świtami, kraśnymi pasami, sutymi czapkami popisywał się w cerkwi... Chaty czarne i okopcone stały gdzieniegdzie waląc się i przechylając w tę i ową stronę... bydło chude, wymęczone, słabe, wracało z paszy z wyciągniętymi bokami; ludzie smutni chodzili w powszedni dzień i święto w czarnych koszulach, a obdartych świtach. Niedziela nie gromadziła ich do cerkwi, bo się wstydzili pokazać w niej ze swoim ubóstwem; nie szli też ze skrzypki i cymbałami do karczmy, bo i pohulać za co nie było; ale gwałcąc dzień święty, musieli nieboracy, gdy im czasu w tygodniu robić co sobie nie zostawiono, biec na swoje pola i sianożęci. Chudoba wypadła, owcy wilcy wychwytali, świnie wystrzelali w szkodzie, drób wyszedł na podarki, ludzie chorzeli i marli... pusto było na siole. A dwór nie zważał na to - i rządca, co był najechał na folwark dwoma jednokościstymi szkapami, czwanił się teraz w koczobryku piątką koni w krakowskich chomątach. Ekonom, co się przywlókł na mizernej kobylinie, wioząc za sobą na wołowej furmance żonę z bladymi dzieciakami i zielony kuferek lekki, bo pusty, jeździł teraz nejtyczanką trzema gniadoszami i palił zalibocki tytoń z piankowej fajki.
Lecz wróćmy do Sawki. I Sawka stracił wesołość przy pracy nad siły; ale nie skarżył się przed rodzicami, bo widział, że oni temu nie winni i rady nie dadzą, pracował z nimi, stękał z nimi, pomagając im i w robocie, i w żalach. Był to już chłopak dorosły, co sam wiódł pług na pola, sam jechał do lasu, nieraz starego ojca wyręczył.
Ojcu też już chorzało się i głowa posiwiała, i nie golona porosła broda, i plecy się pochyliły, i nogi drżały. Matka także nieboraczka złamała się w pracy ustawicznej, zestarzała się i kaszlała jak Parchom, a za kaszlem mówić często nie mogła. I nie było już Czyżychy, co by jej ziela jakiegoś pić dała, bo starą Czyżychę wywieźli na mogiłki i pochowali, gdzie prosiła, pod starym dębem zwanym dębem Iwana. A ten Iwan był to sławny niegdy bogacz na wsi, ale dawno temu pomarł, kiedy mu już stary dąb wyrósł nad głową; tylko go jeszcze przecie wspominali, bo był bogaty jak pan, i gdyby był chciał, to by był wioskę zakupił, tak miał wiele pieniędzy pozakopywanych w ogrodzie, w chacie, stodole... I znaleźli ich trochę po śmierci, a resztę gdzieś tak ukrył, że nie mogli natrafić. Kopali synowie, kopał dwór, ale na próżno...
Otóż tam i Czyżychę koło niego pochowali, bo była jego rodu, z tej samej chaty, która zubożała nareszcie i upadła tak, że pole pustką zostało i dwór je sobie zasiewał, zostawiwszy tylko z łaski kawał ogrodu starej Czyżysze.
Ojcu staremu przychodziło nieraz na myśl ożenić którego syna; ale starszy przy dworze był u owiec pastuchem, a młodszy, choć i lata miał jak trzeba, to ciężko go było ożenić bez pomocy dworu, bo chata podupadła, a na wesele to taki zawsze trzeba i na wódkę, i na korowaj, i na podarki, i dla popa, i na wszystko. Wesela nie zbyć wiatrem i słowem. A tu bardzo a bardzo zdałaby się młoda synowa w domu, bo Hrypina chrypiła i kaszlała coraz to gorzej, i sąsiadki nieraz z litości strawę przychodziły gotować, bo ona leżąc większą część roku, nie zdążała nawet tego.
Jednego wieczora słyszał Sawka, jak do ojca chaty wszedł stary sąsiad Jurko... siedli na ławie pod piecem i zaczęli rozmawiać po cichu.
- A co to będzie z nami? - rzekł Jurko - toć to, Hryćku kumie, co godzina to nowina, coraz gorzej a gorzej... A pókiż tego będzie?...
- Sam Pan Bóg wie póki...
- Nu, czas żeby się to skończyło, dalej nas pogubi ze szczętem psia wiara Lach bez sumienia...
- Nie gadajcie tak głośno, znajdzie się, co posłucha i do dworu poniesie...
- Bierz diabeł i dwór, i donoszczyków - ozwał się Jurko niedługo już panowanie ich się skończy.
- Nu, to jak?
- Nie wiecie co zrobił łysy? (tak zwali ekonoma).
- Mało on narobił?!
- Wczoraj tak obił Denisa Pilipowego, że się położył i pewnie nie wstanie. Będzie sąd, zjadą z miasta, ta i powiemy, co on tu wyrabia...
- Oj, oj i bardzo go nastraszycie - odparł Hryćko - licho go nie weźmie! Wytrzęsie połowę trzosa, co go nabił przez ten czas, jak się nad nami znęca - zapłaci i wysiecze na nowo tych, co przeciw niemu poświadczą,
- Nu, niechaj choć zapłaci - rzekł Jurko.
- A jak będzie goły, gorzej nas będzie darł - odparł Hryćko. - Uważaliście, że teraz taki zwolniał, jak poszył się, i śpi dłużej i na polu nie siedzi jak dawniej. Niech no zholeje, będzie znowu taki diabeł, jak był.
Jurko pokiwał głową i zamilkł.
- A kto wie, może my go wysadzim. Hryćko westchnął.
- Niedoczekanie nasze.
- Poprobujem - rzekł Jurko - niech no cała gromada panom sąsiadom zacznie śpiewać, co tu było, co z nami wyrabiał, jak się znęcał, jak zdzierał; taki oni nie dadzą mu tu rządzić. Wszakże i niedaleko w Hrehorowie było tak w kubek z ekonomem i wypędzili go.
- Poczekajcież, niechaj Denis umrze.
- Już ja nikomu śmierci nie życzył - rzekł Jurko - i Denis mnie krewniak, a niechajby umarł, boby wioskę wybawił i my o nim jak o dobrodzieju wspominali.
Gdy to mówili, wpadła z płaczem Pilipowa zawodząc:
- Oj dziecież ty moje, oj synkuż ty mój, na to ja ciebie hodowała, na to ja ciebie karmiła, na to ja pielęgnowała, żeby stara po tobie płakała...
- Co wam? - spytał Hryćko.
- Oj! - zapłakała stara - Denis mój, Denis...
- Zachorował ta i wyzdrowieje - rzekł Hryćko...
- Oj! nie chorować już jemu - wołała matka - a zdrowemu leżeć w czarnej ziemi.
- Umarł! - krzyknął Jurko chwytając się z ławy.
- Oj biednaż ja sierota, bez mego gołąbeczka, bez mego sokolika, bez mego Denysa! bez mego syna! Oj! biednaż ja stara, z kijem mnie i z torbą w świat. Już chata upadła, już my - poprzepadali.
- No! no! nie frasujcie się Pilipowa - rzekł Jurko - nie da wam Bóg zginąć, ot dawajcie znać do popa dobrodzieja, taż to waszego syna pobił ekonom i on z poboju umarł. - Cała wieś widziała - szlochając i zawodząc mówiła stara - bili go do krwi, że się z ziemi zbity podnieść nie mógł, i położył się zawlókłszy do chaty, i nie wstał.
- Także i gadajcie matko, i idźcie do popa, bo jak go schowają, to przepadnie wasza krzywda.
I w chwili cała się wieś poruszyła, choć to był wieczór; jęli starzy gromadzić się pod karczmą i szeptać po cichu... Zmawiali się, jak mieli mówić na śledztwie. Stary Jurko rej wodził między najzawziętszymi nieprzyjaciółmi łysego, nie mógł mu on darować jednego kańczuka, który spoczął mu na grzbiecie nie wiedzieć za co, choć pracował równo z drugimi.
I wójt poszedł dać znać do dworu do ekonoma o śmierci Denisa. A ekonom przestraszywszy się pobiegł do popa, prosząc, aby pochował. Wprzód jednak dobiegła z płaczem stara Pilipowa i o wszystkim księdzu doniosła. Ksiądz odmówił pogrzebu... Na próżno ekonom prosił, próżno ofiarował podarek, pop nie dał się pokonać. Łysy szarpiąc resztę włosów, zły jak diabeł wyleciał z plebanii i popędził na folwark. Na folwarku piekło, hałas, krzyk. Rządca wali wszystko na ekonoma i stawi mu się groźno. Nie ma rady, potrzeba gromadę przekupić, aby nic nie mówiła na śledztwie. Choć noc, choć słotna pora bieży łysy pod karczmę. Kwaśno mu się zrobiło, gdy ujrzał pod wsią lud kupami gromadzący się i szepczący po cichu, domyślił się, że na niego się umawiają.
Jak nieswój wszedł do pustej izby gościnnej, i posłał wójta po ludzi... Gromada weszła w ponurym milczeniu... Ekonom nie wiedział, jak począć; ale złagodniał jak baranek, nie klął, nie rzucał się, nie piorunował, nie posyłał z diabłami.
- Dzieci moje... - rzekł.
- Dobry z ciebie ojciec - szeptali starzy w dumie.
- Zrobił tu się przypadek...
Milczeli, on potniał i czerwieniał mówiąc:
- Denis Pilipiuk umarł. Nu, umarł, to i wieczny mu odpoczynek. Co dziwnego, chorował dwa tygodnie i skończył. A tu szalona ta Pilipowa do mnie się uczepiła, że ja go pobił. A jak ja jego bił? Toż wy wiecie wszyscy, ja go tylko trącił, on dawno był chory, ja bym się był bał go ruszyć... A pop zły na mnie, że ja jemu nie pozwalam was obdzierać, moje dzieci, i mówi, że go nie pochowa... Trzeba śledztwa, będzie śledztwo... A wy, moje diteńki, powiecie prawdę świętą: chorował, umarł. Ekonom nikogo nie bił, nie zabijał i jemu nic nie zrobił!
Skończył, wszyscy milczeli ponuro... Nareszcie Jurko wyszedł i pokłoniwszy się chciał coś gadać... ale ekonom mu przerwał.
- Nu, teraz wódki dla gromady! Hej! Arendarz, daj wódki!
- Bardzo dziękujemy - rzekł Jurko - nie potrzeba nam waszej wódki i waszej łaski.
- Co ty chamie?
- Nie gniewajcie się - mówił Jurko. - Skończyło się wasze panowanie, a co było i jak było, to powiemy, poświadczym wszyscy i krzyż pocałujem na to... Ot tak... płakali my, zapłaczecie i wy, i wasze dzieci.
Ekonom chciał grozą, ale się pomiarkował, że to by jeszcze gorzej było, i znowu w prośby. Ale gromada, którą Jurka przykład ośmielił, głucha była na wszystko, a łysy próżno przepiwszy wódką do nich, gdy żaden usty nie tknął nalanego kieliszka, jakby się wszyscy pić zarzekli, nazad uciekł do dworu.
Ale nie w ciemię bity, wyprawił zaraz ekonomowę z dziećmi do gromady. Tu już inaczej poczęła jejmość, i niezgorzej, bo zaklinaniem, że tego więcej nigdy nie będzie, że ona mężowi dawno mówiła, że bić tak nie trzeba, że ona się wstawiała, prosiła za nimi... Na koniec zawołała:
- Nie gubcie mnie i dzieci moich, zlitujcie się nad nimi niebożętami... Ja wam przysięgam, że mąż nie tknie żadnego... Nie gubcie dzieci.
Aż wyszedł Hryćko i rzekł:
- A jak on nasze dzieci pogubił? A jak mego Parchoma na mogilnik wyprawił pracą i biciem. Mało my was prosili, nie gubcie naszych dzieci? Mało my chodzili do dworu i płakali, a nic nie pomogło?
I rozeszła się gromada po wsi, a ekonomowa z płaczem powróciła na folwark. Co tam była za scena, nie opiszę, cała noc przeszła na wymówkach, narzekaniach, przeklinaniach, bezsenna jak kara za przestępstwo. Bo wiedział ekonom, że w najszczęśliwszym przypadku usunięty zostanie, opłaciwszy się dobrze doktorom, asesorom i całemu sądowi, i odarty - miejsca nie znajdzie prędko. Chleb więc to jego dzieci uchodził mu z ręki.
A po chatach szepty były i narady, zmawiali się starzy, jak co mówić mieli, co kto wiedział, teraz wyniósł i wyrzucił, i przypomniał, by winnego potępić.
W świetlicy Pilipiukowej, na górze, leżał zmarły Denys na środku, a matka zawodziła w kącie siedząc, ojciec stary płakał w progu, siostry ocierając oczy fartuchem gotowały coś przy wpół wygasłym ogniu. Pełna chata starych bab, które wchodzą i wychodzą, a w sieni szepczą z sobą kiwając głowami. Na stole flasza zielona z wódką - i raczą się staruchy do łez rozczulając.
I Sawka wybiegł z chaty, ścieżką mimo studni i gruszy wdrapał się na górę, wszedł do chaty, stanął w progu; spojrzał na posiniałą twarz Denysa, aż mu się brat przypomniał - i łza się potoczyła na rękaw świty.
- Płakać i weselić się - rzekł w duchu - jeden umarł, a wszystkim lepiej będzie! tylko żal starej matki... I nasza tak płakała Parchoma, gdy go wieźli na mogilnik. Sława tobie i dzięki Denysie, bo ty umarłeś, żeby nas wybawić z ucisku, i będą ludzie w sto lat chodzić na twoją mogiłę, a ciebie wspominać...
I wyszedł po cichu, wracając zamyślony do chaty, w której tylko stara matka jęczała na łóżku, nie mogąc już powstać, tak była osłabła...
Nazajutrz koło południa dzwoniły pocztowe kołokolczyki na drodze do miasteczka; ludzie powybiegali, jechali panowie sądowi (tak ich nazywają pospolicie) z czerwonymi kołnierzami i naprzód stanęli przed arendarzem dla rozwiedzenia się o słuchach chodzących. Tu ich otoczyło zaraz chłopstwo ze skargami. Jurko stary przodkował; a gdy spytał jakiś tam otyły urzędnik, z czego Denys umarł, odpowiedział w brew:
- Z poboju!
Wszyscy za nim drapiąc się trochę w głowy ciszej lub głośniej powtórzyli:
- Z poboju!
I Sawka, co tam był przypadkiem - dodał półgłosem także: - Jak mój brat Parchom.
- Oj! ekonom bo to, ekonom - kończył Jurko - skórę z nas zdziera... Od lat dwóch czy trzech jak tu siadł, my do siebie niepodobni. Chudoba wypadła, my zubożeli, a mało to ze zgryzoty, a mało to z głodu popuchłszy wymarło?
Śledztwo zajechało na folwark i tegoż dnia rozpoczęły się badania. Obejrzenie ciała pokazało, że pobój świeży mógł się do śmierci przyczynić, chociaż zdało się i być mogło (doktór dał się zapłacić), że zmarły umarł z nagłego napływu krwi do górnych trzewiów i rodzaju apopleksji, mającej przyczynę w usposobieniu jego, nie w tym przypadku... Tak ni czarno, ni biało osądził Niemiec doktor, który zebrawszy krocie na urzędzie swym powiatowego lekarza, jeszcze się nie wahał przedawać za kilka rubli... Zeznania gromady, która pokonać się nie dała ani ofiarami wódki, ani zaklęciami i prośbami ekonoma, cale inny obrót dały rzeczy. Okazało się z nich tyle nadużyć w zarządzie majątku, tyle ucisku, tyle bezprawiów, iż natychmiast rządcę, który ręce od wszystkiego umywał i walił wszystko na ekonoma, zmuszono do odmiany podręcznego.
Wielka była radość gromady i cała wieś weseliła się przy pogrzebie Denysa, na którym tylko matka biedna z kilką krewnymi trzymając się trumny zawodziła. Reszta śpiewała i hulała w karczmie. Wzięto podpiskę z pana ekonoma, iż więcej nigdzie nie wejdzie na służbę, póki śledztwo nie zostanie skończone; i gdy już lud biedny szalał, on wyjeżdżał już z wioski. Na widok jego wózka wybiegła zgraja kłaniając mu się nisko, przyśpiewując, szydząc, a cymbalista ze skrzypkami do wrót ostatnich za sioło go przeprowadzali.
Po tym przypadku, czy się rządca zląkł, czy się już do sytości napasł, ale i on zwolniał. Przyjął młokosa za ekonoma, który latał cały boży dzień i całą noc za mołodycami i dziewczętami, i pokoju im nie dawał. Z tego śmieli się tylko obojętni małżonkowie, ojcowie i bracia.
Sawka dorastał i jemu już zaczynało chodzić po głowie o ożenieniu - i przed cerkwią w niedzielę i święta stawał, a przeglądał przechodzące dziewczęta. Czuł, że mu lubo było choć popatrzeć na krasawice... I wabił je uśmieszkiem, i zaczepiał słowami, i chwytał nadybawszy sam na sam, po chłopsku całując przemocą.
A we snach marzyło mu się o jakiejś dziewczynie, której nigdy nie widział, wysokiej, silnej, rumianej, wesołej, z którą szedł do cerkwi... I marzyło mu się szumne wesele.
Aż się powyuczał piosenek, żeby ulżyć sobie, i śpiewał je za pługiem idąc, za radłem, za broną; a w niedzielę odpoczynku to szukał oczyma tej pięknej dziewczyny, która mu się wraz we śnie marzyła. Było ich tam wiele pięknych we wsi, ale takiej nie było. I nie bardzo go piekło w serce, że nie znalazł tej, której szukał; za pracą za niedostatkiem, nie było czasu myśleć bardzo o dziewczętach. Jednakże coraz a coraz częściej snuły mu się po głowie i przed oczyma. Co ich dawniej nie widział prawie, to teraz spotykał wszędzie.
Jednego razu, a był to prażnik we wsi, Sawka z dwoma innymi nahulawszy się do wieczora w karczmie, do której Żydek przemyślny, aby oderwać od kanonu, sprowadził niekosztowną muzyczkę, wyjrzawszy, że mrok pada, wyjeżdżał na nocleg. Pozbierali swoje konie i śpiewając wesoło, aż się pieśń daleko po rosie rozchodziła, w piękną noc księżycową wyjeżdżali w las, na dolinę. A choć im było tęskno swoich porzucać na hulance, jednakże jechali chłopaki, bo konięta głodne prosiły się na paszę, a nazajutrz trzeba było jechać z transportem do Uściługa, gdyż hrabia zażądał pieniędzy od rządcy a rządca nie czekając sannej, odstawiał zboże przedane Żydom.
Jak wyjechali chłopcy w pole, a potem ku lasowi, porzuciwszy za sobą gwarliwą i śpiewającą a napiłą wioskę, która się jeszcze ruszała jak we dnie, gdy ich dobiegały śpiewy małodyc i brzęk cymbałów, żal się hulanki zrobiło... I jeden do drugiego mówili: Niechajby konie za sianem przeszłorocznym tę noc postały. Ale wyjechali, to i pojechali dalej w las.
Na zielonej dolinie, otoczonej brzozami i dębami pozsiadali z koni, popętali je, wykrzesali ognia i rozłożyli sobie suszy. Tu, gdy się konie pasą, parobcy gadają i śmieją się, a Sawka z nimi.
- Taki bo, co żal, to żal prażniku - rzekł jeden.
- Eh - dodał drugi - my tu, a tam moja Maryna z kozakiem dworskim hasa!
- Dałbyś jej pokój - zaśmiał się Sawka - ons z ciebie drwi, jej kozaczy sełedec zajechał w głowę, a o tobie ani myśli. Jeszcze kozak psia wiara, gra na teorbanie, ta i śpiewa, to jak jej zacznie różne tam swoje pieśni dudlić, dziewczysko samo nie wie, jak do niego za pieśniami lgnie. Tak to wszystkie dziewczęta...
- Nu, nu, a taki będzie moja! - rzekł pierwszy.
- Tym ci gorzej - bo ty jemu, nie sobie weźmiesz żonę.
- Ano, zobaczymy !
I pomilkli. Po chwili ozwał się drugi:
- Jak nie żałować? ta to jeden prażnik w roku!
I słyszeli (bo nieopodal to było ode wsi) śpiewy dalekie i wykrzyki pijanych.
- Nie wytrzymam - krzyknął zrywając się pierwszy - mnie się zdaje, że ja słyszę kozaczy głos!
- A to wracaj na wieś!
- Tak i będzie - odpowiedział parobek - jednego konia zostawię, a drugiego wezmę i pojadę...
- Właśnie my to twojego będziemy pilnować?...
- Dam porcję...
- To co innego.
- A chcesz Sawka drugiej porcji? - rzekł drugi - popilnuj i moich, a ja wrócę także.
- Niechaj tak będzie... a jak mnie wilcy z końmi zjedzą?...
- Ej, teraz wilki niestraszne...
I rozśmiawszy się parobcy, na konie i nazad do wsi. Sawka w lesie został sam jeden. Przyrzucił gałęzi na ogień, ukrążył tytoniu do fajki, położył się i dumał sobie... Wiatr szeleszczał w dąbrowie, sowy hukały... kiedy niekiedy rżały konie, trzeszczała susz na ognisku, a wśród nocnego milczenia przerywanego tylko tymi głosy lasu i ognia, z daleka słychać było prażnik sielski, jak opiewał, jak hukał, jak szumiał.
Trzy drogi szły mimo doliny, na której Sawka pozostał: jedna w las, druga do Hrehorowa, trzecia do Biesiadek poza krzakami, między dąbrową a łąką... I tymi dwoma wracający goście z prażnika przechodzili raz wraz i śpiewali mu, aż chłopcowi te śpiewy do serca dojmowały, bo sam jeden noclegował, gdy wszyscy hulali.
Jeszczeż kiedy pijany głos starej kumy lub opilca dziada przerwał nocną ciszę, to Sawka podniósłszy tylko głowy, posłuchał i pokiwał nią. Ale kiedy zaleciała do niego piosenka miłosna, z kaliną, z zuzulą, z tęsknotą za miłym gołąbkiem, ze łzami, z rucianym wiankiem, nucona głosem mołodycy lub dziewczyny, której biała chustka migała w oddaleniu, to tak mu serce biło tak się wyrywało, żeby był oddał co miał do ostatniej świty, aby tam pohulać z nimi, posłuchać śpiewu i popatrzeć w czarne oczy. Ale dalej, dalej rzadsze były glosy wracających, znać ci, co mieli wracać, przeszli, a reszta nocowała we wsi u krewnych, kumów, swatów lub pod ławą u arendarza... I Sawka drzemać począł, a ogień gasnąć.
Nagle krzyk go doleciał; krzyk przeraźliwy. Porwał się... ucichło. I znowu bliżej ten sam krzyk... krzyk kobiety... Sawka kija wyłamał i na nogi... Stoi, czeka. Trzeci raz wyraźniejszy, okropniejszy, tuż poza krzakami, dal się dyszeć ten sam glos, bez wyrazów, wołający pomocy.
Sawka wybiegł na drogę.
Księżyc świecił nad ługami, na których biała para się unosiła... Między ługiem a dąbrową szła drożyna górą; na drożynie postrzegł Sawka dwa cienie migające i zbliżające się ku niemu. Jeden biały, czarny drugi... Szybko leciała dziewczyna, szybko ją gonił mężczyzna. I poznał Sawka, że to nie był parobek, bo się za nim jak jaskółce ogon, dwie cienkie poły sukni zwijały, i czarnymi, cienkimi nogami dybał jak żuraw. A dziewczyna w białej chustce na głowie, z rozpuszczonym na wiatr fartuchem, podniesionymi rękoma, biegła, biegła... I coraz bliżej był mężczyzna, coraz okropniej krzyczała kobieta. Sawka stał w krzaku ukryty; a serce mu biło, silniej niż na piosenkę i ściskał kij w ręku, że go mało nie zgruchotał...
Prawie przed samym już Sawką, dognał mężczyzna kobietę, pochwycił za fartuch mocno i zatrzymał wołając:
- Taki bo nie ujdziesz... latawico!
A dziewczyna wyrywając się krzyczała i wołała to matki, której nie było, to ojca, to braci jak szalona...
- Puszczaj, puszczaj! - krzyknęła...
- O! teraz ty moja! - zawył mężczyzna...
A Sawce krew pobiegła do głowy i wyleciał z krzaka z pałką, a z tyłu zabiegłszy gruchnął w łeb jegomości, ten w chwili puściwszy kobietę, zaczął krzyczeć sam pod razami kija, którym go nie żałując ręki obrabiał Sawka. Dziewczyna pobiegła kilka kroków, stanęła i patrzała w milczeniu... a dognany nie bronił się, tylko prosił, w ręce całował i płakał.
Sawka go poznał, ale poznawszy ekonoma, do którego miał żal niejeden, jeszcze lepiej raz rozpocząwszy okładał. Wkrótce też Sawkę ekonom wypraszający się rozpoznał także i jął mu grozić. Ale chłopiec śmiał się... Wreszcie puścił biedaka ochłostanego i kazał mu wracać do wsi. Gdy się to dzieje, dziewczyna stoi w milczeniu i patrzy...
- Skąd ty? - pyta jej Sawka - nie nasza?
- Z Hrehorowa...
- Jak tobie imię?...
- Naścia.
- A czego ty sama?...
- On mnie od karczmy pognał w pole, a z pola ja uciekła aż tu, a tam matka została się i swoi. Teraz strach do domu powracać i do was, bo on gdzie przydybie na drodze.
- Ja ciebie odprowadzę.
- Bądź łaskaw... A ty skąd? - dodała dziewczyna.
- Tutejszy,
I tak mile w uszach parobka dźwięczał głos dziewczyny, że zabywszy o koniach w dolinie, poszedł z nią aż do wsi. A idąc do wsi przypatrzył się jej dobrze i naśmiał się wesoło, i nażartował, i czy to, że noc była, czy że mu się tak przydało, wszystko mu się zdało, że to była ta sama, którą widywał we śnie, choć nigdy nie widział; tylko młodsza, cieńsza... Bo Naścia miała ledwie lat piętnaście, smukła jak brzoza, czarnooka, rumiana, tak była piękna jak jaka pani! I gdybyś jej twarz włożył na białe ramiona pańskie, nie powstydziłyby się jej żadne; takie miała czarne oczy, takie usta maleńkie, taki nosek cieniuchny, takie kosy długie, i miękkie...
Już byli blisko wsi, a jeszcze Sawce wracać się nie chciało... Aż spotkali rodziców, którzy jej płacząc szukali, bo była jedynaczka i bardzo ukochana u nich. Z początku ojciec wpadł na nią i na Sawkę, ale gdy ten opowiedział wszystko, a dziewczyna przypomniawszy strach, zawodzić zaczęła, tuląc się do matki, to dziękowali mu serdecznie, że dziecko od złego człowieka wybawił, i ojciec prosił Sawkę na miarkę. Ale on odmówił, bał się o konie swoje i zaraz wrócił do nich.
Nieraz się jeszcze obejrzał za piękną Naścią, poskrobał w głowę myśląc o ekonomie, nim przybył na dolinę. Na dolinie ogień wygasał, że ledwie kilka węgli zostało. Rozdmuchał go parobek niespokojny, bo koni nie widać było i myślał, że je najrzy, jak ognia rozpali. Ale próżno dmuchał i dokładał, oświeciła się cała dolina, koni nie widać, nie ma.
Nie żarty... Sawka w gąszcz, po śladach, przez łomy... I tam ślady, i tu ślady, nie wiedzieć gdzie iść, świeżo nałamane gałęzi, udeptana ziemia i pęta porwane leżą na murawie.
Widocznie byli tu złodzieje!... Ale jak gonić za nimi? za czym?... Sawka rozmyśliwszy się pobiegł do wsi.., zastał jeszcze hulankę w karczmie, krzyknął do swoich, pochwytali konie i rozbiegli się na wszystkie strony za zgubą...
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Józef Ignacy Kraszewski
Historia Sawki
Cały następujący dzień spędzili w pogoni za złodziejami; na próżno rozpytywali się po drogach, po wsiach, po karczmach Żydów i chłopów, nikt im o koniach nie umiał nic powiedzieć. Widać złodzieje poprowadzili je manowcami, lasami do granicy, może za granicę. Dowiedział się Sawka, że nazajutrz jarmark w miasteczku o trzy mile i nie wracając do wsi, pognał ze swoimi na jarmark. Pochowali się po karczmach i poglądali na konie, ale na próżno. Nigdzie swoich się nie dopatrzyli, ani się o nich dowiedzieli.
Wieczorem już powracać mieli do wsi, kiedy znajomy gospodarz z Hrehorowa nadbiegł, oznajmiając o koniach. Poprowadził je Żyd pocztowym traktem... Chłopcy siedli na szkapy i dalej za nim. Dognali go w karczmie i porwali za swoje poznawszy. Żyd rwąc pejsy na głowie, przysięgał i brał na świadki wracających z nim z jarmarku, że kupił te konie u nieznajomego chłopa; nic to nie pomogło. Chciano jeszcze wiązać Żyda, i rudowłosy nie dopominając się już zabranych koni, umknął, że go znaleźć nie było można. Nie chodziło już naszym o złodzieja odzyskawszy swoje, nie tracąc wiec czasu, popędzili nazad do wsi i dobrze już zmierzchło, kiedy do niej wrócili, bo Sawka wstępował do Hrehorowa do Naścinej chaty, opowiadając swoją biedę i wypił z ojcem kieliszek.
Zaledwie Siwka na próg chaty wstąpił, sotnik przyszedł wołać go do dworu.
- Oj, będzie bieda - rzekł sobie w duchu i zaczął szeptać z ojcem. Ojciec pokiwał głową niespokojny.
- I nie byłeś na tłoce - dodał - ale staw się tylko śmiało, a nic nie uważaj. Powiedz, żeś jeździł za końmi, co były kradzione.
Poszedł Sawka z sotnikiem do dworu, a raczej na folwark, gdzie go niespokojny ekonom czekał. Poznał on był Sawkę w nocy i czuł jeszcze na grzbiecie razy jego kija, przysięgał mścić się bez litości. Nie wytrzymał nawet do białego dnia i kazał sprowadzić Sawkę, jak tylko powróci. Posłuszny sotnik spełnił rozkaz natychmiast. Ekonom blady chodził po izbie, gdy mu znać dano, że przyprowadzono Sawkę, porwał za kańczug wiszący nad stołem i wybiegł do sieni.
- Stróża, stróża! - zawołał - trzymać tego łotra, ja go nauczę hulać po prażniku i nie chodzić, kiedy nakazują, na pańszczyznę. Ja go nauczę łotra!
Sawka skłonił się nisko.
- Weźcie go, weźcie go! - krzyczał ekonom.
- A za cóż? - spytał Sawka.
- Jeszcze ty mnie będziesz pytał!... - łotrze - krzyczał rozżarty - albo to nie wiesz, że cię nie było na pańszczyźnie?!
- Bo jeździłem za pokradzionymi końmi...
- Dam ja tobie pokradzione konie!... weźcie go!...
- Posłuchajcie - odezwał się Sawka, postępując śmiało ku niemu.
- A znacie wy co się stało z Denysem Pilipiukiem i z ekonomem, co go pobił? Kiedy nie wiecie, popytajcie ludzi... Klnę się na Boga i Matkę Bożą, bodajem tak ojca zdrowego zobaczył: jak mnie tkniecie ręką, umrę z poboju, i będzie to z wami, co było z tamtym...
Ekonom się zastanowił, ludzie pokiwali głowami poglądając na siebie, sotnik aż się w głowę podrapał.
Wtem na krzyk głośny Sawki nadszedł przechadzający się po dziedzińcu pan komisarz, a rozpytawszy się, o co szło, kazał puścić Sawkę, który go za to w rękę pocałował.
- Jeszcze z tobą nie koniec - rzekł ekonom w chodząc do izby - nie daruję ja ci swego, kiedy żyw będę!
I nie darmo się odgrażał: nikogo tak nie pilnował, nikomu tak nie dokuczył jak Sawce. Sawka milczał i cierpiał, a pilnował się tylko, aby się nie dać złapać na winie.
Zeszło tak pół roku. Jednego wieczora zimnego rozeszła się nagle po wsi pogłoska, że rekrutów brać mają. Sawka ledwie mu o tym poszeptali, gotował się uciekać; pewny był, że to go nie minie, jeśli się da schwytać. Jak tylko kozak dworski pana rządcy oznajmił na wsi, że słyszał o tym u stołu, kto żył młody a pokaźny we wsi, popędził w las; pochowali się po cudzych wioskach, na strychach, w stodołach. Sawka wziąwszy sakwy, pożegnawszy ojca i chorą, leżącą w łóżku, matkę, także w drogę ruszył; ledwie próg przestąpił, posłyszał za sobą głos ekonoma, sotnika i dziesiątników; przeżegnawszy się więc, przypadł pod płotem, a gdy jedni otaczali chatę, drudzy szli wewnątrz, podczergnął się w ogród, z ogrodu w pole, polem zbiegł do lasu. Szczęściem czerniało pole i stopniał śnieg od deszczu, nie postrzeżono go, jak uciekał. Nie bawiąc się Sawka lasem pędził do Hrehrowa, wprost do Naścinej chaty. Noc była, kiedy do niej zapukał: wszystko spało, tylko czujny kogut piał na poddaszu i podworotnik burdzał na przyzbie w kłębek zwinięty. Głos na zewnątrz wkrótce: - Kto? - I przeze drzwi stary jął rozpytywać Sawkę.
- Nie wiem, czy pamiętacie; ja to, com wam dziewkę ocalił na prażniku... przyszedłem was prosić o pomoc. U nas rekrutów biorą, ekonom na mnie ma ząb, żem go wówczas obił, szukają mnie wszędzie! dajcie się gdzie przytulić.
Stary drzwi otworzył i skrobał się w głowę nakładając świtę.
- Kiedy u was biorą, to i u nas brać będą trzeba o tym po wsi oznajmić... A taki i wam dać rady... Ot, postójcie no tu, tylko babę obudzę, a was zaprowadzę do kłuni, co pod lasem; tam przesiedzicie strach w sianie, a my wam jeść dostarczym.
To mówiąc stary powlókł się do chaty, obudził żonę wziął pas, nadział buty, pochwycił czapkę i wkrótce manowcami przeprowadził Sawkę do swojej stodoły.
Sawce dobrze było, ale nudno bez roboty siedzieć i kryć się jak złemu człowiekowi; a wyleźć nie mógł, bo go wszędzie szukali i do Hrehorowa już dwa razy na zwiady przysyłali sotnika na próżno... Ekonom bowiem nie przestając na tym, obiecał nagrodę temu, kto Sawkę dostawi, a zawsze się znajdzie pochlebnik i chciwiec, łasy nagrody i łaski. Biegali więc zausznicy ekonomscy dzień i noc za Sawką, że się ze stodoły wychylić nie mógł. Całą pociechą było mu, że czasami widywał Naścię, do której od razu serce jego przylgnęło. Ona mu jeść ukradkiem przynosiła i siadłszy we wrotach stodoły, rozmawiała z biednym o swoich i jego biedach. On patrzał na nią i pożerał oczyma... a tak jej było kraśno, w białej sukmance, czerwonym pasie, z rozpuszczonymi kosami. I kiedy na niego spojrzała, to mu się zdało, że okiem szła do głębi duszy i patrzyła na jego myśli.
Tak w kilka dni spoufalili się z sobą. Czasem on z nią siadał we wrotach i obejmował ją wpół i całował, choć się broniła i kraśniała - i obiecywał jej przysłać swaty, jak tylko burza minie i do chaty powróci.
- Gdzie tam, gdzie tam - mówiła mu na to po cichu dziewczyna. - Wy tak sobie ze mnie szydzicie, a jak powrócicie do swoich, to łatwo wam będzie zapomnieć o Naści.
- Oj! nie zapomnę - mówił Sawka - póki życia stanie; prędzej bym o ojcu rodzonym zapomniał niż o tobie, gołąbko moja! Prędzej bym o sobie zapomniał...
A dziewczyna chowała oczy, to odpychała Sawkę, to uciekała od niego.
I Sawce coraz mniej nudno było w stodole, bo Naścia coraz częściej przychodziła do niego. Potrafiła ona przed matką i ojcem ukryć swoje wycieczki, a czasem taki i oni ją wysyłali... A kiedy młodszy brat iść miał z chlebem dla Sawki, to wyprosiła Naścia u niego, że gdzie indziej poszedł, i sama biegła.
Tak minęło kilka tygodni, nareszcie i rekrutów ze wsi do miasta powieźli, i czas było powracać do domu. Ojciec kilka razy nakazywał już przez ludzi, aby Sawka powracał, że nie ma się czego obawiać, A Sawce już było ciężko pomyśleć, że Naści nie zobaczy i ona taki teraz; jak się zgadało o rozstaniu, wyraźnie smutniała i mówiła:
- Oj, taki wy o mnie zapomnicie... czy to ja jedna na świecie! A ja młoda tutaj, na próżno za wami patrzyć będę; na próżno. waszych swatów wyglądać...
Sawka klął się i bożył, że aby tylko do domu powrócić, uprosi ojca i przyszle swaty. Jemu tylko było w głowie, czy stary Naścin pozwoli...
- A co o to, to głowy nie łamcie - rzekła dziewczyna - ja , w tym, że was przyjmą...
I jednego wieczora wybrał się Sawka nazad do wsi, bo mówili, że pewnie już wszystkich rekrutów zdano. Smutno mu było tę pustą porzucać stodołę, ale cóż robić. Obejrzał się, westchnął i ruszył żwawo ku wsi.
Stary siedział przed chatą i patrzał, jak dzieci bawiły się w śnieżki na ulicy. Widziałeś kiedy nasze chłopskie dzieci, boso w koszulkach, w pół świtkach, bez czapek, z rozpuszczonymi włosy, czerwone, zdrowe, kraśne, hulające po śniegu? One zdaje się, urodziły się w śniegu, tak im w nim ciepło, wygodnie, dobrze. A starym miło na sercu patrzeć na dzieci; przypominają sobie lata młode, kiedy nad nimi ołowianym jarzmem nie ciążyła konieczność pracy bezustannej, lata młode jedyne w życiu człowieka, a najswobodniejsze w życiu wieśniaka. Potem on zaprzężony do pługa, wlecze się przez życie i prócz kilku chwil szału, nie ma spoczynku, wytchnienia... Nawet w tych chwilach pomięć na jutro, strach kary, zatruwają mu szczęście kupione bezrozumem. Na starość, zgrzybiałą starość dopiero, wraca się do dziecinnego spokoju, siwy starzec z białą brodą. Ale bezsilny jeszcze niańczy dzieci, jeszcze pilnuje chaty, jeszcze się wlecze za trzodą i nawykły do pracy, obejść się bez niej nie może, a nielitościwi pędzą go do niej, póki się nie położy na ławie pod piecem, pod którym się urodził, aby nie wstać z niej więcej. I te chwile starości są to chwile odpoczynku? spokoju? O nie! dzieci nie mają litości, bo ich życie litować się nie nauczyło, nie znają uszanowania, bo strachem rządzeni, nie pojmują tego uczucia... biedny starzec posługuje swym dzieciom, a często oblewa łzami kawałek chleba, który mu z wymówką podają... O! bo naszemu chłopkowi po kilku latach swawoli dziecinnej, ciężkie życie, i nie dziwcie się, gdy widzicie, jak się spokojnie kładzie na śmierć, jak zimno żegna swoich, jak obojętnie mówi:
- Już mnie dziś umrzeć!
Nie dziwcie; śmierć nie wesoła; śmierć im, to spoczynek pod brzozą na zielonym cmentarzu, spoczynek, za którym wzdychają, bo go nie mieli chwili w życiu całym.
Sawka podszedł do starego ojca Naści i jak uczciwość kazała, zdjął czapkę i zbliżył się sięgając po rękę, aby ją ucałować.
- Bóg wam zapłać za chleb wasz i za pomoc waszą - rzekł dziękuję wam za wszystko, bo czas iść do swoich. Nie zapominajcie o Sawce, jak wam będzie, czego potrzeba... Sawka dla was na wszystko gotów...
- Nie ma za co dziękować - odpowiedział stary - niechaj was Bóg prowadzi, daj Boże w dobrym zdrowiu się zobaczyć... A nie zapominajcie też o nas... kiedy wam będzie droga przez Hrehorów, nawiedźcie naszą chatę, a przynieście nam dobre wieści od naszych kumów, od Redora, od Uścimi, od Wuwdi, od starego Hryćka Bondaruka.
Tak mówił stary, gdy Naścia wyszła z chaty, a postrzegłszy Sawkę, skinęła na niego, Sawka jej się pokłonił, stary na nich spojrzał.
- Oj, coś się oni bardzo znają! - rzekł do siebie.
A Sawka już kłaniając się, odszedł był daleko i spiesznie dążył do swoich. Jak zobaczył schodzący z góry wioskę i rozpoznał chatę swoją, ogród, starą gruszą na ogrodzie i cerkiew z zielonym dachem, to mu serce silnie zabiło i czegoś ścisnęło, aż mimowolnie westchnął. Nie wiedzieć dlaczego nastraszył się dymu, który czarnymi kłębami walił z komina, nastraszył ludzi, którzy biegali po wsi i w bliskości chaty gromadzili się. Po chwili dojrzał, podszedłszy, rozwiniętych cerkiewnych chorągwi w ulicy i poznał postępujący pogrzebowy pochód ku mogiłkom. Pospieszył. U wisznic wychodzących na łan skarbowy, spotkał bractwo z krzyżem, świecami, chorągwiami, popa w czarnej kapie i wóz, któren dwie pary wołów ciągnęły. Sawka rzucił się ku trumnie; poznał ojcowskie woły, ujrzał ojca płaczącego za wozem. Poczepiane za koła, za drabiny wozu, za trumnę, krewne, stare kobiety, tuląc twarze w fartuchy zawodziły smutnym płaczem.
Sawka trafił na pogrzeb matki; płacząc poszedł za trumną na cmentarz.
O! biednemu wieśniakowi nawet dołu głębokiego nie wykopią. Ziemia zmarzła poskrobana nie głęboko, gotowa była na przyjęcie trumny, zbitej z osikowych opółków... Pop pobłogosławił, kobiety raz jeszcze zapłakały, zaryczały, zawołały na zmarłą i wszystko się skończyło, bo ledwie z powrotem pić zaczęto i smutek zalewać. Późno w noc Sawka rad nierad częstował w chacie, w której teraz pozostali tylko on i ojciec; ojciec złamany pracą, smutny i powtarzający co chwila:
- I na mnie już kolej przyszła, niedługo i mnie te woły powiozą.
Nazajutrz Sawka zapomniawszy o nieubłaganej zemście ekonoma, poszedł do niego z podarkiem; ale jakże się zdziwił, gdy nowego zastał; tamtego odprawił pan rządca w jego niebytności.
Lżej się zrobiło na sercu Sawce, gdy się o tym dowiedział, wrócił i z podarkiem razem nazad do chaty, a tegoż dnia poprosił ojca, aby swaty wysłać do Naści.
- My tu dwóch niewiele zrobimy - powiedział - bez gospodyni jak bez ręki, ni komu chleba upiec, ni kaszę uwarzyć, ni bydełka dopatrzyć... Wszystko marnie pójdzie. Trzeba się mnie żenić, ojcze.
- A napatrz, synu - odpowiedział ojciec.
- Jest już i napatrzona, i pokochana - rzekł Sawka nieśmiało - Naścia Prokopowa z Hrehorowa...
- Ale oni jej za ciebie nie wydadzą.
- Wydadzą ojcze... Ja ich poznałem, ja się u nich przez ten czas schowałem, ona mnie polubiła...
Ano trzeba do dworu z tym i niechaj pan do tamtego pana napisze; kiedy jeszcze pozwolą...
Poszli tedy do dworu, ale pan rządca, który sam chciał jak najprędzej Sawkę ożenić, aby chata nie upadała, gdy mu powiedzieli, że chcą brać dziewkę z Hrehorowa, bardzo głową pokręcił.
- Nie wiem, czy co z tego będzie - rzekł - a popróbuję; ja napiszę za wami.
Nazajutrz jak świt, Sawka był w hrehorowskim dworze, po drodze nawet dla pośpiechu nie zaszedł do Prokopowej chaty i nie ustąpił od proga, aż kozak dworski z listem go puścił do pana.
Hrechorów należał do zadłużonego szlachcica, niejakiego pana Sulmirzyckiego, który cały majątek, paląc fajkę i siedząc pod piecem, nie wiedzieć po jakiemu stracił... Pan Sulmirzycki nic nie wiedział, co się wkoło niego, w jego wiosce, z jego interesami działo, czytał "Kuriera Litewskiego", palił zalibocki tytoń, ciągnął kabałę i dozwalał rządzić się jejmości z dobranym towarzyszem jej, panem Antośkowiczem, niegdy pisarzem pocztowym, a teraz przyjacielem domu państwa Sulmirzyckich.
Jejmość korzystała ze swobody i rządziła się jak szara gęś... mylę się... gdyby raz szara czy biała gęś objęta rządy majątku, zapewne by lepiej obowiązki swoje zrozumiała i spełniała je. Pani Sulmirzycka ani o dzieciach, ani o interesach nie myślała, ani się zastanowiła nad jutrem; stroiła tylko, poiła i karmiła pana Antośkowicza i siebie, jeździła z nim do wód odeskich, na Kaukaz, nie wiem już gdzie i traciła fortunę. Pan Sulmirzycki tymczasem siedział pod piecem, fajkę palił, jadł pierniki, zgadywał zagadki i kładł kabałę. Gdy się trafiło, że kto do niego przyszedł z interesem, odsyłał albo do jejmości, albo do pana Antośkowicza mówiąc:
- To do mnie nie należy.
W chwili, gdy się to, co opisuję dzieje, pani Sulmirzycka była w rozpaczliwym położeniu. Pieniędzy na zapusty brakło, ostatni gaik dębowy przedano ostrogskim kupcom na ten cel, ale jeszcze kupiec nie wypłacił pieniędzy, już je dłużnicy rozerwali zaaresztowawszy. Wielki kłopot, wielkie narady, skąd pieniędzy dostać i zupełny brak sposobów nabycia ich.
Gdy Sawka przyszedł z listem, poprowadzono go wprost do pani Sulmirzyckiej.
- A czego to chcesz, mój kochanku? - spytała.
- Przyszedłem tu do Boga i do państwa.
- A skąd? bo nie tutejszy...
- Z sąsiedniej wioski pana grafa...
- A czegóż chcesz?...
Sawka podrapał się w głowę.
- Pan rządca tu pisze.
Jejmość rzuciła tu okiem na list.
- O! ho! ho! nic z tego nie będzie - zawołała - wasz pan rządca wraz mi robi nieprzyjemności, bydło grabi, świnie strzela... niedawno nie chciał dać dziewki za mojego chłopa, ja nie pozwolę...
Sawka rzucił się do nóg i począł całować.
- Niechaj pani będzie łaskawa, niechaj się pani zmiłuje... my się lubim z Naścią, niechaj pani nieszczęśliwych nie robi... Ja się utopię...
- Słyszeliście? - zawołała pani Sulmierzycka ze śmiechem a to osobliwość! Prosty chłop i rzeczy takie gada! Cha! cha! Słyszałeś panie Antośkowicz?...
Pan Antośkowicz śmiał się sobie, nakładając fajkę i poglądając spode łba na Sawkę.
- Romansowy kawaler - odezwał się - ruszaj sobie z Bogiem i powiedz rządcy, że z tego nic nie będzie.
Sawka jeszcze raz upadł im do nóg, ale to nic nie pomogło, kazano mu iść za drzwi. Tylko co smutny próg przestąpił, wychyliła się za nim sama pani i zawołała:
- Albo wiesz co, jak mi zapłacicie, to pozwolę...
Sawka stanął.
- Ja biedny, cóż ja dam, choćbym wszystko dał, to nie będzie tego wiele...
- Dasz pięćdziesiąt rubli, Naścia twoja.
- Jak żyję, tyle pieniędzy nie widziałem - odpowiedział Sawka.
- Ano to powiedz rządcy swemu, niechaj darmo nie pisze i nie prosi, bo z tego nic nie będzie.
I zatrzasnęła drzwi i poszła.
Skłopotany i nieprzytomny prawie od wielkiego żalu Sawka, poszedł zwolna ze dworu ku wsi. Chciał choć raz jeszcze Naścię zobaczyć, i powiedzieć jej o swoim nieszczęściu.
Spotkał ją, jak wracała od studni z wiadrami na ramionach i spuściwszy głowę ku ziemi, wybierała suchszą drogę. Stanął przeciw niej i pozdrowił.
- Pomagaj wam Bóg!
- A to wy Sawko?! - zawołała stawiając szybko wiadra na ziemi i poprawiając włosów.
- A co dobrego niesiecie?
- Och! żebyż dobrego!
- Nu! a co u was słychać?...
- Matka moja umarła!
- Umarła! - i dziewczyna spuściła oczy, założyła ręce, pokiwała głową...
- Dawno?
- Jużem jej nie zastał. Ale matce pokój tam, a nam bieda. Chciałem do was posłać swaty, prosiłem u rządcy, on pozwolił żenić się i dał list, do waszego państwa... Ale wasze państwo...
- Cóż ci odpowiedzieli? - żywo zawołała Naścia - co?
- Co? - smutnie rzekł Sawka - wypędzili mnie za drzwi...
- I mówili...
- I mówili, że ciebie do naszej wsi nie dadzą...
- A to czemu?
- Któż ich rozumie.
- Potem wyszła wasza pani do mnie i powiedziała mi, abym jej kunicy pięćdziesiąt karbowanych zapłacił. O, Bóg widzi, dałbym ci je chętnie, ale skąd wziąć? Gdybyśmy do chudoby wszystko sprzedali, tyle nie zbierzemy.
Naścia zamyśliła się, westchnęła, powoli narzuciła koromysło na plecy, pobrała wiadra i powiedziała:
- Chodźcie no ze mną do chaty, pogadamy z ojcem.
I poszli... Zastali właśnie Prokopa nad obiadem, na który Sawkę poprosił, ale Sawka odmówił, jemu nie obiad był na myśli.
- Powiedzcie ojcu o wszystkim - szepnęła Naścia.
Długo się przybierał, nim potrafił nasz parobek opowiedzieć Prokopowi ranną swoją bytność we dworze i dziwne przyjęcie prośby.
Stary wysłuchał cierpliwie, pokiwał głową.
- Już ja to wiedział - rzekł kładąc czapkę na uszy - że wyście się polubili... Wyście myśleli, że stary ta i głuchy, i ślepy... a stary widzi choć ślepy i głuchy; starego nie oszukać. Jużbym to ja Sawce Naści nie odmówił, bo znam ojca i poczciwa chata, i nic na was ludzie nie mówią, a co począć z panami... Posiedźcie no tu, a poobiadajcie, a ja zaraz powrócę, bo mnie wołali do ekonoma. Pogadamy jeszcze...
Prokop wziął kija z kąta i pożegnawszy się wyszedł z chaty. Dobra godzina upłynęła, nim powrócił; a po chodzie i po mowie poznała córka, że ojcu ciężko było na duszy...
Rzucił się powróciwszy na ławę, podparł kułakami, nie rzekł słowa, a dumał głęboko. Naścia i Sawka odezwać się nie śmieli ani przerwać milczenia.
- Jedno dziecko - wymówił Prokop po chwili przytłumionym głosem - a co żałować jednemu dziecku? - Pójdzie za nieluba, ta i życie jej zmarnieje, zeschnie, ta i uschnie przed czasem. Niech się dzieje wola Boża, a nam przez to nie zginąć. Słuchaj, Sawka - rzekł wstając z ławy. - Idź do dworu, proś, płacz, klękaj, nie żałuj niczego, a kiedy nic nie pomoże, Naści grosz, com go całe życie zbierał, juści nie dla kogo, tylko dla Naści go dać... A niechaj jej będzie dobrze u was...
I stary zapłakał, a Sawka rzucił mu się do nóg. Naścia z drugiej strony pochwyciła go za rękę i zapłakała, zaryhotała.
Już Sawka był za drzwiami i pędem leciał do dworu. Zaledwie go wpuszczono do pani. Mamyż opisywać tę scenę targu? O! nie... ona tego niewarta. Dość, że Sawka powrócił z pismem pani, dozwalającym na wydanie Naści... List ten kosztował trzydzieści srebrnych, uzbieranych w pocie czoła... ostatnich, zaklętych... a stary nigdy nie wspominał, że je dał, i nigdy ich nie pożałował.
Popowi hrehorowskiemu trzeba było także wedle zwyczaju opłacić kunicę, trzeba było kupić wódki, sprawić wesele, zapłacić ślub, nająć skrzypki i cymbalistę. Ostatni grosz na to wyszedł z obydwóch chat, co się na wesele składały. Nareszcie odprawiło się z rana o ósmej, jednej niedzieli, wesele Sawki z Naścią w cerkwi wiejskiej. Trzy dni hulała na nim cała wieś i sproszeni z Hrehorowa ludzie, po trzech dniach rozpoczęło się życie pracy, kłopotów, niedostatek...
Po trzech dniach szału, cały wiek wytrzeźwienia. Na czwarty dzień poszedł młócić pan młody, poszła prząść na folwark Naścia, staremu kazali zaprząść woły i odwieźć cyrulika do miasteczka. Ledwie wieczorem zobaczyli się mąż z żoną... a mogliż swobodnie przemówić do siebie? Jej trzeba było gotować wieczerzę, przysposobić chleb na jutro, jemu iść na stróże do cerkwi, bo starosta krzyż do niego przyniósł.
Ledwie chwilę posiedziawszy na ławie, wstał Sawka, pocałował żonę w czoło i odszedł; a wkrótce potem usłyszała, siedząc przy okienku, dzwonek cerkiewny, zwiastujący nadejście warty. Sawka tam na mrozie, w nocy, na cmentarzu, opodal od niej, stać miał do białego rana.
Takie to były pierwsze, takie były i dalsze miesiące, i 4 lata pożycia. Gdzie im nacieszyć się sobą, gdzie im rozmiłować się w sobie, alboż to jest wolna chwila dla chłopka? Cały rok dla niego rokiem pracy, która jak koło się toczy, zmienia, odnawia, a nigdy nie ustaje. Ledwie kilka chwil uroczystych w roku, chwil, które wieśniak winien swojej wiary przepisom, zajaśnieją mu spokojem jak gwiazdy, co przepłyną przez chmurne niebo i znikną.
Wiosna, wiosna... obudził się skowronek, ciągną żurawie, nadleciał przyjaciel bocian, wierzby puszczają, puszą się łozy, pęka brzezina, zielenieje trawa nad brzegami strumieni... czyż chłopek spojrzy na wiosnę? O nie... nie... jemu czas z pługiem na pański łan, potem z radłem, potem z nawozem, potem z piaskiem i cegłą do fabryk, potem z broną, i znowu z pługiem i kosą...
I już rozwinęło się wszystko, już zielenieje świat, już falują zboża, już kłosuje pszenica, już przekwitły kaliny, bieleją hreczki, już słowik nie śpiewa, gorące lato się zbliża... żyto żółknie. jarzyna w kłosach, łąki wonieją... Czyż on ma czas spojrzeć na piękny świat boży i poradować się nim, i podziękować Bogu, co go cudami otoczył? O nie... nie... jemu znowu iść za pługiem, za radłem, z kosą na łąkę...
Nadchodzi jesień, zboża dojrzały, pochyliły się; głodny ledwie dożył tej pory pożyczanym ziarnem, ledwie dohorował swego żyta, żywiący się kartoflami, zielonym liściem buraka; blady, głodny, nakarmiony niezdrowym pokarmem, pogląda na swój sznurek, na którym żyto pozłociało. Ale kiedy je zżąć?... Dziś tłoka, jutro pańszczyzna, pozajutrze odrobek i pędzą, i pędzą, że chyba po księżycu półkopek na chleb zeżnie dla siebie. A nazajutrz ujrzeli pan i ekonom - i obili go, że marnuje zboże... on. co nie miał w chacie chleba od kilku tygodni lub pomieszanym z plewą, z owsem, z korą żywił się, smarując suchą kromkę nadzieją tych kilku snopków. Zwiózł je zaledwie do stodoły i kiedyż? gdy połamane, wpół wysypane, na polu prawie przepadło... a za jego wozem bieży pan o poduszne, Żyd o dług, głód o chleb wołając...
I zima przyszła, a nie ma spoczynku; zimą sterty pańskie młócić potrzeba, a zboże daleko odstawiać - i w zimie rzadki dzień swobody. W tym dniu potrzeba myśleć o sobie, przywieźć drew do pieca, wymłócić zboże, postarać się o lichą odzież dla żony i dzieci.
Dziwicie się naszemu wieśniakowi, że czasem zepsuty, popełni występek; dziwujcie się raczej jego cnocie. Maż on oświecenie, maż czas zastanowienia się nad sobą, maż obmyślony chleb na jutro? Ciężka, ciężka jego dola. A kto jej ulżyć się nie stara, ten wiele winien przed Bogiem i przed ludźmi. Za zbrodnie wielu poddanych karać by panów potrzeba - i Bóg sprawiedliwy wymierzy każdemu wedle zasług jego...
Życie Sawki było jak życie każdego wieśniaka, ciągiem pracy nieskończonej i niewielu dni wesołych. Pierwszego roku jeszcze znosiło się biedę młodością... Daje ona siły, jakich nie da doświadczenie, daje siły nadziei; człowiek cierpi i powtarza: - będzie lepiej. - I nie widzi lepszego, a mówi w sercu ciągle: Bóg dobry, będzie lepiej.
Tak mówił i Sawka, gdy na przednówku niedostatek zajrzał do chaty i zapożyczyć się było potrzeba u arendarza, aby chleba nie zabrakło. Z jesieni pięknie się na polu pokazało, ale nasze jesienne zielone ruńce nie zawsze wychodzą zielono z wiosny... Raz je mokry śnieg wyparzy, to znów wiatry marcowe wysmalą, to chłody wiosenne zniszczą, to susza wypali... Póki zboże na polu, nie liczyć na nie, ani się nim cieszyć... to trawa...
Tak i z każdym szczęściem w przyszłości.
Sawka dostrzegł prędko po swoim weselu, że biorąc piękną żonę, wziął biedę do domu. Naścia wprawdzie była dotąd poczciwa i kochała go, ale biednej kobiecie jej stanu, poczciwą nawet być trudno. Któż nie ma prawa zaczepić ją, zelżyć słowy, uściskiem, wejrzeniem, śmiechem? Kto nie ma prawa odepchnąć męża, ile razy staje na zawadzie miłostkom? Kto nie ma prawa sponiewierać małżonka w oczach żony, żonę w oczach męża? Każdy swobodniejszy od nich, każdy się biednej kobiecie wyższym czymś od jej współtowarzysza wydaje; a za krok na drogę występku, wszakże płacą względami, ulgą w pracy, pieniędzmi! Wszakże jest zachęta do występku, pobłażanie dla niego, a razy, a prześladowanie, a przemoc nawet dla upornej cnoty!... Biednej trudno być nawet cnotliwą. Nie śmiejcie się z zepsucia w niższych klasach, wy je sami robicie rzucając ziarno, z którego wyrasta, wy je sami podsycacie...
A potem... spytajcie występnych, czy pojmują, co czynią? Spytajcie drugich, czy nie odpłakali pierwszych złych kroków, czy do nich nie byli zmuszeni. Zdadzą się wam Chrystusowe słowa... Nie rzucajcie na nich kamienia...
Koło Naści co żyło, kręcić się zaczęło i zalecać. Co było we dworze próżniackiej, popsutej gawiedzi, płynęło do chaty Sawki; młody ekonom widocznie ją protegował, syn rządcy, młodzieniec świeżo odziany w futerał uniwersytecki, napadał na nią jak na dzikie zwierzę. Nie podobna się było zalotnikom opędzić... Sawka dumał smutno nad sobą i nad nią...
A Naścia?... Ona z początku wszystkich razem wiele ich było, odpychała, odpędzała, łajała; ona gniewne im tylko czoło i posępne pokazywała oczy. Ale powoli, powoli, to co ją obrażało i niecierpliwiło z początku, poczęło pochlebiać i w końcu... I do jednego ukradkiem uśmiechnęła się uciekając od niego, i drugiemu odpowiedziała na żarty żartem, trzeciemu oddała pokłon z okienka. A potem wybrała myślą jednego i była na niego łaskawą; słowy, uśmiechem... Witała go rumieńcem, żegnała westchnieniem. Ona jeszcze kochała Sawkę, ale już myśl swobody, rozkoszy, bujała nad jej głową. I trudno było oprzeć się występkowi, co ku niej białe, pełne złota, wyciągnął dłonie, co ją śpiewając nęcił ku sobie, i trudno było oprzeć się przykładowi aż na koniec kiedyś powiedziała sobie Naścia.
- Nie już to ja lepsza od nich? Wszak ta, tamta i trzecia, i dziesiąta mają kochanków we dworze; a czy im z tym źle?... Albom ja to lepsza od nich?
I odtąd zamyśliła się, zadumała, pozazdrościła drugim, a sama poczęła stroić się, gdy wychodziła z domu, uciskać czerwonym pasem, dobierać korali i przeglądać się w wiadrze wody.
- O, żadna mnie na zagasi - mówiła w sobie - taki bo albom ładna, albo nie mam oczów. I pan by się takiej nie powstydził żonki!
Sawka widział wszystko; domyślał się wszystkiego, a milczał... serce mu się krajało, gdy ją gachy na tańcu w karczmie otaczali, gdy ją przeprowadzali do domostwa; palił się gniewem, gdy ją prać chusty do dworu, a jego gdzie daleko w pole wysyłano... a milczał, wiedział, że słowa nie pomogą, zazdrość nie pomoże, i gdy sama się nie upilnuje, nikt jej nie ustrzeże... Patrzał tylko, czy nie postrzeże znaku występku, aby spuścić głowę i stracić nadzieję... patrzał, ale nic jeszcze nie widział.
Naścia jakkolwiek zalotna, dotąd była mu wierną. Źle tylko, że nie lękała się dumać o złem i nieraz podparłszy się na dłoni, tonęła w jakichś dumach patrząc w jedną stronę; źle że coraz poufalej była z gachami i oddawała żart za żart, uśmiech za uśmiech, wejrzenie za wejrzenie. I co dzień mniej pracowita, to siadała na ulicy przed chatą, to biegała między ludzi. A gdy przyszło iść do dworu, to się przybierała, to się stroiła, że końca temu nie było.
A Sawka wszystko widział i milczał.
Aż raz powiedział słówko żonie... Naścia się zachmurzyła.
- Patrzajcie, jeszczem mu zła! - zawołała. Nie warteś dobrej żony, Sawka, kiedy mnie posądzasz; drudzy mają gorsze milczą. Czego ty chcesz ode mnie? Albo to ja z dobrej woli idę do dworu? albo ja za nimi gonię, jak ta, jak tamta? albo to kto na mnie co powiada?
I Sawka milczał, wziął kosę ze ściany, chleb do sakwy, poszedł na łąkę. A Naścia pobiegła do dworu.
- Ojciec przydał gościńca...
- Od ojca - odpowiedziała, a mówiąc zarumieniła się jak mak i odwróciła.
Sawka domyślił się wszystkiego i o więcej nie pytał. Zawrzało mu jednak w sercu, zakipiało i chciał przynajmniej wiedzieć, komu wstyd był winien. Łamał głowę na próżno, bo tylu się kręciło koło czarnobrewy, że ani się domyśleć, ani odgadnąć. A ona dla wszystkich jednaka; jeden uśmiech, wejrzenie hardość, jedna na pozór pogarda.
Sawka stał się smutny, zamyślony i powoli dom mu zbrzydł, odpadła ochota do pracy; sąsiedzi coraz częściej wodzić zaczęli na wódkę. Co się miał pójść utopić raz na zawsze, to się topił co dnia w karczmie. I na pozór stał się obojętny, ukrywał swą zazdrość, utaił gniew, znowu całował żonę, nazywał ją swoją gołąbką, udawał, że jej wierzy.
Naścia myślała, że on nic nie wie i nie widzi jak inni; albo że o nią nie dba jak wielu o żony. I już myślą gnała swobodnie po szerokim świecie występku, już roiła sobie spokój, wesele, dostatek w chacie. Biedna! Ona nic nie wiedziała, tak jej migał świat piękniejszy przed oczyma.
Stary ojciec leżał na tym samym łożu, na którym skonała matka, leżał już dawno i wyglądał śmierci... Sawkę popędzili z pszenicą do Buga, O południu ledwie nasypane były worki i szereg furmanek wyruszył. Sawka obejrzał się na chatę, w której samą jedną zostawił żonę, i ciężko westchnął. Stary ojciec leżał bezwładny; kto wie, czy ona go dopilnuje, a on jej pewnie nie. Zdrowszy, stary byłby spojrzał na Naścię i nie dozwolił jej bałamucić się, korzystając z niebytności męża; chory wyjrzeć nawet za nią nie mógł. Nigdy nie było Sawce tak ciężko rzucać domu, ojca i żony. Zaledwie ujechali do lasku, namyślił się i powiedział sobie: "Dobrze by nie jechać". U lasku spotkał młodego Dmytra, który wracał z furą drew do wsi.
- Słuchaj Dmytro - rzekł - jedź z moją chudobą do Buga, a ja tobie za to będę przez ten czas młócić.
- I kwartę wódki postawisz? - spytał Dmytr.
- Zgoda, postawię - rzekł Sawka.
- Zgoda.
Dmytro stanął przy pszenicy, a Sawka powoli powrócił do wsi. Ale nie pokazał się w swojej chacie, odwiózłszy drwa i złożywszy je na podwórku Dmytrowej chaty, która stała w końcu sioła; poszedł do jego stodoły młócić i młócił do wieczora późnego... Już dobrze pociemniało, kiedy z bijącym sercem (i im serce bić umie) powlókł się ku swojej chacie.
Spojrzał... nie było światła w okienku i coś tylko bielało przed chatą... Szedł nie postrzeżony dalej. Zbliżywszy się poznał Naścię, która oparta o słup wrót podwórzowych rozmawiala z kimś wesoło.
Milcząc, tajemnie, podkradł się do nich Sawka, aż cichą usłyszał rozmowę
- Twego męża nie ma w domu...
- Nie ma - odpowiedziała Naścia - pojechał z Bogiem.
- Można dziś przyjść do ciebie?...
Naścia nic nie odpowiedziała.
- Zostaw drzwi otwarte...
Naścia milczała i kręciła koniec fartucha w ręku...
- Jak pierwsze kury zapieją, przyjdę do ciebie.
- Stary ojciec - szepnęła Naścia - śpi w komorze i nic słyszeć nie będzie...
- Przyjdźcie, przyjdźcie - cicho szepnęła kobieta - pamiętajcie...
Mężczyzna się oddalił... Sawka poznał w nim syna rządcy, który już środkiem ulicy szybko biegł ku dworowi.
- Poczekaj paniczu - rzekł w duchu - będą tu tobie gody i tobie, poczciwa żono, coś tylko wyglądała, żeby mnie w domu nie było! - To mówiąc przysiadł się pod węgłem, wyłamał kija i bezprzytomny, z okiem wlepionym w miejsce, w którym stracił z oczu uchodzącego gacha, siedział czekając piania kura.
Parę tych godzin wydały mu się rokiem, potniał... marzł, zgrzytał zębami, zrywał się kilka razy i przysiadał znowu. Sto razy chciał lecieć i zbić Naścię, sto razy wstrzymywał się, aby swą zemstę uczynić pełniejszą.
- Pozabijam! - rnówił w duchu - ,pozabijam ich oboje, a sam ucieknę!
Tak doczekał piania kura. Noc na wsi była głucha, milczenie uroczyste, wszystko spało; po jednemu pogasły światła w okienkach, ustały śpiewy prządek na wieczornicach - i dzwonek cerkiewny oznajmił przyjście warty. Czasami tylko spokojność i milczenie przerywał szczek psów i dalekie wołanie stróżów przy dworze.
Na ulicy posłyszał Sawka stąpanie ostrożne, ktoś się skradał ku chacie, drzwi skrzypnęły... i cicho...
- Mam was w ręku - zawołał i pobiegł za wchodzącym... Już był w sieniach, a po ciemku łatwo mu wkraść się do chaty. Przez pół otwarte drzwi się wcisnął i gdy Naścia podbiegła pytając: Kto tu? - kładąc palec na ustach, gdy młody chłopiec rzucił się ku niej i z nią razem w głąb izby - Sawka już dłużej wytrzymać nie mogąc, zatrzasnął drzwi silnie i podparł je kołkiem.
- Ojcze, ojcze! - zawołał glośno - choćcie no, chodźcie! Zobaczycie, jakiego ptaszka ułowiła synowa!
Krzyk dał się słyszeć w izbie... i młody poskoczył do okna...
- Nie wymkniecie się mi, nie bójcie! - zawołał Sawka nie wyleziecie oknem, paniczu!
To mówiąc rzucił się na niego z kijem i pochwyciwszy za barki powalił na ziemię. Naścia skoczyła ku drzwiom, ale drugą ręką stojący na przesmyku Sawka porwał ją za włosy i powalił. Nogą przytłoczył chłopca, a ramieniem otoczył żonę i wołał na ojca.
- Ojcze! chodźcie! ojcze... zobaczcie! - A głos mu trząsł i wrzał w piersiach. Drzwi komory otwarły się, stary ojciec ukazał się na progu, on nie pojmował co się stało.
- Kto tu? co to - wołał.
- To ja! - krzyczał Sawka - to ja.., a to Naścia i jeszcze ktoś trzeci, com go tu złapał przy niej! Pomóżcie mi go związać, pomóżcie ostatkiem sił związać złodzieja i tego szatana!
Stary ojciec zrozumiał wszystko i zwlókł się do syna...
- Trzymajcie Naścię - rzekł Sawka - ja młodemu dam rady! I ściągnąwszy z siebie pas jął go nim krępowali. Chłopiec omdlały z przestrachu ani się bronił, ani wyrywał, kobieta zachodziła się z płaczu.
- Rób, co chcesz, ze mną! - wołała do męża - bij, zabij, ja twoja... nie męcz jego. To pańskie dziecko, bieda na twoją głowę, puść go, puść go!
- Puścić? - mruczał Sawka - o! niedoczekanie jego... niechaj posiedzi tu złodziej... wszak po to przyszedł tutaj...
I skoczył po rózgi.
- Tyle mego, co się zemszczę! - dodał - a potem... szeroki świat boży... pójdę, gdzie oczy poniosą...
Straszna była zemsta Sawki... pół życia tylko zostało w nieszczęśliwym chłopcu, a Naścia, zbita okropnie, leżała we krwi nurzając się na podłodze. Wrąc jeszcze gniewem nie nasyconym i zemstą, Sawka całował ręce ojca.
- Bądźcie zdrowi, ojcze, bądźcie zdrowi! Granica niedaleko, jutro będę daleko; bądźcie zdrowi, nie ma mnie tu czego czekać...
I wyrwał się z chaty Sawka i nocą pobiegł w las, a lasami, manowcami, przedarł się przez granicę. Nazajutrz biały dzień już go zastał w obcym kraju... Spojrzał na siebie i nie żałował swoich. Kogo miał żałować? po kim płakać? Chyba po starym ojcu; ale i temu nie długo męczyć się na świecie, nie długo biedować...
W nadgranicznych siołach halickich pełno jest wychodźców z Wołynia... Jednych wypędza złe obejście się panów, nędza, nadzieja lepszego bytu, drugich - postrach rekruta. Wszyscy oni osiadają na pograniczu, jak gdyby chcieli jeszcze oddychać powietrzem, które im wiatr od ojczyzny przyniesie; jak gdyby myśleli powracać kiedyś na swoje śmieciska.
Między wygnańcami tymi zajął miejsce Sawka. Długo, bardzo długo nie mógł się oswoić z obcą stroną, nie mógł pokonać żalu za swymi, a mianowicie za ojcem; długo chciał powracać do wsi, ale wreszcie ostygł i począwszy pracować, poprawiwszy los sobie pozostał na miejscu. Dowiadywał się na jarmarkach, u Wołyńców, co się tam działo u nich, i raz od kołodzieja swojaka dowiedział się, że ojciec umarł, żona w połogu z dziecięciem umarła, chata stała pustkami, Żal mu się zrobiło i Naści nawet niewiernej.
- O! gdyby powrócić! - rzekł w duchu - gdyby można powrócić.
- Powróćcie - mówi kołodziej - nic wam nie będzie. Pan rządca nowy, kilka lat upłynęło. zapomnieli o wszystkim. Chata wasza opustoszała, grunt zasiewa na pintynę arendarz, pan rad będzie nawet, jak powrócisz...
I Sawka ośmielił się wrócić... Oddano mu grunt jego dziadów, przyjął parobka, kupił chudobę, ożenił się po raz drugi, ale nie z krasawicą jak Naścia, z ubogą dziewką wsi swojej, pracowitą, bo ubogą, a poczciwą może dlatego, że brzydką. Bóg dał Sawce dwóch synów, poszczęścił na gospodarstwie; wiodło mu się na pasiece, na bydle, rodziło się w polu - i spokój był w chacie, spokój taki, jaki być może, dostatek, jaki się u nich dostatkiem nazywa; dostatek co roku graniczący z głodem, a nie dochodzący głodu.
Gdy Sawka długą swoją historię kończył, świtać już zaczynało, deszcz ustał, wyjaśniło się.
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|