Jacek Dukaj
Afryka
1
Rzekł mi N'Goto:
- O, nie. Ja nie wierzę w czas. Czas nie istnieje. Tylko popatrz na Słońce. Popatrz na Słońce.
A po wielokroć przeczy swej niewierze. Mówi: "kiedy byłem młody..."; mówi: "za chwilę"; mówi: "zabiję go". W prostocie swego umysłu radzi sobie z niezliczonymi sprzecznościami czasu - starannie omijając je myślą; ignorując. Psychologia dziecka: nakryję głowę kołdrą, czego nie widzę, tego nie ma. Lecz N'Goto jest z tą swoją filozofią szczęśliwy. Cóż go obchodzi ilość wschodów i zachodów Słońca i Księżyca pomiędzy posiłkami, cóż go w ogóle obchodzi przyszłość i przeszłość? Dzieje się, co dziać się musi; bogowie wiedzą, bogowie rządzą, bogów prawo. A czas? Czas nie istnieje.
Rzecz jednak w tym, że owszem, istnieje. Noże, których nie ma, nie ranią.
Afryko, Afryko, uwodzisz mnie, by zniszczyć. Twój śmiertelny urok drapieżnika zniewolił mnie. Konasz, ale mimo to - wciąż jesteś piękna. Zadurzyłem się w tobie od pierwszej nocy na pustyni, pierwszego świtu na sawannie. I tak jak dostrzeżona u ukochanej raz i drugi jakaś skaza, wada, skryty cień przyszłej szpetoty - jedynie podkreśla nieskończone piękno kobiety; tak i ta druga strona twego oblicza, mroczna, cuchnąca śmiercią i cierpieniem, tylko wzmaga moc pajęczego czaru, jakim mnie oplotłaś. Chora miłość do ciebie jest jedyną przyczyną mego wygnania. Kara mnie spotkała w nagrodę. A może nagroda za karę. Czyż nie śniłem o przedwiecznej samotności w sercu twej dziczy? Czyż zmrocznie nie roiłem sobie rozpustnie ascetycznego życia na twojej rozpalonej malaryczną gorączką ziemi? Ty znasz noc mego serca. Ach, okrutna, po stokroć okrutna.
Kopię sobie grób. Ludzie z wioski N'Goto palą swoich zmarłych - natomiast kobiety, dzieci i zhańbionych w walce wynoszą na pożarcie padlinożercom; odwiedziłem ten ich cmentarz: suche, brudnopylne pole, poznaczone białowapiennymi plamami czaszek i miednic, krzywymi kreskami kości, żeber i kręgosłupów, na niebie nad nim szerokie krzyże sępów, a wszystko to w dotykalnej zawiesinie żaru i oślepiającej jasności wielkiego Słońca. Nie chcę tak skończyć, kopię sobie kościaną łopatą grób za kraalem. Podchodzi Batanabe, pyta, co robię; już rozumiem to narzecze na tyle, by móc bez świadomych starań wychwytywać sens niezbyt skomplikowanych w nim wypowiedzi, a oni raczej nie budują zdań wielokorotnie złożonych. Pomagając sobie rękami odpowiadam, iż przygotowuję podziemny dom dla mego ciała. Uśmiecha się: to dobrze, dobrze, kop dalej. Nie wiem, co on z tego zrozumiał. Oddala się, szczerząc do siebie zęby. Ciekawym, jaką nową wieść o mnie przyniesie wieczorem Mały Ptak. O czymże by oni plotkowali, gdyby nie ja?
Odkąd przestałem nosić ubranie - a właściwie odkąd przestały się jego nędzne resztki nadawać do noszenia - ustały, do tej pory nieustanne, zapalenia skóry, drobne owrzodzenia oraz parchy odpotne; i pocę się nieporównanie mniej. Zaczynam nabierać jednolitego, rzemiennobrązowego koloru, jakiemu jeszcze nie tak dawno temu nie mogłem się nadziwić u van der Broetela. (...Nie tak dawno? A ileż to dni minęło? Ile miesięcy? Dni i miesiące nie istnieją... Co się stało... co się stanie... co się dzieje z moim burskim przewodnikiem, z wszystkimi naganiaczami, nosicielami broni, całym safari, za które tyle zapłaciłem? Też wygnani? Gdzie? Kiedy? Żyją, nie żyją? ...Co za różnica, kiedyś tam ich życie trwa.) Czy i pomarszczyłem się wietrznie wzorem van der Broetela? Nawet w stojącej wodzie bardzo trudno się przejrzeć, i niewiele w niej widać prócz cienia. Mały Ptak mówi, że jestem stary i brzydki, ale to chyba kwestia rasy; nie wiem, nikogo innego o barwie skóry różnej od głębokiego hebanu nie widział tu nikt za wyjątkiem N'Goto, a jego przecież o taką rzecz nie spytam, i tak Batanabe rozpowiada, że siedzi we mnie dziesięć razy po dziesięć i jeszcze dziesięć diabłów.
Nie mogę się przyzwyczaić do tych dzieci. Wszędzie ich pełno. Tyle się mówi - będzie mówić - o śmiertelności afrykańskich niemowląt. To ileż, do cholery, przychodzi ich na świat, po siedem w miocie? Inna rzecz, że nie uświadczysz tu kobiety, która albo nie byłaby w ciąży, albo nie dźwigała już niemowlęcia w nosidle na plecach. Rodzą jak maszyny. Płodne niczym szczurzyce. Pojęcia nie mam, jak ci twardziele nadążają z zapładnianiem, taki M'Banu ma szesnaście żon (co prawda trzy już cokolwiek przeterminowane), a N'Goto trzynaście lub czternaście, najstarsza dwadzieścia osiem lat, wygląda na pięćdziesiąt, najmłodsza lat jedenaście, wygląda na szesnaście, dziewięć zachodów Słońca temu ją kupił, zresztą chyba od siebie samego. Muszę popytać Małego Ptaka, ona będzie wiedzieć - jeśli coś przebija mnie jako temat plotek, to chyba właśnie kwestia potencji poszczególnych wojowników; przy okazji wzbogacę słownictwo. Jak to N'Goto zrobił? Drań jest kuty na cztery nogi. Uch, ależ ta ziemia twarda...
Cholerne dzieciaki! Będzie mi tu szczał do grobu! Won! Czyj to szczeniak, dlaczego żadna go nie pilnuje? Bo zdzielę łopatą po tyłku!
Oho, coś się dzieje. Bydło czemuś niespokojne. Oglądam się na wyrostków wyznaczonych na pasterzy. Wstali z kucków, coś krzyczą, nie rozumiem, są na wzgórzu za rzeką, za daleko, za daleko. Czyżby znowu trzęsienie ziemi? Zwierzęta to wyczuwają.
Aaaaahh...! Oślepłem! Boże, moje oczy! Co się...
Gwiazdy. Gwiazdy, noc najprawdziwsza... Chryste, co ja bym począł, gdybym rzeczywiście oślepł...
Ludzie wychodzą z chat, krzyczą, śpiewają, Batanabe wyje opętańczo, dzieci płaczą; wszyscy gapią się w niebo, ja też. Noc, noc w ułamku sekundy. Jasno, bo Księżyc w pełni. Jeszcze upał zmaleć nie zdążył, ale zaraz zmaleje; lekki wietrzyk na opotniałej skórze twarzy... Ocean jest wystarczająco blisko. Cholera, nie znam się na meteorologii - będzie huragan? nie będzie? W Afryce i tak zawsze noc i dzień nastają po sobie w szaleńczym tempie, wahania temperatur są tu ogromne. Więc? N'Goto, zdaje się, mówił, że już im się zdarzały nagłe ucieczki i ataki Słońca. Trzeba by się dowiedzieć. Noc. No noc, jak Boga kocham...
Podnoszę łopatę, schodzę ku wiosce. Oni też wracają do siebie. Uch, znowu wdepnąłem w jakieś gówno, i do tego muszę się przyzwyczaić; wycieram stopę w trawę. Kobieta z dzieckiem na ręce przygląda mi się z otwartością, którą dawno przestałem uważać za bezczelność.
Mały Ptak woła mnie sprzed chaty, macha ręką. Spokojnie; przecież już idę, idę.
2
Smak wielomącznych placków, smażonych na rzecznym kamieniu, rozpalonym żarem oszczędnego ognia z podpalonych bydlęcych odchodów - smak ten śnić mi się będzie do śmierci; w istocie przypuszczam, że mój język przeczuwał go na długo zanim spróbowałem ich po raz pierwszy. Tak, właśnie tak smakuje Afryka.
- Jedz, jedz. Dobre.
- Jem.
Coraz zimniej; chłód nagłej nocy przenika do wnętrza naszej chaty mimo jej trzcinowo-błotnej izolacji, pomimo tego ogniska na nawozie. Kiedyś w nocy wyszedłem w pole - było to jeszcze za czasów mej nieustającej biegunki - i zobaczyłem blady nalot szronu na falach ostrych ździebeł trawy oraz na asymetrycznych koronach pobliskich akacji. Na pustyni nie tak trudno zamarznąć; tym bardziej teraz.
Mogąc wybierać pomiędzy imaas, zsiadłym mlekiem samic tej nieznanej rasy bydła, a nieprawdopodobnie gęstym piwem z tutejszej odmiany prosa - wybieram imaas, tym się jeszcze nikt na moich oczach nie zatruł. Potem Mały Ptak podsuwa mi suszone mięso, ale mam dość. Czekałem cierpliwie, widząc tę dziecięcą radość w jej oczach, ale dłużej nie wytrzymam. Najpierw woła mnie, jakby się paliło, a teraz nie chce mówić. Tej łobuzerskiej przekory, mieszającej powagę spraw ważnych i humor w sprawach błahych w schizofreniczny chaos reakcji - po prostu nie jestem w stanie sobie przyswoić; w takiej atmosferze trzeba się wychować. Wzrok błąka mi się wokół pęku stalowych assegai i świeżych trzcin, w półmroku chaty mylę jedne z drugimi. Może powinienem sprawić jej porządne lanie, N'Goto podczas ostatniego polowania czynił jakiejś aluzje, Mały Ptak traci ponoć przeze mnie twarz. Szlag by go, nie będę bił kobiety. (Będę; wiem, że będę). Na miły Bóg, o co chodzi tej dziewczynie??
- Wojownik nie kopie dziur w ziemi - odzywa się, ale patrzy na swoje uda i wiem, iż nie jest to to, co chciała rzec - źle widzieć wojownika przy pracy kobiety.
- Kopałem sobie grób. To już grobu wykopać sobie nie mogę?
- Ah-ah, nie, nie, panie; tobie wszystko wolno; kop, kop. Jakże bym mogła czegokolwiek ci zabronić?
- Cieszę się.
- Oh-oh, Biały Słoń jest wielkim wojownikiem, robi co chce, wszyscy widzą, że robi co chce, nikt nie myśli inaczej, wszyscy widzą, kopie w ziemi, Biały Słoń jest potężnym wojownikiem, ale może jakiś głupiec, jakaś głupia, stara kobieta pomyśli sobie, dlaczego kopie, ma młodą, silną żonę, czy ta żona jest leniwa, czy ta żona nie ma godności, potem żona słyszy jak powtarzają to wszystkie stare, głupie kobiety w wiosce i słyszy ich śmiech, kiedy idzie nad rzekę...
Rozmowa z Małym Ptakiem przypomina walkę z cieniem. Mówi dalej, ale już sobie nie tłumaczę jej szczebiotu; i tak zawsze postawi na swoim, nie mam szans, ani razu nie zdołałem zmienić jej postanowień; może i nazywa się tu mężczyzn wojownikami, lecz pozbawieni kobiet byliby jak niezaprogramowane komputery.
Co? Co ona powiedziała?!
- Coś ty powiedziała?!
- Jest czas, dziewięć księżyców, a po czasie jest dziecko, i to jest syn.
Nawet nie zwracam uwagi na jej mimowolne przyznanie istnienia czasu: właśnie stwierdziła, że jest w ciąży.
- Nieprawda. Kłamstwo.
Wywija wargi. - Byłam u Samabati. Samabati powiedziała.
Samabati, tutejsza akuszerka-czarownica. Ponoć nigdy się nie pomyliła, przepowiada płeć dziecka w pierwszym miesiącu.
Ale to niemożliwe, niemożliwe. Tym razem musiała się pomylić, nie ma innego wytłumaczenia.
Opieram się plecami o wklęsłą ścianę chaty; siadam - mimo wszystko wolę siedzieć, niż kucać na piętach, za stary jestem na nowe prostowanie sobie kości i trenowanie mięśni. Mrużę oczy - Mały Ptak trwa w bezruchu, tylko płynne światłocienie pełgają na jej miękko czarnej skórze, ma piersi pełniejsze, twardsze i cięższe, niż u jakiejkolwiek białej kobiety, ma biodra szersze i węższą talię, pod skórą tłuszczu nawet mniej, aniżeli u innych żon w wiosce; ma piętnaście lat. Może i nie tyle; mówi: "kiedy czas się skończył, miałam lat dwanaście". Zakładam, uśredniając, upływ w chaosie trzydziestu miesięcy. Jest córką mego brata w śmierci, N'Goto. Darem. Czasami budzę się w nocy, widzę jej okrągłe, i we śnie uśmiechnięte oblicze - i nie wiem, kim jestem.
Szepczę:
- Dziewczyno, ja jestem bezpłodny. - Mówię to jednak po serbochorwacku, i ona rozumie tylko mój smutek. Wyciąga do mnie rękę, ale ignoruję ją.
A widzę, widzę przecież logiczne wyjaśnienie. Czy mam jednak czekać te dziewięć księżyców, by przekonać się o mej racji, a Małego Ptaka skazać na ukamieniowanie? I jakże mogę ją winić? Swoją drogą powinna być jednak bardziej przewidująca, jestem tu wszak jedynym białym... Czy mogła po prostu o tym nie pomyśleć, nie znając w ogóle pojęcia mieszańca, Mulata? Czy mogła bezświadomie przyjąć, iż każde dziecko zrodzone z czarnej matki również jest czarne? A jeśli rzeczywiście wszyscy tu żyją w takim przekonaniu? Nie: N'Goto. N'Goto - on się zorientuje. I cóżeś ty najlepszego uczyniła? Śmierć w męczarniach cię czeka.
...Lecz jeśli mimo wszystko urodzi się o skórze zaledwie jasnobrązowej...? Niemożliwość, niemożliwość.
A któż jest ojcem? To oczywiste: Fanduga. To jemu byłaś przyrzeczona przed powrotem N'Goto, to on nigdy mu tej decyzji nie wybaczył i nigdy się do mnie słowem nie odezwał. Jakże mogę cię winić? To młody bóg, demon wojny, wojownik posągowy; słyszałem świst ciśniętej przez niego assegai, widziałem go w tańcu myśliwego. Masz rację, jestem brzydki i stary.
...Lecz jeśli tak - czemu zatem uśmiechasz się do mnie, skąd ta radość w twych oczach, ów entuzjazm wyznania matki pierwszego dziecka? Ty nie potrafisz kłamać. Nie potrafisz udawać. Nie patrzyłabyś tak na mnie.
Po prawdzie - jakie to ma znaczenie? Żadnego. Niedługo umrę; wiem. Muszę się pospieszyć z grobem. To już. Coraz bliżej. Trochę wysiłku i przypomnę sobie swoją śmierć. Zdaje się, że będzie nagła; zdaje się, że nie będę cierpiał. Dobre i to. Dzięki Ci, Panie, za nieliczne łaski Twe.
Grób. Gdzie łopata? Muszę się pospieszyć. Nie zeżrą mnie hieny i sępy.
Wstaję. Ona oczywiście również.
- Cieszę się - mówię, bezbronny w swym sztucznym uśmiechu. - Cieszę się. Żona, która nie rodzi dzieci, nie jest żoną. Syn. Cieszę się. Na pewno będzie wielkim wojownikiem. Wybierz dla niego dziecinne imię.
- Oh-oh... - rozpromienia się. - Ja...
Podnoszę łopatę i wychodzę. Grób czeka.
Noc mnie zrozumie.
3
Musiało mu powiedzieć któreś z dzieci. Przyszedł ze skórą lamparta narzuconą na plecy; łeb drapieżnika wystaje mu znad prawego barku, oczy zwierza spoglądają na mnie z góry: N'Goto jest wyższy o pół głowy. Zatrzymuje się dwa kroki od dołu, potem kuca. Patrzy na mnie. Machinalnie wywijam łopatą.
Trwa noc - o tak, trwa noc - i lśni w śliskim świetle Księżyca skóra pierworodnego syna wodza, dziedzica władcy tego spłachetka ziemi (N'Kosi M'Banu! N'Kosi M'Banu!), okrutnego tyrana, humorzastego, pomarszczonego niczym papier toaletowy starucha, który dla własnej rozrywki potrafi skazać niewinnego na tortury, a dla mojej - darzy mnie bowiem niebezpieczną sympatią - darować mu szybką śmierć; tyrana, który wymordował swych braci i ich rodziny do ostatniego pokolenia, a którego kochają szczerze ponad wszelkie wyobrażenie białego człowieka wszyscy członkowie plemienia i gotowi są oddać zań życie, co zresztą czynią dość często - otóż lśniąc mokro skóra syna owego despoty zdaje mi się w tym chłodnym wielocieniu rytualnie pomazana świeżą krwią, tak bowiem lśnić potrafi tylko czerń ludzkiej posoki - i wiem, wiem, że objąwszy władzę po M'Banu, mój przyjaciel N'Goto, najodważniejszy mężczyzna, jakiego znam, mój wybawiciel, i przeze mnie od śmierci wybawiony, szlachetny ponad wszelkie wyobrażenie białego człowieka - że będzie wówczas wodzem jeszcze okrutniejszym i więcej krwi spłynie za jego panowania, a księżycowe refleksy na opotniałych jego ramionach teraz mnie o tym ostrzegają wbrew czasowi, ponieważ bliska jest ma śmierć i nie zagrozi mi już szaleństwo.
- To grób.
- Tak.
- Dla ciebie.
- Tak.
- Umrzesz?
- Tak.
- Nie mogę razem z tobą stanąć do walki?
- Nie będzie walki. - Wspieram się na łopacie. - Czy walczysz z deszczem? Czy walczysz z wiatrem?
- Gdy deszcz i wiatr chcą mnie zabić.
- To moja śmierć, N'Goto.
Nie podoba mu się to. Wojownik nie rezygnuje, wojownik się nie poddaje, nie ma takiego słowa, a więc nawet pomyśleć o tym nie jest w stanie.
- Teraz nie istnieje również przeznaczenie. Możesz oszukać los. Jeśli chcesz.
Czy chcę? Nie mam siły na analityczną szczerość. Trzeba kopać.
- Życie jest dobre - akcentuje milczenie N'Goto.
To nie mój aksjomat. On mówi, że życie jest dobre; bliższe oryginałowi byłoby inne tłumaczenie tego stwierdzenia: życie jest smaczne. Jemu smakuje.
Być może - ale tylko być może - N'Goto ma rację: nie chce mi się żyć.
- Pamiętasz - zaczyna, i po intonacji tego słowa wprowadzającego w przeszłość (która nie istnieje) poznaję głębokość zanurzenia N'Goto w trans wspomnieniowy - pamiętasz, Shetozah, jak przez noce i noce szedłeś sam przez piaski pustyni, ku wodzie, by nie umrzeć? Pamiętasz, pamiętasz, jak walczyłeś z łowcami i zabiłeś dwóch, by zachować wolność, nie zostać zakutym w żelazo, nie zginąć? Pamiętasz, pamiętasz, jak uciekaliśmy rybom-ludojadom, płynęliśmy szybciej od łodzi, szybciej od statku, pomimo kajdan, pomimo sztormu? Pamiętasz, jak wyciągnąłeś mnie przez dziurę w burcie z dolnego pokładu, jak ja rozerwałem twój łańcuch? Pamiętasz, jak ukręciłeś głowę tamtemu Arabowi?
Tak, on wie: duma i pycha potrafią mi zastąpić każdą motywację do życia; on to rozumie. W gruncie rzeczy nie różnimy się aż tak bardzo.
Przerywam na moment kopanie; grób jest już dosyć głęboki, ale ma być jeszcze głębszy, by padlinożercy nie dogrzebali się ciała.
- Posłuchaj, N'Goto. Przypomniałem sobie swoją śmierć. I spodobała mi się. Wolę umrzeć tak. Niech się dokona. Nie chcę niepewności. Pozwól mi. Tego pragnę.
- Tylekroć stałeś już naprzeciw niej. Mówiłeś: nie.
- Wystarczy.
- Ja wiem, dlaczego. To Batanabe, prawda? To przez dym jego krwi.
- A jeśli tak?
- Chcesz wrócić do swojej rodziny. Chcesz wrócić na swą ziemię. W dymie zobaczyłeś życie utracone. Batanabe jest zły. Cieszy się zasmucając innych. Zapomnij o tym. Idź do Samabati, pokaże ci zwierzęta, których nigdy nie upolujesz, kobiety, których nigdy nie posiądziesz, krainy, których nigdy nie zobaczysz, skarby, których nigdy nie zdobędziesz; wróci ci apetyt.
- Jesteś bardzo mądry, N'Goto.
- Wiem.
Ale nie wie, że tak naprawdę nie posiadałem żadnej rodziny, ani żadnej ziemi; ostatni mego nazwiska zginęli pod megatonowymi uderzeniami ponadatmosferycznych rakiet w Trzeciej Wojnie Jugosłowiańskiej, a mymi posiadłościami były ciągi cyfr w pamięciach komputerów bankowych Brukseli, Zürichu, Amsterdamu i Kajmanów Wielkich. Sława mych czynów była mroczną sławą: od moich słów i działań ludzie ginęli tysiącami. Och, gdybyś wiedział, ilu zabiłem (zabiję) w rzeczywistości! Nie potrafisz sobie wyobrazić, mój drogi N'Goto, co to znaczy prawdziwe ludobójstwo; przekracza twą imaginację już liczba niewolników w jednym transporcie na Zanzibar, nie byłeś w stanie objąć umysłem ogromu tego systemu nawet jako jego część, wtłoczony w ciemność, smród, śmierć i ból ciasnych podpokładów "Perły", przepełnionej żywym ładunkiem, w skład którego wchodziłem i ja. Czy wiesz, co to znaczy "milion"? Czy wiesz, co to znaczy "eksterminacja"? Czy znasz potęgę słowa? Najbardziej śmiercionośną bronią wymyśloną przez człowieka jest telefon.
Ale w jednym ma rację. Tęsknię. Tęsknię za utraconym... czym? Która ze zmian była zmianą na gorsze? ...Afryka mnie zwyciężyła. Przygniotła. Wypaliła ognistymi promieniami swego Słońca.
- Ty nawet nie umiesz wymówić mego imienia. Nazwiska.
Zrozumiał. Opuszcza głowę, spogląda w mrok grobu.
- Mały Ptak... Mały Ptak nie daje ci radości.
- Nie wiń jej.
- Już tego nie czynię.
Skojarzyłem.
- To ona ci powiedziała.
- Tak. Przyszła do mnie. Będziesz miał syna. To ważne.
Dziewczyno, dziewczyno, czyż nie widzisz, że sama siebie pogrążasz? Co ty najlepszego robisz?
- Na pewno urodzi dużego i silnego.
- Na pewno. Będzie cierpieć przez twoje odejście.
Może. Niedługo w każdym bądź razie. Fanduga ją pocieszy.
Zbieram się w sobie, by poprosić N'Goto o litość dla niej. Wtedy pada strzał. Ważna jest kolejność wydarzeń. Najpierw trzask uderzenia pocisku w drewniany trzonek łopaty, ból odpryśniętych drzazg wbijających się w mięśnie mego przedramienia; potem, pozostały w tyle, dźwięk przelotu kuli, ów niesamowity świst, który paraliżuje żołnierzy; zaś sam grzmot wystrzału nie dobiega do nas w ogóle. Nie czekam, już leżę w grobie. To okop sobie wygrzebałem. Tu jestem bezpieczny. Ściągam weń zdezorientowanego N'Goto; zgubił gdzieś swą lamparcią skórę.
Kto strzela do nas z nocy? Kto chce zabić? I którego z nas? Nie N'Goto przecież. Czyżby więc właśnie w tej chwili ominęła mnie śmierć? Czy na tę kulę czekałem? Może zatem lepiej wstać i spokojnie przyjąć następną? Dlaczego się przed nią kryję? Co się dzieje?...
To choroba pytań, dopust niepewności. Ziemia. Ziemia, sypki pył afrykańskiej gleby, szorstki piasek, twarda glina - ona istnieje. Czuję ją. Tak. Już dobrze, już dobrze.
- Widziałeś płomień?
- Co?
- Błysk jasności, kreska Słońca. Widziałeś?
Nie widział. Karabin snajpera wyposażony jest zapewne również w tłumik ognia. A dlaczegóżby nie, w tym osiemnastym-dziewiętnastym wieku tak samo to nieprawdopodobne. W efekcie nie mam pojęcia z której strony zamachowiec do mnie mierzy. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, ewentualnie spróbować przeczołgać się w dół zbocza, ku wiosce, ten kierunek wydaje się najbardziej bezpieczny; lub krzyczeć o pomoc.
Obracam się ku N'Goto, jego prędzej posłuchają - ale N'Goto już tu nie ma. Wyskoczył, biegnie pod Księżycem. Oszalał, nie inaczej. Zaraz go snajper ustrzeli jak kaczkę.
Mimowolnie wychylam się niebezpiecznie z dołu: głowa i ramiona ponad poziom gruntu. N'Goto niczym czarny gepard - on, czy jego cień? Tam, tam i tam, i nie ma go. Skryć się! Jednak jeszcze szybki rzut oka: nigdzie nikogo, snajper niewidoczny. Skryć się, schować! Przecież tak naprawdę - nie chcę umrzeć.
Wtem - opływa mnie gorący oddech, tchnienie rozpalonego wiatru. Fala ciepła uderza ze strony wioski. Dezorientuje mnie utrzymująca się nadal cisza afrykańskiej nocy. Coś się dzieje dookoła mnie, jakieś niepojęte, niepojmowalne rzeczy. A ja kulę się we własnym grobie.
Spojrzenie wstecz: w wiosce spokój, bezruch, ciemność. Wiatr z inferna przewiał; powietrze zasypia ponownie. Snajper nie daje znaku życia, podobnie jak wchłonięty przez mrok N'Goto: leży gdzieś tam na ciepłej ziemi, z długimi kończynami rozrzuconymi marionetkowato, i wysącza mu się krew z rozłupanej niechybnym pociskiem głowy; stygnie mój N'Goto. Ile to czasu minęło od strzału w łopatę? Minuta? Dwie? Mógłbym liczyć własne oddechy - lecz ledwo zacząłbym zwracać na nie uwagę, zakłóciłbym tym ich rytm. Czas nie istnieje.
Czyż ma zatem sens oczekiwanie? I na co mam czekać, tu, w swej mogile?
- Ty! - krzyczę, odruchowo po angielsku. - Pokaż się! Czego chcesz?! - Potem powtarzam to po francusku, niemiecku, arabsku i w farsi, a nawet po serbochorwacku i w miejscowym narzeczu. Wrzeszczę tak sobie w noc, niczym muezzin meczetu wieży Babel, a póki wrzeszczę, on przecież nie może mnie zabić. W końcu jednak wyczerpuję me lingwistyczne zdolności i wydaję z siebie ciężkie milczenie.
Na to odpowiada ze śmiertelnych głębin nocy N'Goto.
- Ha-ah! - rozdziera strach jego tryumfalny ryk. - Pożarłem!
Odetchnąwszy z ulgą, wychodzę z grobu skrytobójczego snajpera.
4
- Ślina Słońca - stwierdza Batanabe. - Słońce splunęło na ciebie.
- W środku nocy?
- Nie ma nocy, nie ma dnia.
- Noo, w każdym razie po ciemku nie trafiło.
Sklnie mnie rozwścieczony? Ależ skąd, nie uczyni tego, czego się spodziewam, przestałby wzbudzać strach zachowując się w sposób przewidywalny.
Wybucha śmiechem.
Znajdujemy się w centrum uwagi całej wioski, nie mam wyjścia, muszę się śmiać razem z nim. Zresztą - to rzeczywiście jest śmieszne.
Po chwili śmieją się już wszyscy wokół. Rechocze, śliniąc się ohydnie, sam M'Banu. Odsuwa przepaskę i oddaje mocz na szklaną tarczę: z wgłębienia unosi się z sykiem słup pary. I znowu - nie mija pięć oddechów, a wszyscy szczają w brudnobursztynowe koło pogorzeliska. Chichoczą głupkowato, niczym upośledzone umysłowo dzieci. Lekki wiatr porusza powietrze; przez nikogo nie zatrzymywany, wycofuję się z amoniakalnych oparów, poza krąg czarnych ciał popadłych w nagłe szaleństwo mężczyzn, kobiet i dzieci. To ma jakiś związek z owymi opętańczymi tańcami plemiennymi, intuicyjnym poczuciem wspólnoty - ta niesamowita podatność na nastrój zbiorowości; to jest jedna z rzeczy, których nigdy nie zrozumiem, ponieważ jestem Europejczykiem i ponieważ urodziłem się o kilka wieków za późno.
Mały Ptak czeka przy obejściu N'Goto. Żyje, bo poszła się poskarżyć na swego męża swemu ojcu. Inaczej byłaby częścią popiołu wtopionego w szkliwo koła spieczonej ziemi, na której stała nasza chata. Teraz nie wie, jak zareaguję.
W srebrnym świetle Księżyca błyszczą łzawo jej oczy. Noc nie pasuje do sytuacji: w wiosce gwar, ruch, płoną ogniska, plączą się w międzychatnych wielocieniach nie do końca rozbudzone, wielkogłowe dzieci. W oddali odzywa się w urywanych pytaniach bęben.
- Ojciec cię zaprasza.
- Tak.
- Mieliśmy szczęście. Bogowie ci sprzyjają, Biały Słoniu.
- Tak.
- Twoja ręka...
- Nic.
Wchodzę do chaty, którą mi wskazała; to jedna z mniejszych należących do N'Goto. Zamożniejszy odeń jest jedynie M'Banu. I tak być powinno. Rosnący w siłę wbrew woli wodza rychło okazują się zdrajcami.
Wewnątrz płonie tylko mały ogienek z suszonych traw; wystarczyłyby Księżyce, ale wejście musi pozostać zasłonięte. N'Goto kuca nad trupem. Jego bezruch to słowo. Teraz znaczy: czekaj. Kucam naprzeciwko. Ciało snajpera pomiędzy nami. N'Goto jest jedynym człowiekiem, z którym mogę milczeć bez skrępowania.
W końcu dotyka czoła nieboszczyka i podnosi na mnie wzrok.
- Twój.
Zostawia mnie samego. Musi się jeszcze pokazać u boku M'Banu, nikt nie powinien bowiem zauważyć nieobecności najstarszego syna wodza - poprosiłem N'Goto o zachowanie sprawy nocnego strzelca w tajemnicy i spełnił mą prośbę bez słowa, niepojęte zniszczenie mej chaty tylko ułatwiło mu sprawę.
Jestem więc posiadaczem świeżych zwłok. Tyle przynajmniej że nie własnych. Straciłem co prawda dom, ale nie ma nic darmo. Więcej takich nocy, a Batanabe wyjdzie przy mnie na Piętaszka. Tak nie można żyć, to nie komiks. Boże mój, czy ja nie mogę się wreszcie zezwyczajnić...? Widać nie... Nie ma człowieka, który wytrzymałby nerwowo podobne szaleństwo. To niedawne przeczucie śmierci (niemal słuszne przecież!) stanowiło prawdopodobnie sygnał ostrzegawczy; otóż ja naprawdę pragnąłem umrzeć. Ulżyłoby mi. Nic nie robić; poddać się... Tymczasem wessany zostałem w jeszcze większy chaos. Co prawda minęły mi te samobójcze ciągoty, ale i tak żyję tylko siłą inercji. Piekło to brak nadziei.
...Jak N'Goto go zabił? Chyba kark mu skręcił. Cóż, przyjrzyjmy się, kogóż to zesłał mi los na kata. Ubranie, jak na Afrykę, raczej dziwne. To dżinsy? Coś podobnego w każdym bądź razie. Szpanerska kurtka. Co on tu ma... Rozebrać go. No, pokaż buźkę, mój mały. Albinos, nordyk, tylko że kurdupel; faktycznie, chyba nie można być bielszym, wygląda jak wyprany we wszystkich najbardziej żrących proszkach i wybielaczach. Młody chyba... No, teraz druga rączka; taak. Kieszenie potem. Teraz spodnie. Buty.
Trochę to trwało, chociaż snajper nie zdążył jeszcze zesztywnieć; nie miał prawa, wiem przecież, po jakim czasie zaczyna przeszkadzać w tego typu czynnościach rigor mortis. (O, wiem doskonale!) Ostatecznie przesunąłem trupa pod ścianę, a rzeczy - łup - rozłożyłem przy ogniu. Badam je, sztuka po sztuce - podrównikowy porucznik Columbo.
Zacząć od drobnostek: papierosy, bilet, kwit, kolczyk, bilon, płatnicze karty, długopis, zapalniczka, breloczek... Śmieci pospolite. Wszystko ważne; to są niepodważalne świadectwa anachroniczności albinosa w tym czasie, w tej Afryce. A on dziecko mojego wieku, tak. Będę się modlić do tych papierosów. Cóż to za marka, swoją drogą...? Dingtony. Pierwsze słyszę. O, w kieszeni miał nóż. Jak to cudo się otwiera? Mhm, sprytne; zdaje się, że ów wąski czarny pasek reaguje na ciepło dotyku ludzkich palców. A ten drugi, szerszy? Czy to od migotu płomienia drży mi w spojrzeniu skalpelowe ostrze noża skrytobójcy? Nie, ono naprawdę wibruje; przyłożywszy klingę płasko do skóry odczuwam lekkie swędzenie; przyłozyć inaczej się nie odważę, wypróbuję jej ostrość na pudełku. O cholera; przecięte bez najmniejszego nacisku - zaiste, jak skalpel; dobrze, że wysypałem papierosy, szkoda by było. No-no-no; skąd to przybył mój zabójca? Skiedy?
Karty płatnicze biją w oczy wielokolorowymi holograficznymi logo nieistniejących systemów bankowych. Breloczek reklamuje motel w Niedelskraad. Długopis pisze na czarno. Kwit jest wystawiony na przechowalnię bagażu w Nowym Madrycie, datowany dwudziestego pierwszego marca dwa tysiące sto drugiego roku. Czyli jednak kilkadziesiąt lat do przodu. Ten białas zatem nie urodził się za mojego życia. Nie należał do mojego czasu. Nie istniał w moim świecie. Pochodzi z przyszłości mojej przyszłej przeszłości.
Wiedziałem. Gdy się odrzuci wszystko, co prawdopodobne...
A jednak - szok. Podróże w czasie to się ogląda w kinie, w telewizji, w książkach się o nich czyta; ale tak naprawdę nikt przecież w nie nie wierzy, czas jest stałą niewzruszoną; wczoraj było wczoraj i nigdy nie będzie jutro, nie powrócisz do dni minionych i nie spojrzysz w twarz sobie samemu sprzed roku, ani nie zabijesz swojego dziadka i nie trafisz na dwór króla Artura; zegar tyka - tik, tak, tik, tak - a każda odmierzona sekunda zapada w niezmienialną przeszłość, w historię, po kres wszechświata taka sama, jaka ci się przeżyła i nic nie naruszy bagażu tych lat, które zużyłeś. Wszystko może się zdarzyć, ale nie świt o zmierzchu.
Świt o zmierzchu już się zdarzył, nie raz jeden zresztą; teraz się zdarzają większe niemożliwości. Nowomadrycki albinos z dwudziestego drugiego wieku w dziewiętnastowiecznej Afryce chce mnie zabić za pomocą strzelby jak z komiksu. Cóż to za dziwo futurologiczne, elektroniczna zabawka? Ujmuję delikatnie w dłonie czarny, prostopadłościenny skrzep metalowych, plastikowych i ceramicznych części; pozbawiony lufy, kolby, spustu, celownika; ciężki niesamowicie; wyglądający jak gruby, złożony laptop, z wystającymi asymetrycznie naroślami, wypęczniały, rozciągnięty; poręczny dzięki miękko wyprofilowanemu otworowi na dłoń. Wiem, że to broń, bo rozpoznaję wciśnięty weń magazynek (ale zaraz potem, obok - drugi, o innym kształcie) oraz odczytuję niemiecki grawer: Egzemplarz nr 0023097 wyprodukowany w zakładach w Stroegen 12.02.2098. Patent Rieger Korporation. TAC-1030 132+ Goerner. Kaliber .73 mm. Zasięg absolutny 6,8 km. System-system. Jak to się włącza? Żadnych części ruchomych, przełączników czy owych pasków sensorycznych. W końcu przypadek: potrząsam Goernerem za uchwyt i broń rozkwita mi w dłoni czarnym kwiatem, w pół drgnięcia powieki, bezdźwięcznie. Wypycha się wstecz kolba, wyskakuje rękojeść z wbudowanym płaskim, szerokim cynglem, odkrywa się mikroskopijny wręcz otwór lufy, ona sama wysuwa się nie więcej jak na dziesięć centymetrów. Lufa nie ma muszki, strzelba nie ma celownika. Po lewej, powyżej magazynków, wyrosły co prawda trzy przyciski - szary, biały i czerwony - ale po naciśnięciu żadnego z nich nic nowego się nie dzieje, i oto staję bezradny wobec tej zagadki. Jak z tego celować? Obawiam się skutków oddania próbnego strzału w zamkniętej przestrzeni i ostatecznie rezygnuję z pomysłu. Unoszę Goernera do ramienia, leży doskonale, kolba przylega do barku jak żywa (chyba faktycznie reaguje na zmiany układu kości i mięśni), tylko że tam, gdzie powinna znajdować się lunetka celownicza, znajduje się pustka. A wszak to oręż snajpera. Przymykam lewe oko, składam się do strzału w środek czoła zwłok albinosa...
Albinos się porusza.
Zamieram. Nagle pot występuje mi na skórę. Wysycha mi w ustach. Przecież ja sprawdzałem: nie oddychał, nie biło mu serce! Przecież nie żył! Martwy był! Trup! Trupy się nie poruszają. Na miłość boską.
Już miałem palec na spuście i strzeliłbym do niego, bynajmniej nie próbnie; strzeliłbym - gdyby nie to cierpienie na jego twarzy, jęki dziecinne.
- Och, Booooże... - jęczy po niemiecku. - Bożeeee mój, Boooożeee... Haaaahahh...
Tylko współczuć takiego zmartwychwstania. Ależ on się męczy; cóż znaczyła w porównaniu z tym jego szybka śmierć w ramionach N'Goto?
Wstaję, podchodzę do niego, wciąż z Goernerem w ręce. Stoję nad ożywieńcem, ognisko mam z tyłu i po lewej, światło pada na obficie wyperloną potem twarz zombie. Krzywią się jego wargi, przygryza je do krwi (która płynie, choć płynąć nie powinna, zatrzymana w bezruchu jego serca), marszczy brwi i czoło, i - nadal jęcząc - unosi wreszcie powieki.
Widzi mnie, niebieskooki.
Szept: - Boże, to on...
To ja. Przestraszył się? Raczej zdziwił.
Przystawiam mu czarną lufę Goernera do piersi.
- Kim jesteś? - i ja posługuję się piękną mową Hitlera. - Skąd jesteś? I dlaczego, dlaczego?
Ale on patrzy gdzieś poza mnie, w cień. Intensywność jego spojrzenia prowokuje mnie do zerknięcia wstecz. Nic. Lecz to nie była pułapka, prostacki blef. Nadal się tam gapi; widzi coś, czego ja dojrzeć nie jestem w stanie. W moim własnym cieniu.
- Mów!
Co robić, zagrozić mu śmiercią? Wszak raz już umarł.
- Mów, bo znowu będziesz musiał się wskrzesić.
Nareszcie oprzytomniał, skupił na mnie wzrok - to zmartwychwstania się boi.
- Svetozar Crnjenski.
- Ja.
- Umrzesz.
- Każdy umiera. Niektórzy widać po wielokroć.
- Umrzesz wkrótce, taka jest wola Boga.
Czyżby fanatyk? Czy tak wyglądają oczy szalonego fundamentalisty?
- Nie wierzę w Boga - stwierdzam i zaraz absurdalnie przeczę temu stwierdzeniu: - Boga nie ma.
Podnosi się na łokciach, uśmiecha krzywo; od krwi z własnych warg wampirzy to uśmiech.
- Bóg jest samoświadomą i samoorganizującą się formą stałego wypaczenia czasoprzestrzeni, kształtem pustki - mówi. - Bóg jest inteligencją skrzepu ciała wszechświata. Bóg jest wiecznym nowotworem continuum. Bóg jest istotą ładu w łonie chaosu. Bóg jest dzieckiem przypadku, zrodzonym ze zmarszczenia i sfałdowania wszechwymiarowej powierzchni uniwersum w echu eksplozji prajądra. Ja jestem sługą Boga. Bóg chce twojej śmierci, Svetozarze Crnjenski.
5
Są religie i są kulty, a to jest szaleństwo. Jak rozmawiać z człowiekiem dotkniętym obłędem? Nie znaczą dlań me słowa to, co znaczą dla mnie, gdy je wypowiadam. Wszystko przenicowane. Ja mówię "Bóg", a on widzi jakieś zwierzę kwantowe.
Jedno zrozumie: groźbę. Strach przed cierpieniem jest uniwersalny.
- Wszystko mi powiesz, bo wiesz, co cię czeka.
Już siedzi; masuje sobie kark, popatrując zmrużonymi oczyma na rozłożone po drugiej stronie ogniska przedmioty, nie do niego teraz należące. Obaj jesteśmy nadzy, lecz w kontraście barw naszych skór ja zdaję się co najmniej Mulatem. Jest niższy i mniejszy; on siedzi, ja stoję; i to ja posiadam broń.
- Mów, mów.
- Nie mam nic do powiedzenia. Mój Bóg skazał cię na śmierć. Umrzesz. Ja i ty nie posiadamy na to żadnego wpływu. Temporystom nie podskoczysz. Umrzesz. Taka jest wola mojego Boga.
- Twój Bóg? Twój??
- Jest pięciu Bogów. Mój Bóg jest Bogiem Zamknięcia. Służę tylko Jemu i żadnemu innemu.
Jest szaleńcem niewątpliwie. Lecz sam tkwię w środku szaleństwa - do jakiego zatem stopnia jego majaki stanowią moją rzeczywistość? On z pewnością wie nieporównanie więcej ode mnie. Ale jak odróżnić prawdę od obłędu, kiedy wszystko wokół snem wariata się zdaje? Średniowieczny kmiotek przeniesiony w dwudziesty pierwszy wiek uwierzy i w nieśmiertelność, bo i czemuż miałby nie uwierzyć, jednaki to cud.
Zatem daleko bardziej nierozważną postawą byłaby negacja każdego jego twierdzenia, aniżeli akceptacja ich wszystkich - przynajmniej dopóki nie sformułuję jakichś obiektywnych kryteriów selekcji możliwego od niemożliwego.
- Cóż takiego uczyniłem twemu Bogowi, że żąda mej śmierci?
Wzrusza ramionami.
- Co za znaczenie? Może coś; może nic; może dopiero w przyszłości mógłbyś uczynić. Nieważne. Jego wola jest jasna.
Z której strony to ugryźć?
- Jak On wygląda?
Śmieje się.
- Wygląda? Jak wygląda? A to dobre!
- Nie widziałeś Go?
- A czy ty widziałeś przypadek? Widziałeś czas? Widziałeś historię? Jak ona wygląda? Jak wygląda jądro czarnej dziury?
Co za dialog. Za chwilę sam zacznę gadać jak stuknięty. A jego to bawi.
- W takim razie powiedz mi, skąd się tu wziąłeś. W jaki sposób mnie znalazłeś i jak tu dotarłeś?
- Bóg mnie posłał.
Ręce opadają. Może rzeczywiście strzelić mu w łeb, zrozumie, że nie żartuję. A jak drugi raz nie zmartwychwstanie? Teraz przynajmniej coś mówi. Szlag by to.
- Zaczynasz mnie denerwować. Gadaj, o co w tym wszystkim chodzi! Jakim cudem rzuciło mnie setki lat w tył? Ty wiesz. Co się dzieje ze Słońcem, Księżycem? Skąd te trzęsienia ziemi? Kim jesteś? Mów, do jasnej cholery!
Znowu się śmieje. Uderzam go lufą Goernera w twarz; potem kopię w brzuch.
- Gadaj!
Od rozcięcia ust zwampirzył się ponownie; w bladości swej skóry zaiste trupio wygląda.
Jaszczurczo przygięty do ziemi, ze spojrzeniem w ogniu, syczy:
- Jest pięciu Bogów i nie ma we wszechczasie pokoju pomiędzy Nimi. Są światy i światy i światy. Nic niezmienne. Jedynie w równowadze stagnacja. Każdy dzień jest teraz i każde miejsce jest tu. Poza niemożliwością tylko Bóg. Jestem Mu posłuszny. Jestem Mu posłuszny. Jestem Mu posłuszny. Jest pięciu Bogów i nie ma we wszechczasie pokoju pomiędzy Nimi. Są światy i światy i światy. Nic niezmienne. Jedynie w równowadze stagnacja. Każdy dzień...
To jakaś modlitwa; rodzaj wyznania wiary. Jego credo. Toż to rzeczywiście fanatyk.
Ponownym kopnięciem wybijam go z transu. Odwraca wzrok od ognia.
- Wytłumacz mi to. Nie wygaduj tu jakichś mistycznych bzdur; wytłumacz.
Szkliste oczy. Jak naćpany. Niemożliwie przekrzywia głowę, zwierzęco spogląda na mnie z dołu. W mimowolnym strachu postępuję krok wstecz. Wcale nie wybiłem go z transu - wpadł w inny, silniejszy. Ślina cieknie mu z ust wraz z krwią. Nadal się uśmiecha. W obronnym geście unoszę ku niemu Goernera.
- Kim jesteś?
- Sługą mego Boga.
- Jak się nazywasz?
- Ivan Drachler.
- Skąd pochodzisz?
- Od Boga.
- Gdzie mieszkasz?
- W Nowym Madrycie.
- Gdzie to jest?
- Na Ziemi.
- Tak, ale gdzie?
- Dla ciebie: w Południowej Ameryce.
- Nie ma tam takiego miasta.
- Jest.
- Kiedy? W jakim czasie?
- Założono je w siedemnastym wieku.
- Nieprawda.
- ...
- Wytłumacz to.
- Są światy i światy i światy.
- Data twego urodzenia.
- Nie znam.
- Stulecie przynajmniej.
- Nie znam, nie znam.
- Potrafisz przenosić się w czasie?
- Nie jestem temporystą.
- Temporyści. Kto to?
- Die Zeitgangern, timewalkers; oni chodzą przez wszechczas bez pomocy Bogów.
- A ty?
- Jestem sługą mego Boga.
- Gdzie i kiedy się znajdowałeś zanim przybyłeś tutaj?
- W domu.
- W Nowym Madrycie.
- Tak.
- Kiedy?
- Szósty maj tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy, ranek.
- Twoja broń pochodzi w późniejszego okresu.
- Tak.
- Skąd ją masz?
- Od Boga.
- Dlaczego chciałeś mnie zabić?
- Chcę nadal.
- Dlaczego?
- Taka jest wola...
- ...Boga; tak, wiem. Ale dlaczego?
- Taka jest Jego wola.
- A ty nie domyślasz się?
- Jestem tylko Jego sługą.
- Pięknie. Wspaniale. On jest tylko sługą. A to uderzenie orbitalnego lasera w moją chatę? Też dzieło posłusznego bożego sługi?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- A jakże. I pewnie nie wiesz, jak to się stało, że rzuciło mnie tu z dwudziestego pierwszego wieku, i nie wiesz dlaczego Słońce pojawia się na niebie i znika w takich dzikich zrywach, skąd trzęsienia ziemi i całe to szaleństwo...
- To proste. Bóg Zamknięcia zwycięża w walce z Bogami Straty i Początku.
- I co z tego?
- Została zachwiana równowaga w tej ścieżce prawdopodobieństwa.
- Ale co to znaczy?
- Jedynie w równowadze stagnacja.
- Co to znaczy?!!
- Tylko te ścieżki pozostają zablokowane w pierwotnej swej postaci, które znajdują się na granicy wpływów Bogów; tam, gdzie te wpływy równoważą się, ingerencje są trudne bądź niemożliwe. Ta ścieżka - włącznie ze światem, w którym się ty się urodziłeś - dopiero niedawno została odblokowana - ale cóż znaczy "niedawno"? Mój Bóg zwycięża i wkrótce całkowicie zapanuje nad tym fragmentem wszechczasu. Ale cóż znaczy "wkrótce"? Każdy dzień jest teraz. Tak mówi Bóg, a człowiek mówi tak: zawsze było jak jest teraz. Cóż myślałbyś o istocie ograniczonej do jednego wymiaru przestrzeni? A przecież my właśnie tylko jeden wymiar czasu postrzegamy. Spójrz w bok od dzisiaj, spójrz w górę od jutro. Nie potrafisz. A Bogowie widzą. To jest wszechczas.
- Ja tu nie umrę.
- Umrzesz.
- Ja muszę się stąd wydostać!
- Umrzesz.
- Ty mi powiesz... ty mi powiesz, jak...
- Chcesz znać drogę do swej śmierci?
- Mów!
- Chcesz? Powiedz.
Dlaczego on się śmieje?
- Tak, chcę; a teraz mów.
- Sąsiednie światy tej ścieżki objęła ludzka Wojna Czasowa, Timewar. Spuścili bombę chronopatyczną na ujście Kongo. Była wielka metropolia międzyświatowa - gdzie twoje Matadi i Boma. Idź, jeśli chcesz. Tamtędy możesz wyjść. Tam bije źródło czasu.
- Ty mi nie kłamiesz.
- Nie.
- Poznałbym.
- Umrzesz.
- Nie umrę.
- Każdy umiera.
- Będę żył wiecznie.
- On wie, co zrobisz, Svetozarze Crnjenski. Dla Niego istnieje tylko teraźniejszość, jedna, nieskończona, obejmująca wszystko teraźniejszość. On widzi twoje czyny, o których nawet jeszcze nie pomyślałeś. Być może coś sobie planujesz jako bliższą i dalszą przyszłość - ale dla Niego nie ma przyszłości, nie ma przeszłości: jest tylko stan, w jakim znajduje się wszechczas.
- Jak to się zatem stało, że nie zdołałeś mnie zastrzelić?
- Ta ścieżka jeszcze nie w całości należy do mojego Boga, jeszcze nie; to nie ta wieczność; musiałbyś być temporystą, musiałbyś być w stanie stanąć ponad nią, by to pojąć.
- U ujścia Kongo...
- Vanarish.
- Co?
- Vanarish. Imię miasta, które nigdy nie istniało. Tam uderzyła bomba.
- U źródła czasu... czy wrócę...?
- A chcesz?
- Tak, oczywiście.
- Umrzesz.
Zabiję go. Spalę ciało. Nie zmartwychwstanie. Dopilnuję.
Czy on słyszy moje myśli? Ten wzrok opętanego. Odwrócić spojrzenie.
Unosi kolejno ręce i nogi, odrywając je rytmicznie od ziemi. Wciąż do niej przypłaszczony, wciąż chorobliwie przekręca głowę, patrzy na mnie. To jakiś taniec. Nagle przyśpiesza i obiega w ten sposób ognisko; lapp, lapp, lapp - jego stopy i dłonie. Zowadział zupełnie. Ludzkie ciało nie jest w stanie poruszać się w tej pozycji. Oszukuje biologię. Minął swoje rzeczy, nawet nie zerknął. Odsuwam się pod ścianę. Obiega ognisko coraz szybciej i szybciej. Lap-lap-lap-lap! Lśni mu ciało od potu, prężą się śmiertelnie mięśnie pod białą skórą. Szczerzy zęby, ślina i krew i piana na nich. Oczy wytrzeszczone: w ogień. Pełgają w błękicie jego źrenic płomienie. Oszalał, oszalał doszczętnie. Coś do siebie syczy i szepcze. Werbel nie ustaje: stopy i dłonie - laplaplaplaplaplap. Wodzę za nim lufą Goernera. Chwilami nie nadążam. On już i na mnie nie zwraca uwagi. Tylko ogień.
Huk! Ciemność! Wiatr!
Zgasło ognisko, nic nie widzę, oczy chwilowo niemal ślepe. Co on zrobił? Cisza. Nie biega.
Odsłaniam wejście do chaty, Księżyc usłużnie oświetla wnętrze. Nikogo; nie ma albinosa. Gdzie się podział? Żadnej dziury w ścianach; nie mógł wyjść. A jednak - nie ma go. Cud kolejny.
Co jest w tym najstraszniejsze: jeśli takie absurdy się zdarzają, to właściwie co pozostaje niemożliwe? Może prawdą są i owe chore majaki wskrzeszeńca? Dlaczegóżby nie? Cud podważa wszystko.
6
Dla jakichś ciemnych powodów, których nie jestem w stanie zrozumieć, uważają to miejsce za święte. Oczywiście to ich świętość i ja jej nie dostrzegam. Wyschnięte koryto okresowej rzeki: suchy, głęboki wąwóz o stromych, kamienistych zboczach, ciągnący się z północy prosto jak strzelił, kilometrami i kilometrami, rozpołowiony wzdłuż ostrym terminatorem brzeszczotu krawędzi cienia - i tylko ten cień błogosławiony w upale nieustającego południa. Tu: znak szczególny: wklinowany pomiędzy skały pień drzewa, przywleczonego niegdyś falą potopu pory deszczowej - po stronie Słońca. Gdybym wspiął się wzwyż na równinę, dostrzegłbym tylko parę wzgórz kopje, parę rachitycznych drzew - w dookolnej pohoryzontalnej przestrzeni bezcienia. Ogrom. Afryka mnoży wszystko po wielokroć - odległości, temperatury, ludzi, rośliny, zwierzęta, uczucia i odczucia. Od wioski M'Banu do wąwozu zaledwie szesnaście tysięcy kroków, a już nie mieści się ona w świecie tego miejsca. Tam na górze tylko pustka. Niebo i na nim Słońce. Szesnaście tysięcy kroków pod jego promieniami. Dopiero w Afryce uczysz się chodzić. Marsz to sposób życia. Liczyłem stąpnięcia, bo zegarka Ivan, rzecz jasna, nie posiadał. Czas nie istnieje. A to nie moja wiara.
Jeszcze mogę wstać i odejść. (Choć tak dobrze w cieniu). Jeszcze nic nie dokonane. Nie powinienem był mówić Małemu Ptakowi, nie powinienem teraz czekać tu na N'Goto, to bez sensu. Nie przewidziałem, że ona tkwić tam będzie pomimo nocy, myślałem, że śpi w chacie ojca: zaskoczyła mnie. - Dokąd idziesz, mężu? - Wiedziała, że to ucieczka: mój ubiór, moja broń. Wioska spała, ciągnęła się bezprawna noc o niekoniecznym świcie; chłód i cisza. Krzyknęłaby. Rozwrzeszczałaby się bez wahania: widziałem to w jej oczach. Może dla mnie stanowiła przygodny epizod, postać trzecioplanową w nierealnej odysei - ale ja dla niej byłem pierwszym i jedynym mężem, kamieniem milowym na ścieżce życia, najważniejszym w nim wydarzeniem. - Tak będzie lepiej. - Fanduga, myślałem, Fanduga cię pocieszy. Nie wiedziała, jak się sprzeciwić. Wreszcie znalazła sposób. - Czy N'Goto wie? - Nie. - Odejdziesz bez słowa? Opuścisz swego brata? - Szło o mój honor, ale odchodząc z tej wioski opuszczałem i tamtejszą reputację - czemuż więc, czemu zgodziłem się na tę pożegnalną rozmowę? Niepojmowalna lekkomyślność. - Przy martwym drzewie w korycie świętej rzeki. Powiesz mu po wschodzie Słońca. - Co mogło oznaczać dowolną porę, ale liczyłem na statystykę w tym chaosie. Skinęła głową. Ona z kolei liczyła, że N'Goto mnie przekona. Nie przekona. Niepotrzebnie dałem jej nadzieję. Niepotrzebnie tu czekam. Głupio, głupio czynię.
W cieniu przynajmniej nie opływam potem. Może rzeczywiście w ogóle podróżować wyłącznie nocą? Lecz kto przewidzi noc, kto przewidzi dzień? Teraz na przykład - czy Słońce nie zawróciło przypadkiem na swej drodze? Nie jestem pewien. Siedzę w skalnej niszy i bawię się Goernerem. Powoli rozgryzam tę zabawkę. Składa się ją jak rozkłada: szarpnięciem za uchwyt. Znalazłem celownik. Do założenia na oko. Żadna lunetka; bardziej przypomina to stalowo-plastikowy monokl, nafaszerowany elektroniką okular jubilera. Przyciskasz to-to do oczodołu i rzecz obwodem przykleja się do skóry, jakby faktycznie kauczukiem pociągnięta. Zdejmujesz ją przekręcając. Z zewnątrz szkło tego krótkiego okularu (zresztą - chyba nawet nie szkło) jest smolistoczarne; gdy patrzę przez nie po założeniu, "od środka" - widzę wszystko jakby ktoś podkręcił na maksimum ostrość i rozdzielczość mego wzroku. Nie ma ograniczeń. No, jedno: horyzont. W mroku zaś celownik samorzutnie przekształca się w noktowizor, system "kocie oko"; może wychwytuje również podczerwień, ale na razie nie wiem, jak go do tego zmusić. Zbytnio samodzielny, jak na mój gust. Sam rozpoznaje przedmiot, na który patrzę, klasyfikuje go jako cel i podświetla jaskrawo jego kontury; sam mierzy odległość doń i wypisuje ją w lewym dolnym kącie, wraz ze względną prędkością obiektu. Wówczas Goerner w moich dłoniach przejawia jakieś dziwne tendencje do samoistnego nakierowywania się nań - wbrew fizyce, wbrew logice - porusza się w moich dłoniach, niczym żywe zwierzę; igła busoli śmierci: ciemnym otworem lufy ku ofierze. Wcisnąwszy palec w umieszczone w korpusie karabinu wyżej jego spustu zagłębienie, puste po wyjętym celowniku - dokonuję zmiany trybu jego pracy: teraz pokazuje to, na co aktualnie skierowany jest Goerner, sam już nieruchomy i całkowicie podległy mej woli. To dezorientujące, widzieć co innego lewym, co innego prawym okiem. Każde poruszenie bronią radykalnie zmienia widok. Składam się więc do strzału klasycznie, z kolbą na ramieniu; i to pomaga. Niemal osiągam naturalną synchroniczność spojrzenia; irytujący jest ów sztuczny astygmatyzm. Wracam do trybu wspomagania - tak dobrze: Goerner niezauważalnymi drgnięciami koryguje moją pozycję. Niech celem będzie ten kamień... 32.046. To w metrach, przypuszczam. Spojrzenia lufy i celownika zbiegają się na kamieniu: czerwona linia z prawej okularu. Spust: delikatnie. Lekkie drgnięcie i coś jakby cichy syk, echo westchnienia; tyle. Kamień nie istnieje, eksplodował tysiącem kawałków - a to było głośne.
- Będziesz polował.
Podszedł mnie N'Goto jak dziecko. Bo i jak dziecko pochłonięty byłem swą nową zabawką. Zdejmuję celownik, wciskam do Goernera i składam broń w masywny skrzep czerni jednym ruchem; wstaję. On patrzy na cuda i nic nie mówi. Też stoi w cieniu; tylko białka jego oczu bieleją nieruchomo, nie uśmiecha się. Och, powinienem, powinienem był odejść, nie czekać.
- Twoje odzienie... to trupa.
W rzeczy samej, mam na sobie spodnie albinosa, ucięte powyżej kolan - bo i tak za krótkie - brutalnie pozbawioną rękawów, czarną, wielosprzączkową i wielokieszenną jego kurtkę, teraz coś na kształt niezapinalnej kamizelki, oraz przewiązaną na głowie czerwoną chustę, przyciętą z Ivanowego T-shirta. Buty nosił był o parę numerów za małe, jak na moje nogi. A szkoda - tak naprawdę doskwiera mi jedynie żar rozpalonego piasku pod stopami. Kamizelka się przydaje z uwagi na kieszenie: trzymam w nich wszystkie pozostałe po zmartwychwstańcu drobiazgi, włącznie z owym wibracyjnym dotykowym nożem-skalpelem. Spodnie - w hołdzie przyzwyczajeniom kultury przyszłości. Chusta chroni przed udarem. Ale choć to zaledwie trzy kawałki materiału - dla N'Goto jestem już ubrany; jestem już bardziej aniżeli jego bratem krwi - Europejczykiem; białym; obcym.
- Wiedziałeś, że nie zostanę.
- Co zrobiłeś ze zwłokami?
- On ożył i zabrał go jego bóg.
- Naprawdę? Szkoda, że tego nie widziałem.
- Powiedz Małemu Ptakowi...
- To twoja żona.
- Nie chcę jej sprawiać przykrości.
- Chcesz, chcesz.
- Nie odchodzę, by od was odejść. Odchodzę, by gdzieś dotrzeć.
- Wiem.
Nie zgłębiam, co takiego wydaje mu się, że wie. Zaczyna mnie drążyć jakieś niejasne podejrzenie. Coś nazbyt spokojnie ze mną rozmawia. Nie pyta, nie przekonuje. Jakby go w istocie mało obeszła moja decyzja. Dokąd? Dlaczego? Co z Małym Ptakiem? Co ze skrytobójcą? Ale on mówi o czymś innym, krąży dookoła tematu, rzuca niepowiązane uwagi. To do niego tak niepodobne, że aż niepokojące. Gdybym go nie znał, posądziłbym go o jakiś ciemny spisek. A że go właśnie znam...
- Nie, N'Goto; nie pójdziesz ze mną.
Teraz - teraz uśmiecha się.
- Czy to przepowiednia?
- Tam, dokąd idę...
- Tak?
- To tylko moja droga.
Podchodzi bliżej, głębiej zanurza się w cień. Przysiada na piętach; przysiadam i ja, odkładam Goernera. Patrzy w dół, wodzi palcem w pyle. Przypominam sobie - wbrew woli - nasze wieczorne rozmowy, po ucieczce z niewolniczego statku, w drodze do wioski N'Goto. Zbyt wiele mi powiedział. Zbyt wielką część mojej pamięci stanowi pamięć słów przez niego wypowiedzianych. To uzależnia.
- Shetozah, Shetozah... ja wiem, że nigdy cię nie zrozumiem. Ja wiem, że nie wiem wielu, wielu rzeczy. Jedno mi powiedz: czy nadal oddałbyś mi swoją assegai?
Nie należy rozumieć tego pytania dosłownie. On nawet nie o zaufanie pyta. Jedynie dwa pierwsze słowa są ważne. On pyta o zmianę. Czy nadal?
- Tak.
- Ha-ah!
Źle, źle to rozgrywam. Wystarczyłoby jedno kłamstwo.
Podnosi wzrok.
- Długo rozmawialiście w obcym języku. Dużo ci powiedział.
- Podsłuchiwała.
- Nie powinna, ukarz ją.
- Nie zmienię swej decyzji, nie zawrócę.
- Nie proszę cię o to. Jeśli musisz, to musisz.
Tego zwrotu nauczył się ode mnie. W ogóle wiele się ode mnie nauczył.
- Powiedział mi o możliwości powrotu. O miejscu, w którym niemożliwe jest możliwe. A ja chcę wrócić. Zawsze chciałem.
- Wierzysz mu?
- Nie. Ale nie mogę nie iść.
- Tak.
Znowu rysunek w pyle.
- Teraz, Shetozah, poznaj moje postanowienie. Pójdę z tobą.
- Na litość boską, dlaczego?
- Bo chcę. Bo śni mi się coraz częściej nasza wędrówka. Bo wioska jest taka mała a świat taki wielki. A teraz poznaj postanowienie twojej żony. Pójdzie z tobą.
- N'Goto, ja cię proszę...
- Nie możesz mnie o takie rzeczy prosić. Nie możesz o takie rzeczy prosić żony. Nigdy by cię już nie zobaczyła, prawda?
- Ty nie jesteś moją żoną.
Wyszczerza się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Jestem twoim bratem krwi.
- A co na to powiedział M'Banu? Pozwolił ci?
- Nie pytałem, więc nie zdołał mi zabronić.
- Nie zwiększasz w ten sposób swoich szans na sukcesję.
- Gdy będę chciał, przejmę władzę i tak.
Jakież on może mieć skrupuły przed wyrżnięciem w pień rodzeństwa, łącznie z młodszym bratem panującym? Żadnych. To tradycja. Kiedy umrze M'Banu...
- Ryzykujesz. Dlaczego?
Nie są zbyt mocni w analizowaniu motywów swych działań. Logika nie zajmuje tu pierwszego miejsca. W istocie któreś z ostatnich. Liczy się impuls, wrażenie, chęć przelotna, nawet senny majak, szamańska interpretacja jakiegoś przywidzenia, imperatyw metafizyczny. N'Goto zapewne podjął owo niezłomne postanowienie w ułamku sekundy po otrzymaniu wiadomości od Małego Ptaka - bo taki był pierwszy jego odruch. To wystarcza.
Wstaje, wycofuje się ku światłu, skręca za załom. Ja za nim, z Goernerem w ręce. A tam, za załomem, czeka Mały Ptak. Podnosi się na nasz widok, dźwiga ciężko upakowany tobołek; uśmiecha się. Obok leży czarno-biała, podłużna tarcza N'Goto z twardo naciągniętej skóry, z przymocowanymi pod nią dwiema assegai. Oni to wszystko zaplanowali; najpierw N'Goto, potem dołączyła się ona. Szlag by to trafił. Z nimi obojgiem mam się wlec do Vanarish, do ujścia Kongo?
...A właściwie - dlaczegóżby nie? Dlaczegóżby nie? Są jakieś konkretne powody? Nie ma. Że najprawdopodobniej zginą w trakcie tej szaleńczej wędrówki? Ja również, ja również. Skorom trafił do świata obłędu, wariactwem byłoby kierować się w nim logiką.
Machnięcie ręką: poddaję się. - No to idziemy.
Mały Ptak jakby wzdycha. Odwracam się na północ. N'Goto uderza stopą w piach, podrygują wokół jego łydki krowie ogony zasług, potrząsa głową, rozradowany podwójnie, za siebie i swą córkę; jeszcze coś cicho mówi, ale mnie dobiega tylko szeleszczący podszept jego słów:
- Afryka...
Również tego słowa go nauczyłem; zrozumiał je, jak chciał zrozumieć. Teraz zna imię swego bóstwa.
Wstępując na powrót z jasności w mrok, stawiam pierwszy krok na mej liczącej dwa i pół tysiąca kilometrów drodze.
7
L'Afrique noir. Oni obcy. Tylko udaję, że ich rozumiem. Moja żona przecież tak naprawdę nie jest moją żoną; to kilkunastoletnia czarna dzikuska, która dzieliła ze mną chatę i łoże, bo tak wypadało, bo nie mogłem odmówić N'Goto - lecz wcale przez to nie mniej obca od innych. Też wymówić nie potrafi mego imienia, nazwiska. Też pojęcia nie ma, o czym pomyślę, a o czym nie pomyślę w danej sytuacji. Też nie zna nawet ułamka mych wspomnień. Też tylko udaje, że mnie rozumie. To dziecko. Jej oddanie i przywiązanie nie mieści się w skali znanych mi uczuć. Jest w nim coś zwierzęcego. Przeraża mnie i napawa wstrętem. Oddałaby za mnie życie; wiem. To nieludzkie. Uśmiecha się, gdy się na nią oglądam. Idzie teraz dziesięć kroków za nami, dźwiga w krowiej skórze nasze zapasy wody i prowiantu i inne drobiazgi, o których nie pomyślałem. Za nią długi cień. Cień N'Goto posiada kształt litery T: tarczę z assegai niesie oparte ponad głową, w ten sposób bezpieczny od promieni szalonego Słońca. Ja tuż obok, z Goernerem przewieszonym przez ramię na elastycznej taśmie, która rozwija się z dwóch otworów po obu stronach uchwytu w kospusie czarnego karabinu; odkryłem również funkcje tych różnokolorowych przycisków umieszczonych w jego boku: zmieniają ogień na pojedynczy, ciągły oraz serię trzech pocisków. Goerner coraz cięższy. Pot spływa mi pod kamizelką; przepocona jest i chusta na głowie. Pali mnie ziemia w podeszwy stóp. Nieskończoność przed nami, nieskończoność do przejścia na piechotę. Na zachód, na północny zachód. A N'Goto wciąż niezmęczony. Przeklinam mą zgodę na ich przyłączenie się. To do mnie dostosowują tempo marszu. Pewnie biegliby truchtem. No i z czego, z czego ten N'Goto tak się cieszy? Niech to szlag! Biały; pośmiewisko. To ich kontynent. Nawet Allah nie ma tu wstępu. Arabscy kupcy, handlarze i łowcy niewolników nie zapuszczają się poza północne pustynie, niżej Zanzibaru ledwo odważą się postawić nogę na brzegu. Sułtan Omanu nie wystawia nosa poza swą wyspę. La ilaha illa'llah Muhammadun rasulu'llah, ale Bóg Afryki ma czarną skórę, dzikość w oczach i wypije w ekstazie ciepłą krew z jeszcze bijącego twego serca, jeśli tylko okażesz mu słabość. N'Goto to rozumie. Ludzie dwudziestego pierwszego wieku, wychowywani w poszanowaniu inności i pewni istnienia choćby tej ziemskiej aproksymacji sprawiedliwości, zatracili ową wiedzę, zbanalizowali odwieczne prawo: życie to walka. Afryka ci przypomni, wędrowcze. Afryka cię nauczy. Wypali ci promieniami okrutnego Słońca w myśli: jeśli nie zabijesz tej antylopy, umrzesz z głodu. Jeśli nie pobiegniesz odrobinę szybciej, lew cię dopadnie. Afryka to drapieżnik. Widzisz czarne krucyfiksy sępów na niebie? Słyszysz błagalne modły hien? Dotknij gorącej ziemi. Posmakuj wiatru. Krzyknij w jasną przestrzeń! Wiesz, co to jest? To wolność. N'Goto tego nie pojmie, N'Goto się tu urodził. I vice versa, oczywiście. Idziemy już trzeci dzień - jeśli dniami można nazwać te chaotyczne przerwy pomiędzy kolejnymi napadami mroku - minęliśmy graniczną rzekę pastwisk wioski - a on nadal nie spytał, dokąd właściwie i po co wędrujemy. Jemu to obojętne. On po prostu musi iść, iść przez nieznane; zasmakował w tym narkotyku podczas naszej ucieczki. Zapadł na głód Afryki. Myślałem, że to tylko białych dopada. Przyjeżdża taki nadziany goguś (jak ja przyjechałem/przyjadę), dalejże - odstrzelić parę słoni, parę lwów, i do domu, będą ładne trofea - tymczasem ani się spostrzeże, a już złapał tego bakcyla - i musi wracać, dręczy go bowiem i niszczy organiczne pragnienie, pragnienie Afryki. N'Goto zobaczył kawałek świata poza swoją wioską, i już nie jest w stanie wytrzymać w niej dłużej jak parę miesięcy. Poszedł ze mną. Może to i lepiej; w końcu to jego kraj. Samotnego białego każdy utrupi; oni tu Europejczyków po prostu nie znają, im dalej od brzegu Oceanu Indyjskiego, tym mniejsze prawdopodobieństwo. A my zmierzamy właśnie wgłąb tego lądu, ku czarnemu sercu czarnej Afryki, l'Afrique noir.
8
Znaleźliśmy w zapadlinie kulę splątanych, suchych jak pieprz krzaków - i dzięki temu płonie teraz w tejże samej, wąskiej i płytkiej zapadlinie małe ognisko. Tak płytkiej, że gdybym wstał, sięgnąłbym wzrokiem poziomu zeschniętej równiny. Ale nie mam siły wstać. Dzięki Bogu za noc, choć raz zapadła w terminie. Którykolwiek z pięciorga byłby to Bóg.
Mały Ptak coś nuci, powtarza śpiewnie jakieś słowa; trochę wysiłku i zrozumiem je.
- ...Ogień w ogniu; nie uciekaj. Ogień w ogniu; nie zasypiaj. Ogień w ogniu...
- Svetozarze Crnjenski! Svetozarze Crnjenski! Wyjdź!
Głos z nocy jak z ambony; skądś go jednak znam... Drugi Chorwat w środku Afryki? Nie istnieje przypadek.
N'Goto już się czai pod nawisem zapadliny z włócznią w garści, gotów w ćwierć oddechu wyskoczyć i przebić pierś intruza. Ja równie szybko rozkładam Goernera i wciskam celownik na prawe oko. Mały Ptak zdążyła zgasić ognisko. Przymykam lewą powiekę i księżycowy półmrok rozstępuje się pod mym cyklopim spojrzeniem. Nikogo ponad krawędzią rozpadliny: musi stać dalej. Może zresztą leży.
- Wyjdź! Nie uczynię ci krzywdy! - krzyczy ów Chorwat. (Dlaczego tak znajomym zdaje mi się ten głos?)
Skąd on się tu wziął, z nieba spadł?
Chce, żebym wyszedł, ponieważ istotnie w aktualnym położeniu nie jest w stanie uczynić mi krzywdy.
Pokazuję N'Goto na migi, aby pobiegł do końca rozpadliny, ja pobiegnę w drugą stronę, oskrzydlimy krzykacza; Mały Ptak zostanie tu z drugą assegai. Nie przytaknął nawet, pognał od razu.
- Nie bój się! - woła tamten. - Nie bój się! To ja!
To on. Czyli - kto? Idiota, nikt inny. Przecież gdyby chciał, mógłby po prostu podejść i wybić nas. I gdyby chciał, mógłby poczekać do świtu i wtedy porozmawiać. Tymczasem wrzeszczy z mroków nocy. O co naprawdę mu chodzi? Skąd się tu wziął? Skąd mnie zna? (A może powinienem się zapytywać: "skiedy?"). Co znaczy jego "to ja"?
- Kto? - krzyczę w biegu, by odwrócić jego uwagę od N'Goto.
- Wyjdź!
- Kto ty jesteś?
- Niech N'Goto nie podchodzi!
Skąd on zna imię N'Goto? Co się dzieje, do cholery?
Padam za fałdę ziemi i wystawiam ponad nią Goernera; zmieniwszy tryb jego pracy, nie wystawiając głowy zza osłony, widzę rozciągającą się po horyzont nocną równinę. Mężczyzna stoi nieruchomo, wyprostowany, czterdzieści jeden metrów i szesnaście centymetrów od dalmierza mego karabinu. Patrzy w moją stronę. Wtem unosi ręce, pokazuje swe dłonie: ma puste. Gest poddania, gest przyjaźni, gest pojednania. Nie wstaję.
- Kim jesteś?
- Nie poznajesz?
Rusza w moją stronę, idzie jednak na tyle wolno, bym nie poczuł się przezeń zagrożony. Wciąż wślepiam się jednoocznie w jego twarz, lecz na razie mimo wszystko znajduje się on za daleko, widzę jedynie plamę brudnego cienia.
Przestawiam Goernera na ogień ciągły. Czekam. On idzie. Nie myślę: patrzę.
I widzę.
- Widzisz? - krzyczy. - Poznajesz? Rozumiesz? Wstań.
Wstaję. Na miękkich nogach podchodzę do niego. Goerner przy biodrze i palec na jego cynglu i jasny cel w moim oku - ale on na to nie zważa, uśmiecha się. On. Ja. Spotykamy się w pół drogi. Podaję sobie dłoń. Ściskam ją mocno. Jestem w lśniącym, szykownym garniturze utkanym z jakiegoś sztucznego, kosmicznego tworzywa; krawat, podług nieznanej mi mody, wąski i asymetrycznie podwójny; spiczastonose mokasyny; włosy sarmacko podgolone wyżej uszu i ściągnięte w tył, na kark, gdzie spina je metalowo-krzemowe, miniaturowe dzieło sztuki; na lewym przegubie symbiotyczny, zmiennokształtny zegarek; twarz gładko ogolona; purpurowe okularki unoszące się przed oczyma na niewidzialnej uwięzi zausznych magnetycznych zaczepów; brylantowy kolczyk w lewym uchu - bardzom elegancki, nie ma co. Przyglądam się sobie w milczeniu, zdjąwszy z oczodołu snajperski wizjer.
- I? - pytam, ze śladem rozbawienia w głosie. - Napatrzył się?
- Nie - mruczę, irracjonalną wrogością maskując szok. - Ale nie przeszkadzaj sobie. Mów. Ja słucham.
Wzdycham. Oglądam się za siebie, przez ramię: na tę chwilę okularki usłużnie pochylają się i lekko opuszczają.
- N'Goto, mam nadzieję, nie wygłupi się z jakąś nagłą szarżą z tego rowu.
- Widzi, że rozmawiamy - uspokajam się i zaraz nacieram: - Powiedz wreszcie. Wytłumacz!
- Możesz mnie dotknąć. Nie krępuj się.
To mnie irytuje.
- Co się dzieje? - syczę sobie w twarz. - Co to wszystko, do kurwy nędzy, znaczy?
- To czas.
- Co: czas?
- Czas. Nauczysz się.
Znów milczymy. Rozglądam się leniwie dookoła - oraz - wpatruję się w siebie z rozpaczliwą desperacją.
- Zabierz mnie stąd.
- Nie po to tu przybyłem.
- A po co?
- Byś mnie zobaczył. Byś uwierzył. Byś mógł zachować nadzieję.
- Ty jesteś przyszłym mną, prawda? Mną, którym dopiero będę.
- Niezupełnie.
- Co to znaczy: niezupełnie? Albo tak, albo nie.
- Nie pojmujesz jeszcze natury wszechczasu.
- To mi ją wyjaśnij!
Sięgam do kieszeni marynarki, wyjmuję jakiś przedmiot i podaję go sobie.
- Weź to.
- Co to jest?
- Weż.
Biorę. Metalowy amulet na łańcuszku.
- Na co mi on?
- Załóż.
- Co, z wiekiem stanę się zabobonny? Nie wyglądasz na wiele starszego.
- To nie zabobony.
Zrozumiałem.
- Jakiemu Bogowi służysz?
- Dobrze. Bardzo dobrze.
- Jakiemu?
- Początku.
- Drachler mówił prawdę.
- Ci od Zamykającego raczej nie kłamią.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
- To dlatego? Żeby dać mi ten talizman? I teraz znikniesz? Po prostu po to, żebym wiedział, że jednak przeżyję tę wędrówkę, co?
- Ależ ja nie stanowię na to żadnego dowodu. Możesz zginąć w następnej minucie.
- To niemożliwe... - zaczynam, lecz równocześnie - odwracam się i odchodzę po własnych śladach - Zostań! - wołam za sobą; w odpowiedzi, nie oglądając się wstecz, unoszę wysoko prawą rękę z dłonią twardo zwiniętą w pięść, po czym gwałtownie rozwieram ją. To jakiś gest pożegnalny, którego znaczenie nie jest mi znane w tym konkrentym fragmencie mego życia. - Kim jesteś?! - pytam swe oddalające się plecy, bojąc się podążyć za sobą ścieżką wydeptaną swymi stopami. - Kim ja jestem, kim będę?!
Rozlega się huk i znikam w połowie następnego kroku. Z ziemi podnosi się w noc obłok szarego pyłu. Z tej samej ziemi podnosi się w noc N'Goto z opuszczoną do nogi assegai.
- Bóg! - krzyczy. - Bóg, Shetozah! - Wznosi dzidę ku gwiazdom. - Afryy-kaaaaaa!!
9
Spojrzeć w oczy samemu sobie. Uścisnąć sobie dłoń. To jest paradoks, i on ma nawet jakąś nazwę, ale nie pamiętam jej. Czytałem artykuły udowadniające za pomocą bardzo prostych argumentów niemożliwość podróży w czasie, ale nie pamiętam tych argumentów. Szkoda. Może udałoby mi się przekonać samego siebie. Że, po pierwsze: wcale mnie nie rzuciło dwieście lat wstecz. Że, po drugie: nie było pochodzącego z nieistniejącego miasta snajpera, nieistniejącą bronią usiłującego mnie zabić w nie swoim czasie. Że, po trzecie: nie spotkałem się sam z sobą. Że, po czwarte: noc i dzień nadal są tylko nocą i dniem. Że, po piąte: ludzie nie zmartwychwstają i nie znikają ot tak. Lecz czy wszystko to da się gładko, za jednym zamachem wytłumaczyć chaosem czasu? Ba, któż stosuje zasadę brzytwy Ockhama do wizji szaleńca, obłęd to poezja entropii, nie wiążą jego istoty następstwo przyczyny i skutku ani zwykła ludzka logika, obłęd posiada strukturę francuskiego ciasta. Jest pięciu Bogów i nie ma we wszechczasie pokoju pomiędzy Nimi. Są światy i światy i światy. Nic niezmienne... Chwilami niemal wierzę majakom Drechlera. To przeradza się w prostacką, brudną chorobę umysłu. Doznałem udaru, zostałem porażony ogniem cudzego szaleństwa.
Talizman, który sobie podarowałem... noszę go. Pamiętam o analogii Drechlera: czas jak przestrzeń. Wielowymiarowość czasu... I choć dobrze wiem, że to analogia nazbyt prosta, by mieć coś wspólnego z prawdą - urzeka mnie właśnie poetycka prostota tego porównania. Być może już to stanowi objaw postępującej demencji. Widzę piękno w absurdach. Pod słońcem Afryki wszystko możliwe. Ja przecież pamiętam - przeżyłem - większe niemożliwości.
Od czego to się zaczęło? Cofam się wstecz po wstędze pamięci, nie bacząc na oznakowanie mijanych czasów: wstęga biegnie wskroś nich. To było po zamknięciu transakcji ze Świętymi, sprzedałem im dwie walizkowe wodorówki, wystąpiły kłopoty ze ściągnięciem płatności, znikali pośrednicy, potem się okazało, że wszedł w to Mossad, musiałem pójść na układ z Armią Proroka, a nie chciałem tego robić, ci z Armii są nieobliczalni, to same szajbusy; no ale przynajmniej zdjęli ze mnie wyrok. Pomyślałem: urlop mi potrzebny, za nerwowe to życie. No a akurat obejrzałem ten film, staroć zresztą: "Pożeganie z Afryką". Afryka; nieskończoność; to uspokaja. Safari! Pojechałem. Wszystko było jak należy, przewodnik, nosiciele broni, obozy w buszu. Lecz zanim upolowałem którekolwiek ze zwierząt, za zabicie których zapłaciłem z góry w sumie małą fortunę, drugiego wieczoru polowania - zasnąłem. Zasnąłem - i obudziłem się samotny, na tym samym a innym pustkowiu, pod okrutnym słońcem Afryki, dwieście lat przed mymi narodzinami. Przekonałem się o tym na własnej skórze, wpadłszy w ręcę łowców niewolników. Im wszystko jedno: biały czy czarny. Skuli mnie z N'Goto. I razem z N'Goto uciekłem.
Kilka zdań a największa tragedia w życiu. Ja przecież jestem materialista. Cud, że nie zwariowałem. Zresztą diabli wiedzą, może właśnie zwariowałem i to wszystko stanowi gorzki owoc mego obłędu.
- Rozmawiasz z bogami? - pyta mnie szeptem Mały Ptak gdy noc wielka i cicha. - Rozmawiasz z bogami? Jaka jest cena?
Cena, cena, cena. Nakręcony dziesiątkami lat mej zracjonalizowanej pamięci, do końca życia będę już krystalizował logiką postrzegany świat samym nań spojrzeniem - chociażby doprawdy do żadnej logiki nie przystawał. Szaleństwo nie polega na jej niedoborze; szaleństwo polega na jej nadmiarze, na wciskaniu przemocą doświadczanego chaosu w formy teleologii. Człowiek zdrowy natknąwszy się w krótkim czasie na dwa zbiegi okoliczności ledwo uniesie brew i pokiwa głową; potem będzie rzecz przytaczał jako anegdotę. Szaleniec za to - szaleniec zaraz wytoczy najcięższe kolubryny logiki i przeprowadzi sążnistą egzegezę koincydencji wygranej na loterii oraz mylnie doręczonego pozwu sądowego, aż ponad wszelkie wątpliwości udowodni sobie nową ontologię świata, który cały, jak się w jej świetle okaże, istnieje tylko dla niego, a raczej - przeciwko niemu.
Czyż nie stanowi to precyzyjnego opisu mego własnego położenia? Czyż nie w takiej sytuacji się znalazłem? Bóg chce mnie zabić! Czyż można sobie wyobrazić większą megalomanię, bardziej rozbuchaną paranoję?
Pokazałem amulet N'Goto. Rzekł:
- Mocny.
Po czym to poznał? Nie wie. Wodził brudnym palcem po rozgałęzieniach metalowego drzewa. Jeśli to drzewo. Amulet ma kształt trójkąta, bo tak układają się metalowe nici, rozszczepiające się od jednego punktu w odwróconą piramidę mnożących swą ilość w postępie geometrycznym gałęzi/korzeni.
Oddał mi medalion; zawiesiłem go sobie na szyi.
Klasnął w dłonie.
- Dobry sen miałem. Słuszny to był wybór, że z tobą poszedłem. Czuję potęgi.
Rzekł mi to "wczorajszego" wieczora. Ruszyliśmy pod wysokim słońcem. Ten dzień - ten Dzień - bez wątpienia należy do potęg. Stoimy i patrzymy na galeon zanurzony w wysokich falach piasku.
10
Utknął aż po klapy luków armatnich. Słońce rzuca długi cień od przechylonego na bakburtę kadłuba; idziemy w tym cieniu. N'Goto wskazuje assegai. - Statek. - Tak. Statek. - Osiadł na mieliźnie białego serca pustyni. Piasek szlifuje mu burty do gładkości lanego plastiku. Figura u przedniej stewy zatraciła w swych kształtach wszelkie ostrości; co to było - syrena? Neptun? koń? Nie sposób rozpoznać. Trzy maszty celują pod kątem w niepokalany błękit. Znajdujemy się jeszcze na tyle blisko wioski, że nie powinien ten teren być dla jej mieszkańców całkowitą terra incognita. Lecz gdy pytam N'Goto o okręt, rzecz jasna, zaprzecza; nigdy nie słyszał. A wszak galeon musi tu tkwić co najmniej kilka miesięcy. Wanty poszarpane; liny główne smętnie zwisające; zsiekane przez piasek żagle; tylko czarny kliwer łopocze jeszcze nad dziobem, i trzeszczy drewno na wietrze. Mały Ptak podchodzi pod burtę, dotyka ją czubkami palców, potem je liże, smakuje smak nieznanego. Nigdy wszak nie widziała morza, wody większej jak poburzowy staw, pojęcia nie ma, co to za monstrum i komu poświęcone.
Obchodzimy statek dookoła. Wskazówki naszych cieni zakreślają na piasku okręgi pustych cyferblatów. Sól potu na języku i ból głowy od słońca; pieczenie skóry. On wychyla się przez burtę i macha do nas ręką. - Witajcie!
Nie jestem to ja i nie jest to Murzyn, tubylec. Biegnąc pod cień burty wtykam sobie w oczodół okular śmierci, Goerner zakwita czarno.
Ledwo dopadamy krzywej ściany przechylonego dna statku, zza jej łuku wychodzi ku nam - on. Nie mógł zeskoczyć, nie zdążyłby zejść. Zatem to ktoś drugi. Ilu ich tu? Czy to pułapka? Na kogo? Kim oni są? - rozbitkami z galeonu pustyni?
- Svetozar - mówi zbliżając się z wyciągniętą ręką; mija granicę cienia, celownik podkreśla go ostrą linią: wysoki sześćdziesięciolatek w białym jak śnieg burnusie, jeszcze bielsza chusta spływa mu z głowy na ramiona, pół twarzy kryją tęczowe lustrzanki. Buty ma kowbojskie, o stalowych noskach. Zdejmuje okulary i ostrość spojrzenia jego ciemnych oczu odmładza go o kilka lat. Albo jest tak mocno opalony, albo posiada pewną domieszkę genów negroidalnych; kształt nosa sugeruje to drugie. Uśmiecha się. - Svetozar, Svetozar...
- Czy my się znamy? - pytam, a mój Goerner kreśli lufą znak zapytania. N'Goto i Mały Ptak zachodzą obcego z dwu stron. Nawet nie patrzy na nich. Patrzy na mnie.
- Ależ tak - odpowiada, również przechodząc na serbochorwacki. - Svetozar, mój nauczycielu, mój uczniu - znamy się tysiące, setki tysięcy lat.
- Stój! Jakiemu Bogu służysz?
- Wiesz - odpowiada i znika, by pojawić się ponownie, zanim jeszcze przebrzmiał huk implozji, na wyciągnięcie ręki ode mnie - bo rękę ma wciąż wyciągniętą, dłoń otwartą w prośbie o uścisk; i uśmiech, szeroki uśmiech na pomarszczonej twarzy.
Czy rzeczywiście go znam? To samo wrażenie, co przed atakiem snajpera - ciężkie przeczucie kumulującej się możliwości, majaczne jasnowidzenie - ale tym razem nie śmierć - co innego.
- Kim jesteś?
- Afryka.
Strzelam mu w serce.
11
Siedzimy potem w dziwnie chłodnym wnętrzu kapitańskiej kabiny "Świętego Jakuba" i raczymy się zaserwowanymi przez Afrykę smakołykami; Mały Ptak co chwila głośno mlaska, beka i szczerzy zęby do gospodarza.
- Tak mnie przy urodzeniu nazwano - tłumaczy on, wyciskając do szklanki sok z cytryny. - Ale mam setki innych imion. Bez znaczenia; słowo jest słowo.
- Jesteś temporystą.
- Jestem temporystą.
- Czy to oznacza także zdolność widzenia przyszłości?
- To oznacza zdolność widzenia czasu.
- Powiedz, jak to zrobiłeś.
- Poczekałem na was. - Wskazuje szklanką do góry, ku pokładowi. - Gdy obeszliście statek, zawołałem. Widziałem, że uciekniecie pod burtę. Cofnąłem się kilka minut, zszedłem na dół po rufie i, idąc za wami, gdy obchodziliście "Jakuba", wyszedłem od dziobu. Zobaczyłem, że strzelisz i przeskoczyłem sekundę.
- Jak ona wygląda?
- Co?
- Ta maszyna. Ten wehikuł czasu. Gdzie go masz?
Uśmiecha się (białe, ostrę zęby drapieżnika) i wskazuje kciukiem na swoją pierś.
- Co, talizman jakiś? - marszczę brwi, szybko kojarząc z amuletem Boga Początku, który nagle parzy mi skórę. Czy ja również noszę na szyi na tym łańcuszku - czy ja tu noszę prawdziwą timemachine?
- Ja, ja; ja jestem talizmanem, ja jestem wehikułem.
Gdyby N'Goto rozumiał... ale nie rozumie, Afryka nie zna jego narzecza, rozmawiamy wciąż po serbochorwacku. Więc samotnym w tym dialogu, nie mam nawet komu posłać wzrokiem informacji o zmieszaniu, znikąd wsparcia w pojedynku z nienasyconym pożeraczem niemożliwości.
- Ale co to znaczy?
- Mutacja, manipulowana lub przypadkowa - co za różnica. Inwariancja genomu. Chronopatia wpisana w skręty DNA: jak słuch wyczulony, smukłość palców, kształt nosa.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś ofiarą eksperymentów genetycznych...
- Ofiarą? Dlaczego ofiarą? Zresztą nic nie wiem o żadnych eksperymentach.
- Więc?
Afryka kręci głową.
- Pierwsze prawo wszechczasu: każde prawdopodobieństwo różne od zera równa się jedności.
Milczę; jem banana.
- Pamiętasz paradoks dziadka? - pyta Afryka. - Jeśli cofnąwszy się w czasie zabijesz swego antenata, uniemożliwisz tym samym swe narodziny, a więc i owo zabójstwo - logika zakazuje wędrówek pod prąd zdarzeń. Czyż nie tak? Ale w tym twierdzeniu istnieje domyślne, aprioryczne założenie singularności łańcucha przyczynowego. A to założenie z gruntu fałszywe. Patrz. - Wysypuje na blat mahoniowego stołu sól i kreśli w niej linię prostą z grotem na końcu. - Tu jest dzisiaj, tu jest wczoraj. Cofasz się i strzelasz wczorajszemu ja w łeb. To jest ten punkt. Widzisz. Więc owa teraźniejszość posiada dopełnienie w postaci przyszłości z twoim trupem. Ale istnieje też przyszłość, z której ty przybyłeś. W tym punkcie koegzystują dwie przyszłości. De facto stworzyłeś tę drugą swym pojawieniem się w raz już ustalonym czasie, bo wystarczy jedno przesunięcie elektronu, by ukonstytuować nową ścieżkę. - Kreśli linię odbiegającą od prostej pod ostrym kątem; pojawia się w soli litera Y. - Widzisz? I tak za każdą ingerencją. Temporysty lub Boga; czegokolwiek, co pochodzi spoza ścieżki. Wszechczas jest wielowymiarowym drzewem o gałęziach z rozpłatanych na dwoje przyszłości. Nie ma znaczenia, w której i jak daleko od dzisiaj się urodziłem. Gdzieś tam, kiedyś tam - bije źródło chronopatycznego DNA, które noszę i ja w komórkach swego ciała.
- To znaczy, że w jakiejś sąsiedniej ścieżce idziemy dalej nie spotkawszy cię tutaj; to znaczy, że istnieję w więcej, niż jednym egzemplarzu. Czy tak?
- Istniejesz w niepoliczalnej liczbie egzemplarzy.
- Przecież ilość ingerencji, rozszczepień, tych podróży w czasie - jest ograniczona.
- Przez co? - uśmiecha się krzywo. - Przez czas może?
Myśli zasupłują mi się w gruby węzeł.
- Ale co ty mówisz... Co to wszystko... Nie rozumiem.
- Chesz ścisłości? Licz w ten sposób. Nietemporysta jest organizmem jednego wymiaru czasu: 1T. Temporysta: 2T. Bóg: 3T. Taka jest hierarchia. To jest drugie prawo wszechczasu.
- Czas, mówisz, jest trójwymiarowy - czy tak?
- Tego ja nie wiem. Nie wiem nawet, czy 3T jest górnym pułapem możliwości Bogów, bo, sam 2T, nie jestem w stanie w żaden sposób tego sprawdzić. W każdym razie na pewno wszyscy Bogowie są sobie w tym względzie równi, inaczej zachwiana zostałaby równowaga: Bóg upośledzony postrzeganiem o jednego wymiaru czasu mniej nie jest już Bogiem, ex definitione.
- Spotkałeś kiedyś któregoś z tych... Bogów?
Śmieje się.
- Nic nie pojmujesz. Tu nie ma mowy o żadnym spotkaniu: to byłoby objawienie. A i tak zobaczyłbym tylko tyle, ile życzyłby sobie, bym zobaczył.
Liczę na palcach: - 1T. 2T. 3T. Ja ciebie spotkałem.
- Doprawdy? Ty mnie spotkałeś? Ty mnie spotkałeś? Co ty nie powiesz!
Śmieje się coraz głośniej i w połowie kolejnego wdechu wybucha żółtym światłem, kurczy się do dwucalowej figurki, a następnie rozdyma w kłąb ciemności, z którego bucha wicher gorętszy od pustynnej burzy; drżenie przebiega przez galeon, naczynia dzwonią na stole, sól spływa z pochyłego blatu, wylewają się płyny, trzeszczy stare drewno "Świętego Jakuba". Mały Ptak pada na twarz, N'Goto łapie za assegai. Jesteśmy zamknięci w kabinie z demonem.
Naraz wszystko się uspokaja. Ze środka gasnącego cienia wynurza się siedzący po turecku Afryka, sięgający właśnie po śliwkę.
- Chyba o czymś zapomniałeś - mówi spokojnie. - Chronopatia oznacza także zdolność do podróży w przyszłość. Twój Goerner - twój Goerner to epoka kamienia łupanego.
Rozwieram palce mimowolnie zaciśnięte na rękojeści broni.
- Czy mam zacząć składać ci ukłony? - skrzeczę; w gardle tak sucho, że muszę dwukrotnie przełykać ślinę.
- Naprawdę sądzisz, że byłyby mi one do czegoś potrzebne?
Spoglądam w jego oczy. To spojrzenie. To nie młodość, to z całą pewnością nie jest młodość.
- W przyszłość - mruczę. - W przyszłość. Tam cuda medycyny. Ile ty masz lat, Afryko? Biologicznych.
- Trzynaście tysięcy. I kilka setek.
Je śliwki; zaglądający przez bulaj reflektor zachodzącego słońca maluje jego twarz oślepiającą czerwienią.
12
Stoimy na krzywym pokładzie galeonu. Dookoła ciemny ocean piasku. W świetle dwóch Księżyców - z których jeden pokazuje nam swą Ciemną Stronę - wtajemnicza mnie w rytuały czasu.
Na początek odkrywa sekret krwi.
- Żaden Bóg nie jest w stanie niczego i nikogo przesunąć z lub do ścieżki, która istnieje w wyniku balansu ich wpływów i, znajdując się na granicy ich stref, pozostaje w pełni statyczna. W tych ścieżkach jesteśmy całkowicie bezpieczni. Tam nie mogą ingerować, w każdym razie nie w tej płaszczyźnie czasu. Graniczne ścieżki to domena temporystów. Jaki stąd wniosek, Svetozar?
Milczę; to jego popis.
- O czym śniłeś tamtej nocy? - pyta - Czy nie o przeszłości, Afryce minionych wieków, prawdziwym safari na śmierć i życie? Co, Svetozar?
- Nie wierzę.
- Uwierz.
- Równie dobrze ty lub jakiś inny temporysta...
- A to się da łatwo sprawdzić. Jeśli istnieje taki wariant przyszłości tamtej ścieżki, w której spokojnie budzisz się nazajutrz - oznaczać to będzie ingerencję z zewnątrz. Jeśli jednak takiej ścieżki nie ma...
Podchodzę do burty, opieram się ciężko na balastrudzie.
- To już przesądzone, prawda?
Kiwa głową. - Irracjonalna przekora zazwyczaj jest pierwszą reakcją.
- Jak to możliwe, że dotąd nie zdawałem sobie sprawy?
- Bo dopiero ja podałem ci nazwy i ukazałem kształty. Ale czy doprawdy z niczego nie zdawałeś sobie sprawy...? A te wszystkie przeczucia, to obłędne szczęście w interesach? A ten samochód-pułapka, do którego wsiadłeś i przekręciłeś kluczyk a mimo to przeżyłeś, ocknąwszy się w środku spalonego do gołych blach wraku?
Patrzę nań z niemaskowanym przerażeniem.
- A skąd ty to wszystko wiesz...?
Gestem przejętym od koszykarzy składa dłonie w literę T.
- Tysiące, setki tysięcy lat. Ty i ja; wszystkie nasze warianty, wszystkie możliwości... Jesteś dwudziestym drugim Svetozarem Crnjenskim, z którym rozmawiam ja tego ciała. Cofałem się i cofałem. Pierwsze nasze spotkanie odbyło się u bram Vanarish. Potem, by uprzedzić rozszczepienie, coraz wcześniej. Aż do tego galeonu. Znam cię. Znam cię, w tym i nieskończonych innych życiach. Znam cię coraz lepiej; uczę się. Być może i teraz się nie uda i będę musiał znowu posunąć się do przodu, już po ścieżkach, które sam otworzyłem. Ale wciąż mam nadzieję. Jestem cierpliwy.
- Więc jeśli się nie uda... Co się stało z tamtymi? Śmierć, prawda?
Przekrzywia głowę.
- Powiedzmy: niewola.
- U kogo?
- U Nich.
Spluwam ze złością za burtę.
- Ale właściwie - co takiego ma się udać? O co tu idzie? Czego ty ode mnie chcesz? Czego Oni chcą? Mojej śmierci? Dlaczego?
- Ponieważ istniejesz. Ponieważ istniejesz, Svetozar - to jest wytłumaczenie. Strategie graczy w szachy 3T są niepojmowalne dla uczestniczących w nich pionków 1T, czy nawet 2T. Spróbuj zrozumieć naturę wszechczasu. Tu trwa - istnieje - wpisana jest w jego strukturę - permanentna wojna o dominację. Ale ponieważ zmienną w niej stanowi również sam czas - jej przebieg pozostaje dla nas nieodczytywalny. Zmiany mają miejsce dopiero na płaszczyźnie 3T - lub wyższej. Zmiana to ruch w czasie. A w jakim czasie poruszają się ci, co zmieniają czas?
- Wyższym.
- A ci, co zmieniają czasy tych, którzy zmieniają czas?
- Jeszcze wyższym.
- Co zatem widzisz? Czego doświadczasz? Czym jest całe twoje życie? Stopklatką w oczach Bogów.
- Jest pięciu Bogów i nie ma we wszechczasie pokoju pomiędzy Nimi. Są światy i światy i światy. Nic niezmienne. Jedynie w równowadze stagnacja. Każdy dzień jest teraz i każde miejsce jest tu. Poza niemożliwością tylko Bóg.
- Tak. Dokładnie. O ważności poszczególnych obiektów wnioskować możemy wyłącznie na podstawie gęstości rozszczepień dookolnego czasu w naszej płaszczyźnie. Ponieważ jednak to tylko płaszczyzna - dostrzegamy jedynie przypadkowy przekrój i nie rozumiemy przyczyn. Jedno z największych zagęszczeń wszechczasu istnieje dookoła pewnego kamienia z plaży Australii, w paleozoiku; ścieżki rozszczepiają się tam praktycznie co zdarzenie kwantowe. Dlaczego Bogowie tak zacięcie walczą o przesunięcie owego głazu milimetr w tę czy milimetr w tamtą? W życiu nie pojmiesz. Zalegają tam miliardy zwłok tysięcy temporystów.
- Czy ja jestem takim kamieniem?
- Wszystko na to wskazuje.
- Służysz Bogowi Początku?
- Można tak powiedzieć.
- A pozostali Bogowie chcą mnie zabić?
- Zabójstwo to jeszcze nic - śmieje się Afryka, nagle jakby odprężony. - Tu chodzi o to, żeby wymazać z wszechczasu wszystkie twoje przyszłości.
- Subtelna różnica, nie ma co - mruczę.
- Chodzi o to, żeby twoje dalsze istnienie stało się całkowicie nieprawdopodobne; chcą cię zredukować do zera.
- A Bóg Początku? On co? - altruista?
Uśmiecha się tajemniczo. Ma uśmiech, który wywołuje we mnie zarazem sympatię i awersję: nazbyt szczery. Chryste Panie, trzynaście tysięcy lat, temporysta, skarby przyszłości... - toż to już nie człowiek, to jakiś potwór wszechmocy, jeździec czasu, mędrzec ostateczny; ale nie człowiek. Czy doprawdy reakcja Małego Ptaka była przesadzona? Są, są potęgi; tak, N'Goto. W ich obliczu tylko paść na twarz.
- Nazwałeś mnie swoim uczniem i nazwałeś mnie swoim nauczycielem. Czegóż ja cię mogę nauczyć?
- Ty-ty lub ty-oni: Pierwsze Prawo. Gdzieś-kiedyś z pewnością. Nasze ścieżki leżą bardzo blisko siebie.
Kliwer łopocze na wietrze; nieustanny szelest piasku przywodzi na myśli armię mrówek, niewidzialny przybój morza insektów, napierających ze wszystkich stron: czułki, odnóża, chityna. Wciągam głęboko powietrze. Tak pachnie pustynia, tak pachnie nieskończoność, tak pachnie Afryka: gorącym cynamonem.
- Ucz zatem.
Zakłada lustrzane okulary i wyciąga rękę. Ujmuję ją. Spadamy w otchłań.
13
Co to za uczucie? Zawiąż sobie oczy i cofnij dokładnie po swoich śladach z ostatniej minuty; a potem zawróć raz jeszcze. Ale nie ciałem.
Co to za uczucie? Nieważkość wszystkich zmysłów. Upadam wymiotując.
Jest dzień. Spadliśmy na wydmę pośród tysiąca innych wydm. Galeonu ani śladu.
- Gdzie... gdzie my...?
- Kiedy, Svetozar, kiedy.
- Kiedy?
- Minus tysiąc sto dwanaście.
- Czego? Lat?
- Yhmy.
Wstaję, otarłszy usta.
- Co tu takiego ciekawego?
- Nic. Musimy się cofnąć do rozdroży, żeby wejść na stabilną ścieżkę.
Chociaż krzyczę, łapie mnie powtórnie i znowu spadamy, spadamy, spadamy...
Śmierć! W żelaznych objęciach: ani się poruszyć, ani złapać oddechu, ani unieść powiek.
Nagle wybucha światło, puszczają okowy.
Afryka wyciąga mnie z już zapadającego się wgłąb leju piasku.
- Pustynia ma swoje przypływy i odpływy - mówi, gdy stajemy bezpieczni nad brzegiem zapadliska. Ja mam piasek nawet w rzęsach, on natomiast - sterylnie czysty.
- Jasna cholera, Afryka...
- Przyzwyczajaj się.
- Ile? - sapię.
- Plus tysiąc sześćset osiemdziesiąt cztery.
- Skąd ty to tak dokładnie wiesz?
- To jest właśnie ten siódmy zmysł: wyczucie czasu. Ty też je posiadasz. Trzeba trenować, Svetozar, trzeba trenować. Nie można oczekiwać od człowieka, który pierwszy raz w życiu zobaczył kolory, żeby od razu rozpoznawał każdy odcień. Ale chyba czułeś różnicę? Co? Kierunek strumienia? Takie swędzenie, głaskanie wewnątrz głowy: pod włos i z włosem. Mhm?
- Nie wiem. Może. - Odchodzę odeń kilka kroków. - Dokąd teraz?
Jest bezksiężycowa noc, ale gwiazdy jasne niczym szpiegowskie lasery Pana Boga.
Stopniowo coś je przesłania. Plama ciemności rośnie i rośnie. Spada na nas z wysokości trójkątne skrzydło nocy.
- Co...?
- Polecimy.
Pojazd osiada miękko na grzbiecie pobliskiej wydmy, unoszą się jego ciemne burty, zapala czerwone światło wewnątrz. Jest wielkości mercedesa; takie też wrażenie robi jego wnętrze: skórzane fotele, tapicerka.
- Dokąd?
- Do stolicy.
- Stolicy?
- Stolicy czasu.
Wsiadamy. Pojazd się zamyka. Rusza klimatyzacja, z niewidocznych głośników zaczyna się sączyć egzotyczna muzyka, z barku wysuwa się tacka z przygotowanymi drinkami. Smakuję ostrożnie. Szkocka; albo piekielnie dobra podróbka.
- Babilon - mówi Afryka w przestrzeń.
Unosimy się w powietrze.
14
- W końcu cóż to znaczy... - mruczę do wnętrza szklanki - czas czy przestrzeń. Ziemia się obraca, i krąży dookoła Słońca, i Słońce dookoła jądra galaktyki, i galaktyka...
- Ale te doświadczenia nie są dane bezpośrednio twoim zmysłom, a układ odniesień nie podlega dowolnemu wyborowi, to kwestia instynktu. Myślisz, że co? - podskoczę i ominę godzinę a Ziemia obróci się pode mną? A może cała Droga Mleczna? A może wyskoczę na moment z Hubble'owskiej ucieczki ku nieskończoności? Względność ruchu nie oznacza, że wszystko kręci się dookoła ciebie.
- Babilon, Babilon... Przecież my teraz jesteśmy w przyszłości, tu żadnego Babilonu nie ma. Chyba że to jakaś inna przyszłość, jak z Nowym Madrytem tego Drechlera. Ale nie, za mało się cofnęliśmy, trzeba by było kilka tysięcy...
- Dopiero się cofniemy. Kilka tysięcy.
- Muszę się jeszcze napić. Żołądek mi się wywraca od tych podróży w czasie.
- Nigdy nie próbuj samotnych skoków po pijaku, diabli wiedzą w jakie rynsztoki czasu cię rzuci.
- Hę?
- Wszechczas nie jest binarny, nie jest dyskretny - w takim sensie, w jakim mówimy na przykład o dyskretnym rozkładzie elektronów na orbitach w atomie. Ścieżki zdarzeń we wszechczasie nie są ułożone tak jak ci to narysowałem: kreska i kreska i kreska, drzewko możliwości o miriadzie gałęzi. To model znacznie uproszczony. W rzeczywistości, z uwagi na prawdziwie nieskończoną liczbę rozszczepień, mamy tu do czynienia z przejściami ciągłymi, strukturą falową, gdzie wysokość fali określa sumę prawdopodobieństw danego rozwoju wydarzeń; przedstaw to sobie jako równanie Schrödingera dla całego wszechświata. My skaczemy tylko po ekstremach. To znaczy: przeważnie. Tak najłatwiej. To są światy "grube", bogate możliwościami, łatwe do wyczucia, pochwycenia, dotknięcia. Trzeba długich szkoleń i ćwiczeń, by móc świadomie i w sposób kontrolowany schodzić w ścieżki boczne. A kiedy mówię "boczne" to mam na myśli ich skrzywienia tak subtelne, że doszczegalne właśnie jedynie na poziomie kwantowym. Zabiorę cię do Kamienia Wojny w paleozoiku, to zobaczysz; tam wykres jest niemal płaski... Słuchasz mnie?
- Tak, tak. - Spoglądam przez okno: mkniemy z ponaddźwiękową prędkośnią ponad długimi szeregami ciemnych fałd. Pustynia czy morze? Nie sposób rozpoznać. - To jakaś cała nauka, ta chronopatia. Macie instytuty, naukowców...
- Istnieją.
- A, "istnieją". Już chwytam te subtelności. Istnieją, istnieją. Gdybyś mi teraz w łeb strzelił - nadal bym istniał, prawda?
- Ty, którego zabiłem - nie; lecz ty, który się nad tą możliwością zastanawiałeś - tak.
- Ale śmierć jest śmierć i nie wmówisz mi, że wyzwoliliście się spod władzy instynktu samozachowawczego.
- Oczywiście, że nie. Trzeba ci zobaczyć pojedynki temporystów, te bitwy milionkrotne. Nie dzielimy ze sobą swych świadomości, choć nierzadko jesteśmy nimi niemal tożsami.
- A zatem... - Dolewam sobie jeszcze szkockiej. - A zatem, gdy atakuje cię drugi temporysta, skaczesz wstecz i już jest cię dwóch. On skacze za tobą...
- To bardziej skomplikowane. Godzinę wcześniej mogło go na przykład przy mnie nie być. Albo ten on, który wówczas tam przebywał, mógł byc w innym nastroju i nie chcieć przyłączyć się do ataku mnie. Instynkt samozachowawczy. Może nawet rzucić się na samego siebie.
Spoglądam na Afrykę.
- Ile samobójstw masz już na koncie?
Uśmiecha się krzywo.
- Ja-ja?
- Ty-ty.
- Wiele, wiele. I sporo jeszcze mnie czeka.
- O? Przeczucie? Widzisz to?
- Svetozar, Svetozar... Gdybyś tylko...
- No co?
- Już jesteśmy.
Lądujemy. Pojazd otwiera się w noc. Afryka łapie mnie za rękę. Ruch czasu podnosi mi włosy na karku.
II. Babilon
15
Jest to Babilon Babilonów, miasto miast; plac centralny megachronopolii, od którego odchodzą szerokie aleje w jutro i we wczoraj - i w bok, w dzisiaj możliwe, i chyba, jak mi się zdaje, w te niemożliwe. Ale co jest niemożliwe, gdy przyszłość otwarta przed tobą na oścież? Importowali w trzecie tysiąclecie przed urodzeniem Chrystusa trzecie tysiąclecie po Jego narodzinach. Oni: temporyści. Oni; my, my, my! To nasze - moje - miasto. Oprócz prawdziwych Timeriders spotkasz na jego ulicach jedynie niewolników 1T: karłowatych Azjatów wydziedziczonych ze swej historii przez najeźdźców z bezkresnego wszechczasu. Jak dawno wstecz po tej i pokrewnych ścieżkach miał miejsce ów najazd? Próżno pytać; to idzie w milionlecia, wgłąb mezozoiku, ku archaikowi. Miasto jest wieczne. Miasto jest wszędzie. Tylną granicę jego istnienia wyznacza czas potrzebny kontynentowi na zdryfowanie od dzisiejszego - "tutejszego" - jego położenia na tyle znaczące, by uniemożliwić temporystom skakanie doń na ślepo. Z tyłu zatem barierą jest geologia. Z przodu - Lordowie. Z boków - Bogowie; albowiem tylko w stabilnych ścieżkach jesteśmy przed nimi bezpieczni - a dać z tutejszego dzisiaj nieostrożny krok w bok, to wpaść w Ich ręce. Któryś z unnecessitusów Afryki opowiadał mi, że tak naprawdę nie jest to wojna; że to coś innego; mimowolna manifestacja procesu zachodzącego w wysokich wymiarach czasu; że i Bogowie to nie Bogowie. Ale też nic więcej nie wytłumaczył: zniknął z tajemniczym uśmiechem. W Babilonie tego czasu żyje także kilkadziesiąt moich odbić, przy czym wszystkie to necessitusy. Doskonale znają się z Afrykami. Czasami mnie nachodzą - ja-my i on-oni - i wyciągają na długie rajdy czasowe. O ile przesunęło się moje-moje ciało od opuszczenia N'Goto i Małego Ptaka? Dwa lata? Trzy lata? W ten właśnie sposób liczy się tu własny czas: przybliżeniami, omówieniami, wielkimi liczbami. Nikt nie nosi zegarka. - Zwróciłeś uwagę? - zagadnął mnie gdzieś-kiedyś ja, który był apostołem Jezusa Chrystusa i nawracał w Babilonie temporystów z odległych ścieżek. - To charakterystyczne, jak zegarki cyfrowe wypierają wszędzie tarczowe. A przecież to coś więcej, niż jedynie symbol, to ma swoje głębsze uwarunkowanie. Otóż układ wskazówek na tarczy i ich jednostajny ruch, to pożeranie przestrzeni koła i zmienianie planimetrycznych proporcji czasu przeszłego do przyszłego, to jest pewien sposób postrzegania procesu przemijania, diametralnie różny od digitalnego. Odczytując godzinę z zegarka tarczowego ustawiasz się w określonym miejscu na osi "dokonane-niedokonane", dana chwila jest elementem pewnej całości, może nieskończonej, ale całości, na tej tarczy zegarka kwadrans wcześniej i kwadrans później istnieją równie realnie, co chwila obecna, wskazówki przesuwają jedynie falę teraźniejszości, ale czas trwa nieprzerwanie, jednocześnie, długą nierozrywalną wstęgą momentów przeżytych i nieprzeżytych. Zegarek cyfrowy natomiast nie oferuje niczego oprócz nieuchwytywalnego "teraz"; tam jest tylko aktualna minuta - gorzej: czas rozrywa się na coraz drobniejsze części: odczytujesz minutę, sekundę, setną sekundy, cyfry migają w szalonym tempie, czas ci ucieka, gonisz za "teraz", przeszłość znika jakby nigdy nie istniała, przyszłości nie widzisz, wszystko w ułamkach sekund, zestaw cyfr, zbiór kresek, żadnego wyczucia ciągłości. Oznakowanie chwili, jak identyfikator cegły, jednej z milionów w pogrążonym w chaosie gruzowisku. Zburzyliśmy tę katedrę, zburzyliśmy katedrę czasu. Nie ma już ciągłości... - On nie jest żadnym wyjątkiem. Wielu z nas - nawet wielu z mnie - popada w podobne aberracje; nieogarnialny rozumem chaos wszechczasu rzuca im się na umysł chaosem myśli. Babilon pełen jest proroków, fałszywych, prawdziwych oraz fałszywych i prawdziwych zarazem. Unnecessitusi, jako wersje nas pochodzące ze stoków wykresu prawdopodobieństwa, charakteryzują się wyjątkowo oryginalnymi fiksacjami. Głównie spośród nich rekrutują Bogowie swych wyznawców; Wojna Kamienia wielce Im się w tym zakresie przysłużyła, bo tak wypłaszczyła wykres, że aż po Lordów kwitną po wszechczasie przeróżne dziwactwa przyzerowe. Wiele Babilonów tego strumienia oddzieliło się na skutek ataku temporystów któregoś z Bogów. Chadzam w czasy tych wojen i obserwuję zagładę Miasta Miast. Ono upada; upada; upada; upada zawsze i wszędzie, i po kres możliwości, po kres litości Bogów, a oni litości dla nas nie mają, bo to Bogowie 3T, a my - my robaki pod ich stopami. Upada - bo zresztą nie bardzo się broni; po cóż walczyć, skoro można uciec a Babilon i tak będzie istniał? Więc uciekamy. Nic nie tracimy; nie da się odjąć od nieskończoności tyle, by uczyniło to faktyczną różnicę. Z niejaką przykrością obserwowałem, iż wielu spośród atakujących w imieniu Boga Początku to ja, i wielu spośród nich to Afryka. Necessitusy odległych możliwości - jaki procent waszych myśli to jeszcze myśli moje? Ile mnie w was, którzy jesteście mną, którym mógłbym - tak bardzo, tak jaskrawo - mógłbym być? Pierwsze Prawo Wszechczasu każdego nauczy pokory. Jeśli kiedyś tam zawahałem się przed złym (dobrym) uczynkiem i jednak go zaniechałem, to mogę być pewien, że istnieją także całe hordy mnie, który nie odstąpiłem od niego. W odległych unnecessitusach każdy z nas posiada swego diabła wcielonego i swego anioła. Już nie możemy rzec: ja nigdy bym czegoś takiego nie uczynił - bo jesteśmy świadomi, że równocześnie właśnie to czynimy. Probabilistyka moralności, etyka statystyczna. Miałem dowody; o tak, miałem gorzkie dowody.
16
Na Alei Wskrzeszeńców wyszedł na mnie z promienia słonecznego unnecessitus Afryki. Potrafiłem już rozpoznawać wysokość amplitudy prawdopodobieństwa obiektów przemieszczających się w czasie, więc od razu zorientowałem się, że nie jest to mój Afryka, choć wyglądał identycznie, lecz wygląd znaczy mniej niż nic. Więc nie poruszyłem się i nie odezwałem się. Taki jest kodeks Babilonu: nigdy nie można być pewnym, skąd, skiedy i kto przybywa. Ale on nie czekał na upewnienie się: od razu spalił mnie żarem słońca w plazmę. Ujrzałem to na ułamek sekundy przed zejściem się możliwości z czynem - i dałem minutę wstecz. Nie mógł mnie teraz dopaść w przewadze idąc po śladzie i byłoby mnie dwóch na jego jednego. Od razu krzyknąłem sobie: - Na śmierć! Unnecessitus Afryki! - Odkiwnąłem sobie głową i rozwinęliśmy Pola. Ale Afryka poszedł po zygzaku: wpierw po posiłki i dopiero na mnie. Ujrzałem - ja-ja i ja-on, mój młodszy bliźniak-sojusznik - zwalającą się na nas za sekundę armię wściekłych Afryk z mordem w ciemnych oczach i czarnych jak noc Polach - i ruszyliśmy w chaotyczą ucieczkę kilkudziesięciotysięcznymi susami ku Kamieniowi Wojny. Tu ucieka każdy temporysta ścigany przez innego temporystę, by w nieogarnialnej nawet naszym zmysłem czasu gęstwie możliwości zgubić prześladowcę. Ale nie dotarłem: wystarczyły dwa skoki, bym wpadł na jeszcze większą armię necessitusów Afryki, czekającą tu z Polami rozciągniętymi aż pod chmury. Jednocześnie z moim wejściem rozrzucili się oni po dookolnych ścieżkach; wszechczas wyczuwalnie zagęścił się od ruchu temporystów, w postępie geometrycznym multiplikującego historię ingerencjami z zewnątrz. Jedyny pozostały necessitus Afryki zwinął Pole i podszedł do mnie. Zwinąłem swoje i ja.
- Za co? - spytałem.
- Wendetta. Zabiłeś mu matkę.
- Mhm?
- Matkę, matkę mu zabiłeś.
- To znaczy - jak? w przenośni? Że niby broń sprzedałem?
- Pobiłeś ją po pijanemu na śmierć.
- Ja-ja?
Afryka wzruszył ramionami.
- Podział jeszcze nie nastąpił; ta możliwość wciąż jest w tobie.
Udałem naiwnego.
- Jego matkę - ale nie twoją?
- Moją, ale nie moją-moją. Co nie znaczy, że jej nie kocham, Svetozar.
- Nienawidzisz mnie?
- Powinienem? Sam również ją zabiłem; gdzieś-kiedyś, ja-ktoś... - Odwrócił się, spojrzał ku równinie, na której pasły się mamuty. - Każde jedno zło, Svetozar... chociaż i każde jedno dobro. Nie da się ominąć. Oto, co nazywam pełnią człowieczeństwa. Przełknij, no przełknij samego siebie. Jak smakuje?
17
Jest to Babilon Babilonów, miasto miast. Zawsze takie samo i wszędzie inne: czas to miejsce. Stacje tysiącleci: Babel, Xanadu, Avalon, Tirwa... ale wciąż Babilon. Istnieje kod, którym w przybliżeniu zapisujemy na niebie ponad miastem jego położenie we wszechczasie. Powyżej pierwszego tysiąclecia naszej ery nie jest to już potrzebne, bo tu cywilizacje zaczynają się konsolidować, planeta się zmniejsza i Babilon nie jest w stanie pozostawać w swych ścieżkach odizolowany od reszty świata - takie światy kręcą się wokół Babilonu, wokół temporystów. Necessitalne ścieżki owej wersji rozwoju historii ekstrapolują aż po Lordów globalne kultury achronalne, jesteśmy prawdziwymi bogami dla zamieszkujących je mrówek 1T. Bogami, demonami, magami, wreszcie wysłannikami UFO, żołnierzami przyszłości i - temporystami. To tam, w dwudziestych drugich, dwudziestych trzeciach wiekach z aktywnym Babilonem, tam znajdują się owe instytuty chronopatii, akademie sztuki rzeźbienia historii, katedry temporystyki. Mieszkałem kilka miesięcy w Hormozji A. D. 2160, w cieniu Babilonu. Straszne doświadczenie. Już nie człowiek - jakiś abstrakt spoza zasięgu umysłu. Wszyscy w strachu, nikt się pierwszy nie odezwie, omijają na kilometry, a gdy nie mogą - ukłony, bicie czołem o ziemię, sztuczne uśmiechy. A wszak to XXII wiek! Lecz w tym świecie nic to nie znaczy, bo ewolucja jego kultury zupełnie nie pokrywa się z ewolucjami kultur światów bez Babilonu: jawnie działający temporyści nicują wszelkie standardy moralne. My tu panami życia i śmierci; zresztą w każdej ścieżce, na każdym świecie nimi jesteśmy, ale tu - tu 1T zdają sobie z tego sprawę. Nareszcie zrozumiałem - wydaje mi się, że zrozumiałem - co znaczy to skrzywienie ust, przymrużenie oczu, skrzekliwy ton, z jakim mówi się w Babilonie o Bogach. Proporcje są podobne: 2T dla 1T, 3T dla 2T. Demoniczne siły, ciemne tajemnice, dzikie mentalności. Mogę zabić każdego a nikt nie jest w stanie zabić mnie. Mogę zabić każdego a mimo to będzie on żył. Każdy czyn powtórzyć, każde słowo cofnąć, każdą chwilę przeżyć od nowa. To już nie jest opis człowieka. Jakże w ogóle się porozumieć z niewolnikami 1T? Jeśli się ujawnisz, padną lizać ci stopy. Jeśli nie - będą mówić do kogoś innego, nie do ciebie, do podobnego im robaka czasu; i znowu brak punktów wspólnych. Ja znajduję się jeszcze w o tyle szczęśliwej sytuacji, że nie wychowałem się, nie dojrzewałem w świadomości 2T i potrafię się na pewien okres zapomnieć, zamknąć w strumieniu 1T - choć przecież nie leży w mojej mocy również wyłączenie owego właściwego memu podgatunkowi zmysłu percepcji szerokopasmowego "teraz": na sekundy i - bladziej - minuty i - bladziej - godziny i - jak przez mgłę - dni naprzód. Robaki, robaki; bezwolne owady zatopione w bursztynie przeszłości. Nie są mnie w stanie niczym zaskoczyć, powiedzieć, zrobić niczego oryginalnego, sprzeciwić się czasowi; roboty. Tylko ja władnym odmieniać ich przeznaczenie. Jestem jedynym prawdziwym człowiekiem w salonie kukieł. Nie ma mowy o żadnej empatii, współczuciu; równie dobrze mógłbym próbować współczuć przydrożnym kamieniom, wczuwać się w los krążących po swych orbitach elektronów. Zabiłem - zabiję - matkę Afryki? Czyż ona nie była - nie jest - 1T? Gen chronopatii nie musi występować u obojga rodziców. O co zatem mógłby być wściekły? Za co się mścić? Wszechczas dostarczy mu nieskończoną ilość kopii jej manekinów do zabawy. Chyba że z dumy. Ale co to znaczy. Bo również nie jest to uczucie 2T. Dziwny jakiś ten Afryka.
18
Odwiedził mnie w mojej rezydencji w Hormozji - on-on, a w każdym razie tak go odczułem, więc jeśli nawet był necessitalnym odbiciem Afryki sprzed pustynnego galeonu, to tak bliskim, że praktycznie z nim tożsamym.
Siedzieliśmy w cieniu palm na wysokim nadmorskim brzegu a moi niewolnicy przynosili nam owoce i zimne napoje.
- Przypadek? - zapytałem o jego wizytę. - Nagła chęć?
Pokręcił głową.
A zatem wiele Afryk odwiedza teraz (teraz: w tym przekroju) wielu mnie. Tworzy się wysoka fala.
- Chcesz mnie namówić na jakiś timeride?
- Nie masz ochoty?
- Nie mam.
- Kaprys czy postanowienie?
Wzruszyłem ramionami. Te wieczne pytania o prawdopodobieństwo. Babilon wykształcił nawet specjalny język, którego fleksja odbija subiektywnie oceniany stopień konieczności omawianego zdarzenia, ale, chociaż Pola bez problemu przyswoiły mi tę mowę, nie lubię się nią posługiwać. Nie myślę w niej i zmuszając się do symultanicznej translacji, kaleczę sobie umysł.
- Któreś z moich odbić... - mruknąłem. - Pierwsze Prawo. Możliwość i tak się spełni. Ja nie chcę się w nic mieszać.
- W co niby?
- To są sprawy Bogów. Może zaprzeczysz?
- Wszystko jest sprawą Bogów.
- Oho. Nabieram złych przeczuć.
- Zajrzyj do Sarajewa 1998 w twojej ścieżce. Odwiedź ten ranek przed wejściem do szpitala.
- Po co?
- Nie jesteś ciekawy? Nie chcesz wiedzieć? Nie wierzę... O! Nie ukryjesz przede mną. Już tam byłeś. I widziałeś.
Miał rację. Czyż nie jest to naturalny odruch każdej sieroty? Odnaleźć prawdziwych rodziców, poznać własną historię. Stałem tamtego ranka przed szpitalem, skryty w kokonie iluzyjnej niewidzialności mych Pól; stałem i patrzyłem. Niebo nad Sarajewem gotowało się ciemnoszarymi chmurami, uciekającymi od horyzontu w strachu przed nadchodzącym Słońcem. Było zimno, wiatr szurał po ulicach śmieciami. Żadnych przechodniów; czasami samotny samochód. Jezdnia jeszcze cała w wojennych szramach. Światło w oknach szpitala było żółte, brudne. Skrzypiały drzwi wejścia przy podjeździe dla karetek. O tej porze znaleziono tu podrzucone niemowlę płci męskiej, zawinięte w pieluchy i koc w czerwono-niebieską kratę; bez żadnego listu, bez szczegółów nadających się do identyfikacji. Przyszły adoptant małżeństwa Crnjenskich; gdyby nie wykryta wada serca, zapewne przysposobiłaby go jakaś rodzina z Zachodu. Stałem i czekałem, choć mogłem skokami podążyć za mym nieomylnym już przeczuciem przyszłości. Ale nie. Czas pchał mnie do przodu, nie zapierałem się. Minuty, kwadranse, godzina. Kolorowy tłumok wykwitł na schodach do głównego wejścia szpitala. Odruchowo cofnąłem się o kilka sekund: to samo. I jeszcze raz. I znowu. Jak na filmie, którego taśma zacięła się w odtwarzaczu. Niemowlę w kocu materializowało się i materializowało - zawsze tak samo: z nicości, z powietrza, bez śladu ludzkiej ingerencji. Skrzep możliwości z okazją, skok prawdopodobieństwa. Cud czysty. Nawet podszedłem i dotknąłem go - siebie - dotknąłem, odwinąłem koc, pogłaskałem. Uśmiechnąłem się do siebie przez sen. Tłok wokół tego tobołka był niemożliwy, stało tam nas, zakutanych w Pola, z dwa tuziny. Aniołowie pochylający się nad kołyską niewiniątka.
- Więc?
- Więc: kim są twoi rodzice, skąd się wziąłeś, kto cię tam podrzucił?
- Bywasz w Akadamiach Czasu? Za Drugim Potopem jest tam taka płaskorzeźba, mam na myśli Aleksandrię... ta zamknięta rotunda, i korowód postaci wokół. Czyż nie tego oczekujesz? Żem sam sobie ojcem i matką?
- To zbyt banalne. Nie zbywaj mnie. Wiem, że i tak zżera cię ciekawość.
- Jaka jest cena? - spytałem i przypomniałem sobie Małego Ptaka: Rozmawiasz z bogami? Rozmawiasz z bogami? Jaka jest cena?
- Odpowiedź jest zapłatą sama za siebie - uśmiechnął się Afryka. - Jak to zazwyczaj zdarza się w życiu.
- Nie mów; wiem: Vanarish.
- Oczywiście. Tam bije źródło.
- Drechler mi opowiadał - mruknąłem, odwracając wzrok ku morzu: jego przypływy, jego odpływy, nieokiełznalna potęga; to uspokaja. - Źródło czasu. Idź, idź po śmierć... Taki sam z ciebie kusiciel, Afryka.
Sięgnąłem pod koszulę, wyjąłem talizman; błysnął w promieniach słonecznych.
- Potrafisz wyjaśnić?
Pokręcił głową.
- Dla Pól to zwykły metal. Czy mam go wyrzucić?
- A co powiedział ci ty-on, który ci go podarował?
Wspomnienie owego nocnego gościa w sercu afrykańskiego pustkowia, wspomnienie mnie pożegnalnym gestem unoszącego i rozwierającego pięść prześladowało mnie przez cały czas pobytu w Babilonie; ilekroć natknąłem się na podobne mu me odbicie, wybuchało z nową mocą. Miałem wielką ochotę cofnąć się w tę noc, spotkać mnie-jego i zmusić go do odpowiedzi na pytania, na które wtedy nie odpowiedział mnie-mnie - których wtedy ja-ja nawet nie zadałem, bo przecież nie wiedziałem jeszcze, o co należy pytać. Teraz wiem, pomyślałem; a czy pytam? Przecież Afryka nawet nie kryje się z tymi swoimi sekretami.
- Nie chcę wychodzić ze stabilnych ścieżek - warknąłem. - Bo i nie muszę: mam tu ciebie, a ty wydajesz się wiedzieć więcej ode mnie-jego i Drechlera razem wziętych. Do czego ty mnie namawiasz, Afryka? Jaki ty masz w tym cel? A może powinienem spytać: cel twojego Boga?
Zaśmiał się.
- Co ty rozumiesz przez "cel"? Zwieńczenie jakiegoś spisku? Spełnienie ambicji? - Uniósł i przechylił szklankę, aż ciecz zaczęła wylewać się na ziemię. - Co jest celem tego soku?
Złapałem go za rękę.
- Czyja to dłoń? - syknąłem. - Czyja to dłoń? Kto chce mnie zniewolić?
- Bogowie, oczywiście.
- Służysz Bogowi Początku.
Skrzywił się.
- Służę... a niech ci będzie.
- Jak zatem brzmi Jego polecenie?
- Polecenie! A to dobre! Gadaj tu z takim...
- Nie zgrywaj się, Afryka. Skorom taki głupi, to po prostu mi wytłumacz.
Afryka wskazał zawirowaniem Pól jedną z mych niewolnic.
- Spójrz na tę mrówkę 1T. Urodziła się; żyje; umrze. Możesz precyzyjnie prześledzić ścieżkę jej życia od początku do końca. W tym teraz ma dwadzieścia kilka lat; lecz we wszechczasie umarła-umrze równie nieodwołalnie, jakby już stała tu zimnym trupem; bo i martwa jest, dla nas - absolutnie martwa. Patrzysz na przekrój zwierzęcia zamknięty w podświetlonej dioramie. Czy może cię zaskoczyć? Czy może okazać swą wolę? Czy może zagrozić? Choćbyśmy swymi ingerencjami zmultiplikowali ją w rozszczepianych w postępie geometrycznym ścieżkach do nieskończoności, każde jej odbicie, o mniej czy bardziej odmienionym losie, będzie tak samo martwe. Statyczne. To jest to słowo, Svetozar: statyczne. Powiedz mi teraz: jaki jest jej cel?
- Śmierć.
- Tak nazywa się drugi koniec jej ścieżki. Ale czy po to się urodziła?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie ma żadnego "po co".
- Dla niej - z pewnością. Ale jeśli teraz wpadniesz w szał i zamordujesz ją, a potem skoczysz wstecz przed mord - i wynagrodzisz jej niedokonane wielkim bogactwem... to, jak myślisz, jaki w jej oczach będzie cel twego daru? Lub inaczej: jeśli wiesz, że twój znajomy z Babilonu gustuje w tym typie urody, i jeśli postanowisz zrobić mu prezent, i otoczysz ją opieką wzdłuż całej jej ścieżki, od urodzin, fundując wykształcenie, podróże, modyfikacje upiększające ciało - to jaki ona odczyta cel z twoich poczynań?
- Rzecz jasna, mam to zrozumieć jako analogię stosunku Bogów 3T do temporystów. Do mnie.
- I nadal pytać będziesz o cel?
- Statyczni, tak? Martwi?
- Cały nasz wszechczas stanowi zaledwie jedną wąską ścieżkę Ich metawszechczasu. Jedyne zmiany zachodzą tam, w 3T; tylko w 3T istnieje wolność. Bo cokolwiek zrobisz, w oczach Bogów już to zrobiłeś. Chociażbyś żył w swych Polach wiecznie - niczego nie odmienisz.
- Czemu zatem ty i twój Bóg pchacie mnie do tego Vanarish? Skorom i tak nędzny robak...
- A czy i my nie wykorzystujemy w swych rozgrywkach istot 1T? Poza tym - tu uśmiechnął się - sam chcesz tam iść.
- Doprawdy? Czegóż to się o sobie nie dowiaduję...! Przy następnym spotkaniu pozdrów grzecznie moją podświadomość.
- Prosiłeś o wytłumaczenie. Tłumaczę ci. W Vanarish uderzyła bomba czasowa. To jest punkt zaburzenia, miejsce chaosu.
- Jaka znowu bomba czasowa? Nie słyszałem o niczym takim aż po Lordów; a specjalnie sprawdzałem, bo i Drechler coś o niej bredził.
- Łatwiej było spytać kogokolwiek w Babilonie. Ale rozumiem, że wolisz nie ogłaszać się wszem i wobec nowicjuszem w 2T. Nie wynaleziono jej w naszym wszechczasie. W jednym z sąsiednich trwa jednak - to znaczy: istnieje - Timewar, i tam stosuje się podobne technologie. Oczywiście ta cała wojna czasowa to tylko jeszcze jeden przejaw zmagań toczonych na wyższym poziomie przez Bogów; ale chodzi o co innego. Tak samo jak ludzie 1T doprowadzili do genetycznej chronopatii, tworząc tym samym gatunek temporystów, tak samo są w stanie wynaleźć bronie dotykające jeszcze większej ilości wymiarów czasu. Otóż timebomb uderza w nie mniej niż 3T. Wchodząc w jej wir możesz zyskać prawdziwą wolność. To mniej więcej to samo, co podarunek wehikułu czasu dla 1T. W który to sposób mógłbyś, na przykład, "ożywić" tę niewolnicę.
- Niemniej wciąż ta jej wolność byłaby wolnością tylko względem nas; bo nad nami Bogowie.
- Ale kto nad tobą gdy wejdziesz w 3T?
- Kusisz, kusisz. Czemu sam nie poszedłeś?
- Poszedłem. Wielu mnie poszło. Wielu, wielu temporystów poszło; czy nigdy nie zastanawiała cię tak znikoma ich liczba w Babilonie?
- Znikoma...!
- W porównaniu z nieskończonością - pomijalna. O Vanarish nie mówi się tam na głos, ale dla nas, nieśmiertelnych Polami, to ono jest kresem, śmiercią, zamknięciem ścieżki w tym wszechczasie. Tam odchodzimy. Nikt nie powraca.
- Przechodzą do innego wszechczasu?
- Lub giną. A zresztą - jakaż jest definicja śmierci? Czy nie chodzi właśnie przejście do innego wszechczasu?
- Więc do tego mnie namawiasz? Wygląda mi to raczej na skomplikowaną formę samobójstwa. Dopiero co pokosztowałem 2T - i już mam odejść?
- Znów wracasz do pytania o cel?
- A o co? Przecież, ni mniej, ni więcej, żądasz ode mnie ślepego posłuszeństwa twemu Bogu. Myślisz, że na to przystanę?
- W jakim konkretnie znaczeniu używasz sformułowania "twój Bóg"? Bo chyba nie chodzi ci o wiarę; Im wiara do niczego nie potrzebna, istnieją tak czy owak.
- Wykorzystuje ciebie do swych celów.
- Każdy Bóg wykorzystuje każdego z nas.
- Przyjmujesz od Niego rozkazy.
- To lepiej, czy gorzej, niż gdyby manipulował mną bez mojej wiedzy?
- Ale ja nie pozwolę sobą manipulować!
- Doprawdy? Czyim jesteś dzieckiem, Svetozarze? Kto powołał cię do życia?
19
Jest to Babilon Babilonów, miasto miast. Powinienem przynajmniej spróbować dać jego opis - ale to jak próbować opisać chmury na niebie. Przepłyną między zdaniem a zdaniem, zmienią kształt między skojarzeniami, łatwiej pochwycić smak wiatru, zapach deszczu. Ścieżkami, i w ramach ścieżek - zmienia się Babilon, metamorficznie przecieka od miasta do miasta. Stylów w jego architekturze więcej niż można spamiętać, wątpię, czy ktokolwiek zna nawet stosowne nazwy, bezustannie ściągamy tu najzdolniejszych projektantów ze wszystkich ścieżek, coraz to nowe budowle się wznosi: tu, i rok, wiek, tysiąclecie, milionlecie wcześniej. A potem Babilon się rozszczepia, dziedzicząc zmianę - i tak powstaje kolejna jego mutacja. W niej następne zmiany, nowi architekci. Tak po prawdzie to ich po prostu porywamy, podobnie jak innych ludzi, których spodobało nam się skopiować do Babilonu. Bo czymże innym jest wtargnięcie temporysty do nowej ścieżki i "wyjęcie" zeń danego osobnika 1T - jeśli nie faktycznym jego "skiopiowaniem"? Tak, tak, to jest dokładniej ten typ moralności, zwłaszcza u temporystów wychowanych od małego przez jednego lub obu rodziców 2T: jak w grze komputerowej. Spotykasz w zamku nieznajomego. Co robić? Save'ujesz się, zabijasz go i sprawdzasz, czy się opłacało. Potem się odsave'owujesz i wybierasz inną opcję. Potem jeszcze raz. Póki nie poznasz pełnego drzewa możliwości. Życie temporysty wygląda dokładnie w ten sposób. I czy doprawdy jest w tym coś złego? Skoro oni, 1T, mimo wszystko - istnieją? Aż strach, iż sam już rozumuję w ten sposób. Ale ta zmiana punktu widzenia jest nieunikniona. Dostrzegam w sobie tę metamorfozę, gdy odwiedzam niebabilońskie ścieżki, gdzie 1T nic nie wiedzą o temporystach. Czasami jeden z drugim odezwie się do mnie wulgarnie, uśmiechnie kpiąco, zażartuje - bo nie kłopoczę się, żaden z nas się nie kłopocze każdorazowym przybieraniem odpowiedniej dla ścieżki i miejsca na niej powierzchowności. Więc ci 1T wytykają mnie palcami, a ja, zanim którykolwiek robak choć zmarszczy brew, widzę to wszystko już dokonane w najbliższych minutach, i uprzedzając zaplanowane - pętam ich Polami, oślepiam, usypiam, wyrzucam ze ścieżki bądź zabijam, aby nie psuli mi nastroju. I już coraz rzadziej się nad tym zastanawiam. Odruchy. Much odganianie. Żebym chociaż czuł w tym jakiś - choćby najsłabszy! - posmak niemoralności, zła...! Ale nie czuję; oszukiwałbym się twierdząc inaczej. To nie jest mój gatunek. To w ogóle nie są istoty żywe: to przedmioty. W kłótni z Afryką twierdzić mogę inaczej, lecz w głębi duszy nie potrafię się przemóc i uwierzyć w ich cierpienia, rozterki, uczucia. A przecież logika mówi: takimś samym robakiem dla Bogów. A wiem, że ja cierpię naprawdę, że naprawdę dokonuję wyborów. A jednocześnie wiem, że 1T ich nie dokonują. Są to sprzeczności, które konstytuują pojęcie temporysty na równi z genetyczną mutacją. A jednak - nie sposób zapomnieć, że to im, 1T, przeznaczone są do odkrycia wszystkie tajemnice wszechświata, zbawienie w boskich technologiach, kosmos szeroki; że to ich dziedzictwem jest potęga Lordów.
20
Zabrali mnie tam prawie zaraz po mym przybyciu do Babilonu. Trzech necessitusów Afryki; wtedy jeszcze nie potrafiłem ich odróżnić, widziałem ich jednako prawdopodobnymi odbiciami tej samej ścieżki. Który pierwszy, który odszczepiony? W gruncie rzeczy nie ma to znaczenia. Zresztą: co znaczy "pierwszy"? Idzie o tożsamość a ona nie zależy od czasu.
- Bez Pól jesteś kaleka - rzekli mi. - Bez Pól właściwie nie jesteś temporysta.
- Ale przecież potrafię chodzić przez czas...
- Taka jest sucha definicja. Ale tu chodzi o fakt kulturowy. Przyjrzyj się im. Przyjrzyj się nam. Sama chronopatia to jeno początek; dalej idą implikacje bezpośrednie i pośrednie, niezliczone możliwości, a my sięgamy aż do ich kresu. Aż do Lordów.
Lordowie: zatrzaśnięte wrota przyszłości. Nie można ich uchylić, bo obojętnie jak daleko by się cofnąć w przeszłość i odejść zwtedy boczną ścieżką - i tak znajdziesz na niej Lordów. Wynika to z faktu, iż ich pojawienie się nie jest zależne od żadnego z uprzednich wyborów, które temporyści byliby w stanie odwrócić bądź podtrzymać: Lordowie nadeszli/nadejdą spoza naszego horyzontu zdarzeń.
- Do inwazji wcale nie trzeba floty kosmicznej o tysiącu krążowników - tłumaczył mi Afryka w przerwach między skokami w przyszłość. - Właściwie wystarczy sama informacja. W dwudziestym czwartym wieku dotarł do Ziemi z głębokiego kosmosu List. Rozszyfrowano go w okamgnieniu. Był to pełny zapis całości dorobku - naukowego, kulturowego, jakiego tylko chcesz - cywilizacji wyprzedzającej naszą o kilka długości. Nie było żadnych problemów z zastosowaniem ich wiedzy. Pola to jedna z pomniejszych sztuczek egzotechnologii - a powiedz, czy jesteś w ogóle w stanie wyobrazić sobie zasady, na jakich działają? Tak samo z resztą. Ale wszak to wielkie błogosławieństwo, dar niebios! Może nie...? W żadnej ścieżce nie oparliśmy się pokusie. W ciągu wieku, najdalej dwóch - przejęli władanie nad Ziemią Lordowie.
- To znaczy - kto?
- To znaczy - to, w co zmieniła się ludzkość na skutek zasymilowania Listu. Przypomnij sobie Indian i konkwistadorów.
- Ale to nie podbój.
- Nie podbój. Lecz przepaść tysiąckrotnie większa. Nie da się przyjąć jednego elementu, nie przyjmując pozostałych. Ceną za arkebuzy było chrześcijaństwo. Tak się zabija cywilizację. Komunikacja międzygwiezdna to narzędzie wojny. Okno zimnego wodoru to działo neutronowe. Informacja to wirus. Kultury rozprzestrzeniają się jak zaraza. Biologiczna symetria akurat tu najmniej ważna.
W Paryżu 2389 udaliśmy się do salonu trwalicy. Zaszczepienie Pól kosztowało pół walizki diamentów ukradzionych w sąsiedniej ścieżce, włożonych w bank przed Listem i wyjętych w postaci czeku teraz, gdy same diamenty nie posiadały już żadnej wartości. Kilkadziesiąt lat w przód zaszczepienie byłoby znacznie tańsze - lecz tam leżały już prawdziwe królestwa Lordów, niebezpiecznie było zbliżać się zanadto, oni potrafili rozpoznawać chronopatię, mieli utkane z czystej czasoprzestrzeni zwierzmaszyny, które były w stanie nas pochwycić i uwięzić w czasie.
Wyszedłem z salonu półbogiem. Paryż rozłożył na me powitanie ramiona. Dwudziesty czwarty wiek, Lordowie, Lordowie, myślałem chłonąc wrażenia nowootwartymi kanałami. Pola niczym motyle skrzydła; Pola niczym aureola duszy; Pola niczym magiczny kokon; Pola niczym wampirza krew. Co to jest, na czym polega? Jeśli wierzyć słowom Afryki - żaden człowiek nie wiedział. Ex definitione: ci, co wiedzieli, nie byli już ludźmi.
Wzleciałem ponad dachy budynków, i wyżej, ponad Paryż powietrzny, zakotwiczony na niebie tajemnym sposobem: konstrukcje z wody, konstrukcje z wiatru, konstrukcje z cienia. Inni aniołowie nocy mijali mnie w swych Polach. W światłach metropolii żeglowały pod chmurami wełniastogrzywe potwory, nanotechnologiczne lewiatany, z wydajnością przekraczającą najbardziej zielone zakątki lasów Amazonii przetwarzające dwutlenek węgla w tlen.
Obok mnie wyskoczył Afryka.
- Czy teraz to czujesz? Czy teraz nareszcie rozumiesz?
Rozciągnąłem Pola na cały Paryż; mrowiły mnie na stykach z cudzymi Polami, gdzie następowała osmotyczna wymiana informacji. Oni byli mną; ja byłem nimi.
Afryka szarpnął mnie swoimi Polami.
- Chodź. Musimy wracać. Wpadasz w nałóg. Za daleko w przód cię zabrałem. Jeszcze tylko kolejnego Lorda-temporysty nam brakuje.
Skoczyliśmy wstecz.
Potem dopiero dowiedziałem się, iż faktycznie "istnieją" unnecessitusi chronopatów zlordowaceni doszczętnie. Kiedyniekiedy można ich spotkać w Babilonie. Zastanowiło mnie to. Skoro Lordowie wiedzą o nas... DNA, cóż znaczy DNA, dla nich to jak splunąć. Czy to nie tam, nie w zakazanych czasach po Liście zrodził się gen chronopatii?