GABRIEL GARCIA MARQUEZ
RZECZ O MYCH SMUTNYCH DZIWKACH
Tłumacz się tłumaczy
Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wyniku prawniczych ekspertyz, sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu przestępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Rozdział XVI. Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cenzurować, bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być donosicielem).
Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać.
Carlos Marrodan Casas
Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.
Śpiące piękności, Yasunari Kawabata
(przełożył Mikołaj Melanowicz)
1
W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak przebrzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:
- Dziś chcę.
Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedyne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.
Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w którym znakomitą większość śmiertelników śmierć już dawno zabiera.
Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stronie parku San Nicolas, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowadzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą interpretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpiękniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką.
Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi kuzynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie zamykać, by spróbować przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym półmroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszystko - jak miało się z czasem okazać - poza książkami i pianolą.
Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w przestrzeni na falach krótkich lub w kodzie Morse'a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości.
W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin obudziłem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszystkie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykapałem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócienny chałat, używany przeze mnie w domu.
Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice do ucieczki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie śmierci.
Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją starości. Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukończyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skarżąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zbagatelizował problem: to naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził.
- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek.
Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z biegiem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upodabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.
Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyślałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak wolno, iż właściwie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą zmianę.
Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyobrażenie o starości, kiedy zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakładałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniadanie, bo zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczyłem się rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół popłoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w zeszłym tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym wiekiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u lekarza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 15 jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.
Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu, kiedy sierpniowe słońce wybuchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przybija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające przypomnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i układzie, ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach zmorę oczekiwania.
Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecznych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmiany tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wolnych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przyjezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i czystość światła.
Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczynało mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.
Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem. Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszkadzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spódnicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyślono jako wyjście, a nie wejście. Głębokie drżenie przeszyło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upokorzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesiącu usługę, zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchalteria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba: Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz, czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmarnowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia, kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydrukować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, na-der życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym byłem depeszowcem i krytykiem muzycznym.
Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróżnieniem zacząłem udzielać lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym nauczycielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drewnianą linijką, ażeby przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były - Już jako stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.
I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z przestrzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zjedzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjemności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawodowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wielkich baronów polityki, którzy jak gdyby nigdy nic referowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna. W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie dopiero pośród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.
Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stroniczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięknych, wernisaży w Centrum Artystycznym, którego jestem członkiem założycielem, od czasu do czasu wysłuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym powodzeniem mogło zaskoczyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które dawały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę. Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wy-jazdy na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa Marta. Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu porannego wydania.
W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że dzień moich urodzin wypada w okresie największych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy drugiej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powiedziała. Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lepszego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powiedziała, rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robiących zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je inicjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w historycznym burdelu Czarnej Eufemii.
Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem arkadią lokalnych władz, od gubernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym łapówkarzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdolności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatralnie okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbijanie ceny: tym większej, im surowszy paragraf. Początkową sprzeczność interesów załatwiliśmy polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z pięcioma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce.
Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu serce zalewała mi kwaśna piana utrudniająca oddychanie. Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem od-czekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności: w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z nakrochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chińskiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i zegarek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.
Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczędnościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je w niewidocznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu moich urodzin noc.
Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni stojący w grupkach, pośród zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dyskusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewa-mi przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca.
Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polujących na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego.
Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie na Cmentarz Komunalny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecznym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował należności, szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba.
Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów odbywały się piątkowe fety, tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych domów.
- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka.
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem, zobaczyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na horyzoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwało to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabudowa osiedla przeistaczała się w las drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.
Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzelmamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w gaszeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie, iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia, dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego biretu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter.
Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i oczywistego interesu, o którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowała się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów, postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej, spróbowałem przypomnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwankowało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją pocieszyć:
Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję, odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś pałę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła diagnozę: Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posmarowała ci bolące miejsce, o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem. Odparłem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez indiańskich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła: Och, mistrzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z Gayra i wykrwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do tematu: Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór bromku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyraziłem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podniesienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w grube bawełniane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zielonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata przeznaczona na fety urzędników administracji publicznej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała o złych miłościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:
Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy. Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem.
Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszedłem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak intensywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiadłem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upiększającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w loki, a paznokcie u dłoni i nóg pokryto lakierem naturalnym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i zaniedbana. Rysujące się dopiero piersi niewiele się jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz do cichego stąpania, o długich i wrażliwych jak u rąk palcach. Mimo działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej grubą warstwą pudru i dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą brwiami i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększająco jakąś mazią czekoladową. Ale żadne gałgany czy kosmetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi potrzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Na półeczce nad umywalką torebeczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś biedniejszego od niej.
Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nie-przerwanym strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek, spuściłem wodę. Przed opuszczeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy pianisty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz?
Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego oddechu. Ścisnąłem jej nos między kciukiem i palcem wskazującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi oparła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóżka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Poczułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu.
Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie westchnąłem. Delgadino. Jęknęła posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w muszli. Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie.
Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwony o północy i zaczął się dzień 29 sierpnia, dzień męczeństwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wniebogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.
Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem: Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następ-nie wyłączyłem na noc radio i światło.
Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem. Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu, ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświadczałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były fortele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnością ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając, na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu.
Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanalizacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sypialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światłu poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło pożegnałem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby ni-kogo nie napotkać. W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.
Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bibliotece mych rodziców, której regały runą zresztą niebawem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Koniec końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozostało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don Benita Pereza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki której zdołałem zrozumieć nastroje mojej matki wynaturzone przez gruźlicę.
W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miłości. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników: obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akademii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; gramatykę don Andresa Bello, na wypadek gdyby zaistniała jakaś uzasadniona wątpliwość natury semantycznej; nowatorski Diccionario ideológico don Julia Casaresa, szczególnie ze względu na antonimy i synonimy; Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z językiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny, którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie moim dwóm pierwszym językom.
Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką, wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzorców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędową kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie, by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i dokładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie - stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzięki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracownikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią, korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłączam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę. Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w przeszłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przychodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia, pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci, ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Palomares de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy, odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdziękiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarańczowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym również naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarstku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapewnić, że miałem rację.
Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony swym brakiem taktu, postanawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednictwem wspólnych koleżanek przesyłała mi bileciki, dwuznaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy równolegle już zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miłości do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z wściekłości zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na pierwszą lepszą zielonooką kurewkę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.
Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dzielnicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających małżeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narzeczeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijańskiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wiszących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam regularnie o siódmej wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i miłym drobiazgiem rękodzielno-odpustowym czy też bombonierką szwajcarskich czekoladek, i rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do dziesiątej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która ledwie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z owowczesnych powieści.
Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością można było sobie wyobrazić, jaką niszczycielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka poddała temat dzieci, bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, podczas gdy ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju.
Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne, a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecznie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed ślubem, zakończył się ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie pewnemu księdzu galicyjskiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym sakramencie. Była to noc wielkiego bluźnierstwa, podczas której dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do śmierci.
Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem coraz bardziej napawających mnie strachem uderzeń, z których wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nieprzewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie oddychałem. Tuż przed dziesiątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się pukanie, później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających. Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach.
Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyjechała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój co-tygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzyskiego afrontu. Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy żadnej przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odnowicielskim prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do nowych tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.
Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żarłocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadziejach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skierowany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych okolicznościach drukowany był nawet na pierwszej stronie.
Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą odpowiadam: przez kurwy nie miałem czasu się ożenić. Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecydowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok posterunków wojskowych rozstawionych wokół parkowego ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przyprawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damiana powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapytał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Byłaby z nas całkiem niezła parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę. A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż jestem dziewicą, dzięki Bogu.
Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawiała wazony z czerwonymi różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył pan stolat. Czując absmak po tym wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć porzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godziny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając wszakże.
Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały personel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie walał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzymane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennikarzy z radia i z innych dzienników wychodzących w naszym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberalnego „El Heraldo” i z sensacyjnej popołudniówki „El Nacional”, starającej się uśmierzyć napięcia polityczno-społeczne materiałami w tonacji odcinkowych romansideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali więzy przyjaźni, podczas gdy wojny prasowe wywoływali i prowadzili marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jerónimo Ortega, którego przezywaliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I siedział tak długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszechnie stosowaną zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy jako nasz chodzący wyrzut sumienia.
Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcioma zapalonymi świeczkami, które po raz pierwszy postawiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w odpowiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor naczelny, którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanowny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański felieton?
To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uroczystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmiany go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłego wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpowiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaśnym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się dowiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiątką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli, pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzymierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumieniec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I pocałunkiem wymalowała mi swoje usta na policzku. Fotografowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem, to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdarowując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z poprzednich urodzin. Typografowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z odbitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem sobie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wykonaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w tym czasie książki. Rozpakowywałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy mężczyźnie takiej wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem, że to niemożliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przyszywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.
Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nieśpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziewczynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności, zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w poddaństwie od trzynastego roku życia.
O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques'a Thibauda i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięknie wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Francka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodobnych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się zmieszałem, że pogratulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się mętnie w opublikowanej po tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i książek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:
Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przekonana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Odpowiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost przeciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam oczywiście prezencik dla ciebie. Zaskoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza dziewczynka, odrzekła.
Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie - szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w tak żałosnym stanie, bo była po calusieńkim dniu machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. Że owszem, rzeczywiście strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.
Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punktualnie. Huk prac remontowych zdawał się nie do wytrzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kraju może i idealnym, ale nie naszym.
Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrzawszy mnie w drzwiach swego gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii telefonicznej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zrobić na mnie wrażenie, ale szybko zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego i silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy odbył na stojąco.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierwszego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbiwszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fałszywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kancerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.
To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wykonanego w trakcie uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie zawiązanym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.
Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się fotografii i uśmiechnął się. Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidywalnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdziwienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu na pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu odpowiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomity i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać, stąd w jego mniemaniu pozbawione sensu jest zakończenie go decyzją, która wygląda na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt przeczytał felieton już po złamaniu strony redakcyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytorskim ołówkiem. Kiedy rano się o tym dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście, ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał najmniejszego zamiaru akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań jakąś błahą wy-mówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argumentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować, żeby nie zdradzić się z bezwstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.
W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać podarowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogadywał się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowiadać na pytania i dzielić smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o błyszczącej i różowawej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocierało się już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklinowym koszyku z certyfikatem rodowodowym i poradnikiem obsługi, takim jak instrukcja składanego roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechodniów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić czegoś równie przygnębiającego jako symptomu mojej starości. Był to czteroosobowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami byli twardzi i małomówni, pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w czerwone placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na nadmorskie plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości i legitymację prasową, zapytał, co mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem.
Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując daleko idącą ostrożność, ażeby nie spłoszyć kota, ale jeden z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma czegoś więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie żołnierza. Cudny angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował jakoś szczególnie. W jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem, dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył, powiedział. Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie, ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka, póki nie zyska pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:
A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie dobrze mogło być dobrą radą, co groźbą: - Proszę uważać na siebie.
W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wybornym programie muzycznym: rapsodia na klarnet i orkiestrę Wagnera, Debussy'ego rapsodia na saksofon altowy i orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wniebogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą tajemniczą ospałością i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przebywam sam w domu z żywą, acz nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek posłał markotne pożegnanie i poczułem w gardle niemalże gordyjski węzeł tych wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się nie pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale rozpoznać głos. No dobrze, kobieto, powiedziałem, westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona, spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak to lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz oczywistą.
- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o dziesiątej, zanim nam ostygnie ciepłe danie.
Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy pseudonimów, uczyniłem z tego imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne imiona w zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od samego początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie imię, na przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie zastanawiałem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształtu ciała. Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to plama potu na prześcieradle.
Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie obchodził się z małą, bo dziewczynka jak się bała za pierwszym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powaga rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwiększono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie, że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem, nucąc cichutko piosenkę o Delgadinie, młodszej córce króla, której ojciec wyznał swą miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony bok w rytm mojego śpiewu: Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się rozkosz, ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać potem, żeby piosenka nigdy nie dobiegła końca. Delgadino, wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już służący króla odnajdywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia, odniosłem wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.
Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej. Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się, najszybciej jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na lustrze nad umywalką: Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu w nocy i na pewno nikt nie mógł dostać się do pokoju, przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem w drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną taksówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorganizować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palących piasków przeistaczają w rwące potoki porywające wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego września, po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przy-nieść ratunek, jak i zniszczenie.
Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem sam u siebie. Zdołałem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykającego się na balkon kota. W miseczce walały się resztki jedzenia, które nie ja mu podałem. Fetor jego zakisłego moczu i ciepłych odchodów rozniósł się po całym domu. Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, że koty wygrzebują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody, i że w domach takich jak ten, nieposiadających podwórza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od samego początku pudło z piaskiem, by już od pierwszego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przyzwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wyczytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie, czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot, ażeby poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmiennych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o stałych porach, korzystał z kuwety z piaskiem na tarasie, by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał mojego jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem, a nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.
O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huraganowymi wiatrami grożącymi zawaleniem się domu. Ogarnął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania, czaszka pękała mi od bólu, trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i ogarnia mnie determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej przyczyny nie doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, poustawiałem garnki pod kapiącą wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było. Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem na ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej części, i zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w murze. Szmatami zatkałem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku dochodził coraz głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy rozświetliło niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym zapachem siarki, wiatr rozbił w drobny pył szyby od strony balkonu i straszliwa wichura morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do do-mu. Po niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się upał.
Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzyszące mi przez cały czas wrażenie, że nie jestem w domu sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach, które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspomnieniach potrafią istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale zawsze w towarzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem szmer jej oddechu w sypialni i pulsowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto sposób pojąłem, jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce. Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym mieszkaniu, walcząc z burzą. Wspominałem, jak następnego dnia przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak nakrywała do stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadzałem dom do porządku po katastrofie morskiej. Nigdy nie zapomniałem jej pochmurnego spojrzenia podczas śniadania: Dlaczego poznałeś mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje, i te lata się liczą, a nie metryka.
Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego stanu ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała, barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej przypisywałem, w zależności od swego humoru: jako dwudziestolatka była zakochaną nowicjuszką, wykwintną kurwą - po czterdziestce, jako sześćdziesięciolatka była królową Babilonii, i świętą - jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina Lary, tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem dziewięćdziesiąt lat.
Gdy dom został doprowadzony do porządku, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże święty! - wykrzyknęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła zrozumieć, że mogłem spędzić kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy jej. Nie podoba ci się - twoje prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek. Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy jeszcze utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak zwykle, bez kompromitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło milczenie i dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba jest to, co lekarze nazywają starczą demencją.
Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem znanym mi z rzadkiej cnoty niezadawania pytań. Wziąłem ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, kochanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by kupić pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też przywieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka pęk świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nastawiony na pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego bolero Miguela Matamoros. Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzymując oddech, i zobaczyłem Delgadinę, która leżała w łóżku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga i spała błogim snem na lewym boku.
Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wymieniłem stary, pordzewiały wentylator na nowy i powiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zobaczyć, nie ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymetrze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystarczało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać, te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich prześcieradeł, ten sam palec od naparstka. Niewiarygodne: leżąca przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich wspomnieniach.
Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go Figurita, którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i człowiek tak gołębiego serca, że nawet diabłu współczuł. Namalował go farbami okrętowymi na okopconym kawałku płótna, jaki ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sier-ra Nevada de Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści swego psa. Kobieta na obrazie to zakonnica, którą porwał z klasztoru, i z którą się później ożenił. Zostawiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak się tylko obudzisz.
Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała tak bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew krążyła po jej żyłach lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca oczyszczona przez miłość.
Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce linie jej dłoni, a następnie przekazałem je do odczytania Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że jest to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł, wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie - wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna. Teraz ma czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie mieć lat trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, będzie dysponować dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma spadek. Będzie dużo podróżować. Ma podwójne życie i podwójne szczęście i może zmieniać swoje przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbować, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować się sercem.
Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do naprawienia szkód wyrządzonych przez sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nieskończoność z braku środków albo ze zwykłego lenistwa. Zreorganizowałem bibliotekę, ustawiając książki według kolejności ich przeczytania. Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako relikwię historyczną, i jej sto zwojów klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi, które znacznie powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na krawędzi ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku mogę cieszyć się życiem.
Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony takim zapamiętaniem i szczęściem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem. Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną naturą.
Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko było na swoim miejscu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni uporządkowanego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce rozbudowanym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury. Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wyniku reakcji na swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczodry, ażeby skryć swoje sknerstwo, że jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem pojednawczy, by nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo nie chcę, by się ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. Odkryłem wreszcie, że miłość nie jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.
Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasyków, którzy ukształtowali mnie w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w dziełach romantycznych, odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała narzucić mi ich czytanie, a teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.
Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem się pomiędzy błędnymi chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, kim naprawdę jestem.
Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji studenckich, z latającymi kamieniami i butelkami, mało brakowało, bym stanął na czele pochodu z transparentem głoszącym wszem i wobec moją prawdę: Oszalałem z miłości.
Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Delgadiny, zmieniłem bez jakiejkolwiek złej intencji charakter moich niedzielnych felietonów. Niezależnie od poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie. Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów miłosnych, które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej czcionki na rzecz mojej florenckiej kaligrafii. Naczelny, a jakże, odebrał to jako kolejny przejaw starczej próżności, ale prezes przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po redakcji:
- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wariaci wyprzedzają przyszłość.
Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjastyczna i wyraziła się ogromną liczbą listów od zakochanych czytelników. Niektóre z tych felietonów czytano w radiowych wiadomościach niczym depesze z ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo przepisywano przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok papierosów z przemytu na rogach ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że felietony są wyrazem moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale szybko weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych felietonach, aczkolwiek zawsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się w opiniach, i nawet grafologowie wywołali niespodziewane kontrowersje swymi błędnymi analizami mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i wprowadzili modę na nostalgię.
Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w pokoju zostanie propeler, co nieco kosmetyków i to wszystko, co będę tam w przyszłości znosić, aby uczynić gniazdko przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś mającym sprawić przyjemność nam obojgu i przez parę minut wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by przygotować scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i nieodmiennie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawała się mało przytulnym pokojem dla smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed południem głos w radio, postanowił w swych poniedziałkowych audycjach odczytywać mój niedzielny felieton. Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadino, sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale kiedy człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się nam przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z Rosą Cabarcas, która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na brwi przestała mi się jawić jako całkiem zgrzybiała starucha. Jej śniadania cieszyły się znaczną sławą, a serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie mnie i tak palić jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki.
Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się tak nie nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest Del-gadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie to brzmi jak diuretyna albo inny środek moczopędny. Opowiedziałem jej o wymalowanym przez małą na lustrze zdaniu o tygrysie. Niemożliwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła Rosa, bo nie umie ani czytać, ani pisać. To kto wobec tego? Po raz kolejny wzruszyła ramionami: Może ktoś, kto umarł w tym pokoju.
Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed nią duszę, a jednocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług, mających na celu poprawę losu i wyglądu Delgadiny. Bez namysłu zgadzała się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną uczennicy.
Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się tak, jakbyś prosił mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do głowy, dlaczego się z nią nie ożenisz? Zamurowało mnie. Nie, no poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim wieku jedynym problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś mi, że ten problem masz z głowy. Przytaknąłem jej: W seksie szukamy pociechy, gdy cierpimy na niedostatek miłości.
Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie przekonywać, że z ciebie jest kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę się z całego serca, że nadal nim jesteś, gdy tymczasem twoi wrogowie już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi. Słuchałeś Marcosa Pereza? Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć temat. Ale nie zraziła się: Profesor Camacho y Cano w Co nieco wszystkiego powiedział wczoraj, że świat już nie jest taki jak kiedyś, bo niewielu jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego tygodnia zastałem Delgadinę z gorączką i kaszlem. Obudziłem Rosę Cabarcas, ażeby dała mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju apteczkę ze środkami pierwszej pomocy. W niedzielę wieczorem Delgadina wciąż niedomagała i mowy nie było, by mogła wrócić do pracy i przyszywania guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam leczyć się z grypy, która powinna ustąpić po tygodniu, niemniej wyraził swe poważne zaniepokojenie jej niedożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a bardzo mi jej brakowało, ale wykorzystałem jej nieobecność, by wyszykować pokój bez niej.
Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecylii Porras do tomu opowiadań Alvaro Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu. Przyniosłem sześć tomów Jana Krzysztofa Romain Rollanda, by mieć na czym trawić czas czuwania. Kiedy Delgadina mogła znów pojawić się w pokoju, zastała go godnym szczęścia osiadłego już na stałe: z powietrzem oczyszczonym aromatycznym środkiem owadobójczym, ze ścianami pomalowanymi na różowo, z lampami w stosownym kolorze, świeżymi kwiatami w wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z cennymi obrazami mojej matki, ale inaczej porozwieszanymi, zgodnie z dzisiejszymi gustami. Wymieniłem stary radioodbiornik na nowy z falami krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, aby Delgadina nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć pewnej nocy odkryłem, że nastawione jest na stację wyspecjalizowaną w modnych bolerach. Taki był jej gust, niewątpliwie, i przyjąłem to bez bólu, bo i ja uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych dniach. Następnego dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na lustrze: Maleńka moja, jesteśmy sami na tym świecie.
W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała dorasta jakby za szybko. Przekazałem Rosie Cabarcas tę uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby najlepszy? Rower, powiedziała Rosa Cabarcas. Żeby dotrzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używany przez dziewczynę; w istocie sprawiał wrażenie żelastwa niegodnego kobiety otaczanej tak szczerą miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że Delgadina istnieje w rzeczywistym życiu. Kiedy kupowałem najlepszy dla niej rower, nie po-trafiłem oprzeć się pokusie, by odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który zapytał mnie o wiek, odpowiedziałem ze specyficzną dla starości kokieterią:
Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział dokładnie to, co chciałem, żeby powiedział: A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie pojmowałem, jakim cudem nie zatraciłem umiejętności nabytej w zamierzchłych latach szkolnych, i poczułem, że przepełnia mnie promieniejąca rozkosz. Zacząłem śpiewać. Wpierw pod nosem, cichuteńko, a po chwili już z całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebijając się przez pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miejskiego targowiska. Ludzie przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do wystartowania w wyścigu dookoła Kolumbii w wózku inwalidzkim. Machałem do nich, śląc pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem kolejny odważny felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze -po dziewięćdziesiątce.
W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę i obcałowałem całe jej ciało do utraty tchu: kręgosłup, kręg po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem, ten od strony wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę obcałowywania podnosiła się jej temperatura, a ciało zaczynało wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała mi nowe wibracje przez każdy cal swej skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło, smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz rozbrzmiała arpeggio i sutki rozkwitły nawet nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy poczułem jakby wrzawę tłumów nad morzem i jakąś panikę w drzewach, przeszywające mi serce. Udałem się wówczas do łazienki i napisałem na lustrze: Delgadino, życie moje, zaczęły wiać bryzy Bożego Narodzenia. Jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień było odurzenie, jakie poczułem podobnego ranka, wychodząc ze szkoły. Co się ze mną dzieje? Nauczycielka w nie lepszym stanie odpowiedziała mi: Och, dzieciaku, nie widzisz, że to bryzy? Osiemdziesiąt lat później poczułem to samo, gdy obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to ten sam co zawsze i powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem, piaskowymi burzami, ulicznymi trąbami wyrywającymi dachy i unoszącymi spódnice uczennicom. Miasto nabierało wówczas widmowego pogłosu. W czasie wiejących bryz można było w nocy usłyszeć w najwyżej położonych osiedlach krzyki z leżącego daleko w dole targowiska miejskiego, jakby dochodziły zza najbliższego rogu. Fale grudniowych wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach przyjaciół zagubionych w dalekich burdelach.
A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również wiadomość, że nie ze mną Delgadina spędzi święta Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie szczególnie nienawidzę, to właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą, bo się radują, tych zimnych ogni, głupawych kolęd, łańcuchów z krepiny, które nie mają nic wspólnego z dzieciątkiem urodzonym dwa i pół tysiąca lat temu w skromnej stajence. Kiedy jednak nadeszła noc, nostalgia okazała się silniejsza ode mnie i udałem się do pokoju bez małej. Spałem dobrze i obudziłem się wtulony w pluszowego misia, który stał na dwóch nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną karteczką: Dla papy brzydala. Rosa Cabarcas powiedziała mi, że Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym na lustrze lekcjom, a jej ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na ziemię, informując, że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc we własnym domu, a od ósmej we własnym łóżku, zasypiając bez żalu. Byłem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku wściekłego bicia w dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej, lamentów statków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na paluszkach wchodzi Delgadina, kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej zapach lukrecji.
Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy mieszkali razem i na jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny ton głosu, który słyszała, nie budząc się, a odpowiadała mi naturalnym językiem ciała. Stany jej ducha widoczne były po sposobie, w jaki spała. Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczęła przystosowywać się do stanu wewnętrznego spokoju, który upiększał jej twarz i wzbogacał sny. Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha szkice niedzielnych felietonów, w których i tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i tylko ona.
W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kolczyki ze szmaragdami, które należały do mojej matki. Miała je włożone przy naszym następnym spotkaniu, ale nie było jej w nich dobrze. Przyniosłem jej więc kolczyki bardziej pasujące do tonacji jej cery. Wyjaśniłem jej: w tych pierwszych, które ci przyniosłem, nie było ci dobrze ze względu na typ twej urody i rodzaj fryzury. W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne spotkania nie włożyła ani pierwszej pary, ani drugiej i dopiero na trzecią randkę włożyła te, które jej poradziłem. Dzięki temu zrozumiałem, że nie jest ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na sposobność, by sprawić mi przyjemność. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się do tego swoistego życia domowego, że miast spać nago, przyniosłem piżamy z chińskiego jedwabiu, których przestałem używać, bo nie miałem się dla kogo z nich rozbierać. Zacząłem czytać jej Małego Księcia Saint-Exupery'ego, autora francuskiego podziwianego przez cały świat bardziej niż przez samych Francuzów. To była pierwsza książka, która ją zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że byłem zmuszony przyjść dwa dni z rzędu, by dokończyć jej lekturę. Później przeczytaliśmy Baśnie Perraulta, Historię świętą, Baśnie z tysiąca i jednej nocy w wersji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwując różnice w odbiorze poszczególnych tytułów, zdałem sobie sprawę, że głębokość jej snu była wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją wciągała dana książka. Kiedy czułem, że właśnie dociera do samego dna, gasiłem światło i zasypiałem, wtulony w nią, aż do pierwszego piania kogutów.
Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż nadeszła noc, kiedy stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła się po raz pierwszy. Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, odwróciła się do mnie plecami i z żalem powiedziała: To przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją dialogu, zapytałem w tym samym tonie: A czyje były te ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie dało się słyszeć plebejskie pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto w niej siedział. Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy: wolałem ją śpiącą.
Moim jedynym problemem był kot. Nie chciał jeść, zachowywał się nieprzyjaźnie, od dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się na mnie z pazurami jak ranione zwierzę, kiedy chciałem przenieść go do wiklinowego koszyka, ażeby Damiana mogła pójść z nim do weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do sizalowego wora i wynieść go, choć strasznie się miotał. Po jakimś czasie zadzwoniła do mnie ze schroniska, by powiedzieć, że nie ma innego wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja zgoda. Dlaczego? Bo już jest bardzo stary, odpowiedziała Damiana. Pomyślałem w złości, że i mnie mogliby żywcem spalić w piecu dla kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się całkiem bezradny: nie nauczyłem się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić tylko dlatego, że był stary. Co na to poradnik?
Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem przywłaszczonym z Nerudy: Jesli kot najmniejszym tygrysem salonowym? Artykuł dał początek kolejnej kampanii, która znów podzieliła czytelników na miłośników kotów i ich przeciwników. Po pięciu dniach przeważyła opinia, że uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą przyczyny związane z higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.
Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie przez sen. Pewnej nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie: Figlio mio poveretto. I raz jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia o świcie w pokoju Delgadiny, i przeciągnąłem się z rozkoszy, sądząc, że to jej ręka. Ale nie: to była Rosa Cabarcas w ciemnościach. Ubieraj się i chodź za mną, powiedziała, mam problem.
I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skomplikowany, niż z początku sądziłem. Jednego z poważnych i liczących się klientów firmy zadźgano nożem w pierwszym pokoju pawilonu. Zabójca zbiegł. W łóżku przesiąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem nagie, ale w butach, i blade bladością kurczaka ugotowanego na parze. Natychmiast rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., wielki bankier, słynny ze swej postawy, życzliwości i elegancji, a przede wszystkim z nieskazitelności swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine jak wargi, i ciągle krwawiące cięcie na brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany zrobiły na mnie wrażenie, ale to, że miał nałożoną prezerwatywę, chyba jeszcze przed użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.
Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo i on korzystał z przywileju wchodzenia przez furtkę ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się tu z mężczyzną. Właścicielka oczekiwała ode mnie jedynie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. Zachowywała się tak spokojnie i tak pewnie, że zaniepokoiła mnie myśl, iż śmierć jest być może dla niej chlebem powszednim. Nie ma nic trudniejszego niż ubrać trupa, powiedziałem jej. Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic łatwiejszego, o ile ktoś mi go przytrzyma. Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie bajkę o poszatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie draśnięty garnitur angielskiego dżentelmena? Zacząłem bać się o Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam odwieziesz, powiedziała mi Rosa Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem przełykając ślinę. Rosa Cabarcas zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej pogardy: Ty się trzęsiesz! Bo się boję o nią, powiedziałem, choć była to tylko część prawdy. Uprzedź ją, że musi jak najszybciej stąd odejść, zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty jesteś dziennikarzem, więc tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie spadnie, powiedziałem z niejakim przekąsem. Jesteś jedynym liberałem, który ma coś do powiedzenia w tym rządzie.
Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy charakter i naturalne bezpieczeństwo, co roku doświadczało okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. Ale tego zabójstwa do takich nie zaliczono. Oficjalna wersja, zbyt krzykliwa w nagłówkach i nader skromna w konkretach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych powodów na drodze do Pradomar, poniósł śmierć w wyniku zadanych nożem ran. Nie miał wrogów. Komunikat władz wskazywał, iż przypuszczalnych morderców należy szukać pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętujących falę przestępstw pospolitych, obcych obywatelskiemu duchowi miasta. W pierwszych godzinach aresztowano ponad pięćdziesięciu podejrzanych.
Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym, typowego dziennikarza z lat dwudziestych, z celuloidowym zielonym daszkiem na czole i z podciągającymi gumkami na rękawach, który chełpił się tym, że uprzedzał fakty. Tym razem jednak był w posiadaniu jedynie strzępów informacji dotyczących morderstwa, więc uzupełniłem jego wiedzę, zachowując granice roztropności. W rezultacie napisaliśmy na cztery ręce pięć stron artykułu przeznaczonego na osiem kolumn pierwszej strony i powołującego się na wiecznie bijące źródła godne naszego pełnego zaufania. Ale Odrażającemu Drabowi z Dziewiątej Punkt - cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy narzucał oficjalną wersję, głoszącą, że był to napad bandytów związanych z partią liberałów. Obmyłem sumienie, nałożywszy na rękaw krepę żałoby podczas najbardziej cynicznego i najtłumniejszego pogrzebu stulecia.
Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć się, co się stało z Delgadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani przez następne cztery dni. Piątego dnia udałem się do niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale nie przez policję, lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa nikt nic nie widział i nie słyszał. Nie mając znaku życia od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleńcze, a i nierzadko błazeńskie, po których ledwie dychałem. Przesiadując całymi dniami w tumanach kurzu na stopniach parkowych schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na obtłuczony posąg Simona Bolivara, przyglądałem się bacznie młodziutkim rowerzystkom. Pedałując, przejeżdżały obok jak łanie; piękne, chętne, gotowe do klepnięcia w berku. Kiedy nie starczyło mi już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler. Było to jak zatrute źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem ciszy, bo umysł mój skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz było zupełnie na odwrót: mogłem pisać tylko w cieniu boler. Życie moje napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w następnym tygodniu stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny, skonfundowany lawiną listów, jakie nadeszły, zażądał, bym nieco utemperował miłosne wyznania, a raczej zastanowił się z nim, jak mamy teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.
Niepokój obrócił wniwecz rygorystycznie dotąd przestrzegany przeze mnie plan dnia. Budziłem się o piątej, owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyobrażając sobie, jak Delgadina w swym nierzeczywistym życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do szkoły, podaje śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniadanie, i przejeżdża przez całe miasto na rowerze, ażeby odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastanowiłem się: O czym myśli dziewczyna, kiedy guzik przyszywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy Cabarcas, żeby mnie odnaleźć? Przez cały tydzień nie zdejmowałem z siebie chałatu mechanika samochodowego, ani za dnia, ani w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że człowiek szykuje się dla kogoś, że ubiera się i perfumuje dla kogoś, a ja nigdy nie miałem tego kogoś. Damiana, natrafiwszy na mnie nagiego w hamaku o dziesiątej rano, uznała, że jestem chory. Spojrzałem na nią oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do potarzania się nago. Z pogardą odrzekła:
- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?
W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie rozpoznawałem siebie samego w odczuwanym młodzieńczym bólu. Z domu przestałem wychodzić, żeby telefon nie zadzwonił pod moją nieobecność. Pisałem, nie wyłączając go, i ledwie rozlegał się pierwszy dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa Cabarcas. Co jakiś czas przerywałem to, czym akurat byłem zajęty, żeby zadzwonić, i godzinami wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, dzień po dniu, póki nie zrozumiałem, że jest to telefon bez serca. Wracając pewnego deszczowego popołudnia do domu, natknąłem się na kota zwiniętego na schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i potulny, aż żal serce ściskał. Z poradnika wynikało, że kot jest chory, więc postępując zgodnie z instrukcjami, przystąpiłem do leczenia. Gdy podrzemywałem w porze sjesty, raptem zelektryzowała mnie myśl, że kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny. Zaniosłem go w torbie na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był zamknięty na cztery spusty i zaplombowany, ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się rzucać w torbie, iż w końcu udało mu się z niej uciec, a następnie przeskoczyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród drzew. Walnąłem pięścią w drzwi, drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój, kto idzie? Swój, odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie ma właścicielki, odparł głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem. Kota też nie ma, usłyszałem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim - odparł głos.
Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia poetica. Tego wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej, stwierdziłem, że nie tylko można umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja, stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości. Ale zdałem sobie również sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda: za nic w świecie nie oddał-bym rozkoszy mojej udręki. Przez ponad piętnaście lat próbowałem nadaremnie przetłumaczyć pieśni Leopardiego i dopiero tego wieczoru poczułem je w pełni: Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki. Moje wtargnięcie do redakcji w chałacie i z kilkudniowym zarostem wzbudziło pewne wątpliwości co do mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba redakcji, z jednoosobowymi szklanymi kabinami i światłami padającymi z sufitu, wyglądała jak klinika położnicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat skłaniał do rozmawiania szeptem i stąpania na paluszkach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów olejne portrety trzech dożywotnich prezesów i fotografie sławnych gości. W ogromnej głównej sali - gigantyczne zdjęcie całego personelu aktualnej redakcji z dnia moich urodzin. Nie mogłem się powstrzymać, by nie porównać go z fotografią zrobioną, kiedy miałem lat trzydzieści, i po raz kolejny stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek starzeje się bardziej i gorzej na portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która pocałowała mnie na uroczystościach urodzinowych, zapytała, czy nie jestem chory. Rozpierało mnie ze szczęścia, iż mogę powiedzieć jej prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć: Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas: Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny: Nie bądź taka pewna.
Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w amfiteatrze miejskim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej tożsamości. Wystraszony zapytałem: A w jakim wieku? Młodziutkie, odparł. To mogą być uciekinierki z interioru, których dopadły rządowe zbiry. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja zalewa nas w milczeniu jak plama krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z dala, odkrzyknął: - Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze gówno.
Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy dziewczyna z identycznym jak mój kocim koszem przeszła niczym dreszcz obok księgarni Mundo. Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale punkt dwunastej. Była bardzo piękna, stawiała długie kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią nadążałem. W końcu przegoniłem ją i spojrzałem jej w twarz. Odepchnęła mnie, nie zatrzymując się i bez słowa przeprosin. To nie była ta, o której myślałem, ale jej wyniosłość zabolała mnie tak, jakby to była właśnie ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym rozpoznać Delgadiny ubranej i na nogach, a i ona nie mogła przecież wiedzieć, jak wyglądam, jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu szaleństwa zamknąłem się na trzy dni w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich i dwanaście par różowych buciczków, usiłując podtrzymywać się na duchu, by nie słuchać, nie śpiewać i nie przypominać sobie piosenek, które przypominały mi ją.
Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał uświadamiać mi, jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne, o wiele dramatyczniejsze doświadczenie, gdy miejski autobus potrącił rowerzystkę w najruchliwszym punkcie centrum. Gdy się tam znalazłem, dziewczynę właśnie zabrała karetka, a rozmiary nieszczęścia widać było po kupie złomu, jaka została z roweru, i kałuży niezakrzepłej jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła nie tyle na widok całkiem zniszczonego roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł być tylko ten sam rower, który podarowałem Delgadinie.
Świadkowie potwierdzali zgodnie, że ranna rowerzystka była bardzo młoda, wysoka i chuda, że miała krótkie kręcone włosy. Roztrzęsiony, wsiadłem do pierwszej przejeżdżającej taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia, mieszczącego się w starym budynku o żółtawordzawych murach, który wyglądał jak więzienie osadzone na pustynnych piaskach. Około pół godziny strawiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i kolejne pół, żeby wyjść z wonnego patia drzew owocowych, gdzie umęczona chorobą kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy i wykrzyknęła: - Ja jestem tą, której nie szukasz.
Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na wolności pacjenci miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za łagodniejsze przypadki. Musiałem okazać dyrekcji szpitala legitymację prasową, aby pielęgniarz zaprowadził mnie do oddziału pogotowia ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane: Rosalba Rios, lat siedemnaście, zawód nieznany. Rozpoznanie: wstrząśnienie mózgu. Prognostyk: umiarkowany. Zapytałem ordynatora oddziału, czy mogę zobaczyć dziewczynę, z cichą nadzieją, że odmówi, ale lekarze zaprowadzili mnie z wielką przyjemnością, łudząc się, że może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znajduje się szpital.
Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną poupychanymi na wcisk łóżkami, w której unosiła się gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce, na metalowym łóżku, leżała ta, której szukaliśmy. Głowę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała twarz była nie do rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć jej stopy, by stwierdzić, że to nie ona. I dopiero wtedy zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była ona?
Oplątany jeszcze pajęczyną nocy, odważyłem się następnego dnia pojechać do fabryki koszul, gdzie, jak twierdziła niejednokrotnie Rosa Cabarcas, ponoć mała była zatrudniona, i poprosiłem właściciela, by oprowadził nas po swoim, dla nas modelowym, zakładzie, w związku z ogólnokontynentalnym projektem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Właścicielem był gruboskóry i mrukliwy Libańczyk, który na oścież otworzył przed nami wrota swego królestwa z nadzieją, iż staną się wzorem dla całego świata.
Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach przyszywało guziki w rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie zerwały się na równe nogi niczym uczennice i zaczęły przypatrywać się nam spod oka, podczas gdy fabrykant wyjaśniał swój wkład w wiekopomną sztukę przyszywania guzików. Badawczo przyglądałem się każdej twarzy, z przerażeniem oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę ubraną i na nogach. Ale to jedna z nich mnie odkryła, swym budzącym grozę spojrzeniem bezlitosnego podziwu.
- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?
Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziewczyna może w człowieku siać takie spustoszenia. Uciekłem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając się, czy pośród tych dziewic czyśćcowych obecna jest w końcu ta, której szukam. Kiedy wyszedłem stamtąd, z wszystkich doznawanych dotąd w życiu uczuć pozostała mi jedynie chęć do płaczu.
Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało prawdopodobnym usprawiedliwieniem: po morderstwie bankiera wyjechała na zasłużony urlop do Cartagena de Indias. Nie uwierzyłem jej, rzecz jasna, niemniej pogratulowałem szczęśliwego zrządzenia losu i pozwoliłem się utwierdzić we własnym kłamstwie, zanim zadałem bąbelkujące w mym sercu pytanie: - A co z nią?
Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa Cabarcas, ale jej głos brzmiał już wykrętnie. Trzeba trochę odczekać. Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia, dam ci znać. Czułem, że mi się wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj, jakiś trop przynajmniej. Żadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo możesz sobie zaszkodzić, a jej już na pewno. Nie miałem nastroju na takie łamańce. Raz jeszcze poprosiłem, by dała mi choćby szansę na zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy wspólnikami. Nie zmiękła. Uspokój się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka na mój telefon, ale dziś nic się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z Bogiem.
Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, że nic nie wskóram, jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po południu pozwoliłem sobie wpaść do niej bez zapowiedzi, ale dom nadal był zamknięty i oplombowany przez władze sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła nie od siebie, może nawet z innego miasta, i na samą myśl opanowały mnie złe przeczucia. O szóstej wieczorem jednak, w najmniej spodziewanym momencie, rozległo się przez telefon moje własne hasło i odzew: - No dobra, teraz chcę.
O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć płaczem, stawiłem się, obładowany bombonierkami czekoladek szwajcarskich, nugatów i cukierków, i z koszem płonących róż, by obsypać nimi łóżko. Drzwi były uchylone, światła zapalone, a z radioodbiornika sączyła się niezbyt głośno sonata numer jeden na skrzypce i fortepian Brahmsa. Delgadina leżała w łóżku tak promienna i tak odmieniona, że ledwie ją poznałem. Urosła, ale nie we wzroście się to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, która czyniła z niej jakby osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające kości policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i krótkie kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina Praksytelesa. Ale tu nie było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak urosły, że nie mieściły mi się w dłoni, biodra już się ukształtowały, a kości stały się twardsze i bardziej harmonijne. Uradowała mnie i zauroczyła owa celność natury, ale w osłupienie wprawiły mnie dodatki: sztuczne rzęsy, paznokcie u rąk i nóg pomalowane perłowym lakierem i jakieś tanie perfumy, które nie miały nic wspólnego z miłością. A już całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna, jaką miała na sobie: złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł, złota bransoletka z diamencikami i pierścionki z kamieniami szlachetnymi na każdym palcu. Na krześle leżała jej suknia wieczorowa z cekinami i haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne wapory uniosły się z mych trzewi. - Kurwa! - wrzasnąłem.
Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było tak: w noc zabójstwa Rosa Cabarcas nie miała pewnie ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie policja odnalazła w pokoju osobę nieletnią w nader wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych okolicznościach. W tak beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas jest jedyna i niezastąpiona: sprzedała dziewictwo małej jednej ze swych grubych ryb w zamian za wyciągnięcie jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, rzecz jasna, należało zniknąć, dopóki skandal nie przycichnie. Cudownie! Miodowy miesiąc dla całej trójki, tych dwoje w łóżku, Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych luksusów, zażywająca szczęśliwej bezkarności. Ślepy z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany wszystkim, co mi wpadło w ręce: lampami, radiem, wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem niespiesznie, ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem i z metodycznym zamroczeniem, które uratowało mi życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie spojrzała na mnie, lecz zwinęła się plecami do mnie i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do czasu jedynie wzdrygając się. Kury na podwórzu i psy wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W oślepiającej jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy w drzwiach zjawiła się niewzruszona postać Rosy Cabarcas w nocnej koszuli. Nic nie powiedziała. Wzrokiem przeprowadziła inwentaryzację katastrofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta w kłębek niczym ślimak i chowa głowę w ramionach: przerażona, ale cała. - Mój Boże! - wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - Czego ja bym nie dała za taką miłość!
Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała: Idziemy! Potulnie poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała mi szklankę wody i wskazała, bym usiadł naprzeciwko, jakbym miał przystąpić do spowiedzi. Świetnie, powiedziała, a teraz przestań zachowywać się jak młokos i powiedz mi: co się z tobą dzieje? Wyznałem jej moją prawdę objawioną. Rosa Cabarcas wysłuchała mnie w milczeniu, nie okazując najmniejszego zdziwienia, a na końcu chyba doznała iluminacji. To piękne, powiedziała. Zawsze twierdziłam, że zazdrość od prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się naprawdę wydarzyło. Rzeczywiście, przyznała, w skołowaceniu, w jakie popadła, dowiedziawszy się o zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w tym pokoju dziewczynie. Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka, zajął się przekupywaniem i przekabacaniem, kogo się dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu hotelowo-wypoczynkowego w Cartagena de Indias, dopóki skandal nie przycichnie. Uwierz mi, że calusieńki czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj i od razu zadzwoniłam do ciebie, ale nikt nie odpowiadał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, ale w tak podłym stanie, że wykąpałam ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu kosmetycznego, żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam widzisz, z jakim rezultatem: cudo. A luksusowa suknia? Takie suknie wypożyczam moim najbiedniejszym dziewczynom, kiedy wybierają się na tańce ze swymi klientami. A biżuteria? Moja własna, powiedziała. Wystarczy dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i błyskotki z puszki. Więc przestań się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i wreszcie zajmij się nią, do kurwy nędzy. Nikt tak nie zasługuje na szczęście jak właśnie wy.
Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A wy kurwy jedne! Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me wnętrzności. Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem: zasranymi kurwami! Nie chcę mieć już nigdy do czynienia z tobą ani z żadną dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w drzwiach, machnąłem jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego wątpliwości. - Z Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła na ziemię. - Ale żebyś sobie nie myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w moim pokoju, wyślę ci rachunek.
Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane przez autora Juliuszowi Cezarowi: To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają. Nie mogłem odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele Juliusza Cezara ani w dziełach jego biografów, od Swetoniusza po Jeróme'a Carcopino, ale warto było ją poznać. Jej fatalizm zastosowany do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie w determinację, niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale przede wszystkim po to, by bez fałszywego wstydu zacząć ją od miłości do Delgadiny.
Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co nic, schudłem tak bardzo, że spodnie nie trzymały mi się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach, bezzasadnie i gwałtownie zmieniał mi się nastrój, spędzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało mi ani czytać, ani słuchać muzyki, za to w ciągu dnia morzyła mnie głupia, bo niepozwalająca wcale zasnąć, senność. Wybawienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi do Loma Fresca sąsiadka, której nie przypatrzyłem się przy wsiadaniu, szepnęła mi do ucha: Bzykasz jeszcze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i na moją kieszeń, kobieta, która od swych dziewczęcych lat znosiła mnie jako stałego klienta. Kiedy schorowana i bez grosza wycofała się z interesu, wyszła za mąż za chińskiego ogrodnika, który dał jej swe nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W wieku siedemdziesięciu trzech lat miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją nadal zawodowa zuchwałość.
Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chińskiego ogrodu warzywnego na wzgórzu przy drodze schodzącej do morza. Usiedliśmy w plażowych leżakach na zacienionym tarasie, pośród paproci i gąszczu astromelii, i porozwieszanych wszędzie klatek z ptakami.
Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza chińskich ogrodników, chroniących się przed palącym słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare morze przy Bocas de Ceniza, z dwoma skalnymi falochronami kanalizującymi rzekę przez kilka jeszcze mil w morzu. W trakcie rozmowy widzieliśmy wpływający do ujścia rzeki biały transatlantyk i przypatrywaliśmy mu się w milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego zwierzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. No i popatrz? Po raz pierwszy w ciągu półwiecza nie przyjmuję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, odparłem. Ona, nie zważając na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią tobie w radio, a to że ludzie strasznie cię lubią, a to że jesteś nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak nie poznał twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z tobą wytrzymała i nikt inny.
Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do oczu, i chyba dopiero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już nie jestem tym, kim byłem, i wytrzymałem jej spojrzenie z hartem ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał. Wiesz, zaczynam się powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz w tym, że człowiek nie czuje tego w środku, za to po człowieku wszyscy to widzą. Nie mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opowiedziałem jej całą historię, która mnie gryzła, od pierwszego telefonu do Rosy Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych urodzin po tragiczną noc, kiedy zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić. Słuchała mego wywnętrzania, jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i drugi, powoli, wreszcie uśmiechnęła się.
- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - powiedziała mi. - Nie ma gorszego nieszczęścia jak umierać w samotności.
Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak zabawka i nie szybszej od konia. Zjedliśmy obiad przy drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie przedtem wpływał do kraju cały świat, zanim nie pogłębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod palmowym daszkiem, gdzie czarne matrony serwowały smażone pagrusy z ryżem kokosowym i plastrami zielonych bananów. Zdrzemnęliśmy się w skwarze drugiej po południu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu nie utonęła ogromna świeca słońca. Rzeczywistość wydawała mi się fantastyczna. No i popatrz, gdzie nam przyszło spędzić nasz miesiąc miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś za siebie, widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i oddałabym duszę, żeby zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki Bogu, zdążyłam spotkać mojego Chińczyka. Oczywiście, to tak jakby mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że jest mój i tylko mój. Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje ostatnie słowa i powiedziała: A to znaczy, że masz natychmiast odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli jest prawdą to, co ci podpowiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie wszelkie sentymentalne i dziadkowe ochy i achy. Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym swoim wyciorem oślim, jakim cię diabeł wynagrodził za tchórzostwo i podłość. Poważnie, powiedziała od serca: żeby nie było tak, że umrzesz, nie spróbowawszy, jak cudownie jest się pieprzyć z miłości.
Ręce mi drżały, kiedy nazajutrz wykręcałem numer telefonu. Z powodu ewentualnego spotkania z Delgadiną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy Cabarcas. Pokłóciliśmy się nie na żarty, gdy wystawiła mi mocno przesadzony rachunek za spowodowane przeze mnie zniszczenia. Musiałem sprzedać jeden z najulubieńszych obrazów matki, którego wartość szacowano na fortunę, ale w godzinę prawdy nie osiągnął nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej kwoty dołożyłem swoje oszczędności i zaniosłem pieniądze Rosie Cabarcas z nieodwołalną deklaracją: Bierzesz albo nie. Był to samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden z moich sekretów, żeby zniszczyć moje dobre imię. Ale nie targowała się, zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w noc kłótni. Jednym ruchem przegrałem wszystko: zostałem bez Delgadiny, bez Rosy Cabarcas i bez swoich ostatnich oszczędności. Usłyszałem w słuchawce pierwszy sygnał, drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchawkę. Padłem w hamak, usiłując się uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się spociłem, że płótno przemokło. Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia. - Słuchaj, kobieto - powiedziałem stanowczym głosem. - Dziś chcę.
Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny mędrku, westchnęła z niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz dwa miesiące, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby prosić o złudzenia. Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad miesiąca, że mała sprawiała wrażenie, jakby już całkiem przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet nic nie mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była bardzo zadowolona ze swego nowego zajęcia, znacznie przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie guzików. Żywy ogień rozlał mi się po wnętrznościach. Może być tylko kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedziała obojętnie: Nie bądź idiotą, gdyby rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej lepiej? Tempo jej logiki pogłębiło moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej tam właśnie nie ma? W tym przypadku, odparła, wolałabym na twoim miejscu o tym nie wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz kolejny. Rosa, niewzruszona, przyrzekła jedynie, że spróbuje odnaleźć dziewczynę. Ale żadnych obietnic, bo telefon sąsiadki, gdzie dotąd dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od razu należy sobie strzelać w łeb, powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.
Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę, całą i chętną. Wróciłem pełen pokory i całowałem ją centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwunastej w nocy do pierwszych kogutów. To były długie przeprosiny, które przyrzekłem sobie zawsze powtarzać, i było tak, jakbym zaczynał od nowa. W pokoju wszystko uległo przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, nic nie zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc mi, że jeśli chcę w nim dokonać jakichś zmian, to muszę załatwić to sam, choćby ze względu na kwoty, jakie jeszcze jestem jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była fatalna. Emerytura starczała na coraz mniej. To, co jeszcze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą biżuterią mojej matki - pozbawione było jakiejkolwiek wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, żeby uchodzić za antyk. W lepszych czasach gubernator zło-żył mi kuszącą ofertę kupienia ode mnie hurtem książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich dla naszej departamentalnej biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A później, po zmianach politycznych i w ogóle po stoczeniu się świata na psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy literaturze. Zmęczony szukaniem przyzwoitego wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię, którą oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym na miejskie targowisko ponurym zaułkom, by ją tam zastawić. Zachowując się jak roztargniony profesor, pokręciłem się w ciasnocie uliczek pełnych podejrzanych kantyn, antykwariatów i lombardów, ale godność Floriny de Dios zamknęła mi drogę: nie miałem śmiałości. Wówczas postanowiłem sprzedać je z podniesionym czołem najstarszemu i najszacowniejszemu jubilerowi. Subiekt, przyglądając się biżuterii przez okular, zadał mi kilka pytań. Zachowaniem, wzbudzającymi lęk formami, przypominał lekarza. Wyjaśniłem mu, że kosztowności te odziedziczyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich wyjaśnień, w końcu zdjął okular. - Przykro mi - powiedział - ale to jest szkło butelkowe.
Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współczuciem: Ale przynajmniej złoto jest złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po kieszeni, ażeby upewnić się, iż mam przy sobie faktury zakupu, i powiedziałem grzecznie: - Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat temu.
Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodowych kosztowności z upływem czasu znikają najwartościowsze kamienie, podmieniane przez rodzinne czarne owce albo niegodziwych jubilerów, i dopiero kiedy ktoś próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi na jaw. Niemniej jeśli pan pozwoli, na chwilę pana opuszczę, powiedział i zniknął z kosztownościami za drzwiami w głębi sklepu. Po chwili zjawił się znów i bez słowa wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił do swych zajęć.
Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i zapadła mi w pamięć powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym tacie. Nagle opadła mnie myśl, która mnie zmroziła: czy przypadkiem Rosa Cabarcas i Delgadina nie zmówiły się, by sprzedać oryginalne kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?
Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawiła się sekretarka, która poprosiła mnie, bym kierując się ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do małej oficyny z długim regałem wypełnionym opasłymi tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w głębi pokoju i uścisnął mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu z wylewnością starego znajomego. Robiliśmy razem maturę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo przyszło mi go sobie przypomnieć: był najlepszym piłkarzem w szkole i arcymistrzem naszych pierwszych burdeli. Przestałem go widywać w pewnym trudnym do ustalenia momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak stetryczałym, że pomylił mnie z kolegą z podstawówki.
Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg archiwalnych, w których widniały wszystkie zapisy dotyczące kosztowności mojej matki - dokładne noty, z datami i szczegółami, z których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie dwóch pokoleń pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Cargamantos, by prawdziwe sprzedać w tej samej firmie. Miało to miejsce w czasach, kiedy ojciec obecnego właściciela stał na czele firmy, a my chodziliśmy do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych forteli często się uciekano w nader szacownych, lecz podupadających rodach, ażeby bez uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy finansowe. Wobec nieubłaganej rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię jako pamiątkę po Florinie de Dios, jakiej nigdy nie znałem. Z początkiem lipca poczułem, ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje serce zwolniło bieg i zacząłem wszędzie dostrzegać i słyszeć nieomylne oznaki końca. Najwyraźniejszy pojawił się podczas koncertu w Towarzystwie Sztuk Pięknych. Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i artystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała się kwasić w parowej łaźni, w jaką zamieniała się zatłoczona sali, ale magia muzyki roztaczała niebiańskie klimaty.
W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażającego objawienia, że oto właśnie słucham ostatniego koncertu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem ani bólu, ani strachu, a jedynie przepełniające mnie wzruszenie, że dane mi było tego dożyć.
Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie uściski i trzask fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą niby stuletnia bogini w wózku inwalidzkim. Sama jej obecność jawiła mi się jak grzech śmiertelny. Odziana była w jedwabną suknię barwy kości słoniowej, równie gładką jak jej skóra, na szyi miała trzykrotnie owinięty naszyjnik z pereł, włosy koloru masy perłowej przycięte na lata dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi zwężającym się skrzydłem mewy i ogromne żółte źrenice rozświetlone przez naturalny cień podkrążonych oczu. Wszystko w niej pozostawało w jawnej sprzeczności z plotką o tym, iż jej umysł staje się beznadziejnie pusty w wyniku nieuleczalnej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem wobec niej bezradny, zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i pozdrowiłem ją w milczeniu, oddając wersalski ukłon. Uśmiechnęła się jak królowa i złapała mnie za rękę. Uzmysłowiłem sobie, że i ta chwila jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los, więc chwyciłem się jej i nie pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwierającą mi, od kiedy pamiętam. Lata marzyłem o tej chwili, powiedziałem jej. Nie zrozumiała chyba. Coś takiego! Krzyknęła. A ty kim jesteś? Nigdy się nie do-wiedziałem, czy rzeczywiście zapomniała, czy była to jej ostatnia zemsta.
Ostateczna pewność co do mej śmiertelności zaskoczyła mnie za to tuż przed pięćdziesiątką, przy podobnej okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem apaszowskie tango z fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem, bardziej korpulentną ode mnie, bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i wyższa była o jakieś dwie piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić jak piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem, jak krew tętni w jej żyłach, i było mi tak, jakbym przysypiał z przyjemności słuchania jej pracowitego dyszenia, wdychania jej woni amoniaku i wpatrywania się w jej cycki astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i niemal cisnął o ziemię wstrząs śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w tym roku albo za sto lat, i tak będziesz martwy na zawsze. Kobieta odsunęła się ode mnie przestraszona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce: - Przez panią drżę.
Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie latami, ale dekadami. Pięćdziesiątka była decydująca, bo nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi ode mnie. Lata po sześćdziesiątce były najintensywniejsze z powodu podejrzenia, że nie mam już czasu na jakąkolwiek pomyłkę. Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni ze względu na duże prawdopodobieństwo, iż będzie ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego ranka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że życie może nie jest czymś, co przemija jak wzburzona rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na ruszcie i smażyć na drugim boku przez następne dziewięćdziesiąt lat.
I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o czułość natychmiast chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie nad tym zapanować, więc nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie zrezygnować z samotniczej rozkoszy czuwania nad snem Delgadiny, nie tyle z powodu niepewności co do mojej śmierci, ile ze względu na ból, jaki odczuwałem, kiedy wyobrażałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej życia. W jeden z tych niepewnych dni trafiłem przez roztargnienie na przezacną ulicę Notariuszy i poruszyło mnie, że odnalazłem tam jedynie nędzne resztki starego hotelu na godziny, w którym tuż przed swoimi dwunastymi urodzinami siłą zostałem wprowadzony w arkana sztuki miłosnej. Budynek był kiedyś rezydencją dawnych armatorów, okazałą jak mało która w mieście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i zdobnymi fryzami, otaczającymi patio pod kopułą ze szkła w siedmiu kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parterze, do którego prowadził gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, gdzie przez całe życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił się i zrujnował mój ojciec. Historyczne rody z wolna opuszczały górne piętra, które w końcu zostały zajęte przez legion nieszczęsnych mewek, krążących do bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z klientami złapanymi na tanią przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.
Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krótkich spodenkach i w bucikach od szkolnego mundurka, trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się dzieje na górnych piętrach, podczas gdy ojciec zajęty był kolejnym ze swych niekończących się zebrań, i tak natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do świtu kupczyły swym ciałem, zaczynały wstawać już od jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała się nie do zniesienia, i zmuszone były prowadzić swe życie domowe, krążąc nago po całym domu, a przy okazji na cały głos zwierzając się ze swych nocnych przypadków. Struchlałem. Jedyne, co mi wpadło do głowy, to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu dotarłem, ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy jedna z owych nagusek o ciele masywnym i pachnącym leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i uniósłszy, przetaszczyła ku swej dziupli z kartonu, w uścisku tak mocnym, że wierzgając wśród wrzasków i oklasków nagich lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie na swoje czteroosobowe łóżko, zdjęła mi z mistrzowską wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po mnie lód przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak mężczyzna. Owej nocy, już we własnym łóżku, dręczony wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć przez ponad godzinę, pragnąc znów ujrzeć swoją napastniczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali jeszcze pracowitą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do jej dziupli i obudziłem ją, płacząc wniebogłosy i zakochany szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej bezlitośnie wicher prawdziwego życia. Kobieta miała na imię Castorina i była królową tego domu.
Dziuple w hotelu kosztowały jedno peso dla miłości przechodnich, ale niewielu z nas wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto Castorina wprowadziła mnie w swój pieski świat, gdzie dziewczyny zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania, pożyczały im mydło, udzielały pierwszej pomocy przy bólach zębów, a w nagłych przypadkach nie odmawiały miłości z miłosierdzia.
W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał nieśmiertelnej i zmarłej Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych zaułków rzecznego nabrzeża wybiła się na święty tron arcybajzelmamy, z piracką przepaską miast oka straconego w knajpianej bójce. Jej ostatni etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany Jonaszem Galernikiem, był trębaczem, z tych największych, w Hawanie, póki nie stracił całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.
Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie w sercu, którego nie zdołałem uśmierzyć przez trzy dni żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego udałem się po ratunek, członek sławnego rodu, był wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat czterdzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej osobie, bo był tak stary jak jego dziadek, gdy miał siedemdziesiąt, wskutek przedwczesnej łysiny, okularów nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smutku. Przebadał mnie dokładnie od stóp do głów, skupiony jak złotnik. Osłuchał z przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził reakcje kolan, dno oka, barwę powieki od wewnątrz. W przerwach, kiedy zmieniałem pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak ogólnikowe i tak szybkie, że ledwie miałem czas pomyśleć nad odpowiedziami. Po godzinie spojrzał na mnie uśmiechnięty. No tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan przez to powiedzieć? Że stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z możliwych w pańskim wieku. To ciekawe, odparłem, to samo po-wiedział mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa lata, jakby czas stał w miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, bo zawsze będzie pan w określonym wieku. Ja zaś, prowokując go do wydania najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedynym określonym i ostatecznym wiekiem jest śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć w tak dobrym zdrowiu jak pan. Proszę mi wierzyć, jest mi naprawdę przykro, że niczego innego nie mogę panu powiedzieć.
Były to miłe wspomnienia, ale w przeddzień 29 sierpnia poczułem bezmierny ciężar stulecia, które czekało na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki, pokonywałem schody do swego mieszkania. I wtedy raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w moim łóżku, które było jej łożem do śmierci; i udzieliła mi takiego samego błogosławieństwa jak wtedy, gdy ujrzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed śmiercią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to zwiastun ostateczny, i zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, ażeby zaprowadziła mnie do mej małej tej samej nocy, na wypadek gdyby miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego moich dziewięćdziesięciu lat. Zadzwoniłem raz jeszcze o ósmej, ale powiedziała mi, że to niemożliwe. Musi być możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem przerażony. Odłożyła słuchawkę bez słowa pożegnania, ale po kwadransie oddzwoniła:
- No dobra, czeka tu na ciebie.
Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wręczyłem Rosie Cabarcas ostatnie listy mego życia, łącznie z dyspozycjami dotyczącymi losu dziewczyny po moim strasznym końcu. Pomyślała, że pewnie jestem wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie powiedziała mi: jeśli masz umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej odparłem: Powiedz, że przejechał mnie pociąg z Puerto Colombia, ten biedny, zabytkowy złom, który nawet czasu nie jest w stanie zabić.
Przygotowany tej nocy na wszystko, ległem na plecach, czekając na ból ostateczny w pierwszych chwilach moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie dzwonów w oddali, poczułem zapach duszy Delgadiny śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na horyzoncie, płacz kogoś, kto może zmarł sto lat temu w alkowie. I wówczas zgasiłem światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i odliczyłem dwanaście uderzeń dwunastej w nocy i moich dwanaście ostatnich łez, dopóki nie zaczęły piać koguty, a po nich nie rozległy się dzwony chwały i petardy święta, które uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje dziewięćdziesiąt lat.
Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Kupuję dom od ciebie, cały, razem ze sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej zróbmy taki zakład staruszków: kto z nas przeżyje drugiego, bierze cały jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza. Nie, bo jeśli ja umrę, to wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa Cabarcas, ja zaopiekuję się małą, a później zostawię jej wszystko, i moje, i twoje; nie mam nikogo więcej na tym świecie. A tymczasem wyremontujemy twój pokój, polepszymy to i owo, założymy klimatyzację, powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.
- Myślisz, że ona się na to zgodzi?
- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, proszę bardzo, ale naprawdę nie musisz być głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. - To biedne dziecko oszalało z miłości do ciebie.
Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i rozpoznałem na dalekim horyzoncie mojego pierwszego stulecia. Dom mój, cichy i posprzątany o szóstej piętnaście, zaczynał cieszyć się kolorami szczęśliwej jutrzenki. Damiana śpiewała na cały głos w kuchni, a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje kostki i aż do biurka już mnie nie odstąpił. Porządkowałem właśnie swoje pożółkłe papiery, kałamarz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy parkowymi migdałowcami eksplodowało słońce i pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie najprawdziwsze życie, z moim jak najbardziej zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.
Maj, 2004
opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie najprawdziwsze życie, z moim jak najbardziej zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.
Maj, 2004