Deniken [Dzień sądu ostatecznego trwa od dawna] (!)


erich von däniken dzień sądu ostatecznego trwa od dawna

Wstęp

Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał swoją pierwszą książkę "Wspomnienia z przyszłości", która od razu stała się światowym bestsellerem. Po niej opublikował jeszcze dwadzieścia tytułów. Książki Ericha von Dänikena zostały przełożone na 28 języków, a ich ogólny nakład przekroczył 51 milionów egzemplarzy. Od ponad 20 lat Erich von Däniken jeździ po świecie z wykładami. Za swoje prace uhonorowany został w różnych krajach licznymi wyróżnieniami. W "Świecie Książki" ukazały się m.in.: Ślady istot pozaziemskich; Szok po przybyciu bogów; Śladami Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna" to wędrówka przez różne obszary kulturowe w poszukiwaniu śladów i sygnałów minionego kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami. Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte z Biblii, starożydowskie legendy i sagi, relacje dawnych dziejopisarzy oraz przekazy hinduskie, babilońskie i perskie. Przytacza "niewiarygodne" opisy dziwnych mieszańców i gigantów, relacje o synach bożych parzących się ze zwykłymi kobietami, o podróżach Abrahama i proroka Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem dziwnego faktu, że ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia z powrotem na Ziemię przedstawiciela wyżej rozwiniętych istot, które kiedyś - niewykluczone - odwiedziły naszą planetę. Być może, powszechna idea Mesjasza jest pochodną złożonego dawno temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!" Kamień Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci w wieku piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek miało przejść inicjację. Opat z troską mówił o "niżu demograficznym". Większość chłopców i dziewcząt dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie tylko bracia zakonni i siostry zakonne, ale także zbieracze jagód, myśliwi, wszelkiego rodzaju rzemieślnicy oraz akuszerki i opiekunowie zdrowia. Wszystkich ich łączył wspaniały obowiązek płodzenia możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich na mocne istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne grupy ludzi i opat przypuszczał nawet, że ich przodkowie mogli być jedynymi, którzy przeżyli Wielkie Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości nie Wiedzieli, co się wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie rozporządzali jakąś straszliwą bronią i zniszczyli się nawzajem. Lecz pogląd ten nie znalazł w Radzie Wiadomości większego uznania. Trudno było sobie bowiem wyobrazić tak straszliwą broń. Ponadto jeden z dogmatów mówił, że ludzie w zamierzchłych czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie dobrobytu. Dlaczego zatem mieliby prowadzić ze sobą wojny? Było to nielogiczne i wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie Wiadomości roztrząsano możliwość, że to jakaś zagadkowa infekcja pochłonęła całą ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ przeczyła ona przekazom pozostawionym przez pierwsze pokolenie ojców po Wielkim Zniszczeniu. Trzej Praojcowie i cztery Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim Zniszczeniu, że katastrofa spadła na ludzkość pewnego spokojnego wieczora. Przekazy te były niepodważalne. Znajdowały się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów Praojców. Każde dziecko w opactwie św. Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat intonował ją podczas smutnej Nocy Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez jednego z Praojców. Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad Renem, byłem z żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, jak też z ich małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ było już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście ze szczytu o nazwie Jungfrau, korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej godzinie nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z hukiem spadły kawałki granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który był geologiem, pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar minął, kiedy usłyszeliśmy narastający huk. Ziemia pod naszymi nogami zdawała się pływać, rozległy się straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej burzy. Trzydzieści metrów przed nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko ucichło. Johannes stwierdził, że albo uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej okolicy było raczej nieprawdopodobne, albo mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać się do górnego wylotu tunelu. Kiedy byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy hałas. Nie znajduję słów na opisanie rozszalałej natury. Najpierw wicher gnał śnieg i okruchy lodu, potem zaczęły przelatywać drzewa, skały i całe dachy hoteli z doliny. Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich żaden człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze wypełniało wycie i szum wichru, wszystko fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą jak tekturowe zabawki. Tylko dlatego, że znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher nie wyrządził nam żadnej szkody. Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu! Wicher szalał przez trzydzieści siedem godzin bez przerwy. Opadliśmy z sił i leżeliśmy apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci ramionami. Pragnęliśmy, aby skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar. Nikt nie jest w stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę. Pośród zawodzenia i wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby wystąpił z brzegów niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i bulgotały, z sykiem rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany wody i łamiąc się spadały w dolinę, tworząc gigantyczne wiry wciągające w otchłań wszystko, co napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi spływały w to jedno miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi wyrywał nam się krzyk przerażenia. Przez osiem godzin szalał wodny żywioł, potem wicher osłabł i z wolna powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy sobie w oczy. Wreszcie Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu, jaki pozostał u wylotu tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem przedarłem się do niego. Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała mi serce. Potem wybuchnąłem gorzkim płaczem. Naszego świata już nie było. Szczyty wszystkich gór były ścięte jakby gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre nagie ściany. Nie widać było słońca, a w dolinie, gdzie znajdowała się wypoczynkowa miejscowość Grindenwald, kołysały się wody jeziora. Stało się to w roku 2016 wg chrześcijańskiej rachuby czasu. Nie wiemy, czy jako jedyni przeżyliśmy Wielkie Zniszczenie. Nie wiemy też, co się wydarzyło. Niech Bóg Wszechmogący ma nas w swojej opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu chłopców i dziesięć dziewcząt z nabożnym szacunkiem wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i mocnym głosem opat Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do nowicjuszy w te słowa: - A teraz wejdźcie do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie się z nabożnością relikwiom Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć te relikwie. W nastroju oczekiwania młodzi nowicjusze weszli do długiego drewnianego budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice zapaliły woskowe świece i relikwie Praojców rozbłysły w migotliwym blasku. Były tam buty świętego Ericha Skai, Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich żon nie było. Buty zrobione były z dziwnego materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale nią nie był. Nawet członkowie Rady Wiadomości nie potrafili wyjaśnić, co to takiego. Jeden z zakonników cierpliwie tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały na Ziemi zwierzęta, które miały takie właśnie futra, ale zginęły w czasie Wielkiego Zniszczenia. Siedemnastoletni Christian, najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: - Czcigodny bracie, co oznaczają te znaki na butach świętego Johannesa? - zapytał nieśmiało. Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i stojącą na końcu literę K. Nie zdołaliśmy ustalić znaczenia tych znaków. Raz jeszcze Christian uniósł dłoń w górę. - Czcigodny bracie, czyżby w pradawnych czasach żyły zwierzęta, na których futrach rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł lekko zniecierpliwiony zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest wszystko. W jednej z nisz pogrążonego w półmroku pomieszczenia znajdowały się mieszki Praojców, kryjące potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie objaśniał, że w świętej Księdze Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak dotąd nie udało się ustalić znaczenia tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane słowo "placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I znów nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były miękkie i elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie doznały żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga - albowiem żyli w cudownym świecie, w którym wiele jeszcze było do rozszyfrowania. Dotyczyło to na przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha Dopatki. Nikt nie znał tajemniczego elastycznego, a przecież niezwykle mocnego materiału, z jakiego ją wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał ten nazywa się "nylon", co było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów, którego nie rozumieli nawet nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie owładnęło nowicjuszy, kiedy brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego". Był on tak samo błyszczący i brązowy jak ten, na którym święty Erich Skaja nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże musieli cierpieć owi podziwu godni święci Praojcowie! Jakimiż to cudownymi wiadomościami i materiałami musiano dysponować w pradawnych czasach! Pierwsze spotkanie z relikwiami trwało godzinę. Nowicjusze ujrzeli nieznane narzędzia, tajemnicze pałeczki do pisania i przedmioty, które w świętej Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo przezroczysty "zegarek" z jedną wskazówką, która zawsze wskazywała miejsce zachodu Słońca. Zademonstrował to brat zakonny: obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając ten "zegarek" w ręku, wskazówka natychmiast zwracała się w kierunku zachodu Słońca. Uroczystość inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już doczekać chwili, kiedy wolno im będzie po raz pierwszy spojrzeć na Kamień Świętego Berlitza. Przy wtórze coraz głośniejszego śpiewu zakonników i zakonnic wkroczyli do Najświętszego. We wszystkich niszach i na wszystkich występach ścian płonęły lampki oliwne, powietrze było przesycone ciężkim aromatem żywicy jodłowej. W powale widniał okrągły otwór. Słup słonecznego blasku rozświetlał ołtarz. A na nim, na niewielkiej podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. Opat Ulrich Iii wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem, pochyliwszy głowy. Uroczysta część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami: "Święty Berlitzu, dziękujemy Ci za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. Ten ostrożnie uniósł Kamień Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy pokazał go nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni opata. Był czarny i miał mnóstwo małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz - dostrzec można było pojedyncze litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się w oczy wyraźny napis BERLITZ, a pod nim - nieco mniejszymi literami - Interpreter 2. Naciskając jednym palcem odpowiednie guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W tym samym momencie na szarym tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, że nowicjusze niemal bali się oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie pod literami m-i-ł-o-ś-ć, niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! - zakrzyknął opat, wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. - Halleluja! - zawtórowali chórem nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa nadal! Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-y. - Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany tłum. Coraz szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i za każdym razem pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter. Był to prawdziwy cud - niepojęty dla ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na siebie okrągłymi ze zdumienia oczami. Zdawali sobie sprawę, że są świadkami niesłychanego cudu. Zaiste podniosły to był moment. Wreszcie opat oderwał się od Kamienia Świętego Berlitza i troskliwie umieścił go z powrotem na podstawce. Z poważnym i uduchowionym wyrazem twarzy zwrócił się do nowicjuszy w te słowa: - Kamień Świętego Berlitza to kamień tłumaczący słowa. Dzięki niemu można zamienić mowę świętych Praojców na inne języki używane w pradawnych czasach. Kamień jest święty, ponieważ zawiera w sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny słonecznego światła wystarczą, aby kamień mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie zawiódł Rady Wiadomości. Pomógł nam zrozumieć świętą Księgę Patriarchów i pomaga odcyfrować inne pisma z czasów sprzed Wielkiego Zniszczenia, których strzępy wciąż znajdujemy. Tym razem to Walentyn, drugi pod względem starszeństwa nowicjusz, zgłosił się z nieśmiałym pytaniem: - Czcigodny ojcze Ulrichu, a skąd pochodzi Kamień Świętego Berlitza? - Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że Kamień Świętego Berlitza został znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W Księdze Patriarchów napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście miesięcy i dziewięć dni po Wielkim Zniszczeniu. Święty Ulrich Dopatka wspiął się na szczątki góry, którą nazywano Jungfrau. Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w Noc Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset 38, znajduje się nawet stwierdzenie, że były to ruiny stacji naukowej, która niegdyś istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz, drogi chłopcze, że święty Ulrich Dopatka wspiął się na ową górę, którą nazywano Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu się znaleźć coś przydatnego. Być może jednak to duch świętego Berlitza przywiódł go w tamto miejsce właśnie po to, aby znalazł Kamień Świętego Berlitza. Kręte i niezbadane są ścieżki Opatrzności! Jutro rozpoczniecie czytanie świętej Księgi Patriarchów. Przez najbliższe lata wiele się nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i świętych Praojców! Każdy rozdział Księgi Patriarchów rozpoczynał się od słów: "Ojciec opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez synów Praojców - a więc przez Patriarchów - i liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych tekstów zachowała się zaledwie jedna czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo wszystko pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do sporządzania kopii. Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał jeszcze święty Erich Skaja na owym "papierze pakowym", który Praojcowie musieli mieć ze sobą w mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane obustronnie rzadką czarną farbą, której składu nikt nie potrafił odgadnąć. Nosiły daty według chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, aż pojawiły się pierwsze dokumenty sporządzone na zwierzęcej skórze. Autorami byli Patriarchowie, czyli synowie i wnukowie Praojców. Wprowadzili oni nową rachubę czasu i liczyli lata od chwili Wielkiego Zniszczenia. Starannie i równiutko pisane czerwone litery błyszczały na ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było tak, że kilka skór połączono ze sobą sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku 116 po Wielkim Zniszczeniu potomkowie Patriarchów zaczęli używać papieru wapiennego. W celu jego uzyskania pokrywano splecione z włókien płachty cienką warstwą wapienia. Aby całość nabrała elastyczności, mieszano wapienną warstewkę z olejami roślinnymi. Studia sprawiały nowicjuszom wiele radości. Nauczycielami byli starsi zakonnicy klasztoru, a na specjalne, szczególnie głębokie pytania odpowiadali czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w czwartym tygodniu spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z ławki Christian, dlaczego jest Walentyn, Markus, Wilhelm i Gertruda? Skąd wzięły się te wszystkie imiona? - Są to imiona, jakie Praojcowie nadali swoim synom i córkom. Było trzech Praojców: święty Erich Skaja, święty Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli razem cztery żony - dziś znamy tylko ich imiona: Sylwia, Gertruda, Elisabeth i Jacqueline. Praojcowie płodzili z nimi dzieci: w pierwszych latach po Wielkim Zniszczeniu każda kobieta co roku rodziła jedno dziecko. Wszyscy ci potomkowie otrzymali imiona znane Praojcom z dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem zgłosił się Walentyn: - Czytaliśmy wczoraj Rozdział 19 i nie mogliśmy dojść do porozumienia, o co chodzi z tymi Wielkimi Ptakami. Czy mógłbyś nam to wyjaśnić, czcigodny ojcze? Czcigodny członek Rady Wiadomości zawahał się przez moment, potem uśmiechnął i z namysłem podszedł do bocznej ściany, gdzie na grubych drewnianych kołkach wisiały kopie Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z Rozdziałem 19, rozłożył ją przed Walentynem i kazał mu przeczytać tekst. - Rozdział 19, werset 1 : "Ojciec opowiadał mi, że pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał wielki ptak, jego ojciec Erich wygłosił taką oto przypowieść: werset 2 : "Za moich czasów istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka spoglądali na ziemię pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę szybciej niż najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po drugiej stronie Wielkiej Wody były domy tak wysokie, że niektóre z nich dotykały chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami Chmur. werset 7 : W owych miastach z Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi. werset 8 : Nie wiemy, co się z nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co sądzisz o tym tekście, Walentynie? Chłopiec wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to nie wiem - odparł. - Nie potrafię sobie wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie mogą siedzieć, a nawet jeść. - Czy to znaczy, że wątpisz w prawdziwość słów Księgi Patriarchów? Walentyn milczał. Zgłosiła się za to rezolutna Birgit. - Tekst jest autorstwa Patriarchy z trzeciego pokolenia po Wielkim Zniszczeniu. Podkreśla on przecież, że ojciec opowiadał mu, iż jego ojciec wygłosił tę przypowieść. A określenie przypowieść wskazuje na to, że może to być tylko jakaś przenośnia. Nowicjusz Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią nie zgadzał, bo był w niej zakochany, wtrącił się teraz z niezwykłą gwałtownością: - Ja traktuję święte przekazy dosłownie nawet wówczas, gdy nie potrafię sobie wyobrazić tak olbrzymich ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty Erich Skaja nie okłamał przecież swego syna, był żywym świadkiem dawnych czasów. Gorącą dyskusję, jaka wywiązała się po tych słowach, przerwał czcigodny członek Rady mówiąc: - Dość tego, nowicjusze! Rada Wiadomości wielokrotnie już wypowiadała się na temat Rozdziału 19. Zapytaliśmy również Kamień Świętego Berlitza. Kamień nie zna innych określeń Wielkich Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur pojawiło się słowo skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy nawet wieże. Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których ludzie mogli się posilać, wiążą się z wizją świętego Ericha Skai na temat przyszłości. Wiecie przecież, że ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania ptakom. A zatem święty Erich Skaja dał wyraz swym pragnieniom i nadziejom dotyczącym odległej przyszłości, w której ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami, bez wysiłku i bez potu. Przypuszczalnie młody patriarcha popełnił błąd, spisując tekst. Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, nie "|istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka" lecz "|istnieć będą ptaki dwieście razy większe od tego ptaka". Rozumiecie, nowicjusze? Wszyscy milczeli. Markus i Christian spojrzeli na siebie znacząco. Nie zgadzali się z tym dogmatem. W wyobraźni Christian widział już wielkie ptaki z mocnych drewnianych bali, na których siedzieli ludzie, machając do tych, którzy zostali w dole. `ty * * * `ty Z miesiąca na miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że wiele z oryginalnych źródeł było nieczytelnych, wobec czego nie mogły też istnieć ich znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało wielu fragmentów, w stronicach były dziury, tak że kontekst stawał się niejasny. Szczególne zamieszanie budziły niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była mowa o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że jego przyjaciel Johannes, geolog, domniemywał uderzenie w Ziemię wielkiego meteorytu. werset 2 : Zagrożenie trafieniem meteorytu czy wręcz komety, statystycznie rzecz biorąc, istniało podobno raz na dziesięć tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm. nieczyt.] dwudziestokrotnie moc bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w oryginale] asteroidy Geographos, Adonis, Hermes, Apollo oraz Ikar przecinają orbitę okołosłoneczną Ziemi. werset 5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co spowodowało zmianę nachylenia osi Ziemi. werset 6 : Biegun północny znajduje się teraz w punkcie zachodu Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne powinny być teraz nad powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności. Słowo "geolog" zawsze występowało w połączeniu ze świętym Johannesem Fiebagiem: Nigdzie jednak nie było wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza podawał geology - ale co znaczyło to słowo? Następnie zupełnie niezrozumiałe słowo "meteoryt". Kamień Świętego Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie w przypadku sześcioliterowego słowa "kometa", z wersetu 2, dla którego znał tylko określenie comet. Zupełnie bezradni byli czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec określenia "bomba z Hiroszimy". Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak nie udało się w nim odkryć wyraźnego sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło jeden wyraz i było zapisane jako "Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować jako "teraz" albo "tutaj", jeśliby zaś w słowie "Hiro" "i" odczytać jako "e" to powstawała forma "hero", która wedle Kamienia Świętego Berlitza znaczyła tyle, co "bohater". Jako odpowiednik członu "bombe" Kamień Świętego Berlitza podawał bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego". Środkowa część oryginalnego słowa "Hiroshimabombe" była już zupełnie nie do rozszyfrowania, jakkolwiek niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o pewien odległy kraj z dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia się w innym miejscu tekstu. Cóż zatem mogło znaczyć słowo "Hiroshimabombe"? Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też "wybuchający tutaj (lub teraz) bohater z Chin". Interpretację tę negowali inni członkowie Rady, ponieważ wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko trzech Praojców i cztery Pramatki. Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie chaotyczne były próby interpretacji Rozdziału 4, w którym pierwszy syn świętego Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że w owych dniach bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś samolot. werset 3 : Ale żaden samolot nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, mieli możliwość długo i spokojnie mu się przyglądać. werset 5 : Podobno UFO kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W kilka miesięcy później cały brzeg wokół wody zazielenił się. werset 7 : Pośród kwiatów znaleźli wiele znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i w ogóle wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady Wiadomości nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei. Werset 1 był jasny, lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku oryginału: "Flugzeug"). Kamień Świętego Berlitza podawał jako odpowiednik airplane, a z porównania trzech fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co jednak mogło znaczyć plane? Kamień Świętego Berlitza tłumaczył plane jako "płaski". Czyżby zatem słowo "samolot" znaczyło "płaskie powietrze" lub "powietrzną płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta rozpacz. Żadna z kombinacji nie wykazywała jakiegokolwiek sensu: "Flugstuff", "Luftstuff', "Luftflach", "Flachzeug", "Luftzeug". Nic zatem dziwnego, że jeden z najstarszych członków Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to niewątpliwie musi zawierać drobny błąd w pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki napisał po prostu o jedno "e" za dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz "Flugzug", co może oznaczać tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z mówi w końcu jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś |podmuch powietrza". Jak dowodził zasłużony członek Rady, po Wielkim Zniszczeniu powietrze było nieruchome, panowało gorąco i duchota. Dlatego Praojcowie mieli nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże wrażenie na wielu członkach Rady. Mimo wszystko jednak trudności w interpretacji Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO to miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka miesięcy później zakiełkowały na brzegach. Trzeba było doszukać się jakiegoś związku UFO z Wszechmogącym Bogiem, bo przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny uprawne uległy zagładzie; a teraz dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z głodu. Dlatego wszyscy - jak podano w wersecie 8 - byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni. W tym samym jednak wersecie 8 pojawiało się określenie "istoty pozaziemskie", które to istoty miały w późniejszym czasie odwiedzić Ericha Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo "ziemski". Oznaczało ono coś przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało "spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub jakiegoś jego wysłannika. Co do tego Rada nie miała najmniejszych wątpliwości. Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył jeden lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia żadnych innych możliwości interpretacji: "[...] lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było wiadomo, że niezwykle wrażliwi i inteligentni bracia zakonni będą szukać wyjaśnienia sensu tego zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił do tego, by cały świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką Pan spuścił na rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg w swej nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego, wybrał kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym bardziej zyskał na znaczeniu, gdy przenikliwym myślicielom udało się właściwie zinterpretować imię i nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza podał jako odpowiednik układu liter "sky" pojęcie "niebo". Tym samym odszyfrowano nazwisko Skaja jako "ten, który pochodzi z nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć na składowe "er" oraz "ich". "Er" to w języku oryginału zaimek osobowy "on", natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością oznaczało pierwiastek boski. Tak więc imię "Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest równy "ja" czy też inaczej: "Ja jestem w Nim". Logika nakazywała przyjąć; że imię i nazwisko tego Praojca zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i przybywam z Nieba (sky)." Brat Johannes, potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był autorem tej przenikliwej interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * `ty Po upływie czterech i pół roku z początkowej grupki osiemnastu nowicjuszy zaledwie trzech pozostało wiernych studiom. Pozostali pracowali w opactwie albo na polach, a wszystkie bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci. Markus i Walentyn pogodzili się z większością twierdzeń obowiązującego dogmatu i wygłaszali w opactwie błyskotliwe odczyty. Christian pozostał raczej dociekliwym sceptykiem. Wielokrotnie starał się o uzyskanie dostępu do tekstu Objawienie świętego Ericha Skai. Objawienie to było jednak tajemnicą, którą poznać mógł jedynie kolejny opat. Przenikliwy umysł Christiana nie chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać opatem. Droga na szczyt była mozolna i nierzadko wybrukowana intrygami - wymagała zręcznego balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto Christian musiał się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich najtajniejszych myśli. Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce sięgnąć po najwyższy urząd w opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego Ericha Skai? Z upływem lat Christian stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował w odosobnieniu, był coraz cichszy, coraz bardziej odsuwał się od innych. Otoczenie sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek nie wiedzieli, że ogień ten rozpaliły wątpliwości co do interpretacji starych tekstów. Christian chciał |wiedzieć - nie wierzyć. Studia tekstów opatrzone niezliczonymi komentarzami kolejnych członków Rady Wiadomości tworzyły nieprzenikniony chaos. Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i starał się nadać swemu osobistemu ujęciu tekstu jak największe znaczenie. W kolejnych odpisach Księgi Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu, ponieważ - jak to sformułowała Rada Wiadomości - "nie zawierają większego sensu i przyczyniają się tylko do zaciemnienia przekazu". W Rozdziale 45 Księgi Patriarchów zapisano, że już w kilka dni po Wielkim Zniszczeniu woda wyniosła na brzeg drewno, pojawiły się pierwsze ptaki a po paru tygodniach tu i ówdzie w skalnych niszach i szczelinach zazieleniła się roślinność. Rada Wiadomości uczyniła z tego wszystkiego cud, świadomą ingerencję Boga. Christian nie zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego Zniszczenia, chowając się w szczelinach skalnych, pyłki roślinne zaś unosiły się w powietrzu i po pewnym czasie opadły z powrotem na ziemię. Podobnie miała się zapewne rzecz z mniejszymi zwierzętami, które stopniowo zaczęły się pojawiać. Bóg jeden wie, gdzie się pochowały w czasie Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty były nużące. O ile, na przykład, w tekście oryginalnym (Rozdział 32, werset 6 ) znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego jeszcze działała i mogliśmy upiec ryby", to w nowej wersji brzmiały one: "Bóg podarował świętemu Ulrichowi Dopatce ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było to zwykłe zafałszowanie tekstu! Mimo gwałtownych protestów Christiana i słabego poparcia ze strony Walentyna i Markusa, Christian pozostał w mniejszości. Rada zatwierdziła nowe brzmienie. Wręcz absurdalna okazała się debata nad Rozdziałem 44, który nazwano Epoka Aniołów. W oryginale brzmiał on następująco: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że w dawnych czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset 2 : Wysłano na Księżyc liczne ekspedycje, których uczestnicy cało i zdrowo powrócili na Ziemię. werset 3 : Niezbędna do tego technologia była ogromnie kosztowna, toteż różne kraje oddelegowały do centrów kosmicznych swoich technicznych ambasadorów. werset 4 : Na rok 2015, rok poprzedzający Wielkie Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach kosmicznych na bieżąco informowano o aktualnym poziomie techniki. werset 6 : Wymiana następowała poprzez ambasadorów." Ze Wskazówek astronomicznych (Rozdziały 49-50 ) wiedziano, że "Księżyc" to ta tarcza świecąca nocą na niebie, Mars zaś to jedna z sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich planet, jak też budowa Układu Słonecznego. Mimo jednoznacznego przekazu Rada Wiadomości nie zgodziła się przyjąć pojęcia "podróż kosmiczna" jako faktu. Kamień Świętego Berlitza podawał jako jeden z odpowiedników słowa "ambasador" określenia "poseł", "wysłannik" oraz angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało słowo "anioł". Nie mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia "ambasador" chodziło o "anioła", zwłaszcza że słowo "anioł" dawało się sensownie zastosować aż w dziewięciu różnych miejscach tekstu. Nowa wersja Rozdziału 44, opatrzona nieskończenie uczonymi komentarzami, brzmiała teraz następująco: "Ojciec opowiadał mi, że w dawnych czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało ich marzenie, by kiedyś odbyć podróż na Księżyc i powrócić z niej cało i zdrowo. W owym czasie anioły odwiedzały różne kraje. Ostrzegały ludzi przed Wielkim Zniszczeniem i przed oddawaniem czci planecie Mars. Aby uniknąć napięć, o ostrzeżeniach tych poinformowano wszystkie kraje. Informacje przekazały anioły." Według Christiana tekst ten zafałszowywał pierwotny sens przekazu. Mimo wszystko Rada Wiadomości zatwierdziła nowe brzmienie. Podano, że Rada została upoważniona i "natchniona przez Ducha", by przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i rozsądną formę. Christian miał 49 lat, kiedy został wybrany na opata. Dla uczczenia świętego Ericha Skai przybrał imię "Erich Ii". + Zaciemnianie tekstu Gdy nie potrafi się@ atakować myśli,@ atakuje się jej autora. `rp Paul Valery 1871-1945 `rp Sporządzone przed tysiącami lat przekazy stanowią prawdziwą kopalnię niesamowitości. Roi się w nich od najróżniejszych fantastycznych opowieści, które częściowo traktuje się jak mity; częściowo jak legendy, niekiedy zaś jak "święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości sobie pretensje do bycia prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest". Pierwotne wersje mają być napisane lub podyktowane przez Boga we własnej osobie, a jeśli już nie przez samego Boga, to co najmniej przez jakiegoś archanioła, niebiańskiego ducha, ziemskiego świętego czy człowieka zainspirowanego w sensie gnostyckim. (Przez "gnozę" rozumiemy dzisiaj przesiąkniętą ezoteryką filozofię, światopogląd lub religię: Samo słowo "gnoza" wywodzi się z greckiego i oznacza "poznanie".) Teksty te bezsprzecznie zawierają wiele rzeczy zmyślonych i wiele fantazji. Podziwiani wodzowie są w nich wynoszeni do godności boskich i adorowani, marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z nieba, powszednie wydarzenia zaś, takie jak śmierć, opisywano w nich jako podróż do świata podziemnego. Nie dość na tym: nasi żądni wiedzy przodkowie, natchnieni prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia treści przekazów, fałszowali i mącili starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie miały ze sobą nic wspólnego, zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce wtręty, które nagle - hokus-pokus! - wchodziły do kolejnych przekazów jako oryginalne. Wplatano w nie elementy moralności, etyki, wiary i dziejów rodów, dodawano obce elementy zaczerpnięte z innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i sensu nie sposób już odtworzyć. Te zaciemniające zabiegi łatwo można zrozumieć. W końcu mamy tu do czynienia z liczącymi tysiące lat odpisami oraz bezustannym mozołem naszych przodków, usiłujących nauczyć się czegoś z sensu tych opowieści. Chaos panujący w starożytnych tekstach stanie się jeszcze bardziej zrozumiały, jeśli uświadomimy sobie, że do jego powstania wcale nie potrzeba tysiącleci. Wystarczy znacznie mniej. Oto przykład: Każdy wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś się tyczy Ewangelii, to wśród wiernych panuje przeświadczenie, że towarzyszący Jezusowi z Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy, zasady życia i przepowiednie niejako "na żywo". Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli w wędrówkach i cudach swego Mistrza, i wkrótce potem spisali je w rodzaj kroniki. "Kronika" ta otrzymała nawet nazwę - "Teksty pierwotne". Teksty pierwotne? W rzeczywistości - i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat studiów - nic z tego się nie zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się badacze i które tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w ręku? Odpisy, które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. W dodatku tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z nich nie zgadza się z innymi. Naliczono ponad 80000 (osiemdziesiąt tysięcy!) odstępstw. Nie ma w tych rzekomych "tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy, na której nie pojawiałyby się sprzeczności. Z odpisu na odpis zmieniano brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio do potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się od tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" Kodeks Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został odnaleziony w 1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście tysięcy!) poprawek sporządzonych przez co najmniej siedmiu korektorów. Niektóre miejsca zmieniano wielokrotnie, zastępując je ostatecznie zupełnie nowym "tekstem pierwotnym". Profesor dr Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł w tym Kodeksie 3000 błędów kopistów (1 ). Wszystko to staje się zrozumiałe, jeśli uwzględnić, że żaden ze spisujących Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z naocznych świadków nie spisywał swoich relacji na gorąco. Dopiero w roku 70, po zburzeniu Jerozolimy przez rzymskiego cesarza Tytusa (39-81 po Chr.), ktoś zaczął spisywać dzieje Jezusa i jego uczniów. Ewangelista Marek, najstarszy autor Nowego Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, jak jego Mistrz umarł na krzyżu. Już Ojcowie Kościoła w pierwszych stuleciach po Chrystusie zgadzali się przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. Całkiem otwarcie mówili o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i wymazywaniu". Ale to było już dawno temu i czepianie się słów niczego nie zmieni w obiektywnych faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie zdarzało się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w takim to a takim sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego, jaki dogmat obowiązywał w danej szkole. Tak czy inaczej, już nawet takie pojedyncze |korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo, prowadziły do powstania całkowitego chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w domu Biblię. Poprę to paroma przykładami. Proszę otworzyć Ewangelię Mateusza, Łukasza i Marka. Dwie pierwsze twierdzą, że Jezus "narodził się w Betlejem" Marek natomiast wymienia miasto Nazaret. SprzecznośćŃ na sprzeczności Ewangelia świętego Mateusza zaczyna się wyliczeniem rodowodu Jezusa syna Dawida, syna Abrahama. Ewangelista wylicza pokolenia aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem Marii. Po co nam jednak ten rodowód, skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa - Łukasz natomiast 76. Nie ma też wśród Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu. Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza (Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: ¬((¦Wykonało się!" I skłoniwszy głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej spektakularnego wydarzenia związanego z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz nic nie wspomina o Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu wydarzeniu zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan Jezus osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba." Jan, ulubiony uczeń Jezusa, nic nie wie o żadnym Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów zaczerpniętych z tekstów Biblii dostępnych dla każdego, przy czym zdania te w każdej Biblii brzmią inaczej, w zależności od przekładu i dogmatyki danego Kościoła. Jakże byłoby pięknie, gdyby przynajmniej teologowie byli jednego zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą, w zależności od poglądów reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają się gwałtownie, raz w gniewie, to znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla swoich interpretacji. Dla laika jest wręcz niemożliwe przedrzeć się przez gąszcz sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o teologów, to często odnoszę wrażenie, jakby mimo posiadania czerwonego telefonu do najwyższej instancji nigdy nie mogli się połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze stosunkowo bliskiej epoki - w końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia przekręcane i przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele tysięcy lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego zakątka pochodzą - serwuje się dodatkowo sałatkę. Człowiek tonie w tysiącach stron komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez godnych zaufania i zręcznych w piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza między kolejnymi ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych przekazów ludzkości stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania źródeł, analizy i porównania, mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie posunęła nas do przodu ani na krok. Rozmyślania i głębokie refleksje filozoficzne niewątpliwie znakomitych uczonych nie dały żadnych wiążących odpowiedzi, nie mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis - objaśniać) zapełnia kilometry półek w bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty w najlepszym razie odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem czasu. Wczoraj tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ kolejne pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było zdanie ich dziadków. W dialogu "Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego kolegę po fachu, Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z dawnych bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg miał się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, dalej warcaby i grę w kostki, a oprócz tego litery." Bóg Teut przekazał ówczesnemu faraonowi pismo ze słowami: "Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." Faraon widział to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek [...] zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał rację. Liczące tysiące lat pisma tylko przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w jakiejś formie miało miejsce. Ale co to było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli - na długo przed stworzeniem Ziemi stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w "Sagen der Juden von der Urzeit (Legendy Żydów o czasach pradawnych) (5): "Na początku Pan stworzył tysiąc światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego niczym. Pan tworzył światy i niszczył je, zasadzał drzewa i wyrywał je, albowiem były jeszcze skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z nieba Czy to człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania inteligencji przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście! Oczywiście? Przekazy z "czasów pradawnych" podają, że pismo powstało już dwa tysiące lat przed Stworzeniem. Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe - pergaminowych zwojów i zwierząt, z których można by zedrzeć skórę, ale też nie było metalu, a z braku drzew także drewnianych tabliczek, księga pisma istniała w formie świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam, który siedział nad rzeką wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu prarodzicowi Adamowi. Musiał to być bardzo dziwny egzemplarz, ponieważ zawierał nie tylko wszystko, co warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie przyszłości. Anioł Raziel zapewniał Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć się może, "co cię czeka aż do dnia twojej śmierci". Nie tylko Adam miał czerpać z tej cudownej księgi, lecz także jego potomkowie: "Także spośród twoich dzieci, które przyjdą na świat po tobie, aż do ostatniego pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po miesiącu się wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego wiadoma [...], czy przyjdzie nieszczęście, czy spadnie głód, czy zboża będzie wiele, czy mało, czy spadną deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy encyklopedia wobec tego rodzaju superksięgi? Autorów tego fenomenalnego dzieła musiały szukać wśród niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem księgę naszemu praojcu Adamowi i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I trzymał ją w świętości i czystości." Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego dzieła. Dar wyobraźni żyjących gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do przebicia: "A w księdze owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk były w niej zawarte, które z kolei dzieliły się na siedemdziesiąt sześć najwyższych tajemnic. W księdze ukrytych było również tysiąc pięćset kluczy nie powierzonych świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem dzięki temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. Adam płakał gorzko i wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się niemal w gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który ponownie przyniósł mu bogaty w treści szafir. Ludzkości jednak nie na wiele się to zdało. Adam przekazał czarodziejską księgę w spadku swemu dziesięcioletniemu synkowi Setowi, który widać musiał być wyjątkowo bystrym chłopaczkiem. Adam poinformował syna nie tylko o "mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc i jej cuda. Rozmawiał z nim też o tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał także instrukcję obsługi oraz informację, "jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi zbliżać do księgi wyłącznie z szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść cebuli, czosnku ani innych przypraw, musiał się też gruntownie umyć. Nasz praojciec ze szczególnym naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi "lekkomyślnie". Set trzymał się ojcowskich wskazówek, przez całe życie uczył się ze świętego szafiru i wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z jaskiń miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do momentu, kiedy Henochowi "objawiło się we śnie miejsce, w którym leżała księga Adama". Henoch, najmądrzejszy człowiek swoich czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i czekał. "Uczynił wszystko tak, aby ludzie mieszkający w tym miejscu niczego nie zauważyli." W jakiś parapsychologiczny czy inny |gnostycki sposób przekazano mu informację, jak ma się obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się dla niego sens księgi, w jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem pokaźny żyrandol, Henoch bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i gwiazdach, które każdego miesiąca oddawały swoje usługi, a także potrafił nazwać każdy obieg i znał anioły, które oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze Adama przewijającej się przez pokolenia nie ogranicza się bynajmniej do dwóch kart w "Legendach o czasach pradawnych". W różnych miejscach pojawia się on niekiedy fragmentarycznie w formie kontynuacji i uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił Noemu, jak obchodzić się z księgą. Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec ludzkości po potopie, nauczył się z niej rozumieć wszystkie orbity planet, a także "drogi ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych nieb [...] i jakie są imiona niebiańskich sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe interesował się drogami ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona niebiańskich sług". Po potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć raczej zupełnie inne zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył księgę "do złotego relikwiarza i wniósł ją na samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z arki, przez wszystki dni swego żywota trzymał się księgi. W godzinie śmierci przekazał ją Semowi. Sem przekazał ją Abrahamowi. Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał ją Amramowi, Amram przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue przekazał ją Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją Mędrcom i tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono mu księgę tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i szczęściło mu się we wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i uchu, które to słyszało i sercu, które to pojęło i poznało mądrość księgi." Fantastyczną historię księgi Adama zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną", gdyby nie kilka drobiazgów, które muszą zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje się naszemu praojcu-Adamowi korzystanie z księgi, bo przecież nasz osamotniony przodek skądś musiał zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale nie jest do tego konieczna książka, ponieważ Adam był przecież człowiekiem rozgarniętym i każdego dnia nabywał nowych doświadczeń, bezustannie się ucząc. Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem kolejnym potomkom. Kłopot sprawia mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek wymyślił tę historię, mógł sobie wyobrazić jedynie księgi spisywane na papirusie, pergaminie, tabliczkach glinianych, drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze ewentualnie skórze albo ryte w skale. W jaki jednak sposób wpadł na pomysł szafiru? Koncepcja encyklopedii na kamieniu szlachetnym zarówno setki, jak i tysiące lat temu musiała być czymś kompletnie dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony mieszczące się w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też prace nad pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową księgą na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli pierwotny autor tej historii? I jak wpadł na pomysł takich szczegółów, jak "siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk", jakie miały być zawarte w księdze, "sześćset siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic" oraz "tysiąc pięćset kluczy"? Są to bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z rękawa, nie mówiąc już o przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed tysiącami lat byli znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący. Niewykluczone, że gotowi byli brać każdą bzdurę za dobrą monetę, ale jednak wiara w biblijny akt Stworzenia pozostawała niezachwiana. Anioły uważane były za coś nadludzkiego, były w końcu mieczami i posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie było żartów, bano się ich gniewu. Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł włączania aniołów do swojej historyjki rodem z science fiction? Bezczelny i kłamliwy wymysł? Jakby tego było mało, zaraz po popełnieniu przez Adama grzechu angażuje się archanioła Rafaela, aby przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści owej tajemniczej księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje tak wielką wagę do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po znajomości dróg ruchu Aldebarana, Syriusza czy Oriona? Są prostsze metody prowadzenia ziemskiego kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę zapisaną na szafirze, w dodatku "uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". Wzmianki na temat ognia i latających wozów w czasach Adama znajdujemy także w apokryficznym "Życiu Adama i Ewy" (6). Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730 po Chr., bazuje jednak na rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo i ujrzała zbliżający się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie potrafi opisać nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek UFO? Do pojazdu wsiadł ten sam Pan, który stworzył Adama i Ewę i od czasu do czasu przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska! Podobno Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak też imiona niebiańskich sług. O jakich to w ogóle niebach jest mowa? Precyzują to starożydowskie Legendy o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z tego nieba obserwowani są ludzie. Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są gwiazdy i planety. Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o nazwach "Zewul", "Ma'on" i "Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie "przebywają serafiny, tam są też niebiańskie koła i cheruby. Ich ciała uczyniono z ognia i wody, a jednak pozostają całością, albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody. Anioły głoszą pochwałę Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły przebywają daleko od chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie widzą miejsca, gdzie przebywa Jego chwała". Oczywiście, słowa "mil" nie znajdujemy w "tekście pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce jakiejś niezrozumiałej jednostki długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy" pozostała nie zmieniona. Mimo to cała opowieść nadal jest kuriozalna, albowiem w odniesieniu do wszystkich tych niebios podaje się nie tylko miary długości, ale również odległości czasowe. Między poszczególnymi niebiosami znajdują się "drabiny", a między nimi rozciągają się epoki liczące "pięćset ziemskich lat podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez nowoczesne okulary, odpowiada to odległości 10 lat świetlnych przy prędkości wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie przytoczone przeze mnie powyżej przekazy figurują jako "mity i legendy", a te, jak wiadomo, są całkowicie niewiarygodne. Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już dwa stulecia temu teolog dr Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako nieprawdziwa opowieść historyczna stanowi przeciwieństwo historii. W dodatku mity i legendy całkowicie ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty historyczne. Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi cenne ogniwo między badaniem historii a nauką. Legenda bowiem uzupełnia historię, stara się uzupełnić luki i rozjaśnić mroki. Legenda nie buduje na niczym i nawet jeśli jej podejście oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają się ze źródłami historycznymi, to jednak pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 63-26 przed Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - stwierdzał sucho (9 ): "Nie po homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby ziarenka prawdy." Po prostu legendy? Legenda powiększa to, co wielkie, zaczarowuje to, co zagadkowe i przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. A jednak nie jest tylko wymyśloną kłamliwą opowieścią. Zawsze nawiązuje do osobistości historycznych i prawdziwych zdarzeń. Często stara się zachować jako prawdę to, co niszczą historycy. Na przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka. Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to może obchodzić ludową wyobraźnię? W jakiejś formie przecież ta historia z jabłkiem musiała się rozegrać. Koniec, kropka! W dodatku legendy mają zasięg międzykontynentalny i to nie od dzisiaj. Tak było już przed tysiącami lat. (Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między Biblią i mitami Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami perskimi, arabskimi, greckimi, hinduskimi, a nawet amerykańskimi. Jakkolwiek inne są imiona bohaterów, odmienni bogowie i zagadkowe zjawiska przyrody - jądro opowieści pozostaje takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę, że legenda o potopie występuje na całym świecie? W legendach wszelkie datowania są niezwykle zagmatwane. Nie ma żadnego znaczenia, |kiedy dane zdarzenie miało miejsce, najważniejsze, że się |wydarzyło. Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy to wielu świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we wzgórzu Kujundżyk - dawnej Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż archeologowie wydobyli tam na światło dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących niegdyś do biblioteki asyryjskiego króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o Gilgameszu, królu miasta Uruk, pół-bogu i pół-człowieku, który wyruszył w drogę, aby odszukać swego ziemskiego praojca o imieniu Utnapisztim. Ku naszemu zdumieniu Utnapisztim przedstawia dokładny opis potopu, powiada, że |bogowie ostrzegli go przed nadciągającym potopem i polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i dzieci, swoich krewnych oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, podnoszących się wód i rozpaczy ludzi, których nie mógł wziąć ze sobą, do dziś jeszcze porywa barwnością narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj opowieść o kruku i gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją o potopie w eposie o Gilgameszu oraz tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w tej zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |bogami. O ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba liczby pojedynczej w eposie o Gilgameszu świadczy o tym, że opowiada ten, który przeżył, czyli naoczny świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych naszego stulecia światło dzienne ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej opowieści - gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je datować? W dodatku w tym chronologicznym chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a mianowicie to, że wariant biblijny może być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? Czyżbym przed chwilą nie dowiódł czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się to podoba teologom i pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że datowania biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna wielka katastrofa, będąca rezultatem pobożnego życzenia, by trzymać się podanego w Biblii następstwa pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się zaświadczyć historycznie. Nie mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego worka. Tym samym istnieje teoretyczna przynajmniej możliwość, że biblijny wariant opowieści o potopie w swoim |pierwotnym jądrze jest starszy od akadyjskiego czy sumeryjskiego, nawet, jeśli chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - ludzka pamięć o prastarych wydarzeniach. Książki i podręczniki historyczne potrafią ulec zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości narodów i po każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana. Legenda to niejasne wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. Dlatego też pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić starego ducha nowoczesnymi środkami. Jeśli trzymać się przekazów żyjących wśród ludów Ziemi - a tym razem naprawdę mam na myśli dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego globu - to pierwszego człowieka zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy Pan Bóg. Umieścił on tę pierwszą istotę w ogrodzie Eden albo w jakimś innym cudownym zakątku. Wedle przekazów starożydowskich ogród taki istniał na długo przed stworzeniem świata i to całkowicie gotowy: "(...) wszystkie jego części i cała roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - wszystko już było i dopiero w tysiąc trzysta sześćdziesiąt jeden lat, trzy godziny i dwa mgnienia oka później stworzone zostały Ziemia i Niebo." A my tu sobie łamiemy głowy, dlaczego mimo pilnych poszukiwań ogrodu Eden wciąż go jeszcze nie odnaleziono? (Na temat daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).) Przypuszczalnie stacja doświadczalna z eksperymentalnymi istotami Adamem i Ewą - nazwijmy ją "Biosphaere One" - została po prostu zlikwidowana. O ile dotychczas byłem przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie Eden, o tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z tych dziewięciu, którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem osób? Najwyższy wbił sobie do głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak - dla czystej formalności - spytał swoje anielskie zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie byli przeciwni. "Wtedy Pan wyciągnął palec i spalił ich wszystkich." Ponownie Najwyższy zadał to samo pytanie innym aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, co będzie chciał, a więc niech czyni zgodnie ze swoją wolą. No i stworzył Pan Adama "własnymi rękami". Pierwszy model człowieka miał pod niektórymi względami przewyższać aniołów. Szczególnie denerwujący dla nich był fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do tego jeszcze może się rozmnażać. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W niebie zagościły zazdrość i zawiść. Niebiańskie spory "Samael był największym księciem pośród nich w niebie, albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po sześć par skrzydeł, a on miał ich dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." Takiego buntu Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości i wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej legendy grzech w ogrodzie Eden nie dotyczył bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że wspomniany Samael uwiódł i zapłodnił Ewę. Po akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana historia? Niewiarygodna w każdym calu? Po prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na nowo interpretowane opowieści zawierają wspólne jądro, pojawiające się u niezliczonych ludów żyjących w wielkim oddaleniu od siebie: uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało się zatem w mglistej przeszłości Ziemi? Przypomnijmy sobie: cała religia chrześcijańska zbudowana jest na tym, że musi przyjść Jezus, aby zbawić ludzi. Zbawić od czego? Od grzechu pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden. Czy to było jabłko, czy seks i czy rzeczywiście w raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś musiało się rozegrać. Uwiedzenia pramatki Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony |archanioł. Nowocześni teologowie, którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach widząc, jak rozpływają się ich nadzieje, głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było. W ten sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale to właściwie ich problem, a nie mój. Mamy teraz iście paradoksalną sytuację: powszechnie wierzy się, że |niebo jest miejscem absolutnej szczęśliwości, miejscem, do którego udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i zawiści, od nieszczęść i nędzy. Niebo jest przedmiotem tęsknoty, wyśnionym celem wszelkich pragnień, spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze zanim powstał człowiek, w niebie były już zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami śmiertelnymi. Czyżbyśmy zatem źle zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły o innym niebie niż to, w którym mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika nawet wówczas, gdy nie damy wiary starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je na bok z pobłażliwym uśmieszkiem. Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za sprawą uwodziciela Ewy pojawił się ów wszystko zmieniający grzech. Nawet jeśliby tego grzechu w rzeczywistości nie było, to i tak pozostanie on w wierze chrześcijańskiej powodem późniejszego odkupienia przez Jezusa. Czy uwodziciela nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy "diabeł", w niczym nie zmienia to samego faktu. Jasne? Jak wiadomo każdemu z Biblii, Bóg Wszechmogący sprowadził potop, aby zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież wcześniej "własnymi rękami" ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z góry musiał więc wiedzieć, co się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to, że pod określeniem |Najwyższy kryje się coś zupełnie innego niż to, co ja i miliony innych wierzących rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po uwiedzeniu Ewy powstały jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla. Przedstawiciele linii Kaina mieli się podobno zachowywać jak zwierzęta: "Z odkrytym przyrodzeniem chodzili potomkowie Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak bydło. Chodzili nago po targu [...] a mężczyzna parzył się z własną matką i z własną siostrą, i żoną brata swego na środku ulicy." Złośliwość i perfidia tej linii opisane są w legendach o Sodomie i Gomorze. Mieszkańcy tych miast nie przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i robili to, na co akurat przyszła im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: "Mieszkańcy Sodomy i Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, był chwytany i siłą rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech ciągnęło go za głowę, a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi. Jeśli natomiast był dłuższy od łóżka, to po trzech mężczyzn stawało po obu stronach i rozciągało go na szerokość, aż zamęczali go na śmierć. Kiedy obcy krzyczał, oni powiadali: "Tak się dzieje z człowiekiem, który przybywa do Gomory"." Nie dość na tym. Do ogólnego upadku obyczajów i lubieżności przyłączyły się też "upadłe anioły", które całymi grupami przybywały z nieba, żeby brać sobie "ludzkie córki". Tego rodzaju aniołów nie da się raczej zaliczyć do kategorii niewinnych. Owoce lubieżności |tych aniołów wyrastały na gigantów: "Od nich wzięli się potem giganci, którzy byli potężnego wzrostu i którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi. Giganci płodzili dzieci i mnożyli się jak płazy; każdemu rodziło się po sześcioro potomstwa na raz." Nie było sposobu na ukrócenie tych obrzydliwości, najwyraźniej nie można było przeprowadzić selektywnego wyodrębnienia złych i dobrych. Cóż zatem innego pozostało Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to nasienie i zacząć wszystko od nowa? Przy tej okazji staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem, którego czczą wyznawcy wszystkich religii. "Upadłe anioły" miały zatem płodzić gigantów. O gigantach rozpisywałem się już w wielu książkach, postaram się więc maksymalnie oszczędzić powtórzeń. Gwoli ścisłości powiem więc tylko tyle: "Legendy Żydów o czasach pradawnych" wymieniają wręcz nazwy poszczególnych plemion gigantów. Byli więc Emici, czyli "potworni", Refa'im ("osłabiający"), Gibborim, czyli "wielcy bohaterowie", byli Zamzummim ("dokonujący wyczynów"), a także Awwim, czyli "niszczyciele", oraz Nefilim, to jest "psujący". Niezłe towarzystwo musiało się zebrać na Ziemi. W apokryficznej Księdze Barucha wymienia się nawet ich liczbę (12 ): "I sprowadził Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 4090000 gigantów." Jakiż to święty bądź nie święty duch podszepnął prorokowi Baruchowi tę liczbę? Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się ani na jotę. Na przykład, jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze długo po potopie biblijny król Dawid miał walczyć z gigantami o sześciu palcach u rąk i nóg. Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia, a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy Żydów o czasach pradawnych" opowiadają o osobliwych mieszańcach, a więc dziwacznych istotach żywych, nie będących produktami żadnej ewolucji. Były podobno istoty mające "tylko jedno oko pośrodku czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę barana" i jeszcze inne o "głowie człowieka i ciele lwa", czy wreszcie nawet ludzie bez szyi i z oczami na plecach oraz - rzecz jeszcze dziwaczniejsza - "istoty o ludzkich obliczach i końskich nogach". Czy ta absurdalna menażeria jest tylko zwykłym idiotyzmem powstałym w zwariowanej wyobraźni pijanego? Być może. Niemniej jednak intrygująca jest dla mnie powtarzalność opisywanych spraw. O podobnych potworach informował mianowicie Egipcjanin Manethon. Ów Manethon był pisarzem i arcykapłanem świętych sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że był on współczesnym pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.). Manethon żył w Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię Egiptu w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące lat imperium faraonów, jako uczony spisał kronikę bogów i królów swego kraju. Pierwopisy dzieł Manethona zaginęły, lecz inni historycy, tacy jak Juliusz Afrykański (zm. 240 po Chr.) czy Euzebiusz (zm. 339 po Chr.), przejęli z nich najistotniejsze fragmenty. Euzebiusz przeszedł do historii Kościoła jako biskup Cezarei i kronikarz okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to |bogowie stworzyli te wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory. Euzebiusz tak o tym pisze (13 ): "[...] i spłodzili ludzi o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze innych o poczwórnych skrzydłach i dwóch twarzach i o jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o dwóch naturach, męskiej i żeńskiej; następnie jeszcze innych ludzi o udach kozich i z rogami na głowach; i jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z tyłu i kształcie ludzkim z przodu; spłodzili także byki o ludzkich głowach i psy o czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej części ciała; także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie potwory o ciałach smoków [...] i mnóstwo fantastycznych stworzeń, różnorodnie ukształtowanych i różniących się między sobą, których podobizny ustawiali obok siebie i przechowywali w świątyni w Belos." Jeśli idzie o podobizny, to mają rację Manethon i Euzebiusz. Każde większe muzeum ma w swych zbiorach rzeźby przedstawiające takie starożytne mieszańce. A więc legendy żydowskie i egipskie wcale nie są zapełnione żałosnymi bzdurami, tylko najwyraźniej mówią o tym, co dawniej było rzeczywistością. Jeśli natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich potworów z gabinetu okropności doktora Frankensteina, to pozostaje pytanie, skąd też autorzy tych opowieśei ściągnęli swoje pomysły, na jakiej pożywce wyrosły ich niecodzienne kreatury, a także, skąd kamieniarze i sztukatorzy dawnych kultur wzięli pierwowzory? Pewnie tylko z przekazów. A te są niemalże drobiazgowo precyzyjne, wręcz irytująco dokładne, jak na głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ): "[...] długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej - trzydzieści łokci." Żydowskie legendy podają to dokładniej: "Prawe skrzydło ma być długie na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło; trzydzieści trzy kabiny wynosić ma szerokość z przodu, trzydzieści trzy kabiny ma wynosić szerokość z tyłu. Pośrodku ma być dziesięć pomieszczeń na zapasy żywności; tam mają być przewody do doprowadzania wody; będą otwierane i zamykane. Arka ma być wysoka na trzy piętra; tak samo jak wygląda najniższe piętro, wyglądać ma też piętro drugie i trzecie; na najniższym piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na środkowym gnieździć się ma ptactwo, najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i stworzeń pełzających." Światło dla arki Kiedy już arkę uszczelniono dokładnie smołą, zatykając każdą szczelinę, w tym przedpotopowym statku musiały w zasadzie panować najczarniejsze ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: "W arce wisiała wielka perła, która wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące ze swojej własnej mocy." Do tego dwie zdumiewające uwagi na marginesie. Księga Mormona to biblia wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, powstałej w USA wspólnoty wyznaniowej. Księga ta miała zostać przekazana przez anioła założycielowi Kościoła Mormońskiego, prorokowi Josephowi Smithowi (1805-1844 ). Jak twierdzą mormoni, księga przez całe tysiąclecia ukryta była w formie metalowych tablic we wnętrzu pewnego wzgórza. Tylko dzięki dwóm |kamieniom tłumaczącym, które Joseph Smith otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na angielski. Jest tam opowieść o Jaredach, ludzie, który w czasach budowy wieży Babel opuścił swoją dawną ojczyznę i na pokładzie licznych statków dotarł do Ameryki Południowej. Statki te były "szczelne jak naczynie, i kiedy drzwi były zamknięte, były szczelne jak naczynie" (14 ). A jednak nie panowały w nich ciemności, Pan bowiem podarował Jaredom szesnaście świecących kamieni, po dwa na każdy statek, i podczas trwającej trzysta czterdzieści cztery dni podróży kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa! Przypuszczalnie było to to samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według przekazów żydowskich to sam Pan Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: "I Pan narysował Noemu palcem rysunek i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać arka"." Nie inaczej jest u mormonów. W I Księdze Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz statek, jak ci to pokażę, abym mógł przeprawić lud twój przez wody." Czyżby zatem mormoni ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z sumeryjskiego eposu Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera kolejny wariant mitu o potopie, z Atrahasisem jako tym, który przeżył, i czytamy w nim - jakże by inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego statku bez żadnych otworów. Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na pytanie, kto od kogo odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie potrzeba plagiatu, aby otrzymać legendy i święte księgi zawierające podobne szczegóły. Właściwie jakim prawem wykluczamy, że źródło Księgi Mormona było naprawdę wygrawerowane na prastarych metalowych płytach? Nakazuje nam to tylko i wyłącznie nasze chrześcijańsko-żydowskie zadufanie. Z kolei to, że opowieść o potopie powtarza się w innych kulturach pod innymi nazwami, wcale nie dowodzi, że żydowscy autorzy koniecznie musieli je podkraść. W końcu było wielu potomków w pierwszych pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją wersję tej opowieści. Autorzy tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w różnych krajach, kulturach i religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie istniały, podróże międzykontynentalne nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy pochodzące ze wszystkich stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno i to samo. Czyżby w umysłach wszystkich autorów mieszkał ten sam duszek? Czyżby wszyscy oni - prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych rzeczy nie da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! - tak jednolicie pracowała na całym świecie. Te wręcz zuniformizowane relacje muszą pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, co ktoś przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i przypisano własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak pozostawało zasadnicze wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu pierworodnym - dylemacie: święte księgi głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że udało mu się zlokalizować szczątki arki Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to właśnie ta góra w masywie Araratu, na której według świętego Koranu osiąść miała arka. Kierownik ekspedycji, geofizyk David Fasold, oświadczył dziennikarzom, że za pomocą radaru do prześwietleń gruntu udało się uzyskać znakomite zdjęcia. Zdjęcia mają być podobno tak ostre, że można nawet policzyć deski między burtami kadłuba. Profesor Salih z Bayraktutan zaś, dyrektor Instytutu Geologicznego Uniwersytetu im. Atatürka, powiedział dziennikarzom londyńskiego "Observera": "Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką ludzką, który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił budowę arki? Tak czy inaczej, owa zagadkowa osoba dobrze wie, co robi, ponieważ Bóg zamierza uratować przed masami wody przynajmniej paru ludzi. Tak więc udziela wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na temat budowy statku. Nawet własnoręcznie rysuje plany i¬8¦lub dyktuje dokładne dane konstrukcyjne. Rozdaje zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy. Dopiero potem rozpoczyna się Wielkie Zniszczenie. Czemu to wszystko takie skomplikowane? Jeśli Bóg - a po raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we wszystkich religiach - zamierza zabić jakieś nieudane anioły, gigantów czy nienormalnych ludzi, to robi to za pomocą symbolicznego mrugnięcia powieką. Albo, jak czytamy w Koranie, świętej księdze muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii, 117 ). Nie potrzeba żadnego statku z planami i jednostkami miary, nie potrzeba smoły i tajemniczych żarówek. Fakt zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby tak właśnie było, albo nie mógł inaczej. Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał przecież wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem budowa statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają się kalkulacji krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać potop, a jednocześnie pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o wybaczenie tego, co powiem, ale jeśli |nie wywołał potopu, a więc w żaden sposób nie przyczynił się do utopienia ówczesnego rodzaju ludzkiego, jeśli potop był zjawiskiem przyrodniczym czy klęską żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w religiach. W tym przypadku ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. Cała wiara rozpada się w proch. Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i świętych ksiąg. I jeszcze coś: potop jako zjawisko przyrodnicze czy też katastrofa kosmiczna (następstwo uderzenia komety albo meteorytu) nie zmienia faktu, że Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby ostrzec swoich protegowanych, nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił wskazówek, by za wszelką cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i zaawansowani A teraz słówko w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam do klawiatury komputera, by napisać nową książkę, dręczą mnie te same wątpliwości. Jak wyjaśnić Czytelnikom kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem w poprzednich książkach? Nauczyciel w szkole czy wykładowca wyższej uczelni mają łatwiej. I jeden, i drugi wychodzi z założenia, że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i można budować dalsze piętra gmachu wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie przechodzi do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że czytelnicy są obowiązani łaskawie przeczytać jego wcześniejsze dzieła. Wtedy powtórzenia są niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed progiem, zmuszając do kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć obroty, ale nie jest zbyt eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje się pisać tylko dla stałych czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie wyspecjalizowaną publiczność, która wkrótce zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu "wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą, są poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym materiałem. Ja przecinam ten iście gordyjski węzeł, wprowadzając powtórzenia wszędzie tam, gdzie są niezbędne dla nowego czytelnika, aby nie był zawieszony w próżni, przy czym - i jest to ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są powtórzeniami mechanicznymi. Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle nowe uzupełnienia. Badania nie stoją w miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed potopu więcej niż siedem lat temu. Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz to nowe książki, życzliwi czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z różnych obozów dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko tu czy tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić kilka kartek, darować sobie wykład - "początkujący" zaś będzie za takie powtórzenie wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko skrótowe. To, że jestem zwolennikiem teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły istoty pozaziemskie, mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat dwadzieścia książek i nakręciłem z 5 odcinków filmu telewizyjnego (17 ). Również na temat motywów oraz technicznych zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już szczegółowo. Nie ma potrzeby tego tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak archeologicznych, odnalezionych w różnych miejscach naszego globu. Tym razem chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - "stary, dawny"; SETI od Search for Extraterrestrial Intelligence, czyli "poszukiwanie pozaziemskich istot rozumnych"), a więc o konstrukcję myślową rozjaśniającą to co sensowne i bezsensowne w dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu sposobowi myślenia. Nie chodzi tu w żadnym wypadku o jakąś nową religię czy - jak złośliwie zauważają krytycy - "namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie trzeba wierzyć. Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję niczego. Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów, świętych i proroków. W filozofii paleo-SETI nie ma ani świątyń, ani czczenia bogów. Ponadto religie wymagają przestrzegania określonych norm etycznych - ja i moi zwolennicy niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo, drodzy Czytelnicy, czujecie się wykorzystani finansowo, ponieważ zakupiliście lub wypożyczyliście tę książkę? Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek obcych istot zawitał do naszego Układu Słonecznego, przybysze dawno już wiedzieli wszystko o trzeciej planecie. Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki niezbędne do powstania życia. Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot żywych, między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli oni najwyżej rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i dokonali w nim zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już żaden poważny problem. W którymś momencie pozaziemscy przybysze uznali, że ich eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od wszystkiego, co po niej pełzało i latało, ponadto dysponował idealnymi narzędziami do chwytania wszystkiego, co chciał: rękami. Aby umożliwić tej istocie rozprzestrzenienie się, konieczny był egzemplarz żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza pramatka. Pierwsi rozumni ludzie nie znali języka - bo i skąd? Ich bezpośredni przodkowie wywodzili się spośród małp - porykiwali tylko i pomrukiwali. Tak więc przybysze zdecydowali się na przeprowadzenie programu szkoleniowego. Umieszczono pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One - i wyuczono pierwszego języka, tak jak to czytamy w Księdze Rodzaju (Rdz 11, 1 ): "Mieszkańcy całej Ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam mógł nadać wszystkiemu właściwą nazwę! Kurs zawierał też zapewne przykazania moralne i wskazówki dotyczące uprawy roli i rzemiosła. Inna grupa przybyszów z Kosmosu eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi zwierzętami. Dlaczego mieliby to robić? Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu przynajmniej |jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może być mniejszych lub większych od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona oddalone od swego słońca. Mogą być one gorętsze lub zimniejsze, bardziej suche lub bardziej wilgotne, także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków klimatycznych. Niedźwiedź polarny śpi wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur porusza się ogromnymi skokami, podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne gatunki węży przystosowały się do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem bardziej oczywistego niż eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem genetycznym? Chciano się dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się najłatwiej, jakie najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże się najodporniejszy. Absurd? Przecież my robiliśmy i robimy to samo. Tyle, że nie na drodze manipulacji genetycznej - na nią dopiero wstępujemy - lecz hodowli. Wyhodowaliśmy nowe odmiany krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, odporniejsze i dające więcej mleka; skrzyżowaliśmy kozy i owce (tzw. kozoowca); wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto, rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego środowiska, a dziś właśnie przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej nowych rodzajów warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może przyjść do głowy naszym uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na drodze genetycznej człowieka, który zacznie dożywać wieku dwustu czterdziestu lat. Tak właśnie doszło do powstania potworów i hybryd, których wcześniej nie widziano na naszej planecie. Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A kiedy te przerażające kreatury wymarły lub zginęły w wyniku potopu, z miejsca powędrowały do zbiorowej pamięci ludów. Awansowały do postaci z mitów i legend opowiadających o tych odległych czasach, kiedy to |bogowie stwarzali różne hybrydy. Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej o możliwościach ludzkiej wyobraźni. Grecki poeta Homer (ok. 800 przed Chr.) opisał w przygodach Odyseusza syreny, których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali o celu swej podróży. Chociaż Homer nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja późniejszych autorów uczyniła z nich uskrzydlone kobiety na ptasich nogach. Inny Grek, Hezjod (ok. 700 przed Chr.), wymyślił potworną Meduzę, na której głowie zamiast włosów wiły się węże i której spojrzenie było tak przerażające, że zamieniało ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza się z popiołów. Wszystko to, a nawet jeszcze więcej, powstało w ludzkiej wyobraźni, bez której nie obejdzie się żadna baśń. Lecz takie fantastyczne wizje nie biorą się z niczego, muszą mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki którym wszystkie te niezwykłości wnikają do świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to opór ten w niczym nie zmieni niepodważalnych faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i historycy opisywali takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez bogów. 2. Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili te hybrydy w swoich dziełach. `tn Lubieżni aniołowie Tymczasem na macierzystym statku kosmicznym wybuchł bunt. Część wyższych oficerów chciała czegoś zupełnie innego niż dowódca, |Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze jakoś inaczej, jest bez znaczenia. W legendzie określa się go mianem "największego księcia pośród innych", w telewizyjnej balladzie science fiction zatytułowanej "Star Trek" mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan Xy dysponował większą władzą niż pozostali członkowie załogi, albowiem jako jedyny miał "dwanaście par skrzydeł". Ów Samael ze swoimi rebeliantami przegrał walkę na pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo się tym przejęła. Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki swej wiedzy technicznej wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu nabrała ochoty na seks. W legendarnej wersji przywódca Samael niezwłocznie uwiódł Ewę: "Spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Inni członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu piękne dziewczęta lub pięknych młodzieńców. Jeśli wyznawcy chrześcijaństwa wszelkich odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju (Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały." Spór uczonych, jaki od niepamiętnych czasów toczy się wokół określenia "Synowie Boga" i który zaowocował tysiącami stron sprzecznych ze sobą komentarzy, wywołuje na ustach kogoś znającego się na rzeczy pobłażliwy uśmieszek. Raz "Synowie Boga" tłumaczy się jako "giganci", raz "Dzieci Boga", innym znów razem jako "upadłe anioły" lub "zbuntowane istoty duchowe". Zwariować można! Jedno małe hebrajskie słówko przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy specjalista, który studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi." Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. A ja mówię. Bez żadnych ale. Stare jak świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest zbędne. ("I bogowie stworzyli ludzi na swoje własne podobieństwo...") W tym przedhistorycznym dramacie Najwyższy, czyli dowódca statku kosmicznego, miał najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z zatroskaniem przyglądał się temu, co działo się na Ziemi. Wskutek skrzyżowania się kosmitów z ziemianami powstały istoty całkowicie odbiegające od planowanej linii rozwoju Homo sapiens. To właśnie był ów |grzech pierworodny mitologii. Ludzie odziedziczyli nieodpowiedni materiał genetyczny, więc Pan "żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób musiał teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i zacząć wszystko od początku. Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały niezłą bronią, mogły się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie sposób było tropić |złych pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też spowodował go upadek na Ziemię wielkiego meteorytu, nie wynika z legend i tekstów religijnych. Sztuczny potop jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go wywołać - meteoryty zaś co chwila uderzają w nasz glob. W każdym razie |Najwyższy musiał znać dokładny moment wystąpienia potopu. Wyłącznie dlatego mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych i doradzić im przy budowie arki. Taki sposób patrzenia, który ustawia prastare legendy i religie we współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku 1964. Wtedy to właśnie kanadyjskie czasopismo "Der Nordwesten" jako pierwsze wykazało się odwagą i opublikowało całostronicowy artykuł mojego pióra (19 ). Dopiero później przyszły książki, w których mogłem omówić wiele szczegółowych kwestii. Oczywiście, cały ten gmach myślowy pozostaje na razie teorią, jakkolwiek w wielu dziedzinach dawno już wyszedł poza stadium teoretyczne. Filozofia paleo-SETI to koncepcja, która rozsądnie tłumaczy wiele dotychczas zupełnie nie wyjaśnionych aspektów przekazów religijnych. W każdym razie, takie nowoczesne spojrzenie ma większy sens od teologicznych wygibasów, które od tysięcy lat nie posunęły nas ani o krok do przodu i przeżyły tylko dzięki przymusowi dawania im wiary. Osiemdziesiąt pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał (20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w dziejach. Co w danym momencie wydawać się może większości ludzi rzeczą nie do pomyślenia, być może dawno już zostało pomyślane i dowiedzione w zaciszu gabinetu czy laboratorium. Po kilku tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z danej dziedziny, po kilku latach staje się to dobrem wspólnym wszystkich ludzi wykształconych. Nigdy odwieczny spór między ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i teologia Powyższe zdania sformułowane zostały w roku 1910. Profesor Girgensohn w najlepszym razie przeżył zaledwie świt utopii. My natomiast tkwimy już w samym środku utopijnej rzeczywistości. Ze swej strony w ogóle czarno widzę, jeśli idzie o teologię w dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im się uczynić racjonalnym czegoś, co racjonalne nie jest. Nie oznacza to, że neguję naukowość teologii systematycznej. Dokonuje ona konfrontacji tekstów z faktami historycznymi, publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność różnych wersji w drodze analizy porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali się na temat osoby Mesjasza? Które z tych wypowiedzi są niedwuznaczne, które mają mniejsze znaczenie, które słowa są natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają się słowa proroka Xy? Gdyby teologowie używali nazwy "naukowy" tylko do tego rodzaju działalności, nikt nie mógłby mieć najmniejszych zastrzeżeń - abstrahując od samego pojęcia teologii. W końca zawiera ona bowiem słowo theos (=Bóg) i logos (=słowo), czyli oznacza słowo boże. A tak się składa, że |tym właśnie teologia się |nie zajmuje. Wprawdzie wszyscy teologowie są głęboko przekonani, iż zajmują się |słowem bożym - inaczej przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz właśnie już |samo to przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte i mniej święte pisma wyszły z ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co zostanie z tych tekstów, jeśli odpadnie wiara? Właśnie teksty. Utracą jedynie swoją świętość. Mogą pozostać dostojne, ponieważ są stare, można traktować je z szacunkiem, ponieważ przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie historycznym czasów, natomiast analizować je należy metodami naukowymi, gdyż zawierają nader interesujący materiał. Kiedy odpada wiara w świętość tych tekstów, można zacząć rzeczową dyskusję. To właśnie przeświadczenie o świętości owych tekstów blokuje analizę zgodną z duchem naszych czasów. Z drugiej strony filozofia paleo-SETI również jest kwestią poglądów, a więc, pewnym przekonaniem, które można wprawdzie doskonale podbudować, lecz którego nie sposób udowodnić. Czy z teologią jest inaczej? Gdzie są |ścisłe dowody |naukowe reprezentowanych w niej poglądów? Jak wiadomo, nie ma rzeczy bardziej subiektywnej od gustu, dlatego nie należy o nim dyskutować. Mimo to dyskutuje się, ponieważ wymiana pokoleń połączona z duchem czasu wprawia ludzi w wewnętrzny niepokój. Jedni pragną warownego grodu wiary, inni zaś oświecenia. Słowo "nauka" pochodzi od "uczyć". W aspekcie nauk ścisłych dokonania teologii są bezużyteczne. Pełno w nich sprzeczności i zawsze pozostają kwestią wiary i emocji danej szkoły. Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje jasną linię, która niezrozumiałe czyni zrozumiałym i wychodzi naprzeciw rozumowi. Filozofia paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego bezsensu. Paru okultystów mogłoby już właściwie zgasić swoje lampy, członkowie tajnych bractw zaś powinni zdjąć maskujące stroje. Coraz trudniej będzie namówić kogoś na doskonale sprzedający się przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero dzięki współczesnej wiedzy możliwe staje się zrozumiałe zinterpretowanie przeszłości. Jak wiadomo, jabłka spadają z jabłoni dopiero wtedy, gdy dojrzeją. Tak więc mój pradziadek nawet |nie mógłby wpaść na koncepcje, które ja dzisiaj prezentuję. Podróże kosmiczne dla niego nie istniały, o genach i manipulacji nimi nie miał pojęcia, anioły zaś były dla niego niepodważalnie wysłannikami Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło. Chwała niech będzie Kamieniowi Świętego Berlitza! Mgła tajemniczości podnosi się nie dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły podwoje. Gdyby ludzie dyskutowali o możliwości podróży kosmicznych dopiero w roku 2100, dopiero wtedy wynaleźli komputer i dopiero wtedy rozszyfrowali kod genetyczny, to pytania, które zadajemy dzisiaj, też moglibyśmy postawić dopiero wówczas. Załóżmy, że mojemu pradziadkowi udałoby się 200 lat temu wykopać wspaniałe znalezisko. W odosobnionej jaskini odnalazł pokryte pismem tabliczki, a uczonym udało się odcyfrować znaki. Na światło dzienne wychodzą teksty informujące o podróży z jakiegoś dalekiego świata na Ziemię. Byłoby w nich napisane, że przybysze zostali przyjęci przez mieszkańców naszej planety nader nieuprzejmie i niegościnnie. Co począłby mój dziadek, co 200 lat temu poczęliby z takimi pismami uczeni? Uznano by, że nieznani autorzy wykazali się "zdumiewającą wyobraźnią", mówiono by o alegoriach (przypowieściach). Przypuszczano by, że chodzi o dobrą radę: bądźcie uprzejmi dla obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni sprzed 200 lat uznaliby te pisma za epos, tylko jedno nie mogłoby przyjść im do głowy, zważywszy właściwy dla nich horyzont czasowy: nie potrafiliby dostrzec faktu przyszłych podróży kosmicznych. Dwieście lat temu rozsądni ludzie nie mogli poważnie dyskutować na taki temat. Nie chodzi tu o umysłową ciasnotę inaczej myślących - chociaż i tacy też mieszkają w swoich wieżach z kości słoniowej. Chodzi o zgodne z epoką spojrzenie na pradawne zagadnienia ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele łatwiejsze niż w czasach mojego pradziadka. Nie ma już instytucji klątwy, zniesiono polowanie na czarownice, a nowoczesne środki przekazu umożliwiają szybkie rozpowszechnianie nowych teorii. Ja nawet rozumiem tych żołnierzy starej gwardii, którzy z uporem starają się stłumić napływ nowej myśli. Mogą oni spowodować pewne opóźnienie, jak to się dzieje z każdą teorią, lecz nie ma takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać odkrywanie przyszłości. Co w jednym kraju jest zabronione przez religię czy ideologię, tym bardziej niepohamowanie rozwija się w innym. Moi krytycy bezustannie zadają mi pytanie, skąd też czerpię tę moją pewność, że jestem na właściwej drodze? Moja koncepcja jest przecież zwykłą idee fixe, której nijak nie da się udowodnić. Poza tym zarzucają mi, że działam bardzo selektywnie, sięgając tylko po te fragmenty starożytnych przekazów, które popierają moje teorie, a całą resztę pozostawiam na boku. Właściwy wybór Ciekawe, dlaczego właśnie mnie czyni się zarzut z tego, co ze względu na bogactwo materiału musi robić każdy na świecie? Każda książka, którą czytam, to wybór tego, czym autor chce podbudować swoją argumentację. Stwierdzenie, jakoby w literaturze naukowej działo się inaczej, jest raczej piękną bajeczką, w którą uwierzyć mogą co najwyżej świeżo upieczeni studenci. W ciągu ostatnich trzech lat skonsumowałem około trzystu dzieł teologicznych - i na koniec za każdym razem autorowi wychodziło dokładnie to, co chciał udowodnić. Niezliczone odwołania do innych publikacji, zwłaszcza w pracach doktorskich, służą wręcz za przykłady mające udowodnić, że oponent myli się w tym czy innym punkcie. Zalew literatury specjalistycznej we wszystkich dziedzinach jest tak niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to ogarniał. I nikt nie jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy też włączyć ich w swoją własną pracę. |Trzeba dokonywać wyborów, niepotrzebny balast za milczącym przyzwoleniem wylatuje za burtę. W końcu fachowiec zna przecież zdania przeciwne, literaturę oponentów - laika zaś nie będzie się tym obciążać. Wydawcę i księgarza tym bardziej. Kryterium oceny wobec tej wymuszonej selektywności powinna być uczciwa deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego pomija wszystko inne. Teksty religijne przesiąknięte są etyką i moralnością - ten aspekt zupełnie mnie tu nie interesuje. Dlatego darowuję sobie setki stron wypowiedzi proroków pełnych ostrzeżeń, gróźb, przepowiedni i nakazów. Nie jest moim zadaniem objaśniać Czytelnikowi, dlaczego nie należy jeść wieprzowiny albo w jakich okolicznościach można wypędzić od siebie żonę. Tym bardziej że każdy specjalista wie, iż teksty zawierające słowa proroków w bardzo wielu przypadkach nie są oryginałami. Późniejsze pokolenia uzupełniały, dodawały i dośpiewywały, zgrabnie wplatając nowe elementy do starych tekstów. A więc kryterium numer jeden odpada. Drugi pobieżny wybór dotyczy religijnych datowań. Cóż nam po zdaniach w rodzaju "Terah spłodził Abrahama, Abraham spłodził Izaaka", skoro przypuszczalnie sam Abraham nigdy nie istniał? Że co, proszę? Przecież są teksty o Abrahamie, napisano o nim mnóstwo opowieści, a przeżycia zawarte w Apokalipsie Abrahama pełne są wręcz bardzo szczegółowych danych. To prawda. Są takie teksty i nawet stanowią bardzo cenny materiał w mojej pracy. Ale jednak nie sposób dowieść, że mamy do czynienia z oryginalnymi zapiskami dokonanymi ręką samego Abrahama czy też kogoś z jego najbliższego otoczenia. W Kronikach Jerahmeela, które bazują na jeszcze starszych źródłach, znajduje się stwierdzenie, że Abraham był największym magiem i astrologiem, który swą wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam, chrześcijanom, wbito do głów, że Abraham jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy on kiedykolwiek istniał i co znaczy jego imię. Franz M. Böhl, profesor uniwersytetu w Lejdzie, skonstatował (22 ): "Imię Ab-ram, które nie występuje nigdzie poza rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny ojciec" lub "ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, że określenie patriarcha jest tłumaczeniem tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w przypadku imienia Abr-aham mamy do czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) częściej występującej formy Ab-ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi uczeni doszli do podobnego wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu "Journal of Biblical Literature" stwierdził lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie było imieniem osoby, lecz bóstwa." Od tego czasu minęło 60 lat badań nad Abrahamem, lecz nie przyniosły one żadnego wyjaśnienia. W jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie (24 ): `nv "Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak zatem w obliczu tego teologicznego chaosu mam brać pod uwagę |datowania słów tego czy innego proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel, jeden z koronnych świadków dla filozofii paleo-SETI (25 ), przeszedł w ciągu stuleci niesłychaną metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni mniej, ni więcej, tylko 270 tytułów rozpraw na temat tego proroka (26 ). Dokładnie dwieście siedemdziesiąt dwie uczone głowy poświęciły całe lata swego życia na studiowanie sprawy Ezechiela. Postać tego proroka podlegała zdumiewającym przemianom. Pierwotne jego słowa były niepodważalne, później stał się "wizjonerem", wreszcie "marzycielem" i "fantastą", a w najnowszych czasach zrobiono z niego wręcz "kataleptyka" (czyli schizofrenika cierpiącego na nagłe sztywnienie mięśni). Również teksty Ezechiela poddawano teologicznej sekcji zwłok. Semantycy stwierdzili, że styl i dobór słów wskazują na więcej niż jednego autora. Biednego proroka ogłoszono "Pseudoezechielem", którego księga została skompilowana dopiero około roku 200 po Chr. z wielu różnych tekstów (27 ). Jeszcze sto lat temu profesor teologii, Rudolf Smend, pisał (28 ): "To, że opis ów opiera się na wizjonerskim przeżyciu, oraz że wizyjność nie jest w żadnym razie li tylko formą przedstawienia na piśmie, nie może ulegać wątpliwości." A dziś? Obecnie przeważająca większość teologów jest zdania, że Księga Ezechiela jest dziełem wielu redaktorów i zawiera teksty samego proroka przemieszane z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić zarzut, że z tej barwnej sałatki wybieram tylko co świeższe listki? Zwłaszcza że zawiera ona dodatki, które czynią ją niemalże niestrawną. W świętych księgach pojawiają się na przykład imiona i datowania, które pasują do tej sałatki jak siekane podeszwy, co widać choćby na przykładzie Księgi Rodzaju (13, 15 i 16 ), gdzie czytamy: "I wtedy to Pan rzekł do Abrama: "Wiedz o tym dobrze, iż twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze w kraju, który nie będzie ich krajem i |przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam ciemiężeni jako niewolnicy [...] Twoi potomkowie powrócą tu dopiero w czwartym pokoleniu [podkr. moje, E.U.D.)".". Brytyjska pani archeolog, Kathleen M. Kenyon, skomentowała to zjadliwie (29 ): "Chronologia przeczy samej sobie. Przyjąć za okres pobytu odcinek czasu obejmujący 400 lat i jednocześnie stwierdzić, że już czwarte pokolenie od chwili wejścia do Egiptu weźmie udział w exodusie, to dwa stwierdzenia w tak oczywisty sposób nie dające się ze sobą pogodzić, że znaczenie, jakie z nich wynika, trzeba zakwalifikować jako ahistoryczne." Poglądy teologiczne są nie tylko nieprzejrzyste, ale w dodatku zmieniają się z profesora na profesora i z dekady na dekadę. Co pozostaje? Zagadkowe relacje. Ten rodzaj opowieści, gdzie autor pisze w pierwszej osobie, relacjonując własne przeżycia. Podobnie jak w mitach i legendach, także w religijnej spuściźnie literackiej jądro przekazu zostaje zachowane. To właśnie ten element tajemniczości, w którym nawet późniejsi redaktorzy niewiele mogą zmienić. A dlaczego? Z jednej strony dlatego, że sami go nie rozumieją. Słowa proroków miały w sobie pewne misterium i trzeba to było przekazać w niezmienionej formie następnym pokoleniom. Z drugiej zaś strony dlatego, że nie mieli odwagi wkładać w usta czcigodnego proroka swoich własnych myśli. Musieliby wówczas kłamać w pierwszej osobie. Tylko z tych zamierzchłych, niepojętych czasów pochodzą opisy zawierające stwierdzenia: "I widziałem...", "Słyszałem...", "Najwyższy powiedział do mnie..." Późniejsi redaktorzy ograniczali się jedynie do dodawania i przemodelowywania, starając się uczynić zrozumiałym to, co niezrozumiałe. A ponieważ sami tego czegoś nie rozumieli, chaos mamy dziś absolutny. O, gdybyż tak ograniczyli się do tępego przepisywania starożytnych tekstów, bez żadnych zmian i dodatków! Ale myślący człowiek tego nie potrafi. My dzisiaj również nie potrafimy. Już pokazał się Nowy Testament w formie komiksu oraz w jeszcze innych, straszniejszych wariantach. Rzekomo po to, by dostosować Pismo Święte do "wymogów epoki" i uczynić przystępniejszym dla młodzieży. Ale, jak powiedział Mahatma Ghandi (1869-1948 ): "Nieczystymi środkami można osiągnąć tylko nieczyste rezultaty." SelekcjonowaćŃ - ale właściwie! Sito mojej selekcji pozwala pominąć wszystko, co dla współczesności jest zupełnie niezrozumiałe. Nie oznacza to bynajmniej, że za dwadzieścia lat nie trzeba będzie wziąć tego pod inną lupę. Jeśli zaś ktoś zechce tu argumentować, że takie postępowanie jest "nienaukowe" i że tak się nie robi, to odsyłam go do żydowskich uczonych, którzy już setki i tysiące lat temu stawali przed podobnym problemem. Oni także nie wiedzieli, o co właściwie chodzi w starożytnych tekstach, więc każde słowo, każde zdanie obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na nowo i w kolejnym pokoleniu znowu zupełnie inaczej formułowali. Dowodów na piśmie takiego postępowania dostarczają liczne księgi midraszowe. Znane pod nazwą Midraszim dzieła literackie zawierają komentarze do ksiąg biblijnych, sporządzone przez najznamienitszych żydowskich mędrców, w ciągu wielu wieków. "Midrasz" to dzieło objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam od moich Czytelników, aby zaopatrzyli się w Midraszim, więc zademonstruję je na kilku wybranych przykładach. Poniższy cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów midraszu Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł Bóg: "Uczyńmy ludzi." Z kim naradził się Bóg? Według rabbiego Jozuego w imieniu rabbiego Lewiego: Z dziełem nieba i ziemi. Jak król, który ma dwóch doradców i niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana Bóg naradził się z dziełem każdego pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i nie przedsięweźmie niczego bez jej wiedzy. Według rabbiego Amiego Bóg naradził się ze swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu się nie spodobał, na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej na budowniczego. Podobnie Bóg był niechętny swemu sercu." To kwestia poglądów wynikająca z pobożnego życzenia, by uprzystępnić jakoś zagadki zawarte w przekazach. Po dziś dzień żaden człowiek nie zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się i rozważa słowa świętych tekstów. Wierzący uczeni byli natchnieni tymi tekstami, |musieli wydobyć z nich jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla lepszego zrozumienia jeszcze jeden przykład, tym razem z midraszu Szemot Rabba. Składa się on z 250 rozdziałów i jest komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego bar Mamala rzekł Bóg do niego. Moje imię poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów, raz nazywam się Bóg Wszechmogący, raz Zebaoth, raz Elohim; kiedy prowadzę wojnę przeciwko złoczyńcom, nazywam się Zebaoth, kiedy wymierzam kary za grzechy ludzi, nazywam się Bóg Wszechmogący, a kiedy lituję się nad światem, nazywam się Jahwe, albowiem imię to nie wyraża nic innego, jak tylko właściwość litowania się [...]" I tak dalej, i tak dalej, przez całe stronice. Nowe imiona, nowe interpretacje. A wszystko to razem potwierdza tylko fakt, że już znakomici żydowscy uczeni nie pojmowali znaczenia pierwotnych tekstów. Co zatem wybieram, selekcjonuję? Według jakich kryteriów? Jak zamierzam, wbrew uczonym przeszłym i współczesnym, odfiltrować, które fragmenty tekstów były gdzieś i kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze się, że przy jego narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham odpłacił królowi Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko wyrazem pobożnych życzeń późniejszych redaktorów. Po prostu starano się podbudować wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie. Jeśli natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor owego pierwotnego tekstu, ponieważ samo imię jest bez znaczenia - dochodzi do słowa w tekstach pisanych w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a więc opowiada przeżycia, jakich doznał, to nadstawiam ucha. Tego rodzaju teksty stają się obiektem mojego szczególnego zainteresowania, zwłaszcza jeśli przeżycie takie zawiera jakiś zdumiewający epizod związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić żaden z późniejszych redaktorów. Dlaczego nie mógł? Ponieważ brakowało mu wiedzy o szczegółach. W tekście, który teologowie nazywają Apokalipsą Abrahama, pierwotny autor Xy opowiada, jak na Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie unieśli Abrahama (pozostańmy przy tym imieniu) ze sobą w górę, albowiem Najwyższy chciał z nim mówić. Abraham precyzuje, że obie istoty nie były ludźmi - "nie było to tchnienie człowieka" - i że bardzo się ich bał. Abraham powiada, że ciała obydwu niebiańskich przybyszów błyszczały "jak szafir". Na koniec pojawił się dym, potem ogień i cała trójka wzniosła się "w górę, jakby unoszeni mnogością wichrów". Abraham widzi "w przestworzach, na wysokości [...] potężne światło, nie do opisania" i wreszcie wielkie postacie wołające do siebie "słowa, których nie znam. Dla tych którzy nadal jeszcze nie pojęli, Abraham zwięźle i jednoznacznie stwierdza, gdzie się znalazł: "Ja jednak życzyłem sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę." `ty * * * `ty Oto ktoś żyjący w pradawnych czasach opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej, że życzył sobie, "opuścić się na Ziemię w dół", a więc - jeśli tylko zachowaliśmy choćby resztki rozumu - musimy przyjąć, że znajdował się |poza Ziemią. Dlaczego zaś żaden z późniejszych redaktorów nie mógł wymyślić tego tekstu? Ponieważ żaden nie mógł mieć pojęcia, że gigantyczne statki kosmiczne - tak właśnie będzie w naszych przyszłych stacjach - bezustannie obracają się wokół własnej osi. Tylko bowiem za pomocą siły odśrodkowej powstającej w wyniku obracania się wokół własnej osi wytworzyć można sztuczne ciążenie. A co powiada Apokalipsa Abrahama: "wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę". Zwykły przypadek? Głupie wymysły? Dlaczego zatem Abraham przed swoim lotem obstaje przy tym, że obydwie niebiańskie istoty nie były ludźmi ("nie było to tchnienie człowieka"), a ich stroje błyszczały "jak szafir"? O nie, drodzy przyjaciele z przeciwnego obozu! Takie teksty są z naszego dzisiejszego punktu widzenia jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę interpretować i pomijać, i żaden duch przedwczorajszej nauki nie zdoła już powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny człowiek powoli zaczyna mieć dosyć przymusu wiary w oprawione w religijne ramki bajeczki, kiedy nowe spojrzenie na stare przekazy w jednej chwili rozjaśnia sens spornych tekstów. Zanim rozpocznę całkowicie nowy rozdział, chciałbym - raz jeszcze - podsycić dawny ogień, który przez wszystkie ostatnie lata co chwila wybuchał nowym płomieniem. Prawie w żadnej z moich dotychczasowych książek nie brakło proroka Henocha, a w Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już tego nie zrobię. Niemniej jednak chciałbym zasygnalizować kilka spraw, obok których nie może przejść obojętnie żadna nowoczesna egzegeza. Nie może być tak, że z jednej strony zarzuca mi się, iż w moim wyborze znajdują się tylko takie teksty, które są dla mnie przydatne, z drugiej zaś, strona przeciwna z zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch Kimże był ów Henoch? W Legendach Żydów o czasach pradawnych (35 ) Henoch jest "królem pośród ludzi", który panował dokładnie "dwieście czterdzieści trzy lata". Przepełniony był mądrością i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan Henoch był budowniczym Wielkiej Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi (1364-1442 ), w swoim dziele Chitat. Podaje przy okazji, że Henoch znany jest wśród narodów pod czterema różnymi imionami, jako |Saurid, |Hermes, |Idris i |Henoch. Oto fragment Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka, króla i mędrca (on jest tym, którego Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem) wyczytał w gwiazdach, że przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Dla Arabów imię Idris jest równoznaczne z "pramędrzec", "praojciec"; dla teologii żydowskiej i chrześcijańskiej zaś Henoch jest siódmym z łącznie dziesięciu patriarchów, jednym z naszych przodków sprzed potopu. Henoch był ojcem Matuzalema, który według Biblii miał osiągnąć wiek, bagatelka, 969 lat. Stary Testament poświęca Henochowi całe cztery zdania w Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ). Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu - trzask-prask i już go nie ma! W hebrajskim słowo Henoch znaczy "wtajemniczony, wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o to, aby jego wiedza nie zniknęła bez śladu, ku wielkiemu niezadowoleniu przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby Henoch rozpłynął się w powietrzu, ponieważ był on, niestety, pilnym skrybą. A to oznacza kłopoty. Istnieją mianowicie dwie księgi, które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego Testamentu, ale jednak zaliczane są do ksiąg apokryficznych. Ojcowie Kościoła, którzy zmajstrowali naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były znane. Nie rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół etiopski zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się w kanonie świętych ksiąg tego Kościoła. Ponadto pojawiła się jeszcze słowiańska wersja tej samej księgi. Przeprowadzone przez najwyższej rangi znakomitości analizy porównawcze tekstów wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi być dziełem jednego autora, którego imię było Henoch. Od Xviii w., kiedy to Księga Henocha dotarła do Europy, trwa w teologicznych kręgach nużący spór o to, kto może być tak naprawdę autorem tej księgi. Wiadomo przynajmniej, że musiał to być ktoś żyjący kilkaset lat przed Chrystusem, tyle bowiem bezsprzecznie liczyła sobie etiopska Księga Henocha. Kim jednak był jej autor? Bezustannie zadziwia mnie jednostronna wiara najrozmaitszych egzegetów. Jeśli tekst pasuje do danego kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako "prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno musi być falsyfikatem. Zwariować można! Księga Henocha nie tylko napisana jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale jeszcze jej autor wielokrotnie w samym tekście potwierdza swoje autorstwo, jakby w obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, aby to pojąć. Poniżej przytaczam dwa fragmenty tekstu, zaznaczając pismem rozstrzelonym (poprzedzone znakiem kursywy w brajlu) miejsca jednoznacznie autorstwa Henocha. Naoczny świadekŃ relacjonuje "W pierwszym miesiącu 365 roku życia, pierwszego dnia pierwszego miesiąca, |ja, |Henoch, |byłem w domu moim sam [...] i ukazało mi się dwóch nader wielkich mężów, jakich nigdy na Ziemi |nie |widziałem." (37 ) "Oto spisana przez Henocha, pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem ci wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi, które tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i przekaż je przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już naprawdę nie można. Pierwotny oryginał Księgi Henocha, jej esencja, pochodzi od żyjącego przed potopem Henocha, inaczej nie mógłby on nazwać swego syna imieniem Matuzalem. Założenie, że wszystko to jest przedchrześcijańskim fałszerstwem, byłoby równoznaczne z zarzuceniem autorowi nieprzerwanego opowiadania kłamstw. Taki zabieg nie ma jednak szans powodzenia, ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama - autor Księgi Henocha podaje takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów", jakich nikt inny po nim nie mógłby znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie powtarza, iż |anioły powiedziały mu to czy tamto; to czy tamto wyjaśniły i pokazały. Odmawianie autorstwa Księgi Henocha żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą egzegezy. Jednocześnie stanowi to jeżący włosy na głowie przykład manipulacji wiernymi, którzy mają łaskawie przełykać wszystko, co inni za nich przeżują. Oczywiście, próbuje się też sprzedawać niewygodny tekst Henocha jako wizję. Pod hasłem "wizja" można przełknąć wszystko, co wykracza poza możliwości rozumu. Zwolennicy tezy o wizyjności tego tekstu przemilczają skwapliwie, że Henoch wyraźnie stwierdza, iż nie spał. Ponadto podaje jeszcze rodzinie dokładne wskazówki, co należy zrobić podczas jego nieobecności. A już w ogóle nie może być mowy o tym, że Henoch doświadczył "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem zdrów jak ryba do krewnych, aby dopiero później definitywnie zniknąć w chmurach na ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej Księdze Henocha? W gruncie rzeczy potwierdzenie filozofii paleo-SETI. Tak jak Stary Testament, tak i Henoch opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze Henocha (39 ), rozdział 6, wersety 1 do 5, jest napisane: "Kiedy ludzie zaczęli się mnożyć, rodziły im się piękne i miłe córki. Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli, poczuli do nich żądzę i rzekli do siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i płódźmy dzieci." A wtedy przemówił do nich wódz ich, Semjasa: "Obawiam się, że wcale nie chcecie tak uczynić, a wtedy ja sam musiałbym ponieść karę za ten wielki grzech." Wtedy odpowiedzieli mu wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na siebie nawzajem klątwy zobowiążmy się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy." I przysięgli wszyscy razem, i zobowiązali się do tego, nakładając na siebie nawzajem klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni Jereda opuścili się na górę Hermon." Jeśli nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to jest w takim razie? Wyznanie miłości obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa jest jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): "Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi, wzięli sobie kobiety, każdy z nich wybrał sobie jedną, zaczęli do nich chodzić i zaczęli nieczyste z nimi obcowanie. Nauczyli je czarów, zaklęć i przycinania korzeni i zapoznali je z roślinami. One poczęły i zrodziły wysokich na 300 łokci |gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności innych ludzi. Kiedy jednak ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i pożarli ich. I zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne mięso i spijać własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria czasów sprzed potopu opisana jest bardzo realistycznie, jakkolwiek może nam się dzisiaj wydawać mało wiarygodna. Także |dobre |anioły, czyli te, które nie wzięły udziału w buncie, przyglądały się z góry wydarzeniom na Ziemi. Informowały o nich Najwyższego, który kategorycznie zdecydował: "Cała Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na całą ziemię i zniszczy wszystko, co się na niej znajduje." Wręcz fenomenalne są w Księdze Henocha rozliczne szczegóły, których próżno szukać w innych przekazach. W rozdziałe 69 Henoch wylicza mianowicie imiona przywódców owej rebelii i dodatkowo podaje ich specjalności! Ponieważ z korespondencji od moich Czytelników wiem, że w swoich bibliotekach osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub też brakuje im czasu, by ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym brzmieniu. Henoch pragnął, aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione. Ja także! "A oto są ich imiona: Pierwszy z nich jest Semjasa, drugi Artakisa, trzeci Armen, czwarty Kokabeel, piąty Tuarel, szósty Rumjal, siódmy Danjal, ósmy Rekael, dziewiąty Barakel, dziesiąty Azazael, jedenasty Armaros, dwunasty Batarjal, trzynasty Busasejal, czternasty Hananel, piętnasty Turel, szesnasty Simapesjel, siedemnasty Jetrel, osiemnasty Tumael, dziewiętnasty Tarel, dwudziesty Rumael, dwudziesty pierwszy Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50 i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to ten, który uwiódł wszystkie dzieci aniołów, opuścił je na ląd i uwiódł przy pomocy ludzkich córek. Drugi nazywa się Asbeel; ten udzielał dzieciom aniołów złych rad, aby zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to ten, który pokazał ludziom wszelkie śmiertelne ciosy. On też uwiódł Ewę i pokazał ludziom narzędzia mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od tej godziny oręż rozprzestrzenił się wśród mieszkańców lądu. Czwarty nazywa się Penemue; ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im wszelkie tajemnice ich wiedzy. On nauczył ludzi pisania inkaustem i na papierze [...] Piąty nazywa się Kasdeja; ten nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów i demonów, tak jak i ciosów w zarodek w łonie matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża, ciosów, które powstają od żaru w południe, oraz syna węża, Tabat (?)". (To ostatnie w każdym przekładzie opatrzone jest znakiem zapytania, poza tym pisownia poszczególnych imion zmienia się w zależności od przekładu.) Daruję sobie komentarz do tego tekstu. W końcu, każdy przecież ma oczy i widzi. Co się stało z owym Henochem? Gdzie leżą jego doczesne szczątki? Gdzie jest jakaś świątynia czy katedra wzniesiona ku jego czci? WniebowzięcieŃ z przeszkodami Na pewno nie na Ziemi. Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan. Albo też czytamy - w zależności od tego, którą wersję Biblii weźmiemy do ręki - że Henoch wzniósł się w chmury na ognistym rydwanie. Nieco dokładniej odjazd Henocha przedstawiają legendy starożydowskie (40 ). Można się z nich mianowicie dowiedzieć, że aniołowie przyrzekli Henochowi, iż wezmą go ze sobą do nieba, lecz data odjazdu nie była jeszcze widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam dnia, kiedy od was odejdę." W tej sytuacji ludzie siedzieli wokół Henocha, a on przekazywał im wszystko, co dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do głów, aby nie trzymali jego ksiąg w ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym pokoleniom na Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem. Po kilku dniach takiego nauczania sytuacja stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym samym czasie, kiedy ludzie siedzieli wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający się na niebie kształt rumaka, i rumak w burzy opuszczał się na ziemię. I powiedzieli ludzie Henochowi, co widzą, a Henoch rzekł im: "To z mego powodu opuszcza się ten rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was już nie zobaczę." A wtedy rumak był tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie Henoch został poinformowany przez niebian, że start może stanowić zagrożenie dla życia zebranych, ponieważ starał się powstrzymać swoich zwolenników. Wielokrotnie ostrzegał gapiów, aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy zaczęli się wahać i zostali, lecz najbardziej zagorzali widzowie koniecznie chcieli na własne oczy widzieć, jak Henoch idzie do nieba: "Mówili: "Pójdziemy z tobą do miejsca, do którego ty idziesz, tylko śmierć może nas rozłączyć." Ponieważ obstawali przy tym, by pójść razem z nim, przestał do nich mówić i podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy wzniósł się do nieba na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie." Ta podróż w chmury dla wszystkich towarzyszących mu osób skończyła się śmiercią. Następnego dnia bowiem wyruszono na poszukiwanie tych, którzy poszli za Henochem. "I szukali tego miejsca, z którego Henoch poszedł do nieba. I kiedy doszli tam, zobaczyli, że cała ziemia pokryta była śniegiem, a na śniegu były duże kamienie jakby też ze śniegu. A wtedy rzekli jeden do drugiego: "Dalej, odgarnijmy śnieg, abyśmy zobaczyli, czy nie ma pod śniegiem ludzi, którzy przyszli tu z Henochem." I odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi, którzy przyszli tu z Henochem, że leżą martwi. Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go, albowiem poszedł do nieba [...] Stało się w roku sto trzynastym życia Lamecha syna na Matuzalema, że Henoch poszedł do nieba." Po grzechu pierworodnym i potopie jest to trzecia niemożliwość, przed którą stajemy - w zasadzie nie ma w tym już nic emocjonującego, ponieważ dotychczasowe interpretacje starożytnych tekstów wręcz najeżone są rzeczami niemożliwymi. Tym razem dobrotliwy Pan Bóg miałby z kolei przyglądać się bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w płomieniach, kiedy ich nauczyciel Henoch wznosi się do nieba? Czym zawinili ci ludzie? Słuchali swojego mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i wreszcie towarzyszyli mu na miejsce startu. Henoch "w burzy" unosi się do nieba "na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie" - lecz na Ziemi ludzie i wszystko pada pastwą płomieni, nawet kamienie bieleją od żaru, rozsypując się w biały pył, który wygląda jak śnieg. (Pewne odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury stają się śnieżnobiałe.) I to dobry Pan Bóg miałby pozwolić niewinnym towarzyszom Henocha zamienić się w parę? Czyżby nie dysponował odpowiednią mocą, aby zabrać Henocha do siebie w sposób nieszkodliwy i mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska śmierć w płomieniach wielu ludzi, wyłącznie po to, aby Henoch mógł wznieść się do nieba? Wszystko to - grzech pierworodny, potop, wniebowzięcie Henocha, ale i kosmiczna podróż Abrahama - w żadnym razie nie pasuje do wyobrażenia dobrego Pana Boga. Dlaczego wszechobecny Bóg musi prosić Abrahama do siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi przecież wiedzieć, co Abraham myśli i czuje, i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu Bogu statek kosmiczny, który wisi nad Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego Bóg musi najpierw wysyłać jakieś dwie postaci, aby sprowadzić Abrahama? Dlaczego potrzebne mu są "ogniste rumaki", aby unieść Henocha do nieba? Odpowiedź jest zawsze jedna i ta sama: przez opisywaną w owych tekstach osobę |Boga, czy |Najwyższego, nigdy nie rozumiano wszechobecnego Stwórcy, którego czczą wszystkie religie (i ja też). Jest dla mnie wręcz profanacją prawdziwego Boga przypisywanie mu tego rodzaju błędów i okrucieństw. Jeśli natomiast w miejsce Boga, czy Najwyższego, wstawimy |pozaziemskich |astronautów, to wszystkie te działania, błędy i paradoksy od razu stają się zrozumiałe. Nagle rozumiemy, kim były "upadłe anioły" i dlaczego odczuwały taką chęć zaspokojenia swych potrzeb seksualnych. Rozumiemy przyczyny potopu, rozumiemy życzenie Najwyższego, by rozmawiać z pojedynczymi osobami i pojmujemy, dlaczego zginęło tak wielu ludzi, którzy nie posłuchali ostrzeżeń Henocha. W tym kontekście zrozumiały staje się też strach człowieka przed |Sądem |Ostatecznym, ów stały lęk przed wielkim sądem bożym, bo przecież Najwyższy obiecał, że kiedyś powróci. + Spotkanie na szczycie Ojciec Święty, głowa wszystkich katolików na Ziemi i biskup Rzymu, ze zdumieniem spoglądał na obcego, który w milczeniu stał po drugiej stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. - Nikt - odparł obcy bez cienia wahania, a wokół kącików jego ust igrał leciutki uśmieszek. - Kłamie pan - powiedział Ojciec Święty nienaturalnie twardym tonem, a jego prawa dłoń powoli sunęła w stronę przycisku alarmu. - Nie chciałby się pan najpierw dowiedzieć, co mam panu do zaproponowania? - spytał z uśmiechem obcy. Z jego niezwykle ciemnych oczu emanowało coś dziwnie przyjaznego, a jednocześnie zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego chce pan zaproponować? - zapytał w końcu, starając się nadać głosowi ton łagodności. Jego palce leżały już na przycisku alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. - Maszynę czasu - odparł swobodnie obcy. W żadnym razie nie wyglądał na przestraszonego, raczej na rozbawionego. - To chyba najgłupsza rzecz, jaka mogła panu przyjść do głowy - stwierdził papież z uśmiechem. - Maszyny czasu to wymysły nadwerężonych mózgów. A po kilkusekundowym namyśle dodał: - No cóż, w Piśmie Świętym występują opisy efektów przesunięcia czasu, na przykład w historii proroka Jeremiasza i jego młodego przyjaciela Abimelecha. Ale tam efekty te są wynikiem działania Boga Wszechmogącego. Kiedy tak na pana patrzę, nie wygląda mi pan na anioła. Papież spojrzał na obcego nieomal ze współczuciem. Rzeczywiście, obcy wyglądał dość osobliwie. Miał czarną skórę, około dwudziestu pięciu lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kręcone włosy, jak każdy Murzyn. Mógł pochodzić na przykład z Senegalu, gdyż jego skóra była czarna jak sadza. Najdziwniejsze wrażenie sprawiała jego odzież. Miał na sobie czarne buty, czarne skarpetki, czarne spodnie, czarną koszulę i elegancko skrojoną czarną marynarkę z szerokimi klapami. Czarny w czerni. W bardzo sympatycznej twarzy błyszczały białe zęby jak dwa sznury egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na pana oczach rozpłynę się w powietrzu i po piętnastu sekundach zmaterializuję ponownie? - spytał obcy z uprzedzająco grzecznym uśmiechem. Ojciec Święty zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu dawały mu się we znaki. - Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu dać. Obcy bez pośpiechu sięgnął do lewej zewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej płaski, błyszczący przedmiot. Był on nie większy od portfela, ale wyglądał na zrobiony z jakiejś ceramiki lub metalu. - To maszyna czasu - uśmiechnął się pojednawczo. - Proszę patrzeć prosto na mnie. Kiedy zniknę, niech pan łaskawie obserwuje sekundnik swojego zegarka. Następnie przycisnął matowo połyskujący przedmiot do prawej skroni... i już go nie było. Jego Świątobliwość zdumiał się tak bardzo, że zapomniał patrzeć na zegarek. Kompletnie zaskoczony podniósł się z miejsca, obszedł naokoło swoje ogromne biurko i zaczął się rozglądać po wszystkich zakamarkach gabinetu. - Halo, już jestem! - wesoło zawołał obcy, chowając płaski przedmiot z powrotem do kieszeni marynarki. Stał teraz za biurkiem, tuż obok fotela Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema rękami na blacie biurka, mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś trik. Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! - zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając czarną głową. - Jako przywódca religijny powinien pan przecież polegać na swoich zmysłach, nawet jeśli są już słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie było trikiem, to niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem Pana Boga. W końcu aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi. - Kto pana przysłał? Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? - Nie jestem ani aniołem, ani diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko obcy. - Przybywam z przyszłości. Papież z trudem zachował zimną krew. Wreszcie powiedział: - Wie pan, mam pewne problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... - wskazał na przycisk interkomu na małym stoliku obok biurka. - Ależ oczywiście! - roześmiał się obcy, wykonując zapraszający gest. Ojciec Święty nacisnął przycisk i poprosił o przyniesienie lekarstwa. Następnie zaproponował obcemu coś do picia i usiadł przy wielkim ciemnym dębowym stole w rogu przestronnego gabinetu. Weszła starsza wiekiem zakonnica, ze zdumieniem spojrzała na obcego, nie odważyła się jednak o nic zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę, stwierdził z ulgą: - No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego zamachu jestem trochę nieufny. Bo i jak tu mieć zaufanie do kogoś, kto, jak pan, przedostał się tutaj mimo gwardii szwajcarskiej? Zdaje pan sobie sprawę, że po naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli się za panem nie wstawię? Murzyn pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do tego nie dojdzie. Widział pan przecież przed chwilą, jak zniknąłem. Przekonujące, prawda? - To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie Ojciec Święty. Obcy spojrzał na papieża z politowaniem, a potem powiedział z namysłem, ale i pewną stanowczością: - Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które opanowało tajniki maszyny czasu działającej tam i z powrotem. Nasz najznakomitszy umysł, jeśli idzie o badania nad wymiarami, profesor Clarke, przed kilku laty teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, że nie wróci, ale pewnego dnia pojawił się jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na stole prostokątny, błyszczący przedmiot. - Obsługa jest dziecinnie prosta - ciągnął z lubością. - Widzi pan tych sześć mikroskopijnych otworków? Ostrym metalowym sztyfcikiem może pan nastawić, poczynając od lewej, liczbę lat, miesięcy, dni, godzin, minut i sekund. Wystarczy lekko nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy szybko, raz za razem, wsunął w otworki niewielki sztyfcik. Na górnej krawędzi dziwnego przedmiotu pojawiły się liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 14 dni, 3 godziny, 6 minut i 14 sekund, licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w zadumie. Po chwili rzekł z namysłem: - Cóż, muszę przyjąć, że jest pan agentem któregoś z mocarstw. Z pańskiej techniki nic nie rozumiem. Niezapowiedziana audiencja właśnie dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. - Jeszcze tylko jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić maszynę czasu, musi pan przyłożyć ten przedmiot do prawej skroni. Impuls wyzwalający stanowią prądy mózgowe. Współrzędne są już nastawione. Jeszcze mówiąc te słowa, obcy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący przedmiot. Na sekundę przed tym, jak do gabinetu wpadli gwardziści, przyłożył go do prawej skroni... i zniknął. Ojciec Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany. Krople potu zrosiły jego pomarszczone czoło. Czterej gwardziści rozglądali się bezradnie po pomieszczeniu, na koniec zaczęli rozgarniać ciężkie aksamitne kotary i szturchać pod meblami. Wreszcie papież przeprosił strażników stwierdzając, że widocznie nacisnął guzik alarmu przez pomyłkę. Kiedy gwardziści opuścili gabinet, Ojciec Święty przywołał jeszcze na chwilę młodego oficera, wziął do ręki błyszczący przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby pan przyłożyć ten przedmiot do skroni? Zaskoczony oficer spełnił prośbę Ojca Świętego, patrząc nic nie rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko i zwięźle: - Nic nie słyszę. - Proszę mi to dać - poprosił papież zmęczonym głosem i powodowany jakimś mimowolnym impulsem przyłożył przedmiot do prawej skroni. Ostatnie, co ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta gwardzisty. `ty * * * `ty Tego dnia, w samym środku Jerozolimy, będącej centrum religii żydowskiej, wydarzyło się niemalże to samo. Chociaż religia żydowska nie zna w zasadzie żadnych władz kościelnych w zwykłym sensie tego słowa, to jednak naczelny rabin Jerozolimy uznawany jest za najwyższy autorytet dla Żydów całego świata. Kiedy rozpływał się w powietrzu, nikogo przy nim nie było. Zupełnie inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii Saudyjskiej. Imam z plemienia Koraisz, najwyższa instancja religijna dla wielu milionów wyznawców islamu, a zarazem prawdziwy namiestnik (kalif) prawodawcy Mahometa, zniknął na oczach czterech mułłów i wysokiego urzędnika królewskiego. Szok imama trwał krótko. Przez kilka sekund wydawało mu się, jakby spadał w dół przez nie kończący się szyb, by zaraz zostać wessanym przez potężny odkurzacz. Potem poczuł pod stopami ziemię, otaczał go jasny blask, a skądś dobiegały hałasy i stuki. Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie miał zawał albo udar mózgu. Szybko jednak zorientował się, że żyje. Znajdował się w niewielkim, pozbawionym okien pomieszczeniu - światło brało się nie wiadomo skąd. Zdumiony imam zaczął się szczypać w ręce i w policzki. Gdzie on jest? Czyżby Allah powołał go do siebie? A może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? Nagle ściany pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się niepewnie dokoła. Znajdował się teraz w niewielkiej sali. Pośrodku stał trójkątny stolik mlecznego koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy osoby, stały na nim cztery butelki różnych napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół własnej osi wielki globus. Temperatura była przyjemna, powietrze lekko pachniało ozonem. Imam z wahaniem postąpił kilka kroków, kiedy ponownie usłyszał hałasy i stukania, które dobiegły go już w momencie przybycia. Pewnie dochodziły z jakiegoś sąsiedniego pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał odważnie. Hałas momentalnie ucichł i w tej samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem - w ścianie utworzyła się szczelina. Za nią stał spocony staruszek w koszuli z podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem. - Przecież ja go znam - przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie mógł uwierzyć w to, co podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju - człowiek w koszuli z podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża podobny, ale przypominał raczej robotnika. Obydwaj mężczyźni patrzyli na siebie i zanim imam zdążył wyrzucić z siebie potok arabskich słów, ten drugi otarł ręką pot z czoła i powiedział po angielsku: - Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na angielski. - Czy jest pan tym, kim myślę, że pan jest? - spytał imam opanowanym tonem. - Yes. Jestem głową Kościoła rzymskokatolickiego. Z kim mam przyjemność? Imam zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową islamu, imam Ali Muhammed Yussuf ben Ibrahim... dajmy lepiej spokój... z Mekki. Gdzie my jesteśmy? - Nie mam pojęcia! - odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji technicznej. Postąpił krok w stronę imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie zakony na pewno nie macie nic wspólnego z tym, jak by to nazwać, |przeniesieniem? Przełożony Kościoła katolickiego zmęczonym ruchem pokręcił głową. - Gdybym wiedział, jak się tu dostałem, nie próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu jest? - Myślę, że z dobrą godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani drzwi, chyba że same otwierają się w niesamowity sposób. Waliłem we wszystkie możliwe miejsca. Najpierw pięściami, potem butem. Nic się nie da zrobić. - Niepojęte! Niewiarygodne! - mruczał imam w swoją spiczastą bródkę, dodając jeszcze kilka słów po arabsku. Następnie ujął dłoń papieża ze słowami: - Chyba jednak będziemy musieli współpracować! - Proszę bardzo, ale widzę, że nakryto dla trzech osób. Spodziewa się pan kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii siedli do stołu. Obydwaj pogrążyli się w myślach. Nagle tylna część pomieszczenia zaczęła migotać i zmaterializowała się tam brodata postać w czarnej czapeczce z tyłu głowy. Jedną ręką postać zakrywała sobie oczy, jakby nie chciała nic widzieć. - Witamy! - Papież i imam niemal równocześnie skinęli głowami. - Zgodziliśmy się już, że będziemy rozmawiać po angielsku. Zechce się pan przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać było, że natychmiast rozpoznał obu siedzących przy stole. - Nie! Nie! - wykrzyknął, potrząsając głową i znowu zakrywając oczy. - To niebo czy piekło? Imam odchrząknął: - Piekło raczej nie. Ktoś zaprosił nas na kolację! Proszę siadać i zaakceptować rzeczywistość. Wy, Żydzi, jak dotąd, raczej nie mieliście z tym problemów! Z głębokim westchnieniem brodacz zajął miejsce przy stole. - Pan jest najwyższym imamem z Mekki, prawda? A pan papieżem z Rzymu? Ja jestem naczelnym rabinem Jerozolimy. - Doborowe towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje nam tylko dowiedzieć się, kto nas tu zaprosił. - Chciałbym wiedzieć, który z was zorganizował to... hm... spotkanie - zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z mojego biura w samym środku bardzo ważnych zajęć. Moi współpracownicy na pewno dawno już podnieśli alarm. - O, czyżby? - zakpił imam. - A ja zniknąłem w obecności pięciu osób. Jak się panu zdaje, co się w tej chwili dzieje w pałacu w Mekce? Imam i rabin spojrzeli wyczekująco na papieża. - Bardzo przepraszam, drodzy panowie, ale nie mam z tym nic wspólnego. Pojawił się u mnie pewien Czarny. Czarniejszy niż czarny. Mówił coś o maszynie czasu, a ja; słaby człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało się, że ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził, że wydawało mu się, jakby jakaś czarna postać wynurzyła się z Nicości i przyłożyła mu coś do skroni. Kiedy tak trzech niezrównanych starców rozmawiało ze sobą, nad blatem stołu coś zamigotało i niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące patelnie, a na nich rozmaite jarzyny, ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle tradycji danego kraju. Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i zaczął mamrotać łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z wahaniem dotykając ramienia papieża. - Do... - papież przesunął wzrokiem po obecnych. - Do |naszego Boga. Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie całkiem - wtrącił naczelny rabin. - My jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - zauważył kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was nie lubi, bo zawsze uważacie się za coś lepszego? - Ho, ho, ho! - huknął niegrzecznie naczelny rabin. - To przecież wy uprawiacie tę waszą agresywną politykę i wychowujecie fanatyków religijnych! To przecież wy chcecie narzucić reszcie świata waszą wiarę! - Jest faktem, że Mahomet - chwała mu! - był ostatnim prorokiem, jakiego zesłał Allah - powiedział chłodno imam, patrząc swemu oponentowi prosto w oczy. - A więc my, muzułmanie, uważamy naszą wiarę za najnowszy stan woli Allaha... Imam nie zdążył dokończyć, bo nagle w pomieszczeniu pojawiły się wielkie trójwymiarowe obrazy. Przedstawiały one kulę ziemską, a wokół niej krążyły osobliwe twory: wielopiętrowej wysokości statki kosmiczne z dziwacznymi nadbudówkami, groźnie wyglądającymi występami i zakamarkami. Niby drobne owady mniejsze obiekty przybijały do wielkich, znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. Kamera wniknęła do wnętrza kosmicznego osiedla. Trzej przywódcy Kościołów ze zdumieniem patrzyli, jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają się biegiem w wielkim basenie. Ich stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która wydawała się miękka, a jednak nie pozwalała im zatonąć. Wyścigi w basenie były widać jakąś dyscypliną sportową. Od czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze swoich torów, przewracali się, znów się podnosili. Inna kamera pokazywała wnętrze wysokiej wieży, w której ludzie unosili się w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami. Przypuszczalnie w wieży współistniały różne pola grawitacyjne, ponieważ niektórzy z ludzi tańczyli w powietrzu pełnymi gracji ruchami, inni spadali pionowo w dół, by potem zatrzymać się i poszybować w górę. Następnie utworzył się jeden wielki obraz wypełniający pół pomieszczenia. Wielotysięczny tłum ludzi jak pod wpływem zagadkowego rozkazu uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na swojej cieczy, fruwający w wieży pochylili głowy, widzowie uklękli tam, gdzie stali, na przebitkach widać było mniejsze i większe drużyny sportowców, każda klęczała na swoim miejscu ze złożonymi rękami. W sekundę później rozbrzmiała muzyka. Dochodziła ze wszystkich stron, początkowo miękka i łagodna, później coraz głośniejsza, wzbierająca w jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w utworze tym brały udział wszystkie instrumenty, jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi. Klęczący ludzie zaczęli śpiewać, i chociaż żaden z trzech dostojników kościelnych nie rozumiał ich języka, to jednak wszyscy byli do głębi poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu wypełniły pomieszczenie, wibrowały nie spotykanymi interwałami i tonacjami, przenikały każdą komórkę ciała, napełniały umysł uczuciem niewypowiedzianej podniosłości. Zupełnie jakby się umówili, trzej przywódcy religijni podnieśli się ze swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden przymus, żadna hipnoza, był to tylko i wyłącznie wynik wewnętrznego poruszenia. Kamery ukazywały twarze pojedynczych ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty geometryczny kształt. Papież Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł na twarz z dłońmi odwróconymi ku górze, a rabin z Jerozolimy skrzyżował ręce na piersi i pochylił się w głębokim ukłonie. Z wielką czcią i przejęciem każdy z nich modlił się do swego Boga. Kiedy ludzie, widoczni w trójwymiarowej projekcji, podnieśli się z klęczek i powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy religijni. Potem, zupełnie jakby był to jakiś uzgodniony wcześniej ceremoniał, w milczeniu ujęli się za ręce, nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest jeszcze czwarta osoba: znany im już Murzyn. - Jak sądzicie, panowie, jak zareagują wyznawcy waszych religii, kiedy opublikujemy zdjęcia ukazujące waszą wspólną modlitwę oraz przyjazny uścisk dłoni? Przywódcy Kościołów z ociąganiem rozłączyli splecione palce. Jako pierwszy przyszedł do siebie imam: - Co to panu da? - Mnie nic, ale za to ludzkości wszystko! - uśmiechnął się Murzyn. - Energicznie protestuję przeciwko temu uprowadzeniu! - rzucił wściekłym tonem naczelny rabin. - Żądam, aby pan natychmiast odesłał nas z powrotem! - Na pewno tak się stanie - uspokoił go przyjaźnie Murzyn. - A protestować, panowie, nie ma po co, ponieważ nikt nie zauważy waszej nieobecności. Odstawimy was z powrotem w tym samym ułamku sekundy, w którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma jakiś określony cel - włączył się do rozmowy papież spokojnym i opanowanym tonem. - Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. My, z przyszłości, wiemy, że w najbliższych latach pojawią się dowody na istnienie rozumnego życia poza Ziemią. A jeszcze kilka lat później nawiązany zostanie kontakt z istotami pozaziemskimi. Wkrótce potem na orbicie okołoziemskiej zaroi się od obcych statków kosmicznych. Widzieliście to, panowie, na naszym trójwymiarowym hologramie. Był to przekaz na żywo, transmitowany zaledwie kilka minut temu... - Zaczynam rozumieć - powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną religię... - Na Allaha! - przerwał mu imam. - Nie, na Jahwe! - zakrzyczał go rabin. - Ależ, drodzy panowie, bardzo proszę! - uspokajał Murzyn z miłym uśmiechem. - Czy Allah, czy Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie przyszłości, jego czcić będą żarliwie i z wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne oczy na trójwymiarowych obrazach, a nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się jakoś pogodzić, nie ma innego wyboru. Jeśli tego nie uczynicie, będzie to oznaczało nieuchronny zmierzch religii, które reprezentujecie. `ty * * * `ty Papież pojawił się ponownie w swoim gabinecie równie niespodziewanie, jak zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej zamrugał ze zdziwienia powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - spytał z uśmiechem papież. - Albo miałem właśnie halucynacje, albo z moimi oczami jest coś nie w porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał w góry - rzekł papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista opuścił gabinet, Ojciec Święty z ciężkim westchnieniem odchylił się na skórzane oparcie fotela. Czy on też miał halucynacje? Spotkanie z imamem i naczelnym rabinem Jerozolimy... to przecież nie mogło być naprawdę! Papież przejechał dłonią po oczach i patrzył na papiery rozłożone na biurku. Dopiero teraz zauważył pewien przedmiot, którego wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z wahaniem. Była to srebrzyście połyskująca ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma się fotografie, tylko nieco grubsza. Najpierw z otwartymi ze zdziwienia ustami, potem z pełnym zrozumienia uśmiechem najwyższy dostojnik Kościoła rzymskokatolickiego wpatrywał się w zdjęcie. Był to hologram o żywych barwach, przedstawiający przyjaźnie objętych trzech przywódców Kościołów. Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, papież instynktownie przeczuł, kto dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. - Czy pan też ma na biurku trójwymiarowe zdjęcie? Krótko potem to samo pytanie zadał naczelny rabin Jerozolimy. + Powrót Bogów Nie jesteśmy oszukiwani,@ sami siebie oszukujemy. `rp Johann Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył się myśleć, boi się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. Widzi, jak bledną gwiazdy i jak rozbłyskują ponownie następnej nocy. Co leży między życiem a śmiercią? Jakaś zagadkowa płaszczyzna, stan oczekiwania na przyszłe odrodzenie. Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by spokojnie patrzeć w oczy śmierci. A jednak lęk przed śmiercią nie znika, ponieważ, jak dowodzą tego własne doświadczenia życiowe każdego z nas, każda nadzieja jest jedynie mgiełką. Lęk jednostki jest także obawą mas. Narody obawiają się wojny, błysku bomby atomowej, szalejących obcych żołnierzy, załamania się równowagi środowiska naturalnego. Z przerażeniem myślą o straszliwym wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu Ostatecznego. W Nowym Testamencie jego nadejście zapowiada na przykład Ewangelista Marek (Mk 13, 24-25 ): "W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte." Jego kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia nawet wstępne oznaki, które będą stanowiły zapowiedź Sądu Ostatecznego (Łk 21, 10-11, 25-26 ): "Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie. [...] Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających Ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ): "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy słońce będzie spowite ciemnością i kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z miejsca poruszone; kiedy wielbłądzice w dziesiątym miesiącu będą całkowicie opuszczone; kiedy dzikie zwierzęta będą zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i kiedy gwiazdy zostaną rozproszane; kiedy morza się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza się dowie, co sobie przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością opiewany jest nawet w chorałach gregoriańskich, w owych prostych, a przecież jakże cudownych pieśniach, które przenikają do szpiku kości i po dziś dzień śpiewane są w katolickich klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies irae, dies illa@ Solvet saeclum in favilla:@ Teste David cum Sybilla. Quantus tremor est futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus! (W gniewu dzień, w tę pomsty chwilę,@ Świat w popielnym legnie pyle:@ Zważ Dawida i Sybillę. Jakiż będzie płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@ Odpowiedzieć każąc za nie.) Wraz ze zniszczeniem obwieszcza się, że przybędzie judex, Sędzia, jak na przykład w Ewangelii według św. Marka (Mk 13, 26-27 ): "Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi do szczytu nieba." Ewangelista Łukasz dodaje jeszcze jedno zdanie (Łk 21, 28 ): "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie." Apokalipsa - kiedy? Odkupieni zostaną oczywiście tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie wierzący, ci, którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów Pisma Świętego. Jeśli zaś ktoś mnie zapyta |jakich słów |jakiego Pisma Świętego, to odpowiem, że nie wiem, ponieważ, jak wiadomo, każda religia w tym ziemskim domu wariatów twierdzi, że to |jej Pismo Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się nadejście niebiańskiego Sędziego, który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy ludzkie czyny i przewinienia właściwą miarą. Lecz zanim się to stanie, zanim wybrańcom wolno będzie nareszcie wejść do królestwa niebieskiego, pozostała część ludzkości będzie bita, męczona, torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia to apostoł Jan w swojej tzw. Apokalipsie, ostatnim tekście Nowego Testamentu. Mowa tam o złamaniu siedmiu pieczęci; z chwilą łamania kolejnych na ludzkość spadają coraz to nowe plagi. Rozlegają się głosy trąb, a za każdym razem, gdy zatrąbią, dzieją się rzeczy straszliwe. Przy pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy drugim "wielka góra płonąca ogniem" zostaje rzucona w morze i "trzecia część morza stała się krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a "trzecia część okrętów uległa zniszczeniu" (Ap 8, 6-9 ). Udręczoną Ziemię czekają rzeczy jeszcze straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci, "spadła z niebia wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie" (Ap 8, 10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i Księżyc, a ludzi dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne - nie zabijając ich jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich łbach, z których pysków wychodzi ogień, dym i siarka. Choć tymczasem już od dawna więcej niż jedna trzecia ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie powinno być, ludzie nadal nie są skłonni okazać skruchy. Nie wiem, jaki to mózg wyprodukował te koszmary, czy też jakie to |wizje dręczyły apostoła Jana - wiem natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej więcej jednolitą wersję. I tak na przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16 ), podobnie jak u Ewangelistów Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię, podobnie jak drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z miejsc swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do skał: "Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie [...]"." W dotychczasowych dziejach ludzkości bywało raczej stosunkowo skromnie, wszystkie ludzkie wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym geograficznie obszarze. Apokalipsa św. Jana natomiast obwieszcza nadejście ogólnoświatowego zniszczenia, ostatecznego wyroku tego, który "mieszka na wysokościach", czyli właśnie "dzień sądu", "sądny dzień", albo inaczej "Sąd Ostateczny". Skąd właściwie wzięło się to dziedzictwo myślowe? Obrazy straszliwego sądu zakończonego |odkupieniem dla wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz zawierających najohydniejsze plagi? W czyim umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej |wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, cóż to może być za dobrotliwy, by nie powiedzieć "wszechmiłosierny", Bóg, który niejako etapami torturuje i zabija niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się w ogniu piekielnym? Niewątpliwe jest właściwie tylko to, że ludzka wyobraźnia potrafi wytwarzać rzeczy nie tylko piękne, ale także przerażające. W gniewie ludzie potrafią wysyłać swoich przeciwników do piekła, wyobrażając sobie w dodatku to piekło ze wszystkimi szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego człowieka na piękniejszy świat, w którym będzie mu się lepiej wiodło. No i wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz udręki inni, niesprawiedliwi i źli, bogaci, grzesznicy i wątpiący, podczas kiedy my siedzimy sobie w raju, popijając ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój los wspaniały, a mój parszywy.@ Gdyby na świecie było sprawiedliwiej,@ to mnie byłoby wspanialej, a tobie parszywiej. Im bardziej parszywe czasy, tym żarliwsze nadzieje na złoty wiek, w którym zapanuje absolutna sprawiedliwość i nikt nie będzie uprzywilejowany. Ponieważ nigdy nic nie bierze się z niczego, nawet złoty wiek, niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, odkupiciel, prorok albo, jeśli to tylko możliwe, ktoś, kto dysponuje mocą zaprowadzenia porządku na tym padole. To jakże łatwo zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia pragnienie sprawiło, że przez wszystkie wieki mnożyły się cudowne reinkarnacje, mnożyli się Mesjasze i prorocy. Poniżej kilka zdumiewających przykładów. Prorocy naszych dni 5 stycznia 1945 r. zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce. W stanie transu ten "śpiący prorok", jak go nazywano, uleczył niezliczone rzesze ludzi, nie przeczytawszy w życiu ani jednej książki medycznej. W swoich liczących ponad dwa tysiące stron "Readings" przekazał zdumiewające informacje na temat przeszłości i przyszłości, a także o swoich wielokrotnych reinkarnacjach, poczynając od starożytnego Egiptu, a na współczesności kończąc. O Edgarze Cayce napisano wiele książek, na całym świecie są miliony jego zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan Andhra-Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię znaczy mniej więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez skorpiona i kiedy ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją Sai Baby. Był to wielki indyjski święty z zeszłego stulecia. W wieku lat trzydziestu Satyanarayana Raju po raz pierwszy wystąpił publicznie, mając zaś trzydzieści sześć, założył własny aśram. Dziś Sai Baba ma w swoim rodzinnym mieście, 250 km na północny wschód od Bangaluru, największy aśram w Indiach, ponadto uniwersytet i znakomity szpital. Liczbę jego zwolenników ocenia się na sto milionów ludzi. Na jego temat napisano niezliczoną liczbę książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach zdumionych wiernych i przed kamerami |materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych uleczeń. Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |wszechwiedzący i |wszechobecny, twierdzi też z przekonaniem, że jest inkarnacją Buddy, Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik "Der Spiegel" (44 ). Własną śmierć zapowiedział na rok 2022, ale umrze tylko po to, aby wkrótce potem odrodzić się w indyjskiej krainie Karnataka. W Grazu w Austrii 15 marca 1840 r. miało miejsce osobliwe zdarzenie. Wtedy to czterdziestoletni wówczas nauczyciel muzyki, Jakob Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać. Posłusznie, choć z początku z pewnym przestrachem, nauczyciel chwycił pióro i przez następne lata zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się "w okolicy serca". Dziś łączna liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera wynosi ni mniej, ni więcej, tylko 25 i liczy sobie 10 tysięcy stron (45 ). Lorber zawarł w nich różne szczegóły przyrodoznawcze i astronomiczne, które dopiero zostaną odkryte, podał też zdumiewające komentarze zarówno do Starego, jak i Nowego Testamentu. Liczba jego zwolenników wynosi przypuszczalnie kilkaset tysięcy osób święcie przekonanych o prawdziwości słów swego proroka. Również w ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, wiosce na północny wschód od Lahore w Pakistanie, prorok Hazrat Mirza Chulam Ahmad. Dał się on poznać jako łagodny, miły, umiejący doskonale pisać i mówić człowiek, i wreszcie założył ruch Ahmadiyya. Jest to islamska wspólnota po dziś dzień mająca jeszcze wielu zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano nawet cuda. Jego zwolennicy przysięgają, że Bóg Wszechmogący "obudził go do życia w szatach wszystkich poprzednich proroków" i że jego przeznaczeniem jest być "mesjaszem i Mahdim dla chrześcijan i muzułmanów", ale także "Kriszną dla Hindusów, Buddą dla buddystów oraz odbiciem wszystkich poprzednich proroków. Odkupicielem całej ludzkości" (46 ). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w najwyższym stopniu zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i uzdrowicieli, którzy nikomu nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych, proroków końca świata, którzy od niepamiętnych czasów zapowiadają, że właściwie dawno już powinniśmy być martwi. Koniec świata to stały temat, od kiedy istnieje człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat nie chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i niewierzących Jeśli idzie o szarlatanów, także tych kryjących się pod płaszczykiem naukowości, to nie mam żadnych problemów z demaskowaniem ich prognoz. Zawsze są one zbyt przejrzyste, zbyt związane z teraźniejszością i zbyt ideologicznie zabarwione. Nie mam problemów nawet z prorokami, takimi jak Jakob Lorber, Hazrat Mirza Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy Sai Baba, chociaż ten ostatni wręcz nazywa siebie "Bogiem". Dla ich zdumiewającej, powiedzmy nawet |uniwersalnej, wiedzy już dziś istnieje rozsądna, dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej autorem jest francuski fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że materia i duch są nierozerwalnie ze sobą związane. W każdym atomie - a dokładniej w elektronie - zawarta jest cała inteligencja Wszechświata (48 ). Wyjaśnia to sprawę |wiedzy proroków, nawet jeśli oni sami nie wiedzą, skąd ona się wzięła. Sprzeczność sama w sobie! Problemy zaczynają się dla mnie natomiast na zupełnie innej płaszczyźnie, a mianowicie religijnej. Religie zapowiadają bowiem, że w Dzień Sądu Ostatecznego niewierzący zostaną spaleni, utopieni, zabici, zakłuci, zatruci ("gorzką wodą"), zastrzeleni, zmiażdżeni trzęsieniem ziemi lub zmieceni z powierzchni przez inne plagi. Przepraszam za wyrażenie, ale Bogu dzięki dotyczy to tylko niewierzących. Tylko |których niewierzących, ja się pytam? Tych, którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A może tych, którzy mieli pecha wyrastać w ramach sekty chrześcijańskiej? Tych, którzy jak na złość nie wychowali się w którymś z krajów arabskich bądź azjatyckich i nie znają ani świętego Koranu, ani którejś z innych nauk buddyjskich bądź hinduistycznych? A może tych, którzy w Japonii przyznają się do szintoizmu, albo tych, którzy trzymają się przykazań Księgi Mormona? W tej sytuacji człowiekowi samo narzuca się pytanie: Dobry Boże, cóżeś ty najlepszego uczynił? Ludzie czekają na |Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może być? Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie słyszeli? W sadze tej opiewa się powrót niemieckiego cesarza Fryderyka I Barbarossy. Tylko jego nam jeszcze brakowało (49 ): Niemiecki Cesarzu! Niemiecki Cesarzu!@ Śpisz? Nie widzisz? Wstawać czas!@ Pora kary, zemsty wraz! Cóż, nie jest to nic nowego pod słońcem, już starożytni Rzymianie wyczekiwali powrotu swych |boskich |cesarzy, Augusta, Klaudiusza i Wespazjana. Nazywano ich "zbawcami świata" (50 ). Nawet o okrutniku Neronie jeszcze przez lata po jego śmierci powiadano, że odrodził się na Cyprze i przejął we władanie wyspę. Od tego rodzaju |zmartwychwstańców, którzy wszyscy razem wzięci nie byli Mesjaszami i nikogo nie zbawili, wprost roi się w dziejach świata. Można ich pominąć. Nie można natomiast pominąć postaci Mesjasza z wielkich religii. W końcu wywierają one wpływ na myślenie całych społeczeństw aż po dzień dzisiejszy. Dla całego świata chrześcijańskiego Jezus Chrystus jest |Odkupicielem, |Zbawicielem, który wprawdzie już dwa tysiące lat temu zbawił nas od tajemniczego grzechu pierworodnego, ale jednak ma powrócić, aby "mieszkać na wysokościach" i wydać na nas wyrok. Jak to się właściwie stało, że Jezus stał się Mesjaszem dla chrześcijan, natomiast dla Żydów, z których przecież się wywodził, nie ma żadnego Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół niej - jakże by inaczej - tyle dziesiątków tysięcy tasiemcowych komentarzy, że muszę się tutaj skupić tylko na rzeczach najistotniejszych. Ale i to dostatecznie dużo wyjaśnia! "Najstarsze pisemne świadectwo nadziei mesjanistycznej, które równie dobrze mogło powstać jeszcze wcześniej, spotykamy w tzw. napomnieniach z Księgi Izajasza", powiada teolog Ulrich Kellermann, który gruntownie przestudiował ten temat (51 ). U Izajasza znaleźć można wprawdzie wszystko, co się chce, ale na pewno nic jasnego. Tak więc sięga się po tego proroka, aby wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego królestwem, które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki." Czy Jezus był Mesjaszem? Próba wyprowadzenia z tych słów idei chrześcijańskiego czy żydowskiego Odkupiciela to już szczyt wszystkiego! Nie tylko dlatego, że, jak wiadomo, po Jezusie wcale nie nastał pokój ("w pokoju bez granic"), ale też dlatego, że mowa jest o "królestwie Dawida", w którym ma on rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po królestwie tym nie ma dzisiaj śladu! U Izajasza zdania raz pisane są w czasie teraźniejszym ("Dziecię nam się narodziło"), raz w czasie przyszłym ("wielkie będzie Jego panowanie") i tak dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło jeszcze oczywiście być na świecie w czasach Izajasza. Trzeba tu nadto wiedzieć, że pismo hebrajskie, w którym napisana jest księga tego proroka, to pismo spółgłoskowe, nie znające samogłosek. W każdym podręczniku hebrajskiego można też przeczytać, że w tej formie pisma nie ma gramatycznej formy czasu przyszłego (52 ). Tylko i wyłącznie dla ułatwienia lektury samogłoski zaznaczano małymi kropkami umieszczanymi między spółgłoskami. W tekście pierwotnym używano czasu imperfectum (jako czas przeszły niedokonany) lub perfectum (jako czas teraźniejszy). Futurum (forma czasu przyszłego) jako samodzielnej formy gramatycznej w ogóle nie było. W zależności od woli i interpretacji tłumacza można z tymi formami zrobić, co się chce. W ten właśnie sposób z perfectum consecutivum (następstwo czasów) robi się nagle - futerum! Oczywiście, w przypadku Izajasza uczeni ani razu nie doszli do porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz, a które nie. Gdy jeden znawca pisze, iż pierwotna Księga Izajasza została "niezwykle silnie zniekształcona w drodze przegrupowywania tekstu, opustek i wtrętów", to drugi twierdzi coś dokładnie odwrotnego, trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy prorockie Izajasza w ogóle kiedykolwiek istniały "jako samodzielny zbiór" (53 ). Są to jednak wszystko roztrząsania teologiczne, do których od dawna już przywykłem. Nikt nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba innych mesjanistycznych proroctw, które uzyskałyby takie znaczenie w dziejach świata, jak te z Księgi Izajasza 9, 5 i Daniela 7, 9. Także inne fragmenty niezwykle spornego tekstu Izajasza przywołuje się, by przekształcić Jezusa w |Mesjasza. Ponieważ nie chciałbym zanudzać moich Czytelników cytatami z Biblii, ograniczę się jedynie do podania odpowiednich miejsc. Kto jest zainteresowany, niech sobie łaskawie sięgnie do Księgi Izajasza 8, 23 ; 9, 1-6 ; 11, 1-10 ; 35, 4-10 ; 40, 1-5 ; 42, 1-7 ; 49, 1-12. Ani odrobinę nie przesadzam stwierdzając, że nigdzie nie ma choćby minimalnie przekonującej wskazówki, która z Jezusa czyniłaby Mesjasza, nie mówiąc już o tym, by gdziekolwiek pojawiło się imię Jezus. Warunkiem jest jednak neutralne tłumaczenie Biblii, nie zaś to sporządzone na zamówienie danego Kościoła, gdzie słowa "Jezus" i "Chrystus" wstawia się zgodnie z potrzebą tam, gdzie to wygodne. Inne fragmenty Starego Testamentu w niczym tej konkluzji nie zmieniają. Cytuje się na przykład zdania z Księgi Psalmów, w których wprawdzie często jest mowa o przyszłym królestwie Izraela lub o dynastii Dawida, a także o oczekiwanym Zbawicielu i wielkim królu, ale nigdzie nie pojawia się imię Jezus. Zaprzęga się nawet proroka Daniela, aby tylko możliwy był cud, że to Jezus jest tym oczekiwanym Mesjaszem. Tyle tylko, że Daniel wyraża się równie mgliście jak jego koledzy. Jako najbardziej charakterystyczny przytacza się fragment z rozdziału 7, gdzie czytamy (Dn 7, 13-14 ): "Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie." Sam prorok Daniel mówi w tym kontekście o "nocnych widzeniach", które miał. Widzi różne osobliwe zwierzęta z dziwacznymi rogami, a ponieważ nie rozumie tych "nocnych widzeń", przychodzi jakiś anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli w ogóle nimi są - w żadnym momencie nie zapowiadają przyjścia Jezusa. A jeśli ktoś w tych niejasnych sformułowaniach chce za wszelką cenę odnaleźć postać Jezusa jako Mesjasza, będzie musiał nieuchronnie skapitulować wobec faktów historycznych. Tak się składa, że po Jezusie nie nastała ani jakaś wyjątkowa władza, ani królestwo, które "nigdy nie ulegnie zagładzie". Wiedzą o tym oczywiście także teologowie, toteż wymyślono "wieczne królestwo" po Dniu Sądu Ostatecznego. Bo przecież skoro coś jeszcze nie nastąpiło, to musi przyjść później. Prawda, jakie to proste. Grunt, żeby pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo chętnie zakończyłbym już spór o to, czy Jezus był Mesjaszem, czy też nie, lecz wówczas zakuta w pancerz krytyka z pewnością zarzuciłaby mi, że zwyczajnie i po prostu pominąłem najważniejsze fragmenty wskazujące na Jezusa. Bo rzeczywiście, ktoś, kto szuka w Starym Testamencie Jezusa jako Mesjasza, znajdzie wieloznaczne fragmenty nie tylko w tekstach Daniela, Salomona czy Izajasza, ale także u proroka Micheasza, młodszego współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie jest mowa o przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony zostanie "jeden pasterz" z rodu Dawida. U tego samego Ezechiela na przykład czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 21-28 ) te same obietnice (nadzieje) powstania zwycięskiego Izraela, któremu inne narody będą niejako leżały u stóp. Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram Izraelitów spośród ludów, do których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i prowadzę ich do ich kraju. I uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela, i jeden król będzie nimi wszystkimi rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi [...] Mieszkanie moje będzie pośród nich, a Ja będę ich Bogiem, oni zaś będą moim ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja jestem Pan, który uświęca Izraela, gdy mój przybytek będzie wśród nich na zawsze." Wszystko to są całkiem zrozumiałe, jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w czasie, gdy z Izraelem było bardzo niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici cały czas żywili nadzieję na jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii Dawida", a ich Bóg zamieszka między nimi. Na te fragmenty zresztą powołują się współcześni ortodoksyjni Żydzi, tak wiele niedoli przysparzający swemu politycznemu kierownictwu. Wskazywałem już na to, że teksty Ezechiela stanowią mieszaninę redakcyjnych przeróbek i aż roją się od wtrętów różnych autorów z różnych epok. W jaki sposób można z tego wszystkiego wyprowadzić mesjanizm Jezusa, nigdy nie udało mi się pojąć i przypuszczalnie na zawsze już pozostanie to niedostępną tajemnicą dla mojego udręczonego rozumu. Pozostają jeszcze apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9 Księga Ezdrasza, w których również pojawiają się zapowiedzi przybycia |Odkupiciela. Za część mesjanistyczną Księgi Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 38-71. Prorok przekazuje w nich dane i tajniki astronomiczne, na koniec zaś (Hen 46, 3 nn) mówi o przybyciu "Syna Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn Człowieczy, który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia wszelkie skarby tego, co jest ukryte; albowiem Bóg Duchów wybrał go i jego los wszystko przewyższył przed Panem Duchów prawością na wieki. Ten Syn Człowieczy, którego widziałeś, podniesie królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich tronów; rozluźni cugle mocarzy i pomiażdży zęby grzeszników. Wypędzi królów z ich tronów i ich królestw [...]." Są to wprawdzie jednoznaczne obietnice dotyczące przyszłych czasów i przyszłego |Zbawiciela, który jest "Synem Człowieczym", tyle tylko, że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z apokryficzną Księgą Barucha oraz 9 Księgą Ezdrasza: oczekiwanie Mesjasza - tak; jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus - nie. Na koniec tego chaosu jako świadectwa na korzyść Jezusa teologia wymienia Testamenty dwunastu patriarchów. Są to również teksty apokryficzne, zredagowane bezsprzecznie w okresie wczesnochrześcijańskim. Zwieńczeniem tego wszystkiego są jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest już wtedy nie do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto przekopie się przez zwarty gąszcz teologicznych rozpraw, dostrzeże w starożytnych tekstach żywione przez ich autorów przeczucie i żarliwą nadzieję na jakieś niesłychane wydarzenie, które będzie miało miejsce w przyszłości. W tekstach proroków oraz w Testamentach dwunastu patriarchów miejscem tego wydarzenia jest jednoznacznie Ziemia, natomiast w tekstach apokaliptycznych dzieje się ono gdzieś nad Ziemią. Dlatego też teolog dr Werner Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei błyszczy na ciemnym tle, a w jego ognisku pojawia się pod różnymi kształtami osobliwa postać: Istota Człowiecza, Syn Człowieczy, Wybraniec Sprawiedliwości, Gwiazda Pokoju, Nowy Kapłan, Człowiek, Mesjasz - element czysto przypadkowy, więcej niż człowiek, a jednak nie po prostu anioł czy Bóg [...] W jaki sposób pojąć postać o tak dziwacznych konturach?" W kręgu teologii żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem ludzkiego pochodzenia" (56 ), a często nawet nie osobą, lecz całym ludem Izraelskim jako takim. Inaczej dzieje się w teologii chrześcijańskiej. Tam postać Mesjasza utożsamiana jest z "Synem Bożym". Tyle tylko, że w obu teologiach pozostaje bez odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie lat? W końcu nie wystarczy wskazać na proroków, takich jak Izajasz, Daniel czy Ezechiel, skoro dokładnie przecież wiadomo, że ich teksty były fałszowane i modyfikowane. Również odnoszące się do tych proroków datowanie jest bezsensowne z tego samego powodu - idea Mesjasza jest zdecydowanie znacznie starsza niż wszyscy ci prorocy razem wzięci. To, co zapowiadają prorocy, to tylko formy tego oczekiwania, które w swym ludowym sednie istniało już od momentu wypędzenia z Raju. Cała barwność proroczych opisów funkcjonuje na podobnych zasadach. Prorocy i ich późniejsi redaktorzy pracowali na odziedziczonej spuściźnie myślowej obejmującej wspólną wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była już stałą składową, jeśli nie wręcz gwarantem przetrwania pewnej grupy ludzkiej, zanim jeszcze zapisano pierwsze słowo. Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, poza czas życia proroków" (57 ). Teolog Leo Landmann pisze, że "Izraelici pozostawili światu trzy prezenty: monoteizm, zasady moralne oraz prawdziwych proroków. Trzeba do tego dodać prezent czwarty: wiarę w Mesjasza" (58 ). Stwierdzeniu temu można z całym przekonaniem zaprzeczyć. Wiele innych starożytnych ludów, zarówno tych cywilizowanych, jak i prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. W. Schomerns pisał (59 ): "Do elementów służących umocnieniu i pokrzepieniu gminy chrześcijańskiej należy przeświadczenie o wyższości chrześcijaństwa nad wszelkimi innymi religiami, ba, o absolutności tegoż." Uważam, iż tego rodzaju twierdzenia wymagają uprzedniego poznania innych religii. Trzeba się wczytać i wczuć, a jeśli po takich studiach ktoś nadal twierdzi, że chrześcijaństwo "absolutnie przewyższa" wszystko inne, czyni to z potężną dawką wiary. Wiara jest sprawą indywidualną. Niemniej jednak przestrzegam przed niedocenianiem innych religii. Przez całe tysiąclecia - niejednokrotnie dłużej niż chrześcijaństwo - nie straciły nic ze swej mocy i nadal są źródłem fascynacji. Wszystkie religie, czy to przedchrześcijańskie, czy też pochrześcijańskie, znają ideę odkupienia. Wszystkie bez wyjątku z utęsknieniem czekają na znaki na niebie i na obiecany powrót swojego Mesjasza. Największą i niewątpliwie najdynamiczniejszą wspólnotą religijną z czasów pochrześcijańskich jest islam. W świętej księdze muzułmanów - Koranie - Jezusa czci się wyraźnie jako proroka, nigdy jednak jako Mesjasza czy wręcz Bożego Syna. Islamski Mesjasz Sura 19 mówi o tym jednoznacznie: "Oni [niewierni] powiedzieli: "Miłosierny wziął Sobie syna!" Popełniliście rzecz potworną! Niebiosa omal nie rozrywają się [...] od tego, iż oni przypisali Miłosiernemu syna. A nie godzi się Miłosiernemu, aby wziął sobie syna!" (wersety 88-92 ). Wcześniej zaś w wersecie 34 tej samej sury czytamy: "To jest Jezus, syn Marii, słowo Prawdy, w którą powątpiewają." Tylko i wyłącznie chrześcijaństwo wierzy w Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie światowe nie chcą o tym słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach daleko-wschodnich. Oczywiście, wszystkie wielkie światowe religie mają wspaniałych religioznawców, mądrych myślicieli i analityków. We wszystkich światowych religiach istniały i istnieją znakomite wyższe szkoły teologiczne z całą armią wielojęzycznych uczonych. Jako laika w sprawach teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci nieprzeciętnie mądrzy jajogłowi, mający do dyspozycji |ten |sam |materiał |bazowy, dochodzą do całkowicie odmiennych wniosków. Zarówno religia żydowska, jak i islam czy chrześcijaństwo powołują się w swoich egzegezach na |tych |samych proroków starożytności. I niech mi ktoś teraz powie, że egzegeza (objaśnianie) to nauka ścisła! Gdyby tak było, ze wszystkich zakątków świata nadchodzić powinny te same wyniki. Ponieważ jednak, pomimo tych wszystkich wyższych uczelni teologicznych różnych religii, najwyraźniej tak nie jest, twierdzę, że żaden z tych naukowców nie ma już prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią wierzy, czy nie. Islam także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia. Zacytowałem już sury 81 i 82. Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset 104 ): "Tego Dnia My zwiniemy niebo, tak jak się zwija zwoje ksiąg. I tak jak zaczęliśmy pierwsze stworzenie, My je powtórzymy [...]." To samo dotyczy "trąb" z Apokalipsy, bo w Koranie (Sura Xx, werset 102 ) czytamy: "W tym Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy grzeszników, niebieskookich!" Sura Xvii, werset 59 powiada nawet: "O, nie ma miasta, którego byśmy nie zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie ukarali karą okrutną." A kiedy ma się to wydarzyć? Pozostaje to tajemnicą Allaha: "Przyjdzie ona [obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w stanie jej odwrócić ani nie będzie im dana żadna zwłoka!" (Sura Xxi, werset 40.) Islamski Mesjasz nosi imię "Mahdi". Zarówno prorok Mahomet, jak i najróżniejsi imamowie po nim zapowiadali przyjście |Mahdiego. Imamowie, czyli najwyżsi przywódcy duchowi islamu, bezustannie zapewniali, że błędem jest spekulowanie na temat ewentualnego momentu ponownego przybycia Mahdiego, jest to bowiem tajemnica znana tylko i wyłącznie Allahowi. Podobnie jak to się dzieje w religii żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu przybyciu Mahdiego zapełnia całe biblioteki. Nie ma już ewentualności, której by nie rozważono na wszystkie sposoby. Pewnego razu jakiś obcy zapytał imama al-Baqira o znaki zapowiadające przybycie. Imam odparł (60 ): "Będzie to wtedy, gdy kobiety zaczną się zachowywać jak mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy kobiety zasiądą z rozłożonymi nogami na osiodłanych koniach. Będzie to wtedy, gdy przyjmowane będą fałszywe wypowiedzi świadków, a prawdziwe wypowiedzi świadków będą odrzucane; wtedy, gdy mężowie przelewać będą z niskich pobudek krew innych mężów, gdy popełniać będą czyny nierządne i marnować pieniądze biedaków." Jeśliby trzymać się tych kryteriów, to Mahdi powinien był przybyć już dawno temu. Lecz, jak twierdzi ów islamski uczony, zanim przybędzie Mahdi, musi "wystąpić sześćdziesięciu fałszywych mężów podających się za proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale ich liczbę szacuję na znacznie ponad sześć tysięcy. W teologicznej literaturze islamu panuje taki sam chaos na temat oczekiwanego Mahdiego, co w żydowskiej i chrześcijańskiej na temat Mesjasza. Raz ma on być dwunastym imamem, który powróci jako Mahdi, aby odnowić czyste społeczeństwo islamskie, to znów - w zależności od dogmatyki - dwunasty imam, który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także na temat "kiedy" i "gdzie" panuje całkowita niezgodność. Mahdi jest najwyższym przywódcą ostatnich dni. Przybędzie "dwudziestej trzeciej nocy Ramadanu" (61 ), która to noc jest "nocą potęgi, w której odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na ziemię aniołowie Allaha". Na koniec pozostaje jeszcze stwierdzenie, że wprawdzie wszystkie wielkie światowe religie oczekują nadejścia Mesjasza, nikt jednak nie wie, kiedy to ma nastąpić. Generalnie można powiedzieć, że postać Mesjasza wiąże się z gwiazdami, firmamentem i wielkim, ostatecznym sądem nad ludzkością. Mają mu towarzyszyć zastępy aniołów, ma on dysponować niesłychaną mocą i mieszkać na wysokościach. Czy to właśnie jest jądro ludowego przekazu? Esencja prastarej obietnicy: "Powrócimy"? Aby można było skonkretyzować tę nieśmiałą na razie myśl, potrzebne są dodatkowe przekazy, starsze niż Koran czy chrześcijańskie apokalipsy. Teksty z innych kręgów kulturowych niż te omówione powyżej. Słowo "awesta" pochodzi z języka środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". Księga Awesta zawiera wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników Zaratustry. Sam Zaratustra miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba opuściła się góra oblana czystym światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił embrion Zaratustry do brzucha jego matki. Ponieważ religia Parsów była starsza od islamu, odmówili oni uznania Koranu za świętą księgę. Wywędrowali do Iranu i do Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z języków nowoindyjskich, w liturgii nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim, spełniającym funkcję podobną do kościelnej łaciny w katolicyzmie. Parsowie stoją przed takim samym dylematem, co wyznawcy innych religii - mianowicie zachowała się tylko jedna czwarta pierwotnych tekstów Awesty. Składa się ona z księgi Jasna, zawierającej hymny recytacyjne, Jaszt, będących hymnami do 21 bogów, zbioru staroirańskich mitów z późniejszymi uzupełnieniami zwanego Wisprat wraz z inwokacjami do wyższych istot oraz Widewdat, księgi zawierającej przepisy dotyczące zachowania czystości. Zachowały się one częściowo w przekazach zapisanych pismem klinowym, które sporządzić kazali król Dariusz Wielki (550-486 przed Chr.), jego syn Kserkses (ok. 519-465 przed Chr.) oraz wnuk Artakserkses (ok. 425 przed Chr.). Najwyższy bóg, stwórca Nieba i Ziemi, zwał się Ahura Mazda. Pochwalone niechŃ będą gwiazdy! Jeśli wierzyć pismom Parsów, niebo gwiazdowe podzielone jest na różne gromady gwiazd, prowadzone przez różnych dowódców. Niebiańskie hufce poczynają sobie dość wojowniczo. Mowa tam o żołnierzach systemów gwiezdnych i bardzo wyraźnie o bitwach, jakie odbywają się we Wszechświecie. W najwyższych rejestrach głosi się też pochwałę poszczególnych gwiazd (Afrigan Rapithwin, werset 13 nn) (62 ): "Gwiazdę Tistrya, błyszczącą,@ majestatyczną, wychwalamy.@ Gwiazdę Catavaeca, której podlega woda,@ [...] wychwalamy.@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie wody,@ wychwalamy. [...]@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie drzewa,@ wychwalamy.@ Wychwalamy te gwiazdy, które nazywają się Haptoiringa,@ [...] dające zbawienie, stawiające opór Yatu, wychwalamy [...]" Hymny pochwalne wydają się być czymś więcej niż tylko arabeskowymi wytworami wyobraźni, dla Parsów bowiem planety od samego początku były "zwykłymi ciałami o kulistym kształcie". Na marginesie wspomnijmy: Galileo Galilei dopiero w roku 1610 swoim dyskursem o ruchu planet wywołał rewolucję w astronomii. Od najwcześniejszych czasów Parsowie wznosili świątynie na cześć różnych bóstw i ich ojczystych światów. Atrakcyjna osobliwość: w każdej z tych świątyń istniał kulisty model planety, której była poświęcona. Ponadto w każdej świątyni obowiązywały inne szaty, a także odmienne rytuały. W świątyni Jowisza można się było pokazać jedynie w szatach uczonego lub sędziego, w sanktuarium Marsa natomiast Parsowie nosili szaty w barwach wojennej czerwieni i rozmawiali ze sobą "dumnym tonem!" W świątyni Wenus śmiano się i żartowano, w świątyni Merkurego zaś przemawiano na modłę retorów i filozofów. Za to w świątyni Księżyca kapłani Parsów zachowywali się jak dziecinni zapaśnicy fikający koziołki, natomiast w świątyni Słońca noszono brokaty, zachowując się "jak przystało na królów Iranu". Quadriga solis, rydwan zaprzężony w cztery skrzydlate konie, wywodzi się z irańskiego kręgu kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety kierują słonecznym rydwanem. W tekstach Awesty zaś pojawiają się hymny na cześć niebiańskich wozów i ich woźniców (Jasna 57, 27 nn): "Cztery rumaki,@ białe, leciutkie, błyszczące,@ mądre, wiedzące, bez cienia@ pędzą przez niebiańskie regiony [...]@ szybciej od obłoków,@ szybciej od ptaków,@ szybciej od strzały,@ które wyprzedzają wszystkich,@ za którymi pędzą [...]@ Gdy któryś jest we wschodnich Indiach,@ atakuje go,@ gdy któryś jest w zachodnich Indiach,@ pokonuje go." W Jasztach, rozdział 10, werset 67nn, czytamy: "Który frunie uczynionym w niebiosach wozem, z kraju Arzahi do kraju Xanira [...] Białe, leciutkie, błyszczące, mądre, wiedzące, bez cienia pędzą przez niebiańskie regiony". Jaszty zaś w rozdziale 10, werset 125 powiadają: "Wóz ten ciągną cztery rumaki, białe, jednobarwne, spożywające niebiańskie pożywienie, nieśmiertelne." Wszechświat pełen jest tego rodzaju pojazdów latających, rozgraniczenie zaś elementów, takich jak "strzała", "ptak", "obłoki", "niebiańskie pożywienie" itd. świadczy o tym, że Parsowie doskonale wiedzieli, o czym mówią. I, oczywiście, także Parsowie oczekują powtórnego przybycia swoich bogów. Z nieba mają zstąpić "istoty ze światła" (64 ) i zbawić umęczonych ludzi. Zaratustra osobiście zadaje swemu bogu Ahurze Maździe pytanie na temat czasów ostatecznych, a ten mówi o końcowej walce dobrych z nikczemnymi. Z nieba opuści się mnóstwo towarzyszów zwanych Pogromcami Wszechświata. Są nieśmiertelni, ich umysł jest doskonałością. Zanim ci pomocnicy pojawią się na firmamencie, zaciemni się Słońce, zaczną się trzęsienia ziemi, podniosą się straszliwe wichry i z nieba spadnie gwiazda. Po straszliwej bitwie, w której wezmą udział przybywające całymi zastępami wojska, rozpocznie się nowy złoty wiek. Ludzkość nabierze takiego doświadczenia w uzdrawianiu i tak znakomicie będzie umiała stosować lekarstwa, że ludzie "nawet o krok od śmierci nie będą umierać". Różnica w stosunku do |Odkupicieli z innych religii na pierwszy rzut oka nie wydaje się istotna - z jednym może zastrzeżeniem, że tym razem w roli zbawców pojawiają się "Pogromcy Wszechświata". To na nich się czeka, na bogów z gwiezdnego namiotu. Złoty Wiek W hinduizmie wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane ze względu na mnogość bóstw. Tam u początku czterech Wieków Świata jest Wiek Bogów, zwany |Krtayuga lub |Devayuga. Wiek ten pod każdym względem był idealny, nie istniały bowiem choroby ani nieżyczliwość, kłótnia ani złośliwość, lęk ani ból. Wtedy - jak powiada hinduska tradycja - celem ludzi był tylko najwyższy brahman, nawet członkowie czterech kast żyli razem. "Wszyscy mieli to samo umieranie, ten sam obyczaj, tę samą wiedzę, albowiem wtedy kasty wypełniały swoje obowiązki jednym i tym samym postępowaniem." Życie ludzi było po prostu idealne. Głównym zajęciem była asceza i studiowanie pism. Nie istniała żadna materialna żądza. Ludzie kochali prawdziwą mowę i prawdziwe nauki, nie było żadnego bezprawia, nikt bowiem nie odczuwał ziemskich pragnień. Bhagavata-Purana, jedno z wielu dzieł hinduistycznej literatury religijnej, przedstawia ludzi owego Złotego Wieku jako zadowolonych, przyjaznych, cierpliwych, łagodnych i pełnych miłosierdzia. Byli szczęśliwi, ponieważ nosili pokój we własnych sercach i na nic się nie skarżyli. Był to świat, jakiego nawet nie umiemy sobie wyobrazić, ponieważ człowiek współczesny miotany jest na wszystkie strony żądzami i pragnieniami. Co komu po wieku absolutnego szczęścia, skoro nie ma się żadnych pragnień? Lecz ów Złoty Wiek hinduizmu służy tylko jakby za podstawę pewnego wyobrażenia, którego projekcja usytuowana jest w odległej przyszłości. Tak samo jak było w "wymarzonym wieku", ma być także w przyszłości. Toteż w rozdziale 4 Brahmavaivarty-Purany przedstawiony jest idealny stan wedle nauki brahmańskiej: świat, w którym wszyscy ludzie są "porządni", wierni, szanują wiek i naturę, nie znają złośliwości ani niegodziwości. W Złotym Wieku hinduizmu ludzie byli piękni, mocni i cieszyli się nieprzemijającą młodością. Ten czas powróci. Hinduizm nie zna też pary prarodziców, takich jak Adam i Ewa, ponieważ Brahma stworzył na podobieństwo istot boskich osiem tysięcy ludzi, po tysiąc par z każdej z czterech kast. Pary te kochały się wprawdzie i odbywały ze sobą stosunki, ale nie mogły mieć dzieci. Dopiero pod koniec życia każda para wydała na świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak bynajmniej za pośrednictwem seksu i bólów porodowych, lecz na drodze czysto myślowej. W ten sposób powstały istoty duchowe, które zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości trwał tak długo, dopóki negatywne duchy, ale także wszelkiego rodzaju bogowie, nie zamącili ludziom w głowach. W bogach widziano wprawdzie przepotężne i nieśmiertelne istoty, jednakże większość z nich była bardzo podobna do ludzi i miała zindywidualizowaną naturę. Na czele ich wszystkich stał "Książę Wszechświata, który wszystkim rządził" (65 ). Świat bogów hinduizmu jest jednak tak zróżnicowany i powiązany tak ścisłymi związkami pokrewieństwa, że nie wystarczyłoby tu miejsca, aby tym wszystkim się zająć. Tak czy inaczej najróżniejsi bogowie opanowali nie tylko podróże kosmiczne, ale przeróżnego typu pojazdami przemierzali także ziemskie przestworza. Wszystkie te latające obiekty były materialne, nie były tworami ducha ani też nie powstały w niczyjej wyobraźni. Latające aparaty wyposażone w dokonujące straszliwych zniszczeń systemy broni są opisane ze wszystkimi szczegółami w indyjskich tekstach religijnych, zwłaszcza w Wedach, uważanych za najstarsze źródło języka i religii. Słowo weda znaczy "święta wiedza". Wśród nich jest Rigweda, zbiór tysiąca dwudziestu ośmiu hymnów skierowanych do bogów. W Rigwedzie stwierdza się jasno i wyraźnie, że owe obiekty latające przybyły na Ziemię z kosmosu i że to bogowie osobiście wpoili ludziom wiedzę. W hinduistycznych tekstach występują, porównywalne |z |wojną |w |niebie z żydowskich legend, bitwy między bogami. Nie odbywają się one zresztą w jakimś niezdefiniowanym niebie duchowej szczęśliwości, lecz "na firmamencie", "nad Ziemią". Gwiezdne wojny W księdze Wanaparwan na przykład, będącej składową staroindyjskiego eposu Mahabharata, jako miejsce zamieszkania tych bogów wymienia się (w rozdziałach 168-173 ) wręcz dosłownie miasta kosmiczne, krążące wysoko nad Ziemią. To samo mamy w rozdziale 3, wersety 6-10, księgi Sabhaparwan. Owe gigantyczne twory nosiły nazwy "Waihajasi", "Gagankara" czy "Kekara". Były one tak potężne, że promy kosmiczne - wimana - mogły wygodnie wlatywać przez wielkie wrota do ich wnętrza. W dodatku nie mamy tu do czynienia z jakimiś mglistymi szczątkami tekstów, których nie ma jak zweryfikować, tylko ze staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie po angielsku. Nieliczne tłumaczenia na niemiecki są wszystkie bez wyjątku znacznie okrojone. W tomie Drona Parwa z Mahabharaty, strona 690, werset 62, można przeczytać, jak to trzy wspaniałej budowy wielkie miasta okrążały Ziemię. Siały one zamęt na Ziemi, ale także wśród bogów. Doszło do Gwiezdnej Wojny (str. 691, werset 77 ) (66 ): "Śiwa, który leciał tym wspaniałym pojazdem, składającym się ze wszystkich niebiańskich mocy, przygotował się do zniszczenia trzech miast. Sthanu zaś, ten pierwszy [najgłówniejszy] z Niszczycieli, ten pogromca Asurów, ten znamienity wojownik o niezmierzonej dzielności, którego podziwiają niebianie [...], wydał rozkaz zajęcia znakomitej i jedynej w swoim rodzaju pozycji bojowej [...]. Kiedy potem trzy miasta zeszły się na |firmamencie [ustawiły się w korzystnej pozycji do strzału], Mahadewa (Śiwa) przeszył je straszliwym promieniem z potrójnych [rażących] pasów. Danawowie nie byli zdolni przeciwstawić się temu promieniowi, który natchniony był ogniem juga i składał się z Wisznu i Somy. Kiedy wszystkie trzy miasta poczęły płonąć, Parwati pośpieszyła tam, by napawać się tym widokiem." Bogowie hinduizmu walczyli między sobą "na firmamencie", dokładnie tak samo jak Samael (Lucyfer) w starożytnej legendzie. Przypominacie sobie Państwo? "Samael był największym księciem pośród nich w niebie [...]. I poszedł Samael i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." A co mieliśmy u Henocha? Opisał on bunt wśród aniołów, wyliczając nawet imiona ich przywódców. To właśnie jądro starożytnej tradycji - bitwa na niebie, walka między bogami - jest najistotniejszym elementem, który sprawia, że naiwne wyobrażenie nieba zadomowione w religiach okazuje się farsą. W hinduizmie człowiek osiąga szczęście absolutne poprzez siebie samego, przez własne bezustanne odradzanie się, oczyszczanie i ulepszanie swojej karmy aż po najwyższy stopień. Pomoce do tego służące pochodzą jednak od bogów, a w ostatecznej instancji od uniwersalnego boga Brahmy. Również Hindusi znają ideę wielokrotnych narodzin. I tak, na przykład, Wisznu narodził się kiedyś jako Kriszna i wybawił Ziemię z tarapatów. Sprawa karmy, czyli przeznaczenia i reinkarnacji, to dla nas, ludzi kultury Zachodu, kompletna abrakadabra. Jak w ogóle Hindusi wpadli na to, żeby wierzyć w bezustanne odradzanie się w nowych postaciach, z jednoczesnym taszczeniem z jednego życia w drugie wszystkich zasług i przewinień? Niesłychanie skomplikowana nauka o karmie została niezwykle precyzyjnie i szczegółowo opisana w pismach dżinizmu. Dżinizm jest trzecią co do wielkości religią w Indiach, obok hinduizmu i buddyzmu. Dżinizm wykształcił się w północnych Indiach na wiele stuleci przed buddyzmem i do V w. rozprzestrzenił się na obszarze całego subkontynentu indyjskiego. Wyznawcy dżinizmu powiadają jednak, że właściwy moment powstania tej religii sięga tysiące lat w głąb dziejów. Uważają oni swoją religię za wieczną i nieprzemijającą, nawet pomimo to, że na jakiś czas popadła w zapomnienie. Zawarta jest ona w całym szeregu pism przedbuddyjskich, mających - nie da się tego inaczej określić - charakter legendarny. Nauka w starożytności Teologiczno-filozoficzna literatura dżinistyczna obejmuje żywoty świętych, pieśni mówiące o pradawnych stwórcach, jak też wszelkiego rodzaju przepisy. Dzieła te - porównywalne z Biblią - znane są pod zbiorczą nazwą Śwetambar i dzielą się na 45 głównych grup o wręcz niemożliwych do wymówienia nazwach. |Wjahjaprajnaptjanga wykłada całą naukę dżinizmu w formie dialogów i legend. |Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie o pradawnych świętych, którzy wznieśli się na koniec do najwyższych istot niebiańskich. W grupie |Purwagata znajdujemy księgi naukowe i pouczenia. I tak, na przykład, Utpada-Purwa traktuje o najróżniejszych substancjach, ich powstawaniu i przemijaniu (chemia). |Wirjaprawada-Purwa opisuje moce substancji bogów i wielkich mężów. W Pranawada-Purwa mamy medycynę, w Lokabindusara-Purwa wykłada się matematykę i mówi o zbawieniu. Nie dość na tym. W religii dżinistycznej są też Upangi w liczbie dwunastu, z których dowiadujemy się różnych szczegółów na temat Słońca, Księżyca i innych ciał niebieskich, a także o istotach żywych je zamieszkujących. W ramach specjalnego dodatku można się nauczyć - z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach bogów. Nie brakuje też, oczywiście, wyliczenia boskich królów (grupa |Prakirna, księga 7 ). Poza tymi pismami są jeszcze podobno prastare księgi, które kiedyś istniały, ale zaginęły. Wyznawcy dżinizmu wierzą w każdym razie, że pisma te przekazywały sobie ustnie kolejne pokolenia kapłanów. Utrata tych ksiąg nie jest dla nich rzeczą specjalnie bolesną, ponieważ bezustannie pojawiają się nowe inkarnacje dawnych proroków, którzy - jeśli tylko czas i ludzie odpowiednio dojrzeją - ogłoszą treść owych zaginionych tekstów. Z pism tych przetrwały jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a mianowicie: `ts * jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów, * jak dokonywać cudów, * jak przemieniać rośliny i metale, * jak pokonywać przestworza. `tn Jeśli chodzi o to ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to zjawisko znane jest także z indyjskiej literatury sanskryckiej. Zainteresowanych odsyłam do mojej książki |Szok po przybyciu bogów (67 ). Według nauki dżinizmu obecna epoka, ta, w której żyjemy, jest zaledwie jedną z wielu. Wcześniej były już inne okresy dziejów świata, wkrótce zaś - mniej więcej w roku 2000 wedle chrześcijańskiej rachuby czasu - nastać ma nowa epoka. Takie nowe epoki obwieszczane są zawsze przez 24 proroków, tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy nowej dla nas epoki dopiero się narodzą lub też żyją już na świecie jako osoby dorosłe. Religijni przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że znają już ich nazwiska i inne szczegóły z ich życia. Nieprawdopodobne daty Pierwszym z owych tirthankarów był Riszabha, który wędrował po ziemi legendarne 8400000 lat temu. Riszabha był gigantem i dożył podobno niesłychanie sędziwego wieku. Wszyscy kolejni patriarchowie byli coraz mniejsi wzrostem i dożywali coraz krótszego wieku. Mimo wszystko jednak jeszcze dwudziesty pierwszy z nich - jego imię brzmiało Arisztanemi - dożył 1000 lat, a wysoki był na dziesięć długości łuku. Dopiero dwóch ostatnich z minionej epoki (Parśwa i Mahawira) osiągnęło "rozsądny" z naszego punktu widzenia wiek. Parśwa dożył lat stu i miał już tylko 9 łokci wzrostu, a Mahawira, 24 tirthankara, dociągnął zaledwie do 74 wiosen przy wzroście 7 łokci. Pojawienie się tirthankarów dżiniści umiejscawiają w epokach tak odległych, że można dostać zawrotu głowy. I tak, na przykład, dwaj ostatni prorocy mieli podobno umrzeć odpowiednio w roku 500 i 750 przed Chr., natomiast okres działalności poprzednich można oszacować mniej więcej po tym, że Arisztanemi (drugi w kolejności) uszczęśliwił swoją obecnością naszą staruszkę Ziemię przed 84000 lat. Te rzucone ot tak sobie liczby powinny właściwie skłonić naszych badaczy mitów, a także teologów, do nadstawienia uszu. Dlaczego? Otóż dlatego, że po raz kolejny pojawia się tu, opakowane w dziedzictwo religijne, zasadnicze i wspólne jądro tradycyjnych przekazów ludowych, które rozpoznać można także w wielu innych świętych i mniej świętych księgach. Oto w telegraficznym skrócie próba odświeżenia pamięci Czytelników: Starobabilońska Lista królów (WB 444 ) wymienia w okresie od stworzenia Ziemi do potopu 10 królów. W sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. Po potopie "królestwo po raz kolejny zeszło z nieba" (68 ) i 23 królów, którzy objęli teraz panowanie, rządziło łącznie 24500 lat, trzy miesiące i trzy i pół dnia. Równie fantastyczne dane mamy na temat wieku biblijnych patriarchów. Adam miał żyć ponad 900 lat, Henoch miał lat 365, gdy uniósł się do chmur, jego syn zaś Matuzalem dociągnął do 969 lat. Na Ziemi. Nie inaczej jest w starożytnym Egipcie. Kapłan Manethon donosi, że pierwszym boskim władcą Egiptu był Hefajstos, który zresztą przyniósł ze sobą ogień. Następni to Kronos, Ozyrys, Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród boskich potomków. I znowu inni królowie rządzili 1817 lat. Po nich trzydziestu innych królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu - tynickich, przez lat 350. Rządy duchów zmarłych i boskich potomków trwały 5813 lat." (69 ) Takie właśnie niemożliwe daty potwierdza także starożytny historiograf Diodor Sycylijski, który prawie dwa tysiące lat temu zostawił po sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł historycznych (70 ): "Powiadają, że od Ozyrysa i Izydy aż do panowania Aleksandra, który założył w Egipcie miasto nazwane jego imieniem, upłynęło ponad 10000 lat - niektórzy jednak podają, że niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka, potwierdzającego niemożliwe daty, wymieńmy Hezjoda. Około roku 700 przed Chr. napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ), iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród bohaterów, półbogów miano noszący, ¬8¦ Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami żyjący." `nv Tak więc, cytując daty podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w splendid isolation, lecz raczej w całkiem dobrym towarzystwie, i nie muszę nawet powoływać się na okresy dziejów świata i niemożliwe daty znane u ludów Ameryki Środkowej. Wiele przekazów dżinistycznych - z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy naukowej - wydaje się wręcz rewolucyjnych. Na przykład kala, czyli czas, odgrywa w nich taką rolę, jakby sformułował ją Albert Einstein. Najmniejszą jednostką czasu jest |ramaya, co odpowiada okresowi, jakiego potrzebuje atom, aby przy najwolniejszym ruchu przesunąć się o własną długość. Dopiero niezliczone |samaya tworzą 1 |awalika, 1677216 zaś - nareszcie coś policzalnego! - owych awalika tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48 naszym minutom. 30 muhurta stanowi 1 |ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i jedną noc - zupełnie jak u nas! Co, niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta) przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1 noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie 24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest to, że rachuba czasu dżinizmu liczy sobie tysiące lat i została pierwotnie przekazana przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 1 |paksza, czyli pół miesiąca, 2 paksza zaś stanowią 1 |masa, czyli miesiąc. Dwa miesiące odpowiadają jednej porze roku, 3 pory roku dają 1 |ayana (semestr), 2 ayana to 1 rok, 8400000 lat to 1 |purwanga. Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 |purwa (16800000 lat). Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto własne określenia otrzymują wartości czasowe porównywalne z naszym rokiem świetlnym, czyli odległością, jaką światło pokonuje w ciągu roku (9461000000000000¬7¦km). Niesamowite, chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy nie wiedzieli, że Majowie z Ameryki Środkowej operowali równie zwariowanymi liczbami i tak samo łączyli je z czasem we Wszechświecie jak wyznawcy dżinizmu w dalekiej Azji. Dżiniści przejęli od swoich niebiańskich Nauczycieli także definicje przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie - a może nareszcie? - pozwalają zrozumieć w tym kontekście istotę tajemniczej |karmy (ponownych narodzin). Mogę w tym miejscu zaprezentować jedynie skrótowe streszczenie tej nadzwyczaj bulwersującej i zagmatwanej nauki, które zawdzięczam podręcznikowi napisanemu przez teologa Helmutha von Glasenappa (72 ). W naukowych dziełach dżinistów czytamy, że atom zajmuje jeden punkt w przestrzeni. Atom ten może łączyć się z innymi atomami w |skandha, które wówczas zajmuje kilka bądź nieskończoną liczbę punktów w przestrzeni. Dokładnie to samo mówi nasza wiedza. Dwa atomy tworzą najmniejszy model cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek łączenia się poszczególnych atomów powstają substancje o różnorodnej gęstości. Nauka dżinistyczna rozróżnia sześć głównych typów takich powiązań: `ts * drobne-drobne = niewidoczne * drobne = jeszcze niewidoczne * drobne-grube = niewidoczne, ale postrzegalne węchowo i słuchowo * grube-drobne = rzeczy, które można zobaczyć, ale nie można ich dotknąć (np. cień, mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda, olej) * grube-grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień, metal). `tn W nauce dżinistycznej również cień i odbicie w lustrze uznawane są za coś materialnego, ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim ujęciu nawet dźwięk nie zalicza się do kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że zbiory atomów trą o siebie." Nauka ta powiada, że substancje z kategorii "drobne-drobne" potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, która wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy ponownych narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że każdy rodzaj materii - czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki pierwsze aż do poziomu atomowego. Atom z kolei zna jeszcze cząstki subatomowe, niejako podcząsteczki. Jedną z nich jest elektron drgający w niewyobrażalnym rytmie 10 do potęgi 23 drgań na sekundę. W ujęciu |dżinistycznym materia tego elektronu byłaby z kategorii "drobne-drobne". Nie jest już uchwytna, a w dodatku jest |nieśmiertelna. Atomy mogą wchodzić we wszelkie możliwe związki - zawsze jest przy tym elektron. Elektron oddziałuje jak "duch w materii" (73 ), zupełnie jak pole magnetyczne czy fala radiowa, przenikające określone substancje. Myśli każdej istoty żywej wpływają na jej czyny. "Materią świata jest materia ducha" - powiadał angielski astronom i fizyk Arthur Eddington (1882-1944 ). Laureat Nagrody Nobla zaś, Max Planck (1858-1947 ), stwierdził: "Nie istnieje materia sama w sobie! Wszelka materia powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz byt jest następstwem wcześniejszego czynu. W końcu przecież musiało nas poprzedzać inne życie, z którego zostaliśmy zrodzeni. (Nawet gdybyśmy w przyszłości potrafili stwarzać życie sztucznie, nie zmienia to istoty tej reguły.) Z tego wynika, że każde istnienie stanowi jedynie ogniwo długiego łańcucha istnień przeszłych i przyszłych. Ponieważ nasze myśli kierują czynami, czyny z kolei pozostawiają ślady w naszym |duchu. Dla lepszego porównania możemy sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem magnetycznym, które przecież wpływa na materię. Dla dźinistów to, co u nas popularnie nazywa się "duszą", jest zbudowaną z substancji "drobne-drobne" częścią materialnego ciała. Część ta jest tak samo odseparowana od ciała, jak elektron od jądra atomu. Elektron wprawdzie zawsze należy do atomu, lecz nigdy nie wchodzą one ze sobą w styczność. Atomy mogą zmieniać swoje położenie, mogą skupiać się w gigantyczne łańcuchy cząsteczkowe, i zawsze towarzyszą im elektrony. Dziwnym trafem nie są to wciąż |te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do atomu, na przykład kiedy do układu zostanie doprowadzona energia w postaci, powiedzmy, ciepła. W bilionowym ułamku sekundy, kiedy elektron przeskakuje z atomu do atomu, puste miejsce po nim zostaje zajęte przez inny elektron. Jest to wieczne, nieśmiertelne "drobne-drobne", drganie poza |materialnym obrębem atomu. Dokładnie tak samo widzą dżiniści karmę - swoją duszę. Obojętnie, dokąd udaje się ciało, czy zostanie ostatecznie spalone, czy zjedzone przez robaki, karma pozostaje nieśmiertelna. Owa karma zawiera wszystkie informacje dotyczące istoty żywej, do której należy. Żyjąc bowiem, człowiek myśli i czuje. To myślenie i odczuwanie zostaje przeniesione na substancję "drobne-drobne" karmy niby grawiura. Kiedy karma stanie się nowym ciałem, zawiera już informacje z każdego poprzedniego życia, aż po kres wieczności. Ponieważ sens życia polega jednak ostatecznie na dążeniu do osiągnięcia szczęścia absolutnego - zlania się w jedno z Brahmanem - karma wiedzie nas ku temu celowi poprzez niezliczone kolejne inkarnacje. Ten sposób myślenia wcale nie jest tak znów odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. Zdumiewać powinno właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed tysiącami lat, i że wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z Kosmosu. Również nauczyciele dżinistów. Ostatnia epoka dziejów według rachuby dżinizmu (ta, która właśnie teraz trwa) zapoczątkowana została około roku 600 przed Chr. przez ostatniego z 24 tirthankarów. Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w stadium embrionalnym został przeszczepiony przez istoty niebiańskie do macicy młodej królowej (74 ). Wszyscy niebiańscy Nauczyciele dawnych epok mają kiedyś powrócić, narodzeni w nowych ciałach. Dżiniści mają nawet wiele dawnych rycin przedstawiających 24 tirthankarę, proroka Mahawirę. |Nad procesją ku jego czci unosi się aż pięć niebiańskich statków. Pomiędzy ideą oczekiwania na ponowne przybycie boga u dżinistów a tą samą ideą u chrześcijan, muzułmanów i Żydów istnieje pewna zdecydowana różnica. Otóż ci ostatni oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego przybyciu wierzących czeka niebiańska szczęśliwość, niewierzących wieczne piekło. W dżinizmie jest inaczej. Oni nie czekają na jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela, lecz na wielu. Owi znani jako tirthankara prorocy powracają w kolejnych epokach dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec, nie jest tak, że panuje radość i obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna się nowa runda w grze Wszechświata. Tirthankarowie są bardziej pomocnikami niż odkupicielami. Przygotowują ludzkość do każdej następnej epoki. Dlatego rodzą się jako ludzie (przypomnijmy sobie Syna Człowieczego z przepowiedni Henocha), ich substancja jednak, ich karmiczna wiedza, pochodzą z Wszechświata. To nie ziemskie, lecz pozaziemskie moce wszczepiają nasienie lub embrion do macicy kobiety. Chciałbym zauważyć tu na marginesie, że ta koncepcja myślowa istniała już na setki, jeśli nie tysiące, lat przed narodzinami Chrystusa, więc nikt nie może sugerować, że dżinizm zapożyczył pomysł od chrześcijaństwa, znającego |niepokalane |poczęcie. Było raczej odwrotnie! Kosmiczni Nauczyciele, jakimi są tirthankarowie, mogli być w posiadaniu wiedzy astronomicznej i astrofizycznej. Dlatego dżinizm operuje danymi astronomicznymi, które nas zdumiewają. Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg przemierza w ciągu sześciu miesięcy, pokonując w jednym mgnieniu oka 2057152 |jojana. Ziemię otulają trzy warstwy, różnie oznaczane zależnie od swej gęstości: jedna gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a trzecia gęsta jak rzadki wiatr. Powyżej znajduje się absolutna pustka. Zupełnie tak samo mówi nasza współczesna wiedza: atmosfera, troposfera z tlenem i azotem oraz stratosfera z warstwą ozonową. Powyżej rozciąga się przestrzeń międzyplanetarna. O ile u nas powoli zaczyna zwyciężać pogląd, iż we Wszechświecie muszą istnieć jeszcze inne formy życia, nie tylko człowiek, o tyle taka wiedza w dżinizmie nie jest czymś nowym: cały Wszechświat zapełniony jest najróżniejszymi formami życia. Są one rozsiane nierównomiernie po gwiaździstym niebie. Ciekawe, że wprawdzie na wszelkich możliwych planetach istnieją rośliny i najprostsze organizmy żywe, lecz tylko na określonych "istoty o swobodnych ruchach" (75 ). Dżinistyczni filozofowie religii opisują nawet różnorodne właściwości mieszkańców poszczególnych światów. Nawet |niebo |bogów ma swą odrębną nazwę - nazywa się |kalpa. Mają się tam znajdować wspaniałe latające pałace, ruchome budowle, niejednokrotnie dorównujące wielkością całemu miastu. Te niebiańskie miasta usytuowane są piętrowo jedne nad drugimi, mianowicie tak, że z centrum każdego piętra we wszystkich kierunkach wylatywać mogą |wimana (niebiańskie pojazdy). Kiedy jakaś epoka dobiegła końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu nieba bogów rozbrzmiewa dzwon. Jego dźwięk sprawia, że we wszystkich pozostałych 3199999 niebiańskich pałacach również rozbrzmiewają dzwony. Wówczas bogowie zbierają się na naradę, jedni z miłości do tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z latających pałaców odwiedzają nasz Układ Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa epoka. Czekanie na super-Buddę W buddyzmie zasadnicza idea odkupienia jest dokładnie taka sama jak w dżinizmie. Tyle tylko, że dżinizm istniał już |przed Buddą (560-480 przed Chr.). Słowo Budda oznacza w sanskrycie "oświecony, przebudzony". Właściwe imię Buddy brzmiało Siddharta. Pochodził on z arystokratycznego rodu i dorastał w luksusie książęcego pałacu swojego ojca u podnóża nepalskiej części Himalajów. W wieku 29 lat znużyła go taka bezużyteczna egzystencja. Opuścił ojczystą krainę i przez siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do prawdy. Lecz już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. Doznawszy oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął głosić swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się Buddą, czyli Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś oczywistego. Opowiada o nich w swoich mowach pożegnalnych (Mahaparinibbana-Sutta). Jeden z nich, jak przepowiadał Budda swoim zwolennikom, przybędzie w czasach, kiedy Indie będą pękać w szwach od ludności. Wioski i miasta będą zapchane ludźmi jak kurniki. W całych Indiach będzie 84 tysiące miast. W mieście Ketumati (dzisiejsze Benares) będzie mieszkał król o imieniu Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą tylko sprawiedliwością. Lecz za panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły Metteyya (zwany też Maitreya), pod każdym względem jedyny w swoim rodzaju "woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i ludzi - idealny Budda. Przepowiednia Buddy o przyjściu super-Buddy przypomina dżinistyczną koncepcję powrotu tirthankarów. Także buddyzm zna najrozmaitsze epoki, które przyrównuje się do obracającego się koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej długości. Bardzo plastycznie unaocznia to zapis z Anguttara-nikaya (Iv, 156 ) (76 ): "Są cztery niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć, czy tyle to lat, czy tyle, albo czy tyle to tysiącleci albo setek tysiącleci. To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak długo utrzyma się chaos, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo potrwa istnienie świata, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo trwać będzie nowo powstały świat, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Takie są cztery niezmierzone okresy świata, mnisi." Koncepcja czterech - w dżinizmie sześciu - epok przewija się także przez mitologię sumeryjsko-babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo odległe od siebie kultury posługują się tą samą liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność zwróciła uwagę historyka religii, profesora Alfreda Jeremiasa. Oto przykład (77 ): Wedle zapisków babilońskich, ale też wedle Berossosa, kapłana Baala, pradawni królowie (Władcy Nieba) mieli rządzić przez tysiące lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów Anu, Enlila, Ea, Sina i Szamasza zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach) staroindyjskich. Anu 4320 - kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-juga 288000 Sin 2160 - treta-juga 216000 Szamasz 440 - dwapara-juga 144000 Adad 432 - maha-juga 4320000 Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się kali-juga. Tak się bowiem składa, że kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o liczbę zer, lecz o zgodność zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych przekazów. Liczba 4320000 w odniesieniu do maha-jugi ("wielka epoka") jest taka sama, jak ta odnosząca się do EN-ME-EN-LU-AN-NA, trzeciego prakróla sprzed potopu. Panował on 12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. Pokrywa się to z liczbą lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-AN-NA. Dociągnął on do bądź co bądź 8 sar, a jest to 28800 lat. W Grecji najstarszą wzmiankę o epoce świata znajdujemy u Heraklita. Wymienia on liczbę 10800000 lat. Ta sama zasadnicza liczba odpowiada drugiemu okresowi panowania sumeryjskich prakrólów - 30 sar, czyli 108000 lat. Te liczbowe igraszki nie mają wprawdzie bezpośrednio żadnego związku z koncepcjami ponownego przybycia tego czy innego Odkupiciela, potwierdzają jednak przynajmniej wspólnotę elementów leżących u podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje na to, że w zamierzchłych czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem nie da się wyjaśnić pokrewieństwa koncepcji i liczb. To wspólne źródło musiało leżeć w bardzo odległej przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka w księgach historycznych. |Anu to w języku sumeryjskim "niebo". Jednocześnie jednak Anu to istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie o potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego pałacu Anu. W micie o Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad Ziemią, Anu jest królem wszystkich bogów. Jego koroną miał być Aldebaran, najjaśniejsza gwiazda gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś czas opuszcza się na Ziemię, aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W mojej analizie koncepcji ponownego przybycia Odkupiciela psychologia nie jest pomocna w najmniejszym nawet stopniu. Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury znały tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała się ona z gwiazdami i |Zbawicielami spoza Ziemi. Dotyczy to również idei sztucznego zapłodnienia lub wszczepienia embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości - to dziedzictwo myślowe musi mieć jakiś wspólny mianownik, a psychologicznie nie da się go uchwycić. Wprawdzie samo pragnienie wielkiego Zbawiciela i Sędziego, króla czy super-Buddy, jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle się wiodło, niezrozumiałe natomiast pozostają powiązania i wspólne szczegóły w poszczególnych koncepcjach. Pragnienie takie nie wyjaśnia również pisanych w pierwszej osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów, takich jak daty i imiona. A może ktoś będzie na serio twierdził, że Henoch po prostu wymyślił sobie imiona i funkcje zbuntowanych aniołów? A może podstawowa jednostka miary do pomiarów Wszechświata, wynosząca 2057125 jojana, przyszła ot tak sobie do głowy jakiemuś marzycielowi pod drzewem figowym? Równie mało nadają się do psychologicznego wyjaśnienia powtarzające się szeregi cyfr u różnych ludów. Nie pomoże tu żaden schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to samo dotyczy sztucznych zapłodnień i wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych w pierwszej osobie. To, że wykształcone na tej bazie religie gloryfikują później swego Zbawcę jako narodzonego również w wyniku niepokalanego poczęcia, to już całkiem inna sprawa, jak najbardziej uzasadniona z psychologicznego punktu widzenia. Do dziś chrześcijanie wyznania katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to wierzyć, albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, że nie da się dowieść twierdzenia przeciwnego - bo i jak? Skąd mamy - z naukową ścisłością! - wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai Baba |nie |zostali zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak samo. Wszyscy wielcy bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam sposób. W końcu nie mogli być gorsi od swych poprzedników. Nasienie z nieba I tak na przykład babiloński władca Hammurabi (1726-1686 przed Chr.) miał się narodzić z nasienia złożonego w łonie jego matki przez Boga Słońca. Hammurabi został później wielkim prawodawcą. To on jest autorem najstarszych pisanych reguł współżycia społecznego, tzw. Kodeksu Hammurabiego. Mierzącą ponad dwa metry wysokości diorytową stelę z wyrytym na niej tekstem prawa wykopano na początku naszego stulecia w Suzie. Dziś znajduje się ona w paryskim Luwrze. Kodeks Hammurabiego składa się z 282 paragrafów, które król-prawodawca, jak sam twierdzi, otrzymał od boga niebios. Zupełnie jak Mojżesz, który swoje tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej górze bezpośrednio z rąk Boga. W przedmowie do swego zbioru praw Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel powołał go i przeznaczył do tego, by "zaprowadził w kraju sprawiedliwość, zniszczył nikczemnych i złych i zapobiegł uciskaniu słabych przez silnych" (78 ). No i oczywiście ludzie oczekują powrotu swego prawodawcy. Patrząc wstecz, możemy jedynie stwierdzić, że Hammurabi dokonał czegoś szczególnego i wyróżniał się w masie swoich współczesnych niezwykłymi działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero |później wyniesiono do rangi |syna |bożego - gdyby nie to, że istnieje stela z jego zbiorem praw, na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to bogowie niebiescy go powołali. Najwyższy prawodawca jako arcykłamca? To zupełnie tak, jakby zarzucić kłamstwo Mojżeszowi, kiedy ten twierdzi, że tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej górze osobiście od Boga. My, ludzie współcześni, przemądrzali i zarozumiali, "wiemy" oczywiście, że nasienie, z którego narodził się Hammurabi, w żadnym razie nie może pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? Nikogo z nas przy tym nie było, nigdy też nie przebadano szkieletu Hammurabiego pod kątem genetycznym. Znamienne dla ludzkiej logiki jest tylko to, że z taką samą oczywistością, z jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi, takie same kontakty Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to przecież co innego, prawda? Także asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed Chr.), ten sam, w którego bibliotece glinianych tabliczek odkryto epos o Gilgameszu, narodził się z dziewicy. Był synem bogini Isztar, która karmiła go piersią w dzieciństwie. Isztar musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej cztery piersi leżały na twoich ustach; z dwóch ssałeś, w dwóch skrywałeś twarz." Nie, nie mylą się Państwo: |cztery |piersi. Niejeden mógłby pozazdrościć. W swoich decyzjach król Assurbanipal powoływał się na "boskie wyroki" bogów, takich jak Bel, Marduk i Nabu. Ten ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość nauczyła się pisma. Na jednej z pieczęci cylindrycznych przechowywanych w paryskim Luwrze przedstawiono Nabu obok Marduka. Główna świątynia Nabu znajdowała się w mieście Borsippa i nosiła nazwę "Świątynia Siedmiu Przekazujących polecenia Nieba i Ziemi". Dziwne. Czy to wszystko była tylko gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które musiały powoływać się na "boskie nasienie", by w ogóle znaleźć posłuch u kapłanów i ludu? Moim osobistym zdaniem - i tak, i nie. Na pewno nie każdy król i nie każdy twórca religii powstał za sprawą boskiego nasienia - ale byli tacy w owej nie dającej się datować przeszłości, którzy mieli przeświadczenie, iż przekazują potomstwu specjalny kod genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z przekazywanej w obrębie rodziny i przez kapłanów wiedzy, kryjącej w sobie tradycję będącą echem dawnej rzeczywistości. Przypomnijmy sobie: także dynastie egipskich władców miały swój boski początek. Dawni dziejopisarze, ci, którzy pracowali dwa i więcej tysięcy lat temu, wszyscy bez wyjątku podają, że pierwsi królowie wyszli z rodu bogów. Dopiero od bogów ludzie nauczyli się sztuki, astronomii, sporządzania narzędzi czy uprawy ziemi. Również język i pismo pochodziły od tych uczynnych niebiańskich istot (80 ): "Oni to bowiem jako pierwsi podzielili i ułożyli zrozumiały dla wszystkich język i obdarzyli nazwami wiele rzeczy, dla których nie było dotychczas określeń." Nie można przecież ignorować faktu, że podobne historie występują także w innych tekstach, których wieku nie da się określić. Weźmy Henocha! Berossosa z opowieścią o Oannesie! Naukę dżinistów! No i, oczywiście, także apokryfy Starego Testamentu! Tam również mowa jest o niebiańskich Nauczycielach, nawet jeśli określa się ich mianem "upadłych aniołów", i tam również, w kręgu tradycyjnych przekazów żydowskich, wręcz roi się od wybrańców, którzy nie z ziemskiego zrodzili się nasienia. Takie dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii i podchodzi się do niego z dużą niechęcią. I zaraz zaczyna się łączyć Ericha von Dänikena z jakimiś idiotycznymi rasistami, zupełnie jakbym to ja był autorem pomysłu |o |boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie wzięło się to z mojego ogródka - koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla wielu narodów są księgami świętymi. Na przykład Noe, który przeżył potop, wcale nie był byle kim. Wprawdzie jako jego ziemskiego ojca wymienia się Lamecha, ale ten wcale nie spłodził swego syna. Każdy może to sobie przeczytać w tekstach ze zwojów znad Morza Martwego (81 ). Jest tam napisane, że pewnego dnia Lamech powrócił z podróży trwającej dłużej niż dziewięć miesięcy. Wszedłszy do namiotu, zastał tam chłopczyka, który wyglądem nie pasował do jego rodziny. Miał inne oczy, inny kolor włosów i na dodatek inną skórę. Wściekły poszedł Lamech do żony, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie odbyła stosunku płciowego z żadnym obcym, nie mówiąc już o strażniku czy o którymś z |Synów |Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej, ni więcej, tylko Matuzalem. Ten również nie znał odpowiedzi i udał się z kolei do swojego ojca, dziadka Lamecha. Gdyby to był teleturniej, wolno byłoby zgadywać do trzech razy, kto nim był. Otóż właśnie - mój przyjaciel Henoch. Henoch mówi swemu synowi Matuzalemowi, aby Lamech uznał chłopczyka za swojego i nie złościł się na żonę, ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli nasienie do jej łona. A to dlatego, że ów kukułczy podrzutek ma zostać praojcem nowej ludzkości po potopie. Nakazał Lamechowi nadać chłopcu imię Noe, co ten uczynił. Epizod ten pokazuje, że już Henoch - ten sam, który potem odleciał ognistym rydwanem do nieba - był poinformowany o nadciągającej katastrofie potopu. Przez kogo? Przez przybyłych na ziemię "Strażników Nieba". A kto przeprowadził sztuczne zapłodnienie żony Lamecha? Ci sami kosmonauci. Tego rodzaju przykładami chciałbym podbudować koncepcję, która w podobnej formie zapisana została we wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat temu! Prawdziwy krzyż pański z tymi niezliczonymi bożymi synami, których tabuny przewalają się po mitologiach Egiptu, Grecji i Indii - boska elita jest obecna dosłownie wszędzie. Bogowie wczorajŃ - bogowie jutra Tybetańczycy żyjący w wysokogórskich dolinach, odgrodzeni od reszty świata, znają "Najwyższego Króla Nieba" lub inaczej "Świętego z Góry" (82 ). Jednocześnie bardzo dokładnie odróżniają oni trascendentalne niebo od fizycznego firmamentu. "Najstarszych tybetańskich królów zwano Niebiańskimi Tronami. Na polecenie boga zeszli oni na Ziemię i po okresie panowania powrócili do nieba, nie zaznawszy śmierci." Dysponowali niewyobrażalnym orężem, którym dawali nauczkę wrogom lub ich niszczyli. Wygląd tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w ludowej tradycji. Zalicza się do niej Klin Grzmotu, do dziś czczony w tybetańskich świątyniach. Musi się za tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe Kliny Grzmotu są realnymi przedmiotami, chociaż nie potrafmy sobie wyobrazić ich działania. Legenda o wielkim tybetańskim królu Gesarze powiada, że został przyjęty przez "Niebiańską Światłość". Zaprowadziwszy w kraju porządek, oddalił się do swej niebiańskiej ojczyzny, oczywiście obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar uważany był za jednego z niebiańskich władców, tak samo jak pierwsi mityczni cesarze chińscy czy boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli za właściwych stworzycieli człowieka. Przed ich przybyciem ludzie żyli jeszcze jak zwierzęta. W genealogii królów Tybetu, tzw. Gyelrap, wymienia się 27 władców. Siedmiu z nich zeszło po drabinie z firmamentu niebieskiego. Najstarsze pisma także sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o niemożliwym do wymówienia imieniu Padmasambhava (inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł ze sobą z nieba niezrozumiałe pisma. Przed jego odejściem uczniowie zdeponowali owe pisma w jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" (83 ). Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, że po prostu zabrał go statek kosmiczny, ale "pośród chmur ukazał się rumak ze złota i srebra". Wszyscy mogli zobaczyć na własne oczy, jak Wielki Nauczyciel znika w chmurach na swoim metalowym wierzchowcu. Kłania się kolega Henoch ze swoimi rumakami i wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte księgi Tybetu operują |niemożliwymi |liczbami. Wymienia się w nich na przykład czterech wielkich królów nieba, a długość życia każdego z tych królów wynosi całe dziewięć milionów ziemskich lat. W różnych rejonach nieba są różne miejsca mieszkalne, do których dostać można się po długiej podróży przez Kosmos. Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek czuje się, jakby miał do czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w czasie: Einstein żył w naszym stuleciu, tybetańskie zaś księgi |Kandżur i |Tandżur liczą tysiące lat (84 ). Występowanie powyższych koncepcji nie ogranicza się do rejonu geograficznego, który dziś określamy mianem Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W Ameryce Indianie myśleli podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. Działał on na Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, myślistwa, budowania chat, wyrabiania broni, medycyny, chemii, no i, oczywiście, także astronomii. Zanim zakończył swoją ziemską działalność i odleciał do gwiazd, obiecał powrócić w dalekiej przyszłości (85 ). Miejmy nadzieję! Na temat boga Majów, Kukulcana, wypowiadałem się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko jedno: "Lud jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, że powróci. I tak właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie jak fragmenty łamigłówki z klasycznego kryminału. Nazwiska są inne, treść podobna. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby poskładać je w całość. W moim osobistym przekonaniu próby wmówienia nam, że różne ludy w różnych miejscach naszego globu przejęły swoje czekanie na powrót boga od chrześcijańskich misjonarzy, są co najwyżej żałosne. Panie Boże, ratuj! Co w końcu było najpierw? Księgi chrześcijańskie czy te inne? "Fakty są wrogiem prawdy" (Miguel de Cervantes, 1547-1616 ). Można dowolnie skakać po globusie, grzebać w przeszłości i wertować religijne teksty, a i tak zawsze i wszędzie odnajdziemy ideę powrotu. W Chinach Konfucjusz ma być tym, który przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć "harmonię między niebem a ziemią" (88 ), u aborygenów zaś w dalekiej Australii "pradawni niebiańscy bohaterowie" (89 ) nazywają się "Ngumyari" i "Wandina". Tubylcy z utęsknieniem czekają na ich powrót. Teraz brakuje w zasadzie tylko teologa lub psychologa, który wmówi nam, że Chińczycy przejęli swoje koncepcje od pierwotnych mieszkańców Australii - lub na odwrót. No właśnie. A z dala od Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała umysły preinkaskich kapłanów. Wedle ich przekazów, Ziemię odwiedził niejaki Wirakocza z trzema braćmi. Uczyli oni Indian, zakładali osiedla i na koniec swej ziemskiej kariery powrócili w Kosmos. Oczywiście z obietnicą powrotu w przyszłości (90 ). No bo jakżeby inaczej? Ich potomkowie - władcy Inków - nazywali siebie "Synami Słońca". Pierwsi chrześcijańscy zdobywcy, czy to Pizarro w Peru, czy Cortez w Meksyku, na początku witani byli z zachwytem jako "powracający bogowie". Nie, to wykluczone, by Indianie dowiedzieli się tego od chrześcijańskich mnichów, wierzenia były już wcześniej. Bogowie z biletem powrotnym działali na całym globie, powiązane zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem w tym rozdziale, w najlepszym wypadku są co najwyżej wierzchołkiem góry lodowej. W poprzednich książkach przytaczałem tradycje Indian Hopi i brazylijskich Kayapó, sprawę japońskich figurek |dogu, treść świętej japońskiej księgi |Nihongi, legendy Eskimosów i plemienia Dogonów z Mali. Wszystkie te ludy znają niebiańskich Nauczycieli i wszystkie czekają na ich powrót. Majowie wyrazili to najzwięźlej, co można przeczytać w Księdze Kapłanów Jaguara (91 ): "Zstąpili z drogi gwiazd [...]. Mówili magicznym językiem gwiazd nieba [...]. Ich znakiem jest nasza pewność, że przybyli z nieba [...]. A kiedy znów zstąpią, trzynastu bogów i dziewięciu bogów, uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli." Kto ma przybyć? Oczekiwanie ponownego przybycia jakichś bogów było i pozostanie niepodważalnym faktem. Sporne pozostają tylko kwestie, |kto tak naprawdę ma przybyć i |kiedy. Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego - po prostu inne imię osoby Mesjasza. Słowo "Mesjasz" oznaczało pierwotnie "namaszczony". Pochodzi od hebrajskiego masziah (gr. christos), którym określano namaszczonego króla. W kręgu religii żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz substancjalnie on także ma przybyć z chmur. Zwyczajny człowiek, który zdobywa później władzę królewską, nie może zostać Mesjaszem, ponieważ już samo słowo "człowiek" zupełnie nie nadaje się do wyjaśnienia terminu "Mesjasz". Słynny profesor Hugo Gressmann napisał w swej analizie (92 ): "I jedno, i drugie jest raczej wykluczone, albowiem Mesjasz wydaje się być istotą niebiańską. Ponadto przypisuje mu się preegzystencję." Czyli że istniał już wtedy, kiedy nie było jeszcze ludzi. A oto wspólne elementy wszystkich wyobrażeń Mesjasza: `ts * dysponuje wielką potęgą, * zaprowadzi nowy ład, * jest ucieleśnieniem sprawiedliwości * jest zainspirowany, powołany i wykreowany przez Boga. `tn W zależności od religii Mesjasz jest: `ts * synem człowieczym, spłodzonym przez niebo (nasienie, embrion, karma niebian); mógł już raz przebywać na Ziemi, zostać "wzięty do nieba" i powrócić, * istotą pozaziemską, jedną lub wieloma; podobnymi bogom istotami, które już wcześniej przebywały na Ziemi. `tn W wyobrażeniu chrześcijańskim (Ewangelie i Apokalipsa św. Jana), ale też żydowskim (Henoch i apokryfy) oraz w muzułmańskim Koranie ponowne przybycie Mesjasza związane jest z Sądem Ostatecznym. Na niebie pojawi się jakaś |potęga, której towarzyszą wielkie liczebnie |hufce |niebieskie. Parsowie nazywają tę potęgę "Pogromcami Wszechświata¬)¦; Sumerowie mówią o bogu "Anu", który powróci z gwiazdy Aldebaran; Tybetańczycy o "Świętych z Góry", którzy tu, na dole, przywrócą dawny porządek; Majowie wspominają o "trzynastu bogach", którzy także powrócą i "uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli". Z pojawieniem się tej potęgi wiążą się zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda lub "góra świecąca ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi, ludzie zaczną drżeć i znajdą się na skraju wytrzymałości nerwowej. Na Ziemi nastąpią niespotykane klęski żywiołowe. Będzie dygotała i kołysała się, wody mórz "wpłyną w siebie", zaczną wybuchać wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I co tak dokładnie będzie osądzone? Wierzący i niewierzący. Czym jest wiara? W |co ludzie powinni wierzyć? W to, co przed tysiącami lat przeżyli ich przodkowie i zawierzyli swoim księgom, czy też w to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w swej zarozumiałej próżności? Każda ze współczesnych religii odnosi ideę mesjańską do |swoich świętych ksiąg. Jest to niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A więc, co logiczne, nie wszystkie te religie mogą mieć rację. Któreś z nich muszą być w błędzie. A co by było, gdyby tak |wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest znacznie starsza od Koranu, starsza od Nowego Testamentu, starsza od buddyzmu, a także od biblijnych proroków z okresu po potopie. Obietnica powrotu plącze się po ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed potopu, od czasu dżinistycznych epok i "prakrólów" najróżniejszych ludów. Gdzie to się zaczęło? I raz jeszcze: W |co ludzie mają wierzyć? |Kogo mają oczekiwać? |Kogo mają się lękać? |Kto powróci "z wielką mocą i chwałą¬)¦? Z "niebiańskimi zastępami", przy akompaniamencie straszliwych zjawisk na niebie? |Kim mają być te skamieniałe ludzkie masy, które mimo takiej demonstracji siły "nadal nie wierzą¬)¦? Filozofia paleo-SETI potrafi zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje wiele kwestii szczegółowych i potwierdza prawdziwość niejednego tekstu. W przeciwieństwie do religii filozofia paleo-SETI w najmniejszym nawet stopniu nie wymaga wiary. Jej koncepcje można weryfikować i odrzucać, weryfikować i przyjmować jako poprawne. A mimo to filozofia ta i tak przewyższa czymś wszelkie religijne idee powrotu Mesjasza: daje się racjonalnie uzasadnić. Good bye, tatusiu! Obcy kosmonauci, którzy tysiące lat temu przebywali na Ziemi, nadając ludzkości genetyczne przyśpieszenie, ci sami kosmonauci, którzy przewijają się przez starożytną literaturę pod postaciami |bogów, |aniołów, |upadłych |aniołów i innych, w którymś momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z |nimi odlecieli ponadto pojedynczy uprzywilejowani ludzie. Oni także wypowiedzieli słowa pożegnania. Co się mówi tym, którzy pozostają? Tym, którzy właściwie również chętnie udaliby się w wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog pożegnalny między Henochem a jego synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie ze sobą zabrać. Matuzalem: Ojcze, czy jeszcze cię zobaczymy? Henoch: Nie. A przynajmniej nie twoje pokolenie. Oni powiedzieli mi, że przez czas ich nieobecności upłyną na Ziemi tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy przeznaczeni śmierci? Henoch: Jesteśmy. Ale we Wszechświecie panują inne prawa czasu. Kiedy Strażnicy powrócą tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste słońce Strażników. Tam jest inna Ziemia, piękniejsza od naszej. Tam się udaję. Matuzalem: Ojcze, zostałeś wybrany, aby jako żywy człowiek cieleśnie iść do nieba. Zazdroszczę ci. Henoch: Nie jest tak, mój synu: Ja nie idę do nieba. Niebo, tak wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do nieba dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem: Nie dostrzegam różnicy między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na cudowną wspaniałość gwiazd. Tam w górze panuje spokój i piękno. Strażnicy poruszają się po niebie na ognistych barkach. Ich potęga jest niezmierzona. W naszych oczach są nieśmiertelni. Musi tam być jak w niebie, nawet jeśli ty nazywasz to "Kosmosem". Henoch: Zbliża się pora pożegnania, mój synu Matuzalemie. Słyszysz gwar ludu? Zbiera się, aby wysłuchać mojej mowy pożegnalnej. Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do miejsca, gdzie opuści się ognisty rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc, mój synu Matuzalemie, wyjaśniłem ci wszystko i przekazałem wszystkie księgi. Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ je bezustannie przepisywać i zważaj, by nie zmieniono ani słowa. Nawet jeśli ty, twoi synowie i wnukowie nie pojmiecie ich treści, to zrozumieją ją przyszłe pokolenia i będą wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. Strażnicy polecili mi, aby nie trzymać tych ksiąg w tajemnicy. Dlatego przekaż je następnym pokoleniom świata. Nawet gdyby podobna rozmowa rzeczywiście miała miejsce, i nawet gdyby Henoch osobiście oświadczył tysiącom ludzi, którzy się zebrali, by go pożegnać, że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to następne pokolenia nie umiałyby tego zrozumieć. Skoro ktoś potrafił ulecieć w górę, wmieszać się między cudownie świecące gwiazdy i znaleźć tam ojczyznę, to |musiał "pójść do nieba". Przybysze niedwuznacznie dali ludziom do zrozumienia, że |nie |są bogami ("Nie uczynisz żadnego posągu Boga swego!"). I tak nie pomogło. Następne pokolenia, ci, którzy już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które dla nich nie miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły jakieś istoty "z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne, że |mogli |to |być |tylko |bogowie lub wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na Ziemię i pouczały ludzi. I już w żądnych interpretacji umysłach ludzi narodziły się anioły. Ludzie zawsze szukają sensu - nawet jeśli powstaje przy tym bezsens. Już wkrótce od reszty oddzielili się bardziej myślący ludzie. Nazywano ich "mędrcami". Zupełnie jak w przykładzie z Kamieniem Świętego Berlitza, mędrcy z pokolenia na pokolenie zmieniali odpisy tekstów, dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy mędrcy czytali opowieści o czymś, co błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i mimo wszystko potrafiło latać. Oczywiste, że mogło chodzić tylko o konia. Latającego. Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z nieba i robili z nich anioły. Wkrótce zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach aniołów. Raz były dobre, raz złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego tronu, i jeszcze inne, które wyklinały na Najwyższego, zeszły na Ziemię i oddawały się uciechom seksualnym. Aby niezrozumiałe uczynić zrozumiałym, nazwano te istoty "złymi" lub "upadłymi aniołami". Nadano im nazwy, takie jak "uwodziciele" albo "synowie boga". Teksty praojców mówiły także o tym, że niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do Najwyższego. I tak powstało |wniebowzięcie. Jeśli pojawił się opis wyglądu statku kosmicznego od zewnątrz i od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o siedzibę aniołów i tron Najwyższego. Poniżej staram się przedstawić taki właśnie proces reinterpretacji, zestawiając ze sobą dwa teksty: Hipotetyczny oryginał: "Opiszę teraz moje przeżycie: Najpierw widziałem chmury, a potem, kiedy wznieśliśmy się jeszcze wyżej, zauważyłem coraz delikatniejszą mgiełkę. I nagle pojawiły się gwiazdy, lecz wokół nas coś błyszczało. Byłem do tego stopnia sparaliżowany, że musieli mnie podnieść z fotela. Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących kamieni. W dodatku zauważyłem czerwonawe światełka przemykające po tej ścianie. Potem wszedłem do gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na zewnątrz, tylko podłoga była z płytek, spod których wydobywał się słaby blask. Najpiękniejsza jednak była powała. Zupełnie jak przez przezroczystą kopułę widziałem rozgwieżdżone niebo, a na nim Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i odbijali, i wykonywali najrozmaitsze prace. Raz jeszcze musieliśmy się przesiąść do większego gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystkie drzwi stały otworem, ale przed każdymi dostrzegłem niezliczone światełka. Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony drzwi. Centralna sterownia okazała się olbrzymia i nie do opisania. Pośrodku na podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło. Rozpoznałem na nim błyszczące słońce i strażników pracujących na zewnątrz statku. Na fotelu siedział Dowódca, okryty śnieżnobiałą szatą. Padłem przed nim na twarz, lecz on podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "A więc to ty jesteś tym człowiekiem, który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny tekst z Księgi Henocha (14, 8 nn; 71, 11 nn): "I miałem następujące widzenie: Oto zaprosiły mnie w widzeniu chmury, i mgła uniosła mnie w górę, bieg gwiazd i błyskawice podnosiły i popychały mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie do nieba. Wstąpiłem, aż zbliżyłem się do muru, który zbudowany był z kryształów i otoczony językami płomieni; i zaczął napawać mnie lękiem. Wstąpiłem w języki płomieni i zbliżyłem się do wielkiego domu, zbudowanego z kryształu. Ściany owego domu były takie same jak wyłożona kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ. Jego powała była jako drogi gwiazd i błyskawic, pośród nich ogniste cheruby [...]. I był inny dom, większy od poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i zbudowany był z języków płomieni. Odznaczał się on pod każdym względem wspaniałością, przepychem i wielkością, tak że nie potrafię opisać wam jego wspaniałości i wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A wyglądał jak obręcz; wokół niego było coś podobnego do świecącego słońca i co miało wygląd cherubów [...]. Siedział na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli słońce i była bielsza niźli sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje oblicze się zmieniło [...]. Podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "Tyś jest syn człowieczy, który narodził się dla sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu Cóż za tragedia, kiedy kosmonauci stają się "aniołami" i "cherubami", oficerowie "archaniołami", dowódca zaś |Najwyższym czy jeszcze gorzej: |Bogiem! Cóż za chaos, gdy zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy robi się "nieopisana wspaniałość¬)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim tronem, sam dowódca zaś "wielkim dostojnikiem". Wręcz kojący wydaje się w tej sytuacji fakt, że w cytowanym fragmencie nie występuje sam "Pan Bóg". Byłoby to zresztą co najmniej niestosowne, bo przecież Henoch pisze: "Podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia." Obraz Boga, który wita swego ziemskiego gościa, podając mu prawicę, to widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No więc poprzestano na "wielkim dostojniku". Dobre i to. Znam argumenty, dlaczego tego rodzaju porównanie tekstów jest niedopuszczalne - mówi się, że trzeba to widzieć inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie "trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy zapominać, że jądro ich treści powtarza się w tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich. Pozaziemscy przybysze z czasów Henocha znali ogromne odległości międzygwiezdne. Wiedzieli przecież, że podróż do domu i z powrotem do naszego Układu Słonecznego pochłonie kilka tysięcy lat. W jaki sposób mieli to uzmysłowić ludziom? Pewnie pokazali rozgwieżdżone niebo i powiedzieli: "Teraz odchodzimy - ale wrócimy tu. Zapiszcie to w swoich księgach, przekażcie to swoim potomkom, niech wszystkie pokolenia o tym pamiętają: Wrócimy!" A kiedy ludzie zaczęli się dopytywać, |kiedy to obcy pojawią się ponownie, czy po upływie miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili zapewne odpowiedzi. Po prostu sami dokładnie nie wiedzieli. "Przybędziemy ponownie - kiedyś! Cały czas bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy nie musieli ponownie niszczyć rodzaju ludzkiego." A kiedy ludzie pytali, po czym poznają moment ich powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie to wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na Ziemię spadały świecące gwiazdy. Dla ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. Ludzie, którzy są na to przygotowani i oczekują nas, ci, którzy rozumieją znaki na niebie, będą się cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni szczęściem, ponieważ przyniesiemy im nowy ład. Inni jednak, którzy deformowali i fałszowali teksty, ci, którzy zmuszali swoich bliźnich, by im wierzyli, ci wpadną w panikę. Będą czuli strach przed nami i swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i zaczną wzywać fałszywych bogów. Będzie to daremne, albowiem bogów nie ma." Ale, oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że przez tysiąclecia przekazy te zestarzeją się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o pozostawienie swoich śladów w wielu miejscach na Ziemi. Także inne ludy w innych częściach globu sporządziły zapisy tych wydarzeń. Reszta zrobi się sama. Kiedyś musi nadejść taki moment, że ludzkość zacznie wymieniać informacje w skali globalnej. Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne jądro wszystkich tych różnorodnych przekazów. Ludzie będą musieli zacząć porównywać. Dwa dodać dwa po prostu zawsze jest cztery. Na tej właśnie zasadzie myślenie w duchu filozofii paleo-SETI wprowadza przewartościowanie wartości. Ma to swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący. Każda z tych grup została inaczej wychowana, lecz w jednym punkcie wszyscy przedstawiciele obydwu grup są zgodni: jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi we Wszechświecie. Jak doszło do tego milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych od siebie grup jak wierzący i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył Ziemię w ciągu (symbolicznych) sześciu dni (siódmego odpoczywał). Kiedy już stworzył rośliny i zwierzęta, jako ukoronowanie swego dzieła stworzył człowieka. A zatem jesteśmy koroną stworzenia! Alleluja! Niewierzącym wpojono teorię ewolucji. W toku trwającego miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy żywe, następnie formy bardziej złożone i wreszcie - jako szczytowa forma - |Homo |sapiens. Jesteśmy szczytową formą ewolucji! Alleluja! W obydwu przypadkach jesteśmy najwięksi. Jedyni w swoim rodzaju i nie do pobicia w całym Wszechświecie. Superosobniki stanowiące koronę stworzenia i szczytową formę ewolucji. Istoty pozaziemskie nie są tu nikomu potrzebne, nawet jeśli opisami ich działań ociekają wszystkie istniejące święte księgi. PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe grona najrozmaitszych statków kosmicznych: wielopiętrowe, płaskie, świecące złotym blaskiem i błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak nakładające się na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze oceany. Ludzkość jest przerażona, zaszokowana, zalękniona. Na |coś |takiego nie była przygotowana. Ani wierzący, ani niewierzący. A właściwie dlaczego? Chrześcijanie pognają do swoich kościołów i będą pytać księży: "Czy to Sąd Ostateczny?" Muzułmanie będą wznosić modły do Allaha i żarliwie wierzyć, że to wraca Mahdi: nareszcie zrobi porządek z niewiernymi, nareszcie skończył się czas oczekiwania! Żydzi z kolei zapełnią synagogi, będą zasypywać pytaniami swych rabinów, cała Jerozolima będzie jednym wielkim ludzkim morzem, ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści się z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i wytoczą swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś momencie ugiąć się przed faktami: statki kosmiczne istot pozaziemskich zajęły pozycje wokół Ziemi. Wierzący będą wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, który powrócił, że to, co rozgrywa się nad chmurami, jest jedynie przygrywką, że to jedynie zapowiadane niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy Sędzia i wynagrodzi im ich wiarę! A ponieważ |wszyscy wierzący |wszystkich religii oczekują każdy |swojego Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i każde słowo wykładają na swoją korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie |chcą sobie uświadomić, co tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie |mogą. I nagle, nawet nie wiedząc kiedy, stają się niewierzącymi. Okazują się zbyt zakamieniali, aby poradzić sobie z nowymi (a przecież zarazem starymi jak świat!) faktami. Nie potrafią ich przetrawić, są niezdolni do prowadzenia zgodnej z duchem czasu globalnej polityki, nie mówiąc już o tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej, uniwersalnej religii. I tak wierzący w religię stają się niewierzącymi w realia. Nie potrafią już cieszyć się życiem, zbyt głęboka jest ich frustracja. A w istotach pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać ten fakt - widzą w najlepszym razie uosobienie Szatana czy Lucyfera, który tylko dlatego pojawił się nad chmurami, aby zachwiać podstawami ich wiary, aby poddać ich próbie. Umrą zgorzkniali i zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei dla wierzących w realia, czyli dla tych, którzy doskonale godzą się z nowymi faktami i w zasadzie wcale nie muszą już wierzyć, ponieważ teraz już wiedzą, zaczynają się wspaniałe czasy. Dotychczas ludzkość czerpała wiedzę jednokierunkową drogą wiodącą z przeszłości. Uczono się z historii, z doświadczeń ojców, z książek i komputerów. Lecz wszystko to pochodziło z przeszłości. Teraz dochodzi do tego wiedza z przyszłości: wiedza istot pozaziemskich. One mają nasze problemy za sobą. Nasza przyszłość jest dla nich przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie czerpać z tej skarbnicy. Jak rozwiązaliście problem zanieczyszczenia środowiska? Jak zapobiegliście groźbie eksplozji demograficznej? Jaka religia panuje we Wszechświecie i jak powstała? Jak napędzacie swoje statki kosmiczne i jak działa międzygwiezdne radio? Jak powstrzymać raka i jak przedłużyć życie? Jaki system polityczny jest najsprawiedliwszy i jak karzecie swoich przestępców? W ten sposób opuszczamy jednokierunkową drogę wiedzy i wjeżdżamy na ośmiopasmową autostradę. Kiedy Wszechświat otworzy przed nami swoje wrota, rozpocznie się prawdziwie |niebiańska epoka. Ale, jak mówię, tylko dla wierzących, przepraszam, dla tych, którzy potrafią pogodzić się z realiami. Przewartościowanie wartości - nowa filozofia idei ponownego przybycia - już rysuje się na horyzoncie. Religie będą się buntowały, nazwą mnie heretykiem, bałamutem i pseudoprorokiem, ale za nic nie przyznają, że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały w ludziach ten stan oczekiwania, że to one właśnie bezustannie majstrowały i dłubały przy osobie Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, który ma przybyć - aż wreszcie nadawał się do ustawienia w szklanej gablocie. Wszystkie inne szklane gabloty zostały strzaskane. Religia przeciw religii. Zawsze w interesie danej religii leżało uznawanie własnej nauki za jedynie prawdziwą i sprzedawanie jej jako mającą wyższość nad pozostałymi. Nigdy nie brałem udziału w tym festiwalu zarozumialstwa. To nie moja branża. Jak to mówi przysłowie? "Wielkie rzeczy pomału... zaczynają wychodzić nosem¬)¦! W scenariuszu ponownego przybycia istot pozaziemskich byłoby nawet miejsce dla starożytnych proroków. Tych oczekiwanych przez dżinistów, przez wyznawców hinduizmu, a nawet buddystów z ich super-Buddą. Co to miałoby znaczyć? Co może przyjść istotom pozaziemskim z tego, że podeślą nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele wiemy o rzeczywistej potędze i genetycznych możliwościach pozaziemskich przybyszów. W każdym razie na pewno wyprzedzają nas o całe tysiąclecia, bo inaczej nie mogliby (oni lub ich przodkowie) odwiedzić nas w zamierzchłych czasach. Współczesna historia nauki i techniki uczy, że wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i bardziej skuteczne. Dowodzi tego technika komputerowa z jej coraz bardziej miniaturowymi procesorami, miliardami bitów przetwarzanymi w ciągu sekundy i coraz większymi mocami obliczeniowymi. Dla porównania: w połowie lat osiemdziesiątych najlepsze komputery klasy PC osiągały szybkość przetwarzania danych wynoszącą kilka megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per Second; megaFLOPS = 1 milion FLOPS). Wielkie komputery, takie jak Cray-2, osiągały na początku lat dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1 miliard FLOPS). W rok później osiągnięto szybkość 10 gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, w literaturze fachowej mówi się już o komputerze C-5, pracującym z szybkością 100 gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w teraFLOPS (= 1 bilion FLOPS) i prowadzi się całkiem poważne rozważania nad komputerami o szybkości 10 teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz cóż znaczy dziesięć lat w procesie rozwoju? Zaledwie drobna kropka na linii dziejów. Co będą umiały komputery za 50 lat? Będą samodzielnie myśleć, samodzielnie się programować i będzie można z nimi rozmawiać. Będą błyskawicznie i bezbłędnie tłumaczyć z dowolnego języka świata na inny język. Będą komputery sądowe, które wydadzą wyrok szybciej, lepiej, bardziej prawidłowo i sprawiedliwiej niż ludzie. Komputery będą budować komputery, a telewizor w pokoju ustąpi miejsca trójwymiarowemu obrazowi holograficznemu. Z kolei genetycy osiągnęli postępy, o jakich biologowie starej szkoły nie śmieli nawet marzyć. W ciągu następnych dwudziestu lat zdołają oni unieszkodliwić wszystkie choroby dziedziczne u noworodków, dzieci w łonie matki czy wręcz przed zapłodnieniem. Będą mogli - jeśli prawo i etyka dopuszczą do tego rodzaju badań - konstruować ludzi o ściśle określonych właściwościach, prawdziwe dzieła sztuki tworzone według genetycznych projektów. Nazywa się to "zabawą w Boga", zapominając przy tym jednak o dwóch rzeczach: Bóg (a raczej bogowie) Starego Testamentu stworzył człowieka "na swój obraz i podobieństwo". A więc |zaprogramował go takim, jakim chciał go mieć, a wszystko wskazuje na to, że potem zrobił to samo z jeszcze paroma jego potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że taki bóg nie może mieć nic wspólnego z Bogiem, który stworzył Wszechświat. Genetycy zaś, którzy "bawią się w Boga", są równie mało tożsami ze Stworzeniem i duchem Wszechświata, co bogowie z mitologii. Dla małpy komputer może być czymś niemal boskim - a przecież wcale tak naprawdę nie jest. Czymże zatem jest prognoza przyszłości w perspektywie lat pięćdziesięciu wobec rozwoju naukowo-technicznego trwającego tysiące lat? Nie ja to wymyśliłem - to tradycyjne przekazy ludzkości mówią o ingerencjach genetycznych mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te istoty pozaziemskie są dzisiaj, skoro już wówczas potrafiły "wdrukować" zarodkowi przed narodzinami określone właściwości? Może umieją podłączać się bezpośrednio do mózgów? Może już przed tysiącami lat tak zakodowali nasz materiał genetyczny, że po tylu a tylu pokoleniach uwolni on prastare informacje, udostępni je mózgowi? Może od niepamiętnych czasów drzemią w nas informacje, które obudzą do życia dopiero konkretne bodźce przenikające do świadomości? Jak by to mogło wyglądać? Każdy współczesny genetyk wie o istnieniu tzw. odpadków genetycznych (junk). Rozumiemy przez to bezsensowne i bezużyteczne odcinki DNA (kwasu dezoksyrybonukleinowego). Wydają się bezsensowne dlatego, ponieważ nie mają prawidłowego początku ani końca. Normalnie łańcuchy DNA zakończone są rodzajem "gniazdka" i "wtyczki", do których pasują końcówki odpowiedniej pary. Profesor Beda Stadler, genetyk z uniwersytetu w Bernie, jako doskonałe porównanie proponuje klocki lego. Człowiek ma w zasobach swego DNA ponad 110000 aktywnych genów, wśród nich mnóstwo odcinków "odpadków genetycznych". Ale czy naprawdę są to odpadki? A może te porozrywane odcinki mają jakieś ściśle określone zadanie, którego genetykom nie udało się dotąd poznać? Trudno sobie wyobrazić, po co ewolucja przez całe miliony lat miałaby reprodukować nie nadające się do niczego "genetyczne odpadki". Chociaż coraz więcej zagadek udaje nam się rozwikłać i dokonujemy coraz to nowych odkryć, to jednak nasza wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A mimo to zachowujemy się tak, jakbyśmy wiedzieli wszystko. Dlatego też nie przeszkadzają mi zapowiadani przez dżinizm prorocy, tirthankarowie, tak jak nie przeszkadza mi super-Budda. Również żyjący (jeszcze) Sai Baba dokonujący swoich cudów w Indiach nie złości mnie w najmniejszym stopniu. Może po prostu zakodowana w nim informacja odrobinę za wcześnie ujrzała światło dzienne? Wiemy przecież z doświadczenia, że niektóre geny w człowieku uruchamiają określone procesy dopiero w odpowiednim czasie. Sześcioletni chłopiec nie będzie miał brody, nie osiąga też dojrzałości płciowej. Dopiero kiedy organizm spełni określone warunki fizjologiczne; uaktywnione zostają za pomocą genów określone hormony, które dopiero teraz sterują pojawieniem się zarostu i osiągnięciem dojrzałości płciowej. Informacja o zaroście była jednak zawarta w genach przez cały czas. Drzemała już w organizmie noworodka, a nawet, w chwili zapłodnienia, w każdej pojedynczej komórce. Informacja istniała przez cały czas - tylko organizm musiał dojrzeć. Może z "genetycznymi odpadkami" jest tak samo? Może spoczywają w nich informacje, które czekają tylko na odpowiedni sygnał - jakiś bodziec - aby się uaktywnić? W technologii komputerowiej wypróbowuje się już "atomowe przełączniki", w których wykorzystuje się pojedyncze elektrony do inicjowania procesu binarnego. Te zdumiewające, pracujące z prędkością światła przełączniki odkryli radzieccy fizycy Konstantin Lichariew i Aleksander Zorin. Efekt zwany SET (Single Eleciron Tunneling) został już dowiedziony eksperymentalnie i uważany jest za "czynnik umożliwiający osiągnięcie granicy miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro jednak elektron może służyć jako "przełącznik" w procesie przetwarzania danych, równie dobrze może posłużyć do uaktywnienia drzemiącej dotąd informacji genetycznej. Ponieważ, z jednej strony, nie wiemy, według jakich reguł toczy się kosmiczna gra, z drugiej zaś dysponujemy dość pokaźną liczbą bardzo dawnych informacji, zapowiadających zarówno pojawienie się |proroków, jak i |powrót |bogów, to niejako samo nasuwa się pytanie, jak, w jaki sposób, możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście, możemy sobie tych pytań w ogóle nie zadawać, lecz jest to sprzeczne z naturą naszej inteligencji, ponieważ oznaczałoby ni mniej, ni więcej, tylko nierozumne odrzucenie wszystkich istniejących tekstów i świadectw wielkich, starych religii. Obojętne odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas potężny wpływ - to bardzo nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po prostu istnieją i nie da się ich tak zwyczajnie zanegować, lecz także z tego powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką Wszechświata. Stanowimy element pewnej kosmicznej gry i naszym przeznaczeniem jest odkryć, jaka jest nasza rola, i tę rolę odegrać. Inaczej bardzo szybko wylądujemy na śmietniku. Powrót w innychŃ kształtach Filozofia paleo-SETI interpretuje ideę mesjańską jako powrót tych istot pozaziemskich, które w zamierzchłych czasach zaszczyciły wizytą naszych praojców. Aby złagodzić szok wywołany tym powrotem, jako forpoczta wysłani zostaną ludzkości |prorocy, z zadaniem przeprowadzenia akcji uświadamiającej. Prorocy ci mogą czerpać swoją wiedzę w najrozmaitszy sposób, na przykład: `ts 1. Sami są istotami pozaziemskimi w ludzkim przebraniu. 2. Są ludźmi, którzy w fazie zarodka zostali odpowiednio zaprogramowani od zewnątrz ("synowie człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację, przy czym uaktywni się ona dopiero wówczas, gdy spełnione zostaną określone warunki (przykład: zarost). U różnych osobników dzieje się to w różnym czasie. 4. Albo też cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację, ale bodziec wyzwalający przyjdzie tym razem spoza Ziemi i będzie dotyczył tylko określonych osobników (przykład: "przełącznik atomowy"). 5. Od samego początku tylko pojedynczy ludzie noszą w sobie informację zaprogramowaną przez istoty pozaziemskie. 6. Genetyczna informacja zawierająca wiedzę o istotach pozaziemskich zostanie wszczepiona pojedynczym osobnikom dopiero w czasie, który kosmici uznają za stosowny. `tn `ty * * * `ty Wariant piąty wydaje mi się najmniej prawdopodobny, ponieważ w końcu wszyscy pochodzimy od tych samych rodziców, obojętnie, czy przyjmiemy, że byli to symboliczni Adam i Ewa, czy też prarodzice z okresu po potopie. Wariant szósty nie jest wprawdzie wykluczony, ale wysoce hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni wybrane i święte dzieci zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy się z dziećmi człowieczymi." Czyżby Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym wiedział? Od |Strażników |Nieba? A od kogóż by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że prorocy serwują nam w swoich liczących tysiące lat księgach historie, które wyglądają jak żywcem wzięte z science fiction? I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 1-10 ) czytamy: "I piąty anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na Ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na Ziemię, [...]. A wygląd szarańczy: podobnie do koni uszykowanych do boju [...] i przody tułowi miały jakby pancerze żelazne, a łoskot ich skrzydeł jak łoskot wielokonnych wozów pędzących do boju. I mają ogony podobne do skorpionowych oraz żądła; a w ich ogonach jest ich moc szkodzenia ludziom [...]." Trzy rozdziały dalej z kolei (Ap 12, 7-9 ): "I nastąpiła walka na niebie: Michał i jego aniołowie mieli walczyć ze Smokiem. I wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł, i już się miejsce dla nich w niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, a z nim strąceni zostali jego aniołowie." |Apokalipsa, z której pochodzi cytowany fragment, miała być podobno napisana przez apostoła Jana. Każdy specjalista wie, że to nieprawda. Jak można wyczytać w artykule w tygodniku "Der Spiegel", "większość ewangelickich i wielu katolickich speców od Nowego Testamentu jest co do tego zgodnych" (95 ). "Tajne objawienie" nie pochodzi od Jana Ewangelisty, lecz od jakiegoś zespołu redakcyjnego z lat 90-100 po Chrystusie. Oczywiście, zespół ów nie wziął sobie tego tekstu z sufitu, tylko skompilował na podstawie znacznie starszych dokumentów. Podobne opisy, jak w Apokalipsie, spotykamy w apokryfach, głównie (ale nie tylko) u Henocha, krótkie ich fragmenty także w Starym Testamencie, na przykład w Księdze Daniela. Po raz kolejny wskazuje to na istnienie jakiegoś wspólnego starszego źródła, z którego tak wielu zaczerpnęło swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i przeżyć okropną wizję. Czy na pewno musiał? Nie będę tu sięgał do psychologii, ponieważ niezbyt ją cenię, a ponadto wiem, że za jej pomocą można dowieść wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od tego, czy się w psychologię wierzy, czy też nie. O wiele bliższa rzeczywistości wydaje mi się myśl następująca: Otóż wszyscy widzieliśmy filmy |Gwiezdne |wojny oraz |Star |Trek. Dziś już wiemy, ile można wyczarować za pomocą techniki i trików filmowych. Po istotach pozaziemskich spodziewam się jeszcze bardziej zaawansowanej technologii wizyjnej. Może pokazują oni swoje filmy trójwymiarowo i to bez konieczności stosowania jakichś okularów? Technika filmowa sprzęgnięta z technologią laserową umożliwia stworzenie pełnej iluzji. A zatem "Strażnicy Nieba" pozostawali z Henochem w najlepszych stosunkach. Pod koniec swego pobytu na Ziemi wzięli go nawet w wielką podróż. Czemuż by więc nie mieli pokazać paru swoim ziemskim pupilom filmów? Nieznane roboty bojowe zmieniły się w opisach w podobną do koni "szarańczę" mającą "pancerze żelazne", a "łoskot ich skrzydeł jak łoskot wielokonnych wozów". Biedny archanioł Michał zaś, który oczywiście w pokazywanym przez kosmitów filmie wcale się tak nie nazywał, a imię otrzymał dopiero od późniejszych interpretatorów, musiał "walczyć" ze Smokiem, który z kolei wraz ze swoimi aniołami wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna strona zwycięża, a przegrany zostaje strącony do otchłani. Ktoś to kiedyś zapisał, nawet jeśli wydawało mu się, że miał wizję. Wydarzenie to miało miejsce w czasach prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego "widzenie" ("i ujrzałem"), wreszcie okruchy tego rzekomego "widzenia" dostały się do pism rozmaitych proroków. Potem jakiś zespół zmajstrował z tego Apokalipsę, "tajne objawienie", które znajdujemy pośród świętych tekstów. Najlogiczniejsze wyjaśnienie bardzo często okazuje się całkiem banalne. Wystarczy spojrzeć na sprawę z nowej perspektywy. + Relacja obserwatora Yaxlipoo wysłana na macierzystą planetę Podziwiani Bracia i Siostry! Czas obserwacji planety Szeba, nazywanej przez mieszkańców Ziemią, dobiega końca. Oto streszczenie mojego obszernego raportu, który przesłałem sondą nr 4332. Mieszkańcy tej planety nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które uważają się na nieskończenie ważne. Walczą ze sobą nawzajem z niskich pobudek, nie cofając się nawet przed torturowaniem swoich pobratymców w najokrutniejszy sposób. W kraju zwanym przez nich |Afryką żył kilka ziemskich lat temu niski rangą żołnierz, który chytrością i przemocą zdobył stanowisko przywódcy państwa. Stworzył rządy terroru pozbawionego godności i sprawiedliwości, kazał mordować i torturować, i bogacił się kosztem swoich ofiar, ale też kosztem innych państw. Obecnie ludzie dysponują siecią przekazywania informacji, oplatającą całą planetę. Dlatego wszyscy wykształceni mieszkańci Szeby wiedzieli, co się dzieje. Nie przeszkadzało im to utrzymywać z tym rzeźnikiem stosunków handlowych i dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do innych państw i nie stracił na aktualności do ostatniego dnia moich obserwacji. Służebnicy kierownictwa państwa nazywają się tu |politykami. Bezustannie podróżują w różne strony i składają obietnice, których często nie mogą dotrzymać. Ich mózg funkcjonuje jednostronnie, chociaż na zewnątrz sprawiają wrażenie, jakby było wprost przeciwnie. Wszyscy ci politycy należą mianowicie do jednej partii, która ma za cel tylko i wyłącznie przeforsowanie własnej ideologii. Ideologia to w zasadzie coś zbliżonego do prymitywnej religii. Politycy wymyślają coraz to nowe zadania, żeby podkopać osiągnięcia swoich narodów. Z poważnymi i wyrażającymi odpowiedzialność minami wmawiają tym narodom, że państwo potrzebuje |pieniędzy (pieniądz jest równowartością pracy). Wymyślają coraz to nowe przepisy, nakazy i zakazy, a ponieważ przepisy te wymagają wciąż nowych organów kontroli i zarządzania, państwo potrzebuje coraz więcej owych pieniędzy. Jednocześnie żaden z tych polityków nie ma odwagi unieważnić przepisów, nakazów i zakazów od dawna już przestarzałych, ponieważ wiązałoby się to z koniecznością rozwiązania jakichś tam organów kontroli i zarządzania. Do tego zaś nie chcą dopuścić partie, ponieważ nie pasuje to do ideologii. W ten sposób powstają wymagające ogromnej ilości pieniądza molochy, które w ostatecznym rozrachunku pożerają środki wypracowane przez poszczególne osobniki. Osobniki te są zmęczone, zapadają na choroby, nie mogą i nie chcą już więcej pracować na pożerające wszystko molochy. Na planecie Szeba dochodzi do rozpadu struktur państw, a dzieje się tak dlatego, że na krótki czas łączą się one w jeszcze większe molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez silniejsze. Trzecia możliwość to |rewolucja, jak określa się tutaj bunt przeciwko kierownictwu państwa. Wiele państw przeżyło rewolucje, z tym że rewolucje te jedynie odsuwają w czasie pierwotne zło, ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza nowe molochy pożerające pieniądze i karuzela kręci się aż do następnej rewolucji. Także rewolucje są prymitywnymi ideologiami, ponieważ przemocą nakłaniają inaczej myślących do nowych rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje broni, którymi mogą rozsadzić całą planetę. Mimo swej siły niszczenia nie stanowią one żadnego zagrożenia dla naszych ekranów ochronnych. Mieszkańcy Szeby uzasadniają produkcję straszliwej broni dwojako, jedni tym, że muszą krzewić ideologię, inni - koniecznością obrony przed obcą ideologią. Przywódcy poszczególnych ideologii zawsze są fanatykami. Myślą tylko o jednym i w głowie mają |sieczkę. Przez sieczkę rozumie się drobno pokrojone, wysuszone i łatwopalne źdźbła zboża. Od ponad stu lat ludzie produkują najróżniejsze pożyteczne oraz bezsensowne rzeczy. Przy okazji dokonali wielu rozsądnych odkryć i wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te rzeczy nazywają |dobrami, a ponieważ dobra te powstają tylko w wyniku pracy pojedynczych ludzi lub ich grup, muszą być |sprzedane. Sprzedaż przynosi wspomniane wcześniej pieniądze - równowartość pracy. Pieniądze dlatego stanowią nader pożądane dobro, ponieważ za pieniądze można |zakupić inną pracę. Wielu ludzi, także słudzy państwa oraz członkowie ugrupowań religijnych, zdobywają te pieniądze bez pracy. Odbierają je po prostu tym, którzy otrzymali je za pracę. Robią to za pomocą oszustw, machinacji, kradzieży, rabunku, zabójstw i w bardzo dużym zakresie za pomocą ideologii. Każda ideologia stawia sobie za cel dobranie się do pieniędzy innych, aby podzielić je między swoich zwolenników. Oczywiście, politycy reprezentujący poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co robią, jest uczciwe. Mam nadzieję, że lepiej teraz rozumiecie, iż takie zachowanie bliskie jest zachowań osobników umysłowo chorych. Wytwarzając dobra, ludzie zanieczyszczają swoją planetę w taki sposób, że budzi to poważne obawy. Nie dość, że metalami ciężkimi i wszelkiego rodzaju trującymi substancjami niszczą struktury chemiczne swojej bazy życiowej, to jeszcze są do tego stopnia bezczelni, iż sprzedają produkty, które ze swej strony wytwarzają nowe trucizny. Wprawdzie trucizny te można by łatwo już wcześniej zneutralizować lub odfiltrować, lecz wielu ludzi na najwyższych stanowiskach wzbrania się to uczynić, bo żeby potem oczyścić z zanieczyszczeń, znowu trzeba wykonać pracę, a praca przynosi wspomniane wcześniej pieniądze. Dokładnie tak samo bezsensowny jest ludzki brak logiki w odniesieniu do własnego gatunku. Wykształceni spośród nich wiedzą doskonale, w czym tkwi przyczyna wszystkich problemów z zanieczyszczeniem środowiska. Im więcej ludzi zamieszkuje planetę, tym więcej trzeba wyprodukować dóbr. Wszyscy w końcu potrzebują mieszkań, mebli, naczyń i tak dalej. Ludzie potrzebują też bezustannie pożywienia. I powodują powstawanie coraz większej ilości śmieci, zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko to oznacza więcej pracy i więcej energii. W ten sposób zużywają zasoby surowców. Wprawdzie mieszkańcy Szeby wspięli się na całkiem przyzwoity poziom, jeśli idzie o wykorzystanie energii jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to ze względu na ideologię. Ludzie nie wiedzą mianowicie, co zrobić z odpadami radioaktywnymi i twierdzą, że pozostawiliby swoim potomkom groźny spadek. Nie przychodzi im do głowy, że przyszłe pokolenia będą o wiele mądrzejsze od nich i dlatego z wdzięcznością skorzystają z możliwości przetworzenia radioaktywnych odpadów. Ludzką karuzelę szaleństwa można by regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi spośród polityków i przywódców religijnych zdają sobie z tego sprawę. Niemniej jednak nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby powstrzymać eksplozję demograficzną, także poszczególni przywódcy wielkich ugrupowań nigdy nie mówią publicznie o nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść własna. Żadna ideologia i żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec - tak mówi się tutaj o stadzie, które ślepo za czymś podąża - nad którymi chciałaby panować. Dlatego kontrola urodzin ma dotyczyć innych, nigdy własnej grupy. Niektóre ugrupowania godzą się nawet na ewentualność wojny spowodowanej eksplozją demograficzną. Niewypowiedzianie głupi przywódcy tych ugrupowań uważają mianowicie, że ich ideologia wyjdzie z takiego konfliktu umocniona. Wręcz niezrozumiale zachowują się ludzie w ramach swojej wiary, którą nazywa się tutaj |religią. Musicie wiedzieć, że na Ziemi są religie wielkie, które przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się od wielkich. Każda religia bez wyjątku twierdzi o sobie, że jest jedynie prawdziwą. Zwolennicy poszczególnych religii przeklinają siebie nawzajem jako |niewierzących. Powołują się przy tym na teksty, które oni sami lub ich przodkowie sfałszowali, lub których nie zrozumieli. Nawet wizyty naszych przodków, którzy, jak wszystkim wiadomo, wielokrotnie już odwiedzali planetę Szeba, ludzie wykorzystali do stworzenia różnych religii. W dawnych dziejach Ziemi - a jest tak jeszcze dziś - religie te były przyczyną wielu straszliwych wojen. Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym zadufaniu ludzie uważają każdego, kto nie wyznaje ich religii, za |niewiernego, a tym samym za osobę niegodną miana |dziecięcia |Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi żadnych moralnych sprzeciwów. Jednocześnie - co dla nas wyjątkowo trudne do zrozumienia - ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy w imię swojego Boga czy Zbawiciela. Oczywiście, ludzie tak długo się na to godzą, jak długo wierzą w daną religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność całych państw utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione. Prześlę wam kilka ujęć, które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących święte kamienie, klęczących przed wielkimi rzeźbami świętych z wystającymi brzuchami; jeszcze inni przebijają sobie igłami miękkie części ciała albo z modlitwą i śpiewem noszą ulicami rzeźby kobiet. Przeważająca część mieszkańców Ziemi czci ludzkie zwłoki wiszące na drewnianym krzyżu. Powiadają, że jest to syn ich najwyższego Boga. Jak sami widzicie, w czasie ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze szaty i barwy, wykonując przy tym najróżniejsze dziwaczne i absurdalne czynności. Wszystko to robią z niepojętą powagą i zawsze z wiarą w słowa swego Zbawiciela. Stan planety, jak i jej mieszkańców, jest wstrząsający. Wprawdzie nadal jeszcze mogliby poradzić sobie z zanieczyszczeniem środowiska, ponieważ dysponują znakomitymi środkami technicznymi, ale jeśli w ogóle zajmują się tą sprawą, to w najlepszym razie tylko w krajach o wyższym standardzie. Na planecie Szeba nie ma żadnej uporządkowanej jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, i wyprasza sobie, aby obcy mężowie stanu mieszali się do jego spraw. Wprawdzie rządy utworzyły ogólnoplanetarny sztuczny twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale nie dysponuje on żadną władzą prawodawczą. Organizacja ta nie ma też władzy, która umożliwiałaby natychmiastowe zażegnywanie niesprawiedliwości czy konfliktów wojennych. Politycy Organizacji Narodów Zjednoczonych wysyłani są przez swoje rządy do wielkiej sali zgromadzeń. Ponieważ z kolei każde państwo postępuje zgodnie z własną ideologią, problemy naświetlane są wyłącznie ideologicznie. Samolubne stanowiska poszczególnych przedstawicieli znane są już przed rozpoczęciem każdego zgromadzenia. Doskonale potrafię sobie wyobrazić, podziwiani Bracia i Siostry, jak bardzo zdumiewa was postępowanie mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej planety, którą jej mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u ludzi szok. Większość mieszkańców Szeby, zwłaszcza jej duchowi przywódcy, uważają bowiem, że człowiek jest jedyną istotą rozumną we Wszechświecie. Ściskam Was, podziwiani Bracia i Siostry. Obserwację planety Szeba przekazuję teraz dobrotliwemu Uptilo. + Droga do poznania Szyderstwo kończy się tam,@ gdzie zaczyna się zrozumienie. `rp Marie von Ebner- -Eschenbach, 1830-1916 `rp Gdzie są ślady istot pozaziemskich? Wszędzie. Wszędzie? Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów. Co najwyżej poszlaki, a te dają się podważyć. Kto nie rozpoznaje śladów w legendarnych przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno oko. Być może tacy jednoocy nie czytają książek, a przynajmniej tych traktujących o hipotezie paleo-SETI. Po każdym wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie pozaziemscy przybysze nie zostawili nic lepszego? Co komu po pismach religijnych i historiach z dawnych czasów, co komu po "niebiańskich Nauczycielach" i osobliwych ciągach liczbowych, skoro każdy może je sobie zinterpretować, jak mu się żywnie podoba? Wszyscy chcą dowodów. Niepodważalnych i powtarzalnych. Dopiero wówczas nauka nadstawi ucha. Czy aby na pewno? Ileż to już razy nauka dostarczyła dowodów, które później znowu zostały rozmydlone, ponieważ nie pasowały do narzuconego przez religię obrazu świata? Albo ileż to razy jakaś gałąź nauki przedstawiła dowody, które innej gałęzi nauki zupełnie nie pasowały? Albo - powiedzmy to z ręką na sercu - ile razy w jakiejś dziedzinie wiedzy wypracowano niepodważalne dowody, które z przyczyn ideologicznych storpedowano na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na ten temat cały chorał! Mogą sobie bez zarzutu i w sposób nie ulegający wątpliwości dla zainteresowanych dowieść, jak bardzo rozsądne, ważne i przyszłościowe są badania genetyczne! A jakie jest echo w mediach? Precz z łapami! To niebezpieczne! Straszne! Trzeba natychmiast zakazać! Jak to powiedział Albert Einstein: "Są dwie rzeczy nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota" (przy czym jeśli idzie o to pierwsze uczony żywił nawet pewne wątpliwości). Jakiego rodzaju niepodważalne dowody musieliby zatem pozostawić pozaziemscy przybysze? Jakieś rzeźby na skałach i szczytach? Nie. Przez tysiąclecia wszystko ulega zniszczeniu. Czy powinni wznieść jakieś budowle, powiedzmy piramidy? Nie, z powodów jak wyżej. Jeśli bowiem nie zniszczą ich bakterie, wpływy środowiska, termity czy zadufani w sobie ludzie, to na pewno zrobią to trzęsienia ziemi, potopy, wybuchy wulkanów i inne zjawiska przyrodnicze. Mogliby przecież zdeponować gdzieś niezniszczalne napisy. Świetnie! A gdzie, że pozwolę sobie zapytać? W jakiej budowli? Na jakiej górze? Zastrzeżenia jak wyżej! A dlaczego w ogóle budowla? Przecież można i bez tego. Istoty pozaziemskie mogłyby przecież zdeponować w paru świątyniach czy królewskich pałacach metale lub tworzywa sztuczne, zdolne przetrwać wszystkie epoki. I rzeczywiście, pozostałości takie istnieją, tyle, że religie, w obrębie których one funkcjonują, nie zezwalają na naukowe badania (96 ). Zresztą, z jakiego to niezniszczalnego materiału miałyby być sporządzone takie boskie tablice? Ze srebra, złota, platyny? Wszystko to są materiały, które łatwo można stopić. Ze stali? Z jakiejś superstali? A gdzie w takim razie podziały się grube płyty pancerne z pierwszej wojny światowej? Pordzewiały! A gdzie są szczątki dziesiątków tysięcy samolotów strąconych w czasie drugiej wojny światowej? Przecież to było zaledwie wczoraj! A te nieliczne egzemplarze, które przetrwały w muzeach, za tysiąc lat nie będą już istnieć. Ale "Strażnicy Nieba" musieli przecież zostawić jakieś odpadki. Chyba powinno być możliwe ich odnalezienie - czyż nie? Absurdem jest szukanie jakichś porzuconych przedmiotów po upływie tak długiego czasu. Przyroda dokonała ich rozkładu. A cenniejsze rzeczy, te, których nie zżarłyby bakterie czy rdza, przybysze zabrali z powrotem. Musi jednak istnieć jakaś droga, aby można było przekazać informacje z przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i nie ma tu innego wyboru - muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1. Informacja musi być niezniszczalna. 2. Informacja w żadnym razie nie może się dostać w ręce nieodpowiedniego pokolenia. `tn Jakież będzie to nieodpowiednie pokolenie? Otóż każde, które nie potrafiłoby w sposób sensowny spożytkować takiej informacji od istot pozaziemskich. Zniszczyłoby ono takie przesłanie, nie odszyfrowawszy go. Gdyby informacja ubrana była w formę wyższej matematyki, to mogłaby zostać odcyfrowana jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej dziedzinie społeczność. Gdyby składała się z mikrofilmów, to w grę wchodziłaby tylko społeczność umiejąca odczytywać mikrofilmy. Gdyby zapisana była w języku komputerowym, skorzystać mogłaby tylko społeczność zaawansowana komputerowo. Gdyby informacja była zdeponowana na jałowym Księżycu czy też (prawie) jałowym Marsie albo, powiedzmy, na satelicie okołoziemskim, to mogłaby zostać przechwycona jedynie przez społeczność dokonującą lotów kosmicznych. A jeśli zawarta jest w obrębie genów, to dobierze się do niej dopiero ta społeczność, która zdoła do końca rozszyfrować DNA. |Aby |jednak dana społeczność w ogóle wpadła na pomysł szukania takiej informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki. Wiadomo, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jeśli nikomu nie przyjdzie na myśl, iż istoty pozaziemskie mogły wywrzeć wpływ na rozwój młodej ludzkości, to nikt nie będzie szukał żadnych dowodów. Proste, prawda? Przesłanie genów Z dzisiejszego stanu badań paleo-SETI wynika, że sensownym byłoby powierzenie przesłania istot pozaziemskich zarówno genom ludzkim, jak i określonym genom roślin. Istoty pozaziemskie sprzed tysięcy lat postawiły na ludzką, czy raczej naukową, ciekawość. "Bogowie stworzyli człowieka na swój obraz i podobieństwo" - powiadają starożytne przekazy. Ale jak wynika ze starożytnych legend, stworzyli oni nie tylko człowieka, lecz także wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju rośliny. Wszystko, co pozaziemscy przybysze musieli zrobić w przeszłości, to wszczepienie określonych sekwencji genów (zmiana w DNA, nazywana także "sztuczną mutacją") w ludzkim genomie i wybranych |boskich |roślinach. Ponieważ od momentu przeprowadzenia owej sztucznej mutacji człowiek wyodrębnił się spośród hominidów jako jedyny gatunek rozumny, stał się także ciekawy. Ciekawość jest składnikiem inteligencji. Ciekawości zawdzięczamy całą naszą wiedzę. Naukowa ciekawość sprawiła, że zaczęliśmy szukać cząstek subatomowych, badać początki Wszechświata, przeprowadzać sekcję naszego własnego ciała aż po najmniejsze odcinki w obrębie DNA. Ponieważ ludzie i rośliny bezustannie się rozmnażają i za każdym razem taka genetyczna informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu, przesłanie istot pozaziemskich powinno znajdować się w nas samych i ewentualnie w kilku gatunkach boskich roślin. Tym samym spełnione zostałyby obydwa warunki minimum: `ts 1. Przesłanie byłoby niezniszczalne tak długo, jak długo istnieją rośliny i rodzaj ludzki. 2. Dopiero to pokolenie, które opanuje tajniki biologii molekularnej (genetyki), będzie w stanie wytropić je i odcyfrować. `tn Druga przesłanka pociąga za sobą automatycznie konieczność znajomości całego szeregu innych zdobyczy nauki i dysponowania możliwościami technicznymi. Na przykład, nikt nie może uprawiać biologii molekularnej, nie mając mikroskopów o wysokiej rozdzielczości. W końcu trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury podwójnej helisy, nie może rozwikłać |genomu. Do tego dochodzą określone urządzenia techniczne i procedury, które opanować może jedynie społeczność na pewnym poziomie technologicznym. Mikroskop elektronowy jest nie do pomyślenia bez energii elektrycznej, tak samo jak nie do pomyślenia jest dokonanie analizy miliardów możliwości w obrębie DNA bez udziału komputerów. Jedno nie może działać bez drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze jeden aspekt sprawy, który tak drażni wielu krytyków hipotezy paleo-SETI. Brzmi on: Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego |właśnie |teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać śladów istot pozaziemskich w naszej przeszłości? Mówiąc dosadnie: Kosmosowi jest absolutnie obojętne, |kiedy zaczniemy szukać istot pozaziemskich. Wiadomo bowiem, że zaczniemy szukać |wtedy, gdy przyjdzie właściwy moment - obojętne, kiedy on przyjdzie. Gdyby nasi naukowcy nie prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za sto lat, to najwcześniej |wtedy właśnie moglibyśmy zacząć poszukiwać śladów istot pozaziemskich w naszych genach. Syndrom "dlaczego właśnie teraz" jest rozciągliwy jak guma, ponieważ "teraz" zależy od warunków zewnętrznych. Jasne? Sprawą wyodrębnienia się człowieka spośród hominidów zajmowałem się już w kilku książkach (97 ). Najnowsze tezy konserwatywnej antropologii przyjąć mogę, co najwyżej pobłażliwie kręcąc głową. Oto w prasie zaczynają pojawiać się głosy, że badania nad skamielinami "stawiają pod znakiem zapytania powszechnie uznaną teorię o pochodzeniu człowieka" (98 ). A to dlatego, że chińscy naukowcy zbadali przedludzką czaszkę o 200 tysięcy lat starszą, niż powinna być wedle dotychczasowej teorii. Ledwie to przełknęliśmy, a tu amerykańscy antropologowie ogłaszają, że za pomocą najnowszych metod przeprowadzili datowania aż trzech czaszek naraz, i że są one aż o 800 tysięcy lat starsze niż |Homo |erectus ("człowiek wyprostowany") (99 ). Naukowcy spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z Afryki (teoria tzw. out of Africa), czy z Jawy. A może praczłowiek pochodzi z Chin, chyba że wkrótce światło dzienne ujrzą jakieś znaleziska z Japonii, które po raz kolejny przewrócą do góry nogami wszystkie dotychczasowe teorie? Teoria Darwina nadal stanowi credo antropologii. W kręgach naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś w nią |nie |wierzy. A przecież nie ma roku, żeby na jakiejś konferencji prasowej nie ogłaszano nowego znaleziska, przy czym każda taka skamielina uznawana jest za szczątki już absolutnie najstarszego praczłowieka. Aż do wykopania czegoś nowego. W dodatku skamieliny znajduje się w różnych krajach, oddalonych od siebie niekiedy o dziesiątki tysięcy kilometrów. Także jeśli idzie o daty, nic się nie zgadza. W końcu przecież już w obrębie 50 pokoleń mogą zajść mutacje pociągające za sobą powstanie decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50 lat, to 50 pokoleń daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z rozmachem: 10 tysięcy lat w jedną czy w drugą stronę nie odgrywa żadnej roli. I zaraz skleja się ze sobą techniką fotograficzną kości z różnych kontynentów, zupełnie jakby wszystkie pochodziły od jednego i tego samego egzemplarza tajemniczego |praczłowieka. Na moje wyczucie antropologia nie prowadzi badań prehistorii |człowieka |rozumnego, lecz studiuje mutacje i odgałęzienia w obrębie małp. Jaka to różnica, czy jakieś małpie kości liczą sobie 1,8 czy 3 miliony lat? Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na tylnych kończynach i od kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20 milionów lat całe odgałęzienia małpiego drzewa genealogicznego przechodziły najróżniejsze zmiany i że także nasi praprzodkowie wywodzą się z tego samego drzewa. Tyle tylko, że cały ten małpi gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo |sapiens. Po prostu to tzw. bogowie stworzyli człowieka rozumnego. Pochodził on oczywiście z pnia hominidów - bo i skądże indziej? I to właśnie te wszczepione przez bogów geny odkryją nasi genetycy. Pytanie tylko, czy będzie im wtedy wolno opublikować wyniki badań? Byłby to bowiem dowód potwierdzający hipotezę paleo-SETI. Dostarczą go łebscy i przeważnie niezbyt religijni genetycy. Sygnał do startu na bieżni poznania dano już dawno. Maszyny dlaŃ człowieka z probówki Już pod koniec 1987 r. w naukowym magazynie "Nature" (nr 325 ) podano, iż japońscy genetycy zbudowali supersekwencer - aparaturę zdolną do rozszyfrowania miliona "liter" DNA dziennie. Od tamtego dnia czas nie stał w miejscu. Program badawczy, nazwany "Human Genome Project", idzie pełną parą. Jeśli państwo zastopuje środki finansowe, ponieważ ideologiczne klapki na oczach nie pozwolą dostrzec perspektyw, włączy się przemysł. W samych Stanach Zjednoczonych jest ponad 300 prywatnych i na wpół państwowych firm zajmujących się genetyką. Kilka kilometrów od Waszyngtonu przez 24 godziny na dobę pracują sekwencery - maszyny do rozszyfrowywania DNA. W podwaszyngtońskim Gaithersburgu ma swoją siedzibę The Institute for Genomic Research, w skrócie TIGR. W sterylnie czystym pomieszczeniu pracuje jednocześnie trzydzieści sekwencerów. Dyrektor TIGR, dr Craig Venter, okazuje się człowiekiem szerokich horyzontów: swoje maszyny nazwał imionami mitologicznych bohaterów: "Herkules", "Thor", "Jowisz" czy "Bachus". Starożytni bogowie znów są w akcji. "Każdego dnia maszyny Instytutu odszyfrowują sekwencje prawie 600 genów, w pamięci zachowuje się struktury do 500 tysięcy cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej za 10 lat każdy genetyk będzie miał dostęp do pełnego ludzkiego genomu. Człowiek z probówki stanie się rzeczywistością. A przecież TIGR jest zaledwie jednym oczkiem w sieci "Human Genome Project". Liczne uczelnie na całym świecie włączone są w badania cząstkowe programu rozszyfrowania DNA. To samo dotyczy laboratoriów wielkich firm farmaceutycznych. W krajach, w których zacofana polityka uniemożliwia przyzwoite badania genetyczne, potentaci dawno już zlecili badania genetyczne swoim zagranicznym filiom. Dysponują one ogromnymi środkami finansowymi, najlepszym personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami na ojczystej ziemi (we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii podtokijskie Sagami Center). W sektorze badań genetycznych obowiązuje stara zasada specjalistów od zbrojeń: "Jeśli my tego nie zrobimy, zrobią to tamci, a to byłoby jeszcze gorsze" (101 ). A |co tak właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy odcinków DNA ("klocki lego"). Do chwili ukazania się tej książki (koniec 1995 r.) odkodowano już ok. 10 tysięcy genów. Oznacza to, że wiadomo, |czym one kierują. Komuś może się wydawać, że 10 tysięcy rozszyfrowanych genów wobec 110 tysięcy zawartych w ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie pracuje nad tym coraz więcej supersekwencerów, które zajmują się zapamiętywaniem i porównywaniem "genowych skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej genów już znamy i z góry wiadomo, do czego taki nowy gen na pewno nie może służyć. Jak przybliżyć laikowi taki proces dekodowania genów? Jak on się odbywa? Geny to mikroskopijne odcinki podwójnej helisy DNA (helisa to coś w rodzaju skręconej "drabinki sznurowej"). Można ją sobie wyobrazić jako rodzaj zamka błyskawicznego, którego zaczepy składają się z łańcuchów kwasu rybonukleinowego (RNA). |Każda komórka ludzkiego ciała zawiera nić DNA. Drabinka sznurowa ma szczebelki, w DNA są one również i to od razu w czterech rodzajach, bo stanowią je cztery podstawowe zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna i tymina. Wraz ze związkami fosfocukrowymi owe "szczebelki drabinki sznurowej " tworzą |sekwencje |nukleotydowe, czyli niejako "litery" kodu genetycznego. "Szczebelki" te nie przyczepiają się do "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca azot adenina "myśli" tylko o związaniu się z tyminą, guanina zaś czuje magnetyczny "pociąg" do cytozyny (jak w klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie wyobrazić te cztery podstawowe zasady w czterech różnych kolorach i rozciągnąć "drabinkę sznurową" na długość jakichś stu metrów. W modelu tym drabinką sznurową byłby łańcuch DNA, barwy zaś stanowiłyby litery kodu genetycznego. Co się teraz dzieje? DNA w obrębie komórki kawałek o kawałku, "szczebelek" po "szczebelku", otwiera swój "zamek błyskawiczny" i zaczyna się reduplikować (podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do odpowiedniej zasady. Zasady te to związki chemiczne, które przez cały czas swobodnie "pływają" sobie we wnętrzu komórki. Pobieramy je z pożywienia, nasz układ trawienny przerabia je i rozkłada na podstawowe składniki. W ten sposób powstaje nowa nić DNA, absolutnie identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce znów skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak wreszcie rozrasta się ciało - i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju całego ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach powielony jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w ludzkim ciele za wzrost czego innego. Na przykład może być tak, że sekwencja czerwony-niebieski-żółty odpowiada za porost włosów, sekwencja żółty-czerwony-niebieski za kolor włosów, sekwencja zielony-niebieski-zielony za rośnięcie paznokci, sekwencja zaś zielony-czerwony-żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na sto metrów drabinki sznurowej na 14,6 metrze znajduje się kombinacja zielony-niebieski-czerwony i że odpowiada ona za rozwój zdrowej wątroby. Wskutek mutacji (zmiany) sekwencja ta nagle "oszalała" i zreduplikowała się jako zielony-zielony-zielony. A to prowadzi do raka wątroby. Co trzeba zrobić? Wycinamy błędną sekwencję barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce prawidłową kombinację zielony-niebieski-czerwony. Dalej komórka będzie już przekazywać prawidłową informację genetyczną i wątroba będzie się rozwijać normalnie. Aby móc tego dokonać, genetyk musi najpierw wiedzieć, jaka kombinacja kolorów za co odpowiada. Dokładnie temu właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za pomocą supersekwencerów. A po cóż nam, tak na dobrą sprawę, taka genetyczna wiedza? Czy aby nie próbujemy tu wyręczyć Pan Boga? Czyż nie powinniśmy zostać tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska, promieniowania, chemikaliów, które poprzez skażone pożywienie dostają się do komórek, powstają defekty w łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może zaatakować wszystkie komórki. Tego rodzaju defekty dziedziczone są potem przez kolejne pokolenia. Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu zdefektowanego genu potomstwu, musimy ze stuprocentową pewnością wiedzieć, który odcinek "drabinki sznurowej" powoduje wyrastanie nieprawidłowych "szczebelków". Wtedy można dokonać reperacji - podobne manipulacje genami są już dziś niemal na porządku dziennym. Dziś wytwarza się na drodze genetycznej hormony, jest wyprodukowana tą metodą insulina, są enzymy, proteiny (białka) i najróżniejsze bakterie, które na przykład neutralizują rozlaną na morzu ropę naftową albo niszczą szkodliwe mikroby. Na bazie genetycznej powstają już najróżniejsze preparaty medyczne, np. środki hamujące procesy zapalne, witaminy, środki antydepresyjne czy regenerujące. Przemysł spożywczy i środków do prania od dawna posługuje się syntetycznymi enzymami, z czego konsument nie zdaje sobie nawet sprawy. Który nastolatek, z dumą noszący swoje sprane dżinsy, domyśla się, że efekt ten zawdzięcza syntetycznie wytworzonym enzymom? Proces powstawania |rynku |genów postępuje na całego, wkrótce pojawi się też nowy zawód - lekarz genów. Nie z tego świata Jakie pytania zaczną sobie jednak zadawać genetycy, odkrywając na "drabince sznurowej" DNA coraz więcej genetycznych informacji, które w żadnym razie nie mogą pochodzić od naszych przodków? Bo przecież istnieje materiał porównawczy, w końcu wciąż jeszcze żyją nasi krewniacy: goryle, szympansy, orangutany i inne gatunki małp. Co zrobimy, kiedy pewnego dnia zostanie dokładnie ustalone, który odcinek DNA odpowiedzialny jest za ludzki ośrodek mowy i na podstawie badań materiału porównawczego stwierdzimy, że odcinki takie pojawiły się |nagle? Że nie powstały w toku ciągłego, ewolucyjnego rozwoju tylko ot tak, jakby z dnia na dzień zostały wbudowane w "drabinkę sznurową" DNA? Materiałem porównawczym mogą być nie tylko żyjące do dziś gatunki małp, ale także mumie z najróżniejszych stron świata. Jak się zachowamy, jeśli odszyfrowanie ludzkiego DNA wydobędzie na światło dzienne informacje, jakie nigdy nie mogły się rozwinąć u człowieka czy jakiegokolwiek praczłowieka, ponieważ nie były mu one do niczego potrzebne? Co wyjąkamy, kiedy wyłonią się "zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być ziemskiego pochodzenia, ponieważ nie będą pasowały do żadnej ziemskiej formy życia? Jak zareagujemy, kiedy genetycy w sposób niepodważalny i możliwy do odtworzenia przez każdego fachowca stwierdzą, że najstarsi faraonowie Egiptu, ci o nienaturalnie wielkich czaszkach, ci, którzy mówili o sobie, że są "synami bogów", noszą w sobie materiał genetyczny absolutnie nie ziemskiego pochodzenia? Materiał, który w rozumieniu teorii ewolucji nie wykazuje żadnych |stopni |pośrednich? I co zaczniemy wygadywać, jeśli |ten |sam materiał genetyczny zlokalizowany zostanie u żyjących na drugim końcu świata preinkaskich władców - |Synów |Słońca? Stoimy na ruchomych schodach procesu poznawania i nie możemy z nich zeskoczyć. Jeszcze przed dotarciem do celu będzie miał miejsce Wielki Wybuch: pojawi się wiedza o nabyciu inteligencji przez człowieka, nadejdzie Dzień Sądu Ostatecznego dla dotychczasowego sposobu pojmowania. Lecz przecież to, co możliwe jest w przypadku genomu człowieka, sprawdza się także u zwierząt. Od kilku lat wiele hałasu robi się wokół |dinozaurów. Jednocześnie większość ludzi nie wie nawet, co znaczy słowo "dinozaur". Nazwa powstała w roku 1841, kiedy angielskiemu zoologowi Richardowi Owenowi (1804-1892 ) po raz kolejny wpadły w ręce szczątki kostne przypominające wyglądem kości jaszczurki. Owen utworzył tę nazwę, wykorzystując dwa greckie słowa: |deinos (straszny, potężny) oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia przez Stevena Spielberga filmu Park jurajski bez przerwy czytamy w prasie o coraz to nowych "dowodach" na to, jak i dlaczego wyginęły dinozaury. Prawdziwa nie kończąca się historia. Jakieś 200 milionów lat temu na Ziemi istniały najróżniejsze gatunki jaszczurów. Był na obszarze Egiptu długi na 12¬7¦m mięsożerny potwór spinozaur i kentrozaur w kolczastym pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i silnej płetwie ogonowej, a także trzydziestometrowej długości, wysokie na 12¬7¦m brachiozaury. Żyło około setki gatunków, łącznie z gadami latającymi. Aż tu nagle, jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd, wszystkie te dinozaury wymarły. I to na wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła jakaś choroba zakaźna atakująca wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania jaszczurów powstają coraz to nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że przyczyną było uderzenie meteorytu. Może i tak - tylko dlaczego w jego wyniku zginęły tylko dinozaury, a inne pradawne zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski widzimy, jak naukowcy pobierają zawartość żołądka komara zamkniętego w kawałku bursztynu. Ponieważ komar tuż przed śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom udaje się - abrakadabra! - wyhodować żywe okazy najróżniejszych dinozaurów. W fantazji, a nawet w teorii, proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia potrzebny jest materiał wyjściowy znacznie bogatszy niż parę fragmentów DNA z komarzego żołądka. Do odtworzenia dinozaura potrzeba byłoby pięćdziesiąt tysięcy genów po tysiąc "cegiełek" każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje, chyba że zostanie znaleziony w żołądku jakiegoś ptaszka. Ptak jurajski Paleontolog z Monachium, dr Peter Wellnhofer, przeprowadził badania skamieniałych resztek prehistorycznego ptaka archeopteryksa. Liczy on sobie około 150 mln lat, mierzy 40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest tylko siedem takich egzemplarzy na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył, że archeopteryks ma między zębami trójkątne płytki kostne, które właściwie są typowe dla zupełnie innego gatunku - mianowicie dla mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer jest przeświadczony, że wszystkie gatunki ptaków "od wróbla po kondora - pochodzą od dinozaurów" (103 ). Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie potrafię ocenić, która z teorii okaże się prawdziwa, lecz skoro ptaki wywodzą się od dinozaurów, to powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego w każdym wróblu. Być może łebscy genetycy odkryją wówczas, dlaczego wszystkie bez wyjątku gatunki dinozaurów |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały? Przecież mogło być tak, że te olbrzymie przedpotopowe potwory stanowiły jakieś zagrożenie dla Ziemi, może przez to, że wyżarłyby wszystko do czysta - rośliny i zwierzęta - uniemożliwiając jakąkolwiek ewolucję form przedludzkich? Może |ktoś zapobiegł sytuacji, aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za zimna - dostała się w szpony gigantycznych i głupich stworzeń, nie rokujących najmniejszych nadziei, że kiedykolwiek staną się rozumne i będą zdolne wytwarzać narzędzia. Może, może... Osiągnięcia w dziedzinie genetyki można porównać z książką do historii pokazywaną dziesięcioletniemu chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas nie miał pojęcia, które nigdy nawet nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak słońce odpowiedzi na nigdy nie zadane pytania. W jaki właściwie sposób powstała ludzka świadomość? Siedemnaście lat temu pytanie takie rzucił dr Julian Jaynes, profesor psychologii uniwersytetu w Princeton w USA, wywołując wśród swoich kolegów po fachu pełne politowania kręcenie głowami. Świadomość? No jak to, przecież powstała sama na którymś tam etapie ewolucji! Czy na pewno? |Co |sprawiło, iż uświadomiliśmy sobie, że istniejemy? Czy ryba ma |świadomość istnienia innych osobników tego samego gatunku, czy też może większa ryba pożera mniejszą, nawet sobie tego nie |uświadamiając? Świadomość nie ma nic wspólnego z odruchami, ze strachem czy merdaniem ogonem, nie jest też sumą procesów pamięciowych. Równie mało wspólnego ze świadomością ma także doświadczenie i uczenie się. Żebyśmy nie wiadomo ile informacji wprowadzili do mózgu elektronowego, to nadal nie uzyska on świadomości. Jaynes powiada (105 ): "Okresy naszej świadomości są w gruncie rzeczy o wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo przecież momentów, w których |nie |jesteśmy świadomi, nie uświadamiamy sobie w najdosłowniejszym tego słowa sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby sieć o szerokich okach nasza świadomość, stwarzając jedynie złudzenie gęstości i ciągłości. Nieświadomość porównać można do wszystkich tych przedmiotów w ciemnym pomieszczeniu, na które w danym momencie |nie |pada snop światła latarki." Co zatem stanowi o świadomości? Jak ona powstała? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi, dokładnie tak samo jak pytanie o zdolności matematyczne. Spośród wszystkich zwierząt na kuli ziemskiej tylko człowiek wykazuje znajomość matematyki. Stwierdzenie, że to przecież logiczne, bo w końcu musieliśmy umieć liczyć, aby rozliczać się między sobą albo wymieniać towary, odwraca logiczny porządek rzeczy. |Najpierw musiała istnieć sama zdolność, dopiero |potem przyszło liczenie. W końcu zwierzęta też mają nogi i narządy chwytne zakończone szponami, a przecież, jak dotąd, żadnemu psu nie przyszło do głowy, by policzyć na pazurach zjedzone kiełbaski. Zdolności matematyczne stanowią warunek wszelkiej wiedzy. Bez matematyki nie da się nic wyliczyć i nic porównać. Dr Max Flindt, który zajął się tym zagadnieniem, wyjaśnia rzecz na przykładzie (106 ): "Bez zdolności matematycznych nie moglibyśmy wylądować na żadnym ciele niebieskim. W życiu codziennym człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, że bez najwyższej matematycznej precyzji niemożliwe jest wysłanie statku kosmicznego na Księżyc lub Marsa i z powrotem. To samo dotyczy lotów wahadłowców i każdego wystrzelonego satelity. Wyliczenie właściwego kąta wejścia wahadłowca w atmosferę to jeden z najdobitniejszych przykładów, ponieważ od tego wyliczenia zależy, bądź co bądź, ludzkie życie. Jeśli kąt byłby zbyt rozwarty, i to zaledwie o ułamek stopnia - statek spłonąłby wraz z załogą. Jeśli natomiast byłby zbyt ostry, statek kosmiczny odbiłby się od powłoki atmosferycznej i został wykatapultowany w przestrzeń. I znów załoga straciłaby życie. Wszystko to łączy się w pewien sposób z ewolucją, zasadą ewolucji bowiem jest, że żadne ze zdolności nie rozwijają się |same |z |siebie, zawsze musi być tak, że w którymś momencie rozwoju są one niezbędnie konieczne. Nie ma jednak żadnego powodu, dla którego matematyka miałaby być nieodzowna dla przeżycia człowieka pierwotnego. Najróżniejsze gatunki zwierząt przeżywają przecież w końcu także bez znajomości matematyki (węch tak - matematyka nie!). W Kosmosie natomiast przeżycie bez matematyki jest niemożliwe. Co się zaś tyczy ziemskich kosmonautów, w równym stopniu dotyczy pozaziemskich. Jeśli istoty pozaziemskie rzeczywiście odwiedziły kiedyś Ziemię, to z pewnością opanowały matematykę. Dlatego drzemiące w nas zdolności matematyczne uważam za dowód na to, że nie jesteśmy tworem |tylko ziemskim." Tak pewnie właśnie jest. Bogowie stworzyli ludzi na |swój obraz i podobieństwo. I nagle, nawet nie zadając takiego pytania, odnajdujemy odpowiedź w naszych genach. Sztuczna inteligencja Wczesnym latem 1993 r. w stolicy Górnej Austrii, Linzu, zebrało się dość osobliwe towarzystwo. Kilkuset specjalistów komputerowych spotkało się tam z okazji Ars Electronica - i nie chodziło o jakieś tam kolejne targi komputerowe, jakich co roku mnóstwo odbywa się na całym świecie. W Linzu chodziło o sztuczną inteligencję (po angielsku AI - od |artificial |intelligence). Pani Ulrike Gabriel z frankfurckiego Instytutu Nowych Mediów zaprezentowała na przykład karaluchy na baterie słoneczne. Sterowane światłoczułymi sensorami sztuczne owady obmacywały teren wokół siebie, zbierały się w grupki, "obwąchiwały się" nawzajem lub cofały gwałtownie po napotkaniu przeszkody. Po co to wszystko? Elektronika zamontowana w karaluchach służy do |zbierania doświadczeń. Na czym to polega, zademonstrował Tom Ray na swoim programie komputerowym |Tierra. Ze stu poleceń uformował elektroniczną nić, podobną do nici DNA, która sama się powielała. Po 24 godzinach powstało coś w rodzaju biotopu na ekranie komputera. "Początkowo nić szybko się rozmnażała, błyskawicznie rozrastając się w pamięci. Następnie pojawiły się pierwsze mutanty, również dysponujące zdolnością powielania się i obrony przed swymi przodkami." Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der Spiegel" (107 ) - wytworzyły się komputerowe zarazki, które przekazywały dalej tylko połowę poleceń. Zarazki te wskakiwały w programy swoich poprzedników i wykorzystywały ich kod reprodukujący. Elektronika odpowiedziała niewidzialnymi reakcjami obronnymi, podobnymi do tych, jakie stosuje system immunologiczny człowieka, dzięki czemu zablokowała komputerowe wirusy, zanim zdążyły zniszczyć pierwotny program. Zupełnie jak w prawdziwym życiu, populacja zarazków uległa zagładzie i cała zabawa zaczęła się od początku - tym razem wzbogacona już o doświadczenia z zarazkami. Komputer sam siebie zaszczepił. Eksperymenty dowodzą, że sztuczna inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale gdzie jest świadomość? Wygląda na to, że jest ona zarezerwowana dla tych form żywych, które operują także uczuciami. Uczucia z kolei sprzężone są ze stanami fizjologicznymi organizmu sterowanymi przez hormony. Hormony zaś uaktywniane są przez nasze doznania, mieszaninę składającą się z impulsów płynących z receptorów oraz osobistego doświadczenia. Sztuczna inteligencja natomiast nie zna hormonów. Potrafi wprawdzie z błyskawiczną prędkością wymieniać informacje (doświadczenia) i wyciągać z nich poprawne wnioski (uczyć się), ale nie potrafi |odczuwać. Chyba że zaopatrzymy ją dodatkowo w |odczuwające |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już żywą istotę jako taką. |Mózg komputera z przerasowionymi mikroprocesorami jest do tego stopnia wrażliwy na wpływy środowiska zewnętrznego, na dym, wilgoć, wahania temperatury, wstrząsy, wtargnięcie obcych ciał czy zwierząt (mrówka mogłaby doprowadzić do zwarcia w obwodach scalonych), że musi być chroniony przez |ciało, czyli obudowę. Nie inaczej jest u istot żywych. Mózg umieszczony jest w kostnej osłonie czaszki. Za pomocą wprowadzania i wymiany informacji zarówno mózg komputera, jak i mózg istoty żywej mnoży swoją wiedzę. I to przez tysiące lat. Dowodem niech będzie kilka liczb zaczerpniętych z historii. Ludzka mowa powstała, jak się szacuje, około 30 tysięcy lat temu. Była pierwszym środkiem porozumiewania się. Mniej więcej 13 tysięcy lat liczą najstarsze malowidła naskalne - pierwsza forma |wizualnego porozumiewania się. Ledwie 5 tysięcy lat mają najstarsze znaki pisma, a 3 tysiące lat temu ludzie wynaleźli pierwszą transmisję na odległość za pomocą znaków dymnych, ognia i odbłysków światła. 500 lat minęło od chwili wynalezienia druku, a dopiero w zeszłym stuleciu rozpoczął pracę telegraf. Od 100 lat istnieją ruchome obrazy filmowe, a od trzydziestu komputery, które dziś są już dostępne dla każdego. Sławny uczony w Xviii w. mógł się poszczycić znajomością 200 książek i wystarczyło, że przejrzał nieliczne fachowe czasopisma, by cały czas być na bieżąco w swojej dziedzinie wiedzy. Dzisiaj na całym świecie ukazuje się ponad 300 tysięcy gazet i czasopism, do tego dochodzi jeszcze nieprzeliczone mnóstwo audycji radiowych i telewizyjnych, nie mówiąc już o corocznym zalewie fachowych czasopism, dysertacji doktorskich i książek. W samej tylko Bibliotece Kongresu jest 100 milionów tomów, wszystkie zaś pozostałe biblioteki na świecie dorzucają do tego dalszy miliard. Dla każdego staje się jasne, że przy takim zalewie informacji nie ma człowieka, który zachowałby pełną orientację. A ponieważ zarówno długość ludzkiego życia, jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z nas dysponuje, nie wystarczą, gromadzimy ludzką wiedzę poza mózgiem. Przyszłe pokolenia będą się musiały przypuszczalnie mniej uczyć - za to więcej wiedzieć na temat tego, gdzie i jak znaleźć interesujące je informacje. U pozaziemskich istot rozumnych dzieje się z pewnością nie inaczej. Albo mają one komórki mózgowe, tak jak my - i ich zdolność magazynowania informacji jest ograniczona - albo są czymś w rodzaju skomputeryzowanych robotów, które w każdej chwili mogą uzyskać dostęp do potrzebnej im właśnie informacji poprzez jeszcze większy komputer. Trzeci wariant to synteza dwóch poprzednich. W trakcie rozwoju żywej istoty organicznej od samego początku zapewnia się jej na drodze genetycznej niesłychaną pojemność mózgu, wykorzystaną jednak tylko w minimalnym stopniu. A to dlaczego? Ponieważ pracujący na niewielkim obciążeniu program komputera ma wolne miejsce na nowe informacje. Wykorzystany zaledwie w 20 procentach mózg człowieka można "zatankować" odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że właśnie zechcieli, i tym samym docieram do jądra moich rozważań. W ostatniej książce (108 ) przedstawiłem do dyskusji kilka przypadków UFO, zahaczając na marginesie o temat "porwań". Chcąc nie chcąc, muszę teraz w maksymalnym skrócie powtórzyć, w czym rzecz. Nie po kolei w głowie? Od dobrych 30 lat, jak podaje literatura ufologiczna, zgłaszają się osoby twierdzące z maniackim wręcz uporem, że zostały uprowadzone przez istoty pozaziemskie, poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref genitalnych. Nie w sensie seksualnym czy gwałtu, lecz metodami laboratoryjnymi. Ofiary płci męskiej twierdziły, że pobierano od nich próbki spermy, ofiary płci żeńskiej mówiły o przeprowadzaniu testów ciążowych, o "odsysaniu", a nawet o sztucznym zapłodnieniu. Po kilku tygodniach operacyjnie wydobywano podrośnięty płód. Oczywiście, nikt rozsądny nie brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo przecież, jakie to seksualne fantazje, będące projekcjami skrywanych marzeń, potrafią tworzyć w wyobraźni ludzie. W dodatku medycyna zna przecież zjawisko ciąży urojonej. Z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że trafiają się kobiety, które zaszły w ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w świecie nie chcą zdradzić, kto jest ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu przez UFO jest doskonałą wymówką - nawet jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |niezwykła, |wybrana, może jej się nawet wydawać, że poczęła w sposób niepokalany. Przez ostatnie trzy dziesięciolecia zbywałem takie opowieści lekceważącym uśmieszkiem. W ciąży z kosmitą? Ha, ha! Próbki spermy dla kosmitów? Ha, ha, ha! Ani przez chwilę nie zawracałem sobie tym wszystkim głowy, nie zadawałem sobie pytania, na cóż to, u diabła, potrzebny może być kosmitom materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się to po prostu zbyt idiotyczne, abym miał się tym zajmować. Prawdopodobnie taka wyniosła postawa była z mojej strony błędem, ponieważ to, co wydawało się takim idiotyzmem, nabrało w ostatnich latach znamion metody. W roku 1987 amerykański autor Budd Hopkins opublikował rezultaty swoich wieloletnich badań, w których wspomagało go wielu naukowców (109 ). Badane osoby - częściowo pod hipnozą - opisywały, w jaki sposób "pobierano" od nich materiał genetyczny. Bywały przypadki, że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została "uprowadzona" trzykrotnie: w okresie dojrzewania w wieku młodzieńczym oraz w wieku lat trzydziestukilku. |Jeśli to rzeczywiście prawda - pisałem to z takim właśnie zastrzeżeniem - można by mówić o |znakowaniu konkretnych osób przez istoty pozaziemskie. Dokładnie tak samo jak my znakujemy ptaki wędrowne, delfiny czy niedźwiedzie. `nv Zaraz po Hopkinsie z podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają oni, że nie tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne światła". Ofiary, unosząc się w powietrzu, "wpływały" do jasno oświetlonych pomieszczeń, mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś "gumowego" i odczuwali "ssące ruchy". W innych przypadkach byli seksualnie stymulowani przez "bardzo piękną kobietę", która nawet odbywała z nimi stosunek płciowy w pozycji "na jeźdźca". Gdy tylko w gronie znajomych poruszałem temat "uprowadzeń" czy "wzięć", zaraz wybuchał gromki śmiech. Nasz rozum po prostu nie dopuszcza myśli o możliwości uprowadzenia przez istoty pozaziemskie, a tym bardziej sztucznego zapłodnienia czy pobierania spermy. Wszystko to wydaje się zbyt zwariowane i zbyt naciągane. Ludzi, którzy generalnie nie wierzą w UFO, i tak nie sposób przekonać żadną argumentacją. Nie mają oni ochoty zaśmiecać sobie szarych komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają tradycyjne argumenty |przeciwko UFO i z lunatyczną wręcz pewnością siebie |wiedzą, że żadnego UFO nie ma i być nie może. Indoktrynowana odporność na UFO jest pełna, blokada całkowita. Ludzie zaś, którzy nawet w pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie jak wzięcia za groteskowe, wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego załogi UFO miałyby tak postępować, jeśli już w ogóle UFO istnieje. Obawiam się, że znów będziemy zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu łączy się z naszym mózgiem, z pojemnością naszych szarych komórek, z ingerencjami genetycznymi i z powrotem |bogów wraz z ich |prorokami. Dr Johannes Fiebag, przyrodoznawca z profesji, zbadał najnowsze przypadki uprowadzeń na terenie Niemiec, Austrii i Szwajcarii (111 ), w tym historię mieszkanki Berlina, Marii Struwe. Fiebag tak pisze o pani Struwe: "Kobieta ładna, inteligentna, uważna, krytyczna. Pozbawiona nieśmiałości, nigdy nie traci jednak dystansu do wszystkich tych rzeczy." Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedziała zarazem, że wcale nie jest snem. Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po lewej i prawej stronie zaś stały obce istoty niskiego wzrostu, o wielkich głowach i oczach. W tym okresie pani Struwe była w ciąży z trzecim dzieckiem, a przynajmniej tak jej się zdawało. Ponieważ nie była to pierwsza ciąża, symptomy były jej znajome, ponadto konsultowała się z ginekologiem. A potem miał miejsce ów przerażający "sen" z obcymi istotami. Wielkogłowe postacie wydobyły embrion z łona pani Struwe, która obudziła się we własnym łóżku cała zlana potem, zupełnie jakby przeżyła jakiś senny koszmar. Wkrótce potem była u swojego ginekologa, który ze zdumieniem stwierdził, że ciąży już |nie |ma. Jednocześnie ustały wszystkie oznaki odmiennego stanu. W dwa tygodnie później pani Struwe wydaliła dwa "strzępki ciała". Uważając, że to pewnie resztki łożyska, spuściła je z wodą w toalecie. Po jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć posiadania trzeciego dziecka. Ponieważ jednak, w przeciwieństwie do poprzednich ciąż, tym razem wszelkie naturalne metody poczęcia okazały się zawodne, państwo Struwe zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie. "Próba jego dokonania została podjęta 22 lutego 1988 roku. Zabieg ginekologiczny z niewyjaśnionych powodów okazał się dla pani Struwe niesłychanie bolesny, więc go przerwano." Jednak w dwa tygodnie później pacjentka wydala dwa przezroczyste fragmenty tkanki niewiadomego pochodzenia. I nagle, zupełnie jakby za sprawą czarodziejskiego zaklęcia, w maju 1988 r. zachodzi w ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na świat syna, Sebastiana. Dr Fiebag daje w przypadku pani Struwe różne propozycje rozwiązań, między innymi ułożył następujący scenariusz: `ts * latem 1986 pani Struwe jest w ciąży, * w trzecim miesiącu ciąży istoty pozaziemskie pobierają od niej płód, * wszczepiają jej tkankę uniemożliwiającą ponowne zapłodnienie, * tak też się dzieje: ani normalny akt płciowy, ani próby sztucznego zapłodnienia nie dają wyników, * jakieś "nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia tej bariery z organizmu, * teraz nic już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do poczęcia Sebastiana. `tn Można by odłożyć ten przypadek na półkę z napisem "niezwykłe ciąże", gdyby nie Sebastian. Chłopiec opowiada coś o dziwnych snach, w których występują potwory o wielkich głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe dzieci w pudełkach", ponadto "unosił się w powietrzu", a obce istoty wlewały w niego "jakieś płyny". Rozmawiały z nim "przez płuca", co przypuszczalnie oznacza, że |od |środka. Kiedy dr Fiebag pokazuje chłopcu kilka rysunków przedstawiających różne warianty ufoludków, Sebastian natychmiast identyfikuje te małe o wielkich głowach i wielkich oczach. Pani Struwe ze swej strony zapewnia, że nigdy nie rozmawiała z synem o swoim "śnie" ani istotach pozaziemskich o wielkich głowach i nieproporcjonalnie dużych oczach. O co tu właściwie chodzi? Sprawą, którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor David Jacobs zajął się w USA. Dla Jacobsa pobieranie spermy i sztuczne zapłodnienia stanowią zasadniczy powód wszystkich uprowadzeń. Celem miałoby być wyhodowanie na poły ludzkiej, na poły kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki takie wciąż się mnożą, idą już nie w setki, lecz w tysiące. Przytoczone pod numerami od 109 do 112 tytuły stanowią zaledwie wierzchołek góry lodowej. Czy to wszystko jest tylko zwykłą modą? Jaki to duch czasu straszy w mózgach naszych wpółczesnych? Czy to możliwe, aby nagle tysiące ludzi, nie znających się nawzajem, mieszkających na odległych od siebie kontynentach, zaraziły się tym samym wirusem? Czy wszystkie te przypadki mają swoje psychologiczne wyjaśnienie? A może jednak po kolei? Nie - powiada pewien ktoś, którego musimy wysłuchać. W końcu nie możemy się chować za stwierdzeniem, że przypadki uprowadzeń mają "wyjaśnienie psychologiczne", i zamykać oczy i uszy, kiedy w tej sprawie zabiera głos wybitny psycholog. Dr John E. Mack jest profesorem psychiatrii na uniwersytecie Harvarda w Bostonie. Jest nie tylko psychiatrą i psychologiem, lecz także dyplomowanym lekarzem w Cambridge Hospital oraz laureatem prestiżowej amerykańskiej Nagrody Pulitzera. Licząc sobie już 34 lata, nie jest jednym z tych młodych zapaleńców, którzy gonią za jakimiś przemijającymi modami. Zna swoją profesję i bardzo szybko potrafi zdemaskować sztuczki, kłamstwa i fantasmagorie badanych. Jesienią 1989 r. zapytano go, czy chciałby poznać ludzi uprowadzonych przez UFO. Jego pierwsza reakcja była jednoznaczna: "To jacyś wariaci". Później doszło jednak do jego spotkania z Buddem Hopkinsem, wspomnianym już autorem książki |Intruzi. Spotkanie to całkowicie zmieniło życie profesora Macka. Przez następne lata profesor Mack poznał setki osób, które "pochodziły z najróżniejszych części USA i nigdy wcześniej się ze sobą nie spotkały". Ponieważ ludzie ci okazali się jak najbardziej rozsądni i wiarygodni, obudziło to zawodowe zainteresowanie profesora. Wreszcie przystąpił do studiowania konkretnych przypadków 78 osób, prześwietlając je wedle wszelkich zasad swojej profesji. Dziś mamy już liczące 400 stron tomiszcze z rezultatami jego badań. Tytuł tej książki brzmi Abduction (Wzięcie), w podtytule czytamy Spotkania ludzi z istotami pozaziemskimi (113 ). Odpowiedź profesora Macka skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i w ogóle wszystkich sceptyków na świecie nie mogłaby być bardziej druzgocąca. Brzmi ona bowiem: tak, istoty pozaziemskie penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie fantazjują, odsysanie spermy, sztuczne zapłodnienia i pobieranie płodów miały miejsce naprawdę i nie jest to bynajmniej psychologicznie jak najbardziej zrozumiałe myślenie życzeniowe ofiar. Jak pisze harvardzki uczony: "Najwidoczniej funkcjonujemy we Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych, od których sami się odcięliśmy." Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu. Niewielkiego wzrostu istoty o nieproporcjonalnie wielkich lekko skośnych oczach i szarej skórze pojawiają się nagle w sypialni ofiary, zupełnie jakby przeszły przez ścianę. (Znane są też przypadki uprowadzenia z samochodu.) Obce istoty mają niewielkie nozdrza i mikroskopijne usta o wąskich wargach. Często na zewnątrz domu widać dziwaczne światła. Ofiary odczuwają strach, wpadają w panikę, dręczą je straszliwe obawy. Zostają jednak uspokojone, unieruchomione, psychicznie sparaliżowane. Wówczas zaczyna się upiorny lot przez okno albo drzwi balkonowe i chociaż niektóre ofiary mają wrażenie, jakby zostały "wyemitowane" w przestrzeń, czują jednak pęd powietrza i rześkość nocy. Docierają do czekającego gdzieś statku kosmicznego, oczywiście niewykrywalnego dla naszych elektronicznych czujników. Niektórzy z uprowadzonych mieli wrażenie, że weszli do obcego obiektu przez ścianę. W środku jest jasno, uprowadzeni zostają położeni na czymś w rodzaju stołu operacyjnego i poddani badaniu za pomocą bliżej nie sprecyzowanych przyrządów. Pobiera im się próbki włosów i skóry, wprowadza cienkie igły i inne instrumenty przez naturalne otwory ciała. Wokół stołu operacyjnego stoi kilka szaroskórych istot, ale zawsze tylko jedna z nich spełnia funkcję "lekarza naczelnego", podczas kiedy inna przejmuje obowiązki "tłumacza". Bardzo rzadko komunikacja odbywa się tradycyjną drogą głosową - najczęściej jest to przekaz telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi wykonywane na uprowadzonych potrafią być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból fizyczny w zasadzie nie występuje, ponieważ obce istoty neutralizują ośrodek bólowy w mózgu. Po zakończeniu nieprzyjemnej procedury badań obcy bardzo często podejmują rozmowę, w trakcie której starają się przynajmniej częściowo wyjaśnić ofierze powód swojego postępowania. Niektórym z uprowadzonych pokazano półki pełne żywych embrionów pływających w jakiejś cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, jaką je stamtąd uprowadzono. Zdarzały się przy tej okazji omyłki, kiedy to uprowadzeni budzili się w zupełnie obcym miejscu albo nawet zostali przeniesieni razem z samochodem o setki kilometrów od miejsca porwania. Upiorne - chciałoby się powiedzieć; coś takiego może być |tylko wytworem czyjejś wyobraźni. No, dobrze, ale czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, co musi odczuwać jakieś średnio inteligentne zwierzę poddawane podobnym zabiegom przez nas - ludzi? Czy przedstawiciele jego gatunku uwierzyliby temu zwierzęciu, gdyby potrafiło opowiedzieć o swoich przeżyciach? Opisy podawane przez ofiary uprowadzeń rzeczywiście mają w sobie coś upiornego. Są dla nas wręcz nie do zniesienia, toteż sięgamy po pełny asortyment środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż za łatwo zapominamy przy tym, że wszelka logika i wszelki rozsądek warunkowane są daną rzeczywistością. Samolot ponaddźwiękowy, nadajnik radiowy, aparat rentgenowski, którym można prześwietlić ciało, bomba wodorowa zdolna w jednej chwili zniszczyć całe miasta - wszystko to było w czasach naszych prapradziadków sprzeczne z logiką i zdrowym rozsądkiem. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu bezsensownym byłoby próbować przybliżyć jakiemukolwiek uczonemu ideę bomby neutronowej. To niemożliwe, musiałby odpowiedzieć, ponieważ broń zawsze wyzwala energię, niekontrolowane zaś wyzwolenie energii prowadzi do zniszczenia całego otoczenia. Bomba neutronowa natomiast niszczy tylko organiczną (żywą) tkankę, pozostawiając nietknięte inne materiały, takie jak płyty pancerne czy betonowe budowle. Nie, środkami uwarunkowanego naszą obecną rzeczywistością rozsądku i logiki na pewno nie uda się nam rozwikłać fenomenu uprowadzeń. Zaobrączkowani ludzie Co każe nam domniemywać, że przynajmniej niektóre z przypadków uprowadzeń miały miejsce naprawdę? Otóż właśnie wielka liczba ludzi, którzy przeszli podobne cierpienia, nie znając się nawzajem, nie znając żadnych dotyczących tego tematu książek czy filmów. Właśnie jednobrzmiące wypowiedzi ludzi z najróżniejszych krajów i kontynentów, tysiące okaleczonych kobiet, którym w upiorny sposób pobrano płód, bo nie utraciły go w sposób naturalny ani nie został spędzony. Właśnie blizny po niewyjaśnionych zabiegach, których nie wykonał żaden ziemski lekarz, wreszcie mikroskopijne obce implanty, operacyjnie usunięte różnym osobom, które przeżyły uprowadzenie. Że co, proszę? Profesor Mack na str. 42 amerykańskiego wydania swojej książki wymienia wiele takich przedmiotów, wykonanych z metalu lub tworzywa przypominającego włókno szklane, które trzeba było usuwać z ciał uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie igieł, umieszczone u pewnego mężczyzny w penisie oraz u pewnej dwudziestoczteroletniej kobiety w jamie nosowej, w bezpośredniej okolicy podstawy mózgu. Chociaż zdumiewające implanty poddano analizie chemicznej i fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich |przeznaczenia. Analizy pokazały tylko tyle, że mamy do czynienia z zadziwiającymi tworzywami lub stopami metali, nie zawierającymi jednak nic, co wskazywałoby na ich wewnętrzne właściwości. Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy my znakujemy dziko żyjącego niedźwiedzia, umieszczając w jego uchu kolczyk, a inne zwierzęta widzą ten kolczyk i obwąchują go - nie mają jednak pojęcia, do czego on służy. Muszą się pogodzić z faktem jego istnienia, chociaż wiedzą tyle samo, co przedtem. I my również. A może jednak nie? Jeśli odrzucimy rodzące się przerażenie i zasięgniemy opinii naszego rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki, to jednak stać nas przynajmniej na ograniczoną analizę wydarzeń. W końcu przecież istoty pozaziemskie rozmawiały z uprowadzonymi, dając im przynajmniej jakieś punkty zaczepienia pomagające zrozumieć ich okrutne postępowanie. Jest mowa o tym, że nasza planeta zostanie dotknięta jakąś katastrofą. Informacje na temat tej katastrofy są sprzeczne i niejasne. Dalej mowa jest też o tym, że postępowanie nas, ludzi, wypacza się. (Patrz wcześniejsza relacja pozaziemskiego obserwatora Yaxlipoo.) Wreszcie kosmici powiadają, że naszą naukę zdominowała całkowicie błędna "zasada przyczynowo-skutkowa" - czyli dokładnie to, co my, zwykli zjadacze chleba, uważamy za "logikę" - że obraz wiedzy przekazywany nam przez uczonych jest po części rozpaczliwie fałszywy. (To mnie akurat nie dziwi, zwłaszcza jeśli sobie pomyślę o teorii ewolucji czy o naukach teologicznych!) Wskutek fałszywego obrazu wiedzy wytwarza się w nas opaczna świadomość: małostkowa, egocentryczna, z nami i tylko z nami jako pępkiem Wszechświata. Koń trojański Na wszystko to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do ich własnego materiału genetycznego. Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu zamiast ust i o przypominającej gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi, to w naszym pojęciu przestępstwo. Uprowadzenie to jedno z groźniejszych przestępstw, podobnie jak masowo przeprowadzane gwałty. Dochodzi do brutalnego złamania praw człowieka, wykonuje się niedozwolone zabiegi chirurgiczne, uprowadzonych poddaje się kontroli umysłu i praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas jak podrzędne zwierzęta. "Obrączkują" nas za pomocą implantów, kontrolują tak oznakowane osoby, nie podają żadnych logicznych wyjaśnień (nie mówiąc już o uzasadnieniu) swojego postępowania, swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański autor John White (114 ) tak to podsumował: "Uprowadzający ludzi Obcy (aliens) zawsze zjawiają się u nas pod osłoną ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak samo podejrzana jak koń trojański, muszę więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, jednoznacznie określą swoje zamiary, aby przekonać nas o swych dobrych intencjach, wtedy z radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli tak się nie stanie, nadal uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego świata, skłaniające się do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą się być tworami fizycznymi, parafizycznymi czy metafizycznymi, nie ma żadnego wpływu na tę konkluzję." Rzeczywiście jest tak, że obcy nie pomagają nam uwierzyć w ich dobre zamiary. Od co najmniej 30 lat mają miejsce udokumentowane uprowadzenia, lecz przebieg i rodzaj badań nie uległy żadnej zmianie. Ofiary uprowadzeń traktowane są niemalże rutynowo, pobieranie spermy i embrionów przebiega stereotypowo. Żadna ziemska uczelnia medyczna nie przeprowadza jednych i tych samych badań na dziesiątkach tysięcy osób. Najpóźniej po setnym osobniku znamy już rezultaty - chyba że szukamy czegoś bardzo specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. Gatunek ludzki rzeczywiście nie składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami, |wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z nas nie ma dokładnie takich samych wspomnień czy odczuć, jak jego sąsiad. Mogą być podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie są takie same indywidualne odciski palców. Udziałem każdego człowieka są inne doświadczenia osobiste, każdy inaczej cierpi, inaczej kocha, zachwyca się innym rodzajem muzyki, czyta inne gazety, słucha innych programów radiowych, każdy jest gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego uznać za dobre, a co innego za złe. I wszystko to odnosi się do czegoś więcej niż tylko do smaku potraw. Chociaż człowiek jest towarem masowym, to jednak każdy egzemplarz pozostaje indywidualnością. Czy to właśnie tego szukają istoty pozaziemskie? Naszych różnorodnych upodobań? Czy potrzebują tysięcy, dziesiątków tysięcy osobników, dziesiątków tysięcy odmian spermy i embrionów, aby stworzyć nową |rasę? A może starają się odfiltrować z tego olbrzymiego materiału porównawczego to, co w ich rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na to pytanie nie potrafię, tak jak nie potrafią inni badacze, w niczym jednak nie zmienia to przestępczego charakteru działania obcych. Na Ziemi każdy człowiek musi przestrzegać praw kraju, w którym przebywa. Czyżby podobne zasady nie obowiązywały we Wszechświecie? Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy kosmici pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która wprawdzie przewyższa nas pod względem możliwości technicznych i telepatycznych, ale potrzebuje genetycznego odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas o zgodę. W końcu my także jesteśmy istotami rozumnymi, także my znamy arkana matematyki, możemy wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. Nie jesteśmy byle kim i wcale mi się nie uśmiecha, aby ktoś traktował nas jak jakieś tępe bydlęta. Doceniam wprawdzie, że kosmici nie manifestują swojej obecności w sposób kojarzący się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz schematy myślowe, i jestem nawet wdzięczny, że nie zaszokowali nas i nie spłoszyli jak stada zdziczałych kurcząt (szok po przybyciu bogów (115 )) - tylko że od pierwszych uprowadzeń minęło już kilka dziesięcioleci, więc czas najwyższy zakończyć ten koszmar i udzielić ludzkości wyjaśnień. Czas przestać się liczyć z naszą próżnością - okres ochronny minął. My, ludzie, nie chcemy, aby ktoś przez dziesiątki lat wodził nas za nos i traktował jak nie umiejące samodzielnie myśleć istoty. Ponadto przez trzydzieści lat nasza świadomość uległa dużym zmianom. W pierwszym okresie utrzymywanie, że istoty pozaziemskie istnieją naprawdę, było czymś nierozsądnym, by nie powiedzieć obłąkanym. Dzisiaj co drugi Amerykanin wierzy w UFO, w Brazylii zaś aż dwie trzecie ludności. W otwartej na świat Francji już trzy lata temu 45% młodzieży uznawało realność istnienia UFO (116 ) i nawet w kraju tak nieprzychylnym wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw. poważna prasa przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z tym związane, co piąta osoba wierzy w istnienie istot pozaziemskich. Według najnowszych badań Instytutu Badań Demoskopowych, udział ten w grupie wiekowej od szesnastu do dwudziestu lat jest jeszcze wyższy i wynosi prawie 30 procent (117 ). Poszerzyły się horyzonty myślowe człowieka, lądowanie na Księżycu i niezliczone seriale science fiction w telewizji nie pozostały bez wpływu na naszą świadomość. Także olbrzymia liczba książek zajmujących się tematem istot pozaziemskich wcale nie nadawała się wyłącznie do kosza - przynajmniej dla połowy ludzkości. Według naszego rozumienia demokracji, jakże wychwalanej w wolnym świecie, środki masowego przekazu powinny w zasadzie codziennie przynośić najnowsze doniesienia z frontu spotkań z kosmitami. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, i w tym momencie zaczynam rozumieć obcych o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi. Każdy człowiek choć raz w życiu próbował coś wyjaśnić drugiemu człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich to, przerywali rozmowę, ucinali ją niegrzecznie albo za pomocą pozamerytorycznych argumentów, zaczynali zachowywać się obraźliwie. Także druga i trzecia próba wyjaśnienia sprawy spełzła na niczym, podobnie czwarta i piąta. Jak my, ludzie, zachowujemy się w takiej sytuacji? Wycofujemy się, myślimy, że nie ma sensu podejmować prób rozsądnego przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami było tak samo? Może nie mają już ochoty podejmować z nami dialogu, skoro jesteśmy zbyt wyniośli, aby słuchać? W uprowadzeniach, które badał profesor Mack, poruszano dokładnie tę właśnie kwestię. Kosmici mówili do uprowadzonych, że my, ludzie, nie jesteśmy jeszcze gotowi, by się z nimi spotkać i zaakceptować ich istnienie. Gdyby otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, traktując ich jak wrogów. Twierdzili, że nasze zachowanie w ogóle nie dopuszcza otwarcia z ich strony, ponieważ nasze działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza ukształtowana przez religię i błędne intrepretacje nauki świadomość jest ich zdaniem do tego stopnia zdeformowana, że oni wręcz |nie |mogą otwarcie się do nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili w indywidualnych przypadkach, to społeczeństwo i tak nie zaakceptowałoby takiego świadectwa danej osoby, choćby stała nie wiadomo jak wysoko w ludzkiej hierarchii władzy. Bardzo słuszne spostrzeżenie. Wyobraźmy sobie, że papież albo szef rządu Xy - obydwaj na samym szczycie w ludzkiej hierarchii władzy - oświadczają publicznie, iż rozmawiali z istotami pozaziemskimi. Z miejsca usunięto by ich z urzędu. To samo dotyczy dziennikarzy, redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców. Żaden z nich nie zdołałby się przebić w swoim gremium. Istoty pozaziemskie? Tutaj? I akurat ty miałbyś z nimi rozmawiać? Człowieku, chyba masz nie po kolei w głowie! Taka właśnie jest nasza typowa reakcja. Jak długo jeszcze? Hybrydy przyszłości Szpetne istoty pozaziemskie łamiące ludzkie prawa informowały ofiary uprowadzeń o jakiejś nadciągającej katastrofie. |Ją |właśnie podawały jako główny powód swoich działań. Pocieszające w tym wszystkim jest przynajmniej to, że gatunek ludzki przeżyje - chociaż już w formie hybrydy (mieszańca) nas i ich. |Kiedy ma nadejść ów Dzień Sądu Ostatecznego? Kosmici nie wymienili żadnej daty, widocznie sami jej nie znają. Czy nie brzmi to znajomo? Czyż wszystkie religie nie podkreślają, że nikt nie zna dnia ani godziny nadejścia Sądu Ostatecznego? Może kosmici dysponują poszlakami podobnymi do tych, które geologów informują o groźbie trzęsienia ziemi i wybuchu wulkanu? Naukowcy wprawdzie wiedzą na tej podstawie, że uskok San Andreas w Kalifornii znów da znać o sobie, tyle, że nie potrafią wypowiedzieć się wiążąco, kiedy to dokładnie nastąpi. Czyżby z tymi pozaziemskimi karzełkami o mikroskopijnych dziurkach od nosa było tak samo? Może ich przyrządy pomiarowe, o których funkcjonowaniu nie mamy bladego pojęcia, rejestrują nadciągającą katastrofę, ale nie pozwalają na precyzyjną prognozę? W tym przypadku można by podać wiarygodne usprawiedliwienie dla ich nieetycznego zachowania: `ts * Ludzi i tak nie da się do niczego przekonać, są na to zbyt egocentryczni. * Nie wiadomo dokładnie, ile zostało czasu, dlatego niezbędne jest szybkie działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych poczynań. `tn W całym tym nieetycznym i - według naszych norm - bezprawnym działaniu istot pozaziemskich zawsze jedno szczególnie dawało mi do myślenia: mianowicie, obcym nigdy nie zdarzało się okaleczyć czy wręcz zamordować uprowadzonej osoby. Wszystkich całych i zdrowych troskliwie odstawiali do sypialni czy do samochodu. Nasze postępowanie wobec zwierząt jest o wiele bardziej bezwzględne i barbarzyńskie. Ostatnio zaczęto rozważać koncepcję, że owe niewielkie stworki o gruszkowatych głowach to nie żadne tam istoty pozaziemskie, tylko podróżujący w czasie przedstawiciele cywilizacji ludzkiej z dalekiej przyszłości. Jak w ostatnich latach stwierdzili fachowcy w dziedzinie fizyki, wprawdzie podróże w czasie w |zasadzie nie są wykluczone, ale my, ludzie współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one wyglądać w |praktyce (118 ). Mimo całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w czasie mogły stanowić rozwiązanie fenomenu małych kosmitów o nieproporcjonalnie wielkich migdałowych oczach. Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację: W roku 3000 ziemskiej rachuby czasu pojawia się maszyna czasu. Istoty rozumne zamieszkujące Ziemię są niewielkiego wzrostu, mają szarą skórę, wielkie czaszki i opanowały tajniki telepatii. Za pomocą maszyny czasu podróżują do naszej epoki i stwierdzają, że ludzkość roku 2000 znajduje się o krok od katastrofy. Pilnie kompletują więc materiał genetyczny, wszczepiając go |swojemu |gatunkowi - temu z przyszłości. Gdyby tego nie uczynili, to ich gatunek w ogóle |nie |zaistniałby w przyszłości, ponieważ dopiero genetyczny zrąb pobrany od ludzi z przeszłości umożliwia ich przyszłe istnienie. Porywające i zarazem idiotyczne! Z jakiej bowiem linii ewolucyjnej pochodzą w takim razie owe małe szare istoty o ogromnych sarnich oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na nic się nie zda. Kosmici są mi bliżsi, nawet przestrzennie. Źle zaprogramowane? Liczne ofiary uprowadzeń, zwłaszcza te, którym przytrafiło się to kilkakrotnie, mają poczucie bycia "nie tylko z Ziemi". Mimo całkowicie normalnego i nietkniętego ludzkiego ciała nie potrafią pozbyć się wrażenia, że posiadły zupełnie nową świadomość. Dysponują jakąś ukrytą wiedzą wykraczającą poza sprawy Ziemi i teraźniejszości. Ta grupa uprowadzonych zadaje sobie ogromny trud, by przełożyć swoje nowe odczucia na nasz język. Nagle pojawia się w nich gotowa wiedza, wiedza z przestrzeni i czasu, wypełniająca całą czaszkę, zupełnie jakby wolne moce mózgu otrzymały dodatkowe informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w wyniosłej katedrze pełnej milionów fresków i fragmentów, której pomieszczenia rozbrzmiewają dodatkowo łagodnymi melodiami z odległych tysiącleci. Niewypowiedziane. W ludzkim języku brakuje słów i pojęć pozwalających przekazać to, co widzą i czują w jakiejś zrozumiałej kolejności. Wszystko wydaje się istnieć jednocześnie: z jednej strony jest realne, rozsądne i z punktu widzenia danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o wiele za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i pod sobą, a przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy tak wygląda stan u progu obłędu? Poczucie niemożliwości wchłonięcia nawału informacji? A może umyślnie zalewa się ludzkie szare komórki danymi, aby w ten sposób powstała świadomość kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób widzenia spraw, ma umożliwić owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi (patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten "rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne rzeczywistości? To, że nasz świat składa się nie tylko z tego, co widzimy i postrzegamy naszymi zmysłami, nie podlega już raczej dyskusji. Czytelnik niniejszej książki zdaje już sobie sprawę, że każda komórka jego organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie całego ciała. Z drugiej strony w DNA znajdują się niezliczone fragmenty odpadków genetycznych (junk), niejako "białych plam" do niczego się nie nadających. Nie dadzą się one do niczego "dopasować" (zasada klocków lego). Wiadomo też powszechnie, że nasz mózg wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, czego (jak dotąd) w ogóle nie potrzebowała. Do tych naukowo ugruntowanych faktów dodajmy teraz informacje zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie stworzyli ludzi na swój obraz i podobieństwo. * Człowiek, który przeżył potop - obojętne, czy jego imię będzie brzmiało Noe, Utnapisztim, czy jeszcze inaczej - jest nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i "Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej Zwój Lamecha). `tn A więc nasz materiał genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o tym |wiedzą. Jedyne, co muszą zrobić, to sprawić, aby "klocki" stały się kompatybilne, obudzić do życia |junk, zalać informacjami na wpół pusty ludzki mózg. Wszystkie tego przesłanki już w nas istnieją. Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My się tylko rozwinęliśmy odpowiednio do ziemskich warunków, przez całe pokolenia hodowaliśmy w sobie religijną, polityczną i naukową wyniosłość, radykalnie stłumiliśmy w nas składnik pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum Wszechświata. A teraz zbliża się |Sądny |Dzień, gong obwieszczający przebudzenie świadomości. Nie dziwią mnie wypowiedzi wielu uprowadzonych, którzy - nigdy wcześniej nie czytając Ericha von Dänikena - zapewniają, że istoty pozaziemskie od niepamiętnych czasów wielokrotnie odwiedzały Ziemię, aby popchnąć naprzód ewolucję człowieka. Co się zaś tyczy odwiedzin mieszkańców odległych krańców Wszechświata, to astronom James R. Wertz już dwadzieścia lat temu obliczył, że kosmici bez problemu mogli odwiedzić nasz Układ Słoneczny w odstępach 7,5 razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej więcej 640 razy (119 ). Dr Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć lat później na fakt, że cała Galaktyka była już przypuszczalnie skolonizowana, kiedy nasza Ziemia dopiero się narodziła (120 ). A przecież: "To, że coś jest nowe i dlatego powinno zostać powiedziane, zauważamy dopiero wówczas, gdy natrafimy na silny opór" (Konrad Lorenz, 1903-1989 ). SETI bez Europy Każdego roku, nie zauważone przez szeroką opinię publiczną, odbywają się coraz liczniejsze międzynarodowe konferencje SETI. Na ostatnim spotkaniu SETI, zorganizowanym przez Uniwersytet Kalifornijski, wygłoszono ponad siedemdziesiąt referatów naukowych. Poruszano w nich takie tematy, jak: `ts * "Kosmici, klingony i Biblioteka Galaktyczna: SETI i wychowanie naukowe" (Andrew Fraknoi, astronom, Foothill College); * W poszukiwaniu życia na Marsie. "Stan obecny" (Michael Klein, Jet Propulsion Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od siebie. Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej planecie?" (Lori Marino, University of New York); * W poszukiwaniu pozaziemskich technologii w naszym "Układzie Słonecznym" (Michael Papagiannis University of Boston). `tn `ty * * * `ty Większość wykładowców mówiła o technicznych możliwościach wykrywania śladów życia za pomocą najróżniejszych detektorów albo o tym, w którym paśmie częstotliwości radiowej należałoby szukać wiadomości o kosmitach. Były też jednak głosy krytyczne, domagające się, aby naukowe badania SETI odseparowały się od przedsięwzięć amatorskich, bo tylko w ten sposób można uwiarygodnić SETI w oczach szerokiej opinii publicznej. Za pozwoleniem, ale to przesąd stary jak świat, elitarne przeświadczenie z cyklu "Tylko my to możemy", "Tylko my jesteśmy świadomi odpowiedzialności", które wciąż zapędzało nas w ślepy zaułek ciasnoty umysłowej, czy to w dziedzinie religijnej, czy politycznej, czy w dziedzinie pomyłek naukowych. Przez całe dzieje ludzkości zawsze było tak, że wszelkiego rodzaju ustabilizowane kręgi starały się ubezwłasnowolnić bliźnich, trzymać ich z dala od |wiedzy, niezależnie czy prawdziwej, czy błędnej. Religie praktykują to jeszcze po dziś dzień, ugrupowania polityczne zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż wreszcie zaczynają je po kawałku zwracać. Myślenie w kategoriach "Tylko my to możemy", "Tylko my jesteśmy świadomi odpowiedzialności" to nic innego, jak tylko egoistyczna cenzura służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla siebie. |Jak zatem - proszę mi powiedzieć - rozpowszechniać się mają nowe myśli? Za |czyim pośrednictwem przedostają się do świadomości ogółu? |Kto po raz pierwszy je wypowiada, nadstawia dla nich głowę, narażając się nierzadko na rugi ze strony właśnie elitarnej gwardii? |Od |kogo pochodzą przecierające nierzadko nowe drogi koncepcje? No i wreszcie: |Kto właściwie finansuje całą działalność naukową, poczynając od archeologii, a na astronomii kończąc? Takie odgradzanie nigdy jeszcze nie zapobiegło poznaniu, niejednokrotnie jednak je opóźniło. Prowadzi też do stłumienia świadomości ogółu, zduszenia w zarodku świeżych myśli. To właśnie forum publiczne wprowadza takie myśli w obieg, umożliwiając powstanie nowego. Forum publiczne jest przeciwieństwem niepotrzebnego utajniania wszystkiego, a tym samym cenzury. "Kto dobija się ważności, już ją stracił" (Max Rychner, 1897-1965 ). Jednocześnie jestem oczywiście zdania, że specjaliści muszą być w swej pracy wolni od społecznego nacisku, muszą prowadzić swoje dyskusje bez pseudowiedzy różnych amatorów. Tyle tylko, że nie wolno im ukrywać rezultatów swoich badań, nie wolno trzymać pod korcem wytworów swych umysłów. "Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 ). Wyobraźmy sobie bowiem, że ludzkość składałaby się z telepatów, tak jak to się domniemywa o tych małych szarych kosmitach. W społeczeństwie dysponującym zdolnościami telepatycznymi nie mogą istnieć żadne tajemnice i żadna |elitarna |wiedza. Najwyraźniej w niczym to społeczeństwu kosmitów nie zaszkodziło. Na ostatniej międzynarodowej konferencji SETI wygłoszono wprawdzie 73 inteligentne referaty, ale nie było wśród nich ani jednego na temat UFO czy wzięć, nie mówiąc już o hipotezie paleo-SETI. Tematy te uważane są za niepoważne, niegodne "prawdziwych" naukowców, zupełnie jakby w sektorze ufologicznym brakowało prac naukowych napisanych rzeczowo i z wykorzystaniem bogatego materiału przez najwyższej klasy fachowców (na obszarze niemieckojęzycznym np. książka Der Stand der UFO-Forschung napisana przez fizyka Illobranda von Ludwigera (121 )). A może profesor Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest naukowcem? Dlaczego ludzie, którzy poświęcili się poszukiwaniu pozaziemskiego życia, wyłączają z zakresu swoich zainteresowań najaktualniejsze tematy i osoby? Jak uznana już gałąź nauki, taka jak SETI, może sobie pozwolić na odrzucanie z góry pewnych określonych dziedzin badań? Czyż nauka nie wymaga wręcz korzystania z jak najobszerniejszych informacji? SETI bez UFO i bez paleo-SETI jest niepełna. Omówione, opublikowane i przekazane do rozpowszechnienia środkom masowego przekazu rezultaty są niekompletne, sprawiają wrażenie robionych na pół gwizdka, a nawet wręcz pachną amatorszczyzną. Bo przecież amatorom właśnie zarzuca nauka, iż nie uwzględniają wszystkich możliwych aspektów danego zjawiska. To oni mają być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to im - w przeciwieństwie do specjalistów - brakuje ogólnej orientacji. Bardzo mi przykro, drodzy przyjaciele, badacze SETI: To właśnie |wam brakuje ogólnej orientacji. To właśnie |wy odcinacie się od wszystkich, powtarzając stary błąd polegający na zapędach elitarnych. Doskonale zdaję sobie sprawę, dlaczego na międzynarodowych konferencjach SETI nie wolno mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy w roku 1969 moja pierwsza książka ukazała się na rynku amerykańskim po tytułem "Chariots of the Gods", robiąc furorę, niemal natychmiast rzuciły się na nią rzesze znanych i mniej znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko demokracji, lecz także działalności naukowej. Oprócz krytycznych artykułów były też obrzydliwe paszkwile, a nawet całe książki napisane |przeciwko moim pracom. Najczęściej pochodziły z kącika religijnego lub też ze strony konserwatywnych gałęzi nauki, takich jak archeologia czy antropologia. Do tego doszły zwykłe wierutne kłamstwa, wypichcone w kuchni dezinformacji i świadomie wprowadzone do środków masowego przekazu. Stopniowo powstawał coraz bardziej negatywny obraz Dänikena, bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary sposób. Typowy ping-pong. Po pewnym czasie nie było naukowca, który odważyłby się powiedzieć coś pozytywnego o moich książkach. Powstała kuriozalna sytuacja - moje koncepcje zaczęły się pojawiać we wszystkich możliwych publikacjach, nigdy jednak z podaniem pierwotnego ich źródła. Nauka dała się wciągnąć w nieczystą grę, utraciła niewinność. Potem zabrakło odwagi cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje jej zresztą do dziś. W ciągu niemal ćwierć wieku od ukazania się "Wspomnień z przyszłości" udokumentowałem i umocniłem hipotezę paleo-SETI w dalszych dziewiętnastu książkach i dwudziestopięcioodcinkowym telewizyjnym serialu dokumentalnym (Śladami Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom liczących sobie tysiące lat materiałów pisanych i przesłanek archeologicznych, do tego dochodzą leksykony i książki innych autorów z wielu krajów - ale to badaczy SETI zupełnie nie obchodzi. Nie może ich obchodzić. Grunt to elitarne zadufanie. Steven Beckwith, dyrektor Wydziału Astronomicznego Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu, reprezentuje dziś pogląd, "że w naszej Galaktyce jest ogromne mnóstwo planet", wśród nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z kolei brytyjski astronom, David Huges, dodaje: "Przynajmniej według obliczeń modelowych w samej tylko Drodze Mlecznej powinno krążyć sześćdziesiąt miliardów planet". Cztery miliardy spośród nich, zdaniem Hugesa, "przypominają Ziemię, są wilgotne i panują na nich umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także tych podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z owych pozaziemskich cywilizacji już wiele tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść w sposób niezbity. Dlaczego naukowcom zajmującym się SETI nie wolno tego wiedzieć? Tak na marginesie dodam, że różnica między naukowcami a amatorami często polega na jednej drobnej sprawie: otóż amatorzy to ludzie, którzy zrobią dużo za nic, profesjonaliści zaś, to ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy skupieni wokół programu SETI dali się już skrępować ciasnym gorsetem, świadczy Deklaracja postępowania z chwilą odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest to dokument, któremu podporządkować się muszą wszyscy naukowcy uczestniczący w badaniach SETI. Zawiera zbiór przepisów, jak należy postępować, kiedy zostanie odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej wyrywkowo zapoznać moich Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej się Państwo zorientujecie, w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie do sprawy odkrycia kosmitów. Uzgodnienia cenzuralne "My, instytucje i osoby prywatne, uczestniczący w poszukiwaniu istot rozumnych we Wszechświecie, uznajemy, że poszukiwania takie stanowią istotny element składowy badań przestrzeni kosmicznej i że prowadzić je należy w celach pokojowych oraz w ogólnym interesie całej ludzkości. Inspiracją jest dla nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia poza Ziemią, nawet jeśli prawdopodobieństwo takiego odkrycia wydaje się bardzo małe. Przypominamy układ regulujący działania państw odnośnie do badania i wykorzystania przestrzeni kosmicznej [...], któremu podlega również strona państwowa [...] (art. Xi). Potwierdzamy, że jeśli idzie o rozpowszechnianie informacji o cywilizacjach pozaziemskich, będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i każda państwowa bądź prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że odkryła sygnał |lub |inny |dowód świadczący o istnieniu życia pozaziemskiego, |przed oficjalnym ogłoszeniem tego odkrycia powinna sprawdzić, czy jego najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie rzeczywiście stanowi dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, a nie wskazuje na jakieś inne zjawisko naturalne. Jeśli nie można jednoznacznie wnioskować o istnieniu cywilizacji pozaziemskiej, odkrywca ma możliwość zinterpretowania swojego odkrycia jako nieznanego zjawiska. 2. Zanim odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, ma obowiązek niezwłocznego powiadomienia następujących instytucji: wszystkich pozostałych badaczy i placówek badawczych będących stronami niniejszej Deklaracji [...] Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia dopóty, dopóki nie ma absolutnej pewności, że odnosi się ono do cywilizacji pozaziemskiej. Odkrywca powinien poinformować odnośne władze państwowe [...] 8. Po otrzymaniu pozaziemskiego sygnału radiowego lub innego dowodu na istnienie cywilizacji pozaziemskiej nie wolno odpowiadać dopóty, dopóki nie odbędą się niezbędne konsultacje międzynarodowe [...] 9. Komitet SETI międzynarodowej Akademii Lotów Kosmicznych w porozumieniu z Komisją Nr 51 IAU (International Astronomical Union) będzie prowadził stałą kontrolę procedury postępowania i przedstawiał propozycje dalszego wykorzystania danych. Jeśli znaleziony zostanie wiarygodny dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, nastąpi |powołanie |międzynarodowego komitetu ekspertów, który stanie się centralnym ośrodkiem dalszych analiz i obserwacji. Komitet ten będzie również decydował o udostępnieniu |informacji |opinii |publicznej. Komitet powinien składać się z członków wszystkich wymienionych wcześniej instytucji międzynarodowych; mogą też zostać powołani inni członkowie [...] Międzynarodowa Akademia Lotów Kosmicznych będzie służyła jako centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom listę jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w zwyczaju obnoszenia się z sensacjami. Każde wielkie odkrycie przed ogłoszeniem jest weryfikowane i raz jeszcze sprawdzane. W końcu nikt nie chce się zblamować przed kolegami z branży, gdyby przyszło mu potem odwoływać odkrycie. Całkiem rozsądne jest też, że IAU czy Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej, chcą mieć absolutną pewność, że dysponują niezbitymi dowodami na istnienie cywilizacji pozaziemskiej. Zastanawiać zaczynają dopiero najróżniejsze komisje, które odkrywca musi poinformować, |zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej, ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ nawet jeśli odkrywca ma stuprocentową pewność, że udało mu się dowieść istnienia cywilizacji pozaziemskiej, to |nie |wolno mu o tym poinformować opinii publicznej. Mamy tu do czynienia z manipulowaniem informacją. Jakaś instytucja rości sobie prawa do decydowania o tym, co można po kawałku udostępniać. Trzeba postawić sobie pytanie, jak takie sterowanie opinią publiczną pogodzić z zagwarantowaną w każdym wolnym państwie świata swobodą dostępu do informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy w tej Deklaracji odnoszące się do sprawy informowania opinii publicznej okazują się pustosłowiem, ponieważ szerokie masy - to my stanowimy naród - i tak już od dawna wiedzą o istnieniu istot pozaziemskich! + Dodatek uwzględniającyŃ najnowsze zdobycze wiedzy:Ń wielkie oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed czterema laty ukazała się moja książka "Oczy Sfinksa". Omawiałem w niej nie rozwiązane zagadki starożytnego Egiptu, zaprezentowałem też kilka teorii na temat budowy Wielkiej Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie wspomnieć. Co one mają wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu Ostatecznego i ponownym przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan budowniczym Wielkiej Piramidy był Henoch. (W tradycji arabskiej Henoch, Idris i Saurid to jedna i ta sama postać.) Henoch napisał ponad trzysta ksiąg. Powierzył je swemu synowi Matuzalemowi, aby przekazał je "przyszłym pokoleniom tego świata". Jak dotąd żadna z tych ksiąg nie ujrzała światła dziennego. Może leżą dobrze ukryte gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? Czy znajdziemy tam odpowiedzi na nasze pytania dotyczące Sądu Ostatecznego i ponownego przybycia istot pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią publiczną? Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak wielkim stopniu manipuluje się opinią mediów, okazało się w ciągu ostatnich dwóch lat na przykładzie piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło do sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego, niepojętego, niemożliwego i nie do pomyślenia dla przedstawicieli klasycznej egiptologii. Nawet wybuch bomby nie poczyniłby większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A jednak nawet tak wielki wstrząs wyciszono, skanalizowano, zbagatelizowano, sensację zaś przypuszczalnie jeszcze większą - wydarzenie tysiąclecia, porównywalne z odkryciem pozaziemskiej cywilizacji - zablokowano. Co takiego właściwie zaszło? Niemieckiemu inżynierowi Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. w Menden, udał się majstersztyk. Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, pokonawszy 60-metrową trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił na drzwi z dwoma metalowymi okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez wąski szyb, co chwila trzeba było pokonywać nowe przeszkody. Wielokrotnie specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi rozkaz powrotu do punktu wyjścia. Tam dokonywano drobnych zmian w tym cudzie techniki i minimaszyna ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to ważący 6¬7¦kg pojazd gąsienicowy długości zaledwie 37¬7¦cm. Napędza go siedem niezależnych silniczków elektrycznych sterowanych mikroprocesorami. Z przodu pojazdu znajdują się dwa małe reflektorki halogenowe oraz ruchoma wideokamera CCD firmy Sony. Mimo lekkiej aluminiowej konstrukcji robot ma siłę uciągu 40¬7¦kg, a to dzięki specjalnie zaprojektowanym gumowym gąsienicom, które opierają się zarówno na podłożu szybu, jak i na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego w swoim rodzaju aparatu pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten wyspecjalizowany pojazd zbudował własnoręcznie, przez wiele miesięcy wykonując prace z zakresu mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie dużo pracy i potu oraz ponad 400 tysięcy marek. Wsparcie techniczne otrzymał od szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od HILTI AG z Vaduz (narzędzia wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium (specjalizowane kable). Robot inżyniera Gantenbrinka to modelowy przykład dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych, którzy bez ustanku jęczą: "To się nie może udać!" Udaje się - wystarczy połączyć ze sobą inteligencję, technikę i jasno określone chęci. Co w ogóle naprowadziło Rudolfa Gantenbrinka na pomysł wyprawy w głąb Wielkiej Piramidy? Przecież wszyscy od dawna wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny Torsten Sasse z Berlina przeprowadził z Rudolfem Gantenbrinkiem wywiad (124 ): "Cała historia zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej przebywałem w Egipcie. Zaproponowałem profesorowi Stadelmannowi z DAI (Deutsches Archäologischer Institut) w Kairze bliższe przyjrzenie się szybom wentylacyjnym - wtedy jeszcze mówiło się o szybach wentylacyjnych - ponieważ dysponujemy już technologią, która to umożliwia, a w dodatku chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie zbadane fragmenty piramidy Cheopsa. W 1992 r. zamontowaliśmy w tej piramidzie urządzenia wentylacyjne, przebadaliśmy górne szyby za pomocą kamer wideo, szukaliśmy też wszelkich możliwych wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w 1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą się dolne szyby? Stanowiło to punkt wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt nazwaliśmy UPUAUT-2, i muszę w tym miejscu wyjaśnić tę nazwę. Otóż naszego robota ochrzciliśmy imieniem UPUAUT, co było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski bóg, którego imię w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co "otwierający drogi". Jedynym celem prac nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było przebadanie obydwu dolnych szybów." O jakich to "górnych" i "dolnych" szybach tu mowa? Otóż w Wielkiej Piramidzie są trzy komory i, jak uważa profesor Rainer Stadelmann, jest to cecha charakterystyczna wszystkich egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za "wynalazcę" |teorii |trzech |komór. Każdy turysta, który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa, ma okazję obejrzeć dwie z tych komór: górną, nazywaną szumnie "komorą królewską", chociaż nigdy nie znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną "komorą królowej". Z górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby. W literaturze nazywane są one "szybami wentylacyjnymi". Dokładnie tam właśnie Rudolf Gantenbrink zamontował swoje urządzenie wentylacyjne. Nie mający o niczym pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując świeże powietrze, które wreszcie zaczęło docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko przez krótki czas. Obecnie system już nie działa. Nie jest to wina Rudolfa Gantenbrinka, lecz strażników piramid, którzy z nieodgadnionych powodów ciągle zapominają włączyć prąd. Dolna komora jest nieco mniejsza od "komory królewskiej": ma długość 5,76¬7¦m i szerokość 5,23¬7¦m. Jej wysokość wynosi 6,26¬7¦m. Także z tej komory prowadzą dwa szyby: jeden dokładnie w kierunku południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko siebie - i to na tej samej wysokości, co wylot prowadzącej do komory sztolni. Robot Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do |południowego szybu. Trzecia komora znajduje się w skale pod piramidą. Nazywa się ją "niedokończoną komorą". Co mówią fachowcy na temat szybów w "komorze królowej". Zdania uczonych są podzielone. Raz dopatrywano się w nich "szybów, którymi ulatywały dusze zmarłych" potem "modelowych korytarzy", wreszcie "wylotów kanałów napowietrzających" (125 ) lub zwyczajnie "szybów wentylacyjnych". To ostatnie było zupełnie pozbawione sensu już choćby dlatego, że wyloty tych "szybów wentylacyjnych" wykuto w ścianach dopiero w zeszłym stuleciu. W roku 1872 niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy odgłos stał się głuchy, mister Dixon sięgnął po kilof. Po przebiciu kilkucentymetrowej warstwy kamienia natrafił na otwory "szybów wentylacyjnych". Notabene, obydwa te szyby mają przekrój kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej sytuacji jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może być mowy o szybach wentylacyjnych, ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po drugie zaś, kanały te musiały być od samego początku zaplanowane przez budowniczych piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po jej zakończeniu. Proszę sobie narysować kwadratowy otwór o boku długości 20¬7¦cm: przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to jest w przypadku szybów z komory królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a dopiero potem zaczynają się wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość egiptologów była zgodna co do tego, że szyby te "kończą się ślepo po niewielkim odcinku" (126 ). Aż do czasu, kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa Gantenbrinka, w jednej chwili obalił wszystkie te poglądy. "Otwierający drogi" 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie stoją piramidy, było gorąco jak zwykle, we wnętrzu zaś Wielkiej Piramidy panowała dokładnie taka sama duchota jak każdego innego dnia. Rudolf Gantenbrink zaimprowizował w komorze królowej stół z desek opartych na drewnianych kozłach. Stały na nim elektroniczne urządzenia sterujące oraz monitor przekazujący krystalicznie czysty obraz z wideokamery robota. Wszystkie obrazy rejestrowano jednocześnie na taśmie magnetowidu. Jeden ze współpracowników delikatnie wprowadzał do szybu wyjątkowo cienki i lekki specjalny kabel, egiptolog zaś z Egipskiego Zarządu Starożytności z wzrastającym zdumieniem wpatrywał się w ekran monitora. Rudolf Gantenbrink z pełną napięcia koncentracją kierował robotem, poruszając niewielkimi dźwigienkami zdalnego sterowania. Cały zespół pracował pod dużą presją, ponieważ Egipski Zarząd Starożytności właśnie tego dnia zamierzał przerwać badania. Zbyt wiele biur podróży składało reklamacje, gdyż nie wolno im było oprowadzać turystów po Wielkiej Piramidzie. Ponadto Zarządowi Starożytności zmniejszyły się wpływy gotówki: wejście do piramidy Cheopsa nie jest przecież gratis. Metr po metrze miniaturowy robot inżyniera Gantenbrinka wspina się stromym korytarzem w górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których oko ludzkie nie widziało od co najmniej czterech i pół tysiąca lat. Cheops, budowniczy (rzekomy) Wielkiej Piramidy, panował w latach 2551-2528 przed Chrystusem. Mozolna wędrówka wiedzie wzdłuż gładko wypolerowanych ścianek, następnie robot pokonuje niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez okruchy kamienia, które odpadły od powały. Wreszcie, po pokonaniu 60¬7¦m we wnętrzu piramidy, pierwsza niespodzianka: na drodze pojazdu leży odłamany kawałek metalu. Wkrótce potem wielka sensacja: kamera robota ukazuje element zamykający, coś w rodzaju przesuwanych drzwiczek zasłaniających całkowicie prześwit szybu. W górnej części drzwiczek widać dwa niewielkie metalowe uchwyty, z których lewy jest częściowo odłamany. Rudolf Gantenbrink doprowadza robota bliżej drzwiczek, celuje promieniem lasera w dolną ich krawędź. Pięciomilimetrowej średnicy czerwony promień lasera znika w szparze u dołu drzwi. Dowodzi to, że drzwi nie dotykają do samego podłoża. W prawym dolnym rogu brakuje kawałeczka kamienia. Kamera robota ukazuje ciemny pył, wywiany pewnie w ciągu tysiącleci przez ten maleńki otworek. Na tym musiała się zakończyć wyprawa robota. Michael Haase, matematyk z Berlina, dokładnie wyliczył, w którym miejscu piramidy znajdują się tajemnicze drzwiczki (127 ). Otóż jest to w południowej części piramidy, na wysokości około 59¬7¦m nad poziomem gruntu, między 74 i 75 warstwą kamieni. Gdyby przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod tym samym kątem, musiałby dotrzeć do zewnętrznej ściany piramidy mniej więcej na wysokości 68¬7¦m. Odległość od zewnętrznej powierzchni piramidy mierzona w poziomie wynosi 18¬7¦m. Oczywiście, Rudolf Gantenbrink wdrapał się na południową stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać tam jednak żadnego wylotu szybu. Zatajona sensacja Odkrycie 60-metrowego szybu w piramidzie to jedna sensacja, przegradzające go drzwiczki zaś to sensacja druga. Można by sądzić, że wkład Gantenbrinka i jego osobiste osiągnięcia zostaną przez egiptologów odpowiednio uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście uczczone. Kiedy dzisiaj jakiś astronom odkryje nową gwiazdę czy kometę, nierzadko takie ciało niebieskie zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy. Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy szyb "szybem Gantenbrinka". I dziękuję moim kolegom, którzy uważają tak samo. Zadufanie i zawiść egiptologów nakazuje im widzieć to zupełnie inaczej. W ich mniemaniu szyb istniał tam od zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się znajduje. Jest to tylko ćwierć prawdy. Wprawdzie znano otwory szybów przebiegających poziomo, prowadzących z komory królowej na północ i na południe, ale żaden z egiptologów nie miał pojęcia, że biegną one 60¬7¦m we wnętrzu piramidy. Wprost przeciwnie: bredzono coś o "ślepo kończących się tuż za wylotem szybach, którymi ulatywały dusze zmarłych" (128 ). Ponadto przypuszczenia to nie odkrycia. Przypuszcza się wiele różnych rzeczy, ale 60-metrowej długości szyb z zamykającymi go drzwiczkami odkrył nie kto inny, jak właśnie niemiecki inżynier Rudolf Gantenbrink. Sam Gantenbrink nie goni za sensacją. Jego główną troską jest konserwacja starożytnych zabytków. Ponadto chciałby dostarczyć archeologii świeżych impulsów, chciałby ją uatrakcyjnić poprzez zastosowanie nowoczesnej technologii. Jest to pilny i z gruntu uczciwy pracuś, który oddaje swoje doświadczenie i geniusz w służbę fascynującej nauki. Druga strona widocznie sobie tego jednak nie życzyła, bo Gantenbrink poszedł w odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie działo się w ogóle nic. Chociaż sensacja z 22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno specjaliści w Kairze, jak i niemieccy uczeni z DAI dokładnie o wszystkim wiedzieli, zapanowało nieprzeniknione milczenie. Nie opublikowano żadnego komunikatu. Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I pewnie do dziś opinia publiczna o niczym by się nie dowiedziała - albo w najlepszym razie skończyłoby się na nic nie mówiącej notatce prasowej - gdyby nie przypadek i sam Rudolf Gantenbrink. Otóż inżynier Gantenbrink pokazał kilku fachowcom kopię fenomenalnego filmu nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie (!) po odkryciu pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks Robot in Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie to dotarło do Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie doniesienie. "To kompletna bzdura!" oświadczyła Agencji Reutera pani rzecznik Instytutu, Christel Egorov (130 ), mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe szyby odpowietrzające, minirobot zaś miał za zadanie tylko zmierzyć wilgotność, ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie ma żadnych dodatkowych komór. Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę oszukuje! Archeolodzy z DAI w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe kłamstwo. Poza tym wędrujący szybem Gantenbrinka robot w ogóle nie miał żadnego przyrządu do pomiarów wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, wielka znakomitość niemieckiej archeologii i dyrektor DAI, absolutnie wykluczył możliwość istnienia za drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej komory. Dziennikarzom oświadczył: "Wszyscy doskonale wiedzą, że wszystkie skarby tej piramidy dawno już zostały zrabowane" (131 ). Współpracownik profesora, egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej: "Za tymi drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę moim Czytelnikom, w jaki sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał Rudolfa Gantenbrinka, muszę nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid. Twierdzenie, że w piramidzie mogą być tylko znane już trzy komory i że za nowo odkrytymi drzwiczkami nie może się nic znajdować, jest kompletnie pozbawione sensu. Archeolodzy z DAI niewątpliwie mieliby rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie, że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw dogmatyzmu i nienaukowości, ale też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna bzdura". Wiedza starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały się jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi zebrał w swoim dziele Chitat. Czytamy tam m.in.: "Następnie kazał [twórca piramidy - E.v.D.] wybudować w piramidzie zachodniej trzydzieści skarbców z barwnego granitu i wypełniono je bogatymi skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami z kosztownych kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy nie rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi talizmanami, z różnego rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi truciznami. We wschodniej piramidzie kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi |o |tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z nimi od czasu do czasu dzieje [...]. Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w trumnach z czarnego granitu; obok każdego proroka leżała księga, w której opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego życia oraz dzieła, których za życia dokonał [...]." I któż to miał wznieść tę potężną budowlę? Cheops, jak twierdzą egiptolodzy? Cytowana powyżej księga Chitat tak o tym mówi: "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka, króla i mędrca (|on |jest |tym, którego Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem), wyczytał w gwiazdach, że przyjdzie potop. |Wtedy |kazał |zbudować |piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Nie tylko w księdze Chitat wymienia się Henocha jako budowniczego Wielkiej Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski badacz, podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki pochodzą od Hermesa [...], który zwał się także Chunuch albo Idris [...]. To on zaprawdę przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły nauki i nie przepadły dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że egiptolodzy za nic mają te staroarabskie przekazy. Dla nich budowniczy Wielkiej Piramidy będzie nazywał się "Cheops", żeby nie wiedzieć ile przekonujących argumentów przeciwko temu przemawiało. Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej książce Oczy Sfinksa (135 ). Tak się składa, że egiptolodzy zachowują się w tym momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie słyszeć, nic nie widzieć, nic nie mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym przekazom, potrafię jeszcze, choć z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno słowo nowoczesnej nauki, jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. Poniższe przykłady z okresu ostatnich 25 lat mówią same za siebie: W latach 1968¬8¦69 laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, dr Luis Alvarez, przeprowadził na Wielkiej Piramidzie doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od znanego fizyce faktu, że naszą planetę przez 24 godziny na dobę bombardują promienie kosmiczne i przy przechodzeniu przez gęstą materię tracą ułamek swej energii. Za pomocą precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną warstwę kamieni. Jeśli kamienna budowla zawiera jakieś puste przestrzenie, to promieniowanie, przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów. Alvarez zmierzył przy użyciu komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5 miliona cząstek. Lecz oscylografy pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby cząsteczki pokonywały jakieś zakręty. Kompletna rozpacz. Bardzo kosztowny eksperyment, w którym brały udział różne instytuty amerykańskie, firma IBM oraz kairski uniwersytet Ain-Shams, nie przyniósł żadnych jednoznacznych rezultatów. Doktor Amr Gohed powiedział dziennikarzom, iż wyniki są z "naukowego punktu widzenia niemożliwe" i dodał, że albo struktura piramidy jest jedną wielką gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka, której nie potrafimy wyjaśnić" (136 ). Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków ze zdumiewających wyników pomiarów piramid. Miary psu na budę W roku 1986 podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w piramidzie Cheopsa za pomocą nowych przyrządów i nowych metod. Dwaj francuscy architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles Goidin, za pomocą detektorów elektronicznych odkryli w piramidzie puste przestrzenie. Dogmaty egiptologów nie zmieniły się ani na jotę. Ponieważ pośród sponsorów eksperymentu znajdowało się też francuskie towarzystwo Electricite de France, zbyto odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego towarzystwa. Następny wielki eksperyment przeprowadził zespół japońskich naukowców z tokijskiego Uniwersytetu Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną specjaliści tego uniwersytetu prześwietlili zarówno wnętrze Wielkiej Piramidy, jak i teren wokół niej aż do Sfinksa. Japończycy znaleźli jednoznaczne dowody na istnienie całego labiryntu korytarzy i pustych przestrzeni. W precyzyjnym naukowym raporcie różni profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań (135 ). A reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej japońskiego przemysłu elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi badaniami. A ich koledzy w Europie i w innych krajach często nawet nie wiedzą, co się dzieje na płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic by się tam nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog dr Robert M. Schoch z wydziału College of Basic Studies uniwersytetu w Bostonie, wspólnie z innymi naukowcami, dokonał geologicznych pomiarów Sfinksa. Wynik: Sfinks liczy sobie co najmniej 5 tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ). Według powszechnego mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 przed Chr.). Sądzi się tak nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, lecz dlatego, iż imię "Chefren" było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. W dodatku nie był to kartusz przynależny do samego Sfinksa, lecz znajdujący się na steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc lat po Chefrenie, mianowicie w latach 1401-1391 przed Chrystusem. Na jakiej zatem podstawie Robert Schoch doszedł do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat starszy od Chefrena? Zespół Schocha umieścił głęboko w podłożu cały szereg czujników sejsmicznych. Następnie wytworzono fale dźwiękowe, co umożliwiło wgląd w strukturę gruntu - metoda doskonale zdająca egzamin w geologii. Dane z pomiarów zostały przetworzone przez komputery, które wypluły długie kolumny cyfr opisujących dokładny obrys Sfinksa. Na głębokości 2,4¬7¦m całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których nie było na powierzchni Sfinksa. Ale powierzchnię Sfinksa poddano renowacji w długi czas po wzniesieniu tego posągu, mianowicie za czasów faraona Tutmosisa Iv, który kazał odkopać go z piasku i odnowić. Pomiary geologiczne i analizy chemiczne pozwalały sformułować tylko jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były wynikiem długiego okresu opadów, którego w czasie panowania faraona Chefrena w ogóle nie było. Podobnie jak pierścienie przyrostu pnia drzewa, erozja pozwala na dokładne datowania: w tym przypadku musiało to być co najmniej 7 tysięcy lat przed Chrystusem. Reakcja archeologów na wyniki pomiarów dr. Schocha? Wybuch oburzenia. Na kongresie w Bostonie archeolog Mark Lehner z uniwersytetu w Chicago nazwał swego kolegę Schocha "pseudonaukowcem". Główny argument Lehnera: "Gdyby Sfinks rzeczywiście był aż tak stary, to w owym czasie musiałaby także istnieć cywilizacja zdolna wznieść takie dzieło sztuki. A wówczas ludzie byli jeszcze myśliwymi i zbieraczami - więc nie ma mowy, aby potrafili wznieść Sfinksa." Koniec, kropka! Za każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych argumentów, zapędzeni w kozi róg ludzie sięgają po błoto. Boją się coś stracić. To samo miało miejsce w wystąpieniu archeologa dr. Marka Lehnera skierowanym przeciwko dr. Robertowi Schochowi. Lehner zarzucił np. swojemu koledze naukowcowi "podejrzaną wiarygodność". Skąd taki atak poniżej pasa? Jednym ze sponsorów geologicznych badań prowadzonych przez Schocha był niejaki John Anthony West. A tak się składa, że ów mister West popełnił dwa śmiertelne grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po drugie, zdążył już opublikować dwie książki, w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji "starszej od znanej dotychczas". A to już dla "prawdziwego" archeologa niewybaczalne bluźnierstwo. Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr Robert Schoch nie był bynajmniej jedynym geologiem uczestniczącym w pomiarach sejsmicznych na płaskowzgórzu w Gizie. Do zepołu należeli także dr Thomas L. Dobecki, dwóch innych geologów, architekt oraz oceanograf. Także ich przekonanie, że w najniższych partiach Sfinksa bezsprzecznie występują "kanaliki wodne", jakie powstają w wyniku długiego oddziaływania wody na kamień, nie zrobiło na nikim wrażenia. Geologiczne analizy dr. Schocha ostatecznie zdyskredytowała wypowiedź aktualnego dyrektora starożytności w Gizie, Egipcjanina dr. Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na jego podstawie wnioski określił mianem "amerykańskich halucynacji", stwierdzając, że nie ma "najmniejszych naukowych podstaw" dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego przez Schocha. Jak widać, do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe wnioski uzyskane w drodze sprawdzonych naukowo metod pomiaru, jeśli nie pasuje im to do tradycyjnego schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie zauważają, że sami z zapałem podcinają gałąź, na której siedzą. Opinia publiczna od dawna już ma dość ślepego wierzenia naukowcom. Nauka zaś, która uznaje wyniki uzyskane przez inne gałęzie nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego modelu - na niewielką zasługuje wiarę. Kolejną nauką ścisłą jest fizyka, a na Politechnice Federalnej (ETH) w Zurychu profesor W. Wölfli uznawany jest za znakomitość. Do perfekcji udoskonalił on dyskusyjną przez długi czas metodę datowania izotopem węgla 14-c, służącą do ustalania wieku materii organicznej. Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych uczelni dokonał analizy szesnastu próbek pochodzących z piramidy Cheopsa, m.in. szczątków węgla drzewnego, drzazg drewnianych, okruchów źdźbeł słomy i traw. Wynik? Wszystkie próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 380 lat więcej od wartości, jakie ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z próbek pochodząca z piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być (140 ). Ogólnie rzecz biorąc, fizycy przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa, przeprowadzając datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii masowej. Wszystkie bez wyjątku próbki wykazywały wiek o setki lat starszy od tego, jaki pasowałby archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto - przeciwnie: znaleziono nowe wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do utrzymania pozycji. Wykręty? Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury, które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja człowieka Egiptolodzy z DAI chcą się pozbyć Rudolfa Gantenbrinka. Właściwie dlaczego? Czyż nie dokonał za pomocą swojego robota epokowego odkrycia? Czyż nie zainwestował mnóstwa czasu i 400 tysięcy marek, aby wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej w badaniach? Może pracował nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił wszystko wręcz perfekcyjnie, uzyskane przez niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc może był nieuprzejmy, niemiły? Nic z tych rzeczy! Gantenbrink należy do gatunku bardzo przyjemnych osób. A może zaczął rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po raz kolejny trzeba zaprzeczyć. Rudolf Gantenbrink z wielką rezerwą odnosił się do środków masowego przekazu. Właśnie on, inżynier kierujący misją UPUAUT w Wielkiej Piramidzie, zawsze był zdania, że nie wiadomo, czy za kamienną przegrodą nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego strony nie było najdrobniejszych nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na miły Bóg - zrobił nie tak? Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z prasą. Ale nie było tak, że on sam pobiegł do dziennikarzy, żeby roztrąbić o swoim odkryciu. Było dokładnie odwrotnie. To dziennikarze dobijali się do Gantenbrinka, kiedy brytyjscy naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym odkryciu. Tak się składa, że praca dziennikarza polega na tym, aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je. Rudolf Gantenbrink zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich okłamywać, zwodzić? Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji prasowej dpa z 27 czerwca 1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne piramidy z Gizy prowokują do snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji [...] Dyskusja rozgorzała przed rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink z Monachium, samowolnie podał do prasy wiadomość o swoim odkryciu i wyraził przypuszczenie, iż za |drzwiami znajduje się komora grobowa. Jedna z niemieckich gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu prochów faraona i złotych |skarbów, przypomina sobie dyrektor DAI, profesor Rainer Stadelmann, mówiąc o bzdurach, jakie w tym kontekście nawypisywano." To, co się tutaj przypisuje panu Gantenbrinkowi, jest typowym wyrazem złej woli. Gantenbrink nigdy nie wyrażał przypuszczeń, "iż za drzwiami znajduje się komora grobowa". Za pomocą środków masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i zobowiązane są wierzyć w słowa panów profesorów, dokonuje się dyskredytacji człowieka i usuwa w cień jego dokonania. Gantenbrink nie podał też "samowolnie" żadnych informacji, ponieważ ani przez chwilę nie był pracownikiem DAI i nie obowiązywały go żadne restrykcje związane z polityką informacyjną tego instytutu. Depesza dpa, która poszła w świat i została przedrukowana w serwisach wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie mieli uwierzyć, że inżynier Gantenbrink rozsiewa nienaukowe przypuszczenia. To z kolei do tego stopnia rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie wydano pozwolenia. Oto jak nieprawdopodobnie można zdeformować rzeczywiste wydarzenla. Uczona pomyłka Dalsza część depeszy agencji dpa wyraźnie zdradza cel całej machinacji: "Archeolog (profesor Rainer Stadelmann - E.v.D.) kategorycznie wyklucza możliwość istnienia komory. Po dokonaniu analizy przekazanych przez zdalnie sterowaną kamerę wideo obrazów i porównaniu z trzema innymi szybami tej piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy korytarz. Wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona. Widoczny przed kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna, resztki skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwi. Zdroworozsądkowa teoria profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb nie przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach, niewielkie jednak wzbudza zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim zgodzić z innych powodów, na pewno jest niespełna rozumu. Domyślam się nawet, dlaczego uczony profesor "kategorycznie wyklucza możliwość istnienia kolejnej komory" - w końcu to właśnie Rainer Stadelmann jest "wynalazcą" teorii trzech komór. Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia mają łączną objętość około 2000 metrów sześciennych. Na te metry pustych przestrzeni składają się trzy komory, prowadzące do nich korytarze oraz Wielka Galeria. Jednak sama tylko Wielka Galeria zajmuje 1800¬7¦m¬ó:¦. Inaczej mówiąc, objętość Wielkiej Galerii stanowi wielokrotność objętości wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej Galerii nie traktuje się jako, powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |trzech |komór. Zdaniem profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", ponieważ "wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona". Warto pozwolić przeanalizować swoim szarym komórkom sprawę "modelowego korytarza". Oto Egipcjanie stawiają najwspanialszą budowlę świata. Składa się ona z prawie 2,5 miliona kamiennych bloków. Poprzedzające budowę planowanie musiało być fenomenalne, wszystkie kamienie ciosowe, wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. We wnętrzu piramidy powstaje korytarz, który dziś nazywamy Wielką Galerią. Prowadzi ukosem w górę do komory królewskiej, ma 46,61¬7¦m długości, 2,09¬7¦m szerokości i 8,53¬7¦m wysokości. Ponieważ przeciwległe ściany schodzą się ku sobie, utworzone z poziomych płyt sklepienie mierzy tylko 1,04¬7¦m szerokości. Granitowe belki sklepienia nie leżą bynajmniej poziomo, lecz - zupełnie jakby chciano nam, zarozumialcom, dać dodatkowego prztyczka w nos - biegną ukosem w górę zgodnie z kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych płyt jest tak idealna, że z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta dojdzie do Wielkiej Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, ze zgiętym grzbietem. Do dziś nie potrafimy się domyślić, dlaczego budowniczy najpierw wybudowali ten niski korytarz, który przechodzi potem w Wielką Galerię. Za to profesor Stadelmann z godną lunatyka pewnością twierdzi, że szyb Gantenbrinka to "modelowy korytarz", w dodatku nabierając tego przekonania po "porównaniu z trzema innymi szybami tej piramidy". O święty Ozyrysie! Gdzież to w Wielkiej Piramidzie istnieją jakieś inne "modelowe korytarze" pozwalające na "porównanie¬)¦? Jak dotąd wszystkie inne szyby nazywały się |szybami |wentylacyjnymi! Ponadto szyb Gantenbrinka ma mieć za małe wymiary, aby można było przezeń przetransportować sarkofag, "nie mówiąc już o [...] skarbach". Jak to możliwe zatem, że w komorze królewskiej znajduje się sarkofag o wymiarach większych od wymiarów prowadzącego do |niej |korytarza? W świetle logiki profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa znaleźć się w komorze królewskiej, albowiem - podobnie jak szyb Gantenbrinka - prowadzący do niej korytarz również jest o wiele za mały, aby przetransportować przezeń "sarkofag czy skarb". Budowniczowie starożytnego Egiptu mieliby zatem umieścić we wspaniałym dziele, mającym przetrwać wieczność, "modelowy korytarz". Lecz ten "modelowy korytarz" jest przecież niewidoczny i w dodatku wcale nie wychodzi na komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu mister W. Dixon. Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona - tyle, że w komorze królowej nigdy nie było żadnego faraona, którego dusza mogłaby dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu. Przecież za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest kamienną przegrodą, za którą nie ma nic więcej. Biedny faraon! "Zdroworozsądkowa teoria" szacownych egiptologów oraz "wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb [chodzi o szyb Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach" stanowią niemalże kropkę nad "i" w słowie "idiotyzm". Spróbujmy rozważyć sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed Chr. udało się wyrąbać wejście do piramidy - wybił otwór w |innym miejscu niż w rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych bloków natrafił na wejście i w końcu dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o przekroju kwadratu z bokiem długości 20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę mianem "komory Ma'muna". Oni także zauważyliby kwadratowy otwór i obdarzyliby prowadzący od niego szyb mianem "otworu, którym ulatuje dusza faraona", "korytarza modelowego" czy, powiedzmy, "szybu wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się inny Rudolf Gantenbrink i wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy. Tam robot zostaje zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle zastałego sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić do komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach". Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież, że szyb ten - patrząc od góry - prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to brak rozsądku zabrania spojrzenia od drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie wpadł nigdy na zwariowany pomysł, że ktoś mógłby przecisnąć jakieś skarby czy sarkofag przez kwadratowy szyb o długości boku 20¬7¦cm. Za tajemniczymi drzwiczkami szybu Gantenbrinka jak najbardziej |może (co nie znaczy, że musi) znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście, dokładnie tak samo jak komora królowej. W zależności od tego, z której strony patrzymy, szyb Gantenbrinka może prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak też do komory królowej. Niezależnie od niego istnieje jeszcze inne przejście, przez które można się dostać |do komory królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka może znajdować się jakaś komora nawet wtedy, jeśli drzwiczki czy też kamień zamykający są na stałe zamurowane. Bardzo przepraszam, ale obydwa szyby prowadzące z komory królowej (ten południowy to właśnie szyb Gantenbrinka) aż do zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby mister Dixon nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu szybów i robot inżyniera Gantenbrinka nie mógłby wspiąć się jednym z nich. I odwrotnie: gdyby robot Gantenbrinka wjechał do tego szybu |od |góry, zostałby zatrzymany dokładnie tak samo jak dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I żaden nie zadałby sobie trudu, by przewiercić rzekomo ostatni kamienny blok albo rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o nauce? A gdzie ciekawość, gdzie żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, że za drzwiczkami w szybie Gantenbrinka nic nie ma, a każdego, kto uważa inaczej, natychmiast dyskredytuje się jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot Gantenbrinka sfilmował dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio na drzwiczkach. Nie da się zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu dzięki, jeden kawałek się odłamał i leży przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, naukowcy z wielką pewnością siebie mówią o "miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać, że i teoria o miedzi jest trafiona jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna trzódka egiptologicznych znakomitości mają "naturalne" i z pewnością "rozsądne" wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ): "Do czego służy [miedziany fragment - E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy, że jest to jakiś element techniczny. Zważywszy jego cienkość, wykluczyłbym jednak dzisiaj taką możliwość i uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki hieroglificzne umieszczone tam jako ozdoby. Jeśli zaś były to hieroglify, to miały oczywiście treść symboliczną. Musimy zatem dojść, co mogły oznaczać. Nasuwają się tutaj znaki przypominające kwiat lotosu. Kwiat lotosu symbolizuje południe, południową część kraju - to by mogło być to. Albo może jeszcze wyraźniej - staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju parasola przeciwsłonecznego, który noszono za władcą w czasie uroczystych procesji. Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, że te parasole przeciwsłoneczne przygotowano dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą zabrać, ulatując do nieba." Wielkie nieba! Cała Wielka Piramida to jeden olbrzymi znak zapytania. Ani zespół projektanów i architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, nie pozostawili najmniejszego słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie ma ani jednej inskrypcji głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich nie pozostawił najmniejszej notki, która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno jedyne pytanie dotyczące sposobu, w jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie nie ma żadnych hieroglifów. Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków pisma, jakie znajdowano w innych starożytnych egipskich grobowcach. Cheops, rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy, miał być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą budowlę wszystkich czasów. Ale zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli jakoś zawrzeć w samym dziele imię jego twórcy. Nie ma najmniejszego znaczka upamiętniającego imię faraona Cheopsa, nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących choćby jeden jego bohaterski czyn. Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie opiewa się żadnych przodków, na żadnej powale nie znajdziemy tekstów modłów. Wszystkie ściany, korytarze i komory piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także w przeszłości nie zawierały najmniejszych nawet glifów. Anonimowość wręcz perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka mają się znajdować hieroglify oznaczające shuut, aby faraon mógł udać się do swych zmarłych przodków z parasolem przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba mieć głowę, żeby na coś takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to skomentować! W prawym dolnym rogu drzwiczek w szybie Gantenbrinka brakuje niewielkiego trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę czarnego pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to "pył ze skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwiczek". Jeśli pójdziemy śladem interpretacji uczonego, że szyb Gantenbrinka to jedynie "modelowy korytarz", w dodatku zamknięty na głucho kamiennym blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być najmniejszego powiewu, musi tam panować całkowity bezruch powietrza, jak w hermetycznym grobie. Z dwóch metalowych okuć drzwiczek |lewe jest częściowo odłamane. Czarny pył natomiast jest widoczny w |prawym rogu. Czyżby dzieło jakichś pyłowych duszków? Gdyby obydwa metalowe okucia jednocześnie i bez ruchu rdzewiały sobie przez tysiąclecia, to czarny pył musiałby być widoczny przy dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod okuciami. Tak jednak nie jest. Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie jakby wywiewał go stamtąd słabiutki prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd powietrza świadczy o tym, iż szyb Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że za drzwiczkami istnieje komora, do której prowadzi inne wejście. W dodatku pięciomilimetrowej średnicy laserowy promień UPUAUTA zniknął |pod dolną krawędzią drzwiczek. Niezależnie od tego, czy są to drzwiczki, czy kamień zamykający - na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to dać do myślenia? Najwidoczniej nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o "modelowy korytarz", więc jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne. ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, profesor Dietrich Wildung, napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): "Jest to wystarczający powód dla egiptologa, aby złożyć serdeczne podziękowania inżynierowi [Rudolfowi Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie taniej sensacji i nie zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na temat piramid i zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan von Däniken i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej płytki jako sygnał, że za nią leży mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną mumię egipskiego władcy, to w pobliżu muszą być też niezmierzone skarby, od czasów Herodota poruszające wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę trywialnej archeologii, a nawołujących do umiaru fachowców dyskredytuje się jako skostniałych konserwatystów nie umiejących wyzwolić się z pęt tradycyjnej akademickiej nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i tak dyskredytuje się inaczej myślących. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy interpretować czarnego pyłu jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia faraona Cheopsa". Na taki pomysł wpadł David Keys, archeologiczny korespondent brytyjskiej gazety "The Independent" (144 ). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już choćby dlatego nie strzępiłbym sobie języka na temat jakichś grobów faraona i rzekomych złotych skarbów, że moim zdaniem piramida Cheopsa wcale nie jest Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by zawierała jakiś grób. Cóż więc takiego może się ewentualnie znajdować za kamiennymi drzwiczkami przegradzającymi szyb Gantenbrinka? Przypuszczalnie to samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach: wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. David Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między komorą królowej a komorą królewską wynosi 21,5¬7¦m, a więc dokładnie tyle samo, co między komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy wyraźny sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego nigdy nie powiedziałem, jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia Egiptologów. W wywiadzie dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd: "Nie łudzimy się, że naszymi materiałami, naszymi produktami musimy zadowolić każdego [...] Zadowalająca wszystkich wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to po prostu coś źle pomyślanego" (145 ). Skoro sami szefowie gildii egiptologów tak właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być - więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać opinii jakichś tam niespecjalistów? W zasadzie, z jakiej racji finansuje się ze środków publicznych poczynania tych udzielnych książąt? Książęta również nigdy nie zdawali poddanym relacji z tego, co robią. Eksperci DAI zamierzają obecnie zbadać szyb północny odchodzący od komory królowej. O tym samym myślał także Rudolf Gantenbrink. Ja jednak chciałbym zapytać, czemu nikt nie pomyśli o tym, żeby najpierw dokończyć to, co już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób otworzyć, przewiercić czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki. Dlaczego nagle odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka? Jak to możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie pozbawieni poczucia humoru, zachowali się do tego stopnia dziwacznie i z taką niechęcią? Wydaje mi się, że chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele dumnej egiptologii czują się w głębi duszy urażeni, ponieważ oto komuś spoza kręgu archeologów udało się dokonać niespodziewanego odkrycia. Są wściekli, ponieważ Gantenbrink rozmawiał z prasą. Czy dorośli mogą zachowywać się jak krnąbrne dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po prostu zataić to, co mogłoby się ukazać za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na razie uchronić dotychczasowy dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie posortować to, co przez tysiące lat leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na taki zarzut. Fakt pozostaje faktem - kompetentni naukowcy z Egiptu nie życzą sobie publicznych wystąpień, chyba że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich własnego obozu. Żaden dziennikarz, żaden neutralny obserwator nie może być obecny przy dalszych badaniach szybu Gantenbrinka, przy przebijaniu czy przewiercaniu tajemniczych drzwiczek. Żadna kamera telewizyjna nie może wysyłać w świat obrazów ani pokazać ścian szybu ze wszystkimi szczegółami. Żadna grupa naukowców z innych dziedzin nie ma prawa sprawdzić wyników analiz metalu okuć. A cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma rzekomo służyć tylko temu, by egiptolodzy mogli spokojnie i nie nagabywani przez nikogo pracować. Jak najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem nie chodzi o jakiś tam pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która od tysięcy lat fascynuje ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie, o jeden z cudów świata, o monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone legendy i przekazy. Nawet bez zbiegowiska i ciżby dziennikarzy egiptologia zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim rodzaju szansę, by zademonstrować światowej opinii publicznej swoje precyzyjne i nieskazitelne pod względem naukowym podejście. Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i wyraźnie zademonstrować wszystkim fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie tajemnice i spiski, co jest faktem, a co nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu Gantenbrinka mogłoby się jednak coś znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym względem aż tak małostkowi. Kiedy otwierano grobowiec Tutenchamona czy królowej Sechemchet, jednak dopuszczono obecność dziennikarzy. Dziś istnieją globalne sieci informacyjne, więc przekazywane "na żywo" przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy dotarłyby jednocześnie do wszystkich domów. Wcale nie potrzeba do tego hordy dziennikarzy w komorze królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale muszą to być obrazy przekazywane |na |żywo, dokładnie w momencie dokonywania odkrycia, a nie pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, przycięte i opatrzone gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w tajemnicy wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później NASA udostępniłaby ocenzurowaną relację. Okrzyki oburzenia byłyby jak najbardziej uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku w otwarte karty? Dlaczego podatnicy mają finansować organizację, która traktuje ich jak smarkaczy? Egiptolodzy z DAI i Egipskiego Zarządu Starożytności unikają otwartości. Kto się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten ma coś do zatajenia. Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić oczy. Dopóki "polityka informacyjna" egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania atmosfery tajemnicy i rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna nie ma najmniejszych powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie wiadomo ilu szacownych uczonych obwieszczających z poważnymi minami, że za drzwiczkami zamykającymi szyb Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w to nie uwierzy. Szansa została zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk Cornelius Tacitus (55-120 po Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że na nią zasłużył."

1/ 1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Daniken Erich Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna
1995 WordPad Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna
Erich von Daniken Dzien Sadu Ostatecznego Trwa od Dawna
Daniken Erich Von Dzień Sądu Ostatecznego Trwa Od Dawna
Daeniken Erich von 1995 Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna
E V Daniken Dzień Sądu Ostatecznego
12 Dzien Sadu Ostatecznego
Dzień Sądu Ostatecznego, Do czytania, Bajki
Erich von?niken Dzień Sądu Ostatecznego
Daniken Erich Dzien Sadu Ostatecznego
Erich von Däniken Dzień Sądu Ostatecznego
Andersen Hans Chrystian Dzień Sądu Ostatecznego
Andersen Hans Christian Dzień Sądu Ostatecznego
Hans Christian Andersen Dzien Sadu Ostatecznego
E V Daniken Dzień Sądu Ostatecznego

więcej podobnych podstron