Zelazny Roger Ta śmiertelna góra kr33


Roger Zelazny

Ta śmiertelna góra

Przełożyła:

Bożena Jóźwiak

I

Spojrzałem na nią i zrobiło mi się słabo. Dokąd ona sięga? Do gwiazd?

Nic nie powiedziałem. Patrzyłem i patrzyłem, przeklinając sam fakt jej istnienia i to, że ktoś ją znalazł, kiedy jeszcze tu byłem.

- No i…? - spytał Lanning, tak przechylając latacz, żebym mógł spojrzeć w górę.

Potrząsnąłem głową i osłoniłem dłonią swoje i tak już przesłonięte oczy.

- Zrób coś, żeby sobie poszła - odezwałem się w końcu.

- Nie mogę. Jest większa ode mnie.

- Jest większa od każdego - zauważyłem.

- Mogę za to coś zrobić, żebyśmy to my się oddalili.

- Zaczekaj. Chcę zrobić trochę zdjęć.

Zawrócił i zacząłem pstrykać

- Możesz zawisnąć w miejscu albo podejść bliżej?

- Nie, wiatr jest zbyt silny.

- Daje się zauważyć.

Tak więc krążyliśmy wokół niej, a ja fotografowałem obiektywem teleskopowym i przystawką skanującą.

- Wiele bym dał, żeby zobaczyć wierzchołek.

- Jesteśmy na trzydziestu tysiącach stóp, a ta dziecinka ma pułap pięćdziesiąt. Nasza dama sięga niestety wyżej niż atmosfera.

- Zabawne - odezwałem się - stąd nie wydaje mi się zdolna do oddychania eterem i spędzania całego czasu na wpatrywaniu się w gwiazdy.

Zaśmiał się i zapalił papierosa, a ja nalałem nam kawy.

- I co, jakie wrażenie zrobiła na tobie Szara Siostra?

Także zapaliłem i zaciągnąłem się głęboko, przeczekałem nagły poryw wiatru, który targał przez chwilę lataczem i go puścił, po czym odpowiedziałem:

- Zupełnie jak Matka Boska Rzeźników - jakbym dostał pięścią między oczy.

Przez chwilę piliśmy kawę, aż wreszcie on znów spytał.

- Jest zbyt duża, co, Białasie?

Zgrzytnąłem zębami, gdyż tylko moi przyjaciele nazywają mnie Białasem - nazywam się Jack Summers i od zawsze mam takie włosy - a teraz nie byłem wcale pewien, czy Henry Lanning zasługuje na to miano. Co z tego, że znamy się od dwudziestu lat, skoro zboczył z drogi i odnalazł tę rzecz w świecie o rozrzedzonej atmosferze, z mnóstwem skał, zbyt jasnym niebem i nazwą pochodzącą od George'a Diesla, który postawił stopy na jej powierzchni, a potem odleciał - bystry facet!

- Góra czterdziestomilowej wysokości - odparłem w końcu - to nie góra. To jest osobny świat, który jakieś skretyniałe bóstwo zapomniało wyrzucić na orbitę.

- Rozumiem, że nie jesteś zainteresowany.

Obejrzałem się na popielato-lawendowe zbocza i raz jeszcze przebiegłem po nich wzrokiem w górę, gdzie kolory blakły, sylwetka stawała się czarna i poszarpana, a i tak nie było widać wierzchołka. Wpatrywałem się tak długo, że oczy zaczęły mnie kłuć i piec pod ochronnymi okularami. Widziałem chmurki odbijające się od niezwyciężonych konturów, jak kry unoszące się w powietrzu, słyszałem wycie wycofujących się wichrów, które próbowały pospiesznie ocenić jej majestat, i, oczywiście, im się nie udawało.

- Och, jestem zainteresowany - odparłem - w sposób czysto akademicki. Wracajmy do miasta, gdzie będę mógł coś zjeść i wypić, i być może złamać nogę, jeśli będę miał szczęście.

Skierował latacz na południe, a ja nie rozglądałem się, lecz mimo to czułem jej obecność za plecami. Szara Siostra, najwyższa góra w znanym wszechświecie. Oczywiście, do tej pory nie zdobyta.

* * *

Czułem ją za plecami również w następnych dniach - rzucała cień na wszystko, na co spojrzałem. Przez kolejne dwie doby studiowałem zrobione przez siebie zdjęcia oraz mapy, które udało mi się zdobyć. Rozmawiałem też z ludźmi snującymi opowieści o Szarej Siostrze, a były to dziwne historie.

Przez ten czas nie natknąłem się na nic specjalnie zachęcającego. Dowiedziałem się, że kilka wieków temu, jeszcze przed wynalezieniem statków szybszych od światła, były już próby skolonizowania planety Diesel. Niestety, tych pierwszych kolonistów zaatakowała i załatwiła co do jednego całkiem nowa choroba. Nowa kolonia liczyła sobie obecnie cztery lata, miała lepszych lekarzy, pokonała zarazę i zamierzała tu zostać na stałe, a nawet wydawała się dumna ze swego kiepskiego gustu, jeśli chodzi o wybór świata. Jak się dowiedziałem, niewielu zawracało sobie głowę Szarą Siostrą. Było kilka nieudanych prób jej zdobycia, a w ich efekcie pojawiło się parę świeżych legend.

W ciągu dnia niebo nigdy nie chciało się zamknąć. Wrzeszczało prosto w moje oczy, tak ze zacząłem nosić wspinaczkowe gogle, ilekroć wychodziłem na zewnątrz. Większość czasu spędzałem jednak siedząc w hotelowym barze, gdzie jadłem, piłem, studiowałem fotografie i wypytywałem każdego, kto przechodząc, zerknął na nie, lezące na stoliku.

Nadal ignorowałem wszelkie pytania Henry'ego. Wiedziałem, czego chce, więc mógł poczekać. Niestety, właśnie to robił, i to dobrze, co doprowadzało mnie do furii. Czuł, że już niemal dałem się złowić Siostrze na haczyk, i pragnął Być Tam, Kiedy To Się Stanie. Zbił fortunę na opowieści o Kasli, a teraz mogłem już dostrzec pierwsze zdania tej nowej historii w zadowolonych z siebie zmarszczkach wokół jego oczu. Ilekroć próbował odgrywać przede mną pokerzystę, opierając głowę na pięści i powoli obracając zdjęcie, widziałem całe akapity. Gdybym poszedł za jego spojrzeniem, mógłbym zapewne dostrzec nawet obwolutę.

Pod koniec tygodnia na Diesel wylądował statek, przywożąc pewnych paskudnych ludzi, którzy przerwali mój tok myślowy. Kiedy weszli do baru, rozpoznałem ich i zdjąłem czarne okulary, żeby przeszyć Henry'ego bazyliszkowym spojrzeniem i zamienić go w kamień Okazało się jednak, że był zbyt nasiąknięty alkoholem i nic z tego nie wyszło.

- Dałeś znać prasie - powiedziałem oskarżycielsko.

- Spokojnie - odparł, coraz bardziej kurcząc się i sztywniejąc, w miarę jak moje spojrzenie szukało po omacku drogi przez mroki jego centralnego układu nerwowego i w końcu dotarło do tego malutkiego guza udającego płat czołowy jego mózgu - Jesteś sławny!

Założyłem z powrotem okulary i zgarbiłem się nad drinkiem, starając się wyglądać na zalanego, gdy jeden z tych trzech podszedł i zagaił.

- Przepraszam, czy pan jest Jackiem Summersem?

* * *

Ciszę, która zapadła po tym pytaniu, przerwał w końcu Henry, wyjaśniając pospiesznie

- Tak, to jest Szalony Jack, człowiek, który w wieku dwudziestu trzech lat wspiął się na Mount Everest, a później na każdą wartą uwagi kupę kamieni. Mając trzydzieści jeden lat, zdobył najwyższy szczyt w znanej części wszechświata - wysoką na 89 941 stóp Mount Kaslę na Litanie. Moja książka…

- Tak - przerwał mu reporter - Nazywam się Cary i pracuję dla GP. Moi przyjaciele są przedstawicielami dwóch innych syndykatów. Doszły nas słuchy, że zamierza pan zdobyć Szarą Siostrę.

- Błędnie was poinformowano - stwierdziłem.

- Doprawdy?

Dwaj pozostali podeszli i stanęli obok niego.

- Sądziliśmy, że - zaczął jeden.

- …zbiera pan już zespół wspinaczkowy - dokończył drugi.

- W takim razie nie zamierza pan wspinać się na Szarą Siostrę? - spytał Cary, podczas gdy jeden z jego kolegów przeglądał moje zdjęcia, a drugi przygotowywał się do zrobienia swoich.

- Przestań! - zawołałem, wyciągając rękę do fotografa. - Silne światło szkodzi moim oczom.

- Przepraszam. Użyję podczerwieni - uspokoił mnie i zaczął majstrować przy swoim aparacie.

Cary powtórzył pytanie.

- Stwierdziłem tylko, że błędnie pana poinformowano - wyjaśniłem. - Nie powiedziałem, że zamierzam, ani nie powiedziałem, że nie zamierzam. Jeszcze się nie zdecydowałem.

- Gdyby pan się jednak zdecydował spróbować, czy może pan powiedzieć, kiedy to mniej więcej będzie?

- Przykro mi, nie potrafię na to odpowiedzieć.

Henry zabrał całą trójkę do baru i zaczął coś wyjaśniać, mocno gestykulując. Dobiegły mnie słowa „…powrót w cztery lata po wycofaniu się”, a kiedy/jeśli zajrzeli kolejny raz do mojego boksu, mnie już tam nie było.

Wyszedłem na pokrytą pyłem ulicę i posuwałem się spacerkiem, rozmyślając. Nawet wtedy stąpałem po jej cieniu, Lindo. A Szara Siostra przyzywała mnie i zabraniała wstępu swoim jedynym nieruchomym gestem. Kiedy przyglądałem się jej - tak odległej, a mimo wszystko tak ogromnej - była jak fragment północy o ósmej wieczorem. Przestrzeń czasu dzieląca te godziny skurczyła się niczym odległość u jej podnóża i zdawałem sobie sprawę, że pójdzie za mną wszędzie, dokąd się udam, nawet w sen. Szczególnie w sen.

Teraz więc już wiedziałem. Dni, które potem nastąpiły, były niezwykle bawiącą mnie grą. Wspaniałe jest udawane niezdecydowanie, kiedy ludzie nie mogą się doczekać, żebyś coś zrobił. Spoglądałem na nią wtedy, moją ostatnią i największą, moją Koshtrę Pivrarchę, i czułem, że urodziłem się po to, by stanąć na jej szczycie. Potem mogę się już wycofać, prawdopodobnie ponownie ożenić, rozwijać umysł, nie martwić się spadaniem formy oraz robić wszystkie zwyczajne rzeczy, których dotąd nie robiłem, a co kosztowało mnie utratę żony i domu wtedy, gdy cztery i pół roku temu, w dniach mojej chwały, poszedłem na Kaslę o wysokości 89 941 stóp. Przyglądałem się mojej Szarej Siostrze przez świat ósmej godziny, a ona stała ciemna, szlachetna, nieruchoma i oczekująca, jak stała od zawsze.

II

Następnego ranka rozesłałem wieści. Poleciały przez lata świetlne niczym kosmiczne gołębie pocztowe. Przemierzyły trasy do osób, których nie widziałem od lat, i tych, które odprowadzały mnie na Luna Stadion. Każda na swój własny sposób mówiła: „Jeśli chcesz wziąć udział w największej ze wszystkich wspinaczce, przybywaj na Diesel. Szara Siostra może zjeść Kaslę na śniadanie. Czekam na odpowiedź. Listy pod adresem »The Lodge«, Georgetown Białas”.

Do tyłu, odwróć się.

Nie powiedziałem Henry'emu. Zupełnie nic. To, co zrobiłem i dokąd się wybierałem na jakiś czas, było przez ten czas wyłącznie moją sprawą.

Wyszedłem dobrze przed wschodem słońca, zostawiając mu na biurku wiadomość.

Opuściłem miasto w interesach. Wracam za tydzień.

Trzymaj się.

Szalony Jack

Musiałem ocenić niższe partie zboczy, pociągnąć za rąbek spódnicy naszej damy, jeśli tak można powiedzieć, zanim przedstawię ją przyjaciołom. Mówią, że tylko szaleniec wspina się samotnie, ale nie bez powodu otrzymałem swoje przezwisko.

Sądząc po fotografiach, północna ściana wyglądała zachęcająco.

Posadziłem wynajęty latacz jak najbliżej, zamknąłem go i zarzuciwszy plecak na ramiona, ruszyłem w drogę.

Góry wznosiły się po prawej i po lewej, góry miałem także za plecami, wszystkie czarne jak grzech w przedświcie przesadnie jasnego dnia. Przede mną natomiast widniała nie góra, lecz niemal łagodne zbocze, które wznosiło się i wznosiło, i wznosiło. Kiedy tak szedłem, miałem nad sobą jasne gwiazdy, a lodowaty wiatr przewiewał mnie na wylot. Przede mną nie było jednak gwiazd, tylko czerń. Po raz tysiączny zastanawiałem się, ile waży góra. Zawsze o tym myślę, gdy do jakiejś podchodzę. Żadnych chmur w polu widzenia. Żadnych dźwięków, poza odgłosem moich butów na darni i drobnym żwirze. Gogle obijały mi się o szyję, ręce w rękawiczkach miałem mokre. Na Diesel ważyłem wraz z plecakiem tyle samo, ile ważyłbym na Ziemi sam, i byłem za to wdzięczny. Mój oddech palił podczas wdechu, a parował przy wydechu. Kiedy, odliczywszy tysiąc kroków, obejrzałem się, nie dostrzegłem już latacza. Naliczyłem kolejny tysiąc i spojrzałem w górę, obserwując, jak gasną niektóre gwiazdy. Mniej więcej w godzinę później musiałem nałożyć gogle. O tej porze widziałem już drogę przed sobą, a wiatr wydawał się silniejszy.

Była tak wielka, że oko nie było w stanie objąć jej od razu. Obracałem głowę z jednej strony na drugą, odchylając się coraz bardziej, ale wierzchołek był zbyt wysoko. Przez moment ogarnęło mnie zwariowane, akrofobiczne poczucie, że patrzę w dół, a nie w górę i poczułem w stopach i dłoniach takie mrowienie, jakie musi czuć małpa, kiedy puściwszy jedną gałąź, żeby złapać drugą, stwierdza, że tej nie ma.

Szedłem jeszcze przez dwie godziny, po czym zatrzymałem się na lekki posiłek. To była wędrówka po górach, nie wspinaczka. Jedząc, zastanawiałem się, co mogło przyczynić się do powstania takiej formacji jak Szara Siostra. Istniało wprawdzie kilka dziesięcio- i dwunastomilowych szczytów w obrębie sześćdziesięciu mil od tego miejsca oraz piętnastomilowa góra zwana Burke's Peak na sąsiednim kontynencie, lecz nie było nic podobnego do Szarej Siostry. Mniejsza siła grawitacji? Jej budowa? Nie miałem pojęcia. Ciekaw byłem, co Doc, Kelly i Mallardi powiedzą, kiedy ją zobaczą.

W końcu ja ich nie opisuję. Ja je tylko zdobywam.

Znowu spojrzałem w górę i teraz kilka chmur ocierało się o jej grzbiet. Z moich zdjęć wynikało, że przez jakieś dziesięć, dwanaście mil czekało mnie łatwe wejście jak na wielkie wzgórze. Będzie tam z pewnością sporo tras do wyboru. W gruncie rzeczy powinna to być łatwizna. Podniesiony na duchu, zapakowałem z powrotem swoje przybory i ruszyłem dalej. Zapowiadał się dobry dzień.

I faktycznie był dobry. Późnym popołudniem zostawiłem za sobą łagodny stok i wszedłem na coś w rodzaju szlaku. Dzień na Diesel trwa około dziewięciu godzin i większość tego czasu spędziłem w drodze. Szlak był tak wygodny, że wspinałem się jeszcze kilka godzin po zachodzie słońca i dotarłem na sporą wysokość. Musiałem zacząć używać respiratora i włączyć system grzewczy w kombinezonie.

Gwiazdy wyglądały jak wielkie, skrzące się kwiaty, droga była łatwa, a noc była moją przyjaciółką Kiedy doszedłem do szerszego, płaskiego miejsca, rozłożyłem obóz pod nawisem skalnym.

Tam właśnie spałem i śniłem o śnieżnych kobietach z piersiami niczym Alpy zaróżowione porannym słońcem Śpiewały mi jak wiatr i śmiały się, a ich oczy miały przejrzystość lodowych pryzmatów. Uciekły przez pole chmur.

Następnego dnia dotarłem na znacznie większą wysokość. Mój „szlak” zaczął się zwężać i miejscami ginąć, ale bez kłopotu udawało mi się podciągać, zanim zaczął się następny kawałek. Do tej pory cały czas trafiałem na dobrą skałę. Ponadto była ona nachylona, tak że nie miałem problemów z zachowaniem równowagi. Spore odcinki trasy po prostu przeszedłem. Raz udało mi się wbiec długim zygzakiem, a potem wspiąć szerokim kominem niemal tak szybko, jak święty Mikołaj nim zjeżdża. Odczuwało się jednak silne podmuchy wiatru, co mogło zacząć stwarzać kłopoty, jeśli droga stałaby się trudniejsza. Cały czas używałem respiratora i czułem się świetnie.

Miałem teraz widok na ogromną przestrzeń. Wszędzie poniżej widać było góry wyglądające stąd jak pustynne wydmy, a słońce tworzyło aureole żaru wokół ich wierzchołków. Na wschodzie widziałem jezioro Emerick, ciemne i błyszczące jak czubek buta. Okrążyłem wystającą turnię i wyszedłem prosto na gigantyczne schody wiodące przynajmniej tysiąc stóp w górę. Pokonałem je i na szczycie natknąłem się na pierwszą jak dotąd poważną przeszkodę - dość gładką, niemal pionową ścianę wznoszącą się na blisko osiemdziesiąt pięć stóp.

Nie sposób było ją okrążyć, więc zacząłem się piąć. Zajęło mi to prawie godzinę, ale na górze zobaczyłem perć prowadzącą do łatwiejszego szlaku. W tym czasie jednak zaatakowały mnie chmury i chociaż droga była stosunkowo łatwa, mgła zmniejszała moje tempo. Ponieważ chciałem wspiąć się ponad nią i skorzystać jeszcze z dziennego światła, postanowiłem zrezygnować z jedzenia.

Chmury jednak nadal nadciągały. Przebyłem dalsze tysiąc stóp, a one wciąż mi towarzyszyły. Gdzieś pod sobą usłyszałem grzmot. Nie przestawałem jednak przeć w górę, gdyż mgła przynosiła moim oczom pewną ulgę.

Potem zdecydowałem się na wspinaczkę kominem, którego koniec ledwie mogłem dostrzec, ponieważ wyglądał na nieco krótszy od poszarpanego skalnego półksiężyca po lewej. To był błąd.

Poziom wilgotności był znacznie wyższy, niż sądziłem, więc ściany były śliskie. Jestem jednak uparty i walczyłem z obsuwającymi się butami i wilgocią, aż przebyłem, jak mi się wydawało, jedną trzecią drogi w górę. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na chwilę wytchnienia.

Wówczas również pojąłem, w co się wpakowałem. To, co uważałem za koniec komina, wcale nim nie było. Wszedłem jeszcze piętnaście stóp i natychmiast tego pożałowałem. Mgła wokół mnie zaczęła się gotować i już po chwili czułem się przemoczony. Bałem się schodzić i bałem się dalej wspinać, a nie mogłem przecież zostać tam, gdzie byłem.

Ilekroć usłyszycie kogoś opowiadającego, że posuwał się cal po calu, nie oskarżajcie go o przesadę. Okażcie mu swoje zaufanie i sympatię.

Windowałem się cal po calu, oślepiony, pokonując nieokreśloną część śliskiego komina. Gdyby moje włosy nie były białe już w momencie, kiedy do niego wchodziłem.

W końcu wydostałem się ponad mgłę i zobaczyłem skrawek tego jasnego, paskudnego nieba, któremu na razie zdecydowałem się wybaczyć. Obrałem je za cel dalszej wspinaczki.

Kiedy się wreszcie wynurzyłem, jakieś dziesięć stóp nad sobą zobaczyłem niewielką półkę. Dotarłem do niej i z ulgą się wyciągnąłem. Mięśnie nieco mi drżały, więc pozwoliłem im się odprężyć. Wypiłem trochę wody, zjadłem parę kawałków czekolady i znów się napiłem.

Podniosłem się po jakichś dziesięciu minutach. Nie było już widać ziemi, tylko biały, skłębiony jak bawełna wierzch łagodnej starej burzy. Spojrzałem w górę.

To było zdumiewające. Nadal nie mogłem dostrzec wierzchołka. Lecz poza kilkoma miejscami, takimi jak to ostatnie, w które się wpakowałem wyłącznie z własnej winy, kierowany głupią i przesadną pewnością siebie, droga wyglądała na niemal tak łatwą jak schody.

Niemniej jednak podejście robiło wrażenie nieco bardziej męczącego niż dotychczas. Szczerze mówiąc, przybyłem tu właśnie po to, żeby to sprawdzić.

Zrobiłem młynek czekanem i ruszyłem dalej.

* * *

Przez cały następny dzień wytrwale się wspinałem, nie podejmując zbędnego ryzyka, odpoczywając co jakiś czas, kreśląc mapy i robiąc szerokokątne fotografie. Po południu podejście złagodniało w dwóch miejscach, dzięki czemu szybko przebyłem siedem tysięcy stóp. Byłem już wyżej niż Everest, a nadal szedłem w górę. Teraz jednak pojawiły się miejsca, w których musiałem się czołgać albo używać lin, oraz takie, gdzie przypinałem się za pomocą klamry i używałem pneumatycznego pistoletu, żeby wstrzelić hak do oparcia stopy. (Jeśli się przypadkiem zastanawiacie: Mogłyby mi popękać bębenki, żebra, ręka, a w skrajnym wypadku kark, gdybym użył pistoletu w tamtym kominie)

Zbliżał się już zachód słońca, kiedy wyszedłem na łatwe, wijące się podejście prowadzące coraz wyżej i wyżej, i wyżej. Stanąłem, by się naradzić z moim roztropniejszym ja Zostawiłem wiadomość, że nie będzie mnie przez tydzień. Teraz był koniec trzeciego dnia. Pragnąłem wejść najwyżej, jak się da, i zacząć schodzić piątego dnia. Jeśli pójdę tą skalistą trasą nad sobą tak daleko, jak zechce mnie zaprowadzić, to prawdopodobnie pokonam pułap czterdziestu tysięcy stóp. A wtedy zyskam sporą szansę na dotarcie do wysokości dziesięciu mil, zanim nadejdzie czas powrotu. Będę miał wtedy znacznie lepsze pojęcie o tym, co czeka nas wyżej.

Moje bardziej rozsądne ja przegrało trzy do zera i Szalony Jack ruszył dalej.

Gwiazdy były teraz tak wielkie i błyszczące, że bałem się, iż mogą kąsać. Wiatr nie przysparzał mi kłopotów, gdyż na tej wysokości go nie było. Musiałem natomiast systematycznie zwiększać temperaturę na termostacie utrzymującym ciepło w moim skafandrze. Poza tym miałem wrażenie, że gdybym mimo respiratora mógł splunąć, to ślina zamarzłaby przed dotknięciem ziemi.

Zaszedłem nawet dalej, niż zamierzałem, i dotarłem do wysokości czterdziestu dwóch tysięcy stóp.

Znalazłem miejsce na odpoczynek, gdzie wyciągnąłem się wygodnie i wyłączyłem swój sygnalizator.

Miałem tej nocy dziwny sen.

To coś składało się całe z wiśniowych płomieni i stało jak człowiek, tyle że większy, na zboczu powyżej mnie. Stało w niemożliwej pozycji, toteż wiedziałem, że to musi być sen. Jednak coś z dawnych czasów poruszyło się we mnie i przez jedną straszną chwilę byłem przekonany, że to anioł obwieszczający Sąd Ostateczny. Tyle ze w prawej dłoni nie trzymał trąby, lecz miecz ognisty. To stało tam przez całą wieczność, trzymając czubek klingi wycelowany w moją pierś. Widziałem przez to gwiazdy. Miałem wrażenie, że coś do mnie mówi.

Powiedziało „Zawróć”.

Nie mogłem odpowiedzieć, gdyż język przywarł mi do podniebienia. A to powtórzyło po raz drugi i trzeci „Zawróć”.

„Jutro”, pomyślałem we śnie, i to je chyba zadowoliło. Przygasło i zniknęło, a wokół mnie roztoczyła się ciemność.

* * *

Następnego dnia wspinałem się tak, jak nie robiłem tego już od lat. W porze późnego lunchu dotarłem do czterdziestu ośmiu tysięcy stóp. Pokrywa chmur pode mną rozdarła się i znów mogłem zobaczyć, co znajduje się w dole. Ziemia wyglądała stąd jak mozaika złożona z ciemnych i jasnych kawałków. W górze natomiast gwiazdy nie zniknęły.

Podejście było dość trudne, ale czułem się wspaniale. Zdałem już sobie sprawę, że nie dotrę do dziesięciu mil, gdyż widziałem, że trasa powyżej jeszcze przez jakiś czas jest taka sama, a potem nawet gorsza. Nie popsuło mi to jednak humoru, a mój dobry nastrój zwiększał się wraz z wysokością.

Kiedy to zaatakowało, nadciągnęło z szybkością i furią, której nie byłem w stanie sprostać.

Głos ze snu rozdzwonił się w mojej głowie „Zawróć! Zawróć! Zawróć!”

Potem to ruszyło na mnie z przestworzy. Ptak wielkości kondora.

Tyle ze to nie był ptak.

To było coś o kształcie ptaka.

Składało się z samego ognia i ładunków elektrostatycznych, a kiedy zionęło w moim kierunku płomieniem, ledwie miałem czas oprzeć się plecami o skałę i unieść w górę przygotowany do obrony czekan.

III

Siedziałem w niewielkim, mrocznym pokoju i obserwowałem wirujące, kolorowe światełka. Ultradźwięki łaskotały mi czaszkę. Próbowałem się odprężyć i dostarczyć temu człowiekowi trochę rytmów alfa. Gdzieś tam odbiornik odbierał, monitor monitorował, a rejestrator rejestrował.

Trwało to jakieś dwadzieścia minut.

Kiedy było po wszystkim, wywołali mnie na zewnątrz, gdzie zatrzymał mnie lekarz. Ja jednak byłem szybszy.

- Proszę dać mi taśmę i przesłać rachunek Henry'emu Lannmgowi do hotelu „The Lodge”.

- Chciałbym przedyskutować odczyty - stwierdził.

- Lada moment przybędzie mój własny specjalista od fal mózgowych. Proszę tylko dać mi taśmę.

- Czy ostatnio spotkało pana jakieś traumatyczne przeżycie?

- Niech pan mi powie czy odczyt na to wskazuje?

- No cóż, tak i nie - odparł.

- To lubię. Prosta odpowiedź.

- Przede wszystkim nie wiem, co u pana jest normalne - odparował.

- Czy coś wskazuje na uszkodzenie mózgu?

- Nie patrzę na to w ten sposób. Gdyby pan mi powiedział, co zaszło i dlaczego zaczął się pan nagle martwić swoimi falami mózgowymi, to miałbym większe szanse.

- Starczy - uciąłem dyskusję. - Proszę po prostu dać mi taśmę i wystawić rachunek.

- Martwię się o pana jako o pacjenta.

- Nie sądzi pan jednak, by coś wskazywało na zmiany patologiczne?

- Niezupełnie. Lecz proszę mi powiedzieć, jeśli można, czy miał pan ostatnio atak epilepsji?

- Nic o tym nie wiem. Dlaczego?

- Wykres wykazuje w swoim przebiegu szczątkowe subrytmy charakterystyczne dla pewnych form epilepsji, występujące przez kilka dni po ataku.

- Czy uderzenie w głowę też mogło wywołać taki przebieg?

- To wysoce nieprawdopodobne.

- A co jeszcze mogło to spowodować?

- Szok elektryczny, uraz optyczny.

- Chwileczkę. - Zdjąłem okulary. - Jeśli chodzi o uraz optyczny. Proszę spojrzeć na moje oczy.

- Nie jestem oftalmo… - zaczął, lecz przerwałem mu.

- Normalne światło rani mi oczy. Gdybym zgubił okulary i był wystawiony na bardzo jasne światło przez trzy, cztery dni, czy mogłoby to wywołać przebieg, o którym pan mówił?

- To możliwe - stwierdził. - Tak, mógłbym się z tym zgodzić.

- Ale jest coś jeszcze?

- Nie jestem pewien. Musimy dokonać dalszych odczytów, a gdybym wiedział, co się za tym kryje, bardzo by mi to pomogło.

- Przykro mi - odparłem - lecz chcę zabrać taśmę.

Westchnął i zniechęcony machnął ręką, odwracając się ode mnie.

- W porządku, panie Smith.

Opuszczałem szpital, przeklinając ducha góry i niosąc swoją taśmę jak talizman. W gąszczach pamięci szukałem widmowego miecza w głazie z dymu.

* * *

W hotelu Lanning i reporterzy już na mnie czekali.

- No i jaka jest? - spytał jeden z dziennikarzy.

- Co jakie jest?

- Góra. Był pan na niej, prawda?

- Bez komentarza.

- Jak wysoko pan doszedł?

- Bez komentarza.

- Jak wypada w porównaniu z Kaslą?

- Bez komentarza.

- Czy natrafił pan na jakieś problemy!?

- Jak wyżej. Przepraszam, chciałbym wziąć prysznic.

Henry poszedł za mną do mojego pokoju. Reporterzy próbowali.

Kiedy się już ogoliłem, umyłem, zrobiłem sobie drinka i zapaliłem papierosa, Lanning zadał mi bardziej ogólne pytanie

- No i…?

Skinąłem głową

- Jakieś trudności?

Ponownie skinąłem.

- Niemożliwa do zdobycia?

Zważyłem w dłoni taśmę i zastanowiłem się przez chwilę.

- Może nie.

Poczęstował się whisky. Po drugiej kolejce zapytał.

- Masz zamiar spróbować?

Wiedziałem, że mam. Wiedziałem, że spróbowałbym nawet samotnie, gdybym musiał.

- Nie wiem - odparłem.

- Dlaczego?

- Ponieważ tam w górze jest coś - wyjaśniłem - coś, co nie chce, żebyśmy to zrobili.

- Coś tam żyje?

- Nie jestem pewien, czy to właściwe słowo.

Upił nieco ze szklanki.

- Co, u diabła, się stało?

- Grożono mi. Zaatakowano.

- Grożono? Słownie? Po angielsku? - Odstawił szklaneczkę, co dobitnie świadczyło, jak wielkie wywarło to na nim wrażenie - Zostałeś zaatakowany? - zapytał. - Przez co?

- Posłałem po Doca, Stana, Mallardiego i Vincenta. Zdążyłem już sprawdzić - wszyscy odpowiedzieli. Przyjeżdżają. Miguel i Holender nie mogą, więc przysłali wyrazy żalu. Opowiem całą historię, kiedy już zbierzemy się wszyscy razem. Najpierw jednak chcę porozmawiać z Dokiem. Tak więc trzymaj się twardo, rozmyślaj i nie powtarzaj nikomu.

Henry dokończył swoją whisky

- Kiedy mają przylecieć?

- Za cztery, pięć tygodni.

- Tyle mam czekać?

- W obecnej sytuacji - odparłem - nie widzę innego wyjścia.

- Co będziemy robić w tym czasie?

- Jeść, pić i podziwiać górę.

Przymknął na chwilę oczy, po czym przytaknął ruchem głowy i sięgnął po swoją szklaneczkę.

- Możemy zaczynać?

* * *

Było już późno, kiedy z butelką w ręce stałem samotnie na polu. Lanning poszedł spać, a komin nocy był ciemny i okopcony chmurami. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy burzy i mrok pełen był pojawiających się na moment konturów. Owiewał mnie chłodny wiatr.

- Góro! - zawołałem. - Góro, kazałaś mi odejść.

Rozległ się grzmot.

- Lecz ja nie mogę - dokończyłem i pociągnąłem łyk z butelki. - Przyprowadzę ci najlepszych w tej dziedzinie - ciągnąłem - żeby wspięli się na twoje zbocza i stanęli pod gwiazdami w twoim najwyższym punkcie. Muszę to zrobić, gdyż istniejesz. To jedyny powód. Nie ma w tym nic osobistego. - Po jakimś czasie dodałem. - To nieprawda. Jestem człowiekiem i muszę zdobywać góry, żeby udowadniać, że nie umrę, nawet jeśli umrę. Nie jestem tym, kim chciałbym być, a ty możesz mi pomóc zbliżyć się do tego. Wygląda więc na to, że jest to osobiste. Jest to jedyna rzecz, którą umiem robić, a ty jesteś ostatnia. Jesteś ostatnim wyzwaniem dla umiejętności, których nabywałem przez całe życie. Być może śmiertelność jest najbliższa nieśmiertelności, gdy przyjmuje wyzwanie, kiedy przetrwa zagrożenie. Moment triumfu jest momentem zbawienia. Potrzebowałem wielu takich chwil, a ostatnia musi być najdłuższa, gdyż ma mi wystarczyć na resztę życia. A więc stoisz tam, Siostro, a ja stoję tutaj, jakże śmiertelny, i kazałaś mi odejść. Nie mogę. Wchodzę na górę, a jeśli ześlesz na mnie śmierć, stawię jej czoło. Tak być musi.

Wypiłem to, co zostało jeszcze w butelce.

Niebo znów rozbłysło, potem usłyszałem grzmoty gdzieś zza góry i ponownie ujrzałem błyski.

- To stan najbliższy boskiemu upojeniu - oświadczyłem burzy.

A potem góra mrugnęła do mnie. To była czerwona gwiazda, zawieszona na niej tak wysoko. Miecz anioła. Skrzydło Feniksa. Dusza w ogniu. Błyskała do mnie z odległości tylu mil. Później spadł wicher wiejący pomiędzy światami. Niósł w sobie łzy i kryształki lodu. Stałem tam, czując go na sobie, prosiłem, żeby nie odchodził, i patrzyłem, dopóki wszystkiego znów nie ogarnęła ciemność, a ja byłem mokry jak płód czekający na swój pierwszy krzyk i oddech.

Większość dzieciaków opowiada swoim kolegom bujdy - lub, jeśli wolicie, fikcyjne autobiografie - które są przyjmowane albo z odpowiednim podziwem, albo odpierane jeszcze wspanialszymi, bardziej dopracowanymi historyjkami. Lecz mały Jimmy, jak mi mówiono, zawsze przysłuchiwał się kumplom, wpatrzony w nich rozszerzonymi ciemnymi oczami, a pod koniec opowieści zaczynały mu się wykrzywiać kąciki ust. Kiedy kończyli mówić, piegi na jego twarzy zlewały się w szerokim uśmiechu, a ruda głowa przechylała się na bok. Jego ulubionym wyrażeniem było podobno: „Ale zalewasz!” i zanim skończył dwanaście lat, dwukrotnie miał złamany nos.

Trzydzieści lat i cztery stopnie naukowe później siedział naprzeciw mnie w moim apartamencie hotelowym, a ja mówiłem mu Doc, ponieważ wszyscy tak się do niego zwracali miał papiery na krojenie ludzi i zaglądanie im do wnętrza, a także na wtrącanie się z pozycji doktora do ich filozofii. Co więcej, wyglądał tak, jakby powinien być nazywany Dokiem, kiedy tak uśmiechał się, przekrzywiał głowę na bok i mówił „Ale zalewasz!”.

Miałem ochotę walnąć go w nos.

- Do cholery! To prawda! - przekonywałem go. - Naprawdę walczyłem z ognistym ptakiem!

- Na Kasli wszyscy mieliśmy halucynacje - stwierdził - z powodu - podniósł jeden palec - zmęczenia - drugi palec - wysokości, która zakłóciła pracę układu krążenia, a co za tym idzie, mózgu - trzeci - pobudzenia emocjonalnego - czwarty - częściowego upojenia tlenem.

- Skończą ci się palce, jeśli jeszcze przez chwilę posiedzisz na drugiej ręce. Lepiej posłuchaj - powiedziałem. - Zaatakował mnie z powietrza, a ja zamachnąłem się na niego, przewrócił mnie, tak ze straciłem przytomność, i stłukł mi gogle. Kiedy się ocknąłem, już go nie było, a ja leżałem na półce skalnej. Sądzę, że był to jakiś rodzaj istoty energetycznej. Widziałeś moje EEG, i nie było normalne. Myślę, iż poraził mi system nerwowy, kiedy mnie dotknął.

- Straciłeś przytomność, gdyż uderzyłeś głową o skałę.

- To on sprawił, że na nią upadłem!

- Z tą częścią się zgadzam. To znaczy, że skała była prawdziwa. Jednak nigdzie, w całym wszechświecie nie odkryto żadnych istot energetycznych.

- No i co z tego? To samo powiedziałbyś o Ameryce tysiąc lat temu.

- Być może. Jednak jestem zdania, że ten neurolog prawidłowo skomentował twoje EEG. Uraz optyczny. Po co zadawać sobie tyle trudu i wymyślać jakieś niesamowite wyjaśnienia tych wydarzeń? Najprostsze zazwyczaj okazują się najlepsze. Miałeś halucynacje i potknąłeś się.

- W porządku - odparłem. - Ilekroć wdam się z tobą w dyskusję, przeważnie potrzebuję amunicji. Poczekaj chwilę.

Podszedłem do szafy i wyjąłem go z górnej półki. Potem położyłem na łóżku i zacząłem odwijać koc, w który go owinąłem.

- Mówiłem ci, że się na to coś zamachnąłem - przypomniałem. - Trafiłem tuż przedtem, zanim straciłem przytomność. Zobacz'

Uniosłem w górę swój czekan - brązowo-żółto-czarny i poznaczony wgłębieniami, wyglądający jakby spadł z kosmosu.

Wziął go ode mnie, przypatrywał mu się przez długi czas, a potem zaczął coś mówić o piorunie kulistym, zmienił zdanie, potrząsnął głową i z powrotem odłożył narzędzie na koc.

- Sam nie wiem - powiedział w końcu i tym razem jego piegi się nie zlały, poza tymi na dłoniach, które zetknęły się ze sobą, gdy zacisnął je powoli w pięści.

IV

Rozpoczęliśmy planowanie wyprawy, studiując zdjęcia i mapy. Wykreśliliśmy trasę naszego podejścia i rozpoczęliśmy treningi.

Wprawdzie Doc i Stan utrzymywali się w dobrej kondycji, ale żaden z nich nie uprawiał wspinaczki od czasów Kasli. Kelly znajdował się u szczytu formy. Henry zaczynał tyć. Mallardi i Vince jak zwykle wydawali się zdolni do fantastycznych dokonań, jeśli chodzi o wytrwałość i umiejętności, a w minionym roku kilka razy mieli nawet okazję się wspinać, lecz ostatnio nieźle sobie używali, że tak powiem, i chcieli nieco poćwiczyć. Tak więc wybraliśmy wygodną, porządnych rozmiarów górę i daliśmy sobie dziesięć dni na przywrócenie formy. Potem wytrwale stosowaliśmy witaminy, gimnastykę i prawidłową dietę, kończąc jednocześnie przygotowania. W tym czasie Doc pojawił się z siedmioma błyszczącymi skrzyneczkami z jakiegoś stopu o powierzchni sześć na cztery cale, cienkimi jak pierwszy tomik wierszy. Mieliśmy nosić je na sobie jako ochronę przed istotą energetyczną, która, jak twierdził, nie istniała.

Pewnego pięknego, rześkiego poranka byliśmy gotowi. Reporterzy znów mnie polubili. Zużyli mnóstwo filmu, kręcąc naszą wspaniałą gromadkę, gdy ładowaliśmy się do lataczy mających dostarczyć nas do podnóża pani góry. Tam - po raz ostatni jako zespół - mieliśmy rozpocząć walkę z czarno-lawendowymi zboczami pod białymi promieniami słońca, walkę o to, co łączyło nas przez tyle lat.

Zbliżyliśmy się do góry, a ja zastanowiłem się, ile też ona waży.

* * *

Znasz już drogę przez pierwszych dziewięć mil, więc to pominę. Zajęło nam to sześć dni i część siódmego Nie zdarzyło się nic niezwykłego Było trochę mgły i paskudnych wiatrów, ale kiedy zostały w dole, zapomnieliśmy o nich.

Stan, Mallardi i ja zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie zaatakował mnie ptak, i czekaliśmy na Doca oraz pozostałych.

- Jak dotąd to przypomina niedzielny spacer - zauważył Mallardi.

- Taaa - potwierdził Stan.

- Ptaków też nie ma.

- Nie - zgodziłem się.

- Myślisz, że Doc miał rację co do tych halucynacji? - zapytał Mallardi. - Pamiętam, że też widziałem różne rzeczy na Kasli.

- O ile ja pamiętam - odezwał się Stan - to były nimfy i ocean piwa. Po co ktoś miałby chcieć oglądać ogniste ptaki?

- Wariactwo.

- Śmiejcie się, wy hieny - powiedziałem - ale tylko poczekajcie, aż przeleci całe stado.

Doc dotarł do nas i rozejrzał się dookoła.

- To jest to miejsce?

Skinąłem potakująco głową.

Zbadał tło promieniowania i pół tuzina innych rzeczy, ale nie znalazł niczego niezwykłego. Chrząknął i spojrzał w górę. Wszyscy to zrobiliśmy, a potem ruszyliśmy w tym kierunku.

Przez trzy dni droga była bardzo trudna i udało nam się pokonać tylko pięć tysięcy stóp. Kiedy trzeciego dnia kładliśmy się na spoczynek, byliśmy wyczerpani, więc sen przyszedł szybko. Podobnie jak Nemezis.

Znowu tam był, tyle ze tym razem nie tak blisko. Płonął jakieś dwadzieścia stóp ode mnie, stojąc w powietrzu, i wskazywał na mnie czubkiem miecza

- Odejdź - powiedział trzykrotnie bez jakiejkolwiek modulacji.

- Idź do diabła! - próbowałem wykrztusić. Przez chwilę wyglądało na to, że próbuje się bardziej do mnie zbliżyć. Nie udało mu się. - Sam odejdź - powiedziałem.

- Zejdź z powrotem. Odejdź. Dalej nie możesz iść.

- A jednak pójdę dalej. Całą drogę, aż do wierzchołka.

- Nie, nie wolno ci.

- Trzymaj się w pobliżu i patrz - poradziłem mu.

- Zawróć.

- Jeśli masz ochotę tam stać i kierować ruchem, to twoja sprawa - stwierdziłem. - Ja mam zamiar dalej spać.

Przeczołgałem się kawałek i potrząsnąłem ramieniem Doca, lecz kiedy spojrzałem za siebie, mojego płonącego gościa już nie było.

- Co jest?

- Za późno - odparłem. - Był tu i zniknął.

Doc usiadł.

- Ptak!?

- Nie, ta rzecz z mieczem.

- Gdzie był?

- Stał o tam - Pokazałem.

Doc wyciągnął swoje przyrządy i przez jakieś dziesięć minut intensywnie nimi manipulował.

- Nic - stwierdził w końcu. - Może ci się śniło.

- Tak, pewnie - odparłem. - Miłych snów. - Ponownie się położyłem i tym razem przespałem do rana bez dalszych ognistych stworów czy innych kłopotów.

* * *

Dotarcie na sześćdziesiąt tysięcy stóp zajęło nam cztery dni. Od czasu do czasu, jak kule armatnie, przelatywały koło nas odłamki skał, a niebo przypominało wielki, chłodny basen z unoszącymi się w nim białymi kwiatami. Od sześćdziesięciu trzech tysięcy podejście stało się znacznie łatwiejsze i w ciągu dwóch i pół dnia udało się nam osiągnąć siedemdziesiąt pięć tysięcy. Żadne ogniste istoty nie ukazały się, by kazać mi zawrócić. Tymczasem jednak pojawiła się niespodziewana przeszkoda, która dostarczyła nam naturalnego powodu do przeklinania.

Dotarliśmy do wielkiej, płaskiej półki skalnej. Miała jakieś czterysta stóp szerokości. Idąc w poprzek niej, uświadomiliśmy sobie, że wcale nie styka się ze zboczem góry. Kończyła się spadkiem do ogromnego rynsztoka kanionu. Musielibyśmy zejść jakieś siedemset stóp i dopiero potem ponownie zacząć się wspinać. Co gorsza, ściana, do której prowadziła, była niemal gładka, w części bardzo stroma, a potem przechodziła w zupełnie pionową, i to na straszliwie długim odcinku, wyglądał na całe mile. Wierzchołka nadal nie było widać.

- To którędy idziemy? - zapytał Kelly, przysuwając się do mnie.

- W dół - zdecydowałem. - Potem się rozdzielimy. Pójdziemy tym wielkim kanałem w obie strony i zobaczymy, kto znajdzie lepszą trasę na górę. Spotkamy się znów na środku.

Zeszliśmy. Potem Doc, Kelly i ja skręciliśmy w lewo, a reszta w drugą stronę.

Po półtorej godziny nasz szlak się skończył. Stanęliśmy, spoglądając ponad skalną krawędzią w pustkę. Przez cały czas aż do tego miejsca nie natknęliśmy się na żadną przyzwoitą drogę na szczyt. Teraz podciągnąłem się, wystawiając głowę i ramiona ponad skałę, podczas gdy Kelly trzymał mnie za kostki, i rozejrzałem się tak daleko, jak się dało, w prawo i w górę. Nie dostrzegłem niczego, co nadawałoby się do wspinaczki.

- Miejmy nadzieję, że tamtym poszło lepiej - zauważyłem, kiedy ściągnęli mnie z powrotem.

- A jeśli nie? - spytał Kelly.

- Poczekajmy.

Znaleźli.

Było to jednak ryzykowne podejście.

Nigdzie nie było dobrej drogi prowadzącej z kanionu w górę. Szlak kończył się ścianą wysokości czterdziestu stóp, a po wejściu na nią miał człowiek widok na drogę w dół. Wszelako wychyliwszy się, jakieś dwieście stóp na lewo i osiemdziesiąt powyżej, można było dostrzec szlak, trudny, ale jednak szlak, wiodący w górę i na zachód, po czym znikający.

Tej nocy rozbiliśmy obóz w szczelinie. Rano zaczepiłem swoją linę o skałę, przy czym Doc mnie ubezpieczał, i wyszedłem z pistoletem pneumatycznym. Dwukrotnie odpadłem, lecz do lunchu pokonałem czterdzieści stóp.

Potem dmuchałem na swoje siniaki, a Henry mnie zmienił. Kiedy przebył dziesięć stóp, Kelly zaczepił się o dwie długości ciała za nim, a my ubezpieczaliśmy Kelly'ego.

Następnym, który wstrzeliwał kołki, był Stan, a Mallardi go asekurował. Później już trzech musiało być na ścianie. Potem czterech. Do zachodu słońca pokonaliśmy sto pięćdziesiąt stóp i cali byliśmy pokryci białym pyłem. Kąpiel byłaby mile widziana, musieliśmy się jednak zadowolić ultradźwiękowym strząśnięciem pyłu.

Następnego dnia w porze lunchu już wszyscy tkwiliśmy na ścianie - połączeni liną, obejmując kurczowo zimną skałę. Posuwaliśmy się powoli, z mozołem, starając się nie patrzeć w dół.

Zanim zapadł mrok, przebyliśmy tę ścianę, docierając do miejsca, gdzie mogliśmy się utrzymać i poczuć pod stopami coś stałego. Ponieważ jednak ledwie tego wystarczało na oparcie buta, potrzeba było pełni dziennego światła, by odważyć się na atak. Raz jeszcze powróciliśmy więc do szczeliny.

O poranku przeszliśmy w końcu ten odcinek.

Dalej szlak nadal wił się pod pewnym kątem. Zmierzaliśmy nim na zachód i w górę. Przeszedłszy milę, zyskaliśmy pięćset stop wysokości. Po kolejnej mili przybyło nam zaledwie trzysta stóp.

W pewnym momencie zobaczyliśmy półkę skalną, jakieś czterdzieści stóp nad głowami. Podejście do niej było trudne, lecz Stan pokonał je za pomocą pistoletu pneumatycznego, gdyż musieliśmy wiedzieć, co stamtąd widać. Dał nam znak, więc weszliśmy za nim, a widok, który się przed nami roztoczył, był doprawdy wspaniały.

Nieco w dole, po prawej, znajdował się nasz nowy obóz, trochę nieregularny, lecz dostatecznie szeroki. A droga ponad nim była jak lody i whisky, i poranna kawa, i papieros po obiedzie. Była wspaniała - nachylone pod kątem siedemdziesięciu stopni zbocze, pełne półek, wystających kamieni i dobrej, czystej skały.

- Cholernie pięknie - odezwał się Kelly.

Wszyscy byli skłonni się z nim zgodzić.

Najedliśmy się, napiliśmy i postanowiliśmy tego popołudnia dać odpocząć swoim posiniaczonym osobom.

Przebywaliśmy teraz w świecie półmroku, w miejscu, gdzie przedtem żaden człowiek nie postawił stopy, i czuliśmy się wspaniale. Dobrze było się wyciągnąć i czekać, aż ból ustąpi.

Przespałem resztę dnia, a kiedy się obudziłem, niebo było paleniskiem żarzących się węgli. Leżałem tak, zbyt rozleniwiony, by się ruszyć, i zbyt przepełniony obrazami, by z powrotem zapaść w sen. Na niebie meteor wypalał akurat błękitno-biały szlak. Po jakimś czasie pojawił się drugi. Rozmyślałem nad swoim położeniem i doszedłem do wniosku, że dotarcie tu było warte swojej ceny. Przepełniała mnie zimna, twarda radość gór. Poruszyłem palcami u nóg.

Po paru minutach przeciągnąłem się i usiadłem. Przyjrzałem się śpiącym towarzyszom i spojrzałem poprzez noc tak daleko, jak mogłem cokolwiek dostrzec. Potem podniosłem wzrok na górę i wreszcie opuściłem go powoli wzdłuż jutrzejszej trasy.

Dostrzegłem jakiś ruch w cieniu.

Coś stało w odległości pięćdziesięciu stóp w bok i dziesięciu w górę.

Ująłem w dłoń czekan i wstałem.

Przeszedłem te pięćdziesiąt stóp i spojrzałem w górę.

Śmiała się, nie płonęła.

Kobieta, niesamowita kobieta.

Absolutnie niesamowita. Po pierwsze, powinna już była zamarznąć na śmierć w minispódniczce i bluzce bez rękawów. Po drugie, nie bardzo miała tu czym oddychać.

Najwyraźniej jej to nie przeszkadzało. Pomachała mi ręką. Włosy miała ciemne i długie, a oczu nie mogłem dojrzeć. Płaszczyzny jej jasnych policzków, szerokie czoło, drobny podbródek w niepokojący sposób zgadzały się z pewnymi prostymi twierdzeniami tworzącymi geometrię mego serca. Jeśli wszystkie kąty, płaszczyzny i krzywe są odpowiednie, to przestaje ono na moment bić, a potem spieszy się, żeby nadrobić to opóźnienie.

* * *

Przekalkulowałem to, poczułem, jak serce robi swoje, i odezwałem się.

- Cześć!

- Cześć, Białasie - odparła.

- Zejdź tutaj - poprosiłem.

- Nie, ty wejdź do mnie.

Wbiłem czekan w skałę. Kiedy dotarłem do półki, jej już tam nie było. Rozejrzałem się wokół.

Siedziała na skale dwanaście stóp nade mną.

- Skąd znasz moje imię? - spytałem.

- Na pierwszy rzut oka widać, jak musisz mieć na imię.

- No dobrze - zgodziłem się. - A jak brzmi twoje?

Jej usta jakby się poruszały, ale niczego nie usłyszałem.

- Możesz jeszcze raz…?

- Nie potrzebuję imienia - odparła.

- Dobrze, będę cię nazywał „dziewczyna”.

Rozległo się coś w rodzaju śmieszku.

- Co tu robisz? - spytałem.

- Obserwuję cię.

- Dlaczego?.

- Żeby zobaczyć, czy spadniesz.

- Mogę oszczędzić ci kłopotu - odparłem. - Nie spadnę.

- Być może.

- Zejdź tutaj.

- Nie, ty wejdź do mnie.

Wspiąłem się więc, lecz kiedy tam dotarłem, ona była dwadzieścia stóp wyżej.

- Dziewczyno, wspinasz się świetnie - powiedziałem, na co ona roześmiała się głośno i odwróciła.

Ścigałem ją przez pięć minut, ale nie mogłem złapać. Było coś nadnaturalnego w jej sposobie poruszania.

Przestałem się wspinać, kiedy ponownie obróciła się twarzą do mnie. Nadal dzieliło nas jakieś dwadzieścia stóp.

- Widzę, że tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym do ciebie przyszedł.

- Oczywiście, że chcę, lecz najpierw musisz mnie złapać. - Znowu się odwróciła, a ja poczułem, że wzbiera we mnie wściekłość.

Napisano, że nikt nie jest w stanie pokonać we wspinaczce Szalonego Jacka. Ja sam to napisałem.

Zakręciłem czekanem i ruszyłem zwinnie jak jaszczurka.

Kilka razy byłem tuż za nią, ale nigdy dość blisko.

W mięśniach znów czułem poprzedni ból, jednak nie zwolniłem. Zdałem sobie niejasno sprawę z tego, że obóz znajduje się daleko pode mną, a ja wspinam się sam w ciemności po nieznanym zboczu. To mnie jednak nie zatrzymało. Raczej przyspieszyłem i zaczynałem już mieć trudności z oddychaniem. Słyszałem jej śmiech i był to dla mnie bodziec. W końcu dotarłem do pięciocentymetrowej półki i zobaczyłem, że ona posuwa się po niej. Poszedłem za nią, okrążając spore wybrzuszenie skalne, aż do miejsca, gdzie się kończyła. Dziewczyna była dziewięćdziesiąt stóp nade mną, na szczycie wysmukłej wieżyczki skalnej przypominającej stożkowate, pozbawione gałęzi drzewo. Nie mam pojęcia, jak tego dokonała. Dyszałem już ciężko, lecz zarzuciłem pętlę z liny na występ skalny i zacząłem się wspinać. Wtedy ona się odezwała.

- Nigdy nie jesteś zmęczony, Białasie? Myślałam, że do tej pory już spadniesz.

Przerzuciłem wyżej linę i piąłem się dalej.

- Wiesz przecież, że nie uda ci się tu dotrzeć.

- Nie wiem - burknąłem.

- Dlaczego tak bardzo ci zależy, żeby tu wejść? Są inne ładne góry.

- Ta jest najwyższa, dziewczyno. Dlatego.

- Tego nie można dokonać.

- To dlaczego to wszystko stara się mnie zniechęcić? Nie lepiej poczekać, aż dokona tego sama góra?

Kiedy się do niej zbliżyłem, zniknęła. Dotarłem do wierzchołka, gdzie przedtem stała, i tam padłem.

Po pewnym czasie znów usłyszałem jej głos, więc obróciłem głowę. Znajdowała się na półce oddalonej może o osiemdziesiąt stóp.

- Nie sądziłam, że uda ci się dojść tak daleko - przyznała. - Jesteś głupcem. Dobranoc, Białasie - powiedziała i rozpłynęła się w powietrzu.

Siedziałem na malutkim wierzchołku wieżyczki - wszystkiego cztery stopy kwadratowe - i myślałem o tym, że nie mogę zasnąć, bo spadnę. A byłem zmęczony. Przypomniałem więc sobie ulubione przekleństwa i wypowiedziałem je wszystkie po kolei, lecz wcale nie poczułem się lepiej. Nie mogłem dopuścić do tego, żebym zasnął. Spojrzałem w dół. Wiedziałem, że czeka mnie długa droga. Wiedziałem, że jej zdaniem nie uda mi się jej pokonać. Zacząłem schodzić.

* * *

Następnego ranka, kiedy próbowali mnie obudzić, byłem nadal zmęczony. Opowiedziałem im o wydarzeniach nocy, ale mi nie uwierzyli. Nie wierzyli aż do momentu, kiedy później tego dnia poprowadziłem wszystkich wokół występu i pokazałem im wieżyczkę wznoszącą się tam na dziewięćdziesiąt stóp w górę jak stożkowate, pozbawione gałęzi drzewo.

V

Przez następne dwa dni systematycznie posuwaliśmy się naprzód, pokonując niemal dziesięć tysięcy stóp. Potem spędziliśmy cały dzień na mozolnym wbijaniu haków w ogromną płaską ścianę. Sześćset stop takiego podejścia. Dalej posuwaliśmy się w prawo i w górę już wkrótce wspinaliśmy się po zachodniej stronie góry. Kiedy pokonaliśmy dziewięćdziesiąt tysięcy stóp, zatrzymaliśmy się, by pogratulować sobie pobicia rekordu wspinaczki na Kaslę, a jednocześnie przypomnieć, że nie dotarliśmy jeszcze do połowy. Potrzebowaliśmy na to jeszcze dwa i pół dnia, a obserwowana z tej wysokości ziemia wyglądała jak leżąca pod nami mapa.

Właśnie wtedy, tamtej nocy, wszyscy ujrzeliśmy istotę z mieczem.

Przyszedł i stanął w pobliżu naszego obozu, po czym uniósł swój oręż, który błyszczał tak intensywnie, że musiałem nałożyć gogle. Jego głos brzmiał niczym burza z piorunami.

- Wynoście się z tej góry! Natychmiast! Zawracajcie! Na dół! Idźcie sobie!

A potem runął na nas grad kamieni, padając wokół z grzechotem. Doc cisnął swoją błyszczącą skrzyneczkę, która ślizgając się po ziemi, dotarła w pobliże tej istoty.

Światło zgasło i znów byliśmy sami.

Doc podniósł kasetkę i przeprowadził badania, uzyskując te same rezultaty co poprzednio - to znaczy żadne. Jednak tym razem przynajmniej nie pomyślał, że zbzikowałem, o ile oczywiście nie uznał, że wszystkich nas to dotknęło.

- Niezbyt skuteczny strażnik - zauważył Henry.

- Mamy przed sobą jeszcze długą drogę - stwierdził Vince, ciskając kamieniem w miejsce, gdzie przedtem stał stwór. - Nie podoba mi się, że ta rzecz może powodować obsunięcie skał.

- Przecież to było zaledwie parę kamyków - uspokajał go Stan.

- Owszem, ale co będzie, jeżeli przyjdzie mu na myśl spuszczać je z wysokości pięćdziesięciu tysięcy stop?

- Zamknij się! - polecił mu Kelly. - Przestań podsuwać mu pomysły, przecież może podsłuchiwać.

Z jakiegoś powodu wszyscy się skupiliśmy. Doc kazał każdemu z nas opisywać, co widział, i okazało się, że wszyscy widzieli to samo.

- W porządku - odezwałem się, gdy skończyliśmy. - Teraz, kiedy wszyscy go zobaczyliście, kto chce wracać?

Zapadła cisza.

Po kilkunastu pełnych napięcia sekundach odezwał się Henry.

- Chciałbym usłyszeć całą historię. Wygląda na ciekawą. Chętnie zaryzykuję, żeby dostać tę rozwścieczoną istotę energetyczną.

- Ja tam nie wiem, co to jest - wtrącił Kelly. - Może to wcale nie stwór energetyczny. Może to coś nadnaturalnego. Wiem, co powiesz, Doc. Mówię wam po prostu, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Jeśli istnieją takie istoty, to zapewne można ich oczekiwać w takim miejscu. Rzecz jednak w tym, że cokolwiek to jest, mnie to nie obchodzi. Ja chcę zdobyć tę górę. Gdyby to coś potrafiło nas zatrzymać, pewnie już by to zrobiło. Może się mylę, może potrafi. Może zastawiło na nas pułapkę gdzieś wyżej. Ale ja chcę tej góry. Obecnie to znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego. Jeśli nie pójdę dalej, będę się nad tym w kółko zastanawiał i zapewne któregoś dnia wrócę tu, by jeszcze raz spróbować, kiedy nie będę mógł dłużej znieść tych rozmyślań. Tyle ze wtedy może się zdarzyć, że nie uda mi się was zebrać. Stawmy temu czoło, jesteśmy naprawdę dobrym zespołem wspinaczkowym. Kto wie, czy nie najlepszym. Jeśli w ogóle jest to wykonalne, to sądzę, że nam się uda.

- W pełni popieram - odezwał się Stan.

* * *

- Zabawne, Kelly, że wspomniałeś o nadnaturalnym stworze - zaczął Mallardi - gdyż przez minutę też miałem takie wrażenie, gdy na niego patrzyłem. Przypomina mi to coś z Boskiej Komedii. Jeśli pamiętacie, Czyściec u Dantego był górą, Purgatono. Pomyślałem wtedy o aniele, który strzegł wschodniego wejścia do Raju. Według Dantego, Raj przesunął się na szczyt Czyśćca, i tam był ten anioł. W każdym razie poczułem się, jakbym przez samą obecność tutaj popełniał niechcący jakiś grzech. Jednak teraz, kiedy o tym myślę człowiek nie może ponosić winy za coś, o czym nie wie, że jest złe, prawda? A nie zauważyłem, żeby ta rzecz błyskała nam jakąś odznaką anielską. Tak więc mam ochotę iść dalej i zobaczyć, co jest na szczycie, chyba że on pojawi się znowu, niosąc tablice przykazań z nowym dopisanym na dole.

- Po hebrajsku czy po włosku? - zainteresował się Doc.

- Żeby ciebie zadowolić, to przypuszczam, że musiałyby być ujęte w formę równań.

- Nie - odparł. - Ale żarty na bok. Ja również czułem coś osobliwego, kiedy to widziałem i słyszałem. Tyle że, wiecie, my tak naprawdę go nie słyszeliśmy. Ominął nasze zmysły i przekazał swoje posłanie prosto do naszych mózgów. Jeśli zastanowicie się, jak każdy z nas opisywał swoje przeżycie, to zauważycie, że każdy „słyszał” inne słowa nakazujące mu odwrót. Skoro on potrafi przekazywać znaczenie równie dobrze jak psychotranslator, to zastanawiam się, czy potrafi też przekazywać uczucia. Ty również pomyślałeś o aniele, co, Białasie?

- Tak - przyznałem.

- To jesteśmy niemal jednomyślni, co?

Teraz wszyscy obróciliśmy się do Vince'a, który nie miał z chrześcijaństwem nic wspólnego, jako ze został wychowany w religii buddyjskiej na Cejlonie.

- Co ty odczuwałeś w związku z tą rzeczą? - zapytał go Doc.

- To był dewa - odparł - który jest kimś w rodzaju anioła, tak mi się przynajmniej wydaje. Miałem wrażenie, że każdy krok w górę przynosił mi tyle złej karmy, iż mogłoby starczyć na całe życie. Tyle ze ja nie wierzę w to już od czasów, gdy byłem dzieckiem. Chcę iść dalej, w górę. Nawet jeśli moje odczucia miałyby być prawdziwe, chcę zobaczyć czubek tej góry.

- Ja również - dorzucił Doc.

- W takim razie jesteśmy jednomyślni - stwierdziłem.

- Niech każdy złapie mocno swoją anielską zmorę - rzucił Stan - i chodźmy spać.

- Dobry pomysł.

- Tylko lepiej rozproszmy się nieco - zaproponował Doc - żeby, jak coś zleci, nie trafiło nas wszystkich naraz.

Zastosowaliśmy się do tej czarującej rady i spaliśmy nie nękani więcej przez niebiosa.

* * *

Nasza droga nadal wiła się w prawo, dopóki nie znaleźliśmy się na południowym stoku na wysokości stu czterdziestu czterech tysięcy stóp. Wtedy potruchtała z powrotem, tak że na stu pięćdziesięciu tysiącach znów wspinaliśmy się po zachodnim zboczu.

Potem, podczas diabelnie trudnego odcinka, gdy wdzieraliśmy się na wklęsłość zakończoną nawisem, ptak pojawił się znowu.

Gdyby nie to, że byliśmy połączeni liną, Stan by zginął. Ponieważ jednak byliśmy, niewiele brakowało, byśmy wszyscy zginęli.

Stan był na prowadzeniu, kiedy skrzydła ptaka prysnęły nagle płomieniami na tle granatowego nieba. Runął w dół z nawisu, zupełnie jakby ktoś przekopnął ognisko przez jego krawędź, skierował się prosto na Stana i zniknął w odległości około dwunastu stóp od niego. Stan odpadł od ściany, nieomal zabierając nas wszystkich ze sobą.

Napięliśmy mięśnie i wytrzymaliśmy szarpnięcie.

Stan nieco się poobijał, lecz na szczęście niczego sobie nie złamał. Pokonaliśmy nawis, ale dalej już tego dnia nie poszliśmy.

Kawałki skał nadal sypały się na nas, więc poszukaliśmy schronienia pod kolejnym nawisem.

Ptak już tego dnia nie wrócił, lecz za to pojawiły się węże.

Ogromne, błyszczące szkarłatem gady okręcały się wokół turni, wiły wśród poszarpanych płaszczyzn lodu i szarego kamienia. Iskry tryskały na całej długości ich poskręcanych kształtów. Zwijały się i rozwijały, rozciągały i zawracały, plując ogniem. Wyglądało na to, że próbują nas wypłoszyć z bezpiecznego schronienia w miejsce, gdzie będą mogły na nas spadać skały.

Doc ruszył na najbliższego, który zniknął, ledwie dostał się w pole projektora. Doc przyjrzał się więc dokładnie miejscu, gdzie leżał wąż, po czym pospiesznie wrócił do nas.

- Tam nadal jest szron - oznajmił.

- Co? - spytałem.

- Ani odrobina lodu się pod nim nie stopiła.

- To znaczy…?

- Iluzja - podsumował Vince. Rzucił kamieniem w kolejnego węża i pocisk po prostu przez niego przeleciał.

- Lecz widziałeś, co się stało z moim czekanem - powiedziałem do Doca - kiedy ciąłem nim ptaka. Tamten stwór musiał mieć jakiś rodzaj ładunku.

- Może to, co zsyła je na nas, uznało, że nie warto marnować energii - odparł - skoro i tak nie mogą się do nas dostać.

Usiedliśmy razem, obserwując węże i spadające odłamki skał, dopóki Stan nie wyciągnął talii kart i nie zaproponował lepszej zabawy.

* * *

Węże nie opuściły nas przez całą noc i poszły za nami następnego dnia. Skały nadal od czasu do czasu spadały, lecz tajemniczemu szefowi zaczynało ich już brakować. Czterokrotnie pojawił się też ptak, okrążając nas i atakując. Tym razem jednak nie zwracaliśmy na niego uwagi, i w końcu wrócił do siebie na grzędę.

Zrobiliśmy tego dnia trzy tysiące stóp, a mogliśmy przejść nawet więcej, lecz nie chcieliśmy opuszczać niewielkiej, przytulnej półeczki z grotą dostatecznie dużą, by nas wszystkich pomieścić. Tam właśnie stwory przestały nas nękać - to znaczy wszystkie widzialne.

Natomiast ogarnęło nas uczucie takie, jak przed burzą. Każdy czuł wzbierające napięcie i czekał, by stało się wreszcie to, co ma się stać.

Zdarzyło się najgorsze, co możliwe, czyli nic.

Ten nastrój nerwowego oczekiwania pozostał w nas nie zaspokojony. Myślę, że z dużą ulgą przyjęlibyśmy nagłe pojawienie się niewidzialnej orkiestry grającej Wagnera albo rozsunięcie się niebios niczym kurtyny, odsłaniające ekran kinowy, po czym po odwrotnie napisanych literach poznalibyśmy, że znajdujemy się po jego drugiej stronie, albo widok wysoko lecącego smoka zjadającego nisko przelatujące satelity pogodowe…

Tymczasem czuliśmy tylko cały czas, że coś nam nieuchronnie zagraża, i nie mogłem przez to zasnąć.

Tej nocy przyszła ponownie. Dziewczyna ze skalnej wieżyczki. Stanęła przy wejściu do jaskini, a kiedy ruszyłem w jej kierunku, wycofała się. Zatrzymałem się tuż przed wyjściem i stałem tam, gdzie przedtem ona.

Powiedziała:

- Witaj, Białasie.

- Nie, tym razem nie mam zamiaru za tobą iść - oświadczyłem.

- Wcale cię nie prosiłam.

- Co taka dziewczyna jak ty robi w takim miejscu?

- Obserwuje - odparła.

- Mówiłem ci, że nie spadnę.

- Twój przyjaciel prawie spadł.

- „Prawie” to jeszcze nie całkiem.

- Ty jesteś dowódcą, tak?

- Zgadza się.

- Gdybyś zginął, to inni by zawrócili?

- Nie - odparłem. - Poszliby dalej beze mnie.

Sięgnąłem w tym momencie po swój aparat.

- Co teraz robisz? - spytała

- Robię ci zdjęcie, o ile tam naprawdę jesteś

- Po co?

- Żebym miał na co patrzeć, kiedy odejdziesz. Lubię patrzeć na ładne rzeczy.

Zdawało mi się, że coś powiedziała.

- Co!?

- Nic.

- Dlaczego nic?.

- …umrze - powiedziała.

- Proszę, mów głośniej.

- Ona umiera.

- Dlaczego? Jak?

- …na górze.

- Nie rozumiem.

- …też.

- Co się dzieje?

Zrobiłem krok naprzód, a ona krok do tyłu.

- Idziesz za mną? - spytała.

- Nie.

- Zawróć.

- Co jest po drugiej stronie tej płyty? - spytałem.

- Będziesz kontynuował wspinaczkę?

- Tak.

- Dobrze! - rzekła nagle. - Ja… - jej głos znów ucichł. - Zawróć - powiedziała w końcu bez cienia emocji.

- Przykro mi.

I już jej nie było.

* * *

Szlak znowu powiódł nas powoli w lewo. Czołgaliśmy się i rozpłaszczaliśmy na skale, wyrąbywaliśmy dziury w kamieniu. Węże skwierczały teraz w pewnej odległości od nas. Towarzyszyły nam obecnie bez przerwy. Ptak przylatywał w najtrudniejszych momentach żeby spróbować, czy nie da się nas strącić. Rozwścieczony byk pojawił się na turni i ryczał na nas. Widmowi łucznicy wysyłali strzały ognia, które znikały na moment przedtem, zanim nas trafiły. Atakowały nas zamiecie ognia. W chwili, kiedy pokonaliśmy sto sześćdziesiąt tysięcy, byliśmy znów na północnym zboczu, zmierzając na zachód. Niebo było głęboko błękitne i przez cały czas gościły na nim gwiazdy. Dlaczego ta góra nas nienawidzi? - zastanawiałem się. Co w nas jest takiego, co prowokuje wszystkie te rzeczy? Spojrzałem po raz nie wiadomo który na zdjęcie dziewczyny i rozmyślałem, czym ona właściwie jest. Czyżby została wyjęta z naszych wyobraźni i uformowana w kształt kobiety, żeby nas kusić i prowadzić jak syrena lub harpia aż do miejsca ostatecznego upadku? Tak długa była droga w dół…

Zastanawiałem się też nad swoim dotychczasowym życiem. Jak to się dzieje, że człowiek zaczyna zdobywać góry? Pociągają go wysokości, gdyż boi się płaskich terenów? Jest takim nieudacznikiem w społeczeństwie, że musi uciekać i próbuje się ponad nie wywyższyć? Droga w górę jest długa i trudna, lecz jeśli się powiedzie, muszą mu przyznać coś w rodzaju wieńca. A jeśli spadnie, to też spływa na niego pewien rodzaj chwały. Skończyć jako odrażające szczątki ciśnięte z wyżyn w otchłanie, jest odpowiednim punktem kulminacyjnym dla nieudacznika, gdyż taki koniec też wstrząsa górami i umysłami. Jest rodzajem zwarzonego wieńca zwycięstwa w porażce, i jest zimny - tak zimny, że ruch tego ostatniego lotu jest zamrożony gdzieś na wieczność jak sztywny pomnik ostatecznego celu i zamiaru, udaremnionego wyłącznie przez powszechną wrogość, której istnienia wszyscy się obawiamy. Kandydat na świętego lub bohatera, któremu zabraknie pewnych koniecznych zalet, zawsze może zostać męczennikiem, gdyż jedyną rzeczą, którą ludzie w końcu zapamiętają, jest właśnie koniec. Wiedziałem wtedy, że muszę zdobyć Kaslę, tak jak zdobyłem wszystkie pozostałe, i wiedziałem, jaka będzie cena. Kosztowała mnie mój jedyny dom. Lecz Kasla tam była, a moje buty nie mogły się doczekać, kiedy włożę je na nogi. Wiedziałem, że postawię je na jej szczycie, a poniżej świat się kończył. Cóż znaczy świat, skoro zwycięstwo jest w zasięgu ręki? A jeśli prawda, piękno i dobro stanowią jedność, to dlaczego zawsze jest między nimi konflikt?

Widmowi łucznicy wystrzelili do mnie, runął na mnie błyszczący ptak, a moje buty zostawiły rysy na skałach pode mną.

* * *

Ujrzeliśmy wierzchołek.

Byliśmy właśnie na wysokości stu siedemdziesięciu sześciu tysięcy stóp i posuwaliśmy się wzdłuż wąskiej półki, przyciskając się do ściany i badając drogę czekanami, kiedy Vince zawołał

- Patrzcie!

Spojrzeliśmy.

Wznosiła się i wznosiła, błękitna od szronu i ostra, śmiertelna i zimna jak sztylet Lokiego tnący niebo. Wibrowała ponad nami niczym linia wysokiego napięcia, wisiała jak blok zamarzniętego pioruna i wcinała się, wcinała w samo centrum naszego pożądania, skręcając się i stając haczykiem, na którym chciała nas wszystkich wyciągnąć, by poparzyć swoimi kolcami.

Vince był pierwszym, który spojrzał w górę i zobaczył szczyt, a także pierwszym, który zginął. Stało się to tak szybko… i nie zawinił tu żaden ze strachów, które nas prześladowały.

Vince się ześliznął.

To było wszystko. Wspinaliśmy się akurat na bardzo trudnym odcinku. W pewnej chwili był tuż za mną, a w następnej zniknął. Nie pozostało nawet ciało, które moglibyśmy wydobyć. Los przeznaczył mu długi upadek - wokół niego bezgłośny błękit i wielka szarość poniżej. Tak więc zostało nas sześciu. Zadrżeliśmy i jak sądzę, każdy pomodlił się na swój własny sposób.

…Nieobecny Vince, niechaj jakiś dobry dewa poprowadzi cię ścieżką chwały. Oby to, czego pragnąłeś najbardziej, czekało na ciebie na tamtym końcu drogi. A jeśli to możliwe, pamiętaj o wypowiadających te słowa, o jakże nieproszony gościu w przestworzach…

Przez resztę dnia nikt z nas prawie się nie odzywał.

Ognisty miecznik znów się pojawił i stał nad naszym obozem przez całą noc. Tym razem nic nie mówił.

Rano okazało się, że Stan zniknął, a pod swoim plecakiem znalazłem karteczkę:

Nie znienawidźcie mnie za to, że uciekłem, ale myślę, że to naprawdę jest anioł. Przeraża mnie ta góra. Mogę się wspiąć na każdą stertę kamieni, ale nie będę walczył z Niebem. Droga na dół jest łatwiejsza niż w górę, więc nie martwcie się o mnie. Powodzenia. Spróbujcie zrozumieć.

S.

Zostaliśmy więc w piątkę - Doc, Kelly, Henry, Mallardi i ja. Tego dnia dotarliśmy do stu osiemdziesięciu tysięcy i poczuliśmy się bardzo samotni.

W nocy znów odwiedziła mnie ta dziewczyna. Jej czarne włosy zlewały się z tłem czarnego nieba, a oczy błyszczały błękitnym płomieniem. Stanęła obok oblodzonego filaru i odezwała się.

- Dwóch z was już odeszło.

- Lecz reszta została - odparowałem.

- Na razie.

- Dojdziemy do samego szczytu i wtedy odejdziemy - powiedziałem. - W jaki sposób może ci to zaszkodzić? Dlaczego nas nienawidzisz?

- Nie nienawidzę, sir.

- W takim razie co?

- Chronię.

- Co? Cóż takiego chronisz?

- Umierającą, żeby mogła żyć.

- Co? Kto umiera? Dlaczego?

Jednak jej słowa gdzieś się rozwiały i nie zdołałem ich dosłyszeć. Potem ona również zniknęła i nie pozostało mi nic innego, niż spać przez resztę nocy.

* * *

Sto osiemdziesiąt dwa tysiące, potem osiemdziesiąt trzy i cztery, i pięć, a następnej nocy z powrotem na osiemdziesiąt cztery.

Obecnie przerażające stwory nieustannie skowyczały wokół nas, ziemia w dole pulsowała, a góra chwilami jakby się chwiała, kiedy nadal się wspinaliśmy.

Wyrąbaliśmy sobie ścieżkę do stu osiemdziesięciu sześciu, po czym przez trzy kolejne dni walczyliśmy, żeby zdobyć następny tysiąc. Wszystko, czego dotknęliśmy, było zimne, gładkie i śliskie - iskrzyło się i unosiła się nad tym błękitna mgiełka.

Kiedy osiągnęliśmy sto dziewięćdziesiąt, Henry obejrzał się i zadrżał.

- Przestaję się już martwić o dotarcie do wierzchołka - oświadczył. - Teraz przeraża mnie myśl o powrocie. Chmury wyglądają stąd jak małe kłaczki waty.

- Im prędzej na górze, tym prędzej na dole - odparłem i znów zaczęliśmy się piąć.

Kolejny tydzień zabrała nam walka o dotarcie na odległość mniej więcej mili od wierzchołka. Wszystkie ogniste stwory zdążyły nas już do tej pory opuścić, lecz dwie lawiny lodowe przypomniały, że wciąż nie jesteśmy tu mile widziani. Pierwszą z nich przetrwaliśmy bez żadnych wypadków, lecz podczas drugiej Kelly zwichnął sobie nogę w kostce, a Doc podejrzewał, że mógł też połamać kilka żeber.

Założyliśmy obóz. Doc został w nim z rannym, a Henry, Mallardi i ja wyruszyliśmy zdobywać ostatnią milę.

Teraz podejście było straszne. Mieliśmy do czynienia ze szklaną górą. Musieliśmy wykuwać uchwyty do każdego kawałeczka wzwyż. Pracowaliśmy na zmianę, a każdy cal był dosłownie wywalczony. Plecaki wydawały się nam gigantycznymi ładunkami, straciliśmy czucie w palcach. Nasz system obronny - projektory - najwyraźniej się już wyczerpywał albo ten tajemniczy przeciwnik zwiększył wysiłki, by nas dostać, gdyż węże pełzały teraz bliżej i płonęły jaśniej. Ich blask ranił moje oczy, więc bez przerwy je przeklinałem.

Kiedy znaleźliśmy się tysiąc stóp od szczytu, założyliśmy kolejny obóz. Następne dwieście stóp wyglądało na łatwiejsze, potem był dość paskudny kawałek, a co powyżej - nie wiadomo.

Obudziwszy się, odkryłem, że zostaliśmy tylko we dwójkę z Henrym. Nic nie wskazywało na to, w którą stronę udał się Mallardi. Henry wywołał Doca, przestawiwszy komunikator na jego kanał. Zdążyłem włączyć swój na czas, by usłyszeć:

- Nie widziałem go.

- Jak Kelly? - spytałem.

- Lepiej - odparł Doc. - Te żebra chyba nie są złamane.

Wtedy wywołał nas Mallardi.

- Jestem czterysta stóp nad wami, chłopaki - dobiegł nas jego głos. - Dotąd było łatwo, ale teraz droga znów staje się paskudna.

- Dlaczego wyruszyłeś sam? - spytałem.

- Bo myślę, że już niedługo coś zamierza mnie zabić - odparł. - Jest tam, w górze, czeka na szczycie. Zapewne możecie to dojrzeć nawet z miejsca, w którym stoicie. To żmija.

Obaj sięgnęliśmy po lornetki.

Żmija? Lepszym określeniem byłoby chyba smok albo nawet wąż Midgardu.

To coś owinęło się wokół wierzchołka i uniosło łeb. Miało chyba kilkaset stóp długości i poruszało głową z boku na bok oraz w górę i w dół, okopcając koronę słoneczną.

Potem dostrzegłem Mallardiego wspinającego się prosto w kierunku tego potwora.

- Nie idź dalej! - wrzasnąłem do niego. - Nie wiemy, czy twoje urządzenie ochroni cię przed czymś takim! Poczekaj, aż skontaktuję się z Dokiem.

- Mowy nie ma - odparł. - Ta dziecina jest moja.

- Posłuchaj! Możesz pierwszy wejść na szczyt, jeśli o to ci chodzi! Ale nie zabieraj się sam do tego monstrum!

Jedyną odpowiedzią był śmiech.

- Wszystkie trzy urządzenia razem mogą sobie z tym poradzić - powiedziałem. - Zaczekaj na nas.

Tym razem nie było żadnej odpowiedzi, więc rozpoczęliśmy wspinaczkę.

Zostawiłem Henry'ego daleko w tyle. Ten stwór był ruchomym światłem na tle nieba. W pośpiechu pokonałem dwieście stóp, a kiedy znów spojrzałem w górę, zauważyłem, że wyrosły mu dwie nowe głowy. Z jego nozdrzy tryskały błyskawice, a ogon chłostał górę. Po następnych stu stopach widziałem już wyraźnie Mallardiego, który wspinał się systematycznie, widoczny jako ciemna sylwetka na tle blasku. Zamachnąłem się czekanem i dysząc ciężko, walczyłem z górą, podążając szlakiem, który on wyrąbał. Zaczynałem go doganiać, ponieważ musiał mozolnie wykuwać sobie drogę, gdy ja nie miałem już tego problemu. Potem usłyszałem, jak mówi do siebie:

- Jeszcze nie, wielkoludzie, jeszcze nie. -jego głos dobiegał spoza fali szumów. - Tu mamy półeczkę…

Spojrzałem w górę i w tym momencie zniknął mi z oczu.

Potem ognisty ogon przeciął powietrze, chłoszcząc zbocze w miejscu, gdzie go ostatnio widziałem, i usłyszałem jego przekleństwa oraz poczułem wibracje broni pneumatycznej. Ogon trzasnął ponownie, a do mnie dobiegło kolejne:

- Cholera!

* * *

Spieszyłem się, napinałem, zdzierałem skórę, pnąc się po uchwytach, które on przygotował, aż w pewnym momencie usłyszałem jego śpiew. Było to chyba coś z Aidy.

- Do cholery! Zaczekaj! - wrzasnąłem. - Jestem tylko kilkaset stóp za tobą.

Nie przestawał śpiewać.

Zaczynało mi się kręcić w głowie, ale nie mogłem sobie pozwolić na zwolnienie tempa. Zamiast prawej ręki miałem kłodę drewna, zamiast lewej kawał lodu. W miejscu stóp znajdowały się kopyta; oczy mi płonęły.

I wtedy to się stało.

Jak podczas wybuchu bomby, wąż i śpiew znalazły swój koniec w rozbłysku jasności, który zachwiał mną tak, że niemal się puściłem. Przylgnąłem do drgającego zbocza i zmrużyłem oczy przed światłem.

- Mallardi?! - zawołałem.

Żadnej odpowiedzi.

Spojrzałem w dół. Henry nadal się trzymał, więc wznowiłem wspinaczkę. Dotarłem w końcu do półki, o której wspomniał Mallardi, i tam go znalazłem.

Jego respirator nadal działał. Skafander ochronny był z prawej strony poczerniały i przypalony. Połowa czekana stopiła się. Uniosłem mu ramiona. Zwiększyłem głośność w jego mikrofonie i wtedy usłyszałem jego oddech. Otworzył oczy, zamknął, otworzył.

- W porządku… - odezwał się.

- Do diabła z twoim „w porządku”! Gdzie cię boli?

- Nigdzie… Czuję się świetnie… Słuchaj, myślę, że on na razie zużył swój jad. Idź wbić flagę. Tylko najpierw mnie posadź, chcę to zobaczyć.

Podciągnąłem go do wygodniejszej pozycji, wstrzyknąłem do ust trochę wody i posłuchałem, jak przełyka. Potem zaczekałem, aż Henry do nas dołączy. Zajęło mu to jakieś sześć minut.

- Ja tu zostanę - powiedział Henry, pochylając się nad Mallardim. - Ty idź to zrobić.

Ruszyłem do ostatniego podejścia.

VII

Uderzałem czekanem, rąbałem, strzelałem i pełzłem. Lód był częściowo stopiony, a skały osmalone.

Nic nie starało się mi przeszkodzić. Zakłócenia w słuchawkach zniknęły wraz ze smokiem. Otaczała mnie cisza i ciemność wśród gwiazd.

Wspinałem się powoli, gdyż nadal czułem zmęczenie po poprzednim błyskawicznym wejściu, lecz postanowiłem się nie zatrzymywać.

Przede mną z całego świata pozostało zaledwie sześćdziesiąt stóp, a nad sobą miałem tylko niebo z mrugającą wysoko rakietą. Może to reporterzy z teleobiektywami.

Żadnych ptaków, łuczników, aniołów ani dziewczyn.

Pięćdziesiąt stóp…

Czterdzieści stóp…

Zacząłem się trząść. Dawało o sobie znać napięcie nerwowe. Opanowałem się, ruszyłem dalej.

Trzydzieści stóp… i znów miałem wrażenie, że góra się chwieje.

Dwadzieścia pięć… zaczęło mi się kręcić w głowie; zatrzymałem się, wypiłem łyk wody.

Potem znów praca czekanem.

Dwadzieścia…

Piętnaście…

Dziesięć…

Sprężyłem się, przygotowując na ostateczny atak góry, cokolwiek to będzie.

Pięć…

Nic się nie stało, gdy dotarłem.

Stanąłem. Wyżej nie miałem już dokąd iść.

Spojrzałem w niebo, spojrzałem z powrotem w dół, pomachałem w kierunku rakiety.

Wbiłem maszt i przymocowałem do niego flagę.

Umieściłem ją w miejscu, gdzie żaden wietrzyk nigdy nią nie poruszy. Włączyłem swój nadajnik i powiedziałem.

- Jestem tu.

I nic więcej.

* * *

Czas było zejść, by teraz Henry mógł się nacieszyć, ale zanim zacząłem wędrówkę, spojrzałem jeszcze w dół zachodniego zbocza.

Góra znów do mnie mrugała. Jakieś osiemset stóp poniżej widziałem czerwony blask. Czyżby to było to, co onegdaj dostrzegłem z miasta podczas burzy, owej nocy, która wydawała się tak odległa?

Nie miałem pojęcia, a musiałem się dowiedzieć.

Odezwałem się przez nadajnik.

- Jak tam Mallardi?

- Właśnie wstałem - odpowiedział on sam - Daj mi jeszcze pół godziny i mogę iść na górę.

- Henry - spytałem - czy on powinien…?

- Trzeba mu wierzyć na słowo, że wie, jak się czuje - odparł Lanning.

- Dobrze, tylko spokojnie. Kiedy tu wejdziecie, mnie już nie będzie. Muszę zejść kawałek zachodnim zboczem. Jest tam coś, co chcę obejrzeć.

- Co?

- Nie wiem. Dlatego chcę to zobaczyć.

- Uważaj na siebie.

- Dobra.

Zachodnie zbocze okazało się łatwym zejściem. Kiedy znalazłem się niżej, stwierdziłem, że światło wydobywa się z otworu w zboczu góry.

Pół godziny później znalazłem się u jego wejścia.

Zrobiłem krok naprzód i coś mnie oślepiło.

* * *

Ruszyłem w tym kierunku i stanąłem. To coś pulsowało, drżało i śpiewało. Wibrująca ściana płomieni wyskakiwała z dna jaskini i wznosiła się aż do jej sklepienia. Blokowała mi drogę, a ja musiałem dostać się do środka.

Ona tam była i musiałem do niej dotrzeć.

Posunąłem się o krok, tak ze tylko centymetry dzieliły mnie od płomieni. W słuchawkach słyszałem same trzaski zakłóceń, a w rękach czułem lodowe igły. Jednak to nie pochyliło się ku mnie, by zaatakować. Nie wydzielało też ciepła.

Spojrzałem przez zasłonę płomieni ku miejscu, gdzie spoczywała z zamkniętymi oczyma i nieruchomą piersią. Pod ścianą naprzeciw mnie znajdował się cały skład aparatury.

- Jestem tutaj - odezwałem się i uniosłem czekan. Kiedy jego czubek dotknął ściany płomieni, rozpętało się piekło i zatoczyłem się oślepiony do tyłu. Pierwszym, co dostrzegłem, gdy odzyskałem wzrok, był anioł stojący tuż przede mną.

- Nie możesz tędy przejść - oświadczył.

- To z jej powodu chciałeś, żebym zawrócił? - spytałem.

- Tak. Wracaj.

- Ona nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie?

- Ona śpi. Wracaj.

- Zauważyłem. Dlaczego?.

- Bo musi. Wracaj.

- A dlaczego sama mi się ukazywała i wiodła mnie na manowce?

- Wykorzystałem wszystkie postaci straszydeł, które znałem. Nie zadziałały. Tak dziwnie cię prowadziłem, gdyż jej śpiący umysł ingeruje w moje poczynania. Działo się tak szczególnie wtedy, kiedy pożyczałem sobie jej postać, i wtedy przeszkadzał mi w wykonaniu wytycznych. Wracaj.

- Jakie masz rozkazy?

- Ma być chroniona przed wszystkim, co wspina się na górę. Wracaj.

- Dlaczego? Dlaczego jest chroniona?

- Ona śpi. Wracaj.

Ponieważ nasza rozmowa zaczynała kręcić się w kółko, sięgnąłem do plecaka i wyjąłem projektor. Zamachnąłem się nim i anioł się rozpłynął. Płomienie uciekły na boki przed moją wyciągniętą ręką. Starałem się otworzyć drzwi w tej ścianie ognia.

Nawet mi się to udało.

Przesuwałem projektor coraz dalej, a płomienie wyginały się i wyginały, aż w końcu się złamały. Wykorzystałem ten moment, by przeskoczyć przez powstały otwór. Udało się, lecz skafander ochronny miałem teraz tak samo osmalony jak Mallardi.

Ruszyłem w kierunku podobnej do trumny skrzyni, w której spała.

Oparłem ręce na jej krawędzi i spojrzałem w dół.

Była krucha jak lód.

Ściśle rzecz biorąc, ona była lodem.

W tym momencie aparatura ożyła światłami i w jej ponurym łożu poczułem wibracje.

Wówczas dostrzegłem tego mężczyznę.

Półleżał w poprzek metalowego krzesła stojącego przy maszynie.

On również był zamieniony w lód, tyle ze miał szarą i wykrzywioną twarz. Ubrany na czarno, był martwym posągiem, podczas gdy ona - śpiącą statuetką.

Ubrana była w błękit i biel.

W przeciwległym rogu jaskini stała pusta trumna.

Nagle zdałem sobie sprawę, że wokół mnie coś się dzieje. Powietrze się rozjaśniało. Tak, to było powietrze. Wydobywało się z sykiem z oszronionych otworów w podłodze i tworzyło wielkie chmury. Potem pojawiło się uczucie ciepła, chmury zaczęły znikać, a w jaskini dalej się rozjaśniało.

Wróciłem do skrzyni i przyglądałem się rysom jej twarzy. Zastanawiałem się, jak będzie brzmiał jej głos, kiedy/jeśli się odezwie. Zastanawiałem się, co kryje się w jej umyśle. Zastanawiałem się, jak przebiega jej proces myślowy oraz co lubi, a czego nie. Zastanawiałem się, na co spoglądały jej oczy i kiedy.

Zastanawiałem się nad tym wszystkim, ponieważ było już dla mnie jasne, że niezależnie od tego, jakie siły uruchomiłem, wkraczając w ognisty krąg, sprawiły one, że teraz przestawała być posągiem.

Następował proces budzenia.

* * *

Czekałem. Minęła ponad godzina, a ja nadal czekałem, przyglądając się jej. Zaczęła oddychać. Jej oczy w końcu się otworzyły, lecz jeszcze długo niczego nie widziały.

W końcu ich błękitny płomień spoczął na mnie.

- Białasie - odezwała się.

- Tak.

- Gdzie ja jestem?

- W ostatnim miejscu, gdzie spodziewałbym się kogokolwiek znaleźć - odparłem.

Zmarszczyła brwi.

- Pamiętam - powiedziała i próbowała usiąść. Nie udało jej się i opadła z powrotem.

- Jak masz na imię?

- Linda. Wiesz, śniłam o tobie, Białasie. Dziwne sny. Jak to możliwe?

- To skomplikowane - odparłem.

- Wiedziałam, że przybywacie - ciągnęła. - Widziałam, jak walczycie z potworami na górze sięgającej nieba.

- Tak, teraz na niej jesteśmy

- Czy masz lekarstwo?

- Lekarstwo? Jakie lekarstwo?

- Na chorobę Dawsona.

Poczułem, że robi mi się niedobrze. Teraz dopiero dotarło do mnie, że ona nie śpi tu jako więzień, lecz ze ów sen miał opóźnić jej śmierć. Była chora.

- Czy przybyliście na tę planetę w statku poruszającym się szybciej od światła? - spytałem.

- Nie Podróż tutaj zajęła nam wieki. Oczywiście, byliśmy zahibernowani, a to jest jedno z lodowych łóżek. - Wskazała wzrokiem skrzynię. Zauważyłem, że jej policzki płonęły teraz jasną czerwienią.

- Wszyscy zaczęli umierać - mówiła dalej - z powodu epidemii. Nie było na nią lekarstwa. Mój mąż, Carl, jest lekarzem. Kiedy zobaczył, że ja też się zaraziłam, powiedział, że będzie mnie utrzymywał w jak najniższej temperaturze, dopóki nie zostanie wynalezione lekarstwo. W innym wypadku żyje się tylko dwa dni, wiesz.

Podniosła na mnie oczy i uświadomiłem sobie, że jej ostatnie słowo było pytaniem.

Przesunąłem się w ten sposób, by zasłonić jej widok na martwego mężczyznę, który, niestety, musiał być owym Carlem. Starałem się odtworzyć tok myślenia jej męża. Musiał się bardzo spieszyć, gdyż najwyraźniej był w bardziej zaawansowanym stadium choroby niż ona. Zdawał sobie sprawę, że cała kolonia wyginie. Musiał ją kochać i być niezwykle inteligentny i pomysłowy. Przede wszystkim jednak, musiał ją kochać. Wiedząc, że kolonia wymrze, zdawał sobie jednocześnie sprawę, że miną wieki, zanim przybędzie następny statek. Nie miał niczego, co mogłoby przez tak długi czas zasilać chłodnię. Lecz na tej wysokości, na szczycie góry niemal tak zimnej jak przestrzeń kosmiczna, zasilanie nie było mu potrzebne. Jakoś zdołał tu dostarczyć Lindę i aparaturę. Jego maszyna roztoczyła pole siłowe wokół jaskini. Pracując w cieple i atmosferze, wprowadził Lindę w lodowy sen i przygotował łoże dla siebie. Po zlikwidowaniu ściany siłowej nie potrzebował energii, by zapewnić obojgu długie czekanie w lodzie. Mogli spać przez całe stulecia w łonie Szarej Siostry, chronieni przez armię komputera obronnego. Ten ostatni najwyraźniej został zaprogramowany w pośpiechu, gdyż Carl umierał. Zdał sobie sprawę, że już za późno, by do niej dołączyć, więc szybko ustawił komputer na podstawową ochronę, zlikwidował pole siłowe i powędrował do Mrocznego i Tajemniczego Miejsca. Tak doszło do tego, że komputer zasypywał nas ptakami, aniołami i wężami oraz wznosił przede mną ściany ognia. Carl umarł, a on chronił ją w stanie półśmierci przed wszystkim - także przed tymi, którzy mogli jej pomóc. Moje przybycie na górę uaktywniło go. Natomiast pokonanie wszystkich środków ochrony przywróciło ją do życia.

- Wracaj! - usłyszałem, jak maszyna wygłasza te słowa przez swój wizerunek anioła, gdyż do jaskini wszedł Henry.

- …o Boże! - dobiegł mnie jego głos - A któż to?

- Sprowadź Doca - krzyknąłem. - Pospiesz się! Później ci wyjaśnię. Od tego zależy jej życie! Wejdź z powrotem tam, gdzie będzie działał twój komunikator, i powiedz mu, że to choroba Dawsona - straszliwa miejscowa infekcja. Pospiesz się!

- Pędzę - odparł i zniknął.

- Jest z wami lekarz? - spytała.

- Tak. Tylko dwie godziny drogi stąd. Nie martw się. Nadal nie bardzo rozumiem, jak ktoś mógł przetransportować cię tutaj, na szczyt, a co dopiero mówić o aparaturze!

- Czy jesteśmy na tej czterdziestomilowej górze?

- Tak.

- A jak ty się tu dostałeś? - spytała.

- Wspiąłem się.

- Naprawdę wspiąłeś się na Purgatono? Z zewnątrz?

- Purgatono? Tak ją nazywacie? Tak, wspiąłem się na nią.

- Nie sądziliśmy, by to było możliwe.

- A jak inaczej można się było dostać na jej szczyt?

- Wewnątrz jest dziura - wyjaśniła. - Są tam ogromne groty i szerokie przejścia. Łatwo było wlecieć na górę w ciśnieniowym pojeździe odrzutowym. Prawdę mówiąc, traktowano to jako rozrywkę. Dwa i pół dolara od osoby. Półtorej godziny w każdą stronę. Dolar kosztowało wynajęcie hermetycznego skafandra, w którym mogłeś sobie zrobić godzinną przechadzkę wokół szczytu. Można tu było spędzić miłe popołudnie. Wspaniałe widoki…? - Westchnęła głęboko. - Nie czuję się zbyt dobrze - stwierdziła. - Czy masz trochę wody?

- Tak - odparłem i dałem jej wszystko, co miałem. Kiedy ją powoli piła, modliłem się, żeby Doc miał potrzebne lekarstwo albo żeby potrafił ją powtórnie zahibernować, dopóki nie będziemy mogli go dostać. Modliłem się też, żeby wspinał się szybko, gdyż dwie godziny wydawały się wiecznością, kiedy pomyślało się o jej pragnieniu i rumieńcach.

- Gorączka znów powraca - stwierdziła. - Mów do mnie, Białasie, bardzo cię proszę. Opowiadaj mi rożne rzeczy. Trzymaj przy sobie, dopóki on nie nadejdzie. Nie chcę, żeby moje myśli powróciły do tego, co zaszło.

- A o czym byś chciała posłuchać, Lindo?

- Powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś. Powiedz, jak się czułeś, wspinając na taką górę jak ta. Dlaczego?

Powróciłem myślami do tego, co się zdarzyło.

- Związane jest z tym pewnego rodzaju szaleństwo - odparłem - zazdrość wobec wielkich i potężnych sił przyrody cechująca niektórych mężczyzn. Każda góra jest swego rodzaju bóstwem, wiesz? Każda jest nieśmiertelną siłą. Jeśli składasz ofiary na jej zboczach, góra może ci udzielić pewnej łaski i przez pewien czas będziesz dzielić z nią tę siłę. Być może dlatego nazywają mnie…

Trzymałem jej dłoń w swojej. Miałem nadzieję, że przez tę dłoń wszelkie siły, które mogę posiadać, utrzymają ją przy mnie tak długo, jak to tylko możliwe.

- Pamiętam pierwszy raz, kiedy ujrzałem Czyściec, Lindo - powiedziałem jej. - Spojrzałem na tę górę i zrobiło mi się słabo. Zastanawiałem się, dokąd ona wiedzie?

(Do gwiazd.

Och, niech będzie.

Ten ostatni raz, na koniec.

Proszę).

- Do gwiazd?

90

13



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Ta śmiertelna góra
Zelazny Roger Klucze do grudnia kr33
Zelazny Roger miłość to liczba urojona kr33
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack
Zelazny Roger Stalowa pijawka
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Zelazny Roger Oko Kota

więcej podobnych podstron