Cuda i łaski
• nr 3 • 2004 •
Łaski
otrzymane
w sanktuarium
w Czernej
Korale dla Maryi
"Dnia 19 sierpnia 1988 r. przybyła z Woli Filipowskiej Małgorzata z Ostrowskich Więcek z trójką dzieci. Złożyła czerwone korale jako wotum wdzięczności za uratowanie córki Justynki" - zapisał w Księdze Łask Sanktuarium Matki Bożej w Czernej ówczesny przeor o. Benignus Józef Wanat.
Stało się to 16 lat temu, a nadal doskonale to pamiętam - wraca do tamtych wydarzeń Małgorzata Więcek. - Był piątek 13 marca. Około godz. 17 moja córka Justyna, która miała wtedy osiem i pół roku, wraz z innymi dziećmi wracała do domu ze szkoły. Kiedy przechodziła przez główną szosę Kraków-Trzebinia, potrącił ją samochód. Nie widziałam tego, ale ludzie mówili, że wszystko: czapka, tornister, leciało na dziesięć metrów w górę - opowiada kobieta.
Wezwane pogotowie zabrało dziewczynkę do szpitala im. Stefana Żeromskiego w Krakowie-Nowej Hucie. Matka Justyny dowiedziała się o wypadku od sąsiadki. - W tym dniu byłam jakoś dziwnie spokojna. Wcześniej przez kilka dni siedziałam w kuchni i ciągle płakałam, gdyż widziałam córkę w trumnie. Nie wiem do dziś co to było - intuicja, przeczucie? Właściwie nie było powodów do takiego myślenia, bo ani nie była chora, ani nic się złego nie działo - mówi.
Rodzice natychmiast pojechali do Krakowa. - Okazało się, że pod Zabierzowem w karetce moja córka była już w stanie śmierci klinicznej. Miała pękniętą czaszkę, obrzęk mózgu, dwa krwiaki i złamaną miednicę. Pani ordynator w szpitalu powiedziała, że jeśli nawet przeżyje, będzie miała na pewno jakieś dolegliwości, np. padaczkę czy zaniki pamięci. Wpadłam w panikę. Chciałam bardzo dostać się na salę, gdzie reanimowali Justynkę, ale dali mi "głupiego Jasia" i nigdzie mnie nie wpuścili. Kiedy ją wywozili, podbiegłam do niej. Była nieprzytomna. "Justysiu, Justysiu" - powiedziałam, a ona jakby słyszała. Poruszyła delikatnie sinymi paluszkami.
Rodzicom nie pozwolono być przy dziecku. Pojechali zatem do domu. - Do dziś pamiętam taksówkarza, który nas wiózł. Bardzo nam pomógł. Wziął od nas jakieś marne pieniądze. Po powrocie do domu cały czas modliliśmy się do Pana Jezusa i Maryi, odmawialiśmy litanię, różaniec. Prosiliśmy o uzdrowienie Justynki. Ja pochodzę z Czernej, jako panienka mieszkałam przy samym klasztorze i zawsze wierzyłam w pomoc Maryi.
Po powrocie ze szpitala położyli się spać. Roztrzęsiona kobieta usnęła dopiero nad ranem z... koszulką Justynki pod głową. - Śniło mi się, że córka przyszła do mnie i powiedziała: "mamo, ja żyję". Pomyślałam wtedy, że pewnie stało się to najgorsze... Lekarka mówiła mi, że najtrudniejsza będzie pierwsza noc.
Rano znów pojechali do Krakowa. Ordynator wyszła do nich z kamienną miną. - Powiedziała nam, że Justynka żyje, ale o jej życiu zadecyduje dzisiejszy dzień. Nie mogliśmy jej zobaczyć. Mówili, że jest nieprzytomna i kazali nam pojechać do domu. Całą rodziną modliliśmy się niemal nieustannie za Justynę - mówi Małgorzata Więcek. Kobieta zamówiła Mszę św. przed cudownym obrazem Matki Bożej Czerneńskiej. Drugą Mszę św. odprawiono w Krakowie.
W końcu dziewczynka odzyskała świadomość. - Spytała, gdzie jest i co tu robi. Gdy jej wytłumaczyli, co się stało, od razu zaczęła obliczać, na którą zmianę pracuję - mówi jej matka. - Przez jakiś czas nie pozwalali nam się z nią widzieć, więc pisaliśmy do siebie listy. Do dziś pamiętam, że to ona mnie w nich pocieszała. Po trzech tygodniach od wypadku moja córka o własnych siłach wyszła ze szpitala. Kilka dni później wróciła do szkoły, do normalnej nauki. Chodziła wówczas do drugiej klasy i razem ze swoimi koleżankami i kolegami poszła do Pierwszej Komunii Świętej. Dwa lata temu skończyła studia na Akademii Pedagogicznej w Krakowie i dziś jest nauczycielką biologii. Po wypadku, po obrażeniach jakich doznała, nie pozostało ani śladu.
- Ponieważ w moim przekonaniu to, co stało się z Justynką, było jawnym cudem, kupiłam korale i razem z nią zawiozłyśmy je do Czernej. Nasz dar wręczyłyśmy ojcu Benignusowi, który w naszym imieniu podarował go Maryi. Wszystkim wątpiącym i niedowierzającym mówię o tym, że cuda się zdarzają, bo sama tego doświadczyłam. Moja córka żyje i jest zdrowa - kończy swoją opowieść Małgorzata Więcek.
Małgorzata Pabis, Henryk Bejda
* * *
Pan Bóg wszystko może
W 1996 r. był tak słaby, że nie potrafił nakręcić sprężyny budzika a nawet przekręcić klucza w drzwiach. Po dużych dawkach "chemii" stracił włosy, schudł o 20 kilogramów. Powoli oswajał się z myślą o śmierci. Ale Pan Bóg wysłuchał modlitw zanoszonych za wstawiennictwem Matki Bożej Czerneńskiej. Po złośliwym nowotworze - chłonniaku - nie ma dziś nawet śladu.
O. prof. dr hab. Benignus Józef Wanat był prowincjałem Polskiej Prowincji Karmelitów Bosych i wieloletnim przeorem klasztoru w Czernej. Zachorował w 1991 r. Podczas operacji przepukliny w Poznaniu lekarze wykryli u niego guz. Wzięli wycinek i odesłali do badania. Po kilku dniach przyszły wyniki: nowotwór złośliwy - chłonniak - w początkowej fazie rozwoju. - To było jak odczytanie wyroku, bo wiadomo, że nowotwór złośliwy w większości przypadków jest już nie do wyleczenia - mówi o. Wanat. Zakonnik zaczął oswajać się z myślą o śmierci. Zawierzył swoje życie Matce Bożej, przyjął sakrament chorych. - Pomyślałem sobie, że przecież nawet dzieci umierają, a ja już trochę pożyłem na tym świecie, trzeba się zgodzić z wolą Bożą.
Skierowano go do Instytutu Onkologicznego w Warszawie. - Kiedy ordynator dr Janusz Meder zobaczył moje wyniki, stwierdził, że zostało mi nie więcej niż 5 lat życia.
Przed planowanym leczeniem zrobiono badania dodatkowe, ale o. Wanat nie czekał już na wyniki. - Doszedłem do wniosku, że skoro zostało mi tak niewiele czasu, trzeba go wykorzystać na załatwienie najważniejszych spraw - mówi. Wyjechał na wizytację placówek misyjnych zakonu do... Burundi i Rwandy. Kontakt z Instytutem Onkologicznym urwał się na... 5 lat.
Po tym czasie rak przypomniał o swoim istnieniu. - Od Wielkiego Piątku 1996 r. nastąpiło powiększenie guzów, wydobycie na zewnątrz, zaatakowaną miałem całą lewą nogę. Spuchła mi tak, że nie mogłem już włożyć buta ani chodzić - tłumaczy o. Wanat. Karmelitę skierowano na leczenie do Instytutu Onkologicznego w Krakowie.
Był maj 1996 roku. - Przyjęli mnie od razu. Profesor Marek Pawlicki, stwierdził, że doktor Meder nieco przesadził i nie powinien mówić mi o nieuchronnej śmierci. "My tu księdza wyleczymy" dodał. Zostawili mnie na oddziale, przeprowadzili badania, otrzymałem "chemię". Po 10 dniach noga sklęsła i wypisano mnie ze szpitala. Nadal brałem ok. 25 tabletek dziennie. Po pewnym czasie poczułem się jednak bardzo źle. Straciłem 20 kg wagi. Przepisane dawki "chemii" zniszczyły system immunologiczny. Bardzo łatwo "łapałem" różne infekcje, straciłem smak, apetyt, wypadły mi włosy, pojawiła się bezsenność i nerwowość, usta i język zaatakowała grzybica. W pewnym momencie tętno skoczyło mi do 135 uderzeń na minutę. Poszedłem do profesora i spytałem, czy wszystko jest tak jak być powinno. Popatrzył na mnie i powiedział: "Myślałem, że będzie inaczej. Taki mamy system leczenia. Daję księdzu 40 procent szans na wyzdrowienie". Widziałem jednak, że on też już stracił nadzieję.
Przez 12 tygodni w każdy piątek o. Wanat otrzymywał kolejne dawki "chemii". W pewnym momencie stwierdzono u niego znaczną utratę czerwonych ciałek krwi. - Traciłem już cierpliwość, bo nikt nie powiedział mi jak to długo potrwa. Groziła mi białaczka. Obawiałem się, czy organizm da radę to przezwyciężyć - mówi o. Benignus.
"Wiele osób nieustannie modliło się do Matki Bożej i podejmowało wyrzeczenia oraz pielgrzymki do Jej Sanktuarium w Czernej w celu wyproszenia mi zdrowia, zarówno ss. Karmelitanki Bose jak również ss. Karmelitanki Dzieciątka Jezus, ss. Karmelitanki Misjonarki, współbracia całej Prowincji Ducha Świętego modlili się o zdrowie dla swego Prowincjała. Niektórzy jednak, widząc mój stan zdrowia, zwątpili i pytali - ťgdzie my go pochowamy? Na cmentarzu na Białym Prądniku nie mamy jeszcze swojego grobuŤ. Nic w tym dziwnego nie było. Taka była rzeczywistość oglądana na co dzień, która prowadziła do takich wniosków" - zanotował w czerneńskiej Księdze Łask. Modlitwy i terapia poskutkowały.
- Moment zwrotny nastąpił w sierpniu, w święto Matki Boskiej. Dostałem wówczas ostatnią dawkę "chemii" i troszeczkę krwi. Od tego czasu moje zdrowie zaczęło się stopniowo poprawiać. No i wydobrzałem - opowiada.
Po chemicznej kuracji o. Wanat postanowił popróbować swych sił. Pojechał na koronację Matki Bożej Płaczącej do Dębowca. W podzięce za uzdrowienie opracował dokumentację figury z Dębowca, a potem także dokumenty dotyczące Matki Bożej Berdyczowskiej, potrzebne do Jej kolejnej koronacji. Wrócił na Papieską Akademię Teologiczną, na której wykłada historię sztuki. - Jeszcze co pół roku każą mi przychodzić na onkologię na kontrolę, ale śladów po guzie już nie ma.
- Dla nas, wierzących, sprawa jest oczywista - dodaje - Bóg w swoim miłosierdziu okazał mi tę łaskę przez wstawiennictwo Matki Bożej Czerneńskiej, która uratowała mi życie i przywróciła do zdrowia. To Matka Boża pomogła mi i lekarzom w walce z rakiem, to za Jej przyczyną nie sprawdziła się prognoza, że czeka mnie tylko pięć lat życia. Zresztą nawet dr Meder zakładał uczciwie, że Pan Bóg wszystko może. Widocznie jeszcze nie chciał mnie wziąć z tej ziemi. Śmiałem się wtedy, że Pan Bóg nie chce śmierci grzesznika, i czeka, żeby się nawrócił.
O. Benignus Wanat mieszka dziś w klasztorze na krakowskim Prądniku Białym. Nadal prowadzi bardzo aktywne życie duszpasterskie, naukowe, dydaktyczne i publicystyczne.
Henryk Bejda
* * *
Dziękuję za wyleczenie kręgosłupa. O łaskę zdrowia prosiłam Ciebie we wrześniu 1999 roku. Dzisiaj wróciłam do Ciebie zdrowa. Św. Rafale, Twoja miłość do Boga i ludzi i Twoje życie pełne cierpienia i pokuty jest dla mnie wzorem do naśladowania. Ty jesteś wzorem do naśladowania!
* * *
MODLITWA ODMAWIANA PRZEZ ŚW. RAFAŁA KALINOWSKIEGO
Bogurodzico Dziewico, Królowo Szkaplerza świętego i Matko nasza! Wybrałaś to miejsce na przybytek chwały i miłosierdzia, i nieustannie przywołujesz nas do siebie.
Pani i Królowo nasza! Jak niegdyś przez dar Szkaplerza świętego ocaliłaś swój umiłowany Zakon od rozbicia i upadku, a nam wszystkim dałaś znak szczególnej opieki, tak dziś stań na drogach ludzkości odchodzącej od Boga, jako znak pojednania i ratunku.
Bądź ocaleniem świata, Kościoła i naszego narodu. Odnów znaki i powtórz cuda! Otrzyj łzy cierpiących, ochraniaj niewinność dzieci, broń wiary świętej w sercach młodzieży, rodzinom naszym uproś jedność i miłość wzajemną, ducha ofiary i pokój Boży.
Całej ziemi polskiej, którą szczególnie umiłowałaś, błogosław od tronu Twej łaski. Wyjednaj nam dar wytrwania w wierze ojców naszych, byśmy Cię mogli chwalić teraz i wieczności. Amen.
cuda i łaski • nr 3 • rok 2004
str. → 4