2007 55 Zbłąkane serca 2 Langan Ruth Na bakier z prawem


NA BAKIER Z PRAWEM

LANGAN RUTH

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Teksas, 1880

- A kogo tam diabli przynieśli? - Woźnica, mrużąc oczy przed ostrym światłem popołudnio­wego słońca, wydał z siebie kilka dodatkowych, bardziej sążnistych przekleństw i z całej siły ściągnął lejce. - Prr! Stój!

Wysoki, szczupły młodzieniec stanął dokładnie naprzeciwko rozpędzonego dyliżansu. Stał tam i machał gorliwie kowbojskim kapeluszem, unosząc przy tym obie ręce, jak kogut, bijący skrzydłami. Konie zaryły kopytami dosłownie parę cali przed nim. Dyliżansem rzuciło, z wnętrza dobiegły rozpaczliwe okrzyki pasażerów, starających się za wszelką cenę pozostać na swoich miejscach.

- A już się bałem, że mnie nie zauważysz! - powiedział kowboj, uśmiechając się sympatycznie.

- Masz szczęście - burknął woźnica. - O mały włos, a konie by cię wbiły w piach.

- Przepraszam za to małe zamieszanie! - Mło­dzieniec podniósł z ziemi siodło i zręcznie za­rzucił sobie na ramię. - Mój koń okulał, musiałem go zastrzelić. Idę tak już wiele mil. Na szczęście, zauważyłem ten dyliżans.

Wyjął z kieszeni monetę i rzucił ją woźnicy.

- Znajdzie się w twoim dyliżansie miejsce dla mnie? Muszę dotrzeć do najbliższego miasta

Woźnica spojrzał na monetę.

- Czemu nie? Dawaj tu siodło!

Ułożył je na dachu dyliżansu, obok kufrów i toreb. Przywiązał je starannie i zsunąwszy się z kozła, otworzył drzwi dyliżansu.

- Wskakuj!

Z wnętrza ciasnego, brudnawego dyliżansu dobiegły teraz pomruki pełne niezadowolenia.

- Zapłaciliśmy ci niemało, Wylie! - zawołał krępy jegomość w granatowym surducie i cylin­drze. - Nie widzę powodu, żebyśmy dalszą po­dróż mieli odbywać w towarzystwie jakiegoś włóczęgi!

- Proszę wybaczyć mój wygląd! - Kowboj znów uśmiechnął się promiennie i zaczął skwap­liwie otrzepywać się z kurzu.

- On zapłacił więcej niż pan, panie Ellsworth - oświadczył woźnica, nie wyj mu j ąc fa j ki spomiędzy żółtawych zębów. - A poza tym do najbliż­szego miasta jest co najmniej dziesięć mil. Chcesz pan, żeby ten człowiek szedł tam na piechotę?

I bez czekania na od powiedź Ellswortha, po­naglił kowboja.

- Wskakuj! W tych stronach po zmroku jest bardzo niebezpiecznie.

DżentelmeIf o nazwisku Ellsworth i pulchna dama, siedząca obok niego, ani drgnęli, natomiast chudy mężczyzna w nieco znoszonym już brązo­wym surducie, usadowiony vis-a-vis, posunął się do okienka. Młoda dama z otwartą książką na podołku spojrzała nieco nieprzytomnie i przesu­nęła się kawałek w drugą stronę·

- Witam! - rzucił kowboj radośnie, sadowiąc się na udostępnionym mu skrawku ławki. - Wy­baczcie, dobrzy ludzie, że stwarzam wam pewne niewygody. Moje ubranie jest cokolwiek przy­brudzone, ale przysięgam, że dziś rano wziąłem kąpiel i za bardzo nie śmierdzę. Chociaż ... - nabrał głęboko powietrza i odwrócił się ku młodej damie, zagłębionej w lekturze - na pewno nie pachnę tak ładnie jak szanowna pani! To woda bzowa, prawda?

Dama, nie odrywając wzroku od książki, nieznacznie skinęła głową·

Kowboj, wcale nie zrażony, powiesił sobie kapelusz na kolanie i rozejrzał się dookoła jak ciekawski szczeniak, życzliwie nastawiony do świata.

- Nazywam się Montana. A wy kto jesteście, dobrzy ludzie?

- Ja jestem Rodney Ellsworth - przestawił się korpulentny jegomość nie bez dumy i zawiesił głos. Montana nie zareagował, dlatego jegomość nieco rozwinął swoją wypowiedź. - Gdybyś pochodził Z tych stron, młody człowieku, na pewno byś o mnie słyszał. Jestem właścicielem banków w Hollow Junction i jeszcze w kilku innych miastach.

- Kilka banków, powiadasz pan? Czyli korzy­sta pan z pieniędzy innych ludzi i, mam nadzieję, inwestuje mądrze?

- A owszem - przyznał Ellsworth, nieznacz­nie wypinając pierś do przodu. - Moje inwestycje w ciągu ostatnich kilku lat dały nie zły zysk.

- Poza tym trzeba umieć wykorzystać sytua­cję, prawda? ~ Montana mrugnął dO niego poro­zumiewawczo. - Na pewno jest kilku ranczerów czy farmerów, którym rok się nie udał i w sakiew­ce mają pusto, a pan dzięki temu możesz otwo­rzyć kolejny bank! Czy nie tak, panie Ellsworth?

Bankier milczał, chyba bardzo niezadowolony z tej uwagi.

- A kimże jest ta piękna dama obok pana, panie Ellsworth? - pytał niezmordowanie kow­boj Montana.

- Moja żona, Harriet - odparł sztywno ban­kier i dumnie uniósł podbródek.

- A. .. Witam, szanowną panią! Jak się pani miewa?

Pulchna dama zdobyła się na lekkie skinienie głową, choć było oczywiste, że dama owa uważa brudnego kowboja za niegodnego jej uwagi. Za­raz potem demonstracyjnie uniosła nos, dając do zrozumienia, że zapach, jaki roztacza wokół siebie nowy pasażer, jest wręcz odrażający.

- A pan kim jesteś? - spytał Montana męż­czyznę w brązowym surducie.

- Jasper Thompkins - mruknął mężczyzna.

- Jak pan się miewa, panie Thompkins? I czym pan się zajmuje?

- Jestem właścicielem sklepu w Hollow Jun­ction. Handluję. Głównie z Indianami, to fakt. Właśnie jeździłem w interesach do Czejenów.

- Słyszałem, że Czejenowie są trudnymi klientami.

- Bzdura! - obruszył się handlarz. - Ja uwa­żam, że handluje się z nimi nadzwyczajnie! Nie interesują ich rzeczy w dobrym gatunku, na które musiałbym wydać dużo pieniędzy, jak żywność czy grube koce z przedniej wełny. Oni kupują naj chętniej tanie paciorki, różnego rodzaju błys­kotki i bele perkalu. Ci głupcy to mpi najlepsi klienci!

- Czyli handel z głupimi Indianami uczynił pana człowiekiem zamożnym -Montana z uwa­gą przyglądał się ciężkiemu workowi, który Jasper trzymał na kolanach. - Ciekawe, co tam jest? Towar na sprzedaż? A może ... pieniądze?

- A jak pan myślisz? - Jasper uśmiechnął się chytrze. Jego palce zacisnęły się na worku.

Montana spojrzał teraz znów na młodą damę z książką. Jakaś dziwna to była dama, bo Mon­tana, kiedy tylko rozsiadł się w dyliżansie, przyci­snął kolano do jej kolana, a ona jakby wcale tego nie zauważyła. Do takiej reakcji Montana nie był przyzwyczajony. Większość kobiet uważała go za fascynującego mężczyznę, któremu trudno się oprzeć. Zwłaszcza kiedy jemu chciało się być czaruJącym.

Młoda dama siedziała prosto jak świeca i ema­nowała skromnością. Ciemne włosy upięte były w ciasny kok, na czubku głowy siedział sobie kapelusik podróżny, okropny w swojej prostocie. Perkalowa suknia, nieco już znoszona, zapięta była pod szyję, rękawy, oczywiście, długie. Na ramiona dama narzuciła skromny szal, który zsunął się nieco, dzięki czemu Montana dojrzał apetyczne krągłości z przodu i cienką kibić.

- Nazywam się Montana - powiedział, sku­piając na damie cały urok swego uśmiechu. - A pani jak się nazywa?

Uniosła wzrok znad książki. W bursztyno­wych oczach błysnęło raczej nie przychylnie. Ale głos był cichy, bojaźliwy, zniżony prawie do szeptu.

- Virginia.

Montana pomyślał, że gdyby teraz krzyknął głośno, na przykład "pif! paf!", lękliwa panna umykałaby z dyliżansu jak zając.

- Virginia - powtórzył z uśmiechem. - Bardzo ładne imię, panno ...

- Pani. Pani Virginia Merle.

Jeśli w ten sposób chciała zniechęcić go do dalszej konwersacji, to jej się nie udało.

- Ta książka musi być bardzo ciekawa. Jest pani nią całkowicie pochłonięta i na nic innego nie zwraca uwagi.

- Czytam Biblię, proszę pana - powiedziała z naciskiem. - Uważam ją za źródło wszelkich inspiracji.

- I zapewne tak jest, proszę pani. Biblia. Pani Merle. A on miał już nadzieję, że do końca podróży będzie mógł ocierać się rozkosznie . o kolanko tej młodej damy ...

- Przepraszam, a czym zajmuje się pan Merle?

- Mój mąż, Charles, jest duchownym, niedawno otrzymał święcenia. Zamierzamy razem węd­rować po całym Teksasie, wygłaszać kazania i na­wracać grzeszników.

Pani Merle na moment wbiła wzrok w Mon­tanę, jakby pewna, że on zalicza się do tej właśnie kategorii ludzi.

- Charles już wkrótce po naszym ślubie rozpo­czął służbę bożą i wyruszył w drogę. Ja miałam dołączyć, kiedy tylko uda mi się zaoszczędzić wystarczającą ilość pieniędzy na podróż. I właś­nie teraz do niego jadę.

Pochyliła głowę nad Biblią, Montana spojrzał więc znów na parę siedzącą vis-ci-vis. Dokładniej wlepił oczy w obfity biust Harriet EIIsworth, wyzierający z dekoltu. Twarz Harriet poróżowia­ła. Ogólnie rzecz biorąc, nie miała nic przeciwko temu, żeby mężczyźni podziwiali jej wdzięki. Ale nie takie nic, jak ten brudny kowboj. Choć trzeba przyznać, że był bardzo przystojny ...

Kredowobiałe piersi damy unosiły się regular­nie za każdym razem, kiedy dyliżans podskoczył na jakimś wykrocie. Montana wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany, póki nie dostrzegł spojrzenia Harriet. Jak dwa sztylety.

- Wspaniałe klejnoty, proszę pani! - powie­dział, starając się, aby jego uśmiech był jak najbardziej pochlebny.

Wszyscy w dyliżansie zamarli, porażeni zuchwa­łością tego stwierdzenia. Potem młoda dama obok Montany zakasłała dyskretnie, zasłaniając usta białą, wykrochmaloną chusteczką. Twarz Harriet Ellsworth spurpurowiała. Jej mąż sposępniał, a Jas­per Thompkins głośno wciągnął powietrze.

- Chodziło mi o naszyjnik, proszę pani - wy­jaśnił Montana.

Przez dyliżans przemknęło jedno gremialne westchnienie pełne ulgi.

- Klejnot rodzinny? - spytał Montana. Twarz pani Ellsworth złagodniała, jej palce bezwiednie przesunęły się po grubym złotym łańcuszku, z którego zwisały połyskujące rubiny, otoczone diamentami.

- Nie. To nowy naszyjnik. Rodney kupił mi go w St. Louis.

- Czyli, jak się domyślam, kondycja banków pani małżonka była w tym roku jak najlepsza.

Harriet Ellsworth uśmiechnęła się i ułożyła ręce na podołku tak, aby jej pierścionki rozbłysły w promieniach słońca. Było oczywiste, że jest ogromnie dumna ze swojej biżuterii, której miała na sobie w nadmiarze, bo nawet w klapę swego podróżnego płaszcza wpięła dużą złotą broszkę.

- Podczas podróży nie powinno się tak afiszować ze swoim bogactwem - zauważył Montana. - A po tej okolicy kręci się mnóstwo różnych opryszków,. co z chęcią wyciągną rękę po pani biżuterię·

Znów powiedział za dużo i Rodney Ellsworth posłał mu miażdżące spojrzenie. Młoda dama znów ukryła twarz za chusteczką i zakasłała kilkakrotnie. Gdyby nie była taka bojaźliwa, mógłby przysiąc, że za tą swoją chusteczką po prostu tłumi śmiech. Ale kiedy podniosła głowę, jej twarz była pełna powagi.

W rezultacie Montana, jakby ostatecznie decy­dując się trzymać język za zębami, demonstracyj­nie zwrócił twarz ku oknu.

Patrzył, póki nie dojrzał z daleka znajomej sylwetki samotnego wzgórza, ukazującego się nagle na prawo od szlaku. Odczekał kilka minut. Złapał się za brzuch i głośno jęknął.

- Stało się coś? - spytał szorstkim głosem Ellsworth.

- Boli ... Ojej! - Kowboj zgiął się w pół i za­słonił ręką usta. - Słabo mi! Ja zaraz ... Och!

- Wielkie nieba! - zakrzyknęła Harriet Ells­worth. Chwyciła za brzeg sukni i wcisnęła się w głąb ławki. - On chyba ... Rodney! Zrób coś! Niech on zaraz wysiądzie, zanim pobrudzi mi suknię!

- Wylie! - ryknął Ellsworth, waląc z całej siły w dach. - Zatrzymaj dyliżans! Natychmiast!

Woźnica zatrzymał galopujące konie. Dyliżans podskoczył kilkakrotnie, jakby miał czkawkę i znieruchomiał. W otwartych drzwiach ukazał się woźnica.

- Co się stało?!

- Kowboj jest chory - wyjaśnił Ellsworth. - A my nie chcemy skutków tej choroby mieć na swoich ubraniach.

Woźnica pomógł Montanie wysiąść z dyliżan­su i położył go na łące obok szlaku. Reszta pasażerów wysiadła i dołączyła do nich.

Woźnica nachylił się nad Montaną.

- Już lepiej? - spytał, dotykając jego ramienia. - Możemy już jechać?

- Sam nie wiem. Daj mi chwilę.

Wszyscy patrzyli, jak Montana powoli, z wysił­kiem podnosi się z ziemi. Odwraca się do nich. I wszyscy otwarli szeroko usta, kiedy zobaczyli, co młody człowiek trzyma w ręku.

Niewielki przedmiot, ładnie błyszczący w słońcu. Ale niebezpieczny.

Pistolet.

- Czuję się świetnie - oświadczył kowboj. - A poczuję się jeszcze lepieL kiedy wy, dobrzy ludzie, oddacie mi wszystko, co macie ze sobą cennego.

Mężczyźni zaklęli głośno i dosadnie. Kobiety wydały z siebie ciche okrzyki.

- Ty pierwszy, Jasper - powiedział kowboL wyciągając rękę po worek handlarza.

Kiedy otworzył worek, twarz handlarza zrobi­ła się trupio blada, twarz Montany natomiast rozjaśnił uśmiech pełen zadowolenia.

_ Chytry lis z ciebie, Jasper! Jesteś jeszcze lepszy w okradaniu Czejenów, niż myślałem! _ I zwrócił się teraz do bankiera i jego żony. _ Twoja kolej, Rodney! Oddawaj pieniądze, na które w pocie czoła z.arabiali inni ludzie! A ty, słodka Harriet, oddawaj swoje błyskotki.

_ Och, nie-zajęczała Harriet. - Tylko nie mój nowy naszyjnik!

_ Naszyjnik przede wszystkim! Dostanę za niego dobrą cenę·

Harriet, mamrocząc gniewnie pod nosem, posłusznie wrzuciła do worka swoją biżuterię·

_ Ty brudasie, ty nikczemny hultaju, ty nicponiu jeden ...

_ Ależ pani Ellsworth! Sądziłem, że jest pani damą!

_ Oczywiście! Gdybym nią nie była, ty łobuzie ... ty złodzieju ...

_ Spokojnie, paniusiu. Przecież ostrzegałem was, że na szlaku jest niebezpiecznie, prawda? _ I spojrzał teraz na młodą damę. - Pani kolej, pani Merle. Proszę z łaski swojej oddać wszystko, co ma pam cennego.

Młoda dama rozdygotaną ręką sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła zwitek banknotów.

_ T o wszystko, co mam, panie Montana. Proszę ... Oszczędzałam prawie rok. Miało wy­starczyć na noclegi i posiłki w podróży, póki nie połączę się z moim mężem.

Jej głos drżał. Była bliska łez.

Wyciągnęła do niego rękę z pieniędzmi. Montana ujął jej dłoń i zacisnął palce, gniotąc banknoty. Zdumiał się, poczuł bowiem w palcach charakterystyczne mrowienie, a ta kobieta ab­solutnie nie była w jego typie. On gustował w pełnych temperamentu niewiąstach, lubiących żyć szybko i na skraju ryzyka. A poza tym ta kobieta była żoną wędrownego kaznodziei, mę­żatką, która zdaje się przedkłada Biblie nad łoże małżeńskie. A te pieniądze oszczędzała cały rok. ..

- Niech pani je zatrzyma, pani Merle! - rzucił szorstko. - Pani ich bardziej potrzebuje niż ja.

Zdumiona, zatrzepotała rzęsami.

- Och, dziękuję, bardzo panu dziękuję ...

I wsunęła zwitek banknotów z powrotem do kieszeni.

- Niech pani mi odda tylko tę obrączkę. Poderwała głowę. W kąciku jednego oka poja­wiła się łza i spłynęła po policzku.

- Och! Ta obrączka należała do matki mojego męza ...

Głos znów drżał, wyglądało na to, że dama zaraz zacznie łkać.

- Zabili ją podczas wojny, pozostała po niej tylko ta obrączka. Ona znaczy dla mnie bardzo wiele. Charles wsunął mi ją na palec w dniu naszego ślubu ...

Następna łza spłynęła po policzku.

- Od tego czasu nigdy jej nie zdejmowałam, nigdy ...

Czuł się jak bydlę, jak stworzenie najpośled­niejszego gatunku. Gorszy niż wąż czający się w trawie. Bardzo pragnął dopływu gotówki, a ci ludzie nadawali się :z;.nakomicie do tego, żeby mu ją dostarczyć. Nie mieli broni i nikt z nich nie zamierzał być bohaterem. Po prostu takie miłe, bogate gołąbki, które siedzą na płocie, czekając, żeby ktoś ich oskubał. I kto by się spodziewał, że jedna chudziutka, zgrzebna misjonarka popsuje całą zabawę·

- Niech pani zatrzyma tę obrączkę·

Pod wpływem impulsu uniósł nagle obie jej dłonie do ust i na jednej z nich złożył pełen uszanowania pocałunek. I znów poczuł to mro­wienie, teraz w całym ciele. Co, u diabła, z nim się dzieje? Wygląda na to, że powinien jak najszyb­ciej udać się do najbliższego saloonu ...

- Dziękuję, panie Montana.

Zanim wbiła wzrok w ziemię,. zdążył dojrzeć w jej oku jakiś diwny błysk. Triumfalny? Nie, to niemożliwe. Przecież łzy na jej policzkach jeszcze nie obeschły.

Gwizdnął. Spoza drzew wybiegł jego koń.

- Wylie? Mógłbyś zrzucić mi siodło?

Woźnica zaklął, wspiął się na dach dyliżansu i zrzucił siodło. Kiedy to uczynił, Montana, pomachując pistoletem, zagonił podróżnychz po­wrotem do dyliżansu.

- Pośpieszcie się, dobrzy ludzie! Wiecie prze­cież, że w tych stronach po zmroku jest bardzo niebezpiecznie!

Kiedy woźnica strzelił z bata i konie ruszyły z kopyta, czworo ludzi w milczeniu spoglądało przez okienko, jak Montana wskakuje na swego konia, elegancko macha im kapeluszem na pożeg­nanie i odjeżdża galopem w przeciwnym kierunku.

- Ja już kiedyś zostałem oskubany przez ban­dytów - odezwał się po chwili Rodney Ellsworth przez zaciśnięte zęby. - Ale ten był wyjątkowo przebiegły! Umiał pociągnąć nas za języki. Naj­pierw dowiedział się o nas wszystkiego, a potem nas ograbił. Wpadliśmy w zastawione sidła jak ślepcy!

Harriet Ellsworth, wzdychając głęboko, do­tknęła swego pozbawionego biżuterii dekoltu.

- Musisz jednak przyznać, Rodney, że był to najbardziej czarujący bandyta, jakiego dotąd spot­kaliśmy.

- Czarujący, czy nie ... Niech go wszyscy dia­bli. .. - mruknął Jasper Thompkins. - Cały miesiąc gromadziłem te pieniądze.

- Raczej ukradłeś je pan Czejenom - rzucił zjadliwie Ellsworth.

- A nawet jeśli! Pan wcale nie jesteś lepszy ode mnie, panie Ellsworth! I jakby na to nie patrzeć, ten kowboj zabrał mi coś, co należało do mnie!

T eraz oczy wszystkich zwróciły się ku młodej damie, zajętej, naturalnie, czytaniem Biblii.

- I tylko pani, pani Merle, nie musiała niczego oddawać temu bandycie! - powiedziała Harriet zirytowanym głosem.

- Tak. Nie musiałam, pani Ellsworth. A to dlatego, że moim prawdziwym bogactwem jest moja wiara.

Twarze pozostałych pasażerów oblały się ru­mieńcem. Wszyscy spojrzeli gdzieś w bok, prag­nąc ukryć uczucia, jakie ogarnęły ich w tym momencie. Gniew, że dali się okraść czarującemu bandycie. Pragnienie odwetu. I palący wstyd z powodu urazy, jaką poczuli do tej młodej, skromnej kobiety. Przecież to nie jej wina, że serce kowboja zmiękło.

Dalsza podróż do Hollow Junction upłynęła w grobowym milczeniu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Miasto Wood Creek niczym się nie różniło od innych niewielkich miast, rozrzuconych po ca­łym Teksasie. A saloon w Wood Creek wyglądał jak setki innych, znanych już Montanie teksas­kich saloonów. Tak, był już we wszystkich, a ze znakomitej większości musiał uciekać.

Zebrał karty i przemknął wzrokiem po twa­rzach mężczyzn, siedzących wokół stołu.

- Otwieram.

Rzucił monetę na sporą już kupkę monet na środku stołu i czekał, póki reszta graczy nie dorzuci do puli. Pogrzebał w kieszeni swego nowego surduta i wyłowił drogie cygaro. Zapalił i wianuszek szarego wonnego dymu otoczył jego głowę·

Włosy miał elegancko ostrzyżone, zapłacił też dodatkowo dolara za przyniesienie do pokoju wanny z gorąca wodą. Z tego luksusu zamierzał korzystać jak najczęściej. Kupił również nowe siodło na swego konia, który stał teraz uwiązany za saloonem. Na wszelki wypadek, gdyby trzeba było znikać stąd jak najprędzej. Najbardziej jed­nak pomyślnym wydarzeniem tego dnia był fakt, że od ponad dwóch godzin konsekwentnie wygrywał.

, Oczywiście, że zerkał na wahadłowe drzwi za każdym razem, gdy ktoś nowy wkraczał do saloonu. Nie był naiwny. Tylko patrzeć, jak szeryf Otis Pain z pobliskiego miasta Whist1ing Creek zacznie się za nim rozglądać. Otis Pain, zwykły drań, stojący na czele bandy oszustów i wyzyskiwaczy, takich właśnie ludzi, których oskubywał Montana. A Pain był najgorszy z nich. Już samo nazwisko mówiło za siebie.*

Gracze dołożyli do puli. Montana rozdał karty. I swoje karty efektownym gestem wyłożył na stół.

- Wątpię, czy ktoś pobije moje trzy damy. Pozostali mężczyźni potrząsnęli przecząco gło­wami. Montana ze środka stołu przysunął do siebie kupkę monet.

Jeden z graczy, siwowłosy ranczer, odsunął się z krzesłem i wstał.

- A dokąd to, przyjacielu? - spytał Montana.

- Pora jeszcze wczesna.

Pora porą, najistotniejszy był gruby zwitek banknotów w kieszeni ranczera, który Montana zauważył i miał wielką ochotę pomóc mu pozbyć się tego ciężaru.

* Pain (ang.) - ból, przykrość, problem - przyp. tłum.

- Wybaczcie, panowie! - Ranczer sięgnął po swój kapelusz. - Obiecałem żonie, że będę towa­rzyszył jej dzisiejszego wieczoru. Do naszego miasta przyjechał wędrowny kaznodzieja, kobie­ta, będziemy się wspólnie modlić, żeby znów obudzić wiarę w sobie.

- A toś nas pan zaskoczył! - zawołał wesoło jeden z graczy. - Zamiast posiedzieć tu z nami, wolisz popatrzeć sobie na jeszcze jednego takiego, co grzmi nad Biblią?

- Z tego, co słyszałem, Siostra Dobroci jest uroczym, młodym stworzeniem, które potrafiło­by oczarować samego diabła!

Montana wyprostował się w swoim krześle. - A tak jest - podchwycił jakiś inny mężczyz­na. - Byłem tam wczoraj wieczorem, razem z żoną i teściową. Mówię wam, ta młoda dama jest naprawdę niezwykła. Wydawało mi się, że słucham anioła! - Szurnął krzesłem i też wstał. - Dobrze, żeś mi pan o tym przypomniał. Obieca­łem p~zecież żonie, że dziś też będę jej towarzy­szył. Zegnam panów. Spotkamy się jutro wie­czorem.

Zaraz po nim kolejny mężczyzna poderwał się od stołu.

- Jeśli ten kaznodzieja w spódnicy naprawdę j.est taki dobry, jak mówicie, to ja też tam pójdę. Zona mnie co prawda namawiała, ale ja myśla­łem, że to jeszcze jeden szarlatan. Ale skoro tak nie jest. .. skoro to prawdziwa misjonarka ...

Nie minęła chwila i wszystkie krzesła przy stole były już puste. Z Montaną zostały tylko karty. Potasował je i zagrał sobie raz, sam ze sobą, sprawdzając umiejętność rozpoznawania kart po koszulkach. Potem nalał sobie whisky do szklaneczki i kiedy mocny trunek znaczył swoją palącą ścieżkę w gardle, zadumał się na chwilę. Czyżby go przeczucie nie myliło? Czy ten kaznodzieja w spódnicy nie jest aby ową młodą damą z dyli­żansu?

Powtórnie napełnił szklankę, tym razem prze­łykał whisky nieco wolniej. No cóż ... jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

Schował karty do kieszeni, nasadził na głowę nowiusieńki kapelusz i wyszedł z saloonu.

Do diaska! Tak! To była ona!

Montana stał z brzegu tłumu, patrzył i słu­chał. I podziwiał. Nie uwierzyłby, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy. Złotousty kaz­nodzieja w spódnicy doprowadzał cały tłum do łez, potem kazał wszystkim zerwać się na równe nogi, klaskać, śpiewać i radować się. Robił z ludźmi, co chciał. I był to ten sam szary wróbelek z dyliżansu. Ale teraz przemie­nił się w skowronka i nazywał się Siostra Dobroci.

Górując ponad tłumem, stała na najwyższym stopniu schodków swego błyszczącego nowego cygańskiego wozu. Na jednej ze ścian wozu ładnymi okrągłymi literami wypisane było "Sios­tra Dobroci". Nieopodal stał spętany koń.

Ubrana była w skromną białą bluzkę z wy­sokim kołnierzem i prostą ciemną spódnicę. Brzeg spódnicy ocierał się o błyszczącą skórę jej trzewików. Włosy upięte były w schludny kok nad karkiem, kilka loczków opadło jednak na policzki. Kiedy mówiła kazanie, te loczki po­wiewały wokół jej głowy. A oczy płonęły zapa­łem. Głos, w dyliżansie cichy i łagodny, teraz dźwięczny i donośny, przetaczał się ponad tłumem i przykuwał uwagę. T a dziewczyna mogła śmiało konkurować z każdym wędrow­nym kaznodzieją, jakiego dotychczas widział Montana.

Tłum przestał się radować, teraz, zgodnie z poleceniem, wszyscy usiedli na trawie, żeby posłuchać dalszej części kazania. Montana, opar­ty o pień drzewa, słuchał zafascynowany. Bo było rzeczywiście tak, jak powiedział tamten ranczer. Człowiek miał wrażenie, jakby słuchał anioła. Skromnego, pełnego słodyczy, a jednocześnie żarliwego. I wszystkich trzymającego w garści. Teraz każdy, jak zaczarowany, słuchał długiej i smutnej, choć w sumie podnos:cącej na duchu opowieści o tym, jak Pan Bóg pomógł Siostrze Dobroci podźwignąć się z naj głębszej rozpaczy i zwątpienia. Kiedy zamilkła, nikt spośród tłumu nie miał suchych oczu. Nawet Montana.

Potem, z koszyczkiem w ręku, weszła między ludzi. Każdy skwapliwie sięgał do kieszeni. Mon­tana uśmiechnął się. Miło by było skorzystać z takiej hojności ...

Nie zauważył, kiedy młoda kobieta zatrzy­mała się tuż przed nim i podetkawszy mu koszyczek pod· nos, potrząsnęła nim demon­stracyjnie.

- Widziałam, że Bóg był dla ciebie łaskaw - powiedziała, a w bursztynowych oczach zapaliły się prowokujące iskierki. - Teraz masz sposob­ność okazać Mu wdzięczność za Jego hojność.

- W porządku. Jestem bardzo wdzięczny. Uśmiechnął się leniwie. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął zwitek banknotów. Jeden z nich wrzucił do koszyka.

Siostra Dobroci ponownie potrząsnęła koszy­czkiem.

- To nazywasz pan wdzięcznością? Ja nazwę to oszustwem. Pan Bóg zapewne pomyślał to samo!

Zauważył, że kilka głów obróciło się w ich stronę. Jeszcze chwila, a uwaga wszystkich skupi się na nich, a tego Montana z wiadomych wzglę­dów absolutnie sobie nie życzył. Wyciągnął ze zwitka następny banknot, potem jeszcze jeden i wrzucił oba do koszyczka.

Siostra Dobroci skinęła głową i ruszyła dalej przez tłum, odprowadzana pełnym podziwu wzrokiem Montany. Bo i też wykazała się praw­dziwym hartem ducha. Większość kobiet, rozpoz­nawszy w nim złodzieja, zaczęłoby drżeć, płakać albo rozpaczliwie wzywać stróżów prawa. A ta wspaniała Siostra Dobroci po prostu zażądała od niego pieniędzy.

Potem znów stanęła na schodkach swego cy­gańskiego wozu. Ludzie powoli zaczęli się roz­chodzić. Machała im na pożegnanie, uśmiechała się, każdemu, kto do niej podszedł, musiała mó­wić coś bardzo miłego, bo odchodził rozpromie­niony. Kilka osób wcisnęło jej do ręki dodatkowe banknoty. Przyjęła je, ale wydawała się ogromnie zazenowana.

Montana, poczekawszy cierpliwie, aż wszyscy się rozejdą, przeprowadził swego konia przez łąkę· Uwiązał go z tyłu cygańskiego wozu, prawie bezgłośnie wszedł po drewnianych schodkach i uniósł koc, służący za drzwi.

Siostra Dobroci była w środku. Zajęta przeli­czaniem pieniędzy.

- Proszę, proszę! Wygląda na to, że głoszenie słowa Bożego przynosi niezłe zyski!

Zaskoczona, gwałtownie odwróciła głowę.

- Ach, to znowu ty! Dziwne, że jeszcze cię nie powiesili!

- Ja nigdzie nie zagrzewam zbyt długo miej­sca. Dlatego niełatwo mnie złapać.

-. Ale dziś, mam nadzieję, uważnie wysłucha­łeś kazania i postanowiłeś się zmienić. Wtedy Pan Bóg ci wybaczy.

- Wybaczy wtedy, gdy okażę skruchę, a mnie nadal interesują tylko pieniądze.

Jednym zręcznym ruchem wyjął jej z ręki wszystkie banknoty.

- Teraz widzę, że twój biznes jest o wiele lepszy. Uzbierała ci się nie zła sumka. Chyba skłonna będziesz podzielić się z nieszczęśliwą, zabłąkaną duszą?

Krzyknęła, zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Montana błyskawicznie odliczył po­łowę banknotów i wręczył jej z powrotem.

- Nie chcę wyjść na człowieka chciwego.

Dlatego zatrzymaj połowę. Ale druga połowa mnie się należy. T akie małe zadośćuczynie­nie za to, że twoje kazanie zepsuło mi grę w pokera.

Uśmiechnął się czarująco i odwrócił się, gotu­jąc się do wyjścia. Nie wyszedł jednak, bo coś nagle wcisnęło mu się w plecy. Lufa pistoletu, co do tego nie mógł się mylić. Głos dobiegający z tyłu był bardzo sympatyczny, jak mruczenie zadowo­lonej kotki.

- A zadośćuczynienia tą. ty sobie poszukaj gdzie indziej, kowboju.

Montana potrzebował całej minuty na'otrząś­nięcie się z szoku. Nie, to niemożliwe, żeby ta mała oszustka wystrychnęła go na dudka.

Odwrócił się. Tylko po to, żeby spojrzeć prosto w lufę deringera, niewielkiego kieszon­kowego pistoletu, który trzymały te same ręce, co nie. dalej jak przed kwadransem trzymały Biblię·

- Zdaje się, że masz coś mojego, kowboju! Jej głos po raz kolejny uległ transformacji.

Znikła łagodność, żadnych pełnych miłości, sub­telnych słów, spływających drżąco z jej ust. Teraz,. jeśli nieco drżał, to z gniewu.Szybkim ruchem wyjęła mu banknoty z ręki.

- I kto by się tego spodziewał... - wymam­rotał pod nosem Montana. - Siostra Dobroci jest jeszcze lepszą złodziejką niż ja!

- Złodziejką?! Nie jestem żadną złodziejką!

- A jak nazwać kogoś, kto pozbawia tych biednych ranczerów ich pieniędzy, zarobionych w pocie i znoju? Nieistotne, czy robisz to w imię Boga, czy pod groźbą pistoletu. I tak jesteś złodziejką·

- Nieprawda! - krzyknęła i ze złością mach­nęła mu pistoletem przed nosem. - Mówię do nich piękne, mądre słowa! Dzięki mnie odrywają się na chwilę od swego szarego, jednostajnego życia. A to jest warte o wiele więcej niż ich pieniądze!

- Niech ci będzie. Powiedz mi tylko ... - Mon­tana rozejrzał się dookoła. - A gdzież jest ten twój mąż?

- Mąż?

Po jej ustac!l przemknął uśmiech.

- Nie ma. Zaden mąż mi niepotrzebny.

- W takim razie co znaczy ta obrączka?

Uniosła dłoń i spojrzała na swoją obrączkę niemal z czułością.

- Piękna, prawda? Pewną wdowę, która nie wzięła ze sobą pieniędzy i nie miała co wrzucić do mojego koszyczka, zapewniłam solennie, że Pan Bóg przyjmuje również biżuterię. A kiedy potem wsunęłam sobie tę obrączkę na palec, okazało się, że pasuje idealnie. Postanowiłam więc ją nosić, to dodaje trochę miłego posmaczku do mojej his­torii, czyż nie tak?

- Owszem. - Montana spojrzał na nią niemal z szacunkiem. - Trudno mi uwierzyć, że cię nie przejrzałem. Lepszej aktorki w życiu nie spot­kałem. W tym dyliżansie wszyscy, łącznie ze mną, wierzyli święcie, że jesteś żoną ubogiego kaznodziei. Ty przecież potrafisz nawet płakać na zawołanie! Ale ... - Nagle głos jego stwardniał. - Ale ta gra dobiegła już końca, Siostro Dobroci!

Ręka Montany zatoczyła szeroki łuk i uderzy­ła. Pistolet upadł na podłogę. Siostra Dobroci padła na kolana, nie zdążyła jednak 'chwycić za broń, ponieważ ułamek sekundy wcześniej rosłe ciało Montany przydusiło ją do podłogi.

- Puść mnie! Ty bandyto! Ty ...

Wiła się jak piskorz, okładając gojednocześnie pięściami. Naturalnie, nie dorównywała mu siłą, ale pod względem determinacji byli sobie równi. Im zacieklej walczyła, tym bardziej pragnął ją poskromić.

- Nie przyszedłem tutaj, żeby cię skrzywdzić! Ja ... - nie dokończył, ponieważ w tym momencie bardzo boleśnie odczuł na nosie jej pięść.

- Och, naprawdę?! - wydyszała. - Przecież chcesz mi odebrać moją własność!

- Nie wszystko. - Montana potarł ostrożnie obolały nos, chwycił ją mocno za przeguby rąk i wyciągnął jej ręce wysoko nad głową, uniemoż­liwiając ponowny atak. - Chcę tylko moją połowę·

- Twoją połowę? A od kiedy to jesteś moim wspólnikiem?

- Od chwili, kiedy udawałaś niewiniątko i ja, głupiec, nie wziąłem twoich pieniędzy. A potem lałaś te fałszywe łzy, dlatego nie zabrałem ci tej obrączki. A dziś przez twoje kazanie przepadła mi gra w pokera, czyli też umknęły mi jakieś pieniądze. Jesteś moją dłuż­niczką, Siostro Dobroci!

Dyszała ciężko, wyczerpana walką. Montana czuł pod sobą miękkie, falujące piersi i ciepłe uda. Po schludnym koku pozostało tylko wspomnie­nie. Pasma długich, ciemnych włosów wiły się po jej ramionach. Zadarta spódnica odsłaniała szczup­łe, zgrabne kostki.

A usta ... usta były rozchylone.

- Trzeba przyznać, Siostro Dobroci, że twoje usta stworzone są przede wszystkim do poca­łunków.

- Jak śmiesz ...

Uciął jej protest, jak się mogła tego spodzie­wać, pocałunkiem. Krótkim i bardzo delikatnym. Zaledwie muśnięcie, dziwne, że jej serce od razu przyspieszyło. A powietrze jakby zatrzymało się w płucach.

Na tym nie koniec. Jedną ręką przytrzymał jej nadgarstki, drugą przesunął wzdłuż jej boku. I pocałował jeszcze raz. Wtedy wzdłuż jej grzbie­tu jakby przebiegł płomień, a zaraz po nim lód. Nie mogła się poruszyć, ochota do walki znikła jak ręką odjął. Jedyne, co była w stanie teraz zrobić, to cichutko pojękiwać, kiedy jego usta poruszały się na jej wargach. Poruszały się i poru­szały, a ona pała się, że jej płuca zaraz eksplodują. Poza tym przez cały czas jego ręka błądziła leniwie po jej ciele. I gdziekolwiek dotknął, tem­peratura ciała w tym miejscu natychmiast za­czynała rosnąć.

A Montana, skończywszy całować, podniósł głowę i spojrzał na jej twarz. T o, co zobaczył i czego przy tym doświadczył, zaniepokoiło go bardzo. Bo kiedy zobaczył usta wilgotne i obrzmiałe, nieprawdopodobnie kuszące, natych­miast w głowie powstała myśl o następnym pocałunku. A ta myśl z kolei sprawiła, że krew w Montanie zawrzała.

- Jak się nazywasz? - wyszeptał.

- Mówiłam ci ... Virginia... .

- Chcę znać twoje prawdziwe imię i nazwisko! Jak masz na imię?

- Summer.

- Summer... - Powtórzył jej imię, łagodnie i miękko. Niemal z czułością. Była pewna, że ją znów pocałuje. Ale on zapytał: - I co dalej? Summer. .. ?

- Summer Chambers. Proszę, puść mnie już.

- Za chwilę ... - mruknął, nie odrywając od niej oczu. - Intrygujesz mnie, Summer Chambers. Nigdy jeszcze nie spotkałem takiej kobiety jak ty. - I na pewno nigdy już nie spotkasz - rzuciła szorstko. - A teraz, proszę, uwolnij mnie od swojej osoby!

Najpierw sięgnął po jej pistolet, leżący nieopo­dal. Potem wstał, pomógł też wstać Summer, która kiedy tylko stanęła na nogi, natychmiast zajęła się gorliwym otrzepywaniem sukni. Po to, aby mieć parę sekund na ochłonięcie po gorącym pocałunku. Montana natomiast zajął się przeli­czaniem pieniędzy. Połowę wsunął do kieszeni, drugą połowę wręczył Summer.

- Nie masz prawa ... - zaczęła pełnym oburze­nia głosem. I nagle zamilkła, bo na dworze, bardzo blisko wozu, coś zaszeleściło, potem usłyszeli jakieś szepty.

- Czekasz na kogoś? - spytał Montana, zniża­jąc głos.

Potrząsnęła przecząco głową·

- Zobacz, kto tam jest - rozkazał. - I ktokol­wiek by to był, masz się go pozbyć.

Uchyliła koc, zawieszony nad wejściem i ostroż­nie wytknęła głowę na zewnątrz. Zobaczyła nad­ciągający zmierzch, a w tej szarości trzy pary zalęknionych oczu. Dziewczynka, może ośmio­letnia, trzymała na ręku malucha, który nie miał chyba jeszcze roku. Zza jej pleców wyglądał lękliwie kilkuletni chłopczyk.

- Kim wy jesteście? Skąd się tu wzieliście - spytała zdumiona Summer.

- Nazywam się P ansy - od parła dziewczynka. - Pansy Miller. A to jest mój braciszek, Ned. I siostrzyczka, Hannah.

- Jest bardzo późno, dzieci. Chyba powinniś­cie wracać już do domu.

_ Ale my... nie mamy domu, . proszę pani - odezwał się chłopczyk.

Obok głoyvy Summer pojawiła się nagle głowa Montany.

- Nie macie domu?

W pierwszej chwili był zły na intruzów. Ale teraz, kiedy ich zobaczył, złość przeszła. Dzieci były zabiedzone. Podrapane i brudne, wobszar­panych ubraniach.

- A co się stało z waszym domem, dzieci?

_ Nasza mama i tata nie żyją - powiedziała Pansy. - A bankier powiedział, że nIe możemy zostać w naszym domu.

_ Nie macie żadnych krewnych, którzy by was przygarnęli pod swój dach? - spytała cicho Summer.

Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową·

- A rodzice nie mieli żadnych przyjaciół? _ spytał Montana, chociaż odpowiedź już znał. Była wypisana na wylęknionych twarzyczkach. . _ Nikt nie chce nas wziąć wszystkich razem.

Zona bankiera chce zabrać tylko Hannah, a mnie i Neda wysłać do sierocińca w St. Louis. Dlatego myśmy tutaj przyszli.

_ Ale dlaczego ... tutaj? - spytała cicho Summer, której serce ściskało się na widok trzech nieszczęśliwych stworzeń.

_ Słyszeliśmy, że do miasta przyjedzie kazno­dzieja. Postanowiliśmy też przyjść, wysłuchać kazania i poprosić Pana Boga, żeby nam pomógł i nie pozwolił nas rozdzielić. A teraz, kiedy odszukaliśmy Siostrę Dobroci i jej męża, wie­my już, że nasza modlitwa została wysłucha­na, że zostaniemy razem.

- Chwileczkę ... - zaczął Montana. Nie dokoń­czył, bo nagle usłyszeli tętent końskich kopyt.

Troje dzieci jak na komendę odwróciło głowy i spojrzało z lękiem na majaczącą w mroku ciemną postać jeźdźca. Dwójka starszych zaczęła pochlipywać, malutka Hannah natychmiast po­szła za ich przykładem.

- Co się dzieje, dzieci? Poznajecie tego pana? - spytał Montana.

- T. .. tak - wykrztusiła Pansy. - To szeryf.

I Montana, i Summer zesztywnieli.

Umysł Montany pracował gorączkowo. Na pewno ktoś z tłumu go rozpoznał i wezwał szeryfa ... Głupi był, że poszedł na to kazanie. Ale jeszcze nic straconego. Zdąży wskoczyć na konia i umknąć.

Summer, blada jak ściana, zastanawiała się w duchu, czy to nie któryś z ranczerów pożało­wał swego hojnego datku i pragnie go teraz odzyskać za pośrednictwem stróża prawa. A sze­ryf oskarży ją o naciąganie ludzi i skonfiskuje wszystkie pieniądze ...

Dzieci płakały coraz głośniej.

- On przyjechał po nas! - krzyknęła z roz­paczą Pansy.

W tym momencie i Summer i Montana pomyś­leli to samo. Jeśli ja tak się boję, to co dopiero trójka tych dzieci ...

- Jak nazywa się ten szeryf? - spytał Montana małą Pansy.

- Szeryf Lacy.

- Lacy. W porządku. Summer, ukryj dzieci w wozie!

- Dobrze. Ale powiedz mi, co zamierzasz zrobić?

- To, co umiem robić najlepiej, Siostro Dobroci!

ROZDZIAŁ TRZECI

- Wchodźcie do środka! Szybciutko!

Dzieci weszły po schodkach do wozu. Summer kazała im się położyć na wąskim łóżku i przykryła je kocami.

- Macie leżeć cichutko! Ani słowa!

Sama usiadła przy wejściu i zerkała spoza koca. Montana przywitał szeryfa mocnym uściskiem dłoni, potem do uszu Summer doleciał szmer rozmowy. Najpierw odezwał się Montana, szeryf coś odparł, głosem nieco grubszym. Niestety, poszczególnych słów Summer nie rozumiała. Na­gle poczuła strach. Co jej do głowy strzeliło, żeby zaufać zwykłemu złodziejowi? Przecież on, ratu­jąc własną skórę, nie zawaha się rzucić Siostry Dobroci na pożarcie! Prawdopodobnie teraz właś­nie mówi szeryfowi, że ona wcale nie jest kaz­nodziejką, tylko zwyczajną oszustką, opowiada ludziom dyrdymały i wyciąga od nich pieniądze. Szeryf przyjdzie aresztować Summer, a Montana w tym czasie sobie umknie.

A może powiedział szeryfowi o tych dzie­ciach? Spojrzała z niepokojem na wąskie łóżko w kącie wozu, gdzie ukryła całą trójkę. Ukryła? Tak naprawdę, to w tym wozie nie ma gdzie się schować ...

Przeklinając w duchu swoją beztroskę, rozej­rzała się szybko w poszukiwaniu jakiejś broni. Montana nie oddał jej deringera, czyli pozostaje tylko nóż. Lepsze to niż nic! Chwyciła za nóż, ukryła go za plecami i dalej czekała. A serce waliło jak młot. O, nie! Ona nie podda się szeryfowi jak baranek. Będzie walczyć!

Nagle usłyszała głośny śmiech mężczyzn. Zerk­nęła zza koca i zobaczyła, że Montana zaprzęga konia do wozu. A szeryf służy mu pomocą.

Co temu Montanie chodzi po głowie?

Mała Hannah chlipnęła cichutko. Szeryf poder­wał głowę. Pytanie, jakie zadał, Summer usłyszała bardzo wyraźnie.

- Co to było?

- Jakiś nocny ptak - rzucił Montana przez ramię. - Moje uznanie, szeryfie! Jest pan nie­zwykle czujny!

Klepnął szeryfa po ramieniu, obaj mężczyźni zaśmiali się i powrócili do zaprzęgania.

Summer zadziałała błyskawicznie. Urwała ka­wałek halki, zanurzyła w wiadrze z wodą, potem w cukrze. Przyklękła przy łóżku i wręczyła szmat­kę Pansy, a ta podała ją malutkiej Hannah. Dziecko zaczęło ssać łapczywie.

Odetchnęła z ulgą. Niestety, po chwili serce znów zabiło jak oszalałe, kiedy męskie głosy usłyszała tuż przy wozie. Czyżby ten idiota miał zamiar zaprosić szeryfa do środka?!

Znów przemknęła do koca, zasłaniającego wyjś­cie. I znów odetchnęła z ulgą. Obaj mężczyźni ściskali sobie już dłonie.

- Do widzenia, przyjacielu - powiedział ser­decznie szeryf. - I przekaż pan, proszę, swojej małżonce, że ludzie z Wood Creek są ogromnie wdzięczni za piękne kazanie, które wlało w ich serca otuchę.

- Dziękuję, szeryfie. Na pewno jej to po­wtórzę·

Montana wskoczył na kozioł, chwycił za lejce i cmoknął na konia. Koń ruszył z miejsca, wóz się zakołysał. Malutka Hannah, przestraszona, znów zaczęła popłakiwać. Przerażona Pansy usiadła na łóżku, objęła siostrzyczkę i zaczęła ją uspokajać. A Summer przemknęła na tył wozu, tam gdzie w deskach była duża szpara. Widziała, jak szeryf stoi nieruchomo i wpatruje się w wóz nadzwy­czaj intensywnie. W końcu jednak wskoczył na swego konia i odjechał.

Summer z tej przeogromnej ulgi aż zrobiło się słabo. Oparła się o ścianę wozu, wzięła kilka głębokich oddechów i odczekała chwilę, póki serce nie zaczęło bić normalnym rytmem. Wtedy poderwała się, przemknęła przez wóz, usiadła na koźle obok Montany i zażądała wyjaśnień.

- Co mu powiedziałeś?

Mojemu dobremu przyjacielowi, szeryfowi Lacy, powiedziałem, że jedziemy do Poplar, gdzie żona wygłosi następne kazanie.

Zona. T o słowo drażniło. W tym momencie jednak Summer nie pozostawało nic innego, jak je zaakceptować.

- Uwierzył ci? Montana zaśmiał się.

- Miałaś okazję, Siostro Dobroci, oglądać mnie w akcji i przekonać się na własne oczy, że w sytuacji krytycznej potrafię wydobyć z siebie morze wdzięku!

- Przede wszystkim potrafisz kłamać jak z nut. Ale udawać miłego też potrafisz, to fakt. Jak wtedy, w dyliżansie, chociaż ja od razu cię przejrzałam.

- Tylko udawać? W takim razie powinnaś wiedzieć, moja droga, że w swoim życiu zdąży­łem już oczarować mnóstwo kobiet. Znany jes­tem od Amarillo aż po Laredo, stałem się po prostu legendą. I żadna z tych kobiet na pewno nie uważa, że udawałem. Po prostu taki jestem ...

- Rozumiem. A ja proszę o zwrot mojego pistoletu.

Odebrała deringera, sprawdziła go i zadała pytanie: .

- A gdzie są naboje?

- Chyba nie spodziewasz się, że dam ci szansę wpakowania mi kulki w plecy!

- Nie pomyślałam o tym. Jak na razie ... - Wsa­dziła pistolet do kieszeni i spytała, zniżając głos. - Montana? Co robimy z tą trójką?

Twarz Montany natychmiast spoważniała.

- T e dzieciaki nie kłamią. Szeryf powiedział mi, że szuka trójki dzieci, które uciekły, ponieważ żona bankiera z Hollow Junction chce zaadop­tować ich malutką siostrę.

- Z Hollow Junction?! Chwileczkę! Czy przy­padkiem nie chodzi o to okropne babsko z dyli­żansu?

- Niestety. Szeryfowi wydaje się, że ta za­dzierająca nosa snobka będzie doskonałą matką. - Biedna Hannah ... - szepnęła Summer. - Nic dziwnego, że dzieci tak się boją. I co my teraz zrobimy?

- No cóż ... Ja już czegoś dokonałem. Pozbyłem się szeryfa. Teraz twoja kolej ruszyć głową.

Tym niemniej jego własny umysł pracował teraz pełną parą, zastanawiając się nad tym, co powiedział szeryf Lace. A powiedział, że szeryf Otis Pain i cała ta jego banda krążą po okolicy jak chmara szerszeni i szukają bandyty, który ograbia podróżnych w dyliżansach. Czyli nadeszła pora zmykać stąd i na pewien czas zaszyć się w jakiejś dziurze. Chwileczkę ... A gdzie można się lepiej zaszyć, jak nie u boku wędrownego kaznodziei w spódnicy, w dodatku otoczonego gromadką dzieciaków?

- Trzeba im znaleźć jakąś rodzinę - odezwała się Summer. - Przyzwoitych ludzi, którzy przy­garną całą trójkę. Choć nie będzie to łatwe ...

- Na pewno potrwa to jakiś czas! A póki co, najlepiej będzie, jak będziemy udawać ich rodziców. Nikt nie będzie podejrzewał, że hołubimy zbiegów ...

A szeryf Otis z czasem zapomni o Montanie ...

T ej myśli Montana, naturalnie, nie wypowiedział na głos. T ak samo Summer zachowała dla siebie swoją refleksję·

Mąż i dzieci ... Hm ... Czemu nie? Może będzie z tego jakiś pożytek. ..

Posiłek, który przygotowała Summer ze swo­ich zapasów, był raczej skromny. Fasola, biskwity i parę kawałków suszonego mięsa. Ale była pełnia księżyca, a Montana rozpalił ogromne ognisko, nad którym zachęcająco bulgotała kawa. W rezul­tacie zrobił się nastrój niemal świąteczny.

Kiedy wszyscy zgromadzili się przy ognisku, Pansy i Ned wzięli się za ręce i pochylili głowy. Zapanowała niezręczna cisza.

- Nie macie zamiaru jeść? - spytał po chwili Montana

Pansy zerknęła na Summer.

- Mama mówiła, że nie powinniśmy żadnego dobrodziejstwa przyjmować tak, jakby nam się należało. Czy pani nie pomodli się teraz, Siostro Dobroci?

- Ależ naturalnie!

Summer wzięła Pansy za rękę i spojrzała prze­lotnie na Montanę. Montana szybko zdjął kapelusz.

- Pansy? A może ty masz ochotę to zrobić? - spytała Summer.

Pansy z powagą skinęła głową·

- Panie Boże, pobłogosław te dary! I dziękuję Ci, Panie Boże, żeś zesłał nam takich dobrych ludzi, którzy nie pozwolą, aby nas rozdzielono. Amen. - Amen - powtórzyli chórem Summer i Montana, starannie unikając swojego wzroku.

Dzieci były wygłodniałe. Jadły, aż im się uszy trzęsły, potem zabrały się za wylizywanie swoich talerzy, a Summer, patrząc na nich, myślała, że jej serce pęknie. Dla malutkiej Hannah Pansy zrobiła papkę. Karmiła ją łyżeczką· Za każdym razem czekała cierpliwie, aż malutka przełknie, po czym dawała jej popić wody.

- Jaka szkoda, że nie mam mleka! - powie­działa z żalem Summer. - Jutro po drodze trzeba koniecznie podjechać na jakieś ranczo i poprosić, żeby sprzedali nam trochę mleka.

- Proszę, niech pani tym się nie martwi - po­wiedziała Pansy, tuląc do siebie siostrzyczkę· - Hannah nie piła mleka chyba od tygodnia.

Spojrzała na braciszka, siedzącego przy ognis­ku. Głowa opadała mu sama, oczy się zamykały. Chłopczyk resztką sił walczył ze snem.

- Ned też nie pił. My, odkąd mama i tata nie żyją, ani razu nie najedliśmy się tak, jak dzisiaj.

Summer i Montana jednocześnie poderwali głowy i wymienili znaczące spojrzenia.

- A teraz, dzieci - Summer starała się ze wszystkich sił, żeby jej głos mimo wszystko zabrzmiał pogodnie i raźnie - teraz przygotujemy dla was jakieś legowisko.

- My spaliśmy w lesie - powiedziała Pansy. - Baliśmy się wrócić do naszej chaty, bo wiedzieliśmy, że szeryf nas szuka.

- Ale dzisiejszej nocy będziecie spać pod da­chem. Wóz to nie chata, ale dach ma.

W cygańskim wozie było bardzo schludnie i porządnie, niestety, miejsca niewiele, dlatego łóżko było bardzo wąskie. Summer przesunęła je nieco i rozłożyła koce na drewnianej podłodze, tak, żeby rodzeństwo mogło spać obok siebie.

- To na razie musi wam wystarczyć.

- Och, dziękujemy, Siostro Dobroci!

Pansy ułożyła naj pierw na kocach siostrzyczkę, potem pomogła braciszkowi zdjąć brudne ubranie. - Dziękuję, Sios ...

Tylko tyle zdołał powiedzieć mały Ned. Powie­ki opadły i chłopczyk 'natychmi~st zasnął jak kamień. Wtedy ośmiolatka zdjęła sukienkę, wsu­nęła się między rodzeństwo i okrywszy wszyst­kich kocem, zamknęła oczy,

Kiedy cała trójka zasnęła, Summer przebrała się w skromną płócienną nocną koszulę i z kocem pod pachą wyszła z wozu. Montana, z cygarem w ustach, siedział sobie nieopodal, oparty o pie­niek i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Na widok Summer poderwał głowę.

- Gdzie masz zamiar spać?

- Chyba pod wozem. Ale przedtem muszę zrobić małą przepierkę.

Wrzuciła brudne ubrania dzieci do kubła z go­rącą wodą i zajęła się robotą.

- A ty gdzie będziesz spał? - spytała po chwili.

Kątem oka zauważyła, że Montana rozsiodłał swego konia i puścił na trawę. - Nie spodziewa­łam się, że zostaniesz z nami. W saloonie byłoby ci wygodniej albo gdzieś indziej ...

- Jeśli mam udawać ojca, lepiej, żebym noco­wał tutaj - powiedział, przyglądając się z wielką uwagą żarzącemu się koniuszkowi cygara. Tylko po to, żeby nie patrzeć na Summer. Jej koszula była skromna, z nieprzeźroczystego materiału, ale księżyc świecił bardzo jasno i kiedy Summer rozwieszała ubrania dzieci na gałęziach, zarys jej zgrabnego, szczupłego ciała był doskonale wido­czny. - Robię to dla dobra tych dzieci - powie­dział nieco słabszym głosem. - Zostanę z wami, póki nie będziemy pewni, że szeryf przestał je ścigać.

- Aha.

Nie miała zamiaru oszukiwać siebie. Poczuła ulgę, że nie będzie pozostawiona sama sobie. Bo był to jednak kłopot, skoro ona po raz pierwszy w życiu miała zajmować się dziećmi.

- Ale ... ale ja nie mam już więcej kocy, Mon­tana.

- Nie szkodzi. Mam swoją derkę. Bardzo częs­to sypiam pod gołym niebem.

Nagle Summer poczuła się nieswojo i szybko narzuciła sobie koc na ramiona. Niestety, teraz w towarzystwie Montany nie czuła się tak do końca swobodnie. Wszystko przez ten pocałunek, o którym jakoś trudno było jej zapomnieć.

- W takim razie życzę ci dobrej nocy. Aha ... I dzięki, żeś się pozbył szeryfa!

- Nie musisz mi dziękować - rzucił z leniwym uśmiechem. - Odbiję to sobie przy podziale zysków, wspólniku!

Zaklęła cicho. Wczołgała się pod wóz i owinęła szczelnie kocem. A to łobuz! Nie ma w nim za grosz szlachetności! Zasypiała, powtarzając sobie w duchu całą litanię powodów, dla których powinna pozbyć się tego kowboja jak najszybciej. Kiedy tylko znajdzie się ktoś, kto przygarnie dzieci. Pozbyć się tego łobuza bez serca, zanim ograbi ją ze wszystkiego, na co pracowała tak ciężko.

Poranne słońce grzało w plecy. Summer wes­tchnęła i wsunęła się głębiej pod wygr.zany koc. Jak przyjemnie ... Leżała tak, zasłuchana w cichy szmer wody w pobliskim strumieniu, gdy nagle z góry dobiegł płacz małej Hannah.

W sekundę była już w środku wozu.

- Pansy? Co się stało?

- Nic, proszę pani. Hannah jest po prostu głodna.

Mały Ned też. się obudził i półprzytomnym wzrokiem rozglądał się po nieznanym sobie oto­czemu.

- Zaraz zrobię coś do jedzenia! - Summer pośpiesznie przebrała się w prostą, bawełnianą suknię i przewiązała włosy wstążką. - Jeśli chcesz, Pansy, zaopiekuję się teraz Hannah. A ty zabierz Neda nad strumień i umyjcie się przed śniadaniem.

Dziewczynka z ociąganiem podała jej niemow­lę. Było oczywiste, że nie lubiła ani na chwilę rozstawać się z siostrzyczką, a na pewno już nie miała ochoty oddawać jej kobiecie, która trzymała dziecko przed sobą w wyprostowanych rękach, jak nadzwyczaj kruchy kryształowy wazon.

Kiedy Summer wyszła z wozu, Montana, nagi do pasa, stał nieopodal i golił się przed lusterkiem, które powiesił sobie na gwoździu wbitym w pień. Na włosach Montany lśniły kropelki wody, czyli był już po kąpieli w strumieniu.

- Co z małą? - spytał z niepokojem.

- Nic, nic. ..

Summer zrobiła kilka kroków w kierunku ogniska, nadal trzymając Hannah przed sobą w wyciągniętych rękach.

Dziecko zaczęło płakać.

- Jak ty trzymasz to dziecko?!

Montana wrzucił brzytwę do wiaderka z wo­dą, szybko przetarł twarz ręcznikiem i podszedł do Summer. Odebrał od niej dziecko i przytulił je do piersi. Płacz od razu ucichł. Przytulił je jeszcze mocniej i zaczął przechadzać się wokół ogniska, głaszcząc dziecko po pleckach i coś mu tam pomrukując.

Summer nie mogła oderwać oczu od tej pary.

Ramiona Montany były szerokie, wspaniale umięśnione. Ciemne spodnie podkreślały jego płaski brzuch i wąskie biodra. I ten rosły mężczyzna, w końcu oszust i złodziej, tulił do siebie maleństwo jak najczulsza matka.

Ręka Montany przesunęła się niżej, do pupy dziecka.

- Mamy kłopot - mruknął.

- Boże! Co się stało?!

Przerażona Summer przyłożyła obie ręce do serca.

- Zmoczyła się - wyjaśnił. - Masz jakieś płócienne ściereczki?

Pomknęła do wozu i po chwili biegła już z powrotem, powiewając czystą ściereczką. Tym­czasem Montana ułożył Hannah na szerokiej desce niedaleko ogniska. Dziecko było nim za­chwycone, śmiało się, gaworzyło i wesoło fikało nóżkami.

- I co teraz? - spytał Montana, kiedy Summer zatrzymała się obok niego. .

Spojrzała na maleńkiego człowieka i poczuła paniczny strach.

- Proszę. Ty ją przewiń - powiedziała, wrę­czając ściereczkę Montanie.

- Nie do wiary! Siostra Dobroci wystraszyła się niemowlęcia!

- Wcale się nie wystraszyłam, tylko po prostu nie wiem, jak się do tego zabrać. Nigdy dotąd nie trzymałam takiego maleństwa na rękach, a co dopiero mówić o przewijaniu. Boję się, że zrobię coś źle.

- A więc dobrze, dam siostrze teraz lekcję przewijania.

Surnmer przyklękła obok niego, dziwnie jakoś w tym momencie świadoma nagości jego torsu. Jak zauroczona wpatrywała się w mięśnie na ramionach Montany, które stwardniały, kiedy składał kwadrat w trójkąt. Jego ramię otarło się przy tym o jej ramię. Niechcąco. A ona odczuła to, jakby po jej plecach przemaszerował cały batalion mrówek.

Montana starannie wygładził kawałek mate­riału i ułożył na nim dziecko.

- A teraz musisz tylko wyciągnąć jej spod pupy zabrudzoną płachetkę i zawiązać czystą. Zwiążesz te dwa rożki i to wszystko.

Wstał, podszedł do swojego drzewa i spokojnie zajął się goleniem.

Summer odprowadziła go wzrokiem, potem spojrzała w dół, na uśmiechnięte dziecko. Mon­tana dał do zrozumienia, że wszystko jest dzie­cinnie łatwe. Przekonajmy się więc, czy miał rację. Rozwiązała węzełki przy zabrudzonym płócienku, wyciągnęła je spod pupy i...

- Wielkie nieba! I kto by pomyślał, że takie maleńkie dziecko może ...

Szybko zaczęła wycierać brudną pupę, potem, po kilku niezdarnych próbach, udało jej się zawią­zać nawet całkiem zgrabne węzełki. A mała znów zaczęła popłakiwać.

Montana obserwował wszystko w lusterku i uśmiechnął się, kiedy Summer wzięła dziecko na ręce i trochę niezręcznie przytuliła do swojego ramienia. Kiedy jednak zobaczył, jak ostrożnie całuje dziecko w główkę i coś mu tam szepcze, jego uśmiech znikł. Co z tego, że nie była w tym biegła. Jej niezręczne pieszczoty były wzruszają­ce. Dlatego też i Montana, chociaż skonczył już golenie, nie odwracał się od lusterka.

Po kilku minutach Pansy i Ned wrócili znad strumienia. Ich twarzyczki jaśniały czystością, mokre włosy były zaczesane w tył. Pansy natych­miast wyciągnęła ręce po siostrzyczkę i Summer nie bez ulgi oddała jej dziecko.

- A co to jest? - spytał Ned, pokazując palcem na wiaderko z pokrywką, stojące obok wozu.

- Mleko - rzucił Montana, niby obojętnie, zajęty nakładaniem koszuli. A widząc pełne zdu­mienia spojrzenie Summer, wyjaśnił: - Niedaleko stąd jest ranczo. Pomyślałem sobie, że nic się nie stanie, jak wydoję jedną z krów. I tak się złożyło, że przy okazji natrafiłem na kilka jajek.

Summer uniosła znacząco brwi. - Natrafiłeś?

- Tak. Ja często natrafiam na ... różne rzeczy ...

Mrugnął do niej wesoło, a jej serce jakoś dziwnie przyspieszyło, dlatego zajęła się nalewa­niem mleka. Nalała do trzech kubków. Pansy, nie wypuszczając z objęć siostrzyczki, z radosnym okrzykiem natychmiast chwyciła za jeden z nich. Usiadła na ziemi i przytknęła kubek dziecku do ust. Maluch pił łapczywie, a Summer zajęła się przygotowaniem śniadania. Jajka, biskwity i su­szone mięso. W powietrzu rozszedł się wspaniały aromat kawy. I tak jak poprzedniego dnia, przed kolacją, Pansy i Ned wzięli się za ręce i pochylili głowy. Montana i Summer z pewnym ociąga­niem dołączyli do nich.

- Ned! - odezwała się po chwili Summer. - Może dziś ty odmówisz modlitwę?

- Tak, proszę pani! - Chłopczyk zastanowił się chwilę. - Panie Boże, pobłogosław te dary. I wszystkich nas. - Jego głos zadrżał. - A przede wszystkim ... mamę i tatę.

Summer naj chętniej objęłaby teraz chłopczyka i przytuliła jak najmocniej, żeby odpędzić od niego wszystkie lęki. Udało jej się jednak po­wstrzymać ten impuls i tak jak wszyscy, zabrała się do jedzenia.

Montana pierwszy skończył jeść. Oparł· się o swoje siodło i popijając gorącą kawę, oświadczył: - T o było smakowite śniadanie.

Summer aż zarumieniła się z zadowolenia, chociaż nie bardzo rozumiała, dlaczego ten kom­plement, w końcu nic nadzwyczajnego, sprawił jej taką radość.

- Pani gotuje prawie tak dobrze jak nasza mama! - oświadczył Ned.

Summer uśmiechnęła się.

- Dziękuję, Ned. A może opowiesz nam o wa­szej mamie?

- O mamie? Moja mama, proszę pani, miała takie żółte włosy, żółte jak kukurydza, i one były takie mięciutkie. Mama często mnie przytulała i tak ładnie pachniała. Pachniała jak. .. jak biskwity!

Złapał za biskwita i wsadził sobie do buzi.

- Czyli twoja mama była wspaniała - powie­dział Montana i znów popił kawy. - Na pewno bardzo za nią tęsknisz. Ned, a możesz nam powiedzieć, jak to się stało, że wasi rodzice umarli?

- Zastrzelili ich - odezwała się nieswoim gło­sem Pansy. - Na polu. Kiedy mama i tata poszli orać.

Montana odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

- Kto ich zastrzelił?

- Nie wiem, proszę pana. Ja niczego nie widziałam. Byłam w chacie razem z Hannah. Nagle do chaty wbiegł Ned. Płakał. Powiedział, żebym poszła z nim na pole ...

Głos dziewczynki załamał się, ale przemogła się i mówiła dalej.

- Mama i tata leżeli koło konia. Wtedy Ned i ja poszliśmy do miasta i powiedzieliśmy o tym szeryfowi. Szeryf odwiózł nas na farmę. Kazał nam wejść do chaty i nie wychodzić, a sam poszedł pochować mamę i tatę.

Po policzkach dziewczynki spłynęły łzy. Wy­tarła je szybko i mówiła dalej:

- Następnego dnia przyjechał bankier i powie­dział, że nie możemy zostać w naszej chacie, bo tata był mu winien pieniądze. Potem przyjechał szeryf. On powiedział, że żona tego pana, ban­kiera, chce zabrać Hannah, a ja i Ned pojedziemy do sierocińca w St.Louis. Wtedy uciekliśmy do lasu.

Ned chlipnął, ale Pansy objęła go ramieniem i przytuliła do siebie.

- Wszystko będzie dobrze - szepnęła mu do ucha. - Siostra Dobroci i pan Montana będą się nami opiekować. Nie musimy się już niczego bać.

Montana nalał sobie kawy i przytknął kubek do ust. Była pieruńsko gorąca. Oparzył sobie język, ale właściwie tego nie poczuł. Bo w jego głowie przewijała się teraz cała wiązanka prze­kleństw, których ze względu na dzieci nie wypa­dało mówić na głos.

Summer nagle odwróciła twarz. Jedzenie, któ­rym napełniła swój żołądek, teraz ciążyło jej jak twarde, kanciaste kamienie. Wielki Boże! T e biedne dzieci są pewne, że Siostra Dobroci i Mon­tana już na zawsze wzięli je pod swoje skrzydła ... Takie dobre, słodkie dzieci. Przeszły przez piekło. Ale, niestety, Siostra Dobroci nie uwzględniła ich w swoich planach na przyszłość. Tak samo jak Montana, który prędzej czy później sprowadzi na kark Summer szeryfa. Dlatego przysięgła sobie, że jeszcze przed końcem tego dnia znajdzie dla dzieci jakieś przytulisko. I pozbędzie się niepożą­danego wspólnika, raz na zawsze.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Montana wypił ostatni łyk kawy, resztkę wylał do dogasającego ogniska. Summer zebrała jeszcze kilka rzeczy z trawy, zaniosła do wozu i rozejrzała się za dziećmi.

- Dzieci! Chodźcie już! Odjeżdżamy!

Pansy z malutką siostrzyczkśl na ręku wynu­rzyła się spod korony rozłożystego drzewa. Ned nadbiegł znad strumienia, gdzie zabawiał się rzucaniem kamyków do wody.

Montana zaczął siodłać swego konia.

- Pojadę pierwszy, zrobię mały zwiad. Ned! Masz ochotę jechać ze mną?

- Ja? Naprawdę? - Ned zerknął nie pewnie na starszą siostrę. - Pansy? Mogę?

Pansy zdawała się bardzo na serio rozważać propozycję. Było oczywiste, że siostra nie lubi tracić młodszego brata z oczu. Ale błagalne spoj­rzenie Neda zmiękczyło jej serce.

- Dobrze, Ned - powiedziała z powagą· - Są­dzę, że możesz jechać.

Chłopczyk wyciągnął w górę ręce, Montana nachylił się. Podniósł go z ziemi i usadził za sobą.

- Trzymaj się mnie mocno, Ned, bo jeszcze zgubię cię gdzieś po drodze.

Chłopczyk objął rączkami Montanę wpół i przycisnął policzek do jego szerokich pleców. Koń ruszył galopem, malec, zachwycony, poma­chał do siostry triumfalnie ręką.

Summer wspięła się na kozioł, Pansy i Hannah usadowiły się obok niej. Summer cmoknęła na konia i wóz zaczął toczyć się leniwie.

- Jakie to zabawne, Siostro Dobroci, że pani mieszka w tym wozie - odezwała się po chwili Pansy, tuląc do siebie siostrzyczkę. - I ciągle jedzie pani i jedzie. A nie chciałaby pani mieszkać w takim prawdziwym domu, gdzie dookoła były­by pola, i te pola trzeba zaorać i obsiać, żeby zebrać plony?

- Nie można tęsknić za czymś, czego nigdy się nie miało!

Pansy spojrzała na nią ze zdumieniem.

- Siostro Dobroci! Nigdy pani nie mieszkała w prawdziwym domu?

Summer uśmiechnęła się i nie odpowiedziała wprost.

- Mój wóz jest moim prawdziwym domem. I bardzo wygodnym, zawsze jest ze mną, choć ciągle jestem w drodze ... Pansy, chciałam cię o coś prosić. Kiedy będziemy w mieście, wśród obcych ludzi, nazywaj mnie, oczywiście, Siostrą Dobroci. Ale nie musisz tego robić, kiedy jesteśmy sami, tylko w swoim gronie. Mam na imię Summer, jak zresztą wiesz.

- Tak, wiem. A czy "Summer" to pani praw­dziwe imię, czy to tata tak panią nazwał?

- Moje prawdziwe imię. A dlaczego pytasz?

- Bo ze mną jest inaczej - powiedziała z dumą

Pansy. - Naprawdę nazywam się Sara. Ale tata zawsze mówił, że jestem taka ładna jak kwiatek i nazwał mnie Pansy*, jak jeszcze byłam malutka. I nie chcę, żeby mnie nazywać inaczej . Tylko Pansy. Bo wtedy nigdy nie zapomnę, jak bardzo mnie tata kochał.

- T o wielkie szczęście, Pansy, że miałaś rodzi­ców, którzy tak bardzo cię kochali.

- Wiem, proszę pani. Dlatego zawsze będę o nich pamiętać .. Ale Ned na pewno wkrótce o nich zapomni, on jest jeszcze taki mały. A co dopiero Hannah. I to mnie bardzo martwi.

Summer milczała przez chwilę, wstrząśnięta dojrzałością ośmioletniej dziewczynki.

- Nie martw się, Pansy. Po prostu opowiadaj rodzeństwu o rodzicach jak najwięcej, dzięki temu wspomnienie o nich będzie żyło w każdym z was.

Zauważyła, że Hannah zasnęła w ramionach siostry. .

- Musi być ci ciężko, Pansy. Może położysz ją w wozie?

Pansy wycisnęła całusa na pulchnym policzku niemowlęcia.

* Paltsy (ang.) - bratek. - Przyp. tłum.

- Mnie nigdy nie jest ciężko trzymać Hannah, proszę pam.

- Domyślam się, kochanie. Przecież wiem, jak bardzo kochasz swoją siostrzyczkę. Pomyślałam sobie tylko, że dziś taki żar, a maluch nie powi­nien być za długo na słońcu.

- Ma pani rację.

Dziewczynka zsunęła się ostrozme z kozła i weszła do chłodnego, zacienionego wozu. Uło­żyła siostrzyczkę na kocu, potem zrolowała koc z obu stron, żeby dziecko się nie przesunęło.

Summer, zerkając przez ramię na Pansy, krzą­tającą się wokół siostrzyczki, przeżywała rozter­kę. Te dzieci, tak bardzo skrzywdzone przez los, były już pewne, że znalazły sobie opiekunów. Summer z całego serca pragnęła oszczędzić im dalszych smutnych przeżyć, zdawała sobie jed­nak sprawę, że sama nie podoła opiece nad trójką małych dzieci. Odpowiedzialność ogromna, a ona nie ma przecież żadnego doświadczenia. A poza tym te dzieci zasługiwały na coś więcej, niż ona mogła im dać. Ich przybrani rodzice powinni być ludźmi godnymi szacunku, którzy stworzą im inne życie niż domorosły kaznodzieja w spód­nicy, chwilowo wspierany przez złodzieja.

Podniosła głowę w chwili, gdy usłyszała tętent kopyt. Montana nadjeżdżał galopem. Mały Ned miał na głowie kapelusz Montany z szerokim rondem. Kiedy zbliżali się do wozu, malec zerwał kapelusz z głowy i zaczął wymachiwać nim zawzięcie.

- Widzieliśmy miasto - oznajmił Montana, zatrzymując konia. - Kiedy wjechaliśmy na szczyt samotnego wzgórza.

- Jak daleko stąd? - spytała Summer.

- Kilka godzin się zejdzie.

Pomógł Nedowi zeskoczyć z konia i wdrapać się na wóz. Twarz chłopczyka zarumieniona była z podniecenia.

- Montana wie wszystko - ogłosił. - Opowia­dał mi o Czejenach. Wiem, jak oni żyją i co jedzą. I Montana mówił, że był w prawie wszystkich miastach w Teksasie. I.. - urwał, żeby nabrać powietrza. - Kiedy będę duży, chcę być taki jak Montana!

- Może obierzesz sobie w życiu jakiś szczyt­niejszy cel - rzuciła cierpko Summer.

- Szczytniejszy ... A co to znaczy? - spytał niepewnym głosem Ned.

Montana uśmiechnął się do niego. Zdjął z gło­wy chłopczyka swój kapelusz, nasadził sobie na głowę i mrugnął wesoło.

- Może zechcesz, na przykład, zostać prezy­dentem naszego kraju.

- Ja wcale nie chcę być prezydentem! Nigdy! - zapewnił go żarliwie malec. - Ja chcę być taki jak pan!

- A ja chcę być wędrownym kaznodzieją, jak Summer - oświadczyła Pansy.

Summer spojrzała na nią ze zdumieniem.

- Kiedy ten pomysł przyszedł ci do głowy, Pansy?

- Kiedy słuchałam pani kazania. Pani opowia­dała o tym, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. I że On trzyma nas w swoich pełnych miłości ramionach. Wtedy zrobiło mi się jakoś inaczej, jakby ktoś odebrał mi połowę mojego strachu. Pomyślałam sobie, że ja też chciałabym przekazywać ludziom takie słowa, które sprawia­ją, że ludzie przestają się bać.

Dziewczynka spojrzała na Summer dokładnie tak, jak na Montanę spoglądał mały Ned - z uwiel­bieniem. I Summer poczuła się nagle bardzo nie­pewnie. Po prostu poczuła się winna i dlatego była zadowolona, kiedy Montana zagadnął na zupełnie inny temat.

- Summer, zatrzymaj wóz na chwilę. Przywiążę mojego konia z tyłu i teraz ja będę powozić.

Summer zatrzymała konia i po chwili Mon­tana sadowił się już na koźle. Przejął od niej lejce i cmoknął na konia. Kiedy wóz ruszył, Pansy zabrała głos.

- A pan wie, co mówiła mi Summer? Ona nigdy nie miała prawdziwego domu. Takiego domu z polem, żeby je zaorać, obsiać, a potem zebrać plony.

Summer, wpatrzona pilnie w szlak, czuła na sobie wzrok Montany.

- A pan, Montana? - dopytywała się dziew­czynka. - Czy pan miał kiedyś prawdziwy dom i rodzeństwo?

Uśmiechnął się i żartobliwie pociągnął ją za jeden z jej loczków.

- Moim domem jest cały świat, Pansy! Moja dewiza brzmi: gdziekolwiek jesteś, czuj się jak u siebie w domu.

- A nasza mama i tata urodzili się w Missouri - wtrącił mały Ned. - Ale tata myślał, że w T eksasie będą mieli więcej szczęścia .... Montana, a pan skąd jest?

- A stąd i stamtąd - od parł Montana, nie szczędząc chłopczykowi swego czarującego uśmiechu. - I zewsząd, wspólniku!

Wspólnik... Chłopczyk rozpromienił się.

A Summer kątem oka zerknęła na Montanę. Patrzył gdzieś przed siebie, usta niby jeszcze się uśmiechały, ale ten uśmiech właściwie już znikł. Twarz była posępna. Pytanie dziecka na pewno go poruszyło, bardziej niż by sobie tego życzył.

Łagodne, równomierne kołysanie wozu uśpiło dzieci. Jedno po drugim zamykało oczy, jasna głowa opadała na piersi. Montana oddał Summer lejce i wniósł do środka najpierw Pansy, potem Neda. Ułożył ~ch na kocu, po obu stronach śpiącej Hannah.

- Zmęczona? - spytał, sadowiąc się z po­wrotem na.koźle.

Porząsnęła przecząco głową, chociaż oddając mu lejce, czuła ogromną wdzięczność, że będzie miała chwilę wytchnienia. Dlatego po chwili, przykładając sobie rękę do krzyża, wyznała jed­nak szczerze:

- Trochę zesztywniałam.

- Niedaleko stąd widziałem rzeczkę. Może zatrzymamy się tam na chwilę?

- Wolałabym jechać dalej. Jeśli mam dziś wie­czorem wygłosić kazanie, powinnam jak najszyb­ciej znaleźć się w tym mieście. Rozejrzeć się, znaleźć odpowiednie miejsce, trochę odsapnąć, a poza tym ... poza tym ... warto by popytać wśród ranczerów, czy ktoś w okolicy nie przygarnąłby trójki dzieci.

Wyglądało na to, że dla Montany ta sprawa jest tak samo niemiła jak dla niej. Bo ostatnie zdanie jakoś z trudem przeszło przez gardło Summer. A Montana wyraźnie spochmurniał.

- Może popytam się w saloonie - mruknął. Wtedy ona, bez żadnego powodu przecież, poczuła, jak narasta w niej gniew.

- W saloonie? No tak! Rzeczywiście, tylko w takim miejscu można znaleźć przyzwoitych, uczciwie zarabiających na chleb rodziców dla trojga sierot! Dziwne, że mi to w ogóle nie przyszło do głowy!

Reakcja Monatany była równie gwałtowna. - Chciałem ci tylko pomóc! A ty zachowujesz się jak jakaś cholerna dewotka!

- Wolałabym, żebyś w obecności dzieci nie używał takich mocnych słów!

- O ile mnie oczy nie mylą, dzieci śpią - wyce­dził, ale na wszelki wypadek zniżył głos. - A tobie chciałbym przypomnieć, że to ty palisz się do tego, żeby się ich pozbyć! Bo na pewno nie ja!

- Nie pozbyć, ale zapewnić im dobrą przyszłość! - zaszeptała gniewnie. - Dzieci to wielka odpowiedzialność. Trzeba je nakarmić, włożyć im coś na grzbiet, nie wspominając o nauce! I ja tak na to patrzę. Teraz, oczywiście, nie zostawię ich samych, ale będę się rozglądać za jakimś lepszym miejscem niż mój dom na kółkach! A ciebie nikt do niczego nie zmusza. W każdej chwili możesz sobie odjechać, nie oglądając się za siebie!

Miała całkowitą rację. Ale ostre słowa pod jego adresem zabolały go.

- Wcale nie mam zamiaru odjeżdżać! - rzucił gniewnie. - A już na pewno nie wcześniej, zanim nie znajdzie się dla nich normalnego domu.

- Naprawdę? - spytała ze zdumieniem.

- Tak.

Sam był wstrząśnięty swoją decyzją. Zdumio­ny, że te słowa w ogóle wyszły z jego ust. Bo do tej chwili jego zamiary były inne. Chciał dojechać z nimi tylko do Poplar. Miał nadzieję, że do tego czasu szeryf Otis i jego banda znikną z tego szlaku i Montana spokojnie będzie mógł sobie odjechać.

A tymczasem - nie. Co, u diabła, z nim się dzieje? Chlasnął konia lejcami. Wóz potoczył się żwawiej. Co go opętało, żeby robić jakieś głupie obietnice? W rezultacie pozostaje nadzieja, że szukanie rodziny dla trojga sierot nie potrwa długo. Może uda się to dziś wieczorem ...

Dziwne, że ta myśl rozdrażniła go jeszcze bardziej.

Poplar było miastem niedużym i niewiele się różniło od innych miasteczek, rozrzuconych po całym Teksasie. Leżało przy szlaku, trakt po prostu w pewnym momencie zmienił się w ulicę z drewnianymi trotuarami. Najpierw minęli staj­nie, potem kuźnię, saloon, duży sklep, biuro szeryfa i areszt. Dalej widać było jeszcze kilka domów przy ulicy, także domy rozsiane po okoli­cy, farmy i rancza, pola i pastwiska ze stadami bydła.

Przybycie Siostry Dobroci wywołało wśród mieszkańców Poplar poruszenie. Kiedy wóz pod­jeżdżał pod sklep, drzwi sklepu uchyliły się i wyj_ rzało z nich kilka kobiet. Dzieci, baraszkujące po ulicy, natychmiast zgromadziły się wokół wozu.

Summer weszła do sklepu, przywitała wszyst­kich uprzejmie i powiadomiła, że tego wieczoru na skraju miasta wygłoszone zostanie kazanie połączone ze wspólną modlitwą.

- Obiecuję państwu, że wysłuchacie napraw­poruszającego kazania. Będziecie mieli też sposobność wspólnego odśpiewania kilka ulubio­nych starych hymnów.

Osoby zebrane w sklepie słuchały jej uważnie i kiwały głowami, okazując zainteresowanie.

- Chciałam się państwa jeszcze o coś zapytać - dodała na zakończenie. - Szukam dobrych ludzi, którzy mogliby przygarnąć trójkę sierot. - Trójkę? - Właściciel sklepu wzruszył ramio­nami i mruknął: - Jeszcze trzy gęby do wykar­mienia ... Raczej nikt taki tu się nie znajdzie.

- Rozumiem. Ale wdzięczna będę, jeśli pan popyta wśród ludzi.

Nie zdążyła jeszcze wyjść ze sklepu, kiedy zgromadzone tam kobiety zaczęły poszeptywać między sobą. Nic dziwnego, w ich jednostajnym życiu było to wielkie wydarzenie. Wysłuchać kazania prawdziwego kaznodziei i dzięki temu zapomnieć choć na chwilę o kłopotach, które trapią je każdego dnia w tym odludnym, dzikim miejscu. Dlatego zapewne zaraz pośpieszą do swych domów, żeby odświeżyć swoje najlepsze suknie i uprasować odświętną koszulę męża. Wkrótce całe miasto dowie się o przybyciu węd­rownego kaznodziei. I wszyscy nie będą mogli się doczekać, kiedy zacznie się kazanie.

Kiedy Summer wyszła na ulicę, zauważyła, że Pansy, z małą Hannah na ręku, stoi na schodkach do wozu, przed którym zebrała się gromadka dzieci.

- Dziś wieczorem spotkamy się na wspólną modlitwę - ogłosiła donośnym, dźwięcznym gło­sem. - I razem w skupieniu wysłuchamy pięk­nego kazania. Nie zapomnijcie powiedzieć o tym swoim rodzicom.

Summer poczuła ciepło rozlewające się w ser­cu. I coś jeszc·ze. Dumę, niemal jak prawdziwa matka. Mała Pansy tak odważnie stawia czoło gromadzie obcych dzieci. Nie każdego dziecka byłoby na to stać.

- Będziesz opowiadać nam bajkę, jak zostałaś zbawiona?! - zawołał któryś z chłopców.

Pansy nie zareagowała na złośliwość, uśmiech­nęła się tylko słodko.

- Przyjdź po prostu dziś wieczorem na kaza­nie i wspólną modlitwę. Bo każdy z nas powinien obudzić w sobie miłość do Pana.

- Ty lepiej pomódl się o nowe ubranie! - za­wołał chłopak.

To już nie była złośliwość, lecz jawne szyder­stwo. Pozostałe dzieci roześmiały się drwiąco. Po­liczki Pansy spurpurowiały. Na pewno była bliska łez, ale powstrzymała je. Uniosła dumnie głowę i powiedziała:

- Biblia uczy nas; żebyśmy nie zamartwiali się o swoje ubranie. Przypomnij sobie o liliach pol­nych. Nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich*. Dobry Bóg daje nam wszystko, czego nam potrzeba.

Chwyciła Neda za rękę i, tuląc do siebie siost­rzyczkę, pociągnęła go do wozu, za koc, odgra­dzający od nie przychylnego świata. Dziewczynki i chłopcy, zgromadzeni koło wozu, jeszcze przez chwilę rozmawiali i śmiali się. W końcu poszli sobie.

Teraz dopiero Summer zauważyła Montanę.

Stał ka wałek dalej. Jego twarz była stężała z gnie­wu. Dłonie zaciśnięte w pięści.

Montana wjechał wozem na piękną łąkę za miastem. Na skraju łąki rósł stary, rozłożysty dąb,

* Ewangelia wg św. Łukasza, 12,27-28. Biblia Tysiąc­lecia, Wyd. Pallottinum, 1983 - przyp. tłum.

w jego cieniu można się było skryć przed palącym słońcem. Nieopodal szemrał cicho strumień.

- Idealne miejsce - orzekła Summer. - Pansy, zbierz brudne powijaki. Zrobimy pranie w stru­mieniu. A ty, Montana, rozpal ognisko.

Montana kiwnął na Neda i mężczyźni udali się po chrust. A kobiety ze stosem brudnej bielizny podążyły nad strumień. Hannah, pod czujnym okiem Pansy, baraszkowała na brzegu, Summer poprała płócienne powijaki.

- Nie spodziewałam się, że jedno malutkie dziecko może tak nabrudzić - mruczała pod nosem, rozwieszając powijaki na gałęziach.

Pansy roześmiała się.

- Mama też tak gderała. Słyszałam, jak kiedyś mówiła do taty, że takie dzidziusie powinny biegać golutkie, póki nie skończą roku. Wtedy byłoby przy nich o wiele mniej roboty.

- Twoja mama miała całkowitą rację. Summer powiesiła ostatnią płachetkę.

- Wracam do wozu, Pansy. Zawołam was, kiedy kolacja będzie gotowa.

- Dobrze, proszę pani.

Pansy podniosła z ziemi siostrzyczkę i przenio­sła ją kawałek dalej, na porośnięty bujną trawą pagórek. Maleństwo, śmiejąc się i gaworząc, za­częło raczkować wśród polnych kwiatków.

Summer już z daleka widziała rozpalone ognis­ko. Obok wozu leżała cała sterta chrustu i gałęzi, wystarczająca na podsycanie ognia przez całą noc.

Mały Ned biegł po trawie, nad strumień, do sióstr.

- A gdzie Montana? - zawołała za nim.

- Powiedział, że jedzie do miasta!

Czyli nie myliła się. Tak, jak się spodziewała, Montana zrobił szybko to, o co go poprosiła i umknął do saloonu, żeby oddać się swoim przyj emnościom!

Summer, podwinąwszy rękawy bluzki, zajęła się ugniataniem ciasta na biskwity. Gniotła z pa­sją, a za każdym razem, kiedy odgarniała z czoła niesforny kosmyk, przysięgała sobie w duchu, że tego irytującego kowboja przegna przy pierwszej sposobności!

Po wyrobieniu ciasta Summer poszła nad stru­mień. Najpierw przeszła się brzegiem, póki nie doszła do miej sca, gdzie gęste zarośla chroniły przed spojrzeniem nie powołanych oczu. Położyła na trawie czyste rzeczy, potem szybko zdjęła to, co miała na sobie, i przeprała, używając do tego mydła domowej roboty. Potem sama weszła do wody, zmyła z siebie brud i nałożyła świeżą garderobę. Skromną białą bluzkę i ciemną spód­nicę. Długie, ciemne loki przeczesała grzebieniem, zgarnęła do tyłu i przewiązała wstążką. I roz­wiesiwszy pranie na gałęziach, wróciła z po­wrotem do obozowiska.

Tu czekała ją miła niespodzianka. Koń Mon­tany stał uwiązany z tyłu wozu, a w wozie siedział Montana, obładowany pakunkami.

- A cóż to takiego? - spytała zdumiona.

- Rzeczy - odparł lakonicznie.

- Jakie rzeczy?

- Ubrania dla dzieci. Nie powinny chodzić w takich łachmanach, stając się pośmiewiskiem dla innych.

Wytknął głowę z wozu i zawołał.

- Pansy! Ned! Chodźcie tutaj!

Dzieci przybiegły natychmiast, a na widok kolorowych ubrań, wyłaniających się z pudeł, oczy im się zaśmiały.

- To dla ciebie, Pansy.

Montana wręczył jej sukienkę. Błękitną, do­kładnie w kolorze oczu dziewczynki, z wysokim, stojącym kołnierzem, ozdobionym koronką . Dłu­gie, bufiaste rękawy również zdobiła koronka. W talii sukienka przewiązana byJa niebieską szarfą, o ton ciemniejszą niż błękit sukienki. Do sukienki dołączono wstążkę w od powiednim kolorze, do przewiązania włosów, a poza tym Montana podał Pansy jeszcze coś, coś wprost nadzwyczajnego. Trzewiki z miękkiej cielęcej skóry.

Dziewczynka z wrażenia aż otworzyła buzię·

- Schowaj się gdzieś i przebierz się :...- powie­dział z uśmiechem Montana, wypychając ją deli­katnie z wozu. Potem zwrócił się do chłopczyka. - Myślę, wspólniku, że nadeszła pora na długie spodnie. I trzewiki.

Otworzył kolejne pudełka. Chłopczyk rozisk­rzonym wzrokiem wpatrywal się w rzeczy, które wręczał mu Montana. Długie, czarne spodenki, białą koszulę, a na koniec trzewiki z szerokimi cholewkami, takie, jakie noszą kowboje.

- Montana! Ja ... ja będę teraz wyglądał jak pan!

Montana mrugnął do niego wesoło.

- I o to przecież chodzi, wspólniku! A teraz zmykaj i przebierz się. Wkrótce zejdzie się tu całe miasto.

Kiedy Ned wyszedł z wozu, Montana spojrzał na Summer, która przez cały czas stała z boku i tylko patrzyła, ze wzruszenia niezdolna wydo­być z siebie głos.

- To dla małej Hannah - powiedział i wyjął z pudełka prześliczną białą sukienkę, ozdobioną koronkami. Jak dla aniołka. - Przebierzesz ją? Czy ja mam to zrobić?

- Ja ... ja ją przebiorę - wykrztusiła Summer, resztką sił powstrzymując łzy. - O, Boże! A ja, kiedy odjechałeś, pomyślałam ...

Złapał ją za ramię, Pogodna twarz zmieniła się, . jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oczy

błyszczały gniewem. .

- A co sobie pomyślałaś?! Co?! Ze uciekłem? Wzruszyła ramionami, nadrabiając miną. Bo już sama nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. - Coś w tym rodzaju.

- Powiedziałem ci, że będę razem z wami, póki nie znajdzie się jakiegoś domu dla dzieci. I słowa dotrzymam, chociaż jestem tylko ... złodziejem.

Gotowało się jeszcze w nim, ale czuł, że coś innego zaczyna go absorbować. Usta Summer. Były teraz bardzo blisko. Różowe, pełne wargi, lekko rozchylone. Nie mógł oderwać od nich oczu. Podniósł rękę i delikatnie musnął je palcem. W jednej sekundzie poczuł w sobie płomień. Dlatego musiał to zrobić, po prostu nie było innego wyj ścia.

Pochylił głowę, teraz musnął jej wargi ustami.

A zaraz potem pocałował. Był to długi, gorący pocałunek. Po takim pocałunku Summer była pewna, że ziemia na moment przestała się kręcić. Jedyne wytłumaczenie, dlaczego w jej głowie było teraz tak pusto. I wcale nie miała ochoty otwierać oczu ...

- Powtarzam - mruknął Montana wprost do jej ust. - Dałem słowo i słowa dotrzymam.

Znów zaczął ją całować. Chciała go odepchnąć, ale kiedy jej ręka dotknęła jego szerokiej piersi, palce bezwiednie zacisnęły się na gorsie koszuli, a usta bez oporu poddały się czystej przyjem­ności. Bała się tylko, że jeszcze moment, a nogi odmówią jej posłuszeństwa. Dlatego przywarła do jego ramienia, to ramię objęło ją i przycisnęło do twardego, męskiego ciała.

- Siostro Dobroci ... - szepnął między jednym pocałunkiem a drugim - gdybym wiedział, że siostra będzie mi tak wdzięczna, wyszedłbym z tego sklepu objuczony jak wielbłąd ....

Drewniane schodki skrzypnęły. Natychmiast odskoczyli od siebie. I każde z nich nabrało mocno powietrza do złaknionych płuc.

- Proszę na nas popatrzeć! Proszę! - wołała podekscytowana Pansy. - Och! Ja jeszcze nigdy w życiu nie wyglądałam tak ... wytwornie!

- Ej, nie wierzę - zaprotestował Montana. - Na pewno nie po raz pierwszy dostałaś nową sukienkę·

- Nigdy nie dostałam! - krzyknęła dziewczyn­ka, a Ned, na potwierdzenie jej słów, energicznie skinął głową· - Wszystkie ubrania dla mnie mama szyła ze swoich starych sukien, a dla Neda z ubrań taty. I ja jeszcze nigdy nie miałam trzewików!

Zachwycona, spojrzała na swoje po raz pierw­szy w życiu obute nogi. Poruszała palcami w no­wych trzewikach, a kiedy podniosła oczy, błysz­czały jak gwiazdy.

- Dziękuję, Montana - szepnęła. - Ja po prostu czuję się teraz ... śliczna.

- Ja też! - przytaknął żarliwie Ned. - Ja też jestem śliczny!

- Drobiazg - powiedział Montana nieswoim głosem. Odchrząknął i żartobliwie zwichrzył dzieciom włosy. - Ale to jeszcze nie wszystko!

Wyjął z torby dwie gliniane tabliczki i dwa rysiki.

- Czas zabrać się do nauki, moi drodzy! Kiedy nauczycie się czytać i pisać, będziecie mogli sami czytać Biblię i przepisywać z niej wersy.

Oczy dzieci z wrażenia zrobiły się okrągłe. - Będziecie nas uczyć? - spytała Pansy.

- Ja na pewno. Myślę, że Summer też będzie miała ochotę.

- Oczywiście! - zawołała Summer. - Ale te­raz, proszę, spójrzcie na swoją siostrzyczkę!

Podniosła wysoko małą Han.nah w nowej sukieneczce. Dziewczynka wyglądała naprawdę jak aniołek. Dzieci zaniemówiły z zachwytu, Montana zresztą też, bo dopiero po dobrej chwili chrząknął i zabrał głos.

- A więc ... Myślę, że jesteśmy gotowi stawić czoło ludziom z Poplar. I nikomu na pewno nie przyjdzie do głowy pisnąć choć słowo na temat naszego wyglądu.

Uśmiechnął się i odsunął na bok koc, zasłania­jący wejście.

- Idziemy! - zakomenderował. - Pokażmy wszystkim, co potrafi nasza rodzina!

ROZDZIAŁ PIĄTY

- T o był tłum dobrych, hojnych ludzi - stwierdziła z zadowoleniem Summer, skończywszy przeliczanie pieniędzy, które tego wieczoru zna­lazły się w koszyczku Siostry Dobroci.

Dzieci, znużone dniem pełnym wrażeń, spały kamiennym snem. Nowe ubrania porozwieszane były starannie na kołeczkach, wbitych w ścianę wozu.

- Może Warto by zostać w Poplar jeszcze na kilka dni? Ci ludzie są nadzwyczaj wspaniało­myślni. Oczywiście, fortuny tu nie zbijemy, ale trochę pieniędzy będzie można odłożyć.

Odliczyła połowę banknotów i wręczyła je Montanie. Wcale nie dlatego, że zamierzała być tak samo hojna, jak ci ludzie z Poplar. Po prostu chciała jakoś odpłacić mu się za życzliwość, jaką okazał dzieciom. Sprawił im przecież tyle radości.

Montana nie odezwał się ani słowem. Machi­nalnie odebrał pieniądze i bez przeliczania wsunął je do kieszeni. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Był nieswój, poddenerwowany, teraz, kie­dy właściwie powinien czuć się jak król. T en wieczór okazał się wielkim sukcesem. Dzieci natychmiast podbiły serca wszystkich, a Summer wygłosiła chyba najlepsze swoje kazanie. Bo Montana nie wyobrażał sobie, żeby można było wygłosić jeszcze lepsze.

A on, zamiast się cieszyć, czuł się jak lis, schwytany w pułapkę. Wiedział tylko, że koniecz­nie musi stąd wyjść, opuścić to miejsce choć na chwilę. Może z powodu tego pocałunku, z powodu tego, co poczuł, kiedy ją obejmował. A odczucia były osobliwe. Poczuł się wojownikiem. Obrońcą· I - co dziwniejsze - zapragnął, żeby tak było zawsze.

Podszedł do wyjścia i odsunął koc.

- Dokąd idziesz, Montana?

- Wychodzę·

- Ale ...

- Nie martw się - burknął. - Wrócę·

Wyszedł w mrok. Osiodłał konia i z miejsca ruszył galopem, kierując konia w stronę świateł miasta. Właściwie to wiedział już, czego mu teraz naprawdę potrzeba. Saloonu. Whisky i pokera. Męskiego grona, męskiej rozmowy. Śmiałych dowcipów i dosadnych przekleństw, za które nie trzeba nikogo przepraszać.

A przede wszystkim - nie chciał spędzać kolejnej nocy w pobliżu Summer. Patrzeć na nią przez mrok i pragnąć jej tak bardzo, że do­prowadzało go to niemal do szaleństwa.

Pchnął wahadłowe drzwi i z lubością zanurzył się W znajomych zapachach i dźwiękach. Niskie, męskie głosy, tubalny śmiech i głośne przekleń­stwa - dla uszu po prostu rozkosz. W kącie chudy pianista brzdąkał na małym pianinie. Przy barze siedziały dwie dziewczyny o mocno uróżowa­nych policzkach, w jaskrawych sukniach z nader śmiałymi dekoltami. Szybko otaksowały Mon­tanę spojrzeniem i posłały mu zachęcające uśmie­chy. Grupka mężczyzn, zajętych pokerem, spoj­rzała na niego tylko przelotnie.

Niestety, nie wszyscy. Bo jeden z nich, z od­znaką szeryfa, spojrzał na niego baczniej.

- Ejże! - zawołał. - Czy ty przypadkiem nie jesteś tym zręcznym graczem, co zabrał mi wszy­stkie pieniądze w Amarillo?

Montana zamarł. Zanim jednak zdążył wydo­być z siebie jakieś słowo protestu, zrobił to za niego ktoś inny.

- On? On na pewno jeszcze nigdy w życiu nie grał w pokera! Przecież to Brat Dobroci!

Brat Dobroci?! Montana był zaskoczony. Po­dobnie jak uróżowane dziewczyny z baru, które podchodziły już do niego, a teraz wrosły w pod­łogę. Na zdumionego wyglądał także sam szeryf.

- Słyszałem, że twoja piękna żona dziś wie­czorem wygłosiła kazanie - ciągnął mężczyzna. - Za pozwoleniem, to dama naprawdę urodziwa. A dzieciaki, wypisz, wymaluj, trzy aniołki. A ty, gotów jestem się założyć, przyszedłeś tutaj pra­wić nam kazanie o tym, ile zła jest w whisky, kobietach i hazardzie!

Umysł Montany pracował gorączkowo. Nie­stety, wychodziło na to, że ulubione rozrywki umknęły mu sprzed nosa. Zadnego pokera, żad­nej whisky - bo i j ak, skoro wszyscy tu ta j biorą go za bogobojnego Brata Dobroci. Do diabła! A on miał nadzieję, że spędzi tu sobie przyjemnie czas, zamiast cierpieć katusze, kiedy kolejną noc leżeć będzie oddalony zaledwie o kilka stóp od najbar­dziej ponętnej i kuszącej kobiety, jaką znał.

- Nie, nie przyszedłem tutaj prawić kazań - powiedział, starając się, aby jego uśmiech, broń

Boże, nie był wymuszony. - Moja żona tym się zajmuje, nie ja. Zajrzałem tu z czystej ciekawości, bo jeśli chodzi o whisky, to napiłem się już dzisiaj, oczywiście, tylko łyczek. Dla zdrowia. Wiecie przecież, że dobry Bóg pozwala na wszystko, ale w rozsądnych ilościach.

Skłonił elegancko głowę, uśmiechnął się uroczo do dwóch ladacznic i przemaszerował przez salę. Uścisnął dłoń najpierw pianiście, potem barma­nowi.

- Chwileczkę! - zawołał za nim szeryf. Montana stężał. Jego ręka odruchowo dotknęła miejsca, gdzie pod kurtką miał ukryty pistolet.

- Ponieważ jesteście cały czas w drodze, chciałbym was przestrzec - powiedział szeryf. - Od jakiegoś czasu po okolicy grasuje złodzieja­szek, młody człowiek, napada na podróżnych na szlaku. Miejcie się na baczności. Szeryf Otis Pain z Whistling Creek ściga tego łobuza.

Ręka Montany opadła. Uśmiechnął się·

- Powiadasz, szeryfie, że to jakiś młokos? Z chęcią bym się z nim spotkał.

Odwrócił się ku drzwiom. I nagle znów usłyszał za plecami:

- Poczekaj!

Czuł, że oblewa się potem.

Właściciel saloonu podszedł do niego i wręczył mu butelkę.

- Moja najlepsza whisky. Proszę, przyjmij ją, Bracie Dobroci. I racz się nią, aby zdrowie zawsze ci dopisywało.

Montana zaniemówił, ale tylko na moment. Właściciel saloonu mówił to przecież na serio.

- Dziękuję, bracie. Przyjmę ją w takim samym duchu, w jakim została mi podarowana. Niech ... ci Bóg błogosławi.

Wyszedł z saloonu. Wskoczył na konia i z miej­sca ruszył galopem. Kiedy tylko wyjechał z miasta, wstrzymał konia, odkorkował butelkę i pociąg­nął z niej porządny łyk.

- O, tak! Niech ci Bóg błogosławi, dobry człowieku! - mruknął i znów przytknął butelkę do ust.

Summer zasypała popiołem ognisko, potem

. poskładała starannie stare ubrania dzieci. Wyłata­ła je porządnie i wycerowała, dzieci mogą je przecież nosić do zabawy, albo kiedy pomagają jej w pracach domowych. A w nowe ubrania wy­stroją się wieczorem, kiedy Summer wygłasza kazania.

Ciasto na biskwity było już wyrobione. Rosło sobie teraz w dzieży, przykrytej ściereczką· Jesz­cze tylko maślanka, trzeba zanieść ją do strumie­nia, niech przez noc chłodzi się w zimnej wodzie.

Chwyciła za dzbanek z maślanką. Poniosła go nad strumień, wstawiła do wody i obłożyła kamieniami. Po upalnym dniu chłodna woda była tak kusząca. Nie, nie można się było jej oprzeć. Pomknęła z powrotem do wozu po mydło i ko­szulę nocną i wróciła nad strumień.

Szybko pozbyła się ubrania i weszła do wody.

Kiedy woda sięgnęła jej biustu, aż westchnęła z zadowolenia. Namydliła się, zanurzyła w wo­dzie i krztusząc się i plując, wynurzyła znów na powierzchnię. Zaśmiała się, po prostu z czystej przyjemności. Potem przez chwilkę unosiła się w tej wodzie, popatrując na gwia,zdy. Po prostu było bosko! Wszystko, co miała do zrobienia, zrobiła, i teraz z czystym sumieniem mogła rozkoszować się wolną chwilą· Popłynęła więc sobie powolutku do drugiego brzegu, potem rów­nież powolutku popłynęła z powrotem. Wyszła z wody i wspiąwszy się na brzeg, wytarła się energicznie w płócienną płachtę·

Kiedy sięgała po nocną koszulę, nastąpił kres przyjemności. Aż wstrząsnęło nią. Nie, nie wie­czorny chłód. Tylko znajomy, wesoły głos:

- Proszę, proszę! Siostra Dobroci! Trzeba przyznać, że widok jest uroczy!

- Montana!-

Natychmiast zasłoniła się koszulą jak tarczą·

I teraz go zobaczyła. Stał nieopodal, oparty o pień starego drzewa. W pozie niedbałej, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach.

- A co ty tak szybko wróciłeś?

- Pomyślałem sobie, że na pewno tęsknisz za mną· Nie chciałem ci robić zawodu.

Oderwał się od pnia i zaczął do niej pod­chodzić, zmuszając ją do pospiesznego cofania się· Wycofywała się, owszem, póki woda nie zaczęła chlupać jej wokół kostek.

- Niestety, nie witasz mnie z radością, Sum­mer! Nie spodziewałem się tego!

Jej głos był lodowaty.

- Mam nadzieję, że jesteś na tyle przyzwoity, że odwrócisz się teraz i poczekasz, póki się nie ubiorę·

On, oczywiście, roześmiał się.

- Dla mnie możesz chodzić taka, jaką Pan Bóg cię stworzył! - Jego wzrok, pełen aprobaty, przemknął po całej jej postaci. - Jestem pełen uznania dla Jego dzieła. Z tego, co dostrzegam, mogę wysnuć tylko jeden wniosek. Jesteś, pani, kobietą o idealnych kształtach.

- A pan jesteś pijany!

- Nie. Jeszcze nie. Ale zamierzam dojść do tego stanu, czemu nie?

- Czyli, tak jak podejrzewałam, pojechałeś do saloonu!

- Tak, proszę pani. Pojechałem do saloonu. Wyciągnął rękę i przesunął palcem po białym wzgórku jej riłmienia. Drgnęła. Uzmysławiając

sobie z rozpaczą, że nie ma dokąd uciekać. Jeszcze jeden krok w tył i zanurzy się w wodzie.

- To okropne ... - cedził Montana, wpatrując się intensywnie w białą kolumnę jej szyi - kiedy przed człowiekiem idzie jego reputacja.

- Reputacja?

Odepchnęła jego rękę, ale co z tego, skoro on zabrał się teraz za odgarnianie wilgotnego pasma włosów z jej policzka.

- Tak. Niestety, Bratu Dobroci nie uchodzi przebywać w jaskini zła.

- Bratu Dobroci?!

- Tak właśnie mnie nazwali w saloonie. Bratem Dobroci! Nie pozostawało mi nic innego, jak udzielić im mojego błogosławieństwa i szybko zrejterować.

- Zrobiłeś to? - Nie spodzievyała się tego po sobie, że jej głos złagodnieje aż do tego stopni~l.. - Jestem bardzo zadowolona, że zaakceptowałeś swoje obowiązki.

Obowiązki! Ten wyraz napełnił go goryczą. Przecież on teraz pragnął zapomnieć o jakichkol­wiek obowiązkach i odpowiedzialności. Zapom­nieć o wszystkim, oprócz niej, Summer. I przytu­lić ją do siebie.

A ona jazgotała dalej.

- Jednego nie rozumiem. Jeśli w saloonie udzieliłeś tylko błogosławieństwa, to dlaczego jesteś pijany?

- Wdzięczny właściciel saloonu dał mi butelkę whisky. Dla celów zdrowotnych, oczywiście.

- Bo ty słabujesz i koniecznie potrzebujesz jakiegoś medykamentu. Teraz rozumiem.

- Aha ... A najlepszym medykamentem na mo­ją słabość jesteś ty ...

Zanim zdążyła zaprotestować, przykrył jej usta swoimi. Pocałunek był powolny i wymyślny, taki, od którego zakręciło jej się w głowie, a wszy­stkie kości jakby nagle się rozpłynęły. W rezul­tacie koszula nocna, którą gorliwie zasłaniała swoją nagość, wysunęła się z rąk i opadła na ziemię, a palce zacisnęły się na czymś innym. Na przegubie ręki Montany.

Pocałunek zdawał się trwać i trwać, najpierw czyniąc ją bezwolną, a potem wypełniając ją całą· J ego usta były gorące, stanowcze i bardzo biegłe. Jej usta drżały, bezbronne w obliczu takiej maestrii.

- Smakujesz tak samo dobrze, jak wyglądasz, Summer.. ..

- A ty smakujesz jak. ..

Jak grzech. Był pokusą, której bardzo trudno było się oprzeć. Jej nagie ciało prężyło się, wygina­ło, spragnione dotyku twardych palców Mon­tany. Choć zdawała sobie sprawę, że jeśli jej dotknie, będzie zgubiona.

Opamiętała się.

- Czuć od ciebie whisky! - rzuciła gniewnie i ciężko dysząc, odepchnęła go od siebie. - Na pewno wypiłeś co najmniej połowę z tej butelki! - Gdybym wysączył do dna, nie byłoby tej rozmowy. Leżałabyś już na mojej derce i mrucza­ła jak kociątko.

Prychnęła pogardliwie i chwyciwszy swoją koszulę, owinęła się w nią jak w jakiś płaszcz dostojeństwa.

- Masz zbyt wygórowane mniemanie o swo­im męskim uroku!

- A ty, Siostro Dobroci, jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się zejść ze swojego piedestału, bę­dziesz mogła sama go ocenić.

Minęła go szybko, ale niestety musiała się przy tym o niego nieco otrzeć. T rudno, tylko w ten sposób mogła wycofać się skutecznie. Ale kiedy go wyminęła, odwróciła się i rzuciwszy mu miażdżące spojrzenie, pchnęła go z całej siły do strumienia ..

- Trochę wody dla ochłody, Bracie Dobroci! Nocne powietrze aż drżało od przekleństw Montany, które towarzyszyły jej przez całą drogę

powrotną do wozu. .

Zostali w Poplar jeszcze dwa dni. Na oba kaza­nia ludzie przybyli tłumnie i do koszyczka Siostry Dobroci dwukrotnie spadł prawdziwy deszcz banknotów. Wszystko układało się pomyślnie, ale stosunki między Summer a Montaną były bardzo chłodne. Nawet dzieci to zauważyły.

- Co się dzieje z Montaną? - zapytała Pansy, niby mimochodem, zajęta pleceniem wianuszka ze stokrotek dla małej Hannah. - On jest teraz taki marudny!

Summer z kolei udawała, że jest szalenie zajęta przygotowywaniem obiadu. A szykowała się prawdziwa uczta, ponieważ hojne damy z Po­plar obdarowały ją wielkim koszem pełnym słoi­ków z dżemem i galaretkami, bochenków chleba I mIęsa.

Wzruszyła ramionami.

- Och ... Mężczyźni czasami tacy są. Wtedy powinni przebywać głównie w męskim towarzy­stwie.

- A ja myślę, że jest inaczej - oświadczyła dziewczynka. - On cały czas uważnie wpatruje się w panią, szczególnie wtedy, kiedy pani wy_ głasza kazanie.

Była to prawda, niestety, trudno, żeby Sum­mer tego nie zauważyła. I było to nadzwyczaj deprymujące. Bo kiedy Montana patrzył na nią ponad głowami innych ludzi, miała wrażenie, jakby tym swoim spojrzeniem sięgał po nią. I dotykał jej. Czasami odczuwała to tak mocno, że skóra w miejscach, gdzie on niby dotknął, aż paliła. T ak było podczas kazań, bo poza tym prawie się do siebie nie odzywali. Po tamtym gorącym pocałunku nad strumieniem zamienili ze sobą może tuzin słów. O tamtym gorącym pocałunku Summer rozmyślała co noc, kiedy leżała sama pod wozem. I zastanawiała się, co stałoby się potem, gdyby ona tego pocałunku nie przerwała. A życzyłaby sobie ...

- Tata też czasami tak patrzył na mamę - odezwała się niewinnym głosikiem dziewczynka. - Mama wtedy mówiła, że nadszedł czas na ,_ uzdrawiający dotyk.

- Uzdrawiający dotyk?

- Tak. Tak mama powiedziała. Nie wiem, co to znaczy, ale następnego dnia mama i tata byli tacy weseli, ciągle się śmiali. A kiedy pytałam, z czego się śmieją, mówili, że z takich tam różnych rzeczy.

Z takich tam różnych rzeczy ... Summer po­czuła ciarki na plecach.

- Pora zbierać się i ruszać w dalszą drogę - powiedziała z westchnieniem_ - Nowe miasto, nowi ludzie ... Może wtedy na wszystko spoj­rzymy inaczej ...

- Ale mi się tu podoba - powiedziała Pansy.

- Mnie też - przyznała z uśmiechem Summer. - Ale jechać trzeba. I nie martw się, może w następnym mieście spodoba ci się jeszcze bardziej.

W ciągu następnych dwóch tygodni przejecha­li przez osiem miast. Niektóre z nich trudno było nazwać miastem, zaledwie kilka domów i obejść, bardzo zaniedbanych. Ale trafiały się również miasta zamożne i rozkwitające, ze znakomicie prosperującymi ranczami i biznesami.

T ego mężczyznę Montana zauważył w mie­ście T owering Butte. Ubrany był porządnie, na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, a na każdym biodrze wisiał kolt. Stał, wmieszany w tłum, ale jego spojrzenie nie było, tak jak u pozostałych osób, skierowane na Summer, lecz przemykało po twarzach obecnych. Póki nie spoczęło na trójce dzieci, stojących koło wozu Siostry Dobroci.

Montana czuł, jak na moment krew przestaje krążyć w jego żyłach. On stróża prawa wyczuwał z daleka. Szybko podszedł do dzieci i kazał im wejść do wozu. Zasunął porządnie koc, zasłania­jący wejście i zszedł po schodkach. Rozejrzał się dookoła. Po mężczyźnie nie było ani śladu.

T ego wieczoru Montana w ogóle się nie od­zywał. Po kolacji usiadł na uboczu, z kubkiem gorącej, parującej kawy w ręku i rozmyślał. Nad tym, co podpowiadał mu instynkt, który nigdy jeszcze go nie zawiódł. A podpowiadał, że jest niedobrze, bardzo niedobrze. Trzeba uciekać, choć ludzie w tym mieście dorównują hojnością ludziom z Poplar.

Sumtnerwyszła z wozu. Postała chwilę, popatrując na Montanę, i podeszła do niego bliżej.

- Montana? Co się stało?

Wzruszył ramionami.

- Jeszcze nie wiem. Jak się czegoś dowiem, powłem ci.

Wylał resztkę kawy do ogniska, na płomienie. Zaczęły syczeć, a on odwrócił się na pięcie i ruszył do swojego konia.

- Dokąd jedziesz, Montana?

- Do miasta. Nie bój się, nie będę pił. Chcę się po prostu rozejrzeć.

Osiodłał konia i wkrótce pochłonął go mrok. Najpierw podjechał pod miejscowy areszt. Nawet nie zsiadł z konia. Sporzał tylko w okno. Wystarczyło, żeby przekonać się, że szeryf jest w swoim biurze sam.

Potem pojechał do pensjonatu, jedynego w To­wering Butte, gdzie dowiedział się, że żaden z gości nie przypomina opisanego przez niego mężczyzny. Niestety, właściciel pensjonatu, któ­ry gorliwie wysłuchał kazania Siostry Dobroci, zatrzymał go jeszcze dobrą chwilę i Montana, żeby nie wzbudzać podejrzeń, musiał cierpliwie wysłuchać peanów na cześć Siostry Dobroci, tracąc przy tym cenne minuty.

Podobnie było w saloonie. Nikt nie widział owego mężczyzny, ale każdy musiał powiedzieć choć słowo na temat wspaniałego kazania. A go­ści w saloonie było sporo. W końcu Montanie udało się stamtąd wydostać. Zły jak diabli wsko­czył na konia i nagle ... nagle poczuł na plecach lód.

T ego obcego nie ma w mieście. Czyli może być teraz tylko w jednym miejscu ..

Gnał na złamanie karku, przeklinając w du­chu swoją lekkomyślność. I modlił się żarliwie, żeby dobry Bóg pozwolił mu dojechać tam na czas.

Kiedy Summer usłyszała tętent kopyt, jeździec podjeżdżał już do obozowiska. To był jakiś obcy mężczyzna, niestety nie Montana. Nie wiedziała jeszcze, kto to jest. Ale bała się. Strach dławił, a było za późno biec po broń. Mały deringer schowany był pod derką rozłożoną pod wozem.

Nie nosiła go ze sobą, te kilka tygodni pod skrzydłami Montany oduczyło ją czujności.

Mężczyzna zsiadł z konia i podszedł do niej niedbałym krokiem. Zaczęła dygotać ze strachu, choć naturalnie, starała się to ukryć.

- Kim pan jest?

- Nazywam się Wade Farmer.

Spojrzenie mężczyzny było twarde jak krze­mień. Ręka wykonała szybki ruch, w ręku pojawił się pistolet, wycelowany prosto w serce Summer.

- Pracuję w Agencji Detektywa Pinkertona.

Zostałem wynajęty przez Ellsworthów, mam przywieźć im dziecko. Pani doskonale wie, o jakie dziecko chodzi. Mała dziewuszka. Widziałem ją, całą trójkę zresztą. Pani ukrywa małych zbiegów, a to jest przestępstwo.

J ego bystry wzrok przemknął po łące.

- Gdzie pani mąż?

Mimo panicznego strachu umysł Summer pra­cował teraz na pełnych obrotach.

- Mój mąż? Jest nad strumieniem, czyści broń. Lepiej, żeby pan stąd odjechał, zanim on tu się zjawi. Mąż jest człowiekiem bardzo gwałtow­nym ... bardzo.

Po twarzy Farmera przemknął szyderczy uśmieszek.

- Rozumiem ... I już się go boję ...

Ruchy miał nieprawdopodobnie szybkie. Zła­pał ją za suknię, przyciągnął do siebie i chwycił za włosy. Szarpnął tak mocno, że w oczach Summer zakręciły się łzy.

- Nie próbuj mnie przechytrzyć, kobieto! - warknął. - Kręcę się tu koło was już od jakiegoś czasu i wiem, że jego tutaj nie ma. A teraz przejdźmy do sprawy. Przyjechałem po dzieci. Masz je zaraz tutaj przyprowadzić!

- Och, nie ... proszę ... - odezwała się błagal­nym głosem. - Przecież to są dzieci, małe dzieci! Nie można ich tak nagle zabierać, po nocy. Będą przerażone!

- Szkoda, że nie pomyślały o tym, za mm uciekły. Idziemy!

Zaczął popychać ją w stronę wozu.

- Szybciej! Nie mam czasu! Przede mną daleka droga!

Szła, potykając się co chwila, nic nie widząc przez piekące łzy. Farmer wepchnął ją po schod­kach i odsunął na bok koc.

- Wstawać! - huknął.

Pansy i Ned, wyrwani z głębokiego snu, usiedli półprzytomni i zaczęli przecierać oczy. Mała Hannah zamrugała tylko oczkami. Wsadziła pa­luszek do buzi i przekręciła się na drugi boczek.

- Ubierajcie się! - rozkazał Farmer. - Zabie­ram was do Hollow Junction.

Lufa pistoletu nadal była przytknięta do skroni Summer.

- Nie! - krzyknęła przerażona Pansy. - Niech pan nie robi jej nic złego!

- Rozwalę jej głowę, jeśli nie zaczniecie się ruszać. Szybko, ubierać się!

Pansy i Ned natychmiast spełnili jego rozkaz.

- Teraz mała! - warknął Farmer.

Pansy rzuciła się do ubierania Hannah. Roz­budzone dziecko płakało i wierzgało nóżkami. - Teraz daj mi ją! - rozkazał Farmer, ale Pansy

nie wypuszczała siostrzyczki z objęć.

- Nie dam - powiedziała stanowczym głosem.

- Powiedziałem ...

- Nie! - powiedział Ned. Jego twarz była blada, ale oczy pełne determinacji. Stanął obok siostry i powtórzył: - Nie! Nie dotknie pan naszej Hannah!

Chwycił za glinianą tabliczkę i rzucił nią, celując w głowę Farmera.

- Ach, ty mały ...

Agent zrobił unik. I tego ułamka sekundy potrzebowała Summer. Chwyciła za Biblię. Gru­ba, oprawiona w skórę księga trafiła w głowę Farmera. Zatoczył się. Pistolet wysunął mu się z rąk i upadł na podłogę. Pansy, balansując z małą Hannah na ręku, kopnęła pistolet, posyłając go do ciemnego kąta.

Zanim Farmer zdążył sięgnąć po drugiego kolta, mały Ned przypadł mu do nogi i wbił zęby w jego kostkę. Farmer zawył z bólu, zaczął kląć, kopać, na próżno usiłując odpędzić. od siebie chłopca, który wczepił się w niego jak rzep. W końcu mu się udało. Mały Ned upadł na podłogę· A Farmer, blady z wściekłości, warknął:

- Za płacicie mi za to!

Kiedy sięgał po swojego kolta, nagle wszyscy usłyszeli pełen gniewu głos Montany:

- No, bracie, spróbuj tyko wyciągriąć broń przeciw tym dzieciom i tej kobiecie! Natychmiast z rozkoszą poślę cię do piekła, ty draniu!

Summer zgasiła ognisko i zaczęła zbierać swój skromny dobytek. Świadoma, że Farmer, zakneb­lowany i przywiązany do drzewa, śledzi każdy jej ruch.

Z wozu wyszedł Montana.

- Zasnęły - powiedział półgłosem.

- To dobrze ... Biedactwa! Jakież to musiało być dla nich straszne przeżycie!

Montana uśmiechnął się.

- Nie doceniasz ich, moja droga! One przede wszystkim są z siebie bardzo dumne. I mają do tego pełne prawo. Broniliście się dzielnie. A Ned wyznał mi, że wcale nie bał się rzucić. do walki. Natchnęła go opowieść o Dawidzie i Goliacie. Ty sama zresztą mówiłaś mu, że ten, kto ma rację, zwycięży najpotężniejszego z potężnych.

- Mówiłam, oczywiście ... Ale kto by się spo­dziewał... Taki mały chłopczyk ..

Summer otarła łzę.

- Spakuję szybko rzeczy. Przez noc możemy ujechać spory kawał.

Montana odczekał, aż Summer wejdzie do wozu i podszedł bliżej do Farmera.

- Powinieneś być wdzięczny, draniu, że Siost­ra Dobroci ma taki dar przekonywania - wyce­dził. - Bo gdyby zależało to tylko ode mnie, zostawiłbym cię tutaj sępom na pożarcie. Ale dzięki niej masz sposobność ocalić swoją skórę. Jeśli jesteś sprytny, po jakimś czasie uda ci się uwolnić z tych więzów. Wracaj wtedy do Hollow Junction i powiedz Ellsworthom, żeby poszukali sobie innego dziecka.

Farmer coś zabełkotał. Montana podszedł do niego i wyjął knebel.

- Czyżby to była obietnica, że zostawisz nas w spokoju?

- Tak, to była obietnica! Obietnica, że zobaczę na własne oczy, jak będziesz wisiał! Pewien szeryf, Otis Pain z Whist1ing Creek, jedzie tu za mną i on aż się pali, żeby wsadzić ci na szyję stryczek!

- Najpierw ten Pain musi mnie schwytać! Montana wepchnął mu knebel z powrotem.

Jeszcze raz sprawdził węzły, upewniając się, że Farmer nie uwolni się z nich zbyt szybko. Potem wskoczył na kozioł, pomógł wsiąść Summer i cy­gański wóz Siostry Dobroci ruszył powoli po zielonej łące.

- Sprawiłaś się nieźle - mruknął Montana po chwili.

- To nie ja. To dzieci. Były takie dzielne! Jestem z nich bardzo dumna. Ale lepiej nie mówmy już o tym. Bo to było po prostu straszne. Montana! Myśmy omal ich nie stracili! A ja ... ja nie chcę się z nimi rozstawać.

Powiedziała to tak miękko i łagodnie, że Mon­tana w pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał.

- Nigdy? - spytał cicho.

- Nigdy. Chcę, żeby zostały ze mną na zawsze.

- Ale jak ty dasz sobie radę?·

- Nie wiem. Wiem tylko, że kiedy Farmer próbował je zabrać, byłam zrozpaczona. Muszą ze mną zostać. Jakoś sobie ze wszystkim poradzę· - W porządku. I zawsze możesz liczyć na mnie, Summer.

- Dziękuję, Montana.

Odchyliła głowę i spojrzała na aksamitne niebo usiane gwiazdami. Jedna z gwiazd oderwała się nagle od nieboskłonu i zaczęła spadać. Dobry znak. .. Na pewno, bo nie pamiętała, żeby kiedy­kolwiek w jej duszy był taki spokój, choć niedaw­no przeżyli chwile pełne grozy. Może ten spokój bierze się stąd, że Summer swoje ciężary dźwigała zawsze sama. A teraz, po raz pierwszy w życiu, ktoś chciał jej w tym ulżyć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jechali trzy dni, nigdy głównym szlakiem, farmy i miasta omijając z daleka. Trzeciego dnia przejechali przez rzekę i kiedy znaleźli się na drugim brzegu, zobaczyli przed sobą przepiękną krainę, usianą zielonymi niewysokimi wzgórza­mi o łagodnych zboczach.

Montana wjechał wozem na szczyt jednego ze wzgórz. U jego podnóża rozpościerało się niewiel­kie ładne miasto okolone dostatnimi ranczami. - I co o tym sądzisz? - spytał, spoglądając na Summer, która z małą Hannah na podołku sie­działa obok niego na koźle.

- Wygląda na miłe miejsce - odparła. - Od­powiednie na wygłoszenie kazanie. Ale nie będę ukrywać, że mam pewne obawy. Jak myślisz, czy ten agent Pinkertona dalej nas ściga?

- Nigdy nic nie wiadomo ... Może i ściga, ale z drugiej strony ... przecież jesteśmy bardzo ostroż­ni. Nie jechaliśmy głównym szlakiem, nie zo­stawialiśmy po sobie żadnych śladów. Poza tym pojechaliśmy w zupełnie innym kierunku, niż on mógłby się spodziewać.

- Czyli sądzisz, że zrezygnował?

Spojrzał na nią i jak zwykle widok Summer na moment odebrał mu mowę. Tym razem też, kiedy tak patrzył na jej słodką twarz w ob­ramowaniu czarnych loków, i widział, jak tuli do serca malutkie dziecko, nie mógł oprzeć się wraże­niu, że wygląda zupełnie jak Madonna z Dzieciąt­kiem z jakiegoś pięknego starego obrazu.

Nie wolno mu było jej okłamywać.

_ Nic pewnego, Summer - wyznał szczerze. _ Ludzie Pinkertona to takie kundle. Jak chwycą kość w zęby, już jej nie wypuszczą· Ale nawet, jeśli nas ściga, i tak zyskaliśmy na czasie. Myślę, że możemy już zatrzymywać się w miastach, ale tylko na jedną noc, nie dłużej. Wtedy zawsze będziemy go wyprzedzać.

Summer, zastanowiwszy się chwilę, skinęła głową·

_ Dobrze. A więc jedźmy do tego miasta. Wieczorem wygłoszę tam kazanie.

Summer, schodząc z wozu po schodkach, roz­postarła szeroko ramiona.

- A gdzież jest ta najsłodsza, naj piękniejsza dzidzia pod słońcem? - zawołała wesoło.

Mała Hannah z rozpromienioną buzią wyciąg­nęła rączki i kołysząc się jak kaczuszka, podrep­tała prosto w ramiona Summer. Montana, wycie­rając z twarzy resztki piany, obserwował obie damy w lusterku. Summer chwyciła malucha na ręce, wycisnęła na pucołowatym policzku siar­czystego całusa, potem zakręciła się w kółko. Mała piszczała z radości. W nagrodę dostała jeszcze dwa całusy, po jednym na każdy po­liczek.

W ciągu tak krótkiego czasu Summer nauczyła się wspaniale zajmować dziećmi, jak naj praw­dziwsza, najbardziej troskliwa i czuła matka.

- Ned! Pansy! - zawołała. - Lekcje odrobione?

- Tak, proszę pani - oznajmiła z dumą Pansy. - Montana sprawdził. Ja policzyłam wszystko bezbłędnie, ale Ned pomylił się w dwóch działa­niach.

- Tylko w dwóch? - Summer żartobliwie zwichrzyła chłopczykowi czuprynę. -' Jestem z ciebie dumna, Ned. A nad tymi dwoma działa­niami popracujemy razem, zobaczymy, na'czym polega twój błąd.

- Montana jużmi powiedział. I jutro ... - Chłop­czyk wyprostował szczuplutkie ramionka. - Jutro wszystkie działania zrobię dobrze!

Montana nie odwracał oczu od lusterka. Dzieci miały na sobie odświętne ubrania, świeżo umyte włosy lśniły, oczy błyszczały z podniecenia. Sum­mer, w białej bluzce i czarnej spódnicy, z gładko przyczesanymi włosami, wyglądała skromnie i poważnie. I im dłużej Montana przyglądał się małej gromadce, tym bardziej rozpierało go pew­ne uczucie, którego doświadczał bardzo rzadko. Uczucie dumy.

Duma jednak szybko znikła, ustępując miejsca melancholii. Przecież o tym, co miał teraz przed oczami, marzył całe dzieciństwo. O rodzinie prawdziwej. Dobra kobieta. Ładne, zdrowe dzie­ci. A on ... Na krótką chwilę wyobraził sobie, jakby to było, gdyby porzucił swoje dotychczasowe ... zajęcie i został z tą gromadką na zawsze. Wziął na swoje barki całą odpowiedzialność. Chronił ich, troszczył się o nich i starał się zapewnić im dobrobyt. Ale cóż ... to było tak, jakby nagle zapragnął gwiazdki z nieba.

Nagle dotarło do niego, że Summer coś mówi. - ... ludzie z miasta już tu podążają. Widzę pierwszy wóz. Montana, będziesz miał oko na wszystko? Pojmujesz, o chodzi?

Spojrzała na niego znacząco.

- Naturalnie, Summer! Zawsze możesz na mnie liczyć.

Dzieci spały już głębokim snem. Summer otuli­ła je kocami i na chwilę po prostu przysiadła przy nich, popatrzeć na nie i powspomiać ten ostatni wieczór.

Niezapomniany. Była dumna z siebie. Jej kaza­nie wycisnęło z oczu łzy i wzbudziło wielki entuzjazm. Pailsy, porwana ogólnym uniesie­niem, zerwała się na nogi i dodała do kazania kilka własnych, zaimprowizowanych słów. Bardzo pięknych, ludzie prosili, żeby mówiła dalej. Mały Ned głosikiem aniołka intonował hymny. Jego trud jeden z ranczerów wynagrodził kilkoma pensami. A Hannah, rozdając słodkie uśmiechy na prawo i na lewo, zawojowała serca wszystkich obecnych na kazaniu ludzi.

Największą jednak niespodziankę sprawił Montana. Stał u boku Summer, kiedy żegnała się z wiernymi, każdemu ściskając dłoń i poznając jego imię. Jeden z mężczyzn wręczył Montanie zwitek banknotów, a on, o dziwo, stanowczo odmówił, twierdząc, że ranczer dał już wystar­czający datek.

- Bóg jest dla nas bardzo łaskaw - powiedział.

- Nasze serca przepełnione są miłością.

I to było dokładnie to, co czuła teraz, kiedy patrzyła na buzie trzech aniołków, pogrążonych we śnie. Jej serce przepełnione było miłością. I przysięgła sobie, że nigdy nie pozwoli roz­dzielić kochającego się rodzeństwa. Nie pozwoli nikomu, nawet temu, kto będzie powoływał się na prawo. T rudno, zawsze była na bakier z pra­wem, widocznie tak już musi być. Byle tylko z tego łamania prawa wynikło jakieś dobro. A jej kazania są ludziom potrzebne i wcale nie czuła się oszustką, wygłaszając je z wielkim przekonaniem, że to co mówi jest dobre. A za­trzymanie tych dzieci przy sobie, nawet jeśli jest wbrew prawu, jest dobrem. Nie tylko dla niej, ale przede wszystkim dla nich. Nie po­zwoli ich rozdzielić, choćby miała całe życie łamać prawo.

Przebrała się cichutko w koszulę nocną i wy­szła z wozu. Montana z kubkiem parującej kawy

stał przy ognisku. Jego przystojna twarz, teraz surowa i nieruchoma, jakby wykuta w kamienu, zwrócona była ku rozgwieżdżonemu niebu. Serce Summer przyśpieszyło bicie. Pomyślała, że ona z chęcią też napiłaby się kawy. Czemu nie? Prawie natychmiast jednak poniechała tego po­mysłu. Ciepły wieczór rozpalał zmysły, iskrzenie między nią a Montaną zdawało się osiągać tem­peraturę wrzenia. Dlatego rozsądniej byłoby za­chowywać dystans.

Wsunęła się pod wóz i kiedy zaczęła rozkładać swoją derkę, nagle poczuła zimny powiew wiat­ru. Gdzieś daleko zagrzmiało. Spojrzała w niebo. Księżyc i gwiazdy znikły za zasłoną ciężkich, burzowych chmur, które gnał wiatr. Noc stała się atramentowo czarna.

Nagle tuż za sobą usłyszała głos Montany.

- Czy pod tym wozem wystarczy miejsca dla dwojga?

Bez słowa przesunęła nieco swoją derkę, pod­niosła się z kolan i stanęła obok Montany. Może było to tylko złudzenie, ale nagle wydał jej się jakby wyższy, silniejszy, bardziej władczy, a jego uśmiech tajemniczy. I nieprawdopodobnie kuszą­cy. Dlatego pomyślała, że ona sobie tego nawet nie wyobraża. Zeby miała teraz ułożyć się na derce rozciągniętej obok derki Montany ...

_ Proszę, zrobiłam ci miejsce. I wybacz, ale ja ... ja muszę iść jeszcze nad strumień. Trzeba po­zmywać statki.

- Nadciąga burza, Summer.

- Za chwilę wrócę.

Światło błyskawicy rozjaśniło niebo, dokład­nie w chwili, kiedy Summer uniosła brzeg koszuli i po prostu zaczęła biec. Serce trzepotało w niej jak ptak w klatce. Bo i co ona ma teraz zrobić? Nie może wrócić pod ten wóz, absolutnie, gdzie więc schroni się przed burzą?

Kiedy dobiegła na brzeg, na gładką taflę wody zaczęły spadać pierwsze ciężkie krople deszczu. - Summer...

Znów usłyszała tuż za sobą niski, dźwięczny głos Montany.

- Summer! Jak długo jeszcze zamierzasz za­przeczać?

Odwróciła się i przyłożyła obie ręce do piersi. T am, gdzie serce tłukło się jak oszalałe.

- Zaprzeczać ... czemu?

- Temu, czego chcemy oboje.

- Ale ja ... ja niczego nie chcę! - Potrząsnęła głową bardzo energicznie. - Niczego!

- Nie chcesz mnie, Summer?

- Ja?! Ciebie? Och ... Och, Boże! Czy ty musisz tak wszystko komplikować?

- Tu nie ma czego komplikować, bo wszystko jest nadzwyczaj proste. Chcę cię, Summer.

- Chcesz. - Jej głos nagle stwardniał. - Tylko to się dla ciebie liczy. Bierzesz to, na co masz ochotę·

- Racja.

Niezupełnie. Owszem, brał, co chciał przez całe swoje dorosłe życie. Do tej chwili. Bo teraz było inaczej, zu pełnie inaczej. Teraz chciał czegoś więcej. Chciał nie tylko Summer, chciał być także razem z nią, opiekować się nią i dziećmi. Jego serce nabrzmiało od rozmaitych uczuć, których nie potrafił teraz wyrazić. Każde słowo wydawa­ło mu się płaskie, banalne. Dlatego po prostu objął dłońmi jej twarz i zatopił w jej oczach płonące spojrzenie.

- Summer... - szepnął. - To naprawdę jest bardzo proste. Pragnę cię, a ty mnie. Jeśli zaprze­czysz, będzie to kłamstwo.

Przesunął ręką po jej włosach. Powoli, delikat­nie odchylił jej głowę i musnął wargami jej usta. Iskierka, która przeleciała między nimi, pod względem mocy mogła konkurować z błyskawi­cami, przeszywającymi czerń nieba.

- Twoje pocałunki nie kłamią, Summer - wy­mruczał jej do ust.

- Och, Montana ... - jęknęła. - Montana ... obejmij mnie!

W końcu wydarł z niej te słowa. Kiedy jednak je usłyszał, zamarł, jakby nie wierzył własnym uszom. Zastygł, ale tylko na jedną chwilę, krótką jak uderzenie serca. Chwila minęła. Montana objął Summer i przywarł ustami do jej ust. Pocałunek był długi, żarliwy i namiętny, oboje po nim drżeli.

- Och, Montana ... Ja próbowałam ... - zaszep­tała Summer. - Próbowałam temu zaprzeczyć ... starałam się w ogóle nie dopuszczać tej myśli do siebie. Ale na próżno ...

Znów ją pocałował, teraz wolniej i delikatniej. Bo nagle zapragnął wręcz desperacko każdym dotykiem, każdym pocałunkiem okazać Summer, ile ona dla niego znaczy. Dlatego całował ją delikatnie i z szacunkiem, jak relikwię, jej powie­ki, policzki, płatki uszu. A kiedy Summer wes­tchnęła cichutko, przycisnął usta do miękkiego, wrażliwego dołka u n\łsady szyi, jednocześnie zsuwając koszulę z jej ramion. Pochylił głowę i przywarł ustami do jej piersi, przykrytej tylko cienkim płótnem.

Krzyknęła cicho, ale nie odepchnęła go. On, ośmielony jej uległością, szybko rozpiął kilka guziczków przy koszuli. Potem patrzył, jak białe płótno opada na ziemię, odsłaniając przed nim Summer.

- Summer... - szepnął niemal z nabożeń­stwem. - Jesteś taka piękna. Jesteś ... doskonała.

Przesunął swoje wilgotne usta wzdłuż jej szyi i po białym ramieniu. Znów przywarły do jej piersi, teraz obnażonej. Summer jęknęła z roz­koszy, jej palce gorączkowo szukały guzików przy jego koszuli. Drżały, kiedy je rozpinała, drżały, kiedy zsuwała mu koszulę z ramion.

I nagle znieruchomiały.

- O, Boże! Montana ... Skąd to ... Dlaczego ...

Ramiona i plecy Montany pokryte były srebrzystą siatką starych blizn.

- To? T o przeszłość. Stare rany.

- Och, Montana!

Jej palce jak naj delikatniej musnęły srebrzyste ślady czyjegoś okrucieństwa. Gorące wargi przy­warły do piersi Montany. Słyszała, jak nabrał głęboko powietrza, a potem spadł na nią deszcz pocałunków. Najgorętszych. Summerodwzajem­niała pocałunki z takim samym żarem

Potem, gdzieś koło swojej skroni, usłyszała szept.

_ Summer... powiedz ... czy ty już ... może ktoś inny nauczył już cię tego wszystkiego, co ja chciałbym ci pokazać ... marzyłem o tym ...

- Nikt, nikt!

Gwałtownie potrząsnęła głową, a jemu, pra­wie nieprzytomnemu ze szczęścia, nie pozosta­wało już nic innego, jak ułożyć ją na trawie, nagim ciałem przykryć jej nagie ciało i pokazać, na czym polega misterium rozkoszy.

Wiedział, że do końca życia nie zapomni tej nocy, tej żarliwej namiętności wśród deszczu. T ej nocy, kiedy po raz pierwszy w jego życiu pożąda­nie spotkało się z takim samym odzewem ze strony kobiety. T ej nocy, kiedy widział, smako­wał i czuł tylko jedno: Summer... Kobietę prawdziwą· ..

Leżeli obok siebie, ciężko dysząc. Dwa nagie ciała, połyskujące w mroku, wilgotne od deszczu.

_ Summer, nie sprawiłem ci zbyt dużego bó­lu? Nie skrzywdziłem cię? .

Milczała. Poczuł strach. Przyciągnął ją do siebie i objął mocno ramionami.

- Summer, proszę, powiedz coś!

- Ciii - szepnęła, kładąc mu palec na ustach. - To było...Ja nie spodziewałam się, że to może być takie piękne ...

Jego serce znów zaczęło bić. Więcej, biło teraz szybko i radośnie. Nie skrzywdził jej. Nie zraził swoją namiętnością. Przeciwnie.

- I tak może być zawsze, Summer. Pięknie. Jeśli mężczyznę i kobietę łączy miłość.

Spojrzała na niego, nie kryjąc zdumienia, że wypowiedział to słowo. Właściwie już jej wy_ znal... wyznał jej miłość.

- Sama chciałaś, żeby to było proste. I takie jest, mniej skomplikowane być już nie może. Kocham cię, Summer. Jestem szczęśliwy, że cię spotkałem. W ciągu całego mojego życia nic lepszego mi się nie przytrafiło. Chcę być z tobą, Summer. Kochać cię i opiekować się tobą. Chcę resztę życia spędzić z tobą.

Zaniemówiła. Czuła się tak, jakby ktoś z jej płuc wygniótł całe powietrze. Pod powiekami zapiekło.

Montana ostrożnie dotknął kącika jej oka.

- Co to? Łzy?

Wtedy odzyskała głos.

- Oczywiście, że nie! T o tylko deszcz.

- Pada?!

Uniósł twarz, mrużąc oczy przed kroplami deszczu.

A ona nagle roześmiała się. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak lekko i radośnie.

- Jesteśmy po prostu dwójką szaleńców, Montana! Nie sądzisz, że pod wozem byłoby nam o wiele przytulniej, a przede wszystkim sucho?

Zaczęła podnosić się z ziemi, ale Montana nie pozwolił. Pociągnął ją w dół, objął mocno i cało­wał tak długo, póki nie zaczęła tracić tchu.

- Przed nami cała noc - szepnął jej do ust. - Jeszcze będzie nam przytulnie i sucho. Bo jeden z tej dwójki szaleńców przez całą noc będzie trzymał cię w objęciach i ogrzewał swoim ciałem. Ale to za chwilę, bo teraz mam ochotę pocałować cię jeszcze raz.

Westchnęła. Po prostu z zadowolenia, zastana­wiając się w duchu, jak ona mogła żyć tak długo bez tych cudownych pocałunków. Podała mu usta i poddała się rozkoszy. I wiedziała już, że tu, na ziemi, znalazła swoje niebo.

- Ostatniego wieczoru wygłosiłaś bardzo pięk­ne kazanie.

Leżeli już pod wozem, obejmując się ciasno ramionami, przykryci grubym kocem. Nadal pa­dało, chociaż już nie tak mocno. Burza przeszła, czasami tylko, gdzieś daleko, słychać było poje­dyńcze grzmoty. A oni nie spali, żadne z nich nie myślało o tym. Oboje pragnęli przeżyć świadomie każdą drogocenną minutę tej magicznej nocy.

Montana pocałował delikatnie jeden z czar­nych loków Summer. Westchnęła, z czystej przy­jemności. Bo cokolwiek on robił, było rozkoszne ...

- A kiedy mówiłaś o tym, że Bóg jest dla wszystkich pełnym miłości, wyrozumiałym oj­cem ... Te słowa słyszałem już nieraz, oczywiście, ale dopiero dziś do mnie dotarły. Przedtem nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Może dlatego, że nigdy nie miałem ojca, nigdy nie zaznałem ojcowskiej miłości. Ale teraz, kiedy mamy przy sobie dzieci ...

- Montana? - Odsunęła się trochę od niego, żeby móc spojrzeć mu w oczy. - Nigdy nie miałeś ojca?

- Nie. Ani matki. Wychowywałem się w siero­cińcu. Moi rodzice nie żyją. Zostali zabici, kiedy jechaliśmy na Zachód. Byłem wtedy mniej więcej w wieku Neda. Prawie ich nie pamiętam.

Sierociniec. Nagle wszystko nabrało sensu. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego Montana był tak bardzo poruszony, kiedy dzieci opowiedziały swoją tragiczną historię i dlaczego agent Pinker­tona wzbudził w nim taką wściekłość.

- Nikt nie chciał cię zaadoptować?

- Ludzie naj chętniej przygarniają niemowlęta albo starsze dzieci, które mogą pomóc na farmie. A mnie nikt nigdy nie chciał. O sześciolatka nikt nie prosił, a kiedy podrosłem na tyle, że mógłbym przydać się na farmie, też nikt mnie nie pragnął, bo miałem zbyt buntowniczą naturę.

- Jeśli nie miałeś rodziny, to gdzie nauczyłeś się tak wspaniale zajmować małymi dziećmi? Nie wierzę, że napadając na dyliżansy!

- Właśnie w sierocińcu. Było tam mnóstwo małych dzieci. Pomagałem przy nich. Szczerze mowląc, gdybym nie zmieniał im powijaków, większość z nich biegałaby cały dzień z mokrym tyłkiem. Tak naprawdę nikt się nimi nie zaj­mował, a ja ... ja do małych dzieci zawsze miałem serce.

I to jeszcze jeden powód, żeby go kochać, pomyślała Summer. I w ogóle, jak cudownie jest darzyć kogoś miłością. T a miłość grzała jej serce, otulała jak ciepły kokon.

- Długo byłeś w sierocińcu?

- Długo. Miałem dwanaście lat, kiedy postanowiłem stamtąd uciec. I tamtego dnia przysiąg­łem też sobie, że już nikt nigdy nie będzie mnie bić.

- Bić?!

Summer czuła, jak jej serce staje. Boże wielki! T o stąd te blizny na plecach Montany!

- Od małego byłem nieludzko uparty i przekor­ny. Im częściej ktoś powtarzał, żeby czegoś nie robić, tym bardziej mnie do tego ciągnęło. Możesz sobie wyobrazić, ile miałem przez to kłopotów i jak bardzo nie lubiłem tego miejsca. Dlatego też, kiedy podrosłem, czmychnąłem. Matt McCoy stał się po prostu Montaną. I tak naprawdę, od tamtego dnia bez przerwy uciekam.

- Och, Montana ...

Objęła go mocno wpół i przycisnęła usta do jego szyi. Nie mogła powstrzymać łez. Popłynęły obficie i zamoczyły pierś Montany.

- Ejże! Znów łzy?

Summer głośno pociągnęła nosem.

- Ja ... ja nie mogę pogodzić się z tym, że rosłeś, nie mając nikogo, kto by cię kochał!

- Było, minęło. Teraz mam przecież ciebie. Bo mam, prawda?

- O, tak!

Powiedziała to żarliwie. Teraz przecież przej­rzała na oczy. Zrozumiała, dlaczego młody, zuch­wały bandyta jest tak opiekuńczy wobec dzieci. I zrozumiała, że pod maską wesołości kryje się głęboki smutek.

Otarł jej łzy kciukami i uśmiechnął się.

- Nie ma co wspominać, Summer. Dość smut­ków. Przekonajmy się, czy to, co teraz zrobię, wywoła uśmiech na twojej twarzy.

Nachylił się i obdarował ją kilkoma pocałun­kami. Każdy następny był dłuższy, jeszcze bar­dziej słodki, jeszcze bardziej namiętny.

- Och, kowboju ... - szepnęła rozanielona Summer między jednym pocałunkiem a drugim. - Już ty potrafisz sprawić, żeby dziewczyna zapomniała o łzach ...

- A ty mi niczego nie opowiedziałaś.

Montana oparł głowę na siodle jak na poduszce i przygarnął do siebie Summer. Wtuliła się w jego pierś i pomyślała, że nie może być bardziej rozkosznie. Gdyby była kotkiem, mruczałaby sobie teraz głośno ...

- A o czym mam ci opowiedzieć?

- O swoim dzieciństwie.

Nagle poczuł, że Summer sztywnieje.

- Bo i nie ma o czym opowiadać - odezwała się nieswoim głosem i próbowała odsunąć się od niego. Ale on nie pozwolił. Chwycił ją za ramiona i zmusił, żeby spojrzała mu prosto w oczy.

- Jestem hazardzistą, Summer. W pokera gram nieźle, a to też dzięki temu, że potrafię wiele wyczytać z wyrazu twarzy innych ludzi. Wyda­wało mi się, że ty też nie jesteś dla mnie zagadką. Ale chyba się pomyliłem, prawda?

Summer nie odezwała się ani słowem.

- Powiedziałaś kiedyś Pansy, że koło twego. rodzinnego domu nie było pól, które trzeba zaorać, obsiać, a potem zebrać plony. Dlatego pomyślałem sobie, że wyrosłaś w zamożnym, okazałym domu, ktorego mieszkańcy byli wy­tworni i należycie wyedukowani. A po kolacji zawsze czytaliście Biblię.

Summer dalej milczała.

- Twój dom był ... inny? - spytał cicho. Skinęła głową.

- Możesz o tym mówić, Summer?

- Myślę, że masz prawo o tym wiedzieć.

Usiadła, nie zważając na swoją nagość i zapat­rzyła się na kropelki deszczu, spadające z nieba na zieloną trawę.

- Ja ... chyba miałam się ... nie urodzić - powie­działa cicho. - Bóg jeden wie, dlaczego moja matka pozwoliła, żeby tak się stało. Może chciała mieć przy sobie kogoś, kogo będzie kochać i kto odpłaci jej tym samym. A naszym domem był jeden z tak zwanych "żłobków" w bocznej ulicz­ce w St. Louis.

Był wstrząśnięty. Wszyscy przecież wiedzieli, że w tych małych barakach, zwanych "żłob­kami", mieszkają kobiety sprzedajne.

Summer zadrżała. Montana usiadł, zarzucił na nią koc i objął mocno silnymi ramionami.

- Zawsze, odkąd sięgam pamięcią, musiałam wychodzić z domu jeszcze przed zmierzchem i gdzieś przeczekać noc. Mogłam wrócić dopiero wtedy, kiedy ci mężczyźni już sobie poszli. Nie­nawidziłam nocy.

- Ale co robiłaś przez całą noc?

Wzruszyła ramionami.

- Chowałam się po bramach domów. Chodzi­łam sobie po ulicy i liczyłam gwiazdy na niebie albo zaglądałam w okna i podglądałam, jak żyją inni ludzie. O świcie mogłam wrócić do domu, wtedy moja matka i ja kładłyśmy się spać. Tak żyłam, dopóki nie skończyłam dziesięciu lat.

- A co wtedy się stało?

- Wtedy odnalazła nas moja babka. Ona nawet nie wiedziała o moim istnieniu. Szukała mojej matki, która uciekła z domu. Matka nie chciała z nią wracać. Prawdopodobnie za bardzo się wstydziła. Ale mnie babka zabrała do swojego domu, do Kansas. Tam po raz pierwszy w życiu spałam w prawdziwym łóżku. Babcia była osobą głęboko wierzącą. Wiara dawała jej siły do życia. Przeżyła przecież prawdziwą tragedię, kiedy cór­ka uciekła z domu i zeszła na złą drogę. Babcia zapoznała mnie z zasadami wiary, modliłyśmy się razem i ja też w wierze znalazłam ukojenie. Babcia wierzyła głęboko, że nasz Stwórca nie jest groźny i mściwy. Wierzyła w Boga Ojca, pełnego miłości i wyrozumiałości. Pokochała mnie, a ja ją, babcia snuła wspaniałe plany na temat mojej przyszłości. Byłam wtedy taka szczęśliwa. Nie­stety ...

- Co się stało, Summer? - spytał cicho Mon­tana.

- Kiedy miałam trzynaście lat, babcia umarła. Cały majątek odziedziczył po niej syn, który nigdy swojej siostrze, czyli mojej matce, nie wybaczył tego, że uciekła z domu i zeszła na złą drogę. Dlatego po śmierci babci nie było dla mnie miejsca w domu wuja. Nie winię go, w jakiś sposób go rozumiem. Był człowiekiem zamoż­nym, z dobrą pozycją. Ze względu na swoją żonę i dzieci nie chciał, żeby do rod.ziny należał ktoś taki jak ja. Córka kobiety upadłej.

Czyli był człowiekiem bezwzględnym. Mon­tana znał takich ludzi. Dyrektora sierocińca, za najmniejsze przewinienie karzącego swoich wy­chowanków chłostą. Szeryfa z Arizony, który zaaresztował słaniającego się z głodu chłopaka. Za to, że chłopak ukradł bochenek chleba. Młodą żonę ranc;zera, zepsutą do szpiku kości. Flirtowała bezwstydnie z nowym parobkiem, a kiedy· ten oparł się jej natrętnym zalotom, wyrzuciła go z tej jego pierwszej, uczciwej pracy. Do tej kolekcji zaliczyć należy również szeryfa o nazwi­sku Pain, który stoi na czele bandy, wyzyskującej pracujących w pocie czoła ranczerów i farmerów.

- I co wtedy zrobiłaś? - spytał. - Miałaś przecież dopiero trzynaście lat!

Summer uśmiechnęła się.

- Skoro mnie tam nie chciano, odeszłam. Postanowiłam sama znaleźć sobie drogę przez życie. Oczywiście, nie taką drogę, jaką obrała moja matka. Ja wybrałam drogę babci, drogę wiary. Pomyślałam sobie, że Pan Bóg nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli będę zarabiała na chleb, głosząc Jego słowo. I tak jest do dziś ... zarabiam na życie jako wędrowny kaznodzieja. - Jej głos zadrżał. - Teraz rozumiesz, dlaczego nie chciałam ci opowiadać o mojej bolesnej przeszłości. Zawsze skrywałam ją w naj głębszej tajemnicy. Nie chcę, żeby ktokolwiek się o niej dowiedział.

A Montana pomyślał, że Summer jest człowie­kiem niezwykłym. Ciekawe, czy ona sama zdaje sobie z tego sprawę. Niestety, to nieszczęsne dzieciństwo wycisnęło na niej swoje piętno. Przez tyle lat wiodła samotne życie. Dopiero jemu, Montanie, oddała najcenniejszy dar. Od­dała siebie, dlatego teraz poczuł się nieskończenie dumny. A wyznanie Summer sprawiło, że jego miłość stała się jeszcze głębsza.

Odwrócił jej twarz ku sobie.

- Kocham cię, Summer Chambers. To, co działo się przedtem nie ma żadnego znaczenia. I daję ci moje słowo, że już nigdy nie będziesz sama. - Uśmiechnął się i czule pogłaskał ją po głowie. - Nigdy - szepnął. - Zwłaszcza nocą!

Drżała. Wiedział, że walczy ze łzami. I wierzył, że są to łzy szczęścia.

Objął ją mocno i obsypał jej twarz pocałun­kami. Summer westchnęła, też go objęła, ich usta złączyły się w gorącym pocałunku. I tak na­wzajem leczyli swoje rany. Jedno drugiemu osła­dzało bolesne wspomnienia z przeszłości.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Nareszcie wstaliście, śpiochy!

Montana patrzył z uśmiechem, jak zza koca, zasłaniającego wejście, wynurza się trójka za­spanych, ziewających dzieci. Powoli zeszły po schodkach, a kiedy Pansy postawiła Hannah na ziemi, maleńka natychmiast podreptała do Mon­tany. A on tylko na to czekał. Chwycił dziew­czynkę na ręce, obrócił się z nią raz dookoła, a potem bardzo mocno przytulił ją do swojej szerokiej piersi.

- A gdzie Summer? - spytał Ned, rozlądając się dookoła.

- Nad strumieniem. Kąpie się. A nas czeka robota. Pomożecie mi, leniuchy, przygotować śniadanie.

Mały Ned wcale nie wyglądał na zachwyconego jego propozycją.

- Ja też? - spytał ze zdziwieniem. - Przecież gotowanie to robota dla dziewczynek. Wolę zbie­rać chrust.

- Dla dziewczynek, powiadasz? - Montana postawił Hannah na ziemi. Podszedł do ogniska i zdjąwszy pokrywkę z patelni, zademonstrował dzieciom, co znajduje sie w środku. Skwierczące płaty wołowiny w gęstym sosie. - Jak sądzisz, wspólniku, skąd to się tu wzięło?

- To pan?! Ojej ... - Oczy Neda zrobiły się okrągłe ze zdumienia. I z zachwytu, przecież okazało się, że jego ukochany bohater posiada jeszcze jedną, zaskakującą umiejętność. - Czy mógłby mnie pan też nauczyć gotować?

_ Oczywiście. Ale później. Teraz spróbujcie moich biskwitów.

Podał im kubki z mlekiem i ciepłe biskwity, prosto z ognia, posmarowane konfiturami z po­ziomek.

- Naprawdę sam pan je upiekł? - spytała

Pansy, przytykając kubek do ust Hannah.

- Przysięgam! Ja sam ...

Zamilkł. Bo jego oczy dojrzały kogoś, kto właśnie nadchodził znad strumienia: Summer, śliczną jak obrazek. W różowej sukni. Na mok­rych czarnych włosach błyszczały kropelki wody. I choć suknia była skromna, zapięta pod samą szyję, on oczyma wyobraźni natychmiast po­zbawił ją i sukni i w ogóle całej garderoby. Zobaczył taką, jaką widział nocą, w swoich ramionach.

_ Summer! Proszę, siadaj tutaj z nami! - zawołał. - Śniadanie już gotowe!

Podeszła bliżej, spojrzała na koc, rozpostarty na trawie nieopodal ogniska, służący im za stół. T eraz suto zastawiony.

- Och, Montana! Przygotowałeś prawdziwą ucztę! A te biskwity ... Sam upiekłeś? Nie wierzę! - Dzieło moich rąk - oświadczył dumnie, wypinając pierś.':'" Masz teraz sposobność poznać jeszcze jeden z moich licznych talentów.

Ponakładał jedzenie na talerze, potem usiadł po turecku obok Summer i bez niczyjego przypomi­nania wyciągnął w bok obie ręce. Summer uczyni­ła to samo, dzieci też. Wszyscy chwycili się za ręce i tym razem modlitwę odmówił Montana:

- Panie Boże, pobłogosław te dary, które dzię­ki Twojej hojności spożywać będziemy. I po­błogosław, Panie, całą naszą rodzinę.

- Amen - powiedzieli wszyscy chórem i za­brali się ochoczo do jedzenia, nie tracąc czasu na rozmowę. Ciszę przerwał Montana, znów wypi­nając pierś i patrząc na wszystkich z wysoka.

- To nie wszystko, moi drodzy! - oznajmił. .,.- Bo ja mam dla was jeszcze niespodziankę!

- Niespodziankę?! - Ned z radości klasnął w ręce. - A co to za niespodzianka?

- Niestety, wspólniku! Jeśli powiem ci, prze­stanie być niespodzianką.

I Montana dalej spokojnie opróżniał swój talerz. Reszta biesiadników niby też jadła, ale jakoś z mniejszym entuzjazmem. Dzieci wierciły się i co chwila popatrywały na Montanę. Nawet Summer, zwykle tak opanowana, właściwie nie odrywała od niego oczu.

Montana podniósł kubek, przytknął do ust i w tym momencie zobaczył cztery pary oczu uważnie w niego wpatrzonych. Odstawił kubek i roześmiał się·

- Widzę, że aż skręca was z ciekawości. Nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć wam, co to za niespodzianka. Postanowiłem, że dzisiej­szego dnia nie ruszamy w dalszą drogę, tylko pojedziemy do miasta.

- Do miasta? Po co? - zawołała Summer.

- Po prostu dla przyjemności. Zrobimy zakupy, pospacerujemy po mieście, a potem chciałbym wszystkich zaprosić na kolację do pensjonatu. Co wy na to?

- Zaprosić nas?! Na kolację do pensjonatu?! Ojej!

Pansy i Ned, wydając z siebie rad.osne okrzyki, poderwali się z trawy, złapali za ręce i zaczęli tańczyć z radości. Mała Hannah, naturalnie, też wstała i nieco wolniej zaczęła podskakiwać na grubych nóżkach, zabawnie naśladując ruchy starszego rodzeństwa. Wszyscy śmiali się, po­dziwiali ją i klaskali. Summer jednak po chwili spoważniała. Zamyśliła się na moment, a potem, położywszy Montanie rękę na ramieniu, spytała go półgłosem:

- Myślisz, że to rozsądne? T en wyjazd do miasta?

Uśmiechnął się i pogłaskał ją po dłoni.

- Nic się nie stanie, Summer. Nawet jeśli ten agent Pinkertona podąża naszym śladem, i tak wyprzedzamy go wiele mil. Możemy śmiało zostać tu do wieczora, a nocą ruszymy w dalszą drogę·

Summer też uśmiechnęła się, już uspokojona, i rzuciwszy mu rozradowane spojrzenie, ścisnęła go lekko za ramię.

- Dziękuję, Montana. To wspaniały pomysł. A on oddałby życie za to, żeby codziennie widzieć taki wyraz oczu Summer. Słyszeć jej pełen słodyczy głos, jak teraz, kiedy dziękuje mu za coś, co wcale nie jest czymś nadzwyczajnym.

Tak. Oddałby życie. Bo teraz poczuł się naj­szczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.

- Zabierajcie się do jedzenia! - rzucił niby szorstko, a tak naprawdę rozpierała go radość. - Mam nadzieję, że sterczałem nad tym ognis­kiem nie na próżno. Kiedy wrócę znad strumie­nia; wszystko ma być zjedzone!

Raźnym krokiem ruszył nad strumień. Pansy odczekała chwilę i spojrzawszy na Summer, uśmiechnęła się znacząco:

- Chyba już pani wie, na czym polega to uzdrawiające dotknięcie, o którym mówiła moja mama.

Summer pochyliła głowę, czując, że jej policzki robią się szkarłatne.

- Chyba już wiem, Pansy ...

Cygański wóz Siostry Dobroci jechał nieśpiesz­nie zieloną łąką, upstrzoną polnymi kwiatkami. Niebo w górze było błękitne i czyste, bez jednej chmurki. Wszyscy podróżni również pogodni jak to niebo, chociaż do przebycia mieli spory kawał drogi'. Dlatego Summer, żeby czas się dzieciom nie dłużył, zainicjowała wspólne odśpiewanie jednego z podniosłych hymnów. Montana cierp­liwie poczekał, aż niewielki chór skończy śpiewać świętą pieśń i spytał, niby mimochodem:

- Opowiadałem wam już o tej Cygance, co umiała wróżyć z ręki?

Wszystkie głowy odwróciły się ku niemu. A Montana uśmiechnął się szelmowsko.

- Rzeczywiście, umiała. Ale naj ciekawsze by­ło coś innego. Ona mówiła, że nazywa się Za­chwycający Wdzięk.

Ned i Pansy zachichotali. Summer z trudem udawało się zachować powagę·

- Dorosłych powinniście darzyć szacunkiem, nie wolno się śmiać z tego, co mówią - powiedzia­ła surowy głosem, po czym sama wybuchnęła głośnym śmiechem.

I tak śmiali się już do końca podróży, słuchając dykteryjek, którymi Montana sypał jak z rękawa. A jedna była bardziej niemądra od drugiej.

Po przybyciu do miasta najpierw pojechali.do stajni. Tu zostawili wóz, a Montana, wykorzys­tując sposobność, poprosił kowala o podkucie konia.

- Mamy za sobą długą drogę - powiedział, wręczając kowalowi monetę. - A tyle samo jeszcze przed nami. Chciałbym, żeby był porząd­nie podkuty.

Potem poszli sobie główną ulicą miasta. Pansy i Ned szli przodem, śmiejąc się i pod­skakując, za nimi Montana i Summer, a w środ­ku mała Hannah, która dumna z niedawno nabytej umiejętności chodzenia nie pozwoliła wziąć się na ręce. Maleństwo, prowadzone za rączkę przez swoich opiekunów, maszerowało dzielnie. Potknęło się zaledwie kilka razy. A po­za tym miało dodatkową przyjemnośc, ponie­waż co pewien czas Montana mówił "hop!" i razem z Summer podnosili piszczące z radości dziecko do góry. Potem powolutku opuszczali ją na dół i mała znów dzielnie podążała przed siebie.

Pierwszy postój zrobili w sklepie. Tu Montana przede wszystkim zakupił podstawowe arty­kuły, czyli worek mąki, worek cukru, puszki z kawą i tytoniem. Wszystko to złożył na pod­łodze niedaleko drzwi i poszedł szukać reszty towarzystwa.

Summer i Pansy tymczasem przeszły sobie powoli między dwoma rzędami wysoko ułożo­nych bel materiałów o pięknych, żywych kolo­rach i dotarły do kapeluszy. Kiedy Montana podszedł do nich, zajęte były oglądaniem różowe­go kapelusza, ozdobionego koronkami, o nad­zwyczaj wymyślnym fasonie. Summer nalegała, żeby Pansy go przymierzyła. Dziewczynka po­słusznie nasadziła go na głowę i wybuchnęła śmiechem, ponieważ rondo zasłoniło jej oczy.

- Za duży jest na mnie. Proszę! - i podała kapelusz Summer. - Może pani go teraz przy­mierzy?

- Och, nie ma sensu - zaprotestowała Summer. - Dla mnie jest zbyt wymyślny!

- Ale przymierz, proszę - nalegał Montana. - Ciekaw jestem, jak będziesz w nim wyglądała.

Ukochanemu mężczyźnie się nie odmawia. Kapelusz spoczął teraz na czarnych lokach Sum­mer, wywołując nową salwę śmiechu, po której wszyscy zgodnie orzekli, że noszenie tak fikuś­nego nakrycia głowy nie przystoi skromnemu wędrownemu kaznodziei.

Na dłuższą chwilę zatrzymali się przed półką z książkami. Summer długo oglądała piękne wy­danie Biblii w skórzanej oprawie, z ilustracjami wykonanymi piórkiem. Kiedy jednak zerknęła na cenę, ciężko westchnęła i szybko odłoż.yła książkę na półkę·

Neda znaleźli przy ladzie, kontemplującego pojemnik z kolorowymi cukierkami w kształcie patyczków.

- Ile kosztują? - spytał Montana.

- Trzy za pensa - powiedział właściciel.

Montana wcisnął mu monetę do ręki i polecił dzieciom wybrać sobie po jednym cukierku. Pan­sy nie miała żadnego problemu z podjęciem decyzji. Od razu wybrała słodką pałeczkę w białe i różowe paseczki. Ned natomiast, oszołomiony bogactwem kolorów, potrzebował dłuższej chwi­li, zanim wybrał cukierek w paseczki białe i zie­lone. Hannah chwyciła za cukierek miętowy, czerwono-biały. Wsadziła go sobie od razu do buzi i zaczęła ssać. Z jej brody pociekła ślinka prosto na śliniaczek, który Summer przed chwilą założyła jej na odświętną sukienkę.

Wyszli ze sklepu i znów ruszyli przed siebie drewnianym trotuarem. Mijający ich mężczyź­ni i kobiety skłaniali głowy i uśmiechali się do nich. Koło jednego z domów grupka dzieci, pokrzykując wesoło, bawiła się w chowanego. Pansy i Ned na chwilę dołączyli do zabawy. Summer i Montana stali z boku, przypatrując się rozbawionym dzieciom, potem znów ruszy­li dalej, spoglądając w okna wystawowe. Minę­li zakład krawiecki, gdzie akurat jakiś dżentel­men miał przymiarkę surduta. Krawcowa dopa­sowywała długość rękawów, a inna dama, za­pewne żona dżentelmena, stała obok, trzyma­jąc w ręku żakiet męża. A potem przez następ­ne okno podglądali ranczera, któremu podcina­no włosy.

- Może warto tam zajrzeć, wspólniku? Co o tym sądzisz? - spytał Montana Neda.

- Och, nie! Wolę, żeby pani Summer podcięła mi włosy! - zaprotestował chłopczyk, spogląda­jąc podejrzliwie na balwierza, który wymachiwał nożyczkami niebezpiecznie blisko ucha ranczera. Długie pasma włosów opadały na podłogę. - Ale pan może tam iść!

- Ja też wolę, żeby Summer podcięła mi włosy - oświadczył Montana. Odwrócił się i odszukał wzrokiem Summer. Stała nieopodal, z małą Hannah na ręku. Dziecko przysnęło, obejmując ją ufnie pulchnymi rączkami.

- Summer? Nie ciężko ci? Może ja ją wezmę? - spytał.

Potrząsnęła głową.

- Nie, nie, ona wcale nie jest ciężka. A poza tym lubi, jak biorę ją na ręce.

Wziął ją więc tylko pod łokieć i poprowadził dalej ulicą. Wkrotce doszli do pensjonatu. Mon­tana zapukał. Drzwi otworzyła miła, uśmiech­nięta pani w śnieżnobiałym fartuchu.

- Witam państwa! Jestem Charity Danville. Czym mogę państwu służyć?

- Chcielibyśmy zjeść kolację. Czy nie przy­szliśmy za wcześnie? - spytał Montana.

- Ależ skąd! Przyszliście, państwo, w samą porę. Bardzo proszę!

Otworzyła szerzej drzwi i poprowadziła przez salonik dla gości do pokoju jadalnego. Był to bardzo duży, widny pokój. Cały jego środek zajmował długi stół, do którego mogło zasiąść co najmniej tuzin osób. Stół przykryty był śnież­nobiałym obrusem z koronkowymi wstawkami. Srebra i kryształy błyszczały w świetle świec. A cudowne zapachy, dolatujące z kuchni, spra­Wiały, że ślinka napływała do ust.

W pokoju było już kilku dżentelmenów, toczą­cych ze sobą wesołą pogawędkę. Na widok nowo­przybyłych głosy zamilkły i wszyscy spojrzeli na nich z ciekawością.

- To moi stali stołownicy - wyjaśniła pani Danville i przedstawiła im kilku właścicieli ma­łych biznesów, burmistrza i szeryfa, Williama Sharpa, który, niestety, niedawno stracił żonę.

Montana i Summer przedstawili się, przed­stawili też dzieci.

- A więc mamy przyjemność poznać kogoś, o kim mówi całe miasto - powiedział szeryf z miłym uśmiechem, zwracając się do Summer. - A ja właśnie opowiadałem moim przyjaciołom, że wczoraj wysłuchałem pani kazania. Nie ukry­wam, byłem wzruszony do łez.

- Dziękuję, szeryfie - bąknęła zażenowana Summer. - Mam nadzieję, że umocnił pan swoją wiarę·

- Tak. Dzięki pani.

- I mam nadzieję - mówiła dalej Summer, zasiadając na krześle, który podsunął jej Montana - mam nadzieję, że nic panu tej wiary nie odbierze.

- Postaram się w niej wytrwać. Chciałbym wierzyć tak głęboko, jak pani - powiedział szeryf, zasiadając naprzeciwko Summer.

Summer uzmysłowiła sobie, że te słowa, jakie padły teraz, mówiła już wielokrotnie. Ale przed­tem była to dla niej tylko zwykła gra słów, nic więcej. Teraz wypowiedziała je z pełnym przeko­naniem i to bardzo ją poruszyło. Jakżeż ona się zmieniła! Zmieniło się jej życie, zmieniło się też jej wnętrze. I te zmiany sprawiały jej wielką radość.

Charity Danville przyniosła wysokie krzesełko dla dziecka. Ustawiono je między krzesłami Sum­mer i Montany i usadzono małą Hannah. Reszta stołowników również zajęła swoje miejsca i pani Danville razem z córką zaczęły podawać. Wniosły mnóstwo półmisków, dużych i małych, po czym same zasiadły do stołu i pani Danville, uśmiecha­jąc się do Summer, wystapiła do niej z prośbą:

- Siostro Dobroci, czy mogłaby siostra od­mówić modlitwę? Byłby to dla nas wielki za­szczyt.

Summer skinęła głową. Wszyscy wzięli się za ręce i Summer, pochyliwszy głowę, wygłosiła krótką modlitwę.

- Pobłogosław, Panie, te hojne dary. I po­błogosław tych dobrych ludzi, którzy ofiarowali nam jeszcze jeden dar: życzliwość.

- Amen - powiedzieli wszyscy.

Zaczęli jeść, a czynili to z wielkim apetytem, bo jedzenie było wyborne. Na stół podano soczys­ty rostbef, puree z ziemniaków, sos i biskwity oraz jarzyny z ogródka. A na deser świeżutko upieczoną szarlotkę, jeszcze ciepłą.

Pani Danville, widząc, że talerz Neda jest pusty, odezwała się miło:

- Może chcesz jeszcze zjeść kawałek szarlotki, synku?

- Nie, dziękuję pani - odparł chłopczyk i do­tknął swojego brzuszka. - Boję się, że jeśli jeszcze coś zjem, brzuch mi pęknie!

Wszyscy roześmiali się, a pani Danville zagad­nęła teraz do Montany:

- Może pan ma ochotę?

Montana z uśmiechem podniósł swój talerzyk. - Nie odmówię, łaskawa pani!

Pani Danville nałożyła mu na talerzyk szarlot­kę, potem obeszła stół dookoła, nalewając do filiżanek świeżej kawy.

- Jedzenie było wspaniałe - oświadczył Mon­tana i aż sobie westchnął. - Dawno tak dobrze nie jadłem.

- Dziękuję panu - powiedziała pani Danville, uśmiechając się z zadowoleniem. - Mam na­dzieję, że państwo jeszcze do nas zajrzą.

- Z przyjemnością. I jeszcze raz dziękujemy pani.

Wziął Hannah na ręce i razem z Summer i pozostałymi dziećmi podeszli do drzwi. Tam Montana zapłacił za kolację i wyszli na ulicę.

Kiedy wracali przez miasto do swojego wozu, popatrywali w okna mijanych domów. Widzieli, jak w blasku świec rodziny zasiadają do kolacji. I zarówno Summer, jak i Montana po raz pierwszy w życiu poczuli więź z tymi ludźmi za oknem. Bo teraz oni, Summer, Montana i trójka osieroconych dzieci, też stanowili rodzinę, połączoną nie więzami krwi, ale czymś o wiele wspanialszym. Miłością.

Wóz Siostry Dobroci powoli jechał przez mrok. Dzieci, znużone pełnym atrakcji dniem, spały już w środku kamiennym snem. A Summer, usadowiona na koźle obok Montany, nie od­zywała się ani słowem.

- Co tak przycichłaś, Summer? - spytał zanie­pokojony Montana. - Martwisz się czymś?

- Ależ skąd! Rozmyślałam tylko sobie o tym miłym dniu. Dzieci są zachwycone. I tak ładnie bawiły się z innymi dziećmi.

- Tak. Dzieci z tego miasta wcale nie trak­towały Pansy i Neda jak obcych. Od razu przyjęły je do zabawy.

- Tak samo ludzie w pensjonacie. Wcale nie dali nam odczuć, że nie jesteśmy z ich miasta. Rozmawiali z nami bardzo życzliwie.

- Masz rację.

Na twarzy Summer rozkwitł nagle uśmiech. - Montana, jak myślisz? Czyżbyśmy stawali się ludźmi godnymi szacunku? - A chciałabyś tego?

- Marzę o tym! Naturalnie, przede wszystkim

ze względu na dzieci. Skoro chcę zatrzymać je przy sobie i matkować im, muszę być osobą szanowaną. Och! Może wtedy wreszcie moja przeszłość przestałaby mi tak ciążyć ...

- To nie jest twoja przeszłość - odezwał się Montana twardym głosem. - To przeszłość two­jej matki. Za mało siebie cenisz, Summer. Jesteś osobą godną największego szacunku. Jesteś dob­ra, wrażliwa i szlachetna ...

- Och, przestań ...

Wzruszona jego słowami, wzięła go pod ramię i oparła policzek na jego ramieniu.

- Uważaj, kowboju! Twoje słowa zabrzmiały jak wyznanie zakochanego mężczyzny!

Montana ściągnął lejce i wstrzymał konia. Objął mocno Summer i pocałował.

- Nie tylko zakochany! Kocham cię, mój kaz­nodziejo w spódnicy. Nigdy o tym nie zapominaj.

Rozczulona, pogłaskała go delikatnie po po­liczku.

- I ja też cię kocham, Montano. Kocham całym sercem.

Pocałował ją jeszcze raz, potem uderzył konia lekko lejcami i wóz potoczył się dalej, ku ich prowizorycznem u obozowisku.

- Szkoda, że nie możemy zostać tu na noc - mruknął Montana, kiedy dojeżdżali już na miejsce. - Z wielką chęcią pokazałbym ci jeszcze kilka moich wspaniałych umiejętności. Na przy­kład potrafię sprawić ...

- Uważaj, kowboju! Pan Bóg kocha ludzi pokornych i skromnych! - rzuciła ze śmiechem Summer, pierwsza zeskakując z kozła. - Pobiegnę nad strumień i zbiorę szybko poranne pranie, a ty sprawdź, czy niczego nie zostawiliśmy i możemy ruszać w drogę.

Montana nie zdążył zeskoczyć z kozła, kiedy z wnętrza wozu dobiegł ich rozpaczliwy krzyk Pansy. Potem usłyszeli słowa, które od początku świata napełniały przerażeniem serca rodziców.

- Och, proszę, proszę, chodźcie tu szybko! Hannah jest chora! Ona cała jest rozpalona!

Minęły dwie godziny, a stan dziecka wcale nie uległ poprawie. Summer wykąpała Hannah w chłodnej wodzie, przyniesionej ze strumienia, niestety, gorączka wcale nie opadła. Przeciwnie, rosła. Dziecko, popłakujące w ramionach Sum­mer, było coraz bardziej rozpalone. Mały cherubi­nek, zawsze cały w uśmiechach, teraz walczył o każdy oddech.

- Och, Boże, Boże, co robić .... - szeptała zroz­paczona Summer. - Pansy, powiedz mi, czy to zdarzało się już wcześniej?

- T ak, proszę pani. Kiedyś Hannah omal nie umarła.

Serce Summer na moment przestało bić.

- Omal... nie umarła?! Powiedz więc, koniecz­nie, co zrobili wtedy rodzice?

- Mama i tata zawieźli Hannah do miasta, do pana doktora. A kiedy wrócili, Hannah była już zdrowa.

- Doktor... - Summer spojrzała na Montanę. - Czy w tym mieście jest doktor? Kiedy szliśmy ulicą, nie zauważyłeś tabliczki? ,

- Nie. Ale przecież w mieście musi być jakiś doktor. Jedziemy!

Podtrzymał ją pod ramię, kiedy z Hannah w objęciach wsiadała na kozioł. Obok usadowiły się dzieci i wóz ruszył w mrok, w stronę świateł miasta.

O tej porze w mieście nie widać było żadnych oznak życia. Ranczerzy, sklepikarze i właściciele różnych biznesów wstawali o świcie, a kładli się spać z kurami. Wszystko było pozamykane, ulice wyludnione. W pensjonacie wszystkie światła pogaszone. Montana musiał zastukać kilkakrot­nie, zanim w środku rozbłysło światło, drzwi otwarły się i w progu ukazała się zaspana pani Charity, otulona ciepłym szalem.

- Proszę wybaczyć, że obudziliśmy panią - po­wiedział Montana - ale potrzebujemy pilnie doktora. Czy w mieście jest jakiś doktor?

- Doktor... - Kobieta potrząsnęła energicznie głową, odpędzając od siebie resztki snu. - Prze­praszam. A tak, jest w mieście jeden doktor, stary doktor Cooper Ethridge. Ale on jest...

- Gdzie mieszka?

- Na końcu tej ulicy, w dużym, starym domu. Ale on ...

Montana wskakiwał już na kozioł. Popędził konia, wóz odjechał, zanim Charity Danville zdążyła dokończyć zdanie. I niedobrze, bo to, co chciała powiedzieć, było bardzo istotne. Ale trudno, pojechali. Wóz znikał już w głębi ulicy. Pani Danville wzruszyła ramionami i zamknęła drzwi.

W oknach dużego starego domu też było ciemno. Montana pomógł Summer i dzieciom zsiąść z wozu, podszedł do drzwi i załomotał. Z wnętrza domu nie dobiegł żaden dźwięk. Wtedy uderzył w drzwi pięścią tak mocno, że zadźwięczały szyby w oknach. Niestety, nadal nikt nie otwierał.

- Chyba nie ma go w domu! - powiedziała zmartwionym głosem Summer. - Pewnie pojechał do jakiegoś chorego. Och, Montana, i co my teraz zrobimy?

- Wejdziemy do środka. Po prostu włamiemy się i poczekamy na doktora.

- Nie wolno nam włamywać się do czyjegoś domu!

- Do diabła! A właśnie, że wolno! - rzucił gniewnie i nacisnął klamkę. W tym samym mo­mencie drzwi otwarły się. Montana zachwiał się i omal nie wpadł do środka. Odzyskał jednak równowagę, a kiedy podniósł głowę, ujrzał przed sobą osobliwą postać. Starego, zgarbionego czło­wieka w białej nocnej koszuli. W ręku starzec trzymał migocącą świecę. Bujne, białe jak mleko włosy i starannie przycięta siwa broda stanowiły zaskakujący kontrast dla oczu, czarnych i byst­rych jak oczy kosa. Te oczy ogarnęły teraz jed­nym spojrzeniem małą grupkę osób stojących na werandzie.

- Wydawało mi się, że ktoś pukał.

Głos starca był równie osobliwy jak jego wy­gląd. Bezdźwięczny, podobny do szeptu.

- Wydawało się panu? - Montana nie ukry­wał swojej niecierpliwości. - Omal nie uszkodzi­łem sobie ręki, waląc w pańskie drzwi!

- Moja żona, Panie Boże, świeć nad jej duszą, mawiała, że ja naprawdę sypiam snem sprawied­liwego. Gdyby ten dom porwał huragan, praw­dopodobnie i tak bym się nie obudził. W czym mogę państwu pomóc?

- Chodzi o nasze dziecko!

Montana wskazał ręką na nieruchomą, malut­ką postać w ramionach Summer..

- Och ...

Starzec był wyraźnie poruszony. Odsunął się szybko na bok i ruchem ręki zaprosił, żeby wchodzili do środka. Weszli. Summer szybko, dzieci z ociąganiem, uczepione jej spódnicy. Stary człowiek poprowadził ich długim korytarzem, cuchnącym stęchlizną i pierwszy wszedł do duże­go salonu, gdzie w mroku upiornie majaczyły białe pokrowce na sofach i fotelach.

Obszedł salon, przytykając płomień świecy do knotów kilku lamp. Kiedy odegnał mrok, pod­szedł do stolika pod ścianą. Nałożył binokle, otworzył Biblię i odwrócił się do nich.

- A pan co robisz?! - spytał ostrym głosem Montana.

- Chcę odmówić modlitwę za wasze zmarłe dziecko.

Summer, widząc w oczach Montany niebez­pieczne błyski, wysunęła się nieco do przodu.

- Hannah żyje, doktorze Ethridge!

- Chwała Bogu! Wybaczcie mi! - powiedział starzec. - Ale w takim razie nie pojmuję, dlaczego przyszliście do mnie!

Summer czuła, jak strach ściska ją za gardło. - Przyjechaliśmy tutaj, bo myśleliśmy, że pan ją uratuje, doktorze Ethridge!

- Ach, tak. ...

Stary człowiek podszedł do niej i położył pomarszczoną dłoń na rozpalonym czole dziecka.

- Bóg mi świadkiem, że chciałbym wam po­móc z całego serca. Ale nie potrafię. Nie jestem medykiem.

- Jak to? Przecież ... - zaczął Montana, ale starzec uciszył go ruchem ręki.

- Jestem doktorem teologii. Pastorem. Wasze­mu dziecku mogę pomóc tylko modlitwą·

ROZDZIAŁ ÓSMY

Montana, widząc przerażenie w oczach Sum­mer, podszedł do niej szybko i mocno objął ją . ramlemem.

- Doktorze Ethridge, czy w mieście jest jakiś medyk? - spytał.

- Niestety, nie. Chociaż wszyscy życzyliby sobie tego jak najgoręcej.

- Och, Boże! I co my teraz zrobimy?! - krzyk­nęła zrozpaczona Summer.

- Proszę pani ... - Pansy pociągnęła ją za spód­nicę. - Przecież możemy się pomodlić. Pamięta pani, co mówiła podczas kazania wczoraj wieczo­rem? Bóg wysłucha każdego, nawet naj niższego ze swoich stworzeń.

Doktor Ethridge, jakby nagle czymś zaintrygowany, nachylił się nad dziewczynką.

- Co powiedziałaś, dziecko?

- Powiedziałam, że Bóg wysłucha ...

- Ale przedtem. Mówiłaś o kazaniu?

Pansy, wystraszona przenikliwym spojrzeniem starego człowieka, cofnęła się i chwyciła za rękę Montanę·

- T ak, proszę pana - powiedziała cicho. Czarne, bystre oczy zwrócily się ku Summer. - Jest pani duchownym?

- Jestem kaznodzieją. Ale ... ale nie mam święceń kapłańskich.

Nie miała pojęcia, dlaczego temu obcemu czło­wiekowi wyjawiła prawdę. Ale było w nim coś, co zmuszało do szczerości. Temu staremu człowie­kowi nie potrafiłaby skłamać, nawet gdyby bar­dzo tego chciała. T ak jak nie mogłaby skłamać przed Bogiem. A ten starzec wyglądał dokładnie tak, jak ona wyobrażała sobie Wszechmogącego. Dokładnie tak. Teraz to sobie uświadomiła.

- Dziewczynka ma rację - powiedział doktor Ethridge. - Weźmy się za ręce i odmówmy razem modlitwę·

- Modlitwę? - Montana aż się cofnął, kiedy doktor wyciągnął ku niemu rękę. - Hannah potrzebuje medyka, a nie modlitwy!

- Najpierw trzeba poprosić Pana Boga, żeby nas oświecił - powiedział łagodnym głosem stary człowiek. - On powie nam, co mamy czynić.

Montana niechętnie ujął pomarszczoną dłoń. Wszyscy pozostali również złączyli ręce.

- Myślę, że to pani powinna odmówić modlit­wę - powiedział doktor Ethridge do Summer.

Summer mocno zacisnęła powieki.

- Boże Wszechmogący - wyszeptała. - Spójrz na to słodkie, niewinne dziecko, tak drogie naszemu sercu. Błagam, nie odbieraj nam Han­nah. Pozwól jej zostać z nami. Okaż nam łaskę i oświeć nas, dopomóż znaleźć jakiś sposób, aby pozostała wśród żywych. Amen.

W salonie zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech chorego dziecka, napełniający serca wszystkich przerażeniem.

Nagle stary człowiek chwycił za lampę. - Chodźcie za mną!

Poprowadził ich na tyły domu, do dużej, przestronnej kuchni.

- Nie wiem, czy to ta sama choroba. Ale wiele lat temu mój syn, kiedy był niemowlęciem, zapadł na podobną. Prawie nie mógł oddychać. Zona go uratowała. Moja droga, czy pani jest gotowa zaryzykować?

- Jestem gotowa zrobić wszystko, żeby ocalić Hannah. Proszę nam tylko powiedzieć, co mamy robić.

- Trzeba narąbać drew, bardzo dużo drew. I nanosić wody ze strumienia, który płynie nie­opodal mojego domu.

Montana kierował się już ku drzwiom.

- Pansy! Ned! - wołał. - Weźcie jak najwięcej naczyń i biegnijcie nad strumień!

Doktor Ethridge osunął się ciężko na krzesło i wyciągnął przed siebie wychudzone, drżące ręce.

- Zaufaj mi, moja droga. Ja potrzymam teraz dziecko, a pani niech biegnie na górę i przyniesie wszystkie prześcieradła, jakie znajdzie w skrzyni z bielizną.

Summer nie zastanawiała się. Czuła instynk­townie, że temu człowiek można zaufać, i to bezgranicznie.

Podała mu popłakujące, rozpalone gorączką dziecko i pobiegła schodami na górę. Po chwili zbiegała już w dół, niosąc duży stos białych płóciennych prześcieradeł.

Niebawem cała kuchnia napełniła się parą, przesyconą zapachem kamfory. Parą tak gęstą, że wszyscy patrzyli jakby przez mgłę.

Montana dorzucił do ognia kolejne polano.

Przez chwilę patrzył, jak czerwone płomienie liżą suche drewno, a potem strzelają ku górze. Otarł dłonie o spodnie i podszedł do kuchennego pieca. Na piecu stał wielki kocioł z gotującą się wodą, do której wlano kamforę. Nad kotłem rozpięto na­miot z białych prześcieradeł. Tuż obok pieca, na kuchennym stole siedziała Summer. Przed sobą, w wyciągniętych rękach trzymała małą Hannah, starając się, aby dziecko nawdychało się jak najwięcej pary, wydobywającej się z kotła.

- Jest jakaś poprawa? - spytał Montana. Summer potrząsnęła przecząco głową. Ramiona i plecy bolały ją od nienaturalnej pozycji, ale nigdy w życiu by się nie zgodziła, żeby ktoś ją zastąpił. Była zdecydowana zrobić wszystko, byle tylko uratować dziecko, które pokochała całym sercem.

Montana delikatnie uścisnął ją za ramię i poca­łował w policzek.

- Nie martw się, Summer - powiedział cicho. - T o na pewno pomoże. Hannah będzie zdrowa.

W oczach Summer zalśniły łzy, ale zamrugała szybko powiekami, żeby nie okazać swojej słabo­ści. Teraz powinna być silna, nie tylko ze względ u na Hannah, ale i Pansy i Neda, którzy siedzieli w kącie, przytuleni do siebie i patrzyli wystraszonymi oczami.

- Może dzieci powinny się trochę przespać? - spytał cicho doktor Ethridge.

Summer potrząsnęła przecząco głową.

- Nie mogę im teraz kazać stąd wyjść. One są bardzo przywiązane do swojej siostrzyczki.

- Rozumiem. W takim razie może ja się nimi trochę zajmę. Dzieci! - zawołał. - Chodźcie tutaj! U siądziemy przed kominkiem i pogawędzimy sobie.

Pansy i Ned posłusznie usiadły na dywaniku przed kominkiem. Doktor Ethridge zasiadł na krześle nieopodal i zaczął coś im opowiadać. Dzieci cichutko zachichotały i wkrótce cała trójka gwarzyła wesoło. Jednak w miarę upływu czasu głosy zaczęły cichnąć. W walce ze snem i dzieci, i doktor Ethridge, ponieśli sromotną klęskę. Dzie­ci ułożyły się na dywaniku, siwa głowa doktora Ethridge' a opadła na pierś. Wszystkich zmorzył sen.

Summer przycisnęła wargi do policzka małej Hannah.

- Panie Boże, błagam, dopomóż ... - modliła się szeptem. - Los już tak ciężko doświadczył tę . trójkę dzieci. Nie pozwól, żeby znów poniosły bolesną stratę. - Summer nawet nie próbowała sobie wyobrazić, ile bólu sprawiłoby wszystkim odejście małej Hannah.

A na dworze Montana znów naprężał mięśnie.

Podniósł siekierę i uderzył w kolejne polano. Narąbał już staremu doktorowi zapas drew na całą zimę, ale nie mógł teraz siedzieć bezczynnie. Musiał coś robić, żeby nie dopuścić do siebie tej strasznej myśli. Co to będzie, jeśli mała Hannah przegra tę walkę ...

Zastanawiał się tylko w duchu, jak to mogło się stać, że taka maleńka istota potrafiła cały jego świat wywrócić do góry nogami. Jeszcze kilka tygodni temu był złodziejaszkiem, które­mu stróże prawa bez przerwy deptali po pię­tach. I beztroskim hazardzistą, dla którego li­czyło sie tylko dobre cygaro i dobre karty w rę­ku. A teraz bez oporu dałby się. poprowadzić na szubienicę, byleby tylko mała Hannah prze­żyła.

Wszedł do kuchni, dźwigając naręcze drew i złożył je niedaleko paleniska. Podszedł do komin­ka, gdzie stary człowiek i trójka dzieci spali głębo­kim snem. Poprzykrywał ich kocami i podszedł do stołu, na którym siedziała Summer. Głowa Sum­mer odrzucona była w tył, oczy zamknięte. Spała.

Mała Hannah też spała. Jej oddech był głęboki l mlarowy.

Montana padł na kolana obok nich. Przez moment nie widział nic, póki nie otarł łez .

Łez szczęścia.

Summer obudziła się o świcie. I w tej szarości, zwiastującej dzień, zobaczyła na swoim podołku głowę Montany. Klęczał obok na twardej pod­łodze, obejmując jej kolana. Spał.

Nie tylko on. Mała Hannah też spała, tak jak on. Głębokim, zdrowym snem.

- Dzięki Ci, Panie ... - wyszeptała.

Podniosła głowę i napotkała przenikliwe spoj­rzenie bystrych czarnych oczu doktora E thridge' a.

Uśmiechnęła się do doktora i ostrożnie wy­zwoliła się z objęć Montany. Wstała, a on nawet nie drgnął. Był tak zmęczony, że spał dalej, z głową opartą o krzesło. Podeszła do kominka i ułożyła Hannah na dywaniku, między starszym rodzeństwem. Kiedy dzieci obudzą się i otworzą oczy, pierwsze, co zobaczą, będzie ich siostrzycz­ka. Już zdrowa ...

Doktor Ethridge powoli podniósł się z krzesła i dał jej znak ręką, żeby przeszła za nim do salonu. Summer nalała herbaty do dwóch filiżanek, wesz­ła do salonu i jedną z filiżanek postawiła na stoliku obok krzesła, na którym zasiadł doktor.

- Nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się za to, co pan uczynił - powiedziała wzruszonym głosem.

- Ja nie uczyniłem niczego, moja droga. T o Pan Bóg w swojej łaskawości pozwolił mi przypo­mnieć sobie, co zrobiła moja żona podczas choro­by naszego syna. Było to ponad pół wieku temu, a ja teraz czasami nie potrafię już sobie nawet przypomnieć, co działo się wczoraj.

- Ależ doktorze! Pan uczynił dla nas bardzo wiele! Przecież w naszym wozie nie moglibyśmy tego wszystkiego zrobić. A pan udostępnił swój dom ludziom całkowicie sobie obcym ...

Stary człowiek podniósł rękę, nakazując jej milczenie.

- Na tym świecie nie ma ludzi obcych. Wszys­cy jesteśmy dla siebie siostrami i braćmi.

Popił herbaty, po czym znów skierował na Summer swój przenikliwy wzrok.

- Pansy i Ned opowiedziały mi swoją smutną historię. Teraz już wiem, jak wasze losy splotły się ze sobą. Dzieci bardzo panią pokochały. Po­dziwiają panią za jej głębóką, niezachwianą wiarę i wielkie serce. Są tak szczęśliwe, żeście je przygar­nęli, pani i jej mąż. Opowiadały mi też o waszych dramatycznych przeżyciach, kiedy przyjechał człowiek z agencji Pinkertona, żeby je zabrać, a potem rozdzielić. Opowiadały, jak stoczyliście z nim zwycięską walkę i uciekliście.

Miała wielką ochotę skłamać. Kłamstwo miała już na końcu języka. Ale temu staremu panu nikt chyba jeszcze nigdy nie powiedział nieprawdy.

- Muszę panu wyznać, doktorze Ethridge, że prawda wygląda nieco inaczej. Kiedy przygar­nęłam dzieci, nie kierowały mną szlachetne pobud­ki. Owszem, dałam im schronienie, były prze­cież bezdomne, ale wcale nie miałam zamiaru przygarniać ich na stałe. Potem dopiero ... z cza­sem ... sytuacja się zmieniła ... A jeśli chodzi o mo­ją wiarę· .. To tylko pozory. Nie jestem osobą duchowną, tylko zwyką oszustką. Wygłaszam kazania, ale tylko dlatego, że niczego innego nie potrafię dobrze robić. Poza tym ludzie nie skąpią pieniędzy i w ten sposób zarabiam na życie.

- Nie wierzy pani w to, co mówi podczas kazania?

- Kiedy wygłaszam kazanie, każde słowo wy­powiadam z największym przekonaniem. Ale to wcale nie znaczy, że jestem dobra i szlachetna. Dla mnie najważniejsze było to, że w ten sposób zarabiam na chleb. Te kazania zawsze traktowa­łam jak coś w rodzaju przedstawienia. T ak na­prawdę to chyba przede wszystkim jestem nie złą aktorką ... A poza tym... .

- Co jeszcze, moja droga?

- Montana wcale nie jest moim mężem.

- A kim on jest, jeśli wolno wiedzieć?

- Kim? Jestem hazardzistą, złodziejem i bandytą - rozległ się od progu dźwięczny głos Mon­tany. Podszedł bliżej, przysiadł na poręczy krzesła Summer i objął ją ramieniem.

- Ale on nie powiedział całej prawdy, doktorze Ethridge! - wykrzyknęła Summer. - On ma złote serce, naprawdę! I ma w sobie tyle szlachetności i. ..

- Nie ma we mnie żadnej szlachetności - prze­rwał jej szorstko Montana. - Przyłączyłem się do Summer i dzieci tylko dlatego, że dzięki temu łatwiej mi było wymknąć się stróżom prawa. Pomyślałem sobie, że żaden z miejscowych szery­fów nie będzie podejrzewać mężczyzny z żoną i dziećmi.

Stary człowiek przyglądał im się z głęboką zadumą·

- Czyli z tego, co mówicie, wynika, że wasza przeszłość wcale nie była ... heroiczna.

- O, nie! - przytaknęli zgodnie.

Doktor Ethridge znów zadumał się na chwilę, po czym zadał pytanie, które nimi wstrząsnęło.

- Może te dzieci zostałyby u mnie?

- U pana? - W oczach Montany pojawiły się gniewne błyski. - A dlaczego niby miałyby tu zostać?

- Dzięki temu moglibyście wrócić do swojego dawnego życia.

Montana chwycił Summer za rękę. Ich palce mocno się splotły.

- Zdaje się, że nie wyjaśniliśmy panu wszyst­kiego dostatecznie jasno - powiedzia! twardym głosem Montana. - T e dzieci stały się dla nas wszystkim. Nie mamy zamiaru nikomu ich od­dawać.

- Ale powiedzieliście mi, że nie jesteście mał­żeństwem ...

Montana znów nie dał mu dokończyć.

~ Zamierzamy to wkrótce zmienić, doktorze Ethridge. .

- Rozumiem. A co z wymiarem sprawiedliwo­ści? Macie zamiar dalej tak uciekać w nieskoń­czoność?

- Nie mamy innego wyjścia. Pewien detektyw z agencji Pinkertona depcze nam po piętach. Wynajęli go ludzie, którzy chcą adoptować małą Hannah. Starsze dzieci mają trafić do sierocińca. A Summer ani ja nigdy się na to nie zgodzimy.

Z kuchni dobiegły głosy dzieci. Summer i Mon­tana spojrzeli po sobie i oboje bez słowa wybiegli z salonu.

Doktor Ethridge wypił łyk herbaty i znów się zadumał.

- Dlaczego pan tak szepcze i szepcze, dokto­rze Ethridge? - spytał mały Ned z buzią pełną owsianki, posypanej cynamonem i cukrem.

- Ned! Nie wypada zadawać tak osobistych pytań. To nietaktowne ... - skarciła go półgłosem Summer.

- Ależ nic się nie stało - powiedział stary człowiek i uśmiechnął się smutno. - A mój głos ... Myślę, że Pan Bóg pokarał mnie za moją pychę. Kiedyś byłem kaznodzieją znanym na całym Zachodzie, aż po Oracle. Moja sława sięgała tak daleko, że sam prezydent Grant poprosił mnie, abym przemawiał podczas jego inauguracji. W re­zultacie powoli zaczynałem wierzyć, że ludzie przychodzą słuchać mnie, a nie mojego prze­słania. I kiedy zdawało się, że wspiąłem się na szczyt, nagle straciłem wszystko, co liczyło się w moim życiu. Moją żonę. Mojego syna. Oboje zmarli na ospę. Wtedy straciłem głos, a także przez jakiś czas byłem sparaliżowany.

- To straszne ... - szepnęła Summer.

- Nie, moja droga - powiedział z łagodnym uśmiechem. - To było ukryte błogosławieństwo. Kiedy mój głos ucichł, spojrzałem wgłąb siebie. Odzyskałem wiarę i nic już nią nie zachwieje. A ponieważ sił mam bardzo niewiele, żyję spokoj­nie, spełniając posługę kapłańską tylko tym, któ­rzy najbardziej tego potrzebują. Załuję tylko jednego. Ze nie mogę już głosić kazań. Dla dobrych ludzi z tego miasta byłoby to wielką pociechą. Chociaż ...

Jego przenikliwy wzrok na moment spoczął na Summer.

- Może dobry Bóg znów okazał swoją łas­kawość i zesłał tutaj panią ...

Pansy i Ned też spojrzeli na Summer. Błagalnie. A ona przypomniała sobie ich radosne twarzy­czki, kiedy miejscowe dzieci zaprosiły je do wspól­nej zabawy. Niestety ...

- Nie możemy tu zostać, doktorze Ethridge - powiedziała cicho. - Kiedy tylko Hannah odzyska siły, ruszamy w dalszą drogę.

Stary pan skinął głową. - Rozumiem.

Nabrał łyżką owsianki i przełknął.

- Po śmierci żony nie jadłem równie smacz­nego śniadania. Szkoda, że tak wspaniała kuchar­ka musi stąd odjechać. Ale cóż ...

Zjadł jeszcże trochę owsianki i spojrzał dookoła.

- Wybaczcie, moi drodzy, że nie zaprowadzę was na piętro. Od kilku lat nie chodzę po scho­dach. Musicie iść tam sami. Wszystkie pokoje są do waszej dyspozycji. Proszę, rozgoście się i czuj­cie się tu jak u siebie w domu.

- Pan jest zbyt wspaniałomyślny, doktorze Ethridge! - powiedziała wzruszona Summer.

- Och, moja droga! Z mojej strony to przede wszystkim zwykły egoizm. Cieszę się, że ten stary dom ożyje.

Pokoje na piętrze były duże, ładnie umeb­lowane, przypominały Summer dom jej babki. W tym domu też mieszkali ludzie kochający siebie nawzajem i swój dom. Niestety, kiedyś, bo do tych pokoi od bardzo dawna nikt nie zaglądał, dlatego Summer, kiedy wybrali sobie dwa pokoje na pomieszkanie, pootwierała przede wszystkim okna, żeby wpuścić do środka świeże powietrze i przewietrzyć pościel.

W jednym z pokoi stała kołyska, a w pokoju obok Pansy i Ned znaleźli w dużej skrzyni mnós­wo zabawek z drewna. Zachwyceni, na początek wyciągnęli wózek i bąka, pomalowanego na jask­rawe kolory. Jednak znużeni dramatycznymi wy­darzeniami tej nocy, nie bawili się długo. I choć słońce było już wysoko na niebie, wdrapali się na łóżko i zasnęli jak kamień.

Summer usiadła w wygodnym bujanym fotelu przyoknie i tuląc do siebie małą Hannah, nuciła cichutko, póki malutka nie zasnęła. Wtedy ułoży­ła ją w kołysce, a sama z rozkoszą wsunęła się pod kołdrę i też zasnęła. Kamiennym snem.

Tylko Montana czuwał, choć z całego serca pragnął ułożyć się obok Summer i wziąć ją w ramiona. Przysunął krzesło bliżej okna, z które­go widział dobrze ulicę. Usiadł i modlił się w duchu , żeby mogli opuścić to miasto, póki nie zawitają tu stróże prawa. ..

Summer obudziła małą Hannah. Dziecko uśmiechało się i gaworzyło, a obok, w fotelu bujanym, z ręką opartą na kołysce, spał Montana. Summer wstała z łóżka, wzięła dziecko na ręce i na palcach wyszła na korytarz. W sąsiednim pokoju Pansy i Ned, już wypoczęci i radośni, wyciągali ze skrzyni nowe zabawki. Summer położyła palec na ustach, nakazując im ciszę i dała znak ręką, żeby poszli za nią.

Zeszli na dół, do salonu. Doktor Ethridge, usadowiony w krześle koło okna, powitał ich serdecznym uśmiechem.

- Wyglądacie już o wiele lepiej - stwierdził z zadowoleniem.

- Wypoczęliśmy znakomicie. Dziękujemy pa­nu - powiedziała Summer. - Doktorze Ethridge, a może chciałby pan, żebym ugotowała coś na obiad?·

- Nie trzeba, moja droga. Przekazałem wiado­mość Charity Danville, że mam gości i dostarczono nam już wszystko. Trzeba tylko nakryć do stołu. - Pan jest dla nas po prostu za dobry! Doktor mrugnął do niej wesoło.

- Nie bez powodu, moja droga, nie bez powo­du! Ciągle mam jeszcze nadzieję, że uda mi się przekonać ciebie i Montanę, żebyście tu zostali. Wtedy mój dom znów będzie rozbrzmiewać dziecięcym śmiechem.

- Och, doktorze Ethridge! Gdybyśmy tylko mogli ...

Westchnęła, ale zaraz potem uśmiechnęła się.

Nie chciała psuć nikomu radosnego nastroju. Zostawiła dzieci pod opieką doktora, a sama poszła do kuchni. Nie zdążyła się jeszcze zakrząt­nąć, kiedy do kuchni wbiegł Montana.

- Nie mogę uwierzyć, że zasnąłem! - rzucił od progu zdenerwowanym głosem. - Ale na szczęś­cie obudziłem się w odpowiednim momencie! Widziałem, jak wchodzą do biura szeryfa!

Summer, przestraszona, chwyciła się za serce.

- Ale kto, Montana?! Kto?!

Boże wielki, przecież znała już odpowiedź!

- Wade Farmer, nasz agent od Pinkertona, i oczywiście szeryf Otis Pain!

- Zaprzęgaj konia, Montana! Ja idę po dzieci.

Nie myślała o tym, co w tej chwili zostawiali za sobą. Nie było czasu na rozpamiętywanie, jaki dom mogliby stworzyć tutaj dzieciom, w tym mieście pełnym dobrych, życzliwych ludzi. Teraz każda minuta była na wagę złota.

Pomknęła do salonu.

- Dzieci! - powiedziała, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać cienia niepokoju. - Pożeg­najcie się ładnie z panem doktorem Ethridgem. Zaraz wyjeżdżamy!

Stary pan spojrzał na nią ze zdumieniem. Musiała, niestety, wyjaśnić mu sytuację.

- Montana zobaczył przez okno agenta Pin­kertona! Jest z nim ten zdemoralizowany szeryf, który przysiągł, że doprowadzi Montanę na szu­bienicę!

Pansy i Ned zaczęli płakać. Usteczka małej Hannah natychmiast wykrzywiły się w pod­kówkę·

- Cicho, dzieci, proszę, nie płaczcie - prosiła Summer. - Wszystko będzie dobrze, tylko po­śpieszcie się. Nie mamy ani chwili do stracenia.

Doktor Ethridge każde z dzieci przytulił do serca, potem powoli podniósł się z krzesła i pod­szedł do Summer. Objął dłońmi jej twarz i spoj­rzał jej głęboko w oczy.

- To nie jest sposób na życie, moja droga. Nie możecie ciągle uciekać, ciągle oglądać się trwoż­liwie za siebie.

- Ale nie można inaczej ... - wykrztusiła, wal­cząc z łzami. - Ja ... ja kocham Montanę, i kocham te dzieci. Gdybym miała ich stracie ... Nie, ja bym tego nie przeżyła ...

- Jeśli pani chce zatrzymać ich przy sobie, niech pani przestanie uciekać. I zaufa Bogu.

Summer, prawie nic nie widząc przez łzy, potrząsnęła tylko głową i poleciła dzieciom:

- Pansy, idźcie wszyscy szybko do wozu.

- Tak, proszę pani.

Dzieci ruszyły ku drzwiom, a ona odwróciła się, z nadzieją, że zdoła wyrazić słowami całą swoją wdzięczność, jaką czuła do tego starego, pełnego dobroci człowieka. Odwróciła się i z jej ust wydobył się okrzyk pełen przerażenia.

Stary pan osuwał się na podłogę. Natychmiast podbiegła do niego, przyklękła, chwilę potem do salonu wpadł Montana, wezwany przez przera-

żone dzieci. '

- Co się stało, Summer?

- Nie wiem! Nie mogę go podnieść!

Rzuciła się do sofy, po koc i poduszkę. Okryła starca, podsunęła mu pod głowę poduszkę. Potem spojrzała Montanie prosto w oczy.

- Nie zostawię teraz doktora - oświadczyła twardo.

- Ale ...

Wstała z kolan, podeszła do niego i położyła palec na jego ustach. I zamknęła oczy, żeby nie widział, ile w nich bólu.

- Zabierz dzieci. Uciekajcie beze mnie.

- Nie, Summer. - Oderwał jej dłoń od swoich ust. - Jesteśmy wspólnikami, zapomniałaś? Jeśli ty zostajesz, ja też zostaję.

Sprawdził swój pistolet.

- To miasto jest tak samo dobre do walki jak każde inne.

- Nie, nie, Montana! Doktor Ethridge jest człowiekiem Boga. W jego domu nie wolno uży­wać broni.

- Czyli co? - rzucił gniewnie. - Chcesz, zebyś­my się poddali?

Milczała przez chwilę, wpatrując się w nieru­chorną postać na podłodze i przywołując w pa­mięci ostatnie słowa, jakie przekazał jej doktor Ethridge.

- Nie, Montana, my wcale się nie poddajemy. Tylko oddajemy się pod opiekę kogoś bardziej potężnego niż twoja broń ... Pod opiekę Pana Boga!

Wade Farmer i szeryf Otis Pa in woleli nie ryzykować. Poszli do burmistrza i do szeryfa Sharpa, . obeszli prawie wszystkich właścicieli małych biznesów, ostrzegając przed dwójką łot­rzyków, którzy podają się za kobietę-kaznodzieję i jej męża. Przed każdym wyrecytowali całą litanię przestępstw, popełnionych przez człowie­ka znanego jako Montana. A ponadto, aby jeszcze bardziej uzasadnić swoje oskarżenia, opowiedzie­li, jak tej parze udaje się umknąć przed ręką sprawiedliwości, ponieważ udają rodzinę. A tak naprawdę te dzieci to trójka zbiegłych sierot.

Wzburzony tłum ruszył do dGmu doktora Ethridge'a. Wszyscy byli zaniepokojeni o los starego człowieka, który znajdował się teraz w rękach przestępców. Tłum otoczył dom, kilku mężczyzn z bronią w ręku pierwszych wpadło do środka. Do salonu, w którym Summer, Montana i dzieci klęczeli wokół nieruchomego ciała na podłodze.

- Coście mu zrobili?! - krzyknął z gniewem szeryf Sharp, grożąc im pistoletem. - Odsuńcie się od niego natychmiast!

Wstali posłusznie. Summer jedną ręką tuliła do piersi Hannah, drugą trzymała mocno za rączkę Pansy. Montana wziął na ręce Neda i cofnął się o krok

- Doktor Ethridge miał atak - powiedział.

- Niech pan uważa! - krzyknął agent Pinker- tona. - To rewolwerowiec. Lepiej go przeszukać!

Kilku mężczyzn natychmiast rzuciło się do Montany, sprawdzić jego olstra.

- Nie ma broni! - zawołali.

- A więc w końcu lis wyszedł ze swojej nory - rzucił zjadliwie szeryf Pain. - Oddajcie te dzieci.

Trzeba związać wam ręce, żeby nie przyszło wam do głowy uciekać.

Mały Ned, dygocząc na całym ciele, ukrył twarz na ramieniu Montany.

- Ejże, Ned! - powiedział do niego cicho Montana, głaszcząc go po głowie. - Bądź dzielny. Kiedy już odsiedzę swoje, wrócę do ciebie. Obie­cuję. Jesteśmy przecież wspólnikami!

Ale chłopiec płakał dalej. Montana niemal siłą odczepił go od siebie. Postawił chłopczyka na podłodze i wyciągnął obie ręce do szeryfa.

- No, proszę. Wszystko idzie łatwiej, niż się spodziewałem - powiedział z zadowoleniem Wa­de Farmer. - W imieniu Agencji Pinkertona żądam przekazania mi pełnej kurateli nad tą trójką dzieci.

- On chce wysłać nas do sierocińca! - krzyk­nęła Pansy. - A naszą siostrzyczkę chce oddać jednej bogatej pani, która na pewno nie będzie tak jej kochała jak my!

- Spokojnie. Ja ... - zaczął Farmer, ale bur­mistrz nie dał mu dokończyć.

- Czy to prawda? - spytał. - Ścigasz pan te dzieci, żeby je potem rozłączyć?

Wade Farmer wzruszył ramionami.

- Co z nimi będzie dalej, to nie moja sprawa. Bankier zapłacił mi, żebym przywiózł mu je wszystkie.

Zaczął wydzierać Hannah z ramion Summer.

Dziewczynka zaczęła płakać rozpaczliwie i nagle wśród tego płaczu i szamotaniny rozległ się drżący głos Neda.

- To on - powiedział, wskazując palcem na szeryfa Otisa Paina. - On zastrzelił moją mamę i mojego tatę.

Wszyscy spojrzeli na Paina, zajętego krępowa­niem rąk Montany.

Summer krzyknęła cicho.

- Pansy! Przecież mówiłaś, że nie wiesz, kto zastrzelił waszych rodziców!

- Bo ja nie wiem, proszę pani! Byłam w chacie z Hannah. Ale Ned bawił się na polu. On to widział. Ned? To naprawdę on?

- Tak. - Zalękniony chłopczyk, popłakując, chwycił się za spódnicę Summer. Ale mówił dalej. - Leżałem w bruździe, niedaleko od pługa. On przyjechał, a z nim jeszcze kilku mężczyzn. Chciał od taty pieniędzy. Tata powiedział, że nie ma. Wtedy zastrzelił tatę, a potem ... mamę ...

Głos chłopczyka załamał się, przeszedł w szept. - I jak odjeżdżali, to się ... śmiali ...

Lufa pistoletu Paina wycelowana była w pierś Montany.

- Dzieciak bredzi - wysapał. - A ja noszę odznakę szeryfa!

- Nie tylko ty! - Szeryf William Sharp wysu­nął się do przodu i dał znak swoim ludziom, żeby skierowali broń na szeryfa Paina. - To jest moje miasto. Ja tutaj reprezentuję prawo! Otisie Pain, jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa. Zabieram pańską broń.

- A ja zabieram dzieci do Hollow Junction - oświadczył Wade Farmer i zaczął wydzierać Hannah z rąk Summer.

Wszystkie dzieci zaczęły płakać, a $ummer, choć ze wszystkich sił starała się opanować, z trudem powstrzymywała łzy. Ale zdawała sobie sprawę, że w tej sytuacji nie powinna stawiać oporu.

Szeryf Sharp milczał, zapewne zastanawiając się, czy podjąć interwencję· w sprawie, która właściwie nie powinna go obchodzić.

Wtedy doktor Ethridge poruszył się i powoli zaczął podnosić się z podłogi. Wstał, usiadł na krześle i chudym, kościstym palcem wskazał na Montanę·

- Zastanów się, Sharp - wyszeptał z wysiłkiem. - Ten człowiek gotów jest poświęcić swoją wolność, byle tylko te dzieci pozostały razem. Myślę, że to świadczy jak najlepiej o jego charakterze.

T o było wszystko, czego potrzebował szeryf Sharp. Skierował swoją broń na Wade'a Farmera i powiedział:

- Te dzieci podlegają mojej jurysdykcji. Nie pozwolę ich rozdzielić, dopóki przebywają w mo­im mieście.

- Ci dobrzy l udzie ... - zaszeptał doktor Ethridge - będą dobrze służyć naszemu miastu. Chcę użyczyć im swojego domu w zamian za życzliwość i opiekę, jakiej doświadczyłem od nich poprzednie­go dnia. I będę wspierał ich, jesli zdecydują się głosić w naszym mieście Słowo Boże ...

- Chce pan przyjąć pod swój dach przestępcę i jego kobietę? - spytał zdumiony burmistrz.

Szeryf Sharp wyciągnął z kieszeni list gończy i wręczył burmistrzowi.

- Niech pan spojrzy ... Montanę nazywają zło­dziejem-dżentelmenem. Nigdy nikomu nie wy­rządził żadnej krzywdy cielesnej. - Wyciągnął z pochwy nóż i przeciął więzy, krępujące ręce Montany. - Większość ludzi, których pan ob­rabował, nie chce pana skarżyć. Podejrzewam, że dobytek, jaki mieli ze sobą, nie został z,dobyty uczciwie. Tym niemniej, kradł pan i każdemu, kto pana oskarży, należy się zadośćuczynienie.

- I otrzyma - oświadczył doktor Ethridge. - Jeśli ten człowiek będzie miał normalny dom i środki, które zdobędzie dzięki uczciwej pracy, godnej szacunku, wtedy bez trudu zrekompen­suje poniesione przez innych straty. To logiczne.

Montana spojrzał na Summer, która stała nieopodal, otoczona dziećmi. Nie zamienili ze sobą ani słowa, a przecież wiedzieli już oboje, o co chodzi. Stary, przebiegły człowiek wymówił właś­nie słowo, które żadnemu z nich nie potrafiło przejść przez gardło: godny szacunku?

- Naturalnie ... - ciągnął stary człowiek, a jego oczy błyszczały - powinni wziąć ślub. Nie mogę pozwolić, aby pod moim dachem zamieszkali mężczyzna i kobieta niezwiązani węzłem mał­żeńskim.

Dzieci, słysząc słowo "ślub", podskoczyły z ra­dości i zaczęły tańczyć. Mała Hannah naturalnie też zaczęła podskakiwać i klaskać w rączki. A pani Charity Danville wysunęła się do przodu i oznaj­miła:

- W takim razie razem z córką bierzemy się za przygotowanie przyjęcia. Proponuję dziś wieczo­rem. Doktorze Ethridge, czy czuje się pan na siłach? - Od bardzo dawna nie czułem się tak dobrze! Stary człowiek zrzucił z siebie koc i ruszył do stolika pod ścianą, w poszukiwaniu swoich binokli. Szedł dziarskim krokiem, niemal jak młodzie­niaszek.

Nałożył binokle i odwrócił się.

- Mam nadzieję, że wszyscy tu obecni zjawią się wieczorem. - Spojrzał na Summer. - Szósta? Jak pani myśli, moja droga?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyręczył ją bur­mistrz.

- Może o piątej? Im wcześniej, tym lepiej, żeby nie mieli czasu zmienić zdania, nie sądzi pan, doktorze? I zaprosimy całe miasto. Niech wszyscy przyjdą i poznają nowego kaznodzieję i jego rodzinę.

Tłum, przedtem gniewny, a teraz zachwycony i podekscytowany zbliżającą się uroczystością, zaczął opuszczać dom doktora Ethridge'a.

Szeryfa Paina i Wade Farmera wyprowadzono pod eskortą i kiedy ostatni z nich znikł za progiem, Summer i Montana spojrzeli na siebie rozradowanym wzrokiem, po czym odwrócili się do dzieci i rozpostarli ramiona.

Kiedy wszyscy już wyściskali się, wycałowali i osuszyli łzy radości, Pansy, jakby jeszcze nie wierząc do końca, spytała:

- Czy to naprawdę będzie nasz dom?

- Myślę, że tak - mruknął Montana.

- Na zawsze? - pytał Ned, wpatrując się w niego roziskrzonym wzrokiem.

- Dopóki doktor Ethridge pozwoli nam tu zostać - powiedziała Summer.

Potem dzieci pobiegły na górę, do zabawek, a doktor Ethridge powoli podniósł się z krzesła. - Pójdę do kuchni i zrobię sobie herbaty. A was zostawiam samych. Na pewno pewne rzeczy chcielibyście jeszcze omówić.

Ledwo znikł za progiem, a Sur:nmer i Montana, zanosząc się od śmiechu, padli sobie w ramiona.

- No i kto tu jest największym oszustem? - powiedział Montana, z niedowierzaniem potrząsając głową. - Chytry lis ... Po prostu wy­strychnął nas na dudka. Bo chciał, czy nie chciał, resztę życia musimy spędzić w tym mieście, opiekując się nim i kierując jego trzódką.

- Och, Montano ...

Summer musnęła wargami jego usta.

- Będziemy w końcu żyć jak uczciwi ludzie! Ten stary doktor dał nam szansę na zbudowanie wspólnego życia. Nie będziemy już drżeć ze strachu, że w końc.u nas złapią! Montano, mamy to, czego pragnęliśmy oboje!

- Oboje? Hm ... Muszę się nad tym zastano­wić. Czyli wychodzi na to, że mam porzucić swoje dotychczasowe zajęcie, żyć uczciwie, a po­za tym do końca życia będę miał na głowie kobietę z trójką dzieci! - Roześmiał się i mocno objął Summer. - Dziwne, że wcale nie czuję panicznego strachu! Wiesz, jak się czuję? Czuję się wolnym człowiekiem, po raz pierwszy w mo­im życiu!

Wolnym, powtórzył sobie w·duchu, pochyla­jąc głowę, żeby złożyć n,a ustach Summer gorący pocałunek. Wolność. Cenny dar, jaki otrzymał od losu dzięki Summer. On tego daru nie zmarnuje, odpłaci jej za to lojalnością i oddaniem. Także śmiechem, bo śmiechu w rodzinie powinno być jak najwięcej. I miłości, oczywiście. Tyle miłości, żeby wystarczyło na całe życie. Do samego końca.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2007 55 Zbłąkane serca 3 McBride Mary Gołąbka
Langan Ruth Zbłąkane serca 02 Na bakier z prawem
Langan Ruth Ryan Na bakier z prawem
Langan Ruth Ryan Na bakier z prawem
Langan Ruth 02 Na bakier z prawem
Sandemo Margit Opowieści Zbłąkane Serca (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści Zbłąkane serca
Psalm 55 w.22 ZRZUĆ SWE BRZEMIĘ NA JEHOWĘ 2, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
09 Zbłąkane serca
Psalm 55 w.22 ZRZUĆ SWE BRZEMIĘ NA JEHOWĘ 1, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
34a Langan Ruth Cudowne ocalenie
Langan Ruth GorÄ…cy Rubin
Langan Ruth Cudowne ocalenie
ebook Margit Sandemo Zbłąkane serca
Langan Ruth Ród Coltonów 06 Zakład z hazardzistą
Margit Sandemo Cykl Opowieści (09) Zbłąkane Serca
070 Langan Ruth Korsarskie dziedzictwo
Sandemo Margit Opowiesci 09 Zblakane serca

więcej podobnych podstron