Minkowski Aleksander
Kosmiczny sekret LutegoROZDZIAŁ PIERWSZY
Leżę na tapczanie i patrzę w okno. Z liści klonu skapują na trawę krople słońca. Wiaterek porusza listowiem: raz jest zielone, raz srebrne. Od ściany dobiega przytłumiona melodia skrzypiec, to Kama, jutro jest popis w szkole muzycznej. Wytrzymać nie można z tym graniem — już trzeci dzień od świtu do wieczora. Mam ochotę wyrżnąć pięścią w ścianę, ryknąć jak obrażony tygrys. Lubię muzykę, ale nie taką — pili—pili—piiiii... aż w uszach świszczę — i nie w takiej dawce. Wyciągam rękę do półki, na której stoi radio, i przekręcam włącznik. Jazz. Nastawiam na pełny regulator. Ciekawe, czy Kama potrafi grać w takim duecie. Nasze radio ma potężny głośnik, aż szyby dźwięczą. Czekam parę chwil i podchodzę do ściany, przykładam do niej ucho: cisza.
Samemu mi uszy puchną od tego jazzu. A jeśli Kamie brakuje paru godzin ćwiczeń, żeby zająć pierwsze miejsce na popisie? Ostatecznie... Zamierzam właśnie wyciszyć radio, gdy drzwi otwierają się i wchodzi Kama. Zapewne pukała, ale nie usłyszałem.
— Wiesz co, Luty? Jesteś świnia.
Siadam na tapczanie i uśmiecham się ironicznie. Oczy Kamy są ciemne od gniewu. W prawej ręce trzyma smyczek, jakby mnie zamierzała obić.
— Dzień dobry — mówię. — Kiedy się wchodzi do cudzego mieszkania, trzeba powiedzieć dzień dobry.
— Świnia jesteś — powtarza Kama. — Zawsze wiedziałam, że jesteś złośliwy, ale nie myślałam, że aż tak bardzo.
Wyciągam się na tapczanie, zakładam ramiona pod głowę. Udaję, że z zapartym tchem słucham jazzu. Kątem oka obserwuję Kamę, która stoi w progu, niezdecydowana, nerwowo potrząsając smyczkiem.
— Zgasisz radio?
— Nie mogę — odpowiadam. — Zepsuł się wyłącznik. Będzie tak grać, aż się lampy przepalą.
— Jesteś obrzydliwy — mówi Kama głosem pełnym płaczu. — Wstrętny karzeł. Nienawidzę cię, słyszysz?
Ani drgnę na tapczanie. Patrzę w okno, za którym słońce buszuje wśród liści klonu. Tuż nad uchem solista wydmuchuje z saksofonu przenikliwie ostre dźwięki, mam ochotę zatkać uszy palcami, ale nie robię tego ze względu na Kamę. Udaję, że jestem zasłuchany.
— Nikt cię nie cierpi, nawet twoi kumple! Boją się ciebie! A ja się nie boję, słyszysz? Mówię ci, jesteś świnia! Świniaaa!
Macham ręką, żeby mi nie przeszkadzała słuchać. Jakbym się opędzał przed natrętnym komarem. Parę chwil pokój wypełnia jedynie jazz. Odeszła? Leciutko odwracam głowę, zerkam w stronę drzwi. Stoi. W prawej ręce trzyma smyczek, a lewą zasłania twarz.
— Luty, zlituj się... Jutro mam popis... Muszę ćwiczyć, zrozumże, Luty, muszę przecież...
Niby mówi cicho, ale jej głos dociera do mnie przez jazgot muzyki. Biorę z talerzyka herbatnik, odgryzam kęs, przeżuwam wolniutko. Potem ściszam radio, ale tylko trochę.
— Więc powiadasz, że nawet kumple mnie nie cierpią? Interesujące. A od kogo się o tym dowiedziałaś, ruda królewno?
Właściwie Kama nie jest ruda, ma włosy miedziane, ciemnomie—dziane, przycięte krótko, prawie na chłopaka; bardzo ładne włosy. W ogóle jest ładna, chyba najładniejsza na całej naszej ulicy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ale i nadęta, ważna, ani przystąp: dwa razy mi odmówiła, gdy jej proponowałem pójście wspólne do kina. To było pół roku temu.
— No więc? Kto ci o tym powiedział?
— Nikt. Proszę cię, Luty, zgaś to radio.
— A co dostanę?
— Co chcesz?
— Chcę wiedzieć, dlaczego mnie się boją. Przecież jestem karzeł, no nie? Kto by się bał karła?
Patrzę na Kamę z dobrotliwym, pogodnym uśmieszkiem. Dojadam herbatnik i sięgam po następny. Wygląda, że przepadam za herbatnikami.
— Przepraszam cię, Luty. Byłam wściekła. Nie wychodzi mi zakończenie sonaty, mogę się spalić na popisie. Zostało bardzo niewiele czasu.
— Dobra — mówię. — Zgaszę radio. Ale powiedz, dlaczego mnie nie cierpią.
— Sam wiesz.
— A ty? Też mnie nie cierpisz?
Kama odwraca głowę i patrzy w okno. Ma profil jak marmurowa Greczynka, którą widziałem w muzeum: cienki i bardzo delikatny, obrysowany słonecznym światłem. Ręka ze smyczkiem porusza się leciusieńko, jakby płynęła po strunach.
— Pozwolisz mi ćwiczyć?
— Dobra. — Wyłączam radio. — Idź, graj sobie. Ten jazz już mi się znudził. A na popisie i tak będziesz ostatnia.
Kama zamiera w progu z uniesionym smyczkiem. Potem odwraca się gwałtownie i wybiega. Zrywam się z tapczanu, podchodzę do okna, zawracam, wyciągam spod szafy hantle i zaczynam je podnosić: pięć... dwanaście... trzydzieści cztery... sześćdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt. Wystarczy. Oddycham głęboko, czuję w ramionach przyjemny ćmiący ból. Wczoraj podniosłem hantle sześćdziesiąt osiem razy, a dziś pełne siedemdziesiąt. Pod koniec wakacji muszę dojść do stu. Dojdę. Postanowiłem. Od ściany znowu dolatuje żałosne zawodzenie skrzypiec, urywające się na wysokiej nucie. Nie chciałbym, żeby Kama wypadła najlepiej na popisie. To znaczy chciałbym i równocześnie bym nie chciał. Ma wystarczająco przewrócone w głowie. Kolumb powiedział jej „cześć”, nawet nie mrugnęła powieką, ledwo go powstrzymałem, bo chciał ją oblać z pistoletu wodnego, a miała na sobie nową, bardzo piękną jedwabną sukienkę. „Podlizujesz się?” „Zamknij twarz — powiedziałem — jak ci każę, wylejesz na nią cały kubeł, a jak nie, to siedź cicho, bo wiesz”. Munio, żeby podkreślić wagę moich słów, trącił Kolumba kolanem w siedzenie.
Nie mogę dłużej słuchać tych skrzypiec. Idę na strych. Właściwie nie mam dziś na to wielkiej ochoty, ale od paru już dni do Niego nie zaglądałem. Przekręcam klucz w ciężkiej kłódce, zdejmuję skobel, drzwi otwierają się z przeciągłym skrzypieniem. Ciemność. Zamykam za sobą drzwi, zasuwam od wewnątrz rygiel i po omacku lawiruję między skrzyniami, pagórami rupieci, zakurzonymi barykadami starych, nikomu niepotrzebnych mebli.. Znam tę drogę na pamięć, nie potrzebuję światła. Wyciągniętym ramieniem wymacuję dyktę, odpycham ją na bok i przeciskam się do małej, niskiej komórki. Zasłaniam dyktą wejście. Zapalam karbidówkę: komórkę rozjaśnia białe, dość mocne światło.
Na kalekim stole, którego jedną nogę zastępuje piramida cegieł, stoi On. Jest przykryty brezentową płachtą. Ostrożnie zdejmuję brezent i w migotliwym blasku objawia się nieforemna maszyneria złożona z pęków kabli, tarcz zegarowych, radiowych lamp, zębatek i dźwigni. Na ścianie rozpięty jest arkusz pergaminu z zawiłym rysunkiem technicznym. Rysunek wygląda z daleka jak bardzo gęsta siatka.
Wyjmuję z szuflady narzędzia i zabieram się do roboty. Ściśle według instrukcji Sinobrodego. Od paru tygodni Sinobrody pozwala mi wykonywać pewne prace samodzielne i później sprawdza tylko, czy się. nie pomyliłem.
Munio czeka na mnie przed domem. Jest długi jak żuraw i wszystko mą za krótkie: spodnie, bluzę, koszulę. Siedzi na ławce pod klonem i kawałkiem szklanego papieru czyści ostrze scyzoryka. Na mój widok zrywa się, chowa scyzoryk do kieszeni.
— Cześć, Luty. Oni znów tam byli. Co robimy?
Oni, to znaczy Korsykańczycy. Już po raz trzeci w tym miesiącu. Korsyka leży na południowym krańcu miasta — szpalery willowe w gęstej, jak gdyby tropikalnej zieleni. W willach mieszkają zamożni rzemieślnicy, właściciele dużych warsztatów, sklepów z konfekcją, przedsiębiorstw handlowych. Kilku dyrektorów i kilka rodzin 0 starych arystokratycznych nazwiskach. Paru lekarzy, paru adwokatów: przy furtkach złocą się polerowane tabliczki. „Mecenas Juliusz Gorazdowski, sprawy karne”, „Dr med. Ignacy Belkiewicz, choroby oczu”, „Marcin Gęgacz, adwokat”, „Doc. dr Anastazy Gicz—Twardowski, laryngolog”. Franek Gicz, syn doktora Anastazego, jest wodzem Korsykańczyków. Pół roku temu zaczepił mnie na pauzie 1 zapowiedział, że jeśli któryś z naszych trafi do Korsyki, odejdzie stamtąd bez zębów. „W porządku — odparłem — ale z Zarzecza żaden Korsykańczyk nie odejdzie: będzie się czołgał na brzuchu”. Gicz roześmiał mi się w twarz i oświadczył, że to się jeszcze zobaczy.
— Gdzie są chłopaki? — pytam Munia.
— W Bunkrze — odpowiada Munio. — Czekamy na ciebie. Idziemy do Bunkra. Droga wiedzie przez ogródki działkowe, drewniany mostek nad Rdzawką i wzgórza porośnięte krzewami głogu. Za wzgórzami rozciąga się pole zawalone bryłami poharatanego betonu — biegła tędy linia hitlerowskich umocnień, zniszczonych przez artylerię radziecką. Nie do końca jednak: pod zwałami gruzu i ziemi ostał się bunkier, o którego istnieniu nikt przez wiele lat nie wiedział. Wejście do niego odkrył Kolumb.
Wciskamy się w szczelinę między zwałami betonu, trafiamy do ciasnego korytarzyka, który w miarę posuwania się naprzód jest coraz szerszy, i dochodzimy do ciężkich żelaznych drzwi, które się otwierają po przełożeniu dźwigni.
Bunkier jest przestronnym pomieszczeniem o gładkich ścianach z żelazobetonu, wzdłuż których ciągną się rury żeliwne i zwoje kabli ze sparciałą izolacją. W rogu stoi szafa pancerna. Jeszcześmy jej nie zdołali otworzyć, choć wypróbowywaliśmy tysiące kombinacji cyfrowych. Spinoza zapisuje w brulionie każdą nową kombinację, aby się nie powtarzać; twierdzi, że już niedługo otworzymy szafę, bo ilość kombinacji, olbrzymia co prawda, jest jednak ograniczona i w końcu trafimy na właściwą. Co może zawierać taka szafa pancerna? Broń? Złoto? Tajne dokumenty? Ano, przekonamy się wkrótce.
Na skrzynkach wokół żelaznego stołu siedzą: Spinoza, Kolumb, Dwieście i Bambuch. Spinoza bawi się okularami w drucianej oprawie, huśta je na wskazującym palcu i puszcza zajączki w stronę szafy pancernej. Przez szparę pod sufitem wpada do Bunkra strumień słonecznego blasku.
— jesteś — mówi Kolumb. — Wiesz, co zrobili?
— Splądrowali Zamek! — wybucha Bambuch aż mu drgają pełne, rumiane jak pomidor policzki. — Zwalili nam maszt i połamali ogrodzenie!
— Skąd — pytam spokojnie — wiecie, że to Korsykańczycy? Bambuch zrywa się ze skrzyni.
— Widziałem! — woła. — Widziałem, jak szli w stronę Zamku. Mama posłała mnie do ogródka po marchew i wtedy właśnie ich zobaczyłem, jak idą do ruin.
— Do Zamku — poprawiam. — I co zrobiłeś?
Bambuch siada, opiera się łokciami o stół. Patrzy ponuro przed siebie na szafę pancerną, po której skaczą zajączki od okularów Spinozy.
— Co miałem zrobić? Siedmiu ich było, Gicz ósmy. Chyba nie myślicie, że mogłem sam jeden!
— Nie mogłeś — zgadzam się.
— A ja ich widziałem, jak wracali — mówi Kolumb. — Gicz powiedział do mnie...
Urywa. Czekam parę chwil, Kolumb milczy.
— Co powiedział?
— Nic takieeego...
— Co powiedział? — powtarzam.
Patrzę Kolumbowi prosto w oczy, uważnie, bez mrugnięcia. Odwraca wreszcie głowę.
— Kazał ci powtórzyć, że w cyrku zwolniło się miejsce... Karzeł choruje. Że sobie dorobisz przez wakacje...
Wpatruję się z napięciem w otaczające mnie twarze. Na żadnej nie dostrzegam uśmiechu.
— Co mu powiedziałeś? — pytam.
— Że jeśli jest taki chojrak, niech ci to sam powie. I że potrafisz zrobić marmoladę z paru takich jak on.
— Powiedziałeś? — Słowo.
— A Gicz?
— Że chciałby się o tym przekonać. Czeka na rewizytę. Powiada, że wiesz, gdzie go szukać.
Milczę. Chłopcy patrzą na mnie z zaciekawieniem. Chcieliby zobaczyć, jak biję się z Giczem. Oczywiście woleliby, żebym ja mu dołożył, ale też nie mieliby nic przeciwko temu, aby zobaczyć Lutego na łopatkach. Tak czy owak pasjonujące widowisko. Gicz jest ode mnie wyższy o dobre dwie głowy, gra w tenisa i chodzi na treningi bokserskie. Co by to była za frajda dla chłopaków, gdyby Luty, mimo swej renomowanej zwinności i siły, uległ Giczowi! Jego miejsce zająłby wówczas Kolumb. Albo Munio. Dlaczego Kama powiedziała, że nawet kumple mnie nie cierpią? Może ich krzywdzę tym posądzeniem? Może przeżyliby boleśnie moją klęskę w pojedynku z Giczem? Jestem surowy. Rok temu omal nie złamałem Kolumbowi ręki, bo odniosłem wrażenie, że uśmiechnął się ironicznie za moimi plecami: odwróciłem się gwałtownie, chwyciłem go za ramię i założyłem blok — aż kość zatrzeszczała. Zakładania bloku, podobnie jak wielu innych chwytów, nauczyłem się z podręcznika dżudo. Trenowałem bez partnera i przyszło mi to niełatwo, nie chciałem jednak, aby którykolwiek z moich kolegów posiadł te same umiejętności.
— Dobra — mówię. — Przyjdzie i na to czas. Przedtem akcja odwetowa.
— Masz zamiar...
— Tak. — Patrzę z uśmiechem na Dwieściego, który ma minę niewyraźną, prawie wystraszoną, — Pójdziemy tam i pobawimy się w ich wieży.
Chłopcy milczą. Tylko Munio ma obojętny wyraz twarzy. Ufa mi, jest spokojny.
— Dadzą nam radę — odzywa się posępnie Kolumb. — Nas jest sześciu, a ich dwa razy tyle.
— Jak się zacznie rozróba, zbiegną się chłopaki z całej Korsyki — dodaje po pauzie Bambuch.
— Co wtedy? — pyta zaczepnie Kolumb.
Siadam na skrzynce i przyglądam im się po kolei. Twarz za twarzą. Konsternacja, niepokój, zdenerwowanie. Wreszcie strach. Mam ochotę pobawić się z nimi, naciągnąć strunę aż do krańcowego oporu.
— Słyszeliście o Termopilach? Kilkudziesięciu chłopców greckich walczyło z setkami Persów. Może nawet z tysiącami. I nie robili w portki ze strachu, tak jak wy tutaj.
— Ja nie robię — mówi półgłosem Munio.
— No więc? — pytam. — Kto wysiada?
Cisza. Obserwują się wzajemnie. Kolumbowi bieleją wargi, tak je mocno zaciska.
— To nie ma sensu — odzywa się Spinoza patrząc w ziemię. — Jesteśmy bez szans. Rozniosą nas, nim się dostaniemy do wieży.
— Spinoza odpada — mówię. — Kto następny?
Znów cisza. Stukam paznokciem w żelazny blat stołu. W marszowym równym rytmie.
— Powiedziałem, że nie pójdę? — rzuca nerwowo Spinoza. — Wcale tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że nas rozniosą.
— A ty? — zwracam się do Kolumba.
— Daj mi spokój — mruczy Kolumb. — Jak wszyscy, to i ja. Gorszy nie jestem.
Wstaję ze skrzyni, składam ręce na piersiach. Chłopcy czekają. Wpatrują się we mnie z maskowaną niecierpliwością. Zaczynam bez pośpiechu spacerować po Bunkrze, od ściany do ściany. Stop. Patrzymy na siebie.
— Panowie — zaczynam. — Mieszkamy na Zarzeczu i Zarzecze nam wystarcza. Nie chcemy cudzych terytoriów. Ale swojego terytorium potrafimy bronić. Tak?
— Tak — potwierdza Munio.
— Zostaliśmy napadnięci i znieważeni — ciągnę. — Honor wymaga, aby udzielić Korsykańczykom nauczki. Oko za oko, ząb za ząb. Nie sztuka bronić honoru, samemu się nie narażając. Albo weźmiemy rewanż, albo wszyscy dowiedzą się, że jesteśmy tchórzami. Co wybieracie?
— Jasna sprawa — odzywa się Dwieście po chwili milczenia. — Kiedy idziemy?
Wygrałem. Jestem zadowolony. Udaję namysł, wolniutko przechadzam się po Bunkrze. Kama nie miała racji twierdząc, że nawet oni mnie nie cierpią. Gdyby tak było, mieli okazję się zbuntować, odmówić mi racji, posłuszeństwa: ze wszystkimi naraź nie mógłbym sobie przecież poradzić.
— Cieszę się, że jesteście gotowi tam iść — mówię. — Że nikt nie wysiada. Ale... — robię pauzę — bitwy nie będzie.
— Nie będzie? — powtarza ze zdumienia Kolumb. — A co?
— Żeby zdemolować im wieżę, nie trzeba nas wszystkich. Wystarczy dwóch. Wtedy szansę nawet się zwiększają, bo można to robić niepostrzeżenie.
— Ale... przecież — mamrocze Spinoza.
— Oni też nie napadli na nas otwarcie — rzucam ostro. — Napadli na Zamek podstępnie, wiedząc, że tam nas nie ma. Odpłacimy im tą samą walutą.
— Jak się dowiesz, kiedy wieża jest pusta? — pyta Kolumb.
— Od ciebie — mówię z przyjaznym uśmiechem. — Pójdziesz do Korsyki, ukryjesz się i będziesz ich obserwował.
— Ja?... — Kolumb lekko blednie. — Sam?... Jeżeli mnie znajdą...
Robię oko do pozostałych. Parskają zgodnym śmiechem. Kolumb zmienia barwę: robi się czerwony.
— Nie drzyj — powiadam. — Gdybym naprawdę zamierzał kogoś posłać na zwiady, ciebie bym nie posyłał. Zresztą to zbyteczne. O piątej rano nikogo w wieży nie zastaniemy.
— Fakt — przytakuje Bambuch. — O piątej każdy śpi.
— Kto ze mną pójdzie? — pytam.
— Ja! Ja! — rzucają równocześnie Munio, Spinoza i Bambuch. Wybieram Munia, wiem, że na nim mogę najbardziej polegać.
Jest mi bez wątpienia oddany, i nie ze strachu.
— Dobra — mówię. — Pójdzie Munio. Spotykamy się jutro o wpół do piątej przed moim domem. Nie zaśpisz?
— Spokojna głowa — odpowiada Munio. I na tym się rozstajemy.
Pokój wygląda jak cela średniowiecznego zakonnika. Gotycko sklepione ściany z czerwonych cegieł, wysokie, wąskie okno, kamienna posadzka. Żelazne łóżko przykryte kocem, prosty drewniany stół, nie malowane półki, na których stoją rzędami oprawne w skórę, grube, ciężkie, bardzo stare foliały. Półek nie starcza: księgi leżą także na łóżku, stole i wprost na posadzce, piętrzą się wszędzie brunatnożółtymi pagórkami. Pachnie kurzem i pergaminem.
— Jak się masz — mówi Sinobrody nie unosząc głowy znad olbrzymiego tomu i nie przestając kreślić jakichś znaków na złożonej we czworo kartce papieru. — Siadaj. Późno dzisiaj przyszedłeś.
Jest drobny, ciemnowłosy, o twarzy pomarszczonej jak zwiędłe jabłko i głęboko zapadniętych oczach, nad którymi sterczą dziko kępki zmierzwionych, siwiejących brwi. Brodę ma długą, gęstą, kędzierzawą i tak czarną, że wydaje się granatowa.
— Przepraszam — mówię. — Nie mogłem wcześniej.
— Skończyłeś układ czwarty?
— Tak. Udało mi się zdobyć te półprzewodniki. Boję się jednak...
— Boisz się? — Sinobrody odwraca się do mnie, mam przed sobą jego pałające, piękne oczy. — Zapomniałem, co znaczy to słowo. Wytłumacz.
— Ja... tego... —jąkam się nieporadnie.
Sinobrody wstaje, z taboretu, sięga po jakiś foliał, szeleści pergaminowymi kartami. — Boi się słaby — czyta — i boi się nierozumny, i boi się ten, który nieświadom jest drogi swojej i celu swego... — Zamyka księgę i pieczołowicie ustawia ją na półce, wyrównuje brązowy szereg grzbietów.
— Sprawdziłeś układ?
— Sprawdziłem, jest w porządku. Dokładnie tak, jak pan zaprojektował. Bałem się jednak połączyć go z trzecim, mogą spłonąć lampy...
Sinobrody z nadspodziewaną siłą przyciąga do siebie taboret, na którym siedzę. Kładzie mi na ramiona kościste, wielkie ręce i zagląda w oczy. ,
— Masz wątpliwości, Lutosławie? Nie ufasz mi? Nie wierzysz, że się uda?
— Ależ skąd! — protestuję. — Chodzi tylko...
— Oni istnieją — przerywa mi Sinobrody, patrząc gdzieś w górę, ponad moją głową. — Czekają na nasz sygnał. Być może niecierpliwią się, być może zaczynają już wątpić, czy kiedykolwiek się odezwiemy. Konieczny jest pośpiech, mój przyjacielu, a czeka nas jeszcze wielka praca. Jeżeli poddamy się niepewności, nigdy nie wyślemy sygnału.
— Wiem o tym — mówię. — Gdybym wątpił, nie ślęczałbym godzinami na strychu.
Sinobrody uśmiecha się. Przestaje być starcem. Wygląda jak młody aktor, z którego twarzy usunięto starczą charakteryzację. Wyciąga spod stosu książek gazetę; rozkłada ją na stole, wygładza ruchem ręki, jaki cechuje ludzi dokładnych i, co więcej, świadomych potrzeby tej dokładności. Metamorfoza, jaka. dokonuje się w jego twarzy, ta szczególna przemiana dotycząca zwłaszcza oczu, rozjaśnionych teraz, ożywionych od wewnątrz czymś, co dopiero powstaje, rodzi się, ale jest już od razu, na samym początku, niezwykłe i piękne — ta metamorfoza nie dotyczy jego rąk, pozostają nadal spokojne, budzące ufność.
— Mamy nowe wieści — mówi miękko, z melancholijną zadumą. I po chwili, przybliżając gazetę do oczu: — Nad Florydą znów pojawił się niezidentyfikowany obiekt latający. Widzieli go pasażerowie samochodów jadących autostradą wzdłuż wybrzeża wczoraj o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści czasu lokalnego. Świecący „talerz” o średnicy — jak podają zgodnie świadkowie — kilkudziesięciu metrów zawisł nad autostradą i trwał nieruchomo około minuty, po czym oddalił się z szybkością pocisku. Uczeni są nadal zdania, że w przypadkach tak zwanych „latających talerzy” mamy do czynienia ze szczególnym zjawiskiem meteorologicznym, którego zagadka, całkowicie ziemskiego pochodzenia, zostanie wcześniej czy później wytłumaczona przez naukę... — Sinobrody uśmiecha się żartobliwie, składa gazetę we czworo i niedbale rzucają na stos książek. — Wytłumaczona przez naukę — powtarza z tym samym dobrotliwym uśmieszkiem. — Zjawisko meteorologiczne... Są głupi czy tylko udają głupców?
— Uważają — mówię — że gdyby to byli przybysze z Kosmosu, już dawno nawiązaliby z nami kontakt.
Sinobrody przesuwa dłonią po zmierzwionych włosach.
— A dlaczego? — pyta. — Skąd pewność, że tego chcemy? Oni przecież nic o nas nie wiedzą. Być może boją się nas. Być może czekają, abyśmy pierwsi uczynili przyjazny gest w ich stronę.
— My mamy więcej powodów, aby się ich obawiać — odzywam się po chwili namysłu. — Technicznie przecież nas przewyższają. Gdyby zechcieli...
— Właśnie! — przerywa mi Sinobrody. — I to jest najlepszy dowód, że nie mają złych zamiarów. O naszych jednak zamiarach nie wiedzą nic. Jeżeli nam się powiedzie, Lutosławie, zaskarbimy sobie olbrzymią wdzięczność ludzkości.
Sinobrody wstaje z taboretu i zaczyna spacerować od okna do drzwi. Jest niewiele wyższy ode mnie. Podkówki jego obcasów . cienko dzwonią o kamienną posadzkę.
— Czy pan wie coś o nich? — pytam cichutko.
Sinobrody zatrzymuje się, wbija we mnie płonące źrenice. Wygląda, jakby się zastanawiał, ważył coś w sobie. Od dawna chciałem mu zadać to pytanie, ale nie miałem odwagi. Wreszcie się zdobyłem. Aczkolwiek z trudem, wytrzymuję jednak świdrujące spojrzenie Sinobrodego.
— Dlaczego przypuszczasz, że mógłbym coś wiedzieć?
Milczę. Sinobrody bezdźwięcznie porusza wargami. Jego oczy powoli przesłania pajęcza mgiełka.
— Tak — mówi szeptem. — Wiem coś o nich. Znalazłem to w bardzo starej księdze. Tak starej, że jej strony rozsypywały mi się w palcach...
Urywa. Czekam. Wreszcie nie wytrzymuję:
— Jacy oni są?
— Tacy sami jak my, — odpowiada po pauzie Sinobrody. — Przypuszczam, że tacy sami. Albowiem... są naszymi braćmi. Rozumiesz? Pochodzą stąd, z Ziemi.
— Nie rozumiem — mówię, nie odrywając oczu od Sinobrodego.
— Kiedyś, przed wiekami, istniała na naszej planecie wspaniała cywilizacja. Gdy miał nadejść Wielki Kataklizm...
— Wielki Kataklizm?
— Może potop, może inwazja lodowcowa, może straszliwe trzęsienie ziemi. Nie wiem. Księga nazywa to Wielkim Kataklizmem. Ludzie przewidzieli jego nadejście i nie mogąc mu zapobiec, wyemigrowali z Ziemi na statkach kosmicznych. Osiedlili się gdzieś w Kosmosie. Ślubowali jednak, że powrócą, i księga głosi, że dotrzymają ślubowania.:. Rozumiesz, Lutosławie? To oni. Szybują nad Ziemią, usiłują dociec, kto zamieszkuje obecnie ich ojczystą planetę. Czekają na znak, na sygnał. I właśnie nam opatrzność powierzyła misję nadania tego sygnału.
Sinobrody milknie. Jego twarz wydaje się natchniona, przepełniona wewnętrznym światłem. Wstrzymuję oddech. Chciałbym wiedzieć, który z tych foliałów jest ową proroczą księgą. Może w niej właśnie Sinobrody znalazł schemat Aparatu?
Hm... To wydaje się raczej wątpliwe: skąd jej autor znałby współczesne oznaczenia tranzystorów i lamp radiowych, kondensatorów i obwodów drukowanych? Ale Sinobrody mógł tam znaleźć ogólne wskazówki, ideę Aparatu — to wcale prawdopodobne.
— Zorientowałeś się w piątym układzie?
— Nie bardzo. Znowu mi się wydaje, że połączenia sarna opak i będzie zwarcie. Prawdę mówiąc...
Sinobrody uśmiecha się pogardliwie, z druzgocącą ironią.
— Rozumujesz jak wszyscy — mówi głosem pełnym politowania — Pod tym względem niczym nie różnisz się od panów profesorów, od tej całej plejady naukowców, którzy próbują dopasować wszechświat do swoich formułek. Bzdura! Jak długo mam ci tłumaczyć, Lutosławie, że klucz do wszechświata leży w poezji, fantastyce, legendzie? Nie dotrzemy do gwiazd mierząc ich blask światłomierzem! Nasi bracia sprzed Wielkiego Kataklizmu nie obliczali lat świetlnych, nie przerażały ich biliony kilometrów i dlatego są dzisiaj panami wszechświata. Rozumiesz? „Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga, łam, czego rozum nie złamie!” Mickiewicz był prorokiem, powtórzył hasło naszych wspaniałych braci. To był genialny poeta, Lutosławie. A ty mówisz o wadliwych połączeniach, o zwarciach.
— Przepraszam... — mruczę zawstydzony — bardzo pana przepraszam...
Sinobrody uśmiecha się łagodnie, końcami palców głaszcze mnie po ramieniu.
— Nasz aparat będzie jak wiersz — mówi cicho, pogrążony w zadumie. — Wiersz zbudowany jest z liter alfabetu, ze słów, które można spotkać w okólnikach biurowych, w gazetach i podręcznikach przyrody, a jednak to poezja. Rozumiesz, Lutosławie? Te same słowa, ale w odmiennej zupełnie konfiguracji, nie podlegającej żadnym przyziemnym regułkom. Taki będzie nasz Aparat: diody, półprzewodniki, kondensatory, wzmacniacze, modulatory, kable i skale — w układzie poetyckim. Poezja to pieśń, a pieśń dociera wszędzie. Czy mnie rozumiesz?
— Tak — odpowiadam szeptem.
— I nie będziesz się już bał przepalenia bezpieczników?
— N—nie...
Przerabialiśmy z fizyki elektryczność, potem przeczytałem „Samouczek radiotechnika” — nie wszystko zrozumiałem, ale i to wystarcza, abym wiedział, że1 nasz Aparat ma tyle wspólnego z radiotechniką, co wiersz z alfabetem. Sinobrody, na szczęście, sam to przyznaje.
— Jutro objaśnię ci piąty układ i weźmiemy się do roboty. Mamy sześć tygodni na jej ukończenie, nie możemy się spóźnić.
— Jasne — przytakuję. — Nie spóźnimy się, proszę pana.
Sinobrody chce włączyć Aparat 22 lipca, w dniu święta narodowego. Ja też jestem za tym. Nie mówię jednak Sinobrodemu, że za trzy tygodnie straci pomocnika: ojciec chce mnie wysłać na kolonie. Może się jakoś z tego wykręcę, nie wiem jeszcze. Jak wytłumaczyć ojcu powód, dla którego rezygnuję z kolonii? Przez cały rok dopominałem się o to. Spełniłem warunek: nie więcej niż trzy czwórki na świadectwie — czwórki mam tylko dwie, reszta bardzo dobre. Przecież mu nie powiem, że budujemy Aparat. Ha, zobaczymy, jakoś to będzie.
Sinobrody wyjmuje z szuflady kartkę papieru i kreśli piąty układ. Zna go na pamięć. Objaśnia mi połączenia, nazywa elementy.
— Przepraszam — przerywam mu. — Lampy EF83 nie ma w sprzedaży. Pytałem już o nią.
Sinobrody zamyśla się, pociera czoło wskazującym palcem. Wydobywa z szuflady plik notatek i zagłębia się w nie, mamrocząc pod nosem jakieś sylaby i cyfry.
— W porządku — mówi wreszcie. — Może być lampa EF86, tę na pewno dostaniesz. Zostały ci jeszcze pieniądze?
Kładę przed nim rachunki. Jeden ukrywam, bo przekroczyłem sumę, jaką mi wręczył Sinobrody, a warunkiem jest, że wszystko finansuje on. Wiem jednak, że pensja bibliotekarza nie jest wysoka i że Aparat pochłania ją prawie w całości. Sinobrody odżywia się niemal wyłącznie chlebem i mlekiem, czasami zjada trochę owoców. Twierdzi, że nawet gdyby był milionerem, jadłby to samo, bo organizmowi wystarcza, a pieniądze można zużytkować na cele bez porównania wznioślejsze. Kondensator kupiłem jednak z własnych oszczędności — ojciec wypłaca mi pensję miesięczną w wysokości czterdziestu złotych — bo na ostatnie zakupy Sinobrody oddał mi wszystko, co miał, zostawiając sobie tylko dziesięć złotych.
— Proszę — mówi Sinobrody, wręczając mi sto złotych. — Niedawno dostałem pensję, jesteśmy bogaci. Wystarczy?
Kiwam twierdząco głową.
Kamę spotykam w ogródku przed domem. Widocznie tak się zmęczyła tym rzępoleniem, że siedzi teraz na ławce pod klonem, z twarzą ukrytą w dłoniach, jakby świat na ten czas całkiem przestał istnieć.
— Cześć — rzucam.
Nie reaguje, nawet nie rusza głową.
— Cześć, Kama — powtarzam. — Zagrasz mi coś?
— Odczep się — mruczy, nie odejmując rąk od twarzy.
— Rozumiem — mówię. — Smutno człowiekowi, gdy wie, że się na pewno zasypie. Wiesz co? Idź do profesora i powiedz, że chorujesz na żołądek. Zwolni cię z popisu.
— Odczep się — warczy Kama. — Świnia jesteś. Idź sobie stąd.
— Panienka nerwowa? — Szczerzę zęby. — Może poczęstować neospazminą? Albo zimny kompresik. Nic tak nie uspokaja jak zimny kompres na czółko. A może prysznic?
Pochylam się, udając, że sięgam po koniec węża gumowego, którym dozorca, pan Piotr, polewa ogródek i podwórko. Kama unosi głowę, patrzy na mnie z nienawiścią.
— Czego się mnie czepiasz? — pyta cicho. — No? Co ci złego zrobiłam?
Czuję, że krew napływa mi do twarzy. Szybko odwracam głowę i zaczynam pogwizdywać. Fałszuję melodię, którą Kama ćwiczy na skrzypcach. Ulicą przejeżdża ciągnik z przyczepą, zagłusza mój gwizd, pożera wszystkie dźwięki — widocznie zepsuł mu się tłumik,
— Nic mi złego nie zrobiłaś. Ale ja już taki jestem, przecież wiesz. Wredny facet. Nikt mnie nie cierpi.
— Byłam zdenerwowana dziś rano.
— O czym ty mówisz?
— Nie chciałam cię dotknąć, Luty. Słowo honoru.
— O czym ty mówisz?
— Zrozum, jutro mam popis, nie dręcz mnie. Idź sobie, Luty. Trącam nogą końcówkę gumowego węża, skapuje z niej parę kropel wody. Odejść czy nie odchodzić? Jeśli odejdę, pomyśli, że mnie zgasiła. Znów trącam końcówkę, lecz woda już nie kapie.
— Mam ci coś do powiedzenia, panienko.
— No? — Kama dalej zasłania twarz dłońmi.
— Niech Marcin się tu więcej nie pokazuje. Będzie lepiej dla niego.
Kama odrywa dłonie od twarzy, raptownie mam przed sobą jej błyszczące, ciemne źrenice.
— Dlaczego?
— Mieszka na Korsyce. Nasi też tam nie chodzą. A jak idą, obrywają po uszach.
— Marcin nie ma nic wspólnego z waszymi paczkami — mówi Kama. — On jest moim kolegą ze szkoły muzyczne]. Nie masz prawa zabraniać mu, żeby do mnie przychodził, słyszysz?
— Nie zabraniam. — Patrzę na Kamę z ironicznym uśmieszkiem. — Ostrzegam tylko. Korsyka wypowiedziała nam wojnę, a na wojnie nikt się nie cacka. Powtórz mu to, panienko.
Kama wstaje z ławki i podchodzi do mnie tak blisko, że czuję na policzku jej szybki, gorący oddech.
— Słuchaj — mówi. — Żebyś się nie ważył go tknąć. Bo... bo...
— Bo co, panienko? — pytam z tym samym ironicznym uśmiechem.
— Bo zobaczysz... — bąka niepewnie Kama i wykrzywiając się pogardliwie: — Wiem, o co ci chodzi! Myślisz, że nie wiem? Wiem! Jesteś o niego zazdrosny!
— Ja?! — opanowuję jakoś drżenie głosu, nasycam go drwiną. — O ciebie?! N—no, dowcip roku, jak Boga kocham!
I wybucham donośnym śmiechem, który brzmi niemal naturalnie. Aż się trzymam za brzuch, tak mną trzęsie.
— Spróbuj tylko ruszyć Marcina! — wrzeszczy Kama. — Oczy ci wydrapię! Ty... ty...
— Karzeł — podpowiadam. — Ulżyj sobie. Karzeł, tak? Kama milknie. Patrzymy na siebie w ciszy, którą zakłóca jedynie warkot nadjeżdżającego samochodu.
— Dlaczego jesteś taki złośliwy? — pyta cichutko Kama.
— A dlaczego ty jesteś ruda? Dlaczego masz nogi jak żerdzie? Dlaczego rzępolisz na skrzypcach, że płakać się chce ze współczucia?
Kama gwałtownie odwraca się i biegnie w stronę domu. Chcę zawołać za nią, że przepraszam, wcale tak nie myślę, że... Ech, co tu gadać. Przykro. Ale nie mogę inaczej, chyba nie mogę, zwłaszcza wobec Kamy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ojciec śpi. Leży na plecach i cichutko pochrapuje. Budzik pod moją poduszką dławi się głuchym dzwonieniem, wsadzam tam rękę i naciskam guziczek. Kwadrans po czwartej. Na palcach idę do łazienki, puszczam wodę cienkim strumykiem i podkładam gąbkę, żeby nie hałasowała. Ojciec ma delikatny sen, a mnie się nie chce tłumaczyć mu przyczyn tak wczesnej pobudki.
Przełykam kęs bułki, popijam zimnym mlekiem. Zjadam również bryłkę drożdży, które chowam na dnie lodówki. Przepadam za drożdżami. Pośpiesznie wciągam bluzę, sznuruję trampki, w ostatniej chwili piszę na kartce: Bądź o mnie spokojny, poszedłem na ryby, na śniadanie usmaż sobie jajecznicę z cebulką — Lutek, i po cichu opuszczam mieszkanie.
Ranek jest szkliście błękitny, z domieszką pastelowej ciepłej różowości na wschodzie. Słońce jeszcze chowa się za dachami, ale widać, że dzień będzie upalny. Pan Piotr spryskuje podwórko z gumowego węża.
— Dzień dobry, panie Piotrze.
— Uszanowanie, młody człowieku. Dokąd tak wcześnie?
— Na ryby — odpowiadam.
Dozorca kieruje w niebo końcówkę węża i patrzy na mnie z uśmiechem. .
— Cosik sprzętu nie widzę. Bez wędki?
Siedzę bijący w niebo strumień wody, z którego robi się tęcza.
Pyszny widok. Kolory jarzą się, jak gdyby własnym fosforyzującym światłem.
— Ostrożnie — mówię. — Bo spłucze pan niebo.
Dozorca śmieje się, mruga do mnie, kieruje strugę na kamienne płyty chodnika. Co by się stało, gdyby faktycznie spłukał niebo? Pod delikatną warstewką błękitu kryje się zimna czerń. Zdaniem Sinobrodego mamy fantastyczne szczęście: wszechświat jest lodowaty i czarny, a u nas świeci słońce i grają wesołe kolory. Ziemia, twierdzi, jest oranżerią wszechświata.
Munio już czeka przed bramą. Ma podkrążone oczy i mętne spojrzenie, wygląda, jakby udawał tylko, że nie śpi.
— Cześć — mruczy. — Milionery sypiają do południa...
Czuję się rześko i świeżo, śmiać mi się chce z nieszczęsnego Munia, który kciukami masuje zaczerwienione powieki.
— Zagraj w totka — mówię, klepiąc go po ramieniu.
Idziemy w dół ulicą Grunwaldzką, mijając riksze roznosicieli mleka i furgonetki z pieczywem, dozorców zamiatających chodniki i robotników spieszących już do pracy na pierwszą zmianę. Przy rogu Topolowej łapiemy trolejbus, niemal pusty ó tak wczesnej porze. Konduktor przygląda nam się z nieufnością: jaki cel może przyświecać czternastolatkom podróżującym o wpół do piątej rano?
— Dwa szkolne. — Podaję konduktorowi złotówkę.
Niespiesznie wyrywa z bloczka bilety, wręcza mi, wypłaca resztę.
— Wcześnie — mówi.
— Owszem i — przytakuje Munio. — Jeszcze jak.
— A wy przypadkiem nie nawiewacie z domu?
— Niby po co? — dziwi się Munio.
— Mój chłopak raz nawiał — mówi konduktor. — Ale wrócił po trzech dniach i dostał w skórę, aż się kurzyło. I wiecie co? Był szczęśliwy, że mu wlałem.
— Perturbacja psychologiczna — rzucam od niechcenia.
— Jak? — nie rozumie konduktor. — Co takiego?
— Perturbacja psychologiczna — powtarzam; sam nie rozumiem, co to znaczy, gdzieś przypadkowo usłyszałem ten zwrot i utkwił mi w pamięci; wiem, że robi wrażenie. — Sprzężenie zwrotne.
O sprzężeniu zwrotnym słyszałem kiedyś przez radio, mowa byłą, zdaje się, na temat mózgów elektronowych. Konduktor udaje, że szuka czegoś, w torbie, przestaje zwracać na nas uwagę. Korsyka. Trącam łokciem Munia. Wysiadamy. Od przystanku biegnie aleja wysadzana kasztanami, za drucianymi siatkami ogrodzeń bieleją wille. Gdzieniegdzie przy krawężnikach stoją auta zmatowiałe od rosy. Dwa ople—recordy, moskwicz, chewrolet, taunus 20 M. Taunusem jeździ ojciec Gicza, laryngolog. Wymacuję w kieszeni gwóźdź, wielkie, masywne, kilkucalowe gwoździsko. Gdybym przejechał nim po lakierze... No wiesz, Luty! Co też ci do głowy strzela. Wandalizm, ordynarne chuligaństwo, aż wstyd się przyznać: co ma taunus laryngologa do porachunków z Giczem? Wyrywam dłoń z kieszeni, przygładzam włosy. Munio idzie obok mnie długim, elastycznym krokiem — jeden jego krok to dwa moje.
— Słuchaj, Luty...
— No?
— A jak... zrobili zasadzkę? Mogli się domyślić, że przyjdziemy.
— Łamiesz się?
— Nie. Tylko myślę na głos.
— Myśl po cichu. A jeszcze lepiej: w ogóle o tym nie myśl. — Przepraszam, Luty.
Idziemy w milczeniu. Korsyka śpi. Na Korsyce o piątej rano śpią jeszcze wszyscy. Aleja przekształca się w park, w oddali, między drzewami migoce czerwono wieża. Podobno hitlerowcy zbudowali ją w czasie wojny dla celów obserwacyjnych — roztacza się» z niej widok na dolinę i rzekę.
— Luty.
— No?
— Ty się ani trochę nie boisz?
W pierwszej chwili mam chęć odpowiedzieć, że nie, i zadrwić z Munia, wygarnąć od trzęsiportków. Ale taka tu cisza, taki spokój, takie zielone piękno... Ptaki zaczynają już jodłować i gwizdać, gałęzie szeleszczą na lekkim wiaterku, trawa mięciutko kładzie się pod butami.
— Trochę tak. Każdy się boi, Muniu, kiedy nie wiadomo, co będzie. Sztuka poradzić sobie z tym lękiem, trzymać go w norze, żeby nie wytykał nosa.
— Słuchaj. Jak ktoś się boi, to znaczy, że tchórz?
— Przeciwnie. Jeśli daje sobie radę ze strachem, jest odważny. Nie boją się tylko osły.
— Dobrze mówisz, Luty. Ja myślę tak samo... Patrz!
Coś jakby się poruszyło w pobliżu wieży. Zamieramy w cieniu olbrzymiego pnia. Do wieży jest jakieś trzydzieści metrów, wejście półkolem otaczają krzewy. W tych krzewach właśnie dostrzegliśmy ruch.
Przywieram piersią do szorstkiej, wilgotnej kory i obserwuję miejsce, w którym coś się ruszyło. Spokój. Może to było przywidzenie?
Znów! Krzew zafalował, na ziemię posypały się krople. Dziwne. Kto robi zasadzkę w mokrych krzakach, jeśli stokroć pewniejsza byłaby w zakamarkach wieży? W twarzy Munia nie ma już ani śladu senności, jest napięta, skoncentrowana. Wpatrujemy się w krzak, tłumiąc oddechy.
Szelest. Spomiędzy plątaniny gałązek wysuwa się najpierw czarny łeb ze zwisającymi uszami, potem łaciaty tułów, wreszcie obwarzanek ogona pooblepiany ostami. Kundel ziewa, wywalając purpurowy język. Przeciąga się leniwie i rusza przed siebie, kiwając obwarzankiem.
Munio zasłania usta, aby powstrzymać głośny wybuch śmiechu. Daję mu kuksańca: niczego nie należy jeszcze przesądzać, a w ogóle trzeba się spieszyć, bo już pewnie szósta. Skradamy się w —kierunku krzewów, idziemy ledwie widoczną ścieżką, docieramy do drzwi. Są zamknięte ną, kłódkę. Wyjmuję z kieszeni gwóźdź i wsadzam go pod skobel. Czy haki są mocne? Gwóźdź sprężynuje, wygina się, ale hak puszcza wolniutko — jeszcze parę szarpnięć i skobel opada. Drzwi otwierają się z przeraźliwym skrzypieniem. Idę pierwszy, Munio ubezpiecza. Wspinam się po krętych schodach, mijam jedną spiralę, drugą, trzecią, wreszcie trafiam do obszernego pomieszczenia przypominającego wnętrze gigantycznej beczki. To tutaj. Munio aż gwiżdże z podziwu: mostek kapitański! Przed okrągłym oknem, na rzeźbionym postumencie koło sterownicze, od którego we wszystkie strony biegną zwoje kabli. Po prawej luneta, po lewej busola i kilka innych błyszczących przyrządów których przeznaczenia nie znamy. Na stoliczku telefon, obok miedzianą tuba i bęben z dźwignią, przesuwającą się po skali z napisami: „Pełna naprzód — stop — wstecz — pełna wstecz”. Całkiem jak na prawdziwym statku.
— Urządzili sobie! — szepce z zachwytem Munio. — Ale cuda!
Zazdrość i równocześnie rozdrażnienie: nie podoba mi się entuzjazm Munia. Nasz Bunkier też jest dobry. Bez cacuszek, ale za to z szafą pancerną, która kryje prawdziwą tajemnicę.
— Do roboty — rzucam sucho.
— Rozwalamy to wszystko? — Munio rozgląda się z żalem po mostku kapitańskim. — No cóż...
Rozumiem go. Mnie też się nie chce niczego tu ruszać. Czystość, ład, idealny porządek. Ściany kolorowe od map nawigacyjnych. Skąd je wzięli? Trudno jednak, muszą dostać nauczkę, przekonać się, że nie można bezkarnie buszować po Zarzeczu. Rozglądam się uważnie.
— Zdejmuj mapy — mówię do Munia. — Rzucaj w tamten kąt. Sam podchodzę do steru, wyjmuję z kieszeni scyzoryk i przecinam kable, jeden po drugim. Potem wykręcam soczewkę z lunety.
— Przyda nam się — rzuca przez ramię Munio, zajęty zdejmowaniem map.
— Nie jesteśmy złodziejami — odpowiadam i wpycham soczewkę pod postument steru. — Napocą się, zanim znajdą.
Rozmontowuję słuchawkę telefoniczną, zapycham szmatami otwór miedzianej tuby i wrzucam do środka ebonitowy uchwyt bębna. Na odwrocie mapy piszę zamaszyście:
Zarzecze ostrzega
Luty
— Pryskamy — szepce Munio.
Chcę przytaknąć i w tym właśnie momencie słyszymy dobiegające z dołu głosy. Korsykańczycy! Nie ulega wątpliwości, to oni. Czyżby mieli tu urządzenie alarmowe, które dało im znać, że do wieży wszedł ktoś obcy? Możliwe. Munio jest blady, wpatruje się We mnie, kąsając górną wargę.
— Za mną — mówię, ledwo poruszając ustami.
Korsykańczycy nie weszli do wieży, debatują zapewne nad zerwanym skoblem. Być może nie przypuszczają, że jeszcze tu jesteśmy. Trzeba to wyzyskać. W połowie drogi do szczytu wieży jest podest i dość głęboka, ciemna nisza — zauważyłem to, kiedy szliśmy na górę. Jedyna szansa. Zsuwamy się bezszelestnie po schodach i przycupujemy w niszy, gdy słychać już liczne kroki biegnących Korsykańczyków.
— ...mogą być — poznaję głos Gicza. — Nakryjemy! Wciskam się w kąt, próbuję nie oddychać. Dłoń Munia kurczowo wpija się w moje ramię. Skuleni widzimy tylko śmigające nogi: dwie, cztery, sześć, dziesięć — pięciu Korsykańczyków.
— ...alarm... jak tylko usłyszałem dzwonek...
— ... chyba jeszcze są...
Miałem więc rację z tym urządzeniem alarmowym. Czy wszyscy pobiegli na górę? Trzeba spróbować ucieczki, teraz, natychmiast. Trącam Munia.
— Na1 dół i w nogi... byle do przystanku... Zrywam się pierwszy, Munio za mną.
— Dranie! — dobiega z góry wrzask Gicza.
Pędzimy w dół po schodach, w drzwiach zderzam się z Pajdą, z rozpędu przewracam Korsykańczyka i już mkniemy przez park. Nie mam czasu obejrzeć się, słyszę tylko narastające krzyki: pogoń.
Biegam setkę w 11,6 — nie mają szans, aby mnie dogonić. Gdzie Munio? Odwracam głowę, nie ma go, pewnie pomknął w innym kierunku. Przystaję na moment, spomiędzy drzew wyłaniają się Korsykańczycy, dostrzegają mnie — w porządku, o to właśnie chodzi, biorę pogoń na siebie. Munio nie jest najlepszym biegaczem.
Wyrywam szpurtem do przodu, Korsykańczycy zostają daleko w tyle, jeden Gicz nie chce mi ulec. Pozwalam mu trochę się zbliżyć, czuję, że mam spore rezerwy.
— Nie ujdziesz! — wrzeszczy.
Zwalniam. Jest coraz bliżej. Udaję, że się potknąłem. Słyszę szybkie sapanie Gicza. Odwracam się i widzę, jak wiosłuje ramionami, odpychając gałęzie.
— Nie ujdziesz!...
— Ojej! — wołam, imitując przerażenie. — Litości!... Giczuniu, pało zakuta!
I już pędzę na pełny gaz, zostawiając Gicza daleko za sobą. Wpadam w aleję, przelatuję obok doktora Belkiewicza, który wsiada właśnie do samochodu, przeskakuję jakiś wykop.
— Trzymać złodzieja! — słyszę.
Staję w miejscu, jakbym uderzył głową o mur. Odwracam się.
Gicz również staje, dzieli go ode mnie parę metrów. Jesteśmy obok przystanku, sami, nadjeżdża trolejbus.
— Bydlę — mówię. — Ty wstrętny bydlaku. Na „złodzieju” zabawa się kończy, rozumiesz? Za „złodzieja” można ciężko zapłacić.
Gicz milczy. Nie wykonuje żadnego ruchu. Zapewne zdaje już sobie sprawę, że zastosował niedozwolony chwyt. Spluwam ze wzgardą i spokojnie wsiadam do trolejbusu. Gicz nawet nie próbuje mnie zatrzymać, patrzy w ziemię.
Gdzie reszta Korsykańczyków? Powinni już byli pojawić się u wylotu alei. Gdzie Munio?
Siedzimy w milczeniu przy żelaznym stole. Spinoza bawi się okularami. Obraca je na wskazującym palcu, wprawiając w szybki wirowy ruch. Dwieście liże górną wargę koniuszkiem języka. Po Bunkrze krąży mucha, bzykając cienko i jednostajnie. Wydobywam z kieszeni sześć zielonych kostek do gry i rozrzucam je po stole: dwie szóstki, dwie trójki i dwie jedynki. Zgarniam kości, szykuję się do następnego rzutu. Jeśli wyjdą trzy szóstki, nie będziemy czekać: wypchamy kieszenie kamieniami i pójdziemy na Korsykę uwalniać Munia.
— Jak to było? — pyta Kolumb, posępnie wpatrując się w czubek swego pantofla.
— Przecież mówiłem. Wziąłem pogoń na siebie, Munio pobiegł w innym kierunku. Byłem pewien, że im umknął. Nie wierzysz?
Jestem zirytowany. Nawet bym chciał, żeby Kolumb podał w wątpliwość moje słowa. Mógłbym wtedy jakoś zareagować, wybuchnąć, rozładować nieznośną ciszę.
— Wierzę — odpowiada Kolumb. — Czemu nie.
— Co robimy? — pyta Bambuch.
Spinoza podrzuca w górę okulary, chwyta je i zakłada. Wyciąga notes, przewraca kartkę po kartce.
— Próba sto siedemdziesiąt cztery — ogłasza i kieruje się do szafy pancernej, kręci tarczą, wybiera kombinację cyfr, pociąga dźwignię; bez efektu.
Mucha siada na stole. Wielka, fioletowa, z włochatymi łapami. Uderzam dłonią, ale mi umyka. Znowu bzyczenie. Dlaczego nikt nie mówi mi wprost, że mnie posądza o świństwo? Poszedłeś z Muniem, a wróciłeś sam. Co miałem robić? Wszyscy Korsykańczycy pędzili za mną, byłem pewien, że Munio wymknął się bez trudu. Gdybym był wiedział... A może wygodniej ci było myśleć, że uszedł pogoni? To wy jesteście świnie, a nie ja! Mucha krąży mi nad głową, zatacza coraz ciaśniejsze kręgi i bzyka, aż uszy puchną.
— No więc? Możemy tak czekać do rana.
Chętnie rzuciłbym się na Kolumba. Wstaję. Nagle przychodzi mi do głowy pewna myśl, niejasna jeszcze, ale z każdą sekundą coraz wyraźniejsza.
— Bambuch i Dwieście pójdą ze mną. Reszta zostanie. Macie tu czekać, aż wrócimy. .
— Słuchaj, Luty — odzywa się niezdecydowanie Spinoza. — Nie lepiej będzie, jeśli pójdziemy wszyscy? Co pięciu, to nie trzech...
— Powiedziałem! — Walę dłonią w stół. — Czekać tutaj na nasz powrót.
— A jak nie wrócicie? — pyta Kolumb z posępną miną.
— Wrócimy — odpowiadam. — I to niedługo. Opuszczamy we trójkę Bunkier, po ciemku przedzieramy się przez zarośla. Bambuch sapie przez nos, to u niego oznaka zdenerwowania. Nie pyta jednak, jaki mam plan: moja paczka wie coś niecoś o dyscyplinie.
Dwieście idzie pierwszy, manewruje wśród krzaków szerokimi barami. Osiłek. Muskuły, spokój i brak wyobraźni — ten niczego się zawczasu nie boi, mą do mnie ślepe niemal zaufanie. Wiem jednak, że słowo Spinozy znaczy dla .niego więcej niż moje: Dwieście podziwia Spinozę za jego talent matematyczny, poza tym przyjaźnią się od wielu lat,, mieszkają w jednym domu, ich ojcowie pracują w tej samej fabryce. Nie przeszkadza mi to. Spinoza nigdy mi się nie sprzeciwia, mam więc spokój i z Dwieściem.
Zatrzymujemy się opodal mojego domu. Wtajemniczam chłopaków w swój plan, kiwają głowami z aprobatą. Dalej idę sam. Przecinam podwórko, w niektórych oknach palą się już światła, w naszym również, więc ojciec jest już w domu. Nie wchodzę jednak do bramy. Skradam się do ogródka i na ławce pod klonem widzę to, czego się spodziewałem. Są. Kama siedzi ze spuszczoną głową, a Marcin gestykuluje. Ramiona latają mu, jakby dyrygował orkiestrą.
— Zrozum że — mówi Marcin, wiosłując ramionami — zrozum w końcu, że nie masz racji. Drugie miejsce to sukces! Czarnuszewicz jest przecież o rok wyżej, a ty za rok będziesz grała lepiej od niego.
— Nie będę — mruczy Kama — nigdy nie będę grała tak dobrze, jak Czarnuszewicz, nigdy, nigdy...
— Będziesz — mówi z przekonaniem Marcin — Ja w to wierzę. I profesor Dębic w to wierzy, i pani Kapustowa, i nawet dyrektor. Brak ci jeszcze siły, pewności siebie, ale talent masz najprawdziwszy, słowo honoru!
— Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć... Ale ja nie chcę pocieszenia! Nie chcę, rozumiesz?! Czarnuszewicz będzie zawsze lepszy ode mnie. Wiem.
Marcin milczy. Słyszę, jak szeleszczą liście klonu. Wstrzymuję oddech. Kama uderza patykiem o brzeg ławki, wybija jakiś nerwowy rytm.
— No to co? — odzywa się Marcin. — Czy musisz być najlepsza? Przecież nikt nie wymaga tego od ciebie.
— Ja wymagam! — rzuca ostro Kama. — Bo... — głos jej się załamuje.
— Głuptasku — szepcze Marcin — czy to doprawdy jest najważniejsze? — Mnie się zdaje, że najważniejsza jest muzyka, wcale, na przykład, nie zazdroszczę Menuhinowi, po prostu uwielbiam go słuchać. To przecież nie sport, Kaminko...
Jak on ją nazwał? Kaminka? Patrzcie, co za czułości! Mam ochotę trzepnąć z tyłu Marcina w kudłaty, wielki łeb, tak trzepnąć, żeby fiknął koziołka. Oczywiście jestem po stronie Kamy: jeśli już w coś się angażować, to z nadzieją na pierwsze miejsce. Inaczej nie warto.
— Może masz rację — mówi cicho Kama — ale ja tak nie umiem. Wiesz co, Marcin? Nienawidziłam dziś Czarnuszewicza. Zawsze go lubiłam, a dziś, kiedy grał, czułam nienawiść. Wiedziałam, że gra o niebo lepiej ode mnie.
Wydaje mi się, że Kama płacze. Chyba się jednak mylę, to raczej posapywanie, przyśpieszony oddech.
— Nie wierzę ci — mówi Marcin. — To był zachwyt, Kaminko.
I wściekłość na siebie, że mu nie dorównujesz, i może smutek, ale nienawiść? To niemożliwe.
— Nienawidziłam go — powtarza Kama. — Sama się sobą brzydzę, to jednak prawda. Jestem podła, Marcinie.
— Przesadzasz — mówi Marcin. — Po prostu jesteś zdenerwowana. Do jutra ci przejdzie, przekonasz się, i będziesz dalej lubiła Czarnuszewicza.
Mam dość tej rozmowy. Cofam się cichutko do furtki i stamtąd, głośno pogwizdując, ruszam w ich stronę.
— Cześć, Kama! — wołam, ignorując Marcina. — Na mieście gadają, że się strasznie skompromitowałaś. Ostatnie miejsce, co?
— Spłyń — rzuca przez zęby Kama.
— Przepraszam — mówię, kłaniając się nisko. — Omyliłem się. Gratuluję pierwszego miejsca. Wszystko zależy, od której strony liczyć, no nie?
Cisza. Stoję przed nimi z rękoma w kieszeniach z przechyloną głową. Patrzę na Kamę leciutko się uśmiechając.
— Brzydko zagrywasz — po pauzie odzywa się Marcin. — To nie fair, Luty.
— Doprawdy? — zdumiewam się, — Całkiem zapomniałem, że jestem lordem Galluxu. Błagam o przebaczenie, łaskawa milady! Śpieszę donieść, że cała socjeta jest olśniona pani wspaniałym, epokowym, oszałamiającym sukcesem! Szczeres gratulacjones, piękna hrabino! — I wykonuję rewerans, dworski ukłon, podpatrzony na jakimś historycznym filmie.
— Proszę cię, daj jej spokój — mówi chłodno Marcin.
Jest wysoki i tęgi, wygląda przy mnie na olbrzyma, ale wiem, że w razie czego— bez trudu z nim sobie poradzę. Nie takich kładłem na łopatki. Na wszelki wypadek staję w lekkim rozkroku i uginam kolana, Marcin jednak nie zamierza się na mnie rzucić. Nawet nie wstaje z ławki.
— Świetnie, że cię spotykam — mówię, jakbym coś sobie raptem przypomniał. — Mam z tobą do pogadania, stary.
— Ty ze mną? — Marcin jest nieco zdziwiony. — Słucham.
— Intymna sprawa. Musimy pogadać na osobności. Masz chwilkę czasu?
— Owszem. Muszę już wracać do domu, odprowadzisz mnie kawałek.
— Nie chodź z nim! — woła nagle Kama i zrywa się z ławki, . staje między mną i Marcinem, twarzą do niego. — Nie ufaj Lutemu, to podły typ! Na pewno knuje coś obrzydliwego!
Powtarzam dworski ukłon, robię minę pełną godności i poczucia krzywdy zarazem.
— O pani, jestem wielkim łotrem, ale czy aż tak wielkim, aby pani mocarny przyjaciel miał się mnie lękać? Przeceniasz mnie, szlachetna milady!
— No wiesz, Karno — popiera mnie Marcin. — Luty chce ze mną porozmawiać, co w tym złego?
Kama wzrusza ramionami i odchodzi, nie żegnając się ani ze mną, ani z Marcinem. Gdy już jest przy furtce, odwraca się.
— Marcin. Przyjdziesz jutro?
— Jeśli chcesz.
— Chcę. Bardzo cię lubię, Marcin. Cześć!
Jakby mnie batem smagnęła. Dlaczego? Sam nie wiem. Po prostu wydaje mi się, że to wszystko powiedziała, aby mnie upokorzyć. Mam chętkę chwycić Marcina za ramię i przerzucić przez bark tak, żeby się zdrowo poharatał. Nie lubię być śmieszny. Wpatruję się czujnie w twarz Marcina, nie dostrzegam w niej jednak ani cienia drwiny. W porządku. Ten głąb niczego po prostu nie zrozumiał, tym lepiej, doskonale. Wychodzimy przez furtkę na podwórze, do miejsca, w którym czekają Bambuch i Dwieście, zostało jeszcze kilkadziesiąt metrów.
— O co chodzi? — pyta Marcin.
— Ty jesteś z Korsyki — mówię. — Korsykańczycy nie wpuszczają nas na swój teren.
— Nie mam z tym nic wspólnego, Luty. Wiesz chyba, że nie należę do paczki Gicza.
— Nie interesuje mnie to — rzucam pochmurnie. — Zarzeczanie do was nie chodzą. Masz się tu więcej nie pokazywać, zrozumiałeś?
— Chyba żartujesz — mówi Marcin; jego zdziwienie brzmi naturalnie. — Przecież ja się przyjaźnię z Karną.
— Z Kaminkiem — poprawiam drwiąco. — Bardzo mi przykro, stary. Musisz poszukać sobie przyjaciółki na Korsyce. Dziewczęta z Zarzecza to nasze dziewczęta. Rozumiesz?
— Nie rozumiem — rzuca nerwowo Marcin. — I nie chcę rozumieć. Bawcie się na zdrowie, ale ja nie mam z tym nic wspólnego.
— Właśnie o zdrowie chodzi — mówię, ujmując go za guziki marynarki. — O twoje zdrowie, kochasiu. Nie zaglądaj do Zarzecza, a będziesz zdrów jak rybka w akwarium. Rozumiemy się?
— Mam dość tej rozmowy.
Marcin chce się odwrócić, ale nie puszczam guzika. Zza krzaków wychodzą Bambuch i Dwieście, powoli idą w naszą stronę.
— To jeszcze nie wszystko, łaskawy panie — mówię z wyszukaną uprzejmością. — Dziś zaistniała sytuacja wyjątkowa. Szanowny pan będzie łaskaw dotrzymać nam towarzystwa przez jakieś trzy, cztery godzinki.
— Niemożliwe — ostro odpowiada Marcin. — Matka będzie się niepokoić. Puść, Luty.
— Proszę sobie wyobrazić, łaskawy panie, że Munio, nasz serdeczny przyjaciel, także ma matkę, która o niego się niepokoi. A Munio nie wraca.
— Co to ma znaczyć? — pyta Marcin.
— Ma znaczyć — wyjaśniam — że Gicz i jego kompania nie pozwalają Muniowi wrócić do domu.
Marcin zastanawia się chwilę, żuje nerwowo górną wargę.
— Chcesz mnie użyć jako zakładnika?
— Otóż to! — wołam uradowany. — Łaskawy pan jest obdarzony szałową inteligencją.
— Bzdura. — Marcin próbuje się uśmiechnąć. — Myślisz, że ja coś znaczę dla Gicza? W ten sposób możecie trzymać mnie całe wieki.
— To się okaże — mówię. — Słyszałem, że pańscy rodzice są zaprzyjaźnieni z rodzicami Gicza. Gicz weźmie to chyba pod uwagę.
Marcin milczy. Daję znak chłopcom, którzy łagodnie, ale stanowczo ujmują Marcina pod ręce. Marcin zresztą nie stawia oporu, pozwala się prowadzić w stronę Bunkra. Gdy jesteśmy już blisko wejścia, wyjmuję z kieszeni chustkę i zawiązuję Marcinowi oczy. Na to również zgadza się bez protestów. Jest zrezygnowany, posępny.
Spinoza i Kolumb patrzą na nas ze zdziwieniem. Wyjaśniam im sytuację. Nadal nie bardzo rozumieją. Marcin siedzi zgarbiony na skrzynce, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie odzywa się ani słowem.
— Teraz wasza kolej — mówię do Spinozy i Kolumba. — Pojedziecie na Korsykę. Kolumb odszuka Gicza i zaproponuje wymianę jeńców. Jeśli Gicz odmówi, Kolumb gwizdnie. Wtedy Spinoza, ukryty nie opodal, pobiegnie do domu Marcina, przyczepi do drzwi kartkę i zadzwoni. .
— Jaką kartkę? — pyta Spinoza. ;
— Z wiadomością, że o losie Marcina decyduje Gicz. — A jeśli i mnie zagarną? — pyta ponuro Kolumb.
— Tego nie zrobią. Idziesz do nich jako parlamentariusz.
— Niby fakt... — zgadza się Kolumb, ale twarz jego nadal nie wyraża entuzjazmu.
— No to zbierajcie się — rzucam, po czym siadam przy stole i zabieram się do redagowania listu.
Szanowni Państwo! Marcinowi nie grozi nic złego, .ale o jego powrocie do domu decyduje Franek Gicz—Twardowski.
Wręczam kartkę Spinozie, chowa ją do wewnętrznej, kieszeni. Kolumb wciąga kurtkę, zapina ją na wszystkie guziki, powoli, jakby chciał opóźnić wyjście z Bunkra. Marcin wpatruje się tępo w pancerną szatę.
I wtedy właśnie słyszymy zbliżające się kroki. .Najpierw niewyraźnie, po paru jednak chwilach nie mamy wątpliwości, że ktoś nadchodzi. Otwierają się drzwi z rdzawym, przeciągłym skrzypieniem. W progu staje Munio. Patrzymy na niego i — wybuchamy śmiechem.
— Jak tu przyszedłeś? — pyta Dwieście.
— Przecież musiałeś iść przez miasto — dodaje Spinoza.
— Milicja cię nie zatrzymała? — pyta chichocząc Kolumb. Munio milczy. Patrzy na nas ze złością. Potem patrzy na swoje gołe nogi: jest w samych tylko .spodenkach gimnastycznych.
— Udawałem sportowca — rzuca chmurnie. — Biegłem cały czas. Jak mnie zatrzymywali, mówiłem, że trenuję.
Śmiech nagle wygasa. Munio jest blady, z trudem chwyta oddech. Włosy ma pozlepiane, mokre od potu.
— Więc to tak... —.mówię, zaplatając ramiona na piersiach. — Zabrali ci spodnie.
— Zabrali — potwierdza Munio. — Najpierw zamknęli mnie w komórce, a potem ściągnęli spodnie i wypuścili. Dwaj ściągali, a pięciu trzymało, bo się broniłem.
Spaceruję po Bunkrze. Jest mi przykro w szczególny sposób: jak gdybym był osobiście odpowiedzialny za upokorzenie Munia. A przecież biorąc pogoń na siebie robiłem to świadomie, żeby odwrócić uwagę od niego. Tym niemniej czuję się odpowiedzialny i to powiększa jeszcze moją złość. Zatrzymuję się przed Marcinem, który tak jak przedtem wpatrzony jest nieruchomo w szafę pancerną.
— No cóż— mówię do Marcina. — Chyba sam rozumiesz.
Marcin raptownie podnosi głowę.
— Mogę już iść? — pyta.
— Możesz — odpowiadam. — Ale przedtem ściągaj. Co takiego? — nie pojmuje.
— Spodnie. Ściągaj spodnie i wal do domu. No, na co czekasz? Marcin wstaje, patrzy na mnie z góry w dół jakimś dziwnym, śniętym spojrzeniem. Porusza wargami i oblizuje je koniuszkiem języka, jakby był bardzo spragniony.
— No więc — powtarzam— na co jeszcze czekasz?
— Chyba żartujesz — mówi szeptem Marcin. — Przecież ja...
— Jesteś z Korsyki — rzuca przez zęby Kolumb.
— ...nie mam z tamtymi nic wspólnego. Nie lubię Gicza. Oni mnie też nie lubią.
— Ściągaj spodnie — mówię półgłosem, patrząc na gołe nogi Munia pokryte gęsią skórką.
— Dlaczego? Luty...
— Ściągaj!
— Nie macie prawa — szepce Marcin i robi się biały na twarzy. — Nie wolno wam, słyszycie? Nie wolno...
— Mamy ci pomóc? — pyta Bambuch. — Czy zdejmiesz sam?
— Pośpiesz się — dorzuca Dwieście.
Marcin podchodzi do Munia, zagląda mu w oczy. Munio wciąż jeszcze ma przyśpieszony, nierówny oddech.
— Ty też uważasz,, że to będzie sprawiedliwe? — pyta cicho Marcin. — Chcesz, żebym zdjął?
— Jesteś ż Korsyki — odpowiada Munio i odwraca się do Marcina plecami.
Podchodzę do Marcina i lekko trącam go w ramię.
— Zrozum — mówię, powstrzymując uśmieszek — Munio musi pójść do domu, a nie pójdzie przecież bez spodni. Matka sprawiłaby mu paskudne lanie.
Marcin milczy. Potem, nie mówiąc ani słowa, odpina pasek,
guziki, ściąga spodnie i podaje Muniowi. Munio nie bierze. Spodnie —lecą na podłogę. Marcin ma na sobie takie same jak Munio spodenki gimnastyczne. Jak zareagowałaby Kama, gdyby go zobaczyła teraz: w długiej koszuli, krawacie, sztruksowej marynarce i — spodenkach gimnastycznych? Odpycham tę myśl. Jest wstrętna. Jak gdybym się mścił na Marcinie za jego przyjaźń z Karną, za to, że woli jego niż mnie. A przecież nie dlatego, naprawdę... Chcę powiedzieć Marcinowi, żeby włożył spodnie i wynosił się stąd, zamiast tego mówię:
— Jak przyniesiesz spodnie Munia, dostaniesz swoje. A teraz wynocha!
Bambuch i Dwieście zawiązują Marcinowi oczy i wyprowadzają go z Bunkra. Po paru chwilach wracają. Milczymy. Spinoza zawzięcie bawi się okularami.
— Masz taką minę, jakby ci się coś nie podobało — zaczepia go Kolumb.
— Fakt — odpowiada cicho Spinoza. — To było obrzydliwe.
— Co było obrzydliwe? — rzucam przez ramię, spacerując po Bunkrze.
— Sam wiesz — mruczy Spinoza — ty przecież wiesz, Luty, że to było obrzydliwe...
— Dosyć na dziś! — Zatrzymuję się gwałtownie. — Gicz dostał nauczkę. Myślę, że nie będą więcej do nas się pchali. A teraz do domu, panowie. Życzę, dobrej nocy.
I nie czekając na odpowiedź, nie rozglądając się, wychodzę z Bunkra.
Wieczór jest .księżycowy, gwiaździsty. Po Mlecznej Drodze pędzi bez szmeru Wielki Wóz. Pręży się Wielka Niedźwiedzica, mrużąc ponuro srebrne oko. Sinobrody uważa, że Oni są z naszej galaktyki, że wyglądają tak samo jak my, ale są dużo mądrzejsi i sprawiedliwi i w ogóle całkiem inni w środku.
Ojciec siedzi za biurkiem, zanurzony do ramion w żółtym kręgu światła. Coś pisze. Zdejmuję sandały i chcę niepostrzeżenie wśliznąć się do sąsiedniego pokoju, usłyszał jednak skrzypnięcie drzwi albo bose stąpanie: podnosi głowę, obraca się wolno w moją stronę. .
— Lutek?
— Dobry wieczór, tatusiu.
— Dobry wieczór. Wiesz, która godzina?
Domyślam się, ale nic nie mówię. Stoję w progu z pochyloną głową i wpatruję się w swoje stopy. Są prawie czarne z dwiema białymi, krzyżującymi się smugami po paskach sandałów.
— Prawie dziesiąta — mówi ojciec. — To nie jest pora, o której możesz wracać do domu.
— Wiem — mruczę, nie odrywając oczu od brudnych stóp. — Przepraszam cię. Nie mogłem wcześniej.
— Nie mogłeś? — powtarza w zamyśleniu ojciec. — A nie przyszło ci do głowy, że będę się o ciebie niepokoił?
Mam wyznać, że nie przyszło? Że w kołowrotku historii z Korsykańczykami całkiem o nim zapomniałem? Będzie mu przykro. Nie lubię sprawiać ojcu przykrości.
— Myślałem „o tym — mówię. — Po prostu nie mogłem cię zawiadomić. Liczyłem, że wrócę wcześniej, a tymczasem...
— Wróciłeś później — kończy za mnie ojciec. — Przypuszczam, że zatrzymały cię bardzo poważne sprawy.
— Tak.
— Mam nadzieję, że zakończyły się pomyślnie.
Kpi? Nie wygląda na to. Patrzy na mnie poważnie, w zamyśleniu. Przestępuję z nogi na nogę, na parkiecie zostaje szary ślad.
— To była taka głupia historia. Z chłopakami. Korsykańczycy nas zaczepili, musieliśmy się zrewanżować, rozumiesz.
Ojciec wygładza dłonią papiery leżące na biurku. Robi to mechanicznie. Potem ogląda swoją dłoń.
— Ząb za ząb — mówi. — Oko za oko. Tak?
— Musieliśmy...
— Oczywiście — zgadza się ojciec. — Prawo wendetty. Zwłaszcza gdy chodzi o Korsykańczyków. Wendetta, czyli zemsta rodowa, nie wolno darować najmniejszej urazy. Są tacy, którzy uważają ciemnych chłopów korsykańskich za rycerzy honoru. Akceptujesz?
— Gdybyśmy się nie odegrali, mieliby nas za nic — mówię ponuro. — To oni z nami zaczęli.
— Nie wątpię — przytakuje ojciec. — Honor to wielka rzecz. Dla honoru można nawet podpalić miasto, zburzyć kraj, rozsadzić
kulę ziemską. Buja się potem nad rumowiskiem i woła: „Ocaliłem swój honor! Heeej! Ocaliłem!...” Albo inaczej. Dobywa się szabli i z okrzykiem „Za honor!” atakuje czołg. Historia zna takie przypadki.
— Możesz sobie drwić — mruczę — a myśmy, wszystko jedno,
nie mogli inaczej. Tylko że...
— A widzisz — mówi ojciec. — Minę masz raczej niewyraźną, ale nie wnikajmy w szczegóły. Pewne sprawy człowiek załatwia sam ze sobą. Weź sobie kolację, w kuchni są parówki.
— Nie chce mi się jeść.
Ojciec wyjmuje z pudełka papieros, ugniata go w palcach, potem pstryka gazową zapalniczką. Wszystkie te czynności wykonuje niespiesznie, jakby służyły mu tylko do wypełnienia czasu przeznaczonego na namysł.
— Podobno masz przyjaciela — mówi, strzelając kółeczkami dymu.
— Ja? — jestem szczerze zdziwiony.
— Dorosłego przyjaciela — uzupełnia ojciec. — Pana Bosztirkę, bibliotekarza. Zwanego Sinobrodym, Dozorca mówił mi, że cię czasami odwiedza.
Teraz ja potrzebuję czasu do namysłu. Rozpinam bluzę, wieszam ją w przedpokoju.
— Aaa... — przeciągam — pana Bosztirkę, owszem. Pożyczam od niego książki.
— Radiotechniczne?
Trzeba być czujnym. Ojciec, rzecz jasna, o niczym nie wie, czegoś się jednak domyśla. Pan Piotr już mu doniósł, a przecież Sinobrody był u mnie zaledwie trzy razy, ciekawe, do czego prowadzi ojciec, co podejrzewa; może zwykła ciekawość?
— Między innymi — odpowiadam, szukając czegoś na nocnej szafce. — To bardzo ciekawe. Może zacznę budować radioodbiornik.
— Pochwalam — mówi ojciec. —Jeszcze nie zacząłeś? Kaszel. Paroksyzmy wstrząsają mną dobrych kilkadziesiąt sekund.
Dozorca wypatrzył? Przecież niemożliwe. Nikt nie zagląda do tamtej części strychu. Aparat jest schowany. A może sam ojciec? Nonsens, nonsens...
— Miałem mu odnieść książkę i nie odniosłem, potrzebował jej, więc wstąpił, miał akurat po drodze...
— Wstydzisz się przyjaźni z panem Bosztirką? To bardzo przyzwoity człowiek. Dziwak co prawda, ale ja osobiście nie mam nic przeciwko dziwakom. Są często ciekawymi ludźmi.
— Wcale się nie wstydzę. — Staję przed ojcem w wyzywającej pozie. — I on wcale nie jest dziwakiem. To mądry, wykształcony człowiek, prawdziwy uczony!
— Brawo. — Ojciec uśmiecha się. — Teraz wierzę, że jesteście przyjaciółmi. Ilu zakresowy będzie ten radioodbiornik?
— Jeszcze nie wiem — mówię. — Chyba będzie miał dwa zakresy.
— No to odgrzej sobie parówki — mówi ojciec, klepiąc mnie po ramieniu. — A w przyszłości kończ swoje wendetty przed dziewiątą. Jeśli uważasz, że mają sens.
Odwraca się do biurka, zgarnia papiery do plastykowej aktówki i rozkłada gazetę. Idę do kuchni. Na widok parówek w rondelku mój żołądek wydaje okrzyk radości. Zapalam gaz, nalewam wody do rondelka i stawiam go na ogniu. Parówki się grzeją, a ja tym czasem kroję chleb i smaruję go masłem. Najpierw dwie kromki, a po namyśle trzecią.
— Zabawne — dobiega mnie z pokoju głos ojca. — Posłuchaj, Lutku. Małżeństwo Brownów na Florydzie, wracając o zmierzchu autem z przyjęcia, zaobserwowało tak zwany latający talerz. Talerz wisiał nieruchomo w powietrzu, emanując fosforyczny blask. Po paru chwilach drgnął i w ułamku sekundy zniknął w przestworzach. Państwo Brownowie złożyli w tej kwestii zaprzysiężone zeznanie... Co o tym sądzisz?
Obracam widelcem parówki, żeby się dobrze podgrzały. Sztuka podgrzewania parówek polega na tym, aby uchwycić moment, w którym parówka już jest gorąca, a jeszcze nie pękła. Trzeba mieć to wyczucie.
— To samo co i ty — odpowiadam, uśmiechając się ironicznie. — Albo złudzenie optyczne, albo nie wyjaśnione jeszcze zjawisko przyrody. Słyszałem, że może to być coś w rodzaju pioruna kulistego.
Ojciec śmieje się głośno.
— Nie dokończyłem tej notatki — woła. — Piszą, że policjanci, wobec których Brownowie złożyli zeznania, twierdzą, iż wyżej wymienieni byli w stanie potężnego zamroczenia alkoholem. Mogli wziąć białą myszkę za latający spodek.
Spokojnie słucham śmiechu ojca. Wyjmuję z rondelka parówki, kładę je na talerzyku, obok stawiam słoik z musztardą. Nagle przypominam sobie Marcina, jak stoi przed nami, rozpinając guziki. Z całych sił przygryzam górną wargę.
Śnią mi się państwo Brown. Pędzą cadillakiem po ciemnej autostradzie, rozcinając mrok bagnetami reflektorów. „Uważaj — szepce Sinobrody — zaraz to się stanie, bądź czujny, nie spuszczaj ich z oczu...” Mister Brown gwiżdże jakąś skoczną melodię, jego małżonka wystukuje paznokciem rytm na bocznej szybie.
Nagle samochód staje. „Do licha — mruczy mister Brown — co to ma znaczyć?” Sinobrody i ja siedzimy nieruchomo na tylnych fotelach i uśmiechamy się do siebie. Brown ze złością obraca rozrusznikiem, wyciąga jakieś gałki, ugniata przyciski, depce pedały, „Nic z tego — szepce Sinobrody — zaraz się stanie, uważaj, bądź czujny...”
Autostradę zalewa fosforyczny fioletowy blask. Dostrzegam w górze, nad naszymi głowami, olbrzymi srebrny krąg, który się zniża, wiruje wolno wokół swej osi. „God save the King!...” — woła z przestrachem pani Brown. „My Bonnie is over the ocean!... My Bonnie is over the sea!...” — wtóruje przerażony mister Brown.
Świecący wehikuł zawisa tuż nad autem. Widzę, jak otwierają się małe drzwiczki, jak wysuwa się z nich i opada sznurowa drabinka. Sinobrody stroi Aparat, przesuwa strzałkę po skali, naciska klawisze. Potem stuka szybko kluczem, znam alfabet Morse a, układam słowa, zdania.
„Upu tli upu tli! Lapimpa, erdo matu luga alapapadanamasarda! Y!Y! Epso!”
Zdumiewające! Sinobrody zna Ich język. Bo oto z głośnika rozlega się:
„Alapapadanamasarda! Y! Y! Epso!”
Odpowiedzieli. Słyszą nas. Nie ma już cadillaka, Brownów, autostrady. Jest tylko noc rozświetlona fioletowym blaskiem, srebrny wehikuł i zwisająca rozkołysana drabinka sznurowa. Ktoś pojawia się u jej szczytu, wolno schodzi w dół. Zamieram. Usta mam szeroko otwarte, z trudem łapię oddech.
Sylwetka jest coraz wyraźniejsza. Pada na nią jaskrawe światło. Odwraca do nas głowę i... Słyszę swój własny wrzask:
— Marcin!... Marciiin!
Wstrząs. Otwieram oczy i w świetle nocnej lampki widzę twarz ojca, który pochyla się nade mną.
— Co ci jest, synku? Miałeś niedobry sen?
Ulga. Nawet uśmiecham się do ojca, choć jeszcze z trudem.
— Nie wiem — mówię — nie pamiętam.
I znowu zasypiam, tym razem spokojnie, bez snów.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sprzedawca patrzy na mnie z zainteresowaniem. Czyta jeszcze raz kartkę, potem zaczyna krążyć wśród półek, wybierając lampy, kondensatory, półprzewodniki. Układa to wszystko na ladzie i wkrótce mam przed sobą wcale pokaźny stos. Czy mi starczy pieniędzy? Zaciskam w dłoni stuzłotowy banknot i obserwuję sprzedawcę, który wypisuje na kartce długi rachunek.
— Sto dwanaście złotych i osiemdziesiąt groszy. —Oddycham z ulgą. Oprócz, stuzłotówki mam jeszcze własne dwadzieścia złotych — wystarczy. Idę do kasy z paragonem, płacę, odbieram resztę i podstemplowany paragon. Sprzedawca już zapakował moje zakupy. Nie wręcza mi jednak paczuszki..
— Po co ci to wszystko? — pyta z uśmiechem. — Montujesz radio?
— Mhm — kiwam głową.
— Dziwne radio — mówi z tym samym uśmiechem sprzedawca. — Pamiętam twoje zakupy. Jeżeli znam się choć trochę na tych rzeczach, prędzej zmontujesz z tego mózg elektronowy niż radioodbiornik.
— Nie mam nic przeciwko temu, proszę pana.
Wyciągam dłoń po paczuszkę, ale sprzedawca nie spieszy się z wręczeniem mi jej. W sklepie nie ma akurat klientów i sprzedawcy zapewne się nudzi. Jest to wysoki mężczyzna o kwadratowej płaskiej twarzy i sterczących jak anteny rudawych włosach. Fiołkowe oczy iskrzą się wesołością.
— A może budujesz robota? Takiego, co to będzie za ciebie odpowiadał na lekcjach i odrabiał zadania domowe? Hę, młody człowieku?
— Zgadł pań! — wołam. — Buduję robota. A teraz banio mi się spieszy.
Wyciągam rękę po pakunek, sprzedawca jednak udaje, że tego nie dostrzega. Ma wyraźnie ochotę, na dalszą pogawędkę.
— Wiesz co? —mówi konfidencjonalnie, przechylając się do mnie przez ladę i ściszając głos. — Ja się też interesuję takimi rzeczami. Pokażesz mi swoją robotę? Może będę ci mógł w czymś pomóc.
— Dziękuję — odpowiadam stanowczo. — Postanowiłem zrobić to sam.
— Ale co? — nie ustępuje sprzedawca. — Powiedz przynajmniej, co chcesz zrobić?
— Robota, proszę pana — mówię z powagą. — Takiego, co będzie odpowiadał za mnie na lekcjach i odrabiał zadania domowe,
— Zgrywasz, się — rzuca zirytowany sprzedawca i wręcza mi pakiecik. — Jak sobie chcesz, młody człowieku. Mam jeszcze trochę części z przeceny, zupełnie dobrych, nie zobaczysz ich jak własnych uszu.
Wzdycham. Przyjaźń ze sprzedawcą sprzętu radiotechnicznego byłaby dla nas bezcenna. Nie może jednak być mowy o dopuszczeniu kogokolwiek obcego do Aparatu. Sinobrody zastrzegł to stanowczo i nieodwołalnie.
— No więc? — kusi sprzedawca, którego zaciekawienie zapewne musiało się zbliżyć do zenitu. — Jakby się człowiek dobrze zakręcił, może udałoby się zdobyć nawet tę lampę EF83. Zastanów się, młodzieńcze.
— Ogromnie żałuję. — Wzdycham głośno, ze smutkiem rozkładam ręce. — Ślubowałem zrobić to sam. Gdyby pan jednak był tak uprzejmy...
— Nic z tego — mówi rozzłoszczony sprzedawca i odwraca się do mnie plecami. — Żegnam klienta.
Wychodzę z ciężkim sercem: części po zniżonych cenach i lampa EF83 przeleciały mi koło nosa. Żal. Ż funduszami jest kiepsko, a do zmontowania zostało jeszcze parę układów. Idę wolno rozsłonecznioną ulicą, ściskając pod pachą szary, niekształtny pakiecik.
Że śródmieścia do Zarzecza można w pięć minut zajechać trolejbusem, ale mam ochotę na spacer. Co się stanie, gdy uruchomimy Aparat? Oczywiście ufam Sinobrodemu, gdybym mu nie wierzył, nie traciłbym czasu na to wszystko. Sinobrody jest wielkim odkrywcą, jest geniuszem... niepotrzebnie czytałem ten podręcznik radiotechniki. Podważenie wszelkich zasad fizyki, elementarnych jej ) reguł — a dlaczegóż by nie? Jeśli koncepcja Sinobrodego jest słuszna, nie może być inaczej. Jeśli jest słuszna... więc wątpię? Bzdura. Ufam Sinobrodemu bez zastrzeżeń. To jedyny człowiek na święcie, który wie. Genialni odkrywcy zawsze byli światoburcami. A on wie, wie na pewno... I już wkrótce nadejdzie wielki dzień, w którym uruchomimy nasz Aparat — 22 lipca. Po raz drugi ta data zapisze się w dziejach naszej historii, ba! w dziejach całej ludzkości, całego świata! 22 L I P C A 1967 ROKU!...
— Cześć, liliput!
Staję jak wryty, paznokcie wbijają mi się w dłonie. Patrzę na Gicza i dwóch jego kompanów, którzy szczerzą zęby, zachwyceni dowcipem swego wodza.
— Przepraszam ogromnie — mówi Gicz z jadowitą słodyczą. — Chyba nie uraziłem szanownego kolegi?
Najprościej byłoby dać mu w ucho — z doskoku, sierpem, tak, żeby wywinął w powietrzu efektownego kozła. Ale nie jestem na swoim terenie. Obowiązuje zasada: walka wręcz dopuszczalna jest tylko na terenie własnym bądź na terenie przeciwnika.
— Broń Boże — odpowiadam z równie jadowitą uprzejmością. — Upośledzonym przez naturę wiele należy wybaczać.
— Że co? — Gicz jest jak gdyby zbity z tropu.
— Wybaczać — powtarzam jeszcze uprzejmiej. — Upośledzonym . na umyśle. Których debilizm ujawnia byle lusterko: ptasie oczka, małpie czoło, cofnięta dolna szczęka. Czy nigdy cię nie leczono?
— Bomby wstawia — rzuca nerwowo Gicz do swoich kompanów. — Liliput nieszczęsny. ! . .
— Leczenie daje czasami pewne wyniki — ciągnę spokojnie, tonem prelegenta. — Co prawda, pełnego rozwoju umysłowego osiągnąć nie sposób, ale można wyćwiczyć elementarne umiejętności. Na przykład robienie na drutach. Próbowano cię tego kiedyś nauczyć?
— Nnie... — odpowiada odruchowo Gicz i natychmiast, zmitygowawszy się, mówi z ironicznym uśmieszkiem: — Czy zafundowaliście Muniowi nowe porteczki? Bo jakoś się nie zgłasza po stare.
— Płakaliśmy wszyscy nad niedolą Marcina — dodaje jeden z jego kompanów. — Toście się na nas odegrali, cha, cha, cha!
— Na lepszą odgrywkę za krótkie rączki — rzuca butnie Gicz. — Możecie jeszcze powybijać okna samotnym staruszkom.
— I odebrać przedszkolakom śniadania — dorzuca drugi kompan.
— I nadmuchać w ucho dziadkowi Innocentemu — uzupełnia pierwszy.
Niewykluczone, że gdybym rzucił się na nich znienacka, dałbym sobie radę z całą trójką. Dżudo uwzględnia taką możliwość. Mógłbym jednak utracić pakiet z częściami, a poza tym jesteśmy na terenie neutralnym.
— Poszukajmy innego rozwiązania — mówię, patrząc prosto w oczy Giczowi. — Zarzecze z radością powita u siebie Korsykę o dowolnie ustalonej porze.
— Możecie wy przyjść do nas — rzuca pierwszy kompan.
— Żebyście zmobilizowali chłopaków z całej dzielnicy? — pytam. — Znamy wasze sposoby. Już kiedyś tak było.
— Wy będziecie lepsi? — pyta Gicz.
— Będziemy — mówię. — Daję na to słowo honoru. Sześciu waszych i sześciu naszych.
— Nas jest ośmiu — rzuca drugi kompan.
— Dobrze — mówię. — Nas też może być ośmiu. Skombinujemy dwóch do pomocy. Kiedy?
— Przyjdźcie wy do nas — mówi Gicz.
— Boją się — mówi pierwszy kompan. — Nie przyjdą.
— Przyjdziemy — mówię. — Jeśli dacie słowo, że walka będzie uczciwa.
— Masz moje słowo — mówi Gicz. — Tym razem bez cudów.
— Kiedy? — pytam.
— Muszę to obgadać z chłopakami — mówi Gicz. — Zawiadomimy was.
Kiwam głową, potem odwracam się i odchodzę spokojnie. Już od dawna zanosiło się na generalną rozprawę. Rok temu Korsykańczycy, gdy daliśmy im w kość, ściągnęli posiłki z okolicznych ulic. Musieliśmy zwiewać. Potem Gicz twierdził, że tamci wtrącili się bez ich wezwania, ale nikt z nas w to nie wierzył. Gicz od roku trenuje boks, podnosi ciężarki. No cóż, zobaczymy. Wcześniej czy później musi do tego dojść, bo Gicz chce grać w szkole pierwsze skrzypce, a ja także lubię ów instrument. Zresztą, przede wszystkim chodzi o honor Zarzecza, o prymat naszych nad maminsynkami w eleganckich ciuchach, A za „liliputa” ja mu zapłacę, już ja mu zapłacę, nie daruję...
Wzrost! Cóż to jest wzrost? Powiada się: „Puste kłosy wysoko rosną”.
Podobno gdy Napoleon nie mógł dosięgnąć jakiegoś wysoko zawieszonego przedmiotu, jeden z generałów zaofiarował się z pomocą:
„Jestem wyższy, cesarzu...” „Nie jest pan wyższy — odparł Napoleon — Jest pan tylko dłuższy. A ja mogę skrócić pana... o głowę”. Lenin był niski, Einstein był niski, Aleksander Macedoński podobno, także był niski. Wielcy ludzie przeważnie byli niewielkiego wzrostu. Podobno robi się już operacje powiększające wzrost o dziesięć centymetrów: Przedłuża się kości udowe..
Nasza kamienica jest powleczona słonecznym złotem, od szyb biją reflektory promieni, przyjemnie rażą źrenice. Idę przez podwórko, na którym pani Brojatowska trzepie jaskrawy perski dywan. Za każdym uderzeniem trzepaczki z dywanu ulatuje obłoczek kurzu, wygląda to jak strzał armatni na filmie historycznym. Obok bawi się Misiak, jej syn, ciemnowłosy dziesięciolatek z oczami jak węgielki. Wymachuje czerwonym plastykowym mieczem. Na mój widok opuszcza miecz, zastyga, potem, dopada mnie krótkim sprintem.
— Luty!
— Czego chcesz? — mruczę niechętnie, bo wiem, o co mu chodzi.
— Zobacz, jak urosłem — Misiak pręży się, staje na palcach. — W tym miesiącu o całe trzy centymetry.
— Rośnij na zdrowie — odpowiadam z uśmieszkiem i chcę go wyminąć, ale Misiak zastępuje mi drogę, błagalnie zagląda w oczy.
— Luty, weź mnie do swojej paczki... No, Luty, strasznie cię proszę...
— Nie zawracaj głowy.
— Popatrz! — Misiak napręża muskuł na prawym przedramieniu. — Wczoraj wlałem Jarkowi, a on jest o dwa lata ode mnie starszy. Nie wierzysz? Zapytaj pana Piotra.
— Wierzę. Za rok pogadamy.
— Dlaczego za rok? Już teraz dałbym radę waszemu Spinozie. Niech się ze mną spróbuje, chcesz? Jak go położę na łopatki, to mnie weźmiesz, a jak nie, to nie. Co, Luty?
— Za rok — powtarzam i klepię Misiaka po ramieniu, jest rzeczywiście wysoki jak na swój wiek, chyba nawet odrobinę wyższy ode mnie— Na razie nie zawracaj mi głowy. Spieszę się.
Usuwam go z drogi i wchodzę do bramy.
— Ale Karola to byś wziął! — woła za mną Misiak. — A ja biegam setkę szybciej od niego!
Karol jest starszym bratem Misiaka, chodzi do technikum plastycznego. Dawniej kolegowaliśmy ze sobą, odkąd jednak wstąpił do technikum, przestał interesować się naszymi sprawami. Przed kilkoma miesiącami dostał jakąś nagrodę na wystawie młodych S rzeźbiarzy.
— Misiak! — rozlega się głos pani Brojatowskiej. — Misiak, chodź tu! Pomóż mi przewrócić dywan na drugą stronę, Miisiaak!
Wstępuję do domu. Na półce w przedpokoju leży pięćdziesiąt złotych i lista zakupów, jakie mam zrobić: chleb, mleko, biały ser, słoik miodu, sok pomidorowy. Wsadzam do kieszeni pieniądze i kartkę, wyjmuję z szuflady klucz i z pakiecikiem pod pachą wychodzę z mieszkania. Klatka schodowa jest pusta, o tej porze rzadko kto się tu kręci. Idę na górę.
Drzwi prowadzące na strych są leciuteńko uchylone. Ktoś tam jest... Odejść? A jeśli... Otwieram szeroko drzwi i wchodzę do mrocznego wnętrza. Słychać szelest papierów, szmer przesuwanych paczek. W głębi miga światełko kieszonkowej latarki.
— Kto tam?
Poznaję głos Kamy. Nie odpowiadam, posuwam się po omacku między zwałami skrzyń.
— Kto tam? — Głośniej, z nutką niepokoju.
— Ja. Luty.
— Czego tu chcesz?
— A ty?
— Szukam kalafonii, nie mogę znaleźć pudełka... A w ogóle, nie twój interes! — kończy ostro, jakby coś sobie przypomniała. — Idź stąd!
— Spokojnie — mówię, idąc wolno w jej stronę. — Strych należy do wszystkich lokatorów. Ja też czegoś szukam. — Otwieram skrzynię i zaczynam hałaśliwie przewracać wypełniające ją rupiecie, jakieś garnki, skoble, blaszanki z gwoździami, wiązania do nart, resztki żyrandola. — Kama — odzywam się po paru chwilach. — Znalazłaś?
Nie odpowiada.
— Znalazłaś? — powtarzam. — Może ci pomóc?
— Nie — rzuca ostro.
— O co się wściekasz? — pytam, pobrzękując głośno metalem o metal. — Przecież ci nic nie zrobiłem...
— Wiesz, kto ty jesteś? — Kama prostuje się gwałtownie, światło latarki uderza mi prosto w oczy. — Jesteś najgorsza świnia, jaka może być.
— Można prosić o bliższe wyjaśnienia?— pytam spokojnie, przysłaniając dłonią oczy przed rażącym blaskiem.
— Co zrobiłeś z Marcinem?
Hm, więc to tak... Że też nie wstydził się opowiedzieć tego Kamie. A dlaczego miałby się wstydzić? On? Z jakiej niby racji? Należało przewidzieć, że jej opowie.
— To nasza sprawa — rzucam oschle. — Wyłącznie między nami.
— Doprawdy? — pyta Kama głosem pełnym ironii przemieszanej ze złością. — To, że Marcin przestał do mnie przychodzić, nie jest moją sprawą, tak? Sądzisz, że nie wiem, dlaczego nie przychodzi? To twoja sprawka, Luty! Twoja, twoja!...
Latarka skacze mi przed oczami, ramiona Kamy gwałtownie przecinają powietrze. Jeszcze chwila i rzuci się na mnie z pięściami. Nie przypuszczałem, że jej tak bardzo zależy na Marcinie.
Na wszelki wypadek robię krok do tyłu. Nie będę się przecież bił z dziewczyną, ale uderzyć także się nie pozwolę.
— Przepraszam — mówię. — Nie wiedziałem, że jesteś w nim zakochana.
— Jestem! — wrzeszczy Kama. — A może myślałeś, że w tobie! Co? ty, ty...
— Karzełku — podpowiadam usłużnie. — No, ulżyj sobie, proszę bardzo. s Kama milknie. Latarka przestaje zataczać koła. Kama także jest niska, nawet niższa ode mnie, ale u dziewczyn to się nie rzuca w oczy.
— Dlaczego zabroniłeś mu do mnie przychodzić? — pyta cicho.
— Musiałem. Żaden chłopak z Zarzecza nie może pójść na Korsykę, bo oberwie od bandy Gicza. Musimy odpowiadać tym samym, inaczej pomyślą, że się ich boimy.
— Przecież to głupie — mówi Kama. — Gdyby Marcin mieszkał na Zarzeczu, pewnie byś się z nim kolegował, a że mieszka na Korsyce, to, znaczy wróg. Widzisz w tym jakiś sens?
Milczę. Nie wiem, jak odpowiedzieć Kamie, najgorzej, kiedy ktoś podważa oczywiste racje. Korsyka to Korsyka, a Zarzecze to Zarzecze... Genialne, nie ma co.
— Powiedz to Giczowi — odpowiadam wreszcie. — Jeśli oni dadzą spokój naszym, my też nie będziemy ich ruszać.
— Uważasz, że Gicz jest mądrzejszy od ciebie? — pyta Kama.
— Niby dlaczego?
— Jeśli chcesz, żeby on ustąpił pierwszy, to znaczy, że uznajesz jego przewagę.
— Gdzie to wyczytałaś? — pytam ze sztuczną nieco żartobliwością.
— Nigdzie — mówi Kama. — Po prostu tak to rozumiem.
— A ja inaczej. — Patrzę w bok, na ciężką szafę bez drzwiczek. — Nie znam się na babskim rozumowaniu, mam własny pomyślunek. Kto ustępuje, ten słabszy. Zawsze tak było między chłopakami.
— Przypuszczam, że Marcin by się z tobą nie zgodził — mówi Kama.
— Daj spokój z tym swoim Marcinem! — wybucham gwałtownie. — Marcin i Marcin! Bo wielki, co?!
Kama pochyla głowę. Stoimy tak naprzeciw siebie przez parę chwil i jest mi głupio, że nie zapanowałem nad sobą, uniosłem się, powiedziałem to, czego nie należało powiedzieć.
— Wiesz, Luty, ja wtedy naprawdę nie mogłam pójść z tobą do kina — odzywa się cicho Kama. — Pamiętasz, to było tuż przed świętami, musiałam pomóc matce przy sprzątaniu, obiecałam jej, że pomogę.
— W porządku. — Nadal gapię się na szafę bez drzwiczek. — Udajmy, że wierzymy.
— Słowo honoru, Luty. Bardzo chciałam obejrzeć tamten film. Przepadam za Bardotką.
— Teraz dajemy wiarę bez zastrzeżeń. — Odwracam głowę do Kamy. — A ja miałem akurat zbyteczny bilet, bo ojciec musiał pójść na zebranie. I jak na złość nie było komu odstąpić. Nie chciałem stracić ośmiu złotych, chyba rozumiesz.
— Rozumiem — mówi po pauzie Kama. Nie patrzy na mnie. Rusza do wyjścia, świecąc sobie latarką. Ma figurkę jak baletnica z fotosu w gablocie kina „Północ”, idzie tam akurat komedia muzyczna i już wcześniej skojarzyłem sobie tę baletnicę z Karną. Są bardzo podobne.
Drzwi zamykają się ze skrzypieniem. Słyszę stukot pantofelków Kamy zbiegającej w dół po schodach. Podchodzę do drzwi i zasuwam od wewnątrz rygiel. Potem wędruję między rupieciami, odsuwam dyktę i wciskam się do komórki. Zapalam karbidówkę. Zdejmuję brezent z Aparatu, rozwijam pakunek z częściami. Układ piąty. Staram się myśleć wyłącznie o piątym układzie. Badam schemat na pergaminowym arkuszu, porównuję go z kartką, którą mi dał Sinobrody. Musi jednak upłynąć trochę czasu, nim siatka połączeń znieruchomieje i ułoży się w całość możliwą do rozszyfrowania. Łączę końcówki przewodów, wstawiam kondensator, tuż za nim umieszczam lampę i dwie brunatne pałeczki tranzystorów. Teraz bezpiecznik. Gotowe. Sięgam po czerwony kabel, dokręcam zacisk, podłączam kabel niebieski, potem diodę, prostownik selenowy, modulator, wzmacniacz mocy EL84, znowu czerwony kabel, znowu bezpiecznik...
Spinoza podchodzi do szafy pancernej, zagląda do notesu.
— Próba sto dziewięćdziesiąt dziewięć — ogłasza i zaczyna niespiesznie wybierać cyfry: siódemka, czwórka, jedynka, piątka:
— Bez sensu — mówi Kolumb. — W ten sposób nigdy jej nie otworzymy. Gdyby tak skombinować palnik, co?
— Albo pałeczkę dynamitu — wtrąca Bambuch.
— Skąd weźmiesz dynamit? —pyta Dwieście.
Spinoza z namaszczeniem ujmuje rączkę dźwigni i usiłuje przesunąć w prawo. Dźwignia zamiera w połowie drogi. Szafa pancerna wciąż jeszcze nie zamierza ujawnić nam swojej” tajemnicy, jej bierny opór zaczyna mnie coraz bardziej irytować.
— Próba numer dwieście — mówi Spinoza. — Mały jubileusz.
— Będzie i duży — rzuca posępnie Munio. — I większy, i jeszcze większy. Jak długo można?
— W rzece są niewypały — mówi Bambuch. — Znam jedno miejsce, gdzie leży bomba lotnicza. Wcale niegłęboko. Gdybyśmy ją wyciągnęli i rozbroili...
— Pleciesz — mruczy Spinoza, majstrując przy tarczy. — Nie jestem samobójcą. Poza tym szkoda szafy i tego, co jest w środku.
— A jeśli nic tam nie ma? — odzywa się Dwieście.
— Jest — mówi z przekonaniem Spinoza, ujmując ramię dźwigni. — Czuję to. A ja mam nosa, wiesz.
Staję przy szafie i obserwuję, jak Spinoza zabiera się do próby dwieście jeden. Ma w notesie kilka stroniczek zapisanych kombinacjami cyfrowymi. Ani jedna się nie powtarza. Spinoza skreśla pozycję numer dwieście i zaczyna wybierać cyfry: siódemka, czwórka, jedynka, trójka. I tym razem bez efektu.
— Słuchajcie — mówię i wszyscy się odwracają w moją stronę, jąkana komendę. — Spotkałem Gicza. — Robię naumyślnie pauzę, nikt nie zadaje pytań; czekają w napięciu. — Pójdziemy do nich.
— Wszyscy? — pyta po pauzie Kolumb.
— Tak.
— Ich jest więcej — mówi półgłosem Spinoza. — Ośmiu.
— Znajdziemy chyba na Zarzeczu dwóch chłopaków, którzy zechcą tam z nami pójść.
— Pogadajmy z Jackiem — proponuje Dwieście. — On ma siłę
— Jacek pójdzie — mówi Spinoza. — Ja to z nim załatwię, mieszkamy w jednym domu.
— Gwint też pójdzie— mówi Bambuch. — Za bardzo silny to on nie jest, ale odważny i zna chwyty. Zgadzacie się?
— Może być — odpowiadam po namyśle— Wolałbym Karola, ale na niego teraz nie ma co liczyć.
Cisza. I jakby dopiero teraz zrozumieli. Spinoza:
— Pójdziemy tam? Chyba pamiętacie. Kolumb:
— Niech oni do nas przyjdą. Bambuch:
— Albo spotkajmy się na neutralnej ziemi. Na przykład w Ogrodzie. W Ogrodzie nikt nie będzie szukał pomocników.
Dwieście:
— Znamy ich przecież. Po co się bez potrzeby narażać? Zaczynam spacer po Bunkrze, od ambrazury do szafy i z powrotem.
Głowy chłopców przechylają się z boku na bok jak wahadła, raz w lewo, raz w prawo, w ślad za moim wędrowaniem. Zatrzymuję się, staję do nich twarzą.
— Pójdziemy do nich — mówię. — Gicz przyrzekł, że nie będzie siupów. Dał słowo.
— Słowo Gicza — zaczyna ironicznie Kolumb.
— Spokój! — rzucam. — Łamiesz się? Zostań. Pójdziemy bez ciebie. Kto jeszcze się łamie?
Znów cisza. Kolumb ze złością podrzuca głową.
— Ja się nie łamię — mówi. — Jak idziemy, to wszyscy. Nie ma o czym gadać. Tylko dlaczego zgodziłeś się, żeby u nich?
— Bo oni bali się przyjść do nas — wyjaśniam z uśmiechem. — A my się nie boimy, prawda, chłopaki?
— Fakt — przytakuje niepewnie Bambuch.
— Czego, byśmy się mieli bać... — dorzuca Dwieście tym samym tonem.
Wsadzam ręce do kieszeni, żeby nie dostrzegli zaciśniętych pięści.
— Słuchajcie — mówię. — Gicz mnie dzisiaj obraził. Jeśli chcecie, możemy zrobić inaczej. Jestem gotów sam bić się z nimi, z każdym po kolei. Wy będziecie tylko .sekundować, żeby bez świństw.
— Chyba żartujesz — reaguje mruknięciem Spinoza.
— Mówię serio.
— Jeśli obraził ciebie, tak samo obraził nas — ciągnie Spinoza. — I nie ma mowy o boju w pojedynkę. Pójdziemy wszyscy i wszyscy będziemy się bić. Prawda, chłopaki?
— Jasne — mówi Kolumb.
— Fakt. Oczywiście — mówią Dwieście i Bambuch.
— Tylko tak — dodaje na końcu Munio.
Jest mi przyjemnie. To satysfakcja czuć oparcie w innych, być ich pewnym. Mogli przecież skorzystać z mojej oferty, uczepić się jej, nawet popierać: co by to był za sukces, gdyby jeden Luty rozłożył wszystkich Korsykańczyków! Spinoza ładnie się znalazł:
„Jeśli obraził ciebie, tak samo obraził nas”. Uczciwie powiedziane. Reszta chłopaków też zachowała się jak należy.
— Co ci Gicz powiedział? — pyta Bambuch.
Oczywiście chce wiedzieć, co mi powiedział obraźliwego, udaję jednak, że inaczej zrozumiałem pytanie.
— Powiedział, że nas zawiadomią, kiedy mamy przyjść. Muszą się przygotować.
— Pewnie Gicz zacznie ich uczyć boksu — mówi Bambuch. — Luty...
— No? O co chodzi?
— Mógłbyś nas nauczyć paru chwytów dżudo — mówi niepewnie Bambuch. — Jak myślisz, Luty?
Chłopcy czekają na moją odpowiedź. Patrzą na mnie. Hm... Niewielką mam na to ochotę. Zrozumiałe. Z drugiej jednak strony, nie muszę przecież nauczyć ich wszystkiego, co umiem sam. Znajomość paru rzutów nie będzie dla mnie groźna, kilka lekcji nie przeważy rocznego treningu.
— Dobrze — mówię. — Nauczę was rzutu przez bark. Idziemy nad rzekę.
Wychodzimy z Bunkra. Zbiegamy w dół zboczem i już jesteśmy nad wodą. Nurt jest wartki, kręty, gdzieniegdzie tworzą się leje. To jednak nic groźnego, bo nie ma głębi, najwyżej dwa metry, a wszyscy umiemy pływać.
— Wpierw kąpiel — zarządzam.
Rozbieramy się i wskakujemy do wody. Zimna! Skóra cierpnie, pokrywa się gęsią , skórką, ale już po przepłynięciu kilkunastu metrów crawlem nie czuje się chłodu. W pływaniu bierze mnie tylko Munio — długonogi i długoręki, warunki ma doskonałe. Tym razem jednak nie stara się mnie wyprzedzić. Wie, że tego nie lubię. Płynie równolegle ze mną, zagarniając wodę niespiesznymi ruchami chudych ramion. Dwukrotnie przemierzamy rzekę, tam i z powrotem. Co prawda szeroka nie jest, ale płynięcie bokiem do prądu nie należy do rzeczy łatwych, zwłaszcza pod warunkiem, że nie powinno nas znieść poniżej kępy głogów. Kogo zniesie, ten się nie liczy.
Wyskakujemy na brzeg. Słońce stoi w zenicie, polewa przyjemnym żarem. Krople wody zbiegają się na skórze, spływają w dół chłodnymi strumykami i wsiąkają w piasek, tworząc ciemny ślad, który po kilku sekundach wyparowuje w błękitną przestrzeń. Bambuch skacze z tyłu na Dwieściego, obejmuje go ramionami i przewraca na piasek. Toczą się, spleceni w jeden kłąb, oblepiony błyszczącymi kryształkami kwarcu — raz na górze jest Bambuch, raz Dwieście. Bambuch ma przewagę co najmniej dziesięciu kilogramów wagi, za to Dwieście jest od niego zwinniejszy. Nie czekam na rozstrzygnięcie, podnoszę ramię:
— Dosyć! Chodźcie tutaj.
Kłąb rozdziela się, Bambuch i Dwieście otrzepują ziarna piasku, wypluwają go z ust. Munio, Spinoza i Kolumb patrzą na mnie wyczekująco. Kolumb wygląda najokazalej: ma szerokie bary, pełne, muskularne ramiona, wypukłą klatkę piersiową. Przewyższa mnie o głowę. Jego więc wybieram po krótkim namyśle, podchodzę, staję naprzeciw.
— Najpierw pokaz — mówię. — Uderz mnie, Kolumb.
Kolumb waha się.
— Tak na serio? — pyta.
— Jak najbardziej — odpowiadam. — Wal z całej siły.
Kolumb robi krok do tyłu, pochyla się, jakby chciał na mnie skoczyć. Leciutko cofa prawe ramię. Potem rozpręża się, patrzy na mnie niepewnie.
— Musowo z całej siły? Przecież mogę udawać.
— Nie — rzucam krótko.
— A jak mi wyjdzie cios? Sam wiesz, że mam kopyto...
— Wal! — mówię ze złością, której nie udaje mi się zamaskować. — Zobaczymy to twoje kopyto. No prędzej!
Kolumb znowu robi krok do tyłu, oczy mu się zwężają, pęcznieją muskuły. Rozluźniam się, patrzę w ziemię, mimo to widzę kątem oka, jak cofa prawe ramię, równocześnie zaciskając pięść. W ułamku sekundy robię unik i chwytam Kolumba za nadgarstek. Półobrót, dźwignia. Kolumb przelatuje nade mną, wali głową w piach. Chłopcy patrzą na mnie baranimi oczyma. Kolumb wstaje, uśmiecha się, masuje dłonią kark.
— To było dobre — mówi. — Pierwszorzędne. Nie mam pojęcia, jak to zrobiłeś.
— Podstawowy rzut — mówię lekceważąco. — Ale na korsykańskich frajerów wystarczy. Uwaga, chłopaki. każdy musi opanować te sztukę. Chodźcie bliżej. Bambuch.. wyciągnij rękę..
Demonstruję kolejno, jak należy chwycić za nadgarstek, jak się obrócić, przegiąć, w którym momencie pociągnąć przeciwnika na siebie. Chłopcy wchłaniają łapczywie każde moje słowo. Ujmuję Bambucha za nadgarstek i jak na zwolnionym filmie demonstruję przerzut przez bark.
— Teraz ty spróbuj to zrobić ze, mną — mówię do Bambucha.
— Nie będziesz się bronił?. — pyta niepokojem Bambuch.
— Śmiało — zachęcam go. — Nie będę. No. chwytaj. Bambuch nieśmiało ujmuje mnie za przegub, odwraca się. ciągnie na siebie.
— Nie tak — instruuję. — Półobrót, przechył do przodu i równocześnie szarpnięcie. Szybciej! Tak! Dobrze!
Pomagam mu odbiciem nóg. przelatuję i spadam na nogi.
— Teraz ty, Dwieście.
Dwieściemu przerzut wypada zgrabniej. Potem przerzutu próbuje Munio, potem Kolumb. Dzielę chłopców na pary: Bambuch — Dwieście, Spinoza — Munio, Kolumb — ja. Ćwiczymy. Spinoza nadspodziewanie dobrze radzi sobie z Muniem, nigdy bym go nie podejrzewał o takie zdolności. Kolumb rzuca mnie z pasją, jakby się mścił za pierwszy upadek.
— Rrraz... — mruczy — jeszcze rrraz... i jeszcze rrrazzz...
Już mnie ramię boli od tego rzucania. Ledwo się powstrzymuję, żeby nie zripostować Kolumba.
— Nieźle idzie! — woła zasapany Bambuch.
— Ćwiczyć! — pokrzykuję. — Przeciwnik nie będzie wam się nadstawiał. Rzut musi trwać najwyżej sekundę, musi być wykonany w mgnieniu oka. Szybciej, szybciej!
Po kwadransie wszyscy są już u kresu sił, ale przerzut idzie im wcale nie najgorzej. Zarządzam krótką przerwę i zaczynamy ćwiczyć w inny sposób: jeden próbuje zadać cios, a drugi odpowiada przerzutem. Bambuch obrywa w szczękę od Dwieściego, omal nie dochodzi do prawdziwej bójki, muszę interweniować.
— Tylko bez nerwów, panowie. Zdenerwowany łatwiej przegrywa, pamiętajcie. Spinoza, nie czekaj, już, tempo, tempo!
Na brak zapału u chłopców narzekać nie mogę. Szansę Korsykańczyków maleją z minuty na minutę.
Sinobrody pochyla się nad Aparatem. Przybliżam karbidówkę, jej ostre światło pada na zwoje drutów oplatające prostowniki, kondensatory, wzmacniacze, rozjaśnia zegary, ebonitowe rączki przełączników, kwadraty obwodów drukowanych. Sinobrody element po elemencie sprawdza piąty układ. Nie musi zaglądać do rysunku, zna go na pamięć. Mamrocze coś pod nosem, grzebiąc w plątaninie kolorowych kabli.
— Dobrze, Lutosławie — mówi swoim głębokim, niskim głosem. — Ani jednego błędu. Pora przystąpić do układu szóstego, mam ze sobą schemat.
Wyjmuje z kieszeni złożony We czworo arkusz papieru, nie rozkłada go jednak. Głaszcze w zamyśleniu swą potężną, granatową brodę. Rozumiem, o co chodzi: układ szósty to znów mnóstwo detali, a Sinobrody nie ma pieniędzy. Podliczam w pamięci — zmontowanie pięciu układów kosztowało ponad dwa tysiące złotych, ostatnie zaś dwa układy są szczególnie kosztowne, bo trzeba do nich kilkunastu lamp.
— Panie January... — zaczynam niepewnie. — Kiedy ostatni raz robiłem zakupy w sklepie radiotechnicznym, sprzedawca...
Urywam. Sinobrody dalej wpatruje się w Aparat, bezdźwięcznie poruszając wargami. Karbidówka niczym projektor rzuca na białą ścianę monstrualnie wielki cień jego profilu.
— Dokończ.
— Powiedział, że mógłby załatwić części z przeceny, zupełnie dobre. I w ogóle... — Sinobrody milczy. — Bardzo się interesował, do czego mi to wszystko potrzebne. — Sinobrody milczy. — Wygląda na przyzwoitego faceta.
— Dalej — zachęca Sinobrody. — Co mu odpowiedziałeś?
— Nic — mówię. — Jakoś się wykręciłem.
— Taki wspólnik bardzo by nam się przydał — mówi z namysłem Sinobrody, nie przestając wpatrywać się w Aparat. — Ogromnie nam by się przydał, Lutosławie.
— Czy to znaczy...
— Nie znaczy — przerywa mi Sinobrody. — On by nie został naszym wspólnikiem. Czy nie rozumiesz tego?
— Powiedział, że się interesuje radiotechniką.
— No właśnie — podejmuje Sinobrody. — Jak ci się zdaje, Lutosławie, dlaczego żądam absolutnej tajemnicy? — Milczę. — Czy przypuszczasz, że kieruje mną pycha? Pragnienie sławy? Że nie chcę jej z nikim dzielić? No, odpowiedz!
— Nie wiem.... — mruczę.
— Nie wiesz — mówi z goryczą Sinobrody. — Dziękuję ci za szczerość. Skąd zresztą ma wiedzieć, co czuje artysta? Artysta, Lutosławie, to szczególny gatunek człowieka, któremu największą, a bodaj i jedyną radość sprawia świadomość dokonania. Rozumiesz mnie? Wewnętrzna świadomość, że dokonał wielkiego dzieła, wystarcza mu za wszelkie zaszczyty i wyróżnienia. Prawdziwy artysta sam przywdziewa sobie na czoło laurowy wieniec. Reszta jest choinkowym szychem, bezwartościową, fałszywą pozłotą. — Sinobrody przerywa, rozkłada i składa kartkę z fragmentem schematu, parę chwil bezdźwięcznie porusza ustami.
— Gdyby ludzkość miała nigdy się nie dowiedzieć, że to my nawiązaliśmy z Nimi kontakt, że dzięki nam świat wkroczył w nową, szczęśliwą erę — czy mając tę pewność zrezygnowałbyś z naszego dzieła? Odpowiedz, Lutosławie.
Namyślam się, chcę odpowiedzieć szczerze. Czy potrafiłbym lekką ręką zrezygnować z wielkiej sławy? Sława to przecież zdjęcia w gazetach, wywiady w radio i telewizji, wspaniałe podróże, ordery, stosy bajecznych prezentów, szepty, gdzie by się człowiek nie ruszył: „To on! On!... Ten, który...” Czy w marzeniach 1 nie zazdrościłem Gagarinowi, nie wyobrażałem sobie, że to ja jestem pierwszym człowiekiem, który poleciał w Kosmos? Było tak... Gagarin jest niskiego wzrostu, pierwsza kabina była mała i ciasna. Teraz wystrzeliwuje się dużo większe statki... Myślę przecież chwilami, że sława człowieka, który pierwszy wyląduje na Księżycu, nie będzie mniejsza od sławy Gagarina, a nie wiadomo jeszcze, kto pierwszy poleci na Księżyc, być może, kto wie... I teraz pytanie Sinobrodego: o co mi chodzi? O co przede wszystkim? O sławę? Czy o świadomość, że ja, właśnie ja...
— Chyba nie — odpowiadam Sinobrodemu. I po chwili: — Na pewno nie, panie January. Pracowałbym dalej.
Sinobrody z satysfakcją kiwa głową. Wiem, że mi uwierzył. Uśmiechamy się do siebie.
— A teraz zastanów się nad czymś innym — mówi Sinobrody. — Ten sprzedawca zna się na radiotechnice. I jest normalnym, zwykłym człowiekiem. Jak by zareagował, gdybyśmy go wtajemniczyli? Powiem ci. Najzwyczajniej popukałby się w czoło. Narysowałby sobie na nim kółeczko i powiedział, że wariatem to on nie jest. Pomyślałby, że jedno z dwojga: albo robimy z niego wariata, albo sami jesteśmy bez piątej klepki.
— Całkiem możliwe — przytakuję po chwili namysłu. — A jednak szkoda, że nie dostaniemy tych części z przeceny.
— Nic strasznego — mówi Sinobrody, dotykając końcami palców mojego ramienia. — Za parę dni będziemy mieli pieniądze. Dostałem pracę zleconą, inwentaryzowanie starodruków. Te pieniądze zużyjemy w całości na budowę Aparatu. Bez wyrzutów sumienia.
— Wyrzutów sumienia? — powtarzam, nie bardzo rozumiejąc, co Sinobrody ma na myśli.
Bibliotekarz głaszcze brodę. Jest jak gdyby trochę zmieszany.
— Widzisz... — powiada — nigdy ci o tym nie wspominałem... Mam kogoś, komu muszę posyłać pieniądze. Co miesiąc. Każdego miesiąca połowę swojej pensji wysyłam do Krakowa. — Milczę; czuję, że jakiekolwiek pytania byłyby z mojej strony nietaktem. — Ona studiuje medycynę — ciągnie po pauzie Sinobrody. — Nie jest moją krewną, ale przyjaźniłem się kiedyś z jej ojcem. W Oświęcimiu nasze prycze sąsiadowały ze .sobą. Opowiadał mi o swojej córeczce, Alicja miała wtedy niecały rok, bardzo się o nią lękał. Prosił, aby mu przyrzec, że jeśli wyjdę cało z hitlerowskiego obozu, a on zginie, odnajdę małą i zaopiekuję się nią. Ignacy nie przeżył obozu... — Znowu urywa, jak gdyby zapatrzony w daleką straszną przeszłość. — Zapamiętałem jego prośbę. Po wojnie odnalazłem dziecko, które zostawił u swojej kuzynki, staruszki na rencie. Pomagałem, jak mogłem. Ignacy marzył, aby jego córka została lekarką. Powtórzyłem jej to, gdy dorosła, pragnienie ojca pozostawało w zgodzie z marzeniami Alicji. Poszła na medycynę, a ja zobowiązałem się, że przez—cały okres studiów będę jej pomagał w miarę sił.
— Nie dostaje stypendium? — pytam; słyszałem, że bardzo wielu studentów otrzymuje stypendia.
— Nie wiem — mówi niechętnie Sinobrody. — Alicja ma do mnie... hm... trochę dziwny stosunek. Może zresztą przypuszcza, że jestem zamożny. Młoda dziewczyna na studiach ma dużo wydatków, to całkiem zrozumiałe...
— Ciągle żąda pieniędzy?
— Nie żąda. — Sinobrody krzywi się z niesmakiem. — Prosi. Uważa zapewne, że taki człowiek jak ja wiele nie potrzebuje. I miałaby rację, gdyby nie Aparat, ale o Aparacie nie mogę jej przecież napisać.
— Bo pomyślałaby o panu to samo, co sprzedawca.
— Ona i tak uważa mnie za pomylonego — uśmiecha się Sinobrody. — Ona... i całe mnóstwo innych ludzi. Dobrze wiem, co o mnie mówią.
— Nieprawda... — próbuję protestować.
— Myślisz, że mnie to martwi? — jeszcze szerzej uśmiecha się Sinobrody— Artystów zawsze uważano za obłąkanych. Czego ludzie nie rozumieją, to nazywają obłędem, bo wtedy niczego więcej nie trzeba tłumaczyć. Wariat, i tyle..
Rozkłada Wreszcie złożoną we czworo kartkę i zaczyna mi objaśniać szósty układ. Skupiam się maksymalnie, aby niczego nie uronić z wykładu. Gdy Sinobrody mówi o tranzystorach i diodach, twarz jego rozjaśnia się, jak gdyby deklamował wiersze. Tak właśnie wyobrażam sobie poetę: ascetyczna twarz, zmierzwione włosy, gorejące źrenice.
Słucham z zapartym tchem, nie usiłując już pojąć celowości fantastycznych rozwiązań, lecz tylko starając się; je zapamiętać. Mam zaufanie do natchnionego starca.
— Wszystko jasne? —pyta Sinobrody.
— Tak — odpowiadam.
— A więc za kilka dni przystępujemy do .montażu — mówi Sinobrody. — W czwartek otrzymam wynagrodzenie za pracę zleconą. Do czwartku, Lutosławie.
Nagle przychodzi mi na myśl, że nie musimy czekać do czwartku. Po co mi zbiór znaczków pocztowych? Co znaczą jakieś tam strzępki papieru wobec perspektywy nawiązania kontaktu z Nimi? Za kolekcję powinienem dostać kilkaset złotych. Co najmniej—pięćset. Nie mówię o tym jednak Sinobrodemu, bo wątpię, czyby się zgodził.
Pięćset złotych wystarczy na wszystko, co jest potrzebne do zmontowania szóstego układu.
Zielono—Żółci grają przebój miesiąca. Świetlica domu kultury jest pełna po brzegi, nikt już nie siedzi na swoim miejscu, ci z dalszych rzędów powłazili na krzesła, oblepili parapety. Na estradzie pięciu chłopców w zamszowych spodniach i koszulach wyciska z instrumentów wszystko, na co je stać. Sala dzwoni, ryczy, grzmi, zachłystuje się nawałnicą dźwięków.
— Nie zapomnij mnie! — wyje do mikrofonu blondyn z grzywką zasłaniającą oczy. — Pamiętaj mnie, ye, ye, ye!... Bo bez ciebie ja, ye, yę, ye!... Tonę w smutnych snach, ye, ye, ye! Colombo... Colombo!... Colombo, yeyeye...
Właściwie big—beat już mi się przejadł. Obłąkańczy huragan, który niegdyś podniecał wyobraźnię, teraz po prostu drażni. Uszy bolą od jazgotu perkusji. I czego właściwie ten blondyn tak się wije, jakby go pies w pupę ugryzł? Poszedłem z Muniem na koncert tylko dla prestiżu: zdobył dwa bilety i dla wszystkich chłopaków z których każdy chętnie wybrałby się na Zielono—Żółtych — było jasne, że ten drugi jest dla mnie.
Rozglądam się po sali. Odnoszę wrażenie, że entuzjazm obecnych nie jest już tak szczery i spontaniczny jak, powiedzmy, przed rokiem. Trochę na pokaz, z przyzwyczajenia, wywijają marynarkami. Twarze zdegustowane, bez napięcia, bez blasku w oczach. Co będziemy uwielbiać za rok? Big—beat się kończy, chyba wymieni go całkiem odmienny styl muzyczny — ale jaki? Może muzyka sferyczna, chrobotanie atomów, śpiew chórów marsjańskich? A może po prostu... tango? Podobno bardzo są piękne pieśni obrzędowe Pigmejów. A Eskimosi? Też nie dotarli do nas jeszcze ze swoją muzyką. W każdym razie owo „ye, ye, ye” to zwyczajne nudziarstwo, i w dodatku nachalnie hałaśliwe.
Obserwuję Munia. Porusza nogami w takt uderzeń perkusji, ale nie nadąża i to go wyraźnie irytuje. Patrzy jednak z zaciekawieniem na estradę, gdzie szaleją zamszowi Zielono—Żółci.
— Duszno tu — mówię.
Nie słyszy. Nic zresztą dziwnego: w takim hałasie? Trącam go łokciem w biodro.
— Zostajesz? — pytam. — Bo ja mam dosyć. Wychodzę.
— No to cześć — rzuca, nie odrywając oczu od estrady: blondyn znowu yejuje, wijąc się jak pijawka.
Przeciskam się do wyjścia. Nie jestem osamotniony: w stronę drzwi żegluje przez salę sporo innych ludzi. Utykam w korku i po paru chwilach zostaję wypchnięty na zewnątrz.
Wczesny fioletowy zmierzch, niebo z resztkami ognia na zachodnim horyzoncie, orzeźwiająco chłodne powietrze. Wdycham je głęboko, wentylując zmęczone płuca. Wtedy właśnie, przy drugim czy trzecim wdechu, dostrzegam zbliżającą się Kamę i Marcina, który ją trzyma pod rękę. Rozmawiają o czymś, Marcin gestykuluje wolnym ramieniem, Kama uśmiecha się, przecząco kręci głową.
Powietrze jak gdyby utraciło swój wspaniały ożywczy smak. Nie bardzo rozumiem, co się ze mną dzieje. Miedziane włosy Kamy w świetle neonówki wydają się czarne. Obcięła je krótko, na chłopaka, ogromnie jej z tym do twarzy. Ma na sobie obcisłą sukienkę, rozszerzającą się ku dołowi w plisowany klosz. Pod szyją fantazyjna kokarda. Nigdy jeszcze tak ładnie nie wyglądała, jak w tej chwili.
Nie widzą mnie. Nie słyszą, że za nimi idę.
— Nieprawda — mówi Marcin. — W każdym gatunku muzyka może być dobra lub zła. Gdyby Chaczaturian napisał coś w tym stylu, byłoby to świetne, jestem pewien.
— Chaczaturian i Chaczaturian — mruczy z irytacją Kama. — Co ty takiego znajdujesz w Chaczaturianie?
— Lubię go.
— On by nic nie napisał w tym stylu.
— Możliwe. Gdyby jednak...
— Ale nie napisze.
— Nie kłóćmy się, Kaminku — mówi Marcin, a ja wyobrażam sobie uśmiech, który tym słowom towarzyszy, i do ostrego bólu przygryzam górną wargę. — Odprowadzić cię do domu czy pójdziemy na spacer?
— Powinnam wrócić do domu — mówi Kama. — Może jednak lepiej będzie...
— Co będzie lepiej? — pyta Marcin.
— Nie musisz mnie odprowadzać — mówi Kama. — Tylko do przystanku.
— Dlaczego? Pieszo będziemy na miejscu za niecały kwadrans.
— Wolałabym, żebyś wieczorem nie pokazywał się na Zarzeczu — mówi Kama po krótkiej pauzie. — Wiesz, jacy oni są.
— Nonsens! — Głos Marcina jest zaprawiony nieco przesadną pewnością siebie. — Nic do mnie nie mają.
— Powiedz mi wreszcie, co się działo tamtego wieczoru? — pyta cicho Kama. — Dlaczego nic nie chcesz powiedzieć?
— Bo nic się nie działo — odpowiada Marcin.
— Kłamiesz — mówi Kama. — Miałeś przyjść nazajutrz i nie przyszedłeś. Musiał być jakiś powód.
— Był. Znosiłem węgiel do piwnicy. l — A nazajutrz? A następnego dnia? Przez cały tydzień znosiłeś węgiel do piwnicy?
— Daj temu spokój, Kaminku — mówi cicho Marcin, tak że z trudem rozróżniam słowa, choć idę tuż za nimi. — Doprawdy nie ma o czym mówić.
— A ja żądam, żebyś mi powiedział, czego chciał od ciebie Luty — rzuca sucho Kama. — Żądam, słyszysz?
— Niczego nie chciał — odpowiada Marcin tonem łagodnej perswazji. — Ot, gadaliśmy sobie. Luty jest fajnym chłopakiem, nie rozumiem twojego uprzedzenia...
Coś mnie ugniata w gardle. Nie mogę dłużej słuchać. Wyprzedzam ich i odwracam się raptownie. Przystają zaskoczeni. Jesteśmy już na terenie Zarzecza, w głębi widać naszą ulicę i dom, w którym mieszkamy.
— Uszanowanie. — Kłaniam się w pas, do ziemi. — Co za niespodzianka! Romantyczny spacerek? Chyba państwu nie przeszkadzam.
— Przeszkadzasz — rzuca ostro Kama.
Ignoruję jej replikę. Równocześnie staję tak, że tarasuję im przejście. Żeby mnie wyminąć, musieliby zejść z chodnika.
— Przypadkowo dotarł do moich uszu końcowy fragment waszej rozmowy — mówię z wyszukaną grzecznością, ponawiając ukłon. — Pytanie Kamy i odpowiedź Marcina. Z właściwą sobie uczciwością pragnę sprostować nieścisłość. Marcin wprowadził panią w błąd, łaskawa pani.
— Proszę cię, Luty — Marcin patrzy na mnie z jakimś nerwowym błaganiem. — Nie trzeba.
— Jakże to tak? — udaję zgorszenie. — Okłamywać damę? Nie godzi się, łaskawco, wręcz nie przystoi. Trzeba szczerze, po męsku. Damę, jeżeli dobrze zrozumiałem, interesuję nasza rozmowa sprzed tygodnia. Czy tak, madmuazel?
Kama nie odpowiada. W ogóle nie patrzy na mnie, jest zwrócona twarzą ku Marcinowi. To jeszcze bardziej powiększa moje rozdrażnienie i równocześnie ucisk w gardle.
— Mieliśmy dłuższą pogawędkę — ciągnę. — Z przezabawnym finałem. Jak ci się szło do domu, Marcinku? Musiałeś chyba nałożyć drogi, żeby ominąć śródmieście.
— Czy możesz nas przepuścić? — mówi Marcin jakimś nie swoim, drewnianym głosem. — Kama się spieszy.
— Niech więc idzie — Kłaniam się dwornie przed Karną. — Dla pani droga jest wolna, madmuazel. Narzeczony musi jednak zawrócić.
— Przepuść nas — Marcin—wysuwa do przodu rękę, jakby mnie chciał odepchnąć; nasze dłonie spotykają się i zwierają w uścisku: z boku wygląda to jak powitanie lub pożegnanie. Powoli zgniatam dłoń Marcina. Mam bardzo silne palce, przez długi czas ćwiczyłem je japońską metodą, „ugniatając metalową kulkę. Marcin nie stawia oporu, jego dłoń jest miękka, bezbronna. Miażdżę ją. Coraz mocniej. Patrzymy sobie w oczy. Żeby patrzeć w oczy Marcinowi, muszę nieco unieść głowę. Kama nic nie rozumie z tego uścisku. Wędruje spojrzeniem ode mnie do Marcina.
Nagle dłoń, którą gniotę, jak gdyby ożywa. Napina się, napręża, twardnieje, rozsuwa mi palce. Usiłuję temu przeszkodzić, zwiększam ucisk, ale bez skutku. Dłoń Marcina wolniutko przechodzi do kontrnatarcia. Jest dużo większa od mojej i niespodziewanie zmienia konsystencję, staje się jednym potężnym muskułem. Zmuszam palce do największego wysiłku, próbuję przełamać opór, zaciskam zęby, czuję narastające łomotanie w skroniach. Przegrywam. Dłoń Marcina zwiera się jak imadło, przełamuje mój opór, zdaje się kruszyć mi kości.
Mogę to przerwać. Podcięcie i rzut przez biodro, nic prostszego. Rozwali sobie łeb o płyty bruku. Albo dźwignia na ramię. Aż się prosi.
Dlaczego nic nie robię? Stoję przed nim jak słup soli, a Kama patrzy na nasze złączone dłonie i już zaczyna się czegoś domyślać.
— Puść go! — niemal krzyczy.
Krzyczy do mnie, jednak nie rozumie. Uśmiecham się samymi wargami, są sztywne, zdrętwiałe. Wiem, że nie rzucę Marcina ani nie założę mu dźwigni. Zniosę paskudny ból, nawet najpaskudniejszy. On przecież wie, jak mnie to boli. Dlaczego powiedział do Kamy, że jestem fajnym chłopakiem? Tego mógł nie powiedzieć. Nie musiał. Jak długo jeszcze będzie miażdżyć mi palce? Ulga. Mam wrażenie, że palce się skleiły, zrosły ze sobą. Nie mogę ich rozłączyć.
— Pozwól mi odprowadzić Kamę — mówi cicho Marcin. — Proszę cię, Luty.
Przecież wygrał. Kpi? Nie wygląda na to. Twarz ma poważną, zamyśloną. Bardzo ładną twarz: szerokie, duże czoło, gęste brwi zrośnięte u nasady nosa, nieco skośne, ciemne, głęboko osadzone oczy. Nad czołem wiją się kędziory koloru dojrzałych żołędzi.
— Idźcie — rzucam przez zaciśnięte zęby. — A nie zapomnijcie zaprosić mnie na ślub.
Kama otwiera usta, jakby coś do mnie chciała powiedzieć, ale nie słucham, odwracam się gwałtownie, skręcam w przecznicę oświetloną rzędem gazowych latarń. Idę przed siebie, trącając kamyki czubkiem buta. Toczą się z łoskotem po kocich łbach, podskakują i giną w mroku. „Głupcze — tłumaczę sobie — spójrz na niego, a potem na siebie i skończ wreszcie z tą bzdurą, z tym nonsensem. Zależy ci na przyjaźni z Karną? Marcin jest piękny, wysoki, umie ładnie mówić, zna się na muzyce. A ty co? Znajomością dżudo i autorytetem wśród chłopców zarzeckich Kamie nie zaimponujesz. To jest dziewczyna o wyższych aspiracjach, wiesz o tym od dawna.
...Owszem, istnieje coś, czym potrafiłbyś wprawić ją w podziw. Coś, przy czym Marcin zbladłby jak dymek na wietrze. Ale o tym, Luty, Kamie powiedzieć nie możesz, nie wolno ci pisnąć słówkiem, słóweczkiem najmniejszym...”
OTO LUTOSŁAW REGUT, TEN KTÓRY WESPÓŁ Z JANUARYM BOSZTIRKO DOKONAŁ WIEKOPOMNEGO DZIEŁA, ZASKARBIAJĄC SOBIE NA WSZE CZASY WDZIĘCZNOŚĆ I PODZIW CAŁEJ LUDZKOŚCI! DZIĘKI NIEMU WKROCZYLIŚMY W NOWĄ, SZCZĘŚLIWĄ EPOKĘ; JEMU ZAWDZIĘCZAMY WSZYSCY...
Co na to powie dumna Kama? Czy będzie żałować poniewczasie, że nie poszła ze mną na film z Bardotką i wolała przyjaźnić się ż Marcinem? Przypomni sobie, jak mnie nazwała karłem...
Ojciec rozgrywa mistrzowską partię szachów. Raz jest Botwinnikiem, raz Petrosjanem, gra na przemian białymi i czarnymi, przesiadając się z krzesła na krzesło.
— Wieża b—3 na br7... —pomrukuje z przejęciem. — A na to pionek... pionek z g—8... tak, na g—6, oczywiście... Dlaczego? Zaraz, zaraz...
Leżę na tapczanie i czytam „Radiotechnika — amatora”, jestem już na czterdziestej stronie. Po gruntownym przestudiowaniu wielkiego tomiska „Techniki radiowej” ta książeczka jest dla mnie dziecinnie łatwą lekturą. Czytam ją po prostu dla rozrywki, śmiejąc się w duchu z niepodważalnych stwierdzeń, któreśmy z Sinobrodym nie tylko podważyli, lecz wprost rozłożyli na obie łopatki. Że też uczeni nie mogą na to wpaść! Brak im polotu, odwagi, wizji artystycznej...
— Ciekawe? —pyta przez ramię ojciec.
— Zabawne — odpowiadam, wertując kartki.
— Mhm... — mruczy ojciec i szura figurami po szachownicy. — Zabawne, powiadasz... — I unosi głowę, patrzy na mnie zdziwiony: — Co może być zabawnego w podręczniku radiotechniki?
— Przejęzyczyłem się — mówię. — Chciałem powiedzieć, że bardzo ciekawe.
Ojciec zgarnia figury, układa je w pudełku. Potem siada przy mnie na tapczanie.
— Skąd u ciebie ten zapał do radiotechniki? Nigdy przedtem nie ciekawiły cię sprawy techniczne.
— Teraz ciekawią — odpowiadam niechętnie, bo wolę unikać rozmowy z ojcem na ten temat. .
Na szczęście ojciec również go nie podtrzymuje. Sięga do marynarki wiszącej na oparciu krzesła i wyjmuje portfel z wewnętrznej kieszeni.
— Mam coś dla ciebie — mówi. — Spójrz tylko.
Rozkłada portfel, wydobywa z małej przegródki znaczek pocztowy. Bardzo piękny znaczek, przedstawiający lwa na tle intensywnie zielonej dżungli.
— Ładny — mówię, siląc się na entuzjazm. — Dziękuję ci, tato.
— Dostałem go od kolegi w biurze — mówi ojciec, oglądając znaczek pod światło. — Także zbieracz. Obiecałem mu w zamian Gwatemalę, pamiętam, że miałeś podwójną.
Czuję, jak krew napływa mi do twarzy. Zasłaniam się książką, żeby ojciec nie zauważył.
— Już nie mam — mówię.
— Wymieniłeś?
Rozważam odpowiedź. Wystarczy powiedzieć „tak” i ojciec zostawi mnie w spokoju. To by jednak było krętactwo. Nigdy jeszcze ojca nie okłamałem. Tak już jest między nami, że mówimy sobie prawdę.
— Nie zbieram więcej znaczków, tatusiu.
Ojciec niczego się jeszcze nie domyśla. Dalej ogląda afrykański znaczek. Trzyma go na dłoni i dotyka koniuszkiem palca.
— Rozumiem — odzywa się po pauzie. — Na razie radiotechnika zapędziła filatelistykę do rogu. Ale to jest przejściowa porażka, bądźmy spokojni. Gdzie masz klaser? Włożę tam „afrykańczyka”.
Zamykam książkę, podnoszę się z tapczanu i staję naprzeciw ojca. Wytrzymuję jego pytające, zdziwione spojrzenie.
— Nie mam klasera — mówię. — Nie mam już znaczków. Ani jednego.
— Co z nimi zrobiłeś? — pyta spokojnie ojciec, jakby chodziło o sprawę najzwyklejszą.
— Sprzedałem. — Coraz mi trudniej patrzeć ojcu w oczy — Całą kolekcję sprzedałem w sklepie filatelistycznymi Ojciec wstaje, zaczyna przechadzać się po pokoju. Ten nawyk spacerowania w trudnych chwilach odziedziczyłem po nim. Biurko — drzwi — okno — biurko — drzwi. Słucham klekotu gumowych zelówek. Raptownie zamiera.
— Dlaczego je sprzedałeś?
Nie mam wyboru. Nie mam nad czym się zastanawiać. Wcześniej czy później musiało dojść do tej rozmowy.
— Potrzebowałem pieniędzy, tatusiu.
— Na co?
To pytanie także musiało paść. Nie mogło nie paść. Ojciec kładzie mi ręce na ramionach. Jest wysoki, bardzo wysoki, najwyższy ze wszystkich mężczyzn w naszym —domu. Przekazał mi swoją twarz, wszyscy twierdzą, że mamy identyczne rysy, a wzrostu mi nie przekazał. Podobno mama była bardzo niska. Mam to po niej. Nie pamiętam matki, znam ją tylko ze zdjęć. Umarła, gdy miałem dwa lata. Od tamtego czasu żyjemy sobie we dwójkę i nigdy dotychczas nie było sytuacji, w której nie mógłbym ojcu powiedzieć wszystkiego.
— Potrzebowałem pieniędzy — powtarzam. — Musiałem je mieć. Naprawdę, bardzo ich potrzebowałem...
Ojciec zdejmuje dłonie z moich ramion. Jakimś dziwnym, obcym krokiem idzie w stronę fotela. Siada, zamyka oczy.
Podbiegam do niego. Chwytam rękę zwisającą z poręczy.
— Tatusiu, zrozum, spróbuj zrozumieć — mówię szybko, jąkając się, połykając słowa — nie wolno mi, to nie moja tajemnica, ale nic złego, przysięgam, dowiesz się dwudziestego drugiego lipca, wtedy wszystkiego się dowiesz, a teraz po prostu mi nie wolno, chyba mi ufasz, no, tato...
Ojciec otwiera oczy. Patrzy na mnie z uwagą. Jego twarz rozpogadza się z wolna, jak niebo, które wiatr wyzwala spod ciężaru brunatnych, deszczowych chmur. Wreszcie uśmiech. Zmęczony, nie najweselszy, a jednak uśmiech. Ojciec uśmiecha się do mnie.
— No cóż — mówi. — Dorastasz. Masz prawo do swoich tajemnic. A masz do nich prawo dlatego, że ci ufam.
Przybliżam policzek do skroni ojca.
— Nie robię nic złego... — szepcę mu do ucha. — Przekonasz się..... już wkrótce... Będziesz ze mnie, dumny...
Dłoń ojca wędruje do moich włosów, targa mnie leciutko za kosmyk nad czołem.
— Co myślisz, synu, o jajecznicy na boczku? Takiej ogromnej, z sześciu jajek?
— Widownia szaleje z entuzjazmu! Mam usmażyć?
— Chwileczkę — uśmiecha się ojciec. — W naszym domu panuje ustrój sprawiedliwości społecznej. Gramy w marynarza. Trzy... cztery!
Wystawiam dwa palce, ojciec również dwa, razem cztery. Wedle ustalonej zasady zaczynamy liczyć od niego. Wypada na mnie. Pędzę do kuchni, stawiam patelnię na płonącym gazie, kroję grube plastry boczku. Skwierczy i tak pachnie, że aż dech zapiera. Gdy jest już zrumieniony, wbijam po kolei sześć jajek, połykając ślinę, która strumieniem napływa do ust.
— Prędzej! — woła z pokoju ojciec. — Prędzej, bo mnie zabijesz tym aromatem!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Koniec treningu. Po raz ostatni zamierzam się na Bambucha, ten błyskawicznie chwyta mnie za przegub, przelatuję nad nim i spadam twarzą w sypki, gorący piasek.
— Dosyć! — ogłaszam. — Możemy choćby jutro spotkać się z bandą Gicza.
— Możemy — przytakuje Kolumb. — Ale dlaczego milczą? Mówiłeś, że zawiadomią nas w najbliższych dniach.
— Pewnie i oni się szykują — mówi Spinoza. — A boksu nie można się nauczyć w ciągu paru dni.
— Nie szkodzi. — Uśmiecham się lekceważąco. — Niech sobie trenują boks. To dla nas betka. Zagramy, chłopaki?
Zostawiamy ubrania na brzegu i biegniemy przez wydmy na prostokątną łączkę, ogrodzoną parkanem głogów. Naturalne boisko, z bramkami wytyczonymi przez wbite w ziemię gałęzie. Munio wydyma policzki, nadmuchując piłkę. Dzielimy się na dwie drużyny, jak zwykle: Bambuch, Dwieście i ja przeciwko Muniowi, Kolumbowi i Spinozie. Spinoza i Bambuch stają na bramkach. Kolumb strzela, podaje Muniowi. Biegnę na Munia, ten chce podać Kolumbowi, ale Dwieście jest szybszy, przejmuje piłkę, pędzi ją w stronę bramki Spinozy. Kolumb wpada na niego, lecz o ułamek sekundy wcześniej Dwieście wybija piłkę w moim kierunku, dopadam jej i strzelam... prosto w pierś Spinozy. Spinoza siada, nie wypuszcza jednak piłki. W chwilę później wybija ją efektownym kopnięciem prawie pod naszą bramkę. Bambuch wybiega z bramki, chwyta piłkę, drybluje, podaje ją do mnie. Mijam Kolumba i Munia, udaję, że chcę podać do Dwieściego i — wbijam pierwszego gola.
— Jeden zero! — wrzeszczy Bambuch.
Spinoza ze smutkiem rozkłada ręce, demonstrując, że był bezradny. Kolumb patrzy na niego i puka się w czoło:
— Spałeś?
Gra toczy się dalej. Po paru minutach bramkę zdobywa Munio i w chwilę później Kolumb. Jest dwa do jednego. Dwieście wyrównuje na dwa : dwa. Jestem cały mokry od potu, chętnie odpocząłbym, muszę jednak strzelić zwycięską bramkę. Gramy do trzech bramek, kto zdobędzie trzecią — wygrywa. Tak ustaliliśmy sobie.
Prowadzę piłkę przy nodze, jestem już blisko bramki Spinozy, widzę go, jak się pręży, wspierając dłonie na rozsuniętych kolanach, gotów do skoku. Mogę strzelać już, ale chcę bić na pewniaka. Jeszcze dziesięć metrów... Błąd. Z tyłu dopada mnie Munio, wybija mi piłkę spod nóg potężnym kopnięciem. Piłka szybuje ponad żywopłotem, w kierunku rzeki.
— Teraz biegnij po nią — rzucam zirytowany, bo przeszkodził w strzeleniu pewnego gola. — Prędzej!
Munio sprintem pędzi za piłką, efektownym skokiem przesadza kępę krzewów. Czekamy. Nie ma go ze dwie minuty. Potem pojawia się na tle żywopłotu i gestami daje nam znać, żebyśmy się zbliżyli. Równocześnie przykłada do warg wskazujący palec lewej ręki. Co się stało?
Jesteśmy przy nim.
— Jakiś facet... — szepce. — Grzebie w naszych rzeczach...
— Sam jest? — pytam. Munio twierdząco kiwa głową.
— Chłopak — mówi szeptem. — Ale starszy od nas. Będzie miał jakieś szesnaście lat. Obcy, nigdy go przedtem nie widziałem.
— W tyralierę — rzucam. — Nie może nam uciec. Posuwamy się bezszelestnie w stronę brzegu. Widać plażę, ciemną kupkę ubrań na białym piasku i chłopaka pochylonego nad nimi. Wkłada coś do torby przewieszonej przez ramię.
Zbliżamy się półkolem. Dostrzega nas, gdy jesteśmy od niego nie dalej niż dwadzieścia metrów. Prostuje się, nie próbuje jednak uciekać. W ogóle nie wygląda na przestraszonego.
— Czego tu szukasz? — pytam.
Jest krępy, szeroki w barach. Nos ma jak ptasi dziób, ostry, zgięty ku dołowi. Stoi w rozkroku I uśmiecha się ironicznie. Z torby wystaje rękaw” koszuli Munia.
— Wasze łachy? Nędza. Nie macie nic lepszego?
— Czego tu szukasz? — powtarzam.
— Drobna pożyczka — mówi krępy z cynicznym, drwiącym uśmieszkiem. — Piętnaście złociaków i koszulinka. Moja całkiem już do niczego, trzeba zmienić.
Faktycznie: ma na sobie brudną, kraciastą flanelową koszulę i dżinsy przetarte na kolanach. Ubioru dopełniają dziurawe trampki.
— Obcym nie pożyczamy — mówię, usiłując nadać swemu głosowi ton zupełnego spokoju. — Oddaj, co wziąłeś, i spływaj.
— Bez nerw, dzidziusiu. — Krępy nie przestaje się uśmiechać, tylko w oczach zapala mu się niedobry blask. — Nie lubię krzywdzić maluczkich. Chyba że mus.
— Oddaj, co wziąłeś — powtarzam i robię krok w jego stronę. Krępy sięga prawą ręką do torby i nagłym ruchem wyciąga stamtąd gruby stalowy pręt. Podrzuca go w dłoni.
— No jak? — pyta. — Rozstaniemy się po dobremu?
Zerkam na chłopców. Mają blade, napięte twarze. Spinoza nerwowo oblizuje wargi.
— Nie — mówię. — Oddasz koszulę i pieniądze.
Krępy przestaje się uśmiechać. Widzę, jak jego palce mocno oplatają pręt. Ugina lekko kolana i cofa ramię.
— Won — rzuca przez zęby. — Bo zatłukę.
Muszę wygrać parę chwil, aby zapanować nad uczuciem chłodu, które przenika mnie na wskroś, paraliżuje mięśnie. Wiem, że to nie żarty. Jeśli chybię, krępy nie zawaha się przed zadaniem ciosu. Uderzenie takim prętem może rozwalić czaszkę.
— Jest nas sześciu — mówię. — Ze wszystkimi nie dasz rady.
— Zobaczymy. — Krępy nieco wyżej unosi pręt. — Któremu życie niemiłe? Tobie, liliput?
I już strach się ulotnił. Jego miejsce zajęła zimna, zacięta wściekłość.
Zwieram się w sobie. Patrzę prosto w oczy krępego, usiłując wychwycić w nich moment ataku. Rozluźniam muskuły i robię krok do przodu.
Już! Chwytam rękę uzbrojoną w pręt. Reszta dzieje się sama, bez udziału świadomości. Krępy leży na piasku i charczy, a ja przedramieniem miażdżę mu grdykę. Munio wyrywa pręt z osłabionej dłoni, Spinoza trąca mnie w plecy. Dopiero wtedy puszczam.
Krępy dźwiga się wolno, siada i zaczyna masować szyję. Munio stoi nad nim z uniesionym prętem. Bambuch grzebie już w brezentowej torbie — oprócz koszuli Munia wydobywa z niej portmonetkę Dwieściego i mój scyzoryk.
— Klawo mnie zrobiłeś — odzywa się krępy z nutką niechętnego podziwu; głos ma jeszcze zachrypnięty i nie przestaje rozcierać szyi. — Odłóż wajchę — zwraca się do Munia. — Pasuję.
— Przeproś Lutego — mówi Munio, nie opuszczając pręta. — No, słyszysz? Pośpiesz się, bo...
— Za co? — dziwi się krępy.
— Wiesz za co — rzuca oschle Bambuch. — Przepraszasz?
— Czemu nie — krępy patrzy na mnie z uśmiechem, w którym nie wyczuwam ironii. — Takiego to i przeprosić żaden wstyd. Dobry jesteś, brachu. Przepraszam.
Poruszam obojętnie ramionami, choć, szczerze mówiąc, uznanie krępego sprawia mi przyjemność.
— Jesteś tutejszy? — pyta Spinoza.
— Warszawiak. — Krępy wyszczerza nierówne, wielkie zęby. — Dałem nogę, kapujecie? — I widząc, że nie bardzo rozumiemy, wyjaśnia: — Z poprawczaka prysnąłem. Sześć miechów mi dosunęli, a ja dałem nogę już po tygodniu. Taki jestem, kapujecie?
— Kapujemy — odpowiadam sucho. — A teraz spływaj, warszawiak. I uważaj na zakrętach.
Krępy wstaje, obciąga zmiętą koszulę, upycha ją do spodni. Przewiesza torbę przez ramię, ale nie śpieszy się z odejściem. Patrzy na nas. Wygląda, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Razem chodzicie? — pyta.
— Razem — odpowiada Munio. — A bo co?
— Lubię zgraną wiarę — mówi krępy, rozczesując palcami skudłane, lepiące się włosy koloru sznura. — Jak Wiara jest zgrana, można żyć.
— Żyjemy — rzuca Dwieście.
— Ale jak? — krępy uśmiecha się z politowaniem. — Na sześciu chłopa piętnaście złociaków. To jest życie?
Milczymy. Krępy przygląda nam się po kolei. Zatrzymuje wzrok na mnie.
— Szef? — I traktując moje milczenie jako twierdzącą odpowiedź, pochyla się, obnaża zęby: — Mam propozycję, szefie. Wasze szczęście, żeście mnie spotkali. Trzymamy sztamę?
— Jaką propozycję? — pytam.
— Ja jestem specjalista — mówi krępy. — W dwie minuty otwieram każdy kiosk. Trzymamy sztamę? — Robi pauzę, ale nikt z nas się nie odzywa. — Znaczy, trzymamy. — Puszcza do mnie oko. — Widziałem tu jedną taką budę z amerykańskimi fajkami. Miodzik! Wypadnie po góralu na łebka, mucha nie siada. No więc, szefie?
— Nic z tego — odpowiadam i zaczynam się ubierać. — Źle trafiłeś, warszawiak.
— Ech, frajerzy — rzuca z pogardą krępy. — Macie mojra , co? Jak sobie chcecie. Sam też dam radę.
Zapinam spodnie, wkładam sandały. Chłopcy patrzą na mnie wyczekująco. Munio bawi się prętem, obraca go w dłoniach.
— Oddajcie wajchę — mówi krępy i wyciąga rękę do Munia — Fachowy sprzęt, czyli narzędzie pracy, kapujecie, wiara.
Podejmuję decyzję. Zbliżam się do krępego i kładę mu rękę na ramieniu.
— Bardzo nam przykro, warszawiak. Trzeba będzie wrócić do poprawczaka. Kapujesz?
— Że co? — krępy gwałtownym ruchem strąca z ramienia moją dłoń. — Wolne żarty, koleś. Ciao, bambino.
Chce odejść, ale chwytam go za nadgarstek. Chłopcy robią koło.
— Tylko bez cudów — mówię. — Wiesz, jak jest. Można się do reszty udusić.
Krępy wykrzywia się, jakby łyknął octu.
— Dla glin pracujecie? — pyta cicho, głosem pełnym bezsilnej wściekłości. — Za takich jak ja nagrody nie dają.
— Zaniknij twarz — rzucam przez zęby. — Idziemy na posterunek.
— Judasze! — wrzeszczy krępy. — Psy policyjne! Wy szpicle sakramenckie!
Próbuje szarpnięciem uwolnić nadgarstek. Zakładam dźwignię. Wyje. Widocznie za mocno nacisnąłem na staw łokciowy. Zwalniam ucisk.
— Pójdziesz spokojnie? — pytam.
Krępy zmienia taktykę. Nawet próbuje się uśmiechnąć.
— Przecie żartowałem — mówi, zaglądając mi w oczy z jakąś psią uniżonością. — Wcale nie chciałem okradać kiosku. I z poprawczaka nie uciekłem, jak słowo daję!
— Ani nie chciałeś Lutemu głowy rozwalić — mówi Munio, demonstrując krępemu żelazny pręt. — W ogóle jesteś anioł
— Gnojki — rzuca z rezygnacją krępy. — Gnojki sakramenckie. Ja was jeszcze kiedyś dopadnę...
— Już dopadłeś — mówi Dwieście. — Za drugim razem może być gorzej z tobą.
— Marsz — rozkazuję. — I nie próbuj wiać, bo ci rękę złamię.
Krępy milknie. Przez całą drogę nie odzywa się ani słowem. Idziemy bocznymi, wyludnionymi uliczkami, w oddali widać biały budynek posterunku milicyjnego. Krępy zatrzymuje się.
— Za co? — pyta błagalnym tonem. — Co wam do tego, chłopaki? Puśćcie mnie...
— Niestety — mówię. — Ten kiosk z papierosami, o którym mówiłeś, prowadzi stara inwalidka. Ma męża kalekę na utrzymaniu. — Kozubkowa — wtrąca Bambuch. — Ja też ją znam.
— Przysięgam! — Krępy wolną ręką wali się w piersi. — Nie ruszę tu u was żadnego kiosku. Wyniosę się zaraz, słowo!
— Myślisz, że gdzie indziej kioski prowadzą milionerzy? — pyta Spinoza.
Krępy pochyla głowę. — Do posterunku zostało nie więcej niż sto metrów. Przystaję.
— Słuchaj, warszawiak — mówię. — Jesteś lepszy gość, ale chcę ci dać szansę. Sam wejdziesz na posterunek. Powiesz, że uciekłeś z poprawczaka, żałujesz i chcesz wrócić. Że zgłaszasz się dobrowolnie.
— Dyżurka jest na parterze — dodaje Munio. — Okno otwarte.. Będziemy słyszeć, co powiesz. Jakbyś ich zapytał o adres hotelu, to ci przyjdziemy z pomocą.
— Dobra jest... — warczy ponuro krępy. — Żeście mnie w konia zrobili... Kolesie...
— Kolesie, ale nie twoi — rzuca ostro Bambuch. — Ciesz się, że żyjesz i że masz kości całe. No, zasuwaj!
Krępy ze zwieszoną głową wchodzi do białego budynku. Zostajemy na zewnątrz. Lokujemy się przy murze, pod otwartym oknem.
— Wyrzuty sumienia, panie władzo... — słyszymy głos krępego. — ... Ratajczak namówił, żeby wiać... to on, panie władzo, jego wina! A ja się zgłaszam, całkiem dobrowolnie, Lasota jestem, Gabriel Lasota, z własnej woli zgłaszam się, panie władzo...
Parskamy śmiechem. Kładziemy sobie ręce na ramionach i w szóstkę ruszamy środkiem pustej jezdni.
— Idziemy na Zamek! — proponuje Dwieście. — Od paru dni żeśmy tam nie byli.
Wędrujemy ścieżką przez ogródki działkowe, potem skręcamy w kierunku wzgórz, wśród których piętrzy się nasz Zamek z samotną, na wpół zburzoną basztą i masztem, na którym powiewa błękitna chorągiew.
— Fajnie to wymyśliłeś — mówi Spinoza. — Żeby sam się zgłosił. Słyszeliście, jak rozczulająco śpiewał o wyrzutach sumienia?
— Okraść kiosk! — mówi z pogardą Kolumb. — Bank Lloyda, pociąg z dolarami, to rozumiem! Ale kiosk?”
— Ciekawe. — Spinoza uśmiecha się ironicznie. — Ciekawe, jaką widzisz różnicę. Obrabowanie banku to według—ciebie nie kradzież?
— Pewnie, że nie — odpowiada Kolumb. — To jest operacja, wyczyn! Cadillaki, obstawa z karabinami maszynowymi, wszystko obliczone do ułamka sekundy. Worki z dolarami ładuje się do aut...
— Dziwne — mówi Spinoza. — Nie rozumiem, dlaczego nie dogadałeś się z tym Warszawiakiem. Myślisz, że Al Capone zaczynał od banków? Najpierw okradał kioski, głowę daję.
— Gadasz — mruczy Kolumb. — Chyba nie chcesz porównać tego typa z Al Capone?
— Dlaczego nie? — dziwi się Spinoza. — Czechów pisał małe opowiadanka, a Tołstoj wielkie powieści i obaj byli pisarzami.
— Gadasz... — mruczy Kolumb.
— Wobec tego powiedz mi, ile trzeba ukraść,, żeby ze złodzieja stać się bohaterem? — mówi spokojnie Spinoza. — Od jakiej sumy to się liczy?
Kolumb milczy, szuka odpowiedzi. Znajduje ją wreszcie:
— A Zorro? A Robin Hood? Oni też rabowali! Nazwiesz ich bandytami?
— Nie nazwę — odpowiada Spinoza z niezmąconym spokojem. — Oni walczyli o wolność ludu. Odbierali bandytom łupy i rozdawali je biednym. To nie był rabunek, sam dobrze wiesz.
— Gadanie... — mruczy Kolumb, ale już całkiem bez przekonania, po to tylko, żeby nie przyznać się do porażki; sporu ze Spinoza nikt z nas jeszcze nie wygrał. — Bucco!... woła nagle triumfującym głosem. — Co powiesz?
— O kim?... — pyta Spinoza.
— O Beniaminie Bucco — mówi Kolumb. — No? Co powiesz o nim?
— A kto to jest? — pyta po pauzie Spinoza. — Jakoś sobie nie przypominam tego nazwiska...
— Nie wiesz, kto to był Beniamin Bucco? — zdumiewa się Kolumb.
— Nie wiem — rzuca z desperacją Spinoza. — Powiedz.
— Nie mogę — mówi Kolumb.
— Dlaczego nie możesz? — pyta Spinoza.
— Bo sam nie wiem — odpowiada Kolumb. — Jeszcze nie wymyśliłem.
Spinoza pierwszy wybucha donośnym śmiechem, a za nim my wszyscy.
Sinobrody wędruje między regałami, wypełnionymi ciasno rzędami szaro oprawionych książek. Oprócz mnie w bibliotece jest tylko jeden klient, szpakowaty mężczyzna w kolejarskiej kurtce.
— Pamiętniki de Gaulle'a — serwuje gdzieś z głębi regatowego korytarza Sinobrody.
— Znam — odbija kolejarz.
— Trevor—Roper, „Ostatnie dni Hitlera” — proponuje Sinobrody.
— Sensacyjka? — pyta podejrzliwie kolejarz.
Sinobrody wyłuskuje z półki książkę i kładzie ją przed kolejarzem.
— Byle czego panu bym nie proponował — mówi. — Opracowane przez naukowca na podstawie dokumentów i osobistych badań. Bardzo interesujące.
Kolejarz bierze do ręki tom, otwiera go ostrożnie i z szacunkiem patrzy na liczne odsyłacze. Powieści sensacyjne odsyłaczy na ogół nie mają. Przewraca kartki, zagląda na ostatnią stronę, waży tom na .wyciągniętej dłoni.
— Biorę — decyduje się. — Jak życie, panie January?
— Leci. — Sinobrody wpisuje numer książki do karty bibliotecznej. — Pomalutku.
— Pomalutku? — uśmiecha się smutno kolejarz. — Ono pędzi jak ekspres, panie January. W tym miesiącu kończę sześćdziesiąt osiem, kto by pomyślał, już sześćdziesiąt osiem, a przecież dopiero co obchodziłem pięćdziesięciolecie. Pamięta pan? Nie było jeszcze wtedy nowego dworca, zaledwie odremontowaliśmy stary, minister wręczył mi krzyż za trzydzieści lat pracy w kolejnictwie... Piękna była uroczystość, przypomina pan sobie?
— A jakże — uśmiecha się Sinobrody. — Pracowałem wtedy w archiwum— kolejowym. Wygłosił pan wspaniałe przemówienie o nowym dworcu i torpedach, które zastąpią wkrótce stare lokomotywy. Dworzec już jest...
— A torpedy będą — podchwytuje kolejarz. — W przyszłym roku rozpocznie się elektryfikacja naszego węzła. — Spuszcza głowę. — Szkoda tylko, że już beze mnie. Emeryt... Oj, pędzi ten czas, pędzi jak ekspres, panie January...
Chowa książkę do brezentowej zielonej teczki, ściska dłoń Sinobrodego i wychodzi z biblioteki drobnym, lekkim kroczkiem. Sinobrody patrzy za nim, uśmiechając się leciutko, potem daje mi znak ramieniem, żebym się zbliżył.
— Przyszedłeś po książkę? — pyta. — Mam dla ciebie coś ciekawego. Tym razem nie z zakresu radiotechniki. — Wyjmuje z szuflady cienki tomik w nietypowej, brudnozielonej oprawie ze skórzanym grzbietem. — Zagadki naukowe. Zjawiska, których uczeni nie potrafią objaśnić. Słyszałeś o żelaznym obelisku w Indiach?
— Nie słyszałem.
— Odkopano tam obelisk, który nie rdzewieje. Wiadomo, że pochodzi sprzed paru tysięcy lat, a wygląda jakby go świeżo wypolerowano. Rzecz w tym, że nawet dzisiaj, przy zastosowaniu najnowocześniejszych metod, nie można wyprodukować żelaza, które by nie rdzewiało.
Sinobrody odpowiada uśmieszkiem.— Wręcza mi tomik. Chowam go do wewnętrznej kieszeni marynarki. Sinobrody wyciąga portfel, wydobywa zeń trzy stuzłotowe banknoty.
— Wystarczy na szósty układ? — pyta niepewnie. — Myślę, że powinno wystarczyć...
Obiecałem sobie, że nie puszczę pary z ust. Ale nie wytrzymuję.
— Układ szósty jest już gotowy — mówię, siląc się na obojętny ton. — Chciałbym, żeby go pan sprawdził. A te pieniądze pójdą na zakup części do układu siódmego.
Sinobrody patrzy na mnie ze zdumieniem. —Końcem języka wodzi po dolnej wardze.
— Coś ty powiedział, Lutosławie?
— Przed godziną skończyłem montaż szóstego układu. Wszystko się zgadza ze schematem, ale wolałem nie podłączać do Aparatu, póki pan nie sprawdzi.
— Skąd wziąłeś części? — pyta cicho Sinobrody. — Wszedłeś w porozumienie ze sprzedawcą?
— Nie, przysięgam! — wołam żarliwie. — Nawet nie poszedłem do tamtego sklepu. Zrobiłem zakupy w innym.
— A pieniądze? Skąd je zdobyłeś?
— Zdobyłem — uśmiecham się tajemniczo. — To moja sprawa.
— Nie — rzuca sucho Sinobrody. — Sprawa jest nasza wspólna. Pytam cię; Lutosławie, skąd wziąłeś pieniądze na zakup części?
Milczę. Trochę przestraszył mnie jego surowy, ton. Stukam paznokciem w kontuar biblioteczny. Powiedzieć?...
— Stoimy u progu nowej epoki — ciągnie półgłosem Sinobrody. — Będziemy jej odkrywcami. I zwłaszcza jako odkrywcy nie możemy w nią wkroczyć z nieczystym sumieniem. Rozumiesz to, Lutosławie? Sprawcami rzeczy najstraszliwszych byli ci, którzy uważali, że cel uświęca środki. My musimy osiągnąć nasz cel uczciwymi środkami. Uczciwymi, rozumiesz?
— Nie popełniłem nieuczciwości, panie January. Przysięgam panu...
— Skąd wziąłeś pieniądze?
Decyduję się. Sinobrody nie może mnie podejrzewać o nieuczciwość.
— Sprzedałem swoją kolekcję znaczków pocztowych. Należały do mnie, sam je zbierałem przez cztery lata. Wolno mi było zrobić z nimi, co zechcę.
Twarz Sinobrodego rozpogadza się, ale niezupełnie. Wciąż jeszcze trwają bruzdy między brwiami.
— Umówiliśmy się, że ja finansuję budowę Aparatu. Złamałeś umowę.
— Ale w najlepszych intencjach! — protestuję. — Nie zależało mi na tych znaczkach. Wiem przecież, jak panu trudno...
— Dość — ucina. — Nie mówmy więcej o tym. Tu masz spis elementów układu siódmego. — Wręcza mi kwadratowy karteluszek. — Kup je. Siódmy układ będziemy montować razem, jest najbardziej skomplikowany. Postaram się o kilka dni bezpłatnego urlopu. W przyszłym tygodniu, dobrze?
Jest dziesiąty lipca. Czternastego mam wyjechać na kolonie, ojciec już wszystko załatwił. Za cztery dni. Jak to powiedzieć Sinobrodemu? Aparat jest już tak duży, że nie można go przenieść ze strychu do jego mieszkania. Zresztą pokój Sinobrodego jest ciasny i zagląda tam codziennie kierownik domu kultury: wszystko by się wydało. Wizyty Sinobrodego na naszym strychu pod moją nieobecność także są niemożliwe — już teraz dozorca, pan Piotr, nazbyt się nimi interesuje. Co zrobić?
— Dobrze — mówię, — W przyszłym tygodniu.
Do biblioteki wchodzą dwie panie w kwiecistych sukienkach. Sinobrody żegna mnie przyjaznym ruchem głowy.
Obmyślam starannie plan działania. Zaczynam od zakupów. Kupuję w sklepie warzywniczym pół kilo pieczarek, wyłudzam od rzeźnika kawałek wołowej polędwicy, którą odłożył dla pani doktorowej.
— Błagam pana! Dziś przyjeżdża do nas wujek z Nowego Jorku, uwielbia polędwicę, nie możemy się skompromitować.
Szykuję królewską kolację: krem pieczarkowy z ptysiami i befsztyk z cebulką.. Ojciec przepada za jednym i drugim. Myję pieczarki, obieram je, kroję w drobniutką kostkę, wrzucam do emaliowanego garnka i zalewam niewielką ilością wody. Teraz muszą gotować się przez dwie godziny na maleńkim ogniu.
Kładę się na tapczanie i otwieram książkę, którą mi dał Sinobrody. Ciekawe, ale nie mogę czytać. Myślę o rozmowie z ojcem. Piętnastego, lipca ojciec rozpoczyna swój urlop, wybiera się w Tatry, na wspinaczkę. Jest członkiem klubu wysokogórskiego, zamiłowanym taternikiem. Czy mogę żądać, aby zrezygnował dla mnie z urlopu, z górskiej wyprawy, na którą szykuje się od wielu miesięcy? Przecież nie zechce samego zostawić mnie w domu...
Wspaniały jest mój ojciec. Wiedziałem o tym zawsze, ale w pełni uświadomiłem to sobie przed rokiem, gdy przypadkowo podsłuchałem rozmowę z panem Kaletką. Myśleli, że śpię.
— Dlaczego się nie ożenisz? — zapytał pan Kaletka, nie odrywając oczu od szachownicy, na której toczył się ich cotygodniowy pojedynek. — W tym domu potrzebna jest kobieta.
— Nie sądzę ;— odmruknął ojciec, przesuwając figurę.
— Mylisz się — powiedział pan Kaletka. — Szach. Twojemu chłopcu z pewnością brakuje kobiecego ciepła, czułej opieki. Wyrośnie ci na dzikusa.
— Tracisz wieżę — odparł ojciec. — A o nas bądź spokojny. Doskonale sobie nawzajem wystarczamy i nie potrzebujemy osób trzecich. Jesteśmy z Lutkiem świetnymi przyjaciółmi. Szach i mat, Stanisławie.
Nie moja wina, że to usłyszałem. Po prostu obudziłem się. Na myśl, że do naszego domu mogłaby wtargnąć obca osoba, ogarnęło mnie przerażenie. Wyobraziłem sobie, jak krąży po mieszkaniu, wszystko rusza, przestawia, wszędzie wtyka nos, dyryguje, rządzi. I najgorsze: koniec naszych z ojcem wieczornych rozmów. „Wychodzimy z ojcem, Lutosławie... Nie przeszkadzaj nam, Lutosławie... Jesteśmy zajęci, Lutosławie...” Nikt nie ma prawa do ojca. Jest mój. Tak samo jak ja jestem jego.
I w tej sytuacji co ja mii powiem, jak wytłumaczę, że rezygnuję z kolonii? Że muszę z nich zrezygnować?
Ktoś puka do drzwi, nieśmiało, jakby się wahał.
— Proszę! — wołam. — Otwarte.
Skrzypnięcie, potem do pokoju zagląda Kama, Nie wchodzi jednak, zatrzymuje się w progu.
— Mama prosi o deskę do prasowania. Miałeś odnieść wczoraj.
Miałem, fakt. Pożyczyłem, żeby uprasować ojcu spodnie, obiecałem, że za godzinę odniosę, i jakoś umknęło mi to z pamięci.
— Mama powiedziała, że więcej ci nie pożyczy.
Wiem, że to ostatnie Kama dodała już od siebie. Matka Kamy, pani Stopczyńska, jest łagodną, kulturalną kobietą i czegoś takiego by nie powiedziała.
— Doprawdy? — udaję zrozpaczonego. — To straszne! Czy nie powiedziała jeszcze, że skieruje sprawę do sądu dla nieletnich?
— Powtórzę mamie, jak się o niej wyrażasz — rzuca ze złością Kama. — Dawaj deskę.
Leniwie podnoszę się z tapczanu. Nagle uświadamiam sobie, że moje kłótnie z Karną są po prostu idiotyczne.
— Usiądź na chwilkę — mówię i wskazuję jej fotel.
— Nie mam ochoty z tobą siedzieć. Gdzie jest deska?
Rok temu była jeszcze zwyczajną smarkulą, na którą się nie zwracało uwagi. A teraz się zwraca. Bardzo ładna dziewczyna. Mimo że ruda. Nawet z tą rudością jest jej jakoś do twarzy.
— Czego się wściekasz? — pytam. — Przecież nic ci złego nie zrobiłem. Zażartować nie można?
— Znam twoje żarty.
— Nie znasz. Tylko ci się zdaje, że znasz. I w ogóle nie rozumiem, dlaczego my się ciągle kłócimy.
— To ty się kłócisz. Bo jesteś paskudny złośliwiec. Dajesz tę deskę?
— Kama — mówię spokojnie — wejdź do pokoju i usiądź na chwilkę. Pogadajmy jak ludzie.
— O czym? — Kama nadal tkwi nieruchomo w progu.
— Słyszałaś o indyjskim obelisku?
Patrzy na mnie podejrzliwie. Pewnie przypuszcza, że knuję jakiś figiel, i ma się na baczności.
— No więc — ponaglam — słyszałaś?
— Nie słyszałam. I co z tego?
— Archeologowie znaleźli w Indiach żelazny obelisk sprzed kilku tysięcy lat. Kiedy go wykopali, błyszczał jak nowy.
— Skończ wreszcie ten dowcip — rzuca nerwowo Kama.
— To nie jest dowcip — mówię. — Autentyczna historia. Żelazo, które całe wieki leżało w ziemi i nie zardzewiało, rozumiesz?
— Nie — mówi Kama i robi parę kroków w głąb pokoju.
— Wiesz z chemii — ciągnę — że na powietrzu żelazo utlenia się, czyli rdzewieje. Ludzkość nie wynalazła dotąd sposobu, żeby temu zapobiec. Tymczasem blok sprzed paru tysięcy lat rdzą się nie pokrywa. Uczeni nie potrafią rozwikłać tej zagadki.
— Może to nie jest żelazo?
— Jest — mówię. — Najzwyklejsze żelazo. Co do tego nikt nie ma wątpliwości.
Kama siada na poręczy fotela. Wygląda na zaciekawioną. Przygląda mi się, mrużąc oczy, na które pada cień długich, wywiniętych ku górze rzęs.
— Dziwne — mówi. — Ciekawe.
— Istnieją dwa przypuszczenia — ciągnę. — Jedni uczeni sądzą, że przed wiekami istniała na Ziemi wielka cywilizacja, która rozwiązała problem produkcji nierdzewnego żelaza.
— I co się stało z tą cywilizacją?
— Nie wiadomo.
— A to drugie przypuszczenie?
Zaczynam spacerować przez pokój, od drzwi do okna. W tej wędrówce towarzyszy mi zaintrygowane spojrzenie Kamy. Zatrzymuję się przed fotelem.
— Drugie przypuszczenie jest jeszcze śmielsze — mówię. — Wręcz fantastyczne.
— Jakie?
— Być może przed wiekami odwiedzili naszą Ziemię przybysze z Kosmosu — mówię, kontynuując spacer. — I zostawili ten obelisk. Może zrobili to z rozmysłem, a może po prostu zgubili, zapomnieli.
— Przybysze z Kosmosu? — Kama wzrusza ramionami. — Nonsens.
— Nie taki znowu nonsens. — Zatrzymuję się przed fotelem. — Istnieje sporo innych, znalezisk które zdają się to potwierdzać. Na przykład stare freski przedstawiające istoty w hełmach z antenami. Dzisiejsi kosmonauci używają bardzo podobnych hełmów.
Kama zamyśla się. Już dawniej zauważyłem, że w chwilach namysłu gryzie koniuszek wskazującego palca. Wygląda to dosyć śmiesznie.
— Gdyby tak było... — robi pauzę. — Gdyby tak było, to dlaczego się nie ujawniają?
— Właśnie! — podchwytuję. — Słyszałaś przecież o latających talerzach. Być może nadal krążą nad Ziemią. I Czekają...
— Na co? — pyta Kama.
Uśmiecham się wyrozumiale i zarazem nakazuję sobie czujność. Nie mogę zbyt wiele Kamie powiedzieć.
— Nie wiem — mówię. — Ale wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy na ich miejscu. Odkrywamy w Kosmosie zamieszkaną planetę. Co wtedy? Nie znamy— charakteru jej mieszkańców, nie wiemy, jakie mogą mieć wobec nas zamiary. Bylibyśmy chyba lekkomyślni, zdając się na ich łaskę. Gdybym ja był kapitanem takiego statku kosmicznego...
Urywam. Kama patrzy na mnie rozszerzonymi źrenicami.
— Co byś zrobił? — pyta.
— Czekałbym na jakiś przyjazny gest ze strony mieszkańców planety — odpowiadam po krótkim namyśle. — Na jakiś znak, sygnał.
— Myślisz, że oni czekają? — pyta cichutko Kama. — Że te latające talerze...
— Owszem. — Patrzę w okno, na niebo, po którym suną białe, postrzępione obłoczki; często tak patrzę, z nadzieją, że któregoś dnia... — Wierzę w to jak najbardziej.
— Nie rozumiem — mówi Kama. — Przecież są radiostacje. Dlaczego uczeni nie próbują nawiązać z nimi kontaktu?
Patrzę na Kamę z łagodną pobłażliwością. Nie rozumie. Nic zresztą dziwnego, że nie rozumie. Uczeni także nie rozumieją. Nikt nie potrafi tego zrozumieć oprócz Sinobrodego.
— Próbują — mówię. — Z całą pewnością robią wszystko, co w ich siłach. Ale to nie może dać rezultatu, z bardzo prostej przyczyny. Z tej samej przyczyny, dla jakiej nie rozumiemy Burka, choć czasem tak ujada i szczeka, jakby za wszelką cenę chciał nam coś wytłumaczyć. Wiesz już, o co chodzi?
— Nie bardzo...
— To są przecież istoty dosłownie nie z tej Ziemi. A my chcemy dotrzeć do nich zwykłym ziemskim sposobem. Trzeba inaczej, całkiem inaczej, na przekór ludzkiemu rozsądkowi, wbrew wszelkim zasadom...
Urywam w pół zdania. Czy nie za wiele powiedziałem? Kama wpatruje się we mnie z jakąś dziwną natarczywością, z zachłannym napięciem.
— Jak?... Jak trzeba?...
— Skąd mogę to wiedzieć? — odwracam się do okna, żeby nie widziała mej twarzy.
— Luty — półgłosem odzywa się Kama. — Powiedz mi. Przecież ty wiesz. Czuję, że nie powiedziałeś mi wszystkiego, Luty!
Podbiegła do mnie. Przechyla głowę i zagląda mi w oczy. Czasami piekielnie trudno jest milczeć. Niektóre dziewczyny mają jakieś takie sposoby, że aż język świerzbi, żeby im się zwierzyć. Wytrzymuję jednak. W miejsce gorejących ciekawością źrenic Kamy wyobrażam sobie surowe oczy Sinobrodego, jego głęboki, niski głos: „Nie wolno, Lutosławie, nie masz prawa...”
— Może też być inaczej — mówię do Kamy. — Niektórzy uczeni przypuszczają, że jeśli na innych planetach żyją rozumne istoty, powinny wyglądać tak samo jak my, bo prawa biologiczne obowiązują wszędzie. Niewykluczone, że z latających talerzy zrzucono na Ziemię desant. Rozumiesz, co to znaczy?
— Nie rozumiem — mówi Kama.
— To znaczy — wyjaśniam rad, że mój. wybieg chwycił i zeszliśmy ze śliskiego tematu — że oni mogą być wśród nas. Mogą mieszkać z nami, pracować, nawet chodzić do szkoły.
— Po co?
— Żeby prowadzić badania. Zanim wejdą z nami w bezpośredni kontakt, muszą przecież wiedzieć, jacy jesteśmy, jakie mamy zamiary. To zrozumiałe.
— Zrozumiałe.., — powtarza wolno Kama i zaczyna patrzeć na mnie z jakąś ukrytą podejrzliwością, prawie lękiem. — Nawet do szkoły, powiadasz... I mogą wyglądać tak samo jak my... Lutosławie!
Lutosławie? Nigdy jeszcze w ten sposób się do mnie nie zwracała. Zdaje się, że... Ledwo panuję nad sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Ja!... Ona mnie podejrzewa!... Oczy tak jej się poszerzyły, że wyglądają jak dwa fiołkowe spodki.
— Lutosławie... Dlaczego ty się przyjaźnisz z Sinobrodym? Co wy ze, sobą robicie? To taki dziwny człowiek.
— Wcale nie jest dziwny.
— Jest. Nigdzie nie chodzi, z nikim się nie spotyka. Widziałam parę razy, jak mówił do siebie. Weszłam do biblioteki, nikogo nie było, nie zauważył mnie. Patrzył w sufit i coś mamrotał. A może on.., — Kama urywa, przygląda mi się bacznie, z uwagą. — Może rozmawiał... z nimi?
— Może. — Wzruszam ramionami. — Ja, w każdym razie, nic o tym nie wiem.
— Na pewno nie wiesz? — pyta Kama z domyślnym uśmieszkiem. — Na pewno, Luty, nic o tym nie wiesz?
Znów sytuacja staje się niebezpieczna. Jeżeli Kama odejdzie stąd przekonana, że Sinobrody ma kontakt z istotami pozaziemskimi, nie wiadomo, co z tego wyniknie. Muszę rozplatać supeł, który namotałem, rozwalić brutalnym cięciem. Nie mam na to ochoty, zależy mi na sympatii Kamy, nie widzę jednak innego wyjścia.
Wybucham naglę donośnym, ordynarnym śmiechem. Tłukę się dłońmi po pośladkach. Ryczę, aż mnie coś ściska w żołądku.
— Ty głuptasie! — wołam. — Frajereczko słodka!... Chcesz się przejechać na. latającym talerzu? — Chwytam paterę z jabłkami, podnoszę do góry, podsuwam Kamie pod nos. — Wsiadaj, startujemy!... Puuufff!...
Kama czerwienieje. Widzę, jak jej oczy napełniają się łzami. Zasłania dłońmi twarz. Przykro mi, strasznie przykro, ale nic na to nie mogę poradzić.
— Alem cię zrobił w konia! — rechoczę. — Uwierzyłaś, co? W obelisk, w sygnały, w Sinobrodego... cha, cha, cha! Dawno nie miałem takiego ubawu, frajereczko słodka!...
Kama rusza do drzwi. Wychodząc zostawia je otwarte, jakby jej zabrakło sił do pociśnięcia klamki.
Gdybym się. nie posunął za daleko, nie musiałbym w ten sposób kończyć rozmowy z Karną. Kto wie, może wreszcie zostalibyśmy przyjaciółmi. To świetna dziewczyna. Teraz jednak wszystko przepadło. Jeżeli miałem jeszcze jakąś szansę nawiązania kontaktu z Karną, zaprzepaściłem ją teraz bez reszty.
Przypominam sobie o pieczarkowym bulionie. Pędzę do kuchni. W garnku została już tylko odrobina wywaru, dolewam pośpiesznie szklankę wody. Dzielę polędwicę na dwa grube plastry, posypuję solą i pieprzem, potem obieram cebulę. Ojciec przyjdzie za pół godziny.
Zasiadamy do stołu przykrytego świeżym białym obrusem.
— Cóż to za uroczystość? — pyta ojciec, patrząc na karafkę z czerwonym winem, którą wraz z kieliszkiem postawiłem obok jego nakrycia. — Święto rodzinne? Jakoś sobie nie przypominam...
— Żadne święto — mówię i biegnę do kuchni, wnosząc po chwili filiżanki z dymiącym bulionem; polędwica skwierczy już na patelni. — Po prostu mała uczta.
Wyrywa mi się to nieopatrznie, zwrot „mała uczta” ma w naszym domu specyficzne znaczenie. Od dawna wszelkie poważne sprawy omawiamy podczas „małych uczt” — ojciec wprowadził ten zwyczaj, twierdząc, że łatwiej rozgryźć problem dając uprzednio łapówkę podniebieniu.
— Stało się coś? — pyta ojciec, patrząc na mnie z niepokojem
— Nic takiego — odpowiadam. — Jak ci smakuje bulion?
— Znakomity — mówi ojciec. — Symfonia cudowności. Pobiłeś mnie, synu. Mój ostatni bulion nawet się nie umywa do tego arcydzieła. Masz jeszcze?
Dolewam ojcu resztkę bulionu i gnam do kuchni, żeby odwrócić polędwicę. Jest w sam raz — krucha, soczysta, otoczona wianuszkiem przyrumienionej cebuli. Podaję. Ojciec wypija kieliszek wina i z namaszczeniem zabiera się do polędwicy. Po pierwszym kęsie wstaje i kłania mi się nisko.
— Jesteś arcymistrzem, synu mój — rzecze z powagą. — Mianuję cię marszałkiem kulinarnym i odznaczam Wielką Gwiazdą Smakosza.
To mówiąc wykonuje gest, jakby przypinał do mojej piersi Wielką Gwiazdę, Staję na baczność.
— Ku chwale stołu, Wasza Wysokość!
Za poprzedni bulion i sznycel wiedeński otrzymałem stopień generała gastronomicum i Złoty Krzyż Podniebienia. Polędwica Wypadła zdecydowanie lepiej od sznycla po wiedeńsku, który — pamiętam — nieco się przypalił.
Wstajemy od stołu. Ojciec rozsiada się w fotelu, zapala papierosa. Nie ponagla mnie. Wiem jednak, że pamięta o „małej uczcie”. Przynoszę kawę zaparzoną w porcelanowym dzbanku, napełniam filiżankę, podsuwam ojcu srebrną skrzyneczkę z kostkami cukru.
— Kiedy wyjeżdżasz w Tatry?
— Czternastego wieczorem — mówi ojciec i odpija łyk kawy. — Zaraz po tobie. Jeżeli o to ci chodzi...
— Nie. — Wiem, o czym pomyślał ojciec: prosiłem go, żeby zabrał mnie ze sobą w Tatry, długo tłumaczył, dlaczego to niemożliwe. Wspinaczkę mogą uprawiać tylko dojrzali mężczyźni, i to po długim przeszkoleniu. Taternictwo jest bardzo pięknym, ale skomplikowanym i bodaj najtrudniejszym rodzajem sportu. — Nie — powtarzam — chodzi mi o coś całkiem innego. Mam do ciebie prośbę, tatusiu.
— Ufam, że ta prośba mieści się w granicach rozsądku.
— Chcę zrezygnować z kolonii i zostać w domu.
Ojciec głęboko zaciąga się dymem i wypuszcza przed siebie cienką fioletową smużkę.
— Ta prośba się nie mieści. Bardzo mi przykro, ale jest absurdalna.
— Dlaczego? — Zrywam się z krzesła. — Zostanę w domu, będę przez dwa tygodnie całkiem samodzielny. Strasznie bym chciał spróbować!
— To nie ma sensu — mówi ojciec. — Po roku szkolnym musisz solidnie wypocząć. Cóż to za odpoczynek w domu, i na dodatek bez niczyjej opieki?
— Po pierwsze — replikuję — mam tutaj warunki nie gorsze niż na koloniach. Las, rzeka, słońce, zdrowe powietrze. Po drugie... co to znaczy opieka? Przecież wszystko potrafię sam zrobić. Prawdę mówiąc...
— No, powiedz tę prawdę — zachęca ojciec, puszczając kolejną smużkę dymu.
—Tak samo ja się opiekuję tobą, jak ty mną — mówię po pauzie.
Ojciec patrzy na mnie z żartobliwym uśmieszkiem. Wyczuwam jednak, że jest zaniepokojony.
— Dlaczego — pyta — nie chcesz jechać na kolonie?
— Już ci mówiłem. Chcę spróbować samodzielnego życia.
— Innych powodów nie ma?
Milczę. Spoglądam w okno ponad ramieniem ojca. Ulicą jedzie polewaczka, tryskając fontannami srebrnej wody.
— Musisz zostać w mieście — mówi półgłosem ojciec. — Tak?
— Tak...
— I nie możesz mi wyjawić powodów. Przynajmniej na razie. Tak?
— Nie mogę...
Ojciec wstaje z fotela, rozgniata niedopałek w popielniczce.
Potem nalewa sobie do kieliszka czerwonego wina i wolniutko je wysącza.
— No cóż — mówi, kładąc mi rękę na ramieniu. — Zostaniesz. A raczej zostaniemy razem, bo i mnie jakoś odechciało się tej wyprawy w Tatry, Przesunę sobie urlop na zimę i pojadę na narty.
— Nie! — wołam, chwytając ojca za rękę. — Za nic, słyszysz! Nie chcę, żebyś dla mnie zrezygnował z gór. Błagam cię. Ty pojedziesz, a ja zostanę w domu, chyba mi ufasz, no, powiedz, że mi ufasz, że nie zrezygnujesz z wyprawy...
Czuję szczypanie w oczach. Ojciec przyciąga mnie do siebie, pociąga za kosmyk opadający na czoło.
— No pewnie, że ci ufam — mówi cicho. — Tylko, widzisz, trochę się boję o ciebie. To naturalna rzecz, Luteczku, i nie ma nic —wspólnego z zaufaniem. Po prostu nigdy nie zostawiłem cię samego na długi czas. Jesteś jeszcze dzieckiem, mimo wszystko.
— Nie jestem — mruczę. — Mam już prawie piętnaście lat... Ojciec uśmiecha się, głaszcze mnie po włosach, leciutko pstryka w nos.
— Wiele ode mnie wymagasz — mówi nie przestając się uśmiechać i mierzwić mi włosów. — Ale przyjaźń ma swoje prawa. Będziesz co dzień wysyłał do mnie kartkę?
— Będę! Przyrzekam ci.
Obejmuję ojca za szyję i robimy „cyklopa”: zbliżamy się do siebie nosami, aż nasze źrenice zlewają się w jedno wielkie, dziwaczne, okrągłe oko.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Błękitna chorągiew trzepoce na wietrze. Wspinamy się po zmurszałym murze, zaglądamy do na poły zburzonej kapliczki, potem do piwnic. Nie ma ich. Gdzie się skryli szpiedzy krzyżaccy?
— W baszcie — mówi Spinoza. — Została tylko baszta, muszą tam być.
— Za mną! — rzucam.
Wchodzimy w ciemną czeluść, którą wypełnia mdły zapach pleśni i wilgotnych cegieł. Schody są śliskie, wykruszone, przez wąskiej szczeliny w murze wpada zaledwie odrobina dziennego światła.
— Poddajcie się! — woła Munio. — Inaczej zginiecie, podłe psy krzyżackie!
— Śmierć wrogom!!—wtóruje Spinoza.
Wspinamy się po schodach, z uniesionymi mieczami. Krzyżacy ś na razie nie dają znaku życia, ale1 znamy komturów: czają się, I szykują zasadzkę. Pierwszy podest — rozległa komnata, wyłożona płytami bazaltu. Wchodzimy ostrożnie.
— Huhuuu!... i Zderzam się z komturem Kolumbem, krzyżujemy miecze, obok walczą już Munio z Dwieściem i Spinoza z Bambuchem.
— Giń, poganinie! — wrzeszczy Bambuch i wybija miecz Spinozie. Munio pokonał Dwieściego i spieszy na odsiecz. Bambuch jest dziś w doskonałej formie, odpiera ataki Munia, ja także nie umiem poradzić sobie z Kolumbem, Krzyżacy zyskują przewagę.
— Uważaj, Luty! — krzyczy Spinoza.
— Nie wolno! — protestuje Bambuch, wymachując mieczem. — Zginąłeś, nie podpowiadaj!
Kolumb trafia mnie w pierś, pchnięcie jest czyste, odpadam. Teraz Munio odpiera ataki aż dwóch Krzyżaków. Przyciska się plecami do muru i tłucze, ile sił. Udaje mu się trafić Bambucha, ale w tym samym momencie Kolumb zadaje druzgocący cios. Miecz Munia leci na ziemię.
— Zwycięstwo! — ogłasza Kolumb. — Zygzyg—marchewka! My pabiedili!
— Krzyżacy nie mówili po rosyjsku — protestuje zjadliwie Spinoza. — Zobaczymy, kto będzie lepszy jutro. Gdyby mi się miecz nie wyśliznął z ręki...
— Wcale się nie wyśliznął — protestuje Bambuch. — Wybiłem ci go.
— Niech będzie — zgadza się Spinoza. — Jutro ja ci wybiję.
— Wybijesz? — uśmiecha się ironicznie Bambuch. — To się jeszcze zobaczy.
— Spokój, panowie. — Nakazuję ciszę stanowczym gestem ramienia. — Jest jeden : zero dla Krzyżaków. Jutro rewanż.
— Możemy choćby teraz — gorączkuje się Bambuch.
— Jutro — powtarzam. — Teraz idziemy na jabłka.
— Do Gutermana? — pyta Dwieście. — On sobie kupił wilczura, bydlę łazi po sadzie...
— Wilczur? — ironicznie uśmiecha się Kolumb. — Kundel zwyczajny. Wystarczy zamierzyć się kijem i już go nie ma.
— Nie bądź taki bohater — mówi Dwieście. — Po pierwsze, wilczur, a po drugie, cholernie zły.
— Wilczur — potwierdza Spinoza. — Podobno Guterman dostał go z hodowli milicyjnej. Tresowany.
Kolumbowi nieco rzednie mina, patrzy na mnie wyczekująco.
— Być może — mówię. — Ja też słyszałem, że z hodowli milicyjnej. Groźny zwierzak. Tym większa frajda zajrzeć do sadu, nie uważacie?
Chłopcy milczą. Opuszczamy komnatę, gęsiego idziemy w dół po schodach. Słońce oślepia nas, mrużymy oczy, po zamkowej stęchliźnie przyjemnie jest odetchnąć rześkim, błękitnym powietrzem. Zatrzymujemy się na dziedzińcu. Widać stąd zielonkawą smugę Rdzawki i kopulaste wzgórze porośnięte dziką różą.
— No więc? — pytam. — Kto ma ochotę na jabłuszka?
— Posłuchaj, Luty... — Spinoza dotyka dłonią mojego łokcia. — Po co to? Z Gutermanem, wiesz, nie ma żartów. Warto narażać się dla paru jabłek?
— Dla paru jabłek na pewno nie — przytakuję. — Ale warto dowieść Gutermanowi, że bimbamy na jego wilczura. Co o tym myślicie, chłopaki?
Cisza. Bambuch zawzięcie drapie się w gołą piętę. Kolumb obserwuje klucz przelatujących nisko żurawi, Spinoza poprawia osłonę przy rękojeści miecza: blacha jest trochę zgięta. Dwieście przyklęknął i szuka czegoś wśród omszałych kamieni. Tylko Munio patrzy na mnie i twierdząco porusza głową. On jeden, jak zwykle, gotów jest wszędzie mi towarzyszyć.
— Łamiecie się? — pytam z drwiącym uśmieszkiem. — No więc?
— Szczerze mówiąc, nie widzę sensu — mruczy Spinoza. — Leźć w pysk wilczurowi... Boję się! — patrzy na mnie wyzywająco. — Przecież mogę się bać! To chyba normalne, nie?
— Ja tak samo—ponuro rzuca Dwieście.
— Patrzcie! — woła z ulgą Kolumb i wskazuje ramieniem na najbliższe wzgórze. — Marcin z Kamą.
Czuję w okolicy serca delikatne ukłucie. Marcin i Kama idą powoli ścieżką wijącą się między głogami. Marcin trzyma w— ręku długie wędzisko, Kama niesie nadmuchany gumowy materac.
— Bezczelność! — warczy Bambuch. — W biały dzień, jakby nigdy nic! Czy mu nie powiedziałeś, żeby się tu więcej nie pokazywał?
Milczę.
— Facet z Korsyki nie ma prawa kręcić się tutaj — mówi Kolumb. — I w dodatku z naszą dziewczyną.
— Twoją? — pytam półgłosem i zaciskam pięści ukryte w kieszeniach.
Kolumb nie rozumie, o co mi chodzi.
— Zarzeczańską — wyjaśnia. — Raz żeśmy go ostrzegli. Musi dostać nauczkę, prawda, Luty?
— Możemy to załatwić we dwójkę z Kolumbem — proponuje . Bambuch. — Wtedy poszedł bez spodni, a teraz wróci do domu całkiem na golasa. Idziesz, Kolumb?
— Czemu nie? — Kolumb szczerzy w uśmiechu drapieżne białe zęby. — To będzie piękny numer.
Waham się, ale tylko przez moment.
— Nic z tego — mówię.
— Nic? — zdumiewa się Kolumb. — Niby dlaczego?
Nie bardzo wiem, jak mu to wytłumaczyć. Zbieram myśli. Patrzę na Munia i odnoszę nagle wrażenie, że mnie rozumie.
— Nie bądź taki chojrak — mówi do Kolumba. — A jak już jesteś, to chodźmy do sadu Gutermana.
— O co ci idzie? — pyta Kolumb.
— Marcin nie ma nic wspólnego z bandą Gicza — mówi spokojnie Munio. — I Luty pozwolił mu tutaj przychodzić. Prawda, Luty?
— Tak. — Kiwam twierdząco głową. — Pozwoliłem mu. Masz zastrzeżenia?
Patrzę prosto w twarz Kolumbowi i ten powoli odwraca głowę. Robi to niechętnie, jak gdyby przełamywał wewnętrzny opór.
— Nie bardzo rozumiem... — mruczy.
— Nie musisz — rzucam ostro. — Na razie ja decyduję, jak ma być. Zapamiętaj to sobie, Kolumb. A teraz idziemy na jabłka. ,
Opuszczamy w milczeniu dziedziniec zamkowy i zbiegamy po stromym, zboczu. Sad Gutermana zaczyna się za wzgórzami i biegnie wzdłuż rzeki, aż do ogródków działkowych. Jest otoczony wysoką drucianą siatką, pomalowaną na krwiście czerwony kolor. Tuż za siatką ciągną się krzewy porzeczkowe, zasłaniając widok na dalszą część sadu i parterowy dom Gutermana, położony w głębi, kilkaset metrów od ogrodzenia.
Zatrzymujemy się przy siatce. Słuchamy, ale z sadu nie dobiega żaden dźwięk.
— Wilczury rzadko szczekają— mówi szeptem Spinoza. — Zwłaszcza tresowane..
— Włazimy? —t pytam. x Cisza. Nawet Munio stoi ze zwieszoną głową. Reszta chłopców patrzy na ogrodzenie z nie ukrywanym lękiem. Sam czuję w dołku niemiłe łaskotanie, zaczynam żałować, że wymusiłem na chłopcach tę eskapadę. Wcale nie mam ochoty na jabłka. Myślami wciąż wracam nad rzekę, do Marcina i Kamy, którzy pewnie się kąpią i łowią ryby, i jest im wesoło, i nic ich nie obchodzi jakiś tam Luty, i nie wiedzą, przed czym ich uchronił, a gdyby nawet wiedzieli, też niewiele zyskałby w ich oczach.
— W porządku — mówię. — Zostańcie tutaj. Przyniosę wam jabłek.
Munio gwałtownie unosi głowę.
— Coś ty! — protestuje i widzę, że się nie zgrywa, lecz jest naprawdę zaniepokojony. — Sam nie możesz! Pójdziemy wszyscy albo wcale.
— Dajmy spokój... — mamrocze Spinoza.
— Zostańcie tutaj — rzucam rozkazującym tonem. — Będziecie czekali, aż wrócę. Gdybym zagwizdał, biegnijcie na pomoc. Jasne?
— Jasne... — odpowiada niechętnie Munio. — Ale jednak...
— Żadnych „ale” — ucinam.
Z podskoku chwytam za czubek słupka, podciągam się i przerzucam nogi na drugą stronę. Ląduję w porzeczkach. Ostrożnie wychylam się z krzaków, patrzę, nadsłuchuję. Nic. Cisza. Tylko dzięcioł kuje pień śliwy. Kilkadziesiąt metrów stąd rozpoczyna swój marsz dwuszereg jabłoni. Gałęzie uginają się pod ciężarem zaróżowionych owoców. Jabłka są jeszcze drobne, ale w olbrzymich ilościach.
Obliczam w myśli: sprint do drzewka — dziesięć sekund, zrywa— 1 nie — trzydzieści, droga powrotna, łącznie z przesadzeniem siatki — około dwudziestu. Cała operacja powinna trwać minutę. Jeżeli wilczur znajduje się na drugim końcu sadu, nie zdąży nadbiec.
Start!
Kilkoma skokami dopadam drzewka. Chwytam za najniższą gałąź. Zrywam jabłko i... wypada mi z rąk. Toczy się wolniutko po przystrzyżonej trawie.
Nieruchomieję. Jakbym był z kamienia. Wilczur także jest nieruchomy, stoi przede mną na ugiętych łapach i szczerzy żółte, gigantyczne kły. Tylko jęzor drga mu leciuteńko. Ciężki, purpurowy.
Wiem, że jeśli drgnę, poruszę się — skoczy na mnie. Czeka, żebym się ruszył. A ja nie. Stoję zesztywniały, mimo mrowienia w łydkach i kurczu ściskającego żołądek.
To nie jest pies, do którego można przemówić. Bywają psy, którym wystarczy przyjazne słowo, aby z groźnych bestii przemieniły się w pieszczochów. Ale dla tego wilczura nawet ruch warg będzie sygnałem do ataku. Czuję to. Nie mam najmniejszych złudzeń.
Jeżeli gwizdnę, pomoc okaże się spóźniona. Potworowi wystarczy sekunda, aby skoczyć na mnie, obalić i zębiskami rozpruć gardło. Takie właśnie bestie przedstawia się na rysunkach jako wilka, który pożarł babcię Czerwonemu Kapturkowi.
Wilczur wydaje krótkie, donośne szczeknięcie. Jedno. Potem drugie. Nie spuszcza ze mnie czarnych, gorejących ślepi. Wciągam powietrze ostrożnie, aby się nie poruszyć przy oddechu. Jeszcze jedno głośne szczeknięcie.
Zaczyna mnie swędzić nos. Nie wiem, co bym poświęcił, żeby się móc podrapać. Nie ma o tym mowy. Swędzenie nasila się, oczy zachodzą mi łzami. Ale to tylko od swędzenia.
Jak długo można stać bez ruchu? W końcu nie wytrzymam. Ruszę się. A wówczas potwór skoczy. Najwyraźniej marzy, żebym się ruszył, psy także mają ograniczoną cierpliwość, ten zaś z pewnością nie grzeszy jej nadmiarem. Czytałem o psach, którymi hitlerowcy szczuli ludzi podczas łapanek. Musiały to być takie właśnie psy. Podobno przegryzały gardła jednym kłapnięciem szczęk. , Nos swędzi coraz potworniej. Przeklinam swoją głupotę. Swoją kretyńską ambicję. Swój tępy upór. Wszystkie jabłka na kuli ziemskiej i wszystkie psy z gatunku wilczurów.
— Czemp!
Pies odpowiada szczeknięciem, ale nie zmienia pozycji. Nadal jest przyczajony, gotów do skoku. Słyszę szelest rozsuwanych gałęzi, miękki odgłos zbliżających się kroków. Nie śmiem poruszyć głową. Wiem, że nadchodzi Guterman, i błogosławię to jego nadejście, modlę się, żeby prędzej.
— Czemp, do nogi!
Wilczur skacze gdzieś w bok i dopiero wtedy poruszam głową na zesztywniałej szyi. Widzę Gutermana w brezentowej kurtce i zagięty nóż ogrodniczy w jego dłoni. Pies waruje przy zabłoconym, wysokim bucie. Guterman przygląda mi się z ironicznym, złośliwym uśmieszkiem, nóż w jego ręce drga, odbijając słoneczne promyki.
— Nareszcie wpadłeś, szczeniaku. Twoje szczęście, że żyjesz, ale nie wyjdziesz stąd łatwo.
Moja twarz przybiera wyraz zdumienia, dotkniętej do żywego niewinności. Patrzę na Gutermana okrągłymi oczami.
— O co panu chodzi? — pytam — To pan ma jeszcze pretensje? Pies mało mnie nie rozszarpał...
— Miał prawo — mówi z ponurą słodyczą Guterman. — Szkoda, złotko, że tego nie zrobił. Na postrach dla innych złodziei, żeby nie sięgali po cudzą własność. Ale kary, złotko, to ty i tak nie unikniesz... Popamiętasz sobie...
To mówiąc przekłada nóż do lewej ręki i prawą chwyta mnie mocno za kołnierz. Mógłbym uwolnić się jednym szarpnięciem, lecz ani mi to w głowie. Ślepia wilczura nie przestają płonąć. Wpatrują się we mnie z łakomą pożądliwością.
— Chwileczkę — mówię, siląc się na spokój. — Mam do pana liścik, panie Guterman.
Zaczynam grzebać w kieszeniach
— Liścik? — pyta niedowierzająco sadownik. — Od kogo liścik?
— Zaraz pan zobaczy. — Nie przestaję szukać. —Ze spółdzielni warzywniczej. Kierownik dał mi pięć złotych i prosił, żeby panu natychmiast zanieść. Chodzi, zdaje się, o pilną dostawę... — Wywracam kieszeń po kieszeni.
— Bujasz — mruczy Guterman z wyraźnym zainteresowaniem. — Gdzie masz ten list?
— To jest ta piątka, którą mi dał... — wyciągam z kieszeni monetę i pokazuję Gutermanowi. — A list... list... Chyba schowałem go do tej kieszeni...
Guterman puszcza mój kołnierz.
— Nie bujasz? — pyta.
— Kiedy pisał tę kartkę, powiedział do magazyniera, że tylko pan im może dostarczyć na jutro ileś tam skrzyń koszteli... a może jakichś innych, nie przypominam sobie... Gdzie ja wsadziłem ten list?...
— Ty! — Guterman znów chwyta mnie za kołnierz. — Coś mi się widzi, że chcesz mnie nabić w butelkę. Nie masz żadnego listu, Przyznaj się!
— No cóż — mówię spokojnie z urażoną godnością. — Może mi pan nie wierzyć. Kazał odnieść biegiem, więc gnałem, mógł mi wypaść z kieszeni. Widzi pan sam, że tą kieszeń jest dziurawa.
Niech pan zadzwoni do spółdzielni, ja zaczekam. Jeśli okaże się, że bujałem, może pan zrobić ze mną co łaska. Guterman patrzy na mnie i marszczy czoło.
— Jak zadzwonię? — mówi. — Przecież nie mam telefonu.
Sam doskonale wiem, że nie ma telefonu. Za rzekę nie przeciągnięto jeszcze linii telefonicznej. Dopiero w przyszłym roku, gdy zaczną tu budować nowe osiedle.
— Trudno. — Wzruszam ramionami. — Więc niech pan do nich jedzie. Tu jest piątka, którą mi dał kierownik.
Jeszcze raz demonstruję sadownikowi pięciozłotówkę. Guterman wpatruje się w nią, jak gdyby można było rozpoznać, czy pochodzi od kierownika.
— Hm... — mruczy. — Faktycznie mogą potrzebować...
— Kierownik powiedział — dodaję — że jak odniosę kartkę, da mi pan jabłek. A pan tymczasem...
— Nie mogłeś wejść przez furtkę?— mówi Guterman. — Dlaczego lazłeś przez ogrodzenie?
— Kazał mi się spieszyć — wyjaśniam. — Nie chciało mi się gonić wokół całego sadu, tędy miałem bliżej.
Guterman namyśla się chwilę.
— Dobra — mówi. — Pojadę do nich. Ale jak się okaże, że bujałeś, to cię dopadnę, jakem Guterman!
— No wie pan! — replikuję z urazą. — Kierownik powiedział, że za tę przysługę na pewno da mi pan jabłek..;
Guterman podchodzi do najbliższej jabłoni, wybiera najdorodniejsze owoce i podaje mi, a ja wrzucam je za koszulę. Sadownik jest szczodry. Wkrótce wyglądam jak bania i czuję się, jakbym przywdział rycerski pancerz.
— Jeszcze?— pyta Guterman.
— Wystarczy. — Pokazuję na swój monstrualny tors. — Dziękuję, panie Guterman. Cześć, psinko, grzeczny, grzeczny piesek! — Wykonuję ruch, jakbym chciał pogłaskać wilczura, ten przywiera do ziemi, sierść mu się jeży: brr... — Ty kundlu!... — rzucam cicho przez zęby. —Ty poczwaro...
Obładowany jabłkami z trudem przełażę przez siatkę. Chłopcy zrywają się z ziemi, otaczają mnie radosnym kręgiem.
— Jesteś! — wrzeszczy Bambuch, klepiąc mnie po plecach, — A myśmy już myśleli, że wpadłeś!
— Tak długo cię nie było! — wtóruje Spinoza. — Stało się coś?
— Widziałeś wilczura?
— Z kim rozmawiałeś?
— Słyszeliśmy głosy...
— I szczekanie!...
— Nic ci się nie stało?...
Uciszam chłopców, częstuję ich jabłkami. Są kwaskowate, pyszne. Chłopcy patrzą na mnie z podziwem, nawet Kolumb, któremu na ogół trudno zaimponować.
— Powiedz, jak było — prosi.
— Nieważne — uśmiecham się lekceważąco. — Smakują jabłuszka?
— Mowa! — Bambuch z impetem wgryza się w soczysty miąższ. — Ale widziałeś wilczura?
— Owszem — mówię. — Sympatyczne psisko.
— Rozmawiałeś z Gutermanem?
— Zamieniliśmy parę słów. Sam mi zerwał te jabłka.
— Teraz to już bujasz — mówi Kolumb z niedowierzającym uśmiechem. — On by ci zerwał...
— A jednak. — Wzruszam ramionami. — Na każdego można znaleźć sposób, nawet na Gutermana. Trzeba tylko mieć właściwe podejście do ludzi.
Wracamy na Zarzecze. Za mostkiem chłopcy rozchodzą się, jeden Munio idzie w tę samą stronę co ja. Maszerujemy w milczeniu, gryząc jabłka. Słońce ucieka za chmury, od wzgórz nadciąga chłodny powiew wiatru.
— Będzie deszcz — mówi Munio. — Na dziś zapowiedziano przelotne opady. Co robisz po południu?
— Jestem zajęty — odpowiadam.
Munio to chłopak taktowny, nie zadaje zbytecznych pytań. A ja i tak bym mu przecież nie powiedział, że jestem na popołudnie umówiony z Sinobrodym i że będziemy omawiać ostatni siódmy układ naszego Aparatu. Układ szalenie skomplikowany, w którym geniusz Sinobrodego osiągnął szczyty: schemat w swej zawiłości przewyższa mapę gwiezdną.
— Bałem się o ciebie — słyszę głos Munia. — Guterman to bezlitosny facet.
Milczę. Na jeden krok Munia wypadają moje dwa. Nasze sandały kłapią dźwięcznie o płyty chodnika.
— Jak myślisz — odzywam się półgłosem — czy kradzież jabłek to kradzież? Rozumiesz, o co mi chodzi.
— Rozumiem — odpowiada Munio po pauzie. — Chyba tak. To znaczy, może niezupełnie, ale jednak...
— Wyrażaj się jaśniej — nalegam.
— Bo wiesz... — Munio odwraca głowę, patrzy na biały, lśniący mur szkolnego budynku. — Gwizdnąłbyś ze sklepu pudełko landrynek? Nie gwizdnąłbyś, to jasne. A jabłka z sadu...
— Przecież tak naprawdę nie chodziło o jabłka — przerywam mu z irytacją. — Chciałem wam pokazać, że... że...
Urywam. Wiem, że Munio ma rację. Kradzież jabłek z sadu to stara chłopacka tradycja, ale jak się nad tym pozastanawiać... śmierdzi. Cóż to znaczy: „Kradzież, ale niezupełnie”? Bzdura. Albo coś jest uczciwe, albo nieuczciwe, a pośrodku nie ma nic. Co by na to powiedział Sinobrody? Co by powiedzieli Oni?...
— Słuchaj — mówię do Munia. — To jeszcze nie wszystko. Najpierw dopadł mnie wilczur i mdlałem ze strachu. Potem przyszedł Guterman. Wmówiłem mu, że mnie przysłał kierownik spółdzielni warzywniczej. Że pilnie go potrzebuje. Dziadek rzuci wszystko i popędzi do miasta, a tam okaże się, że go zrobiłem w konia. Kapujesz? Złodziej, pomyśli o mnie, i w dodatku oszust. I będzie miał rację, może nie?
— To co innego — odzywa się Munio po chwili namysłu. — To był fortel wojenny. Gdybyś go nie wykiwał, złoiłby ci skórę. Musiałeś. Albo ty jego, albo on ciebie.
Odpowiada mi to. Czuję, że w rozumowaniu Munia nie wszystko jest w porządku, wolę się jednak nie zagłębiać w roztrząsanie szczegółów. Idziemy niespiesznie, w oddali widać już skrzyżowanie, aa którym stoi mój dom. Munio mieszka parę domów dalej.
— Luty... — Munio jeszcze bardziej zwalnia i skraca krok. — Dlaczego oszczędziłeś Marcina? — Nie odpowiadam, jakbym nie słyszał pytania. — Myślisz jeszcze o tamtej historii?
— Nie — rzucam krótko.
— No to rozumiem — Munio patrzy gdzieś w bok. — Chodziło ci o Kamę.
— O Kamę? — udaję zdumienie. — Co ty pleciesz, stary?
— Ona jest rzeczywiście bardzo fajna — ciągnie Munio, jakby nie słyszał mojej repliki. — Ale to dziewczyna na poziomie. Byłem z siostrą na popisie w szkole muzycznej, słyszałem, jak grała. Jezu, ale grała! Profesorka siostry powiedziała, że Kama daleko zajdzie. „To szczery talent” — powiedziała. Więc rozumiesz, Luty.
— Co mam rozumieć? — pytam cicho.
— Marcin też jest muzykiem. Poważny chłopak. A my co?
— My? — wykrzywiłem się drwiąco. — Przecież mówisz o mnie. Fakt, Muniu, Marcin to przystojniak, ja mu nawet do ramienia nie sięgam. Liliput, co tu gadać, bez szans.
Munio patrzy na mnie z jakimś ni to lękiem, ni to zażenowaniem.
— Ależ, Luty, kto mówi o wzroście? Chodzi mi o to, że on... że my... Zacina się, urywa. No tak. Nawet Munio, najbliższy mi z całej paczki, uważa, że jedyne, na co mnie stać, to brawura i chwyty dżudo. Gdybym mu powiedział... Nie wolno, nie mam prawa. Niech sobie myśli, co chce. I nie panując nad zagniewaniem, rzucam wściekle:
— Bimbam na Kamę, słyszysz?! Na Kamę i na Marcina, w ogóle na wszystkich! Kto ci powiedział, że mi zależy na tej smarkuli? Na nikim mi nie zależy, dobrze to sobie zapamiętaj! Nawet na tobie, rozumiesz?!...
Odwracam się i odchodzę, zostawiając Munia na środku chodnika. Potem przystaję. Zawracam. Munio wciąż stoi w tym samym miejscu. Podchodzę do niego, milczymy, przestępujemy z nogi na nogę.
— Przepraszam cię — mruczę patrząc w ziemię. — To wszystko nie jest tak. Całkiem inaczej. Ale nie gadajmy o tym, dobrze, stary?
Munio kiwa głową. Znowu idziemy obok siebie. Z przecznicy wypada nam na spotkanie Misiak, jak szalony pędzi na hulajnodze, omal się nie przewraca, biorąc ostro zakręt. Przybija do krawężnika tuż przy nas.
— Cześć — mówi, ocierając grzbietem dłoni spocone czoło. — No jak, Luty, weźmiesz mnie?
— Za rok — powtarzam starą śpiewkę. — I uważaj na zakrętach, bo sobie nogi połamiesz.
— A jak ci powiem coś ciekawego, to mnie weźmiesz? — pyta Misiak, patrząc na mnie chytrymi oczkami. — Coś bardzo ciekawego, Luty...
— Mów.
— Weźmiesz mnie do swojej paczki? W zeszłym tygodniu rozłożyłem Jarka, a on jest ode mnie...
— To już słyszałem — przerywam mu, robiąc oko do Munia. — Co masz ciekawego?
Misiak zeskakuje z hulajnogi i zbliża się do mnie.
— Kama.— mówi tajemniczym szeptem. — Poszła z Marcinem nad rzekę.
— No i co z tego?
— Jak to co? — zdumiewa się Misiak. — Przecież Marcin jest z Korsyki.
— Nie szkodzi. — Wzruszam ramionami. — To nasz człowiek. As wywiadu na terenach korsykańskich.
— A... — Misiak zacina się. — A Kama? To jest przecież twoja narzeczona.
— Co takiego? — rzucam ze złością. — Kto ci naopowiadał takich bzdur?
— Chłopaki na podwórku gadają... — mówi niepewnie Misiak. — I dziewczyny też. Bo wy się zawsze kłócicie, a kto się czubi...
Biorę Misiaka za ramiona i przyciągam do siebie tak, że jego twarz znajduje się na wprost mojej. — Posłuchaj — mówię, wyraźnie akcentując sylaby — Kama nie jest moją narzeczoną. I jeśli chcesz żyć ze—mną w zgodzie, lej w ucho każdego plotkarza. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... — mamrocze Misiak, cokolwiek wystraszony.
— No to płyń, serdeńko. — Puszczam go. — A za rok zgłoś się, to cię przyjmiemy.
Misiak odskakuje, podnosi hulajnogę, która się przewróciła na jezdnię.
— Aha! — woła. — Szukał cię taki jeden ź Korsyki. Pajda na niego wołają.
— Czego chciał?—pytam.
— Powiedział, że Gicz go przysyła. I że przyjdzie jeszcze raz wieczorem. — Misiak odpływa na rozklekotanej hulajnodze. Kiwam do Munia.
— Gicz zdecydował się, chce wyznaczyć termin. Będzie duża zabawa.
— Będzie — przytakuje Munio, jakoś bez entuzjazmu. — Co robić?
— Masz pietra? — pytam z ironicznym uśmieszkiem. — Łamiesz się, Muniu?
— Nie to — odpowiada Munio., — Na mnie możesz polegać. Tylko sensu nie widzę.
— Cześć. — Wyciągam do niego rękę. — Jesteś dziś w kiepskiej formie, stary. Pogadamy o tym kiedy indziej.
Kama siedzi na balkonie i czyta książkę. Jest opalona na kolor mlecznej czekolady. Taki kolor opalenizny jest rzadkością u ludzi o rudawym odcieniu włosów. Przechodzę pod jej balkonem, nie dostrzega mnie. Mijam nasz dom i zaglądam na sąsiednie podwórko. Kilku dziesięciolatków gra w palanta. Nieco dalej, pod murem, Cyganka uczy się jeździć na rowerze. Cyganka ma na imię Jola, a nazywają ją Cyganką, bo jest smagła, czarnooka i czarnowłosa. Niektórzy chłopcy uważają, że wcale nie jest brzydsza od Kamy.
— Ej, Luty! — woła do mnie, machając lewą ręką, a prawą trzymając się za występ w murze. — Pomóż mi, co? Już trzy razy rąbnęłam.
Ma na sobie obcisłe czarne spodnie, harmonizujące wspaniale z nowiutką wiśniową damką. Nikiel błyska w słońcu, które na moment wynurzyło się zza chmur. Cyganka odpycha się od muru, przejeżdża zygzakiem parę metrów i wali się na trawnik. Wstaje ze śmiechem.
— Czwarty raz! — ogłasza triumfalnie. — Ale nic sobie nie zrobiłam. Już się umiem wywracać.
— Każdy od tego zaczyna. — Pomagam Cygance podnieść rower. — Piękny sprzęcik!
— Starzy przyrzekli, że mi kupią, jeśli przyniosę dobre świadectwo. Warto było się podkuć, co, Luty? Nawet z matmy czwórę wyciągnęłam!
— Łapóweczka. — Uśmiecham się. — Jakbyś im łaskę robiła, że się uczysz.
— Czego chcesz? — oburza się Cyganka. — Nie łapówka, tylko nagroda! Od roku błagam ich o rower.
Niby ma rację. Mój ojciec nie przyrzekł mi jednak, że dostanę zegarek za dobre świadectwo. Dopiero gdy zobaczył, że mam same piątki, poszedł i kupił. To mi się wydaje uczciwsze, ale nie podejmuję dyskusji z Cyganką. Świta mi pewna myśl.
— Tutaj się nie nauczysz — mówię. — Za mało miejsca. Chodźmy na ulicę.
— A samochody? — oponuje Cyganka.
— O tej porze prawie ich nie ma, zresztą będę cię ubezpieczał. Chodź, i Wyprowadzam rower na ulicę, pomagam Cygance ulokować się na siodełku i oburącz chwytam je z tyłu.
— Będę cię trzymał —.mówię. — Kręć pedałami, jak możesz najszybciej, i nie patrz na przednie koło, tylko przed siebie. Jeśli się będziesz przechylać, skręć kierownicę w tę samą stronę. No, jazda.
Cyganka z impetem naciska na pedały. Biegnę obok, ściskając siodełko, niekiedy interweniuję przy kierownicy, gdy rower groźnie się przechyla. Przelatujemy obok naszego domu, obok balkonu, na którym Kama czyta książkę i obserwuje nas parę chwil. Wiele bym dał, żeby wiedzieć, co sobie pomyślała. Uśmiecham się do Cyganki.
— Brawo! — wołam. — Teraz jedziesz sama, nie muszę cię trzymać! Kręć, nie bój się!
Pędzę obok roweru, który toczy się coraz szybciej po zakurzonym asfalcie. Cyganka zaciekle kręci pedałami, jakby walczyła o pierwsze miejsce w Tour de Pologne. Ledwo za nią nadążam. Zbliżamy się do zakrętu, na spotkanie wyjeżdża ciężarowy samochód.
— Boję się! — piszczy Cyganka.
— Hamuj!—wołam.
— Upadnę! Trzymaj mnie!
Rower gwałtownie zwalnia. Cyganka przechyla się i leci mi w ramiona. Ciężarówka już nas minęła. Siadamy oboje na chodniku i zanosimy się śmiechem.
— Widziałeś? — cieszy się Cyganka. — Umiem już jeździć!
Widziałeś, umiem!
— Jeszcze niezupełnie — ostudzam jej zapał. — Musisz nauczyć się! startu i zsiadania. Sztuka jazdy na rowerze to umiejętność jechania wolno, utrzymywania równowagi przy minimalnej! szybkości; Ale i tego się nauczysz,
— Będziesz mnie uczył? — pyta Cyganka, zerkając zalotnie spod czarnych rzęs.
Spoglądam ukradkiem w stronę balkonu i stwierdzam z satysfakcją, że Kama nadal nas obserwuje. Niby to patrzy w książkę, ale tak usiadła, żeby nas widzieć.
— Z rozkoszą! — mówię przesadnie głośno. — Nie odmawia się najładniejszej dziewczynie na Zarzeczu. Cała przyjemność po mojej stronie!
— Oj, Luty, co ty wygadujesz! — Cyganka chichocze, grozi mi palcem. — Figlarz z ciebie!
Stroi przy tym miny niczym Królewca Śnieżka do krasnoludków, ż trudem się powstrzymuję, żeby nie parsknąć śmiechem.
— Dobra, dobra — mruczę — wsiadaj na rower i kręć, tylko nie za szybko, bo dostanę kolki. Spróbuj sama ruszyć.
Cyganka staje na pedałach, popycham lekko rower — ruszyła. Niezbyt pewnie, ale bez wywrotki. Biegnę obok, zatrzymujemy się dokładnie pod balkonem, pomagam Cygance zsiąść.
— Dziękuję ci — mówi Cyganka. — Jesteś bardzo fajny. Oglądałeś „Siedmiu wspaniałych”? Jeśli chcesz, możemy pójść jutro na dwunastą, mama załatwi bilety.
Matka Cyganki jest kasjerką w „Polonii”, a po bilet na „Siedmiu wspaniałych” trzeba stać w kolejce dobrych parę godzin. Ale to nie jest jedyny powód, dla którego mówię głośno: I — Cudownie, Cyganeczko! Z rozkoszą! Cała przyjemność po mojej stronie!
Cyganka znowu robi kretyńską minę, mruga rzęsami i podaje mi rękę.
— No to do jutra, Luty. Wstąp po mnie o wpół do dwunastej.
Odchodzi, prowadząc rower. Gdy jest już przy bramie, odwraca się i macha do mnie ręką. Zerkam ukradkiem na balkon: Kama tkwi z nosem przy książce, jak gdyby nic dla niej nie istniało poza pasjonującą lekturą. Dajmy na to. Nie mogła nie słyszeć, jak umawiałem się z Cyganką do kina. Tylko... czy to ją obeszło? Wcale nie mam pewności....
Sinobrody pokazuje mi fotografię wyciętą z zagranicznego czasopisma. Na polanie stoi dziwny biały wehikuł przypominający meksykańskie sombrero. Obok wehikułu widać niewyraźną postać w błyszczącym kombinezonie i kobietę w kostiumie plażowym.
— Ciekawe zdjęcie — mówi Sinobrody. — Podobno zrobił je mąż tej kobiety na plaży w Australii. Tygodnik, który zamieścił fotografię, twierdzi, że mamy do czynienia ze sprytnym fotomontażem.
— Pan myśli — pytam — że jest inaczej?
Sinobrody uśmiecha się, głaszcze swą gęstą granatową brodę.
— Ta para Australijczyków upiera się, że zdjęcie jest prawdziwe. Pojazd miał jakoby wylądować na terenie ich farmy. Wysiadła zeń istota w dziwacznym skafandrze i zaczęła wykonywać jakieś gesty przypominające taniec. Ponieważ ludzie nie reagowali, istota wróciła do wehikułu i ten wystartował z olbrzymią szybkością.
— Hm... — mruczę.
— Załóżmy, że to prawda — odzywa się po pauzie Sinobrody, oglądając ilustrację. — To by znaczyło, że Oni się niecierpliwią. Rozumiesz, Lutosławie? Spróbowali sami nawiązać kontakt i nic z tego nie wyszło. Być może... — urywa na moment. — Być może są już bliscy poniechania prób. Jeśli uznają je za daremne, mogą na zawsze opuścić naszą planetę. Musimy się spieszyć, bardzo się spieszyć. Dowiadywałeś się, ile ma kosztować to wszystko, czego potrzebujemy do siódmego układu?
— Tak — mówię ponuro. — Całą furę pieniędzy.
— Ile? — pyta Sinobrody.
— Tysiąc dwieście złotych — odpowiadam po krótkiej pauzie. — Ściśle: tysiąc dwieście trzydzieści sześć.
Sinobrody zamyka oczy. Potem bezradnie rozgląda się po swojej celi, jakby chciał odgadnąć, gdzie też mogą tu być ukryte pliki pięćsetek. Rzecz jasna, o żadnych ukrytych pięćsetkach nie może być mowy. Wzrok Sinobrodego ześlizguje się na kamienną posadzkę i zastyga na niej posępnie.
— To rzeczywiście wielka suma. Nie wiem... Nie mam pojęcia, gdzie ją zdobyć.
— Panie January — mówię. — Jutro będę miał połowę tej sumy. Sześćset złotych.
— Skąd? — Sinobrody patrzy na mnie ze zdziwieniem, niemal z podejrzliwością.
— Ojciec wyjeżdża na dwa tygodnie w góry i zostawia mi siedemset złotych. Powiedział, że tyle zostawi, i nawet pytał, czy nie za mało. A mnie wystarczy sto.
— Nonsens — burczy Sinobrody.
— Wystarczy! — upieram się. — Przez dwa tygodnie mogę się zadowolić bułkami i mlekiem. To bardzo pożywne.
— Nonsens — powtarza Sinobrody. — Nie mogę na to się zgodzić, wykluczone.
— Dlaczego? — protestuję. — A pan? Przecież pan już od dawna...
— Ja to co innego — przerywa mi. — Ty się rozwijasz, rośniesz. Musisz mieć odpowiednie pożywienie.
— Wcale nie rosnę — rzucam w przestrzeń, nie patrząc na Sinobrodego. — Przez ostatni rok nie urosłem ani o centymetr. I nie zależy mi! Bułki i mleko w zupełności wystarczą...
Sinobrody unosi głowę, parę chwil wpatruje się we mnie nie mówiąc ani słowa. Czuję, że jestem czerwony. Głupio mi. Biorę ze stołu suwak logarytmiczny i zaczynam się bawić ruchomą linijką.
— Jesteś małoduszny, Lutosławie — odzywa się Sinobrody. — Bolejesz nad swym zewnętrznym wyglądem, jak gdyby miał on dla człowieka jakieś istotne znaczenie. Czym jest nasz kształt? Formą, niczym więcej. Wyobraź sobie, że dostajesz paczkę, tajemniczy prezent. Co jest dla ciebie ważniejsze, opakowanie czy zawartość? Tombak w błyszczącym celofanie czy złoto w papierze gazetowym?
— To co innego... — bąkam, obracając w palcach suwak logarytmiczny. — Żadna przyjemność, gdy przezywają liliputem...
Sinobrody wstaje z krzesła, prostuje się dumnie, wypina cherlawą pierś.
— Spójrz na mnie — mówi. — Nie jestem wiele wyższy od ciebie, Za mną także wołano: „Liliput! Karzeł! Gnom!” Nic sobie z tego nie robiłem, Lutosławie. Przeciwnie, współczułem wołającym. Ich naiwności, głupocie, ograniczeniu. Czy bowiem nie jest głupcem ten, kto wartość człowieka próbuje mierzyć w metrach? — Sinobrody milknie na chwilę, w zamyśleniu pieści kędzierzawe kosmyki opadające na pierś. — Bardzo dawno temu byłem żonaty — zaczyna głębokim, wyciszonym głosem, jak gdyby z wolna pogrążał się w przeszłość. — Elwira była artystką, mówiono, że w całym Krakowie nie ma piękniejszej kobiety... Włosy niby utkane ze słońca i oczy pełne słonecznego blasku. Byłem wtedy młodziutkim, początkującym poetą. Słabowity, drobny... Ludzie nie chcieli wierzyć, że Elwira, ta doskonała piękność, darzy miłością karła. A ona słuchała moich wierszy, patrzyła na mnie słonecznymi oczami i szeptała, że zazdrości mi piękna, że jestem wspaniały, cudny... Ubóstwialiśmy się nawzajem i byliśmy szczęśliwi, i nic nas nie obchodziły drwiny gawiedzi...
Sinobrody urywa. Patrzy w okno, na fioletową szybę, jakby dostrzegał za nią słoneczny wizerunek Elwiry. Nie śmiem przerwać mu kontemplacji, zakłócić miękkiej ciszy, wypełnionej jedynie tykaniem starego zegara.
— Nagle zachorowała na płuca — odzywa się Sinobrody jakimś nieswoim, drewnianym głosem. — W tamtych czasach nie było jeszcze lekarstwa na gruźlicę. Musiała umrzeć. Czuwałem przy niej do ostatniej sekundy, do tej straszliwej chwili, gdy zgasło w jej oczach słońce... — Odwraca głowę i nasze spojrzenia się spotykają. — Rozumiesz, Lutosławie? Piękno człowieka to jego mózg i serce, uczucie i myśl, szlachetny cel i dążenie do niego. Reszta jest niczym.
Ciszę przerywa syczenie imbryka. Sinobrody podchodzi do kuchenki gazowej, zdejmuje czajnik z ognia i zaparza w kamionce indyjską herbatę. Napełnia dwie filiżanki aromatycznie parującym płynem i stawia je na niskim, okrągłym stoliczku.
— W tym miesiącu wyczerpałem już wszystkie możliwości — mówi zamyślony. — Nie mam nawet od kogo pożyczyć. A do pierwszego sierpnia czekać nie możemy, po prostu nie możemy...
— Panie January! — Chwytam go, za rękę bezwładnie spoczywającą na brzeżku stolika. — Niech mi pan pozwoli zdobyć pieniądze! Ten jeden raz, błagam pana! Poproszę chłopaków, powiem im, że muszę mieć tych kilkaset złotych, wykombinują, pożyczą mi, jestem pewien...
— Nie — ucina Sinobrody. — Pamiętaj o warunkach naszej współpracy. Już raz je złamałeś, sprzedając znaczki pocztowe, i przyrzekłeś, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Musisz dotrzymać słowa, Lutosławie.
— Więc jak z tego wybrniemy?
— Jak z tego wybrniemy?... — powtarza za mną Sinobrody i rozgląda się po pokoju. Potem wstaje i z wahaniem, jak gdyby toczył wewnętrzną walkę z samym sobą, podchodzi do półki z książkami. Gdy sięga po gruby tom w pofałdowanej, pergaminowej oprawie, dostrzegam, że drży mu ręka. — Pisma Józefa Flawiusza — mówi cicho. — Wydanie z pierwszej połowy osiemnastego wieku. Prezent Elwiry...
— Nie! — rzucam gwałtownie. — Nie ma pan prawa tego zrobić!
— Gdyby żyła, zaakceptowałaby moją decyzję — mówi z mocą Sinobrody. — Była taka sama jak ja. Uważała, że nie ma poświęceń zbyt wielkich, gdy idzie o dobro ludzkości.
— Dobrze. — Spoglądam błagalnie na Sinobrodego. — Ale proszę z tym zaczekać do jutra. Niech mi pan obieca, że nie sprzeda tej książki wcześniej niż jutro po południu.
— Dlaczego? — pyta Sinobrody. — Co może się zdarzyć do jutra?
— Mogę znaleźć skarb. — Uśmiecham się tajemniczo. — To nie jest czcza przechwałka, panie January. Jeżeli do jutra po południu nie zjawię się u pana ze skarbem, sprzeda pan Józefa Flawiusza.
— No cóż — Sinobrody wzrusza ramionami — do jutra ostatecznie możemy zaczekać, ale...
Ktoś gwałtownie puka do drzwi i otwiera je,, nie czekając na odpowiedź. W progu staje korpulentny łysawy mężczyzna o zagniewanym spojrzeniu i kapryśnie wykrzywionych wargach — pan Moździerz, kierownik domu kultury.
— To skandal! — grzmi, aż mu się trzęsą tłuste policzki. — Gdzie jest „Wojna i pokój”? Przewróciłem całą bibliotekę i nie mogę znaleźć!
— W czytaniu, panie kierowniku — odpowiada potulnie Sinobrody.
— Skandal! — wrzeszczy Moździerz. — Mówiłem panu, żeby nie wypożyczać! Że prosi o nią dyrektor Pipkowski! Co ja mam powiedzieć Pipkowskiemu?!
— Miał przyjść po nią w zeszłym tygodniu i nie przyszedł — tłumaczy się Sinobrody — więc myślałem...
— To niech pan nie myśli! — wydziera się kierownik, machając ramionami. — Niech pan tylko słucha poleceń, zrozumiano? Nie znoszę samowoli w mojej placówce, proszę to sobie zapamiętać!
— Tak jest, panie kierowniku...
— Jeżeli do jutra...
Nie wytrzymuję. Jak on śmie w ten sposób traktować Sinobrodego? Poczekaj, krzykaczu...
— Uuuuu!!!... — ryczę, ile sił. — Aaaa!!!... Yyyy!!!... Moździerz sztywnieje. Patrzy na mnie przerażonym wzrokiem.
Urywam na najwyższej nucie i zaczynam przewracać oczami.
— Cco tto ma zznaczyć?... — mamrocze” kierownik.
— Eeeee!!!... — piszczę przeraźliwie. — Iiiiii!!...
— Wariat — wykrzykuje cienko kierownik Moździerz. — Para wariatów!
I wyskakuje z pokoju, jakby go poszczuto psami. Sinobrody nic nie rozumie, podbiega do mnie, pełen niepokoju.
— Przepraszam — mówię. — Nie mogłem dłużej słuchać tych jego wrzasków. Proszę mi wybaczyć, panie January.
Sinobrody ściąga brwi, potem nagle wybucha dźwięcznym chłopięcym śmiechem. Aż mu czerwienieją oczy i łzy staczają się po policzkach.
Pajda czeka na mnie przed domem, oparty w niedbałej pozie o występ muru.
— Od Gicza — rzuca krótko. — Gotowi?
— My jesteśmy cały czas gotowi — odpowiadam ironicznym tonem. — To wy musieliście się szykować. No więc?
- We czwartek — mówi Pajda. — O szóstej po południu. Na boisku siatkówki. Pasuje?
— Jak najbardziej, łaskawco. — Składam drwiący ukłon. — Zawsze do usług, szacownych dobrodziejów. Ilu was będzie?
— Sześciu— mówi Pajda. — Golem i Kajtek wyjechali na kolonie. Nie musicie dobierać pomagierów.
— W porządeczku. — Kiwam głową, — Jaki rodzaj broni? Miecze? Kamyki? Czy na gołe ręce?
— Gicz powiedział, żebyście wy decydowali.
— Co za szlachetność! — Cmokam, pełen podziwu. — Oto rycerski gest! Pokłoń się od nas Giczowi i przekaż, że wybieramy gołe ręce.
— Dobrze — akceptuje Pajda. — My też wolimy na gołe. No to we czwartek o szóstej na boisku.
— Stawimy się — zapewniam. — Jeszcze jedno. Co dla zwycięzców?
— Wolny wstęp do dzielnicy — mówi Pajda. — Bez prawa wzajemności.
— Zgoda — przystaję po chwili namysłu. — Do zobaczenia we czwartek.
Pajda odchodzi pogwizdując. Spoglądam w nasze okno, jest ciemne, ojciec przed urlopem ma mnóstwo roboty. Zaakceptowano jego projekt udoskonalonej wtryskarki i chce jak najszybciej ukończyć prototyp. Podobno wtryskarka konstrukcji ojca ma zostać wysłana na międzynarodowe targi, pan Kaletka twierdzi, że nie obejdzie się bez orderu, a może nawet nagrody państwowej. Ojciec uśmiecha się na to z zażenowaniem, powątpiewa, pracuje jednak od świtu do nocy. Bardzo bym chciał, żeby dostał order.
W oknach Kamy świeci się mocne światło. Na ażurowej firance rysują się dwa cienie. Poznaję profil Kamy. Drugi cień jest konturem profilu Marcina.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wchodzę na klatkę schodową, pachnącą jeszcze farbami i wilgotnym, cementem. Wsiadam do windy i widzę w lustrze smagłą twarz z nieco skośnymi oczami i wyraźnie rysującymi się kośćmi policzkowymi, prostym nosem, mocną linią podbródka, dużymi ustami i gęstą kasztanową grzywą kędziorami opadającą na czoło. To ja. Zdumiewające!... Ilekroć patrzę w lusterko, zdumiewa mnie facet, który mi się stamtąd przygląda i powtarza każdy mój grymas, każde mrugnięcie. „Masz zbójecką urodę — powiedziała do mnie kiedyś pani Brojatowska — będziesz miał powodzenie, gdy dorośniesz”. Chłopak w lustrze wydaje mi się bardziej obcy niż, dajmy na to, Munio czy Spinoza, może dlatego, że prawie nigdy nie patrzę w lustra. Nie lubię swojej twarzy — jest ostra, przekorna, prawie arogancka. Co sprawiło, że mam właśnie taką twarz, podczas gdy twarz Marcina jest łagodna i pełna uroku? Gdy się uśmiecha, na policzkach robią mu się dołeczki, a ja podobno mam uśmiech drapieżnika. „Wyglądasz z tym uśmiechem jak dziki kot” — powiedziała pani Brojatowska. Dlaczego, u licha, jak” dziki kot?! Chciałbym to wiedzieć! Chciałbym wiedzieć, dlaczego jeden wygląda tak, a drugi inaczej, jeden jest mądry, a drugi głupi, jeden ma charakter, a drugi go nie ma. Przede wszystkim zaś nie znoszę lustra.
Odwracam się od rtęciowej tafelki i naciskam guzik przy cyferce „V”. Winda rusza bez szmeru, nabiera prędkości, potem łagodnie hamuje. Wysiadam. Spinoza mieszka w tym domu od niedawna, jeszcze u niego nie byłem. Jeździliśmy tylko windą, zaprosił nas wszystkich na przejażdżkę i wtedy wskazał drzwi do ich mieszkania.
Dzwonię. Nikt nie odpowiada, dzwonię jeszcze raz. Szuranie papuci, zgrzyt zamka. W uchylonych drzwiach pojawia się matka Spinozy.
— A, to ty — mówi ze zdziwieniem. — Czemu tak wcześnie?
Ósma dopiero. Michaś jeszcze śpi.
— Proszę mi wybaczyć — uśmiecham się przepraszająco, najgrzeczniej, jak umiem. — Mam do Spi... do Michasia bardzo ważny interes.
— Nie możesz z tym zaczekać godzinkę?
— Niestety. — Rozkładam ręce. — Strasznie panią przepraszam, doprawdy, to szalenie pilne....
— Znam ja te wasze pilne sprawy. — Matka Spinozy uśmiecha się żartobliwie. — No cóż, wejdź, zajrzyj do niego.
Wszystko w tym mieszkaniu jest nowe, świeże, połyskujące: parkiet, ściany, meble, chodniki na podłogach. Mijam przedpokój, przechodzę przez jadalnię i otwieram szklane drzwi wiodące do pokoju Spinozy. Pokój jest mały, obstawiony półkami, na których rzędami biegną kolorowe grzbiety książek. W kącie na podłodze siedzi olbrzymi pluszowy niedźwiedź i wpatruje się brunatnymi paciorkami oczu w tapczan, na którym śpi Spinoza. Spinoza śpi smacznie, posapuje przez nos i uśmiecha się — musi mieć atrakcyjny sen. Trudno. Dośni go sobie następnym razem.
— Spinoza... — trącam go w ramię.
Nic. Po następnym szturchańcu odwraca się twarzą do ściany i naciąga kołdrę na głowę. Ale śpioch! Chwytam za róg kołdry i zrywam ją z niego jednym szarpnięciem.
— A figę! — piszczy Spinoza nie otwierając oczu, — Marynarze, do mnie! Wszyscy na pokład!
I mamrocze coś jeszcze, ale niewyraźnie, przez nos. Biorę go za ramiona i sadzam na posłaniu. Dopiero teraz otwiera oczy, patrzy na mnie mrugając.
— Wszyscy na pokładzie — melduję, prężąc się. — Czekamy na rozkazy, kapitanie!
Spinoza ziewa, masuje powieki.
— Wszystko popsułeś — mruczy. — Już miałem tę korwetę piracką. Trzecią noc ich ścigam...
— Trzy razy z rzędu miałeś ten sam sen? — pytam ze zdumieniem. — Bujasz, Spinoza.
— Wcale nie bujam — mamrocze. — Ale nic, dopadnę ich jutro... Co się stało, Luty?
— Ubieraj się — mówię. — Daję ci dziesięć minut czasu. Za dziesięć minut masz być w Bunkrze.
— Alarm? — Spinoza jeszcze nie doszedł do siebie, nie rusza się z posłania. — Gicz?...
Chwytam go za piżamę i jednym szarpnięciem stawiam na nogi. Spinoza mruga, patrzy na mnie z lękiem.
— Ubieraj się — powtarzam. — I nie zapomnij notesu. Zostało ci tylko dziewięć minut. Notes, pamiętaj!
Spinoza otwiera usta, żeby zadać następne pytanie, ale nie ma komu. Wypadam z pokoju, kłaniam się matce Spinozy, zatrzaskuję drzwi i pędzę na dół, przeskakując po parę stopni.
Siedzę na skrzyni przy stole i wybijam paznokciem werbel o żelazny blat. Minęło już dziesięć minut, a Spinozy nie ma» Wychodzę przed Bunkier. Słońce jest jeszcze zamglone, kładzie się na wzgórzach łagodnym, miękkim blaskiem. W dole szeleści Rdzawka, przychodzi mi na myśl, że warto by się było wykąpać. Wyrywam kartkę z notesu i piszę: Spinoza! Dziś MUSIMY otworzyć szafę. Próbuj. Będę za pół godziny. Luty. Zawieszam kartkę w widocznym miejscu, na gałązce przed wejściem do Bunkra.
Zbiegam do rzeki. Zdejmuję koszulę, spodnie i wtedy dopiero dostrzegam Marcina. Siedzi nie opodal na pniu i obserwuje spławik, tańczący w rudawej wodzie. Rozglądam się. Jest sam. Nie zauważył mnie, bo spławik wyczynia podejrzane harce: Marcin ściska wędzisko, szykując się do podcięcia, gdyby rybka chwyciła w końcu przynętę.
Biorę rozbieg. Wpadam do wody parę metrów od wędki, nurkuję do dna i wybijam się w górę.
— Cześć! — wołam. — Jak połowy?
— Cześć — odpowiada mruknięciem Marcin. — Właśnie brała...
— Spłoszyłem? — Podpływam do spławika, wyciągam haczyk ogołocony z robaka. — Faktycznie. Musiał smakować jej robaczek. Na zdrowie, rybeńko! Karasiom też się coś należy od życia, nie uważasz?
Marcin nie odpowiada. Podpływam do brzegu i wychodzę na piasek. Siadam w kucki obok Marcina.
— Kłusujesz — mówię.
— Nie. Mam kartę wędkarską.
— Kłusujesz — powtarzam. — Myśmy ci karty nie wystawiali. A może masz pozwolenie od Kamy? Co? Dlaczego nie odpowiadasz?
Marcin uważnie nadziewa na haczyk świeżą przynętę. Zachowuje się, jakby mnie tu nie było. Bierze rozmach, zarzuca. Dopiero teraz odwraca się do mnie.
— Czego ty chcesz? — pyta. — Raz wydaje mi się, że masz dobrze w głowie, a innym razem, żeś zwyczajny narwaniec.
— Chuligan, tak?
— Tak — mówi Marcin. — Jeśli wolisz.
— W porządku. — Uśmiecham się ironicznie. — A skąd posądzenie, że mam dobrze w głowie? Chcesz się podlizać?
— Nie — odpowiada spokojnie Marcin, patrząc na drgający miarowo spławik. — Wiem, że się przyjaźnisz z Sinobrodym. To mądry człowiek, nie interesowałby się zwykłym chuliganem. Bardzo szanuję Sinobrodego.
— Doprawdy? — ironizuję. — Czyżbyś znał go bliżej? Czyżby mnie wychwalał przed tobą?
— Rozmawiamy tylko o książkach — mówi Marcin, manewrując wędziskiem. — Wypożyczam je w jego bibliotece. Jest nieprawdopodobnie oczytany i ma własne zdanie o każdym pisarzu. Lubię z nim dyskutować.
Zamierzam przygadać Marcinowi, wbić mu szpilę, ale jakoś mi się nie chce. Nabieram „w dłonie piasku i posypuję stopy. Piasek sypie się z delikatnym chrzęstem, spływa po nogach złotymi strumyczkami.
— Nie potrafię cię zrozumieć — ciągnie półgłosem Marcin, wpatrując się w spławik. — Ty się zgrywasz, Luty. Udajesz kogoś,
kim nie jesteś. Naprawdę ci imponuje rządzenie bandą głupich chłopaków?
Daje mi pretekst do zrobienia uniku. Patrzę spode łba.
— Głupich? Jakim prawem powiadasz, że są głupi? Co o nich wiesz? Ty, Marcin, jesteś cholernie zarozumiały. Wywyższasz się, innych masz za nic. Coś mi się widzi, że cię rozgryzłem, bufon jesteś, po prostu bufon.
— Przepraszam, Luty. — Marcin uśmiecha się z zawstydzeniem. — Masz rację, nie powinienem był tak powiedzieć. Ale te wasze rozróby, wojna z Korsyką... gdzie sens?
— Nie myśmy zaczęli — odpowiadam mrukliwie.
— Czy to ważne, kto zaczął? Słyszałem od Gicza, że będziecie się bić, Zarzecze z Korsyką. Dwunastu chłopaków zacznie się okładać pięściami i miażdżyć sobie nosy tyko dlatego, że mieszkają w różnych dzielnicach. Czy to nie absurdalne?
Przyglądam się Marcinowi. Ma twarz jak zwykle pogodną, dobrotliwą, z domieszką wyrazu zdziwienia. Wiem, że tak nie jest, mimo to pytam:
— Czy ciebie przypadkiem nie nasłał Gicz? Coś mi się widzi...
— Nic ci się nie widzi — mówi spokojnie Marcin. — Wiesz dobrze, że nikt mnie nie nasyłał. Odpowiedz, Luty, może to nie jest absurdalne?
Zamyślam się. Niełatwo o odpowiedź, bo pewne rzeczy szalenie jest trudno udowodnić. Zwłaszcza te oczywiste.
Ojciec Munia twierdzi, że za jego czasów Zarzecze też walczyło z Korsyką. Podobno tak było zawsze.
— A jeśli nawet? — pyta Marcin. — Co z tego wynika? Gdzie masz dowód, że jest w tym jakiś sens?
— Nie nudź — rzucam ze złością. — Dla jednych nie ma, a dla innych jest. I nie potrzeba żadnego dowodu.
Marcin milknie. Z napięciem wpatruje się w spławik, który zaczyna wykonywać drgające, nieregularne ruchy. Bierze... Czy weźmie?
Nie wzięła. Spławik uspokaja się, tańczy równo na falach. Marcin wspiera łokcie o kolana i kładzie podbródek na złożonych dłoniach.
— Jak ci się zdaje, Luty... — Wzrok Marcina błądzi wśród szuwarów po drugiej stronie rzeki. — Czy ty i ja... Czy moglibyśmy być przyjaciółmi?
— Nigdy! — odpowiadam gwałtownie, tak gwałtownie, że wzrok Marcina przesuwa się z szuwarów na mnie i jest pełen zdumienia.
— Więc ty naprawdę możesz nienawidzić kogoś tylko dlatego, że mieszka na Korsyce? Luty!...
Przecież nie powiem mu, że wcale nie chodzi o Korsykę. Gdyby Kama zainteresowała się radiotechniką, Marcin robiłby na niej wrażenie okropnego nudziarza. No cóż, jest wysoki, ma prawie dziewczęcą, delikatną urodę, ale Sinobrody twierdzi, że to nie najważniejsze. Jak dla kogo. Dla Kamy jest ważne, to widać. Zobaczymy jeszcze... Zobaczymy, co powie, gdy zobaczy moje nazwisko na pierwszych stronach gazet... „Nie wstyd ci, Lutosławie? Znowu łączysz naszą Wielką Sprawę z rozgłosem, honorami, tanim szychem sławy? Sprawiasz mi przykrość, przyjacielu. Co znaczą względy jakiejś tam dziewczyny wobec naszego Dzieła?”
Nie. Tak Sinobrody by nie powiedział. Sinobrody szanuje ludzi, w; każdym człowieku potrafi znaleźć coś niezwykłego. Nawet o kierowniku domu kultury nie wyraża się źle: „On jest nerwowy, Lutosławie, chorował ciężko na gruźlicę, potem był ranny w wypadku samochodowym; dla ludzi, którzy wiele cierpieli, trzeba mieć szczególną wyrozumiałość”. Więc nie powiedziałby o Kamie „Jakaś tam dziewczyna”, ale miałby mi za złe pragnienie rozgłosu, i słusznie, bo nie jest to najpiękniejsza droga do pozyskania czyjejś sympatii.
— Ciekawe, co by na to powiedział twój przyjaciel — odzywa się półgłosem Marcin, zapatrzony w biało-czerwoną sylwetkę spławika..
Odwracano się do niego gwałtownie.
— Jaki przyjaciel? — pytam ostro.
— Sinobrody — odpowiada Marcin, dalej wpatrując się w spławik.
Milczę. Podnoszę się z ziemi, otrzepuję piasek, wkładam koszulę i spodnie. Marcin obraca w palcach jakiś mały, złociście świecący przedmiocik.
— Co tam masz? — pytam.
Podaje mi. Jest to mosiężna kłódeczka z tarczą pokrytą cyframi. Tarcza obraca się. Kręcę nią, ale kłódka się nie otwiera.
— Siedem, cztery, dwa, cztery —mówi Marcin.
Wybieram podane cyfry. Ramię kłódki odskakuje. Przypominam sobie, że ojciec Marcina ma warsztat mechaniki precyzyjnej, podobno produkuje zamki nawet na eksport.
— Stary ci to i zrobił?
— Nie — odpowiada Marcin. — Sam przy tym majstrowałem w wolnych chwili ich. Lubię dłubać przy mechanizmach, gdybym nie zamierzał poświęcić się muzyce, poszedłbym w ślady ojca.
Oglądam uważnie kłódkę. Na tarczy, pod cyframi, dostrzegam drobniutkie litery, j tak małe, że aby je odczytać, muszę przybliżyć tarczę do oczu. i Pod siódemką widnieje litera K, pod czwórką A, pod dwójką M. Szyfrem otwierającym kłódkę jest wyraz „Kama”. Zerkam z ukosa na i Marcina, jest zaczerwieniony.
Nic mu nie mówię. Odwracam się i biegnę ścieżką wijącą się między krzakami głogu. Kłódkę rzuciłem mu na kolana., niech ją wręczy Kamie, niech sję chwali, że zrobił sam, niech Kania patrzy na niego pełnymi podziwu oczyma. Co mnie to obchodzi? Mam na strychu coś, przy czym kłódka Marcina wydałaby się żałosnym szmelcem...
Spinoza ślęczy przy szafie pancernej. Kręci tarczy i pociąga dźwignię, kręci i ciągnie, wodząc po wargach koniuszkiem języka. Policzki i czoło ma pokryte drobniusieńkimi kropelkami potu.
— Co się stało? — pyta, gdy wchodzę do Bunkra. — Skąd taki pośpiech? Przecież i tak nie wypróbuję wszystkich kombinacji.
— Posłuchaj, Spinoza. — Kucam przy nim, kładę mu rękę na ramieniu, — To dla mnie bardzo ważne. Musimy otworzyć szafę do jedenastej trzydzieści. Masz dwie godziny czasu, postaraj się. Bardzo cię proszę, Spinoza.
— Dwie godziny? — Spinoza ociera rękawem koszuli policzki i czoło. — Otworzymy. Pod warunkiem, że będziemy mieli fantastyczne szczęście. Zupełnie fantastyczne, Luty. Bo na wypróbowanie wszystkich możliwych kombinacji nie wystarczy nam i dwustu godzin, rozumiesz? Przy dwunastu cyfrach na tarczy wariantów czterocyfrowych mogą być miliony.
— Przesadzasz — mruczę.
— Przesadzam? — zaperza się Spinoza. — Mam ci wyprowadzić wzór na ilość kombinacji? Proszę bardzo... — chwyt ołówek, pochyla się nad notesem.
— Nie trzeba — macham ręką — Szczęście to szczęście, wszystko jedno. Próbuj, Spinoza.
Spinoza wzrusza ramionami i przystępuje do szafy. Tarcza obraca się z metalicznym szmerem, dźwignia poskrzypuje i stuka, natrafiając na opór. Nic nie zwiastuje fantastycznego szczęścia. Siedzę w kucki obok Spinozy, jakbym w ten sposób był mu jakoś pomocny. Siedzę i wyobrażam sobie, że tym razem dźwignia nie stuknie, pójdzie dalej, ciężkie drzwiczki uchylą się ze skrzypieniem. Co kryją? Hitlerowcy wiali stąd w popłochu, liczyli jednak, że wrócą. Podobno zaraz po wojnie znaleziono w okolicy ukryte przez nich skrzynie ze złotem i kosztownościami, mogli więc i tutaj ukryć część skarbów. To bardzo prawdopodobne. Gdyby szafa była pusta, po co mieliby ją zamykać?
Spinoza niezmordowanie kręci tarczą, wybierając coraz to nowe układy cyfr. Patrzę na zegarek: w ciągu minuty wypróbowuje trzy kombinacje. Sto osiemdziesiąt na godzinę — cóż to jest wobec milionów możliwości?
Załóżmy, że uda się otworzyć szafę. Załóżmy, że zawiera złoto... Co wtedy? Takie skarby są własnością państwa. Ale znalazca otrzymuje dziesięć procent, a ja potrzebuję tylko tysiąca dwustu złotych, to przecież niewielka suma, tyle z pewnością otrzymam...
— Do diabła... — mruczy Spinoza — mam już dosyć tej piekielnej szafy, w głowie mi się kręci od liczb...
— Tylko spokojnie — dodaję mu otuchy. — Została nam godzina i trzydzieści minut. Chyba że...
— Że co? — pyta Spinoza.
— Że okażesz się przyjacielem i będziesz próbował dalej. Do obiadu. O wpół do dwunastej wyjdę i wrócę, o drugiej. Jeśli do tego czasu ci się nie uda, to trudno. Zostaniesz?
— Hm... — mruczy niechętnie Spinoza.
— Bądź przyjacielem, staruszku.
— Ale dlaczego taki pośpiech?
— Niestety — mówię — tego nie mogę ci wyjaśnić. Dowiesz się we właściwym czasie. Zostaniesz tu?
— Niech już będzie— Spinoza desperacko kiwa głową. — Ale praktycznie szansę są prawie takie same, jeden do miliona.
— Zapomniałeś o naszym fantastycznym szczęściu. — Uśmiecham się do niego. — Szczęściu też trzeba dopomóc. Może zechce objawić się akurat o drugiej?
Spinoza odpowiada bladym uśmiechem i wraca do szafy. Wypisuje w notesie świeżą kolumnę cyfr, potem zaczyna kolejno je sprawdzać, obracając tarczą i szarpiąc dźwignię. Jestem zły na siebie, że umówiłem się z Cyganką do kina. Po jakie licho? Jeśli nie mogę pomóc Spinozie, powinienem przynajmniej siedzieć tu razem z nim. Może pójść do niej i powiedzieć, że rezygnuję? Nie wypada, pewnie już załatwiła bilety. Ciekawe, czy Kama przyszła do Marcina nad rzekę. Marcin...
Myśl — olśnienie. Mało prawdopodobne, kto wie, może jednak?...
— Zaraz wracam — wołam do Spinozy i wybiegam z Bunkra. Marcin siedzi w tej samej pozie co przedtem, tylko w cebrzyku pluszcza się dwa karasie. Kamy nie ma, tym lepiej.
— Słuchaj, stary — mówię — mam do ciebie interes.
— Do mnie? — dziwi się Marcin. — O co chodzi?
Jeszcze się waham, ale nie widzę innego wyjścia. Siadam na pieńku obok Marcina, zaplatam palce na wysuniętym kolanie.
— Gzy twojemu ojcu można zaufać?
— Ojcu? Nie rozumiem...
— Pytam, czy można mu zaufać.
— Można — mówi po pauzie Marcin. — Ale o co chodzi?
— Daj słowo, że nie puścisz pary.
— Daję — mówi Marcin po następnej pauzie. — Ale...
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— Wierzę ci. — Przysuwam się bliżej do Marcina. — A teraz słuchaj. Pamiętasz nasz Bunkier? Stała tam szafa pancerna.
— Pamiętam — przytakuje Marcin.
— Więc tę szafę trzeba jak najszybciej otworzyć. Przypuszczam; że zawiera skarb. Jeśli zaraz sprowadzisz tu ojca i on otworzy szafę, będziecie wspólnikami do skarbu. Zgoda?
— Dlaczego przypuszczasz, że jest w niej skarb? — Marcin uśmiecha się z powątpiewaniem.
— Mniejsza z tym — rzucam niecierpliwie. — Sprawa jest bardzo pilna. Potrafisz namówić ojca, żeby zaraz tu przyszedł?
— Wątpię — mówi Marcin po chwili namysłu. — Ma zamówienie z Holandii i w związku z tym masę roboty. Nie zgodzi się wyjść z warsztatu.
— Spróbuj go przekonać — błagam — w tej szafie może być złoto, licho wie co jeszcze, na pewno mu się opłaci! Spróbuj, stary...
Marcin milczy, w zamyśleniu głaszcze podbródek. Czekam, coraz bardziej się niecierpliwiąc.
— Niemiecka szafa — mówi wreszcie, nie przestając pocierać podbródka. — Zdaje się, że znam ten typ. Widziałem parę razy, jak ojciec je otwierał. Robił to na słuch.
— Jak? — nie rozumiem.
— Na słuch — powtarza Marcin. — Jeśli się ma wyczulone ucho, a zamek nie jest naoliwiony, można dosłyszeć, jak ząbek zaskakuje. Sam próbowałem kiedyś tej sztuki.
— I udało ci się?
— Tak. Muzyk, podobnie jak mechanik precyzyjny, musi mieć wyczulony słuch. To w naszej rodzinie dziedziczne.
— Słuchaj! — chwytam go za ramię. — Spróbujesz?
Marcin patrzy na mnie z ledwie dostrzegalnym żartobliwym uśmieszkiem. Nie spieszy się z odpowiedzią. Przenosi spojrzenie na spławik, potem na szuwary.
— Czegoś tu nie rozumiem — mówi. — Nie pojmuję, z jakiej niby racji miałbym ci wyświadczać przysługę. Możesz mi to wytłumaczyć? Zaciskam wargi. Czuję się .głupio, wręcz idiotycznie. Nic mu nie mam do powiedzenia. Bo niby co? Może w rewanżu za odebranie spodni? Może za incydent po koncercie? Tylko święci odpłacają dobrem za zło, a i tego nie jestem absolutnie pewien. Zrobił mnie w konia, a raczej ja sam zrobiłem z siebie idiotę i dobrze mi tak, będzie nauczka na przyszłość...
— W porządku — mówię ponuro. — Masz rację, stary. Przepraszam za pomyłkę w adresie.
Podnoszę się z pnia i ruszam ścieżką pod górę.
— Luty!
Odwracam się. Marcin zwija wędkę, zamyka pudełko z dżdżownicami.
— Zaczekaj — mówi — sam nie trafię. Prowadziliście mnie wtedy z zawiązanymi oczami.
Patrzymy na siebie. Poruszam wargami, bo trochę mi zesztywniały i kleją się do dziąseł. Marcin wylewa wodę z cebrzyka i wrzuca karasie do brezentowej torby, potem wciąga przez głowę kraciastą flanelową koszulę z podwiniętymi rękawami.
— Dlaczego? — pytam, gdy jego głowa ukryta jest jeszcze w flanelowych fałdach. — Co? Powiedz. Chcę wiedzieć...
— Dla przyjemności — słyszę głos Marcina, przytłumiony flanelą. — Mówiłem ci przecież, że lubię dłubać przy takich rzeczach. No i ciekawość, co też może być w takiej szafie ukryte...
Cieszę się, że mnie nie widzi, —zajęty koszulą, której rękawy splątały się i nie przepuszczają ramion. Co z tego, że człowiek umie zapanować nad wyrazem twarzy, jeśli nie ma wpływu na jej barwę? Buraczkowy kolorek nawet kamiennym rysom nadaje określoną wymowę.
Wraz ze Spinozą z napięciem wpatrujemy się w Marcina, który z uchem przy szafie delikatnie pokręca tarczą. Staramy się nie oddychać. Minął już kwadrans, a twarz Marcina wciąż jest tak samo; stężała, jakby nieżywa. Słychać tylko szmer mechanizmu.
— Myślisz?... — szepcze Spinoza samymi wargami. Nerwowym ruchem ramienia nakazuję mu, żeby milczał. Nie myślę. Co tu jest do myślenia? Albo się uda, albo nie. Zobaczymy. Staję przy otworze strzelniczym i wpatruję się w olbrzymie żółtawozielone liście łopianu.
— Jest! — słyszę. — Dziewiątka! — Twarz Marcina jaśnieje w triumfalnym uśmiechu. — Dziewiątka zaskoczyła!
— Co z tego? — mówi z powątpiewaniem Spinoza — Zostały. jeszcze trzy cyfry.
— Teraz będzie łatwiej — uśmiecha się Marcin. — Znam już dźwięk. Zresztą zobaczymy...
Znów przywiera uchem do szafy i zaczyna poruszać tarczą. Minuty wloką się straszliwie wolno. Słucham bicia własnego serca, drażniący chronometr, próbuję liczyć łopiany, potem odtworzyć z pamięci schemat siódmego układu. „Cewka wysokiego napięcia — słyszę głos Sinobrodego — tutaj przerywacz, gdy przerwiemy dopływ prądu, powstanie impuls, rzędu...”
— Jest! — woła radośnie Marcin. — Jedenastka! — Chodź tu, Luty! — Niemal siłą przyciąga mnie do szafy, wskazuje miejsce, gdzie mam przyłożyć ucho, i porusza tarczą: — Słyszysz? Słyszysz brzęknięcie?!
Nic nie słyszę, choć wytężam słuch do kresu możliwości. Spinoza również nie słyszy. Porusza perkatym nosem i jest pełen niedowierzania.
— Nic — mówi. — Ani mru—mru. Chyba ci się zdawało.
— Nie zdawało mi się — mówi Marcin. — Słoń wam uszy podeptał Dobra, pracujmy dalej.
Prąd niskiego napięcia płynie z transformatora do wyłącznika A „stąd przez kabel B, grube zwoje cewki indukcyjnej i z nich kablem C do przerywacza, który starannie izolujemy i łączymy sprężynką „ — Głos Sinobrodego brzmi monotonnie, usypiająco. Antena dipolowa... Jaka jest funkcja anteny dipolowej w układzie siódmym?... Zaraz... Dwie diody, prostownik, wzmacniacz..
— Mam! — wrzeszczy Marcin i policzki płoną mu jak moje wtedy nad rzeką. — Czwórka!
Nie reagujemy. Patrzymy na niego, jakby nam demonstrował czary. A Marcin dalej pokręca tarczą, przyciska ucho do nagrzanej stali, bezdźwięcznie porusza wargami, marszczy krzaczaste brwi.
Czas zatrzymuje się, pełznie w rytmie naszych stłumionych oddechów, znowu się zatrzymuje, znowu pełznie.
Tarcza zastyga: Marcin odrywa się od szafy i robi krok w moją stronę.
— Przełóż dźwignię — mówi, wyraźnie oddzielając sylaby.
— Ja?... — Nie jestem w stanie wykonać ruchu.
— Przełóż — powtarza Marcin i popycha mnie leciutko w stronę szafy.
— Jesteś pewien, że się otworzy? — pytam, z trudem poruszając wargami.
— Tak — mówi Marcin. — Jestem pewien.
Czuję się dziwnie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że już od dawna przestałem wierzyć w możliwość uchylenia pancernych drzwi. Więcej: przestałem tego pragnąć. Otwarta szafa utraci swą tajemniczość, stanie się zwykłym żelastwem. Jej wnętrze, jej zagadka... Wystarczy przełożyć dźwignię... Czy mam prawo to zrobić bez reszty chłopaków? Za chwilę będzie po wszystkim.
A jeśli jest pusta?
A jeśli jest pełna?
Pełna złota, drogocennych kamieni?
Albo koltów, mauzerów, oksydowanych parabelek?
Albo...
Podchodzę. Kładę rękę na dźwigni. Jest gładka i twarda, nieprzyjemna w dotyku. Cofam dłoń, jakbym się oparzył.
— Na co czekasz? — pyta nerwowo Spinoza. — No, prędzej! Marcin uśmiecha się do mnie samymi oczami.
— Wcześniej czy później i tak byście otworzyli — mówi półgłosem. — Jeśli ci zależało na pośpiechu, musiałeś mieć ważny powód, prawda, Luty?
Powód. Nie masz pojęcia, Marcin, jak bardzo żałuję w tej chwili, że ci nie mogę powiedzieć, jaki to powód. Z wdzięczności, że mi o nim przypomniałeś. Pomogłeś. Teraz już mogę przełożyć dźwignię. Przełożę ją.
A jeśli się mylisz? Jeżeli szafa nie jest otwarta? Jeśli zakpiłeś z nas, Marcin, jeśli w ten sposób chciałeś się na mnie zemścić... okrutniejszej zemsty nigdy byś nie wymyślił. Ale to niemożliwe. Na tyle cię znam, stary, i zaraz przełożę tę dźwignię, zaraz spróbuję...
Znów kładę dłoń na gładkim, twardym metalu. Powoli, z zaciśniętymi wargami, przenoszę dźwignię z lewa na prawo. Tak. W tym miejscu zawsze stawiała opór. A może milimetr dalej?
Stalowe ramię płynie w dół. Nie ma już wątpliwości. Nie może być. Szafa jest otwarta.
— Pociągnij — mówi szeptem Marcin. — Do siebie.
Jakoś brak mi sił. Może chęci? Wystarczy pociągnąć i będę wiedział. Koniec z fantastycznymi domysłami, frapującą grą wyobraźni. Od tej chwili nasz Bunkier będzie już tylko mroczną, wilgotną piwnicą.
Kroki, potem skrzypienie drzwi, jazgot przemieszanych głosów.
— Co się dzieje? — pyta Kolumb.
— Cześć! — woła Bambuch. — O, Korsykaniec, skąd się tu wziąłeś?!
— Czekaliśmy na ciebie pod Zamkiem — mówi Munio. — Złapałeś go tutaj? — Wskazuje na Marcina. — No, za taki numer to już go trzeba będzie...
— Chłopaki! — wrzeszczy Spinoza i nagle robi się cicho. Wszyscy patrzą na mnie. Z trudem pokonuję suchość w przełyku.
— Ja go tu zaprosiłem — mówię cicho. — On... — robię pauzę, żeby przełknąć odrobinę śliny. — Otworzył szafę.
— Żże co?... — pyta Dwieście.
— Otworzył szafę — powtarzam.
Cisza. Słychać tylko spazmatyczne, szybkie oddechy.
— Co jest w środku? — odzywa się szeptem Kolumb.
— Jeszcze nie wiem — mówię. — Ale szafa jest otwarta. Wystarczy pociągnąć.
Znowu cisza. Marcin stoi ze spuszczoną głową, jakby się czuł winny. Oczy chłopaków są dziwnie okrągłe, przypominają świecące1 guziki.
— Mam otworzyć? — pytam.
Odpowiada mi zbiorowe westchnienie. Ujmuję rękojeść dźwigni i powolutku ciągnę do siebie. Zgrzyt. Czuję, jak drzwi ustępują, poddają się naciskowi sprężonych muskułów. Szczelina. Coraz szersza.
Szarpię. Stalowe drzwi otwierają się na oścież. Jak na komendę wszyscy rzucamy się do szafy. Ktoś świeci latarką...
Pusta?! Niemożliwe!...
Nie jest pusta. Na górnej półce leży czarna skórzana teka. Zdejmuję ją, naciskam zamek i wydobywam księgę oprawioną w czarne płótno. Kładę księgę na stole.
Maszynopisy. U góry każdej strony hitlerowski orzeł ze swastyką, u dołu okrągłe pieczęcie i zamaszyste podpisy. Niektóre arkusze są pisane ręcznie.
Wszystko. Ani w szafie, ani w teczce nic więcej nie ma. Patrzymy po sobie. Spinoza wykrzywia się, jakby był bliski płaczu.
— Pięknie! — rzuca, nie panując nad wściekłością. — Złoto, brylanty, kolekcja mauzerów! Ech wy, frajerzy nieszczęśni! Cały rok jak głupi się mordowałem...
— Nie wrzeszcz, idioto. — Munio osadza Spinozę sójką pod żebro. — Ktoś ci przyrzekał te skarby? To idź do niego i żądaj zwrotu kosztów.
Rozumiem Spinozę. Samemu mi gorzko. Tysiąc dwieście złotych uleciało z dymem. Nędzne stare papierzyska... Unoszę rękę, chcę je zrzucić ze stołu. Marcin ujmuje mnie za ramię.
— Koledzy — mówi — te dokumenty mogą mieć dużą wartość. O wiele większą, niż przypuszczacie. Znam słabo niemiecki, ale tu, u góry każdej strony, napisano „Ściśle tajne!” Warto by tę księgę pokazać komuś, kto dobrze zna język.
— Fakt — przytakuje Munio. — A w ogóle to.—.. Panowie, do podziału! Komu naszyjnik z pereł? Komu brylantowa kolia? Nie pchać się, dla każdego starczy!...
Napięcie minęło, parskamy zgodnym śmiechem. Munio zachwala biżuterię jak dobry kupiec:
— Diaamentyyy, rubineeczki, szaafirki, peeereełeczki, komu, komu, bo idę do domu!...
Bambuch, Dwieście i Kolumb otaczają Marcina.
— Jak tyś to zrobił? Powiedz, stary, jak otworzyłeś to sakramenckie pudło?
Patrzę na zegarek: za dziesięć dwunasta. Wpycham księgę do teki i wybiegam z Bunkra.
Cyganka stoi przed kinem, dostrzegam ją z daleka, wymachuję ramieniem.
— Przepraszam cię — mówię, z trudem łapiąc oddech po długim biegu. — Nieprzewidziane okoliczności, ale jestem, film chyba się jeszcze nie zaczął.
— Myślałam, że mnie wystawisz. — Cyganka jest zirytowana, patrzy spode łba. — Miałeś po mnie wstąpić, tak się nie robi...
— Wybacz, księżniczko. — Wykonuję rewerans. — Nigdy więcej, żame le dimansz! Jako rekompensata największe lody świata!
Cyganka już się uśmiecha. Wchodzimy do poczekalni, poprzedni seans jeszcze się nie skończył, ludzie szturmują bufet ze słodyczami. Robię do Cyganki oko i daję nura w tłum, po chwili jestem przy kontuarze, kupuję torebkę kolorowych landrynek.
— Nie stał! — Wrzeszczy paniusia w wiśniowym kapelusiku. — Bez kolejki! Łobuz!
Posyłam jej uroczy przepraszający uśmiech i kolejnym sztychem wynurzam się z tłumu. Cyganka promienieje, szczerzy białe wiewiórcze ząbki. Częstuję ją landrynkami i w tym właśnie momencie dostrzegam Kamę. Idzie przez poczekalnię w towarzystwie dwóch koleżanek, udaje, że mnie nie widzi. Gdy przechodzi obok nas, ujmuję Cygankę pod łokieć.
— Ślicznie dziś wyglądasz! — mówię głośno, odwrócony plecami do Kamy, pewny jednak, że słyszy. — Masz włosy jak fale Morza Czarnego!
Śmiech. Śmieją się koleżanki Kamy, śmieje się jakiś jegomość w szarym garniturze.
— Poeta z ciebie, młody człowieku!
Zaciskam zęby. Cyganka jest zmieszana, patrzy w ziemię. Puszczam jej łokieć, prawie go odpycham. Na szczęście w tej samej chwili otworzono drzwi i tłum gęstą ławą rusza na salę.
— Dlaczego tak powiedziałeś! — pyta cicho Cyganka, gdy już siedzimy na swoich miejscach. — Czarne Morze wcale nie jest czarne.
— A Białe nie jest białe, a Czerwone nie jest czerwone, a Ocean Spokojny wcale nie jest spokojny, tylko niespokojny i pełen zasadzek czyhających na samotnego żeglarza w noc bezksiężycową...
— Wygłupiasz się — przerywa mi Cyganka. — Gdybym wiedziała, nie poszłabym z tobą.
— To już się nie powtórzy — rzucam przez zęby. — Nie będziesz ze mną nigdzie chodziła.
— Wiem, o co ci idzie — mówi Cyganka. —Latasz za Karną, a ona gwiżdże na ciebie.
Nie odpowiadam. Gdybym odpowiedział, Cyganka wyskoczyłaby z sali. Do końca seansu nie odzywamy się do siebie ani słowem.
Zapala się światło. Cyganka rusza się pierwsza, nie oglądając się za mną. Przy wyjściu zderzam się z Karną, udaję, że jej nie dostrzegam. Kama również. Żegna się z koleżankami, wraca do domu sama, gdyby nie towarzystwo Cyganki, mógłbym się do niej przyłączyć. Jestem wściekły. Cyganka uśmiecha się ironicznie, wręcz prowokująco. Ona także wie, że Kama idzie parę metrów za nami.
— Co się z tobą dzieje? — pyta przesadnie głośno. — Źle się czujesz? A może...
— ...Morze Czarne, Morze Czerwone — wtrącam słodziutkim tonem. — I jeszcze Morze Białe i Ocean Spokojny i przestań się, jeśli łaska, interesować moim samopoczuciem, dobrze, kochanie?
— Gbur — rzuca pogardliwie Cyganka i przyśpiesza kroku, zostawiając mnie w tyle; aż do samego domu idziemy gęsiego, rządkiem: Cyganka, ja i Kama.
Najbardziej chyba nie lubię śmieszności. Wyobrażam sobie uciechę Kamy i aż mną wstrząsa. Może będę w przyszłości inżynierem, może pisarzem, może astronautą, ale na pewno nie będę politykiem.
Sinobrody siedzi w fotelu i czyta gazetę. Na mój widok podnosi się i wyciąga rękę.
— Dzień dobry, Lutosławie — mówi, uśmiechając się leciutko. — Znalazłeś swój skarb?
— Niestety... — bąkam, siadając na stołku, który mi wskazał. — Skarbu tam nie było.
I opowiadam Sinobrodemu o szafie pancernej, naszych wielomiesięcznych bezskutecznych wysiłkach, wyczynie Marcina i końcowym rozczarowaniu. Pan January słucha, bawiąc się brodą.
— Marcin— powtarza za mną. — Wysoki, chodzi do szkoły muzycznej?
— Ten sam — przytakuję.
— Znam go — mówi Sinobrody — Sympatyczny i bardzo inteligentny chłopiec. Wyjątkowo oczytany. Ostatnio wypożyczył u mnie komplet dzieł Szekspira i zna je prawie na pamięć.
— Owszem — mruczę, ogarnięty zazdrością. — Inteligentny...
Sinobrody patrzy na mnie z uwagą.
— Nie lubisz go? — pyta. — Dlaczego, Lutosławie? Zawsze wydawało mi się, że moglibyście być przyjaciółmi.
— Nie sądzę — odpowiadam niechętnie. — Mam sporo przyjaciół. Nie szukam nowych. A poza tym...
Zacinam się. Przecież nie powiem Sinobrodemu o Kamie, o wojnie z Korsyką, o historii ze spodniami. Zwłaszcza o historii ze spodniami...
— Natura ludzka to przedziwny mechanizm — odzywa się po pauzie Sinobrody. — Niekiedy przebaczamy z łatwością wyrządzone nam krzywdy, kiedy indziej nienawidzimy kogoś tylko dlatego, żeśmy go skrzywdzili. Dziwne... Sam doświadczałem niegdyś podobnych uczuć: nie lubiłem człowieka, wobec którego miałem poczucie winy.
Wie?! Marcin mu opowiedział?... Niemożliwe. Czyta w myślach? Ma takie przenikliwe, głębokie spojrzenie...
— Trzeba walczyć z własną naturą — ciągnie w zadumie Sinobrody. — Człowiek jest wolny tylko wtedy, gdy umie kierować swoimi uczuciami, plewić to, co w nim niskie, nieszlachetne... Miałem kiedyś zatarg z Marcinem.
— Pan z Marcinem?...
— Byłem tego dnia w kiepskim nastroju — mówi wolno Sinobrody. — Najpierw posprzeczałem się z panem Moździerzem, potem doręczono mi nieprzyjemny list od mojej podopiecznej z Krakowa: oblała egzamin i wstrzymano jej stypendium, domagała się pięciuset złotych, a ja rozmieniłem właśnie ostatnią setkę... Wtedy przyszedł Marcin. Z godzinę grzebał wśród książek i nie mógł się zdecydować. Drażniło mnie to. W końcu nie wytrzymałem i warknąłem, żeby mi nie zawracał głowy. Sinobrody urywa, przesuwa dłonią po gazecie. — A on? — pytam. — Jak zareagował?
— Miał prawo zwrócić mi uwagę, że zachowuję się niewłaściwie. Jestem bibliotekarzem i muszę być uprzejmy dla czytelników. To mój elementarny obowiązek. Mógł pójść do kierownika i poskarżyć się na mnie, takie przypadki zdarzały się z dużo błahszych powodów. Tymczasem Marcin zaczął mnie gorąco przepraszać. Wziął pierwszą z brzegu książkę i wybiegł z biblioteki. Po dwóch dniach zjawił się jak gdyby nigdy nic, jeszcze bardziej uprzejmy niż zwykle, i przyniósł mi wielką naręcz bzu z ich ogródka... — Sinobrody znów przerywa na moment. — W pierwszej chwili pomyślałem, że chce mnie upokorzyć, rewanżując się demonstracyjnie uprzejmością za moje grubiaństwo. Później zrozumiałem, że jestem w błędzie. To naprawdę szlachetny chłopiec.
Sinobrody milknie. Wpatruję się ponuro w kamienną posadzkę i próbuję określić swoje uczucia, ale, nic z tego nie wychodzi. Galimatias, splątane kłębowisko. Bronię się przed uznaniem dla Marcina, przed jego przewagą nade mną i wbrew samemu sobie pełen jestem niechętnego podziwu. Jak gdyby ten podziw ktoś na mnie wymuszał, ale tym kimś jestem ja sam i wiem o tym, i jest mi wstyd. Mam przed oczami Marcina, jak rozpina guziki...
Sinobrody zaparza herbatę. Poruszam nogą i natrafiam na czarną skórzaną tekę.
— Coś jednak było w tej szafie — mówię do Sinobrodego. — Ta teczka. Są w niej jakieś papiery, cała księga papierów pisanych po niemiecku.. Pan zna niemiecki, prawda?
— Znam — mówi Sinobrody, bierze ode mnie teczkę i kładzie na stole oprawiony w płótno tom. — Zaraz zobaczymy, co to za księga...
Cisza ciągnie się w nieskończoność. Duża strzałka zegara dwukrotnie obiegła już wokół tarczy, a Sinobrody wciąż ślęczy nad papierami, z dziwnie martwym wyrazem twarzy i wargami wykrzywionymi w niezrozumiałym grymasie. Wreszcie unosi głowę znad księgi i patrzy na mnie przygasłymi, jakby ślepymi oczami.
— Więc to tak... — mówi cicho, ledwo dosłyszalnym szeptem. — Starkiewicz, Kowalski, Potyrała, Weremiuk, Palatyński... A mówili, że wywożą ich na roboty... Rozstrzelani siódmego marca tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Rozstrzelani... — Podrzuca głową i jak gdyby przytomnieje, oczy nabierają ponurego blask u. — Wiesz, co to jest? — pyta. — Kartoteka zbrodni. Spisy ludzi skazanych na śmierć, skierowanych do obozów koncentracyjnych, rejestry torturowanych, rozkazy masowych egzekucji. Patrz! — Niemal siłą przyciąga mnie do siebie, wskazuje na zadrukowane gęsto arkusze: — Rozkaz zgładzenia dwunastu profesorów! Lista rozstrzelanych księży! Raport z akcji pacyfikacyjnej, w której wymordowano mieszkańców czterech wsi, także kobiety, dzieci i starców! Rozkaz powieszenia stu dwudziestu jeńców radzieckich... Spis aresztowanych, którzy zmarli podczas przesłuchania w gestapo... — Sinobrody zamyka oczy, kciukami rozciera powieki.
— Większość tych ludzi była mieszkańcami naszego miasta — odzywa się jakimś nieswoim chropawym głosem. — Niektórych znałem, pamiętam... A tutaj — wskazuje palcem — tutaj są podpisy. Rozumiesz? Podpisy morderców! Pułkownik Schweps, major Neumann, leutnant Neugebauer, doktor Milkę... Są. Czarno na białym...
Milknie, pochylony nad księgą, blady, z gorejącymi oczami. Końcami palców wodzi po strasznych dokumentach, jak gdyby chciał się upewnić, że naprawdę istnieją.
— I cóż z tego? — pytam nieśmiało. — Po tylu latach...
— Nie! — Pięść Sinobrodego ze straszliwą mocą uderza o księgę. — Te zbrodnie nie są przedawnione! Rozumiesz, co to znaczy, Lutosławie? Schweps, Neumann, Milke żyją sobie spokojnie w jakimś tam Monachium, pewni, że nie ma przeciwko nim dowodów. A tymczasem dowody są! Czarno na białym, widzisz? Tutaj podpis K Schwepsa, tutaj Neugebauera, tu Milkego... Sprawiedliwość dosięgnie tych starców, wreszcie ich dosięgnie!
Zamyślam się. Tych starców, powiada Sinobrody, no tak, przecież minęło ponad dwadzieścia lat, zapewne są już starcami. Może żałują popełnionych niegdyś zbrodni? W każdym razie to starcy, tylko starcy...
— To starcy, tylko starcy — mówię niespodziewanie dla samego siebie i patrzę niepewnie na Sinobrodego.
Podchodzi do mnie. Widzę przed sobą jego szczupłą, pociemniałą, ale spokojną już twarz. Tylko kąciki ust drgają mu leciuteńko.
— Masz słuszność — odzywa się półgłosem. — Są już tylko starcami. Zwykłe przestępstwo, nawet zbrodnię byłbym im gotów wybaczyć. Ale czy zdajesz sobie sprawę, co to jest ludobójstwo? Mordowanie na zimno, z zegarmistrzowską precyzją setek, tysięcy ludzi, wyniszczanie całych narodów? To już nie mieści się w pojęciu zbrodni: jeżeli zbrodniarzem jest pospolity morderca, jak nazwać Schwepsa i Neumanna? Gdyby za każde morderstwo mieli pokutować jeden dzień, musieliby żyć tysiąc lat. Rozumiesz mnie Lutosławie? Tego ludzkość nie ma im prawa wybaczyć, bo jeszcze dziś żony opłakują swych mężów, a matki synów. Dopóki na ziemi trwa płacz, dopóki trwa pamięć, nie może być dla nich przebaczenia.
Nie żyłem w tamtych czasach. I dlatego dopiero teraz pojmuję w pełni Sinobrodego.
— Tak — mówię. — Nie może być dla nich przebaczenia.
— Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie wolno przebaczać — odzywa się Sinobrody. — Istnieją ludzie, którym marzy się wojna. Ośmielają się nawet przywdziewać hitlerowskie odznaki, głoszą otwarcie faszystowskie hasła. Rozumiesz? Tym ludziom trzeba pokazać, że nasza pamięć nie przygasła i że nigdy nie przebaczymy. Ani tamtym, ani ich następcom.
Sinobrody znów pochyla się nad dokumentami, ostrożnie przewraca kartki, jakby parzyły mu palce. Może jednak nie rozumiem wszystkiego. Wiem o wojnie z książek tylko i z opowieści, nie umiem wyobrazić sobie pacyfikacji wiosek, rozstrzeliwania profesorów, palenia szkół. Nie wyobrażam sobie człowieka, który spokojnie podpisuje takie rozkazy. Ale ufam Sinobrodemu i wierzę w te zbrodnie, choć nie potrafię ich sobie wyobrazić. Jak to możliwe, żeby do dziś istnieli ludzie o faszystowskich zapatrywaniach? Chodzą po ulicach, uśmiechają się, pracują, mają dzieci? Absurd. A jeśli tak jest faktycznie, to dlaczego pozwala im się chodzić, uśmiechać, przebywać wśród normalnych ludzi?...
Wkrótce nawiążemy kontakt z Nimi. Co im powiemy, gdy zapytają o faszystów? Jak wytłumaczymy, że to nie ludzie, choć wyglądają tak samo jak my, uśmiechają się, czytają gazety, mają głowy, nogi i ręce?
— Prześlemy te dokumenty Komisji do Badania Zbrodni Hitlerowskich — mówi Sinobrody. — Ona przekaże je niemieckiemu sądowi. — Zamyka księgę, wkłada ją do teczki, chwilę siedzi w milczeniu; potem wyjmuje z kieszeni portfela plik czerwonych banknotów. — Weź. Od jutra przystępujemy do montowania układu siódmego.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Leżę na tapczanie i patrzę w okno. Szyba jest mokra, pędzą po niej grube warkocze kropel, prawdziwe górskie potoki. Już trzecią dobę bez przerwy pada deszcz. Komunikat meteorologiczny nie należy do wesołych: leje od morza aż do Tatr i nic nie zapowiada klęski gigantycznego niżu. Do Tatr... Co porabia ojciec? Mam nadzieję, że zdążył skryć się w schronisku przed nawałnicą. W ostatnim liście, który nadszedł przedwczoraj, chwalił słoneczną pogodę, donosił o zdobyciu Mnicha i kazał pisać do siebie na adres schroniska w Morskim Oku. W Tatrach dmie halny. A co, jeśli huragan dopadł go w górach?
Zrywam się, rozpoczynam wędrówkę po pokoju. Przez ścianę przeciekają smutne dźwięki skrzypiec, nie mogę ich słuchać, przekręcam włącznik radia. Pogadanka dla rolników. Tego także nie mogę słuchać, obracam gałką, zmieniam zakres fal, odnajduję na skali naszą rozgłośnię. „Ulewne deszcze grożą ziemiopłodom — komunikuje spiker. — Rolnicy naszego województwa są poważnie zaniepokojeni. Zaniepokojone są również władze miejskie, ponieważ na skutek nieustannych opadów Rdzawka przybiera i zbliża się do poziomu alarmowego. Wysokość wałów ochronnych może okazać się niewystarczająca, a wówczas...” Gaszę radio. Wolę już słuchać zawodzenia skrzypiec niż tych posępnych meldunków. Czy Kama nie mogłaby zagrać czegoś wesołego? Płacze i płacze, jakby wtórowała chmurnemu niebu.
Mam na nią sposób. Przynoszę z kuchni drewniany tłuczek do mięsa i zaczynam pukać w ścianę. Robię to wytrwale, choć skrzypce już umilkły: najpierw wystukuję „Most na rzece Kwai”, potem „Szewczyka”, potem „Jadą goście, jadą”, potem „Podmoskiewskie wieczory”.
Dzwonek.
— Proszę! — wołam, chowając tłuczek pod poduszkę. — Otwarte. — Do pokoju wchodzi Kama ze skrzypcami i smyczkiem. Patrzy na mnie jak pyton szykujący się do ataku. Odpowiadam spojrzeniem pełnym niewinnego zdziwienia i zamykam książkę, którą przed sekundą rozłożyłem na kolanach.
— Co się stało? — pytam. — Wyglądasz, jakbyś mnie chciała zjeść.
— Świniny nie jadam — rzuca ponuro Kama.
— Dziękuję. — Składam przed nią ukłon. — Nie mogłaś wymyślić milszego pretekstu do odwiedzin? Po co zaraz obrażać człowieka?
— Ty się nie wygłupiaj — mówi Kama i wskazuje smyczkiem ścianę. — Nikt inny nie mógł tego robić.
— Czego? — Moje zdziwienie sięga najwyższych rejestrów. — W duchy wierzysz?
— Właśnie, że nie wierzę — mówi Kama. — Inaczej pomyślałabym, że to duchy, ale nie myślę, rozumiesz? Uważaj, Luty. Jeśli poskarżę się mamie, źle będzie z tobą.
— No wiesz! — oburzam się. — Tego już za wiele. Człowiek siedzi sobie spokojnie i czyta, a tu mu urządzają awanturę.
— Doprawdy? — Kama uśmiecha się z niespodziewaną, jadowitą słodyczą. — Nie wiesz, o co chodzi? A teraz już wiesz?
Podbiega do tapczanu i wyciąga spod poduszki tłuczek. Źle go ukryłem, nie osłoniłem rączki. Zauważyła.
— A teraz już wiesz? — powtarza głosem pełnym pasji. — Czy dalej nie masz o niczym pojęcia?!
Spuszczam głowę. Nie przewidziałem, że odkryje tłuczek. Głupio mi, splatam i rozplatam palce. Kama stoi z uniesionym tłuczkiem, jakby mnie zamierzała zdzielić nim po głowie. Niech zdzieli, wszystko jedno.
— Przepraszam cię — odzywam się cicho, zapatrzony w podłogę. — Po prostu...
— Co „po prostu”? — pyta ostro Kama.
— Po prostu nie mogłem wymyślić innego sposobu, żebyś tu przyszła — mówię jeszcze ciszej. — Było mi tak jakoś, rozumiesz...
Zacinam się, urywam. Nie śmiem spojrzeć na Kamę. Wyginam palce w stawach, wsłuchując się w delikatne trzaski.
— Ech, Luty, Luty... — Głos Kamy dociera do mnie jak przez watę i nie umiem ocenić jego intonacji— Kiedy twój ojciec wraca?
— Za tydzień — mruczę. — W Tatrach wieje halny, rozumiesz.
— Na pewno siedzi w schronisku — mówi Kama. — Górale umieją przewidywać pogodę, możesz być całkiem spokojny.
Milczymy. Boję się, że Kama odejdzie, bardzo bym nie chciał teraz zostać sarn w mieszkaniu, ale nie mam odwagi prosić jej, żeby ze mną posiedziała.
— Gotujesz sobie obiady?
— Mhm... — mruczę niewyraźnie.
— Bujasz — mówi Kama i kilka razy wciąga nosem powietrze. — Nie pachnie gotowanym.
Ma rację, bujam. Kiedy ojca nie ma, nie chce mi się pitrasić, zadowalam się wędliną i chlebem. Zresztą i z funduszami nie jest najlepiej: sporą część pozostawionych mi pieniędzy wydałem na elementy do układu siódmego. Suma, wręczona mi przez Sinobrodego, okazała się niewystarczająca, bo kilka lamp musiałem dokupić w prywatnym warsztacie, a u prywaciarzy, jak wiadomo, płaci się drożej.
Kama odkłada na tapczan skrzypce i odchodzi do kuchni. Słyszę brzęczenie garnków, syk wody lecącej z kranu, szmer kuchenki gazowej. Spoglądam w okno, na rwące potoki spływające po szybach, na niebo obłożone kłębami gęstych, niemal czarnych chmur.
— Masz może suszone grzyby? — dobiega z kuchni.
— Są w blaszanym pudełku po herbacie — wołam. — W szafce, na górnej półce po prawej stronie.
Jest mi głupio i zarazem przyjemnie. Głupio, bo Kama traktuje mnie jak nieszczęśnika, któremu trzeba pomocy. Przyjemnie, bo... Nie umiem tego nazwać. Po prostu jest mi przyjemnie, gdy słyszę jak Kama krząta się w kuchni, szykując dla mnie obiad. Wraca wreszcie do pokoju.
— Lubisz krupnik? — pyta. — Znalazłam trochę .kaszy perłowej, kostkę bulionu i te grzyby. Gdybyś miał jeszcze kawałek wędzonego boczku...
— Nie mam. — Rozkładam ręce. — Ani ździebełka.
— Szkoda. — Kama zamyśla się — Wiesz co? Zdaje się, że w lodówce mamy trochę wędzonki, zaraz sprawdzę.
Wybiega. Biorę z tapczanu skrzypce i przesuwam smyczkiem po strunach. Instrument wydaje cichy, skrzypliwy dźwięk. Przyciskam struny, usiłując wydobyć jakąś melodyjkę, ale nic .z tego nic wychodzi prócz paru nieczystych, fałszywie brzmiących tonów. Teraz dopiero uświadamiam sobie, jaką jest sztuką to, co ze skrzypcami wyczynia Kama. Słyszę jej kroki i szybko odkładam instrument na dawne miejsce.
— Jest! — woła i pokazuje mi gruby plaster bekonu. — Krupnik będzie, że hej!
Znów znika w kuchni. Dziwne, ale w naszym domowym jadłospisie nigdy dotąd nie było krupniku. Nozdrza zaczyna drażnić aromatycznie pikantny zapach i nagle zdaję sobie sprawę, że mam szaloną ochotę na talerz gorącej zupy. Jak długo gotuje się krupnik?
— Uczta za trzy kwadranse — mówi Kama wchodząc do pokoju. — Dopilnuj, żeby nie wykipiało, ja muszę już iść.
— Nie ma mowy! — protestuję. — Zjesz ze mną ten krupnik.
— Boisz się, że może być zatruty? — pyta Kama z ironicznym uśmieszkiem.
— Nie wygłupiaj się — mówię. — Po prostu bardzo bym chciał, żebyś ze mną zjadła. Nie lubię jeść sam.
— Mam przecież obiad w domu — tłumaczy mi Kama — muszę zjeść z rodzicami, mama się będzie gniewała, nie nalegaj, Luty.
— Dobrze — mówię. — Wobec tego rezygnuję z krupniku. Nie będę go jadł bez ciebie. Nie będę, słyszysz?!
Kama śmieje się. Jej śmiech brzmi jak małe srebrne dzwoneczki, przyjemnie go słuchać. Mam desperacką, tragiczną minę, to jeszcze bardziej pobudza Kamę do śmiechu.
— Dobrze, już dobrze — mówi nie przestając się śmiać — zjemy razem ten krupnik, niech ci będzie...
Siada na brzeżku tapczanu i kładzie na kolanach skrzypce. Mają kolor jej włosów: purpurowobrunatne, z matowym połyskiem. Milczymy. Strumienie deszczu z impetem tłuką o szybę, jakby ją chciały przebić i wedrzeć się do pokoju.
— Wiesz co? — odzywam się półgłosem. — Szkoda, że jesteś dziewczyną.
— Dlaczego szkoda? — dziwi się Kama.
— Gdybyś była chłopakiem, wziąłbym cię do swojej paczki. Myślę, że byłby z ciebie fajny kumpel.
Kama znowu się śmieje, aż jej skrzypce tańczą na kolanach.
— Też pomysły! — mówi z udanym oburzeniem. — Wcale bym nie chciała być chłopcem. A gdybym nawet była, nie wciągnąłbyś mnie do swojej bandy, ręczę ci.
— 148 —
— Niby dlaczego? — pytam. — I dlaczego nazywasz nas bandą? Nie jesteśmy przestępcami.
— Kto stłukł szyby u Stachowiczów?
— To był przypadek — mruczę — każdemu może się zdarzyć... Wcale żeśmy nie chcieli...
— A połamana huśtawka w ogródku jordanowskim? Może to nie wasza robota? —
— Bambuch się huśtał, poprzeczka nie wytrzymała... To nawet dobrze! — wołam uradowany własnym odkryciem. — Jeśli nie wytrzymała, to znaczy, że była słaba. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby zleciał z niej jakiś dzieciak? Bambuchowi nic się nie stało, a dzieciak mógłby się poharatać, więc lepiej, że pękła pod Bambuchem!
— Być może — przyznaje niechętnie Kama. — No, a wojna z Korsyką? Te wszystkie bójki, rozróby, uważasz, że i to ma sens? — Milczę, patrzę w ziemię. — Powiedz mi — ciągnie Kama — zastanów się i mi powiedz, czy to, co wyrabiasz ze swoją paczką, nie jest, w najlepszym przypadku, marnowaniem czasu?
— Bawimy się — mruczę — mamy w końcu wakacje, co w tym złego, że się bawimy...
— Złego właściwie nic — mówi Kama. — Ale i dobrego niewiele. Bywają zabawy mądre i bywają głupie.
— Moi koledzy wcale nie są głupi! — protestuję gwałtownie. — Spinoza na przykład jest świetnym matematykiem i przepada za szachami, bierze nawet udział w turniejach korespondencyjnych. Munio rzeźbi, Kolumb zna na pamięć wszystkie rzeki świata, Bambuch jest najlepszy w pracowni modelarskiej, jego model szybowca ma być wysłany na wystawę ogólnopolską...
— A ty? — pyta Kama.
— Ja?... — zacinam się. — Ja... znam dżudo.
— Hm... — Kama uśmiecha się ironicznie.
— To nie wszystko — mówię.
— Co jeszcze? — pyta Kama.
Waham się przez moment. Kama patrzy na mnie wyczekująco i dalej uśmiecha się w ten sam sposób.
— Mógłbym zbudować radio — mówię. — Najbardziej skomplikowany radioodbiornik. — Pokazuję Kamie „Podstawy radiotechniki”. — Mam tę księgę w małym palcu, możesz mnie pytać na wyrywki.
— Naprawdę znasz się na tym? — dziwi się Kama. — Nigdy bym nie sądziła... Ale jakoś nic dotąd nie zbudowałeś! — woła triumfalnie i rozgląda się po pokoju.
Przygryzam język: mało brakowało, a palnąłbym niewybaczalną—rzecz. Oto do czego prowadzą przechwałki.
— Jeszcze zbuduję,.. — bąkam. — Na razie zajmuję się teorią.
— Coś kręcisz — mówi Kama przyglądając mi się uważnie. —Już wtedy pomyślałam sobie, że masz jakąś tajemnicę. Pamiętasz. rozmowę o latających talerzach?
— Ojej! — wołam. — Krupnik się przypala!
I pędzę do kuchni, krzątam się parę chwil, wracam do pokoju.
— No Więc? — pyta Kama, zarumieniona z ciekawości. — Czy to doprawdy tak wielki sekret, że mi nie możesz go powierzyć?
Siadam w fotelu naprzeciwko niej, biorę do ręki tłuczek i uderzam leciutko po poręczy. Raz—dwa, raz — dwa, raz — dwa. Gorączkowo szukam odpowiedzi, jakiegoś zgrabnego wykrętu”, który nie uraziłby Kamy.
— Posłuchaj — odzywam się wreszcie. — Za parę dni, być może, wydarzy się coś nadzwyczajnego. Przyrzekam ci, że będziesz, pierwsza, której o tym powiem. Słowo honoru.
— Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi teraz? — upiera się Kama. — Jeśli myślisz, że wygadam...
— Nie to — mówię. — Własną tajemnicą można dysponować, jak się chce, ale cudzą nie wolno. To nie jest wyłącznie moja i tajemnica.
— Trudno — wzdycha Kama. — Więc powiedz mi tylko, czy to ma coś wspólnego z Sinobrodym?
Czerwienieję i ona to widzi, kwituje domyślnym uśmiechem. Już nie nalega. Bawi się smyczkiem, uderza nim o struny. Pojedyncze miękkie dźwięki mieszają się z łomotaniem deszczu.
— Kama... — odzywam się półgłosem. — Chciałabyś stać się sławna?
— Tak — odpowiada po chwili namysłu. — Bardzo. Jeździłabym z koncertami po całym świecie. Marzę o podróżach, zwiedzaniu dalekich krajów, wypełnionych salach koncertowych, sukniach do kostek, koszach kwiatów...
Oczy płoną jej miodowym blaskiem, uśmiecha się, bezwiednie głaszcze palcami pudło skrzypiec.
— Dalekie kraje... — powtarzam za nią — suknie do kostek, kosze kwiatów...
— Nie rozumiesz! — Potrząsa miedzianą grzywą. — Chcę być sławna jako skrzypaczka. Chcę grać, jak nikt dotąd nie grał, wydobywać ze skrzypiec wszystko, co jest możliwe. To najważniejsze, rozumiesz?
— Teraz rozumiem. — Kiwam głową. — Ja też chciałbym być sławny w podobny sposób.
— Jako muzyk?...
— Nie — uśmiecham się. — Zresztą,— mniejsza z tym. Mam do ciebie prośbę, Kamo. Zagraj coś dla mnie.
— Zagrać? — Kama przygląda mi się podejrzliwie. — Nie udawaj, przecież wiem, że nie znosisz mojego grania.
— Jak czasem — protestuję. — Nie lubię, kiedy ćwiczysz, powtarzasz w kółko ten sam kawałek, ale tak... —zacinam się. — Zagraj coś wesołego, bardzo cię proszę.
Kama patrzy na mnie, widzę, że się waha, potem przenosi wzrok na instrument, przebiera palcami po strunach.
— Naprawdę chcesz posłuchać?
— Tak.
— Dobrze. — Kama wstaje, bierze skrzypce do lewej ręki, unosi je na wysokość podbródka. — Zagram ci Wieniawskiego.
Przymyka oczy, ja robię to samo. Melodia, najpierw powolna, leniwie płynąca, z każdą sekundą przybiera na sile, rozpędza się, zaczyna szaleć jak rozbawiony szczeniak. Mam wrażenie, że tańczę, a wraz ze mną pokój, dom, całe nasze miasto — wszystko zaśmiewa się, wiruje, fika pocieszne koziołki.
W melodię wplata się nagle jakiś obcy dźwięk i Kama urywa w połowie taktu. Dopiero teraz pojmuję, że to dzwonek do drzwi. Jestem wściekły na intruza, który mi popsuł zabawę z wirowaniem, nie reaguję, dzwonek dźwięczy jednak uparcie.
— Proszę! — wołam głosem pełnym irytacji. — Kto tam?
— Ja... — Poznaję głos Munia. — Można do ciebie?
— Właź — rzucam bez entuzjazmu.
Munio długo wyciera nogi w przedpokoju. Od trzech dni nie widziałem się z chłopakami, byłem zajęty siódmym układem, od świtu do nocy przesiadywałem na strychu. Poleciłem im przez ten czas ćwiczyć przerzuty, bo jutro jest czwartek i spotykamy się z paczką Gicza.
Kama chce odejść, proszę ją, żeby została. Niechętnie przystaje na moją prośbę. Munio wchodzi do pokoju, jest zaskoczony.
— Cześć — mruczy — ja tylko na moment, przechodziłem akurat...
— Nie będę wam przeszkadzała. — Kama wstaje z tapczanu. — Wpadnę później.
— Wykluczone — mówię. — Wcale nam nie przeszkadzasz. Poczęstujemy Munia krupnikiem?
— Poczęstujemy — uśmiecha się Kama. — Lubisz krupnik?
— Jak na boczku, to lubię — mówi Munio. — Nawet przepadam.
— Na boczku — zapewniam go. — Co słychać u chłopaków? Trenowaliście?
— Jeszcze jak! — Munio uśmiecha się od ucha do ucha. — Usiądziesz z wrażenia.
— A to dlaczego? — pytam odrobinę zaniepokojony.
— Przerobiliśmy trzy nowe rzuty — mówi Munio głosem pełnym dumy. — Harai—goshi, o—soto—gari i tai—otoshi.
— Żże co?... — nie mogę opanować zdumienia. — Kto was nauczył?
— Marcin — informuje Munio. — Myśleliśmy, że udaje, ale on faktycznie zna dżudo. I w ogóle klawy facet.
Zerkam na Kamę, jest pochłonięta wertowaniem „Astronautów” Lema, robi wrażenie, jakby niczego nie słyszała.
— Proponuje, żebyśmy się wszyscy zapisali do sekcji dżudo, „Gwardia” akurat przyjmuje zapisy. On trenuje już drugi rok. Co o tym sądzisz, Luty?
Co sądzę? Hm... Trudno coś sądzić, gdy człowiek jest tak bardzo zaskoczony. Muzyk, mechanik, do tego jeszcze dżudoka... Dlaczego nie bronił się wówczas? Jeśli trenuje dwa lata, dałby sobie ze mną radę bez trudu, być może nawet z całą naszą paczką... Munio mówi o nim z zachwytem. Ukrywa ten swój podziw, ale znam Munia. Nie chce urazić... Do licha!
— Czemu nie — rzucam lekceważąco. — A nie namawiał was, żebyście się zapisali do szkoły muzycznej?
— Przepraszam cię... — Munio patrzy w ziemię. — Nie myśl tylko, że my... to znaczy... Po prostu klawy gość, nic więcej, rozumiesz, Luty...
— Rozumiem. — Uśmiecham się ironicznie. — Powiedzieliście mu, dlaczego trenujecie?
— No wiesz! — oburza się Munio. — Obcych nie wtajemniczamy.
I zerka z ukosa na Kamę, która nadal jest pochłonięta książką Lema. Tym słowem „obcy” chce załagodzić sytuację, przekonać mnie, że Marcin nie wywarł na nich takiego znowu wrażenia, że nie zagraża mojemu autorytetowi.
— Krupnik! — wołam. — Chyba się już ugotował!
— Na pewno. — Kama odkłada książkę i rusza do kuchni. Idę za nią. Wyjmuję z szafki trzy talerze, Kama napełnia je szatańsko pachnącym krupnikiem, potem szatkuje nać pietruszki, którą także przyniosła z domu.
— Dlaczego — pyta — nie lubisz Marcina?
— Złudzenie — mówię, posypując krupnik pietruszką. — Uwielbiam go, tak samo jak wszyscy. Tak samo jak ty, Kaminku.
Kama nie reaguje na mój ironiczny ton, udaje, że go nie wyczuła.
— Wiesz — mówi — kiedy się wściekałam na ciebie, on stawał w twojej obronie. Tłumaczył, że się zgrywasz, a w rzeczywistości jesteś fajny chłopak. Powoływał się na opinię Sinobrodego.
Jestem zaskoczony.
— Sinobrody mówił mu o mnie?
— Podobno cię chwalił, a Marcin bardzo szanuje Sinobrodego.
Nie pytam już o nic więcej. Wnosimy krupnik do pokoju, Munio wciąga głęboko powietrze i oblizuje się smakowicie.
Po pierwszej łyżce stwierdzam stanowczo, że do krupniku przyrządzonego przez Kamę nie umywa się nawet bulion z pieczarek.
Układ siódmy jest już prawie gotowy. Operuję lutownicą, łącząc końcówki przewodów, potem zaglądam do schematu i osadzam w gniazdkach kolumienki lamp. Aparat rozrósł się, zajmuje już cały stolik: dziwaczna, skomplikowana maszyneria, która nie da się z niczym porównać, najeżona ze wszystkich stron czułkami anten. Główna antena biegnie aż do sufitu i oplata ściany komórki niczym pajęczyna. Poszło na nią kilkaset metrów miedzianego drutu. Gdy się rozglądam i widzę wokół siebie miedzianą sieć, mam wrażenie, że tkwię wewnątrz niesamowitej aparatury, wyjętej z filmu fantastyczno—naukowego. Białe światło karbidówki odbija refleksami od lustrzanych kopułek, niklowych pokręteł, ekranów ze srebrnej folii, kłębowisk wielobarwnych przewodów, wielobarwnych klawiszy, guziczków i lampek. Gruby czarny kabel, zakończony wtyczką, zwisa bezwładnie obok gniazdka. Wystarczy włożyć w gniazdko wtyczkę... co wtedy?
Nie myślę o Nich nieustannie. Bywają nawet chwile, że zapominam, pochłonięty błahostkami, ale głębiej, w podświadomości, nie rozstaję się z Nimi ani na moment. Wiem, że krążą w swych tajemniczych wspaniałych pojazdach, obserwując nas z dala, i czekają. Zapewne nie domyślają się. że ta chwila jest już tak blisko. Może są zniechęceni, zmęczeni wyczekiwaniem, może już wyznaczyli termin powrotu na swoją planetę: Ziemianie jeszcze nie osiągnęli koniecznej dojrzałości, trudno, zajrzymy do nich znowu za kilkaset lat...
— Panie January — zwracam się do Sinobrodego, który przystąpił już do łączenia ze sobą poszczególnych układów i właśnie dopasowuje muterkę do miniaturowego gwintu — panie January, przyszła mi do głowy pewna myśl.
— Słucham, Lutosławie.
— Pomyślałem, że Oni odwiedzają nas cyklicznie, od pradawnych lat, w określonych odstępach czasu. Może ta sama załoga obserwowała Aleksandra Macedońskiego, potem Karola Wielkiego, potem Napoleona, potem eksplozję nad Hiroszimą.
— Ta sama załoga? — Sinobrody ostrożnie nakręca muterkę.
— Przecież nie wierny, jak długo Oni żyją. Może są nieśmiertelni?
— Może — zgadza się Sinobrody. — Powtórzyłeś średniowiecze?
— Tak — mówię. — Mógłbym startować w teleturnieju.
Po nawiązaniu kontaktu będziemy Ich pierwszymi rozmówcami. Z pewnością zadadzą nam pytania z rozmaitych dziedzin. Na wszystkie, rzecz jasna, jeden człowiek nie będzie w stanie odpowiedzieć, ale postanowiliśmy przygotować się przynajmniej z niektórych podstawowych dziedzin. Jar wziąłem na siebie fizykę i historię. Sinobrody geografię i literaturę. Z fizyki zawsze miałem piątkę, ale nasz historyk, profesor Bućko, od roku patrzy na mnie z zachwytem okraszonym podejrzliwością, Odkąd wyszedłem zwycięsko z serii najprzemyślniejszych pułapek, jakie zastawił na mnie, przepytując z panowania Piotra Pierwszego, Bućko wpisuje mi „bardzo dobrze” bez wzywania do tablicy.
— Całkiem możliwe — mówi Sinobrody — że odwiedzają nas cyklicznie. Mam jednak nadzieję, że nie widzieli wybuchu bomby atomowej. To by nas mogło bez reszty skompromitować. Rozumiesz, Lutosławie? Istoty, które wymyślają przeciwko sobie tak straszliwą broń, nie są godne sympatii Kosmosu.
— Rozumiem — mruczę ponuro.
— Chyba że rozszyfrują to inaczej — ciągnie Sinobrody. — Mogą pomyśleć, że używamy energii atomu do rozsadzania skał, przekopywania tuneli, odwracania biegu rzek. Oby tak pomyśleli... — urywa na moment, mocuje w zacisku końcówki kabla. — Wierzę zresztą, że tak będzie naprawdę — mówi półgłosem. — Że wszystkie nagromadzone zapasy bomb zużyje się kiedyś w ten właśnie sposób, dla dobra ludzkości. Będziemy przesuwać góry, łączyć oceany i morza, zmieniać klimat, topiąc lody na Antarktydzie...
Lubię słuchać Sinobrodego. Gdy się zapala, głos jego nabiera szczególnej, fascynującej barwy, brzmi miękko i zarazem dźwięcznie jak dzwon. Roztacza urzekająco piękne wizje przyszłości, a ja w wyobraźni przemieniam je w obrazy rozstępujących się grzbietów górskich, tropikalnych ogrodów, znikających pustyń, ciepłych wiatrów północnych i orzeźwiająco chłodnych z południa; Polska będzie miała klimat Krymu: niezbyt upalne lato, ciepła; zima, kokosowe palmy przy drogach, a w górach śnieg specjalnie dla narciarzy. Pogoda wedle życzenia — dla rolników deszcz, dla wczasowiczów słońce, dla żeglarzy wiaterek — wystarczy zadzwonić do dyżurnego Kompozytora Aury.
— Oni nam pomogą — mówię.
— To niepotrzebne — mówi Sinobrody. — Człowiek jest potężny, z każdym dniem potężniejszy. Gdy ludzkość dojdzie do zupełnego porozumienia, dokona tego wszystkiego bez pomocy z zewnątrz. Z Nimi będzie nas łączyć tylko bezinteresowna, szlachetna przyjaźń.
Cofa się pod ścianę i patrzy na Aparat, lśniący tajemniczo; w świetle karbidówki. Potem dotyka pieszczotliwie pokręteł, I klawiszy i przycisków, przesuwa palcami po pękach uzwojeń.
— Na jedno liczę — mówi. — Na to, że kontakt z Nimi otworzy oczy niektórym zaślepieńcom. Uświadomi im bezcelowość każdego działania, które nie służy szczęściu mieszkańców Ziemi.
Na dziś robota skończona. Zamykamy komórkę i ostrożnie idziemy w dół po skrzypiących drewnianych schodach. Szczęśliwie nie spotykamy nikogo.
Deszcz zacina z monotonnym uporem, zimne strumyczki przedzierają się za kołnierz gumowego płaszcza, spływają między łopatkami. Gliniasta ścieżka przemieniła się w grzęzawisko i chwyta za nogi niczym kleszczami sideł. Sam nie wiem, dlaczego wyszedłem z domu. Po prostu nie mogłem już słuchać łomotania kropel o szyby.
Nie poznaję Rdzawki. Spokojna rzeczułka jakby dostała szału: spieniona i brudna, pędzi z łoskotem, niosąc jakieś deski, krzaki wyrwane z korzeniami, strzępy parkanów. Grzmoci tym wszystkim w słupy mostu, który aż drży pod tym szaleńczym naporem, poskrzypuje i trzeszczy.
Przeciskam się między krzakami. Właściwie całą ta wyprawa jest pozbawiona sensu, bo który z chłopaków przywlecze się do. Bunkra w taką pogodę? Zwłaszcza że nie wyznaczyłem na dzisiaj zbiórki. Z gałązek biją mi w twarz zimne prysznice, osłaniam się przed nimi, wciągając głowę w ramiona.
Wreszcie Bunkier. Przeciskam się między zwałami betonu, idę ciasnym korytarzykiem. Drzwi są nie domknięte.
— ...nacięli mu struny — słyszę. — Gdy zaczął grać, kolejno mu popękały, wszystkie z wyjątkiem jednej. Ale Paganini miał charakter! Nie przerwał koncertu, dokończył go na jednej strunie, wyobrażacie sobie?
Poznaję głos Marcina. Zatrzymuję się, czekam.
— To był facet!... — przeciąga Kolumb.
— Dlaczego mu nacięli? — pyta Bambuch.
— Przez zawiść — wyjaśnia Marcin. — Zazdrościli mu sławy, talentu. Chcieli, żeby się skompromitował.
Mam ochotę zawrócić. Opanowuję się, popycham ciężkie drzwi, wchodzę do Bunkra. Chłopcy patrzą na mnie ze zdumieniem.
— Cześć — mówię. — Nie przeszkadzam?
— Ale skąd... — zaczyna Marcin i urywa skarcony wzrokiem przez Munia.
To mi jednak wystarczy. Składam Marcinowi niski ukłon, uśmiecham się przepraszająco.
— Wybaczcie — mówię. — Jesteście nadzwyczaj, wprost niewiarygodnie uprzejmi. Nie wątpię, że to wpływ waszego szacownego gościa. Ale skąd... — przedrzeźniam — nie przeszkadzasz, Luty, skądże znowu!... Prosimy, Luty, czuj się jak u siebie! Co za gest, co za szlachetność, dziękuję wam, panowie! — znowu wykonuję teatralny ukłon.
— Co cię ugryzło? — pyta Kolumb. — Przecież powiedziałeś, że dziś nie przyjdziesz.
— Otóż to! — podchwytuję. — Dlatego właśnie proszę o przebaczenie. Zdaje się,, że przerwałem naszemu gościowi. A może... — urywam na moment — ...może to już nie gość? Może już jest po głosowaniu, co, chłopaki? Jestem gotów abdykować bez...
— Wygłupiasz się — przerywa mi Munio. — Marcin przyszedł, żeby nam coś zaproponować, właściwie przyszedł do ciebie.
— Doprawdy? — nie przestaję uśmiechać się ironicznie. — Czemu mam przypisać— ten zaszczyt? Czyżby chciał mi udzielić paru lekcji dżudo?
— Nie — mówi Marcin. — Chodzi o waszą szafę pancerną. Spółdzielnia „Kreślarz” chce kupić taką szafę, zwrócili się z tym do ojca. Moglibyście dostać za nią sporo pieniędzy.
Jest spokojny, opanowany, jak gdyby nic się tutaj nie wydarzyło.. Jak gdybym nie ośmieszył się przed nim, nie wyszedł na durnia. Kolumb stara się ukryć drwiący uśmieszek. Chętnie zdzieliłbym go w szczękę.
— Nic z tego — mówię,
— Nie chcecie jej sprzedać? — dziwi się Marcin.
— Ja nie chcę jej sprzedać — rzucam, wyraźnie akcentując sylaby. — Czy ktoś jest przeciw?
Chłopcy milczą. Wyczuwam, że nie aprobują mojej decyzji, ale nie chcą się sprzeciwiać.
— Szafa należy do wyposażenia naszej kwatery — dodaję po pauzie. — Póki mamy Bunkier, będziemy mieć szafę. Jasne, czy mam tłumaczyć?
— Jasne — mówi Munio. — Luty ma rację.
Podchodzę do Marcina, siadam przed nim na skrzyni, rozwalam się w niedbałej pozie.
— Słuchaj, kochasiu — mówię. — Otworzyłeś nam szafę i dzięki ci za to. Ale teraz bądź łaskaw zapomnieć drogę do Bunkra. Tutaj mają wstęp tylko chłopcy Lutego. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem — odpowiada Marcin. Cisza. Potem do przodu wysuwa się Spinoza.
— Dlaczego nie mówisz Lutemu, że ja cię tu przyprowadziłem? — I zwracając się do mnie: — Ja to zrobiłem, Luty. Już drugi raz. Marcin jest równym kolegą.
— W porządku — rzucam sucho, nie zmieniając nonszalanckiej pozy. — Może jest równy. Ale o tym, kto ma wstęp do Bunkra, na razie jeszcze decyduję ja.
— Owszem... — przytakuje cicho Spinoza. — Zdawało mi się jednak...
— Więc niech ci się nie zdaje! — Zrywam się ze skrzyni, zaciskam pięści. — A jeśli wolisz jego od nas, wynoś się razem z nim!
Spinoza chce coś powiedzieć, otwiera usta i zamyka je. Wiem, że przeholowałem, że robię z siebie błazna, brnę w coraz większe błoto. Nie potrafię się zatrzymać. Świadomość własnej śmieszności jeszcze bardziej zaostrza mój gniew. Przychodzi mi na myśl, że gdyby świadkiem tej sceny był Sinobrody, straciłbym wszystko w jego oczach. Zaciskam zęby.
— Bardzo was wszystkich przepraszam — słyszę głos Marcina. — Luty ma rację, nie powinienem tu przychodzić. Nie należę do waszej paczki.
— Moglibyśmy go przyjąć. — Spinoza błagalnie zagląda mi w oczy. — Prawda, Luty, że moglibyśmy? No, powiedz, Luty!
— Dajcie spokój — mówi Marcin. — Nie zamierzam wstępować do waszej paczki, w ogóle do żadnej, nie mam na to czasu. Przepraszam za najście.
Uśmiecha się do mnie przyjacielsko i opuszcza Bunkier. Milczę. Chłopcy również milczą. Nie patrzymy na siebie. Jakie licho zaniosło mnie tutaj? Mogłem siedzieć w domu i studiować encyklopedię, ostatnio rozczytuję się w encyklopedii, najpierw robiłem to z myślą o Nich, a potem zasmakowałem: ciekawe. Kto mi kazał przychodzić do Bunkra?
— Jutro jest czwartek — odzywa się Munio.
— O której zbiórka? — pyta Bambuch.
Sam tego nie rozumiem, ale z dziwną niechęcią myślę o jutrzejszym spotkaniu z paczką Gicza. Czy mnie nie nazwał liliputem? Czy nie zabrali Muniowi spodni? Czy nie marzyłem od dawna o generalnej rozprawie? A teraz jakoś nie czuję entuzjazmu...
Nie. szkodzi. Generalna rozprawa, odbędzie się w wyznaczonym terminie, Paczka Lutego pokaże, na co ją stać.
— O wpół do szóstej — komunikuję. — Niezależnie od pogody.
A pogoda dalej jest straszna: leje i leje, jak gdyby niebo chciało za jednym razem pozbyć się wszystkich zapasów wody.
Kochany Tatusiu!
Jak widzisz, dotrzymuję słowa i codziennie wysyłam Ci kartkę. W domu wszystko w porządku. Mam przepis na rewelacyjny krupnik, przyrządzę go na Twój przyjazd, wspaniałość!
Wcale nie czuję się samotny, spędzam wesoło czas, spotykam się z kolegami, trochę czytam. Możesz być o mnie całkiem spokojny. Pieniędzy mam dosyć, nie wysyłaj. Pani Brojatowska przychodzi codziennie i zagląda do lodówki, żeby sprawdzić, czy nie głoduję. Dwa razy byłem u nich na obiedzie.
Słucham komunikatów radiowych i jest mi przykro, że masz fatalną pogodę. U nas też leje bez przerwy, dziś ogłoszono alarm przeciwpowodziowy; Rdzawka ciągle przybiera.
Lubisz Wieniawskiego? Ja bardzo!
Całuję Cię. Lutek
Ktoś dzwoni do drzwi. Nie chce mi się otwierać, dotarłem właśnie do hasła „balneologia”, ciekaw jestem, co to może znaczyć, ale dzwonek brzęczy uparcie i muszę na razie zrezygnować z encyklopedii.
Odsuwam rygiel. W progu stoi matka Kamy.
— Mam do ciebie prośbę — mówi. — Czy mógłbyś skoczyć do apteki po asprocol? Kamusia była u koleżanki, przemoczyła nogi na deszczu i dostała gorączki. Prawie trzydzieści osiem...
— Już się robi! — Zrywam z wieszaka gumowy płaszcz. — Za chwilę będzie asprocol.
— Sama bym poszła — tłumaczy się matka Kamy — ale akurat...
— Drobiazg — przerywam jej, wpycham do kieszeni banknot, który wetknęła mi w dłoń, i wybiegam na dwór.
Deszcz siecze ukośnie, pędzę pochylony, zasłaniając ramieniem twarz. Apteka znajduje się kilka domów dalej. Wchodzę do środka, ociekając wodą, pani magister patrzy na mnie z bezradnym zgorszeniem. I tak cała podłoga jest już zachlapana warstwą żółtego błota.
— Mógłbyś przynajmniej wytrzeć nogi.
— Próbowałem — mówię do pani magister — ale na wycieraczce jest więcej gliny niż na moich butach. Poproszę asprocol.
— Niby racja — wzdycha pani magister, szperając w szufladzie. — Prawdziwy potop, czegoś takiego, jak żyję, nie widziałam. Jedno opakowanie?
— Jedno, proszę pani.
Płacę, wybiegam. Tym razem deszcz bije mi w plecy i nie muszę się osłaniać. Jezdnię przecinają rwące potoki, tworząc we wgłębieniach rozległe bajora. Samochody rozbryzgują fontanny brudnych kropel sięgające okien parteru, wszystko wokół pokryte jest rdzawożółtym nalotem gliny.
Wpadam do bramy, otrząsam się jak psiak po kąpieli i pukam do drzwi sąsiadujących z naszymi. Matka Kamy bierze ode mnie lekarstwo.
— Dziękuję — mówi. — Może wstąpisz na chwilkę? Kama się ucieszy.
Mieszkanie sąsiadów jest większe od naszego, składa się z dwóch dużych pokoi i jednego małego, który zajmuje Kama. Dawno tu nie byłem, chyba ponad rok, odkąd zacząłem drzeć z Karną koty.
Nic w jej pokoju się nie zmieniło. Jest bardzo dziecinny, utrzymany w różowych barwach, pełen wstążeczek, cacuszek, kolorowych obrazków. W wózeczku pod ścianą leży tak jak dawniej czarnowłosa Balbina z obłupanym nosem. Obłupany nos to moje dzieło: przed laty, jeszcze jako Orli Szpon, wódz Siuksów, strzeliłem z łuku do lalki, którą Kama zostawiła na moment w ogródku. Pamiętam, że zrobiło mi się potwornie przykro, gdy zobaczyłem Kanię zalaną łzami, rozpaczliwie tulącą okaleczoną Balbinkę. Chciałem jej to jakoś wynagrodzić i nie wiedziałem jak: nazajutrz podrzuciłem Kamie olbrzymiego lizaka w czterech kolorach i podglądałem ukradkiem, jak się nim cieszy. Do dziś nie wie, że kalectwo Balbiny i czterobarwny lizak mają coś wspólnego ze sobą. — Jak się masz, Luty — mówi Kama zachrypniętym głosem. Leży w biało lakierowanym łóżku, przykryta różową kołdrą w koronkowej poszewce., oczy ma błyszczące, na policzkach ceglaste krążki rumieńców. Próbuje się do mnie uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wychodzi.
— Cześć, Kama. — Siadam na wysokim taborecie przed pulpitem z rozłożonymi nutami. — Głowa cię boli?
— Boli — odpowiada Kama.
— A brzuch?
— Brzuch nie.
— A w kościach cię łamie?
— Ty co, doktor jesteś? — Kama uśmiecha się z trudem. — Może chcesz zrobić mi zastrzyk?
To aluzja do naszej zabawy sprzed wielu lat, bodaj chodziliśmy wtedy jeszcze do przedszkola. Uparłem się, że zrobię Kamie zastrzyk kluczem do otwierania sardynek, skaleczyłem ją w ramię, na szczęście zdrapałem tylko naskórek. Narobiła .takiego wrzasku, że omal nie umarłem z przerażenia.
— Obejdzie się — mruczę. — Po prostu, jeśli boli głowa i łamie w kościach, to znaczy, że grypa.
— Nie mam żadnej grypy — mówi Kama. — Najzwyczajniej się przeziębiłam, a mama urządza histerię.. Wiesz, jak to mama...
Urywa. Rumieńce na jej policzkach z ceglastych robią się buraczkowe. Myli się, wcale nie jestem dotknięty: dobrze nam z ojcem, wystarcza mi w zupełności, może dlatego, że mamy nawet nie pamiętam. Czasami tylko, gdy na przykład widzę, jak pani Brojatowska sadza sobie na kolanach Misiaka i tuli go, i obcałowuje... głupstwo, wcale nie przepadam za ckliwymi pieszczotami.
— Fakt — mówię. — Do jutra ci przejdzie. Chcesz coś do czytania?
— Mam boską książkę. — Kama pokazuje mi grube tomisko. — „Jan Krzysztof” Rollanda. Czytałeś? To powieść o Beethovenie, chociaż bohater książki nazywa się inaczej. Pasjonujące! Jak skończę, pożyczę ci.
— Niestety — uśmiecham się — nie każdy ma czas na czytanie powieści. Studiuję coś poważniejszego.
— Mianowicie?
— Encyklopedię. Doszedłem już do litery „B”.
— Ciekawe. — Kama przewraca się na bok, wspiera łokciem o poduszkę i patrzy na mnie badawczo. — Czy to ma coś wspólnego z tajemnicą?
— Z jaką znowu tajemnicą? — udaję zdziwionego. — Czytam encyklopedię, bo mnie interesuje. Wiesz, co to jest „abominacja”? Albo „badoskop”?
— Albo „kontrapunkt” — uśmiecha się Kama.
— Do „K” jeszcze nie doszedłem. — Podejmuję uśmiech. — A w ogóle polecam ci, kapitalna lektura.
Do pokoju wchodzi matka, podaje Kamic pastylkę i mleko do popicia. Mnie częstuje filiżanką herbaty.
— Może jesteś głodny, Lutku? Mam naleśniki z serem.
— Dziękuję, przed kwadransem zjadłem obiad. Jestem potwornie najedzony.
Matka wzrusza ramionami, poprawia Kamic poduszkę i zostawia nas samych. Kama kładzie się na wznak. Patrzy w sufit, jakby dostrzegła tam coś niezwykłego. Dopijam herbatę i podnoszę się z taboretu.
— Zdaje się — mówię — że jesteś zmęczona. Uciekam.
— Zostań — mówi Kama nie zmieniając pozycji. — Proszę cię, Luty. Siedź 1 nic odzywaj się, dobrze?
Irytująca prośba. Siadam jednak i nie odzywam się, i nawet całkiem mi fajnie. Ulewa jak gdyby trochę straciła na intensywności. Widzę za szybą strzępek brudnoszarego nieba i wyobrażam sobie, że dostrzegam wśród chmur coś srebrnego 0 kolistym zarysie. Krąg wisi nieruchomo w powietrzu, potem zniża się, rozrasta, wypełnia okno od ramy do ramy, wreszcie ląduje na jezdni przed naszym domem. Wybiegam, widzę uchylone drzwiczki, widzę ramię w świetlistej tkaninie przyjaznym gestem zapraszające mnie do wnętrza...,
— Luty.
Budzę się, napotykam wzrok Kamy. Uśmiecham się do niej.
— Wiesz, Luty, sama tego nie rozumiem. Nie powinnam cię lubić, zrobiłeś mi masę różnych świństw. A jednak w jakiś sposób cię lubię. Dlaczego?
— Bo jestem podobny do Gary Coopera. Trochę do Gary Coopera i trochę do Marlona Brando. 1 jeszcze trochę do Zbigniewa Cybulskiego, nie uważasz?
— Nie obchodzi ranie twój wygląd — mówi ochryple Kama. — Wygląd nie ma żadnego znaczenia.
— Doprawdy? — zdumiewam się. — Jesteś wspaniałomyślna, księżniczko! Jesteś uosobieniem taktu i kurtuazji! Czy można ci coś przypomnieć? Duża pauza, korytarz szkolny, Luty prosi cię o pożyczenie atlasu... Pamiętasz?
— Nnie...
— Stoicie pod oknem i rozmawiacie. Wesoło, po koleżeńsku. Nagle ktoś krzyczy: „Liliput Kamę podrywa...!” Luty odwraca się gwałtownie, ale dowcipniś jest tchórzliwy i zwiał. Wtedy Luty znów odwraca się do Kamy. A Kamy nie ma... — Zamykam oczy, chce mi się gryźć palce, wspomnienie ożywa, jakby to wszystko działo się przed chwilą. — A Kamy nie ma... — powtarzam cichutko. — Nie ma...
— Czy nigdy mi tego nie wybaczysz?
— Wybaczyć? — uśmiecham się drwiąco. — Co tu jest do wybaczenia? Każda dziewczyna na twoim miejscu postąpiłaby tak samo. Pokaż mi kogoś, kto lubi się ośmieszać.
— Mylisz się — mówi Kama, znów kierując spojrzenie na sufit. — Od tamtego czasu zrozumiałam wiele rzeczy. Bardzo mi w tym pomogła muzyka.
— Muzyka?... — nie rozumiem.
— Tak — mówi Kama. — Istnieje muzyka łatwa, która natychmiast wpada w ucho... i równie szybko ulatuje. Efektowna, taniutka muzyczka, w której nie ma nic. A prawdziwie wielka muzyka nie jest obliczona na efekt. Najczęściej bywa trudna, nawet denerwująca, trzeba się dobrze namęczyć, żeby ją zrozumieć. Ale wówczas objawia się jej piękno, cudowna siła... Rozumiesz, Luty?
— Nie bardzo — bąkam. — Nie znam się na muzyce..
— Kiedy nie chodzi o muzykę! — woła Kama unosząc się. na posłaniu. — Chodzi o ludzi, rozumiesz? Z ludźmi jest przecież tak samo, zupełnie tak samo...
Opada na poduszkę. Nie mam odwagi na nią spojrzeć. Ona także nie patrzy na mnie i cieszę się z tego, bo czuję, jak na twarzy jawią mi się gorące wypieki. Milczymy. Nigdy chyba nie było mi tak dziwnie, tak słodko i gorzko zarazem; Jaki jestem naprawdę? Gdy byłem maluchem i ojciec odebrawszy mnie z przedszkola pytał, czy byłem grzeczny, odpowiadałem: „Trochę grzeczny, trochę niegrzeczny”. Tak jest i teraz... Czy nie ode mnie tylko zależy, jaki naprawdę jestem, a zwłaszcza: jaki będę? Ludzie są podobni do muzyki, to moja wielka szansa...
Zerkam ukradkiem na Kamę. Nasze spojrzenia się spotykają. Wymieniamy chytre, cwaniackie półuśmiechy.
— Wiesz co? — mówię. — Spróbuję kiedyś wybrać się na poranek do Filharmonii. Będziesz przewodnikiem?
— Chętnie — mówi Kama. — Ale nie łudź się, że już za pierwszym razem zasmakujesz. Z poważną muzyką trzeba się osłuchać.
— Trudno — wzdycham — życie nie składa się z samych przyjemności. ,
Pukanie. Do pokoju wchodzi Marcin. Zdumiewa mnie, że nie jest ani trochę zaskoczony moją tu obecnością. Wita się z nami, wręcza Kamie rulon arkuszy nutowych:
— Czy wiesz, co to jest szczyt poświęcenia? Pobiec z— Korsyki na Czempolno do Czarnuszewicza, ubłagać go, żeby pożyczył nuty, i z Czempolna przydrałować pieszo na Zarzecze, cały czas po kolana w błocku.
— Och! — woła Kama. — Ale dlaczego pieszo?
— Bo trolejbusy nie chodzą, jakaś awaria. Co ty na to?
— Szczyt wdzięczności! — śmieje się Kama.
— Mało — mówi Marcin. —Żądam czegoś więcej.
Zasycha mi w ustach. Odwracam się do okna i z zajęciem obserwuję chmury. Deszcz ustał, ale korowód chmurzysk nadciągających od północy zapowiada kolejną ulewę.
— Czego? — pyta ze śmiechem Kama.
— Abyś mi opłaciła podróż i przysłała zaproszenie na swój pierwszy koncert w Nowym Jorku. Słowo?
— Słowo — przyrzeka Kama, unosząc w górę dwa palce. — Przysięgam na Stradivariusa!
Podnoszę się z taboretu.
— Trzymajcie się — mówię. — Na mnie już pora. Muszę przelecieć się do biblioteki, odnieść książkę, za godzinę zamykają.
— Świetnie się składa! — woła Marcin i wyciąga z kieszeni szaro oprawny tomik. — Mamy po drodze, Luty. Pozwolisz, że pójdę z tobą?
— Czemu nie — odpowiadam bez entuzjazmu.
— Do jutra, czarodziejski smyczku. — Marcin pociąga Kamę za rudy kosmyk. — Zdrowiej pośpiesznie.
— Cześć — mówi Kama. — Jak wrócisz, Luty, i będziesz miał trochę czasu, wpadnij do mnie, co?
Poruszam głową na znak, że wpadnę, i wychodzimy. Wstępuję jeszcze do mieszkania po książkę. Marcin czeka na mnie przed domem.
Idziemy w milczeniu. Myślę o pożegnalnych słowach Kamy i jest mi bardzo przyjemnie. Zastanawiam się, czy Marcin zwrócił na nie uwagę, zerkam z ukosa, wygląda na zasępionego. Chyba zwrócił. Język mnie świerzbi, nie umiem nad nim zapanować.
— Gadaliśmy z Karną o muzyce — odzywam, się obojętnym tonem. —Objaśniała mi różnicę między muzyką efektowną i tanią a trudną, lecz głęboką. Uważa, że podobnie rzecz się ma z ludźmi.
— Owszem — mówi Marcin i uśmiecha się leciuteńko — Pozory wprowadzają w błąd. To się odnosi do każdej dziedziny życia.
— Nie jest ci przykro, żeś taki przystojniak? — pytam niby to żartobliwie.
— Przystojniak?... — Marcin zdaje się nie bardzo rozumieć. — Głupstwa gadasz... Mam do ciebie interes,. Luty.
Chce zmienić temat, proszę uprzejmie. Kiwam głową, rozglądam się: ulica stanowi jedno wielkie, żółte błotniste bajoro. Z dala dobiega szum oszalałej Rdzawki. Oddalamy się od niej; a jednak łoskot jak gdyby powięks.za się, narasta, drażni bębenki.
— Rozmawiałem wczoraj z Giczem — ciągnie Marcin. — Przyszedł do nas z rodzicami. Zaciągnąłem go do swego pokoju i próbowałem przekonać, żeby zrezygnował z tej bijatyki. Nawet nie chciał słuchać.
— Chodziło ci o nasz pojedynek? — pytam ironicznie. — Gicz jest frajer, ale ma, widać, tę odrobinkę honoru.
— Honor! — rzuca gniewnie Marcin. — Stuknięci, jak Boga kocham! Co to ma wspólnego z honorem?
— Tyle, co każdy pojedynek — odpowiadam pogodnie, z impetem depcąc gliniaste błoto. — Nie możesz na wszystkim się znać, Marcinku. Jesteś przystojniak, muzyk, rybak, mechanik precyzyjny, jeszcze ci mało? Musisz koniecznie znać się na sprawach honoru? Radzę ci... ł — Daj spokój — przerywa. — Bezsensowne pranie się pg gębach nie ma nic wspólnego z honorem. Zastanów się, Luty.
— Radzę ci pilnować własnego nosa — mówię, czując narastające rozdrażnienie. — Nie wtykaj go między drzwi, bo ci utną.
Jakiś czas kroczymy obok siebie w zaciętym milczeniu. Odskakujemy pod mur: środkiem jezdni pędzi ciężarówka, wzbijając kaskady wodne niczym ślizgacz na wyścigach. Mimo uskoku jesteśmy od stóp do głów upaprani błotem.
— Chuligan!... — mruczę. — Pirat drogowy!...
Marcin się śmieje. Potem bierze mnie pod rękę i robi to tak naturalnie i przyjaźnie zarazem, że nie mam odwagi uwolnić ramienia.
— Posłuchaj — mówi — przecież znamy Gicza, wiemy obaj, ile jest wart. Powtarza prawie każdą klasę, niczym się głębiej nie interesuje, w głowie mu tylko rozróby. I ty uważasz go za równego partnera?
— Nie o to chodzi — odpowiadam, nadal pozwalając Marcinowi trzymać się pod ramię. — Chodzi o Korsykę i Zarzecze. Między Korsyką i Zarzeczem od zawsze jest wojna, tak było i tak będzie.
— Dlaczego? — pyta Marcin.
— Walka klasowa — mówię. — Chyba wiesz, co to jest walka klasowa. Nie lubimy wycackanych lalusiów.
Marcin uśmiecha się. Jest to wesoły, łobuzerski uśmiech. Czym, u licha, tak go ubawiłem? Próbuję uwolnić ramię, ale nie puszcza.
— A jakże — mówi, ciągle się uśmiechając — korsykańscy burżuje i zarzeccy proletariusze, znakomicie, Luty! Doktor Gicz——Twardowski to kapitalista, a inżynier Regut proletariusz. Tak? Ojciec Kamy jest dyrektorem budowy kombinatu, a mój mechanikiem. Na waszym podwórku garażuje renault 16, jeśli się nie mylę, należy do Brojatowskich, stoi tam jeszcze skoda 1000 MB, syrenka, moskwicz.
— To nic... — mruczę.
— Pewnie, że nic — zgadza się Marcin. — A nawet bardzo dobrze. Czy ty przypadkiem nie jesteś zapóźniony w rozwoju? Masz przestarzałe zapatrywania, Luty.
— Moja rzecz. — Uwalniam ramię gwałtownym szarpnięciem.
— Nie gniewaj się, staruszku. — Głos Marcina brzmi przyjacielsko, jest pełen życzliwego ciepła. — Chciałem ci tylko wykazać, że nie ma powodów do nienawiści. Owszem, dawniej były, ale teraz już nie ma, tradycje zaś dzielą się...
— Na męskie, żeńskie i nijakie, z pulpetami i bez. Skończysz wreszcie ten wykład?
Marcin zdaje się nie dostrzegać pasji, z jaką to powiedziałem. Uśmiecha się do mnie i znów ujmuje pod ramię.
— Mam wrażenie, że oni knują coś niedobrego — mówi półgłosem. — Gicz chce wygrać ten pojedynek za wszelką cenę, rozumiesz? I jest podejrzanie pewien zwycięstwa. Boję się, żeby wam nie zgotował jakiejś brzydkiej niespodzianki.
Milczę. Nie wątpię w szczerość Marcina i robi mi się trochę nieswojo. Gicza stać na paskudny figiel, wiem o tym, wiem, że nie należał nigdy do przeciwników rycerskich. Nie mam jednak wyboru.
— Dziękuję ci — mówię do Marcina. — Będziemy uważać.
— Jeszcze jest czas. — Marcin ściska mój łokieć. — Zastanów się, Luty. Machnij ręką na Gicza i jego paczkę, zlekceważ ich, zrezygnuj...
— Nie — ucinam. — Nie jesteśmy tchórzami.
— Nazywasz to odwagą?
Nie odzywamy się więcej do siebie. Znowu zaczyna padać deszcz. Przez muślinową brudną zasłonę widać klasztorny gmach domu kultury.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Dlaczego?
Najtrudniej zmagać się z samym sobą. Gdy walczysz z obcym, albo jesteś słabszy, albo silniejszy i tylko od tego zależy wynik. W walce ze sobą nie można uzyskać przewagi, bo przewiduje się z góry każdy chwyt, każde posunięcie i wypuszcza kontrę, która w efekcie też nie dochodzi do celu, bo... i tak w kółko. Dlaczego mamy się bić z paczką Gicza? Marcin ma absolutną rację: nonsens. Jeśli się jednak nie stawimy, zostaniemy okrzyknięci tchórzami. Kto lubi, gdy go nazywają tchórzem?
Taka bójka jest głupia. Fakt. Jeśli do niej dojdzie, wszystkich nas można będzie nazwać głupcami. Tak samo Gicza, jak i mnie.
Co jest gorsze — głupiec czy tchórz?
Puszkin był genialnym poetą, wielkim umysłem. Na pewno wiedział, że pojedynek to absurd; że zabijając kogoś niczego się nie osiąga. A jednak stanął do pojedynku. I zginął. Gdyby się nie dał sprowokować i zabić, kto wie, jakie jeszcze arcydzieła ofiarowałby ludzkości...
A jeśli pięcioletni szkrab wrzaśnie za tobą: „Liliput!” — spierzesz malucha? Przecież nie zrobiłbyś tego.
Jeśli przyjmiesz wyzwanie, to znaczy, że uznajesz przeciwnika za równego sobie. Król nigdy się nie pojedynkował z poddanym...
Zrezygnować? Nie stawić się? Zawiadomić Gicza, że pojedynku nie będzie?
Staniemy się pośmiewiskiem i Korsyki, i Zarzecza. Tchórze! Przylgnie to do nas i niczym się tego potem nie zmyje, niczym nie wymaże... Trudno. Wiem od początku, jaki będzie rezultat rozmowy Lutego z Lutym. Wiem, co powiedziałby na to Sino—brody. Ale nie mogę inaczej.
Co knuje Gicz? Może jednak Marcin się pomylił i walka będzie uczciwa, tak czy owak nie chcę niepokoić chłopców. Za pół godziny zbiórka.
Kama kończy grać, kładzie skrzypce na kołdrze.
— Podobało ci się? — pyta.
— Tak — mówię nie patrząc na nią.
— Bujasz, Luty. W ogóle nie słuchałeś. Myślałeś całkiem o czym innym.
— Ja?! — udaję zdumionego. — No wiesz!
— Umówmy się co do jednej rzeczy — mówi Kama. — Jeśli mamy ze sobą kolegować, umówmy się, że nigdy kłamstw. Albo prawda, albo milczenie. Przyjmujesz?
— Zgoda. — Uśmiecham się przepraszająco. — Ale to nie dlatego, że mi się nie podobało twoje granie.
— Mam nadzieję — Kama spogląda na mnie z miną królowej angielskiej. — Więc przyjmujesz warunek?
— Przyjmuję.
Z wesołą powagą ściskamy sobie dłonie.
— No to mi powiedz, czy się kłóciłeś wczoraj z Marcinem.
— Nie kłóciłem się — mówię. — Dyskutowaliśmy.
— O czym?
Milczę.
— Milczenie? W porządku, to zgodnie z umową. Nadal nie lubisz Marcina?
— Daj mi z nim spokój! — wybucham. — Czy każda nasza rozmowa musi się kończyć Marcinem?
— Nie — mówi Kama i uśmiecha się do mnie. — Chciałabym tylko...
— No więc? — popędzam. — Dokończ. Czego byś chciała? Właściwie nie musi kończyć, domyślam się, ale niech wreszcie powie.
— Czego byś chciała? — powtarzam.
— Żebyśmy się przyjaźnili we troje.
— Na równych prawach? — pytam po pauzie.
— Jasne, że na równych! — potwierdza skwapliwie, nie przypuszczając, że mi chodziło o inną odpowiedź, — Na absolutnie równych prawach i równych obowiązkach, jak w Konstytucji! — śmieje się.
Hm. Niby dlaczego miałbym liczyć na prawa szczególne? A jednak... Nie kończę myśli, bo drzwi się otwierają i do pokoju zagląda matka Kamy.
— Lutku, listonosz do ciebie. Musisz mu pokwitować.
Wybiegam, pełen raptownego przestrachu: może coś z ojcem?... Depesza... Nie. To nie depesza. Listonosz wręcza mi dużą białą kopertę z nadrukiem, wskazuje, gdzie mam się podpisać. Składam pośpiesznie autograf i biegnę do siebie.
Rozcinam kopertę. Wyjmuję złożony we czworo arkusz kredowego papieru.
Drogi chłopcze!
Komisja do Badań Zbrodni Hitlerowskich na terenach Polski składa Ci gorące podziękowanie za przekazane nam dokumenty, dotyczące przestępstw faszystów w Waszym województwie. Dokumenty owe ujawniają szereg nie znanych dotąd faktów i są zarówno bezcennym materiałem historycznym, jak i dowodem oskarżenia przeciwko bezkarnie przebywającym na wolności hitlerowskim zbrodniarzom. Fotokopie dokumentów przekazujemy niezwłocznie ogranom powołanym do ścigania zbrodniarzy wojennych. Przy okazji powiadamiamy, że pułkownik Schweps został dwa lata temu uniewinniony przez sąd w Niemczech Zachodnich pod pretekstem „braku dostatecznych dowodów winy”. Dostarczone przez Ciebie dokumenty spowodują rewizję procesu i ukaranie ludobójcy.
W imieniu Komisji oraz całego naszego społeczeństwa przekazuję Ci wyrazy szczerej wdzięczności i głębokiego uznania.
Przewodniczący.
Płoną mi nie tylko policzki, ale i uszy, jakbym wrócił przed chwilą z bieguna północnego. Nigdy nie dostałem listu na kredowym papierze, z pieczęciami, pisanego na maszynie. Nigdy nie dostałem pochwalnego listu. Przeglądam go jeszcze raz i dostrzegam u dołu dopisek informujący, że kopię listu przesłano do mojej szkoły... Co będzie, gdy zjawię śię w szkole po wakacjach?... Nie chcę o tym myśleć. Myślę natomiast o reszcie chłopaków i o Marcinie, którzy mają w tej sprawie taki sam udział jak ja i należą im się takie same listy, a tymczasem...
Podejmuję decyzję. Wyrywam szybko podwójną kartkę z zeszytu i piszę list do Przewodniczącego Komisji. Najpierw dziękuję mu. Potem wyjaśniam, że dokumenty znaleźliśmy wspólnie. Wymieniam po kolei nazwiska i adresy chłopców. Na koniec bardzo proszę, aby Przewodniczący zechciał i do nich napisać parę słów, bo inaczej pomyślą, że jestem świnia, i będą mieli rację.
Trochę mi lżej. Postanawiam na razie nikomu o liście nie wspominać. Włączam radio, układam się na tapczanie. Nadają „Taniec z szablami” Chaczaturiana, znam dobrze ten utwór, bardzo go lubię. Zamykam oczy i widzę błyski krzyżujących się szabel, słyszę dzwonienie stali, werbel kopyt końskich. Orkiestra milknie. Chwilę trwa cisza, potem odzywa się głos spikera:
„Uwaga, uwaga! Nadajemy komunikat specjalny. Woda na Rdzawce przekroczyła godzinę temu poziom alarmowy. Przybór trwa. Komitet Przeciwpowodziowy ogłasza stan ostrego pogotowia. Istnieje niebezpieczeństwo przerwania wałów ochronnych. Powtarzam: Komitet Przeciwpowodziowy ogłasza stan ostrego pogotowia i wzywa każdego, kto gotów jest...”
Przekręcam gałkę, zmieniam zakres fal. Popołudnie z młodością, studio „Rytm”, orzeźwiająca lawina big—beatu. Śpiewa Hallyday, potem „Tajfuny”, następnie solista popisuje się na trąbce. Wspaniale to robi. Mistrz. Usiłuję skupić się na melodii i nie potrafię. Sto myśli naraz. Marcin, Kama, rozprawa z Giczem (knuje coś, jest przekonany o zwycięstwie, no cóż, zobaczymy...), ojciec (w Tatrach ciągle halny...), Sinobrody i nasz Aparat (w zasadzie jest już gotowy, wystarczy tylko połączyć obwody i wsadzić wtyczkę do gniazdka, zostało zaledwie parę dni, niecierpliwość i lęk, lęk i niecierpliwość, co będzie, jeżeli... nonsens, nie wolno tak myśleć, za parę dni świat wkroczy w nową erę) i znowu Gicz — do spotkania zostały niecałe dwie godziny... „Machnij ręką, zlekceważ ich, zrezygnuj”. A honor? „Jeśli już decydujesz się bić, musisz przynajmniej wiedzieć, o co się bijesz, w imię czego”.
Aby im udowodnić, że jesteśmy lepsi. Że się ich nie boimy. Że nie wolno bezkarnie nas znieważać.
„Rozważmy kolejno. Po pierwsze: że jesteście lepsi. Pod jakim względem? Potraficie szybciej młócić pięściami, znacie parę chwytów dżudo. Co jeszcze? Już... I to ma być dowód waszej «lepszości»? Nisko się cenisz, Luty... Po drugie: że się nie boicie. Słyszałeś może o przygodzie naszego mistrza olimpijskiego w boksie? Zaczepił go na ulicy jakiś podpity łobuz, zelżył, spróbował uderzyć. Mistrz pięknym unikiem zszedł z linii ciosu, ale nie skontrował pijaka. Po prostu minął go najspokojniej, nie zwracając uwagi na stek wyzwisk. Gdyby skontrował chuligana, ten nieprędko odzyskałby przytomność, a ludzie poświadczyliby, że mistrz działał w obronie własnej. Czy sądzisz, że nasz olimpijczyk postąpił jak tchórz? Po trzecie: nie wolno bezkarnie was znieważać. Przygoda mistrza olimpijskiego jest odpowiedzią także i na ten punkt twojego wywodu”.
Do diabła!... Mam dosyć tej dyskusji. Zdejmuję z półki encyklopedię, otwieram na haśle „barbarzyństwo” i zmuszam się do skoncentrowania uwagi na tekście wydrukowanym drobniutką zgrabną czcionką.
Pierwsi zjawiają się Spinoza i Munio. Są przemoknięci, posępni, długo marudzą w przedpokoju, zdrapując z butów grudy żółtego, błota.
— Niczego sobie pogódka — mruczy Spinoza próbując się uśmiechać. — W takim błocku walka będzie wyglądać jak na zwolnionym filmie. Przydałyby się kamizelki ratunkowe.
— Może zaproponują nam przesunięcie terminu? — Munio wypowiada to głosem pełnym cichej radosnej nadziei: perspektywa pojedynku w błocie po pas nie wygląda zachęcająco,
— Jeśli zaproponują, zgodzimy się — mówię. —r Ale inicjatywa musi wyjść z ich strony.
— Jasne — przytakuje Spinoza. — Inaczej gotowi pomówić nas o szukanie wykrętów. Wiadomo, jaki jest Gicz.
Mam ochotę wypróbować na nich argumenty Marcina. Obawiam się trochę, że mogą podziałać demobilizująco, ale mimo to ryzykuję.
— Gadałem wczoraj z Marcinem — zaczynam obojętnie. — Pytał mnie, o co chcemy się bić z Korsykańczykami. Rozumiecie? W imię czego toczymy tę wojnę.
Twarze Spinozy i Munia sztywnieją, jakby ta sztywność miała osłonić prawdziwe uczucia. Zwątpienie? Niepewność? Chciałbym to wiedzieć.
— Gadanie... — bąka Munio.
— Jak mu odpowiedziałeś? — pyta po pauzie Spinoza.
— Chyba wiesz — mówię, uśmiechając się leciuteńko. — A jak ty byś mu odpowiedział?
Spinoza obciąga brezentową kurtkę, zapina i odpina dolny guzik.
— Wiesz — mówi — ten Marcin to chyba równy gość. Moglibyśmy zrobić dla niego wyjątek, niech sobie przychodzi na Zarzecze, jeśli mu się tu podoba. Głupio wtedy wyszło ze spodniami.
— Jak byś mu odpowiedział? — powtarzam z uporem, zły, że mi przypomniał historię ze spodniami. — No więc?
— Widomo... — mruczy Spinoza. — Tak samo jak ty... Po co w kółko powtarzać?
— Powiedz jednak — nalegam. — Chcę to usłyszeć od ciebie.
— Chcesz? — Spinoza z rozdrażnieniem szarpie kurtkę. — Honor, tradycja, w obronie własnej. Wystarczy?
— A tobie? — pytam, uśmiechając się.
Spinoza wstaje z krzesła, podchodzi do okna, przyciska nos do zapotniałej szyby. Potem zdejmuje okulary i zaczyna je starannie przecierać złożoną we czworo chustką.
— Daj spokój, Luty — półgłosem odzywa się Munio. — Teraz nie warto o tym gadać. Tak czy owak spotkamy się przecież z nimi.
— Fakt — przytakuje Spinoza nie patrząc w moją stronę. — I będziemy się tłuc, aż wszyscy potoniemy w błocie. Wyobrażacie sobie, co się dzieje w parku?
Wyjmuję z szafy lekką ortalionową kurtkę. Jest luźna, nie będzie krępowała ruchów. Ojciec sprawił mi ją przed miesiącem jako wakacyjny prezent. Zielony ortalion mieni się w mętnym świetle, lśni elegancko. Jak będzie wyglądała za parę godzin? Po chwili namysłu decyduję się na stary płaszcz: mniej wygodny, ale za to sfatygowany, nie trzeba go żałować. Odwieszam kurtkę do szafy.
Po kolei zjawiają się Kolumb, Bambuch i Dwieście. Mamy jeszcze kwadrans czasu. Lustruję swoją drużynę i nie jestem zachwycony nastrojem: miny ponure lub obojętne, niemal zrezygnowane. Czuję, jak rośnie we mnie irytacja.
— Słuchajcie! — przerywam drętwe milczenie. — Nikogo za uszy nie zamierzam ciągnąć. Kto chce, niech wraca do domu, tłumaczyć się nie trzeba, po prostu w tył zwrot i czołem. No więc?
Cisza. Każdy gapi się w jakiś niedostrzegalny punkt i udaje, że jego to nie dotyczy.
— No więc? — powtarzam ostro.
Przyłapuję się na dziwnym uczuciu: wyobrażam sobie, że wszyscy ruszają w stronę drzwi, i ten widok sprawia mi ulgę, bolesną przyjemność. Nikt jednak nie wychodzi.
— Coś ty... — mruczy Kolumb. — Czemu mielibyśmy wracać do domu...
— Wszystko w porządku — dodaje Munio, unikając mojego wzroku. — Możemy ruszyć.
Naciągam płaszcz i pojedynczo wychodzimy z mieszkania w zgniłą, iście jesienną pluchę. Może to ona nadaje wszystkiemu wyraz posępnej rezygnacji?
Aleję parkową pokrywa błotnista grząska maź sięgająca kostek. Z wysiłkiem wyrywamy z niej buty, posuwamy się wolno, krok za krokiem. Wokół pusto i martwo, słychać tylko łomotanie deszczu o liście. Może Gicz zrezygnował? Do końca alei zostało jakieś pięćdziesiąt metrów, a Korsykańczyków ani śladu.
Chcę, żeby zrezygnował. Coraz jaśniej zdaję sobie sprawę z bezsensu całej tej sceny i zarazem tłumaczę sobie, że jakkolwiek byłaby nonsensowna, idzie o honor Zarzecza, którego musimy bronić. Więc niech się to stanie wreszcie, byle prędzej...
Spomiędzy drzew wynurza się postać opatulona w przeciwdeszczowy płaszcz. Idzie nam na spotkanie. Gdy jest już blisko, rozpoznaję Pajdę. Sam? To znaczy, że odwołują!
— Cześć, Luty — zwraca się do mnie Pajda, wyraźnie ignorując resztę chłopców. — Załatwimy to w muszli, tam jest sucho. Gicz już czeka, idziemy.
Muszla koncertowa znajduje się w głębi parku. Jest otoczona amfiteatrem niskich ławek, mokrych teraz i uwalanych błotem przemieszanym z liśćmi. Przeskakujemy ławki i wchodzimy do muszli po wąskich drewnianych schodach.
Paczka Gicza siedzi w kucki na podium. Na nasz widok dźwigają się ospale. Jeden tylko Gicz zrywa się jak za pociągnięciem sprężyny i staje naprzeciw mnie, z rękoma prawie po łokcie ukrytymi w kieszeniach spodni. Góruje nade mną wzrostem o dobre dwie głowy.
— Brawo — mówi, wykrzywiając się ironicznie. — Myślałem, że lalusie przestraszą się deszczu.
— Lalusie mieszkają na Korsyce — odpowiadam spokojnie, patrząc Giczowi prosto w oczy. — Zarzecze zawsze dotrzymuje słowa.
— Nie bądź taki chojrak — rzuca przez zęby Gicz. — Stąd łatwo nie uciekniesz.
— Nie — przytakuję. — Bo uciekać będziesz ty. Jeśli ci jeszcze sił wystarczy, żeby przebierać nogami.
— Słyszeliście, wiara? — Gicz odwraca się do swoich. — Krótki powiada, że to ja będę uciekał! Cha, cha, cha! — Śmiech jest sztuczny, jedzie od niego fałszem jak śledziami od sklepu rybnego. — Aleś mnie, Krótki? ubawił, niech skonam!
Rzuciłbym się na niego, ale nie można jeszcze. Najpierw gadka, pojedynek słowny — taki jest chłopacki rytuał.
— Na twoim miejscu uważałbym z obelgami. — Zmuszam głos do spokoju. — Oberwać od Krótkiego to żaden powód do dumy. Już lepiej udawaj, że jesteś mi równy, mniej się potem ośmieszysz.
Zerkam na swoich chłopaków: stoją w gromadzie, ramię przy ramieniu. Nie wyglądają na zalęknionych i to mnie uspokaja.
— Kto się ośmieszy, to się zobaczy — rzuca Gicz rozprostowując ramiona. — Podobno jeden z Korsyki odbił ci narzeczoną. To prawda?
Szczerzy wielkie żółtawe zębiska, Korsykańczycy rechoczą. Z coraz większym trudem udaje mi się zapanować nad chęcią zdzielenia go sierpem.
— Nic o tym nie wiem — mówię. — Ale ty pewnie byś wolał, żeby ci odbić narzeczoną niż nerki, no nie? Przyjm wyrazy współczucia.
— Ty mi współczujesz? — wykrzywia się Gicz.
— Współczuję. — Kiwam głową. — Mam litość dla słabszych na ciele i duchu. Tylko staraj się nie płakać, kiedy będziesz obrywał, bo to mnie przygnębi. Wypłaczesz się w domu przy mamusi.
— Bezczelny! — wrzeszczy Gicz. — Zobaczymy, kto będzie płakał!
— Zobaczymy — mówię. — A jak będziesz błagał o zmiłowanie, rób to głośno, bo mam słaby słuch.
Gicz pochyla się, czerwienieje, robi krok do tyłu.
— Dosyć — rzuca półgłosem. — Zaczynamy.
— W porządku — zgadzam się. — Możemy zacząć.
Obie grupy wolniutko zbliżają się do siebie. Każdy upatruje sobie przeciwnika. Rozciągamy się w tyralierę na całą szerokość muszli, sześciu przeciwko sześciu. Czoło tyraliery: Laty — Gicz. Koniec: Pajda — Spinoza.
Ostatni raz zerkam na swoich chłopaków. Za moment rozpocznie się bój, w którym nikt nad nikim nie będzie się litował. Walka do upadłego, do ostatka. O co? Odpycham tę myśl. Nie czas na nią. Źrenice Gicza jarzą się nienawiścią, goreją złowrogo, pełne zaciętego uporu. Dlaczego nienawiść? Próbuję pojąć, skąd bierze się w nim to uczucie, i nie potrafię. Może się mylę. Może to nie jest nienawiść, tylko zaciętość, ślepa desperacja. Tak. Z pewnością mam słuszność. Bo to, co czuję ja, jest również desperacją, niczym ponadto. Oslo tępym uporem.
Dzieli nas parę metrów wolnej przestrzeni. Ruszamy sobie, naprzeciw, czujni, pełni napięcia. Odległość zmniejsza się centymetr po centymetrze. Słyszę nierówny, chrapliwy oddech Gicza. Słyszę go coraz wyraźniej poprzez szum buszującego deszczu. Słyszę również poskrzypywanie desek pod naszymi butami. Słyszę bicie własnego serca. Już tylko krok i skoczymy do siebie.
Gicz wciąga głowę w ramiona, wysuwa do przodu ręce. Robię to samo...
— Stać!... Zaczekajcie!...
Odwracam się. Na podium wpada Marcin, staje między nami, unosząc w górę ramiona.
— Czego? — mamrocze półprzytomnie Gicz. — Czego tu chcesz?
Marcin z trudem łapie oddech, chwyta powietrze szeroko otwartymi ustami. Musiał biec tutaj co tchu, ile sił w nogach.
— Słuchajcie! — woła. — Rzeka przerywa wały ochronne! Komitet wzywa na pomoc wszystkich, którzy mogą ruszać łopatą!
Cisza. Nikt nie reaguje. Marcin patrzy na nas wybałuszonymi oczami.
— Słyszeliście, co do was mówię? — wrzeszczy. — Miastu grozi powódź, a tam brakuje ludzi!
Żadnego ruchu, żadnej reakcji. Jakby nas przemieniono w słupy kamienne. Gardło mam suche, z wysiłkiem przełykam odrobinę śliny. Marcin opuszcza ręce. Grzbietem dłoni ociera mokrą twarz.
— Jeżeli nic podwyższy się wałów, rzeka zaleje miasto — mówi cicho, prawie szeptem. — Liczy się każda minuta i każdy człowiek. Obok mostu rozdają łopaty i kilofy. Idziecie?
Patrzę na Gicza. Milczy. Porusza bezdźwięcznie grubymi wargami. Jego ramiona są nadal wysunięte do przodu, jakby mnie zamierzały schwycić i natknęły się na niewidzialną przegrodę.
— Idziemy — mówię do Marcina.
— Idziemy — powtarza za mną Gicz i w jego głosie wyczuwam ulgę. — Jasne, że idziemy!
Zeskakujemy z podium i pędzimy przez park, przez ogródki działkowe i wyludnione mroczne ulice w stronę Rdzawki, tkniętej powodziowym szaleństwem.
Nie opodal mostu jarzy się fioletowym blaskiem lotniczy reflektor. Mężczyzna w brezentowym płaszczu rozdaje nam pośpiesznie łopaty i kilofy.
— Cała brygada! — wrzeszczy, żeby przekrzyczeć wściekły ryk rzeki. — Ilu? Trzynastu? Dobra jest!... Który brygadzista?
Patrzę na Gicza, Gicz na mnie, w świetle reflektora mamy sine twarze. Milczymy.
— No! — ponagla mężczyzna, bo za nami zbiera się już grupa ludzi czekających na sprzęt. — Ty będziesz brygadzistą — wskazuje na Marcina. — Prowadź ich tam, w stronę spychacza. Tak się rozstawcie, żeby jeden drugiemu nie przeszkadzał. Odmaszerować!
Dlaczego wybrał Marcina? Nie wiem. Już o tym nie myślę. Nad spienioną wirującą wodą przewala się łoskot gromu. Wzdłuż wału, obrysowani fioletowym blaskiem, krzątają się ludzie, wymachując łopatami i popychając taczki z ziemią. Nie tylko mężczyźni. W tyralierze pracujących dostrzegam sporo kobiet. Wszyscy ruszają się jak na przyśpieszonym filmie, współzawodnicząc z szalejącym żywiołem: rzeka czy oni? A Rdzawka to już nie Rdzawka, lecz morze, prawdziwy ocean w centrum dzikiego cyklonu. Reflektory wyrywają z mroku kołtuny fal z impetem uderzających w wały taranami drzew wydartych z korzeniami, plątaniną jakichś zerwanych z uwięzi łódek, pomostów, pni, desek. Deszcz już nie siecze, ale pęd wody nie zmniejsza się, poziom nie opada.
Ktoś wskazuje nam wolny odcinek wału i parę przewróconych taczek. Spychacz pracuje pięćdziesiąt metrów stąd.
— Uwaga! — woła Marcin. — Dwaj do taczek, czterej do napełniania, reszta na wał. Do taczek najsilniejsi. Kto się zgłasza?
Gicz i ja równocześnie robimy krok do przodu. Nie patrzymy na siebie. Podnosimy taczki i kierujemy je w stronę spychacza, po kilku chwilach, już napełnione, holujemy do wału. Ciężko. Taczki, załadowane czubato, grzęzną w błocie, buksują, wyrywają się z rąk. Gicz morduje się nie mniej ode mnie, widzę, jak przygryza wargi. Dobijamy do wału w tym samym czasie, wysypujemy ziemię i zawracamy.
Podczas czwartej tury mam wrażenie, że padnę. Chcę przystanąć, odpocząć, ale Gicz pcha swoje taczki, więc i ja robię to samo, przezwyciężając ból i słabość wiotczejących mięśni. Całą twarz mam mokrą od potu, ciepłe krople zalewają oczy.
Piąta tura. Oddycham spazmatycznie, patrząc, jak chłopcy napełniają taczki ziemią. Trwa to krótko, zaledwie kilkanaście sekund, o wiele za krótko, żeby odsapnąć. Spoglądam na Gicza. Stoi rozkraczony i wodzi językiem po spieczonych wargach. Skąd ma tyle sił? Ba... Szerokie ramiona, wypukła klatka piersiowa, potężne bicepsy. Wyglądam przy nim jak małe dziecko.
— Musisz sypać z czubem?! — słyszę nagle rozpaczliwy wrzask. — Żeby mi flaki popękały?!
Sekundę wcześniej przygryzłem język, żeby nie krzyknąć tego samego do Bambucha. Już nie muszę. Jestem wdzięczny Giczowi bez granic, chętnie bym go uściskał.
Taczki są nieco lżejsze, ale i sił mam już znacznie mniej. Palce odmawiają posłuszeństwa, nie chcą zacisnąć się na uchwytach. Krzyż przeszywa gwałtowne kłucie, jakby mi tam coś pękało.
Patrzę na taczki. Patrzę i wpadam na pomysł, żeby je odwrócić: nie pchać, lecz ciągnąć za sobą. Powinno być lżej. Próbuję — faktycznie. Docieram do wału mniej wyczerpany niż przedtem.
Siódma tura. Gicz nadal pcha taczki przed sobą, a ja ciągną. Wydaje mi się, że zaczynam łapać drugi oddech: muskuły wprawdzie nadal bolą, ale zwiotczałość ustępuje. Oddycham nieco równiej, nie tak spazmatycznie.
Wygląda na to, że poziom wody odrobinę się obniżył. Złudzenie: to nasz odcinek wału urósł o kilkanaście centymetrów. Chłopcy pracują łopatami w. wariackim tempie. Ledwo nadążamy z dowożeniem ziemi.
...Która to już tura? Dziesiąta? Dwunasta? Nie jestem w stanie liczyć. Przed oczyma skaczą mi kolorowe kręgi, w uszach szumi — nie wiem, czy to grzmot rzeki, czy pulsującej we mnie krwi.
Nagle muszę stanąć. Gicz, idący przede mną, wali się na taczki. Podbiegam do niego.
— Odpocznij — mówię. — Któryś z chłopaków cię zmieni..
— Nie... — charczy. — Tylko momencik... Zaraz się dźwignę. Ujmuję za uchwyty jego taczek, odwracam je.
— Ciągnij taczki za sobą — mówię. — Tak jest dużo lżej.
Gicz prostuje się z trudem. Pokazuje mi dłonie: są pokryte bąblami — pod każdym palcem bąbel wielkości ziarna fasoli.
— Cholera... — mruczy. — Mogliby dać rękawice...
— Skąd je wezmą? — Oglądam własne dłonie, są również pełne bąbli. — Zagoi nam się, nie ma tragedii.
— Nie ma — przytakuje Gicz i wprzęga się w taczki. Ciągnie je teraz tak samo jak ja, za sobą. Obracamy jeszcze dwa razy.
— Dosyć! — woła Marcin, wskazując na nas łopatą. — Zmiana przy taczkach!
— Nie trzeba — odpowiada Gicz. — Damy sobie radę.
Powiedział to w naszym wspólnym imieniu. Nie mam mu za złe. Przeciwnie. Ze zdziwieniem stwierdzam, że sprawiło mi to przyjemność.
Reflektory ślizgają się po rzece, błądzą po wałach, wyrywając z coraz gęstszego mroku mrowie ruchliwych ludzkich sylwetek. Ilu nas jest? Tysiąc? Dwa tysiące? Nikt nie zliczy, a zresztą liczenie nie jest potrzebne. Najważniejsze, że wały rosną, pęcznieją, pną się w górę, spychając w dół szalejącą rzekę. Rdzawka zdaje się nie wytrzymywać współzawodnictwa. A może tylko zbiera siły, żeby przypuścić jeszcze gwałtowniejszy szturm?
„Uwaga, uwaga! — rozlega się ryk potężnego megafonu. — Do wszystkich ochotników akcji przeciwpowodziowej! Uwaga, uwaga! W ciągu ostatniej godziny przybór wód ustał! Nie oznacza to jeszcze, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, ale szansę nasze wzrastają! Komunikat PIHMu zapowiada poprawę pogody!...”
— Miałeś rację, stary — mówi Gicz w krótkiej przerwie na załadunek taczek. — Ciągnąć jest dużo lżej niż pchać. A już myślałem, że wysiadam...
— Sama siła nie zawsze wystarcza. — Uśmiecham się do niego. — Czasami przydaje się trochę sprytu. Powinienem ci podziękować.
— Za co niby? — dziwi się Gicz.
— Ratujesz Zarzecze. — Robię do Gicza oko. — Korsyce powódź nie grozi, przede wszystkim grozi Zarzeczu.
— Mowa — Gicz odpowiada szelmowskim mrugnięciem. — Ale mieliście fart!... Tam, w muszli...
Nie kończy, bo taczki są już pełne. Ciągniemy. Ból w mięśniach jak gdyby ustąpił, jątrzą tylko poranione dłonie. Marcin już po raz trzeci proponuje zmianę przy taczkach i za każdym razem obaj uparcie odmawiamy. To nasz pojedynek. W dodatku wygląda na to, że się zanosi na nie rozegraną...
Powrót do spychacza z pustymi taczkami to także odpoczynek. Idziemy obok siebie ciężkim, znużonym krokiem.
— Dlaczego — pytam — uważasz, że mieliśmy fart?
Gicz zwleka z odpowiedzią. Jak gdyby się wahał. Decyduje się dopiero podczas ładowania taczek.
— Musieliście przegrać — mówi. — Uszykowaliśmy drobny figiel...
— Jaki figiel?
Gicz wyciąga z kieszeni plastykowe jajko, takie, jakich używa się do psikania wodą w lany poniedziałek. Pokazuje mi.
— Wiesz, co jest w środku? — pyta.
— Chyba nie kwas solny.
— Jasne, że nie — przytakuje Gicz. — Tam jest proszek do kichania. Ojciec Piotra przywiózł z Francji paczkę takiego proszku do robienia kawałów. Jak się go powącha, człowiek kicha i płacze, kapujesz? Piotr buchnął ojcu proszek i każdy z nas miał w kieszeni jajo. Gdyby były z wami kłopoty, poczęstowalibyśmy was porcyjką...
— Numer, z ciebie! — mówię do Gicza, ale bez złości, raczej ubawiony. — I to miał być uczciwy pojedynek?
— Wiesz, jak jest... — mruczy Gicz, dźwigając napełnione taczki. — Koniecznie chcieliśmy z wami wygrać...
Znowu wędrówka. Nie kończący się, ciężki marsz od spychacza do wału, z powrotem i znowu, w kółko, sam już nie wiem jak długo, bo straciłem poczucie czasu. Przytomnieję, gdy przed taczkami wyrasta człowiek w brezentowym płaszczu.
— Dosyć — mówi i niemal siłą odrywa mi dłonie od taczek. — Nie słyszeliście komunikatu? Rzeka opada, wały umocnione. Koniec akcji! Zmiatajcie do domu, chłopcy, z serdecznym podziękowaniem od Komitetu Przeciwpowodziowego.
Rozprostowuję plecy. Gdy próbuję tego, przeszywa je tak gwałtowny ból, że z trudem powstrzymuję się od krzyku. Siadam na mokrej, błotnistej ziemi i widzę, że wszyscy zrobili to samo. Muszą minąć dobre dwa kwadranse, nim jesteśmy w stanie się podnieść i zbitą gromadą poczłapać w stronę miasta.
Munia, jak zwykle, odnajduję w szopie. Tym razem jednak nie dłubie kozikiem w klocu, usiłując nadać mu kształt niedźwiedzia czy sarny. Jest po łokcie utytłany w glinie, którą miesi zaciekle w plastykowym cebrzyku.
— Cześć — mówi unosząc głowę i dostrzegam, że nos, policzki, czoło także miały bliski kontakt z gliną. — Jak się czujesz? Bo mnie jeszcze teraz łupie w krzyżu.
— Mnie też — uspokajam go; dłonie mam opatrzone i zabandażowane, co zawdzięczam matce Kamy. — Już nie rzeźbisz w drzewie?
— Rzeźbię, czemu nie... — Munio jest dziwnie zmieszany. — Chcę popróbować z gliną, całkiem nowe możliwości, ciekawe tworzywo... O, popatrz — wskazuje na półkę: stoi tam figurka tańczącej dziewczyny, zastygłej w piruecie twista: ruch jest uchwycony tak dynamicznie, że odnosi się wrażenie, iż dziewczyna przerwała taniec tylko na ułamek chwili. — Dobre, co?
— Świetne! — wołam. — Ale się wyrobiłeś, stary! Kapitalnie ci to wyszło!
Munio odwraca głowę, grzebie zapamiętale w cebrzyku.
— To nie moje — mruczy nie przerywając ugniatania. — Wziąłem jako wzór.
— A czyje? — pytam. — Od kogo dostałeś?
— Od Piotra — mówi po pauzie i natychmiast, z entuzjazmem: — Żebyś ty widział, co on wyrabia z gliną! Dziewczyna to jeszcze nic! Robi takie cuda, że człowiekowi oko bieleje!
Domyślam się, o jakim Piotrze mowa. Chodzi o Piotra Gorazdowskiego, syna pana mecenasa. To ten, który stał w muszli naprzeciwko Munia. Uśmiecham się, trącam go łokciem w ramię.
— Frajerze — mówię — i czego ty się rumienisz jak panienka z dobrego domu? Sztuka ponad wszystko! Czy Piotr nie zechciałby przejść do naszej paczki? Możemy go przyjąć razem z Marcinem.
— Wygłupiasz się... — bąka Munio.
— Wcale nie! — protestuję. — Zastanawiam się natomiast nad kandydaturą Gicza. Tutaj budzą się pewne wątpliwości, nie uważasz?
— Wygłupiasz się — powtarza Munio, wydobywając z cebrzyka grudę gliny i formując ją w gruby, krótki walec. — Ale tam, nad rzeką...
— Co — pytam — nad rzeką?
— Przy taczkach... Widziałem, jak gadaliście ze sobą. Ty się śmiałeś i on też.
— Śmiać się nie wolno? — pytam ironicznie.
— Wyglądaliście jak kumple... — mruczy Munio, zajęty przekształcaniem walca w coś, co przypomina ludzką figurę.
— Nie zasuwaj bomb.
Chciałem powiedzieć to ostro, z drwiną, pogardliwie. Ale nie wyszło. Zabrzmiało tak jakoś nijako, bez siły. Biorę z półki tańczącą dziewczynę, obracam w dłoniach, na bandażu zostają żółte ślady. Ma talent ten Gorazdowski!
— A Marcin? — pyta Munio.
— Marcin — mówię — to co innego. W zasadzie nic nie mam przeciwko niemu. I chyba nigdy nie miałem.
— Nie miałeś? — uśmiecha się Munio.
— Ty — mówię, daremnie walcząc z uśmiechem — tylko uważaj! Gdybym nie miał chorych rąk, oberwałbyś w szczękę!
— Gdybyś nie miał chorych rąk, siedziałbym cichutko jak trusia — mówi żartobliwie Munio. — Idziesz jutro na defiladę? Zbiórka o dziewiątej trzydzieści, przez radio ogłaszano.
— Nie idę na defiladę.
Munio jest zdziwiony. Kładzie na desce nie dokończoną sylwetkę i patrzy na winie okrągłymi oczyma.
— Nie idziesz na defiladę?! Chyba żartujesz, Luty...
— Nie idę — powtarzam— Mam jutro do załatwienia coś bardzo ważnego.
— Jutro? Co można mieć jutro do załatwienia?
— Jak będziesz za dużo wiedział, szybko się zestarzejesz — mówię i uśmiecham się tajemniczo, a zarazem z niemożliwą do zamaskowania dumą. — Jutro czeka nas piękny dzień.
— Jasne — zgadza się Munio — ale tym bardziej nie rozumiem...
— Na razie nie musisz — znowu trącam go w ramię i wybiegam z szopy w jaskrawe lipcowe słońce, które zdążyło już wysuszyć ślady słotnych dni.
Jak to będzie? Nie wiem, nie mam odwagi sobie) wyobrazić. Już tylko jeden dzień, kilkadziesiąt godzin...
Która to Ich wyprawa na przestrzeni wieków? Setna? Tysięczna? Zapewne nie przypuszczają, jak bliski jest moment, kiedy usłyszą nasz głos, nasze wezwanie. Któryś z Nich będzie dyżurował przy aparaturze odbiorczej, która nigdy jeszcze nie wydała dźwięku. Może będą akurat rozważać potrzebę powrotu, uznają, że nie ma sensu dłużej czekać — i wtedy nagle... Dyżurny wbiegnie do kabiny Dowództwa i zawoła: „Jest! Jest sygnał, Ziemia się odezwała! Wzywają nas!...” „Kto wzywa?” — zapyta Dowódca. „Nadają January Bosztirko i Lutosław Regut” — odpowie Dyżurny. „Nareszcie! — westchnie z ulgą Dowódca. — Tym razem wyprawę wieńczy sukces. Ziemia dojrzała do nawiązania z nami kontaktu”.
— Śpisz?
Do pokoju zagląda Kama. Przekręcam włącznik, pokój zalewa mleczne, łagodne światło. Siadam na tapczanie i uśmiecham się radośnie do Kamy. Muszę wyglądać głupio z tym bezsensownym uśmiechem, bo Kama unosi brwi i mruga długimi, zakręconymi ku górze, ciemnymi rzęsami.
— Musiałeś mieć fajny sen, Luty. Przepraszam, że cię obudziłam.
— Wcale nie spałem — mówię. — Po prostu wyobrażałem sobie różne miłe rzeczy. Siadaj, Kama.
— Miałeś przyjść do mamy na opatrunek. — Kama wskazuje na moje obandażowane dłonie. — Bolą?
— Ani trochę — uśmiecham się. — Można już zdjąć te szmatki.
— O tym zadecyduje mamusia — mówi surowo Kama. — Co robisz pojutrze przed południem?
Pojutrze!... Ona się nawet nie domyśla, co mogę robić pojutrze przed południem... Mogę... Nie, nawet nie .chcę o tym myśleć!
— Nic szczególnego — mówię. — Jeszcze nie zaplanowałem.
— To nie planuj — mówi Kama.
— Dlaczego? — pytam.
— Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. — Teraz Kama uśmiecha się tajemniczo. — Ale nie planuj. Być może pojutrze czeka cię wielkie życiowe wydarzenie.
Truchleję. Co to ma znaczyć?... Nonsens, Kama nie może mieć o niczym pojęcia.
— W jakim znaczeniu? — sonduję.
— Dosłownym — mówi Kama. — W sensie niezwykłego przeżycia. Nic ci więcej nie powiem.
Niemożliwe, żeby się dowiedziała czegoś od Sinobrodego: ledwo go zna, korzysta z innej wypożyczalni. Marcin? Nawet jemu Sinobrody by nie powiedział, to wykluczone. Może odkryła schowek na strychu? Zobaczyła Aparat? Nie. Wejście do schowka jest zamaskowane, byłem tam zaledwie przed godziną, zauważyłbym ślad czyjejś obecności. To także odpada.
— Nieładnie — mruczę. — Mam prawo wiedzieć, co mnie czeka. — Chodzi w końcu o moje przeżycie, wolno mi więc...
Kama śmieje się głośno, szczerząc porcelanowe, lśniące ząbki. Takich zębów może jej pozazdrościć każda aktorka. W ogóle Kama wygląda bardzo ładnie i ma talent aktorski — bierze udział w szkolnym kółku dramatycznym, grała już w kilku przedstawieniach, doskonale wypadła — gdyby nie interesowała się muzyką, na pewno mogłaby występować w filmach.
— Nic ci nie powiem — powtarza śmiejąc się. — Nie bądź taki ciekawski. Chodź, mama czeka na ciebie.
Zeskakuję z tapczanu i w tym momencie rozlega się dzwonek do drzwi. Otwieram. Marcin delikatnie dotyka mojej opatulonej dłoni.
— Jak rany bitewne? — pyta, wchodząc do pokoju. — Moje już przysychają. Mięśnie za to płaczą jak na pogrzebie, ledwo się ruszam.
— Masz? — pyta Kama zrywając się z krzesła,
— Wyobraź sobie, że... — Marcin zawiesza głos, robi smutną minę. — Że... tak.
— To cudnie! — Kama klaszcze w dłonie. — Trzy?
— Trzy — potwierdza Marcin. — Ale dla kogo ten trzeci?
— Dla niego — Kama wskazuje na mnie.
Marcin wygląda na odrobinę zdziwionego. Przypatruje mi się, przechylając głowę.
— Nie wiedziałem, że... — urywa.
— Że co? — pytam. — O co, u diabła, chodzi?!
— Nie klnij — mówi Kama.
— O co chodzi, do stu tysięcy aniołów?! — Mam ochotę wytargać Kamę za włosy. — Powiesz mi wreszcie?
— Powiem — mówi Kama. — Marcin zdobył trzy bilety na poranek symfoniczny. Będzie grała Wielka Orkiestra z Londynu. No i co? Czy nie mówiłam, żę czeka cię niezwykłe przeżycie?
Wkładam białą koszulę i odświętne ubranie z ciemnozielonego tropiku. Co parę sekund spoglądam na zegar.
Jeszcze pół godziny.
Jeszcze kwadrans.
Dziesięć minut.
Osiem.
Cztery.
Już tylko dwie.
Wybiegam przed dom, na ulicę. Jest pusta. Nad bramami powiewają sztandary, łopocą biało—czerwone wstążki. Pachną w słońcu przekwitające lipy. Od śródmieścia dolatuje daleki pogłos wiwatujących tłumów. Defilada, święto lipcowe. Szkoda, że nie mogę być teraz w śródmieściu, bardzo lubię ten świąteczny dzień.
Dlaczego Sinobrody się spóźnia?
Idzie. Dostrzegam jego drobną sylwetkę na końcu ulicy, zbliża się wolno, o wiele za wolno, mam ochotę pobiec mu na spotkanie. Prędzej, panie January, błagam, prędzej!...
Nadchodzi wreszcie. Witamy się w milczeniu uściskiem dłoni. Na podwórzu nie ma nikogo, wszyscy są na placu Centralnym albo przed ekranami telewizorów. Wchodzimy do bramy, ciągle bez słowa idziemy w górę po schodach. Otwieram drzwi prowadzące na strych, wędrujemy między zwałami gratów.
Jesteśmy na miejscu. Zapalam karbidówkę, komórka napełnia się niebieskawym światłem.
— Nie trzeba — mówi Sinobrody. — Zrobimy to w pełnym blasku dnia. Otwórz okno. Teraz możemy je już otworzyć.
Pomaga mi odsunąć kredens, który zasłania okno. Chwilę mocuję się z zasuwką, potem odpycham futryny i komórka napełnia się blaskiem słońca. W jego promieniach Aparat wydaje się jeszcze większy, jeszcze bardziej potężny. Kopuły lamp migocą złotymi odblaskami, światło załamuje się na chromowanych przyrządach, tańczy matowo na białym i czarnym ebonicie, odbija się od srebrzystej gałki Głównego Przełącznika.
— Czy jesteś gotów? — pyta uroczyście Sinobrody.
— Tak — odpowiadam jakimś nieswoim, drewnianym, chropowatym głosem.
— Czy wierzysz, że .nawiążemy z Nimi kontakt? Że otwieramy furtkę dla nowej, szczęśliwej ery?
— Tak.
— To najważniejsze — mówi Sinobrody. — Bo najważniejsza w człowieku jest jego wiara i chęć czynienia dobra. Uważaj, Luto—sławie. Weź do ręki wtyczkę. Wziąłeś?
— Tak jest.
— Włóż ją do gniazdka.
Spełniam polecenie. Jeszcze nic się nie dzieje, Sinobrody nie dotknął Głównego Przełącznika, z rozjaśnioną twarzą kładzie na nim palce.
— Uwaga!...
Zamieram. Patrzę na Przełącznik rozszerzonymi źrenicami. Sinobrody obejmuje go dłonią. Przekręca.
Błysk. Łomot.
Swąd nadpalonych przewodów.
I cisza. Martwa, nieruchoma cisza, w która wkrada się z wolna ćwierkanie wróbli.
— Nic... — mówię bezdźwięcznie, samymi tylko wargami, — Nic z tego...
Cisza. Ćwierkanie ptaków jedynie i daleki pogłos defilady. Potem, w parę chwil później, głęboki triumfujący głos Sinobrodego!
— Nic, powiadasz? A jeśli wysłaliśmy jeden jedyny Sygnał i Oni go odebrali? Skąd wiesz, że tak nie jest, Lutosławie?
Milczę. Dech mi zapiera. Czuję na policzkach ciepłą wilgoć.
— A ja wierzę! — grzmi dźwięcznie głos Sinobrodego — Wierzy że nawiązaliśmy kontakt. I że nam odpowiedzą!...
Powoli spływa na mnie spokój. Kojący spokój i coraz bardziej niezachwiana pewność, że nie mam racji, że rację ma Sinobrody.
Usłyszeli nas.
Odpowiedzą.