Janicki Jerzy & Mularczyk Andrzej Dom II


Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk

Dom

Opowieść filmowa

Część druga

Jak się łowi dzikie ptaki Zaraz na początku stycznia, nazajutrz po święcie Trzech Króli, nadszedł z Sierpuchowa list. Ojciec domagał się natychmiastowego powrotu Bronka do domu. Andrzeja czynił odpowiedzialnym za wyegzekwowanie tego polecenia. Od czasu, kiedy sprał syna pasem w espowskim namiocie, tyle się zmieniło, że sięgał już po argumenty innej wagi. "Niutek nie widzi - pisał - że całkiem nie w swojej chodzi skórze. A czasy idą niedobre i musimy trzymać się razem. Na ciebie już liczyć nie można, bo masz własną rodzinę, ale Niutka psi obowiązek być przy matce, ojcu i pilnować tej ziemi, co mi grożą, że mi ją odbiorą". Był to pierwszy rok zakładania spółdzielni produkcyjnych i Andrzej dobrze wiedział, że nakłaniano ojca do tej nowej formy gospodarowania nie samą tylko agitacją. Wiedział również, że Talar nigdy ziemi nie odda. Ale ktoś musiał mu pomóc. Leszek był gołowąsem, więc tylko w niepokornym zawadiackim Bronku widział stary obrońcę ojcowizny. Andrzej z góry przewidywał fiasko swojej misji. Bronek przewodził teraz młodzieżowej brygadzie murarskiej złożonej w większości z byłych junaków SP; szybko doszlusowali do słynnych warszawskich brygad murarskich, które prześcigały się niemal co tydzień w rekordach w kładzeniu cegieł. Talar, jako przodownik pracy był po dawnemu ozdobą najrozmaitszych akademii, witał i żegnał na dworcach zagraniczne delegacje, wysłano go "pociągiem przyjaźni" do Moskwy, jego rękę ściskali coraz to inni dostojnicy... Ale starszy brat nawet nie ośmielił się pomyśleć, że mógłby nie wykonać polecenia ojca. Jeszcze tego samego dnia wyruszył na poszukiwanie Bronka. Nie znalazł go ani na budowie Muranowa, ani w stołecznym zarządzie ZMP, dokąd często go wzywano."A może poniosło Niutka do Karolina?" - pomyślał. Przed dwoma miesiącami jego miłość, Ewa Szymosiuk, zmieniła mundurek instruktorski KO na barwny strój członkini "Mazowsza". "Ale przecież oni występują dziś w Krakowie". Późnym wieczorem Basia nagle plasnęła się dłonią w czoło. - Wiem, gdzie go znajdziemy! - zawołała. - Gdzie? - A po co mu były łyżwy? - Bezapelacyjnie masz rację. Jedziemy na Mariensztat. I rzeczywiście tam go znaleźli. Na szeroko rozstawionych nogach daremnie usiłował schwycić równowagę, zamaszystymi gestami ramion zagarniał powietrze, padał, podnosił się, znów ruszał, zgięty w pół jak do rozpaczliwego jakiegoś ataku, i znów walił się na połyskującą w świetle latarni taflę lodowiska. Basia i Andrzej, ślizgając się na butach, zagrodzili mu drogę. Nie zdołał wyhamować i wpadł na nich z rozpędu. - A wy co tutaj? - zdyszany, wodził po nich zbaraniałym wzrokiem. - List przyszedł od ojca - powiedział Andrzej. - Ja do jutra muszę umieć tańczyć na tym cholernym klepisku - wskazał rynek. - Mam być partnerem Ewy na zabawie. Zerwał czapkę z głowy i odrzucił ją na wybieloną śniegiem ławkę. Przegarnął palcami spocone kosmyki włosów, odbił się mocno czubem łyżwy i kolebiąc się odjechał na środek. - Nawet nie spytasz, co ojciec pisze? - Ano właśnie, co tam znowu wymyślił? Ale odpowiedzi już nie usłyszał, bo nim Andrzej otworzył usta, pożeglował niezdarnymi ruchami pod bandę lodowiska w stronę skarpy, nad którą zwisał ogromny cień kościoła Świętej Anny. Ruszył stamtąd z impetem, okrążył plac, ale kiedy próbował zawrócić, znów zwalił się na lód, grzmotnął plecami, aż zadudniło, i w pozycji na wznak podpłynął aż pod ich nogi. Schylili się, by mu pomóc, ale zerwał się, zakolebał na ostrzach panczenów i zawołał: - Spodnie zedrę, a się nauczę! Do rana daleko! Cześć! - pomachał im ręką i odjechał w przeciwny kąt lodowiska na coraz bardziej już uginających się nogach. Andrzej ujął Basię pod ramię. Mogli już wracać. Nie było sensu, w takiej chwili, agitować Bronka, by wyjechał z Warszawy. - Jedno mu tylko właściwie mogłem powtórzyć za ojcem: co robisz, rób dobrze... To takie jedenaste przykazanie naszego starego... Wiesz, Basik, on do Sierpuchowa już nigdy nie wróci. Ojciec ma rację: on już nie nosi swojej skóry... Ponownie znaleźli się w tym samym miejscu w wieczór poprzedzający piątą rocznicę wyzwolenia stolicy. Nad mariensztackim rynkiem rozwieszono pajęczynę kolorowych żarówek i tafla ślizgawki mieniła się teraz to różowym, to znów błękitnym połyskiem. Na podium, ubitym naprędce ze śniegu, grała wojskowa orkiestra na przemian z tramwajową. Reflektory podświetlały skarpę i kościół Świętej Anny, który sprawiał wrażenie ogromnego statku kołysanego na wysokich falach śniegu. Coraz to nowe tłumy warszawiaków spływały na Mariensztat z placu Zamkowego, inni nadciągali przez most od strony Pragi, jeszcze innych wyrzucały z siebie tramwaje wyłaniające się z czeluści wiaduktu Trasy W-Z. W błysku reflektorów Andrzej rozpoznał sylwetkę Rajmunda Wrotka, który usłużnie biegnąc za słynnym operatorem Karolem Szczecińskim uginał się pod ciężarem skrzynki. Były to akumulatory, którymi zasilano kamerę Szczecińskiego. Wrotek już ponad dwa miesiące temu porzucił kabinę kina "Polonia". Jego miłość do filmu wkraczała w nowy; twórczy etap: przy boku Karola Szczecińskiego szykował się do kariery operatora. A że kształcenie odbywało się metodą cechową, tedy Wrotek z pokorą nawet nie czeladnika, lecz terminatora znosił wszelkie upokorzenia, biegał mistrzowi po papierosy, był jego gońcem i tragarzem. Zaterkotała taśma w kamerze, krąg światła reflektora otoczył jaskrawą aureolą parę łyżwiarzy. Andrzej z uznaniem musiał przyznać, że upór Bronka wydał jednak owoce: dość płynnie prowadził Ewę na środek tafli. Lecz nagle stracił równowagę, zwalił się w śnieg, a na koniec podciął nogi dziewczynie. Gruchnął śmiech widzów, operator dawał rozpaczliwe znaki, żeby szybciej szykowali się do następnego "dubla", tylko orkiestra ani na chwilę nie przestawała grać "Wesołego autobusu". Andrzej ze współczuciem patrzył na gramolącego się z lodu brata, nad którym pochylała się Ewa. Przez moment uchwycił jej wściekły wyraz oczu. "Niedobrze - pomyślał. - Bronek świata poza nią nie widzi, a ona patrzy na niego jak na nieświeżą rybę". Po ostrej zimie wiosna, jak to zazwyczaj bywa, przyszła gwałtowna i bardzo ciepła. Na straganach bazaru na Polnej czerwieniły się wczesne tej wiosny szklarniane rzodkiewki. Andrzej, zdążając z Kornem na politechnikę, chciał kupić dla Basi pęczek, lecz usłyszawszy cenę, szybko odstąpił od zamiaru. Od paru dni mozolili się nad schematem silnika spalinowego. Korn i Chojnowski z nie ukrywaną zazdrością patrzyli na rysunek Andrzeja. Chojnowski po swojemu chrupał herbatniki a Korn ssał wygasłą fajeczkę. W sali ćwiczeń nie było już nikogo poza nimi. - Pomógłbyś koledze - Chojnowski z nadzieją patrzył Andrzejowi w oczy. - Stopień ci wiedzy nie zastąpi. Musicie się sami przyłożyć. - A po co? - odezwał się milczący dotąd Korn. - Po co, jeżeli ty jesteś niezastąpiony? Andrzej zerknął na niego znad swojego rysunku. - Nigdy nie wiem, co ty naprawdę myślisz. - Czy to ważne? - Korn wystukiwał wygasłą fajeczkę o brzeg kreślarskiego stołu. - Na wieczornicach nie tańczę fokstrotów, gorąco dyskutuję o żelaznej postawie moralnej Pawki Korczagina... - powoli wydobywał z kieszeni spodni portfel z miękkiej skórki. - A tak naprawdę to myślę, że tylko głupiec traci czas na to, co inni robią lepiej - przez chwilę obracał w palcach stuzłotowy banknot. - Narysuj mi ten schemat. Andrzeja zatkało. - Tyś... tyś chyba oszalał?! Korn wydobył jeszcze pięćdziesiąt złotych. - A teraz wystarczy? - spytał. - Niech cię nie zaskoczy, że postawię to na zebraniu koła. Korn schylił się po pieniądze, powoli umieścił je na powrót w swoim eleganckim portfelu. - Jeśli już nawet chłopi tracą swój chłopski rozum - powiedział z westchnieniem - to pora umierać. Lokatorom na Złotej od dawna było wiadomo, że Stanisław Jasiński zapisał się na jakieś kursy. Już dawno przebrzmiały echa sławetnych haseł, że "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera". Od kadry kierowniczej zaczęto wymagać papierków, świadectw i dyplomów. Prasa podkreślała, że Polska staje się krajem ludzi kształcących się. Ale Wandzie Jasińskiej obce były krzepiące hasła o potrzebie oświaty. Coraz podejrzliwiej patrzyła na popołudniowe eskapady męża. Zajęta niby to wyskubywaniem starej waty uszczelniającej zimą okienne ramy, zerkała w stronę stołu. Jasiński ledwie odsunął talerz, jeszcze z ustami pełnymi pierogów, już poprawiał krawat, sięgał po teczkę i gotów był do wyjścia. Zsunęła się z parapetu i jednym skokiem znalazła się przy drzwiach wejściowych. Mały Mietek z uznaniem spoglądał na sportowy wyczyn babci. - Ledwie z roboty i znów wychodzisz? - rejtanowskim gestem przesłoniła sobą drzwi. - Muszę. Wiesz, że muszę - odburknął. - Stachu... Ty kogoś masz! Jasiński osłupiał. Gdyby mu na zebraniu partyjnym zarzucono, że jest płatnym i najemnym agentem Adenauera, nie zrobiłoby to na nim większego wrażenia niż to podejrzenie żony. W dodatku nachyliła się nad nim, czujnie go obwąchując. - No tak - chlipnęła - nawet i wody kolońskiej używasz. Opadł na krzesło. Ten gest rezygnacji uznała widać za poddanie się i skruchę, bo ciche dotąd chlipanie przeszło w gwałtowny szloch. - Doczekałam się, doczekałam... - powtarzała ocierając oczy fartuchem. Miecio, który cały czas przyglądał się tej scenie, chwycił dziadka za łokieć i wskazując Jasińską, powiedział z naganą: - Babcia płacze, mówi to tobie coś? Jasiński podniósł się z krzesła. Już w drzwiach z politowaniem pokiwał głową i wskazując na małego powiedział: - No, toście się zrównali oboje rozumami. Na podwórku tego dnia Osuch, Bawolik i Popiołek już od rana pracowali przy rozbiórce zburzonego murku, który kiedyś odgradzał kamienicę Silbersteina od sąsiedniej posesji. Jacek Bawolik kopał piłkę, a ojciec spod oka obserwował syna i uśmiechał się z zadowoleniem, bo Jackowi szło nieźle i wyglądało na to, że zamierza iść w jego ślady. Właśnie ostro "z kapy" strzelił w górny róg bramy wejściowej, kiedy ukazał się w niej Bronek Talar, w eleganckim granatowym garniturze. - Cześć pracy, rodacy! - zawołał kierując się na klatkę schodową. - Jeszcze jeden "warszawista" - mruknął w ślad za nim Popiołek. - Odpalił się jak stróż w Boże Ciało - przybasował mu ochoczo Bawolik, lecz w mig zorientował się w niestosowności tego porównania i bąknął: - Przepraszam, panie Ryśku. Dozorca nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie na podwórku pojawił się Jasiński. - Panie Jasiński - zaczepił go Popiołek. - Jak pan we Wronkach siedział, to ile metrów miała pańska cela? - Polityczni mieli teoretycznie zagwarantowane jedenaście. Popiołek tylko na to czekał. Krztusząc się ze śmiechu wypalił: - No to teraz praktycznie przysługuje panu dziewięć i ani grosza więcej. Jasiński dopiero teraz pojął, że wpadł w pułapkę. Bez słowa poprawił kapelusz i szybko zniknął w bramie. Tam dogoniła go jeszcze Popiołkowa uwaga: - Hrabia de Nędza... Koniec świata. Przed domem natknął się Jasiński na doktora Kazanowicza, który właśnie wracał z psem ze spaceru. Od czasu tajemniczej eskapady doktor odmłodniał, a oczy jego nie miały już takiego dzikiego wyrazu. - Dobrze, że pana widzę - ucieszył się Jasiński. - Mam kłopoty. Kazanowicz obrzucił sceptycznym wzrokiem kapelusz i teczkę Jasińskiego. - Władza to właśnie kłopoty - powiedział. Jasiński machnął niecierpliwie ręką. - Chodzi o... chodzi o geometrię. Panie doktorze, dałby mi pan trochę korepetycji przedmaturalnych? - Został pan dyrektorem - Kazanowicz domyślnie pokiwał głową. - Kto panu to powiedział? - Pańskie pytanie. - Nie chodzi o stanowisko. Tylko że człowiek wyszedł z wprawy. I nawet żonie się nie przyznałem - uśmiechnął się zakłopotany. - Myśli, że mam kochankę. - A właściwie dlaczego pan nie ma? - spytał już na odchodnym. - Matury? - Kochanki. I po cóż mam pana uczyć? Jeszcze wyrośnie z pana uczony. Wymyślicie znów jakiś wynalazek, po którym zdechnie ostatnia ryba w Wiśle i uschnie ostatnie drzewo w Łazienkach. Przecież pan chyba widzi, do czego zmierza świat? Bronek czekał na powrót Andrzeja. Basia poszła zrobić herbatę, a kiedy wracała ze szklankami, dostrzegła przez uchylone drzwi szwagra. Stał przed lustrem i delektował się swym nowym ubraniem, machał ręką, posyłał całusy jak na peronie przed ruszającym właśnie wagonem. Nie speszył się wcale jej widokiem - widać występy przed publicznością sprawiały mu przyjemność. Wyciągnął z kieszeni jakiś zadrukowany arkusz i wręczył bratowej. - To dla was - oświadczył. - Talon na rower. - Naprawdę? - była szczerze uradowana. - A tobie niepotrzebny? Wzruszył ramionami. - Mnie jak trzeba to szewroletą podwożą - nagle zniżył głos. - Właściwie to dobrze, że Andrzeja nie ma. Powiedz mi, ale tak... - zawahał się - nie jak bratowa, ale jak kobieta: czego mi brakuje, że ona mnie nie chce? - Kto? - Ewa. - Nie znam jej przecież. Usiadła koło szwagra i rozczulona jego zatroskaną miną zburzyła mu zaczesane na "mandolinę" włosy. - A ty? Mogłabyś się we mnie zakochać? - Można kochać tylko jednego Talara - zaśmiała się. Bronek chwilę rozmyślał. - Powiedz, czy Andrzej jest ode mnie taki znów lepszy? Położyła mu dłoń na ramieniu. - Jest zupełnie inny. Widać było, że ta odpowiedź nie zadowoliła go. Popatrzył na nią uważnie. - Mogłabyś się na przykład ze mną pocałować? Ewa raz mi się dała pocałować... ale potem powiedziała, że "to nie to". - Bo może to było nie to? - Jak to robić, żeby było dobrze? Znów roześmiała się ubawiona. - Nie myśl, że ja jestem taki zielony w tych sprawach - obruszył się. - Ja się całowałem z Koreankami, Chinkami, z jedną Czeszką... - wyliczał skrupulatnie. - Prawdziwy internacjonalista z ciebie! A one ci nie powiedziały? - Coś gadały, ale jak tu się w ich mowach połapać? Wtem usłyszeli z sąsiedniego pokoju głos Andrzeja. Rozmawiał o czymś z Lawiną. Oboje z Basią weszli tam. - Zastanawiamy się właśnie - mówił doktor - czy przy tej nowej ustawie kwaterunkowej nie mogą nam kogoś dokwaterować? - Ma pan to z głowy - oświadczył Bronek. - Mogę się tu zameldować. Andrzej popatrzył na brata poirytowany, widząc, że Lawinowie wymienili między sobą spojrzenia. A Bronek nagle uniósł do góry dłoń pani Marty. Sądziła, że chce ją pocałować w rękę, lecz jego interesował tylko mały pierścionek z szafirowo połyskującym brylancikiem. - Złoty? - spytał. - Ile toto może być warte? Andrzej zaczerwienił się. By odwrócić uwagę od niezręczności Bronka, trącił go w ramie udając zachwyt nad jego nowym garniturem. - Skąd masz taki? - Uszyli mi na powitanie Raymond Dien. Będę ją witał razem z Ewą - widząc, że na Lawinach nie zrobiło to oczekiwanego wrażenia, dodał: - z Ewą Szymosiuk, tą z "Mazowsza". Do tego dokupi się jeszcze niebieski krawat. O, ten by mi pasował - bezceremonialnie sięgnął po krawat Lawiny, mnąc w palcach jedwab. Andrzej zagryzł wargi i ostentacyjnie spojrzał na zegarek, jakby dając do zrozumienia, że wizyta Bronka powinna dobiec kresu. Ale Bronek nie odebrał tego gestu. - Koszulę to kupiłem sobie w Moskwie - powiedział do doktora. Basia, widząc napięcie Andrzeja, z udanym entuzjazmem zaczęła wypytywać chłopca o jego pobyt za granicą. - Opowiedz, co widziałeś? Nadął się po swojemu. - Tam jest metro i takie wielkie ciastka. - A Murzyna pan już widział? - spytał Lawina. - Poldek... - Lawinowa chrząknęła mitygująco. - A co do tego metrażu, możemy jak inni zamurować okno w kuchni. - Ależ, Marto, chyba oszalałaś?! Żyć jak w celi? Bronek natychmiast wystąpił z ofertą: - To na co czekać? Cegła leży na podwórzu. Dla mnie to i godzina nie zleci, jak będzie po sprawie. Zdjął marynarkę, powiesił ją na poręczy krzesła i już był w przedpokoju. Tam dopadł go Andrzej z wściekłością wcisnął mu marynarkę. - Ty baranie! - syknął. - Nie widzisz, że robisz z siebie idiotę? - Pomogę przy tym oknie... - upierał się Bronek. Andrzej rozwarł drzwi wyjściowe na oścież. - Idź i nie pokazuj się tutaj, póki nie zmądrzejesz! Twarz Bronka oblała się rumieńcem. - Więcej mnie tu nie zobaczysz - wciągnął na grzbiet ubranie i trzasnął drzwiami. Andrzej stał wzburzony z ręką na zasuwie, gdy usłyszał za sobą głos Basi: - Dlaczego to zrobiłeś? On ci to przyniósł. Ma dobre serce. - Co przyniósł? - Talon na rower. Andrzejowi zrobiło się przykro. - Też, żeby się pochwalić - powiedział na przekór sobie i spuścił wzrok pod badawczym spojrzeniem Basi. Żelazny łom uderzył w szynę zawieszoną na gałęzi jedynego ocalałego tu kasztana i w ten sposób majster Pakuła dał znak do rozpoczęcia rannej zmiany. Nad Muranowem unosił się różowy pył nadkruszanych cegieł. Z godziny na godzinę rosły budynki na Smoczej doganiając te z Nowolipek i Nowolipia. Muranowscy murarze chodzili w glorii rekordzistów. Nim jeszcze łom Pakuły walnął w szynę, Bronek wpadł do baraku - gdzie jego ludzie przebierali się w robocze łachy - z rękami uniesionymi jak skrzydła do lotu i od drzwi zaczął: - Chłopaki! Dziś wielki dzień! Zwalisty rudy murarz, Szmajdziński, splunął w trociny. - Chłopaki - powiedział - to u szewca drewniane gwoździki w zębach prostują. Bronek nie speszył się tą uwagą. - Mowa moja będzie krótka - oznajmił - w imieniu naszego muranowskiego SPB-3 zgłaszam pobicie rekordu Warszawy. - Warszawy? - spytał rudzielec. - A potem rekord Polski? A potem Europy? Świata? O, takiego Talar! - zgiął rękę w łokciu - I spływaj stąd! - Za mały jesteś, by mi rozkazywać - warknął Bronek. - Mowa moja będzie krótka: wskakujcie migiem w łachy, zaraz przyjedzie tu Kronika Filmowa. - I odjedzie - oświadczył spokojnie rudy. Bronek stracił cierpliwość. Pozrywał ferszalunki z gwoździ i cisnął w murarzy. - Ubierać się! - wrzasnął. - Gównozjady bez ambicji. Niepewnie mięli w łapach łachy, wyraźnie oczekując kolejnej reakcji Szmajdzińskiego. Czując, że urasta do roli przywódcy, odwrócił się ostentacyjnie od Bronka plecami i powoli zaczął zapalać sporta. - Skacz mi na szpic i nie mów nic - powiedział. Bronek znalazł się przed nim w jednym ułamku sekundy. - Ja ci wskoczę - wycedził przez zęby. - Takiego kopa dostaniesz, że w powietrzu z głodu umrzesz! - Spokojnie, tu nie "Mazowsze" - poparł Szmajdzińskiego piegowaty Pazurek, który dotąd najmniej miał do gadania, bo dopiero terminował w ich robocie. - Co? Co? - czerwone plamy zawirowały przed oczami Bronka. - To - włączył się Trych, nazwany Syfonem dla cudacznie wklęsłego nosa przypominającego przycisk w syfonie że te całe rekordy to twój prywatny interes. Wszystko dla tej rury robisz... - Znasz dobrego dentystę? - Bronek jeszcze czepiał się dowcipów. - Po naszych plecach do łóżka nie będziesz właził - powiedział Pazurek, bezpiecznie skryty za Syfonem. Bronek uderzył bykiem w pierś Syfona. Obaj z Pazurkiem zwalili się na drzwi pakamery; pod ciężarem ich ciał wyskoczyły z zawiasów i runęły na obsypane trocinami klepisko baraku. Pazurek pierwszy pozbierał się, naciągnął kaszkiet na nos Bronka, a wtedy Szmajdziński sypnął mu w oczy garścią trocin i zerwanym z nogi drewniakiem uderzył na odlew. Zamroczonego przewrócili na ziemię i kopali długo i wytrwale, jakby był piłką futbolową. Bronek zwijał się pod razami, wreszcie udało mu się chwycić czyjąś stopę i zerwać z niej drewniak. Wtedy usłyszeli warkot nadjeżdżającego auta. Właściciel buta usiłował wyrwać drewniak z ręki Bronka, ale ten trzymał go jak obcęgami. W jednym bucie wyskoczył więc na dwór, a za nim inni. W ostatniej chwili, bo właśnie zielony samochód Kroniki Filmowej wtaczał się wolno na plac budowy. Ledwie stanął, wyszedł operator, a za nim Wrotek, taszcząc zapasowe kasety i statyw. Operator rozejrzał się po opustoszałym placu. - Entuzjazmu jakoś nie widzę - zaśmiał się. Popatrzył ironicznie na gramolącego się z samochodu Kuźniaka. Opiekun Bronka jeszcze niczego złego nie przeczuwał: wszystko dokładnie poprzedniego dnia z Talarem uzgodnił, jak dotąd jego scenariusze chłopak realizował skrupulatnie. Kuźniak podszedł do pakamery i zajrzał do środka. Na klepisku w trocinach ktoś leżał tarasując przejście. Pochylił się nad nim. Z trudem rozpoznał Bronka, ściskającego zachlapany wapnem drewniak. Twarz mokrą od potu i krwi oblepioną miał trocinami, jedna powieka puchła, jakby nadymała ją od wewnątrz niewidzialna pompka, z rozciętej wargi spływała krew, barwiąc czerwoną strużką podkoszulek. - Kto ciebie tak? Co się tu stało? To wroga robota, tak? Bronek dźwignął się na łokciu. - Przewróciłem się, kurwa... - powiedział. - Nie osłaniaj nikogo! To nie na ciebie podniesiono rękę! Na zdobycze naszej rewolucji! Na całą klasę robotniczą! Bronek odsunął Kuźniaka i spróbował stanąć na nogi. - Przewróciłem się, kłapaczu. Ile razy mam powtarzać?! Wtedy wszedł Wrotek. - Ekipa gotowa do zdjęć - zakomunikował wesoło. - Ale gdzie... - aż się wzdrygnął na widok zmasakrowanej twarzy Bronka. Sięgnął po drewniak, by mu go zabrać, ale wówczas chłopak wyszarpnął mu swoją zdobycz. - Zostaw! - powiedział. - To pamiątka... Samochód Kroniki Filmowej z piskiem hamulców zatrzymał się przed bramą na Złotej. Wrotek wpadł na podwórze i popędził po schodach, przesadzając po kilka stopni. Kiedy otworzyła mu pani Marta, pobiegł wprost do pokoju Andrzeja, akurat sznurował buty, szykując się do wyjścia. - Z Bronkiem źle jest - wysapał. - Pobili go! Gębę ma jak befsztyk tatarski. - Kto?! Za co?! - Tobie może powie - wzruszył ramionami. - Jest u siebie. Basia nadbiegła z kuchni zaalarmowana przez matkę, ale już tylko w drzwiach zderzyła się z Andrzejem. - Co się stało? - spytała Rajmunda. - Jak ci powiem, że poleciał do baby, to uwierzysz? Ktoś go przerobił na kotlet mielony. Andrzej gnał na rowerze ulicami w tempie, z jakim jeszcze parę dni temu finiszowali tędy Vesely z Ruźićka. Zatrzęsło nim po bruku Żelaznej, aż musiał unieść się na pedałach. Wpadł w Wolską i przeciął ją, omijając o centymetry nadjeżdżające z boku auta. Na Nowolipiu zabrakło mu już tchu. Przy Smoczej dopchał rower na piechotę pod same drzwi robotniczego baraku. Bronek leżał na żelaznym łóżku. Spod wpółprzymkniętych, opuchniętych powiek gapił się w ochlapany wapnem drewniak, który tkwił na środku stołu. Wreszcie powoli opuścił nogi z łóżka. Każdy, nawet najmniejszy ruch odzywał się w piersiach palącym bólem. Ale udało mu się wstać i pochylić nad miednicą. Obmył twarz, chłód wody przywrócił jako tako trzeźwość myślom. Zerknął w lustro i sam się przestraszył tego, co zobaczył. Opuchła powieka przysłaniała całe prawie oko. Nos i wielkością, i barwą przypominał pomidor, górna warga pęknięta i sina zniekształcała do reszty twarz. Odpiął koszule na piersiach odsłaniając sine i granatowe pieczęcie po obcasach i szpicach butów. Kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi, nie miał nawet siły odwrócić się w tamtym kierunku. Andrzej ostrożnie usadził go z powrotem na łóżku. - Teraz widzisz, że tu naprawdę nie twoje miejsce - powiedział. - Ojciec ma rację. Musisz wrócić do Sierpuchowa, Niutek - nawet nie czekał, co mu Bronek powie. Podszedł do blaszanej szafki i kolejno wyrzucał stamtąd wprost do brązowej tekturowej walizki sweter, spodnie, dwie koszule i wreszcie ten nowy, paradny garnitur. Wtedy Bronek zwlókł się z wyra, wytrząsnął nad stołem swoje rzeczy, a walizkę z rozmachem wyrzucił przez otwarte okno. Andrzej raz jeszcze spróbował perswazji. Otoczył brata ramieniem, delikatnie usadził go na krawędzi łóżka. - Chyba widzisz, po co im tu jesteś? Wróć do domu. - Ojciec cię nasłał, tak? - Nikt mnie nie nasyłał. Do lustra spójrz. Ty nie swoją skórę nosisz - posłużył się argumentem starego Talara. W zdrowym oku Bronka błysnęła iskra złości i uporu. - Jeszcze cię przeskoczę, inżynierku. Tę rękę nie na darmo ściskali. W Andrzeju zakipiało. Zagarnął w pięść połę Bronkowej koszuli, przez chwilę wydawało się, że uniesie go w górę. - Ty koniosraju, chcesz całe życie wymachiwać tą rączką? Kiedy wyparowała z niego wściekłość, spytał: - Powiedz, kto to zrobił? Za co? - Moja sprawa... Ty się nie wtrącaj. Andrzej powędrował oczyma za jego wzrokiem i ujrzał drewniak stojący pośrodku stołu. W ułamku sekundy podjął decyzję. Omotał drewniak w płachtę walającego się na podłodze "Sztandaru Młodych" i ruszył ku drzwiom. - Ty dokąd? - słabo zaprotestował brat. - Już ja wiem, dokąd. Przez dwa tygodnie Bronek nie pokazywał się w pracy. Trzykrotnie nachodził go Kuźniak starając się wydobyć prawdę o zajściu i trzykrotnie odchodził z niczym. Na budowie pomału zapominano o incydencie. Majster Pakuła spytał parę razy chłopaków, co się właściwie przydarzyło Talarowi, ale i Szmajdziński, i Syfon, i Pazurek wzruszali tylko ramionami. Któregoś dnia zjawił się przy ich pakamerze jasnowłosy młody człowiek z teczką. Stanął pod kasztanem, z którego gałęzi zwisała szyna udająca gong. Uderzył w nią dwa razy. Wtedy wysypali się z baraku ciekawi, czego facet chce. A on powiedział: - Uwaga! Jestem z zaopatrzenia. Została mi tu jeszcze para chodaków. Kto niema niech się zgłosi. Dokładnie zlustrował ich nogi. Tylko Szmajdziński był obuty w powykręcane kamaszki. Ich spojrzenia zetknęły się i Szmajdziński, choć nie pytany, odezwał się wyjaśniająco: - We własnych robię. - A fasowane gdzie? - Rozleciały się. Zaopatrzeniowiec skinął na rudzielca by wszedł z nim do pakamery. Przepuścił go przed sobą i starannie zamknął drzwi. Murarz z niepokojem obserwował, jak tamten okręca klamkę drutem. Jeszcze nie bardzo pojmował, o co właściwie chodzi, dopiero kiedy zobaczył w ręku tamtego odwinięty z gazety drewniak, cały ochlapany wapnem, zaniepokoił się. - Przymierz, czy pasuje - zaopatrzeniowiec rzucił mu chodak pod nogi. - Wtedy dostaniesz, co się należy. Mógł protestować albo próbować wyjść, ale posłusznie włożył stopę. Drewniak pasował jak ulał. I wtedy spadł cios. Prosto w zęby. Murarz, choć chłop prawie dwumetrowy, zwalił się jak worek w trociny. Próbował zasłonić twarz przed następnym. Ale następnego już nie było. Zaopatrzeniowiec starannie odplątywał drut z klamki. - Za co? - spytał Szmajdziński, sprawdzając szczęki, czy całe. - Nazywam się Talar. Teraz już wiesz, za co? Cisnął zachlapanym buddkiem w dźwigającego się z trocin chłopaka. - Obiecałem ci buty. Masz do pary... Drut już był rozsupłany z klamki i Andrzej nie spiesząc się wyszedł. Bronek nigdy nie dowiedział się o odwetowej akcji brata. Również Basi Andrzej o niczym nie wspomniał. Był lipiec. Wiatr powiewał wiechą uwiązaną wysoko na dachu nowego muranowskiego domu. W wianek, przewiązany biało-czerwonymi wstążkami, tradycyjnie wpleciono drewnianą piłę i kątownicę. Bronek, stojąc pośród tych, których tego dnia miano dekorować, z dumą patrzył na własną podobiznę zawieszoną obok portretów innych przodowników i opatrzoną podpisem: "430 procent normy". Wbity w granatowy garnitur, w którym wciąż wyglądał jak niedźwiedź w uniformie, popatrywał w stronę, gdzie ustawili się artyści z "Mazowsza". Widział Ewę, ale ona ani razu nie spojrzała w jego kierunku, choć dobrze wiedziała, kogo tu dzisiaj będą odznaczać. Nareszcie podjechały lśniące chevrolety. Przodownicy wyprężali piersi przed wiceministrem, który się do nich zbliżył: za nim postępowało krok w krok dwóch urzędników, niosąc pudła wyłożone szkarłatnym pluszem, na którym spoczywały krzyże. Wkrótce i na Bronkowej klapie zawisł krzyż. "Ku chwale ojczyzny" powiedział, a słowa te wypłynęły ze ściśniętego gardła wraz ze łzami. Na stole zbitym z desek, przykrytych teraz czerwonym suknem, przy wejściu do domu leżały rzędem klucze z uwiązanymi do nich drewnianymi tabliczkami, na których ktoś kopiowym ołówkiem powpisywał liczby. To były numery mieszkań, które za chwilę otrzymać mieli nowi lokatorzy. Niektórzy przyjechali tu już nawet z walizkami i tobołkami. Bronek niecierpliwie patrzył, kiedy wypadnie jego kolejka. Ustalono, że każdy świeżo odznaczony murarz-akordzista nie tylko wręczy lokatorowi klucz, ale otworzy tym kluczem drzwi i będzie pierwszym honorowym gościem. Ale przedtem miał jeszcze Bronek, jak to określił Kuźniak, swoją solówkę. Przepychając się do przodu, zdołał szepnąć Ewie: - Zapraszam na oblewanie - po czym wlazł na przewrócone do góry dnem taczki i wyciągnął z kieszeni złożoną kartkę. "W tym roku na samym Muranowie pięć tysięcy rodzin wprowadzi się do nowych domów - czytał. - Przypadł mi zaszczyt wręczenia kluczy do pierwszych mieszkań bloku, który wraz z Partyką Szczepanem, czterysta sześćdziesiąt pięć procent normy, Kalinowskim Józefem, trzysta sześć procent normy i Olejniczakiem Władysławem, pięćset trzynaście procent normy, zbudowaliśmy dla was w dwadzieścia cztery dni. Powiem tak prosto, po murarsku: Panie prezydencie Truman i panie Konradzie Adenauer, wasza atlantycka orkiestra stroi instrumenty, ale narody świata nie chcą waszej muzyki. Burzliwe brawa, precz..." - biedak za późno spostrzegł, że ostatnie wyrazy ujęte były w nawias. Tę wsypkę zagłuszyły jednak natychmiast gromkie brawa, którymi Kuźniak poderwał tłum do wyrażenia entuzjazmu. Pierwszy, któremu Bronek wręczyć miał klucze, nazywał się Stanisław Bańkowski i był szlifierzem szkła optycznego w PZO na Pradze. Bronek ujął ze stołu klucz i kręcąc nim młynka, otoczył uszczęśliwionego szlifierza ramieniem jak serdecznego druha. Wśród oklasków zniknęli w bramie domu. Miał zewnętrzną galeryjkę, taką jaka w modę weszła właśnie na Muranowie. Widziano więc z dołu, jak Bronek zatrzymał się przy drzwiach mieszkania i jak pochylony nad klamką, manipulował coś przy zamku. Ale klucz nie dawał się przekręcić. Bronkowi ze wstydu i zdenerwowania zaczęły drżeć ręce. Za plecami czuł przyspieszony oddech Bańkowskiego, jego żony i trójki dzieci. Wreszcie Bańkowski nie wytrzymał i zaoferował się z pomocą. To jeszcze bardziej rozsierdziło Bronka. - Ja to kręcę! - warknął. - To my bijemy rekordy, a ślusarze jednego klucza nie potrafią dorobić? Ale dla mnie to pestka. Luzu poproszę. Ja wam miałem otworzyć drzwi i ja słowa dotrzymam - splunął w dłoń i zademonstrował ją zmarkotniałej rodzince. - Widział pan tę rękę? Ona nie zawiedzie - wziął rozpęd i całym ciężarem ciała runął na drzwi, które w jednej chwili z trzaskiem wyleciały z futryn. Zrobiwszy swoje, popędził po schodach. Bał się, że Ewa, być może znużona oficjalnymi uroczystościami, wymknie się z tłumu bez niego. Za późno. Dostrzegł, tylko jak wsiadała do czarnej chevrolety, zapraszana uprzejmym gestem urzędnika, który niedawno nosił za wiceministrem pudło wyłożone krzyżami. Zaklął i podszedł do robotników zwijających kable mikrofonów. - Gdzie oni pojechali? - spytał wskazując na limuzynę. - Na Młynów. Tam w dwadzieścia dni dom stanął. - Jeszcze tego brakowało - westchnął. W jednej chwili stracił Ewę i rekord. Ospale powlókł się ku Żelaznej. Nie tylko Andrzej drżał przed profesorem Tobiaszem. Pod drzwiami, za którymi egzaminował, szumiał tłum zdenerwowanych studentów. Właśnie znowu otworzyły się drzwi i zobaczyli pochyloną nad katedrą łysą czaszkę. Mina wychodzącego studenta świadczyła o przebiegu egzaminu. Chojnowski pocieszał go, że nikt jeszcze u Tobiasza nie zdał za pierwszym razem. - O co pytał? - Andrzej przytrzymał przegranego delikwenta za ramię. - Ja już nawet nie wiem, kolego - odparł i somnambulicznym krokiem ruszył w głąb mrocznego korytarza. Andrzej zaczął nerwowo przerzucać kartki podręcznika z aerodynamiki. Przed oczami skakały mu cyfry, wykresy, koła, trójkąty. Naraz poczuł, że czyjaś dłoń kładzie się cieniem na tej rozmazanej gmatwaninie geometrycznych znaków. - Chcesz być następny? - usłyszał głos Korna. - Przecież dziś już szesnastu odesłał z kwitkiem. - Tyś się jeszcze mniej uczył. - No i cóż z tego? Każdemu według zdolności, każdemu według potrzeb... - Wymyślił... - od czasu incydentu z próbą przekupstwa ich stosunki były wciąż chłodne. - To nie ja. To mels - powiedział Korn. - Mels?! - Marks, Engels, Lenin, Stalin - wyjaśnił Korn. - Trzeba korzystać z mądrości historii. Chcecie naprawdę zdać? Chojnowski przyłączył się do nich. - A jest jakiś sposób? - Jest - oświadczył tajemniczo Korn. Choć Andrzej wiedział, że Korn jest zwolennikiem działań może niezbyt etycznych, byle radykalnych, tym razem wobec grozy oblania postanowił zainteresować się pomysłem kolegi. - Macie być jutro o jedenastej czterdzieści pięć koło Bristolu, ubrani jak na pogrzeb najbliższej rodziny. Stawili się co do minuty, ale on się spóźniał. Do pobliskiego kościoła Wizytek - była niedziela - spieszyli wierni na sumę. Już myśleli, że sobie z nich zakpił, gdy usłyszeli pukanie w szybę narożnej kawiarni, przy której byli umówieni. Za firanką dostrzegli twarz Korna, opychającego się pączkiem. Po chwili wyszedł, objął ich ramionami i poprowadził wprost ku wrotom Wizytek. Andrzej zatrzymał się zaskoczony. - Coś ty? Chcesz zamówić mszę za egzamin? - Nie wszystko można mieć za pieniądze. Tę naukę pobrałem u ciebie. Tym razem jest ona zasadna. Tylko trzymajcie się mnie, a będzie dobrze. Z pochyloną głową, jak skruszony i pełen nadziei pątnik, pierwszy przekroczył próg kościoła. Andrzej gestem jeszcze z sierpuchowskich czasów umaczał palce w kamiennej chrzcielnicy, przeżegnał się i uklęknął. Spostrzegł jednak, że Korn wciąż przepycha się przez tłum, brnąc między wiernymi w kierunku prawej nawy. Dogonił go i rychło spostrzegł, że w rzędach barokowych ław kolatorskich, bogato rzeźbionych w czarnym dębie, połyskuje łysa głowa profesora Tobiasza. Wzrok miał w tej chwili utkwiony w mszaliku i nieznacznie poruszał wargami odczytując modlitwę. Tymczasem Korn stanął przy filarze, tak, by być na widoku. Stanęli z Chojnowskim po obu jego stronach jak wierni pretorianie po bokach wodza. Zaraz przy pierwszych dzwoneczkach przed podniesieniem Korn runął na kamienną posadzkę na kolana, że aż zadudniło. Poszli rzecz jasna w jego ślady. Korn zaś walił się pięścią w pierś, aż dudniło, i nawet zwróciło to uwagę kilku obok stojących kobiet. Lecz wciąż jeszcze nie profesora Tobiasza. Andrzej już rozszyfrował intencje tej komedii. Klękał, wstawał, żegnał się, lecz z coraz to większym ociąganiem. Zaczęły nachodzić go skrupuły, bo jakby z tym Bogiem nie miała się sprawa, był czy nie był, jednak on sam naruszał w tej chwili świętą tradycję całych pokoleń Talarów, którzy z Chrystusem na ustach wychodzili siać ziarno w pole, przy każdym rozkrojeniu chleba przed wspólnym posiłkiem. Poczuł się nagle zawstydzony tą rolą komedianta. Toteż kiedy organy zagrzmiały pierwszymi taktami "Serdeczna Matko", włączył się do chóru śpiewających z całą mocą skruszonego grzesznika i śpiewał wraz z tłumem już nie dla Korna, lecz dla zagłuszenia niepokojów własnego sumienia. To właśnie było na rękę Kornowi. Wraz z Chojnowskim przyłączyli się potężnymi barytonami do chóru i wreszcie osiągnęli to, co od początku było celem ich poczynań: profesor Tobiasz spojrzał wreszcie w tę stronę. Spojrzał z wyraźną sympatią. A Korn, udając że się modli, szeptał wprost do ucha Andrzeja: - Tak, łysa pało, myśl sobie teraz, że jednak nie cała młodzież to bezbożnicy w czerwonych krawatach, myśl, że tę lepszą część ofiarujących się Panu i Najświętszej Panience warto chyba uratować przed czerwonym szatanem... Po mszy wyszli przed kościół i przepychali się przez tłum, by skręcić Krakowskim w stronę uniwersytetu. I wtedy nagle Andrzej spostrzegł osłupienie na twarzy Chojnowskiego. Powędrował za jego baranim wzrokiem i zobaczył idącą na wprost nich Zoję, wystrojoną i chyba pierwszy raz w życiu umalowaną. Zobaczyła ich i aż przystanęła zaskoczona. Nie odwzajemniła uśmiechu, zmierzyła ich tylko swym chłodnym sławetnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek, które zwykle poprzedzało jej słynne: "No ładnie, ładnie..." Tym razem jednak wyminęła ich bez słowa. Od rana padało. Ulice po ulewnym nocnym deszczu były mokre, asfalt lśnił szkliwem wody stojącej w małych kałużach. Basia z Igą, roześmiane, choć z mokrymi kosmykami włosów, skryły się przed nową falą deszczu w bramie Teatru Kameralnego na Foksal. Nagle wpadł na nie chłopak, chroniący się przed ulewą jedynie podniesionym kołnierzem. Dopadłszy bramy teatru otrzepał się jak pies raz i drugi, przegarnął włosy palcami, jakby grabiami zamiatał siano, po czym dopiero spojrzał, kogo los postawił mu na przejściu. Był to Bronek. - Po bilety? - spytała Basia. - Zaprzeczył gestem głowy. - Tam - wskazał przeciwne drzwi we wnęce bramy. - Do "Kameralnej"? O tej porze? "Kameralna" była wówczas najbardziej popularnym lokalem stolicy. Bywanie tu należało do dobrego tonu i Bronek musiał widać o tym wiedzieć. - Stolik na jutro lecę zamówić. - Z jakiej okazji? - Zostałem kierownikiem budowy! Powiedz Andrzejowi, że już teraz nie musi się mnie wstydzić - i dodał: - Zapraszam na jutro. Basia przecząco pokręciła głową. - Andrzej ma właśnie jutro najważniejszy egzamin. Od niego wszystko zależy. Bronek machnął lekceważąco ręką. - Co on się łamie! Jak spytają o nazwisko, niech powie, że brat Bronisława. Wystarczy. Iga zerknęła na Basię, czy nie wybuchnie śmiechem. Ale ona zbyt dobrze znała już szwagra, aby cokolwiek w jego przechwałkach mogło ją zaskoczyć. Bronek zaś nagle coś sobie przypomniał. Bez słowa ściągnął marynarkę, rozwiesił ją nad głowami dziewcząt jak baldachim i wypchnął obie na mokrą ulicę. - Musicie mi coś doradzić. Naprzeciw znajdował się sklep jubilerski. Tam właśnie zmierzał Bronek. Przed wejściem Basia poprawiła mokre kosmyki, Bronek naciągnął marynarkę. - Andrzej mi opowiadał, jak kiedyś nosiłeś na plecach Leszka do szkoły. - Nogę miał złamaną. Z konia spadł. A Andrzej mówił pewnie, że niby ja taki silny, ale głupi. - Nie. Że dobry. Weszli do sklepu. Pochylili się nad oszkloną ladą, na której połyskiwały pierścionki. Bronek natychmiast przeprowadził test wśród dziewcząt, pytając, który by wybrały. Pokazały palcami, a wtedy Bronek zlecił ekspedientowi: - Pan da te oba. Kiedy ekspedient pakował pierścionki do miniaturowych pudełeczek, Basia nie mogła oprzeć się pytaniu: - Masz dwie narzeczone? - Jedną. Wiesz, jaką. - To po co dwa? - A co, nie stać mnie, jak się w niej zachwyciłem? Było późne popołudnie, kiedy Andrzej, Chojnowski i Korn na miękkich nogach weszli do gabinetu profesora Tobiasza. Profesor zwykł był pytać po trzech jednocześnie. Andrzej odpowiadał pierwszy. Po paru dość łatwych i banalnych pytaniach, profesor polecił mu podejść do tablicy, wręczył skreślone na kartce zadanie pełne fizycznych wzorów i poprosił o rozwiązanie. Andrzej odetchnął: na szczęście znał ten temat. Długo popiskiwała na czarnej tablicy kreda w jego drżącej dłoni. Skończył, otrzepał upudrowane palce i zwracając się do profesora, który przez ten czas zajęty był lekturą "Tygodnika Powszechnego", oświadczył: - To jest równanie Maxwella na natężenie pola elektromagnetycznego. Tobiasz uniósł łysą głowę znad płachty tygodnika. Przebiegł wzrokiem liczby na tablicy - No, nieźle - zdobył się na pochwałę. - Nieźle. Pan to istotnie opanował. Ale mam do każdego z panów to samo zastrzeżenie... Zamarli, a profesor przerwał wpisując stopień w indeksie Andrzeja. - Śpiewacie głośno, ale fałszywie... - i zwrócił się do Andrzeja: - Przy czwórce wpisałem panu minus. Za fatalny dobór krawata. Kiedy wyszli na korytarz, nikt z oczekujących nie chciał uwierzyć przechwałce Korna: - Trzy czwórki! - Wszyscy?! - chorobliwie gruby student aż oniemiał z wrażenia. - To chyba cud. Idę do niego dzisiaj wobec tego... Temperatura na giełdzie gwałtownie wzrosła. Coraz większa liczba desperatów decydowała się na natychmiastowe zdawanie - Wtedy usłyszeli głos Zoi: - Koledzy! Przypominam, że za chwilę zebranie grupy. Temat znacie! - Dzisiaj?! - skrzywił się Korn. - Dzisiaj się trzeba upić. - Może będziesz miał i drugą okazję. Trzeba pomóc niektórym kolegom - dodała. - Oderwali się od kolektywu i zatracili pion ideologiczny. Gromadka, dotąd podniecona egzaminem, teraz z nie mniejszym niepokojem spojrzała po sobie. Andrzej porozumiewawczo mrugnął do Chojnowskiego. - No cóż - Korn sięgnął po fajeczkę - w życiu nie ma nic za darmo. Obaj wiedzieli, że chodzi o nich. Toteż, kiedy przed wejściem na salę zebrań kończyli ćmić papierosy, Andrzej wcale nie poczuł się zaskoczony, kiedy go Zoja odciągnęła do wnęki okiennej. - Uzbierało się na ciebie, Talar - powiedziała. - Ale ci pomożemy. Złożysz samokrytykę, to jasne... - gestem powstrzymała próbę protestu Andrzeja. - A potem potępisz ostro Korna. To przecież on cię wciągnął w to bagno klerykalizmu? - Zojka, co ty rozrabiasz? Potrząsnęła swoim grubym notesem. - Wystarczy jedno zgniłe jabłko, żeby zmarnować cały korzec. U niego już przebrała się miarka. Tu jest wszystko - jeszcze raz potrząsnęła notesem i zaczęła wyliczać: - Odmówił udziału w zetempowskim siewie pokoju. - Był wtedy chory. - Zataił wujka w Anglii. Chciał ci płacić za rysunki. Andrzej osłupiał. - Kto ci to powiedział? Zamiast odpowiedzi skierowała się w stronę sali, w której już na nich czekano z rozpoczęciem zebrania. - Pamiętaj, liczę na ciebie. Zebranie, jak większość, które miały rozstrzygać o personalnych roszadach, których celem było wywalenie kogoś z organizacji, rozpoczęło się nudnym referatem o Pawce Korczaginie, jego stalowym charakterze i moralnej postawie wobec wrogów. Jako pierwsza zabrała głos w dyskusji Zoja: - Kolega Korn opowiada dowcipy o najlepszym sposobie samobójstwa. Przepraszam kolegów, ale muszę to, niestety, odczytać w całości, dlatego pozwolicie, że posłużę się notesem. Otóż najlepszy sposób to, zdaniem kolegi Korna, skoczyć w przepaść dzielącą partię od mas - wzrokiem omiotła salę. - Jakoś nie widzę, koledzy, żeby ktoś śmiał się z tego, w cudzysłowie, dowcipu. Albo inny pasztecik - znów przekartkowała notes. - Na pola spadł nieoczekiwanie wczesny śnieg, kiedy leżały tam jeszcze buraki, ziemniaki i kapusta. Pytanie: co najpierw się u nas zbiera? Otóż, zdaniem kolegi Korna, najpierw zbiera się egzekutywa. Ktoś na sali zachichotał, zaskrzypiało kilka odsuwanych krzeseł w najbliższej okolicy Korna i dziewczyny, która nerwowo zaśmiała się z kawału. Zoja zaś zmierzała do podsumowania: - To nie przypadek, koledzy, że ten sam człowiek ukrył przed nami fakt posiadania rodziny w Anglii, w tej samej Anglii, w której robotników wyrzuca się na bruk i w której pan Churchill nazywa nas ludźmi zza żelaznej kurtyny. Dodam, że to również nie przypadek, że kolega ten, jeśli w ogóle zasługuje na miano kolegi, zamiast uczyć się woli kupować wyniki za pieniądze. Korn, dotąd jako tako opanowany, zerwał się z krzesełka. - Proszę o dowód! - zawołał. Zoja wychyliła się do przodu i swymi zmrużonymi oczami krótkowidza poszukała Andrzeja. - Kolega Talar - powiedziała dobitnie - ma na ten temat coś do powiedzenia. Andrzej poczuł na sobie ciężkie spojrzenie Korna. Zresztą wszyscy wlepili w niego wzrok z wyjątkiem Chojnowskiego. Wolno podniósł się z krzesła. - Ja.. Ja... - z trudem dobierał słowa. - Ja mogę tylko powiedzieć, że... że nic na ten temat nie mam do powiedzenia. Zoja, wciąż wychylona do przodu, stężała. - No ładnie, ładnie. Zastanówmy się wobec tego nad tą wypowiedzią. Pomyślmy z kolei o koledze Talarze. Czy to przypadek, że w naszym spójnym zetempowskim łańcuchu pękają naraz dwa ogniwa? Nie, to nie przypadek. To prawidłowość - zbliżyła notes do oczu. - Kolega Talar brał ślub kościelny. Co niedziela biega na sumę do Wizytek i to w towarzystwie członków naszego koła. Nie wiem, ale może się modlą, by wrócił Anders na białym koniu? Andrzej uniósł w górę rękę. Ale tym razem już nie Zoja, lecz Gałuszko, bardzo energiczny i uchodzący za niegłupiego aktywistę, ubiegł go zrywając się z miejsca. - Potem będziecie się tłumaczyć. Na razie mam do was pytanie. Ile hektarów ma wasz ojciec? - Dostał je z reformy - spokojnie odparł Andrzej. - Bo kułackie pochodzenie - zwrócił się Gałuszko do Zoi - mogłoby nam wiele wytłumaczyć. Talara znam nie od dziś, można na nim polegać. Ale korzeni nigdy nie wyrwiesz do końca. Przerwał mu krępy blondynek, znany inicjator wielu akcji na uczelni. - Koledzy! Chwileczkę. Coś tu nie tak. Przecież Andrzej to czołowy aktywista. To on rzucił zobowiązanie, żebyśmy egzaminy zdawali przed terminem. Gdzie tu jest prawda? - To krętactwo i dwulicowość! - natychmiast zareplikowała Zoja. - Nawiasem mówiąc kolega Korn był wtedy przeciwny temu zobowiązaniu. Korn przyznał, że rzeczywiście był przeciw. - Czy mamy szybciej czytać podręczniki? - dowodził. - Czy bez zobowiązania mamy oblewać egzaminy? Przecież dla samych siebie się uczymy. - Dla samych siebie uczą się w, pożal się Boże, Sorbonach, Oxfordach i innych burżuazyjnych uczelniach. My uczymy się dla społeczeństwa i dla kraju! Widać było, że Gałuszko zastanawia się nad słowami Zoi, bo z namysłem, jakby z trudem uniósł się z krzesła. - Ja uważam, proszę koleżeństwa - zaczął - że dobrym inżynierem może być tylko marksistowski inżynier. Taki, który zna nie tylko prawa Toricellego, ale taki, który zna prawa dialektyki. Całe szczęście, że w porę wyszła na jaw dzisiejsza sprawa. Teraz mam wątpliwości... nie wiem... czy tacy ludzie mogą być naszymi kolegami. Czy mają prawo kończyć studia?... Zoja pokiwała głową. - Też nie jestem pewna - odrzekła - i chyba przyjdzie nam głosować nad tą niebagatelną kwestią. Pierwsza ręka Chojnowskiego wystrzeliła w górę ponad głowy zebranych. Korn dostrzegł to i zawołał: - Wpierw oddaj mi tę stówkę, którą ci pożyczyłem, kiedy jej nie chciał wziąć Talar! Chojnowski, jakby trafiony pociskiem, opuścił ramię. Coraz duszniej robiło się w sali. W popielniczkach nie było już miejsca na rozgniatane pety. Sypali popiół, do ugniatanych z papieru muszelek. Ktoś zgłosił wniosek formalny, żeby głosować po przerwie. W jej trakcie dyskutowano w dalszym ciągu w małych grupach. Potem, gdy wznowiono obrady, ktoś podał w wątpliwość zasadność zarzutów Zoi. Skąd wiadomo, dowodził, że Korn opowiadał te właśnie dowcipy, jeśli jedyny świadek, Talar, wcale tego nie potwierdził? Postawa moralna tego ostatniego u nikogo nie budziła zastrzeżeń. Dochodziła już prawie północ, kiedy przystępowano do głosowania. Jego wynik wyraźnie nie usatysfakcjonował Zoi. Z ironicznym uśmieszkiem odczytywała głosy. Większość uznała Talara za niesłusznie posądzonego o dwulicowość, Kornowi zaś koło udzieliło ostrzeżenia. Kiedy nocą wysypali się przed ciemny gmach politechniki, Andrzej szedł sam, jak zwleka się z boiska po gwizdku sędziego bramkarz, który przepuścił gole z karnego. Przy bazarze na Polnej zaczynały już parkować furmanki spod Piaseczna i Ożarowa z kapustą i owocami. Usłyszał czyjeś szybkie kroki. To był Korn. - Dziękuję - powiedział wyciągając rękę. Ale Andrzej nie wyciągnął swojej. - To nie moja zasługa - powiedział - że jestem człowiekiem. Weszli pomiędzy furmanki. Przekupki oferowały gorące schabowe i ćwiartkę. W Andrzeju w jednej chwili dojrzała decyzja. Zamówił dwie szklanki czystej i dwa schabowe na pajdach razowca. - Jurek! - wcisnął szklankę w rękę Kornowi. - Za dwa zagrożone dyplomy - uśmiechnął się blado Korn. Wypili. A wtedy Andrzej, ocierając wierzchem dłoni usta, jak czynili to od prawieków w Sierpuchowie wszyscy Talarowie, mruknął: - Teraz ci powiem. Ten twój dowcip był wredny i wrogi. Popatrzyli sobie w oczy. Baba domyślnie pokazała na butelkę opatuloną ręcznikiem. Kiedy podchodził pod kamienicę na Złotej, dostrzegł światełko w ich oknie, więc wiedział, że Basia nie śpi i wciąż czeka na jego powrót. Poczuł, jak oblewa go ciepła fala uczucia i nagle zrozumiał, że nawet gdyby dzisiaj tam przegrał, gdyby odwrócili się od niego wszyscy, ona zawsze będzie przy nim. Lampka w pokoju rzeczywiście paliła się przy ich łóżku. Z jeszcze większą tkliwością patrzył na śpiącą żonę. Najwyraźniej usnęła czuwając, bo wciąż zaciskała w ręce podręcznik Orłowskiego "Układy krążenia u pacjentów w wieku podeszłym". Delikatnie dotknął wargami jej rozsypanych po poduszce włosów. Zerwała się wystraszona. - Co się stało? Gdzie byłeś? - spojrzała na budzik, który wskazywał trzecią po północy. - Mój dyplom był zagrożony - powiedział, ciężko siadając na brzegu łóżka. - Nie zdałeś?! - wczepiła się paznokciami w jego łokieć. - Zdałem... Ale potem miałem trudniejszy egzamin - Basia odetchnęła z ulgą. - Szkoda, że tak późno wróciłeś. Tam Bronek liczył na nas... - Gdzie "tam"? - Mówiłam ci, w "Kameralnej". Machnął lekceważąco ręką. Kłopoty Bronka wydały mu się tak niewspółmierne, że nawet nie spytał, co się stało. Upadł na wznak na łóżko i długo leżał w ubraniu zagapiony w sufit. Czteroosobowa orkiestra w "Kameralnej" przestała grać fokstrota. Saksofonista upychał instrument w futerał. Oznaczało to niechybny koniec zabawy. Na sali było już zresztą pusto. Gwiazdki na suficie, w których umieszczono żarówki, zamrugały ostrzegawczo, że zbliża się pora rozstania. Nawet skręcony w paragraf chudy i wysoki gość, o którym Bronek wiedział, że pisze jakieś wiersze, a co ważniejsze, że ma tu swój stały stolik, którego pod żadnym pozorem nie wolno zajmować, ruszył ku wyjściu. Wesoły wiolonczelista, pan Jasio, pełniący również rolę refrenisty, ujął w dłonie mikrofon. Tym razem już wyłącznie w celu wygłoszenia stałej formułki: - Życzymy dobrej nocy. Jutro będzie nam znów miło powitać państwa. To grzeczne wyproszenie nawet nie dotarło do świadomości Bronka. Siedział w kącie samotny, gapiąc się w deserowy talerzyk, na którym od paru godzin leżały dwa miniaturowe pudełeczka o rubinowej barwie. Prócz opróżnionej ćwiartki i kawy nic więcej nie było na tym stoliku. Bronek tępo wpatrywał się w trzy puste krzesła okalające stolik. Nie przyszedł nikt. Ani Ewa, ani brat z żoną. "Człowiek jest na tym świecie zawsze sam" - rozmyślał smętnie i rozglądał się za kelnerem. Towarzyszył mu już dzisiaj dwukrotnie w wychylaniu wódek - ktoś w końcu musiał wypić zdrowie nowo upieczonego kierownika budowy. Dogasał dla Bronka jego wielki dzień, którego nikt nie chciał świętować. Zamiast kelnera stanęła obok niego kruczowłosa dziewczyna w obcisłej sukni, rozciętej po obu stronach tak wysoko, że kiedy kołysała się, połyskiwały różowe tasiemki podwiązek. - Ja cię chyba znam - powiedziała siadając. - Nie tylko pani - dopiero teraz uniósł wzrok znad talerzyka z pierścionkami i mimo stanu, w jakim się znajdował, od razu odgadł, kogo los mu sprowadził na towarzyszkę nocy. - A ty jesteś Iwonka? - Tak. Czarna. Widzę, że sam jakoś jesteś. - Już nie. Wybierz sobie któryś - podsunął jej talerzyk z puzderkami. Z "Kameralnej" wyszli ostatni. Poprzedni goście ogołocili postój z taksówek. Nowym Światem sunęła, sikając strumieniami wody miejska polewaczka. Bronek wyjął dwie setki i jak legitymacją zamachał nimi kierowcy. Zatrzymał się, wyłączył wodę i bez słowa ruszyli. - W deskę jesteś - pochwaliła go Iwonka. - Powiedz: panie kierowniku - poprosił Bronek. Spojrzała na niego z ukosa. Broda jej towarzysza opierała się już o klatkę piersiową. Kierowca polewaczki też zerknął. - No powiedz mu, co cię to kosztuje. - W dechę pan jest, panie kierowniku - wyrecytowała ziewając Iwonka. Kierownik już spał. Rano obudził się z kacem w swoim hotelu robotniczym. Obok niego nie było Iwonki, na sąsiednim łóżku Kiksa, którego niedawno przyjął do swojej brygady, w kieszeniach zaś nie było pieniędzy i jednego pudełeczka z pierścionkiem. Kiedy biegł na budowę, starczyło mu akurat, żeby przy zbiegu Grzybowskiej i towarowej wypić "haberbuscha". Kiedy zbliżał się do "swojej" budowy, już z daleka słychać było głośniki zawieszone na rusztowaniach. Radio nadawało dziarską melodię piosenki: "Hej, wy konie, rumaki stalowe". To było o traktorach. Jeden pisarz napisał nawet o nich całą książkę, że miały zdobyć wiosnę. Na razie był jednak sam środek lata, w mieście panował lipcowy skwar i Bronek zastał swoich murarzy pracujących już nawet bez podkoszulków. Szedł przez plac budowy, oczekując, że będą mu czapkować. Był tu przecież od dziś szefem, pierwszym po Bogu. Ale nikt jakoś nie zwracał na niego uwagi. Widział, jak Ciećwierz pogania ludzi ze swojej brygady. Bronek, kiedy onegdaj obejmował tę budowę, zdziwił się, że zastał tu tego człowieka, którego znał ze ślubu Andrzeja i o którym wiedział od Basi, że wcale murarzem nie był. Teraz pracował, jakby jego ręce od dziecka nie dotykały niczego innego prócz cegieł. Dziś demonstrował jakąś nową metodę szybkościową. Bronek wciąż kroczył przez swoje gospodarstwo. Jego uwadze uchodziły ironiczne uśmieszki załogi. Przed kantorkiem kierownictwa zastał Andrzeja. - Przyszedłem cię przeprosić - powiedział brat - ale wczoraj nie mogłem. Miałem poważne kłopoty. - Każdy ma swoje ćmoje-boje - dobrotliwie przyjął przeprosiny. - Już słyszałeś, kim jestem? Przysiedli na ławie pod barakiem. - Uważaj, Bronek, nie znasz się na tym. Bronek zerwał się nagle i zaczął strofować starego majstra i paru chłopaków, że gapią się na brygadę Ciećwierza, układającą cegły tym swoim całkiem nowym systemem. - Co jest?! Gapić to się możecie na cudzą żonę w balii, a u mnie trzeba pracować! Skończyły się bumelki u dawnego kierownika! Ja wam... Andrzej nie chciał tego słuchać. Wszedł do baraczku pod pozorem ugaszenia pragnienia. Czerpiąc kubkiem wodę z wiadra widział przez uchylone drzwi, jak do Bronka podszedł jakiś starszy mężczyzna w kitlu, najwidoczniej technik budowlany, i położył przed nim fioletowe odbitki technicznych rysunków. Bronek przejrzał, pokiwał z uznaniem głową i odkręciwszy "pelikana", zamaszyście podpisał. Andrzej wciąż nie opuszczał baraczku, gdzie było chłodniej niż na placu. Nagle zza przepierzenia z desek usłyszał rozmowę. - No i co? - pytał jakiś głos. - Widzieliście, że podpisał? Podpisał. - Trudno, wygrał pan - powiedział ktoś drugi. - Zakład to zakład i ma pan te pół "ela". Co mu pan właściwie podsunął? - Schemat techniczny kasy pancernej Weltflingera. Znalazłem kiedyś przy rozbiórce na Puławskiej. Dało się słyszeć darcie papieru, a potem śmiech. - Pan się śmieje? Bo ja nie. Pan wie, jak jego nazywali? Rączka. - No trudno, żeby nazywali go Móżdżek - zachichotał ten pierwszy. Andrzej poczuł, że się czerwieni. Wyszedł przed barak. - Wycofaj się, Niutek. Przecież to tak, jakby mnie kazali zaprojektować samochód. - No i to cała różnica. Mnie proponują, tobie nie. - Pamiętasz, co ojciec mówił? Co robisz, rób dobrze. To nie jest jeszcze miejsce dla ciebie. - A dla kogo? - Twój Kuźniak potrzebował wykazać w sprawozdaniu, że dba o realizację awansu społecznego. Bronka męczył kac. Reprymendy Andrzeja wwiercały mu się w ucho jak mucha, której nie sposób stamtąd wydłubać. - Znowu do Sierpuchowa chcesz mnie odesłać? - Oni robią z ciebie wała! Nie widzisz? W konia cię robią! Widzą, że nie umiesz nawet planów czytać. Bronek zmrużył z wściekłością oczy. - Możeś ty im to powiedział? Wiesz co? Mogłeś mnie wywalić ze swojego domu, ale tutaj ja rządzę! I mowa moja będzie krótka: spieprzaj stąd! Andrzej zbyt dobrze znał brata, żeby liczyć na efekt dalszych perswazji. Nie podał mu ręki i odszedł. Po drodze spotkał Ciećwierza, który siedząc na wywróconych do góry dnem taczkach wyżymał mokry od potu podkoszulek. Przed chwilą wyśmiano jego nowy system, jego ludzie układali mur znacznie wolniej od dawnej brygady Bronka. Próbował usprawiedliwić się przed Andrzejem. - Mój system jest dobry. Tylko ja do kitu. Andrzej dostrzegł krew na jego dłoniach. - Wspominałeś kiedyś, że proponowali ci kursy na prokuratora. - Swoje kursy prawa już przeszedłem. Jest takie murarskie powiedzenie: Pan Bóg stworzył świat, ale resztę stworzyli murarze. I ja tu wrócę... - zatoczył ręką po placu. Na podwórzu politechniki płonęło ognisko. Otaczała je grupa studentów. W płomieniach skwierczały daszki i denka brązowych czapek. Od tego dnia już były im niepotrzebne. Wzdłuż żelaznych sztachet na Noakowskiego i Koszykowej krążyły tłumy bliskich z kwiatami. Wzrok Basi wlepiony był bez ustanku w wyjściowe drzwi. Tylu już ich wybiegło z dyplomami, a żaden nie był jej Andrzejem. Wreszcie jest! Doczekała się. Pobiegła mu na spotkanie. Ktoś usiłował zerwać z głowy Andrzeja czapkę, by wrzucić ją do ognia. Ale Andrzej już od dawna wiedział, że sprzeniewierzy się tej tradycji. Zbyt drogo zapłacił za prawo noszenia tej czapki. Dopadł Basi i okręcił ją jak na karuzeli. - Byłeś już kiedyś taki szczęśliwy? - spytała, z trudem łapiąc oddech. - Tak. Kiedy zostałaś moją żoną. Trzymając się za ręce przepychali się przez tłum. - A teraz - dodał - już mi nic więcej nie trzeba. To było ich święto i wcale nie chcieli, żeby ktoś dzielił z nimi tę radość. Szli objęci wzdłuż wypalonej Polnej, a potem na Puławskiej przy rogu Grażyny, w "Zielonej Budce", zjedli lody w rożkach, które uwielbiała Basia, a potem znaleźli się pod Poniatoszczakiem nad Wisłą, gdzie tłum dobijał się do statku "Syrena", aby Wisłą popłynąć do Młocin. I oni wsiedli na statek. Wśród pasażerów na pokładzie Andrzej wypatrzył starego chłopa, z siecią zmarszczek na twarzy. Objął Basię ramieniem i nieoczekiwanie powiedział: - Muszę pojechać do ojca. Kiedy wszedł w sad, przypomniał sobie, że kiedyś zginął tu zetwuemowiec. Kamienny cmentarny murek przypomniał mu miejsca, które wciąż jeszcze czekały na jego dawnych towarzyszy broni, o których pamiętać mu kazał ksiądz Rukasz. Mijając mostek wspomniał, jak go Jadźka wywoziła we wnętrzu beczkowozu. Każdy krok w drodze ze stacji do domu cofał go o całe lata. Z koron starych lip, ze studziennych żurawi, z gniazd bocianich na burych dachach spływały na Andrzeja wyblakłe klisze wspomnień. Nagle usłyszał tętent gdzieś od strony Żelaznych Łąk. I rżenie. Pędził ku niemu w galopie czarny ogier z przylepionym do grzbietu jeźdźcem. Jeździec wyprostował się i Andrzej poznał Leszka. - Leeeeeeszek! - zawył, aż echo odpowiedziało mu spod lasu. Chłopak spojrzał spoza końskiej grzywy i z indiańskim okrzykiem zawrócił, spiął konia bosymi stopami i ściągając ku sobie uzdę z konopnego sznurka, zmusił wierzchowca do jeszcze szybszego galopu. Nie zatrzymał się przy Andrzeju. Przeskoczył płot ogradzający gminne pastwisko i pognał dalej. Andrzej uśmiechnął się: Leszek chciał być w domu pierwszym zwiastunem niespodzianki. Talar obracał właśnie kołem młockarni, kiedy usłyszał tętent kopyt. Obejrzał się nierad, bo chociaż Leszkowi konie można było powierzać jak księdzu grzechy, to jednak czasem przesadzał i po takich gonitwach grała potem w zwierzęciu śledziona do wieczora. Chłopak ześliznął się z końskiego grzbietu i wpadł do chałupy. Po chwili wyszedł stamtąd razem z matką. Oboje patrzyli w stronę wsi. Obejrzał się i Talar. Na podwórzu stał Andrzej. Kiedy mokry od matczynych łez wydobył się wreszcie z jej łapczywych objęć, wyłuskał z kieszeni oprawny w płótno dyplom i podał ojcu. Stary wytarł dłonie o portki. Bez okularów niewiele mógł odczytać, ale od razu się domyślił, co mu syn daje. - A to dla ciebie - powiedział Andrzej do Leszka wręczając mu brązową czapkę z pękniętym na pół daszkiem. Leszek obracał ją w rękach. - A weterynaria jaki ma kolor? - spytał nieoczekiwanie. Widać było, że to pytanie nie w smak poszło ojcu. - Ty, weterynarz, krowy nie napojone! - mruknął swym zwykłym, rozkazującym tonem. Leszek posłusznie pognał do studni. A stary, pukając wykrzywionym jak szpon paluchem w książeczkę dyplomu, spytał: - Co tu pisze? Nie widzę bez okularów. - Że inżynier - odparł po prostu Andrzej. - To dyplom, tato. Pierwszy dyplom w Sierpuchowie. Talarowa już od siódmej miała naszykowany stół do uroczystej kolacji. Ale Andrzej musiał czekać, aż stary narżnie sieczki, matka wydoi krowy, a Leszek odwiezie kankę do mleczarni. Matka obierała ziemniaki, a on przysiadł na pniaczku pod kuchennym piecem i rozłupywał polana, którymi podtrzymywano ogień pod blachą. Usłyszeli dzwonienie wiadra w sionce i zobaczyli, jak Talar oparł widły o ścianę i jak potem długo mył się nad przepastną miednicą. - O Bronka mama nie spyta? - odezwał się Andrzej. Z przestrachem zerknęła w stronę sionki i położyła palec wskazujący na ustach. Od czasu dramatycznego zajścia w namiocie, gdy Bronek odmówił ojcu powrotu, tematu Bronka nie wolno było pod tym dachem poruszać. Stary wciąż szorował piaskiem ręce nad miednicą. Pośpiesznie wyłuskała spod młynka do kawy jakiś papier złożony we czworo ukradkiem podała Andrzejowi. Po rozprostowaniu poznał pierwszą kolumnę "Nowej Wsi" z podobizną Bronka. - Bardzo się zmienił? Nie odpowiedział wprost, wpatrzony w junaka dzierżącego uchwyty taczek na Trasie W-Z. - Taaak, wtedy to był jeszcze Niutek. Na stole dymiły cztery talerze kapuśniaku. Ojciec nożem przeżegnał bochen chleba, każdemu wręczył po pajdzie, przeżegnał się i usiadł. Wtedy dopiero zajęli swoje miejsca. Brązowa książeczka dyplomu leżała przed talerzem starego. Raz jeszcze ją otworzył. - Co teraz, Jędruś? - spytał. - Będę pracował w Ursusie. - Gdzie? - W fabryce traktorów. Stary przełknął kilka łyżek kapuśniaku, pożuł z namysłem chleb. - Traktory dobra rzecz... - odczekał chwilę, znów przegryzł. - Tylko że one miedzę zaorzą. Tak piszą. - Jak mają orać te spłachetki? - A... może ty za kołchozami jesteś? - Ja jestem, tato, za nowoczesnym rolnictwem. Coś ciężkiego zawisło nad stołem. Talar chrząknął, jeszcze się posilił jedną i drugą łyżką, a potem sięgnął po czapkę Andrzeja, którą Leszek trzymał przy sobie. - Byli tu w marcu - powiedział - w takich samych czapkach, prawda, matka? Trzy metry zboża wymłócili w mojej własnej stodole. I zabrali. Uwierzysz? - Sam to robiłem... - wyznał Andrzej. - Kraj nie miał chleba. Matka z przestrachem zerknęła na męża. Leszek przyspieszył wiosłowanie łyżką w kapuśniaku. Ale stary nie rozgniewał się i nie wybuchnął, jak to leżało w jego zwyczaju. Westchnął tylko i, patrząc wymownie na żonę, powiedział: - Znaczy, że nasz syn już całkiem ich. Andrzej wziął do ręki dyplom. - A dzięki komu mam to? Dzięki "nim" mogłem się uczyć! To mnie dali. Oni. A ojcu - ziemię. - Na jak długo? Na jak długo? Jutro mogą zabrać do spółdzielni. Tylko czekają, żebym podpisał. - I kiedy ojciec podpisze? Stary odsunął talerz, wierzchem dłoni otarł wąsy i wstał od stołu. - Słyszysz, matka? Twój syn chce cię ograbić. Wyszedł do sionki. Talarowa ścisnęła mocno przegub Andrzeja. Nasłuchiwali, co robi w sieni. Usłyszeli stamtąd jego głos: - Ale on zapomniał, czego mnie uczył Poznański... Nagle wyrósł w izbie trzymając przed sobą ognojone widły. - Każdego - mówił na pozór spokojnie - kto by przyszedł odebrać panu ziemię, tak mówił, przywitaj pan widłami. Tak powiedział? - jeszcze się upewnił. Stanął bokiem, uchylił drzwi i wskazując na nie powiedział do Andrzeja: - No to ja cię witam, synku... I zaczął iść ku niemu z wysuniętymi widłami. Talarowa jęknęła, rzuciła się przez stół zasłaniać syna. Ale nie było potrzeby. Andrzej blady jak płótno wypadł z chałupy. Stary Talar stał wciąż pośrodku izby z wysuniętymi widłami, może tylko zgarbił się jeszcze bardziej, a dwie wielkie łzy, torując sobie drogę między bruzdami jego ogorzałych policzków, spływały wolniutko w dół. Przez ponad pół roku żadna wieść nie dotarła do Warszawy z Sierpuchowa. Andrzej nie przyznał się Basi, dlaczego wówczas wrócił do domu tak szybko. Dopiero zimą, tuż przed Bożym Narodzeniem, nadszedł list. Andrzej rozpoznał na kopercie niezgrabne litery matki i trzęsącymi się palcami gorączkowo rozerwał kopertę. Z jej wnętrza wysunął się opłatek przewiązany kolorową banderolką z aniołkiem. To było wszystko... Na wiosnę Andrzej odbywał już swoją pierwszą praktykę w Ursusie. Po drugiej stronie Wisły wyrastał Żerań. Świeżo ułożonym torem dniem i nocą tasiemcowe składy towarowych pociągów zwoziły skrzynie materiałów, blach, stali i silników. Gazety zamieszczały zdjęcia przyszłego auta. Miało ono mieć kształty radzieckiej pobiedy. W biurze konstruktora zatrudnieni tam byli Korn i Chojnowski. Któregoś dnia odwiedzili Andrzeja w Ursusie. Okazało się nie prywatnie i nie z tęsknoty za dawnym kolegą. Wypełniali zadanie dyrekcji: kaperowanie dla Żerania, kogo się tylko dało. Andrzej odmówił. Ale kiedy po przyjściu do domu zaczął go także namawiać do Żerania Jasiński, którego również tam ściągnięto, Andrzej wbił się w dumę: biją się już o niego. Jasiński z miejsca stał się fanatycznym wielbicielem nowej fabryki, od razu też obarczono go licznymi funkcjami społecznymi. Któregoś dnia zjawił się nieoczekiwanie w mieszkaniu Bawolików w towarzystwie dwóch mężczyzn, których przedstawił jako prezesa i trenera nowego klubu, powstającego właśnie na Żeraniu. Bawolika nie było w domu. - Głupio wyszło - zasępił się - kolegów fatygowałem a męża nie ma. - Wątpię - powiedziała Teresa - żeby Kostek rzucił swój klub. On z Drukarzem tyle lat związany. - Drukarz Drukarzem - zaperzył się - ale Stal Stalą! Mówi to pani coś? FSO Stal! - Coś pan, wy nawet w A-klasie nie jesteście. Jasiński popatrzył bezsilnie na prezesa, bo wzmianka o A-klasie, była dla niego tak samo obca, jak astrologia. - Będziemy, będziemy - zapewnił Teresę prezes. - Są środki, trzeba nam tylko nazwisk. - Zresztą Bawół mnie sobie przypomni - wtrącił trener. - Grałem przed wojną przeciwko niemu. - Kiedy? I gdzie? - spytała, obrzucając wzrokiem pękatą postać trenera. - Mnie pan nie oszuka. Ja każdy wynik pamiętam. Nawet niektóre do przerwy. - W Huraganie Wołomin. Jasiński czuł się coraz bardziej jak na tureckim kazaniu. Pochylił się nad prezesem. - Prezes zostawi deklarację, pani zamieni dwa słowa z mężem, resztę ja wyjaśnię. - Kostek nie zdradzi Drukarza! Jasiński położył swoją ciężką dłoń na ramieniu Teresy. - Sąsiadko, jak myśmy już inżyniera Talara z Ursusa na Żerań przenieśli... - Talar? Talar? - zastanowił się trener. - Na jakiej pozycji on chodzi? - To nie gracz. Inżynier - wyjaśnił Jasiński. W tym momencie na progu mieszkania stanął Bawolik. Był kompletnie pijany. Prezes spojrzał z niesmakiem na trenera: kogo mu proponuje do drużyny? Jasiński z niedowierzaniem patrzył na chwiejącego się sąsiada, o którym wiedział, że nigdy nie pije. Najbardziej przerażona była Teresa. "Musiało wydarzyć się coś niezwykłego" - pomyślała. Tymczasem Bawolik obrzucił gości taksującym spojrzeniem i zaraz dał dowód, że zachował jednak resztki przytomności. - Ciebie nazywali Żyletka - zwrócił się do trenera. - Tak jest, Bawół! - aż poczerwieniał z pychy. - Tylko nigdy nie umiałeś porządnie centrować. Zresztą nieważne... - machnął ręką i utkwił wzrok w Jasińskim. - Po co pan ich tu przyprowadził? Zresztą też nieważne... Ja już jestem wykopany na aut. Rozbiegane oczy Teresy szukały ratunku u Jasińskiego. - Co się stało? Kostuś! - zawołała Teresa. - Gospodraka. To się stało! Wylali mnie z drukarni. Mnie, dyżurnego i korektora. - Ale za co, za co? - wciąż nie rozumiała. - Gos-po-dra-ka - wysylabizował wolno. - Tak zostało złożone. A miało być "gospodarka" i to "narodowa". No, idę na ławkę rezerwowych. Ruszył ku otwartym drzwiom do drugiego pokoju i tam runął na zasłane kapą łóżko. Teresa rzuciła się odwiązywać mu krawat. - Mieliśmy prawo chlapnąć? - wzrokiem szukał u niej wsparcia. - Mieliście, mieliście. Śpij, Kostuś - wróciła do gości. Trener tylko na to czekał. Wyrwał z butonierki prezesa jego wieczne pióro i wraz z deklaracją zniknął w sypialni Bawolików. Po chwili był z powrotem. - Mamy go! - zawołał, powiewając deklaracją jak sztandarem. Dwa dni przed lipcowym świętem, kiedy cała stolica tonęła w czerwieni i beli flag, zjechał do Warszawy najmłodszy z trójki Talarów: Leszek. Po zeszłorocznym incydencie z Andrzejem stary Talar popadał w coraz większą apatię; jeszcze kilka miesięcy temu nie wypuściłby z domu Leszka, teraz niewiele się upierał. "Chcesz sczeznąć, jedź" - mówił tylko. Wprost z dworca Leszek skierował się na Złotą. Drzwi otworzyła mu jakaś pani. Domyślił się, że to teściowa Jędrka. Ukłonił się nisko, szurnąwszy podeszwami. - Ja jestem Lechosław Talar - oznajmił. - Przyjechałem na egzamin. Na SGGW. Uśmiechnęła się zachęcająco i zaprowadziła do pokoju Andrzeja i Basi. Odsupłał rzemyk, opasujący walizkę, wyjął słoik miodu, butelkę soku z malin, które sam zbierał ubiegłego lata. Nagle zamarł, usłyszawszy przez uchylone drzwi rozmowę. - Jeszcze jeden? - pytał jakiś mężczyzna. - Przyjechał na egzaminy. - Twój zięć, zdaje się, chce tu kołchoz urządzić... Leszek powoli zamknął walizkę, znów opasał ją rzemykiem i ruszył tą samą drogą, którą przyprowadziła go Lawinowa. Kiedy tu jechał, długo rozmyślał, na kim w tej Warszawie się wesprze. Teraz już nie miał wątpliwości. Państwo Lawinowie zajmowali stolik w ciasnym lokaliku "U Fuchsa" na Mokotowskiej. Był to zaciszny, mroczny lokalik z antresolą, bardzo w tym czasie popularny. Godzinami przesiadywał tu głośny malarz krów, Kazimierz Lasocki, starzec o imponującej posturze i brodzie sięgającej pasa. Jego obrazy z krowami obwieszały wszystkie ściany kawiarenki. U wejścia grał na pianinie pan Gienio w grubych szkłach krótkowidza. Popołudniową specjalnością "Fuchsa" była wódka podawana pół na pół z grejpfrutowym sokiem. Pan Leopold zdziwił się, kiedy żona przyprowadziła go tutaj, ponieważ w kawiarniach na ogół nie bywali. Stropił się nawet, że widać przegapić musiał jakąś rodzinną rocznicę, i gorączkowo zaczął sobie przypominać datę ich ślubu, urodziń żony, ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. - Znów była poczta, Leopoldzie - powiedziała pani Marta, zaledwie usiedli. - Kto pisze? Zamiast odpowiedzi wyjęła z torebki zgiętą wpół podłużną kopertę upstrzoną egzotycznymi znaczkami i mnóstwem pieczęci. Doktor nawet nie wyciągnął ręki po list, spytał tylko siląc się na spokój: - Jak długo tak jeszcze, Marto? Przykryła swoją dłonią rękę męża. - W końcu przestanie pisać. - Ale czy nam wolno o tym decydować? - Nie miej wyrzutów sumienia. Nie okradamy jej z niczego. On dla niej już przecież nie istnieje. Oddarła znaczki z koperty i schowała je do torebki. Lawina popił łyk kawy, w zamyśleniu zlustrował wzrokiem gości na antresoli, potem sięgnął po list i wykonał gest, jakby go chciał przedrzeć na pół. Wtedy mu go wyrwała. - Co robisz? - Sama nie wiem... ale jakoś... nie mogę inaczej. - No widzisz. Na kłamstwie nie można zbudować niczego trwałego - wyjrzał przez okno na ulicę, chwilę milczał. - Boję się, Marto... Ponownie przykryła dłonią rękę męża i wyczuła jej drżenie. - Oboje się boimy - powiedziała. Przy pianinie ślepy pan Gienio grał nastrojową "La comparsitę". Bronek w imieniu swojej brygady zapowiedział pobicie nowego murarskiego rekordu. W stosunku do poprzedniego zamierzał skrócić czas budowy o całe cztery dni. Po południu Kiks, zlany potem, z przekrwionymi oczami, z sinymi węzłami żył, które mu wylazły na przedramionach, odstawił kielnię. - Muszę uderzyć w kimę - powiedział do Bronka. - Już dwudziestą godzinę tyram. - A ja nie? Rzeczywiście się nie oszczędzał, zapomniał, że jest "panem kierownikiem", chwytał za kielnię, rozrabiał zaprawę, zbijał deski rusztowania. - Śpij, ile chcesz. Stanę za ciebie przy murze. Ledwie chlapnął zaprawą, wdrapał się do niego na rusztowanie podekscytowany majster Pakuła. - Jakieś nieporozumienie, panie Talar. Pan kazał kłaść dwunastki na nośne ściany? - A bo co? - Na nośne?! Krosnówki? Po dwie cegły tylko? Na fundamenty? - Wystarczy - powiedział Bronek. - Panie! Ja przed wojną stawiałem Wedla, Prudential, Telefony, Braci Pakulskich... - Ja chrzanię sanację. Robimy po nowemu! - A mnie po staremu głowa miła - zaczął schodzić po desce w dół. Bardziej do siebie niż do Bronka wymruczał jeszcze: - Miał rację Ciećwierz, co o panu mówił. Bronek w dwóch skokach był przy nim. - Co mówił? No? - sapał groźnie w twarz starego. - Że kowal nie będzie dobrym zegarmistrzem. - Odszczeka to! Kielnia! - ryknął na pomocnika. Deszcz lał jak z cebra. Basia dobiegła do postoju taksówek na rogu Złotej i Żelaznej. Trzymając nad głową jasny płaszczyk, wybiegła na jezdnię, aby wyprzedzić jakąś starszą panią kierującą się ku nadjeżdżającej taksówce. - Na Żerań! - rzuciła. - Szybko! - Gdzie to jest? - Fabryka samochodów. - Aaa, Piekiełko... - kierowca kopnął nogą w starter i ruszył. Pod przeszklonym stropem hali na Żeraniu zwisały już łańcuchy przyszłej taśmy montażowej. Wysoko zawieszone rusztowania szczelnie oblepili montażyści. Patrzyli w dół na masówkę, którą właśnie otwierał Jasiński. Na dole aż granatowo było od kombinezonów. Nad pośpiesznie skleconym z desek stołem prezydialnym rozciągnięto transparent: "FSO na pierwszej linii o Plan 6-letni". Jeszcze nie zdołano skręcić do końca szklanego stropu hali. Poprzez szpary wciskał się deszcz i kapał na ludzi. Nad głowami członków prezydium rozpięto parasole. Andrzej Talar, zbierając po drodze jakieś kartki, z trudem przebijał się w tamtą stronę. Na kartkach tych wypisano zobowiązania, które poprzedniego dnia Jasiński uzgodnił z poszczególnymi wydziałami. Andrzej długo odczytywał teksty zobowiązań. Kiedy był przy obietnicy blacharzy, którzy zamierzali z odpadów blaszanych zbudować kabinę suszarnianą, ujrzał nagle wśród tłoczących się głów jasną czuprynę Basi. Ze zdenerwowania ledwie dobrnął do końca zdania. Co się mogło wydarzyć? Litery rozpełzły mu się przed oczami. W dodatku widział, że Basia, torując sobie drogę łokciami, przepycha się w jego stronę, jakby wiadomość, która ją tu przywiodła, nie mogła ulec najmniejszej zwłoce. Skończył czytać i w tym momencie Basia złapała go za rękę. - Co się stało?! - Bronek... - wydyszała. - Szukają go... - Kto? Za co? - Zawaliła się ściana. Zagryzł wargi. Wybiegli z hali. Dopadli jakiegoś stara, który po zrzuceniu zbrojeniowego drutu zabierał się w powrotną drogę do Warszawy. Na jego podrygującym pudle dojechali w strugach deszczu do Świerczewskiego. Tam wskoczyli do pierwszego tramwaju, który nadjechał od strony Targowej. Za Wisłą połyskiwały światła lewobrzeżnej Warszawy. Kolorowo świeciły lampki budowlanych dźwigów na placach Muranowa i Młynowa. Gdzieś tam pomiędzy nimi leżała w gruzach ściana. Andrzej wiedział, że to nie sama ściana obróciła się w gruzy. To runął w pył bajkowy świat Bronka Talara. Andrzej przebiegł po wąskiej desce przerzuconej nad wykopem. W dole leżały pogruchotane deski rusztowań, zmiażdżone taczki, pomięte brzuchy betoniarek. Spomiędzy popękanych oszalowań sterczały rachitycznie powykręcane zbrojeniowe druty. W oddali migały światła nadjeżdżających samochodów: zjeżdżała się milicja, prokurator, urzędnicy ze zjednoczenia. Andrzej zaczepił nocnego stróża: nie, nigdzie tu nie było kierownika Talara. Nie było go również w kilku najbliższych knajpach - Andrzej obszedł je po kolei - ani w hotelu robotniczym, a portier oświadczył, że go nie widział od samego rana. Bez szczególnej nadziei powlókł się na Nowogrodzką pod gmach "Romy". Może Ewa Szymosiuk wie coś o nim? Z przykrością odnotował to spotkanie. Ewa rozmawiała z nim, jakby był natrętnym wielbicielem napraszającym się o autograf. Kiedy dowiedziała się, że Bronek po prostu zniknął, zaśmiała się lekceważąco: - Może nareszcie znalazł sobie inny obiekt miłości i będę mogła odetchnąć! Potem, gdy siedział po ciemku w pustym pokoju hotelu robotniczego spoglądał na wiszący nad łóżkiem Bronka słynny portret Ewy kierującej ursusem, sam nie wiedząc kiedy zerwał ten plakat i podarł na strzępy. Miął je w ręku, kiedy usłyszał na deskach korytarza czyjeś dudniące kroki. - Bronek?! - zawołał z nadzieją. Przybyły przekręcił kontakt i w jaskrawym świetle niczym nie osłoniętej żarówki Andrzej zobaczył nieznajomego mężczyznę w ociekającym deszczem ceratowym płaszczu. Był to Kuźniak. Przyjrzał się uważnie Andrzejowi i spytał: - Wy... po niego? - Jestem bratem - wyjaśnił. Kuźniak pokiwał ze zrozumieniem głową. Ciężko usiadł na brzegu łóżka. - I dla mnie on był jak brat - powiedział. - Do tej pory. Pytającym wzrokiem patrzył na resztki plakatu w rękach Andrzeja. - Poczekamy razem - zdecydował po chwili. Świt zajrzał do mrocznej poczekalni Dworca Wileńskiego. Z tobołów zaczęli unosić się podróżni. Gruba sprzątaczka zgarniała brzozową miotłą pety porozgniatane o spękane płytki terakotowej posadzki. Kiedy witki miotły przejechały mu po butach, Bronek ocknął się z ciężkiej, niespokojnej drzemki. Spojrzał na zegar wiszący nad okienkami dwóch kas, za którymi kasjerzy zaparzali właśnie herbatę. Przeciągnął się, ziewnął i zdecydowanym krokiem podszedł do kasy. - Dokąd? - spytał kasjer ustami pełnymi białego sera, który mu się osypywał na nieogoloną brodę. W tej samej chwili wzrok Bronka padł na obrosły pajęczyną plakat przylepiony nad rozkładami jazdy. Zapatrzył się w papierowe, obojętne oczy Ewy. - Dokąd? - przynagliło go pytanie zza okienka. - Donikąd - odparł odchodząc od kasy. Zjawił się w gabinecie Kuźniaka, ledwie ten rozpoczął urzędowanie. Przewodniczący patrzył na niego jak lekarz na pacjenta, który grubo po niewczasie zgłosił się z objawami choroby. Obojętnie wysłuchał relacji o zawaleniu się ściany. - Zawaliła się? - powtórzył. - Tak po prostu zawaliły się stropy? Bez niczyjej pomocy? - Chciałem zdążyć... - Gdybym ciebie nie znał, podciągnąłbym to pod sabotaż. - Jaki tam sabotaż! - Bronek nagle poczuł, jak odpływa od niego fala depresji i zmęczenia, ustępując miejsca przypływowi optymizmu i energii. - Odrobimy to w trymiga, Kuźniak! Sam stanę do kielni! Kuźniak puścił to mimo uszu, spojrzał na Bronka uważnie i widać było, że nagle coś sobie przypomniał. - Kto ciebie wtedy pobił? - spytał. - Kiedy? - Wiesz, kiedy. Kiedy zgłosiłeś ten rekord. - Nikt. Kuźniak westchnął i ciężko padł na fotel pod portretami Engelsa i Marksa. - Bo to mogłoby wiele wyjaśnić - powiedział. - I pomóc. Tobie pomóc. Bo nie jest dobrze, Bronek... Rozumiemy się? No więc? Kto chciał cię wtedy utrącić? Bronek stanął przy oknie, zagapił się ponad dachy Mokotowskiej, za którymi wędrowały na tle nieba ramiona budowlanych dźwigów. I może by i wyjawił w końcu, kto mu wtedy rozkwasił gębę drewniakiem, ale naszła go fala wstydu, że w ogóle dał się zaskoczyć i że w ogóle znalazł się ktoś, kto lepiej bił się od niego. - Podaj nazwiska... - Kuźniak, widząc wahanie Bronka, obiecująco zawiesił ołówek nad kartką notesu. - Przewróciłem się. A co do tej ściany, to w trzy noce wyrównam szkody. - Nic nie rozumiesz! - krzyknął wściekle Kuźniak. - Tu nie chodzi o straty finansowe. Ile wart jest taki dom? Milion? Dwa? To bez znaczenia wobec strat politycznych, któreś narobił - potrząsnął płachtą "Trybuny Ludu". - W Bizonii odradza się hitleryzm. Wehrmacht ręce zaciera na wieść, że w Warszawie walą się domy. - Wehrmacht ręce zaciera? - Bronek patrzył osłupiałym wzrokiem. - Co ty, Kuźniak, pierdzielisz? Przewodniczący westchnął z ubolewaniem. - Każde twoje słowo, niestety, świadczy, że nie dorosłeś - wyrwał arkusz czystego papieru z koło bloku i podsunął wraz z piórem Bronkowi. - Pisz podanie o zwolnienie. - Jakie zwolnienie? - Z zajmowanego stanowiska. Motywujesz swoją decyzję tym, że zamierzasz się uczyć. - Ja?! - Ty. - A tobie kto to powiedział? - Bronek wciąż jeszcze nic nie rozumiał. - Ja ci to mówię - spokojnie oświadczył Kuźniak i siłą wcisnął wieczne pióro pomiędzy sękate paluchy Bronka. - Pisz. Musimy jakoś obaj wydostać się z tego szamba. Pisz, co ci mówię! - Kiedyś mówiłeś: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. - To było kiedyś. Teraz nam trzeba ludzi wykształconych. Właśnie to zrozumiałeś i prosisz organizację, żeby ci w tym pomogła. - Ja proszę? - Ty. Pisz! Wyślemy cię na szkołę. Bronek, który nadal nie pojmował, do czego to wszystko zmierza, jedno zrozumiał na pewno: trzeba będzie opuścić Warszawę. - Nigdzie stąd nie wyjadę! Kuźniak po ojcowsku poklepał go po ramieniu. - To twoja jedyna szansa. - Żeby mnie nie zamknęli? - Żebyś był kimś. Machnął lekceważąco ręką: temu Kuźniakowi najwyraźniej pomyliły się teksty, mówił przecież do kogoś, kto już od dawna był kimś. Przodownikiem, rekordzistą, kawalerem Srebrnego Krzyża Zasługi, kierownikiem. Ruszył ku drzwiom. Lecz zanim zdążył położyć dłoń na klamce, dogonił go głos Kuźniaka. - Dokąd? - Na budowę. Już dobrze po ósmej. - Ty już tam nie pracujesz. Tym razem ponowny przyjazd Leszka do Warszawy zaanonsowany był depeszą matki. Na wszelki wypadek powiadomiła jednocześnie obu synów. Nigdy nie dowiedziała się od Leszka, jakie spotkało go wówczas przyjęcie na Złotej. Wiedziała tylko, że zdał pomyślnie na SGGW i że został przyjęty. Stary poddał się temu z apatią. Bronek zastał depeszę w baraku, kiedy wrócił po rozmowie z Kuźniakiem, żeby się przespać. Złapał przy Żelaznej taksówkę i kazał się wieźć na Targową. Zdążył w ostatniej chwili: właśnie fala podróżnych wylewała się z peronów na ulicę. Wśród oczekujących dostrzegł Basię i Andrzeja. Stali przy swoim rowerze, wypatrując ponad głowami pasażerów płowej czupryny Leszka. Pierwszy dostrzegł brata Bronek. Nie wysiadając z taksówki zawołał przez uchylone drzwi: - Leszek! Tutaj! Takie samo nawoływanie nadpłynęło od strony kiosku z gazetami, przy którym stali Andrzej z Basią. Leszek ze swoją śmieszną walizeczką, po dawnemu obwiązaną rzemykiem, stał niezdecydowany i trochę zmieszany tym targiem, który się o niego toczył. Zdecydował za niego los. Jakaś wycieczka dzieci, trzymających się parami za rączki, odgrodziła go od Andrzeja. Bronek wciągnął go do taksówki. - Czym będziesz z nimi jechał? Rowerem? - zawołał. - Migiem, bo licznik bije. Samochód skręcił w Świerczewskiego, zmierzając w stronę mostu Śląsko-Dąbrowskiego i Leszek ku swemu przerażeniu, zmieszanemu z zachwytem zobaczył prawdziwe niedźwiedzie baraszkujące tuż za trotuarem. Długo jeszcze oglądał się za nimi. A tak naprawdę to zerkał, czy nie dojrzy pedałującego Andrzeja. - Nie dostałem na razie akademika - przypomniał sobie. - Załatwię. Dla mnie to pestka. Właśnie wjechali w biały tunel Trasy W-Z i Bronek powiedział: - To wszystko ta rączka zrobiła - potrząsnął dłonią. - I ja miałbym tu czegoś nie załatwić? Kiedy pochłaniał ich tunel, Leszek pomyślał, że chyba los trafnie za niego dokonał wyboru. Nie od razu trafili do hotelu robotniczego, w którym mieszkał Bronek. Leszek zdziwiony był, że Niutek nie jest w pracy, ale usłyszał, że w tej pracy on zarządza, kiedy ma pracować i jak długo. Zjedli obiad w restauracji hotelu Polonia. Leszkowi nienawykłemu do wódki, szybko zakręciło się w głowie. Zresztą od początku wszystko go tu oszołomiło: kelnerzy w muszkach, jacyś państwo mówiący przy sąsiednim stoliku nie po polsku, plik setek upchanych w portfelu Bronka. Nawet nie zauważył, kiedy przysiadła się do nich znajoma Bronka o imieniu Iwona. Dopiero pod wieczór wraz z jej koleżanką wylądowali nareszcie w hotelu. Portier spał i nawet nie zareagował, kiedy hałaśliwie wkraczali obładowani butelkami wina. Leszek trochę się zdziwił skromnością umeblowania: prócz dwóch żelaznych i nie zasłanych łóżek, szafki zamkniętej na kłódkę, stołu i dwóch taboretów, nie było w pokoju więcej sprzętów i mebli. Tylko nad łóżkiem Bronka wisiała okładka "Nowej Wsi" z jego podobizną na tle wywrotki pełnej piachu. Przyklejony do wnęki za szafą, grzmiał głośnik radiowy nazywany "kołchoźnikiem". Chór Czejanda śpiewał właśnie dziarską melodię "Wesołego autobusu" i koleżanka Iwony porwała Leszka do tańca. Pojęcia nie miał o tej sztuce, ale odwagi dodawał mu wypity w restauracji alkohol, więc wytrwale starał się naśladować ruchy swojej wymalowanej partnerki. Bronek jednym uderzeniem dłoni wybił korek ze smukłej butelki, porozlewał wino do szklanek i obejmując ramionami obie dziewczyny zawołał do Leszka: - Którą sobie wybierasz? To jest Iwonka Czarna, a to Iwonka Biała. - Obie akurat Iwonki? - zdziwił się Leszek. - Bo raz i won! - zaśmiał się Bronek. Leszka speszyła ta brutalność brata, ale spostrzegł, że dziewczyny wcale nie poczuły się urażone. Czarna spokojnie wypiła całą zawartość szklanki i podsuwając ją pod nos Bronkowi, powiedziała kapryśnie: - Rączka, szklanki malizną przeszły. Huknął wystrzelony korek następnej butelki. Bronek uniósł swoją szklankę wysoko nad głowę: - Za Trasę W-Z! - Już było... - skrzywiła się znudzona Czarna Iwonka. - Za Muranów! - Było, ale się zmyło... - kaprysiła Czarna. Leszek zauważył, że Bronek już lekko chwieje się na nogach. - No to za MDM! - zawołał. - Tam teraz przejdę i zaraz się ruszy! - wyciągnął z szafy rulon tektury wyklejony wycinkami z prasy. Tytuły wszystkich wymieniały nazwisko Talara, niektóre zaopatrzone były w niewyraźne szare fotografie przedstawiające Bronka na rusztowaniach. - Ucz się! - Bronek wcisnął Leszkowi rulon. Ale Leszka znów porwała w ramiona Iwonka Biała. Bronek wydawał okrzyki wodzireja jak na prawdziwej zabawie. Właśnie kiedy krążyli wokół stołu wykonując "koszyczek", otwarły się drzwi. Leszek stropił się, rozpoznając Andrzeja. Starszy brat bez słowa przyglądał się zabawie. Potem skinieniem głowy poprosił Bronka na korytarz. Poszedł za nim z dopiero co napoczętą trzecią butelką "Źilavki". Nawet nie zauważył, że Andrzej starannie zamknął drzwi jego pokoju. Wyciągnął do brata butelkę. - Chlapniemy na zgodę? Andrzej, rozpiąwszy płaszcz, bez słowa zaczął wysupływać ze spodni pasek, takim samym gestem jak ojciec. Złożony w pół zawisnął nad głową oszołomionego Bronka. - Za co? - spytał. - Za Leszka. - Uważaj, silniejszy jestem!... - zawołał i zasłonił się butelką. Sam potem nie mógł pojąć, dlaczego stał pokornie i dawał się łoić. Andrzejowy pas raz po raz ze świstem spadał mu na ramiona, którymi osłaniał głowę. Zaniepokojony Leszek wyjrzał na korytarz. Osłupiał na widok broniącego się przed razami Niutka i rzucił się rozdzielać braci. - Andrzej! - próbował wyrwać mu pas. - Za co ty jego? Andrzej, dysząc, drżącymi rękami upinał pas na powrót do spodni. - Już on wie, za co - powiedział. Bronek wspierając się o ścianę przyglądał się swojej twarzy w prostokąciku lusterka. Nazajutrz, kiedy ochłonął, przypomniał sobie, że tego dnia w południe wyruszyć miał "pociąg przyjaźni" do Moskwy. Jeszcze miesiąc temu wpisany został w skład delegacji warszawskich przodowników. Porwał z szafy samodziałową marynarkę z przypiętym do klapy krzyżem zasługi, rzucił oszołomionemu Leszkowi kilka setek, zapowiedział, że wróci za tydzień, i już wybiegał, kiedy zatrzymał go głos brata. - Oczy, Niutek... - Co, oczy? Zerknąwszy do lustra zrozumiał. Dwie pieczęcie siniaków obejmowały obrzeża powiek. Przysłonił te pamiątki po Andrzeju czarnymi okularami i wybiegł. Na peronie dworca od razu dostrzegł Kuźniaka, jak z listą w ręku przechadzał się wzdłuż udekorowanych transparentami wagonów. - Który mój wagon? - chwycił go za łokieć. - Ciebie nie ma na liście. - Pestka lista - niecierpliwie rozglądał się po oknach. - Który wagon? - Nie ma cię - powtórzył z naciskiem. - No to co? - Bez paszportu przecież nie pojedziesz - Kuźniak wciąż jeszcze nie tracił cierpliwości. - A cóż znaczą te czarne okulary? Amerykanizujesz się? - Ty mi głowy nie zawracaj, tylko mów, do którego mam wsiadać. Poczuł na łokciu zaciskające się palce Kuźniaka. - Skończyło się, Bronek. Może jeszcze kiedyś pojedziesz. Może i nie raz. To tylko od ciebie zależy... Mimo wszystko lubił tego zapaleńca. Objął go ramieniem, ale Bronek strącił jego rękę zniecierpliwionym gestem. Jeszcze nie rozumiał, że ten pociąg odjeżdża bez niego. Leszkowi powiedział, że spóźnił się na pociąg. Nazajutrz spał do dziesiątej. Kiedy się obudził, zobaczył Leszka pochylonego przy stole nad podręcznikiem. Wysłał brata do spożywczego po bułki i ser na śniadanie. Grzebiąc w portfelu stwierdził, że zostały mu już tylko dwie setki. Wrócił Leszek i natychmiast znowu zasiadł do nauki. - Co ty chcesz wyczytać z tych książek? - spytał. - Będziesz się śmiał, ale chciałbym wiedzieć na przykład, czy człowiek sam z siebie jest dobry czy zły? - A ty księdzem chcesz zostać czy weterynarzem? - powoli zaczął zwlekać się z łóżka. - Co ty, do roboty nie chodzisz? - spytał nieśmiało Leszek. - Nie muszę - wyjrzał przez okno i dodał: - Dzisiaj są moje urodziny. Fajrant mam. Ojciec dał ci jakiś grosz? - Nie za bardzo. - Jak to? - był wyraźnie zawiedziony. - Nic ci nie dał? Leszek bez słowa schylił się po swoją walizkę, wydobył z niej niebieską kopertę, z której wyzierały brzeżki banknotów. - Mam to na książeczkę włożyć - powiedział. Bronek wyciągnął rękę. - U mnie masz lepszy bank - zawyrokował. Z szafki wydobył spod swetra czerwone pudełeczko z pierścionkiem. - Żebyś sobie nie myślał, u mnie złota jak lodu. Przeciągnął się, klepnął Leszka po ramieniu. - No to dzisiaj pan Bronek ma urodziny. Zabawisz się jak król. Długo obracał w palcach puzderko z pierścionkiem. Między otwartymi drzwiami teatralnych garderób snuli się tancerze "Mazowsza". Chłopcy bez kolorowych żupanów, w cywilnych półbutach, dziewczyny bez poprzypinanych warkoczy, biegali tam i na powrót trawieni przedspektaklową gorączką. Bronka, który tu wtargnął z ogromnym bukietem róż, śmieszyli ci kmiecie w pasiastych wprawdzie portkach, ale z wciąż jeszcze nie rozwiązanymi krawatami i w marynarkach w pepitkę. Kiedy dobrnął do garderoby Ewy, ujrzał w progu mężczyznę, który miotał inwektywy, skierowane najwyraźniej pod adresem Szymosiuk. - Nie będę się więcej kompromitował! - wołał. - Bez przerwy gubisz takt. Wała ze mnie nie będziesz robić! Wielka mi solistka. Nadbiegł inspicjent i tancerz przytrzymał go za łokieć. - Oberka może pan na dziś skreślić - powiedział. - Nie będę z nią tańczył. - Bo nie umiesz prowadzić - Bronek usłyszał głos Ewy. To jeszcze bardziej rozwścieczyło tancerza. - Ja?! Kto opuścił osiem prób w tym miesiącu?! - Była z pociągiem przyjaźni - bąknął pojednawczo inspicjent. - Jak ktoś ma czas na delegacje, powitania, bankiety, a nie na pracę, to potem kit na wodę. Skreślaj pan oberka! Ewa już dość miała obelg. - Zazdrościsz mi, bo tylko mnie wywołują. - Wywołują? - zachichotał tancerz. - Klakierów sobie wynajmujesz. Nagle jego wzrok padł na Bronka zasłoniętego pękiem pąsowych róż. - O, jeszcze jeden! - zawołał. Rozwścieczona Ewa trzasnęła drzwiami. Bronek odczekał, aż ochłonie, po czym delikatnie uchylił drzwi garderoby. Na palcach podszedł do toaletki pełnej szminek, farbek i pędzelków. Siedziała przy niej nisko pochylona. - Dziś są moje urodziny! - obwieścił triumfalnie. Położył róże pomiędzy szminki i sięgnął po pudełeczko z pierścionkiem. - I nasze zaręczyny - dodał. Ewa zmiotła bukietem na ziemię pędzelki i farbki, a pudełeczko od jubilera cisnęła w kąt, gdzie tkwił manekin ubrany w kurpiowski stanik. Z otwartego pudełka wypadł pierścionek z oczkiem agatu i tocząc się po posadzce zniknął między nóżkami toalety. Ewa biła z wściekłością pięściami o ścianę wytapetowaną plakatami. - Zostaw mnie! - wołała. - Zostaw mnie! Bronek wolno wycofał się z garderoby. O czwartej nad ranem dogasała zabawa w podziemiach "Starej Baśni" na Poznańskiej. Już przestał się obracać obrotowy parkiet. Orkiestra pod wodzą opasłego skrzypka kończyła grać "Serenadę w Dolinie Słońca". Leszek, zmęczony i śpiący, przyglądał się od stolika łamańcom Kiksa i Bronka, którzy wciąż nie pozwalali obu Iwonkom zejść z parkietu. Przebrzmiały ostatnie takty i muzycy sięgnęli po futerały. Leszek ziewnął i z nadzieją popatrzył na brata, może wreszcie da hasło do wyjścia. Ale Bronek pogroził mu tylko palcem przed nosem. - Żadne spanie! - zawołał. Potoczył wzrokiem po muzykach zaciągających już eklery w pokrowcach. - Rozpakować fujary! Dziś są moje urodziny. Wiecie, kto ja jestem?! Przywykli do kaprysów gości, uśmiechali się z przymusem i wyrozumiale, ale nie przestawali pakować instrumentów. Bronek ani myślał zejść z pola pokonany. - Co chcesz, żeby ci zagrali? - spytał Leszka. - Daj spokój, Niutek, idziemy... - Kukułeczkę? - podpowiedział i natychmiast po pijacku rozczulił go ten wybór, bo mu przypominał Ewę. - Kukułeczka! Zawachlował przed orkiestrą talią burych pięćsetek. - Lulu trzeba, panie mistrzu - mitygował go kontrabasista, choć wiedział już, że za chwilę zagrają. - Ku-ku... - podśpiewywał Bronek i idąc od muzyka do muzyka przyklejał każdemu po kolei pięćsetkę do czoła. Leszek oniemiał. Z szeroko otwartymi oczami patrzał, jak udekorowani banknotami ludzie, uśmiechając się przymilnie, grali "Kukułeczkę". W jej takt opuszczali "Starą Baśń". Kelner odciągnął Bronka i podetknął mu pod nos rachunek. Leszek widział, jak Niutek płacił ostatnimi już jego banknotami. Nad dachami Poznańskiej różowiło się niebo. Podeszli do rzędu taksówek, w których drzemali kierowcy. Kiks zadysponował wykrzykując w ciszę nocy: - Do Pyr! Pyry, Sienkiwicza sztyry! - Jest tam bar, zwie się jar! - zawtórowały mu obie dziewczyny. Ale Bronek, stojąc na rozstawionych nogach, pogroził im palcem. - Żadne Pyry! Dziś są moje urodziny! Zobaczycie mój pomnik! Kiks wcisnął Iwonkę Czarną do pierwszej taksówki, ale nie zdążył tam zająć miejsca, kiedy Bronek silnym szarpnięciem wyciągnął go z wnętrza. Palcem przeliczył całe towarzystwo, a potem tak samo obliczył taksówki. - Każdy do swojej! - zawołał. - Wycieczka to wycieczka! Pięć garbatych pobied, jedna za drugą, zajechało na muranowskie osiedle. Już od dawna mieszkali tu ludzie, przed blokami tkwiły trzepaki, za ażurowymi murkami połyskiwały blaszane pojemniki na śmieci. Samochody, długo klucząc między blokami, zatrzymały się wreszcie przy drzewie, z którego gałęzi dotąd jeszcze zwisała szyna służąca dawniej do ogłaszania fajrantu. Pierwszy z taksówki wygramolił się Bronek. Uśmiechnął się do martwo wiszącej szyny. Jesienny chłód już dawno odarł drzewo z liści. Niektóre domy były otynkowane, inne tkwiły w drewnianych opakowaniach rusztowań. Do jednego z takich zbliżył się Bronek. - Co to jest? - spytał, wskazując palcem na blok. - No pytam się was, co to jest? - Dom... - odparła Iwonka Czarna. - Mój dom! - walnął się pięścią w piersi, aż zadudniło. Potykając się, ruszył ścieżką ku rusztowaniom, a kiedy zadarł w górę głowę, mignął mu cień poruszanej wiatrem zwiędniętej murarskiej wiechy. - Jeszcze jest - rozmarzonym wzrokiem gapił sie w górę. - Pamiętasz, Kiks, kto tę wiechę stawiał? Ale Kiks nawet nie dosłyszał pytania, zajęty obiema dziewczynami. - Ta rączka! - rozmarzył się Bronek i długo trzymał w górze uniesioną prawicę. Tylko Leszek patrzył na niego. Nawet nie zauważył, że reszta towarzystwa, znudzona przedstawieniem, odjechała w kierunku Śródmieścia. Nad muranowskim osiedlem znów zaległa cisza jesiennego poranka. Bronek dobrnął do drzwi pierwszej klatki schodowej bloku. Ręką zakreślił w powietrzu kwadrat. - Ten dom - zwrócił się do Leszka - w rekordowym czasie, przez dwadzieścia cztery dni, stawiał Bronisław Talar. Takimi wołami będzie! Co? Może nie będzie? Pchnął drzwi, znikając w klatce schodowej. Leszek zobaczył go ponownie dopiero po dobrej chwili kroczącego chwiejnym krokiem wzdłuż galeryjki. Przy drzwiach opatrzonych liczbą 7 zatrzymał się i bez namysłu nacisnął dzwonek. W mroku przedświtu nie mógł odczytać nazwiska lokatora, ale dobrze wiedział, że się nie mylił. Za drzwiami dały się słyszeć czyjeś przyciszone i wystraszone szepty. Dopiero po chwili zadzwonił łańcuch i w szparze ukazała się zaspana twarz szlifierza Bańkowskiego. - Kto ja jestem? - spytał go Bronek, celując we własną pierś wskazującym palcem. Bańkowski chrząknął, niepewny, jaka odpowiedź najbardziej zadowoli zalanego gościa. - Poznaje mnie pan? - domagał się odpowiedzi Bronek. - Ale o co panu chodzi? - Kto ja jestem? No? - Nie wiem - wydukał wreszcie Bańkowski. - Nie poznajesz mnie?! - Nie - Bańkowski w przypływie odwagi zatrzasnął drzwi. Bronek kiwał się jeszcze przez chwilę, zawiedziony, przed drzwiami, które kiedyś tak brawurowo otworzył. - Nie wiesz?! - krzykną. - Ty też nie wiesz? To ja wam wszystkim przypomnę! Doszło go stłumione wołanie Leszka: - Niutek, wracaj! Ale przyrodzonym odruchem pijaka jest działanie na przekór. Bronek sądząc, że tam w dole wciąż ma jeszcze zgromadzoną widownię, którą tu z takim fasonem przywiózł pięcioma taksówkami, przesadził galeryjkę i zaczął się mozolnie wspinać w górę po rusztowaniu. Leszek bardziej się dziwił, niż lękał; w końcu Bronek był murarzem i chodzenie po rusztowaniach było dla niego tym czym dla Leszka trzymanie się w siodle. - Już z wysokości czwartego piętra Bronek pomachał przyjaźnie bratu i szedł dalej. Do krawędzi dachu przymocowana była deska, której u końca powiewała zwiędła wiecha. Ręka Bronka wyciągnęła się ku mizernym, spłowiałym wstążkom. Leszek wciąż z zadartą w górę głową patrzył, jak Bronek wspina się jeszcze wyżej, by je pochwycić. Nagle źrenice chłopca rozszerzyły się z przerażenia. Chciał krzyknąć, może i coś wołał, ale jego głos utonął w trzasku pękających belek. Zasłonił oczy dłońmi. Jeszcze słyszał trzask belek rozpryskujących się pod naporem spadającego jak pocisk ciała. Kiedy otworzył oczy, przed nim, prawie u jego stóp, leżał Bronek. Leżał na wznak, z oczami skierowanymi gdzieś ku górze, może właśnie ku krawędzi tego dachu, który był kresem jego wędrówki. Sękate palce mocno zaciskały się na desce z uwiązaną wiechą. Październikowy wiatr poruszał bezlistnymi liśćmi powązkowskich drzew. Andrzej stał, czując na łokciu silny uścisk Basinej dłoni, wpatrzony w świeżo wykopany dół. Obok pryzma cegieł. Zwykłych, czerwonych, takich samych, z których Bronek budował sobie sławę rekordzisty. Nie mógł patrzeć gdzie indziej. Nie mógł przede wszystkim patrzeć spokojnie na szlochającą matkę, wspieraną niezdarnie ramieniem męża. Oczy starego Talara były suche, ani mgiełki rozpaczy. Nie patrzył na trumnę ani na czerwoną poduszkę, na której spoczywał Srebrny Krzyż Zasługi jego syna, odznaka espowska i kolorowy znaczek ZMP. Ciężkie, oskarżycielskie spojrzenie przesuwał z Andrzeja na Basię, na Lawinów, na Kuźniaka, na Wrotka, na pochlipującą Halinę, Jasińskich, jakby ich wszystkich oskarżał. Dwóch zziębniętych zetempowców w zielonych koszulach przysłoniło trumnę czerwonym sztandarem. Z półkola tłumu wysunął się Kuźniak i wydobywszy z kieszeni jesionki kartkę, rozpoczął dramatycznym głosem przemówienie: - Żegnamy Bronisława Talara. Kolegę, towarzysza, przyjaciela. Sztandar naszej organizacji okryty jest dziś kirem. Bronek Talar ze wszystkich swych sił służył sprawie walki o pokój i odbudowie Warszawy, zyskując entuzjazm i wdzięczność tego bohaterskiego miasta. Talar z martwym wyrazem oczu przywołał Leszka, aby się ku niemu nachylił. - Krzyża także nie będzie? - spytał. - Nie wiem - powiedział Leszek. - Andrzej wie. Stary utkwił wzrok w najstarszym synu i wyraźnie, aby i Leszek usłyszał, i matka, powiedział: - To jego wina. Kuźniak kończył przemówienie: - Ale im goręcej my kochaliśmy Bronka, tym nienawistniej zaciskały się przeciw niemu pięści wroga klasowego. Wróg już raz podjął zbrodniczą próbę zamachu. Ale omylił się. Nie przestraszył Bronisława Talara, bo nie można zachwiać wiary żołnierza walczącego o najsłuszniejszą ze spraw. Ale zbrodnicza dłoń nie zawahała się po raz wtóry. Ta sama dłoń, która morduje koreańskie dzieci, puszcza z dymem indonezyjskie wioski, zbroi neohitleryzm! Niecnie, haniebnie, jak zwykle zza węgła, zadała cios. Nie ma ciebie, ale zostały domy, które są twoim pomnikiem, Bronisławie Talar! Talarowa oderwała chusteczkę od twarzy i w spojrzeniu męża szukała wytłumaczenia: Lesio opowiadał jej o wypadku, a tu mówią, że Niutka ktoś zamordował? Zauważyła, że Poznański, który w ostatniej chwili nadjechał na Powązki czarną limuzyną, potakiwał teraz mówcy z aprobatą. Również i Jasiński sprawiał wrażenie człowieka, który zgadza się z Kuźniakiem. Grabarze zaczęli rozsupływać zielone parciane pasy. Andrzej odwrócił wzrok od czeluści grobu. Wtedy po raz pierwszy spojrzeniem wyłowił w tłumie Ewę Szymosiuk. Stała oparta o brzózkę, a jej drobne palce bezmyślnie obracały jakimś przedmiotem. Z daleka nie można było dostrzec, że był to mały pierścionek z agatem, który zawsze podobno przynosi nieszczęście. Rękaw płaszcza Andrzeja przecięty był czarną krepą. Powiesił go na wieszaku w kantorku i wyjrzał przez okienko na halę montażową. Praca szła pełną parą. Oderwał ze ściennego kalendarza kartkę. Nosiła datę 3 listopada 1951 roku. Do uruchomienia fabryki zostały tylko cztery dni. Poczuł, jak czyjaś dłoń spadła mu na ramię. Omal nie krzyknął. Odwrócił się: za nim stał Leszek. - Co znów się stało? - bał się tych rodzinnych wizyt, nigdy nie wróżyły niczego dobrego. - Ja dłużej nie mogę, Jędrek - uciekał w bok wzrokiem. - Jak to się mogło stać? Otoczył brata ramieniem i pchnął w stronę, gdzie leżały przygotowane przez tapicerów fotele przednich siedzeń. Na jednym spał kolega z poprzedniej zmiany. Usiedli. - Może, gdybym go wtedy mocniej uderzył... Może by pojął, że tak dłużej nie można... - Jak? - spytał Leszek. - Wiesz, co nasz ojciec mówił? On nie nosił swojej skóry. Był kimś innym. To nie był nasz Niutek. Nie żyje się tylko dla siebie, Lechu... - Ale oni?! Co oni z niego zrobili? - Kto? - Tam na cmentarzu... To kłamstwo! - Czasem tak trzeba - westchnął Andrzej. - Jaki bohater? Jaki wróg?! Wódka! Słyszysz, wóda! - Kiedyś zrozumiesz, że czasem małe kłamstwa mogą służyć wielkiej prawdzie. Ludziom lepiej jest wierzyć, że Niutek to bohater, rekordzista, przodownik... - czuł, jak kurczowy uścisk palców Leszka na jego ramieniu nagle zelżał, zwiotczał. - Jeżeli taka jest wasza prawda, jak ta na cmentarzu - powiedział powoli - to wiesz, gdzie ją mam? A ty, ty... Teraz robisz z niego bohatera, a kiedyś wyrzuciłeś go z domu. Andrzej wtulił głowę w ramiona, gestem człowieka, który spodziewa się razów. Kiedy ją podniósł, Leszka koło niego już nie było. Zaraz w pierwszych dniach grudnia, co nie zdarza się często, sypnął nad Warszawą śnieg. Popiołek stwierdził po swojemu, że "to koniec świata" i niechętnie zabrał się do usuwania błotnistej mazi z trotuaru. Klął, na czym świat stoi, bo akurat była niedziela, wszyscy lokatorzy wylegiwali się jeszcze pod kołdrami, a on musiał machać miotłą i szuflą. Po chwili okazało się, że nie wszyscy, bo właśnie dostrzegł doktora Lawinę. Pod zwisającym rękawem zimowego palta doktor niósł "Przekrój" i niedzielne wydanie "Życia Warszawy". Tylko w ich mieszkaniu tak wcześnie witano tę niedzielę: fabryka obiecała przysłać piąty z kolei egzemplarz warszawy, którym Andrzej miał ich obwieźć po mieście potem do Konstancina, na słynne berentowiczowskie kurczaki z mizerią. Doktor wyskoczył tylko po gazety. Sądził, że po powrocie zastanie już żonę gotową do wyjścia. Zdziwił się nie zastawszy jej w przedpokoju. Siedziała w kuchni z twarzą ukrytą w dłoniach... Kiedy dotknął jej ramienia, poczuł, że drży. Uniosła ku niemu oczy wypełnione lękiem. - Poldku... - raczej domyślił się, niż usłyszał. - Łukasz... Zbladł. Niespokojnie obejrzał się na drzwi pokoju Basi. - Gdzie on jest? - Jego nie ma... Odetchnął. - Przysłał kogoś... - wyrzucała z siebie powoli - sprawdzić... - Co sprawdzić?! - Dlaczego nie ma odpowiedzi... On pisze... a listy... - mówiła z najwyższym trudem - a listy nie wracają. Więc przysłał... kolegę... - Gdzie on jest? - Już wyszedł. - Basia go widziała? - Nie. Odetchnął po raz drugi. - Wszystko się wydało - powiedział. Wtedy nagle jakaś siła wstąpiła w panią Martę. Poderwała się z krzesła i uchylając żeliwne drzwiczki gazowej kuchenki oświadczyła siląc się na spokój: - Nie było żadnych listów, Leopoldzie. I już nie będzie. - Jak mogłaś?! - zawołał. Z przedpokoju dobiegł ich głos Basi. Lawinowa położyła palec na ustach. Ale jej mąż nie zamierzał milczeć. - Nie - powiedział. - Czas, żeby poznali prawdę. Dlaczego ty masz płacić swoim zdrowiem? - Wolisz poświęcić ich szczęście? - Jeśli się naprawdę kochają, jakie to może mieć znaczenie? Zrobił krok w kierunku przedpokoju, lecz pani Marta wczepiła się palcami w jego ramię, aż poczuł ból od wpijających się w ciało paznokci. - Poldek, błagam! - zawołała. W drzwiach stała Basia. Zaróżowiona od mrozu, wesoła. - Guzdrały! Pan kierowca podjechał. Otoczyła ich ramionami i poprowadziła do okna. Z ulicy machał ku nim Andrzej wychylając się ze lśniącej warszawy z numerem "000005" na szybie. - Nie pojadę - stanowczo oświadczyła Lawinowa. - Jak to?! - Basia aż usiadła z wrażenia. - Przecież sami chcieliście tej wycieczki. Tato! Tak łatwo rezygnujesz z Konstancina? Z obiadu u Berentowicza? Pani Marta czujnie obserwowała twarz męża. - Innym razem - powiedział. - Zostanę z matką. - Ale co się stało?! - Nic... zupełnie nic... Po prostu chcemy być z matką sami. Basia przyjrzała się im nieufnie. Z ulicy dobiegał niecierpliwy klakson. Wzruszyła ramionami. - Wszystko potraficie zepsuć - powiedziała wychodząc. Lawina uśmiechnął się kwaśno. Po chwili usłyszeli zgrzyt wrzucanej "jedynki" i skowyt silnika ruszającej spod domu warszawy. Basia wymówiła się od decyzji, dokąd w zamian pojadą. Wciąż sypał mokry śnieg i Andrzej musiał uważać, kiedy skręcał ze Złotej w Marchlewskiego, a potem w nie odśnieżone jeszcze Nowolipki. Nie bardzo wiedział, dlaczego właściwie wybrał Muranów. Zatrzymał wóz pomiędzy świeżo otynkowanymi blokami. - Ja tu tylko na moment. Rozglądał się po oknach domów, po czym wspiął się na galeryjkę budynku, o którym opowiadał mu Leszek. Na wysokości jego wzroku miedziana tabliczka na drzwiach informowała, że mieszka tu S. Bańkowski. Nacisnął dzwonek. Niski, łysawy lokator o zapadniętych policzkach spoglądał na Andrzeja z niepokojem. - Nazywam się Talar - powiedział. - Nic to panu nie mówi? Oczy Bańkowskiego uciekły gdzieś w bok i Andrzej powtórzył z naciskiem: - Jak to? Nie pamięta pan tego wypadku jesienią? - Tak, tak... - pośpiesznie przytaknął ale już wszystko ze znałem. Na milicji, w prokuraturze... Co więcej mogę dodać...? - z zakłopotaniem rozłożył ramiona. - Naprawdę nic więcej nie wiem... - On kiedyś wręczał panu klucze do tego mieszkania - powiedział Andrzej. - Możliwe. - Nawet na pewno. Proszę pana... On tu wtedy u pana był. Czego chciał? Co powiedział? No, wtedy nad ranem? - ponaglającymi pytaniami nie dawał już oczom Bańkowskiego umknąć na boki. - Coś chyba powiedział? To były jego ostatnie słowa... - No... no... - wyjąkał Bańkowski. - Czy go poznaję. - I co? Co mu pan odpowiedział? - Że nie... Że nie poznaję. - Dlaczego? Dlaczego? - prawie z rozpaczą spytał Andrzej. - Proszę pana, piąta rano... - wzruszył ramionami. - Był trochę na fleku... A zresztą, bo to wiadomo, co lepiej powiedzieć? - zamyślił się i jakby litując się nad Andrzejem, dodał: - Ale poznać go poznałem... - Szkoda, szkoda, że mu pan tego nie powiedział... Zażalenie do Pana Boga Basia zdjęła z głowy białą czapkę akademicką i rzuciła nią, niczym kółkiem do gry w serso, w stronę tapczanu. - Zdaje się, że zakończyłam dziś studia medyczne! Ciężko opadła na krzesło. Andrzej przyklęknął obok niej. - Co się stało, Basik? - Dwie koleżanki już wyrzucono! - Za co? - Za podobne sprawy jak moja. - A jaką ty masz sprawę? - Lawinowa pochyliła się nad córką, chcąc zajrzeć w jej oczy. - Wmawiają mi, że zataiłam rodzinę za granicą. Andrzej zerwał się z klęczek i spojrzał niespokojnie na teścia. - To jakieś nieporozumienie! - Tak właśnie powiedziałam - Basia nerwowo wyginała palce, aż sucho strzeliły stawy. - Słowo w słowo. Wiecie, co usłyszałam? "To kto w takim razie pisuje do koleżanki z zagranicy?" - Przecież nikt! - wykrzyknął Andrzej. - Tak też powiedziałam. - A oni? - spytał Lawina. - Że listy jednak do mnie przychodzą. Ja na to, że nie. Lawinowie wymienili szybkie spojrzenia. Andrzej przeszedł kilka kroków wzdłuż stołu. - To bzdura jakaś! Bezapelacyjnie! Biorą cię za kogoś innego! Ty masz przecież czyste sumienie! - Sumienie? Powinno być powiedziane: "masz czystą ankietę" - skorygował wypowiedź zięcia Lawina. - Nowy dekalog: nie zabijaj, nie kradnij, nie otrzymuj listów z zagranicy... Marta Lawinowa szarpnęła pustym rękawem jego marynarki z granatowego tenisu. - Zostaw, Leopoldzie... Na chwilę w pokoju zapadła cisza. - No i nie ma wyjścia - westchnęła Basia. - Jest, jest! - Andrzej jakby chciał zagłuszyć echo tych słów. - Nie bój się, nic ci nie dam zrobić! To bezpodstawne zarzuty. Sięgnął po białą czapkę Basi i nałożył jej na głowę. - Wszystko będzie w porządku, zobaczysz! - Obawiam się, że nie - Lawina tym razem nie patrzył ani na córkę, ani na zięcia, tylko na żonę. Wiedziała, dobrze wiedziała, co zawiera to spojrzenie. Podeszła do okna. - Jest poczta dla państwa! - zawołał listonosz, przechodzący właśnie przez podwórze. Zamarła. Spojrzała szybko za siebie, w głąb pokoju, chcąc się przekonać, czy ktoś jeszcze słyszał słowa listonosza, i wybiegła na klatkę schodową. Z ulgą stwierdziła, że koperta, którą podał jej listonosz, nie jest zagraniczna. Odebrała list i gazetę owiniętą w banderolę. Wróciła na górę. - Do ciebie - podała list Andrzejowi, nie spojrzawszy nawet na adres nadawcy. - I "Tygodnik Powszechny" dla Poldka. Kiedy mąż wziął od niej tygodnik, spojrzał na nią pytająco. Poczuła uścisk jego dłoni na swoim przegubie. Pokręciła przecząco głową, uspokajając go tym gestem, że tym razem wszystko w porządku. Ile to już razy od czasu, gdy przyszedł pierwszy list Łukasza, patrzyli tak sobie w oczy? Ile razy odbywali długie rozmowy na temat skutków tamtej decyzji. Doktora nigdy nie przekonały do końca argumenty żony, że muszą to kłamstwo wziąć na siebie w imię szczęścia Basi. Po dzisiejszej relacji Basi, oboje poczuli się zagnani w ślepy zaułek. Przecież, jeśli na uczelni wiedzą o listach, następnym razem może ktoś Basię uświadomić, od kogo one są. Co wówczas powiedzą córce? Jak się wytłumaczą? Przez chwilę stali tak we dwoje w przedpokoju, jak spiskowcy, którzy dowiedzieli się, że grozi im dekonspiracja. - A może wreszcie trzeba jej to powiedzieć? - spytał półgłosem Lawina, patrząc przez otwarte drzwi na Basię krzątającą się przy kuchni. Zrobił nawet taki ruch, jakby chciał od razu podejść do córki, lecz pani Marta chwyciła go mocno za łokieć. - Nie, Poldek. Błagam cię, nie róbmy tego! Tymczasem Andrzej, trzymając przed oczyma zapisaną gęsto kartkę kratkowanego papieru, wyrwaną z zeszytu, podszedł do Basi. - To mama - mruknął. - W tajemnicy przed ojcem... - przebiegał wzrokiem linijki. - Będą w niedzielę w Warszawie... - W tą niedzielę? - Tak. Przyjadą na przysięgę Leszka. - Na jaką przysięgę? Nie rozumiem. - Ja też nie... Aha... Tu mama pisze, że mój brat od trzech miesięcy jest w wojsku w Warszawie. - Leszek? I nie dał ci znać o sobie?! No widzisz... Gruby konopny sznur, rozwieszony na słupkach, oddzielał ich od placu. W mizernym jesiennym słońcu połyskiwały blado trąby, basy i czynele orkiestry, która zajęła stanowisko tuż obok trybuny, wzniesionej ze świeżych desek okrytych czerwonym płótnem. Nie być na przysiędze byłoby zdradą obyczaju, którego wieś polska przestrzegała solennie. Jak nie zaniedbuje się wielkanocnej spowiedzi, jak przestrzega się chrztu i pierwszej komunii. Tak to w każdym razie pojmował Kajetan Talar. Stał teraz, uroczysty, trochę sztywny, i niecierpliwił się bezustannym szeptaniem żony, która wciąż go o coś pytała lub informowała o własnych odkryciach: a to, że ich Lesio stoi w drugim szeregu trzeciej kompanii, a to, że wśród przyjezdnych są też znajomi z Sierpuchowa-Kolonii - lub że boi się, czy pozwolą Leszkowi wziąć do koszar to, co mu przywiozła. Oglądała się co chwila za siebie, wspinała na palce... Szukała Andrzeja. Ale najstarszego syna jakoś nie było widać. Poderwała się w górę buława dyrygenta. Ostro zabrzmiały komendy, przekazywane z ust do ust. Zachrzęściły bronią i oporządzeniem zielone szeregi. Zza kolumn wytoczyła się powoli czarna limuzyna, z czajki wysiadł generał i poszedł wolno wzdłuż szeregów. Talar, usłyszawszy skoczne rytmy marsza generalskiego, poczuł w gardle dławiącą kluskę. W tym momencie posłyszał głos żony: - Jędruś... Nie obejrzał się. Stał i patrzył na orkiestrę, dopóki nie poczuł ręki syna na ramieniu. Wtedy też nie odwrócił się do niego, tylko nadal spoglądając przed siebie, powiedział tonem komunikatu: - Byliśmy z matką na cmentarzu dziś rano. Prosto z kolei. U Niutka jak nie było krzyża, tak nie ma. - Basia jest ze mną - powiedział Andrzej, by zmusić ojca do zmiany tematu. Stary odwrócił się, ale tylko zerknął na synową i zaledwie dotknął końcami palców czapki. Basia uśmiechnęła się, lecz Andrzej doskonale wiedział, jak bardzo było jej w tej chwili przykro. Znowu słowa komendy złamały szyk oddziałów. Kiedy rozległ się gromki głos: - Do przysięgi! - Talar mruknął: - A ołtarza polowego nie ma. Stojący obok wąsal w kurcie, skrojonej z przedwojennego wojskowego szynela, zerknął na niego z porozumiewawczym błyskiem w oku: - Coś się wam chyba, ojcze, kalendarz pomylił. Talar albo nie dostrzegł tego mrugnięcia, albo też dostrzec nie chciał, bo odparł z uroczystą powagą w twarzy i głosie, którą Andrzej tak dobrze znał: - Bóg jest z chłopem, kiedy ten się rodzi i przez chrzest staje się człowiekiem. Potem, kiedy się staje mężczyzną, jak dzisiaj, też z nim powinien musowo być. A na koniec, jak będzie zdychał. Nie ma ważniejszych chwil od tych trzech. - Dwie z nich już, ojczulku, macie za sobą - skomentował wąsal. - Pilno wam tak do tej trzeciej? - Co naznaczone, tego nie unikniesz. Powolnym ruchem ściągnął czapkę z głowy. Grdyka mu chodziła w ciasnym kołnierzyku koszuli o długich, wywiniętych różkach. Przed czworobokiem kompanii ustawił się poczet sztandarowy. Orkiestra gruchnęła "Mazurkiem Dąbrowskiego". Kiedy stojący przed sztandarem rekrut głośno wygłaszać zaczął słowa przysięgi, Talar powiedział dość głośno: - Ja przysięgałem na Boga, honor i ojczyznę. Wąsal pokiwał głową z aprobatą, ale Andrzej żachnął się. - Niechże ojciec przestanie - wyszeptał mu prosto do ucha. - Ludzie słyszą. - Po to mówię! - Czy to kogoś obchodzi, na co ojciec kiedyś tam przysięgał? - Mnie! A ciebie, jeśliś synem jest, to musowo powinno obchodzić! Andrzej poczuł uścisk ręki Basi na swoim ramieniu, przytulił ją do siebie i pomyślał, że to nie będzie lekki dzień. Po przysiędze, mimo że stoły przygotowane przez jednostkę wojskową na przyjęcie gości parowały już bigosem, Talarowa zaczęła wydobywać z koszyka przywiezione na tę okazję wiktuały. Basia wpatrywała się uważnie w żołnierzy, którzy zmieszali się ze swymi rodzinami. - Gdzie jest twój brat? - spytała półgłosem Andrzeja. Zanim zdążył odpowiedzieć, usłyszała za swymi plecami głos Leszka: - Tu. Stał obok ojca. Zwarty, drobnokościsty chłopak o uważnych, upartych oczach. Patrzył na nią ciekawie, lecz bez uśmiechu. Nie była pewna, czy wypada się jej z nim pocałować - było nie było, jest jej szwagrem. Poczuła się zaskoczona, kiedy pocałował ją w rękę. Na Andrzeja nie zwracał uwagi i ten, żeby jakoś zaznaczyć swoją obecność, poklepał go po ramieniu. Leszek uchylił się przed tym karesem i dłoń Andrzeja zawisła na chwilę w powietrzu. Kątem oka widział, że uwadze Basi nie uszedł ten ich milczący spór gestów: porozumienia i obojętności. - Pora jeść - powiedziała Talarowa. Podała synowej pieczone udko kury i pomidora, a Leszkowi jajko na twardo. Ale zanim wepchnął je w usta, wyprostował się gwałtownie i strzelił obcasami. Przed nim stał siwiejący kapitan z czarną przepaską na oku. Gestem nakazał Leszkowi spocząć, po czym zasalutował przed Talarową. Skłoniła się w ceremonialnym powitaniu, nie wiedząc, co zrobić z kolejną porcją kury, którą trzymała w ręku. - Pogratulować syna - kapitan uśmiechnął się, odsłaniając trzy srebrne zęby. - Pani go chyba urodziła na koniu? - A coż on nabroił? - zaniepokoiła się. - Wspaniały jeździec! - To po starym... Po ojcu! - poprawiła się, wskazując na Kajetana. - W konnicy służył przy koniach. - Pierwszy pułk strzelców konnych! - Talar wyprostował się, jakby składał raport przed dowódcą. - Konia miałem maści karej, nazywał się Feniks. - Widać, że strzelec konny - kapitan uśmiechnął się i poklepał starego po ramieniu, po czym wskazał na Leszka: - A on nic mi nawet o tym nie wspomniał. - Nie każdy się teraz tym spieszy chwalić - Talar nawijał wąsa na wskazujący palec. - A powiedziałeś już o swoim przydziale? - kapitan pociągnął Leszka za klamrę nowiutkiego pasa. Widać było, że traktuje go serdecznie, trochę jak profesor wyjątkowo zdolnego ucznia, który może ziścić jego nadzieje. - Nie? Biorę go do CWKS Legia! Będzie miał w wojsku jak u mamy! - A szkoda - mruknął stary. - Bo z niego chłop ma wyrosnąć. - Szkoda?! - kapitan błysnął swoim jedynym okiem, rozdrażniony tą uwagą: - Jeździec z niego wyrośnie! To urodzony koniarz. Głośno o nim będzie. - Głośnych już miałem. Teraz mi zwykłe dziecko potrzebne. I żywe. - Przecież obaj żywi! - kapitan objął spojrzeniem Leszka i Andrzeja. - Trzech miałem. I wszystko przez to, że ich miasto pokusiło! Kapitan postał jeszcze chwilę przy rodzinie Talarów, nie odmówił nawet kieliszka wódki, po czym się pożegnał. Kiedy zostali sami, rozmowa nie kleiła się wyraźnie. Andrzej czuł, że muszą paść słowa, które ojciec odkładał na taką okazję. - Sprowadzisz mi go - usłyszał w pewnej chwili. Stary znów nie patrzył na niego, ale gdzieś przed siebie, na rzędy rudziejących jesiennie topól. Kogo? - nie zrozumiał Andrzej. - Bronka. Do Sierpuchowa - teraz dopiero spojrzał na syna i powiedział twardo, jakby ogłaszał wyrok na sali sądowej: - Bez niego nie masz po co pokazywać się w domu. Dlaczego nie ma ich tak długo? Czyżby Leszek zniechęcił rodziców do spotkania z nimi? Andrzej z Basią siedzieli na pięterku nowo otwartej kawiarni "Pod Kurantem". Z dołu dobiegały dźwięki pianina, taper grał modną melodię "MDM, dzielnica zakochanych". Andrzej, nerwowo patrząc ku schodom, wciąż zapalał kolejnego papierosa i co chwila spoglądał na zegarek. Basię dręczyło co innego. Już od kilku dni. Wciąż łudziła się nadzieją, że to może nic pewnego, że niepotrzebnie się przejmuje, ale kiedy zwierzyła się Idze, ta wykrzyknęła od razu: "Kupuj kołyskę, kochana!" Wtedy poczuła nagły skurcz lęku. Nie, to niemożliwe, to nie mogło jej spotkać! Nie chce mieć dziecka w tym świecie, w którym nawet doświadczenia najkoszmarniejszej z wojen nie zmusiły do milczenia karabinów i dział. Bardzo bała się reakcji Andrzeja. Wiedziała, że dla niego liczy się wszystko, co może ich mocniej złączyć. Jakich argumentów użyć, by zrozumiał jej stanowisko? Zdecydowała się zrobić to teraz. Publiczne miejsce nie pozwoli przeciągać rozmowy, zmusi ich do oszczędnych słów i gestów. Położyła dłoń na jego ręce, która nerwowo gniotła na blacie stolika pustą paczkę papierosów. - Chciałabym ci się do czegoś przyznać... Gdyby był bardziej skupiony, sam timbre jej głosu zmusiłby go do uwagi, ale on myślał w tej chwili tylko o jednym: o spotkaniu z rodziną. Nie dając jej dokończyć zdania, wychylił się przez barierkę i patrząc w dół w stronę szatni mruknął niecierpliwie: - Dlaczego ich jeszcze nie ma? Zerwał się nagle i zszedł po papierosy. Patrzyła na jego odstające nieco uszy i myślała, że każdy słyszy tylko siebie. A przecież muszą razem dzielić swoje radości i gorycze, tak ustalili przed ślubem. Co moje - to i twoje, a co twoje - to nasze. Ale czy ta zasada przetrwa próbę czasu? Andrzej wrócił. Dopiero po chwili do niej dotarło: - To prawda, że nie upilnowałem Bronka... Zrozumiała: przez cały czas toczył ze sobą ten dialog! - Ojciec ma racje. To był mój psi obowiązek. - Nie miej wyrzutów sumienia - powiedziała łagodnie. - To oni wywindowali go tak wysoko. Za wysoko. - Oni? - złamał trzecią zapałke, chcąc przypalić papierosa. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. Ja też jestem "oni", I byłem jego bratem! - wypuścił kłąb dymu i rzucił z taką mocą, jakby składał najważniejszą przysięgę życia: - Z Leszkiem to już się nie powtórzy! - A jeśli on tu dziś nie trafi? - To ja go poszukam. Nie zostawię go własnemu losowi, jak było z Bronkiem. - To nie ty go zostawiłeś. To on uważał, że cię przerósł. - Nieważne. Ja byłem starszy. Ja odpowiadam. A teraz został mi tylko Leszek. - Ale gdzie on jest...? Leszek klęczał z pochyloną głową, czując, jak go uwierają nowe wojskowe buty i słysząc wyraźnie przeciągłe burczenie, które dochodziło spoza kratki konfesjonału. Ten ksiądz o żółtej, złośliwej twarzy i dziobatym nosie chory był widać na żołądek. Leszek nie podszedłby do konfesjonału, gdyby nie lekki szturchaniec, którym przynaglił go ojciec. Talarowie kazali się najpierw prowadzić na ten MDM, gdzie miał czekać na nich Andrzej z żoną, po drodze jednak stary uznał, że dzień tak podniosły jak przysięga nie może odbyć się bez Boga. Znaleźli się na placu Zbawiciela i weszli do kościoła. - Coś tam przeskrobał, żołnierzyku? - usłyszał zza kratek głos księdza. - Nie wiem od czego zacząć, bo nie mam nic do powiedzenia. Tylko dla ojca to robię, proszę księdza. - Sobie krzywdę wyrządzasz. I Bogu! - Jego nie ma. - Boga? Tak uważasz? No cóż, przemaszerowałeś kawał drogi w nowych butach, więc nie odeślę cię z niczym. Podyskutujemy i o tym. - Ja sam wiem - Leszek poczuł się ośmielony. - Małe kłamstwa mają służyć wielkiej prawdzie. Lepiej, żeby ludzie w cokolwiek wierzyli, więc wymyślono im Boga. - Pewnie masz rację. - Jak to?! Zdawało mu się, że się przesłyszał, albo że ksiądz robi sobie z niego kpiny, naciąga na zwierzenia, aby za chwilę przebić go groźbą mąk piekielnych. - Sam tego nie wymyśliłeś. Kto zdradził ci ten sekret? - Brat. - Przyślij go do mnie. - Nie przyjdzie. - Bolszewik? - Nie wiem. Ale nie gadam z nim. I przez niego w nic już nie wierzę. - To zbyt łatwe obarczać innych swoimi winami. Brak wiary też jest winą. I karą. Leszek nagle odsunął się od kratki konfesjonału i wskazał na deski rusztowań oplatających kolumnę. - Mój średni brat spadł z takich rusztowań i zabił się. To gdzie wtedy był Bóg, że go nie zatrzymał, jak z góry leciał? Dlaczego starszego brata nie pokarał, że Bronka z domu wygnał?! Zaburczało gwałtownie w brzuchu spowiednika, jakby cały jego organizm brał udział w tej dyskusji. - Coś jeszcze, czyś już wszystkie pretensje do Pana Boga wyczerpał? - Bóg to sprawiedliwość, tak? To gdzie ona? - Bóg, mój synu, to dobroć. Nieskończona dobroć i nieskończona miłość. I zaiste nieskończenie musi cię miłować, jeśli cię dotąd, durniu, nie kopnął w tyłek, słuchając tych bredni! Leszek pochylił się, sięgnął po czapkę. Powstrzymało go pytanie księdza: - W czym służysz? - Przy koniach. - A konia kto stworzył? - To akurat wiem... Konie z mgły wyszły. - Z mgły? A kto mgłę rozsunął? No kto? Nie wiesz? - opadł plecami na wysłane czarnym szalem oparcie ławki w konfesjonale. - Ja też nie wiem, ale się domyślam, że jakaś niezbadana siła. I dlatego miałeś rację, że Boga wymyślono. Tak po prostu nazwano tę niepojętą siłę, która zrodziła wszystko. Ojciec stworzenia. Ojca kochasz? - Najpierw to się go boję. - I bardzo słusznie! Bo ojciec to sprawiedliwość. Bóg Ojciec również - wychylił się przez górną, ruchomą, część drzwiczek konfesjonału i spojrzał w stronę ław kolatorskich, gdzie siedzieli Talarowie. - Czy tamci to twoi rodzice? - Tak. - Pokuty ci nie zadam. Udawaj, że się modlisz. Już ja to zrobię za ciebie. - Dziękuję - Leszek podniósł się z klęczek. - Mówi się: "Bóg zapłać", ale czort cię bierz! - ksiądz odsunął firankę i patrzył na Leszka. - Ja też byłem w wojsku, tylko nie w takim. Idź już, idź, szkoda tej twojej przepustki. Talar, widząc jak syn pochyla się do wysuniętej przez księdza stuły, pokiwał głową aprobująco. Nie był to dzień stracony ani ta noc, przez którą jechali z Sierpuchowa. Odwiedzili Bronka na cmentarzu i znaleźli dla Leszka boską opiekę. Cóż więcej mogli zrobić? Kiedy wyszli na plac Zbawiciela, było już szaro. Zapaliły się latarnie, zaiskrzyły tramwaje. - Jędrek czeka - Talarowa spojrzała na Leszka. Tylko on mógł ich zaprowadzić tam, gdzie miał być najstarszy syn. Ale najmłodszy pokręcił przecząco głową. - Ja tam nie pójdę. - Toż to brat twój... - Bronek też był mój brat. - Ma rację - odezwał się Talar. - Póki krzyża na Bronkowym grobie nie postawi, nie chcę go widzieć. Zabrzmiało to jak wyrok. Stary ruszył zdecydowanie przed siebie. Za nim dreptała żona z pustym koszykiem, a na końcu kroczył Leszek w za ciasnych wojskowych butach. Tak się kończył dzień przysięgi. Andrzej czuł coś na kształt zazdrości o wszystkich znajomych Basi, którzy znali ją dłużej od niego. Najbardziej nieufnie odnosił się do Igi. Ta wysoka dziewczyna, zawsze uśmiechnięta, wydawała mu się łącznikiem między przeszłością a tym czasem, który Basia już dzieliła z nim. Kiedy jego powrót z fabryki przerywał ich rozświergotanie - miał wrażenie, że ukrywają coś przed nim. Tego dnia zastał obie dziewczyny wprawdzie nad rozłożonymi podręcznikami z laryngologii, ale jego nagłe wejście do pokoju speszyło je wyraźnie, jakby właśnie przed chwilą zwierzały się sobie z najintymniejszych przeżyć. Żeby ich myśli grzęznące w przeszłości skierować na dzień dzisiejszy, zaproponował pójście na nowy film Jerzego Kawalerowicza - "Gromada". - To jakaś agitka - skrzywiła się Iga, czesząc przed lusterkiem puderniczki swoje długie, miękko wijące się loki. - To film o wsi - poinformował rzeczowo. - Kogo to obchodzi? - wzruszyła ramionami. - Mnie. Ja też jestem ze wsi - powiedział ostrym tonem. Basia spojrzała zaskoczona. Zwykle Andrzej nie afiszował się swym pochodzeniem, a kiedy czasem wyrwało mu się owo powiedzonko z Sierpuchowa rodem: "Wiśta-wio łatwo powiedzieć" - czerwienił się i szybko zagadywał niezręczność. "No tak - pomyślała - to ta jego drażliwość, wyraźnie spotęgowana od dnia przysięgi Leszka." Więc zgodziła się na to kino. I oto siedzieli wszyscy troje w "Palladium". Andrzej trzymał, jak zwykle, dłoń Basi w swojej ręce. Rozpoczęła się kronika. Nagle poczuł, jak paznokcie żony wbijają się we wnętrze jego dłoni. Na ekranie z wizgotem leciały ku dymiącej wybuchami ziemi bomby, zrzucane z pikujących samolotów. Koreańskie dzieci patrzyły prosto w kamerę, siedząc pod bambusowym dachem szpitalika polowego. Ich ramiona były do kości wypalone napalmem. Kiedy znów rozległ się przeraźliwy gwizd bomb, Basia zerwała się z fotela i zaczęła przepychać się ku wyjściu. Andrzej znalazł ją przy Marszałkowskiej. Stała oparta o słup. - Co się stało? - spytał. - Co ci jest? Nie odpowiedziała mu. Podjęła już decyzję. Zrobi to, choćby to było wbrew naturze, przeciwko niej samej, przeciwko niemu. I nic mu wcześniej nie powie. Popiołek podejrzliwie przyglądał się synowi. Gienek od rana kręcił się po ciasnym mieszkaniu, wyciągając z szuflad jakieś stare świadectwa szkolne i gryzmoląc coś w bloku z papierem listowym. Czyżby się zakochał i układał listy miłosne? Popiołek przybijał pod kuchnią blachę do drążka, bo dzisiejszy ranek zadał mu dodatkowej roboty, zasypując podwórze i chodniki przed domem świeżym mokrym śniegiem. - Przeszkadzasz mi, tato - mruknął Gienek zgarbiony nad kartką papieru. - Pomyliłem się. - Ty, literat, kończ pisanie i pomóż mi śnieg zgarnąć - napomniał syna Popiołek. - Co ty tam piszesz? - chciał zajrzeć przez ramię syna, ale Gienek błyskawicznie przykrył rozłożoną kartkę. - Tajemnice masz przed ojcem? - Powiem wszystko, jak już się zdecyduję. - Wtedy to możesz mówić do głuchoniemego! Trzasnął drzwiami stróżówki, żeby dać gówniarzowi do zrozumienia, że odcina się od wszelkich jego tajemnic. Nie zdążył nawet oczyścić połowy podwórza, kiedy w bramie stanął Gienek, ubrany jak do fotografii. Mimo padającego śniegu był tylko w garniturze, a w ręku trzymał kapelusz. Popiołek od razu poznał swój najlepszy. Prawdziwego przedwojennego Habicka, w którym chodził w Zaduszki na Powązki, na imieniny wuja Karola oraz na uroczyste otwarcie odbudowanych i nowych dzielnic Warszawy. - Za mała twoja głowa na ten kapelusz - ruszył w stronę Gienka. - Tato pożyczy. Co tacie zależy... - Jak chcesz pożyczać, to idź do banku - wyciągnął rękę po kapelusz, ale Gienek ukrył go za plecami. - Gdzie cię niesie? - Idę na milicję, tato. - Na kogo? - Zapisać się idę. Już to przemyślałem. - Koniec świata! - Popiołek, jakby mu jakiś rozbrykany pies podciął nogi, oparł się całym ciężarem na stylisku szufli. - Ty idź lepiej do lekarza, Gieniuś. - Ja się dobrze czuję. - Każdy jeden wariat tak samo twierdzi. Mieciu - zwrócił się do siedmioletniego wnuka Jasińskich, który wspinając się na palce uklepywał ze śniegu głowę śniegowej kukły: - Możesz dalej nie lepić. Bałwan już jest gotowy! - styliskiem wskazał na Gienka i zdjął z głowy czapkę-uszatkę jak przed kimś, komu należy się przeogromne współczucie i litość. Gienek stał najeżony, ale widać stanowisko ojca wzmogło tylko jego upór, bo zdecydowanym ruchem wbił na głowę wyjściowego Habicka i wysoko zadarł brodę, żeby podkreślić nieodwołalność swej decyzji. - A co? A co? Porządku trzeba pilnować, nie? - Twoja racja - Popiołek zbliżył się o krok i przyczaił, jakby szykując się do nagłego skoku. - Ale nie w moim kapeluszu! Jak zapaśnik na arenie zaatakował Gienka z boku, ale chłopak zręcznie uskoczył w tunel bramy i stamtąd, bezpieczny już, wykonał gest, którego sens był dobrze znany nie tylko Popiołkowi: tu się ramię zgina, a tu dziób pingwina! Popiołek, napompowany złością - i godnością - ruszył w stronę klatki schodowej, w której ukazał się właśnie Stanisław Jasiński. - Panie Jasiński! A może by mojego Gienka do was na Żerań wkręcić? - A co on umie? - Jasiński przekładał z ręki do ręki wypchaną teczkę. Dawniej nosił wyszmelcowaną torbę na narzędzia, teraz jednak, przewodniczący Związków Zawodowych w FSO, nie ruszał się nigdy bez wspaniałej, grubej teczki ze świńskiej skóry. Nieraz Popiołek zastanawiał się, co też może w niej mieć poza drugim śniadaniem, ale nigdy nie ośmielił się o to zapytać wprost. - Nic nie umie. Właśnie dlatego na milicje wstępuje. - Ale chłopak jest porządny, tak? - W pierwszej kolejności to głupi! - Bo młody. A kto ma pilnować porządku i bezpieczeństwa, jak nie porządni? Ja też od tego zaczynałem, mówi to panu coś? Może dłużej by trwała ta wymiana poglądów, gdyby uwagi Popiołka nie zwróciło pojawienie się w bramie Basi. Szła, a właściwie kuśtykała wolno, podpierana przez Igę. Z wysuniętym niedbale spod kołnierza płaszcza końcem szalika, ledwie powłóczyła nogami, a Iga, trzymając ją pod ramię, wciąż zaglądała jej w oczy, jakby się bojąc, że Basia nie da rady postawić następnego kroku. Sprzed bramy z warkotem odjechała taksówka, która przywiozła obie dziewczyny. - Co się stało? - Popiołek chciał ująć drugie ramię Basi, ale przycisnęła je sztywno do boku. - Nic, nic - uspokajała Iga. - Trochę źle się czuje. - Ja jadę - Jasiński podszedł bliżej. - Może dać znać mężowi? - Nie! - wykrzyknęła Basia. - Absolutnie nie! To nic groźnego. Jasiński patrzył jeszcze przez chwilę na ten dziwny pochód, który zniknął w klatce schodowej, po czym przełożył teczkę z ręki do ręki i nie zwracając uwagi na okrzyki Miecia, domagającego się pochwały za wykonanego bałwana, wyszedł na Złotą. Ledwo wszedł do fabryki, odnalazł Andrzeja. - Coś z pana żoną nie tak - powiedział. - Ledwo szła podtrzymywana przez jakąś koleżankę. - Dziękuję! Bardzo dziękuję! Pójdę się zwolnić w kadrach. Na załatwianiu formalności zeszło mu sporo czasu, toteż wyszedłszy z budynku biegł pędem do bramy. Nim strażnik wygramolił się z budki, przeskoczył zagradzający wyjście łańcuch i ruszył biegiem w stronę przystanku autobusów. - Stać! - dogonił go głos strażnika. - Przepustka? Zamachał z daleka kartonikiem, ale to nie wystarczyło strażnikowi. Podszedł i zaczął obmacywać teczkę, po czym kazał ją otworzyć. Andrzej szarpał się z zamkiem, a kiedy wreszcie puścił, posypały się pod ich nogi klucze, punk taki, śrubokręty i suwmiarka. - Majsterkowicz, co? - strażnik ściskał łokieć Andrzeja jak w imadle. "Kto mi to mógł podłożyć?" - pomyślał Andrzej i w następnej chwili jednym szarpnięciem uwolnił rękaw kożucha od łapy strażnika i niczym sprinter ruszył ku ulicy Stalingradzkiej, unosząc pod pachą pustą teczkę... Wpadłszy do przedpokoju, zobaczył na wieszaku dwie studenckie czapki i nie domową siatkę. A więc Iga jeszcze jest! To musi być coś groźniejszego niż zwykła grypa. Z siatki wystawała paczka waty. Wyrwał kłąb, wcisnął sobie pod nos i przytrzymując go górną wargą, zerwał z siebie kożuch i wywrócił go do góry włosem. Był to stary kożuch Kajetana Talara, przywieziony z Sierpuchowa przez Bronka. Jedyna rzecz, jaka została mu po bracie. Basia leżała przykryta kocem, na brzegu tapczana przysiadła Iga. - Tu święty Mikołaj. Szukam niegrzecznych panienek, które nie zdały kolokwium! Iga zaśmiała się głośno. Andrzej, suwając nogami jak starzec, rozwarł ramiona i mrucząc coś, chciał objąć Basię. - Ostrożnie! - wykrzyknęła Iga, lecz przywarł do żony i coś jej szeptał do ucha. Tymczasem do pokoju wszedł Lawina, który dopiero co wrócił z miasta. Sięgnął po leżącą na stoliku receptę. - Siciński? - zdziwił się. - To on ci wypisał receptę na grypę? - podniósł wzrok na córkę. - Przecież to ginekolog. Basia wyciągnęła rękę, by odebrać ojcu receptę, lecz Andrzej był szybszy. Cisnął na podłogę wąsy i stojąc w rozchylonym kożuchu, wpatrywał się w stempelek lekarza, jakby liczył na pomyłkę Lawiny. Potem popatrzył na Basię. - Co to ma znaczyć? Co ci jest? - Już po wszystkim - próbowała się uśmiechnąć i wyciągnęła rękę do niego. - Siądź tu, wszystko ci wytłumaczę. - To może raczej ja to zrobię - zaofiarowała się Iga. Ale Andrzej z furią doskoczył do niej i zaczął popychać ją w stronę drzwi. Wszystko stało się dla niego jasne. - Wyjdź, i to już! Przyjaciółka! - Andrzej! - zawołała Basia unosząc się na łokciu, lecz on nie zareagował. Pobladł, głos mu się zmienił. - Są granice przyjacielskich przysług! - krzyczał prawie w twarz Igi, wypychając ją siłą z pokoju. - Więcej nie chcę cię tu widzieć! Zatrzasnął drzwi za dziewczyną i oparł się o nie plecami. - Jak mogłaś?! - dyszał, przenosząc rozogniony wzrok z Basi na Lawinę, który smętnie kiwał głową nad trzymaną w ręku receptą. - Niczego od was nie potrzebuję, ale nie wtrącajcie się w moje życie! To była także moja sprawa! - porwał krzesło z obitym skórą siedzeniem i grzmotnął nim w lustro przy etażerce. - Kto ci na to pozwolił?! Lawina pogłaskał córkę po ręce i wyszedł z pokoju. Zostali sami. Andrzej opadł na kolana przy tapczanie. - Jak mogłaś?! Jak mogłaś?! Dlaczego nic nie powiedziałaś?! - Nie będę rodzić dzieci, żeby znów skończyły w kanałach. - Przestań o tym myśleć. To już historia. - Widziałeś kronikę? - To jest na drugim końcu świata... - Świat jest wszędzie taki sam. Zbrojenia, atomy, żelazne kurtyny. Po co rodzić? Żeby dostarczać ofiar i kalek? - Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? - Chciałam... - ręka Basi sięgnęła do zmierzwionych włosów Andrzeja, lecz on uchylił głowę. - Chciałam ci tego oszczędzić. - Dziękuję za delikatność! Wiesz, jak to się nazywa? Świństwo! - Ja za nie dość zapłaciłam. - Z mojej kasy też. Więc kim ja jestem, skoro nie zasługuję na to, żeby wiedzieć o tobie wszystko? O tym, co czujesz, co myślisz, czego się boisz?! - Teraz już wiesz - pochyliła się ku niemu i szepnęła mu prosto w ucho: - Odtąd będę ci mówiła wszystko, wszystko, przysięgam! - A ja ci nie uwierzę - powiedział z goryczą. - Nie, tego nie miałaś prawa zrobić! Oszukaliście mnie wszyscy. Ty też. Nie zdejmując kożucha przypadł twarzą do poduszki i zaczął ją gryźć jak coś żywego, co jest z krwi i mięsa, a nie z pierza. Nikt nie potrafił tak zręcznie kleić zabawek na choinkę, jak Karol Lang. Wystarczyło mu dać wydmuchaną skorupkę jajka, trochę włóczki, klej i kolorową bibułkę, by za chwilę w jego długich palcach narodził się przedziwny stwór, obracający się na nitce jak żywy, egzotyczny ptak. Z łupin orzecha i błyszczącej folii tworzył postacie, które po dodaniu złotych skrzydeł stawały się aniołami. Lidka, klejąc kolejne ogniwa łańcucha na choinkę, podziwiała te umiejętności sublokatora. - Pan by mógł być nie tylko chirurgiem, ale i jubilerem - powiedziała, rumieniąc się jak zawsze, gdy zwracała się do niego. Lang przeczesał swoje krótko ostrzyżone włosy i odpowiedział, że chirurdzy po wojnie są na pewno bardziej potrzebni niż jubilerzy. - Kobiety wolą jubilerów - Lidka znów poczuła wykwitający na policzkach rumieniec. - Bez jubilerów można żyć - odezwał się znad gazety Jasiński. - A bez chirurgów nie, mówi to tobie coś? - Tak mnie agitujesz, jakbym ja w szpitalu nie widziała, co może zrobić chirurg - była trochę dotknięta naganą ojca. Mały Mietek nurkował w szafie w poszukiwaniu starych zabawek na choinkę. Znalazł tam fotografię nagrobka Tolka Pocięgły. - Co to jest, mamo? - spytał. - Nagrobek tatusia. - Po... Pocię... - sylabizował chłopczyk, z trudem odczytując litery na zdjęciu. - Pocięgło. To dlaczego ja się nazywam Jasiński? - Bo ja się tak nazywam - cicho powiedziała Lidka, zerkając na ojca. Nigdy nie była pewna, jak się zachować wobec tej sprawy, bo choć pozornie uznał istnienie Mietka, to jednak nigdy nie traktował go jak wnuka. Teraz też chrząknął groźnie znad gazety i mruknął pod nosem, że mogliby przestać kręcić dziecku w głowie. Biedny Tolek nie zdążył usynowić Mietka. Oboje występowali o to z Lidką do sądu, lecz zanim asesorzy zdążyli rozpatrzyć podanie, mina ukryta w gruzach osierociła Miecia prędzej, niż sąd wyznaczył mu ojca. - To w końcu jak jest? - spytał zdetonowany malec, patrząc to na dziadka, to na matkę. - Jestem Pocięgło czy Jasiński? - Wcale nie jesteś Jasiński - zaszeleściła groźnie gazeta. - To kim ja jestem? Lidka rzuciła na podłogę klejony łańcuch i wybiegła, zasłaniając twarz szalem. Lang wypchnął zdziwionego Miecia za drzwi i poprawiając okulary w metalowej oprawie stanął nad Jasińskim, który udawał zaczytanego w gazecie. - Na ogół nie wtrącam się, ale to w małym może wywołać kompleksy. Może mu to zostać do końca życia. - Mnie też zostało. Mówi to panu coś? - Mnie tak. Ale on jest za mały na partnera do takich dyskusji. Jasiński rozłożył "Trybunę Ludu" i demonstracyjnie ukrył się za nią. Lang od dawna zastanawiał się nad postawą ojca Lidki. Szanował jego pryncypialność, ale drażniło go zachowanie starego, szczególnie brak elastyczności. Najbardziej jednak irytujące było to, że mimo upływu lat Jasiński nie zmienił swego stosunku do wnuka. A to wyraźnie dezorganizowało psychikę Lidki. Pracowali w jednym szpitalu, na Oczki. Była obowiązkowa, oddana pracy, lubiana przez chorych. Równocześnie byle co potrafiło zburzyć jej równowagę. Nieraz stała w dyżurce odwrócona do okna, z ramionami drgającymi w powstrzymywanym szlochu. Postanowił z nią pomówić, przekonać, że powinna wyprowadzić się z domu. Podjął również decyzję dotyczącą swego własnego losu. Następnego dnia przed południem, gdy po gipsowaniu ręki jakiegoś pacjenta z wypadku mył ręce razem z Szenajchem, asystentem profesora, powiedział: - Mam do ciebie prośbę. Chcę wstąpić do partii. Czy mógłbyś mnie poprzeć? - Przytomny jesteś. - Raczej przekonany. - A co cię tak przekonało? - Szenajch patrzył spod oka na kolegę. - Ortopedia. Żeby po ciężkim szoku traumatycznym stanąć na nogi i iść, trzeba oprócz laski także głębokiej wiary, że ma się gdzie iść i po co. Ja wiem, dokąd chcę iść. Dlaczego więc mam iść osobno? Było to powiedziane tak dobitnie, że Szenajch pokiwał tylko głową. Lang miał jeszcze jedną prośbę do niego: czy mógłby w przyszłą sobotę wziąć za niego dyżur? Właśnie tego dnia miał u Metodystów egzamin z angielskiego. - Chodzisz na angielski? - Szenajch nie krył zaskoczenia. - Choćby po to, by studiować literaturę medyczną. - Znam lepsze źródła - wyciągnął w stronę Langa paczkę papierosów, lecz Karol odmówił. - A dyżur, jeśli koniecznie chcesz, mogę za ciebie wziąć. Ilekroć przekraczała tę bramę, zawsze miała wrażenie, że w powrotnej drodze może już zastanie ją zamkniętą, że żelazne skrzydła nie wypuszczą jej z powrotem na peron małej stacyjki, dokąd kolorowymi wagonikami przyjechała z Warszawy. Miała też wrażenie, jakby była tu oczekiwana. Zza ogrodzenia z czerwonej cegły, u góry przedłużonego mocną siatką, patrzyły na nią twarze przypominające oblicza świętych na prawosławnych ikonach - ich oczy widziały całkiem inny świat. Wielu ludzi w wypłowiałych szpitalnych szlafrokach przystawało na ścieżkach, oglądało się za nią z jakąś nadzieją, że może zatrzyma się, odwróci, powie, że właśnie przyszła, by ich stąd zabrać "tam". Stare czerwone budynki szpitalne w Tworkach rozrzucone były na wielkiej przestrzeni wśród lasków, krzewów, które teraz zaczynały się pokrywać pierwszą nieśmiałą zielenią. Czasem pachnące młodą wiosną powietrze przeszywał nagły krzyk, w którym był protest czy błaganie, zza okratowanych okien niosło się monotonne śpiewanie, w którym powtarzało się tylko jedno słowo: "Koniczyna". Skandowane w różnych tonacjach, brzmiało jak kantata, jak modlitwa, jak wyzwanie. Basia szła alejkami, niosąc koszyczek przykryty białą serwetką. Nikomu nie powiedziała, że zamierza wybrać się do szpitala, by odwiedzić ciotkę Łukasza. Najpierw białe, oskrobane z farby drzwi pawilonu D, potem długi korytarz i wreszcie drzwi bez klamek, które otworzyła salowa, umalowana jak na sylwestra, za to w białym fartuchu. Drzwi zatrzasnęły się za Basią z trzaskiem, ale tylko ona drgnęła, widać krążące niespokojnie po korytarzu pacjentki przywykły do tego odgłosu. Pani Proszowska zajęta była układaniem pasjansa. Widok Basi nie zaskoczył jej wcale, sama wyciągnęła ręce po koszyczek ze święconym i zaczęła zachłannie w nim grzebać. Basi przyszło na myśl, że pewnie ciotka Łukasza jest tu nie za dobrze karmiona, ale gdy spojrzała na stolik przy łóżku, zrozumiała, że jest w błędzie. Dwie paczki prasowanych daktyli, puszka neski, dwie puszki soku pomarańczowego i grejpfrutowego, gruby blok czekoladowy "Milka" w barwnym opakowaniu i owinięte w celofan figi - wszystko to z trudem mieściło się na stoliku. - Ktoś jeszcze pomyślał o pani - powiedziała na wpół twierdząco, na wpół pytająco. Pani Proszowska oderwała się na chwilę od koszyczka. Na Basię patrzyły teraz łagodne oczy, które całkiem nie pasowały do siwych, krótkich i sztywnych włosów, sterczących na boki jak u wiedźmy. Nadawało to jej wygląd lalki wystawionej w sklepowej witrynie. Kiedy Basia była tu jesienią, zastała ciotkę Łukasza ze starannie ułożonymi włosami, jakby gotową do wyjścia na herbatkę do dobrej znajomej. - Kto panią tak ostrzygł? - Łukasz - spokojnie odpowiedziała pani Proszowska, nie zmieniając łagodnego wyrazu twarzy. - A kto to pani przysłał? - Basia wskazała na smakołyki. Chora zaczęła rozrywać celofanowe opakowanie fig i wkładając w usta po dwie na raz, raz jeszcze powtórzyła: - Łukasz. Gryząc figi, mówiła: - Miał osiem lat kiedy mi zepsuł fortepian. Widać dręczą go wyrzuty sumienia - zauważyła smutny uśmiech Basi i podkreśliła wartość poniesionej straty: - To był Bechstein. Bardzo drogi. Zbiłam go. Teraz mści się i nie pamięta o papierosach - pociągnęła gwałtownie skraj płaszcza Basi. - Dlaczego nie przywiozłaś? Wszystkie dotychczasowe wizyty u pani Proszowskiej przebiegały według tego samego rytuału: te same pretensje starszej pani, te same wspomnienia. - Przepraszam - Basia pogładziła suchą skórę ręki chorej. Wróciła do domu rozbita tą wizytą. Pani Lawinowa od razu się domyśliła, skąd Basia wraca: zniknął z domu baranek z cukru i trzy kraszanki, które poprzedniego dnia Andrzej gotował w cebuli i potem skrobał w różne ornamenty. - Byłaś w Tworkach? Basia skinęła głową jak człowiek, który przyznaje się do winy. Bo teraz sama nie wiedziała, jaki był sens tych eskapad: nic nie mogła pomóc ciotce Łukasza, a sobie szkodziła. - Po co tam jeździłaś? - spytał półgłosem Lawina, patrząc przez otwarte drzwi na pochylonego nad rysunkami Andrzeja. - Nie ma absolutnie nikogo... Ale już więcej nie pojadę. To straszna choroba. Straszna. Nieżywi są obecni. Kiedy Basia wstała od stołu i ze szklanką herbaty przeszła do drugiego pokoju, Lawinowie spojrzeli sobie w oczy. Było w tym spojrzeniu porozumienie spiskowców, ale i lęk, że nieżywi mogą stać się żywymi. Pani Proszowska musiała dostawać listy od Łukasza. Jeśli Basia trafi na ich ślad? Jeśli wszystko się wyda? Tymczasem Basia usiadła na poręczy krzesła, na którym Andrzej pochylał się nad rysunkami. Wzięła ołówek i na szkicu narysowała wielkanocne jajko, które po dorysowaniu oczu i kreski uśmiechniętych ust sięgających strzelistych uszu zmieniło się w rechocącego radośnie zająca. Andrzej zerwał się. Potrącona łokciem szklanka spadła na podłogę i rozbiła się. Stali teraz naprzeciw siebie i patrzyli sobie w oczy. Od tamtego dnia, kiedy z hukiem pękło lustro, nigdy nie stali tak naprzeciw siebie. Andrzej spoglądał na Basie, jakby była za grubą szybą, zza której widać sylwetkę, nie można jednak usłyszeć słów ani dojrzeć koloru oczu. Wyrósł między nimi mur. Chodzili nawet czasem do kina, odwiedzali Rajmunda Wrotka i Halinę, ale w tym wszystkim nie było ich tak naprawdę. - Co ci przyszło do głowy? - z rozdrażnieniem wskazał na pomazany szkic. - Muszę to robić jeszcze raz! - Jest Wielka Sobota, Andrzeju. Chciałam, żebyś wreszcie podniósł na mnie oczy, choćby w gniewie. Coś nim szarpnęło, poczuł się jak człowiek, który bez przygotowania skoczył ze stopni pędzącego pociągu, bo poznał nagle miejsce, które mu się śniło przez całe lata. Przyciągnął Basię do siebie i całując jej ucho wyszeptał: - Jesteś, Basiku... Przepraszam cię za wszystko. - To ja cię przepraszam. Za wszystko, co zrobiłam. Ale wiesz, lekarze mi powiedzieli, że po gruźlicy to nie byłoby wskazane... - Mamy jeszcze tyle czasu przed sobą. Bezapelacyjnie. - Obiecuję ci, że to już nie powtórzy się nigdy. - Mam wrażenie, że wróciłem z długiej podróży. - Wreszcie jesteś - przytuliła się do niego całym ciałem. - Jesteśmy. Tak się bałam, że będziemy w te święta obok siebie. Nagle dostrzegła, że błądzi myślami gdzieś daleko. - O czym myślisz? - spytała. - O Leszku. Andrzej stał przed wejściem do dowództwa i zastanawiał się, czy jest jakiś sposób, by dać znać Leszkowi, że go poszukuje, gdy z terkocącego gazika wyskoczył kapitan z czarną przepaską na oku. Poznał go i natychmiast zastąpił mu drogę. - Jestem bratem Leszka Talara... - Wstyd, panie Talar, wstyd! - kapitan popatrzył na Andrzeja jak sędzia na występnego ojca rodziny, który wzbrania się płacić alimenty. - Ja jego do sekcji jeździeckiej wziąłem, a on się do piłkarskiej nadaje. Kazio lepszego kopa nie ma! - Ale o co poszło?!. - On, znaczy wasz Leszek, za koniem się ujął. I prawidłowo! - kapitan przymrużył swoje jedyne oko. - Ale jedno głupio wyszło: że cywilnego kopnął. I żeby to zwykły cywil, to pal sześć jego. Ale to cywil z podparciem - obejrzał się naokoło, jakby sprawdzał, czy jego szczerość nie przyniesie złych skutków dzięki czyimś niepowołanym uszom, po czym spytał Andrzeja, kto tak nauczył Leszka kochać konie. - Od dziecka to miał. - Rodzony brat? - Rodzony - potwierdził Andrzej. - No i święta... - Sama rodzina to święta rzecz. Ja to rozumiem, bo już jej nie mam. Mauthausen - strzepnął dłonią w powietrzu, jakby chciał rozwiać jakiś dymek z nie istniejącego papierosa i spojrzał w górę, na ciemniejące już niebo, gdzie los ulokował całą jego rodzinę - Puścić ja waszego Leszka nie mogę, ale... Wstał i gestem polecił Talarowi iść za sobą. Kiedy otworzył drzwi kuchni, Andrzej ujrzał Leszka niosącego dwa kubły węgla. Na widok kapitana odstawił wiadra, stanął na baczność i zameldował siebie i szeregowca Kusiaka. Dopiero gdy kapitan niedbałym gestem polecił mu stanąć na "spocznij", dojrzał brata. Wyprostował się znowu, jakby dźgnięty jakąś niewidoczną szpilą, i znów popatrzył na kapitana. Ten podszedł do kotłów, odsunął kucharza, zajrzał w gary. - Kartoflanka? - pociągnął nosem i zatrzaskując pokrywę kotła zwrócił się do Leszka. - A mogłaby być kiełbasa z ćwikłą, ciasto z makiem. Przeprosisz, Talar, tego coś go kopnął, załatwię na jutro ulgę i przepustkę. - Dziękujemy! - huknął szeregowiec Kusiak, traktując oświadczenie kapitana jako akt ogólnej amnestii. - Za co kiblujesz? - kapitan zmierzył go jedynym okiem. - Polska przepustka, trzy godziny spóźnienia, obywatelu kapitanie. Baby? - Tak jest - Kusiak rozjaśnił się cały. - Jak małe dzieci - kapitan spojrzał na Andrzeja, jakby biorąc go na świadka, jakim elementem przyszło mu dowodzić. - Tylko im dziwki i wódka w głowie - przeniósł wzrok na Leszka. - Ten przynajmniej konie lubi. Przeprosisz? - Niech on wpierw konia przeprosi. - Nie chcesz, znaczy, tej szansy?! - Nie, obywatelu kapitanie. Stał wyprostowany, sztywny i całkiem głuchy na słowa Andrzeja, który doskoczył do niego i kładąc mu rękę na ramieniu przekonywał, że w święta powinni przecież być razem. - Proszę o pozwolenie podłożenia pod kuchnią, bo wygasa! Kapitan popatrzył na Leszka, po czym skinął głową i wyszedł z kuchni z takim impetem, że Kusiak i kucharz uskoczyli na boki jak przed rozpędzonym bykiem. Andrzej chciał jeszcze podejść do brata, lecz Leszek odwrócił się tyłem i zgięty w pół zaczął podsypywać pod kuchnię. Podniósł się dopiero wtedy, kiedy usłyszał trzask drzwi i cichnące kroki brata. - Na łeb upadłeś, Talar?! - Kusiak jął popychać Leszka ku drzwiom. - Leć i przeproś, jak ci każą. - Nie o to chodzi - Leszek patrzył na swoje usmarowane węglem ręce. - Przeprosić to ja mogę. Żeby nie brat. - Prosić przyszedł za tobą! - Właśnie dlatego. Od niego niczego nie chcę. - Dlaczego? - On już wie, dlaczego. Żeby inny brat przyszedł... Ale już nie przyjdzie. Przez niego już nigdy nie przyjdzie... Lang nie spodziewał się, że pod drzwiami komisji dyplomowej ktoś będzie na niego czekał. Ale nie tylko obecność Lidki z bukiecikiem fiołków zaskoczyła go niepomiernie; w tym dniu miał się przekonać, że słowa mają takie znaczenie, jakie zechcą im nadać inni. Kiedy profesor, po szczegółowym przepytaniu kandydata, wysoko oceniając jego pracę dyplomową, walory osobiste oraz praktykę lekarską, stwierdził z satysfakcją, że w swojej klinice czeka na takich właśnie lekarzy - Lang uważał, że sprawa jego przyszłości jest już przesądzona. Siedział przed długim stołem, za którym tłoczyli się przedstawiciele komisji egzaminacyjnej, i czuł się sztywno w ciemnym garniturze, specjalnie sprawionym na tę okoliczność. Żeby kupić materiał, musiał się zwrócić do Szenajcha o talon. Kiedy usłyszał pytanie członka komisji reprezentującego czynnik społeczny, poprawił okulary i pochylił się do przodu jak ktoś o niezbyt dobrym słuchu. Czynnik zmarszczył się i niechętnie powtórzył pytanie: - Czy jako lekarz udzielilibyście pomocy wrogowi klasowemu? Lang patrzył mu prosto w oczy. - To mój obowiązek. Czynnik, omijając wzrokiem sapiącego niespokojnie profesora, wymienił znaczące spojrzenie z asystentem. Szenajch pokiwał głową, wyraźnie demonstrując, że w tej chwili właśnie otworzyły mu się oczy na człowieka ubranego w garnitur z jego kuponu. - Ta odpowiedź świadczy o ideologicznym obliczu dyplomanta - czynnik postukał ołówkiem w rozłożone przed sobą papiery. - I taki człowiek starał się o przyjęcie do naszej partii! Naszym obowiązkiem jest wykazać czujność, nie dopuścić do tego, żeby taki element wdarł się w nasze szeregi! Szenajch jakby tylko na to czekał. Otworzył teczkę z dokumentami Langa, wydobył ankietę i ogłosił wszystkim, że Karol Lang składając wniosek o przyjęcie do partii ukrył fakt, iż jego ojciec był starostą. - Ja to ukryłem?! - Lang nie wytrzymał. Zerwał się z krzesła i oparłszy się oburącz o stół, zawisł groźnie nad asystentem. Szenajch, niczym prokurator na sali sądowej, który w krytycznym momencie procesu poszlakowego wyciąga z teki dowód zbrodni, uniósł w powietrzu wypełniony przez Langa kwestionariusz. - Podał: "urzędnik państwowy" - przeczytał. - A to chyba różnica? Wiemy, kim bywali starostowie. - Nie sądzę, żeby komuś takiemu można było ufać - włączył się czynnik. - Pamiętasz naszą rozmowę w dyżurce? - Lang wyrwał z rąk Szenajcha kwestionariusz. - Nie wiem, o czym mówicie, kolego - wzruszył ramionami i pochylił się nad profesorem, przypominającym wielkiego siwego puchacza: - Pan profesor zapewne nie wiedział o tym kłamstwie? Profesor nic nie odpowiedział. Popatrzył na Langa wzrokiem człowieka, który zrozumiał, że nagle musi pożegnać kogoś, kogo spodziewał się powitać. Lang nie czekał już ani chwili. Bez słowa odwrócił się i wyszedł na korytarz. I wtedy właśnie zobaczył wysuwający się ku niemu bukiecik fiołków. Lidka ubrana była w jedwabną kwiecistą sukienkę, znad bukiecika patrzyła na niego nieśmiało, ale zarazem jak matka, która przyszła ogrzać się sukcesem syna. - Gratuluję - powiedziała. - Co pani tu robi? - Karol zaskoczony zdjął okulary i odruchowo przetarł je chusteczką. - Czekam na pana. Taki dzień... - i kiedy Lang obracał w palcach bukiecik, zebrała się w sobie, wspięła na palce i szybko pocałowała go w policzek. - To od Miecia i ode mnie! Karol dostrzegł wychodzącego z sali Szenajcha. Ujął Lidkę pod ramię i ruszyli korytarzem Akademii ku wyjściu. Tego dnia był milczący i choć zaprosił ją na wino do kawiarni hotelu "Polonia", nie usłyszała od niego więcej ponad to, że ludzie to dziwne istoty, bo równocześnie potrafią kochać i nienawidzić, być skłonni do pomocy i zarazem obłędnie zawistni. Kiedy spytała, co ma na myśli, dotknął klapy nowego garnituru. - Po powrocie do domu powinienem go spalić. - Dlaczego? - Żeby zapomnieć o człowieku, który mi dał talon, a odebrał wszystko inne. Nie śmiała dopytywać się o sens tych słów: wiedziała doskonale, że Karol mówi tylko to, co chce powiedzieć. Na ogół zresztą wyrażał się jasno i precyzyjnie, skoro więc teraz jego słowa były tak mgliste, coś musiało być tego przyczyną. Miała się dowiedzieć o wszystkim kilka dni później, kiedy kończąc nocny dyżur weszła do pokoju lekarskiego. Obnażony do pasa, w szerokich białych portkach, mył się pod kranem. Przed chwilą wstał z wąskiej leżanki, przykrytej zmiętym kocem. - Podałam nowalginę temu spod trójki - oznajmiła. Lang skończył wycierać się ręcznikiem i sięgnął po okulary. - To nasz ostatni dyżur, Lidziu. - Ostatni...? - Wysyłają mnie na głuchą prowincję. - To co będzie? - jakby nagle odpłynęła z jej żył wszystka krew, przysiadła na brzeżku leżanki. - Panie Karolu? Co będzie? Zakładając koszulę, wychynął właśnie z otworu kołnierzyka i natrafił wzrokiem na okrągłe kolana Lidki, łyskające spod rozchylonego fartucha jak dwa dojrzałe jabłka. - Nie chcą mnie tu - opuścił głowę. Podeszła, by poprawić mu zawinięty kołnierzyk koszuli, i nieco dłużej, niż to było konieczne, przetrzymała swą miękką dłoń na jego karku. Pierwszy raz zobaczył z tak bliska jej niebieskie oczy, pulsującą na szyi żyłkę, poczuł ciepły zapach jej ciała. Zaskoczyło go nagłe odkrycie, że Lidka Jasińska to nie tylko pielęgniarka, lecz również kobieta. Powoli dotknął jej włosów, jak nieśmiałe dziecko dotyka głowy drogiej lalki, by przekonać się, czy jej peruka jest tak samo miękka jak prawdziwe włosy. Lidka łagodnym ruchem, jakby bała się go przestraszyć, zdjęła mu okulary w metalowej oprawie, i odłożyła na półkę z lekarstwami. Poczuła, jak ramię Karola zsuwa się na jej plecy, dotyka łopatek, potem ujmuje ją wpół; westchnęła głęboko i wyrwała z kontaktu nocną lampkę. Osunęli się na twardą leżankę. Ostrze brzytwy, skrzypiąc po twardym zaroście, zbierało pianę z policzków Popiołka. Józefina, z wyondulowaną świeżo głową, przyglądała mu się krytycznie. - Elegant! - pokiwała głową z politowaniem. - Ty masz się żenić? - Sama przyniosła od fryzjera łeb jak u barana. Koniec świata! Tak ci zależy na synowej? - Byle była robotna - westchnęła - to niech już będzie. - Każda może być, aby tylko rudej nie przyprowadził. Okropnie są chciwe. Każą sobie płacić nawet po ślubie. - A ty skąd wiesz?! - zareagowała przytomnie i zaraz przystąpiła do badania całej przeszłości męża. Wił się jak na prawdziwym śledztwie i może ta dyskusja rozwinęłaby się w awanturę, gdyby nagle Popiołkowa, zerkając przez okno stróżówki, nie krzyknęła, że chyba narzeczona Gienka nadchodzi, bo słyszy głos syna. Ale zaraz machnęła uspokajająco ręką, odwołując przedwczesny alarm: - Nie, to milicja. Popiołek tkwił z głową w świeżej koszuli, kiedy w drzwiach stanęła młoda blondynka w białej milicyjnej bluzie i białej czapce z daszkiem. - Co jest, pani władzo? - wykrzyknął. - Drogówka do mnie? - ale kiedy zza pleców reprezentantki Komendy Ruchu ukazała się uśmiechnięta twarz Gienka, zrozumiał wszystko bez słów. - To właśnie Mirka, tato - oświadczył z dumą Gienek. - Koniec świata! Dziewczyna zasalutowała dziarsko, lecz Popiołek wcale nie patrzył, czy władza właściwie przykłada palce do daszka, tylko sprawdzał, czy aby nogi w kierzowych butach nie są zbyt cienkie albo ciut krzywe. Okropnie był na to czuły, bo miał swoją teorię, że baby o cienkich nogach są skąpe, a te o krzywych puszczają się bez pardonu na lewo i prawo. Dziewczyna jednak nogi miała takie, jakie Popiołkowi mogły się tylko przyśnić w noc spokojną od dzwonków spóźniających się lokatorów domu. Kiedy zasiedli przy stole, Gienek skwapliwie zaczął rekomendować wybrankę. Właśnie dzisiaj pierwszy dzień regulowała ruch uliczny w stolicy. Od czasów słynnej Lodzi coraz więcej kobiet wstępowało do służby w milicji drogowej, ale Gienek mówił o narzeczonej z taką dumą, jakby rządziła całym MSW. - To ćwiczenia na razie - usiłowała zbagatelizować to wydarzenie. - Próba na placu Dzierżyńskiego, róg Świerczewskiego. - Zaraz, zaraz - Popiołek zmarszczył się, wpatrując się w Mirkę. - Gdzie to jest? - Pan nie wie? - Pewnie na placu Bankowym pani stała, róg Wolskiej. - Nie - pokręciła z uporem głową. - Na pewno nie! - Na pewno tak! - rzucił krótko i pochylając się nad stołem, zawisł oczyma na wargach egzaminowanej dziewczyny. - A Bracia Pakulscy gdzie są? - Ja ich nie znam - wzruszyła ramionami, aż podjechały ku górze bujne piersi, opięte przyciasnym mundurem. - Znasz, znasz - wtrącił się Gienek, który z wyraźną trwogą obserwował przebieg tej ojcowskiej indagacji. - Naprzeciw Domu Dziecka. - Żadnego dziecka! - Popiołek prawie krzyknął, zdenerwowany do ostateczności błędem własnego syna. - Nie Dom Dziecka, tylko Bracia Jabłkowscy! - To pan nie z Warszawy? - szczerze zdziwiła się Mirka i popatrzyła na Gienka jak na oszusta, który nie wiadomo po co wprowadził ją w błąd, opowiadając warszawskie dzieje swojej rodziny. Popiołek aż stracił oddech jak bokser po nieoczekiwanym ciosie w odsłonięty dołek. Rozpaczliwie spojrzał na żonę, jakby szukając świadka, który by usprawiedliwił to, co zaraz się stanie. Józefina próbowała tłumaczyć, że teraz to się w Warszawie wszystkim myli, ale Popiołek nie miał zamiaru iść na żadne kompromisy. Ktoś taki jak ta dziewczyna, która nie wie, po jakich ulicach stawia kroki, nie mógł wejść do jego rodziny. Mruknął tylko pod nosem swoje: "koniec świata" i skinął na Gienka, by wyszedł z nim na chwilę do kuchni. Tam zadał synowi pytanie, w którym zawierał się bezmiar pogardy dla jego decyzji: - Ty baranie! Skąd ty ją wytrzasnąłeś?! - Z kursu. Mówiłem ojcu, że jest semestr wyżej ode mnie. - Ja się pytam, skąd?! Z Grójca? Z Mławy? To mało już warszawianek chodzi na dwóch prostych nogach? - pokręcił głową na wpół z politowaniem, na wpół z żalem. - Owszem, jest na czym oko zawiesić, ale nie pasuje mi ona, Gienek. - Całe szczęście, że to moja narzeczona, a nie taty! - Nie rób mi tego, Gieniuś... - widząc nieustępliwą postawę syna zmienił ton: - Ona cię pałą przez łeb będzie lała! Czysty wstyd brać od chomąta z prowincji po mordzie! - Ona mnie kocha, tato. - Jak milicja jest w stanie kochać?! Zastanów się! - zakręcił się po kuchni jak człowiek, który wypadł z karuzeli i nie może odnaleźć kierunku. - Glina z gliną, koniec świata! Co to za dzieci z tego wyrosną? Basia i Andrzej nieśli owinięty papierem i sznurkami fotel z giętymi poręczami, trzymając każde za jedną poręcz; przechodnie spieszący Nowym Światem omijali ich, bo zagradzali fotelem całą szerokość chodnika. Nieśli ten fotel, jakby chcieli pokazać wszystkim, że wreszcie mają coś swojego, coś własnego. Był to pierwszy mebel, jaki kupili do swego gospodarstwa, i w trakcie tego transportu nazwali go "magister". Na tym fotelu Basia dopracuje się dyplomu. A tymczasem użyli go jako pomocy przy kupnie pączków w sklepie Bliklego; na widok wylewającej się aż na ulicę kolejki Andrzej postawił na końcu ogonka fotel i dwornym gestem wskazał Basi miejsce. Zasiadła w nim niczym królowa na tronie i wraz z fotelem przesuwała się do przodu. Zbliżał się koniec roku akademickiego, jeszcze tylko kilka tygodni kucia i Basia będzie wolna na całe lato. Planowali urlop na Mazurach: żadne z nich nigdy tam nie było, ale nie byli także w Bieszczadach, które wabiły swą dzikością i tajemniczością. Właściwie to nie byli jeszcze nigdzie i cieszyło ich, że tak wiele na nich czeka: wspólnie odkrywane pejzaże, wspólne zadziwienia i nawet wspólne rozczarowania. Zimowe nieporozumienie, ich pierwszy prawdziwy konflikt, jakoś stajało na wiosnę; czuli, że przez tamto przeżycie obydwoje stali się sobie jeszcze bardziej potrzebni. Kiedy z fotelem i paczką ciastek od Bliklego wkroczyli rozbawieni do mieszkania, zastali tam Karola Langa. - Pan Lang przyszedł się pożegnać - oznajmiła pani Marta. - Jak to? - zdziwił się Andrzej. - Pan opuszcza Warszawę? - Wszędzie są chorzy - wzruszył ramionami i chciał się schylić do ręki pani Marty, ale powstrzymały go słowa Lawiny: - Nie wywdzięczyli się panu za pańską wierność. - Ja tu nie jestem najważniejszą sprawą - poprawił okulary. - Jeżeli pomoc lekarska ma przekroczyć wiejskie opłotki, cel postępu będzie osiągnięty. - Szkoda, że pańskim kosztem - Lawina znacząco popatrzył na żonę. - Ale z zyskiem dla tych, którzy mieli pod ręką tylko znachora. Tak pojmuję ten nakaz pracy. - Boże! - wykrzyknęła nagle Basia. - To mnie też czeka nakaz pracy! A jeśli mnie ześlą gdzieś daleko od ciebie...? - popatrzyła z trwogą na Andrzeja. - Możliwe, możliwe, córcia - Lawina z goryczą pokiwał głową. - Masz podobne wady, co pan Karol. - Wady? Jakie? - Pochodzenie. Po wyjściu Langa Lawinowa zauważyła półgłosem: - Skazali go na banicję, bo podobno zataił coś w ankiecie. Andrzej drgnął. Rozbierając "magistra" z papierów i sznurków, powiedział, że ma na jutro wezwanie do kadr. - Po co? - Basia popatrzyła na niego zaskoczona. - Nie wiem. Ale nie martw się. Sumienie mam czyste. - Usiądźcie i napiszcie spokojnie życiorys. Przed Andrzejem leżała biała kartka papieru, a nad nim stała z założonymi na piersiach rękoma potężna, pomnikowa niemal personalna. Ubrana była w wąską spódnicę, w której z trudem mieściły się jej uda, i w żakiet męskiego kroju. Mówiła powoli, jakby każde jej słowo mogło mieć nieodwołalne następstwa. - Przecież u was są moje życiorysy - próbował się wykpić od postawionego mu zadania, lecz poklepała go lekko po ramieniu. - Piszcie. Może sobie jeszcze coś przypomnicie - odeszła do biurka, którego szklany blat był pusty jak zamknięte lodowisko. Patrząc w tę szybę, zaczęła wymieniać niektóre dane z biografii Andrzeja, jakby je miała wypisane szminką na szkle: - Syn Kajetana i Marii, urodzony w Sierpuchowie, dyplom Politechniki numer 357 łamane przez 51... - Widząc, że patrzy na nią ze zdumieniem, uśmiechnęła się: - Widzicie, że to i owo pamiętam. No piszcie, piszcie... Pisał, ale bardzo powoli, bo nie był pewien, co ma się znaleźć w tym życiorysie. Czyżby wreszcie tu dogoniła go przeszłość, przed którą w czterdziestym piątym uciekł z Sierpuchowa? Może więc lepiej byłoby ją tu jakoś zaznaczyć? A jeśli sam się tym wkopie...? Personalna niby to czytała za biurkiem gazetę, ale nagle odezwała się spoza rozpostartej płachty? - A co to za historia z wynoszeniem narzędzi? Skwapliwie wyjaśnił, że to był tylko głupi kawał brygady na tle różnicy poglądów. - Politycznych? - Nie, skądże! Zresztą wyjaśniłem to szczegółowo towarzyszowi Jasińskiemu. Nie zapełnił więcej niż trzy czwarte strony drobnym maczkiem. Personalna przebiegła je szybko wzrokiem. - To wszystko? - Wszystko. - O rodzinie jakoś nic nie piszecie. - Ojciec jest na roli... - O żonie żeście nic nie napisali - przerwała zaglądając ponownie w życiorys. - Nie widziałem powodu, żeby o niej pisać. - A jeśli przyjdzie wam, na przykład, wyjechać na dłużej? - Jak to na dłużej? - już nie mógł ukryć niepokoju, że i jego spotka los Langa. - Dokąd? - Wytypowano was na praktykę do Gorki. - Dokąd?! - Wytypowano was na praktykę do Zakładów imienia Mołotowa w Gorkim - powtórzyła wydobywając z szuflady plik ankiet, które trzymała teraz w ręku niczym karty przed rozdaniem w pokerze. - To bardzo duże wyróżnienie. Jedzie was tylko dwunastu - wręczyła mu kwestionariusze. - Miejmy nadzieję, że władze nie będą widziały przeszkód. I gratuluję - wyciągnęła rękę nad szklanym blatem, ale nim Andrzej zdążył ją uścisnąć, rzuciła jeszcze: - Oczywiście cztery fotografie! Zaraz po pracy pobiegł prosto do Akademii Medycznej. Natknął się tam na Igę, która stała przed pękniętym lustrem w szatni. Wskazała mu drzwi sali, w której Basia odbywała ćwiczenia z patologii, a potem patrzyła, jak Andrzej chwyta Basię w ramiona i podnosi do góry. - Wyjeżdżam! Na cztery miesiące! Do Związku Radzieckiego! - postawił Basię na ziemi i całkiem już innym głosem zadał jej i sobie pytanie: - Ile to znów będzie czwartków bez ciebie? Andrzej grzebał w kopercie w poszukiwaniu starych legitymacyjnych zdjęć. Wygrzebał dwa, które nadawały się do ankiety paszportowej. I wtedy usłyszał dzwonek do drzwi. Zostawił rozrzucone na stole zdjęcia i poszedł otworzyć. Na progu stał wysoki, smukły mężczyzna w grubej kraciastej koszuli i wiatrówce, jakie Andrzej widywał tylko czasem na stronie mody w "Przekroju"; włosy miał jasne, krótko przystrzyżone, a spojrzenie jego brązowych oczu było napięte. Spytał o państwa Lawinów, ale słysząc, że ich nie zastał, wcale nie miał zamiaru odejść. Patrzył poza ramieniem Andrzeja w głąb mieszkania, jakby chcąc z jego wyglądu wyczytać jakąś ważną dla siebie informację. - Czy mógłbym poczekać? Andrzej wpuścił go bez słowa do przejściowego pokoju i wskazał krzesło przy stole. Kiedy odchodził, dostrzegł jeszcze eleganckie mokasyny i skarpety w barwny wzorek. "Ciekawe, gdzie zdobył te rzeczy?" - pomyślał wracając do koperty z fotografiami. Brakowało mu jeszcze dwóch zdjęć paszportowych. - Czy mogę prosić o ogień? - usłyszał po chwili. Gość stał w drzwiach ich pokoju z paczką cameli w ręce. Andrzej, zapalając zapałkę, musiał odrzucić trzy po kolei, dopiero czwarta sypnęła iskrami, zaśmierdziała siarką i po chwili wahania zapłonęła. - Jak to mówią, przed wojną dzielono zapałkę na czworo - zaśmiał się. - A teraz zapala się co czwarta. - Dobry kawał - uśmiechnął się gość, częstując Andrzeja camelem. - Tego mi jeszcze nie mówiono. Od dawna pan tu mieszka? - Piąty rok. - Sam? - Z żoną. - A państwo Lawinowie? W komplecie? We trójkę? - Andrzej skinął głową, a tamten rozejrzał się po zagraconym nieco przedpokoju. - Te wspólne mieszkania warszawskie... Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy. - Przybywa mieszkań, ale wciąż za mało. - Bo ludzie wciąż wracają. - Kto miał wrócić, już wrócił. - Wciąż jeszcze wracają - nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się do Andrzeja. - Pan Lawina prowadzi prywatną praktykę? - Z jedną ręką? Nie. Wykłada. - Z jaką jedną ręką? - gość uniósł wysoko brwi jak dwa znaki zapytania. - Pan dawno widział doktora? - Bardzo dawno. - Pan... nietutejszy? - Tutejszy - powiedział gość z jakimś odcieniem smutku. - A raczej... znowu tutejszy. A Basia? - Skąd pan przyjechał? Odpowiedział pytaniem: - Wyszła za mąż? - Tak. Teraz dostrzegł, że długie palce mężczyzny drżą; papieros tkwiący między nimi żarzył się, wypuszczając spiralę dymu. Andrzejowi udzieliło się to napięcie; wydobył z pudełka kilka zapałek, przełamał i rzucił na stół. Ześlizgnęły się z obrusu, więc przykucnął, żeby je pozbierać, a kiedy się podniósł, natrafił na wyciągniętą ku sobie rękę. - Przepraszam. Rozmawiamy tak, a nie przedstawiłem się. Jestem... - Łukasz Zbożny - uprzedził go Andrzej, patrząc mu prosto w twarz. Znów uniósł brwi do góry. - Tak - potwierdził z lekkim skłonem. - Byłem narzeczonym Basi. Andrzej odwrócił się i wybiegł z pokoju, a Łukasz rozłożył ręce, jakby chcąc się usprawiedliwić z tego, że się tu pojawił. Nie minęło więcej jak piętnaście sekund, kiedy Andrzej był z powrotem i rzucił na stół swoje zdjęcie ślubne. - Nie jest pan jej narzeczonym! Pana nie ma! Nie żyje pan już pięć lat! - prawie krzyczał, jakby chciał uprzytomnić tamtemu, że pojawił się jako duch, że nie ma tu miejsca dla niego - żywego. Fotografia drżała w palcach Łukasza. Nie odrywając od niej oczu, powiedział najpierw, że wszystko teraz zrozumiał, a potem przeniósł wzrok na Andrzeja i dodał z pewną wyczuwalną prowokacją w intonacji, że mimo to żyje. - Nie dla niej! Dawno pana pochowała! I dawno zapomniała! Pan nie istnieje! - porwał z rąk Łukasza fotografię. - Niech pan już idzie! I nigdy tutaj nie wraca. Nigdy! Kiedy za Łukaszem zatrzasnęły się drzwi, opadł na krzesło jak po długim biegu. Z niedopalonego camela unosił się dym. Jednym uderzeniem pięści przydusił go w popielniczce, która pod tym ciosem rozpadła się na trzy części. Kiedy w godzinę później w drzwiach stanęła Basia, zastała Andrzeja z głową wspartą o blat stołu. - Co tu się stało? - Nic - uniósł głowę i nakrył ręką ich ślubne zdjęcie. - Zupełnie nic. - Był tu ktoś? - rozejrzała się po mieszkaniu, wciągając nosem zapach dymu. - Nikt. Iga biegła ulicą Oczki, potem skręciła w Lindleya i zasapana dopadła ciężkich drzwi wiodących do kliniki. Orzeźwił ją chłód starego korytarza. Po chwili znalazła się na zalanym słońcem dziedzińcu. Spodziewała się zastać Basię na internie. Odbywała tu wakacyjną praktykę. I rzeczywiście: w izbie przyjęć wypełniała jakieś formularze. Iga rozłożyła przed nosem przyjaciółki płachtę studenckiego tygodnika "Po prostu". - Wiedziałaś o tym?! - O czym ty mówisz? - Basia nie mogła się połapać. Nawet wówczas, gdy przeczytała tytuł wiersza: "Sarna". Dopiero kiedy spojrzała niżej i zobaczyła podpis: "Łukasz Zbożny"... Literki strofek rozmazały się przed jej oczami. Bez słowa podała tygodnik przyjaciółce. Głos Igi dudnił obijał się o ściany: Nikt nad tobą nie płakał i nie bił w dzwony Tylko w mojej klepsydrze pamięci Piasek zasypał twój grób.. - Skąd oni to wygrzebali? - spytała Basia bez oznak zbytniego przejęcia. - Ty naprawdę nie wiedziałaś? - Iga stała z rozpostartym tygodnikiem jak wysoki, smukły anioł, który przygląda się swoim własnym skrzydłom. - Jeszcze nie widziałam tego numeru. - Nie o to mi idzie - podeszła bliżej. - Nie wiedziałaś, że on żyje? - Zwariowałaś? - było w tym i oburzenie, i błaganie zarazem, by nikt nie śmiał sobie robić żartów z tej sprawy. Iga zrozumiała wreszcie, że to ona dopiero była zwiastunem zmartwychwstania Łukasza Zbożnego. Podsunęła przed oczy Basi wiersz "Sarna", pod którym widniała data - czerwiec 1953 i miejsce powstania - Warszawa. Basia wyrwała gazetę, wpatrywała się z bliska w cyfry i litery, jakby liczyła na odkrycie pomyłki. Potem przeniosła wzrok na Igę i oparła się o ścianę. - Jak on mógł mi to zrobić? Był teraz dla niej sprawcą tego wszystkiego, co przeżyła. Był kimś, kto zaparł się jej pamięci. Kto tak łatwo potrafił z niej zrezygnować, że nie szukał jej wcale wśród żywych, nie próbował się nawet przekonać, czy istnieje. Iga prawie siłą zaprowadziła ją na pocztę. Podsunęła przed oczy stopkę studenckiego tygodnika z podkreślonym numerem. Musi zadzwonić, żeby doszło do spotkania żywych, choć dawno pogrzebanych. Tej sprawy tak nie można zostawić! Ale Basia wciąż kręciła przecząco głową. Była jak ogłuszona, nie docierały do niej argumenty przyjaciółki, że to jest właśnie jej obowiązkiem, bo to ona uznała go za nieżyjącego. - Nie, nie mogę - odsuwała podtykaną słuchawkę. - Jeśli on mnie nie znalazł... - Może nie wie, że żyjesz? Tyś go przecież też pogrzebała? - Ja nie wierzę - Basia miała wargi prawie bordowe od nieustannego przygryzania. - Jego tam nie ma! Iga wreszcie sama nakręciła numer i spytała o pana Łukasza Zbożnego, po czym zakrywając słuchawkę ręką zakomunikowała, że poszli go szukać. Wtedy Basia gwałtownie nacisnęła widełki, przerywając połączenie. - Przecież jest... - Iga była wyraźnie zawiedziona. - To dlaczego mnie nie szukał? Nie chciała już żadnych rozmów, żadnych argumentów. Pożegnała się pośpiesznie i sama nie wiedząc kiedy znalazła się na ulicy Wiejskiej. Na bramie ocalałej czynszowej kamienicy wisiały różnokolorowe tabliczki z nazwami pism młodzieżowych. Pomiędzy "Światem Młodych" a "Pokoleniem" odnalazła tabliczkę "Po prostu". Przeszła na drugą stronę ulicy i patrzyła w przeciwległe okna, jakby spodziewała się ujrzeć w nich tego, którego dawno uznała za przysypanego gruzami i ziemią. Nagle coś ją jakby pchnęło przed siebie, wbiegła na jezdnię, omal nie wpadając pod nadjeżdżającą warszawę. Kierowca zdążył jeszcze rzucić w ślad za nią przekleństwo i pytanie: - Życie ci niemiłe, cholero?! - Zgadł pan! - nie odwracając się wbiegła w bramę kamienicy, w której na piętrze mieściły się redakcje różnych pism młodzieżowych. Szła jak w transie, jakby coś prowadziło ją przez schody, korytarze i drzwi. I oto stanęła oko w oko z krótko ostrzyżonym, smukłym mężczyzną, ubranym w pulower, wyprasowane spodnie i zgrabne mokasyny. - Sarna?! - powiedział zduszonym głosem. Nic więcej... Nie rzucili się sobie w ramiona, nie wykrzykiwali bezładnych słów. Gdy potem usiłowała przypomnieć sobie, co działo się między Wiejską a parkiem Łazienkowskim - nic, zupełnie nic nie była w stanie przywołać z pamięci. Łukasz, ściskając ręce aż do bólu, patrzył na siedzącą w pewnym oddaleniu od niego Basię. Obserwowała uwijającą się wśród przechodniów wiewiórkę. - Mów coś! Odezwij się! Popatrzyła na niego, jakby dzieliła ich szyba, po czym wyciągnęła rękę niczym ślepiec i dotknęła leciutko końców jego krótko przystrzyżonych włosów. Przeszedł go dreszcz. - Co się stało z twoimi lokami? - spytała. - Ważniejsze, co się stało z nami! - Nas przecież nie ma. - Przestań! - przysunął się, próbując ją objąć. - Mam dość metafor. Pod dotykiem jego ręki zesztywniała. Opuścił ramię. Czekał. Liczył, że minie szok, że potrafią jeszcze znaleźć te najważniejsze słowa. - Przez tyle lat żyjąc, byliśmy dla siebie umarli... - patrzyła na niego błagalnie, jakby tylko od niego zależało wyjaśnienie tej zagadki. - Jak to możliwe? I nagle tama się uniosła, popłynęły słowa proste, bo tylko takie mogły im siebie przywrócić. Mówił on: dla niego została pod gruzami na Złotej, tak doniesiono mu w obozie dla dipisów jeszcze w Lubece, setki razy przeżył jej śmierć, widział ją w dziesiątkach wariantów... Mówiła ona: jego rozstrzelali po wyjściu z kanałów, tak jej mówiono, byli nawet świadkowie, i choć ona przez lata całe wiedziona przeczuciem nie chciała w to uwierzyć, to w końcu znalazła go wśród umarłych, była na jego ekshumacji... Mówił on: nie mogła być przy ekshumacji kogoś, kto żyje, chyba chciała, aby tak było, chciała uwierzyć w jego nieistnienie... Mówiła ona: nie szuka się kogoś tyle lat, jeśli się chce wierzyć, pogodzić z jego nieobecnością, ona szukała nie wierząc, że będzie wśród zabitych czy rozstrzelanych, ale w końcu musiała uznać fakty, przy zwłokach było zdjęcie... Mówił on: to niemożliwe, ja nie nosiłem ze sobą swojego zdjęcia... Mówiła ona: to było moje zdjęcie, to, które ci dałam "na zawsze" - To? - spytał wyjmując z portfela owinięte w cieniutki celofan zdjęcie dziewczyny z warkoczami. Chwyciła go kurczowo za rękę. - Co to znaczy? Kto nas skazał na śmierć za życia?! Nie odpowiedział od razu, wzniósł oczy ku szczytom drzew, jakby szukając w pamięci gotowej, znanej już sobie odpowiedzi. - "Zażalenie do Pana Boga". Napisałem kiedyś taki wiersz: "Jakim prawem zatrzymałeś jej serce, mnie skazując na życie bez niej?" - On jednak rozpatrzył to zażalenie - uśmiechnęła się smutno. - Tak. W 1949 dowiedziałem się, że Pan Bóg okazał się okay. Wtedy Czerwony Krzyż potwierdził, że żyjecie. Zerwała się z ławki, oburzona, wstrząśnięta tym, że wiedząc przez tyle lat, że jest żywa, nie wykonał żadnego gestu, nie dał znaku życia... - Pięć listów i żadnej odpowiedzi - powiedział z goryczą. - Gdzie pisałeś? - Na Złotą. Taki podali adres. - Nie! - patrzyła na niego przez zmrużone powieki. - Nie było żadnych listów! - Żaden do mnie nie wrócił - odparł spokojnie jak człowiek, który dawno już z czymś ostatecznym musiał się pogodzić. - Ktoś je odbierał - wstał z ławki, ujął ją pod rękę i poprowadził w stronę stawów. - Wiesz, kiedy po raz drugi napisałem zażalenie do Pana Boga? Wtedy, gdy drugi raz dla mnie umarłaś. Nazajutrz po powrocie do Warszawy byłem na Złotej i... - Z kim rozmawiałeś?! - wyrwała mu się i stanęła naprzeciw, nie zważając, że tarasuje drogę jakiejś młodej matce z wózkiem. - On cię kocha. Zareagowała na to oświadczenie niespodziewanym okrzykiem: - O Boże! Znaczki! - oburącz dotknęła skroni. - Znaczki z Kanady! Popatrzyła na niego jakoś inaczej, jakby dopiero teraz go ujrzała, po czym bez słowa odwróciła się i pobiegła przed siebie alejką. Zawołał dwa razy: "Basia! Basia", raz "Sarna", ale widząc, że nie ogląda się nawet, sięgnął po papierosa i usiadł na ławce, jakby zamierzał tu do końca dnia oczekiwać jej powrotu. A ona tymczasem biegła przez alejki parku, potem przez Piękną, nie zważając na światła ani na to, że potrąca przechodniów. Potem stanęła, zdyszana jeszcze, przed Andrzejem. Siedział na kupionym przez nich oboje fotelu. Podniósł oczy i spytał, gdzie tak długo była. A wówczas usłyszał to jedno słowo, powtarzane wielokrotnie: - To podłość! Podłość! Podłość! Nie musiała mu tłumaczyć, o co jej chodzi. Stojący w drzwiach Lawinowie usłyszeli oskarżenie: - Wiedziałeś! Od początku wiedziałeś! - Pokazał się tu miesiąc temu. Tyle wiem - stanął przy oknie ze zwieszoną głową. - Andrzeju?! - krzyknęła Lawinowa. - Tak - popatrzył im wszystkim w oczy. - I miałem prawo go wyprosić. Jestem jej mężem. Ona należy do mnie! Tylko do mnie! - Mężem?! Zostałeś nim podstępem! Kłamstwem! Podłością! Zawsze wiedziałeś! Podrzuciłeś moje zdjęcie na cmentarzu! Jej głos wibrował histerią. Lawina podszedł do okna i jedyną ręką usiłował je domknąć. - On tego nie zrobił - powiedziała pani Marta. Andrzej podszedł bliżej. - Owszem, zrobiłem. Basia atakowała dalej: - A potem wykradałeś jego listy! - Listy?! Nie! - Teraz rozumiem, o jakie znaczki pytał wciąż listonosz. - On tego nie zrobił! - Lawinowa szarpnięciem odwróciła córkę twarzą do siebie. - Nie oskarżaj go o wszystko! - A ty go nie broń! Jeśli był zdolny wykradać moje zdjęcia, nie miał skrupułów i przy listach! - Nie wiedziałem o nich. Przysięgam! - Kłamiesz! Kłamiesz! Skuliła się w sobie, zasłaniając twarz dłońmi. Lawina objął ją, przytulił i powiedział cicho, ale z naciskiem: - Córcia, on tego nie zrobił. - Nie brońcie go! Wam też trudno uwierzyć w tę podłość, dlatego go bronicie! - Nie. Nie dlatego - Lawina wyciągnął rękę w stronę wracającej z drugiego pokoju żony i wziął od niej paczkę listów. - Dlatego. Na jego dłoni leżały wymięte koperty z wyciętymi rożkami po znaczkach. Basia popatrzyła na nie z przerażeniem, potem spojrzała na ojca. - Jak mogliście? Wy? - kręciła głową, jakby nie mogąc uwierzyć. Niech najpierw posłucha, zanim uzna ich za oskarżonych i skazanych. Niech posłucha jej, matki. Pierwszy list przyszedł nazajutrz po ich ślubie, rano, kiedy jeszcze spali po weselu i nocy poślubnej. Wówczas i ona, i ojciec nie byli w stanie podjąć innej decyzji niż ta, która nakazywała im chronić jej świeże szczęście. Czy mieli jej powiedzieć prawdę w chwili, kiedy wreszcie odważyła się uwierzyć, że potrafi być szczęśliwa? - Skąd wiesz, że byłam szczęśliwa? - zauważyła kątem oka wyraz twarzy Andrzeja: wyglądał jak człowiek stojący przed palącym się własnym domem. Pochyliła głowę i rzuciła cicho, ale dostatecznie wyraźnie: - Owszem. Byłam! - i jak przed godziną w parku Łazienkowskim odwróciła się i wybiegła z pokoju. Zostali we troje. Patrzyli na siebie w milczeniu. Andrzej odwrócił się do okna. Stał opierając czoło o szybę, ale nie widział nic. Zupełnie nic. Wówczas poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie. Odwrócił się błyskawicznie. Basia?! Ale to była pani Marta. - Nie zostawiaj jej teraz samej, Andrzeju. - Ona już nie jest sama. Całą noc spędził przy oknie, wpatrzony w mdłe światło ulicznej latarni. Ich tapczan był pusty. Basia nie wróciła. Spędziła tę noc u Igi. Przyjaciółka radziła jej, by wróciła do domu. - Ty wiesz, co sobie Andrzej teraz myśli? - Niech myśli - wzruszyła ramionami. - Zasłużył na to. - Więc wróć i mu to powiedz - Iga smarowała głowę śmierdzącym dziegciem przeciwko łuszczycy. - Ale go nie torturuj! - Ty też trzymasz jego stronę? - Nie. Wiem, że Łukasz był dla ciebie wszystkim. Bardziej zresztą mitem niż mężczyzną - owinęła głowę ręcznikiem. - I tak zostanie. Na co innego już za późno. - Skąd wiesz? - Basia popatrzyła na nią zezem, nie unosząc brody wspartej na podgiętych kolanach. - Bo czytałam, jak i ty, legendę o Tristanie i Izoldzie. Legendy dobre są w książkach. W życiu jest życiowo - przysiadła na skraju łóżka i uniosła brodę przyjaciółki tak, że ich oczy znalazły się na jednej wysokości. - Za co karzesz Andrzeja? Że cię kochał jak szaleniec? Zadręczy go tam teraz własna wyobraźnia. - Łukasz tak się zadręczał osiem lat. - Ale nie wracał. - Przez niego. Iga schyliła się po rzuconą na podłogę bluzkę Basi i wepchnęła jej w ręce. - Idź i powiedz mu, że odchodzisz. Basia siedziała nieporuszona, patrząc na przyjaciółkę jakby zza szyb: - Komu mam to powiedzieć? Od kogo odejść? Od kogo? Następny dzień to była niedziela. Przeklęta niedziela. Tyle wolnych godzin, których nie ma jak zagłuszyć. Wczesnym rankiem golił się w łazience. Patrząc na swoje podkrążone oczy, zamalował odbicie w lustrze pianą z pędzla. Kilka maźnięć i przestał istnieć jego portret. Jak niewiele trzeba, żeby człowieka wymazać... Czuł ogromną potrzebę zwierzenia się komuś ze swojego cierpienia, ale nikt właściwy nie przychodził mu do głowy. Dopiero kiedy pił w kuchni zimne mleko, przypomniał sobie... Wybiegł śpiesznie z domu. Żeby dotrzeć na Rynek Starego Miasta, musiał nurkować pod ochlapanymi wapnem rusztowaniami, przekraczać wykopy, potykać się o kable betoniarek. Wiedział, że tu właśnie może zastać Ciećwierza. Nawet w niedzielę. Wyczytał w "Życiu Warszawy", że budowlani Starówki pracują nawet w święta. I nie pomylił się. Znalazł go w głębi Fukierowskiej winiarni, z rysunkami w ręku, sczepionego w jakiejś wrzaskliwej wymianie zdań z majstrem w kapeluszu o przyciętym rondzie. Widząc Andrzeja Ciećwierz uciął dyskusję krótkim wojskowym: "Tak ma być, jak mówię!", i podszedł z wyciągniętą ręką. - Masz chwilę czasu? - Andrzej chciał mu wyjaśnić, że sprowadza go tu sprawa Basi, ale dudnienie kolejnych staczających się beczek prawie ich ogłuszyło. Inżynier, zatykając uszy, przeprowadził gościa do sali, w której plastycy, stojąc na spiętrzonych ławach, malowali na ścianach rodzajowe sceny i winiarskie hasła. - Nie napiłbyś się ze mną? - spytał Andrzej jak człowiek, który ma tylko jedno wyjście. - Co się stało? - Wiesz, niedawno pisałem życiorys. Urodził się, uczył, pracuje. Bardzo prosty i krótki. Aż zbyt prosty jak na mnie. - Jakieś sęki w robocie? Kadry, tak? Mam coś zaświadczyć? - Chyba jedno - Andrzej uśmiechnął się smętnie - że miałeś mnie rozstrzelać. I lepiej by się stało. - Mów, do diabła, co cię sprowadza! - Tobie też się kiedyś świat zawalił. Myślałem, że... Łoskot staczanych beczek zagłuszył jego słowa, a równocześnie dopadł Ciećwierza zdyszany majster w kapeluszu bez ronda: - Ja już zdrowia nie mam, panie kierowniku! Na Bazyliszku znowu Fruziński cement do zaprawy wpieprzył. Pod kolorowe tynki! Ciećwierz poprosił Andrzeja, żeby poczekał chwilę, po czym prawie kłusem ruszył za majstrem. Andrzej przeczytał na ścianie świeżo skończony przez plastyka stylizowany napis: "Wino mądrym uczyni choćby i prostaka". Otrzepał spodnie z wapna i cementu i opuścił winiarnię. Kogo jeszcze mógł znaleźć? Kto będzie miał czas dla niego? Leszka nie widział od Wielkanocy. I czy w ogóle tamtą wizytę w koszarowej kuchni można było nazwać widzeniem się? Postanowił jednak pójść do niego. Zobaczył go już z daleka, ale w żaden sposób nie mógł się do niego przybliżyć. Leszek też go spostrzegł przy barierce maneżu, chociaż ani przez moment nie spuszczał wzroku z galopującego gniadego ogiera. Stał pośrodku kręgu, który zataczał koń prowadzony przez niego na długim parcianym otoku. Chłopak był do pasa nagi, w furażerce nasuniętej zawadiacko na oko; drelichowe wyblakłe portki wpuszczone miał w cholewy. Przed nosem Andrzeja co chwila z dudnieniem kopyt przebiegał ogier, ciągnąc za sobą wiercącą w nozdrzach smugę amoniakowego zapachu. - Daj podejść! - zawołał, a kiedy brat nie zareagował, przekroczył barierkę i stanął na skruszonej kopytami łące. Koń przebiegł tak blisko, że poczuł smagnięcie ciepła jak od wjeżdżającego na stację parowozu. Leszek, wolno obracając się na pięcie, pozwolił ogierowi jeszcze dwukrotnie przebiec po okręgu, ale popuszczając mu otok wydłużył promień koła i zmusił Andrzeja do cofnięcia się z powrotem pod barierkę. - O co chodzi?! - krzyknął nie spuszczając oka z konia. - Zatrzymaj go. Koń przeszedł w trucht. Między nim a Leszkiem obracała się monotonnie jak belka kieratu linia białoszarego otoku. Andrzej zdecydował się mimo wszystko dotrzeć do brata - gdy tylko ogier przebiegł mu przed nosem, popędził na środek maneżu. Kiedy stanął obok Leszka, otok obwiązał ich obu, a koń, krążąc nadal, coraz mocniej ich spętywał. Stali teraz blisko siebie, jakby jeden był drzewem, a drugi skazańcem, który ma być do tego drzewa przywiązany. Leszka to rozbawiło. Andrzej był wściekły. Z daleka stajenni pokazywali ich sobie palcami i śmieli się jak z jakichś cyrkowych popisów dwóch klownów. Dopiero po chwili Leszek uniósł wysoko ramiona i ściągnąwszy otok do siebie, jednym gwizdnięciem nadał ogierowi przeciwny kierunek. Kiedy zostali odplątani, Andrzej położył rękę na ramieniu brata. - Leszek, nie wolno tak. Kogo my obaj mamy oprócz siebie? Ja, widzisz... - zawahał się przez moment, czy powinien to mówić właśnie teraz - ja już nawet żony nie mam - zauważył błysk zainteresowania w oku Leszka i dorzucił szybko: - Przecież my jesteśmy tylko dwaj! - Mogło nas być trzech! - uciął krótko i nagle wystartował jak sprinter, odbił się kangurzym skokiem i lekko opadł na grzbiet nie osiodłanego konia. Trzymając się grzywy, powodując ogierem samymi piętami, zbliżył się do Andrzeja. - Dopadła i ciebie sprawiedliwość! - rzucił tonem pełnym satysfakcji, po czym gwizdnął przeraźliwie i ruszył z takim impetem, że w twarz Andrzeja uderzyły twarde grudki ziemi, wyrzucone kopytami ogiera. Nie wiedział, gdzie była przez miesiąc wakacji, ale wiedział jedno: nie była z Łukaszem. Kilkakrotnie dzwonił do redakcji, pytał o pana Zbożnego. Kazali mu czekać przy telefonie, a potem słyszał jego niski, melodyjny głos: "Halo, słucham?". Odkładał słuchawkę. Lawinowie też nie wiedzieli, gdzie przebywa córka, a przynajmniej tak twierdzili. Pani Marta usiłowała znaleźć w tej rozłące jakieś dobre strony, powtarzała przy lada okazji, że czas leczy rany, ale widać czuła, że nie brzmi to zbyt przekonująco, bo po pewnym czasie zaprzestała naklejania tych plastrów na obolałe miejsce. Za to troszczyła się o niego jak o syna: zawsze zastawał w pokoju kolację przykrytą serwetką. Na początku sierpnia Basia zaczynała staż w szpitalu klinicznym, liczył więc, że pojawi się przedtem w domu, ale tak się nie stało. Zaraz po pracy poszedł na internę. Oddziałowa powiedziała, że doktor Talarowa jest w szpitalu. Czekał na dole, a kiedy wyszła z budynku w towarzystwie dwóch kolegów, zastąpił jej drogę. - Porozmawiajmy. - Spieszę się - chciała go wyminąć, ale chwycił ją za rękaw bluzki. - Usiądźmy gdzieś, porozmawiajmy. - Wszystko jest przecież jasne. Usiadła jednak na ławce. Nie wyglądała na osobę wracającą z wakacji, a raczej jak ktoś, kto został cudem odratowany po trzytygodniowym pobycie w zasypanej sztolni. - Nie wiedziałem, że on żyje - zaczął Andrzej, choć wcale nie tak miały brzmieć słowa, które sobie tysiąckroć przygotowywał na tę rozmowę. - To kwestia tylko tego twojego zdjęcia. Ale i wtedy nie kłamałem. Przypomnij sobie - potrząsnął jej ramieniem. - Mówiłem ci, mówiłem ci prawdę, ale nie wierzyłaś. Zresztą, cokolwiek zrobiłem, to z myślą o tobie, o nas... - Za późno, Andrzeju. - Dlaczego za późno? Ja ci zapomnę, że nie wróciłaś wtedy na noc. Zapomnę ci wszystko. Nie odpowiedziała. Widział, jak jej dłonie zaciskają się w piąstki. Potem wstała i ruszyła ku bramie. - Idziesz do niego?! - zawołał. Zatrzymała się. - Nieważne, dokąd. Nie żądaj odpowiedzi! Stali nad włazem do kanałów na ulicy Długiej, nie opodal odbudowanego pałacyku Instytutu Sztuki. Zachodzące słońce rzucało cienie na jezdnię. Łukasz rozejrzał się naokoło, jakby usiłując odnaleźć w tej godzinie jakiś ślad tamtych sekund. Ale nic nie było tu takie jak wówczas, kiedy jeszcze się bronili w tych murach. - Tu był początek drogi do ciebie - wskazał właz i wyciągnął ręce do Basi gestem błogosławiącego proroka. - Od tej chwili niewiele widziałem. Tam jest wieczna ciemność. Zamknęła oczy, a on prowadził ją niczym ślepca środkiem jezdni, tak jak biegła trasa kanału. W pewnej chwili potknęła się o krawężnik, oparła o Łukasza i otworzyła oczy. Patrzył na nią uważnie, jakby porównywał tę żywą z tą, która żyła w jego wierszach. - Po co wróciłeś? - spytała ruszając w dalszą wędrówkę po kanałach, które były pod ich stopami. - Kochasz go? - odpowiedział pytaniem. - Jestem... byłam go pewna. On mnie wyciągnął z choroby. - Myślałem, że lekarze. - Miałam chore nie tylko płuca. Umierałam również na pamięć. Zatrzymał się i patrząc między rusztowaniami w zachodzące nad ruinami pałacu Krasińskich słońce, zaczął mówić tak, jakby ta, która go słuchała, znała każdą minioną bez niej godzinę jego życia: - "Po pół litrze gorzały Atlantyk kurczy się do kropli, a lasy Kanady pachną bigosem" - uśmiechnął się trochę gorzko jak ktoś, kto wie, że minione uniesienia zawsze po pewnym czasie mogą wydawać się śmieszne. - Taki był jeden z moich wierszy. Tłumaczowi po angielsku wyszło, że po szklance dżinu wszędzie pachnie spaghetti. Powiedziałem mu: nigdy nie piłeś z tęsknoty, nie jadłeś bigosu, nie bierz się za moje wiersze! - wzruszył ramionami, jakby przypominając sobie reakcje tamtego. - A on na to, że nikt by tu nie zrozumiał bigosu ani takiej śmiertelnej dawki alkoholu... I wtedy zacząłem odkładać na bilet powrotny. Nagle zostawił Basię na środku jezdni, podszedł do następnego włazu i stanął nad nim. - Tu ja poszedłem tędy - wskazał w stronę ulicy Podwale. - A "Ostoja" i "Żor" tędy - ręka zatoczyła łuk i wskazała na Freta. - I nigdy się już nie spotkamy. Wziął ją pod łokieć i poprowadził w stronę Podwala. I znów, jak zwykle w ich rozmowach, wojenna przeszłość mieszała się z teraźniejszością, wspomnienia z pytaniami, jak to było, gdy zostali bez siebie. Była ciekawa, czy był tam sam, odpowiadał na wpół żartobliwie, na wpół z goryczą, że tam się nie jest samym, ma się lodówkę, pralkę air condition. Miał również jej zdjęcie, to samo, które znalazła przy ekshumacji. - Nie to samo - poprawiła go. - Takie samo. A... kobiety? Nie zaprzeczył, że miał kobiety, miał je - żeby mścić się na nich za to, że nie były nią, że nie rozumiały, co znaczy iść kanałami przez dwanaście godzin, że nie umiały płakać przy piosence "A na tygrysy mamy visy"... - Nie ich wina. - Ani nie moja. Wiesz, my, Polacy, nie nadajemy się na turystów. Za bardzo jesteśmy stąd. Potem Basia zaprowadziła go w to miejsce, gdzie w sierpniu była barykada, przy której ostatni raz od Igi słyszała coś o nim: że się trzymają, że "Igła" żyje... A potem on zaprowadził ją w miejsce, które z trudem ustalił, rozglądając się po zmienionych odbudową murach: tu wytknął głowę z kanału. Nad włazem stał "czarny", rozkraczony szeroko, był pijany, w ręku miał granat, czekał, żeby Łukasz odsunął pokrywę włazu, ale on zdążył opuścić ją, zanim granat upadł; usłyszał tylko stuknięcie drewnianej rączki, a potem wybuch. - Więc właściwie tu powinien być mój grób - Łukasz patrzył na ochlapanych wapnem robotników, którzy kłócąc się o coś zajadle, walili w gruzowisko kilofami, jakby chcieli spod niego wygrzebać kogoś, kto jeszcze dawał znaki życia. - Gdzie mieszkasz? - spytała Basia. - W redakcyjnej służbówce. W nocy słyszę wrzaski "gruzinek", z szybu windy cuchnie uryna i śmiecie, a ja nareszcie oddycham! - rozprężył nad głową ramiona. - Polskie air condition. I jak to wszystko przetłumaczyć na angielski? - Mnie nie musisz nic tłumaczyć. - Właśnie dlatego wróciłem. Kiedy znów zaczął mówić o latach na obczyźnie, w których jej imię było jego jedynym Bogiem - przerwała mu pytaniem o ciotkę Proszowską. Podziękował za to, że była u staruszki na Wielkanoc, ale nie omieszkał równocześnie ukłuć jej pytaniem, czy od niej nie słyszała, że on żyje, że przysyła paczki? - Skąd mogłam wiedzieć, że tylko obłąkani znają prawdę? Nieraz zdarzało mu się nie wrócić na noc do domu. Nie mógł tam wytrzymać, dusił się, dręczące oczekiwanie, że może Basia jednak zauważy go, rozmieniało mu całe noce w szare godziny bez snu; wolał ukryć się w fabryce, gdzie coś jednak zależało od niego i na coś mógł wpłynąć. A mimo to zaraz po pracy biegł pod klinikę. Dziś świeci takie słońce! Może dziś Basia go zauważy? Może pozwoli powiedzieć sobie kilka słów? Tego dnia przez zakratowane drzwi kliniki pierwsza dojrzała go Iga. Odwróciła się do Basi, która w holu przepisywała rozkład zajęć dla stażystów. - Znów jest. - Powiedz, że wyszłam już dawno - zaczęła pośpiesznie chować w torebce ołówek i notes, jakby usłyszała sygnał alarmujący o pożarze. - Nie wrócisz do niego? - Do nikogo nie wrócę - rzuciła z wyraźnym zniecierpliwieniem, jakby już miała dość tych wszystkich pytań. - Do Łukasza też nie? - Iga sama chciała coś wiedzieć, czuła bowiem, że Andrzej będzie próbował użyć jej jako mediatora. - Mówiłaś, że jesteś z nim umówiona. Basia smutno pokiwała głową. - Tylko po to, żeby mu to powiedzieć. - Może chcesz, żebym poszła z tobą? - Nie. Kiedy szłam do doktora Sicińskiego, byłaś mi potrzebna - przytuliła policzek do twarzy przyjaciółki. Ale tam muszę dać sobie radę sama. Tylko sama - powtórzyła. Popchnęła lekko Igę ku drzwiom, potem patrzyła przez zakratowane szyby, jak podchodzi do Andrzeja i coś mu tłumaczy. Był w niebieskiej koszuli. Kiedyś lubiła ją najbardziej. Kupowali ją razem, oczywiście we czwartek, bo Andrzej wszystko, co ważne w ich życiu, lubił wiązać z tym dniem tygodnia, żeby podtrzymać legendę czwartku jako dnia, w którym los mu ją ofiarował. A teraz odchodził wraz z Igą w stronę Nowogrodzkiej. Obejrzał się raz jeszcze na drzwi kliniki. Cofnęła się i pobiegła długim szpitalnym korytarzem, zatłoczonym czekającymi przed drzwiami ambulatorium ludźmi, tak smutnymi, jakby przynieśli tu wszystkie swoje rozczarowania, rezygnacje i brak wszelkiej nadziei. "Czy to tylko ja ich tak widzę? - zastanawiała się przez drogę do kawiarni Galińskiego na placu Trzech Krzyży, gdzie była umówiona z Łukaszem. - Może mój stan przypisuję innym? Jakim prawem odbieram im nadzieję tylko dlatego, że sama jej nie mam?" Nie przygotowała żadnych słów na to spotkanie. One były w niej, były w niej zawsze, jak zapach jest w kwiecie, a żywica w pniu sosny. Zresztą Łukasz nie jest taki jak Andrzej, on nie pyta, on wie. Wypiła trzy filiżanki kawy z kremem. Łukasz nie przychodził. Czy chciał uniknąć tego, co było nieuniknione? Przewlec ten stan ich ciągłych powrotów do przeszłości? Omówili już dawno wszystkie lata, miesiące i dni bez siebie, obydwoje czuli, że musi nadejść dzień, w którym staną oko w oko z czasem teraźniejszym. Może przestraszył się tego, że ten dzień właśnie nadszedł? Kiedy płaciła rachunek, kelnerka uśmiechnęła się do niej: - Tacy już oni są. Żeby wiedziała naprawdę, jacy są. Jacy jesteśmy! Wyszła na plac Trzech Krzyży i poczuła się jakby oszukana: to, co miało być powiedziane, co miało być podzielone na dwoje, zostawiono jej samej. Niemożliwe, żeby Łukasz tak postąpił rozmyślnie. Coś musiało się stać. Nagle targnął nią gwałtowny niepokój jak na widok nieoczekiwanego telegramu, który leży na stole. Bez namysłu przebiegła Aleje Ujazdowskie i skręciła w Wiejską. Kiedy w progu Działu Kulturalnego zapytała, czy zastała pana Zbożnego - wszyscy zareagowali tak, jakby ktoś spytał o osobę, którą przed chwilą przyłapano w szatni na wybieraniu drobnych z cudzych kieszeni. Opuścili oczy, rozeszli się do swoich biurek, tylko kierownik działu, zmarszczywszy się, odpowiedział niechętnie, że nie ma tu nikogo takiego. - Ale czy będzie dzisiaj? - Raczej nie - po sekundzie poprawił się: - Na pewno nie. Była już na schodach, kiedy rozglądając się na wszystkie strony dogonił ją redaktor techniczny z białą płachtą świeżej kolumny w ręku. Spytał półgłosem, czy ona może jest "Sarną", a potem podsunął jej kolumnę z przekreślonym na krzyż wierszem. Wyjaśnił szeptem, że w tym miejscu włamany był wiersz Zbożnego, ale przed chwilą właśnie zdjęto go z numeru. - Dlaczego? - Niech się pani domyśli - powiedział wymijająco, ale kiedy Basia spytała, czy był niedobry wyjaśnił, że to nie wiersz budził zastrzeżenia, ale osoba autora. Nic więcej od niego nie usłyszała, ale wiedziała już wszystko. Spacerowała przed bramą FSO, nie zważając na mlaskania i zaczepki mężczyzn, którzy szerokim strumieniem wypływali z fabryki. Andrzej ujrzał ją z daleka. Na jego twarzy pojawił się błysk radości. Wiosłując łokciami włączył się z boku w kolejkę wychodzących, nie zważając na ich protesty. Chciał, być przy niej jak najszybciej, jakby w obawie, że rozwieje mu się, zanim zdąży jej dotknąć, odfrunie jak ptak, którego wcale nie było. - Co się stało? - Nie wiesz?! Ty nie wiesz?! - był to właściwie szept, ale uderzył w niego ciężarem krzyku. - Gdzie Łukasz?! - widząc uniesione w zaskoczeniu brwi, szarpnęła jego ramię. - Nie zgrywaj się. Chciałeś się pozbyć rywala! Po tym wszystkim, co już zrobiłeś, stać cię było jeszcze i na to! Patrzył nic nie rozumiejącymi oczyma. - Baśka... O co chodzi? - On zniknął. - Jak to zniknął? - Nie wiesz, jak się dziś znika? - kurczowo chwyciła go za ręce i ściskała błagalnie. - Oddaj go! Nie mnie go oddaj. Przysięgam, że nie wrócę do niego, ale... - nagle trzymając go wciąż za ręce, osunęła się na kolana. - Przysięgam ci, nie będę z nim! Pochylił się, ciągnąc ją całą siłą za łokcie do góry. - Spokojnie, Baśka, spokojnie... - tulił ją teraz do siebie, wdychając zapach jej włosów. - Wiem, że to ty - oparła się pięściami o jego piersi, patrzyła mu w oczy na wpół oskarżająco, na wpół błagalnie. - Mówiłeś do Igi, że spróbujesz się go pozbyć! Mówiłeś?! - Co ty?! Chciałem po prostu z nim pomówić. Grad drobnych uderzeń jej piąstek zadudnił po jego piersiach. - Oddaj go, słyszysz?! Nie mnie go oddaj, ale niech on będzie żywy i wolny! Otoczył ją ramieniem i szepcząc coś jak do rozżalonego dziecka poprowadził w przeciwną stronę niż ta, z której odjeżdżały pokryte plandekami ciężarówki z pierwszą zmianą. Wrócili do domu osobno. Kiedy usiłował jej wytłumaczyć, że przekroczyła granice, posądzając go o donos na Łukasza, że on nikogo nigdy nie zdradził - usłyszał, że właśnie ją zdradził, używając jej zdjęcia dla stworzenia pozorów śmierci Łukasza. Wyrwała mu się i odbiegła w stronę przystanku tramwajowego. Może by ją zatrzymał, gdyby nie zajechał mu drogi citroen, w którym mignęła twarz Jerzego Poznańskiego. Ten przypadek uprzytomnił mu, jak dawno nie widział tego człowieka. Spieszył się do domu, lecz prawie zaraz wyszedł. Basi nie było. Pobiegł na pocztę. Długo walczył z zapchanym automatem telefonicznym. Wreszcie coś zagdakało w trzewiach obłupanego pudła i zaczął wykręcać numer domowy Jerzego Poznańskiego. Usłyszał przytłumiony głos kobiety, która poinformowała go, że pułkownik wybrał się do kina "Śląsk" na polski film "Trudna miłość". Po kwadransie był już na Wspólnej. Plansze przed kinem zapowiadały następne filmy: "Piątka z ulicy Barskiej" i "Domek z kart". Wślizgnął się do sali już w trakcie kroniki. Kiedy zapaliło się światło, bezskutecznie wypatrywał wśród nielicznych widzów sylwetki Poznańskiego. "Pewno przyjdzie dopiero na początek" projekcji filmu - pomyślał i został na seansie. Kiedy wyszedł z kina, ogarnęło go duszne powietrze zdyszanego w upale miasta. Odnalazł przygarbioną, płaską jak pudełko sardynek "cytrynę" ze śpiącym za kierownicą szoferem i przy niej czekał na pojawienie się Poznańskiego. Pułkownik nie wydawał się zdziwiony widokiem Andrzeja. Zawsze potrafił grać rolę człowieka, którego nic nie może zaskoczyć. Zaproponował kolację u siebie w domu. Kiedy jechali Kruczą, Andrzej przerwał jego uwagi o filmie: - Pan musi mi pomóc! Zniknął... Urwał, czując dotknięcie miękkiej, ciepłej dłoni na swym ramieniu. Poznański patrzył w kark kierowcy i powtórnie, z naciskiem, zaczął mówić o filmie. Potem w Alei Róż przeprowadził go przez bramę obok żołnierza z granatowym otokiem na czapce, ten jednak stojąc na baczność zatrzymał ich. - Przepraszam, obywatelu pułkowniku, ale... - popatrzył wymownie na Andrzeja i pułkownik z uśmiechem, który wskazywał, że z konieczności musi uznać pewne niewygodne obyczaje, poprosił Andrzeja, by zostawił swój dowód osobisty. Żonę Poznańskiego - drobną, wątłą kobietę, która sprawiała wrażenie chorej - widział tylko przez chwilę. Podała im kolacje i powiedziała, że musi się położyć. Zostali sami, ale Poznański nie dopuścił go do głosu, dopóki nie przeszli do gabinetu. Zabrał ze sobą butelkę gruzińskiego koniaku. Andrzej rozglądał się po pokoju; za szklanymi drzwiami potężnej biblioteki lśniły tomy klasyków, dzieła Marksa, Lenina, Stalina oraz opasłe grzbiety encyklopedii; na ogromnym biurku, przypominającym bunkier, leżały otwarte "Nowe Drogi", ale na stoliku, na którym Poznański napełniał koniakiem pękate kieliszki, rozłożony był plik barwnych czasopism: "Paris Match", "Life", "Look". Siedzieli naprzeciw siebie w głębokich skórzanych fotelach, które przyjemnie skrzypiały przy każdym poruszeniu. I wtedy, bezładnie wyrzucając z siebie słowa, Andrzej opowiedział o nagłym i dziwnym zniknięciu Łukasza. Poznański nie przerywał, patrzył tylko znad kieliszka, jak patrzy stary nauczyciel na ulubionego ucznia, który zamiast zostać wielkim odkrywcą, włożył mundur marynarza. Kiedy Andrzej skończył, poruszył się niecierpliwie. - Dziwię się, żeś z tym tu przyszedł. - On jest tylko poetą! - gorączkował się Andrzej. - Nie wierzę, żeby działał na naszą szkodę. Poznański uśmiechnął się lekko, jakby rozbawiony tą niewinną naiwnością. - Postawmy pytanie: co robił w tej Kanadzie? - błysnął okularami, pochylając się ku Andrzejowi. - I dlaczego tak późno wrócił? - Najważniejsze, że w ogóle wrócił. Powtarzamy bez przerwy, że liczy się każda para rąk do odbudowy... - A czy wiesz na pewno, po co on tak naprawdę przyjechał? - Był kiedyś narzeczonym Basi... - Błędem byłoby uważać wszystkich stamtąd za wrogów - patrzył teraz na Andrzeja uważnie, stemplując tym spojrzeniem każde zdanie. - Ale w różnych powrotach tkwią różne intencje. Młoda władza musi być ostrożna. Starożytni Rzymianie powiadali: znika przyczyna, znika jej skutek! Uniósł kieliszek do góry, jakby uważając, że te słowa powinny ostatecznie rozproszyć wątpliwości Andrzeja. Ten jednak pokręcił przecząco głową: - To na pewno pomyłka! - Czy ciebie też przez pomyłkę ścigano kiedyś za dezercję? - w głosie Poznańskiego pojawiła się twardość, która zaskoczyła Andrzeja, nie przywykłego do tego rodzaju argumentów w rozmowach z pułkownikiem. - Jesteś ostatnim człowiekiem, który władzy może zarzucić, że się myli. Więc było to ostrzeżenie, by we własnym losie poszukał odpowiedzi na pytanie, czy losy innych zawsze są tak proste i jasne, jak nam się wydaje, jak chcemy je widzieć. - Ale on jest niewinny! - Za ciebie też siedział niewinny człowiek - przypomniał mu i znów przeszedł na swój zwykły styl łagodnej perswazji. Przecież tylko ty i ja wiemy, jak było naprawdę. I dlatego mogłem stać za tobą w tamtej sprawie, ale teraz...? - osunął się znowu w ciepłą wnękę skórzanego fotela i uniósł kieliszek do góry, jakby spełniał toast. - Radzę ci, nie mieszaj się w to. Powiedz lepiej, co tam u was na Żeraniu? Po schodach domu szedł wolno, coraz wolniej, jakby chcąc opóźnić moment powrotu. Zobaczył na półpiętrze jakiś cień. Sam nie wiedział, kogo obawiał się ujrzeć, ale poczuł skurcz niepokoju. Dopiero poznawszy Stanisława Jasińskiego rozluźnił się nieco. - Czekałem na pana - Jasiński przechylił się przez poręcz schodów. - Zajdź pan do mnie. - Późno... - Późno to będzie jutro, jak pana z roboty wyleją. Mówi to panu coś? - popchnął Andrzeja przed sobą na schody i poprowadził do swego mieszkania. - Coś pan narobił...? Nie bardzo wiedział, o co Jasińskiemu chodzi. Czyżby i on już coś wiedział o tamtej sprawie? Wszystko mu się na nią nakładało, wszystko z nią wiązał. Chodziło jednak o coś innego: dlaczego nie pojechał do Gorki? Jasiński posadził Andrzeja pod lampą, przy wysłanym ceratą stole, sam zaś usiadł ciężko na rozesłanym tapczanie. Dopiero teraz Andrzej uprzytomnił sobie, że w środę grupa specjalistów z FSO wyjeżdżała do Związku Radzieckiego na praktykę. On miał być jednym z nich. A dziś była sobota! - Nie mogłem - powiedział jak uczeń, który wie, że jego wymówki i tak nie będą uznane przez dyrektora. - Nie mogłem czy nie chciałem? - Jasiński sięgnął do swojej nieodłącznej teczki, która nawet w nocy stała przy jego posłaniu, i wydobył z niej jakieś kartki. - Bo taka sprawa stała na zebraniu. - Moja strata - uciął krótko Andrzej, ale Jasiński bynajmniej nie był skłonny przejść tak łatwo nad tym faktem do porządku. - Nie - powiedział twardo. - Za pana mógł pojechać kto inny, mówi to panu coś? Czekał, najwyraźniej czekał na jakieś usprawiedliwienie, na powód, prawdziwy czy wymyślony, ale na tyle prawdopodobny, by mógł go przyjąć czy choćby udawać, że przyjmuje. A tymczasem Talar siedział jakby nieobecny, jakby to nie o niego chodziło. Oparł się dłońmi o kolana i pochylił do przodu, chcąc z twarzy czy reakcji Andrzeja wyczytać odpowiedź na swoje pytanie, ale nie słysząc niczego, sam starał się znaleźć motywy. - Powiedzcie szczerze: wy z kułackiej rodziny? - Nie ma pan czasem trochę wódki, panie Jasiński? Trochę zaskoczony, zajrzał do najniższej szafki tandetnego bufetu i wystawił napoczętą już ćwiartkę. Rozlał wódkę do dwóch kieliszków od wina. - Co pana gryzie, panie Talar? Co się stało? - A pan jest z kułackiej rodziny? - Andrzej uśmiechnął się blado, nawiązując do poprzedniego pytania Jasińskiego. - Jedno mi pan wyjaśnij: jak można nie chcieć tam jechać? Bo ja tego nie rozumiem. - A pan mi powiedz, czy można żyć, kiedy nikomu nie jest się potrzebnym? Na to pytanie Jasiński jakoś odpowiedzi nie znalazł. Przynajmniej było jedno miejsce, gdzie okazał się potrzebny: fabryka! Inni przeklinali cicho te dni i noce przygotowań do wielkiej próby - dla niego jednak była to ucieczka od obecności w domu, w którym zalegała wokół niego cisza nie do wytrzymania, ucieczka od myślenia o swej bezsilności, od samotności. Całe tygodnie spędzał w fabryce. W domu zjawiał się tylko po to, by zmienić koszulę, potem jednak i koszule zabierał ze sobą. Spał czasem u pucołowatego Tadeusza, który skończył politechnikę na rok przed nim i teraz był odpowiedzialny za przygotowanie i przebieg wielkiej próby. Tylko praca pozwalała mu odnaleźć sens mijających godzin. I tak doczekał się tej nocy. Po torze prób na Żeraniu krążył prototyp syrenki-100, dygocąc i pyrkając, wyrzucając kłęby niebieskawego dymu przy każdej zmianie biegów. Przy ustawionym pośrodku toru namiocie zebrał się sztab konstruktorów, był też dyrektor, który bez przerwy nalewał sobie kawę z termosu. Czuł się najwyraźniej jak generał w trakcie decydującego szturmu, bo zerkając na zegarek zapowiadał kolejną zmianę kierowców: - Inżynierze Łukaszewicz, kto po Bieleckim jedzie? Przed nami jeszcze doba jazdy! - Ja! - Andrzej, siedzący w namiocie na kanistrach z benzyną, odsunął płócienne skrzydło, namoknięte w tej mżawce. - A, kolega Talar - dyrektor odkreślił coś na liście, którą nadstawiał ku światłom krążącej po torze syrenki. I wówczas podszedł do niego jeden z robotników, Spodzieja, ubrany w kombinezon, z kluczami sterczącymi z kieszeni spodni i zaczął szeptem mówić, że jego zdaniem inżynier Talar nie powinien siadać za kółkiem. Napotkał pełne zaskoczenia spojrzenie dyrektora. - Jak mój stryjek się wieszał, to też miał takie drewniane oczy - wywrócił oczy, błysnął białkami starając się nadać swej twarzy jak najgłupszy wyraz. Musiało to zrobić na dyrektorze odpowiednie wrażenie, bo naśladując bezwiednie jego konfidencjonalny ton, spytał: - A co, tak się przejął tą naganą? - Bo ja wiem? - Spodzieja łakomie spozierał na papierosy, które dyrektor wydobył. - Galareta z niego. Albo kobieta, albo wrzód żołądka - odliczał na palcach - albo wódka była za ciepła. - Myślicie, że coś może sobie zrobić? - dyrektor zerknął w stronę namiotu. Stary wzruszył ramionami. - Syrenki szkoda. To on właśnie zatrzymał Andrzeja, kiedy ten po kolejnym napełnieniu baków chciał zająć miejsce za kierownicą. - Pan nie teraz. Trzęsie pana. - Kto panu to powiedział? - obruszył się Andrzej. - To ja poprosiłem, dyrektora, żeby pana przesunął w kolejce. Andrzej odsunął go bez słowa i zajął miejsce za kierownicą. Spodzieja podbiegł, uchwycił krawędź drzwi, jakby chciał go przekonać, że nie powinien tego robić. Gdakał jeszcze w kółko jak zatroskana kwoka: "Co panu jest? Co panu jest?", ale trzask zatrzaśniętych drzwiczek uciął jego pytanie. Syrenka ruszyła z impetem, pobiegł jeszcze za nią kilka kroków, a potem stanął i patrzył w oczekiwaniu czegoś najgorszego. A Talar krążył po torze w jednostajnym warkocie silnika, w rzężeniu wycieraczek, które przekreślały oświetlony reflektorami tor, i zdawało mu się, że gna gdzieś daleko przed siebie, pędzi na ratunek dla siebie. Tego dnia wracał dość wcześnie do domu, w którym nie był już od ośmiu dni. Spoglądając w górę, ku oknom mieszkania Lawinów, zauważył szarpaną wiatrem połówkę okna w dużym pokoju. Otwierając drzwi poczuł jakiś dziwny niepokój. Po dwóch krokach zastygł w bezruchu: w przedpokoju nie było żadnego sprzętu. Drzwi do pokojów były otwarte, a w nich ani jednego mebla. Na podłodze leżały tylko stare gazety. Stał i patrzył, jakby nie docierało do niego w pełni to, co się stało. Potem zajrzał do swego pokoju: były tylko jego rzeczy, wszystko, co należało do Basi, zabrano. Pośrodku stał ich fotel, który nazwali "magistrem", a na nim leżał popsuty barometr. Usłyszał skrzypnięcie drzwi. W przedpokoju stał Popiołek, trzymając w wyciągniętej ręce pęk kluczy, jakby oddawał mu władzę nad tym pustym metrażem. - Co się tu stało? - doskoczył do niego Andrzej. - Gdzie państwo Lawinowie? Gdzie moja żona? - Pan mnie się pyta? - Popiołek wzruszył ramionami. - Jeszcze wczoraj lora od Węgiełka wszystko zabrała. A pan gdzie był? - Dokąd pojechali?! - Podobnież na ziemie wyzyskane - zmierzył Andrzeja wzrokiem od stóp do głów jak przedmiot wystawiony na licytację. - I bez pana? Koniec świata! Położył pęk kluczy na siedzeniu fotela, na którym Basia miała zrobić doktorat. Przyglądał się dwóm wróblom skaczącym po parapecie okna, który do połowy zasypany był śniegiem. Siedział na tapczanie i patrzył w to okno, sam nie wiedząc, jak długo tak siedzi. W pustym mieszkaniu szczególnie hałaśliwie zabrzmiał dzwonek. Ale Andrzej nie ruszył się. Drzwi i tak były otwarte. Usłyszał ich skrzypnięcie, potem czyjeś ostrożne kroki, a potem w obramowaniu framugi drzwi ujrzał Ciećwierza z bukiecikiem w ręku. Patrzył na Andrzeja jak na rozbitka, odnalezionego na bezludnej wyspie. Nic jeszcze nie pojmował, przyszedł z kwiatkami do Basi, nie mógł być na jej imieninach, więc teraz po powrocie z sanatorium przybył ze spóźnionymi życzeniami, Kiedy Andrzej bez osłonek opowiedział mu wszystko stwierdził, że do tego mieszkania i do tej sytuacji bardziej pasuje butelka wódki niż bukiecik kwiatków. Wódkę Andrzej miał. Nie miał jej tylko z kim wypić. - I co dalej? - spytał Ciećwierz. - Mogę najwyżej napisać zażalenie do Pana Boga - Andrzej rozlał wódkę i ciachnął scyzorykiem kawałek kiełbasy leżącej na siedzeniu fotela. - Ale już ktoś to za mnie zrobił. - Znam to - Ciećwierz nie wiadomo po raz który rozejrzał się po pustych ścianach. - Jak wyszedłem z kicia, też taką pustkę miałem wokół. - Też przeze mnie - zauważył Andrzej. - Żony nie było - ciągnął Ciećwierz, jakby nie słyszał tej uwagi. - Domu nie było. I dotąd nie ma. Buduję, a miejsca dla siebie stałego nie mam. Andrzej wskazał gestem całe mieszkanie: - Miejsca dosyć dla dwóch takich samych. - Przyjąłbyś sublokatora? To widać nasze losy tak już się muszą plątać... Szufla zgrzytała o chodnik, pchając przed sobą zwał śniegu, aż zaparła się o dwie walizy, postawione na wprost domu na Złotej. Popiołek uniósł głowę szykując się do gniewnej reprymendy. Nie wierzył własnym oczom: przed nim stał Karol Lang z gołą, krótko ostrzyżoną głową, w okularach o metalowej oprawie. - Koniec świata czy to fatamrugana?! - Powrót z wygnania - uśmiechnął się Lang. - Profesor ściąga mnie do kliniki. - Jako pacjenta? - spytał rzeczowo Popiołek, sięgając po ciężką walizę. - Asystenta. - Ale gdzie pan będzie mieszkał? - zatroskał się nagle, stawiając walizy na schodach. Nagle rozjaśnił się jakby padł na niego promień słońca: - Mam! U Lawinów cała chałupa pusta! Tak się zaczynały ich niedziele: Lang w dawnej sypialni Lawinów obnażony do pasa wykonywał z samozaparciem serię gimnastycznych ćwiczeń przy otwartym oknie, nie zważając na głośne protesty Ciećwierza, któremu zawsze wiało, ciągnęło po nogach albo przeszywało plecy nagłym dotknięciem przeciągu. Ciećwierz w kuchni szykował ich wspólne śniadanie. Oczywiście mieli ustalone dyżury i kolejność w przyrządzaniu posiłków niedzielnych, ale tak się między nimi utarło, że Ciećwierz nie pytając, czyja wypada kolejka, sam chętnie zabierał się do tego. Krzyczał przez całe mieszkanie: - Wstawać, hołoto! Chcecie jajka na miękko czy na boczku?! - Jednak zima na wsi jest ładniejsza - Andrzej stał przy oknie swego pokoju i patrzył na odbudowywaną kamienicę, leżącą naprzeciw ich domu, ale widział zamarznięte przy brzegach strumyki, czapy śniegu na gałęziach sosen, wrony jak czarne guziki na stolnicy rozległych białych pól. Spotykali się przy stole w kuchni. Czasem bywało, że i przez sześć dni tygodnia nie mieli okazji ze sobą porozmawiać, mijali się przez dyżury, nadgodziny, plany i zebrania. Sześć dni gwaru, pracy, obowiązków i siódmy dzień - niedziela samotnych. - Łamałem i składałem nogę dziadkowi, co miał siedemdziesiąt dwa lata - opowiadał Lang, smarując starannie kromkę chleba masłem. - Pytam, kiedy złamał, a on: jak przewrót był! Jaki przewrót? - pytam. No, Piłsudskiego. Ćwierć wieku! Czegóż pan do doktora nie poszedł? Bo, powiada, pan tu dopiero od miesiąca jest. - Czemu się pan nie ożenił? - spytał Ciećwierz, który, choć sam samotny, nie mógł jakoś przyjąć do wiadomości stanu kawalerskiego Karola. - Prawdziwy mężczyzna nie może równocześnie kochać kobiety i pracy - na wpół serio, na wpół żartem odpowiedział Lang, a kiedy Andrzej chciał zaoponować przeciwko temu, rozległ się dzwonek do drzwi. - Otwórz, Tomek - powiedział Andrzej. - Mnie tu nikt nie może szukać. Andrzej przeniósł spojrzenie na Karola Langa, lecz ten uniósł brwi: - Do mnie? Nikt... Dzwonek rozległ się ponownie. Andrzej, obciągając dziurawy na łokciach sweter, poszedł otworzyć. Na progu stała Iga. Była zarumieniona od mrozu, uśmiechnęła się zdawkowo na pełne nadziei spojrzenie Andrzeja. Weszła do przedpokoju, a kiedy z daleka ujrzał ją Ciećwierz, wykrzyknął wesoło: - Ich trzech i ona jedna! Chciał ją zaprosić do stołu, na ich kawalerskie śniadanie; ostatnią wspólną ucztę przeżyli na weselu Basi i Andrzeja. Kiedy to przypomnienie padło, Tomasz zauważył chyba swoją niezręczność, bo pospiesznie wycofał się do kuchni. Iga weszła do pokoju Andrzeja. Zachowywała się jak człowiek do specjalnych poruczeń który ma wykonać określone zadanie. Rozejrzała się naokoło, jakby chciała coś sprawdzić. Andrzej, nie doczekawszy się z jej strony żadnego słowa, sam zaatakował pytaniem: - Gdzie ona jest?! - Nie wiem - Iga zsunęła z głowy kaptur, jej jasne włosy z kryształkami śniegu, który topniał w cieple, rozsypały się na kołnierzu płaszcza. Chwycił ją za ręce i nie puszczał, mimo że szarpała się jak dzikie zwierzątko. - Błagam cię, powiedz! - Przysięgam, że nie wiem. Obiecała napisać. Poda adres, pod który mam jej wysłać indeks. Zapomniała go - wyrwała się z uścisku gorących dłoni Andrzeja i podeszła do szafy. - Podobno ma być gdzieś tutaj. Popatrzał na jej błądzące po półkach szafy ręce, które wreszcie wyciągnęły indeks. Podszedł bliżej i stojąc za jej plecami, tak że czuła jego oddech na karku, zapytał: - Gdzie ja mogę ją zobaczyć? Odwróciła się powoli. - Spotkacie się na rozwodzie. Tak mi powiedziała. - Nigdy! - zawołał. - Mam jej znaleźć adwokata. - Nigdy się na to nie zgodzę! Nigdy jej nie dam rozwodu! I tego też jej nie dam! - chwycił indeks i schował za plecami. Patrzyli na siebie z bliska. Wargi dziewczyny poruszyły się, jakby chciała coś powiedzieć, w końcu jednak zrezygnowała, uśmiechnęła się smutno i podeszła do drzwi. Szedł za nią do przedpokoju, cały czas trzymając indeks za plecami jak największy skarb. Liczył, że może jednak Iga zgodzi się przekonać Basię, że warto, że powinna się z nim spotkać. Drzwi już się otworzyły, już Iga przekroczyła próg, ale zanim szczęknął zamek, Andrzej usłyszał ciche słowa: - Wiedziałam, że tak będzie... Kiedy drzwi się zamknęły, pomyślał, że nawet tego nie jest pewien, czy Iga miała na myśli jego postępek z indeksem, czy też w ogóle przewidywała od początku taki koniec ich miłości. Otworzył indeks i patrzył długo na zdjęcie Basi. Jak się łowi dzikie ptaki Koła pociągu wystukiwały miarowy, monotonny rytm. W przedziałach trwała gorączkowa krzątanina. Słychać było łomot walizek ściąganych z półek, rozmowy z radzieckim konduktorem, który chodząc od przedziału do przedziału rozliczał podróżnych z pobranych na początku jazdy koców i poduszek. Na najwyższej półce, ponad Andrzejową głową podrygiwał lśniący brzuch niklowego samowaru, prezent dla Langa i Lidki Jasińskiej, którzy pobrali się w czasie półrocznej nieobecności Andrzeja w kraju. Obok samowara koledzy Andrzeja, którzy tak jak i on powracali z sześciomiesięcznej praktyki w Gorki, poumieszczali swoje upominki: kolorowe rosyjskie baby, sokowirówki, radia, a Jerzy Korn, jak zwykle przewidujący i praktyczny, wiózł nawet telewizor "Leningrad-2", chociaż z góry było wiadomo, że niewiele będzie miał na razie z niego pożytku, bo doświadczalny Ośrodek TV w Warszawie tylko w piątki nadawał dwugodzinne programy. Przez uchylone na korytarz drzwi, dobiegł nagle uszu Andrzeja podniecony okrzyk: - Warszawa! Warszawa! Pociąg pomału wtaczał się na peron Dworca Gdańskiego. Andrzej cofnął się w głąb przedziału i bez pośpiechu ściągnął z półki samowar i walizkę. Był chyba jedynym w całym składzie pociągu, który w tej chwili nie stał w oknie wagonu. Był pewien, że tam, pośród rzeki roześmianych żon, sióstr, matek, córek i narzeczonych, na pewno nie będzie Basi... W domu na Złotej nikt oczywiście nie oczekiwał powrotu Andrzeja. Niewiele się tu zresztą zmieniło. Tylko z dawnego mieszkania Lawinów wyprowadził się Ciećwierz, a jego pokój zaanektował Karol Lang zaraz po ślubie z Lidką Jasińską. Atmosfera zbliżającego się święta lipcowego udzieliła się również i lokatorom na Złotej. Pan Popiołek wprost nie czuł już rąk od wymachiwania trzepaczką, którą wydobywał chmury kurzu z dywanów Lermaszewskich i Haliny. Właśnie nie przestając walić w rozpostarty na trzepaku kilim, z niepokojem obserwował manewry Karo, który bez opieki swego pana kręcił się po podwórzu obwąchując dywany, kiedy rozległo się skrzypnięcie bramy i wychynęła z niej sylwetka Andrzeja Talara. Popiołek szerokim gestem rozstawił ramiona. - Józia! Józia! Mąż panny Basi wrócił! Nigdy nie nazywał go inaczej. Mimo upływu dziesięciu lat, wciąż klasyfikował lokatorów według tej samej normy: prawdziwych, to znaczy tych, którzy tu mieszkali jeszcze przed powstaniem, i "podrabianych", których los przygnał nie wiadomo skąd. I chociaż bardzo cenił, a nawet lubił Andrzeja, wciąż był on tylko dodatkiem do rodziny Lawinów. Tak samo Wrotek i Halina byli w nomenklaturze Popiołka "tą parą z mieszkania Finkelsteina", a Jasiński "sublokatorem Langów". Odebrał Andrzejowi walizkę i wstępując po schodach pytał wskazując na samowar. - No i jak tam jest? Najwidoczniej spodziewał się odpowiedzi krytycznej, bo konspiracyjnie obejrzał się, czy ich kto nie słucha. - Bardzo dobrze - odpowiedział Andrzej. - To ja z gazet wiem. A tak naprawdę? Andrzej wymigał się wypróbowaną metodą, zastępując odpowiedź pytaniem. - A tutaj? - Także samo bardzo dobrze. Pojutrze już dziesięć lat minie, jak inaczej być nie może. I oto Andrzej stał przed drzwiami własnego mieszkania. Na szerokiej, dębowej futrynie przybyła nowa, malowana na szkle wizytówka. "Doc, dr hab. med. Karol Lang". Zaterkotał dzwonek naciśnięty dłonią Popiołka. Drzwi umknęły do tyłu i w progu stanęła promiennie uśmiechnięta Lidka Jasińska. Oplotła ramionami Andrzeja. - Boże, Lidzia! - szeptał wzruszony. - Pani doktorowa obecnie - wtrącił Popiołek. - Docentowa, jeżeli już o to chodzi - poprawiła. W jej ręku dojrzał klucz, który wyciągnęła w jego stronę. - Sprzątałam raz w tygodniu - pochwaliła się. Był w domu. Karol Lang rzucił się zachłannie na paczkę periodyków medycznych, które mu przywiózł Andrzej. Niecierpliwie rwał na paczce poplątany sznurek. - Nóż! Albo nożyczki, prędko! - zawołał. Lidka z westchnieniem podała mu krawieckie nożyczki. Jakiż on był zachłanny, jaki łapczywy w tym pochłanianiu każdej nowej lektury medycznej! Nie myślał wtedy o bożym świecie. Zapominał się nawet ogolić albo zawiązać krawat. Początkowo z pobłażaniem przyjmowała to roztargnienie męża, wkrótce jednak doszła do wniosku, że tak, jak o krawacie i zaroście, Karol zapomina również i o niej. Pobrali się przed niespełna pół rokiem. Lidzia była, zdaje się, pierwszą kobietą w jego życiu; oszołomiła go swoją zaborczością, oddaniem, wiernym odgadywaniem każdej myśli i zachcianki. Było mu z tym wygodnie i dobrze. Cieszył się względami i protekcją profesora, z dnia na dzień rosnącym autorytetem wśród pacjentów i Lidzia odczuwała, że część tych splendorów spływa przy okazji i na nią. Dzięki małżeństwu mogła opuścić dom ojca, wciąż obsesyjnie nienawidzącego Miecia. Miała więc teraz własny dom, a Miecio namiastkę ojca. Karol patrzył niekiedy na nich oboje, jakby z nagła przebudzony, jakby zaskoczony ich obecnością przy sobie. Irytowały go jej pytania zadawane w obecności innych lekarzy. Potrafił być potem opryskliwy i niegrzeczny. Lecz zawód pielęgniarki nauczył Lidzię cierpliwości. Ze spokojem odczekiwała w takich sytuacjach nadejścia nocy. Noc ponownie przywracała jej władzę nad Langiem. Z natury nieśmiały, wciąż jakby zawstydzony i zażenowany własną nagością, wyedukowany w grze pieszczot wyłącznie przez Lidzię, znów stawał się uległy, zakochany jak wtedy po raz pierwszy na lekarskiej leżance podczas ich wspólnego dyżuru. I był w tej miłości tak samo zachłanny i po sztubacku niecierpliwy jak niepohamowany bywał w lekturze. Lidka patrzyła, jak łapczywie palce Karola kartkowały kolorowe strony periodyków przywiezionych przez Andrzeja. Z okularami odsuniętymi na czoło, nerwowo kartkując stronę po stronie, sprawiał na Lidzi wrażenie dziecka, które boi się, że za chwilę ktoś mu odbierze zabawkę. W swoim pokoju Andrzej - równie łapczywie jak Karol - rzucił się na stertę kopert, które nagromadziły się w czasie jego półrocznej nieobecności. Jeszcze ich nie rozrywał, wciąż nerwowo sortując i szukając listu, który zaadresowany byłby znajomym pismem. Ale go nie znalazł. Za to otrzymał wezwanie od adwokata. W sprawie rozwodu. Ciężko uniósł się zza biurka i zgarnąwszy w dłoń listy, stanął w uchylonych drzwiach do pokoju Langów. - Czy to cała korespondencja? A może listonosz zostawił jakieś awizo? - Nie - odpowiedziała Lidzia. - Wszystko ci odkładałam. - Z Wrocławia niczego nie było? Na pewno? - Z Wrocławia? Nawet Lang oderwał wzrok od "Woprosów nauki" i wzruszył ramionami dziwiąc się niedomyślności Lidki. Tymczasem Andrzej sięgnął po samowar i niosąc go przed sobą jak sportowiec świeżo zdobyty puchar, wręczył go Lidzi. - Nie byłem na ślubie. Przyjmijcie to teraz ode mnie. - O, jaki śliczny! - zachwyciła się Lidka. - Widziałeś Karolu? - nagle uzmysłowiła sobie, że przecież Andrzej nie zna najważniejszych wiadomości. - A wiesz, że Karol został adiunktem u profesora Grucy? I do Bukaresztu jeździł na konferencję. A jego praca o główce biodrowej nawet była drukowana w "Medical Jurnal" - wyrecytowała jednym tchem i stała w postawie wyczekującej pochwały. Lang zaś uniósł się z fotela, westchnął demonstracyjnie i patrząc ponad głową Lidzi, powiedział: - Żurnal, nie jurnal. To tylko po polsku jełop czyta tak, jak się pisze. Po angielsku jest zupełnie inaczej - ponownie westchnął i nieoczekiwanie dokończył: - Simplicjusz powiedział: gęś nawet ubrana w kolorowe pióra, nigdy nie będzie pawiem. Zgadzasz się z tym, Andrzeju? A za te pisma bardzo ci dziękuję. Kolosalne zmiany! Cała hipoteza Łysenki o procesie dziedziczenie przekreślona! Jakiej ja się genetyki uczyłem? Przyznają to! Oficjalnie przyznają. A ja musiałem tyle lat chodzić z Olgą Lepieszyńską pod pachą... - Nigdy nie mówiłeś, że znałeś jakąś Olgę! - wyrwało się urażonej Lidce. Obrzucił ją wzrokiem pełnym politowania. - Nie mówiłem ci również - powiedział - że znam Marię Curie Skłodowską. Trudno, musisz się z tym pogodzić, że zadaję się z wieloma kobietami. Zajmij ty się lepiej parzeniem herbaty - dokończył wskazując samowar. Posłusznie poszła do kuchni. Andrzejowi zrobiło się żal Lidki. Jednocześnie doznał uczucia skrępowania jak widz, który w teatrze przypadkowo zabłąkał się za kulisy i przyłapał bez makijażu ulubionych aktorów. Był przekonany, że małżeństwo Lidki i Karola jest szczęśliwe. Kiedy tam w Gorki otrzymał od nich zawiadomienie o ślubie, przyłapał się nawet na uczuciu zawiści. Teraz okazało się, że jest inaczej. Dlaczego szczęście bywa takie kruche? - Ubrania i żony - usłyszał kolejną sentencję Karola - trzeba jednak brać na miarę. Widać jednak było, że nie jest to problem, który zaprząta jego myśli, bo znów zabrał się do kartkowania "Woprosów nauki". A Andrzej spytał: - Powiedz, dlaczego to zawsze jest takie kruche? - Genetyka? - Nie. Miłość. Nazajutrz Andrzej nie mógł się doczekać godziny piętnastej, od której zaczynały urzędowanie zespoły adwokackie. Z bijącym sercem wstępował na piętro starej czynszowej kamienicy. Lokal zespołu, najwidoczniej przerobiony z dawnego mieszkania, zatłoczony był biurkami, za którymi siedzieli adwokaci i zajadając kanapki lub wydłubując brud zza paznokci wysłuchiwali zwierzeń nabożnie nachylonych nad biurkami klientów. Andrzej też przyłapał się na tym, że podczas rozmowy z adwokatem nachylał się dyskretnie ku niemu jak przy spowiedzi, ale podobnie jak grzechów było mu trochę wstyd opowiadać o sobie i Basi w pokoju pełnym obcych ludzi. Adwokat niemal bez słowa podał mu pismo, które okazało się propozycją pozwu rozwodowego. Już po pierwszych zdaniach litery rozmazały się przed oczami Andrzeja; zwrócił dokument nie dokończywszy lektury. - Czy taka formuła pozwu - spytał mecenas - odpowiada panu? - Nie! - Mógłbym wiedzieć, brzmienie którego punktu pan kwestionuje? - Wszystkich. Adwokat zmarszczył brwi. - Czy mam przez to rozumieć, że pan generalnie nie wyraża zgody na rozwód? - Bezapelacyjnie! Nie! - odpowiedział głośno; dostrzegł, jak kilka głów od sąsiednich biurek odwróciło się w ich stronę i nieco się zdetonował. Mecenas odchrząknął i zabrał się do cierpliwego wyjaśniania: - To tylko odwlecze sprawę - mówił. - Sprawę dla mojej klientki tak czy owak wygraną. Nie kryjemy, że mojej klientce zależy na czasie. Andrzej czujnie nastawił uszu. - Ona... - spytał głosem człowieka gwałtownie oczekującego zaprzeczenia - ona wybiera się za mąż? - Niestety - adwokat rozłożył ramiona - nie mam pełnomocnictw do udzielania takich odpowiedzi. - Napiszę do niej - Andrzej w jednej chwili powziął chytry plan. - Sami to załatwimy - sięgnął po pióro i umaczał je w kałamarzu. - Da mi pan tylko adres. Zawiesił stalówkę nad arkuszem papieru. Ale mecenas ponownie rozłożył ramiona. - Nie musi pan pisać. Jestem jej pełnomocnikiem. Proszę mówić. To tak, jakby rozmawiał pan z żoną. Andrzej mimo woli zerknął na twarz prawnika, na jego łysinę, kartoflany nos z brodawką i mimo że daleko mu było do wesołości, nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Możemy pójść na wszelkie, daleko idące koncesje - zachęcająco oznajmił pełnomocnik Basi. - Nie! - Widzi pan - adwokat przyjął mentorski ton - między nami mówiąc, te wszystkie rutynowe dowodzenia rozkładu pożycia, niezgodność charakterów, zainteresowanie inną osobą, mogą się ciągnąć i ciągnąć, bo wymagają dowodów. Ale istnieje jeden casus, który sąd przekona natychmiast. Pan już się domyśla? - Nie. - Różnice poglądów politycznych. Moja klientka skłonna jest nawet przyjąć na siebie ten niebagatelny zarzut. - Ależ my nigdy nie mieliśmy odmiennych poglądów. To bzdura! Adwokat litościwym westchnieniem skwitował tę naiwność Andrzeja i raz jeszcze przywołał na pomoc cierpliwość. - To nie ma znaczenia - powiedział. - Mogliście państwo mieć. - Nie. - Proszę pana, a jeśli się okaże, że to nie moja klientka, a przeciwnie, pan, ma nieprawomyślne poglądy. Rozprawa jest jawna. To się może roznieść. Choćby u pana w pracy. Andrzej zacisnął pięści i zrobił ruch, jakby za chwilę miał się rzucić na swego oponenta. Mecenas pojął, że przeholował i uśmiechnął się wyrozumiale. - Żartowałem, oczywiście - powiedział pospiesznie. Andrzej wstał. - Pan mi nie może dać jej adresu? - spytał sucho. - Nie jestem upoważniony. Wydawało się, że wizyta dobiega końca. Adwokat zgarnął teczkę z aktami do szuflady, przerzucił kartkę w skoroszycie. Wtedy nieoczekiwanie usłyszał: - Dobrze. Dam jej ten rozwód. Ale pod jednym warunkiem. Wpierw muszę osobiście zobaczyć się z żoną. - Przekażę to mojej klientce. Od tej chwili Andrzej żył wyczekiwaniem na odpowiedź Basi. Zgodzi się, czy nie zgodzi? Wystawał w oknie mieszkania na Złotej wypatrując listonosza, biegł do korytarza na każdy dźwięk dzwonka. Godzinami wpatrywał się w telefon... I wreszcie się doczekał. Spotkanie wyznaczone było na szesnastą. Andrzej czuł się, jak przed pierwszą randką. Aby się nie spóźnić wziął z Żerania taksówkę. W domu zmieniał przed lustrem co najmniej trzy krawaty; wybrał w końcu stalowy w prążki, który dostał kiedyś od Basi za obronę pracy magisterskiej. Potem przywiezioną z Moskwy czapkę-uszatkę owinął starannie w nowy papier, upchnął do teczki i wyszedł z domu. Zielony płot odgradzał plac budowy. W poprzek sztachet biegły duże litery informujące, że za tym parkanem trwa praca nad warszawskim metrem. Andrzej skorzystał z obluzowanych dwu sztachet w parkanie i mimo napisu, zakazującego wstępu na budowę, postanowił tędy właśnie skrócić sobie drogę. Omijając rozmiękłe doły ciekawie patrzył na grupkę górników, którzy w hełmach i z karbidówkami w dłoniach obsiedli stalową rurę leżącą przy wjeździe do szybu. Jakiś mężczyzna w kombinezonie, z jedną nogą wetkniętą w pojemnik uwieszony na sznurze i najwyraźniej zastępujący windę, patrzył niecierpliwie na górników, którym ani w głowie było opuszczać legowisko przy rurze. - Sam mam zjeżdżać?! - krzyknął. - Pytam po raz ostatni: czy to strajk!? Andrzej aż przystanął: takich wyrazów nigdy jeszcze nie słyszał. Któryś z górników odpowiedział spokojnie: - Ni. Ale fedrować nie bedymy. - Bo co? - niecierpliwił się ten w kombinezonie. - Dopokąd na naszej kopalni porządku nie bydzie. - Stuknij się w głowę, człowieku! Jesteście w Warszawie nie na żadnej kopalni. Robi wam ktoś tu krzywdę? - Nom ni. Ale my są z kopalni Barbara. My list ze Śląska dostali, tam znowuj normy podnieśli. - A tylko zrób przekroczenie - powiedział drugi górnik - to ci z miejsca trzydzieści procentów dociepiom. - Może to i prawda, nie wnikam - mężczyzna w kombinezonie wyraźnie chciał ugody. - Ale wyście tu, a oni tam. To nie wasza sprawa. - Jak nie nasza, kiej kopalnie nasza? W tym momencie Andrzej poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie. Przed nim stał człowiek w długim, prawie aż do kostek sięgającym deszczowcu, w kapeluszu, spod którego było widać dziobate ślady po ospie na policzkach i brodzie. - Co pan tu robi? - spytał. - Szedłem na skróty. - Wasz dowód! Andrzej sięgnął w zanadrze marynarki. W tej samej chwili na plac budowy zajechały dwa czarne citroeny, z których wyskoczyli mężczyźni i otoczyli górników. Człowiek w deszczowcu wpił palce w ramię Andrzeja, odwrócił go do siebie i bez pytania sięgnął do jego teczki. - Co tam macie? - spytał. Andrzej spokojnie odpiął rzemyki. - A to niby co? - Czapka. - Teraz? Latem? Ciekawe... - zerknął do dowodu Andrzeja. - Złota? Co tu robicie? - Szedłem na Nowy Świat. Pchnął go w kierunku dziury w parkanie. Schyleni opuścili plac budowy. Przy chodniku stała trzecia czarna limuzyna. - Podwieziemy pana - powiedział człowiek w deszczowcu. Wsiadając Andrzej z rozpaczą zerknął na zegar w tablicy rozdzielczej wozu. Minęła trzecia. - Na pewno dobrze chodzi? - spytał. - I tylko to was martwi? - zdziwił się ospowaty. Popchnął lekko dłonią bark kierowcy. - Koszykowa. Oficer w randze majora starannie obejrzał dowód Andrzeja. Za jego plecami widać było czeluść uchylonej kasy pancernej. Wydobył stamtąd jakiś formularz, położył przed Andrzejem, po czym wręczył mu odkręcone wieczne pióro. - Proszę to podpisać - powiedział. - Co to jest? - To jest wasze oświadczenie, inżynierze - wyjaśnił rzeczowo i bardzo grzecznie - że pan niczego nie widział ani nie słyszał. Przecież, między nami mówiąc, chyba pan nawet nie wierzy w możliwość jakiegoś strajku na kopalni? Klasa robotnicza nie może podnieść ręki na władzę, bo sama ją sprawuje. Byłby to czysty absurd, nie uważa pan? - uśmiechnął się szeroko, jakby ubawiony tym przypuszczeniem. - Owszem - przyznał Andrzej. Major poczęstował go papierosem. Rzeczowym i towarzyskim tonem, jakby nie dzieliło ich biurko, lecz kawiarniany stolik, ciągnął dalej przerwany wątek pogawędki: - Byłoby to wbrew temu, czego nas uczono. Zgadza się pan ze mną? - Zgadzam się. Zgadzam się nie dlatego, że tak nas uczono, jak pan mówi, ale dlatego, że w to naprawdę wierzę. - Tym bardziej - ucieszył się major i ponownie wzrokiem wskazał na leżący przed Andrzejem druczek. - Bardzo proszę. Andrzej dla pewności przeczytał treść formularza, a kiedy złożył swój podpis, znów spojrzał na zegarek. - No niestety - oficer z uśmiechem rozłożył ramiona - trochę się pan spóźni. Do kogo? - Do żony. - To pół biedy. Żona zawsze wybacza - przyłożył pieczątkę do podpisanego formularza i cisnął go do szafy. Odwrócił się i już bez uśmiechu rzeczowo przypomniał: - Niczego nie było. Ani żonie, ani rodzonemu bratu, ani w ogóle nikomu ani słowa. Do pana mam zaufanie, w końcu wrócił pan stamtąd. Ale ludzie mniej świadomi politycznie mogliby wyciągnąć jakieś mętne, a może i szkodliwe wnioski... - Z czego? - kwaśno uśmiechnął się Andrzej. - Przecież niczego nie było. Major bystro popatrzył mu w oczy. Uśmiechnął się po chwili. - Widzę, że się rozumiemy. Nacisnął dzwonek pod blatem biurka. W pokoju zjawił się żołnierz, a za nim ten sam ospowaty cywil, który tu przywiózł Andrzeja. - Odprowadźcie inżyniera - polecił major. - Trochę się spieszy, więc go odwieźcie. Dokąd? - zwrócił się do Andrzeja. - Na Ordynacką. Cywil przepuścił go pierwszego przez próg pokoju. Znów pokonywali odległość długiego korytarza wysłanego dywanem wiśniowego koloru. Korytarz co parę kroków przecinały stalowe kraty, których strzegli żołnierze, i cywil zmuszony był kilkakrotnie okazywać legitymację, aby ich przepuszczono. Dywan tłumił kroki, toteż Andrzej w ostatniej prawie chwili dostrzegł, jak z bocznej odnogi korytarza wyszła im naprzeciw para mężczyzn. Pierwszy szedł przodem, z rękami założonymi do tyłu, najwidoczniej konwojowany przez tego drugiego. Omal na siebie nie wpadli, Andrzej uskoczył w bok i zwiesił głowę, aby nie patrzeć w oczy człowieka, którego prowadzono pod strażą. Ale ten nagle zatrzymał się. Andrzej czuł na grzbiecie jego ciężkie spojrzenie. Popychany jakąś niewidzialną siłą, odwrócił się zetknął oko w oko ze wzrokiem... Wiktora. To spotkanie było tak nieoczekiwane dla nich obu, że wstrzymali oddech. Andrzej ochłonął pierwszy, wykonał niezdarny gest, jakby chciał wyciągnąć do przywitania rękę, ale się połapał, że Wiktor nie będzie w stanie odwzajemnić mu się tym samym. A Wiktor zmierzył go chłodnym spojrzeniem, pełnym wzgardy, i nagle, głośno i demonstracyjnie nabrawszy śliny, splunął mu wprost pod nogi. Andrzej poczuł, jak policzki nabiegły mu krwią. Spuścił głowę i już tylko słyszał, jak Wiktor popychany przez konwojenta oddalał się w przeciwnym kierunku. Ich drogę znaczyło coraz cichsze dzwonienie kluczy, którymi konwojent uderzał w pręty krat. - Przyjaciel? - spytał ospowaty, który bez specjalnego zdziwienia obserwował tę scenę. Andrzej nie odpowiedział, milczał aż do chwili, kiedy citroen zatrzymał się na Nowym Świecie przy rogu Ordynackiej. Wysiadając zrobił gest, jakby się chciał pożegnać. Ale ospowaty uprzedził go: - Nie mówię do widzenia - powiedział - bo niektórzy bywają przesądni. Na rogu Ordynackiej Andrzej kupił u przekupki pięć białych goździków. Czekając na wydanie drobnych, kątem oka dostrzegł na przeciwległym chodniku znajomą sylwetkę. "Czyżby Iga" - pomyślał, ale po chwili doszedł do wniosku, że musiał się chyba pomylić. Zdyszany dopadł drzwi "Mazowii". Poprzez snujące się opary papierosowego dymu, w głębi, przy wystawowym oknie, ujrzał Basię. Odetchnął z ulgą. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach i jak trzepocze rozdygotane serce. Dziesięć miesięcy upłynęło, kiedy widział ją po raz ostatni. Ubrana była w błękitną bluzeczkę, której nie znał, na serdecznym palcu ręki, którą mieszała kawę, połyskiwało szafirowe oczko pierścionka, którego też nigdy nie widział. Ledwie przepchnął się do jej stolika, oznajmiła sucho: - Już miałam odejść. - Przepraszam - mocował się z krzesełkiem, które utkwiło między ścianą a stolikiem. - Nie z mojej winy... Szedłem na skróty i zatrzymano mnie... - Andrzej - przerwała mu w pół zdania - doprawdy nie jestem ciekawa, co cię zatrzymało. Pozwolisz, że teraz ja zostawię cię na chwilę samego? - Ale wrócisz? - spytał wystraszony. Zamiast odpowiedzi gestem wskazała torebkę, którą zostawiła na taborecie. Pomyślał, że i tej torebki również nigdy nie widział. Patrzył, jak przeciskała się między stolikami zmierzając w kierunku toalety. Nerwowo nadłamywał łodyżki goździków, które trzymał na kolanach, wetknięte pod blat stolika. Nie wręczył ich Basi zaraz na wstępie i teraz nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Gorzej, bo nie wiedział również, jak zacząć rozmowę, kiedy Basia ponownie zjawiła się przy stoliku. Przyszło mu do głowy, że najprościej będzie odwołać się do jakiegoś wspólnego wspomnienia. - Pamiętasz - spytał - jak w kawiarence "U Fogga" zamówiłem butelkę likieru? Lecz Basia natychmiast dała mu do zrozumienia, że nie przybyła tu dla snucia wspomnień. Spytała z kamienną twarzą: - Podobno byłeś za granicą? - Tak. Pół roku w Gorki... - to mu przypomniało o zawartości teczki, która tkwiła wetknięta pod krzesłem. - Chciałem ci... - Jakie wrażenia? Palce Andrzeja bezskutecznie szarpały zacinającą się sprzączkę teczki. - Dziękuję... A... co u ciebie? - W porządku - zerknęła na zegarek dając do zrozumienia, że uznaje tę wymiane grzecznościowych pytań za wystarczającą - Chciałeś się ze mną zobaczyć? - Mama jak? Ojciec? - Andrzej nie dawał za wygraną. - Dziękuję. - Gdzie mieszkasz? Popatrzyła na niego wzrokiem cudzoziemca, któremu zadano pytanie w języku, którego nie rozumiał. Pojął, że jego ciekawość uznano za niestosowną, chwycił się więc innego tematu: - Żebyś wiedziała, co przeżyłem przed godziną! Pamiętasz Wiktora? To ten mój dowódca z lasu. Opowiadałem ci o nim... - Andrzej - odsunęła od siebie pustą filiżankę. - Mecenas przekazał mi twoją decyzję. Cieszę się, że zmądrzałeś. Chciałeś się ze mną zobaczyć. O co chodzi? - uchyliła lekko kotarę udrapowaną wokół wystawowego okna i wyjrzała na ulicę, jakby bardziej zajmował ją ruch uliczny niż to, co miał jej do powiedzenia Andrzej. - Basiu... - zaczął, starając się złowić palcami jej umykającą ze stolika dłoń. - Popatrz mi w oczy! Przecież to nie wstyd, że mnie kochałaś... Tak przecież było! Tak było. Tyle nas łączy. Tego się nie da wymazać. Połóż na szale złe i dobre i zobacz, co przeważy. - Nie ja oszukiwałam przy tej wadze. - Ciągle mi nie wierzysz? Nic nie wiedziałem o jego istnieniu. Przysięgam! To twoi rodzice ukrywali te listy. - Po co te szczegóły? - skrzywiła się z niesmakiem. - I o tym też zapomniałam. Nie tylko o tym. Wszystko zapomniałam. - Nie wierzę! Basia ponownie spojrzała na zegarek. - Późno się robi - stwierdziła suchym tonem. - Dziś jeszcze wracam... - Więc jednak nie mieszkasz w Warszawie? A gdzie? - Odbiegliśmy od tematu. Mecenas wspomniał o październiku. Będziesz wtedy w Warszawie? Odpowiada ci ten termin? - Czego? - Rozwodu. - Nigdy. Jakby wcale nie zaskoczona takim obrotem sprawy, ponownie uchyliła kotarę wyglądając na ulicę. Andrzej był zbyt wzburzony, by dostrzec nieznaczny gest jej dłoni. - Przecież w zespole wyraziłeś zgodę - powiedziała. - Tak. Ale teraz nigdy jej nie wyrażę! Nigdy, słyszysz? - Adwokat pisał mi wyraźnie. Tylko dlatego zgodziłam się przyjechać. Więc to był tylko wybieg? - Tak, tylko wybieg! Chciałem cię chociaż zobaczyć. Basia patrząc ponad jego głową powiedziała nieoczekiwanie: - Słyszałaś? Jesteś świadkiem. Andrzej odwrócił się gwałtownie na krzesełku. Za jego plecami stała Iga. A więc to nie było przewidzenie, to jednak ją dostrzegł przed kwadransem w tłumie przechodniów. - Mecenas dobrze to przewidział, na szczęście - powiedziała Basia. - I radził wziąć świadka. Słyszałaś, że się zgodził w zespole? - Tak - z kamiennym wyrazem twarzy potwierdziła Iga. - To wystarczy - Basia zerwała się od stolika. Tobie nie można wierzyć. - Świadkowie... - zaśmiał się Andrzej szyderczo. - Mecenas. Paragrafy. Tak na zimno, z wyrachowaniem? I to moja Basia tak robi? Moja Basia? Iga pierwsza zaczęła przepychać się ku wyjściu. Za nią bez słowa pożegnania, postępowała Basia. Andrzej schylił się po teczkę. Dopiero teraz, już poniewczasie, wypadła z niej czapka-uszatka. Upchnął ją na powrót i ruszył do drzwi. Dogonił go głos kelnerki: zapomniał o rachunku. Prócz pieniędzy wcisnął jej pięć goździków. Jak somnambulik sunął środkiem jezdni, nie zważając na samochody. - Życie panu niemiłe? - czyjaś silna dłoń w ostatniej chwili odciągnęła go na chodnik tuż sprzed maski nadjeżdżającej warszawy. - Zgadł pan - powiedział. I w tej sekundzie doznał uczucia, o którym pomyślał, że tak będzie wyglądała chwila, kiedy jego życie skończy się naprawdę. W jego umyśle rysowała się pustka. Nic już i niczego wokół niego nie było. W domu zastał list od matki. Donosiła, że ojciec czuje się coraz gorzej, czeka go szpital. Liczyła na przyjazd Andrzeja. Dopiero po godzinie spostrzegł ze wstydem, że nic a nic nie zaniepokoił go list matki. W przeddzień otwarcia festiwalu przybył do Warszawy młody ortopeda radziecki Siemionow, który wchodził w skład oficjalnej delegacji, prywatnie zaś złożył wizytę w klinice, w której pracował Lang. Z okazji wizyty profesor wydał herbatkę, na którą zaprosił wszystkich swych asystentów. Lidka Langowa już od rana szykowała się na tę uroczystość. Przedpołudnie spędziła u "Gabriela", w którego salonie czesały się pierwsze damy stolicy, a potem długo stroiła się przed lustrem. Zadowolona z wyglądu i toalety, zakomunikowała wreszcie mężowi. - Jestem gotowa. Ubrany w czarny garnitur, z jedwabną chusteczką w butonierce, obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. Miała włosy spięte opaską, na szyi wisior a w uszach jaskrawo połyskujące klipsy. Gwałtownym szarpnięciem zerwał jej z ucha klips. - Gotowa może jesteś na karuzelę w wesołym miasteczku - powiedział - ale nie na herbatę u profesora. Wydawało się przez chwilę, że Lidzia wybuchnie płaczem, potulnie jednak zdjęła drugi klips i ponownie stanęła przed lustrem. - I jeszcze jedno - powiedział. - Nie opowiadaj tej swojej popisowej anegdotki o wujku, który jeździł "Sokołem" na ścianie śmierci... - Kiedy on naprawdę jeździł, Karolu - zapewniła z powagą. - Gdyby nie wojna, miał już angaż do cyrku Staniewskich. Parsknął śmiechem, zatykając uszy dłońmi. Lidka dopiero teraz pojęła, że Karol uważał najwidoczniej wyczyny wujka Leopolda za żenujące i wstydliwe. - Idź sam, Karolu - oświadczyła. Rozłożył ramiona. - Profesor prosił wszystkich z żonami. Niestety - dodał. To już było ponad siły Lidzi. Z płaczem wypadła z mieszkania. Jasiński podlewał właśnie z konewki narcyzy, które hodował w skrzynce za oknem, kiedy usłyszał głośne szlochanie, dochodzące z kuchni. Zajrzał, bo i tak musiał z kranu uzupełnić wodę w konewce. Zastał Lidzię wtuloną w ramiona matki. - Co jej się stało? Dlaczego beczysz? - Dlaczego, dlaczego!? - zawołała jego żona. - Przez kogo uczciwa kobieta może płakać, jak nie przez męża? - czułym gestem gładziła wyondulowane włosy córki. - Mówi, że Karol przestał ją kochać. - A kiedy on ją w ogóle kochał? - stał przy kuchennym zlewie i napełniał konewkę wodą. - Wiesz, po co mu ona była? Żeby mu ankietę swoim pochodzeniem poprawić. Mówi to tobie coś? - Nieprawda! - pisnęła Lidzia rozmazując dłonią łzy, które wraz z tuszem spływały jej po policzkach. - Prawda, prawda. Dzięki komu karierę robi? Sanacyjny pomiot... Nie przypuszczał, że swoją wzgardą, dyktowaną czysto klasowymi względami, tak mocno rozsierdzi Lidzię. Dopadła go przy zlewie, że o mało nie strącił wypełnionej już po brzegi konewki. - Jeszcze zobaczycie, do czego on dojdzie! - krzyczała z płaczem. Odstawił konewkę, zakręcił kurek. - Najwyżej do rozwodu - mruknął. Wtedy dostrzegł na szyi Lidzi miedziany łańcuszek z przewleczonym medalikiem. - A to co znowu? - Matka Boska. "Co mogło go zaintrygować w zwyczajnym, miedzianym medaliku?" - pomyślała Jasińska widząc, jak mąż przygląda mu się z coraz bardziej rosnącym zdziwieniem. - Gdzieś ty to kupiła? - spytał. - To ja jej kupiłam. Lermaszewski sprzedawał. - Zdejmuj to! Żądanie było tak zaskakujące, że Lidzia nawet nie zdobyła się na protest. Bezwolnie, jakby tego żądał Karol, odpięła na karku łańcuszek i podała ojcu. Ruszył z furią ku drzwiom. - Dokąd ty, Stasiu? - rzuciła się za nim Wanda. - Dokąd? Jasiński z medalikiem zaciśniętym w dłoni przesadzał na raz po dwa stopnie. Zasapany stanął przed drzwiami mieszkania Lermaszewskich. Energicznie zadzwonił. Raz, drugi. Zaszurały w przedpokoju czyjeś kroki, szczęknęła klapka wizjera. Widać jego wizyta nie wzbudziła podejrzeń, bo stary Lermaszewski zwolnił drzwi z łańcucha i ciekawie patrzył na rzadko odwiedzającego ich sąsiada. - Co to wszystko ma znaczyć? - warknął Jasiński. W jego otwartej dłoni spoczywał medalik. Lermaszewski przypomniał sobie, że jeszcze dziś rano sprzedał go właśnie Jasińskiej, przyszło mu więc na myśl, że reklamują towar. Przyjrzał się uważnie medalikowi: istotnie po stronie rewersu pozostał kawałek wytłoczonego orła i napis; resztki te widać uszły miażdżącemu działaniu sztancy, dzięki czemu święty medalik wciąż zaświadczał, że w pierwszym wcieleniu był świecką pięciogroszową monetą. - Faktycznie - przyznał - troszeczkę niedorobiony. Wymienimy. Proszę za mną. Weszli do środkowego pokoju. Jacek Bawolik, obsługujący sztancę, raz po raz wybijał medaliki. W pojemniku piętrzyły się pięciogroszówki. Siedząca obok Lermaszewska przewlekała łańcuszki na gotowe medaliki i każdy zawieszała na kiju przytwierdzonym do ściany. Jasiński obrzucił "pracownię" ponurym spojrzeniem. Bawolik, nie zrażony jego wejściem, miarowo, jak automat naciskał raz po raz ramię sztancy, która rozgniatała monety, dziurawiła uszko i wypluwała gotowe medaliki. Lermaszewski ściągnął z kija nowy medalik i podał go usłużnie gościowi. - Ten już będzie pasował - zapewnił. - Owszem - przyznał Jasiński zamykając miedzianą blaszkę w ogromnej dłoni. - Przyda się. Dla prokuratora - i wzburzony wybiegł z mieszkania. Lermaszewska chwyciła męża za ramię. - I co będzie? Co będzie? - Trzeba Heńka znaleźć. A gdzie on właściwie jest? - Pojechał z psem na Grochów. - Z jakim psem? - Znaczy się z Kazanowiczem pojechał. Zdaje się, że z tą sobaką całkiem już źle. - Na Grochów? To za jakąś godzinę obróci. No, co jest! - krzyknął nagle widząc Jacka Bawolika zajętego oglądaniem "Przeglądu Sportowego". - Do roboty! Po chwili w pracowni Lermaszewskich znów rozległy się miarowe uderzenia sztancy. Kiedy Sergiusz Kazanowicz sadowił na tylnym siedzeniu taksówki Karo, Henio Lermaszewski po raz pierwszy nie zaprotestował. Na ogół nie pozwalał pasażerom przewozić zwierząt. Kiedy mu jednak jeszcze z rana Kazanowicz zapowiedział, że czeka go kurs na Grochów, Henio już wiedział, że nie będzie to wesoła podróż. Dla lokatorów domu na Złotej nie było tajemnicą, że z Karo już jest całkiem niedobrze. Wszyscy go tu bardzo lubili. Był właściwie wspólną własnością kamienicy. Henio Lermaszewski opłacał jego szczepienia przeciwko nosówce, Halina Wrotkowa znosiła z wojskowej stołówki imponujących rozmiarów cielęce kości, mały Miecio prowadzał go na spacery aż do Ogrodu Saskiego. Oczywiście, wszystko to już od dawna należało do wspomnień, bo Karo od dłuższego czasu ani sił już nie miał, aby zajść dalej jak na kraniec podwórka, ani nie dojrzałby mięsa nawet na najwspanialszej łopatce. Schorowane łapy coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa i ostatnio poczciwe psisko opuszczało mieszkanie już wyłącznie na rękach doktora. Tego dnia Henio, ledwie spojrzał na Karo, zrozumiał, że ta jazda na Grochów do Akademii Weterynaryjnej będzie już jazdą ostatnią. Ale pomiędzy nim a Kazanowiczem nie padła najmniejsza nawet na ten temat uwaga. Mijali rozkrzyczane tłumy młodzieży, bo tego dnia właśnie rozpoczął się festiwal. Z trudem przebijali się Nowym Światem, a potem Jerozolimskimi. Co chwila jezdnię przecinał barwny tłum rozbawionej młodzieży. Dopiero na przeciwległym brzegu Wisły było nieco przestronniej. W miarę posuwania się aleją Waszyngtona, Henio jechał coraz wolniej, a doktor wiedział, że Henio ofiarowuje mu w ten sposób dodatkowe chwile z przyjacielem. Położył dłoń na łbie Karo i przymknąwszy powieki starał się zgadywać, gdzie się aktualnie znajdują. Oto już pewnie Grenadierów, gwarliwe rondo Waszyngtona, garbaty bruk Grochowskiej, pewnie minęli Podskarbińską, od której zaczynały się ogrody akademii weterynaryjnej. Henio podjechał pod samą bramę. Kazanowicz wygramolił się z taksówki. Spojrzał w głąb dziedzińca. Jego wzrok powędrował do góry śledząc drogę czarnego dymu, który snuł się z komina ukrytego za budynkiem laboratorium. Nagle Karo zaskomlił. Doktor raz jeszcze powiódł wzrokiem po rozmazanym dymem niebie i... wsiadł do auta. - Wracamy do domu. Henio bez słowa przerzucił lewarek wstecznego biegu. - W obozie - odezwał się Kazanowicz - spałem na jednej pryczy z kolejarzem z Radomia. Jak umierał, trzymałem go za rękę... jego żylasta dłoń spoczęła na łbie psa. Spod mankietu koszuli widać było pierwsze cyferki obozowego numeru. Chwilę jechali w milczeniu. - To było wszystko - podjął przerwany wątek - wszystko, co mogłem dla niego zrobić. A kapo Szulc dał mi potem osiem gum za to, że nie wyszedłem rano do apelu. Jak mogłem wyjść? Wtedy właśnie byłem przy tym kolejarzu... - Ale co ma do tego pies? - nie wytrzymał Henio. - On też jakby śpi ze mną na jednej pryczy... Znów chwilę jechali w milczeniu. Dopiero kiedy z Targowej skręcali w Zieleniecką, Henio powiedział: - Karo i tak swoje przeżył. Przecież to weteran z powstania... Doktor zerknął ukradkiem na kierowcę i coś, jakby cień sympatii przepłynęło po jego twarzy. - Pan coś zaczął rozumieć, panie Heniu... - powiedział tonem pochwały. Kiedy zbliżali się do Złotej, już z daleka można było dostrzec nerwowo krążącego wzdłuż domu starego Lermaszewskiego. Po wizycie Jasińskiego stary taksówkarz doszedł do wniosku, że ostrożność jednak nie zawadzi i przy pomocy żony oraz młodego Bawolika w mig zlikwidował wszelkie ślady produkcji dewocjonaliów. Teraz miotał się po chodniku, wypatrując powrotu syna. Ledwo Henio zaparkował przed bramą kamienicy, poinformował go: - Kędzierzawa sprawa, Heniek, cały towar z domu wywiozłem. - Co tatuś taki wnerwiony? - Jasiński. - Co Jasiński? - Był. Widział. Wiesz, czym groził? - z rozczapierzonych palców obu dłoni uformował wymowną kratkę. Henio odczekał, aż doktor wygramoli się z auta, a kiedy obaj z psem zniknęli w bramie, wciągnął ojca do taksówki, odjechał sprzed bramy i dopiero za narożnikiem spytał o szczegóły. Przede wszystkim interesowało Henia, skąd Jasiński mógł się dowiedzieć. - Rano sprzedałem jedną sztukę. - Jasińskiemu?! Jasińskiemu Matkę Boską?! Czy tatuś do szkoły nie chodził?! - Nie Jasińskiemu. Jego żonie. - Bez różnicy - w głosie Henia brzmiała nagana. - Po pierwsze primo, Jasińskiemu to wie tatuś, co można oferować? Portret Marksa i Engelsa, ale nie święte osoby. Po drugie primo, powtarzałem sto razy, żeby w kamienicy nie rozprowadzać towaru. Stary wysłuchał pouczeń z pokorą, ale cóż z nauk, kiedy było już za późno. Henio energicznie "złamał" chorągiewkę taksomierza. - Dom pusty? - spytał. - Jak urzędnik państwowy. - No to wie, tatuś, gdzie on może teraz zażalenie wnosić? Do dyrekcji dzwonków tramwajowych. Chomont, w mordę i nożem! Lidzia maszerowała szpitalnym korytarzem. Niosła do analizy probówki z pobranymi próbkami krwi. Jej świeżo nakrochmalony czepeczek przecinały dwa paski: od dawna już była starszą pielęgniarką. Celowo wybrała dłuższą drogę do pracowni analitycznej, żeby przy okazji wstąpić na chirurgię. Od pacjentki pracującej w Ministerstwie Kultury dostała dwa bilety do teatru; chciała tę wiadomość zostawić mężowi, aby już nic innego nie projektował na dzisiejszy wieczór. Weszła do sekretariatu chirurgii. - Pan docent operuje - powiedziała sekretarka. - Nie wiem, kiedy skończy. Mam pocztę dla pana docenta. Lidka wyciągnęła rękę. - Oddam mężowi. Był to egzemplarz "Kliniki Chirurgicznej" spięty banderolą, oraz koperta upstrzona mnóstwem zagranicznych znaczków. Koperta była różowa, z czerpanego papieru, zdobna w jakieś nadruki, których treści Lidzia nie mogła zrozumieć. Od razu nabrała nieufności do tego listu. Nawet go powąchała, czy nie pachniał kobietą. Stosunek Karola do niej w ostatnich dniach, już nie chłodny i obojętny, ale wręcz napastliwy, podpowiadał Lidzi jedną tylko motywację: inna kobieta. Rozerwała kopertę, gdy tylko znalazła się sama w pokoju pielęgniarek. Niestety, list był po angielsku. Nagle olśnił ją pomysł. Upchnęła kopertę w kieszeń fartucha i wyszła z pokoju. W separatce pod siódmym leżał po operacji łękotki stary profesor, o którym mawiano na oddziale, że był europejskiej klasy etnografem. Dotąd Lidzia mało zajmowała się pacjentem, może raz czy dwa robiła mu zastrzyk. Toteż był zaskoczony, kiedy wkroczyła do separatki uśmiechnięta w dodatku popychając wózek. - Nie ma pan profesor ochoty na małą przejażdżkę? Przystał z ochotą, ale nie mógł ukryć zaskoczenia. - I siostra chciałaby... osobiście? - A dlaczego by nie? Podjechała wózkiem pod samo łóżko. Ściągnęła z wieszaka szlafrok profesora. Nachylając się usłużnie, założyła ramiona pacjenta na swojej szyi, dźwigając go z posłania. Nie zapomniała przedtem odpiąć ostatniego guziczka w służbowej bluzeczce, z doświadczenia wiedziała, jak bardzo lubili tam zerkać pacjenci w starszym wieku. Profesor rzeczywiście zajrzał za dekolt i uśmiechnął się promiennie. Kiedy jechali korytarzem, spytała: - Pan profesor zna chyba angielski? - Do niedawna w kadrach pisałem, że nie znam - uśmiechnął się kwaśno - ale znam, znam bardzo dobrze. Lidzia odetchnęła z ulgą. Położyła rozciętą kopertę na kolanach pacjenta. - Czy mógłby mi pan to przetłumaczyć? - Nie - a kiedy Lidzia zagryzła ze złości wargi, dodał, bo taki miał zwyczaj żartowania, że pointę stawiał dopiero po pauzie: - Bez okularów? Lidzia ponownie odetchnęła i zawróciła wózkiem w kierunku separatki. Odnalazła okulary na nocnym stoliku, starannie założyła pacjentowi za uszy. Znów ruszyła w ponowną podróż korytarzem. Spoglądała niecierpliwie, obserwując, jak palec staruszka wędrował wzdłuż rządków maszynopisu. - No więc krótko mówiąc - zawyrokował skończywszy lekturę - list jest jak z bajki. - Czy to... czy to pisze kobieta? - W pewnym sensie. - Jak to w pewnym sensie? - Bo po pierwsze Angielka. I jeszcze chirurg do tego. Pani ma dobre mniemanie o urodzie Angielek? Bo ja nie. Lidka z trudem maskowała zniecierpliwienie. - Ale co pisze? - Praca ma być zamieszczona w najbliższym "Ortopedian Observer". Siostra wie, czyja praca? - Tak - powiedziała sucho. - Nadto - referował dalej - jest propozycja przyjazdu na staż. Tu, wie siostra - potrząsnął różowym listem - oferują taką sumę, że ja bym osobiście ten staż przedłużył w nieskończoność - przekręcił usztywniony kark i spojrzał z dołu na Lidzię, która jakby nieobecna myślami, patrzyła w daleką zieleń parku za oknem. - Nie wiem, kogo ten list dotyczy, ale szczerze gratuluję. Lidzia wzięła list z rąk pacjenta. Złożyła go w pół i ponownie upchnęła w kieszeń. - Chyba dość spaceru na dzisiaj - zawyrokowała. - Ten staż jak długi? - Aż cały miesiąc! Ho, ho, w dzisiejszych czasach pojechać do Anglii... To prawie zakrawa na cud. Po odstawieniu profesora, Lidzia wróciła do pokoju pielęgniarek. Martwo patrzyła przez okno. Jej prawa dłoń zaciskała się nieustannie na szorstkim papierze koperty. Była spokojna i zdecydowana, kiedy Karol wszedł do służbówki. Stał w progu z ręcznikiem przewieszonym przez kark; pot spływał mu stróżkami z czoła. - Lecę z nóg - powiedział. - Bite cztery godziny. Staw biodrowy... Podobno jest jakaś poczta dla mnie? - Tak - spokojnie potwierdziła Lidzia. - "Klinika Chirurgiczna". - I to wszystko? - spytał rozdzierając banderolę. - Wszystko. A na wieczór mam bilety do teatru. Na "Ostry dyżur". W domu zastała Andrzeja szykującego się do drogi. W pośpiechu upychał piżamę w teczkę. Po powrocie z fabryki otrzymał depeszę od matki. Donosiła, że doktorzy zażądali natychmiastowego zabrania ojca do szpitala. - Gdyby tu... jednym słowem, gdyby ktoś do mnie przyjechał, powiedz Lidziu - prosił - że musiałem do ojca. Poważnie chory. Spojrzał na zegarek. Spodziewał się Leszka, któremu zostawił w akademiku telefoniczną wiadomość, aby był gotów do drogi. Ale Leszka wciąż jeszcze nie było. Wreszcie się zjawił. - Ja czasu nie mam - powiedział w drzwiach. - Powtórzono mi, że dzwoniłeś do akademika. Co jest? Andrzej uśmiechnął się smutno. Wyciągnął z kieszeni pomięty blankiet telegramu. - Obaj mamy tę samą sprawę, Lesiu... - powiedział łagodnie. - Mama depeszę przysłała. Leszek z przestrachem spojrzał na telegram. Bał się nawet sięgnąć po niego. Z nadzieją patrzył w oczy brata. - Musimy tam jechać, Lesiu. Po godzinie byli już w drodze na dworzec Wileński. Po ich wyjeździe Lidzia upchnęła kopertę z listem do szafy z bielizną pościelową. Właściwie początkowo zamierzała list po prostu spalić, ale rozmyśliła się. Wieczorem byli na "Ostrym dyżurze" Lutowskiego. Lidzia ukradkiem obserwowała reakcje męża. Z napięciem śledził przebieg akcji na scenie; nie wiedziała, że znajdował tam siebie samego. Pogłaskała go delikatnie po dłoni. Spojrzał na nią z wdzięcznością. Szczęśliwa, dotrwała do końca sztuki. W domu objął ją czule i pocałował. Nie rozbierając się, nawet nie ściągając pantofelków, pociągnęła go na nie rozesłane łóżko. Brała go łapczywie, jakby to miała być ich ostatnia noc. Potem, zapatrzona w ciemność za oknem, znów przypomniała sobie o liście tkwiącym w bieliźniarce i rozpłakała się. - To ze szczęścia - szlochała zgarniając palcami jego zmierzwioną czuprynę. Karol uśmiechnął się i przeciągnął zadowolony z siebie. Gdyby życie składało się z samych tylko nocy, Lidzia byłaby idealną żoną... Białe kafelki szpitalnej podłogi nosiły odciśnięte ślady zabłoconych obcasów. Andrzej patrząc na te zacieki spróbował delikatnie rozetrzeć je podeszwą. Obok Leszek wykładał z kuferka nocną koszulę ojca. Stary, rozebrany do pasa, siedział na leżance izby przyjęć. Otyła pielęgniarka wpisywała dane do ogromnej księgi. Odpowiadali na przemian wszyscy trzej, aż ich musiała przywołać do porządku. Talar Kajetan. Lat sześćdziesiąt pięć. Urodzony i zamieszkały w Sierpuchowie. - Przybył do szpitala z jakim podejrzeniem? - odczytywała kolejną rubrykę. Porozumieli się z Leszkiem wzrokiem, ale w porę wyręczył ich lekarz, który wszedł właśnie do izby przyjęć i zerknął na skierowanie lekarza pogotowia. - To już sobie potem wpiszemy - powiedział. Andrzej poszukał wzrokiem Leszka. Obaj myśleli o tym samym: nazwę nie każdej choroby osłania się milczeniem. Gruźlica to gruźlica, nerki to nerki, dwunastnica to dwunastnica, nikt się w tajemnice z pacjentem nie bawi. A tu... Andrzej spojrzał na ojca. Siedział na leżance i próbował ściągnąć grube, wełniane skarpetki. Kiedy go tu wieźli wraz z Leszkiem, ułożonego wygodnie w sianie na furmance, nie wyglądał tak mizernie i tak biednie jak na tej białej leżance. Piersi miał zapadnięte i jakieś takie białe jak twaróg i Andrzej dokonał tego odkrycia zaskoczony, bo zawsze widział ojca spalonego na czerwono słońcem, z mięśniami grającymi pod skórą, kiedy zamaszyście machał kosą lub siekierą. Teraz sprawiał wrażenie dętki, z której wypuszczono powietrze. Naprzód bez słowa pozwolił sobie założyć lnianą koszulę nocną, którą zabrali z domu. A potem, też bez protestu, ją zdejmował, gdy zagniewana salowa wyjaśniła, że tu obowiązuje bielizna służbowa. Obaj z Leszkiem zapinali na starym guziki zbyt obszernej piżamy upstrzonej w paru miejscach fioletowymi kółkami pieczęci. Talar ściągnął przez głowę medalik, zawieszony na niebieskiej tasiemce i chwilę ważył go w dłoni, jakby się zastanawiał, któremu z nich go przekazać. - Po Bronku... - objaśnił. - Wstydził się go, biedaczysko do fotografii - przypomniał sobie jak Bronka fotografowano na okładkę "Młodej Wsi" w czasie budowania trasy W-Z. - Wstydził się i pas był w robocie... Zobaczę się z nim już niedługo i będzie zgoda między nami... - Co też ojciec... - zaprotestował gorąco Andrzej. Ale stary zaprzeczył ruchem głowy. - Stąd już tylko w jedną stronę droga - powiedział. - Wasz dziadek zdrowy był jak dąb. Jedną ręką wóz za tylną oś podnosił. I tylko raz do szpitala poszedł. I już go z niego wynieśli... - Ojciec idzie na obserwacje - zapewniał Andrzej. Chciał pomóc staremu w zawinięciu ubrania i butów, ale odsunął go stanowczym gestem. Starannie, zwyczajem wyniesionym jeszcze z koszar brzeskiego pułku artylerii, poskładał w przepisową kostkę kalesony, spodnie, bluzę, owinął tym wszystkim parę butów uprzednio związanych sznurowadłami. Wręczył tobołek Leszkowi. - Przecież to do depozytu - zaprotestował Leszek, ale stary machnął lekceważąco ręką. - To już nie będzie potrzebne... Pamiętajcie - naraz zaczął ich pouczać - matka nie może zostać sama. Żebyście to wiedzieli... Jakby Rubiś za pieniędzmi przylazł, złamanego grosza mu nie dać. Mokre krokwie w stodole wstawił. Paczą się. Psem poszczuć. Zrozumiano? - Bezapelacyjnie - zapewnił po dawnemu Andrzej. - Tylko... - Co tylko? - Ja, tato, jutro do Warszawy muszę już wracać. Fabryka. - Nie kłopocz się - powiedział Leszek. - Ojciec to do mnie mówi. Powróciła do izby przyjęć stara pielęgniarka. Rzuciła na posadzkę parę filcowych pantofli. Po śliskich kaflach podjechały aż pod same nogi Talara. - No jak, ojciec? - spytała jowialnie. - Gotowiście? - spróbowała go ująć pod ramię, ale ją odtrącił. - Przejdziemy do łaźni, a potem na salę. Ładne miejsce jest. Pod samym oknem. Leszek wsunął jej do fartucha zwinięty banknot. Talar obejrzał się jeszcze od progu: - Matka - przypomniał jeszcze raz. - Pamiętajcie, matka... Gdy zniknął, Andrzej dojrzał czapkę, która spadła z kozetki; ojciec zapomniał ją upakować w tobołek. Schylił się po nią, ale Leszek był szybszy. Prawie wyrwał bratu z dłoni kaszkiet poprzecierany na brzegach. - Nie kłopocz się - powtórzył. - To wszystko już moja sprawa. W milczeniu przemierzali majdan między szpitalem a placem okolonym smukłymi topolami. Koń chrupiąc owies, czekał na nich cierpliwie. Leszek ułożył ojcowy tobołek z odzieżą koło poduszki wbitej w słomę, którą wymoszczony był wóz. Posłanie Talara wydawało się być jeszcze ciepłe, kiedy Andrzej wskoczył, aby się wygodnie ułożyć. Miejsce na koźle należało do Leszka; co do tego nigdy między nimi nie dochodziło do sporów, bo wszystko, co wiązało się z końmi, było od dawna ustaloną domeną najmłodszego z Talarów. Leszek pomału ściągał z dyszla worek z obrokiem. Nagle przyklęknął przy przedniej nodze konia. Koń uniósł kopyto i nawet Andrzej dostrzegł, że ścięta podkowa ledwie trzyma się, przytwierdzona jednym tylko hacelem. Leszek rozejrzał się bezradnie. - Nie da rady? - spytał Andrzej. - Dziesięć kilometrów wszystkiego. - To nie twoja warszawa. To żywy koń. Dojrzał wyrostków skręcających ukradkiem papierosy pod drzewami placyku. Skinął na nich. Zbliżyli się niechętnie. - Kowala tu macie? - spytał. - Pan Maciaszczyk - najstarszy wyciągniętym ramieniem wskazał wlot krętej uliczki, za którą wyrastał ciemny grzbiet kościoła. - To zaraz na Armii Czerwonej. Drugi dom za pezetgieesem. Drugi chłopak uzupełnił informację: - Jego nie ma w domu. W pedeku jest. Na występach. Leszek ruszył w stronę Domu Kultury. Otaczała go gromada ludzi, którzy usiłowali wedrzeć się do środka. - Co to za występy? - spytał Leszek. - A, z Warszawy przyjechały jakieś - poinformował ktoś. - Poczekaj na mnie! - wołał Andrzej biegnąc za bratem. Tylnym wejściem, o którym strzałki i napisy świadczyły, że jest wejściem awaryjnym, dostępnym tylko dla straży pożarnej, przedostali się do wnętrza budynku. Leszek był zdecydowany wyciągnąć kowala z widowni. Nie mogli przecież nocować w mieście, co zresztą i tak nie poprawiłoby ich sytuacji, bo nazajutrz była niedziela i tym bardziej nie mogło być mowy o nakłanianiu kowala do roboty. Nieoczekiwanie znaleźli się za kulisami. Piosenkarka kończyła śpiewać "Brzydulę i rudzielca". Widać stąd było jej obnażone plecy, a między fałdami pluszowych kotar strażaka, milicjanta i jeszcze kogoś z funkcyjną opaską na ramieniu. Publiczność długo oklaskiwała piosenkarkę. Domagano się, głośno skandując, "Kto puka do mych drzwi" - również tegorocznego szlagieru - i "Czy to listonosz? Nie, nie, nie!" Ale piosenkarka nie dała się uprosić, dłonią posłała jeszcze dwa pocałunki i wycofała się za kulisy. Z wściekłą miną, jakby przed chwilą przeczołgała się przez tor przeszkód, zerwała z uszu klipsy i szarpnęła wstążką rozpuszczając upięte w kok włosy. Andrzej omal nie krzyknął: rozpoznał w artystce Ewę Szymosiuk! Leszek też stał osłupiały jej widokiem. Jego spojrzenie pełne było nienawiści. Ona jeszcze ich nie dostrzegła. Z furią ciskała do podróżnej walizki klipsy i wisiorki, które zrywała z szyi. Łysy, spocony impresario Artosu" starał się wyrwać tę torbę. - Dokąd?! Dokąd?! - wołał. - Ma pani jeszcze finał. Ewa, jakby nie do niej skierowana była ta uwaga, podeszła do milicjanta. - O której odchodzi ten osobowy? Wywołała tym falę potwornej wściekłości łysego menażera. Wyrósł między nią a milicjantem. - Ma pani umowę na trzy numery! - podtykał jej pod oczy rozcapierzone trzy palce. - "Brzydula", "Rudy, rudy rydz" i finał. Nigdzie pani nie pojedzie! - Umowa? - udawała ubawioną. - Według umowy miałam mieć hotel. Pan widział, gdzie ja tu mieszkam? Pan widział moją kwaterę? Pluskwy, radzieckie łóżeczko z pierzyną i sto bachorów, które mnie podglądają! - Proszę mi tu nie rżnąć gwiazdy, bo nią pani nie jest. Tu nie Mazowsze"! Tu trzeba pracować! Stanowczość Ewy zwątlała, a może groźba wyjazdu była tylko przetargową monetą w walce o hotel... Podeszła do lustra zawieszonego we wnęce kulis i przymierzyła do uszu zerwane co dopiero klipsy. Kiedy rozczesywała grzebieniem włosy, które spłynęły jej na ramiona, w odbiciu lustra dostrzegła twarz Andrzeja. Jego widok był dla niej tak zaskakujący, że upuściła grzebień na podłogę. Odwróciła się gwałtownie, jakby chcąc sprawdzić, że to na pewno jego zobaczyła za sobą. Zupełnie oniemiała widząc, że obok Andrzeja stoi jeszcze i Leszek. - Co wy tutaj robicie?! - zawołała i natychmiast sama znalazła odpowiedź, jedyną, która mogła być dla niej zrozumiała. - Szukaliście mnie? Tak? - Nie, kowala - spokojnie powiedział Leszek. - Ale co robicie w tej dziurze? - Przecież... - Andrzejowi zrobiło się przykro, że nie mogło jej przyjść na myśl rozwiązanie najprostsze - milę stąd leży Bronek. Tu zaraz nasze Sierpuchowo. - Bronek?! Jakby cień przepłynął przez jej twarz. - To od niego - pokazała im pierścionek na serdecznym palcu lewej ręki. Leszek po raz pierwszy popatrzył na nią bez złości, a Andrzej pomyślał, że historia tego pierścionka wiąże się z Basią, bo doradzała Niutkowi w tym zakupie. - Był kupiony na Foksal - uśmiechnął się. - Potem w Kameralnej czekał z nim na ciebie... - I wcale nie przyszła - uzupełnił Leszek. - Inne to były czasy... - westchnęła. - Chyba piękniejsze... - Nie dla niego - powiedział Leszek. Spojrzenie Ewy spoczęło na torbie podróżnej, gdzie tkwiła wiązanka pięciu białych i czerwonych goździków owiniętych w celofan. Bez namysłu sięgnęła po kwiaty. - Połóż to u Niutka... - poprosiła Andrzeja. - A wam? Wam mogę w czymś pomóc? Oni tu - gestem głowy wskazała tonącą w mroku widownię - oni tu wszystko dla mnie zrobią. - A konia mi podkują? - spytał Leszek. Zerknęła na niego niepewna, czy pyta poważnie. Kowal Maciaszczyk, który z całą rodziną wybrał się na koncert "Artosu", rzeczywiście nie taił, że robi to wyłącznie dla "tej pięknej artystki", dając się nakłonić do otworzenia kuźni prawie przed samą północą. Iskry pryskały z rozżarzonego paleniska, kiedy Leszek naciskał ramiona skórzanego miecha. Kowal grzebał w skrzynce z podkowami. - Ja chyba zwariowałem - gderał. - Po nocy kuć? Nie namówilibyście mnie, jakby nie ta artystka... Tymczasem Andrzej z Ewą wspinali się po grzbiecie wzniesienia porosłego więdnącymi już liśćmi łopianu. Podświetlany księżycem cień dzwonnicy rozesłał się jak bury dywan po pochyłości pagórka. Stąpali po nim w milczeniu, oboje pokonując w myślach przestrzeń znacznie bardziej odległą, bo zmierzyć ją można było aż czterema latami, które ich dzieliły od dzisiejszej nocy. - Czasami myślę... - pierwsza odezwała się Ewa i nie dokończyła, jakby wystraszona dalszym ciągiem zdania. - O czym? - Mam wyrzuty sumienia, że z Bronkiem stało się to przeze mnie... Andrzej nie zaprzeczył, choć wiedział, że tego właśnie oczekiwała od niego. - Kochałaś go? - spytał. Nie odpowiedziała. Usiadła na wilgotnej trawie pagórka i bezmyślnie darła w palcach szerokie płachty łopianowego liścia. - Dlaczego wy wszystkie - spytał - nie możecie pokochać tych, którzy dla was gotowi są nawet umrzeć? - Dlaczego wszystkie? Znasz jeszcze taką? Tym razem ona nie doczekała się odpowiedzi. Pociągnęła go za ramię, przysiadł przy niej. Patrzyła na jego dłoń wspartą o trawę. - A gdzie obrączka? - spytała. - Co z Basią? Po jego milczeniu poznała widać prawdę, bo już nie ponowiła pytania, a tylko jakby go pocieszając, zaczęła nagle o sobie: - U mnie to trwało pół roku - w dłoniach rozcierała zmięty liść. - Też obiecywał złote góry. Ale pamiętasz piosenkę z "Mazowsza": "Nie wierz mężczyźnie jako psu"? - uśmiechnęła się kwaśno do własnych wspomnień. - Od wiosny jestem po rozwodzie. A ty? - Nie mamy rozwodu! - To co? - dociekała nie zrażona jego opryskliwością. - Odeszła od ciebie? - Ona do mnie wróci! - wyrwało mu się. - Nikt jej tak nie może kochać jak ja. - Wszystko przemija... - Nie! - krzyknął. Obudzony tym krzykiem jakiś wiejski kundel zaszczekał w ciemności. Ułożyła się wygodnie na trawie i, przeciągając leniwie, powiedziała: - A ja szczęśliwa jestem... Lidka Korsak zagrała w filmie. Widziałeś "Przygodę na Mariensztacie"? Irka Santor nagrywa w radio, Baśka Klimkiewicz wyszła za ministra. My z zespołu wszystkie robimy kariery. Artos błaga mnie, żebym przedłużyła występy. Zrobiło mu się jej żal. Widocznie musiała nie zauważyć, że byli tam za kulisami świadkami targów o zapluskwioną kwaterę. Właściwie mógł zbyć jej przechwałki milczeniem. Ale coś go korciło. Wyciągnął w jej stronę ułamaną podkowę, którą bawił się przez cały czas. - Masz - powiedział. - Mówią, że podkowa to szczęście. Może ci się odmieni - kątem oka wyłowił podejrzliwe spojrzenie i dodał: - Może w następnej Koziej Wólce dostaniesz kwaterę bez pluskiew. - Słyszałeś? - więcej w tym było smętnego stwierdzenia niż pytania i Andrzej pożałował swej drwiny. Uniósł się z murawy. - Chcesz? - spytała nieoczekiwanie. - Uczcijmy to nasze spotkanie. - Jak? - Upijmy się... Pomyślał, że oboje czują się jak po odbytej spowiedzi. Bez słowa zaczął iść w stronę, gdzie migotały światełka miasta i nie zaprotestował, kiedy ujęła go pod ramię wpychając w uchylone drzwi gospody ludowej. Po godzinie przestał go już razić i kwaśny odór piwa unoszący się z dymem nad stłoczoną salą, i smród spoconych biesiadników i krwawe plamy po buraczkach na papierowych obrusach przyszpilonych pineskami do stolików. Pili jak inni wódkę ze szklaneczek z grubego szkła o wyszczerbionych brzegach i zagryzali boczkiem, który właził między zęby i rozciągał się jak guma do żucia. - Byłam w Pekinie, wiesz? - mówiła z pełnymi ustami. - I u królowej angielskiej... Pomyślał, że to akurat było prawdą, tylko że należało już do bezpowrotnej przeszłości. - Tak, tak - powtórzyła z pijacką przechwałką - w Westminster Palace. Dwóch wyrostków nie zdążyło wepchnąć słaniającego się kolegi w drzwi toalety i zwymiotował na ścianę. Przekleństwa bufetowego zagłuszyły dźwięki tłuczonych szklanek, które spadły z potrąconego stolika. - No i co w tym Westminster Palace? - spytał z drwiącym uśmieszkiem. - Ładniej było niż tutaj? Przez chwilę bezmyślnie obracała w palcach podkowę. Trąciła nią Andrzeja w łokieć. - Andrzej - poprosiła - naucz mnie chcieć. Dlaczego ty to umiesz? Ponieważ nie odpowiadał, mocno ścisnęła jego rękę. Wtedy poczuła czyjś wzrok spoczywający na jej palcach, które wpijała w dłoń Andrzeja. Nad nimi stał Leszek. - Sam mam jechać? - spytał opryskliwie. Wciąż nie spuszczał oczu z jej palców zaciskających się na dłoni Andrzeja. Nagle Ewa gwałtownym ruchem dopiła resztkę wódki ze swojej szklaneczki. Zrywając się od stolika porwała wiązankę goździków spoczywających na kolanach Andrzeja. - Sama to Niutkowi zawiozę... - zdecydowanym krokiem zmierzała ku drzwiom. Talarowa nie kładła się spać. Do północy przesiedziała przy oknie i żeby zabić czas oczekiwania, łuszczyła żółte, dojrzałe kaczany kukurydzy. Potem coraz bardziej niespokojna nieobecnością synów zasiadła przy stole. Dawno przestały naszczekiwać psy po zagrodach sąsiadów, cisza spłynęła na wieś. Nasłuchiwała czy od strony gościńca nie dobiegnie jej znajomy odgłos powracającego wozu. Kiedy wreszcie rozległ się tętent kopyt pojedynczego konika, pomyślała z nadzieją że może Andrzej z Leszkiem przywieźli ojca z powrotem, bo powracali hałaśliwie, i Talarowej wydawało się nawet, że słyszy ich śmiechy. Z lampą w dłoni wybiegła na próg. Zajechali z impetem w podwórko. Leszek natychmiast rzucił się zdejmować koniowi chomonto. Talarowa unosząc nad głową naftówkę przyświecała drogę Andrzejowi, który zmęczonym krokiem szedł jej naprzeciw. - Co doktor powiedział? - spytała niespokojnie. - Będą robić badania. - Ale dlaczego te bóle? - zastąpiła synowi drogę. - Mamo - powiedział siląc się na cierpliwość - potośmy ojca zawieźli. Teraz będą go obserwować, badania robić. - Ale nie powiedzieli, że to może być... wiesz co? Żeby przyznali choć co na te jego bóle - teraz dopiero dostrzegła w ciemności jakąś postać dźwigającą się ze słomy. - Kogo wy przywieźli? Co to za jedna? - Narzeczona Bronka - oznajmił Andrzej wchodząc do ciemnej sionki. - Mama da lampę, nic tu nie widać. - Narzeczona?! Bronka?! - osłupiała tą wiadomością pozwoliła sobie wyjąć z rąk naftówkę. Podejrzliwie przyglądała się niepewnie zmierzającej ku niej Ewie. W chwilę później, gdy już wydobywała z komody pościel dla tego nieoczekiwanego gościa, myślała o tym, że właściwie jakoś wcale nie sprawiła jej radości ta niespodziewana wizyta. Słała jej w dawnym pokoju Andrzeja i Bronka. Spulchniając ogromną, kraciastą pierzynę, kątem oka obserwowała Ewę zagapioną w wypchanego jastrzębia wiszącego nad łóżkiem. - Co to za ptaszysko? - spytała dziewczyna niechętnym wzrokiem śledząc połyskujące w blasku lampy szklane oko ptaka. - Jastrząb - powiedział Andrzej wsparty plecami o chłodne kafle pieca. Talarowa uznała za wskazane przychylniej nastawić gościa do jastrzębia, który nawet po śmierci nie wzbudza swym wyglądem ufności. - Mąż go złapał - powiedziała - jak Niutek był jeszcze taaki malutki - wyciągniętą dłonią w powietrzu demonstrowała wysokość. - Ale Jędruś na pewno pamięta. Pamiętasz? - mówiła już od progu. - Tobie na ganku pościelę - i jakby zawahała się z odejściem, czekając aż wyjdzie z nią razem. Andrzej położył dłoń na klamce, ale zanim zdążył przymknąć drzwi pokoju, Ewa gestem głowy przypomniała mu o pozostawionej na stole wiązance goździków. - Wsadź je do wody. Kiedy sięgnął po nie, szepnęła, bo stara wciąż jeszcze tkwiła w progu: - Wypiłabym coś jeszcze, Andrzej. - Masz chyba dość. - Co ty wiesz... - machnęła ręką. - Przyniósłbyś, co? Nie widziała, jak z głębi mrocznej sieni wlepiał w nią wzrok Leszek. Ewa nie mogła usnąć. Paliła papierosa za papierosem, wydmuchując dym wprost w zakrzywiony dziób wypchanego jastrzębia, który zwisał nad nią jakby cały czas gotowy do skoku. Jeszcze niezupełnie trzeźwa, pogroziła mu przekornie palcem. Zaczęły ją nachodzić zwątpienia i niepokoje o jutro: jak się stąd wydostanie, jak wytłumaczy się przed łysym impresario za zerwany finał... Wtedy usłyszała ciche skrzypienie drzwi. Ich biel zatańczyła w ciemności, a w chwilę potem jakiś cień zamajaczył w mroku izby. Wstrzymała oddech. Pomyślała, że w gruncie rzeczy oczekiwała tego, co za chwilę miało się stać. Uniosła głowę nasłuchując. Niemal natychmiast zwalił się na nią zagarniając łapczywie pod siebie. Pierwsze co sobie uświadomiła ściśnięta obręczą jego ramion, to uczucie triumfu nad tamtą kobietą, którą tak bezgranicznie kochał, a którą mu teraz odbierała. Oplotła ramionami jego rozpalone plecy. Usłyszała zdyszany szept: - Robiłaś to z nim? Nie rozumiała o co pyta, mocniej przygarnęła go do siebie, aż uczuła na szyi ukłucie jego zarostu. - Z Bronkiem? Robiłaś to z nim? Powtórzył to pytanie głośniej i wtedy zrozumiała, co tak niepokojącego było w tym głosie. To nie był głos Andrzeja. Gwałtownym ruchem ramienia ściągnęła zasłonę w oknie. W księżycowej poświacie, dojrzała rozognione oczy Leszka. Odepchnęła go od siebie gwałtownie. Poczuła, jak napływa w jej żyły fala wściekłości. Palcami zakrzywionymi jak szpony, wpiła się w dyszącą nad nią twarz chłopca. - Ty!... Ty draniu! Umknął przed następnym atakiem rozczapierzonych szponów. Czuła, jak jej paznokcie przeorywują mu czoło i policzki. Niezgrabnie bronił się przed furią rozwścieczonej kobiety. Wreszcie usłyszała jego zły śmiech, skrzypnięcie drzwi i szczęk opadającej klamki. Osunęła się bezwładnie i wcisnąwszy twarz w poduszkę załkała w bezsilnej złości. Ranek wstał pogodny, mgły nad stawem uniosły się w górę i znad ściany lasu wypłynęło słońce. Skwarki wesoło skwierczały na ogromnej patelni. Andrzej z rozrzewnieniem wspomniał, że tak właśnie pachniały wszystkie jego śniadania z dzieciństwa. Matka pochylona nad kuchnią, rozprowadzająca drewnianą łyżką słoninę po patelni, ojciec kreślący ostrzem noża krzyż na bochenku chleba z przypieczonymi od spodu liśćmi pokrzywy, Bronek wylizujący z weka ukradkiem powidła. Miał jeszcze w uszach to groźne pohukiwanie ojca, który nawoływał do stołu małego Lesia, ukrytego, jak zwykle, w stajni. Teraz też jeszcze Leszka nie było przy stole. Na miejscu Bronka siedziała Ewa. Matka wzrokiem wskazując nóż, dawała Andrzejowi do zrozumienia, że przywilej przeżegnania chleba spadł teraz na niego, najstarszego tu z Talarów. Przekreślił bochenek z powagą. Odkrojoną piętkę podsunął Ewie. - Lubisz piętkę? Basia, jak tu bywała przepadała za piętką... - niezrażony obojętnością Ewy ułożył chleb na jej talerzu. - Nie ma jak własny dom... Talarowa zbliżała się do stołu z parującą na patelni jajecznicą. - Musisz ty dzisiaj już wracać? - spytała. - Muszę. Leszek zostanie. Zajrzy do szpitala. Mówiłem już z nim... - Co tam Leszek - westchnęła Talarowa. - To kot, co zawsze chodzi własnymi drogami. I dzieciuch jeszcze... Nie zrozumiała, czym takim rozśmieszyła Ewę. Andrzej również nie pojął, co ją tak ubawiło. Chciał nawet głośno zapytać, ale w tej chwili do kuchni wszedł Leszek dźwigając dwa wiadra. Wolno wylewał ich zawartość do sagana stojącego na kuchennej płycie... Talarowa przypomniała sobie o kwiatach. Wyjęła je ze słoja, otrzepała nad podłogą i ułożyła przy talerzu Ewy. Nagłym gestem rozczulenia pogładziła ją po włosach. - Bóg pani zapłać, że nie zapomniała pani o Niutku - powiedziała. Leszek wciąż odwrócony do nich plecami i wciąż zajęty napełnianiem sagana, odezwał się od pieca: - Tak. Ona tylko dla Niutka tu przyjechała. Leszek dopiero teraz zasiadł przy stole i sięgnął po nóż. Dwie krwawe pręgi przecinały mu czoło i policzek. - A tobie, co się stało? - spytał Andrzej. - Koń mnie wczoraj poniósł w zarośla - powiedział wbijając spojrzenie w Ewę. Talarowa zaśmiała się dobrodusznie. - Jeszcze mu się jeździć po nocy zachciało... Myślę sobie, śni mi się czy co... A on naprawdę... Nie mówiłam, co to jeszcze za dzieciuch. Tym razem Leszek roześmiał się ubawiony uwagą matki. Nie przestawał wpatrywać się w Ewę. Ze złością odsunęła talerz. Andrzej spojrzał na zegarek: jeżeli miał zdążyć na pociąg jedenasta zero sześć, najwyższa pora, by iść na cmentarz. Ewa zgarnęła z obrusu wiązankę goździków. Była gotowa do drogi. Poszli w trójkę bez Leszka. Z cmentarnych drzew opadły pierwsze liście. Trawa na świeżych mogiłach żółkła już tu i ówdzie. Na grobie Bronka tkwił wysoki, żelazny krzyż, o szerokich ramionach oplecionych metalowymi listkami. "Bronisław Talar, żył lat 21" - głosiła owalna, metalowa tabliczka, o brzegach już nadgryzionych przez rdzę. Była to ta sama tabliczka, która zdobiła grób Bronka na warszawskich Powązkach. Talarowa nie unosząc się z klęczek, kątem oka obserwowała Ewę. "Żeby choć raz odmówiła tu wieczne odpoczywanie" - myślała, wpatrzona w zaciśnięte usta dziewczyny. Nie podobało się jej, że i Andrzej jakoś tak w pośpiechu ledwie przyklęknął na jedno kolano, odklepał pacierz nad bratem, a już go poniosło w drugi kąt cmentarza. Stał teraz, widoczny tylko do połowy spoza poplątanych krzewów jeżyn, i medytował nad rządkiem mogiłek porosłych mchem i trawą. Zawsze tam chodził, jakby meldował swoje przybycie dowódcom i przełożonym, którzy tam leżeli, wciąż nie ujawnieni, wciąż wierni prawom konspiracji. Nagle poczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś dłoni. Pomyślał, że to Ewa, i nie odwrócił się nawet. Skoro już znalazła się tutaj - pomyślał - nie powinna urządzać sobie spacerów, niechby choć dla przyzwoitości pomilczała chwilę nad Bronkiem". Z ulgą stwierdził, że się omylił. Pytająco popatrzył na matkę. - Nie podoba mi się ona, Jędruś... - usłyszał. - Kto? - Narzeczona Niutka... W milczeniu pogładził jej szorstką dłoń jakby uspokajając przed czymś, czego się lękała. - Ja przecież widzę - nie ustępowała - jak ona bardzo jest za tobą. - Za mną?! - szczerze go zaskoczyła ta uwaga. - Oka z ciebie nie spuszcza. - Co ona mnie obchodzi, mamo!? - zapewnił gorąco. - Mnie żadna nie obchodzi... Nieoczekiwanie wyłowił wzrokiem sunącą wzdłuż muru sylwetkę kobiety w płaszczu i wełnianej, kraciastej chuście. Bez słowa ruszył w tamtym kierunku. Wydało mu się, że i ona go dostrzegła i przyspieszyła kroku, jakby chcąc uniknąć spotkania. To była Jadźka. Jednym skokiem przesadził zmurszały murek. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że starała się go ominąć, bo jeszcze bardziej przyspieszyła kroku. Dogonił ją i mocno chwycił za ramię. - Jadźka! Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, jak nieznajomego natręta. - Kiedyś bałeś się tu przyjeżdżać - powiedziała. - Teraz powinieneś się wstydzić. - Ty ciągle o tym samym? - nie zwalniał zacisku palców na jej ramieniu. - A cóż ja jestem winien, że on siedzi? - Nawet cię na sprawie nie było. - To był wojskowy sąd, dobrze wiesz, że nie wpuszczali. Odwróciła się i zaczęła iść w odwrotnym kierunku. Znów zabiegł jej drogę. - A wiesz - powiedziała - że Wiktor czasem pyta o ciebie? Pyta jak już wysoko zaszedłeś. - Skąd wiesz? - Są widzenia. Raz na pół roku... - A kiedy następne? Kiedy będziesz w Warszawie? Spostrzegł, że wyraźnie zastanowiło ją to jego pytanie. - W Warszawie? - powtórzyła wolno. - A skąd ty wiesz, że on już nie w Rawiczu, tylko w Warszawie? - Widziałem go. - Ty!? Rozumiem... Jakby się nad nim litując, pokiwała ze współczuciem głową. Nagle Andrzejowi dość już zrobiło się tych niedomówień, aluzji, posądzania go nie wiadomo o co. Ze złością ujął Jadźkę pod ramię. - Nic nie rozumiesz! - prawie zawołał. - Wszystko ci wytłumaczę. Talarowa ze zdumieniem patrzyła, jak Andrzej oddalał się wolno w stronę wsi, cały nachylony ku Jadźce, której żarliwie coś tłumaczył. Dostrzegła zniecierpliwienie Ewy. - Co to za jedna? - spytała. - To była kiedyś narzeczona Jędrka. - Narzeczona?! Talarowa, której nie wiadomo czemu wyrwało się to stwierdzenie, z jakimś uczuciem zadowolenia stwierdziła, że sprawiła przykrość Ewie. A może tak jej się tylko zdawało? W godzinę później była znów sama. Rozjechali się każde w inną stronę: Andrzej na stację, Ewa z Leszkiem do miasta. Posłała przez Leszka mężowi dwa weki kompotu z czereśni. Postanowiła, że po powrocie Leszka wypyta go dokładniej o Ewę. Czy i jemu nie rzuciło się w oczy, jak natrętnie patrzyła na Andrzeja. Lecz kiedy wrócił pod wieczór, odstąpiła od tego zamiaru. Doszła do wniosku, że licha nie należy kusić... Andrzej po powrocie do Warszawy zastał na Złotej przygotowania do uroczystych obchodów rocznicy ślubu Karola Langa i Lidki. Lidzia cała promienna i uroczysta, powitała go radośnie już od drzwi: - Tak się bałam, że nie wrócisz na czas! Dziś jest nasza rocznica - wprowadziła go do stołowego, gdzie już przy adapterze urzędował Tomasz Ciećwierz. Na stole, zasłanym białym obrusem, stały dwie butelki radzieckiego szampana i ogromny czekoladowy tort z dwoma literkami "L" i "K" uformowanymi z lukru. - A gdzie pan młody? - spytał Andrzej. Okazało się, że Karol nie pamiętał o rocznicy. Lidzia opowiadała o tym niby z humorem, jako jeszcze jednym dowodzie roztargnienia właściwego uczonym umysłom. Kiedy wrócił z kliniki do domu, był dokładnie tak samo zaskoczony przygotowaniami, jak teraz Andrzej. Zawstydziła go obecność Ciećwierza, który będąc przed rokiem świadkiem na ich ślubie, sam pamiętał o dzisiejszej rocznicy. Teraz szuka kwiatów na mieście. Ciećwierz nastawiał na adapterze płytę. Z głośnika popłynął głos Fogga śpiewającego piosenkę o spadających kasztanach. - Kasztany, kasztany... - zanuciła Lidzia. - Wtedy to się właśnie tańczyło - zrzuciła z nóg niebieskie pantofelki. - Ciebie tu wtedy jeszcze nie było - tłumaczyła Andrzejowi. - A ja całą noc przetańczyłam boso, bo nie mogłam dostać butów na moją miarę. I tak teraz zatańczę - zawirowała w solowym tańcu. Andrzej przyglądał się jej z uśmiechem. Uczucie szczęścia wydawało się promieniować z każdego gestu i każdego słowa dziewczyny. - I pomyśleć - powiedział Ciećwierz - że z trzech kawalerów, co tu mieszkali, na placu boju zostałem tylko ja jeden - zaczął wyliczać na palcach: - Karol przepadł, bo znalazł - gestem głowy wskazał na wciąż wirującą Lidzię - ty rozwodnik... Andrzej nie dał mu dokończyć. - Jeszcze się nie rozwiodłem - powiedział twardo. - I nie rozwiodę. Ciećwierz przyglądał mu się z uwagą. Fogg przestał śpiewać, więc pochylił się nad wyborem nowej płyty. - Ja też ją bardzo lubiłem... - odezwał się nieoczekiwanie, jakby teraz dopiero dotarły do niego słowa Andrzeja. W drzwiach prawie cały zasłonięty pękiem różowych gladioli stał Lang. - Boże, takie same! Takie same! - Lidzia tuliła się do męża. - Pamiętałeś! Jednak pamiętałeś! Ciećwierz pochwycił butelkę szampana, już zrywał sreberko osłaniające szyjkę kiedy Karol go powstrzymał. - Stop! Stop! Na własnym jubileuszu chciałbym być w krawacie! - nadrabiał, jak mógł, fatalne przeoczenie. Lidzia nie przestawała się do niego tulić. - O gladiolach pamiętałeś - patrzyła mu w oczy. - A krawat? Ciekawa jestem czy pamiętasz, w jakim byłeś wtedy krawacie? Z zatroskaną miną opuszczał pokój. Ciećwierz zaproponował Andrzejowi zakład, że nie utrafi z wyborem krawatu. Po kilku sekundach był z powrotem. Jeszcze w sportowej koszuli. - Lidka! Pozwól na chwilę... "Więc jednak nie pamiętał - pomyślała - w niczym nie może sobie dać rady beze mnie..." W sypialni zdjął okulary i nerwowo pocierał powieki, co robił w chwilach szczególnego zdenerwowania. Drugą ręką krył coś za plecami. - Coś ty najlepszego zrobiła? - gestem głowy wskazał na półkę w szafie z równo poukładanymi prześcieradłami i poszwami na kołdry. W jego ręce zobaczyła podłużną różową kopertę. - Co to ma znaczyć? Uciekła w bok wzrokiem. - Pytam, co to ma znaczyć? - powtórzył. - Czy zdajesz sobie chociaż sprawę, ile przez ciebie straciłem? - Będę brała dodatkowe dyżury. Dłońmi objął skronie, jakby uchronić je chciał przed niespodziewanym ciosem. - Nic nie rozumiesz! - krzyknął. - Nigdy niczego nie rozumiałaś! Dyżury będzie brała! Jeżeli pytam, ile, to nie mam na myśli pieniędzy. Straciłem szansę poznania nowych metod, wejścia między nowych ludzi... - cisnął z wściekłością listem o podłogę. - Ty, ty... Ty, jamniku umysłowy! Schyliła się po list, ale uprzedził ją i nadepnął kopertę końcem buta omal nie kalecząc jej palców. - Bałam się - powiedziała nie podnosząc oczu. - Bałam się, że nie wrócisz stamtąd. - Za kogo ty mnie uważasz?! - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Wyglądał jak bokser trafiony znienacka w splot słoneczny. - Co takiego?! - wydusił z trudem. - A gdybyś tam został... to ja, to ja chyba... odebrałabym sobie życie. - Więc teraz je sobie odbierz, to życie, bo mnie jakby już nie było. Po tym, co zrobiłaś, nie ma już nic między nami. - Karol! - rzuciła się ku niemu, ale zastawił się drzwiami od szafy. - Przecież zrobiłam to dlatego, że tak strasznie ciebie kocham! - Słyszałaś, że z miłości można zagłaskać kota na śmierć? - Bałam się, że cię stracę! - Już mnie straciłaś! - kopnął końcem buta list wciąż leżący na podłodze. - Przez tyle lat jesteś ze mną i przez tyle lat nie zdołałaś mnie poznać? Ja chciałbym tam zostać? Dlaczego? Dlaczego miałbym tam zostać? Wszystko przeliczasz na pieniądze, bo nie znasz ich wartości. - Ja nie znam? A moja miłość? - Do miłości potrzebnych jest dwoje, a ja niestety... - rozłożył ramiona. - Po tym, co zrobiłaś, rozumiesz chyba, że pasujemy do siebie jak garbaty do ściany. Jubileusz skończony. Załatw adwokata. Wszystko pokryję. Winę też mogę wziąć na siebie. Na Mietka będę płacił. O to się nie martw... - Wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Lidzia dopadła drzwi, ale zatrzymała się przy nich i głową zaczęła uderzać w futrynę. Ciećwierz podniósł butelkę szampana na widok Langa. Karol powstrzymał go gestem ręki. - Zdaje się, że jest tak, jak było kiedyś - powiedział. - Żaden z nas nikogo nie ma... - wziął z rąk Ciećwierza butelkę i postawił na stole. - Rocznicy nie będzie. Jak chcecie się napić, to chodźmy do knajpy. Andrzej usłyszał dzwonek przy drzwiach wejściowych. Niechętnie podniósł się zza biurka. Było późno, więc zanim otworzył, wyjrzał przez wizjer. Aż oprzeć się musiał dłonią o ścianę... Na klatce schodowej stała Jadźka! Z wielką paczką owiniętą płótnem. - Muszę gdzieś przenocować... - powiedziała. - Bo tam... trzeba być bardzo rano... Wziął z jej rąk paczkę i cofnąwszy się, przepuścił do przedpokoju. Nastawił budzik na piątą. Zaterkotał mu przy samym uchu. Zerwał się na równe nogi. Za oknem było jeszcze zupełnie ciemno. Klapiąc pantoflami przeszedł przez dawną jadalnię Langów i zastukał do drzwi, za którymi spała Jadźka. Położył ją wczoraj na tapczanie Lidki. Powiedziała, że nie śpi od godziny i że jest gotowa do wyjścia. Przed szóstą maszerowali już Rakowiecką. Dopiero przy wysokiej ścianie z czerwonych cegieł minęli jakieś dwie kobiety. Szły, jak i Jadźka, z paczkami. Żelazne drzwi z małym otworem okienka. Przed nimi, jak przed sklepem, do którego miano dowieźć atrakcyjny towar, ustawiła się długa kolejka. W szarudze świtu trudno było rozpoznać twarze. Przeważały kobiety. Jadźka stanęła na końcu kolejki. - O szóstej zaczną wpuszczać - powiedziała. - Poczekasz na mnie? Bo to ze dwie godziny potrwa jak nic. Szczęknęła zasuwa żelaznego okienka. Kobiety stojące najbliżej bramy poruszyły się niespokojnie. Niewidoczny, ukryty za bramą strażnik, zaczął monotonnym głosem wyczytywać nazwiska. - Telega Jerzy, Wilczyński Władysław, Zbożny Łukasz... - Jak on powiedział?! - Andrzej wpił się paznokciami w dłoń Jadźki aż syknęła z bólu. Kobiety znikały kolejno za wąską szczeliną ledwie uchylonej bramy. Andrzej dojrzał jeszcze znajomy zarys pleców i wełnianą czapeczkę. Jak inne, dźwigała, pod pachą paczkę. Zanim weszła za bramę, obejrzała się za siebie. Chciał zawołać za nią, ale głos ugrzązł mu w gardle. Jak by ją przywitał? Co by mógł powiedzieć? I po co? Przecież szła do tamtego... - Kogoś ty tam zobaczył? - spytała Jadźka. - To ktoś znajomy? - Tak - odparł siląc się na uśmiech. - Znajomy. Po prostu ktoś tylko znajomy... Po obu stronach muru Gruby, szary sweter z owczej wełny leżał na jego biurku. Był na tyle luźny, że swobodnie pasowałby na Wiktora. Mieć taki sweter w celi w czasie jesiennych chłodów znaczyło więcej niż list z domu. Więc dlaczego zaraz po przekroczeniu progu pokoju wyjęła go z torby i rzuciła na biurko z takim pośpiechem, jakby parzył ją w ręce? Dlaczego nie zostawiła go bratu? Przecież jeszcze rano, kiedy wybierali się pod więzienie i Andrzej zaoferował ten sweter - z wdzięczności pocałowała go w policzek. - Dlaczego go nie zostawiłaś? Nie pozwolili? Nie odpowiadała. Pochyliła się nad torbą podróżną i upychała w niej rzeczy. Chwycił ją za ramiona i zwrócił twarzą ku sobie. - Przymierzył go? Pokręciła przecząco głową. - Nie mierzył nawet? Dlaczego? - Bo nie chciał. Nic od ciebie nie chce. - Nie wypuszczę cię, póki się nie dowiem! - Czego? - Co się stało? Co ci powiedział? Jeszcze się wahała: - Jadźka, błagam cię! - No dobrze. Łukasza Zbożnego pamiętasz? Pokiwał głową. - Ma ten sam wyrok, co Wiktor. I on tam trafił z twojej poręki. Powiedział Wiktorowi na spacerniku... - Co?! Co?! I ty w to wierzysz, Jadźka?! - Ja wierzę Wiktorowi - powiedziała twardo. - Jakim prawem wy tak o mnie?! To nieprawda! Dlaczego miałbym to zrobić? - Żeby się go pozbyć z drogi do tej twojej... Basi. Runął przed nią na kolana. - Jadźka, przysięgam ci! Na co chcesz. Na życie matki. Na moją miłość do Basi. To nieprawda! Wierzysz mi? - Sama nie wiem - oddychała ciężko. - Sama nie wiem, komu wierzyć. Kiedy wrócił na Złotą z fabryki, było już ciemno. Czekał na niego Popiołek i wetknął mu w rękę urzędowy list. Obracał teraz w świetle nocnej lampki ten druczek, zawiadamiający o terminie rozprawy rozwodowej. Poczuł się straszliwie samotny. Ojciec ciężko chory, w szpitalu, Niutek na sierpuchowskim cmentarzu, matka uwiązana do kieratu codziennych trosk, no i Leszek, który od czasu śmierci Bronka nie krył wrogości do brata. "Jedyny człowiek w tym mieście, który może mnie zrozumie - pomyślał - to Tomasz. Pójdę do niego". Ciećwierz pochylony nad wanną mył właśnie głowę, kiedy rozległ się dzwonek. Zaklął pod nosem, byle jak spłukał włosy i przykrywając głowę ręcznikiem, poczłapał w postrzępionym płaszczu kąpielowym do drzwi. - Co się stało, Andrzeju? Wchodź. - Dostałeś wezwanie? Zamiast odpowiedzi Ciećwierz poszedł do kuchni. Kiedy wrócił, miał w ręku zalakowaną butelkę wódki. Otłukł lak o futrynę i jednym uderzeniem dłoni wybił korek. - Ostrzegam: zakąski nie mam. - Tym lepiej - Andrzej zrzucił kurtkę na przykrytą kraciastym kocem kanapkę i nogą przysunął krzesełko do stołu. - Prędzej się zaleję. Zabulgotała wódka w musztardówkach. - Wolałbym nie być tym świadkiem - Ciećwierz wypił połowę i odstawił szklankę. - Rozwódźcie się sami, beze mnie. Mam świadczyć, że ją krzywdziłeś? Nie lubię mówić tego, w co nie wierzę. - Kiedy się z nią zobaczysz? - Ja? Niby dlaczego? - Przecież ona na pewno instruuje cię, co masz zeznawać, nie? To ona ciebie powołała na świadka, więc liczy, że ułatwisz jej grę. - Co to za gra, jak już dawno po gwizdku - Ciećwierz wychylił resztę wódki ze szklanki. - Po jakim gwizdku? Co ty opowiadasz? Muszę ją znaleźć, przekonać, że... Ciećwierz westchnął. - Jeszcze wierzysz, że ją zatrzymasz? - Bezapelacyjnie. Odeszła, bo uwierzyła w coś absurdalnego. - Może po prostu przestała cię kochać? - Nie. Nie po prostu. Ona uwierzyła, że ja byłem zdolny posunąć się do... do kłamstwa, do zdrady, byle tylko usunąć kogoś z drogi. Ale ja jestem niewinny! Niewinny! Rozumiesz?! I to jej muszę powiedzieć. Przekonać ją. Tomasz patrzył na Andrzeja przez chwilę. - Jedno jest pewne - powiedział - że drugiego, który by ją tak kochał, nie znajdzie. Wódki ubywało w butelce. I potoczyła się chaotyczna opowieść Andrzeja o Łukaszu Zbożnym. - A więc Basia posądza cię - upewniał się Ciećwierz - że chciałeś usunąć rywala, donosząc na niego do bezpieki? Andrzej pokiwał wspartą na dłoniach głową. - A ty w ogóle nie zeznawałeś w jego sprawie? - Nie mam z tym nic wspólnego, rozumiesz? Nic - uderzał pięścią w stół, aż przewróciła się musztardówka i wódka pociekła mu na spodnie. - I ona musi w to uwierzyć! Mogę jej przysiąc, na co chce. Tomasz znowu dolał wódki. - A ty myślisz, że ten Zbożny jest niewinny? W końcu jednak siedzi... - Mój dowódca z AK, Wiktor, też siedzi. Ma dożywocie. A ja ci mogę przysiąc, że siedzi za niewinność. - Czy ty nie za bardzo wszystkim ufasz, Andrzej? - A jak żyć bez tego? - nasypał pieprzu i soli do swojej szklanki, zabełtał wódką i wypił. - Szkoda żeś mnie wtedy nie rozwalił. - Myślałem, że mi za to podziękujesz. - Za co? Za to, że dożyliśmy czasów, kiedy każdy może być podejrzany? Rodzice boją się dzieci, mąż - żony... podniósł się ciężko od stołu i ruszył ku drzwiom. - To zobaczymy się na rozprawie - powiedział Ciećwierz. - Na żadną rozprawę nie pójdę. A jak chcesz, możesz jej powtórzyć, co tu mówiłem. Ja nigdy nikogo nie wkopałem. Najwyżej siebie samego. Kiedy Popiołek zapukał do drzwi doktora Kazanowicza, odpowiedzią było krótkie szczeknięcie starego Karo. Popiołek był przyzwyczajony, że doktor nie reaguje na pukanie. Siedział pochylony nad papierami, z jesionką narzuconą na ramiona i tłumaczył z angielskiego, od czasu do czasu zaglądając do słowników. Nawet się nie obejrzał, słysząc szczęk wiadra i zgrzyt śmietniczki, którą dozorca podstawił pod popielnik kaflowego pieca. Ale pan Ryszard miał do rozstrzygnięcia problem, który nurtował go od dłuższego czasu. - Panie doktorze - zwrócił się do pleców Kazanowicza. - Tyle pan tłumaczy i tłumaczy, to przetłumacz mnie pan z polskiego na nasze, dlaczego za sanacji ludzie się tak nie rozwodzili? - Ponieważ za sanacji nie było rozwodów. - Patrz pan, to jednak i za sanacji czegoś brakowało. Zabrał się do czyszczenia popielnika. Ledwie szurnął szufelką, kiedy na podstawioną śmietniczkę spadł z trzaskiem jakiś ciężki przedmiot, owinięty w przetłuszczoną szmatę. Pochyliwszy się, Popiołek dostrzegł wystającą lufę pistoletu "belgijka". Wytrzeszczył oczy, obejrzał się na doktora i ostrożnie odwinął szmatę. Nie było wątpliwości, że to mu się nie przewidziało. - Koniec świata... - trzymając pistolet, zawieszony na jednym palcu za kabłąk spustu, wstał z kolan i podszedł do Kazanowicza. - Panie doktorze... Kazanowicz, unosząc okulary, popatrzył na pistolet i przeniósł obojętny wzrok na dozorcę. - Co pan tam zobaczył? Bo ja nic nie widzę. Popiołek ostrożnie położył broń na skraju zawalonego papierami biurka, otrzepał dłonie i powiedział pośpiesznie: - Jasne. Każdy może mieć fatamruganę. Ja też nic nie widziałem. Nic a nic - cofał się do drzwi. - Co miałem widzieć? Ja mam żonę i dziecko w milicji... Doktor pokiwał ze zrozumieniem głową. Kiedy dozorca wyszedł, podniósł pistolet, owinął go na powrót w szmaty i położył pod koc na legowisku psa. Karo liznął pochylonego nad nim pana. - I czy ktoś go prosił, żeby nam palił w piecu? - powiedział Kazanowicz do psa. - Ludzie nie dają spokoju nawet tym, którzy ich nie potrzebują... Karo liźnięciem potwierdził, że całkowicie zgadza się z tym zdaniem. Obwąchał potem miejsce, gdzie doktor ukrył zawiniątko z bronią, i machnięciem ogona wyraził akceptacje dla tej decyzji. - Talar przy telefonie. Kto mówi? - trzymał słuchawkę przy uchu i słysząc kobiecy głos, aż zaniemówił przez moment. Może to Basia przypomniała sobie o nim w dniu imienin? Przecież dziś Andrzejki. Ręka trzymająca słuchawkę spotniała. - To ja - słyszał z tamtej strony niski, matowy nieco głos. Jednak nie Basi. Już więc bez napięcia zapytał jeszcze raz, kto mówi. - Nie poznajesz? - Nie, nie poznaję - gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, skąd zna ten głos. - Wszystkiego najlepszego w dniu imienin... - Dziękuję, ale kto mówi? To ty, Iga? - Nie, nie Iga... Ktoś, kto ci dobrze życzy. - Bardzo dziękuję, ale nie wiem, z kim mówię. - Jeszcze latem obiecałeś mnie odwiedzić. I co? Zgubiłeś adres? - Ewa? - Jesteś rozczarowany? - Nie, skądże, tylko... czasu jakoś nie było... - Czasu czy ochoty? - Wiesz, mam teraz zebranie... Może zadzwonię później. - Zapraszam cię na Andrzejki. A jutro wyjeżdżam w tournee. - Kiedy ja... ja mam dzisiaj odbiór jakościowy - wymyślił naprędce byle jakie kłamstwo. Ale Ewa nie dała zbyć się tak łatwo. - Mam i prezent dla ciebie. - Dziękuję. Może kiedyś przy okazji. - Ten prezent wiąże się z Bronkiem... - Z Niutkiem? - zawahał się. Ewa podyktowała mu adres. Skończywszy rozmowę wyszła z budki telefonicznej. Sekretariat " Artosu" godzinę przedtem poinformował ją, że nie ma dla niej żadnych propozycji... Płomień świecy pochylał się od jej oddechu. Na ścianie drgał postrzępiony cień. Ręka Ewy obracała plaster zakrzepłego wosku, by z jego kształtu, odbitego na ścianie, odczytać kształt swojej przyszłości. Andrzej bardziej od przyszłości Ewy chciałby znać jej intencje. Myślał, że to spotkanie skończy się na wspominkach o Bronku, na westchnieniach, jak to prędko mija młodość wraz ze złudzeniami. Kiedy zjawił się przed drzwiami mieszkania, którego adres miał wypisany na kartce, przeczytał pod nazwiskiem "Maria Jagielska" dopisek: "Ewa Szymosiuk, dwa razy dzwonić". Zadzwonił dwa razy, a drzwi otworzyły się tak szybko, jakby Ewa czatowała tuż za nimi. Kiedy prowadziła go przez przedpokój, zza oszklonych drzwi drugiego pokoju wysunęła się ptasia głowa właścicielki. Uzbrojone w grube szkła oczy pani Jagielskiej zlustrowały Andrzeja, który zatrzymał się na chwilę, by się ukłonić. Ewa wepchnęła go do pokoju. Matowe szkło w drzwiach było zaklejone plakatem "Mazowsza". Na przeciwległej ścianie zobaczył uśmiechniętą twarz młodszej o kilka lat Ewy. Nie dała mu czasu na rozglądanie się po pokoju: zgasiła światło i zapaliła maszynkę elektryczną. Postawiła na niej garnek i wrzuciła do środka kawałki wosku, ułamki nie dopalonych świec... Patrzył, jak trzymany przez Ewę kawałek wosku odbija się na ścianie drgającym kształtem, przypominającym jakiś wielki namiot. Co można było wyczytać na temat przyszłości Ewy z tej bryły, która równie dobrze mogła być zburzoną piramidą, jak i kawałkiem imieninowego tortu? - A może to jest gmach La Scali? - Ewa szukała w tych cieniach kształtu swoich marzeń. - Widzisz, co mnie jeszcze czeka? Wrzuciła wosk do garnka i postawiła go znowu na maszynce czekając, aż się roztopi, Andrzej zauważył w półmroku stojącą na małym biureczku butelkę wina i dwie szklanki. Butelka była już odkorkowana. Białe wino zapieniło się w szklankach. Wypełniła je prawie po brzegi. - Twoje zdrowie, solenizancie - powiedziała, wręczając mu szklankę z balatońskim rieslingiem. Wciągała go we wróżby, opowiadała o występach, ale Andrzej przerwał jej pytaniem, jaką to pamiątkę po Bronku miała mu dziś przedstawić. - Ale ty niecierpliwy jesteś - upiła łyk, odstawiła szklankę na biurko i schyliła się nad maszynką. W pokoju unosił się swąd stopionej stearyny. - Teraz twoja kolej - wręczyła mu rozgrzany garnuszek z woskiem. A widząc, że Andrzej nie rusza się z miejsca, spytała: - Nie jesteś ciekaw przyszłości? - Nie. Nie spuszczając z niego oczu, sama powoli lała zawartość garnka do miednicy. Wosk kapał jak grube, ciężkie łzy. - Kto to jest ta Iga? - zaskoczyła go pytaniem. - Co ci przyszło do głowy? - Jak zadzwoniłam, myślałeś, że to ona. - Nikt ważny - wzruszył ramionami. - Jednak pocieszyłeś się po Basi. Właśnie z tą Igą? Ponowne wzruszenie ramion Andrzeja miało oznaczać, że nie ma o czym mówić. Znów mu nalała wina, potem zaś uklękła przy krześle z miednicą i puściła na wodę nakłute szpileczkami korki. - Chodź, powtórzymy jeszcze wróżby. Może coś nam wyjdzie. - Gdzie ta pamiątka po Bronku? Nie odpowiedziała. Pochylona nad biureczkiem napisała coś pospiesznie na przygotowanym kawałku papieru i nadziała to na szpileczkę jednego z pływających korków. Z kolei wręczyła Andrzejowi ołówek i skrawek papieru: niech napisze imię kogoś, o kim wciąż myśli... Przyklęknął przy krześle i wtedy poczuł ciepło ramienia Ewy. Nie odsunęła się od niego. Nadziała kartkę Andrzeja na szpilkę drugiego korka i puściła na wodę. Jeśli się zetkną, tym osobom wpisany jest wspólny los. Żeby nie pozwolić korkowi Andrzeja zbliżyć się do swojego, odganiała go dmuchaniem. Woda w miednicy zmarszczyła się jak powierzchnia jeziora przed burzą, korki tańcząc na tafli wody, to zbliżały się do siebie, to znów oddalały, zdążając do przeciwnych brzegów miednicy. Poczuł na sobie jej spojrzenie. - Jakie to imię? - Tajemnica - odpowiedział poważnie. Zauważył, jak w blasku świecy jej źrenice zwężają się. - Tajemnica? - prychnęła jak rozdrażniona kotka. - W oczach masz wypisaną tę tajemnicę. Zapomnij o niej, słyszysz? - gwałtownym ruchem wyrwała szpileczkę z Andrzejowego korka i nie zaglądając nawet do niej, podarła na drobne strzępki. - Nie ma już żadnej Basi. Zapomnij o niej! Twarz mu stężała. Podniósł się i bez słowa sięgnął po kurtkę. Był już w przedpokoju, kiedy dogoniło go wołanie. - Andrzej, Andrzej! Odwrócił się. Zobaczył ją stojącą na środku obwieszonego kolorowymi plakatami pokoiku z opuszczonymi bezwładnie ramionami. Wyglądała jak ktoś, kto w tej chwili dowiedział się, że stracił wszystko, co mu było drogie, na co liczył. - Nie jesteś ciekaw tej pamiątki po Bronku? - spytała. - Popatrz na mnie. Czy ja sama nie jestem pamiątką po Bronku? Odwrócił się na pięcie i omal nie potrącając gospodyni, która wyjrzała z kuchni, wyszedł z mieszkania. Ryszard Popiołek uważał za punkt honoru, żeby być pierwszym, który złoży swoim lokatorom noworoczne życzenia. Kiedy ujrzał przez okienko stróżówki wychodzących z klatki schodowej Bawolików, wysunął się za próg i życzył im wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku 1956Ď; żeby Jacek skończył wieczorówkę, a Bawolik kurs dla sędziów piłkarskich. Pocałował Teresę w rękę, a Kostka uściskał. Wszyscy mieszkańcy domu mieli jakieś plany na tę noc, tylko Andrzej tkwił w swoim pokoju niczym skazaniec w celi. Nie dał się wyciągnąć Wrotkowi i Halinie, którzy aż dwa razy przychodzili, żeby nakłonić go do wybrania się na wspólny bal w salach Stowarzyszenia Dziennikarzy na Foksal. Za oknem sypał gęsty śnieg, a on leżał z rękoma pod głową, wpatrując się w zaciek na suficie i przypominał sobie wszystkie sylwestrowe noce spędzone z Basią. Nagle usłyszał trzaśnięcie drzwiczek samochodu przed domem. Wyjrzał przez okno. Wśród wirujących pod latarnią płatków śniegu zobaczył dach taksówki. Wysiadła z niej kobieta; jedną ręką poprawiała na głowie czarną koronkową chustkę, drugą zagarniała wystający spod kusego paletka brzeg długiej sukni. Spojrzała w górę, w okna jego mieszkania. Wtedy poznał w niej Ewę Szymosiuk. Dopadł nocnej lampki, zgasił ją, po czym po ciemku wśliznął się do przedpokoju, by sprawdzić, czy Karol wychodząc na dyżur zamknął drzwi wejściowe. Ze schodów dochodził szelest lekkich pantofelków. Kroki zatrzymały się pod drzwiami. Słyszał trzask zamka torebki. Pewnie w lusterku poprawiała fryzurę. Potem rozległ się kilkakrotny dzwonek. Andrzej trwał bez ruchu z przyciśniętym do drzwi policzkiem. Po dzwonkach rozległo się niecierpliwe pukanie, szczęknęła naciśnięta klamka, wreszcie szmer kroków odpłynął w dół schodów. Wtedy wszedł do pokoju Langa, sięgnął po napoczętą butelkę szampana, z której wypili "swoje kawalerskie", i przytknąwszy usta do szyjki, opróżnił ją do dna. Andrzej nie był jedynym człowiekiem w domu na Złotej, który tej nocy pił samotnie alkohol. O dwa piętra wyżej Sergiusz Kazanowicz niewprawnymi palcami obtłukł lak z flaszki, wydłubał korek i nalał sobie pół szklanki. Chyba ręce mu się trzęsły, bo szyjka butelki zadzwoniła o brzeg szklanki i dźwięk ten obudził drzemiącego Karo. Pies leniwie uniósł powieki i obserwował, jak jego pan przechyliwszy głowę do tyłu tak, że grdyka poruszała się w obręczy zmiętego kołnierzyka, wychylił szklankę. Łykał potem przez chwilę powietrze, jak tonący, zaczął kaszleć, potem bezwładnie osunął się na fotel przy biurku. - Dawno nie piłem - zwrócił się do Karo, ocierając usta wierzchem dłoni. - Bardzo dawno. Chyba wtedy, jak ciebie tu zostawiłem, a sam pojechałem załatwić tę sprawę - przyklęknął przy posłaniu psa i nie zważając na smród sików i starych szmat, pochylił się nad posiwiałym pyskiem Karo. - Ale czasem trzeba. Inaczej nie dałbym rady... Kiedy pies znów zapadł w sen, wziął jego łeb w obie ręce, jakby tym uściskiem chciał mu przekazać swoje uczucia albo dodać mu odwagi. Wstał z trudem, otworzył szafę i spomiędzy zwiniętych starych koszul wydobył pistolet. Przez chwilę ważył go w dłoni, otworzył kciukiem zatrzask magazynka i na nadstawioną dłoń wyłuskał wszystkie naboje. Potem sprawdził, czy zamek zaskakuje, wcisnął z powrotem naboje do magazynka, włożył go na miejsce i zabezpieczył pistolet. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Karo próbował unieść głowę, ale opadła mu z powrotem. Doktor ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w zamknięte drzwi, potem wsunął pistolet do wewnętrznej kieszeni obwisłej nieco marynarki i ruszył ku drzwiom. - Ja panu nie przeszkadzam? - spytał Popiołek, widząc zmarszczkę na czole doktora. - Owszem. - Jakby pan doktor nie pogardził, to my z Józią bardzo prosimy. Józia wszystkie balony sprzedała, pomarznięta wróciła aż strach, chce się rozgrzać. A sylwester, wiadomo, należy się z kimś spędzić. - Niech pan lepiej sprowadzi dorożkę. - To pan się gdzieś w gości wybiera? Koniec świata! Popiołek prędzej by się mógł spodziewać, że Kazanowicz zostanie cyrkowym błaznem, aniżeli tego, że będzie chciał się bawić w Nowy Rok. Już chciał spytać, dokąd też się pan doktor wybiera, ale Kazanowicz sięgnął po butelkę i zaproponował wspólne wypicie wódki... Popiołek był równie zaskoczony, co zaszczycony. Patrząc, jak Kazanowicz napełnia szklanki, nie mógł się powstrzymać od odkrycia: - To właśnie ma dobre demokracja, że teraz wszyscy równo piją! Dwie szklanki zderzyły się ze sobą, dwie głowy przechyliły się do tyłu, a doktor, gdy odstawił szklankę, powiedział: - To podobno dodaje odwagi. Bał się pan kiedy? - Znaczy, czy ja cykorię kiedyś miałem? - upewnił się Popiołek. - Raz to przed ślubem. Drugi, jak przyszli tu szukać za Żydami a mały Finkelstein był zadekowany za szafą. No i w powstaniu, jak po sąsiedzku "krowa" łupnęła... - Czego się pan bał? Że straci pan życie? - machnął lekceważąco ręką. - Bać się trzeba siebie. Siebie. Swoich myśli. Co pan sądzi o eutanazji? - Co proszę? - Tylko niech mi się pan nie powołuje na Hipokratesa - pokiwał palcem przed nosem ogłupiałego do cna Popiołka. Stary dureń, w starych, idiotycznych czasach. Gdyby znał nasz wspaniały, dwudziesty wiek, nasze przepustowe krematoria, kacety, zmieniłby zdanie o cierpieniu, którego rzekomo człowiek nie ma prawa przerywać. Wie pan nad czym myślę? - ukląkł i zapinał obrożę na szyi Karo. - Kto w razie czego będzie mnie trzymał za rękę? - W razie czego, panie doktorze? - Popiołek wytrzeszczył oczy przerażony tonem doktora. - Chciałem to jeszcze latem zrzucić na innych. Ale quod quis per alium facit, ipse facit - widząc osłupienie Popiołka wyjaśnił starą maksymę, że kto działa przez innego, jakby działał sam; słowo "sam" powtórzył dwa razy. Potem ponowił prośbę, by dozorca przywołał mu dorożkę. Popiołek nie śmiał już nawet pytać, gdzie się w taką noc wybiera, i to w towarzystwie psa. Wiatr trochę ustał, ale śnieg sypał dalej i wpadał pod budę. Dorożkarz miał postawiony kołnierz i klął pod nosem swój los: że też w Nowy Rok zamiast wieźć szczęśliwą parę na bal tłucze się po pustych ulicach z jakimś pijanym dziadygą, który tuli do siebie psa, jakby to była kochanka. Nie ma co, ładna para i ładny kurs w stronę ruin; tak sobie zażyczył pasażer. Byli na Żelaznej, odwrócił się na koźle i wskazując ziejące czarnymi otworami okien ruiny kamienicy, powiedział: - Chciał pan gruzy, to są - patrzył jak doktor wynosi na rękach psa z dorożki. - Czekać? - Nie - Kazanowicz wcisnął mu dziesięć złotych i zgięty pod ciężarem Karo, ruszył prosto w ruiny. Dorożkarz patrzył przez chwilę w tamtą stronę, póki czerń płaszcza mężczyzny nie zlała się w jedno z czernią nocy, wypełniającą wypalone mury. Cmoknął na konia i ruszył, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Sergiusz potknął się o rozrzucone cegły, przykryte z wierzchu śniegiem. Karo stęknął. Ostrożnie położył psa w kącie tuż koło resztek pękniętej muszli klozetowej. Przez chwilę patrzył, jak z jego pyska bucha obłoczek pary. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Karo uniósł łeb, jakby chciał o coś spytać swego pana. I wtedy rozległ się metaliczny szczęk odwodzonego bezpiecznika... Dorożkarz nie zdołał jeszcze odjechać zbyt daleko w Grzybowską, kiedy usłyszał odgłos strzału. Drgnął, obejrzał się za siebie, po czym zaciął konia. Dorożka potoczyła się szybko. Kiedy zobaczył milicjanta, ściągnął lejce i wskazał ręką kierunek, skąd dobiegły strzały. Milicjant kazał zawrócić wskoczył na stopień dorożki, odpinając kaburę pistoletu. Nie wiedział, czy to naprawdę rozbrzmiewa gdzieś blisko sylwestrowa muzyka, czy mu się tylko zdaje. Siedział z opuszczoną głową na resztkach klozetowej muszli, która tkwiła jak tron na wierzchu usypiska gruzów. Jego prawa ręka, obciążona pistoletem, zwisała w dół. Spod rury kanalizacyjnej, która biegła po resztkach ścian nie istniejącej już kamienicy, łącząc niebo z gruzami, sterczały nienaturalnie sztywne łapy psa. To wszystko wydobył krąg światła latarki. Zmrużył oczy przed jej blaskiem. Wtedy usłyszał rozkaz: - Ręce do góry! Siedział nieporuszony, jakby to polecenie nie odnosiło się do niego. - Rzuć broń. I łapy do góry. Głos milicjanta nabrał histerycznej tonacji. Kazanowicz, nie zmieniając pozycji, wypuścił z rąk pistolet. Broń zsunęła się po ośnieżonych cegłach rumowiska. Krąg światła zbliżył się do doktora. Milicjant, nie spuszczając go z oka, sięgnął po pistolet. Dopiero wtedy Kazanowicz zobaczył błysk lufy pistoletu "TT" wymierzonej prosto w niego. - Ty strzelałeś? - milicjant zawiesił latarkę na guziku, powąchał lufę pistoletu "belgijka" i wcisnął go do kieszeni płaszcza. Sergiusz wciąż mrużył oczy. Siedział jak posąg. Dopiero gdy poczuł mocne uderzenie pod żebro, bardzo powoli uniósł ręce i jakimś nieomal rytualnym gestem złożył je na karku. Siedział nieporuszony, kiedy milicjant obszukiwał jego kieszenie. - Do kogoś strzelał? - Do niego - światło latarki poszło w ślad za gestem brody Kazanowicza i wydobyło z ciemności ośnieżone już futro zastrzelonego psa. - Co on ci zrobił? - milicjant nie krył zaskoczenia. - Był mi najbliższy i dlatego ja musiałem to zrobić... Milicjant lufą pistoletu wciśniętą pod łopatkę zmusił go do wstania. - Zobaczymy, czy na komisariacie też będziesz taki dowcipny. Ładnie ci się ten Nowy Rok zaczął, wujku, nie ma co. Pod dobry paragraf trafiłeś, ty "hyclu... " Na blacie barierki, za którą siedział dyżurny sierżant, leżał pasek, wywleczony przez Sergiusza Kazanowicza ze spodni. Klęcząc wyciągał teraz sznurowadła ze swoich starych półbutów, które zamokły na śniegu. Nie reagował na pytanie dyżurnego, do kogo tak naprawdę strzelał. - Mówi, że do psa - milicjant, który przyprowadził go tutaj, wymienił porozumiewawcze spojrzenie z sierżantem i obaj, prawie równocześnie, wzruszyli ramionami. - Może raczej do właściciela psa - zasugerował dyżurny, a milicjant dorzucił: - I nie trafił na szczęście. Doktor dopiero teraz popatrzył na nich jakby z litością. - Musiałbym strzelać sam do siebie. Bo to mój pies. Coś więcej niż pies... Dyżurny z milicjantem znów wymienili spojrzenia. Za plecami zatrzymanego milicjant narysował palcem kółko na czole. - Upieracie się, że to był wasz pies? - Mój. - To dlaczegoście do niego strzelali? - A pan jest z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami? - Kazanowicz przechylił się przez barierkę, jakby chcąc się przyjrzeć bliżej twarzy indagującego go przedstawiciela porządku publicznego. - Bo prawa nie naruszyłem. - Słabo znacie kodeks, wujku - odezwał się milicjant, który ogrzewał zaczerwienione od mrozu ręce nad żeberkami kaloryferów. - Mam swój kodeks. I tego się trzymam. To oświadczenie było dla ludzi w mundurach ostatecznym dowodem nienormalności przyłapanego z bronią w ręku mężczyzny. Zachowywał się w ich przekonaniu nader prowokacyjnie. Gdy się znajdzie "na dołku", zaraz mu przejdzie ochota do żartów. Zaglądając do dowodu osobistego Sergiusza Kazanowicza, dyżurny sprawdzał jeszcze miejsce zamieszkania, by sporządzić protokół. - Gdzie zatrudniony? - Nigdzie. - Z czego żyjecie? - Z tego, czego się kiedyś nauczyłem. - Z rabunku? - podsunął dyżurny, ale doktor wzruszył tylko ramionami. Dyżurny kazał milicjantowi obszukać zatrzymanego. Milicjant zanurzył ręce w kieszeniach marynarki, a kiedy je wyjął, podsunął dyżurnemu pod oczy wyschnięte kawałki chleba. - Co to za chleb? - dyżurny powąchał wykrzywione suche kromki. - Powszedni. - Widzę, że lubicie sobie pożartować - szurnął kawałki chleba do kosza. - Ale władza ludowa za takie żarciki daje pięć lat. Równocześnie rozległ się telefon i otworzyły drzwi do komisariatu; w nich zaparła się rozwrzeszczana prostytutka. Milicjant, który ją przyprowadził, strząsał z czapki śnieg. - No i mamy komplet - stwierdził dyżurny - Jest bandyta, to musi być i kurwa... Pijana kobieta zaprotestowała gwałtownie: jest porządną obywatelką, w dzień sprzedaje mięso w sklepie, a w nocy lubi potańczyć. Chyba w sylwestra to nie jest zabronione? - To był nieomal taniec śmierci. Wraz z wybiciem dwunastej gruchnęła zaproszonego faceta odważnikiem i obrobiła mu kieszenie. - A gdzie ten facet? - spytał dyżurny. - Na pogotowiu - plutonowy spojrzał na stojącego przy barierce człowieka i nagle twarz mu się zmieniła. - Co pan tu robi, panie Sergiuszu?! Kazanowicz zobaczył przed sobą zaskoczoną twarz Gienka Popiołka. - Niech się pan zapyta kolegów. - O co tu chodzi? - Gienek patrzył na dyżurnego. - To jest porządny człowiek. Chodźmy do komendanta. Gdy wyszli, milicjant, który zatrzymał Kazanowicza, przysunął się do niego i z nie ukrywaną ciekawością zapytał. - Powiedz pan tak naprawdę: za co go pan zabił? - Za to, że był mi najbliższy. Gienek zjawił się z samego rana w domu na Złotej. - Gdzie są klucze do mieszkania Kazanowicza? - spytał matki. - A co się stało? - Popiołek, zakładając szelki na ramię, wyjrzał zza rozdzielającej kuchenkę zasłonki. - Koniec świata! - wykrzyknął po wysłuchaniu relacji syna. - Czułem, czułem przez majtki, że coś się stanie. Taki był wczoraj dziwny, że koniec świata. Nawet gorzałkę pił. - Skąd wiesz? - spytała Józefina. - Bo ze mną pił. Co mu grozi, Gieniuś? - Dochodzenie i proces. Józefina przeżegnała się z rozmachem: czy Gienek zwariował? Co on plecie? Dochodzenie za psa? Tę jej filipikę Popiołek skwitował puknięciem palcem w czoło. - Przestań lać wodę, kobito. On nie za psa kibluje. Słyszysz, co Gienek mówi? Gnata przy nim znaleźli - popatrzył na Gienka. - Ile można dzisiaj połuczyć za broń? Gienek bez słowa wyciągnął w stronę ojca pięć rozcapierzonych palców. Popiołek strzelił nerwowo gumkami od szelek: - Piątkę? Koniec świata. Kiedy Gienek był na górze w mieszkaniu doktora razem z matką, do stróżówki wpadł Henio Lermaszewski. - Czy to prawda, co ja słyszę? - Niestety, panie Heniu. Biedny doktor - westchnął Popiołek. - Doktor? A pan to nie biedny? Kto nam będzie wałówkę donosił, panie Popiołek? Panu i mnie? - Nam? - Popiołek wytrzeszczył oczy. - Pan ma dobrą pamięć, tylko że krótką. Skąd doktor miał to kopyto? Od pana kopyto, ode mnie pestki. Zgadza się? - Koniec świata! - Popiołek przesunął czapkę daszkiem do tyłu. - Ale... ale może im tego nie powie? - Powie, powie - Henio obracał nerwowo na palcu złoty sygnet. - Panie Heniu, pan masz zawsze taką głowę sześć na dziewięć. Radź pan coś. - Pan żeś to namotał, a teraz bierzesz mnie pan pod pic? Obaj radźmy... - Koniec świata. Taka wpadka. - Nie bądź pan taki wysiadkowy, panie Popiołek. Primo po pierwsze, trzeba zachować spokój, a primo po drugie, musimy znaleźć dobrego papugę. - Starosta Lang znał dobrze mecenasa Nowowiejskiego - przypomniał sobie Popiołek. On tu przychodził na brydża, dobrze go pamiętam, bo dawał za bramę złotówkę. - Teraz pan mu będziesz dawał, on będzie brał. Wchodzę w niego. To stary warszawiak. Jeszcze mój tatuś go woził do Konstancina na kurczaki do restauracji Berentowicza... - Idziemy do niego? - Lepiej do niego niż do kicia. - To ja lecę po lokatorach. Robimy zrzutkę na obrońcę doktora Kazanowicza. - Trzeba z doktora zrobić wariata. - Wariata? - Każdy musi zeznać, że Kazanowicz miał nierówno pod sufitem. I wtedy dopiero będziesz pan spał spokojnie. I to we własnym łóżku. Popiołek ciężko westchnął, ale tym razem nie nad własnym losem. - Koniec świata. Żeby nasz doktor na rewolwerowca się wykierował? Minęło trochę czasu, zanim Popiołek ruszył w obchód wszystkich mieszkańców, przedstawiając do podpisu wysmażone przez Langa i Wrotka oświadczenie, że znany im od wielu lat lokator kamienicy, doktor Sergiusz Kazanowicz, na skutek przejść w obozie zagłady miał zachwianą równowagę psychiczną i ograniczoną zdolność odpowiadania za swoje czyny. Po tym następował szeroki opis pełnej humanizmu postawy doktora Kazanowicza, co wystarczająco powinno zagwarantować, że posiadana przez niego broń nie była na pewno zwrócona przeciw człowiekowi, a najwyżej stanowiła element obsesji obozowej... Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, Andrzej był przekonany, że zgodnie z zapowiedzią Karola przyszedł Popiołek z prośbą o podpis w sprawie doktora Kazanowicza. Nie przerwał nawet smażenia jajecznicy, licząc, że Karol otworzy drzwi. Wpychał do ust pierwszą łyżkę, gdy w przedpokoju usłyszał znajomy głos kobiecy. Karol stanąwszy w drzwiach, gestami zwracał mu uwagę na wyłażącą ze spodni koszulę. - Ktoś do ciebie - oznajmił uroczyście. Serce zabiło mu mocniej. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić: czy przełknąć jajecznicę, czy uporządkować ubranie, czy wyciągnąć z kieszeni aluminiowy grzebień i przeczesać włosy. W drzwiach kuchni stała pani Lawinowa. - Przyjechałam dzisiaj z Wrocławia - rozglądała się po kuchni, jakby sprawdzając, co się tu zmieniło od czasu jej wyprowadzki. - Chciałam się z tobą zobaczyć. Kiedy już zdjęła płaszcz i usiadła na fotelu który kiedyś Andrzej z Basią kupowali na Nowym Świecie, powiedziała, patrząc na niego z odcieniem smutku: - Nie zjawiłeś się na rozprawie... Andrzej, czy ma sens taki upór? - zaczęła go przekonywać, żeby zapomniał o jej córce. Pewne rzeczy należą do przeszłości, a nikt jeszcze nie znalazł sposobu, by przywrócić przeszłość do życia. Po co mają się dręczyć, przeciągając agonię ich wzajemnej miłości? Po co wciągać w tę sprawę coraz więcej obcych - adwokatów, świadków - zamiast przeciąć ten węzeł raz na zawsze? Andrzej siedział na skraju tapczanu, nagle zasłonił rękoma uszy. - Nie! Nie! - zawołał. - Ja ją muszę przekonać, że mnie niewinnie podejrzewa! - To już nie chodzi o motywy. Po prostu skończyło się to, co było. Miłość nie jest ze stali, niestety... - Zależy czyja. Ona mnie nie chce dlatego, że myśli o mnie jak o zdrajcy. Ona myśli, że ktoś jest po tamtej stronie muru przeze mnie... A ja, przysięgam, nigdy nie byłem donosicielem i konfidentem! - Po co tyle słów, Andrzejku. Ja przecież ci wierzę. - Po to, żeby ona zrozumiała, że nie ma prawa podejrzewać mnie o coś takiego. - Czy to ma jakieś znaczenie? To już inny etap. Odeszliście od siebie. Twarz Andrzeja stężała. Popatrzył ze śmiertelną powagą w brązowe oczy pani Marty. - Proszę powiedzieć Basi, że ja... że do tej pory nawet nie spojrzałem na żadną kobietę. Wszystko jeszcze da się naprawić. - Wciąż taki sam... - Bo wciąż ją kocham. - Żyjesz przeszłością. Ocknij się, popatrz na zegarek. Czas waszej miłości przeszedł. Basia nie chce już nawet oglądać zdjęć z tamtych czasów... - Bo to by mogło przełamać jej upór. A ona i tak wróci. - Każdy tak widzi rzeczy, jak chce, by wyglądały... Pani Marta czuła się okropnie. Jak ktoś, kto przychodzi do czyjegoś domu, by przekazać wiadomość o śmierci najbliższej osoby. Na szczęście do mieszkania wpadł jak bomba Ryszard Popiołek i rzucił się do całowania rąk pani Marty. - Koniec świata - mówił wzruszony, przekładając przyniesione papiery z ręki do ręki. - A gdzie pan doktor? - Pracuje w administracji uzdrowisk. Już żeśmy się zadomowili. A co tu słychać? - Koniec świata - z rezygnacją machnął ręką. - Pani wie, co my tu mamy z doktorem Kazanowiczem? W pudle siedzi. - Mój Boże! Za co? - Psa zabił. Z rewolweru. A wtedy w przedpokoju rozległy się słowa, których nikt się nie spodziewał: - Niestety, nie psa. Człowieka zabił. To powiedział Gienek Popiołek. Przywitawszy się z panią Lawinową, przekazał wszystkim najświeższe wiadomości. Wraca prosto z komisariatu. Biuro kryminalistyki nadesłało ekspertyzę, z której wynika, że z tej broni, z której Kazanowicz zastrzelił psa Karo, w roku 1947 został zastrzelony w Sławnie pewien człowiek. A tym człowiekiem był niejaki Erwin Szulc, były kapo z Oświęcimia. Przez chwilę trwało milczenie. Pierwszy odezwał się Andrzej: - Możliwe, ale to jeszcze nie dowód, że zabił go nasz doktor. - Masz rację - poparł go Karol. - Broń to nie żona, przechodzi z ręki do ręki. - Teoretycznie ma pan racje, panie Karolu, ale faktycznie... to nie: doktor Kazanowicz już się przyznał do tego czynu. - Koniec świata - Popiołek upuścił listę z którą obchodził lokatorów kamienicy. - Może będzie amnestia - odezwał się Lang. - Niby dlaczego? - spytał Gienek. Lang zdjął okulary, przetarł je o rękaw luźnego swetra. - Nie czytał pan gazet o Dwudziestym Zjeździe? Światło nocnej lampki padało na ostatnie stronice książki, nad którą siedział Karol Lang. Obok niego stała szklanka do połowy wypełniona wystygłą herbatą i popielniczka, po brzegi wypełniona niedopałkami. Przebiegał wzrokiem czarne linijki druku z taką zachłannością, o jaką nikt by go nigdy nie posądził przy czytaniu powieści. Przez tę lekturę nie położył się w ogóle spać. Całą noc tkwił nad biurkiem w przejściowym pokoju byłego mieszkania Lawinów, mając na piżamę narzucony tylko sweter. Drgnął, słysząc jazgotliwy terkot budzika, namacał na ślepo jego przycisk i nie oderwał wzroku od książki, dopóki nie doczytał jej do ostatniej strony. Kiedy Andrzej z ręcznikiem przewieszonym przez ramię zajrzał do pokoju, Lang przeciągał się na krześle, aż trzeszczały jego zastygłe kości. Na nosie miał czerwony odcisk po okularach, które teraz leżały na okładce "Odwilży" Erenburga. - Skończyłem - powiedział. - To dobrze - Andrzej włożył książkę pod pachę. - Muszę ją dzisiaj zwrócić. Korn mówił, że do tej lektury jest dwudziestu w kolejce. - Wcale się nie dziwię - Lang przecierał kułakiem zmęczone oczy. - A co powiesz o referacie Chruszczowa na zjeździe? Choć było już sporo po szóstej, zaczęli dyskutować. Dla Andrzeja ten tekst był nie mniejszym wstrząsem niż fakt posądzenia go o wsadzenie Łukasza Zbożnego do więzienia. - Historia jest jak choroba - powiedział lekarz. - Ma swoje przesilenie. Trzeba o niej wszystko wiedzieć, żeby wyjść z kryzysu i dojść do zdrowia. Pamiętasz, czym się kończy ten referat? - "Należy do końca naprawić zło, spowodowane aktami gwałcenia rewolucyjnej praworządności socjalistycznej, jakie nagromadziło się przez dłuższy czas wskutek ujemnych następstw kultu jednostki..." - To jest diagnoza. Teraz chodzi o sposób terapii. Tylko nie blokuj mi długo łazienki. Andrzej, zanim zaczął golenie, długo patrzył w lustro. - A może naprawdę będzie i amnestia? Henio Lermaszewski czekał przed kamienicą przy swojej taksówce. Miał być nie tylko kierowcą, ale członkiem delegacji, która dziś wybierała się do adwokata w sprawie doktora Kazanowicza. Lokatorzy domu na Złotej wybrali Ryszarda Popiołka, Halinę Wrotek i właśnie Henia. Halina, ubrana z wyszukaną elegancją w wełniany kostium, który podkreślał bujność jej kształtów, czekała w stróżówce Popiołka, aż ten się przebierze w niedzielny garnitur. Kiedy Popiołek mordował się przed pękniętym lustrem z węzłem krawata, wpadł do strużówki Wrotek podekscytowany rewelacyjnymi nowinami: dziś do sejmu wpłynęły projekty ustaw o amnestii, o zwalczaniu alkoholizmu i dopuszczalności przerywania ciąży. - Znakiem tego nasz pan doktor ma fart - stwierdził radośnie Popiołek. Halina aż klasnęła w dłonie i ucałowała Mundka. Henio jednak miał wątpliwości, czy należy liczyć na łaskawość władzy ludowej: - Od projektu do ustawy upłynie tyle czasu, co od nocy poślubnej do chrzcin, kochany panie Popiołek. My tu nie możemy liczyć na cud, tylko musimy dać sprawie dobre amortyzatory - spojrzał na zegarek i skierował delegacje do taksówki. W poczekalni mecenasa Nowowiejskiego rozmawiali szeptem, przygotowując taktykę obrony doktora Kazanowicza, którą ich zdaniem powinien przyjąć mecenas. Kiedy przyszła na nich kolej, wszyscy troje wkroczyli do gabinetu. Mecenas, porządkując na biurku dokumenty, podniósł zdziwione oczy na usztywnionego Popiołka, na wysyłającą obezwładniający uśmiech Halinę oraz na Henia, którego oczy błądziły po ścianach gabinetu, oceniając fachowo wartość wiszących tam obrazów. - My w komplecie, panie mecenasie - Popiołek przekładał z ręki do ręki szarą kopertę, wypełnioną pieniędzmi. - W sprawie doktora Kazanowicza. - Ach, tak - mecenas wstał, by się przywitać. - A państwo to rodzina doktora? - Więcej jak rodzina. - Halina zafalowała biustem i obdarzyła mecenasa jednym ze swych najbardziej czarujących uśmiechów. - My z naszego domu. - Delegacja kamienicy, panie mecenasie - wyjaśnił Popiołek. - Pozazdrościć memu klientowi takich sąsiadów. - Wszystkie my warszawiacy, panie mecenasie. To jakie mamy być? Wszyscy za jednego... - Taki bajer to na Grójec - Henio powstrzymał liryczne wyznania Popiołka i trącając go łokciem, powiedział z naciskiem. - Przejdź pan do konkretów, panie Rysiu... Popiołek uniósł się z krzesła i położył na skraju biurka pękatą kopertę, która zawierała zebrane z całej kamienicy składki na obronę Sergiusza Kazanowicza. Mecenas nie zwrócił na to uwagi, zagłębiony w przerzucaniu notatek. Kiedy więc zamknął teczkę, Henio błysnąwszy sygnetem podsunął mu kopertę. - Co to jest? - mecenas rozerwał kopertę. Na blat wysypały się banknoty. Zebrał je do koperty i wręczył Popiołkowi. - Proszę to zabrać. - To ma się rozumieć tylko na dzień dobry - rzucił Henio, przekonany, że suma wydała się adwokatowi za mała. - Reszta nadpłynie, bo subskrypcja rozpisana. - Pan mnie nie zrozumiał - mecenas podciągnął rękaw marynarki, wyjął złotą spinkę z mankietu koszuli i podwinął jej rękaw. - Wie pan, dlaczego w ogóle podjąłem się tej obrony? - podsunął mu przed oczy wytatuowany na przedramieniu numer obozowy. - Dlatego. Popiołek rozłożył przed nim listę z podpisami lokatorów domu. - Tu są spisane nasze oświadczenia, że doktor miał trochę nierówno pod sufitem, znaczy się... był niezrównoważony. - W tłumaczeniu z polskiego na nasze - włączył się Henio - idzie o to, że był szajbnięty. Mecenas nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Oczywiście, powołam państwa na świadków, ale decyzję o stanie umysłowym oskarżonego muszą wydać psychiatrzy. - Ja znam jednego psychiatrę, który dla mnie zrobi wszystko - z przekonaniem stwierdziła Halina. Henio pokiwał głową aprobująco, po czym oświadczył: - Wszyscy psychiatrzy są lekko wariatowaci. Panie mecenasie, ja przepraszam bardzo, że jako jeszcze nie karany, jestem w prawodawstwie tak zwany lajek, ale moja rada jest taka: primo po pierwsze - niech pan Kazanowicz idzie na zaparte. Kto może wiedzieć, jak było naprawdę? Tylko on, nieboszczyk i może jeszcze Matka Boża. Nikt więcej. Primo po drugie - wariackie papiery i koniec balu panno lalu. Nie ma sądu, nie ma sprawy. - Tak jest, tak jest - przytakiwał gorliwie Popiołek. - Właśnie staramy się o te, jak pan mówi, wariackie papiery. Pan Kazanowicz przebywa obecnie na obserwacji w Pruszkowie Wschodnim. - Tworki? Koniec świata - jęknął Popiołek. - Nasz doktor kochany u czubków? - Niestety. Ale pan Kazanowicz odmawia zgody na moją linię obrony. Oficjalnie głosi, że zabił z premedytacją. - To co będzie, panie mecenasie, co będzie? Nowowiejski odchylił się do tyłu, oparł głowę o oparcie wysokiego fotela i przymykając oczy, powiedział, że adwokat jest na szczęście niezawisły w swoim działaniu od klienta. Jego obowiązkiem jest działać na korzyść człowieka, którego broni. I on będzie się tym kierował. Przyjmie zasadę, że jeśli nawet zabił, to jego wola zabójstwa nie miała charakteru zbrodni. Przecież paragraf 225 artykułu kodeksu karnego z roku 1932 w punkcie drugim mówi wyraźnie o łagodzącym charakterze przestępstwa, dokonanego pod wpływem silnego afektu. A czy może być silniejszy afekt u byłego więźnia Oświęcimia, jak chęć starcia z powierzchni ziemi kogoś, kto na jego oczach jednym uderzeniem pałki zabijał jego współtowarzyszy? Owszem, jest tu problem posiadania broni, ale obrona może stanąć na pozornie paradoksalnym stanowisku, że choć oskarżony nie może być uniewinniony, to nie musi być skazany. Popiołek z na wpół otwartymi ustami chłonął uczone wywody, a gdy mecenas skończył, powiedział z nie ukrywanym zachwytem: - Pan to i Hitlera by wybronił. - Koszty nie grają roli, panie mecenasie - Henio znowu pospieszył z zapewnieniem wypłacalności, a widząc, że mecenas ponownie odsuwa kopertę, dorzucił gorliwie - moja gablota do pańskiej dyspozycji. O każdej porze. Andrzej czekał na Wrotka oparty o mur bramy uniwersytetu. W pewnym momencie jego błądzący swobodnie wzrok padł na ręcznie wymalowany plakat: "Wieczór poetycki Łukasza Zbożnego w pałacu Kazimierzowskim. Recytuje autor". Drgnął, czując na ramieniu czyjś dotyk. Był to Wrotek, uśmiechający się ze współczuciem. - Wyszedł? Jesteś pierwszą ofiarą amnestii. Andrzej nic nie odpowiedział. Ruszył prosto do pałacu Kazimierzowskiego. Długo stał w podcieniach, zanim dostrzegł Łukasza idącego w towarzystwie jakiegoś okularnika. Byli bardzo rozgadani, okularnik coś opowiadał, Łukasz gestem głowy potakiwał mu, tak że nie od razu zareagował na dotknięcie ręki Andrzeja. Wreszcie odwrócił się do niego i patrzył przez chwilę zaskoczony. - Pan wie, o co mi chodzi - wykrztusił Andrzej. Łukasz wzruszył ramionami. - Jeśli o nią, to nie ja mam tu ostatnie słowo... - Nie. Tym razem nie o to chodzi. Czy pan dalej uważa, że ja... Że przeze mnie pan siedział? - Już nie - wyjął papierosa i wetknął go w usta, jednocześnie szukając po kieszeniach zapałek. - Widziałem akta. Wiem, że pan nie miał z tym nic wspólnego. I muszę panu powiedzieć, że przyjąłem to z wielką ulgą. Andrzej mocno uścisnął dłoń Łukasza. - Powie pan to Basi? - zapytał. - O ile ją zobaczę... Odwrócił się i przeciskając przez zbity w drzwiach tłumek, zniknął w holu pałacu Kazimierzowskiego. Andrzej stał pod filarami, wdychając głęboko powietrze, które teraz wydało mu się lekkie i pachnące wiosną. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się na górze. Słuchając Łukasza, odkrył, że obaj są po tej samej stronie muru. I że może wśród wszystkich tu obecnych on odbiera najgłębiej jego wiersze. Kiedy Łukasz skończył czytać, z pierwszych rzędów wysunęła się dziewczyna w jasnym płaszczu i wyciągnęła ku niemu czerwonego tulipana. Łukasz pocałował kwiat i wręczył go z powrotem dziewczynie. Kiedy się odwróciła - Andrzej poznał Basię. Przez łzy, jakie ciekły jej po policzkach, nie mogła go widzieć. Wcale zresztą nie chciał, by go zobaczyła. Zrozumiał, że jest tu intruzem. Przepchnął się przez tłum, gęsto wypełniający salę, i wyszedł na marmurowe schody. Zanim doszedł do wyjścia z pałacu Kazimierzowskiego, wiedział, że ten wieczór był dla niego końcem wielkiej nadziei... Wyciągnął już rękę, by nacisnąć dzwonek dwa razy tak, jak polecał napis przy nazwisku sublokatorki: "Ewa Szymosiuk dzwonić dwa razy". Nagle zawahał się, zawrócił sprzed drzwi, zbiegł po schodach. Na szczęście za rogiem był nocny sklep. Za ladą pyszniły się różnokolorowymi nalepkami butelki z wódką. Sprzedawca ledwo nadążał liczyć pieniądze i podawać jarzębiak, gorzką, soplicę czy ratafię. - Co ma być? - spytał sprzedawca. - Soplica. Drzwi otworzyła mu tym razem Ewa. Była zaskoczona. Dłonią ściskała na piersiach poły lekkiego szlafroczka. Z otwartych drzwi jej pokoju dochodził głos spikera, który w wiadomościach wieczornych podawał wyniki Wyścigu Pokoju. - Może wypijemy za zwycięstwo Królaka? - uśmiechnął się niepewnie i wyciągnął zza pazuchy butelkę. Czuł na sobie uważne spojrzenie dziewczyny. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby chcąc z nich wyczytać prawdziwą przyczynę jego pojawienia się. Uciekł oczyma w bok, a Ewa uśmiechnęła się jak ktoś, kto doczekał się spełnienia wróżby. Widząc rozścielony tapczan i palącą się lampkę nocną, Andrzej zawahał się na progu. - Może za późno przyszedłem... - Owszem. O pół roku - Ewa bez słowa wyjęła mu z rąk butelkę, postawiła na stole, rozpięła guziki kurtki i wsunąwszy kocim ruchem ręce pod jego pachy, przywarła do niego, aż poczuł jej drobne, ale prężne piersi. Jej usta poszukały jego warg, jej ramiona zamknęły się na jego łopatkach i tak zwarci ze sobą osunęli się na tapczan. Miasto układało się spać, a oni wciąż w zdyszanym milczeniu szukali wspólnego rytmu swych ciał, jakby to nie była miłość, lecz bieg do mety, której nie widać... Była głęboka noc, kiedy Ewa odsunęła się od niego i naga przesunęła się przez pokój. Szukała w torbie papierosów. Błysk zapałki oświetlił na chwilę jej suche wargi. Zaciągnęła się głęboko. Usiadła obok na tapczanie. Czuł się jak po długiej walce, tak długiej, że zapomina się, co było jej powodem... Znów położyła się obok niego. Oparta na łokciu, delikatnie dotknęła jego czupryny, jakby bojąc się go spłoszyć. - Już się bałam, że nie przyjdziesz - szepnęła. - Ale czułam, że musi się to stać. - Dlaczego? - Bo chciałam - pochyliła się nad nim i tkliwie pocałowała go w powieki. - Od ciebie nauczyłam się chcieć. Był świt, kiedy przeciągnął się i otworzył oczy. Ewa, okryta kocem, pod którym była całkiem naga, siedziała na foteliku z podkurczonymi pod brodę kolanami. Uśmiechnęła się do niego, a w tym uśmiechu było coś błagalnego: - Nie myśl już o niej - powiedziała. - Nie myślę... - Już za późno. Czy wiesz, od kiedy czekałam na to, co stało się tej nocy? - Wciągając pod kołdrą kalesonki, wzruszył ramionami, jakby go to nie za bardzo obchodziło. - Od tamtej nocy - powiedziała Ewa. - Od której? - Kiedy ciebie z Leszkiem spotkałam w miasteczku. I najbardziej zapamiętałam z tego, co wtedy mówiłeś, że trzeba umieć chcieć... - To niewiele ci mądrego powiedziałem. - I jeszcze coś. Jak się łowi dzikie ptaki. - Jastrzębie? - podskakiwał na jednej nodze, by wciągnąć spodnie. - Naprawdę przywiązuje się w kojcu żywego kurczaka? - Naprawdę. A dookoła wbija się zaostrzone szprychy rowerowe - zapiął koszulę i spojrzał na zegarek. - Dlaczego o tym myślisz? - Bo każdy choć raz w życiu jest takim jastrzębiem - zerwała się z fotela i przytrzymując koc jedną ręką, drugą objęła go spazmatycznie, jakby odchodził nie do pracy, lecz na front. - Więc kto tu jest kurczakiem? - Andrzej pocałował ją w czoło. Był już przy drzwiach, kiedy dogoniły go jej słowa. - Powiedz chociaż "cześć"... - Cześć - uniósł dłoń w geście pożegnania. I to miało być wszystko, co od niego usłyszy? Nic więcej? Dobrze wiedziała, że nie powinna tego robić, ale nie mogła powstrzymać się od pytania, czy kiedyś jeszcze wpadnie. - Może - mruknął niewyraźnie, przymykając drzwi. - Znasz adres - zdążyła jeszcze powiedzieć, zanim się domknęły. - Zajrzyj, jak będzie ci znów smutno. Miało to zabrzmieć po kumplowsku, beztrosko, a czuła, że brzmi jak prośba żebraka. Sięgnęła po papierosa, zapaliła, patrząc na plakat "Wszystkie dziewczęta na traktory". Podeszła i zbliżyła rozżarzony koniec papierosa do oczu na plakacie. Patrzyła, jak żar wyżera oczy na zdjęciu, jak lekki dymek unosi się w górę, a w pokoju rozchodzi się swąd spalonego papieru. Nadszedł dzień procesu Sergiusza Kazanowicza, wyznaczony na ostatni piątek czerwca. Dzień wcześniej Popiołek w asyście Henia Lermaszewskiego obszedł wszystkich lokatorów, przypominając, że mają się stawić w piątek 29 w sali numer 17 na Lesznie. Na stole przed podwyższeniem dla sądu leżał pistolet "belgijka" z przywiązaną doń karteczką, obok obroża psa Karo, była tam także szara koperta, zawierająca zdjęcie Erwina Szulca, ofiary zabójstwa, dokonanego w miejscowości Sławno. - Czy oskarżony zrozumiał akt oskarżenia? - spytał sędzia o zmęczonej, wymiętej twarzy. Sergiusz Kazanowicz, siedzący między dwoma milicjantami w zbyt luźnej marynarce i rozpiętej koszuli, sprawiał wrażenie kogoś nieobecnego ani w tym miejscu ani w czasie; obie ręce trzymał na oparciu ławy obrońców, a wzrok jego utkwiony był gdzieś za brudnym oknem sali sądowej na Lesznie. Wydawać by się mogło, że jest ostatnim człowiekiem, którego może obchodzić to, co rozgrywa się na tej sali. Nie zauważył ani pokrzepiających uśmiechów sąsiadów z domu na Złotej, ani znaków, jakie od czasu do czasu dawał mu mecenas Nowowiejski. Nie dotarło również do niego pytanie przewodniczącego kompletu sędziowskiego. Dopiero kiedy mecenas, machnąwszy szerokim rękawem togi, dotknął piórem jego dłoni, podniósł się automatycznie jak nakręcana kluczykiem mechaniczna zabawka i powiedział głuchym głosem człowieka wyraźnie zmęczonego: - Zrozumiałem. Zabiłem Erwina Szulca. W tym sensie przyznaję się. Ale nie do winy. Wyręczyłem jedynie sąd. Bo nie wątpię, że Wysoki Sąd też pozbawiłby go życia... Kiedy sędzia nakazał sprawdzenie obecności świadków, Popiołek zaniepokoił się brakiem Jasińskiego i Talara. Zatrzymano ich w fabryce na odprawie. Coś się działo w Poznaniu. Stali na tylnym pomoście tramwaju, ściśnięci w tłoku. Widzieli tłum ludzi, szturmujący budkę z gazetami przed Szpitalem Przemienienia. Długi ogonek pęczniał, rozdymał się, aż wreszcie zmienił się w kłąb rąk, wyciągniętych po spóźnione w tym dniu gazety. Kiedy ktoś z "Życiem Warszawy" wepchnął się na platformę tramwaju - Andrzej nie wytrzymał i zapytał, co tam piszą o Poznaniu. Właściciel, trzymając gazetę wysoko nad głową, przebiegł wzrokiem świeże szpalty i przekazał urywane zdania komunikatu: "W dniu 28 czerwca doszło do poważnych zaburzeń w Poznaniu... Od pewnego czasu agentura imperialistyczna i reakcyjne podziemie starały się wykorzystać trudności ekonomiczne i bolączki w niektórych zakładach Poznania dla sprowokowania wystąpień przeciwko władzy ludowej..." - Sam pan widzi, na co to było obliczone - powiedział Jasiński do Andrzeja, kiedy słońce zasłonił im tunel trasy i ciemność uniemożliwiła lekturę. - Na zamęt, tylko na zamęt. To wypróbowane metody imperialistycznych agentów. - Drętwą mowę pan wstawia, panie Jasiński. - Andrzej nie mógł już spokojnie słuchać tego wiecznego refrenu. - Jakich agentów, kiedy tu poszło o bytowe sprawy? - To nie są sposoby - Jasiński rozluźnił węzeł krawata pod wydatną grdyką, jakby coś go zaczęło nagle dusić. - To jest rozrabiactwo. Demagogia. - A może... rewolucja? Jasiński spojrzał na Andrzeja jak na młodego psiaka, który w szczenięcej zabawie szarpie jego nogawkę. - Od rewolucji, to jesteśmy my. Mówi to panu coś? Byli przy rogu Świerczewskiego i Marchlewskiego. Szary gmach sądu wyglądał ponuro, choć słońce tego dnia świeciło oślepiająco. Kiedy wśliznęli się na sale rozpraw, właśnie w kojcu dla świadków biegły psychiatra odpowiadał na pytania sądu. - Pobyt i obserwacja oskarżonego w naszym szpitalu potwierdziła, że cierpi na zespół skrzywień psychicznych, spowodowanych przebytymi cierpieniami o szczególnym nasileniu - biegły spojrzał do notatek. - Nauka psychiatrii wzbogaciła się, niestety, po ostatniej wojnie o pewien nowy przypadek. Nazywamy to "kazettensyndrom" od KZ czyli Konzentrationslager. Sergiusz Kazanowicz zerwał się i krzyknął: - Nie jestem chory umysłowo! Nie jestem żadnym wariatem! Zabiłem, bo chciałem zabić - uniósł ramię i wskazał nim siedzących za stołem przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. - W waszym imieniu to zrobiłem. Sędzia ocknął się z osowiałego zagapienia i gwałtownie zaczął stukać młoteczkiem w sukno stołu. Popiołek chwycił się za głowę i z rozpaczą spojrzał na Henia: cała linia obrony, na którą wszyscy w kamienicy tak pracowali, zawaliła się w tej jednej chwili. Popiołek ukrył twarz w dłoniach i nie słyszał nawet, jak protokolantka wzywa go na miejsce dla świadków. Dopiero Józefina wypchnęła go z ławki. - Niech świadek opowie - poprosił mecenas Nowowiejski - co oskarżony zwykł był nosić po kieszeniach. - Chleb, panie mecenasie. - Sądowi proszę to powiedzieć - mecenas pełnym elegancji gestem wskazał komplet sędziowski. Popiołek wytrzeszczył oczy, przełknął ślinę w suchym gardle. - A wysoki sąd nie słyszał? Proszę uprzejmie, ja mogę powtórzyć: chleb nosił, żebym z tego miejsca się nie ruszył. Okruchy, suchary, bułki połamane. Jak jaki żebrak przedwojenny pod kościołem na placu Grzybowskim. Koniec świata. - Czy ostatnio, a jest już jedenaście lat po wojnie, oskarżony też nosił te suchary po kieszeniach? - Tak jest - gorliwie przyświadczył Popiołek - wszystko tam chomikował. - Jak świadek sądzi, po co to robił? - mecenas Nowowiejski przy każdym pytaniu zerkał na ławy dla publiczności. - Czy z głodu? - Panie mecenasie, z jakiego powodu z głodu? Czy w naszej kochanej Polsce Ludowej komuś chleba zabrakło? - Popiołek, zapominając o swojej roli i o należnym sądowi szacunku, odwrócił się niemal bokiem do przedstawicieli sprawiedliwości i patrzył na salę, jakby tam szukał poparcia dla swoich wywodów. - Słyszał kto coś podobnego? Owszem, polędwicy czy schabu może nie być. Albo powiedzmy szynki czy kawy może nie być. Ma się rozumieć... przejściowo - tu zwrócił się wprost do sądu. - Ale chleba? To już byłby koniec świata. Mecenas Nowowiejski zaczął się obawiać, żeby wywody świadka nie rozbawiły zanadto publiczności i kompletu sędziowskiego. Niczym dyrygent zajrzał do swojej partytury i rzucił następne pytanie: - Może świadek opowie, jak oskarżony odpowiadał, kiedy pytano go o nazwisko? Popiołek zakasał rękaw marynarki prawie do łokcia i zaczął odwijać mankiet koszuli. Sędziowie spojrzeli po sobie pytająco. - To jest moje nazwisko - zagrzmiał Popiołek, pokazując wszystkim obecnym potężne, owłosione przedramię. - Tak mówił i numer oświęcimski pokazywał. Po relacji Popiołka mecenas Nowowiejski spytał biegłego psychiatrę jak można zinterpretować owo chowanie chleba i demonstracyjne obnoszenie się z numerem obozowym. Kiedy biegły uznał to za jeden z ustalonych objawów "kazzettensyndromu", Nowowiejski zadał mu najważniejsze w tym etapie rozprawy pytanie: - Czy w tym stanie psychicznym oskarżony posiadał pełną zdolność rozumienia swych czynów? - Co się tyczy powiązań myślowych z przejściami obozowymi - z pewnością nie - brzmiała odpowiedź przedstawiciela medycyny. Prokurator wówczas przygwoździł go pytaniem, czy w zakresie innych zachowań oskarżony posiadał normalną zdolność rozumienia swych czynów. Biegły stwierdził z niezachwianą pewnością, że tego u takich osobników nie da się rozdzielić: wszystko kojarzy im się z obozem zagłady. Minione przejścia są treścią ich snów i myśli na jawie. Najczęściej zresztą cierpią na bezsenność, wyglądając poranka jak zbawienia. A nawet kiedy przyjdzie świt, nie przynosi im ukojenia, bowiem człowiek jest tak nieszczęśliwie skonstruowaną istotą, że nie potrafi nie myśleć. Tak więc te obrazy ich nie opuszczają, te myśli idą za nimi dzień w dzień, aż w końcu następuje wyładowanie negatywnej energii, nagromadzonej przez tyle lat... Prokurator uniósł plik akt i uderzył nimi w blat stołu, wzniecając kurz, widoczny w promieniach słońca. - Wysoki Sądzie, prawo, które tu wszyscy reprezentujemy, nie uznaje samosądu! Tego już nie wytrzymał stary Lermaszewski. Zerwał się z ławy i krzyknął, machając w powietrzu kułakiem: - Pan wstydu nie masz! - Tatuś siada - syczał Henio, ciągnąc ojca za marynarkę, ale ten uniesiony szczerym oburzeniem, zarzucił prokuratora gradem pytań: Czy mu Niemcy nikogo nie zabili? Nie powiesili? Nie zgwałcili? Do kogo ta mowa? Gdzie on się chował przez okupację? Chyba, że u szwagra za szafą... - Proszę się natychmiast uspokoić! - krzyczał sędzia, waląc młotkiem w blat stołu. - Proszę natychmiast usunąć tego obywatela z sali. Nakładam grzywnę w wysokości tysiąca złotych za obrazę urzędu prokuratorskiego. - Może być i dwa! - odkrzyczał Lermaszewski, ciągniony pod ramiona przez dwóch woźnych. - Stać mnie na to. Ja warszawiak jestem i nie mogę spokojnie słuchać tej mowy-trawy. Proces Sergiusza Kazanowicza nie skończył się tego dnia. Sąd po przesłuchaniu świadków i biegłych zarządził wznowienie rozprawy w poniedziałek. Tego dnia, choć wszyscy przejęci byli wydarzeniami poznańskiego "czarnego czwartku", większość mieszkańców domu na Złotej zjawiła się znowu w sali sądowej. Kiedy Andrzej, zdyszany biegiem po schodach gmachu Temidy, wsunął się na salę - mecenas Nowowiejski zaczynał właśnie mowę obrończą: - Wysoki Sądzie. Ten oto człowiek jest winny zarzucanego mu czynu... Popiołek usłyszawszy te słowa, nerwowo poruszył grdyką w przyciasnym kołnierzyku i jęknął półgłosem "koniec świata". Jeśli to ma być najlepszy adwokat, jakiego mogli wymyśleć dla kochanego doktora Kazanowicza, to chyba lepiej było prosić o mowę obrończą starego Lermaszewskiego! - Ale my tutaj, wysoki sądzie - ciągnął Nowowiejski, zrobiwszy efektowną pauzę po pierwszym szokującym wszystkich zdaniu - według mego przekonania zebraliśmy się nie po to, by dowiedzieć się, czy jest winien. Tak, jest winien. Ale nie być niewinnym wcale w tym przypadku nie oznacza, że musi być ukarany. Henio, słysząc tę frazę, podkreśloną odpowiednim gestem, pochylił się do ojca i powiedział z uznaniem: - Z lewej mańki ich bierze... - Ma łeb sześć na dziewięć - przyświadczył stary Lermaszewski i mrugnął uspokajająco do Popiołka. Ten jednak nie zauważył niczego. Wpatrzony hipnotycznie w twarz adwokata, bezgłośnie powtarzał jego słowa jak dziecko, które uczy się składać litery w jeden wyraz. - Kodeks przewiduje względy dla osób, które, jak się tam powiada, zabiły pod wpływem wzruszenia usprawiedliwionego okolicznościami. Z jakiego roku pochodzi ten kodeks? Z 1927, kiedy jeszcze nie było gestapo, ulica Szucha kojarzyła się tylko z Ministerstwem Oświaty, kiedy mydło robiono z kazeiny, a nie z ludzi, kiedy Oświęcim to była dziura zabita deskami, a lasek w Palmirach był po prostu laskiem, a nie pomnikiem męczeństwa. Nic jeszcze w tym roku nie wiedziano, jaki człowiek człowiekowi może zgotować los. Jak widzimy, okoliczności to tylko wyraz, który mieści dowolną liczbę znaczeń. Tylko wyraz. Słowo. Weźmy słowo "obóz". Dla tych, którzy mieli szczęście przyjść na świat po 1945 roku, wyraz "obóz" będzie już tylko wyrazem, słowem, pojęciem. Ale nie dla mnie, wysoki sądzie - odwinął szeroki rękaw togi i uchyliwszy rękaw marynarki i koszuli, wysunął w stronę kompletu sędziowskiego przedramię, naznaczone silnym śladem obozowego numeru. - I nie dla oskarżonego, który tak często zamiast nazwiska przedstawiać się zwykł swoim oświęcimskim numerem - nagle skierował rękę w stronę ławy, na której siedział Lermaszewski. - I nie dla tego człowieka, którego wysoki sąd był łaskaw na poprzednim posiedzeniu usunąć z sali. Dla nas wszystkich ten wyraz ma więcej znaczeń, niż są go w stanie wyliczyć leksykony. Rampy, komory gazowe, cyklon B, kapo, lageralteste, selekcja, apel, gaz... Czy mam dalej wyliczać? Bo ja wyliczam, wysoki sądzie, okoliczności, pod wpływem których oskarżony mógł doznać silnego wzruszenia - Nowowiejski objął zamaszystym gestem ławę, na której Sergiusz Kazanowicz siedział z pochyloną głową. - On myślał już tylko o tym. Taki stan zwykliśmy nazywać obsesją. A nie jest to stan normalny. Niespodziewanie dla wszystkich rozległ się głos doktora Kazanowicza: - Przestańcie! Nie jestem żadnym wariatem! - Ten "wariat", wysoki sądzie, nie wie, że jest wariatem - mecenas Nowowiejski nawet ową reakcję doktora potrafił wykorzystać na korzyść swojej linii obrony. - Owszem, była w nim wola zabójstwa. Ale to nie była wola zbrodnicza. Niech wysoki sąd nie wydaje wyroku uniewinniającego, albowiem ten człowiek jest winien - głos mecenasa nabrał mocy, przebił się przez szum, który wezbrały ławy dla publiczności. - Ale niech wysoki sąd go nie karze, albowiem non bis in idem... - uniósł wysoko w górę kodeks. - Nie należy karać drugi raz za to samo. On nie zabił Erwina Szulca. On ugodził kulami trupa, którego wysoki sąd skazałby prawomocnym wyrokiem na karę śmierci za bezmiar jego zbrodni. Jest winien, lecz nie musi być ukarany. Ja, numer 569284, proszę o sprawiedliwy wyrok dla numeru 4625. Setki tysięcy takich numerów u nas w Polsce i na całym świecie z uwagą czekają na wyrok wysokiego sądu... Głucha cisza zapadła na sali, gdy mecenas Nowowiejski, ocierając chusteczką pot, usiadł na swoim miejscu. Oczy wszystkich zwróciły się na Sergiusza Kazanowicza. Siedział przygarbiony, patrząc martwo w okno sali. Tak samo obojętnie patrzył w nie godzinę później, gdy sąd po naradzie ogłaszał wyrok w jego sprawie. Ryszard Popiołek był do tego stopnia przejęty, że pozostał na korytarzu sądowym do ostatniej chwili. Dopiero wezwany przez Gienka usiadł w ławie i ruchem warg towarzyszył wypowiadanym formułkom. Kiedy dotarło do niego, że sąd postanowił uznać oskarżonego winnym naruszenia paragrafu 225 kodeksu karnego i skazać go na karę dwóch lat pozbawienia wolności - nie mógł powstrzymać sakramentalnego okrzyku: "koniec świata". Dopiero uciszony przez Gienka dosłuchał do końca wyroku. "Jednocześnie sąd zawiesza wykonanie wymierzonej kary na okres lat pięciu..." - Niech żyje wysoki sędzia! - wrzasnął Lermaszewski, którego nawet wysoka grzywna nie była w stanie nauczyć odpowiednich dla tego miejsca form zachowania. Na ławach dla publiczności zapanowało takie ożywienie, jakby dopiero co skończyła się premiera operetki, a nie posiedzenie sądu wojewódzkiego. Rozległy się oklaski Haliny, które podjęła Józefina Popiołkowa. Wszyscy rzucali się sobie w ramiona, poklepywali się serdecznie, jakby to było ich osobiste zwycięstwo. Henio Lermaszewski nie wypuszczał z rąk spoconej dłoni mecenasa Nowowiejskiego, a Halina, przechyliwszy się przez stół przeznaczony dla obrony, ucałowała adwokata w policzek, zostawiając na nim ceglasty ślad szminki. Tylko jeden człowiek nie brał udziału w tym święcie: Sergiusz Kazanowicz. Patrzył nadal w okna sali, jakby wszystko to, co się wokół działo, nie dotyczyło go w żadnym stopniu. Popiołek odepchnął milicjanta, który towarzyszył oskarżonemu, i objął serdecznie Kazanowicza. - No i wracamy wszyscy na Złotą, kochany panie doktorze... Do mecenasa Nowowiejskiego dopchał się i Andrzej. Pociągnął go do okna na korytarzu sądu. - Czy sprawy rehabilitacyjne też pana interesują? - Mnie? - Nowowiejski przetarł okulary irchową ściereczką. - Chyba wszystkich. - Chodzi o mojego dowódcę z oddziału AK. Dostał paragraf osiemdziesiąty szósty, dorzucili mu "siódemkę". - O szpiegostwo? - Sąd wojskowy. Nie pieścili się specjalnie. Chciałem złożyć zeznania. Bo wrobili go też w zabójstwo zetwuemowca, a ja byłem świadkiem, że nie miał z tym nic wspólnego. Ale nie dopuścili. Mecenas przerwał mu gestem, oznaczającym, że szkoda czasu na wspomnienia. - Wyrok, oczywiście, dożywocie? - Tak. Czy pan mecenas mógłby coś zrobić, żeby on wyszedł? Bo tylu innych jest już na wolności... - Dobrze - Nowowiejski odebrał od Andrzeja kartkę z danymi Wiktora. - Otworzymy przewód rehabilitacyjny. Szare były ściany, szary mundur funkcjonariusza straży więziennej, szary worek, z którego Wiktor wyjął pomięte ubranie i zimowy płaszcz, przesiąknięte zapachem karbolu i starzyzny. Kiedy go aresztowano, była zima. Teraz wrzesień i Wiktor nie wiedział, co właściwie robić z tym płaszczem. Przebrał się już i odruchowo rozejrzał za lustrem. Chciał sprawdzić, jak wygląda po tylu latach we własnym ubraniu. Ale lustra nie było. Nie musiał zresztą sprawdzać w lustrze, żeby wiedzieć, jak bardzo schudł; granatowe spodnie zsuwały mu się z bioder, dopóki nie zacisnął ich odzyskanym z depozytu paskiem, na którego klamrze był orzełek z koroną. - Miałem jeszcze zegarek. - Faktycznie. W depozycie figuruje - mruknął magazynier pochylony nad księgą depozytów. Wyjął ze stołu pełną zegarków szufladę i postawił ją przed Wiktorem. - Wybierzcie sobie. Leżały tam zegarki różnych marek. Miały paski skórzane czarne i brązowe albo wytarte na złączach bransoletki. Każdy pokazywał inną godzinę, bo przecież od dawna nikt ich nie nakręcał. To były nawet niezłe zegarki, ale żaden nie jego. - Bierzcie, który wam pasuje - magazynier niecierpliwie postukiwał ołówkiem o brzeg szuflady. - Po te już nikt się nie zgłosi - podsunął mu prostokątną cymę. - Ważne, żeby się nie spóźniał. - zrobił haczyk na liście depozytowej i sięgnął po pusty worek, w którym przechowywane było ubranie. Od tej chwili przestał się interesować Wiktorem. Wiktor nie był już więźniem, choć jeszcze nie był wolny. Ostatnie dwie pary żelaznych drzwi dzielą go od tego świata zza tamtej strony muru. Znienawidzony brzęk kluczy, szczekliwe polecenia strażników, szczęk żelaznych krat tym razem brzmiały jak harfy. Zaraz mu oddadzą zielony druczek, ten jego bilet na wolność. Włoży go do portfela, którego nie miał w ręku tyle lat, i będzie mógł iść albo w prawo, albo w lewo, a nie tak, jak prowadzi korytarz. Będzie mógł iść noga za nogą albo biec do utraty tchu, a nie w rytm kroków na więziennym spacerniku. Za chwilę zaczerpnie innego powietrza. Ostatnie lustrujące spojrzenie spod daszka czapki. Żadnych słów, tylko szczęk bramy i oślepiający potok słońca. I ten ciężar zimowego płaszcza, niepotrzebnego w tym dniu. Przekładał go z ręki do ręki, stojąc przed gmachem Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Wsiadł do taksówki. - Na Złotą - rzucił, zatrzaskując drzwiczki warszawy zbyt mocno. Taksówkarz już chciał mu zwrócić uwagę, że to nie są drzwi do obory, ale widząc krótko ostrzyżoną głowę, ziemistą cerę i wymięte, zalatujące specyficznym zapachem starzyzny ubranie pasażera, powstrzymał się. - Z sanatorium przyjemnie wracać do domu - zagadnął życzliwie. - Nie, mój dom daleko - Wiktor przyglądał się przez okno tak dawno nie widzianym kobietom. - Na Złotej mam coś do załatwienia. Drzwi mieszkania Andrzeja Talara i Karola Langa były zamknięte. Wiktor wdrapał się na półpiętro, usiadł na parapecie okna i tkwił tam nieruchomo jak ktoś, dla kogo czekanie było zwykłą rzeczą. Mógłby przecież zapukać do Henia Lermaszewskiego, z którym odbył kiedyś sławetną podróż po ciężarówki z demobilu. Ale nie ruszał się z miejsca. Nie czuł głodu ani pragnienia, jakby żadne wrażenia nie miały do niego dostępu, nim nie spełni tego, co postanowił jeszcze po tamtej stronie muru. Było dobrze po czwartej, kiedy usłyszał kroki Andrzeja na schodach. Podniósł się z wnęki okiennej i patrzył z góry na twarz, którą tysiące razy przywoływał w celi. - Wiktor? - Andrzej doskoczył ku niemu, biorąc po trzy stopnie na raz. - Nareszcie! - widząc spojrzenie Wiktora, zawahał się, czy go objąć i uściskać, czy chwycić za rękę. Wiktor stał nieruchomo, trzymając przed sobą niczym tarczę ten wymięty, niepotrzebny teraz zimowy płaszcz. - To jak mam powiedzieć - patrzył na Andrzeja nieruchomym spojrzeniem - "Dziękuję"? Nadszedł czas wyrównania rachunków. - Miałeś wyjść dopiero jutro - Andrzej jakby się usprawiedliwiał ze swej nieobecności pod bramą mokotowskiego więzienia. - A co, martwisz się, że ci o dzień wcześniej podziękuję? W głosie Wiktora był ton groźby. Zanim przekroczył próg mieszkania, spytał nie bez gorzkiej ironii, czy ta wizyta nie przeszkodzi mu w karierze. Odpowiedzią Andrzeja było wzruszenie ramion. Nawet w pokoju Wiktor nie odłożył trzymanego w ręku płaszcza zimowego. Był jak podróżny, który tylko na moment czyni przerwę w drodze. - No więc dziękuję ci za skrócenie odsiadki. - Przestań, Wiktor. - Wielu mi zazdrościło, że już wychodzę. - I na nich przyjdzie czas. - Nie na wszystkich - odsunął rękaw granatowej marynarki i odsłonił przegub z zegarkiem. - Dla niektórych czas już stanął raz na zawsze. Andrzej, nie rozumiejąc, patrzył to na zegarek cyma, który Wiktor podsunął mu przed oczy, to na jego twarz. - Otwórz okno - Wiktor rzucił to polecenie głosem dawnego dowódcy plutonu, jakim był w czasie wojny. Andrzej otworzył połówkę okna, wychodzącego na Złotą. Wiktor jednym szarpnięciem zerwał pasek zegarka i rzucił go na jezdnię. - Po coś to zrobił? - Dali mi go z depozytu. Ale czyj on jest? Do kogo należał? Kto go już nie odbierze? Może już jest dawno pod trawnikiem? A jeśli żyje i kiedyś by rozpoznał na moim ręku swój zegarek, to za kogo by mnie miał? Jak bym mu się wytłumaczył? Andrzej wepchnął go prawie siłą w fotel, wyrwał z jego rąk cuchnący karbolem pomięty płaszcz i odrzucił go na tapczan. - Wiktor, nieważne, co było. Teraz już będzie inaczej. - Myślisz, że można zapomnieć, coście z nami zrobili? - wyciągnął przed siebie ręce, prosto pod oczy Andrzeja. - Miałem dobre sanatorium, robili mi manicure, aż paznokcie schodziły, opalałem się przy pięciuset watowej żarówce albo leżakowałem na oblanym wodą betonie... - Wiem, wiem - Andrzej nie mógł znieść wbitego w siebie spojrzenia, drżenia tych wyciągniętych ku niemu rąk. - To było straszne. - Nic nie wiesz - Wiktor zerwał się z fotela. Twarz miał wykrzywioną, głos brzmiał histeryczną wibracją. - Uspokój się... - Tylko to masz mi do powiedzenia? Wy nic nie możecie wiedzieć! Byliście po tej stronie muru. Tu się żyło, a tam się gniło. Ja to ja - machnął ręką. - Dostałem dożywocie, ale ile było "ka-esów". Tam byli gnojeni tacy, jak "Radosław". Ludzie, co ocaleli z Ravensbruck, z Mauthausen. Tacy, co po dwa, trzy lata przesiedzieli w lesie, potem musieli bardzo długo siedzieć na nodze od taboretu - porwał krzesło, rzucił je oparciem na podłogę i wskazując sterczący szpikulec drewnianej nogi, popchnął Andrzeja w jej stronę. - Spróbuj, długo byś wytrzymał? Andrzej podniósł krzesło, postawił na miejsce. A Wiktor nie przestał mówić o przesłuchaniach, o prowadzeniu nocą na rzekome rozstrzelanie, które kończyło się suchym trzaskiem spuszczonej iglicy, o obietnicach, że wystarczy podpisać protokół, żeby ujrzeć matkę, która rzekomo jest umierająca. Niech pomyśli, czy łatwo powiedzieć wtedy "nie"? I wtedy właśnie coś się w nim stało. Wtedy świat został podzielony na tych, co byli z tej i z tamtej strony muru... - Tak, po tym wszystkim wielu zwątpiło - Andrzej nie wiedział, jak przekonać Wiktora, że ten podział świata przestał już obowiązywać. - To są wspólne dramaty... - Wspólne? - Wiktor przybliżył twarz do jego twarzy, jakby nie mógł uwierzyć, że tamten mógł to powiedzieć. - Moje i twoje? - We mnie też się coś załamało. - Mam gdzieś te twoje rozterki! Ciebie karmiono ideałami, a mnie zupą z brukwi. - Robiłem wszystko, żebyś nie siedział. A potem, żebyś wyszedł... - Taaak - przeciągnął Wiktor, jakby szykując się do właściwego tematu rozmowy. - Za to przyszedłem ci podziękować. Ale inni podziękują ci za co innego. Nic nie będzie zapomniane. - Wiktor. Zastanów się - Andrzej przełknął z trudem ślinę przez zaciśnięte gardło. - Mówisz, jakbym ja zawinił. - Taaak. Wy wszyscy po tej stronie muru byliście niewinni. Tylko skąd się wzięło tylu fałszywych świadków? To oni mnie wrobili w dożywocie. - Trzeba się z nimi rozliczyć. - Właśnie przyszedłem to zrobić. Jeśli nie w swojej sprawie, to w sprawie innych. - O czym ty?... - Dalej będziesz udawał, że nie wiesz, kto przez ciebie kiblował?! - chwycił Andrzeja za koszulę i szarpał nim, jakby chciał wyrwać z niego przyznanie się do winy. - Tak ci zależało na żoneczce, że pozbyłeś się rywala! - Chodzi ci... o Łukasza Zbożnego? - No, proszę - z całej siły odepchnął Andrzeja, aż ten padł na tapczan. - Przyznałeś się bez śledztwa. Twarz Andrzeja stężała. Wstał z tapczanu, wyrwał z bloku kartkę, napisał na niej adres i wcisnął ją w ręce Wiktora. Niech idzie na ulicę Wiejską, do redakcji, w której zaczepił się Zbożny. Niech idzie natychmiast do niego i z jego ust usłyszy prawdę. Wrócić tu na Złotą może dopiero wówczas, kiedy ją pozna i uwierzy w to, że nie każdy, kto znalazł się po tej stronie muru, był zdolny do każdego świństwa. Wiktor chciał coś powiedzieć czy zapytać o coś, ale Andrzej nie dał sobie przerwać. Wypchnął go za drzwi i zatrzasnąwszy je, zasunął na dole zasuwę. Przez chwilę trwał z uchem przy drzwiach, zanim nie ucichły kroki, potem powoli, ze zwieszonymi rękoma, jak człowiek, który nie wie, co ma zrobić, gdzie iść, powlókł się do pokoju. Na tapczanie leżał zimowy płaszcz Wiktora. Mimo że czuł odpychający zapach starzyzny, wcisnął twarz w jego podszewkę. Podniósł głowę dopiero, gdy rozległo się łomotanie do drzwi. Myślał, że to Wiktor wraca po płaszcz. Otworzył zasuwkę, trzymając płaszcz pod pachą. Za drzwiami stał Karol Lang. - Dlaczego się zamykasz na zasuwkę? Czyżbyś miał jakąś damską wizytę? - Nie - Andrzej pokręcił przecząco głową. - Wręcz przeciwnie. Męską. Wiedział, że go szukała w domu, zostawiała w drzwiach kartki ("Gdzie uleciały dzikie ptaki? Czekam na znak - Ewa" albo "dojazd tramwajami 15, 31, zastaniesz mnie od 19 że nawet prosiła Karola Langa, żeby przekazał mu wiadomość od Ewy Szymosiuk, która ma dla niego ważną wiadomość, ale nie spełniał coraz bardziej niecierpliwych próśb. Wiedział zresztą, co to za ważne wiadomości mogą go czekać w sublokatorskim pokoiku Ewy. Że czeka na niego o każdej porze dnia i nocy. To mu oświadczyła wówczas, gdy zapukał do niej owej deszczowej, lipcowej nocy. Nic nie odpowiedział, niczego nie obiecał, nawet się nie umówił na następną randkę. Wychodząc rano - tak jak za pierwszym razem - rzucił zdawkowe "cześć". Zamykając drzwi miał przekonanie, że nie ma tu czego więcej szukać. To, że ktoś kogoś pragnie, nie może być dla tego drugiego zobowiązujące. O tym przekonała go Basia. Dał jej rozwód. I nie czuł już teraz potrzeby wypełniania nagłej pustki, która w maju przywiodła go do Ewy. To, co się stało, nie dało mu uczucia wyzwolenia z dręczącej wciąż nieobecności Basi. Ta druga wizyta w lipcu potwierdziła jałowość, jaką czuł w sobie po spotkaniu z Ewą. Dlatego prawie ze złością zareagował na jej głos w słuchawce telefonu. Kiedy usłyszał słowa "To ja" - najpierw udawał, że nie wie, o kogo chodzi, a kiedy zaczęła nalegać na spotkanie, zaczął wyszukiwać preteksty, które to uniemożliwiały. Wtedy z naciskiem powiedziała, że tym razem musi się z nim zobaczyć, że to konieczne. - Może dla ciebie - powiedział. - Dla ciebie też - w jej głosie nie było tym razem zalotności. - Może dzisiaj? - Nie - rzucił do słuchawki patrząc przez osłonięte siatką szyby kantorka na zbierający się przy wejściu tłumek robotników. - Dziś nie mogę. - Jutro? - Ani jutro. - Dlaczego? To ważna sprawa osobista. - Są teraz ważniejsze sprawy niż osobiste - żeby skrócić rozmowę, rzucił na odczepnego do słuchawki, że poszuka jej sam, może w przyszłym tygodniu, ale teraz musi już kończyć, bo coś się dzieje na hali. Na hali pojawił się Spodzieja. Swego czasu został dyscyplinarnie zwolniony z pracy, a oto nawoływał dawnych kolegów, żeby wraz z nim poszli do działu kadr. Na co czekają? Przecież zaczął się "tydzień prawdy". Można się dowiedzieć, kto komu narobił w ankietę, podłożył świnię, zrobił haka w życiorysie. On sam przyszedł właśnie specjalnie po kolegów, żeby mieć świadków, komu zawdzięcza wilczy bilet. - Chodźcie ze mną - nawoływał - zobaczycie w swoich teczkach personalnych, jakich macie życzliwych przyjaciół. Poszli, łomocząc buciorami po korytarzu biurowca. Ani protesty zastępcy kierownika Wydziału Kadr, ani namowy Andrzeja, żeby powstrzymali się przed buszowaniem w aktach nic nie pomogły. Trzasnęły sucho drzwi szafy, do której "kadrówka" nie chciała dać kluczyka. Akta stały w rzędach na baczność, póki nie wyrwały ich stamtąd niecierpliwe ręce. Podawali sobie teczki nad głowami. Tłum zebrał się na korytarzu, a wewnątrz pomieszczeń działu kadr z trzaskiem runęła drewniana barierka, oddzielająca do tej pory petentów od urzędników. Spodzieja wywalił z następnej szafy akta na podłogę i klęcząc, szukał swojej teczki. - Jest. Spodzieja Tadeusz - potrząsnął zieloną teczką i zaczął głośno czytać opinię o swojej osobie: - "Jako element o lumpenproletariackiej orientacji, siewca wrogich plotek, oddziałuje destrukcyjnie na wydział podwozi. Podburza do żądania wyższych zarobków, powołując się na klasę robotniczą Zachodu, która rzekomo jeździ własnymi oplami i renówkami" - Spodzieja zarechotał, jakby rozbawiony treścią przypisywanych mu poglądów. - Wiecie, kto jest autorem? Obrońca waszych robotniczych interesów. Towarzysz Stanisław Jasiński. Zaszumiało jak w ulu. Nowi ludzie chcieli wcisnąć się do pokoju. Daremnie Andrzej próbował ich przekonać, że, owszem, można szukać sprawiedliwości, ale nie wyłamując zamków, łamiąc barierki... - Dość tych barierek - Spodzieja już wyszukał wśród teczek akta Talara i zaczął czytać na wyrywki: "Dezerter z ludowego wojska... Pochodzenie prawdopodobnie kułackie... Element chwiejny ideologicznie..." Rozległy się śmiechy i oklaski zgromadzonych na korytarzu ludzi. Spodzieja czytał dalej: "Przybył do mnie i chociaż, jak sam oświadczył, podpisał w Urzędzie Bezpieczeństwa zobowiązanie, że nie wyzna nikomu, czego był świadkiem, opowiedział mi obszernie o rzekomym strajku solidarnościowym, budujących metro górników, z załogą rodzimej kopalni na Śląsku..." Andrzej przecisnął się bliżej szafy. Wyszarpnął zieloną teczkę z rąk Spodziei. Poznał to pismo. Przecież nie raz widział na planach budowlanych różne notatki robione tą samą ręką. Zresztą podpis na dole donosu nie pozostawiał cienia wątpliwości: "Tomasz Ciećwierz, technik budowlany". Patrzył na wypełnioną pochyłym pismem, stronicę, jakby mimo wszystko nie mógł uwierzyć, że to prawda. Stanął mu na moment przed oczyma ów wieczór, kiedy trafił do Ciećwierza na Bednarską, by upewnić się, czy nie ma jakichś kontaktów z Basią. Właśnie wtedy uznał go za jedną z niewielu osób, przed którymi był w stanie otworzyć serce... Nagle poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię. Jerzy Korn na widok akt personalnych uśmiechnął się ironicznie. - Ktoś "życzliwy"? - patrzył na Andrzeja wyraźnie rozbawiony. - Ja nie oczekuję żadnych niespodzianek w swoich aktach. A wiesz dlaczego? Bo sam na siebie pisałem donosy. - Jak to? Dlaczego? - Bo jeśli w tekście, podpisanym "grupa towarzyszy", doniosłem na siebie, że "obecne normy mu się nie podobają i głosi, że zaniżają wydajność pracy" - to z punktu byłem dobry. A jak przyszedł anonim w rodzaju: "Korn opowiada dowcipy, że socjalizm zwycięży, jak coca-cola będzie kosztowała 10 kopiejek", to już nikt nie mógł mi zarzucić niesłusznych poglądów politycznych. W donosach najlepsza jest samoobsługa - sięgnął do szafy po swoją teczkę. - A kto pisał na ciebie? - Myślałem, że wiem, kto to jest. Ale teraz naprawdę już nie wiem, kto jest kim. - Jakbyś mnie poprosił, napisałbym na ciebie taki tekścik, że daliby ci od razu kierownicze stanowisko. Polecam się na przyszłość, Jędruś. - Panie Talar, panie Talar! - rozległo się wołanie. - Jasińskiego wzięli! - Gdzie? Kto? - Wszyscy... - dyszał Jaskólski. - Na taczki. Jasiński miał twarz kamienną. Jego ręce ściskały kurczowo brzeg żelaznych taczek. Taczki podskakiwały na nierównościach betonu hali montażu, a wówczas kolana uderzały w brodę Jasińskiego. Spodzieja trzymał rączki taczek, ale wiele rąk starało się mu pomóc. Reszta szła obok jak asysta w uroczystym pogrzebie. Naprzeciw tego konduktu wyskoczył z rozkrzyżowanymi ramionami Andrzej. Zagrodził im drogę, starając się przekrzyczeć wzburzone głosy: - Tak nie można, ludzie! Co robicie?! Jasiński dostrzegł ratunek w otwartych drzwiach kantorku. Wyskoczył z taczek, odepchnął otaczający go krąg, dopadł kantorku. Zatrzasnąwszy drzwi, przekręcił klucz od wewnątrz. Wszyscy dopadli do osłoniętych siatką szyb, Jasiński cofał się przed tymi twarzami jak wrzucone do klatki dzikie zwierzę. Andrzej zasłonił sobą wejście. - Znam tego człowieka. Mieszkam z nim. To uczciwy gość. Chciał dobrze. Słyszycie? Zawsze chciał dobrze! Nagle usłyszał syk tlenu z otwartej butli. Ktoś przytknął zapałkę. Buchnął płomień z szyjki aparatu spawalniczego. Spawacz Wiewióra, zwany "Wieszakiem", nasunął okulary i z żółtym płomieniem zbliżał się do drzwi kantorku. Andrzej poczuł gorąco na twarzy. Wiewióra z wiązką elektrod w uchwycie rękawicy odepchnął go brutalnie. Nasunął okulary na oczy, przytknął elektrodę do spojenia metalowej futryny. Buchnęły iskry. Ludzie cofnęli się, zasłaniając oczy. Plama roztopionego metalu połączyła framugę z ramą osiatkowanych drzwi. Jasiński zorientował się, że chcą go zaspawać w tej klatce. Cofał się przed tym płomieniem, aż oparł się o biurko. Ze wszystkich stron widział przez siatkę i brudne szyby wpatrzone w siebie wrogie twarze robotników. Jakby nie wytrzymując tego ciśnienia, odwrócił się plecami, opadł na rozchwiane krzesło przy biurku Andrzeja i wcisnął głowę między ramiona. Drzwi były zamknięte od dwóch dni. Może w nocy przemknął się przez korytarz, ale tego Wanda Jasińska nie słyszała. Nie słyszała też Lidka i Miecio, który, najbardziej przeżywał to, że w tamtym pokoju zostały jego wszystkie zabawki. Ani na pukanie do drzwi, ani na żadne pytania - co mu się stało, czy się źle czuje - nie było reakcji. Lidka, przytykając usta do framugi, prosiła ojca, żeby choć pozwolił zabrać z pokoju zabawki Miecia. Odpowiedzią była cisza, jakby ten, kto się tam zamknął, niczego nie słyszał, nic nie chciał powiedzieć, w ogóle niczego już nie chciał od innych. Lidka znała od Andrzeja przebieg wydarzeń w FSO. Coraz bardziej bała się o ojca. Przełamała się i pobiegła do byłego męża. Karol Lang potraktował to jak nagły wypadek; wziął ze sobą walizeczkę lekarską i poszedł do mieszkania Jasińskich. Wanda Jasińska stała oparta o framugę drzwi kuchennych, wpatrując się martwym wzrokiem w zamknięte drzwi sypialni, do której od środy nie miała dostępu. - Dwa dni już tak. Nikogo nie wpuszcza. Ani nie je, ani się odezwie. - Może dziadziuś się powiesił? - spokojnie stwierdził Miecio. Jasińska machnięciem ścierki przegnała małego. Patrzyła na byłego zięcia z nadzieją: jeśli ktoś sam uznaje się za więźnia, to kto mu może pomóc, jak nie lekarz? - Panie Jasiński - Lang szarpał klamkę. - Panie Stanisławie. Nie było żadnej odpowiedzi. Lang wypytał dokładnie, jak wyglądał Jasiński po powrocie z FSO, czy coś mówił, czy był ożywiony, czy przeciwnie, przybity. Wysłuchawszy o zaszwejsowaniu go w kantorku, powiedział z powagą, jakby stawiał ostateczną diagnozę: - Historia zna takie wypadki, kiedy legiony zwracają się przeciwko wodzom. Znów próbował namówić dobrowolnego więźnia do wyjścia na wolność, ale odpowiedzią była głucha cisza. Jasińska wyciągnęła Langa na korytarz i tam odbyła się narada rodziny i sąsiadów na temat niezbędnych środków działania. Andrzej radził poczekać, aż skończą się Jasińskiemu papierosy - wówczas na pewno wyjdzie. Lidka bała się najgorszego: może już sobie coś zrobił? Sprawdziła, że brzytwa była w łazience pod lustrem. Ale dla kogoś zdesperowanego istniało tyle możliwości, by pozbawić się życia! Bawolik zastanawiał się, czy nie wezwać straży pożarnej: jak przystawią rozkładane drabiny, to oknem będzie można zajrzeć, co się dzieje w pokoju. Gotów był nawet posłużyć się łomem, żeby wyważyć drzwi. Kiedy zaszedł na dół do stróżówki, żeby pożyczyć to narzędzie, Popiołek tym razem odmówił. - Jak go robociarze z FSO przegonili, to wiedzieli, co robią. - powiedział z niezwykłą u niego zawziętością. - Truł tu mowe-trawe, wszystkich zawsze straszył różnymi komisjami, lokalówkę sam kiedyś na moich lokatorów ściągnął, to teraz pieprz mu w oko. Niech się nawet wiesza na klamce do okna. Ja łomu nie dam! - Tyle lat żyjemy pod jednym dachem... - Andrzej próbował zmiękczyć dozorcę, ale Popiołek był odporny na wszelkie argumenty. - Niech go trup popieści za to, co on nam tu nastrugał. Ja podejściowy człowiek jestem. Raz nawet, jak przed wojną jednego złodzieja złapałem na klatce, to go wypuściłem, tylko mu przedtem rękę w przegubie między balaskami schodów złamałem - zwierzał się, podając dowody swego miękkiego serca. - I od tej pory ta łachudra kłania mi się z daleka. Ja każdemu człowiekowi pójdę na rękę, bo podejściowy gość jestem, ale taki Jasiński, co nas tu wszystkich straszył demokracją, to on u mnie jest lewy. Skończyły się czasy, że takie chamio z Woli rządziło się w domu na Złotej. - Panie Ryszardzie, w razie potrzeby Jasiński nie nawalał - wtrącił się do rozmowy stary Lermaszewski. - Przecież podpisał się na liście w obronie Kazanowicza. - Nie bierz mnie pan pod bajer - Popiołek nie dał się przekonać. - Podpisał, bo mu pasowało, że chcemy z doktora świdrowatego zrobić. - Dlaczego mu to miało pasować? - zdziwił się Andrzej. - Bo on faktem faktycznym, choć skończył wieczorówkę, to okropnie inteligencji nienawidził. Mojemu Gienkowi ten hrabia de Nędza tłumaczył z polskiego na nasze, że inteligencja pójdzie w odstawkę. Niepotrzebnie będą dziennikarze, jak tylko klasa robotnicza sama ujmie w grabę pióra, niepotrzebnie profesorowie od medycyny, jak oni się wyuczą pisać recepty... - A taksówkarze? - spytał zaniepokojony swoją przyszłością Lermaszewski. - Wedle Jasińskiego upaństwowione będą - zdecydowanie rzucił Popiołek i dodał po chwili - chociaż kierykowanie inteligencji nie wymaga. Lermaszewski, dotknięty tą opinią, oddalił się. Andrzej próbował jeszcze raz uzyskać pomoc dozorcy, ten jednak oświadczył, że może najwyżej zamówić ciężarówkę firmy "Węgiełek", niech Jasińskiego wyprowadzi razem z rzeczami. On, Popiołek, wciąż ma przed oczami tę scenę, jak wiosną 45 roku Jasiński wyrzucał z góry meble starosty Langa, żeby nimi palić pod kotłem na podwórzu. Józia świadkiem, niech powie, co Popiołek usłyszał, kiedy zwrócił Jasińskiemu uwagę, że to jest fotel z saloniku starosty Langa. - Koniec zrobiliśmy ze starostami - zacytowała skwapliwie Popiołkowa, stając w wyłachanym swetrze w drzwiach stróżówki. - Teraz my tu rządzimy, mówi wam to coś? Andrzej zrozumiał, że pewnych zadr nie warto wyrywać z ludzkiej pamięci. Odszedł z niczym, a Popiołek stojąc pod łukiem bramy, patrzył w okno mieszkania Jasińskiego. Może miał nadzieję, że nagle stamtąd zamiast fotela z saloniku Langa, wyfrunie oknem sam Jasiński. Był zarośnięty, ręce położył przed sobą na stole jak niepotrzebne przedmioty. Jego zaczerwienione oczy patrzyły nieruchomo w jeden punkt: było to otwarte blaszane pudełko po cukierkach firmy "Fuchs". Wewnątrz kłębiły się różnokolorowe wstążki ze złotymi krążkami medali, odznaczeń, orderów. Sięgnął pożółkłymi od nikotyny palcami i przebierał w tym bogactwie; z brzękiem uderzały o dno pudełeczka dowody uznania, które nazbierał przez całe życie. Była tam nawet przedwojenna odznaka strzelecka. Tak miał kiedyś oko jastrzębia - jak mówił porucznik Trzebinia, dowódca kompanii karabinów maszynowych. Jak to się stało, że takie oko nie dostrzegło tego, co od dłuższego czasu krążyło wokół niego, było tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć tych pęknięć na pozornie gładkiej powierzchni rzeczywistości; wystarczyło mieć uszy otwarte, by usłyszeć te głosy, które pulsowały pod natrętnie powtarzaną symfonią frazesów. Dlaczego ogłuchł, dlaczego oślepł? Czy oślepił go blask tej złoconej blachy, która wypełniła pudełko po przedwojennych cukierkach "Fuchsa"? Ale przecież nigdy nie robił nic dla pozorów. Zawsze wierzył w sens każdego swojego dnia pracy. Dlaczego więc świat obrócił się przeciwko niemu? A może to nie świat był winien, może za bardzo wierzył w tę fikcję, zbudowaną z powtarzanych jak refren frazesów? Pytał się tak siebie przez wiele godzin, ale nie łatwo było zgodzić się na jasną odpowiedź. Ta zgoda byłaby przecież przekreśleniem tego, co dotąd stanowiło sens jego życia. Drugiego życia nie będzie. Trudno przychodzi zobaczyć siebie jako chorążego, który niosąc na czele sztandar, nie zauważył, że od dawna nikt za nim nie idzie. Zaskrzypiał trzydniowy zarost pod paznokciami, które skrobały w napięte szczęki. Bolała go głowa, bolały oczy, bolały wszystkie mięśnie, jakby przez te ostatnie godziny dźwigał na plecach stukilowy ciężar. A przecież siedział tylko na krześle lub leżał na nie pościelonym łóżku z rękoma pod głową. Sięgnął po paczkę papierosów. Była pusta. Zmiął ją w garści i rzucił w kąt pokoju. Załomotała klamka, szarpana przez Lidkę. Niech mu dadzą spokój! Niech idą wszyscy do stu diabłów! Popatrzył na radio, którego wtyczka była wyrwana z gniazdka. Sam to zrobił po powrocie z FSO. Nie chciał słyszeć nikogo. Żadnego głosu z tamtej strony drzwi. Z tamtego świata, który tak go potraktował. Przypomniał sobie, że wczoraj było Viii plenum KC PZPR, a on nic nie wie. Wetknął wtyczkę do kontaktu. Z głośnika popłynęła relacja z obrad Komitetu Centralnego, potem rozległ się głos Władysława Gomułki, który mówił o naukach Poznania. Wsłuchał się uważnie w ten głos. Pamiętał dobrze czasy, kiedy sam na zebraniach partyjnych potępiał "błędy prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia", wskazywał na skutki "gomułkowszczyzny", która, jak czerw toczyła zdrowy organizm partii..." Tak mówił, bo wierzył. A oto ten, kogo wówczas uznano za symbol odszczepieństwa, został teraz wybrany pierwszym sekretarzem. Lidka przyłożyła ucho do drzwi. Słysząc dźwięki radia, odetchnęła z ulgą. - Żyje! - zawołała do Andrzeja, który właśnie nadszedł bez łomu. - Słucha radia. Jasiński nie zwracał uwagi na pukanie do drzwi. Z opartą na dłoniach głową, patrzył nadal w zawartość pudełka po cukierkach "Fuchsa", słuchając słów, które jakby były specjalnie do niego skierowane: "Inni wreszcie, i tych było najwięcej, obawiali się, czy klasa robotnicza potrafi zrozumieć najgłębszą istotę prawdy, której domaga się od swych przedstawicieli, czy pojmie właściwie, tak jak pojąć należy, przyczyny i źródła swych błędów, wypaczeń i prowokacji, jakie miały miejsce..." Już wiedział, co mu pozostaje do zrobienia. Wyciągnął z szuflady arkusz papieru, wyjął z marynarki wieczne pióro i zaczął pisać. Zepsuł dwa czy trzy arkusze, zanim wreszcie dokończył, i wtedy podszedł do drzwi. Choć w pokoju była jego żona, córka i Karol, patrzył tylko na Andrzeja Talara. - Zanieś pan do fabryki - wyciągnął rękę z zapisaną kartką. - Co to? - Podanie o zwolnienie. Oni mi i tak wymówili. - Panie Jasiński - Andrzej odłożył kartkę na etażerkę - przecież w gruncie rzeczy my wszyscy jesteśmy za tym samym. - Za czym? - najeżył się i dopiero teraz powiódł wzrokiem po twarzach obecnych, traktując ich jako świadków swojego wyznania. - Bo ja za socjalizmem byłem i jestem. - A oni za czym? A ja? A on - dotknął ramienia Langa, który, przejęty, przecierał okularki. - A wszyscy inni? Jasiński stał w drzwiach, jakby nie mógł się zdecydować, czy przekroczyć próg i podejść do innych, czy też cofnąć się i znowu oddzielić od świata. - To jest coś w rodzaju przesilenia w chorobie - Karol usiłował go przekonać po swojemu. Popatrzył na niego, po czym nieprzekonany pokręcił głową: - Może... Ale to boli. Cholernie boli. - Zgadza się - ożywił się Lang. - Boli. Musi boleć. Jak każda operacja. I najtrudniej jest zrobić operacje na samym sobie - podszedł bliżej i wziął Jasińskiego pod łokieć. - To, co się dzieje, to właśnie operacja. Konieczna jak zawsze, kiedy zaczyna się gangrena. Żeby ocalić cały organizm, chyba nie żal ciachnąć palca? Co? Jasiński stał z pochyloną głową, jakby liczył deski podłogi. Wtedy Jasińska, widząc wyraz udręczenia na twarzy męża, użaliła się nad jego losem. - Dobrze, ale jak mogli z nim w ten sposób? Żeby człowieka zaszwejcować w klatce jak dzikie zwierzę w ZOO? Brzegiem fartucha otarła oczy. Nawet jak wracał z powstańczej barykady na Woli, nie wyglądał w ten sposób. Ale on nie chciał żadnej litości. Nie chciał adwokatów. - Głupstwa mówisz. Fabryka to nie Wersal. - Zaczynaliśmy tam od początku - przypomniał mu Andrzej i wtedy jakby w Jasińskim przesunął się jakiś ciężarek, bo zdecydowanym krokiem podszedł do etażerki, sięgnął po napisaną przez siebie kartkę i podarł ją na kawałki. Morze głów na placu Defilad. Ludzie na latarniach, wpatrzeni w trybunę... Rwący się z głośników głos Gomułki. A potem wspólny śpiew, wspólne łzy... Były tam tysiące. Był Rajmund Wrotek ze swoją kamerą. Był także Stanisław Jasiński. Ten, którego wieziono na taczkach. Którego zamknięto w klatce. Który zniknął z pokoju Rady Zakładowej jak zdmuchnięta wiatrem ankieta... Mówiło się o tym w całej fabryce. Nazwisko Jasińskiego stało się symbolem tego, co na żelaznych taczkach powinno być wywiezione raz na zawsze poza bramę fabryki. Druga zmiana w narzędziowni właśnie zebrała się w hali, żeby omówić aktualne wydarzenia, kiedy on stanął w drzwiach. Z początku, rozdyskutowani, nie spostrzegli jego obecności. Dopiero kiedy podszedł do frezarki. Dotknął dłonią dźwigni, jakby witał się z maszyną. Postawił obok teczkę, z której wychylała się zakrętka termosu z herbatą. Popatrzył na zamilkłą nagle gromadę. - Gadajcie, dyskutujcie, ja wam nie przeszkadzam, tylko widzę, że czas płynie, a robota stoi... - Obchodzi to pana coś? - spytał młody chłopak, któremu Jasiński na wiosnę odmówił ulgowych wczasów pracowniczych, powołując się na to, że jego ojciec ma kilka hektarów. - Byłem tu od początku, synku, kiedy ty jeszcze krowy pasłeś u taty, mówi to tobie coś? - Takie gadanie to siusianie po szkle - chłopak obejrzał się na kolegów. - Znów chce nam gębę zamknąć. - Gadać możecie, ale nie w robocie - Jasiński z trudem opanował gniew. - Co to, bazar Różyckiego czy fabryka? - Pan tu już nie ma nic do gadania - próbował go osadzić majster Granas. - Może i nie mam - Jasiński zdjął marynarkę i zaczął naciągać wyjęty z teczki granatowy kombinezon, w którym jak dotąd nikt go z obecnych nie widział. - Ale na pierwszego listopada polecicie do kasy po wypłatę, tak? A za co? - A wy, obywatelu Jasiński, w czyim imieniu trujecie? - naciskał Granas. - Od siebie mówię. Samo się nie zrobi, mówi to wam coś? - Znów mowa-trawa - chłopak, który pierwszy próbował osadzić Jasińskiego, wzrokiem szukał poparcia w gromadzie. - My takich tu nie chcemy. - Mów za siebie, synku - Jasiński popatrzył na niego jak na młodego psiaka, który niepotrzebnie jazgocze, po czym wyciągnął przed siebie dłonie. - Piętnaście lat stałem przy frezarce i dalej mogę stać. Ja się za biurko nie prosiłem. Mówi wam to coś? Nic nie odpowiedzieli, ale on nie oczekiwał odpowiedzi. Włączył frezarkę, wsłuchał się w jej szum, potem podszedł do majstra i spytał, co jest do roboty. Do stróżówki na Złotej, zapukała Ewa Szymosiuk. Pytała, czy Andrzej Talar się wyprowadził, bo ilekroć zagląda do niego, nikogo nie zastaje w domu. - Teraz każdy, kto chce być w kursie, lata z jednego wiecu na drugi - stwierdził Popiołek i obiecał powtórzyć Talarowi informację, że pani Ewa prosi o odwiedziny. Kiedy więc tego popołudnia zobaczył wracającego do domu Andrzeja, przekazał mu informację, znacząco przymrużając oko. - Na pańskim miejscu wziąłbym taksówkę. - Po co? - Żeby szybciej być u tej pani - Popiołek nie krył swego uznania dla figury Ewy. - Jest u niej gdzie ordery wieszać... - Mało mnie to obchodzi - mruknął Andrzej. - Mam inne sprawy na głowie. - Te wiece, odwilże, nawet sam Gomułka, to owszem, wszystko ważne. Ale kobiety najważniejsze, bo bez nich to koniec świata. Argumenty Popiołka nie przekonały jednak Andrzeja. Nie w głowie mu było spotkanie z Ewą. Od miesiąca dręczyła go ta sama sprawa. Wciąż nosił przy sobie donos Ciećwierza. Wciąż się wahał, co właściwie powinien zrobić. Wyrzucić i uznać, że nic takiego nie było? Ale to jakby rozgrzeszyć oszusta. Ze dwa razy był na Bednarskiej, ale nie zastał Tomasza w domu. Za drugim razem wetknął w szparę drzwi kartkę: "Chce Cię zobaczyć dezerter z wojska, kułackiego pochodzenia..." Ale Ciećwierz nie zareagował. Andrzej poszedł do Wrotka. - Co byś zrobił - spytał - gdybyś się dowiedział, że twój przyjaciel napisał donos na ciebie? - Na pewno przyjaciel? - upewnił się Mundek. - Chyba tak. Tak przynajmniej o nim myślałem. - Dałbym mu w mordę. - W takim razie chodź ze mną. - Gdzie? Po co? - Żeby był świadek. Inaczej to tak, jakby się nic nie stało. - Stary, jestem jak z baby zdjęty - Wrotek usiłował się wykręcić. - Kronika kręci się teraz jak karuzela, ledwie żyję, a dziś mamy jechać na wieś. - Zależy mi na tym, żeby ten, kto był świnią, dowiedział się o tym. - Co ci to da? Za dużo ich, żeby każdego lać po mordzie. - Przyjaciół ma się niewielu. Mundek zorientował się, że Andrzej nie ustąpi. Spytał więc, o kogo chodzi. - O Tomasza Ciećwierza. Gwizdnął przeciągle i aż usiadł na tapczanie. - Kamerę mam wziąć? - spytał, a widząc przeczący gest Andrzeja, powiedział z żalem: - Szkoda. To byłby piękny temat dla kroniki: odwilżowe spotkanie przyjaciół. Bomba. - To nie jest żaden temat do kroniki. To jest życiowa sprawa. Chodź. Znajdziemy go albo na Bednarskiej, albo na Pradze Ii; jest tam kierownikiem budowy. Na drugim piętrze wznoszonego na osiedlu Praga Ii budynku trzech ludzi dzieliło się tego wieczoru kiełbasą, wódką i własną goryczą. Oparty o betonową ścianę, siedział na zwoju kabla Mirosław Kuźniak. Naprzeciwko klęczał na worku cementu Tomasz Ciećwierz i dzielił scyzorykiem na równe części kiełbasę, spoglądając na trzeciego uczestnika bankietu. Kwadratowy chłopak z kędzierzawą czupryną kołysał się w somnambulicznym tańcu, przytulając butelkę wódki. Wszyscy byli w płaszczach, wszyscy pijani i wszyscy mieli miny, jakie wypada mieć na stypie. To Mirosław Kuźniak przyprowadził tego trzeciego. Pracował z nim w Zarządzie Stołecznym Związku Młodzieży Polskiej. Przedstawił się Ciećwierzowi głębokim basem: - Stern jestem. Były entuzjasta. - Dlaczego były? - Bo wszystko jest już byłe, wszystko się wali - zaczął go przekonywać ten trzeci, który niewątpliwie już wcześniej próbował się pocieszyć alkoholem. - Mów do mnie: były kolego. Bo jestem byłym entuzjastą, byłym aktywistą, byłym kierownikiem wydziału przemysłowego ZMP. Było, przeszło, minęło. - Coś w nim pękło - Kuźniak usiłował usprawiedliwić "byłego kolegę" przed Ciećwierzem. - Ale powtarzam mu, że musimy dalej trzymać się razem. Nawet na dno lepiej iść w dobrym towarzystwie. I tak zaczął się ten wieczór. Wyznania mieszały się ze wspomnieniami, spowiedź - z prokuratorskimi oskarżeniami. To, co dotąd było sukcesem, stało się ich porażką, a tę gorycz lżej było przełknąć z wódką. Jedna butelka poleciała z drugiego piętra na dół, kiedy ten trzeci zaczął śpiewać: "My zetempe, my zetempe, reakcji nie boimy się..." Ciećwierz ćmiąc papierosa, patrzył ponuro na niego. - Przestań - rzucił w niego kawałkiem bułki. Stern przerwał i natychmiast przeszedł do następnej masowej piosenki: "Hej, wy konie, rumaki stalowe..." Jego donośny bas rozchodził się na teren całej budowy. Kiedy trafił go następny kawałek bułki, zaintonował: "Zbudujemy nową Polskę, zbudujemy nowy świat..." Ciećwierz już go nie uciszał. - Wierzyłem... Do końca, wierzyłem w to, co robię - powiedział. - Może nawet i skrzywdziłem przez to jednego człowieka... - Co tam jeden - Kuźniak machnął lekceważąco ręką. - Sprawa. Oto co się liczy. Im większa sprawa, tym większe koszty - pochylił się do Ciećwierza i powiedział tonem kogoś, kto w ciemnościach nagle dostrzegł światło: - idę się uczyć. Spotkamy się za dziesięć lat. I zobaczymy, czyje było na wierzchu. - Za dziesięć lat to po nas nawet smrodu nie będzie - z rezygnacją zabasował ten trzeci i zaczął odkręcać z klapy marynarki znaczek ZMP. Kiedy zrobił zamach, żeby go rzucić, Ciećwierz jednym skokiem dopadł go i chwycił za rękę. - I ty to robisz? Członek zarządu stołecznego? - Na stypie wystarczy mieć krepę - rzucił znaczek na worek cementu obok Kuźniaka. - To tylko kawałek blachy. - Chodźcie na balkon - powiedział Ciećwierz - pokażę wam co zbudowałem. Wiatr uderzył w ich rozgrzane policzki. W tym momencie przed wejściem do bloku zatrzymał się samochód Kroniki Filmowej. Z szoferki wysiadł Wrotek. Pytał o coś robotników przy betoniarce, a ci wskazali na balkon. I wówczas Ciećwierz zauważył, że obok Rajmunda stoi Andrzej Talar. Ciećwierz odepchnął się od żelaznej balustrady, przebiegł przez jasno oświetlony pokój i zniknął w czeluści klatki schodowej. Przeskakiwał po trzy stopnie, pędząc na górę. Z głębi pustego szybu windy echem niosło się wołanie Andrzeja: - Nie uciekaj! Był już na czwartym piętrze. Wiatr rzucał mu w oczy cementowy pył. Boleśnie uderzył się o kant schodów kolanem, ale nie przerwał wspinaczki. Wiedział, że Talar biegnie za nim. Kiedy Andrzej dotarł na szóste piętro, serce mu waliło jak młotem. Zatrzymał się zdyszany. Nadsłuchiwał. Cisza. Spojrzał w górę, na klapę włazu, prowadzącego na dach. Była uchylona. Ciećwierz stał w cieniu komina, skulony pod uderzeniami grudniowego wiatru. - Dalej już nie uciekniesz! - krzyknął Andrzej. I wówczas Ciećwierz wysunął się z ukrycia. Andrzej szedł ku niemu na szeroko rozstawionych nogach. - Poznajesz to? - wyciągnął jakąś kartkę z kieszeni. Ciećwierz zachwiał się. Wypita wódka i zmęczenie dało o sobie znać. Oparł się o komin. - Czego chcesz? - Żebyś to teraz głośno przeczytał. - W nocy? - zaczął się cofać ku brzegowi dachu. - Ty umiesz to na pamięć. Na płaskiej powierzchni dachu pojawiły się sylwetki Wrotka i Kuźniaka. Stern, wychylony z włazu, oparł łokcie o klapę i zaryczał: - Hej, wy konie, rumaki stalowe... Kuźniak dopadł Andrzeja i chwycił go mocno. - Czego chcesz od Tomasza? - Wiesz, co on zrobił?! Ciećwierz był na samym skraju dachu. Raptem zatoczył się i... Wrotek doskoczył do niego. Tomasz wylądował na kolanach przed Andrzejem. - Po co ja ciebie ratuję? - Wrotek otrzepał ręce, jakby dotknął czegoś brudnego. - Dlaczego tylko mnie oskarżacie? Talar nie odbierał kułakom zboża?! - Przyjaciel - Andrzej oswobodził się z rąk Kuźniaka - co donosy na mnie pisał. - Cel był dla mnie święty - z pijacką emfazą bełkotał Ciećwierz, wciąż klęcząc na dachu. - Zrobiłem to, bo w coś wierzyłem. I wtedy rozległ się bas "byłego kolegi": - Miliony rąk, tysiące rąk... Ciećwierz powstał z kolan i wyciągnął rękę do Andrzeja. - Wierzyłem w to, co robiłem. Ale teraz... Zapomnij o tym. Jego ręka zawisła w powietrzu. Słowa Andrzeja cięły go jak ostrze brzytwy: - Mój dowódca z AK zarobił bezpodstawnie dożywocie. Też ma zapomnieć przesiedziane lata? Ale dobrze, nie ma sprawy - podarł kartkę z donosem. - Ale ciebie też nie ma. Dożywotnio - odwrócił się i ruszył w stronę włazu. Nie wiedział, jak wydostał się z budynku. Nie wiedział, gdzie idzie i po co. Szedł w ciemność, pod wiatr, jakby pragnął zagubić się w mroku, wykąpać w tym wietrze... Wywrotka z daleka trąbiła na widok mężczyzny, zataczającego się na skraju drogi. Kierowca mógł przysiąc, że na ten sygnał mężczyzna zareagował machnięciem ręki i... wbiegł na jezdnię... Nie ma kierowcy, który zdołałby zahamować taką masę żelastwa na odcinku dwudziestu metrów. Ten, co jechał za nim, może zaświadczyć, że hamował na całego. Wywrotka stała przednimi kołami w rowie. Nie ogolony kierowca po raz piąty opowiadał przebieg wypadku. Sierżant z radiowozu wpisał do grubego notesu nazwisko zabitego przechodnia: "Tomasz Ciećwierz, zamieszkały ul. Bednarska..." - No a teraz pojedziemy na próbę krwi - ujął za łokieć rozdygotanego kierowcę. - Ja? To kto był pijany? Ja czy on? - kierowca wskazał na przykrytego gazetami Ciećwierza. - Przekonamy się. Może on, a może obaj... - sierżant wcisnął się na tylne siedzenie milicyjnej warszawy i dodał filozoficznie. - Jakby każdy pijany był u nas samobójcą, to byśmy mieli tylko żłobki i domy starców... Dom na Złotej dopiero budził się do życia, gdy Andrzej wszedł do bramy. Na podeście piętra, we wnęce okiennej siedziała skulona Ewa. Otulona w prochowiec wyglądała jak podróżny, czekający na nadejście swojego pociągu. - Czekam tak już od wczoraj. - Całą noc? - Powiedziałam sobie, że muszę się doczekać. - Skąd nagle taka determinacja? - grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. - Byłam wczoraj u lekarza. - A co ci jest? Źle się czujesz? - Byłam u ginekologa. - Więc... Nie dokończył. Skinęła głową. - Okazuje się, że czwarty miesiąc. - Ale... - chwycił ją za ramiona. - Jak to czwarty miesiąc? - Policz sobie. Stał, przekładając klucze z ręki do ręki. Ewa odczekała chwilę, jakby dając mu czas na ochłonięcie, potem powiedziała twardo: - Nie myśl tylko, że przyszłam po pieniądze na skrobankę. Po pierwsze już za późno, a po drugie - chcę urodzić to dziecko. Patrzyli sobie z bliska w oczy, Andrzej uchylił przed nią drzwi. - Wejdź... - Nie - pokręciła przecząco głową. - Chciałam tylko, żebyś to wiedział. Nie zostawiając mu czasu na jakieś słowo czy gest, wspięła się na palce, musnęła lekko wargami jego nie ogolony policzek, po czym zbiegła po schodach. Andrzej, jakby go nagle opuściły wszystkie siły, oparł się ramieniem o framugę drzwi, wsłuchując się w szelest kroków oddalającej się dziewczyny. Nie przesadza się starych drzew Światła wypełniają jej oczy i nagle gasną. Za chwilę słychać głośne klaśnięcie i skrzekliwy, urywany płacz noworodka. Brzmi jak protest, jak skarga przeciwko temu, co go spotkało po opuszczeniu bezpiecznej kryjówki. Ewa leży z mokrymi od potu ciemnymi włosami, z przygryzioną wargą, z paznokciami wbitymi w wewnętrzną stronę dłoni i nie ma siły podnieść głowy, by przyjrzeć się temu życiu, które przed chwilą opuściło jej ciało, a które teraz pokazuje jej położna. - Zdrowy? - Pięćdziesiąt sześć centymetrów... Czuje się tak, jakby wszystko, co przeżyła dotąd, było mało ważne, jakby dopiero teraz sama urodziła się do nowego życia. I wtedy przypomina sobie, że kiedy pierwszy raz doznała takiego wrażenia, za oknem szpitala na Żelaznej drzewa zieleniły się czerwcowo i wróble dreptały pracowicie po blaszanym parapecie izby porodowej. Przeniosła oczy na okno, za którym szarzał zimowy świt. Gdzieś tu obok jest on, Andrzej. Czekał na ten świt. I nagle objął ją nagły skurcz wzruszenia: mam ich teraz trzech! - Ma pan syna - oświadczyła siostra i uśmiechnęła się na tyle serdecznie, na ile pozwalało jej całonocne zmęczenie. Nieprzytomny ze szczęścia zaczął gorączkowo szperać w kieszeni w poszukiwaniu papierosa, ale znalazł tylko pustą paczkę. Chwycił siostrę za rękę i uścisnął ją serdecznie, a potem - z tobołkiem rzeczy Ewy - wybiegł z poczekalni jak ktoś, kto chce jak najszybciej przekazać światu ważną wiadomość. Nie miał ochoty wracać do czterech ścian na Złotej. Chciał nabrać w płuca tak dużo powietrza, ile tylko zmieści, i krzyczeć, że jest, że żyje, że czeka na to, co nadejdzie. Coś takiego ogarnęło go kilka razy w życiu: gdy zdał egzamin na politechnikę, gdy wychodził z kościoła po ślubie z Basią, gdy z taśmy fabryki na Żeraniu zjechała pierwsza warszawa. Wtedy grała orkiestra, a jemu chciało się płakać. Zupełnie jak teraz, choć nie grała żadna orkiestra, tylko kry trzeszczały przy brzegu Wisły. Przeszedł jezdnię Wybrzeża Kościuszkowskiego i zsunął się w dół skarpy. Rzeka w szarości styczniowego świtu wydawała się nieruchoma, ale trzask niesionej prądem kry uzmysławiał mu, że Wisła żyje. Stał długo na brzegu. Tak długo, aż na przepływającej majestatycznie krze potrafił rozróżnić czarne sylwetki wron. Odczuł przemożną potrzebę powiedzenia wodzie i niebu, że jest, że jest właśnie tutaj, że jest częścią tego świtu, który zmienia się w dzień. Dzień urodzin jego syna! Upuścił zawinięte w płaszcz rzeczy Ewy, uniósł ramiona do góry i krzyknął przeciągle: - Heeeej!... - przestraszone wrony zerwały się z kry, a Andrzej tańczył w kółko, śmiejąc się głośno. Kiedy z rzeczami pod pachą wspiął się na chodnik Wybrzeża Kościuszkowskiego, usłyszał za plecami szum opon samochodu. Szedł nie oglądając się. Samochód jechał dłuższy czas za jego plecami. W pewnej chwili zrównał się z nim i Andrzej zauważył w odsuwającej się ku dołowi szybie uważne spojrzenie młodego kaprala przesłonięte daszkiem milicyjnej czapki. - Skąd to wracamy, co? - spytał przesuwając raportówkę z kolan na lewy bok. - Znad Wisły. - A co to za rzeczy? - wskazał tobołek. - Ubranie. - Damskie? - Zgadza się. Kapral wymienił spojrzenie z tęgim sierżantem, który rozpierał się za kierownicą. - A dama gdzie? W Wiśle sobie pływa? Samochód stanął. Kapral wysiadł i chwycił Andrzeja za łokieć. - Przyznajmy się: obrobiliśmy panienkę, co? - Jaka to tam panienka. To moja żona. - Gdzie ona? - Tam - gestem głowy wskazał szpital na Karowej. - Przed godziną urodziła. Oddali rzeczy. - Syn czy córka? - zainteresował się gruby sierżant. - Syn! Syn, panowie!!! - To gratuluję - przez okienko wysunęło się grube jak bochen łapsko sierżanta. - Panowie, mam propozycję. Może byśmy się napili z tej okazji? Obaj milicjanci popatrzyli po sobie, sierżant spojrzał na zegarek, jakby sprawdzając, ile mu jeszcze zostało do obowiązkowej abstynencji, ale kapral pokiwał przecząco głową: - Nie da rady. Jesteśmy na służbie. Ale możemy pana podwieźć. Otworzył drzwi samochodu. Warszawa ruszyła Karową w stronę hotelu Bristol. Karol Lang leżąc na brzuchu obejmował kurczowo jednym ramieniem poduszkę. Nad jego głową paliła się lampka nocna. Jak zwykle zapomniał ją zgasić, czytając przeglądy medyczne, aż do chwili, kiedy wypadły mu z bezwładnej ręki; leżały teraz na dywaniku przy tapczanie, a obok nich okulary. Obudził go jakiś stuk. Nie odrywając policzka od poduszki namacał gałkę radia "Aga": spiker zapowiadał pogodę na 7 stycznia 1960 roku. - Ty śpisz?! - usłyszał głos Andrzeja. Zaczął gwałtownie macać wokół siebie w poszukiwaniu okularów, a kiedy je wreszcie znalazł i założył, ujrzał w drzwiach Andrzeja z butelką wódki. Przyjaciel usiadł na skraju tapczanu i uniósł w górę butelkę. - Daj kieliszki... - A co się stało - Karol spuścił nogi na podłogę i przecierał szkła brzegiem piżamy. - Syn! Kiedy obejmowali się w serdecznym uścisku, odezwał się terkotliwy budzik. Andrzej wyzwolił się z ramion Karola i podał mu wypełnioną do połowy szklankę. - Wypijmy za jego zdrowie! I jego przyszłość. - Na szczęście przyszłość nie zależy od toastów. Nie mogę pić, pędzę przecież do kliniki. Na twarzy Andrzeja malował się autentyczny wyraz rozczarowania: - Milicja odmawia, przyjaciel odmawia, to kto mi jeszcze został? - Lustro - rzucił Karol, wykonując pospiesznie poranną gimnastykę. Ze szklanką w ręku Andrzej przeszedł przez korytarz mieszkania w granatowym wózku dziecinnym leżały wciśnięte przyniesione ze szpitala rzeczy Ewy. Nie zapalając światła, wszedł do małego pokoju naprzeciw łazienki. W sinej poświacie styczniowego poranka nawet barwna pidżamka Kajtka wydawała się szara. Chłopczyk spał z otwartymi ustami, przyciskając jedną rączką do policzka zająca z naderwanym flauszowym uchem. Andrzej pochylił się nad synkiem. - No i co, stary, będzie nas teraz trzech. Trzech Talarów, rozumiesz? Ech, brachu, żebyś był o te piętnaście lat starszy, to miałbym się z kim napić tej wódki, a tak... Za oknem tramwaju przesuwały się bezładnie zabudowane działki przy ulicy Czerniakowskiej. W szczerbach między domkami ciągnęła się hen ku Wiśle pokryta śniegiem przestrzeń pól. Andrzej przypomniał sobie zimowe pola wokół Sierpuchowa i zrobiło mu się w jednej chwili tak, jakby sweter i kurtka, które miał na sobie, stały się za ciasne. Poczuł tęsknotę do tamtego wiatru, który chłostał mu policzki, kiedy zimą truchtem wracał ze szkoły. Odczuł nagły żal, że już nigdy jego życie nie będzie przebiegało wśród tych łąk i pól, które otaczały rodzinną wieś, i uczucie to na moment przygłuszyło radość z narodzin drugiego syna. A przecież gdyby nie to, że ten dzień był pierwszym dniem życia drugiego wnuka Kajetana Talara, nie jechałby teraz tramwajem na to odległe przedmieście stolicy. Na murze kościoła Bernardynów siedziały rzędem oszronione wrony. Tu gdzieś powinien wysiąść. Zapamiętał z listu matki: "Leszek żyje na sublokatorce we Warszawie, jak się chce do niego jechać, to należy wysiąść przy kościele Bernardynów i szukać na Czerniakowie obejścia Siekierków"... Dotąd nic go nie skłaniało do spotkania z bratem. Sam przed sobą zasłaniał się nawałem pracy w FSO i uważał, że to Leszek powinien znaleźć drogę do niego. Ale dzisiaj, gdy mu się urodził drugi syn... Kłęby pary buchały z nozdrzy potężnych perszeronów, zaprzęgniętych do węglarskiej lory z przytwierdzoną z boku tabliczką: "Zenon Siekierko. Przewóz węgla". Zaprzęg stał naprzeciw szeroko otwartych wrót stajni. Na podwórzu węglarza było ciasno: między krzywym domkiem o zżartych przez rdzę rynnach a zwalistym, połatanym deskami budynkiem stajni stała jeszcze jedna lora do przewozu węgla, a dyszel trzeciej wystawał spod byle jak skleconej wiaty. W stajni było mroczno. Pachniało amoniakiem, który parował ze słomy. Chrzęścił obrok w zębach koni - czterech ciężkich "belgów". Tuż przy wyjściu podpierało odrzwia dwóch wozaków, tak usmolonych węglowym miałem, że tylko ich oczy błyskały białkami, kiedy trącając się ukradkiem łokciami, odprowadzali wzrokiem Zenona Siekierkę. Na przygiętych nisko, pałąkowatych nogach chodził od ściany do ściany jak stary wilk zamknięty w klatce. Właściwie bardziej niż na niego patrzyli na "ciernisty bat", symbol jego władzy, który trzymał w ręce; miał ów bat na końcu kilka cieniutkich sprężynek, do których przytwierdzono pęczek hufnali. Siekierko zbyt kochał konie, żeby używać bata do ich poganiania, kiedy więc sięgał po niego, zapowiadało to dla któregoś z pracowników "wyrównanie rachunków" - jak to nazywał. Sam wygląd szefa mógł budzić strach: niski, przysadzisty, o barach szerokich jak szafa, z kwadratową głową, wyrastającą wprost z ramion, z twarzą pobrużdżoną, pokrytą ciemnymi smugami, jakby raz na zawsze wtarły się w nią smugi węglowego pyłu. Teraz, kiedy pochylił się nad uniesioną pęciną konia, ta twarz wyrażała niepohamowaną wściekłość. Popatrzył w oczy pochylonemu nad końskim kopytem Talarowi, jakby oczekiwał od niego jakiejś ostatecznej diagnozy. Ptasia twarz Leszka była skupiona. Jego palce delikatnie przesuwały się po skórze konia, zaznaczonej fioletowym naciekiem. - Jak to się stało? - spytał, unosząc głowę i patrząc na Siekierkę. Ten chlasnął batem w powietrzu, aż świsnęły sprężynki i szczęknęły hufnale, a obaj wozacy odruchowo cofnęli się o krok, nie spuszczając z szefa czujnego spojrzenia. - Pięć haberbuszy osuszył i konia mi zerwał - ścisnął koniec bata w garści. - Ciernistym batem go poranił, a potem formaliną posmarował! - Koń łysieje od tego - mruknął Leszek, pochylając się nad pęciną "belga". - Chomąt z Grójca! - prychnął Siekierko, odwracając się do wozaków. Gorliwie przytaknęli gestem głowy. Leszek podniósł się z klęczek, poklepał konia po płowej grzywie i spytał: - Który to? Obaj wozacy zerknęli na siebie, po czym bez słowa obejrzeli się przez ramię. Rozsunęli się na boki i wówczas Leszek ujrzał stojącego pod wiatą przy lorze trzeciego wozaka. Wysoki, smukły, o smagłej cygańskiej cerze, czesał przed kawałkiem lusterka długą plerezę. - Czarnoszyjec - powiedział jakby do siebie Leszek. Odsunął grubą jak szpagat grzywę konia i odsłonił podłużną ranę na jego szyi. Koń szarpnął łbem, bo pasmo włosów przywarło do zakrzepłej krwi. Siekierko aż zachłysnął się, kunsztownie wiążąc poszczególne fazy wozackiego przekleństwa. Tymczasem Czarnoszyjec (zwany tak powszechnie z powodu jawnej niechęci do zmywania z szyi śladów węglowego pyłu), dostrzegł w otwartej bramie dziewczynę z futerałem w ręku. Szybko schował do górnej kieszeni wyświechtanej marynarki aluminiowy grzebień, otarł wierzch zamszowych półbutów na grubej zelówce o brzeg nogawek i wyszedł z uśmiechem naprzeciw. - Ula, mam przyjemność z tobą dzisiaj pojeść, popić i pocałować się - zastawił dziewczynie drogę, próbując wyjąć z jej ręki ucho futerału. Przez przymrużone powieki przypatrywał się zadartemu noskowi Uli, jej dużym, jakby zdziwionym szarym oczom o długich rzęsach i dołeczkowi na jednym policzku, który pogłębiał się, kiedy się uśmiechała. A Ula właśnie uśmiechem chciała zbyć ofertę chłopaka. - Daj żyć, Czarnoszyjec. Pod zły adres trafiłeś. Ja się do tego nie nadaję. - Nie bierz mnie pod bajer, Uleńka - nie wypuszczał rączki futerału. - Kto ma lepszy bar mleczny w okolicy jak ty? - sięgnął szybko pod rozpięty płaszcz, jego ręka wśliznęła się gibko jak łasica i dotknęła jej piersi. W tej chwili ktoś z ogromną siłą odwrócił go plecami do Uli. Ujrzał przed sobą ściągnięte brwi Siekierki i drgający z wściekłości policzek. Stary popchnął go w stronę podpartej cegłami lory. - Stawaj tam! - Co jest?! Co jest?! - bełkotał Czarnoszyjec uderzywszy plecami o kant wozu. Siekierko sięgnął do zaprzężonej w perszerony lory, wyciągnął z niej drugi "ciernisty bat" i rzucił mu pod nogi. - Bierz! Czarnoszyjec przygiął się do ziemi, nie spuszczając oczu z twarzy starego. - Ale za co, za co, panie Siekierko?! Nie odpowiedział na to skamlenie, jakby rzecz nie wymagała wyjaśnień. Ściskając bat w jednej ręce, drugą popchnął córkę w stronę domu. Kiedy się opierała, odwrócił się do Leszka i rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu: - Zabierz ją do chaty, bo tu jatki będą! I Leszek zagarnął Ulę ramieniem. Przez zamknięte okno dobiegał przeszywający świst batów. Dwie postacie, przygięte ku ziemi, to doskakiwały do siebie, to odskakiwały. Leszek zacisnął szczęki. Pojedynek nie mógł się skończyć na tym groźnym tańcu. Siekierko wyczekał, aż Czarnoszyjec w zamachu zaplątał koniec bata o deskę płota i wówczas ciął powietrze pękiem hufnali, sięgając twarzy przeciwnika. Czarnoszyjec, krzycząc z bólu i wściekłości, rzucił się na Siekierkę, jedną ręką machając na oślep, drugą ścierając zalewającą mu oczy krew. Leszek spojrzał na Ulę. Nie zdjęła nawet płaszcza. Stała, trzymając oburącz jego łokieć, i patrzyła na scenę za oknem ani bez specjalnego zdziwienia, ani przerażenia. - Dlaczego on nie ucieknie? - Leszek aż skurczył się w sobie, widząc zamach bata Siekierki, który znów trafił zataczającego się Czarnoszyjca. - A honor? - spojrzała na niego szeroko rozwartymi szarymi oczyma, jakby zdziwiona, że musi mu tłumaczyć rzeczy tak oczywiste. - Na Czerniakowie jak pojedynek, to pojedynek. Ojciec konia nie da zmarnować. Zerknął na nią z ukosa i na jego ostrej twarzy pojawił się jakby cień uśmiechu. - Raczej ciebie. Ula puściła jego łokieć, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. Chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie. - Chcesz, żeby mnie zabił? - Ciebie... nie - na jej policzku pojawił się dołeczek śmiechu. - On ciebie lubi. - Mowa-trawa - wzruszył ramionami i gestem wskazał na to, co działo się na podwórzu, Czarnoszyjec, klęcząc, macał wokół siebie śnieg w poszukiwaniu bata. - Każdego zabije, kto ciebie tknie. - Ty to nie każdy. Ty jesteś inny - końcami palców dotknęła jego mocno zarysowanych brwi. - Od razu to wiedziałam, jak wszedłeś do stajni i powiedziałeś, że te "belgi" dlatego są takie silne, że jeden książę chciał nimi góry przesunąć, żeby mieć bliżej do swojej ukochanej - mówiła jak dziecko, które powtarza zasłyszaną bajkę. - I to się ojcu podobało! Dlatego wynajął ci pokój. - Przecież to bujda o tym księciu - wzruszył ramionami. - Wymyśliłem to. - A ja w to wierzę - znów chciała sięgnąć ustami jego policzka, gdy na podwórzu rozległ się straszliwy, przeciągły ryk. Czarnoszyjec, klęcząc, bił głową o ziemię jakby w akcie ostatecznego poddaństwa. Wycierał zakrwawione ręce o przemielony stopami śnieg, nabierał pełne garście tej rozchlapanej masy i przykładał je do twarzy. Podbiegli do niego wozacy, podnieśli pod ręce. Siekierko, ciężko dysząc, stał oparty o lorę, która w czasie walki obsunęła się z ceglanego kozła, na którym wsparta była jedna jej oś. I wtedy Leszek zawołał nieswoim głosem: - O rany! - Wyliże się - powiedziała Ula przekonana, że Leszek zareagował tak na finał walki. Patrzył jednak nie w stronę wiaty, lecz na bramę. Stał w niej szczupły mężczyzna w kurtce, rozglądając się po podwórzu. - Czego on tu chce?! - Kto to? - Mój... brat. - Nigdy nie mówiłeś, że masz brata. - Sam nie wiem, czy go mam... Andrzej szedł już w stronę domu. Ula otworzyła mu drzwi, uśmiechając się szarymi oczyma. Zanim zdążył zapytać o Leszka, powiedziała: - Tak, to tu - i wzrokiem wskazała drzwi sublokatorskiego pokoju. Andrzej otworzył ramiona, żeby uścisnąć brata do piersi, ale on wyciągnął tylko rękę. Andrzej potoczył wzrokiem po ścianach wynajętej klity. Pęknięty wzdłuż sufit z żółtymi zaciekami, ściany, malowane we wzorek z palm, cuchnęły wilgocią. Na starej szafie stały słoje z wiśniowym sokiem. Nad żelaznym łóżkiem, zasłanym buroszarym kocem, wisiał przekrzywiony obraz, przedstawiający świętego Józefa, kiedy się patrzyło z lewej strony, a Matkę Boską, kiedy z prawej. Na drugiej ścianie na gwoździu wisiała nalepiona na tekturę ogromna kolorowa plansza anatomiczna konia, a na taborecie przy łóżku leżał stos podręczników z zootechniki. Leszek dał bratu czas na lustracje. Kiedy zobaczył, że wyjmuje zza pazuchy butelkę wódki i stawia na stole, spojrzał ze zdziwieniem: - Do mnie z tym? Wiesz, że nie piję. - Dzisiaj może wypijesz - Andrzej próbował się uśmiechnąć. - Urodził mi się drugi syn. Do kogo miałem przyjść? Zanim Leszek zdobył się na jakąkolwiek odpowiedź, zza drzwi rozległy się przeciągłe tony wiolonczeli. Ula grała etiudę Haendla. Przez nie domknięte drzwi do sieni, dobiegła ją rozmowa braci. Zastygła w bezruchu ze smyczkiem w dłoni, po czym, nie odkładając go, podeszła do drzwi sublokatorskiego pokoju. - Jak żyjesz? - spytał ten drugi. - Mnie wystarczy. Ty to co innego: inżynier, ojciec rodziny, musisz się teraz urządzać. Zawsze byłeś w pierwszym szeregu, nie? Usłyszała zgrzyt paznokcia po szkle. - O, Bronek by się chętnie napił z tobą z radości, że nas przybyło. Ale jego zabrakło. - Do kogo masz pretensje? Do mnie? Ula nie miała pojęcia, o kim oni mówią, ale tonacja rozmowy wskazywała, że toczą jakiś dawno zaczęty spór. Przez chwilę w pokoju rozlegał się tylko odgłos czyichś kroków, po czym gość odezwał się z wyczuwalnym w głosie drżeniem: - Co robisz, rób dobrze. Wiesz, czyje to słowa? - Ojca. - Bronek o nich zapomniał. - Pamiętasz, co powiedziała matka? Żyj tak, żeby nikt przez ciebie nie płakał. Ula przysunęła się na palcach, jeszcze bliżej nie chcąc uronić ani słowa, bo to było dla niej szansą dowiedzenia się wreszcie czegoś o Leszku. - Żyć tak trzeba, żeby zostawić jakiś ślad. - Tak uważasz? - głos Leszka podszyty był ironią. - Bezapelacyjnie. - Mowa-trawa - prychnął Leszek, tak dobrze jej znanym tonem, używanym wtedy, kiedy starał się wymigać od zajęcia poważnego stanowiska. - Tak trzeba żyć, żeby nie zostawiać żadnego śladu! Żadnego, rozumiesz?! Nikogo nie kochać i nie dać się kochać nikomu. Nie chcieć nic od nikogo i nie dawać komuś prawa do siebie, Nic za nic! Ula wstrzymała oddech. Poczuła jakąś obręcz w gardle, która nie pozwalała jej przełknąć śliny. Chciała krzyknąć głośno, protestować, zagłuszyć sens tych słów, ale nie mogła. Wówczas dobiegła ją odpowiedź tamtego: - Wtedy nawet nie będzie miał kto płakać po tobie... Co to za życie, Leszek? - Nie martw się. Po tobie będzie miał kto płakać. Masz już dwóch synów. - To co, wypijemy wreszcie? Nie zdążyła odskoczyć od drzwi, kiedy Leszek znalazł się w sieni. Minął ją bez słowa, przyklęknął w dużym pokoju przy etażerce i zgarnął do garści dwa kryształowe kieliszki. Kiedy się podniósł, poczuł na oczach ciepłe dłonie. - Ty przecież wcale taki nie jesteś - szepnęła. - Powiedz, że nie. Powiedz! - Podsłuchiwałaś? - Powiedz, że nie... Jej palce wpiły się paznokciami w jego kark. Szarpnął się, pragnąc się oswobodzić, i upuścił kieliszek. Brzęk tłukącego się szkła zbiegł się ze szczękiem klamki. W drzwiach pokoju stanął Siekierko, patrząc czujnie na sztywnego Leszka i oddychającą szybko Urszulę. Dziewczyna przyklękła szybko i zaczęła zbierać na dłoń pokruszone kawałki kryształków. Leszek bąknął pod nosem "przepraszam", ominął starego i wszedł do kuchni. - Grałaś? - spytał Siekierko łagodnym głosem, jakim przemawia się do chorego. Skinęła głową. Podszedł do opartej o krzesło wiolonczeli i delikatnie dotknął ręką jej strun. - Pograj jeszcze, Uluś. Już ci nikt nie będzie przeszkadzał... - Nie. Dziś już nie będę. - Coś się stało, Uluś? - Nie. Nic. W dużym pokoju mieszkania Talarów wszystkie rzeczy zgromadzono na środku: szafa, półki, fotele i bieliźniarka stały przykryte pożyczonym od Popiołka brezentem, a Andrzej - też na pożyczonej od dozorcy rozstawianej drabinie - malował sufit. "Tak samo pachnie jak w domu - pomyślał - kiedy przed Wielkanocą bieliliśmy z ojcem oborę". Od dzieciństwa wiosna kojarzyła mu się z zapachem mokrego wapna. Kiedyś zwierzył się z tego Ewie. Opuściła kąciki warg w powstrzymywanym ironicznym uśmieszku i powiedziała, że ma nadzieję, iż jej synowie będą mieli mniej przaśne skojarzenia. Nie po raz pierwszy wyczuł wtedy, że wszelkie jego sięgające rodzinnej wsi wspomnienia Ewa przełyka z trudem. Robiła wszystko, żeby tamten okres jego życia odciąć od czasu, który połączył ich w rodzinę. Nie lubiła jego nawyków, a nawet listów do domu, jakby bała się, że przez nie wzmacnia to, co jej tak bardzo przeszkadzało. Jak bardzo była przeciwna każdej próbie nawiązania do rodzinnych związków, przekonał się znowu, gdy doszło do rozmowy na temat nadania imienia drugiemu synkowi. - Ja chcę Bronisław - powiedział wtedy Andrzej, tak jak to było przy pierwszym. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy. Będzie Krzysztof - słowa Ewy zabrzmiały zdecydowanie i nieodwołalnie. I był Krzysztof. Mocniej machnął pędzlem po suficie. Trzyletni Kajtek, w takim samym jak ojciec kapeluszu z gazety, z powagą mieszał kijkiem farbę rozrobioną w wiadrze. Andrzej z wysokości drabiny patrzył na synka ze wzruszeniem: zapewne on sam tak zaczynał kiedyś pod okiem ojca pierwsze kroki na gospodarce. I choć przez otwarte okno dobiegał tylko krzyk bawiących się w klasy dzieci, poczuł zapach łąk, jakby to majowe słońce i płynące z radia gdakanie kur - szedł właśnie pierwszy odcinek "W Jezioranach" - przeniosły go do Sierpuchowa. Ostry dźwięk dzwonka przerwał te rozmyślania. Na widok listonosza poczuł nagły skurcz niepokoju: przecież była niedziela. Kajtek z zadartą głową przyglądał się, jak ojciec podpisuje odbiór telegramu, jak rozrywa kopertę, czyta i nagle dziwnie uroczystym gestem ściąga z głowy papierową czapkę. - Co się stało, tatuś? Andrzej pochylił się, wziął synka na ręce i przyciskając go kurczowo do siebie, powiedział głuchym głosem: - Twój dziadek umarł. - Kto? - Mój ojciec. - To ja już go nigdy nie zobaczę? Nie odpowiadając wcisnął główkę chłopca w zagłębienie swej szyi, jakby chciał go w ten sposób uchronić przed wszelkimi ciosami, które mogłyby spaść na niego. Kołysały się nad nim gałęzie jabłoni. Leżał na ziemi, z rękoma podłożonymi pod głowę, słuchając brzęczenia pszczół; lekki wiatr kołysał zardzewiałymi puszkami, które pewnie jeszcze zeszłej jesieni pozawieszał na wiśniach i czereśniach ojciec, by odstraszyć nienasycone ptaki. Od podwórza niosło się jazgotliwe poszczekiwanie Burka, podenerwowanego najazdem obcych ludzi. I wówczas Andrzej pomyślał, że przecież i on dla tego psa jest kimś obcym: nie był tu tak dawno. Przedostatni raz, kiedy przewozili Bronka na sierpuchowski cmentarz. Takie było życzenie ojca. Kiedy to było? Chyba w 1953; żył jeszcze wtedy proboszcz, kapelan Rukasz. Andrzej nawet nie został na noc, spieszył się do Warszawy, Basia miała wówczas egzaminy, ale ojcu i matce powiedział, że musi być w fabryce. Potem był jeszcze raz, kiedy matka wezwała go listem, że z ojcem jest źle, że trzeba do szpitala. Wtedy został w domu na noc. Już nie miał się do kogo spieszyć. W tej chwili usłyszał wołanie Ewy: "Andrzej! Andrzej", a potem cienki głos Kajtka, powtarzający po matce. Nie odezwał się. Nawet się nie poruszył. Chciał być jeszcze sam w tym sadku, w którym spotkał się ze sobą z innego czasu. Głos Ewy oddalił sie. Swoją drogą co za dziwny traf, że odwożąc wraz z Leszkiem ojca do powiatowego szpitala, właśnie wtedy ją spotkał. Choć czasem zaczynał już wierzyć w to, co nieraz szeptała mu nocą z twarzą wciśniętą w poduszkę: że on był jej przeznaczony i że wiedziała o tym od pierwszej chwili. Dlaczego jednak to przekonanie nie przeszkadzało jej w kółko wyśmiewać wszystkiego, co uważała za wiejskie w jego zachowaniu i sposobie myślenia? Jego stanowczość nazywała "chłopskim uporem", jego ciągłe dylematy moralne - czy coś jest, czy nie jest w porządku - "wsiowymi przesądami", a brak bezwzględności w walce o awanse i premie dawały jej okazję do określania go jako "niedzisiejszego". Nawet teraz, kiedy jechali na pogrzeb ojca, wyrwało się jej raz, żeby tylko "nie dał się zrobić w konia tej swojej wsiowej familii..." - Nie podoba ci się moja rodzina? - zareagował ostro uważając, że najwyższy czas jasno postawić sprawę. Ale Ewa nie dała się sprowokować. Nie ma nic przeciw jego rodzinie, ale niech pamięta, że ma już swoją i o niej musi myśleć. Na progu domu stała matka, by ich powitać. Ewa wetknęła Andrzejowi poduszkę z Krzysiem, sama zaś przypadła do piersi teściowej, tuląc ją do siebie. Wtedy dostrzegł w oczach żony autentyczne łzy i przeszła mu złość na Ewczyne strofowania. Kiedy matka została z nim sama w oborze, gdzie zadawał krowom paszy, popatrzyła na niego spod skraju czarnej chusty i powiedziała uroczystym głosem, w którym było coś z prośby, ale zarazem coś z nakazu: - Jędruś, ty już o tamtej nie pamiętaj. Ewa jest twoja do cała. Ona matką twoich dzieci. I żyj tak, żeby ona przez ciebie łez nie lała... Burknął coś pod nosem, udając, że zajęty jest napełnianiem żłobu, bo co miał właściwie powiedzieć? Teraz w sadzie myślał, że choć Ewa jest w ich rodzinie, to jednak ziemia nigdy nie zapachnie dla niej jak dla niego, a brzęczenie pszczół nie przypomni jej wszystkich poprzednich majów. I poczuł bolesny skurcz serca. A może i on sam jest tu po raz ostatni? Kto zostanie na tej ziemi? Kto będzie jesienią strząsał jabłka z gałęzi? Szczekanie psa na podwórzu nasiliło się; widocznie przyjechał ktoś z dalszej rodziny. Przyjeżdżali na święta, na chrzciny, teraz przyjechali na pogrzeb Kajetana Talara. Poczuł obręcz wokół serca. Wstał, rozprostował szeroko ramiona, nabrał powietrza w płuca. Tak robił jego ojciec: nieraz wychodził przed próg i nabierał w płuca powietrza z takim namaszczeniem, jakby brał do ust hostię. Twierdził, że kiedyś w wojsku pewien stary felczer powiedział mu, że jeśli chce mieć zdrowe serce i długo żyć, to musi co najmniej raz albo dwa razy na dzień połknąć powietrze, jakby to był chleb. I Kajetan nigdy na serce się nie skarżył. Umarł zupełnie na coś innego. Teraz Andrzej przypomniał sobie o ojcowskich praktykach. Przymknął oczy i połknął powietrze razem z zapachem jabłoni, z brzęczeniem pszczół, z nagrzaną słońcem wonią wiosny. Ostatniej wiosny jego ojca. Talarowa siedziała z rękoma złożonymi na podołku, patrząc spod rąbka czarnej chusty w okno, po którym łaziły rozleniwione słońcem muchy. Kiedy Andrzej stanął za jej plecami, kładąc przy piecu narąbane drwa, drgnęła jakby przebudzona ze snu. Patrząc na jej czerstwe policzki, na wymykające się spod chusty pasma dopiero zaczynających siwieć włosów, pomyślał z czułością, że matka przeżyła dotąd troski nie tylko swojego życia, ale życia każdego z trzech swoich synów. Przykucnął koło niskiego stołeczka, na którym zwykle obierała ziemniaki, i przykrył ręką jej splecione dłonie. Nie odwracając głowy od okna westchnęła lekko i spytała: - Jędruś, co ze mną teraz będzie? Do kuchni wszedł Leszek i Ewa z Krzysiem na ręku. Talarowa wstała ze stołka i podeszła do kredensu. Wyciągnęła spod torby cukru złożony we czworo arkusz papieru. - Ojciec ostatnią wolę Spisał - powiedziała cicho, trzymając papier przy piersi. Ewa wyciągnęła rękę, ale Leszek uprzedził bratową. Błyskawicznie przebiegł wzrokiem linijki zapisu, po czym złożył kartkę i wspiąwszy się na palce włożył ją pod podstawkę jastrzębia na kredensie. Ptak z rozcapierzonymi skrzydłami i zagiętym jak haczyk dziobem trwał teraz na straży ostatniej woli Kajetana Talara. Dźwięk kościelnej sygnaturki towarzyszył im przez całą drogę od wsi aż na zarosły dzikim bzem cmentarz. Szli piaszczystą drogą za wyłożoną dywanem furmanką, na której kolebała się brązowa trumna. Szli wzdłuż szpaleru brzóz, wzdłuż dzikich bzów ostatnią drogą Kajetana Talara, a tyle było na tej drodze ludzi, że poprzedzający księdza kościelny z krzyżem wkraczał już w bramę cmentarną, a orszak nie przeszedł jeszcze mostku koło starego młyna. Andrzej i Leszek prowadzili matkę. Kajtkiem zajęła się Wandzia od Dojlitków, ale gdy mały nie miał już siły iść, Andrzej odstąpił od boku matki i wziął chłopca na ramiona. Oddał go dopiero wujence Stasi, kiedy przyszedł moment, aby przy bramie cmentarza zdjąć trumnę z wozu i ponieść ją na ramionach. Wraz z Leszkiem podparli ramionami tam, gdzie była głowa, dwaj strażacy w paradnych mundurach i hełmach stanęli z tyłu i tak kołysząc się na ramionach trumna wpłynęła w alejki cmentarza. Buchnął wówczas żałobny śpiew, zawodzenie bab przybiło pohukiwanie męskich basów, napłynął duszną falą kwitnący właśnie dziki bez i Andrzej przypomniał sobie słowa matki, która wczoraj powiedziała mu z pełnym powagi zrozumieniem, że przed szpitalem ojciec poszedł na cmentarz, żeby zapamiętać każdy szczegół z tej drogi, którą mu przyjdzie odbyć. Właśnie dobiegała już końca. Przy murze złocił się sypki, żółty piasek. Kiedy trumna zakołysała się na ramionach niosących, którzy szykowali się do złożenia jej na ziemi, spojrzenie Andrzeja zderzyło się ze wzrokiem Wiktora. Stał za krzakiem kwitnącego bzu, jakby przybył tu wcześniej i od dawna czekał na to spotkanie. Po pogrzebie Talarowa długo nie odchodziła od świeżego grobu. Ale w pewnym momencie, jakby obudzona ze snu, odwróciła się i powiedziała głosem zatroskanej gospodyni: - Chodźcie synkowie - pociągnęła za sobą Leszka i Andrzeja. - Przecie ksiądz proboszcz na stypę proszony... Kiedy prowadzili matkę alejką cmentarza ku bramie, Andrzej znów spotkał spojrzenie Wiktora. Stał za jakimś pomnikiem, ozdobionym niezgrabnym aniołkiem z cementu, i patrzył na Andrzeja z taką intensywnością, że ten po sekundzie wahania puścił łokieć matki i skręcił w jego stronę. Wiktor odwrócił się i ruszył w głąb bocznej alejki. Andrzej dojrzał tam sylwetkę kobiety. To była Jadźka. Ubrana w granatową, wąską, niemodną sukienkę, trzymała za rękę może trzyletnią dziewczynkę. Czy to jej córka? A może Wiktora? Szedł ku nim i czuł się tak, jakby dźwigał na plecach worek kamieni. - Dobrze, że jesteś - powiedział. Wiktor popatrzył na siostrę, jakby biorąc ją na świadka, po czym nieco teatralnym gestem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył portfel. - Ile ci jestem winien? - Mnie? - Ile wydałeś na adwokata? Zwrócę i zapomnij o mnie. Był lekko pijany; zamazywał końcówki wyrazów. Andrzej nie wiedział, co powiedzieć, dopóki nie uprzytomnił sobie, że stoją koło miejsca, które kiedyś pokazywał mu ksiądz kapelan Rukasz. Chwycił Wiktora za rękę i pchnął w stronę zarośniętego grobu z tabliczką, na której z trudem dało się odczytać: "Piotruś Zawiślak żył rok i trzy miesiące". - Tu leży czterech naszych w cudzym grobie. W wielu grobach - pociągnął Wiktora w bok; stanęli przed pochylonym drewnianym krzyżem z tabliczką "Śp. Janina Kusiak, przeżyła lat 78 i prosi o westchnienie za swoją duszę". Wiktor usiłował się wyswobodzić, ale Andrzej nie rozluźnił palców. - Przypomnij sobie, kto tu leży - nie doczekawszy się odpowiedzi, rzucił słowo, które dla wielu było legendą: - "Konar"! - Major "Konar" - poprawił Wiktor, prostując się, jakby stawał przed kimś niewidocznym na baczność. Andrzej położył dłoń na ramieniu swego byłego dowódcy i odwrócił go twarzą w stronę centralnego placyku. Posadzona tam przed piętnastu laty przez księdza kapelana wierzba płacząca okrywała swymi długimi witkami przeznaczone dla podkomendnych "Konara" miejsce. Podprowadził tam Wiktora. Za nimi szła Jadźka. - Tu ksiądz kapelan zostawił miejsce dla nich, pamiętasz? - nie czekał na potwierdzenie, bo wiedział, że są sprawy i miejsca, których pewnym ludziom przypominać nie trzeba. - Nam kazał pamiętać, gdzie oni leżą, i jak przyjdzie dobry czas, ściągnąć ich tutaj na ostatni apel! - Wiesz, kto mi kazał to sobie przypomnieć? Lampą w oczy świecił, minikiur hufnalami robił - podsunął mu przed oczy krótkie, popękane paznokcie. - Paluszki w szufladzie przymykał? Ja wtedy wszystko zapomniałem i nic nie chcę pamiętać! - Odepchnął kułakiem Andrzeja. - To nasz obowiązek! - Nasz?! Ja siedziałem w tym sanatorium po pięć godzin na nóżce od stołka, a tyś wtedy jako zetempowiec imperialistyczne stonki łapał i transparenty nosił. Nam było nie po drodze, teraz więc mnie zostaw. - Im się coś należy - gestem ręki objął groby, w których nielegalnie zostali pochowani ich koledzy z oddziału AK. - Trzeba ich przenieść do wspólnej mogiły - szedł krok w krok za Wiktorem i przypominał mu, że był dowódcą "Groma" i kaprala "Kosa", którzy leżą w cudzych grobach, a jest jeszcze wielu takich, ich wspólnych towarzyszy broni, którzy do dziś leżą tam, gdzie padli. - I co z tego? - Jadźka spojrzała przez ramię na Andrzeja. - Wiktor powinien się tym zająć, jest tutejszy. - Za to ty wygrany - rzucił Wiktor. Andrzej spuścił głowę. - Wiśta-wio łatwo powiedzieć. Póki się żyje, nigdy się nie wie, kto jest wygrany. - Ja na pewno nie! - Wiktor prawie krzyczał. - Nie dam się wciągnąć do niczego - przyspieszył kroku, ale nim zniknął za krzakiem dzikiego bzu, odwrócił się jeszcze i celując palcem w pierś Andrzeja, powiedział z odcieniem groźby: - A myśmy się jeszcze nie rozliczyli, Talar! Stoły poustawiano pod ścianami, nawet trzeba było przynieść dodatkowe, bo wielu się zeszło takich, co chcieli dać świadectwo, że dobrze wspominają Kajetana Talara. Patrząc przez opary dymu na czerwoną twarz siedzącego u szczytu stołu księdza, Andrzej zastanawiał się, czy nowy proboszcz wie w ogóle o owym posłaniu, które jego poprzednik przekazał byłym członkom oddziału i mieszkańcom tych okolic. Przez otwarte okno słychać było ryk krów z obory. Talarowa odłożyła widelec, poprawiła czarną chustę nad czołem i chciała się podnieść od stołu. - Niech mama siedzi - Andrzej wstał z ławy i pochylił się nad matką. - Jeszcze nie zapomniałem, jak to się robi. Ogarnął go ciepły, tak dobrze mu znany zapach obory. Przysiadł na stołeczku przy pierwszej z brzegu krowie, rozgrzał palce i podsunął skopek pod wymię. Pierwsze pociągnięcie wydobyło tylko pojedyncze krople mleka, ale za kolejnym razem na dno skopka strzyknął strumień. Nie odwrócił się na dźwięk zajeżdżającego na podwórze motocykla. Dopiero kiedy czyjś cień zasłonił blask zachodzącego słońca, obejrzał się przez ramię. W drzwiach obory stał Wiktor. Oparł się o belkę ręką, która zsuwała mu się co i raz. Musiał być jeszcze bardziej pijany niż na cmentarzu. - Chodź ze mną - powiedział, trzymając drugą rękę w kieszeni wiatrówki. Andrzej podniósł się, wycierając palce o spodnie. - O co chodzi? - Sam mówiłeś, że nie wszystkie sprawy mamy załatwione. Talarowa stanęła w drzwiach chaty i przyglądała się, jak Andrzej, zakładając po drodze marynarkę, idzie w stronę bramy. Wiktor wyszarpnął z pieńka wbity tam toporek i wcisnął za pasek spodni, tak że rękojeść wystawała spod wiatrówki. Zapalił stojący pod bramą motocykl i wskazał Andrzejowi miejsce za sobą. Motocykl ruszył ostro. Nadbiegła Ewa, trzymając Krzysia w ramionach. - Kto to był? Gdzie pojechali? - Nie wiem. Jak we wojnę Andrzej szedł z Wiktorem, teżem nie wiedziała, gdzie idzie ani kiedy wróci. I czy w ogóle wróci - dodała po chwili. Koła jawy grzęzły w piachu. Prowadzony niepewną ręką motor zarzucał i przechylał się to na jedną, to na drugą stronę. Dopiero kiedy wjechali na leśną ścieżkę, poderwał się raźniej do przodu. Stanęli przy rozstajnych drogach, gdzie na sośnie przybita była niebiesko pomalowana kapliczka. - Dojdziemy na nogach - Wiktor gestem głowy wskazał kierunek. Szedł pierwszy przez gęstwinę jałowcuw i sosen, które zostawiały delikatny pył na marynarce Andrzeja. Kiedy doszli do małej polanki, z jednej strony porosłej skłębionym wałem jeżynowych krzaków, Wiktor odwrócił się ku resztkom zachodzącego słońca, jakby chciał sprawdzić strony świata, po czym rzucił krótko: - To tu! - Co tu? - Tu poległ Stefek Babut. - Jak tu się zmieniło - Andrzej dopiero teraz uprzytomnił sobie, że zna to miejsce. - I myśmy się zmienili - Wiktor wyciągnął zza paska stylisko toporka. - No co? - Czego chcesz? - Przecież to ty byłeś z nim, jak padł. Tyś go zagrzebał. - Razem z Ignasiem Molikiem. Był najmłodszy z nas. - Nie żyje. Rąbnęli go przy likwidacji ostatniej "bandy" - zaakcentował to słowo. - Gdzie leży Babut? Gdzieście go pochowali? Andrzej objął wzrokiem grupę trzech sosen. Tak, to tam. Wybujałe na dwadzieścia metrów drzewa wtedy były młodniakiem. Ruszył przed siebie. W igliwiu natrafił stopą na twardość kamieni. Odwrócił jeden z nich. Obrosły był już mchem. - Tu jest Stefek. - On przynajmniej nikogo nie zdradził. - Wiktor toporkiem zaznaczył na żywicznej korze znak krzyża. - Na razie niech będzie taki. Dla Kajtka pobyt w Sierpuchowie był nieustannym odkrywaniem nieznanego świata. Przyglądał się w zadziwieniu jaskółczym gniazdom w stajni, przykucał ze strachu, kiedy ptaki śmigłym lotem wślizgiwały się do obory, znosząc swoim małym zdobyty pokarm; dziwił się, że na siusiu trzeba biegać do domku za stodołą, a woda nie leci z kranu, tylko nabiera się ją ze studni. Teraz machając wierzbowym kijkiem, który wyciął mu Leszek, zaganiał stado gęsi: - Kwa-kwa-kwa, kaczuszki. Talarowa przyciągnęła wnuka do siebie i tuląc go do kolan, tłumaczyła, że to są gęsi a nie kaczki. - Pierwszy Talar, któremu to trzeba tłumaczyć - stwierdził Andrzej, nabierając wody ze studni. Oboje obserwowali, jak Wojtasik w obwisłym kapeluszu obchodzi stodołę, omijając szarpiącego się na łańcuchu Burka, i wpisuje coś do pogniecionego zeszytu, jakby prowadził inwentaryzację gospodarstwa Talarów. Oparł nogę o zardzewiały siewnik, tkwiący w pokrzywach w rogu podwórza, i chowając zeszyt za cholewę wykrzywionych butów, spytał Talarową: - To jak? Oddajecie siedlisko razem z grontem, inwentarzem i gratami? Talarowa spojrzała na Andrzeja, który z wiadrem wody przystanął obok niej. - To jak ze mną będzie? - spytała. - A co by mama chciała? - Dożyć tu. - Sama? - Dwóch was jest. Wojtasika zaniepokoiło przedłużające się milczenie spadkobierców Kajetana Talara. Zdjął poznaczony zaciekami kapelusz, trzepnął nim o kolano. - No to jak? Bo ja chętny jestem kupić tak, jak to stoi! Talarowa przełknęła ślinę, rozluźniła pod brodą końce czarnej chusty. Patrzyła na starszego syna, nie wypuszczając z ręki małej rączki wnuka. Wszyscy wiedzieli, że nadszedł czas na rozstrzygnięcie jej losu. Żona może zostać bez męża, to się zdarza, ale gospodarka nie może trwać bez gospodarza. - Pan przyjdzie jutro - rzucił Andrzej i nie czekając na reakcję Wojtasika, zostawił wiadro pełne wody i szybkim krokiem ruszył do domu, z którego niósł się płacz Krzysia. Kiedy wpadł do sionki, Ewa schodziła po drabinie ze strychu. Niosła w ręku zakurzoną starą lampę naftową o szerokiej podstawie i ozdobnym szklanym zbiorniku. - Na elektryczną można przerobić - powiedziała, podając lampę mężowi. Andrzej wzruszył ramionami i zwrócił jej uwagę, że mały ryczy, a ona po strychach buszuje. W dużej izbie nad wrzeszczącym Krzysiem stał Leszek i przyglądał mu się, jakby chciał sprawdzić, na jak długo małemu starczy powietrza w płucach. Ewa porwała Krzysia na ręce i zaczęła rozpinać guziki bluzki, żeby nakarmić go piersią. Andrzej odstawił lampę na stół, a widząc, że Leszek chce wyjść, położył mu rękę na ramieniu. - Trzeba wreszcie zdecydować. Leszek strącił rękę brata, oparł się o ścianę przy piecu i założył ręce na piersiach. Andrzej chodził od okna do pieca, zerkając to na Ewę, to na brata. - Matka chce tu zostać - stanął przed Leszkiem. - No, co? - Zawsze wszystko przejmował starszy. - Andrzej?! - Ewa wzruszyła ramionami. - Oszalałeś chyba! On ma zawód! Dom! - Ja nie zostanę. Nie chcę mieć domu. - Przemyślałeś to? - spytał Andrzej, a Leszek potwierdził skinieniem głowy. Andrzej podszedł do okna. Zobaczył, jak Wojtasik przekonuje o czymś matkę. Odwrócił się. Napotkał czujne spojrzenie Ewy. Leszek patrzył pod nogi, jakby nie był zainteresowany decyzjami, które tu zapadną. - No to nie ma wyjścia - Andrzej rozłożył ręce. - Trzeba ją wziąć do miasta. - Ale gdzie? - wyrwała się Ewa, zapinając bluzkę. - U nas ciasnota. - Trzy pokoje - zauważył Leszek. - Na te trzy jest nas dwoje, dwoje dzieci i jeszcze Karol Lang. To w ogóle nie wchodzi w rachubę! - To ja ją wezmę - ruszył ku drzwiom, jakby uznał sprawę za załatwioną. Andrzej zastąpił mu drogę. - Do tej zgniłej klity? Do tych smoluchów, co wódę piwem popijają, a leją się batami z ołowiem?! - Kupię mieszkanie. - Za co? - Wojtasik daje stówkę. - Tyle nie będziesz z tego miał - Ewa stanęła obok braci. - Rządzisz się na kredyt. - Ojciec przepisał wszystko na mnie. - Hola, hola - oddała Krzysia w ręce Andrzeja, jakby mały przeszkadzał jej w dyskusji. - Pod warunkiem, że tu zostaniesz. Tak było w testamencie. W przeciwnym razie tylko połowa! Oczy Leszka zwęziły się w szparki. Jednym ruchem porwał ze stołu naftową lampę i cisnął ją o podłogę tuż pod stopy matki, która stanęła właśnie w drzwiach. Wszyscy zastygli w bezruchu: Ewa z uniesionymi w górę ramionami, Andrzej z ryczącym Krzysiem i Leszek, miażdżący obcasem okruchy szkła. Talarowa podeszła do Andrzeja, wzięła na ręce wnuczka i huśtając go w ramionach, spytała, nie patrząc na nikogo, tylko na czerwoną od płaczu kruszynę: - No i co ze mną będzie? Odwróciła się do okna, w którym ukazała się twarz ocieniona obwisłym rondem kapelusza. Andrzej zaklął cicho, podszedł i z rozmachem zamknął obie połówki, omal nie miażdżąc nosa Wojtasikowi. A jednak Wojtasik doszedł swego. W połowie lipca, po powrocie od notariusza, śliniąc palce, odliczał z namaszczeniem tysiące. Jeszcze godzina, jeszcze dwie, wreszcie obeszli dom po raz ostatni. Talarowa ubrana w zimowy płaszcz przyklękła na przyzbie i pocałowała próg. Andrzeja ścisnęło za gardło. Podniósł matkę za łokieć i poprowadził w stronę samochodu, wysunęła jednak ramię i podreptała do domu. Kiedy ukazała się w drzwiach, trzymała przy piersi wypchanego jastrzębia. Leszek bez słowa ulokował go na wierzchu tobołków wypełniających wnętrze samochodu. Talarowa podeszła do budy Burka, odpięła łańcuch i wręczyła jego koniec Wojtasikowi. Andrzej ponaglił matkę do odjazdu. Przeżegnała się, siadając z tyłu. Poruszała ustami, jakby powtarzając litanię. Leszek w milczeniu siedział obok Andrzeja. To on pierwszy dostrzegł poprzez strugi deszczu gnającego za nimi Burka. Andrzej dodał gazu, pies przyspieszył, szorując prawie brzuchem po ziemi. Leszek odkręcił szybę, wysunął głowę i patrzył za siebie. - Stań! - krzyknął i chwycił kierownicę, tak że samochodem zarzuciło na prawo. Bracia wysiedli jednocześnie. Pies łasił się im do kolan, ziejąc wywalonym jęzorem. - Wezmę go - zdecydował Leszek. Schylił się i nie zważając na to, że pies jest mokry, wziął go w ramiona i wsiadł razem z nim do auta. Halina Wrotkowa natknęła się na Marię Talarową, gdy przybiegła podekscytowana do Ewy zademonstrować bajecznie kolorową spódnicę kupioną w nowo otwartym Domu Mody na Ordynackiej. Nigdy nie była pewna swego gustu, Ewę uważała za wyrocznię. Obracała się teraz przed nią na wysokich szpilkach, powiewając szeroką, rozkloszowaną spódnicą w żółto-czarne romby. Ewa pochwaliła zakup, tylko cena wydała jej się przesadna. Sama radziła sobie inaczej. Kupowała w "Ładzie" drukowane przez plastyków płótno na zasłony i szyła z tego. Wydobyła z szafy kupon w fioletowo-żółte mazaje, przyłożyła do pasa i obróciła się tanecznie, aż tkanina zawirowała wokół jej kolan. Wtedy właśnie usłyszały obie głos Talarowej: - A cóż to za jajecznicę Ewcia kupiła? - stała w drzwiach pokoju i pogryzając kawałek chleba, patrzyła z wyraźną dezaprobatą na stroje Haliny i Ewy i na szpilki Haliny. - Za jakie grzechy przyszło się ludziom tak mordować? Toż ja bym nawet do proga w tym nie doszła... - Nikt przecież nikogo do mody nie zmusza - Ewa wywróciła oczy, by dać Halinie do zrozumienia, jakie musi znosić przyjemności od czasu pojawienia się nowego lokatora. Talarowa wycofała się do kuchni. Tam czuła się najpewniej; zawsze było o co ręce zaczepić, choćby butelki po mleku przemyć, ziemniaki do obiadu przyszykować. - Masz chyba teraz wyrękę - Halina uważała, że obecność teściowej ułatwiła życie Ewy, ale ta wcale nie kryła, że traktuje ją jak dopust boży. Kręci się po mieszkaniu, wszystko, co miejskie, wydaje jej się nienormalne, sitka nie uznaje, mleko przez szmatkę chce cedzić, chleba czerstwego nie da wyrzucić, karą boską grozi, ostrzega, że jak się będzie za często myć głowę Kajtkowi, to mu włosy wyjdą, mały to słyszy, okoniem staje, a najgorsze, że przed zaśnięciem opowiada mu jakieś bzdury. Halina wysłuchała tych żalów, ale na koniec stwierdziła, że w gruncie rzeczy zazdrości Ewie prawdziwej rodziny: ma męża, dzieci, teściową... - Zwłaszcza tej ostatniej mi do szczęścia potrzeba. Halina Wrotkowa pracowała w Urzędzie Celnym, ale bardzo niechętnie chodziła w zgniłozielonym mundurze. Szczególnie nigdy by się nie pokazała w nim razem z Rajmundem, który twierdził, że kobieta w mundurze przypomina zakonnicę. Toteż kiedy zaprosił ją do kina "Wars", gdzie przed nowym filmem Aleksandra Forda "Krzyżacy" szła kronika z jego zdjęciami - Halina starała się zrobić wszystko, by strojem i uczesaniem upodobnić się do Brigitte Bardot. Kiedy na ekranie pojawiło się ujęcie widzianego z góry mostu Gdańskiego, w kinie rozległo się wycie syreny alarmowej, ktoś krzyknął: - Pożar, pożar! Ludzie zaczęli tłoczyć się przy wyjściu, nikt nie zwracał uwagi na dzieło Rajmunda Wrotka. Halina silnymi ramionami torowała sobie drogę, ciągnąc za rękaw męża. W pewnej chwili wyrwał się jej i przesadzając puste rzędy, ruszył w głąb sali. Siedzieli tam, zaśmiewając się dwaj pijani chłopcy. To stamtąd dobiegały jękliwe dźwięki syreny, której korbą kręcił ostrzyżony na jeżyka może dwudziestoletni chłopak o krzywym nosie. Wrotek mimo półmroku rozpoznał w nim Jacka Bawolika. Szarpnął go za ramię i wyrwał mu syrenę. - Możecie to sobie robić na boisku, ale w kinie? W kinie?! Przez puste rzędy pospiesznie zmierzali ku nim dwaj milicjanci, wezwani przez kierownika. - Co tu się dzieje? - Niech pan się spyta tego pana - Jacek wzruszył ramionami i patrząc bezczelnie w twarz Wrotka, poinformował milicjantów, że właśnie ten obywatel przylazł z tą syreną do kina i cyrki robi. Milicjanci, stropieni, spojrzeli na trzymającego syrenę Wrotka, którego wręcz zatkała bezczelność Jacka. W tej chwili nadciągnęła falując biustem Halina i krzyknęła na całe kino: - To ty, Bawolik? No to twój ojczulek ucieszy się z tego! - Państwo go znacie? - milicjant był zaskoczony. - Ale ja ich nie znam - zastrzegł się Jacek. - Mieszka na Złotej - Wrotek poinformował milicjanta, pokazując mu legitymację pracownika Wytwórni Filmów Dokumentalnych. - Pogadamy na komisariacie - milicjant popychał obu podpitych chuliganów w stronę wyjścia i nie zauważył, że Halina wzięła potężny rozmach i rąbnęła torebką w łeb Jacka. - I kto tu jest chuligan, panie władzo?! - krzyknął chłopak, kuląc się w obawie przed następnym ciosem. Do dzielnicowego komisariatu na Walicowie doszli oboje, ale przed wejściem Kostek Bawolik zwolnił i poprosił żonę, żeby poczekała. - Może lepiej ja? - popatrzyła prosząco. Pokręcił głową. Postanowił, że tym razem jest to ostatnia rozmowa z synem i musi ją przeprowadzić tak, jak to sobie zaplanował. Liczył, że zastanie w komisariacie Popiołkowego syna, a ten nie będzie mu stawiał przeszkód. Gienek był w rozpiętym pod szyją mundurze podporucznika. Wyciągając do Bawolika rękę na powitanie, powiedział z niepewnym uśmiechem: - Przepraszam, panie Kostek, że... - To ja przepraszam, Gienek - Bawolik nie dał mu dokończyć - za niego - szczęki mu się zwierały, aż drgały policzki, jakby żuł suchy kawał chleba. - Że macie z nim takie korowody... Bo też nie pierwszą noc spędzał Jacek na komisariacie. Był wplątany w śledztwo w sprawie wykradzenia ze szkoły maszyny do pisania, którą potem znaleziono u pasera. W ramach "dobrych uczynków" osiemnaście razy przeprowadził pewną staruszkę z jednego chodnika na drugi. Innym razem, chcąc zapewnić niezapomniane wrażenia jakimś dziewczynom z wycieczki szkolnej z Zamościa, jedną z nich opuścił z kumplami do cementowego wybiegu białych niedźwiedzi w ZOO. - Wie pan, on nigdzie nie pracuje - Gienek nadal chciał się usprawiedliwić z tego, że przetrzymali Jacka za wyczyn w kinie "Wars". - Wczoraj przerwali seans "Krzyżaków"... - Szczegóły nie są ważne. - Bawolik przymknął drzwi kancelarii. - Od czasu jak wrócił z wojska, już piąty raz zwinęliście go za chuligaństwo. To będzie ostatni. Albo on się przestanie nazywać Bawolik! Mogę z nim porozmawiać? Jacek leżał na pryczy z podłożonymi pod głowę rękoma, nucąc jakiś przebój. Kiedy usłyszał zgrzyt rygla, nawet nie spojrzał na otwierające się drzwi. Taki był jego fason: nic nie dać po sobie poznać, przed nikim nie kucać, nikogo nie poważać. Gwizdał dalej przebój, dopiero kiedy usłyszał metaliczny brzęk padającej na środek celi zapalniczki - podniósł oczy. Przy wyrku w celi stał jego ojciec. Jacek powoli, nie spiesząc się, opuścił nogi i usiadł na wyrku. Konstanty Bawolik mówił dobitnie, nie patrząc na syna tylko nieco w górę, na zakratowane okienko. - Siedziałem w stalagu. Pięć lat zmarnowane - dostrzegł kątem oka, że Jacek chce się schylić po zapalniczkę i z refleksem piłkarza błyskawicznie nakrył ją podeszwą. - Wiesz, o czym tam myślałem? Że ty przeżyjesz za mnie lepiej te stracone lata. Jacek obojętnie wzruszył ramionami i demonstracyjnie ziewnął. - Po co to trucie? Moje życie, moja sprawa... - Wiesz, że ja mówię raz. Tylko raz. Podnieś! Kiedy chłopak schylił się po zapalniczkę, uderzeniem kolana w nos odrzucił go na ścianę, dopadł go tam i przypłaszczył do niej całą masą swego żylastego ciała, dobijając, krótkimi, ale twardymi jak uderzenie młotka ciosami pięści. - Za co? - Jacek starał się ukryć głowę w ramionach. - Za co? - Za mnie! - przy każdym zdaniu dokładał jeden cios. - Za matkę! Za nasz wstyd! To, co się działo w celi, musiało zwrócić uwagę dyżurnego milicjanta. Słysząc szamotaninę, chciał otworzyć celę, ale Gienek Popiołek znalazł się w pobliżu i powstrzymał go. - Niech sobie podyskutują... Pod oknami komisariatu wciąż tam i z powrotem krążyła Teresa. Kiedy po pół godzinie Kostek wyszedł, wciskając za pasek rąbek koszuli, popatrzyła na niego pytająco. Ale szedł w milczeniu. Dopiero gdy dotarli do rogu Grzybowskiej, ośmieliła się zapytać, co z nim będzie. - Każdy w życiu ma taki mecz, który decyduje o awansie lub spadku. I on go ma teraz. Jasiński obiecał, że znajdzie mu robotę na Żeraniu, może nawet na wydziale Talara, ale szczeniak musi zapomnieć o dotychczasowych numerach. - Ale co zrobić, żeby przestał się szlajać? - Zrobiłem wszystko, co mogłem. Albo mam syna, albo on się nie nazywa Bawolik! Talarowa miała za oknem szary mur i wąwóz ulicy Złotej wypełniony szumem aut, a od podwórza cudze okna, za którymi żyli obcy jej ludzie. I ona tu była obca. Nie tylko dla mieszkańców kamienicy. Dla najbliższych też. Ewa zwracała się do niej: "Proszę sobie wziąć herbaty" albo "Trzeba się wykąpać, tu wody nie nosi się ze studni, jest wanna". Starała się nikomu nie wchodzić w drogę. Sama zaproponowała, że najlepiej jej będzie żyć w kuchni; jest rozkładane łóżko, rozłoży je sobie po kolacji, przecież nie ma dla niej miejsca w sypialni ani w pokoju dzieci. Tylko jastrząb i makatka z wyhaftowanym napisem "Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje" były widocznymi rekwizytami z sierpuchowskiej chaty. No i jeszcze mały obrazek ze Świętym Józefem. Wisiał przy oknie, przybity ręką Talarowej na bocznej ścianie kredensu. To przed nim klękała, przesuwając w wykrzywionych od tyloletniej harówki palcach ziarenka różańca. Dawniej modliła się, by dane im było przeżyć wojnę, potem, by synowie doszli do czegoś w życiu i drogi do domu nie zapomnieli, potem o spokój duszy Niutka, o spotkanie z Kajetanem na Sądzie Ostatecznyn, a teraz o zdrowie dla wnuków i o rychłą śmierć dla siebie, która pozwoli jej połączyć się z mężem i uwolnić się od męki tego nowego życia. Najgorsze były pierwsze godziny dnia. Nawykła do wczesnego wstawania, w ciszy śpiącego domu ustawiała lusterko na kuchennym stole, czesała swe długie i mocne włosy, zaplatała w staromodną koronę i potem z bezczynnie złożonymi na podołku rękoma patrzyła w jaśniejące świtem okno. Z radością witała chrobot gołębich pazurów na parapecie kuchni. Miała już przygotowane dla nich okruszki, sypała je hojnie, póki pewnego razu Popiołek nie dostrzegł tej plagi na parapecie okna Talarów. Wrzasnął wówczas na całe podwórze: - Nie karmić gołębi. Tu nie wiocha! - a do swojej Józi dodał, kiwając głową: - Skąd się tyle tej ciemnoty u nas bierze? Koniec świata! Na tym nie skończył się jego konflikt z nową mieszkanką kamienicy. Pewnego dnia kiedy Andrzej poszedł do fabryki, a Ewa wyprowadziła dzieci na spacer, Maria zabrała się do prania Jędrusiowych koszul. Nie było wygodne to zginanie się nad głęboką wanną, ale innego wyjścia nie miała, bo balii ani cebrzyka w całym domu nie znalazła. Wykręciła koszule, kalesony, wrzuciła do miednicy i poczłapała w chodakach na dół, by powiesić to wszystko we wrześniowym słońcu na trzepaku. Popiołka aż zatkało. Wyciągnął Józię od pieca i wskazując Talarową, powiedział z trudem hamowaną wściekłością: - Józia, idź lepiej ty i powiedz tej wdowie coś do słuchu, że Warszawa to nie wiocha i na Złotej nie będzie nikt cygańskiego obozu rozbijał, bo jak ją jeszcze raz przykaraulę, to koniec świata! - To inżyniera matka. Jak on się przyuczył do miasta, to i na nią przyjdzie pora. - To jest pieprzenie kotka przy pomocy młotka! - Lepiej powiedz panu Talarowi. - Pieprz w oko Talarowi! On se może rządzić we fabryce, a ja tu jestem pan! - sapnął, patrząc na piątą koszulę, powiewającą na trzepaku. - Koniec świata! Albo ty ją przegonisz, albo ja pójdę i te wszystkie szmaty pozrywam! W tej chwili do bramy wtoczył się wózek z małym Krzysiem. Na widok Ewy Popiołek ukłonił się i skierował spojrzenie na trzepak. - Widzi pani inżynierowa, co to się porobiło w naszym domu? - pokiwał głową i przekręcił czapkę daszkiem do tyłu. - Nie wiadomo, gdzie się kończy Warszawa, a zaczyna Grójec. Koniec świata! Ewa na widok wieszającej pranie teściowej stanęła jak wryta. Zostawiła wózek z małym Krzysiem pod opieką Kajtka i ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę trzepaka. Z zaciętym wyrazem twarzy zaczęła ściągać mokrą bieliznę, ciskając ją z rozmachem do miednicy. Przez zaciśnięte zęby syknęła do teściowej, nawet na nią nie patrząc: - Żeby mi się to drugi raz nie powtórzyło! - i wcisnęła miednicę w jej ręce. Była czerwona na twarzy, jakby wypadło jej nago przebiec przed oknami całej kamienicy. W domu Talarów panował taki nastrój, jakby w mieszkaniu leżał ktoś śmiertelnie chory. Talarowa pełnym napięcia wzrokiem odprowadzała syna, który krążył między kuchnią a pokojem chłopców z młotkiem i wiertłem, udając, że jest zajęty przytwierdzaniem do futryny drzwi huśtawki dla Kajtka. Kiedy mały zaczął marudzić, żeby tatuś poszedł z nim do cyrku, babka wzięła go na kolana. - No, Kajtuś! Hop, na konika! - podrzucała dziecko do góry, nucąc cicho: - Koci-koci-łapci, pojedziem do babci, babcia da pierożka i tabaczki z rożka... Ewa wzruszyła ramionami. Drażniły ją te wszystkie wiejskie akcenty, które rozpanoszyły się w jej mieszkaniu: a to Święty Józef, makatki, wypchany jastrząb ze szklanymi oczyma, a to kołysanki, śpiewane nad łóżkiem Krzysia, a to zabawy w konika z Kajtkiem... Żeby zagłuszyć choćby przed uchem Karola Langa owe przyśpiewki, puściła na adapterze płytę. Kiedy rozległa się śpiewana przez "Mazowsze" piosenka "Hej, przeleciał ptaszek", Andrzej przestał wkręcać w futrynę hak i odwrócił głowę do Kajtka. - To twoja mamusia śpiewa. Zamilkła Talarowa, a Ewa uśmiechnęła się do męża, zadowolona, że pamięta, że widzi w niej jeszcze kogoś więcej niż tylko matkę swych synów. Podeszła i pocałowała go w policzek. Był nie ogolony, ale to jej nie przeszkadzało. Przytuliła się biodrem do jego boku, z bliska spojrzała mu w oczy, ale nie znalazła w nich ciepła, lecz tylko napięcie. Pogładziła jego kark. Lubił to. Jeśli pozwalał na ten gest, wiedziała, że chce być przy niej, że chce być jej. - Nie denerwuj się - powiedziała - jesteśmy z tobą... Jakby to właśnie było mu potrzebne, odłożył narzędzia i objął ją. Nie zważając na obecność jego matki za swoimi plecami, zaczęła go całować z takim oddaniem, że aż oboje stracili oddech. Talarowa zsunęła Kajtka z kolan i podreptała do kuchni. Kiedy Ewa za chwilę weszła tam, by nastawić wodę na herbatę, zastała teściową na kolanach, z łokciami wspartymi o krawędź rozkładanego łóżka. - Co tu się dzieje? - Modlę się za niego. A sytuacja Andrzeja była rzeczywiście poważna. Przyłapał wicedyrektora fabryki, Leberę, na zwyczajnym - jak to pryncypialnie określił - złodziejstwie. Lebera kazał robotnikowi (był nim Jacek Bawolik) przykręcić do swojej warszawy cztery nowe koła, oczywiście "na lewo", nie płacąc za nie ani grosza. I teraz Andrzej czekał na rozwiązanie sprawy. Na drugi dzień napięcie doprowadziło rano do tego, że po raz pierwszy w życiu zbił Kajtka pasem za to tylko, że na drugiej stronie nieaktualnych już zresztą zestawień elementów produkcyjnych namazał kredką dom z krzywym kominem. Talarowa, choć miała łzy w oczach, bez słowa patrzyła na cierpienia Kajtka, ale Ewa zaatakowała męża. - Jakim prawem mścisz się na dziecku za swoje problemy! - krzyczała przytulając łkającego chłopczyka. - To, że twój ojciec ciebie wychowywał pasem, nie znaczy, że ty to masz robić! - Przynajmniej nauczyłem się nie ruszać cudzego! - Andrzej spojrzał na matkę, która stała w korytarzu, przejęta płaczem wnuczka. - I co z tego masz? - Ewa wykrzywiła twarz w ironicznym uśmieszku. - Ty nie ruszasz, za to ciebie ruszą. - Uważasz, że powinienem przymknąć oczy na te koła? - zaatakował ją wprost, wyczuwając, że wymiana zdań z powodu Kajtka jest tylko pretekstem do poważniejszej rozmowy. - Uważam tylko, że jesteś... niedzisiejszy! - Trudno, może jestem "wczorajszy" jeśli to oznacza, że pamięta się dziesięcioro przykazań. Ewa miała wyrzuty sumienia i robiła wszystko, żeby Andrzej zapomniał o jej słowach. Poszła na targ po botwinkę, żeby mu zrobić ulubiony chłodnik, a on zajął się przytwierdzaniem haków do Kajtkowej huśtawki, chcąc mu wynagrodzić karę. Wieczorem zadzwonił do drzwi Jasiński. - No i sprawa przechyliła się... - powiedział już w progu. - Na czyją stronę? - Lebera już nie jest dyrektorem. Nie pracuje na Żeraniu. Gratuluję. Trzymając już rękę na klamce, odwrócił się i powiedział, że ma jeszcze jedną wiadomość: - Zostaliście przeniesieni z produkcji do BKD. - Jak to do BKD? - Andrzej zamrugał powiekami, jakby ktoś znienacka oślepił go z bliska snopem światła latarki. - Co to jest BKD? - Ewa przysunęła się bliżej drzwi. - Biuro Konstrukcyjno-Doświadczalne - wyjaśnił Jasiński, dorzucając swoje sakramentalne: - Mówi to pani coś? - A co tam się robi? - Nic! - powiedział Andrzej, odwracając się nagle na pięcie, zniknął w dużym pokoju. Trzasnęły drzwi. Krzysio się rozpłakał, a Jasiński spiesznie wyszedł z mieszkania Talarów. Więc pozbyli się go! Niby to zaakceptowali jego rację, ale uznali za groźnego, zepchnęli na boczny tor. Tak to zrozumiał. I tak to zrozumieli ci, którzy powitali go w Biurze Konstrukcyjno-Doświadczalnym. Jerzy Korn wręczył mu młotek, żeby na wstępie już wybił sobie z głowy wszelkie marzenia o rozwoju motoryzacji, o którym rzekomo ma decydować to biuro. Zza gęsto rozstawionych desek kreślarskich wyjrzały twarze pracowników, ubranych w białe kitle. Ze śmiechem zaakceptowali uroczyście rzucone słowa Korna: - Każdemu, kto tu wchodzi, mogę powiedzieć: Łascia omni speranza, bo to wszystko sztanca! - Co ja tu będę robił? - Spadłeś do dołka, brachu. Pójdziesz na deskę i będziesz detalował to, co ci szef zleci. Główna zaleta, to brak inicjatywy. Zapamiętaj: najlepszy jest przeciętny! A dlaczego? - Bo nie wystaje! - brzmiała chóralna odpowiedź wszystkich białych fartuchów. Pod pochmurnym, październikowym niebem Ryszard Popiołek stał pośrodku podwórza z zadartą do góry głową, gapiąc się na dach. Koło komina balansował Henio Lermaszewski, montując antenę telewizyjną. Na balkonie stał stary Lermaszewski, i wciągał do wnętrza mieszkania kabel. - Czego tam Henio szuka na dachu? - Popiołek przysłonił dłonią oczy, żeby lepiej widzieć manipulacje lokatora. - Nagłej śmierci? Ciekawe, czy choć zna modlitwę spadającego z dachu. - Co się pan żołądkujesz, panie Rysiu - uspokajał go ojciec Henia. - Antenę zakłada. To będzie pierwszy na Złotej telewizor. Najnowocześniejszy! "Jantar"! Czternaście cali, a dwadzieścia pięć kilo tylko waży! - Pański Heniek waży trzy razy tyle - odpalił Popiołek, niezadowolony, że nie uzgodniono z nim tej innowacji na dachu. - I jak się schromoli na łeb, to nawet nię będzie co na szuflę zebrać. - Dzisiaj pan u nas obejrzysz z żoną Irenę Dziedzic - zapraszał Lermaszewski. - I po co mi to? Żeby mi się potem nie chciało własnej baby oglądać? - Kultura, panie Rysiu, polega na tym, że jedni coś pokazują, a drudzy patrzą. - Ja tam nie wierzę w bezpłatną kulturę. Jak raz do roku biorę Józię na operetkę, to przynajmniej wiem, że mi śpiewają i tańczą za moje moniaki. - Ale tam musisz pan odsiedzieć, aż się kurtyna pięć razy podniesie, a tu pstryk i małym palcem wyłączasz pan Sławę Przybylską czy Gomułkę i po herbacie. - Koniec świata! - Popiołek kiwał głową nie przekonany do końca. - To oni się tam męczą i nie wiedzą, że nikt ich nie ogląda? Może jeszcze dłużej rozpatrywaliby wady i zalety tego wynalazku, gdyby nie Talarowa. Ubrana w wiejską spódnicę, w rozklapanych butach Andrzeja, z czarną chustką na głowie wyłoniła się z klatki schodowej ze sporym, obitym garnkiem i starała się go umieścić pod rynną. Odchrząknął, chcąc zwrócić jej uwagę, ale nadal wciskała garnek pod zardzewiałą paszczę rynny. - A pani szanowna co? - podszedł bliżej i z założonymi z tyłu rękoma stanął nad nią. - Śmietnik jest tam! - wskazał głową kubły za murowaną ścianką. - Proszę tu nie wyrzucać takiego barachła! - To na deszczówkę. Tutejsza woda dla mnie ciut przytwarda. - Deszczu nie ma. - Będzie - uśmiechnęła się. - Zarutko będzie. Kości mnie to mówią - popatrzyła w górę, gdzie ze swego balkonu wywieszał się stary Lermaszewski, starając się uchwycić zwisający z dachu kabel. - A co to? - Telewizja - rzucił Popiołek z miną człowieka obytego z nowoczesnością. - Nie wie pani? Kino w domu. - Nie wiedziałam. A w kinie mi się w głowie kręci. - Znakiem tego do kultury widać pani nie przyzwyczajona - stwierdził protekcjonalnie. - Trzeba iść z postępem. Ten supersam na placu Unii widziała pani? - widząc przeczący gest okutanej w chustę głowy, roztokował się na dobre: - Koniec świata, jaka potęga! A jaki postęp: sam z półki bierzesz towar! Niedowierzająco pokręciła głową. - To już taki komunizm wprowadzili? Sam bierzesz, co chcesz? - A jak? Sam bierzesz i sam płacisz! - I to ma być postęp? - Hm, faktycznie. Postęp by był, gdybym brał i nie płacił. Przez chwilę rozważali, czy kiedykolwiek do tego dojdzie i czy to lepiej by było, czy gorzej, aż w końcu Talarowa stwierdziła, że przyjemnie jej było z kimś po ludzku porozmawiać. - Przecież pani przy rodzinie - spojrzał w okna na pierwszym piętrze. Talarowa podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, a widząc w oknie Ewę, która podejrzliwie przyglądała się jej rozhoworom z dozorcą, powiedziała z cichym westchnieniem: - Oni nie rozmawiają ze mną. Oni do mnie mówią. Przesuwali się w gęstym tłoku między różnobarwnymi kramami, obwieszonymi używaną odzieżą, między stojakami, rozłożonymi na deskach niskich ław albo wprost na gazecie. W otwartych walizkach, leżących na listopadowym błocie widniały skłębione koszule, amerykańskie barwne krawaty, skarpetki w paski. Ewa co chwila pochylała się nad smętną wystawą innego świata, przerzucała bluzki, koszule, swetry, przykładała do siebie kolorowe spódnice, pytała o cenę i robiąc mine osoby zgorszonej cudzą pazernością - odkładała bluzkę na stos. Andrzej postępował za nią jak ktoś, kto znalazł się tu przypadkiem i nie ze swej woli. To Ewa zdecydowała, że nadszedł czas, żeby go nieco "odświeżyć" - jak to określiła. Dość już ma jego szarych spodni z MHD, tych smętnych koszulek, niezgrabnej dwurzędowej marynarki, jednego garnituru, w którym brał z nią ślub. Ktoś, kto chce iść do przodu, sprawiać wrażenie "dzisiejszego" - musi też ubierać się po "dzisiejszemu". "Dzisiejszy" - to było ulubione określenie Ewy. Na Andrzejkach, które postanowiła urządzić z wielkim rozmachem, jej mąż nie może wyglądać jak własny dziadek; jej zdaniem, kto wygląda na "niedzisiejszego", ten nie może liczyć że zakwalifikują go do ludzi przyszłości. A o to przecież Ewie chodziło: na Andrzejki zaprosi tych wszystkich, z FSO, którzy mogą mieć wpływ na przyszłość Andrzeja. Nie wolno mu tkwić w dołku. Kto raz pójdzie w odstawkę, ten wypada z gry. Miała więc w planie kupno welwetowego garnituru albo przynajmniej jakiejś gabardinowej marynarki o amerykańskim kroju, w której jej mąż przestanie wyglądać prowincjonalnie. Stał teraz przed obwieszoną ubraniami budką i gapił się na siebie, odbitego w lustrze, zza którego wychylała się zachęcająco uśmiechnięta twarz bazarnika. Andrzej na polecenie Ewy obracał się wkoło, rozciągał ramiona, ale nagle spostrzegł, że ona gapi się nie na jego marynarkę, lecz na stoisko w trzecim rzędzie, gdzie jasnowłosa dziewczyna o perkatym nosku i ustach ułożonych w prosięcy ryjek przebierała wśród czółenek na szpilce. - O Boże! Grażyna?! Od lat nie widziała koleżanki z "Mazowsza". Ich drogi rozeszły się dawno. Grażynie asystował mężczyzna, ubrany w gabardinowy garniturek, który wydawał się trzeszczeć w szwach na jego ramionach; jedną rękę miał niedbale wetkniętą w kieszeń spodni, drugą kręcił młynka słonecznymi okularami, które w ten pochmurny dzień listopadowy nie bardzo miały zastosowanie. Widać było, że nie przejmuje się rozterką Grażyny, która nie wiedziała, czy wybrać czarne czółenka włoskie z kokardką, czy też te srebrne szpilki, pochodzące wprost z Paryża. Zanim Ewa podeszła do swojej eks-koleżanki, zdążyła wycenić jej prezencję: pantofle miała zagraniczne, pod szerokim płaszczykiem z seledynowej tkaniny moherowy sweterek w jasne i brązowe pasy. Tak, nie było wątpliwości, że Grażyna wiedziała, co znaczy być "dzisiejszą". Ucałowały się serdecznie i Grażyna przedstawiła Ewę towarzyszącemu jej mężczyźnie. - Byłyśmy razem w "Mazowszu". - Teraz nazywam się Talar - Ewa przywołała Andrzeja gestem ręki i przedstawiła go tamtej parze. - Mój mąż. - Poleski - rzucił towarzysz Grażyny, podając dłoń Andrzejowi. - Ale dla przyjaciół Grażynki jestem Polo. Grażyna i Ewa paplały ożywione, że koniecznie trzeba się spotkać, pogadać, tyle lat się nie widziały, chociaż pewnie mieszkają o parę ulic od siebie. Okazało się jednak, że Grażyna i Polo mieszkają w Szczecinie. Na razie w Szczecinie - jak to natychmiast podkreślił Polo. - Bo właśnie zamierzają przeskoczyć do stolicy. Będą teraz kilka dni w Warszawie, żeby "przewąchać", "od której strony ten tort da się ugryźć, za ile i dlaczego tak drogo". - Wiecie co?! - Ewa klasnęła w dłonie. Przyjdziecie do nas na mały bankiecik. Będzie cała dyrekcja FSO - dodała szybko, żeby podnieść wagę zaproszenia. - Jak zwykle przesadza - mruknął Andrzej, ale zauważył, że na Polu uwaga Ewy zrobiła pewne wrażenie, choć nie ukrywał, że wolałby spotkać kogoś, kto może przepchnąć meldunek w Warszawie. Może Andrzej ma jakiegoś kawalera z meldunkiem? Cena nie gra dla Pola żadnej roli. Zanim się rozstali, Ewa podała im adres na Złotą, ucałowała Grażynę w policzek i zaznaczyła, że oboje z mężem obrażą się, jeśli nie przyjdą na bankiecik. W drodze powrotnej z ciuchów doszła do wniosku, że chyba zabraknie krzeseł i sztućców, trzeba będzie pożyczyć od Haliny albo od Jasińskich. Andrzej siedział w tramwaju sztywny, ściskając pod pachą owiniętą w gazetę pepitkową marynarkę, w której zgodnie z życzeniem Ewy miał wkroczyć w nowy etap swej przyszłości. Kiedy usłyszał, jak Ewa zapowiada Karolowi Langowi, że w Andrzejki nie będzie miał spokoju, bo przyjdzie tu sporo liczących się osób, że dobrze by było, żeby pozwolił skorzystać ze swego pokoju - wyciągnął ją z korytarza i zrobił wyrzut, że nie liczy się z nikim, a w ogóle po co ten cały spęd? Usłyszał na to, że trzeba żyć dobrze z ludźmi, którzy coś znaczą. - Po co mi z nimi wódkę pić? - Żeby się odbić od tego dołka, w który się wpakowałeś. Ktoś musi za tobą stać! - zarzuciła mu ręce na szyję. - Andrzej, czy ty nie widzisz, że ja to robię dla ciebie? Że zależy mi, żebyś był choć na tyle doceniony, na ile zasługujesz? Chciała go pocałować, ale w drzwiach stanął Kajtek, domagając się bajki na dobranoc. Przez otwarte drzwi Ewa dostrzegła coś dziwnego: na kiju od szczotki, opartym z jednej strony o kredens, z drugiej o poręcz krzesła, wisiała zrobiona z prześcieradła kołyska. Pochylona nad nią Talarowa w długiej, barchanowej koszuli nocnej nuciła Krzysiowi kołysankę. - Co tu się dzieje? - Ewa wskazywała palcem kołyskę. - A bo płaksił i płaksił, a kołyski nie ma, no tom zrobiła. Ewa wyciągnęła małego i poleciła Andrzejowi natychmiastowe zlikwidowanie "tej głupoty". Andrzej, nie patrząc na matkę, zaczął rozsupływać grube węzły. Talarowa w poczuciu winy, że oto znowu zrobiła coś nie po myśli synowej, wycofała się chyłkiem do łazienki. Kiedy Andrzej składał prześcieradło, w drzwiach stanęła Ewa z wypchanym jastrzębiem w ręku. - Nie mogę już tego wszystkiego wytrzymać. Żyjemy jak... jak wsioki! - A ty niby skąd pochodzisz?! Wściekła, bez słowa rzuciła jastrzębia na podłogę i wybiegła z pokoju. Przez półotwarte drzwi łazienki Talarowa wszystko słyszała. Przymknęła drzwi łazienki i puściła wodę do wanny, żeby jej szum zagłuszył płacz, który nagle szarpnął nią od środka. Nie płakała tak od śmierci Niutka. Nawet na pogrzebie Kajetana. Ale teraz usiadła na sedesie i kuląc głowę w ramiona jak zraniony ptak, pozwoliła łzom płynąć po policzkach i skapywać na nocną koszulę. Ula dostrzegła na podwórzu jakąś kobietę w długim ciemnym palcie i w chustce na głowie. Patrzyła w okna domu, przyciskając do piersi dziwny w kształcie przedmiot, owiązany w gazetę i okręcony sznurkiem. W tej chwili strzeliły drzwi od pokoju Leszka. Usłyszała spieszne kroki i ujrzała Leszka: dobiegł do kobiety i objął ją ramieniem. W ślad za nim wypadł Burek skomląc radośnie. Ula cofnęła się od okna i niby przypadkiem weszła do korytarzyka w tej samej chwili, w której Leszek znalazł się tam z matką. - To Urszula, córka gospodarza - przedstawił ją. Wprowadził matkę do swojej klitki, a sam zajrzał do kuchni, zaczął brzęczeć szklankami, spytał, czy w czajniku jest gotowana woda. Wygoniła go: niech już sobie idzie do matki, ona sama zrobi herbatę. Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że wcale nie prosił o tę przysługę. Talarowa w palcie siedziała na zasłanym kocem łóżku Leszka i ostrożnie odwijała sznurki i gazety ze skrzydeł wypchanego jastrzębia. - Weźmiesz go? Wziął go od niej, przygładził mu pióra, postawił na stoliku. - Źle mamie tam? - Nie tak źle, Lesiu... - jej palce machinalnie strzępiły koniec frędzli czarnej chusty. - Ot, obijaczka i tyle. Nie ma o co rąk zaczepić - zakiwała się na skraju łóżka jak nad kołyską. - Po co wy mnie tu sprowadzili? Starych drzew nie można przesadzać - widząc przeczący gest syna, powtórzyła pospiesznie: - Tak, tak, nie przesadza się starych drzew. Żeby choć kury swoje czy gąski - przeniosła wzrok za okno, gdzie pośrodku podwórza w czarnej węglowej kałuży taplały się brudne gęsi. - Jak tu. Gołębie chciałam karmić. Nie wolno. - Miasto... - Jak tu ludzie mogą żyć od urodzenia aż po śmierć? Taż w tych murach nie dojrzy, kiedy słońce wstaje i kiedy zachodzi. Wciąż tam komuś wchodzę w drogę. Patrzyła, jak ręka Leszka delikatnie gładzi skrzydło jastrzębia. Wymizerowany był jakiś, widać i jemu to miasto nie służy. Chciała go zapytać, jak mu się żyje, czy mu grosza nie brakuje, kiedy przysiadł koło niej na łóżku, objął i oświadczył, że zabierze ją do siebie. - Ty? - przeniosła spojrzenie z twarzy syna na wilgotne i pełne zacieków ściany klitki. - Tutaj? - Będę miał dom - powiedział z takim przekonaniem, jakby już w kieszeni dźwięczały mu klucze do tego domu. - Będziemy razem! Cóż to mogło znaczyć, że będzie miał dom? Nic innego jak to, że zamierza swój stan odmienić. Serce jej żywiej zabiło: z jednej strony niepokój ją ogarnął, komu też przypadnie jej najmłodszy, ale z drugiej jakieś ciepło poczuła, że może znajdzie inną rodzinę, która ją przytuli. - Żenisz się, Lesiu? - widząc zdecydowanie przeczący gest syna, westchnęła. - Szkoda. Człowiek bez domu tyle znaczy, co zeschły liść. Byle wiatr nim zamiecie. - Można mieć dom i bez żony. - Można - pokiwała głową, a chusta zsunęła się jej na ramiona, odsłaniając włosy, uplecione w koronę, - Można mieć i wóz bez koni, tylko gdzie nim zajedziesz? W tym momencie Ula wniosła na tacy dwie szklanki herbaty. Stawiając je na stole, uśmiechnęła się do Talarowej. Spojrzała na jastrzębia. - Jaki ładny... - Ojciec wypchał kiedyś - mruknął Leszek. - Widać masz to we krwi. - Co? - spytała Talarowa. - Bo on jest okropnie za zwierzętami! - zabrzmiało to dziecinnie i Ula widać to odczuła, bo zarumieniła się nagle i prędko dodała: - To znaczy, że ma serce do zwierząt. A kto kocha zwierzęta, ten już nie może być drań! - Kto ci to powiedział? Ciągle wierzysz w bajki. - Może - uśmiechnęła się zalotnie. - Zależy, kto je opowiada. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Talarowa brzęcząc łyżeczką w szklance spojrzała na Leszka. - Ona jest za tobą. Okropnie, Lesiu - dodała z naciskiem. - Mowa-trawa. Skąd mamie to do głowy przyszło? - Ja to widzę... Zza drzwi dał się słyszeć dźwięk wiolonczeli. Talarowa przekrzywiła głowę, wsłuchując się w wibrujący dźwięk, ale cały czas wpatrywała się w twarz syna, jakby chcąc z niej wyczytać, co też on ukrywa w środku. Głowę miała jeszcze w papilotach, nie zdążyła uprasować bluzki z kuszącym dekoltem, a tu sałatka jeszcze nie gotowa, majonez nie rozrobiony, pomidory trzeba pokrajać, co chwila widelcem sprawdzać, czy mięso w piekarniku dostatecznie miękkie, Krzysio ma rozwolnienie, co i rusz musi go wysadzać, jedno wielkie piekło, a zegar nieuchronnie przybliżał godzinę, wyznaczoną na rozpoczęcie uroczystych Andrzejek, od których - wedle jej pragnień - miał się rozpocząć nowy rozdział w życiu solenizanta. Andrzeja nie było w domu. Wysłała go do wypożyczalni sprzętu domowego, żeby przywiózł kieliszki. Po raz pierwszy wydawała taki bankiet i okazało się, że brakuje wszystkiego. Nawet talerze nie były z kompletu, ale na szczęście obiecała pożyczyć Lermaszewska. Na oknie stały wczoraj upieczone torty, przykryte wieczkiem tekturowego pudełka, żeby nie skusiły Kajtka. Tyle jeszcze zostało do zrobienia, ale ze wszystkim dałaby sobie radę, gdyby nie dręczył jej jeden problem: jak się pozbyć z domu teściowej? Nie chciała, żeby ważni goście natknęli się na "rodzinną Cepelię" (tak określiła Talarową w rozmowie z Haliną Wrotkową). Wszystko, co się z nią wiązało - czarny strój żałobny, wiszący nad rozkładanym łóżkiem w kuchni różaniec, makatki, święte obrazy, susząca się w łazience różowa bielizna - nie zgadzało się z klimatem, jaki powinien tu panować. Próbowała dać Andrzejowi do zrozumienia, że mógłby matce zaproponować spędzenie nocy u Leszka na Czerniakowie, ale spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby namawiała go co najmniej do świętokradztwa. - Matka nie jest meblem do przestawiania - powiedział krótko i zdecydowanie. - Matkę ma się jedną... - Przecież Leszek to też jej syn. - Jest u nas i tu zostanie. Tak więc sprawa nie została rozwiązana. Przez ten Talarowski upór sama musiała znaleźć jakiś sposób, żeby usunąć na ten wieczór niepotrzebne osoby. Dzieci zgodziła się wziąć do siebie Lidka Jasińska, ale co zrobić ze starą? Krając jajka na twardo, napotkała wzrok teściowej. Talarowa od rana kręciła się po mieszkaniu jak ktoś, kto ogląda dom po pożarze: meble były przeniesione, pokój Langa ogołocony z krzeseł, dywan zrolowany. Czuła, że coraz mniej jest miejsca dla niej. - Gdzie dzieci będą spały? - U Jasińskich. Talarowa chciała spróbować majonezu łyżeczką, ale Ewa porwała jej miseczkę sprzed nosa: niech się nie rządzi w cudzej kuchni. - A Jędruś gdzie? - Pojechał pożyczyć kieliszki - spod oka obserwowała wyraz twarzy teściowej, kiedy spostrzegła brak na ścianie Świętego Józefa. - A gdzie mój Święty Józef? - Nie zginie. Talarowa przesunęła się za plecami Ewy, by sprawdzić, czy jej rozkładane na noc łóżko tkwi jak zwykle za szafą przedpokoju. Nie było go tam. Ewa wyczuła na sobie pytające spojrzenie. - Schowałam w piwnicy - wróciła do krajania jajek do sałatki. - Ciasno tu będzie jak w tramwaju. Nie poszłaby mama gdzieś się przejść? - Ja? Gdzie? Patrzyła na nią przestraszona, jakby zaproponowano jej skok w przepaść. Rękę położyła na piersi w okolicy serca. Czuła, że zaraz zacznie się trzepotać jak zawsze, kiedy coś ją przerażało. - Są kina... - W kinie w głowie mi się zaraz kręci. - Wystawy można pooglądać w sklepach... Głos Ewy nabrzmiewał zauważalnym zniecierpliwieniem. - Na co mnie sklepy, jak ja wszystko do życia mam? - U Leszka nie ma się gdzie przespać? - starała się nadać swej twarzy zachęcający wyraz. - Chodzi o jedną noc. Może zrozumie, że nie jest tu potrzebna, może wyczuje, że będzie przeszkadzać w czasie tej bankietowej karuzeli, kiedy podpici goście snują się tu i tam, a kiedy natkną się na rozłożoną w kuchni pościel - nie odniosą dobrego wrażenia. Ale Talarowa robiła wrażenie głuchej na wszystko. Opadła na krzesło i patrzyła na Ewę jak pasażer na gapę przyłapany w tramwaju przez kontrolera. - A kościoły teraz nie są otwarte? - spytała niby obojętnie Ewa. - Myślę, że do dwunastej goście wybędą... Teraz w Talarowej nie było już wątpliwości: miała zniknąć, zapaść się pod ziemię, tak jak zniknęły z kuchni jej makatka znad zlewu, Święty Józef, różaniec z gwoździa i składane łóżko. Była dla Ewy jak to krzesło, na którym siedziała. Tyle się dla niej liczyła. A może jeszcze mniej, bo krzesło było przecież dzisiaj bardzo potrzebne. Nic już nie powiedziała. Podeszła do szafy, wyciągnęła swoje jesienne buty. Ewa nawet nie zauważyła, kiedy Maria Talarowa opuściła mieszkanie. Mżył deszcz. Talarowa stanęła w bramie domu na Złotej. Mogła pójść w lewo, do Miedzianej, a potem do Dworca Głównego na Towarowej, ale mogła też skręcić w prawo, tak jak czasem chodziła na plac Grzybowski do kościoła. Nigdy jeszcze jednak nie znalazła się na ulicach Warszawy w takich ciemnościach, które z trudem rozpraszały nieliczne latarnie. Stała przez chwilę, nie mogąc się zdecydować, ściskając pod szyją rogi chusty. Usłyszała za sobą kroki Popiołka. Pewnie zaraz podejdzie, spyta ją, na kogo czeka, i co ona mu wówczas odpowie? Chyba tylko przyjdzie jej się rozpłakać, a wtedy wstyd Jędrusiowi przyniesie. Lepiej nie wdawać się z nikim w żadną rozmowę. Lepiej zniknąć, rozpłynąć się w mroku tego miasta. W bramie minęła się z nią wysoka, szczupła kobieta z bukietem róż w celofanie, w futrzanym toczku na głowie. Była to Grażyna. Sprawdziła, czy adres zgadza się z tym, który zapisała jej Ewa, wspięła się tanecznym krokiem na piętro i zadzwoniła do drzwi. Dzwonek wprawił Ewę w popłoch: czyżby już pierwsi goście? Andrzej ma przecież klucze! Poprawiła włosy, zerwała pospiesznie fartuch przez głowę, obciągnęła spódnicę, z żalem spojrzała na nylonową bluzkę, która czekała na wieszaku, i przybierając pełen radości powitalny uśmiech, otworzyła drzwi. Grażyna wcisnęła jej bukiet róż dla solenizanta. - Pomogę ci - powiesiła płaszcz, strząsnęła z futra deszczową mgiełkę. - Przypomnimy sobie stare czasy, jak to szykowałyśmy składkowe bankieciki. Ewa podziękowała pocałunkiem, objęła ramieniem i wprowadziła do kuchni. Grażyna rzeczywiście wykazała jak najlepszą wolę i umiejętności. Pięknie ułożyła sałatkę na półmisku, przystroiła ją zieleniną, nakryła stół, rozstawiła świece. Czuła się tu jak codzienny gość. Dało to Ewie czas na przebranie się. Kiedy weszła do dużego pokoju w czarnej, szerokiej spódnicy i w białej bluzce - Grażyna aż gwizdnęła z podziwu: - Wystrzałowa jesteś! Ewa przyglądała się przyjaciółce. Upierścienione ręce o krwawych paznokciach, połyskliwa sukienka z bordowego brokatu, przetykanego srebrną nitką, srebrne pantofelki, które tak się jej podobały na ciuchach. Tylko fryzura nie najlepsza: utapirowane włosy tworzyły na głowie coś na kształt blond-wieży. Sama była uczesana "na kokosa", z krótką grzywką, którą tak lubił Andrzej. Tak samo była uczesana w tamte Andrzejki, kiedy to po raz pierwszy odwiedził ją w jej sublokatorskim pokoju, gdzie pływające w miednicy odlane z wosku kształty miały wywróżyć im przyszłość. Grażyna, pomagając w ostatnich przygotowaniach do wieczoru, zdążyła jej powiedzieć to i owo ze swego życia. Teraz - nie czekając na gości - trąciły się kieliszkami za to spotkanie. - Boże, ile to już lat. Te tańce, autokary, hotele, kwiaty, brawa, oklaski... Grażyna nagle zaczęła wyciągać sopranem: "Hej przeleciał ptaszek kalinowy lasek...". Ewa uśmiechnęła się gorzko: - Ja śpiewam to najwyżej nad kołyską. - Życia całego nie można prześpiewać. - A ty? Wzruszyła ramionami i spytała: - Kochasz go? - Andrzeja? Aż za bardzo. A ty... Pola? - Wystarczy, że on mnie kocha. - To dlaczego mówił, że szuka dla ciebie kawalera? - To ma być ślub z meldunkiem, a nie z kawalerem - zaśmiała się ubawiona naiwnością Ewy. - Polo mieszka w Szczecinie, jest tam ustawiony, ale tu chce założyć guzikarnię. - Guzikarnię? - Nie wiesz, że bez guzików nic nie istnieje? Policz tylko te na sobie. Guzikarnia to jest biznes, ale trzeba najpierw zarzucić kotwicę, więc musi kupić ślub z opłaconym rozwodem - nie zważając na pełne zdumienia spojrzenie Ewy, wykładała swój plan życiowy. - A jak już tu będę miała zameldowanie, wtedy po rozwodzie on ożeni się ze mną. Proste? - Cholernie - Ewa pokręciła głową z nie ukrywanym podziwem. - Ty masz chwyty. - To nie ja, to Polo. Musi mnie kochać, jak chce mnie rozwieść dla siebie. Nawet nie zauważyły, że przy tej rozmowie wypiły prawie całą butelkę wina. I wtedy rozległ się dzwonek. Za drzwiami stał Leszek w wiatrówce, z włosami mokrymi od mżawki. Zdziwiony patrzył na błyszczące oczy bratowej, na jej rumieńce na twarzy. Tym bardziej zaskoczyło go, gdy spytała Grażynę, czy on by jej pasował? Grażyna, odstawiając kieliszek, oblepiła go powłóczystym spojrzeniem. Uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Błysnęły jego białe zęby. Spodobał się Grażynie ten uśmiech, w ogóle podobał się jej ten chłopak z deszczu. Wyglądał trochę jak dziki ptak, który wpadł przez otwarty lufcik do sypialni. - Pan... kawaler? - przeciągnęła wysuwając usta, jakby przygotowując się do pocałunku. Podała mu rękę. Poczuł płynącą od niej falę mocnych perfum. - Wyłącznie - powiedział, patrząc na kameę, kołyszącą się na srebrnym łańcuszku w rowku między jej piersiami. - Więc ile i dlaczego tak drogo? - naśladując Pola wypaliła Grażyna, mrugając porozumiewawczo do Ewy. Obie wybuchnęły śmiechem. Leszek rozejrzał się po przemeblowanym na dzisiejszą okazję mieszkaniu. Nie było Andrzeja, nie było dzieci, nie było matki. - Gdzie mama? - Mama? A nie ma jej? Pewnie... pewnie w kościele, jak zwykle. - Ale o tej porze? W imieniny Andrzeja? Na to pytanie Leszek nie uzyskał już odpowiedzi. Nie wiedziała, gdzie jest, skąd przyszła ani też dokąd ma zamiar iść. Nie wiedziała też, która jest godzina ani ile czasu przemierza to miasto, tak dla niej obce i przerażające jak groźne bajki z dzieciństwa. Czuła się jak tonący, który wie, że traci grunt, że prąd go znosi na głębinę, kończy mu się oddech, skurcz dławi gardło, a obok na brzegu widzi ludzi, którzy zajęci swoimi sprawami nie dostrzegają tego, co dzieje się kilka metrów od nich. Mijała oświetlone wystawy; nie zwabiło jej migocące złotem i srebrem okno "Jubilera" ani "Wełny, bawełny, jedwabie", ułożone w barwną łąkę, dopiero widok pluszowych misiów, kłapciastouchych zajęcy i kolorowych wagoników drewnianej kolejki zatrzymał na chwilę jej wzrok: o takiej kolejce marzył Kajtek, a Krzysio pewnie by się z początku bał niewiele od siebie mniejszego zająca. Wtedy uprzytomniła sobie, że obaj malcy śpią dziś u sąsiadów, pod opieką obcej kobiety, a ich babcia musi się włóczyć po mieście, żeby swoim widokiem nie psuć zabawy andrzejkowym gościom. Tak, oczywiście, mogła przecież od razu pójść do Leszka (zresztą synowa podsuwała jej takie wyjście), ale świadomie nie zdecydowała się na to. Miałaby stanąć przed Leszkiem jak ktoś wygnany przez jego starszego brata? Prosić o kąt na jedną noc? W ten sposób umocniłaby Leszka w przekonaniu, że Andrzej się jej wyrzekł, że nie ma dla niej serca, a przecież to wcale tak nie było, to na pewno nie syn chciał się jej pozbyć z domu na ten wieczór. Wszystko wymyśliła sobie Ewa. Podobno była jakąś artystką czy aktorką, a taka, co raz udaje nie siebie, nie ma własnego uśmiechu ani serca. Chciała grać rolę pani inżynierowej, nie pachniała jej teściowa. Zamyślona zaszła drogę dwóm parom, które trzymając się pod ręce szły zakosami chodnikiem, demonstrując taneczny krok rock-and-rolla. Wpadli na Talarową, potrącili ją, aż przyklękła na jedno kolano prosto w kałuży. Zaśmiali się tylko, usłyszała wysoki dyszkant dziewczyny i radosny rechot pozostałych. Uwzięła się Grażynka na tego chłopca, ani chwili nie dała mu spokoju, wciąż przekomarzając się, czy ciężej jest kobiecie bez mężczyzny, czy mężczyźnie bez kobiety. A teraz szarpiąc Leszkiem to w lewo, to w prawo, to ku sobie, uczyła go rytmu rock-and-rolla. Wszyscy przy stole klaskali po każdej udanej figurze. Ewa była rada, że przyjęcie przebiega w tak swobodnej atmosferze, że niektórzy panowie, rozgrzani wódką i tańcem, zdjęli nawet marynarki. Uważała, że Andrzej niektórych zaprosił całkiem niepotrzebnie. Po co ten Tadeusz z chudą żoną? To, że pracowali razem, kiedy Andrzej był jeszcze w produkcji, nie ma żadnego znaczenia. To nie była impreza dla tych, których się lubi, tylko dla tych, którzy coś znaczą! Dlatego najbardziej czuwała nad Mirosławem Kuźniakiem. Pod pozorem chęci odświeżenia wspomnień z czasu, kiedy to jako aktywista Zarządu Stołecznego ZMP przygotowywał ją ideologicznie do różnych imprez, usiadła obok niego i nie przestając wracać pamięcią do tego, co ich już tak dawno połączyło, wciąż dolewała mu alkoholu. - Niech czynnik wypije za naszą młodość! "Czynnikiem" nazwał Kuźniaka Jerzy Korn i co chwila wtrącał się do rozmowy Ewy i zakładowego sekretarza partii, psując swoimi ironicznymi docinkami harmonię ich porozumienia. Walicki nie krył uznania dla Andrzeja. - Trafił do nas - powiedział - ze swoją legendą. - Jaką legendą? - zdziwiła się Ewa, na co Walicki wyciągnął kieliszek, trącając się z nią, a Tadeusz zawołał: - Pani mąż to szeryf Pif Paf! Strzela pierwszy i nie pudłuje. - Ten nie pudłuje, kto dobrze trafia - z naciskiem skomentował Kuźniak. - Właśnie - przytaknęła Ewa. - Szkoda, żeby Andrzej odszedł na boczny tor. To był, jej zdaniem, właściwy moment, w którym należało podjąć sprawę przyszłości Andrzeja. No i Kuźniak oraz siedzący naprzeciw niego pękaty asystent dyrektora, byli odpowiednimi do tego ludźmi. Już zaczęła snuć misterne koronki argumentów, przemawiających za doświadczeniem Andrzeja i jego pasją, ale głosy kolegów z BKD psuły jej wszystko. Po co ten Tadeusz w kółko nazywa Andrzeja "szeryfem Pif Paf, po co Walicki klepie Korna po ramieniu, głośno wyrażając swój zachwyt, że zyskali tak fajnego kolegę. - Dlaczego pana to cieszy? - spytała go wprost. - Przecież sam pan twierdzi, że w waszym biurze tylko odsiaduje się robotę. - Grunt, że Leberę załatwił - wyznał szczerze, nie przejmując się, że asystent "Starego" przybrał pełen wątpliwości wyraz twarzy. Korn go poparł i zaintonował na cześć Andrzeja "sto lat". Zerwał się skwapliwie tęgi Tadeusz z chudą żoną, Walicki nieomal podniósł za kołnierz asystenta, zmuszając wszystkich do udziału w imieninowym chórze; wszystkich z wyjątkiem Grażyny i Leszka, których taniec zawiódł w progi udostępnionego na dzisiejszy wieczór pokoju Karola Langa. W połowie tych andrzejek, Andrzej poczuł się tu przypadkowym gościem. Właściwie nic go nie obchodziły zabiegi Ewy wokół "czynników", nie miał ochoty w kółko międlić spraw fabryki. Najchętniej usiadłby przy łóżku Kajtka i opowiedział mu jedną z bajek, które wymyślał na poczekaniu. Tymczasem Ewa coraz bardziej okrążała Kuźniaka i asystenta "Starego"; z Kuźniakiem zatańczyła, z asystentem wypiła bruderszaft, by mieć podstawy do zaproponowania "brudzia" asystentowi i mężowi. I oto za moment Andrzej czuł splecione z nieżyczliwym sobie człowiekiem własne ramię. Przyciskał policzek do jego policzka, jakby stemplując tym pocałunkiem podanie o poprawę swej sytuacji życiowej. Słyszał, jak w trakcie tanga Ewa napomknęła Kuźniakowi, że może by tak Andrzej wrócił na produkcję. - Wiem, że tam są wyższe premie - podjął Kuźniak już przy stole - a wy macie dwójkę dzieci, prawda? - Nie chodzi o dzieci - zaoponował gwałtownie Andrzej. - Ani o premie! Chodzi o to, że traktujecie tych, co mówią prawdę, jak kość w gardle, którą trzeba wypluć na śmietnik. Kuźniak i asystent wymienili porozumiewawcze spojrzenie. Ewa, bojąc się, że dyskusja podzieli towarzystwo, zaproponowała, że Grażyna nauczy wszystkich twista. I wtedy rozległ się dzwonek: Andrzej wpuścił do przedpokoju ostatniego gościa wieczoru. Polo był w brązowym, eleganckim garniturze. Płaszcz miał przewieszony przez ramię w jednej ręce kwiaty dla Ewy, w drugiej butelkę koniaku, którą wręczył solenizantowi. Grażynka przypadła do niego z wyciągniętymi w ryjek pulchnymi wargami. Polo poklepał ją po łopatce, jak klepie się rasową klacz po dobrym przejściu przeszkody. Grażynka szepnęła mu coś na ucho, ale ponieważ nie zrozumiał, o co chodzi, pociągnęła za rękę Leszka i przedstawiła go Poleskiemu. - Polo, to jest właśnie ten "kawaler"! Polo zmierzył Leszka od stóp do głów. - Idę na to, ale ile i dlaczego tak drogo? Ewa i Grażyna wybuchnęły śmiechem, tylko Leszek patrzył na tę trójkę, nic nie rozumiejąc. Polo zdziwił się, że Leszek się nie śmieje. Czyżby był pozbawiony poczucia humoru? - Jaka stawka? - spytał rzeczowo, obejmując ramię chłopca i tym gestem biorąc go w posiadanie. Grażynka uśmiechnęła się jednym ze swych najbardziej kuszących uśmiechów, a do Pola powiedziała: - On jeszcze nic nie wie. - To co ty tu robisz tyle czasu? - zdziwił się Polo i zagarnąwszy Leszka podszedł do stołu. - Napijmy się, to łatwiej dobijemy transakcji. - Jakiej transakcji? - Leszek patrzył to na Pola, to na Grażynę. Ale zamiast nich odpowiedziała mu Ewa: - Zanim powiesz nie, zastanów się. Nie wiedział, czy ma to traktować jako dobrą radę, czy raczej jako ostrzeżenie. Przyszedł tu dziś właściwie, by odwiedzić matkę, a oto wpadł w imieninową karuzelę, która rozkręcała się coraz bardziej. Za zapoconą od wewnątrz szybą widniały twarze, ruszające bezgłośnie ustami, niektóre tkwiły w bezruchu nad pustym kieliszkiem. Talarowa patrzyła na to od ulicy. Zziębnięta do kości, przesiąknięta lepką listopadową wilgocią, pragnęła choćby łyku gorącej herbaty. Patrzyła na wchodzących do baru mężczyzn i zastanawiała się, czy wypada tam pójść i poprosić o szklankę herbaty. Zakręciła się koło wejścia, zerknęła, czy aby nie czyha tam jakiś szatniarz, który zmusiłby ją do oddania płaszcza, ale widząc, że w głębi baru kiwają się przy stolikach ludzie nie tylko w kurtkach i kapotach, ale niektórzy i w czapkach na głowach - zdecydowała się wśliznąć do wnętrza. Uderzył ją w nozdrza skwaśniały odór piwa, przed oczyma przesunęły się rozmazane piwem i wódką twarze, omotał ze wszystkich stron bełkot przekonujących się z pijackim uporem mężczyzn. Przyciągnęła wzrokiem spojrzenie zwalistej barmanki o wielkich dłoniach. - Poproszę herbaty - powiedziała przytłumionym głosem. Barmanka nie dosłyszała widać, bo rzuciła pytanie: - Ile? - Jedną. Przed Talarową wylądowała ze stuknięciem setka wódki w małej szklaneczce. Patrzyła zdumiona: prosiła o herbatę, nie o wódkę. Barmanka wzruszyła niecierpliwie ramionami: - Tu nie herbaciarnia! Jak chce się napić herbaty, niech idzie na dworzec! Wiatr uderzył ją w twarz, wciskając dokuczliwą mżawkę pod chustkę, podrywając poły płaszcza. Przechodniów było już teraz coraz mniej. Rozkisłe od wilgoci powietrze nie zachęcało do spacerów. Nie zauważyła czerwonego światła. Weszła na jezdnię wprost pod reflektory nadjeżdżającej octavii. Pisk hamulców, zarzucająca tyłem skoda, czyjś krzyk - wszystko to unieruchomiło ją na środku jezdni. Stała, ściskając kurczowo czarną torebkę, a wtedy rozległ się w ciemności głos z megafonu, który zabrzmiał dla niej jak głos wszechpotężnego, niewidocznego Boga: - Obywatelka w czarnym płaszczu zasłużyła na mandat... Kierowca octavii coś do niej krzyczał, jakiś inny samochód stanął, oświetlając ją strumieniem światła, a ona stała pośrodku jak pomnik lęku i samotności, rozglądając się naokoło, szukając miejsca, z którego płynął ten dudniący głos kogoś, kto ją widział, sam pozostając niewidoczny. Przy skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej stała na światłach pozycyjnych furgonetka z dwoma głośnikami na dachu, z napisem "ORMO" na niebieskich burtach. To z nich płynęły słowa ostrzeżenia. Obydwoma rękoma zasłoniła uszy, chcąc się odciąć od wszystkich głosów tego miasta, które dla niej zamieniło się w przedsionek piekła... Była to już ta pora zabawy, kiedy ważne staje się nie co się mówi, ale jak głośno. Mówili więc wszyscy jeden przez drugiego, aż w uszach Andrzeja zlało się to w jedną kakofonię śmiechu, okrzyków, pisków. Poczuł, że w nim też buzuje alkohol, rozmazując ostrość widzenia. Moczył włosy w łazience, kiedy ujrzał w lustrze odbicie twarzy Leszka. Stał oparty o drzwi i patrzył na brata, jakby się wahał, czy powinien powiedzieć mu, co myśli o tym wszystkim, czy też zachować to dla siebie. Obco się czuł wśród znajomych brata, ale chyba wyczuł, że i tamten ma już dość tej karuzeli. - Ładny jubel - mruknął. Andrzej wzruszył ramionami. Krople wody z krótkich włosów ściekały mu na kołnierz pepitkowej marynarki. - Wiesz, czasem tęsknie za Sierpuchowem. Tam było mniej słów, a więcej prawdy. Uwaga o Sierpuchowie poruszyła w Leszku jakąś strunę. - Gdzie matka? - spytał, patrząc na zegarek. Andrzej zmarszczył brwi. - Która godzina? - Leszek podsunął mu bez słowa zegarek. Była pierwsza. - Pewnie jest u sąsiadów - powiedział i jakby chcąc się usprawiedliwić ze swej niewiedzy, szybko dodał, że późno wrócił i matki już nie zastał. Ale Leszek pokręcił głową przecząco: - Nie, u sąsiadów jej nie ma. - Skąd wiesz? Pewnie pilnuje dzieci u Jasińskich. - Nie ma jej tam. Sprawdziłem. - Więc gdzie jest? - Spytaj się swojej żony. Andrzej natknął się na Ewę, niosącą przez przedpokój paterę z tortem kawowym. Zastawił jej drogę. Promieniała jakimś blaskiem, może przypomniała sobie szum dawnych premier, oklaski, bankiety po występach? W każdym razie musiał samokrytycznie przyznać, że życie z nim nie dostarczało jej zbyt często okazji do udziału w takich zabawach. A przecież zrobiła to dla niego. Starała się wypaść jak najlepiej, żeby jego goście czuli się dobrze. To, że on wcale nie pragnął takiej uroczystości, w tej chwili nie miało znaczenia. - Ewik - pocałował żonę w policzek - dziękuję ci za te imieniny. - Cieszę się, że wszyscy się tak dobrze bawią. - A gdzie matka? - Matka? - zamrugała rzęsami, jakby poczuła się zaskoczona nieobecnością teściowej. - To nie ma jej? - Mówiłaś coś, że poszła do kościoła - Leszek stał w drzwiach łazienki, śledząc czujnie reakcję Ewy. - Pewnie poszła tam - chciała wejść z tortem do pokoju biesiadnego, ale Andrzej przytrzymał jej ramię. - Wiesz, która godzina? - Przecież jest dorosła. - A co z jej łóżkiem? - spytał Leszek, zaglądając za szafę. Dopiero to pytanie uprzytomniło Andrzejowi, że w kuchni brak rozkładanego łóżka, że nie wisi tam makatka z Sierpuchowa ani obraz ze Świętym Józefem. Bracia spojrzeli na siebie. Andrzej bez słowa zajrzał do szafy: nie było w niej płaszcza matki. Chwycił kurtkę z wieszaka. Kiedy położył rękę na klamce - w drzwiach pokoju stanęła Ewa, trzymając w ręku spodeczek z tortem. - Co robicie? - patrzyła to na Andrzeja, to na Leszka, który zapinał marynarkę. - Chyba nie opuścisz gości o tej porze? - widząc, że Andrzej otwiera drzwi, podbiegła ku niemu, usiłując go odciągnąć. - Oszalałeś?! - Idź do swoich gości - powiedział półgłosem Leszek, odsuwając bratową z przejścia. Została w przedpokoju z kawałkiem kawowego tortu na spodeczku, a za jej plecami coraz szybciej wirowała andrzejkowa karuzela. Nie potrafiłaby już teraz znaleźć drogi z powrotem do miasta. Minęła ponure zarysy elektrowni przy Wybrzeżu Kościuszkowskim, przeszła przez skwer i wówczas natknęła się na jakieś stare tory kolejowe, które schodziły w dół. Szła, potykając się o podkłady, aż raptem była na czymś w rodzaju rampy: po jednej stronie, tam w górze, szumiały na asfalcie z rzadka przejeżdżające samochody, po drugiej, w dole, za kurtyną porastających wiślaną skarpę krzaków wikliny, przewalała się potężna rzeka. Talarowa wzdrygnęła się, jakby przeszyła ją na wskroś wilgoć, ciągnąca od wody. Zawahała się: tor się urwał, kończyła się wybetonowana rampa, dalej wyrastała skłębiona gęstwina krzaków. Szła przed siebie, rozgarniając gałęzie, wyszukując stopą ścieżkę, jakby już nie mogła się zatrzymać. Gałęzie uderzały ją w twarz, ale nie czuła bólu. Nie przed nim się chroniła, wyciągając jak ślepiec ręce przed siebie. Był to gest kogoś, kto podświadomie liczy, że ktoś chwyci te ręce, zatrzyma ją, zanim po pochyłości skarpy dotrze do miejsca, skąd już nie ma powrotu. Poczuła szarpnięcie. Zaczepiła o krzaki. Czarna chustka zsunęła się jej z włosów, jakby pochwycona niewidoczną ręką. Została na gałęzi, ale Talarowa nie zatrzymała się, by jej poszukać. Była coraz bliżej brzegu. Mówiły jej o tym bełkotliwe pomruki rzeki. Wreszcie krzaki skończyły się. Zobaczyła przed sobą mroczną toń, odbijającą nikłe światło latarń na moście. Przez most przesuwały się zamazane mżawką samochody, ale tu do niej nie dochodził żaden dźwięk, żaden głos, tylko groźne mlaśnięcia wody. Stała, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, przyciskając do piersi czarną torebkę, w której miała dowód osobisty, książeczkę oszczędnościową PKO, obrączkę Kajetana i różaniec. Rozespany Popiołek, otwierając im bramę w kubraku narzuconym na nocną koszulę, popatrzył zaskoczony. - O tej porze, w andrzejki, pan inżynier na miasto fruwa? - zgrzytnął kluczem, popatrzył uważnie na twarz Leszka. - Chyba aż do nocnych delikatesów po szkło. - Matka mi zginęła - rzucił przez ramię Andrzej, wybiegając na chodnik Złotej. - Koniec świata! - zawołał Popiołek. Gotów był się dowiedzieć czegoś więcej, ale tamci nie czekali. Zatrzymali przejeżdżającą taksówkę i Popiołek mógł tylko odprowadzić wzrokiem jej znikające światła. Sprzed pogotowia na Hożej właśnie odjeżdżała karetka na sygnale, kiedy taksówka stanęła przed wejściem. Andrzej wyskoczył pierwszy. Patrzył w ślad za odjeżdżającą karetką. Może właśnie jedzie podjąć gdzieś na ulicy jego matkę, która zasłabła. Leszek już wbiegł na schody pogotowia. W poczekalni, wypełnionej przedziwną mieszaniną zapachów szpitala, baru i pralni, na długich ławach siedzieli ludzie z obandażowanymi głowami, łapiący powietrze otwartymi szeroko ustami jak ryby wyrzucone na piasek. Sanitariusze w brudnych fartuchach dźwigali na noszach leżącego na boku i jęczącego chłopca. W okienku rejestracji Andrzej ujrzał szarą ze zmęczenia chudą kobietę, której służbowy czepek zsunął się na bok i która przecierała umoczoną w spirytusie watą pomazane atramentem palce. Obojętnie odebrała jego zdyszaną prośbę, wygłoszoną przerywanym ze zdenerwowania głosem, żeby sprawdziła, czy nie ma tu jego matki. - Tu każdy jest czyimś synem albo czyimś rodzicem - stwierdziła kwaśno. - Nazwisko proszę. - Talarowa. Maria Talarowa - Andrzej poganiał ją niecierpliwym spojrzeniem. - Niech pani sprawdzi! Leszek zaglądał przez ramię brata do kajuty rejestratorki. Nie spiesząc się, zaczęła przerzucać stronice zeszytu o zagiętych rogach. Jej palec o obłupanym paznokciu sunął wolno wzdłuż kolumny świeżo zapisanych nazwisk. Andrzej pomyślał, że w takich chwilach, kiedy rozstrzygają się rzeczy ostateczne, człowiek z niezwykłą ostrością dostrzega wszelkie, nawet nic nie znaczące szczegóły. Na przykład ten jej paznokieć przypominał mu pestkę od moreli, taką chropowatą, którą lubił obracać w ustach, wciskać językiem w podniebienie. - Gdzie jej potem będziemy szukać? - usłyszał szept Leszka. - Poczekaj. Może tu się wyjaśni. - Dla mnie już i tak wszystko jasne... Wiedział, co Leszek chce mu dać do zrozumienia: że matka nie zniknęła przypadkowo. Nie wyszła ot tak, do kościoła, lecz została niejako wygnana. Mało to jego obchodzi, czy starszy brat wiedział o tym, czy nie. Teraz działali razem, ale to, co się stało, tylko potwierdziło sąd Leszka o bracie i jego rodzinie. A tymczasem palec z chropowatym paznokciem zwolnił przy jakimś nazwisku. Andrzej poczuł na ramieniu zaciskającą się dłoń Leszka. Ale siostra pokręciła przecząco głową, mruknęła półgłosem "Tabolski", jakby chcąc dać oczekującym na odpowiedź informacje, że ten trop był mylny. Czekali dalej, śledząc ruch jej zsuwającego się w dół zeszytu palca, a cały czas docierał do ich uszu wysoki dyszkant telefonistki, która na zapleczu kabiny rejestratorki odbierała bezustannie telefony z wezwaniami. W tej chwili dopytywała się natarczywie: - Gdzie? Gdzie?... Proszę podać dokładny adres... No tak, gdzie ją znaleźliście? A może tylko pijana... Palec dotarł do końca zapisów tej nocy. Rejestratorka, nie podnosząc głowy, zamknęła zeszyt i powiedziała zmęczonym głosem: - Nie, takiej nie ma u nas. Odeszli od okienka. Nie wiedzieli: czekać wśród tych, którzy szukali tu pomocy, wracać do domu, czy też szukać matki po pustych ulicach Warszawy. Szli Hożą ku Marszałkowskiej. Mżawka osiadała im na twarzach. Na prawo migał zielony neon "Delikatesów" przy Wilczej. Podjeżdżały tam taksówki, wyskakiwali z nich ludzie, których przygnała tu o tej porze potrzeba dokończenia tej andrzejkowej nocy przy pełnej butelce. - Jak chcesz ją znaleźć na tej betonowej pustyni? - rzucił Leszek przez zęby. Andrzej omiótł wzrokiem mokre szyny tramwajowe, migające nieliczne neony i nagle pociągnął Leszka Zpowrotem. - Wracamy. - Możesz wracać - Leszek zaparł się w miejscu. - Ja do ciebie nie pójdę. - Nie do mnie. - A gdzie? - Tam, gdzie też się czasem znajdują ludzie. Kiedy dotarli na Waliców do komisariatu, świt zaczął rozjaśniać ołowiane niebo nad Warszawą. Siedzieli w ciasnym pokoju, wciśnięci między szarą szafę pancerną a biurko ze szklaną taflą w której odbijała się twarz Gienka Popiołka. - Może jakiś patrol coś ustalił? - gorączkował się Andrzej. Gienek pokiwał głową z powątpiewaniem, zapiął pod szyją haftki munduru i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Kiedy wrócił, pokiwał przecząco głową. - Na razie nie ma żadnych konkretnych zgłoszeń. Ale będę sprawdzał. Tylko... - Co tylko? - Andrzej zaniepokoił się. - Sporo jest takich, co wyszli z domu i nie wrócili. - Z jakich powodów? - Z jakiego powodu człowiek tańczy albo pije wódkę? - Co się z nią mogło stać? - Leszek wpatrywał się w mapę komisariatów MO. - Ustalimy. Od tego jesteśmy. Andrzej, podając mu rękę na pożegnanie, powiedział z determinacją, patrząc równocześnie na Leszka: - To my po to jesteśmy. W kuchennym zlewie piętrzyły się stosy brudnych naczyń. Na parapecie okna i na stole ustawione były pożyczone przez Andrzeja kieliszki, na paterze walały się resztki tortu, za który Ewa zebrała tyle pochwał. Ale nie czuła z tego powodu satysfakcji. Coś ją ssało w środku od momentu, gdy Leszek i Andrzej opuścili dom. Bo do tej chwili, Bogiem a prawdą, nie odczuwała obaw z powodu przedłużającej się nieobecności teściowej. Ostatecznie jest dorosłą osobą, a miasto to nie bajkowy las z czyhającym na Czerwonego Kapturka wilkiem. Po wyjściu braci nie tyle zresztą czuła lęk o los Talarowej, ile przed tym, jak potraktuje jej wygnanie - wreszcie nazwała to po imieniu - Andrzej, i trochę wstydziła się swego stosunku pomiędzy nimi. Andrzej czuł się odpowiedzialny za matkę, ale nie chciała tego dostrzec. Nie spała ani chwili tej nocy. Po wyjściu gości zajęła się sprzątaniem, po czym raniutko poszła do Jasińskich po dzieci. Teraz siedziała na tapczanie, karmiąc Krzysia. Pozostawiony sobie Kajtek wyciągnął zza szafy starą tekturową walizę Talarowej o pościeranych rogach i naderwanym zamku. Zamek odskoczył z trzaskiem. Kajtek, przygryzając wysunięty aż na brodę język, wydobył czarną chustę z frędzlami, parę starych pantofli... - Kto ci pozwolił ruszać? - skarciła go Ewa. Dała małemu po łapie i nogą odsunęła walizkę pod okno. - Chciałem zobaczyć, czy od nas nie uciekła - tłumaczył się płaczliwie Kajtek. - A dlaczego by miała uciekać? - Ciągle przez ciebie płakała. - Ja ci dam "przeze mnie"! - już nie była w stanie powstrzymać narastającej w niej agresji: zaczęła bić synka otwartą dłonią. Dopiero trzaśnięcie drzwi w przedpokoju przerwało tę egzekucję. W drzwiach stanął Andrzej. Patrzył na płaczącego Kajtka zgaszonym wzrokiem, jakby go nic a nic nie obchodziło, że mały przeżywa jakąś swoją tragedię. - Wiesz coś? - Ewa chciała podejść do męża, ale Kajtek odepchnął ją i dopadł kolan ojca, przytulając się spazmatycznie. Andrzej, gładząc go po włosach, przecząco pokiwał głową. - Nie denerwuj się. Może pojechała do Sierpuchowa? Andrzej wszedł do kuchni, jakby raz jeszcze chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiło się tam łóżko matki. Ale kąt za kredensem był pusty. - Gdzie je wyniosłaś? - Do piwnicy. - A to? - wskazał ścianę, gdzie przedtem wisiała makatka. - Mieliśmy gości. Od nich dużo zależy, zrozum. Po co mieli to widzieć? Oczy Andrzeja zwęziły się. Przebiegło jej przez myśl, że obaj z Leszkiem w takich chwilach stają się do siebie podobni; są jak obce dzikie koty. - Tyś ją wygnała! Śmierdzi ci, co? Wiochą ci zajeżdża? Gnojem pachnie, tak? Ale jak ona to i ja - napierał na nią, aż zaczęła się cofać ku drzwiom. - To raz wreszcie musi być powiedziane: żon można mieć kilka, ale matkę ma się tylko jedną! Zapamiętaj to sobie! - odwrócił się do niej plecami, uznając widocznie, że więcej nie mają już sobie nic do powiedzenia. Nie mogła się z tym pogodzić. - Powiedz, czego ty chcesz ode mnie?! - Na pozorach ci zależy! Na sznycie warszawskim, tak? Wstydzisz się mojej matki, mnie ubierasz na ciuchach, żeby się popisywać jak w cyrku - zerwał z siebie pepitkową marynarkę i cisnął pod nogi Ewy. - A matkę wygryzłaś. Jak tak, to ja... Ja nie widzę sensu, żebyśmy byli dalej razem! Poczuła, jak jakiś kłąb waty zatyka jej oddech, coś ściska głowę za uszami, ręce ku gardłu podrywa. Ale on tego nie widział albo też widzieć nie chciał. Podszedł do pełnego naczyń zlewu, wziął pierwszą lepszą szklankę i nalawszy wody z kranu, pił łapczywie jak człowiek po długim biegu. Raptem z gardła Ewy wyrwał się suchy szloch. Dopadła do męża, depcząc marynarkę, tuląc twarz do jego pleców, oplatając go ramionami, jakby była tonącym, a on tym, kto ją może z tej topieli wyciągnąć. - Andrzej... Nie! Nie! Nigdy! Ja cię nie puszczę! Jesteś mój, mój jedyny! Kochany! - przewinęła się pod jego łokciem, w twarz mu teraz patrzyła szeroko rozwartymi szarymi oczami, - Kochany! Ja nikogo oprócz ciebie nie mam! Ja dla ciebie wszystko... - Przelało się i koniec... - Nie! Nie koniec! Nie mów tego słowa, Andrzej - osunęła się na kolana, uniosła twarz ku górze, starając się uchwycić rękoma jego ręce. - Ja chciałam dobrze... Ja istnieję tylko dla ciebie. Dla dzieci. Tylko przez was istnieję, przecież wiesz - łzy zadławiły ją na moment, ciało przebiegł skurcz, jej ręce przycisnęły się do kolan Andrzeja w błagalnym geście. - Wszystko wam oddałam! Bez ciebie mnie nie ma! Zrozum, zrozum, zrozum, że ja ciebie kocham! Tylko ciebie! Nie wypuścił szklanki z ręki, nie spojrzał na dół, na zalaną łzami twarz żony. Tylko grdyka chodziła mu w kołnierzyku koszuli, jakby miał tam sporą pestkę od moreli, której w żaden sposób nie da się przełknąć. - Wybacz mi - głos Ewy brzmiał teraz ciszej, jak w modlitwie, a czoło jej oparte było o kolana Andrzeja. - Ja wiem, że to było... że byłam zła. To moja wina, wiem, ale teraz ja się zmienię... Naprawdę się zmienię, naprawdę... Uniosła twarz do góry i ujrzał w tym momencie tak bezmierny wyraz cierpienia, że zrozumiał, jak wiele może zależeć od jednego jego słowa, od jednego gestu. - Wybaczysz mi? Prawda, że zostaniesz? Ich oczy zetknęły się. Ale Andrzej nadal patrzył tym kocim spojrzeniem Talarów. - Jak się matka znajdzie - powiedział twardo i patrząc wciąż na Ewę, rozwarł palce, trzymające szklankę, która spadła z brzękiem do zlewu i rozprysła się. I wtedy w drzwiach pojawił się wielkooki, wystraszony Kajtek. - Co tu się stało? - Nic - powiedział Andrzej. - Szklanka się zbiła.

1 / 1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janicki Jerzy & Mularczyk Andrzej Dom III
Mularczyk Andrzej Nie ma mocnych
WYZNACZANIE INDUKCYJNOŚCI DŁAWIKÓW W WARUNKACH ICH PRACY Jozef NOWAK Jerzy BAJOREK Andrzej KALWAK Jo
Nowy dom II
Mularczyk Andrzej 02 Nie ma mocnych
Mularczyk Andrzej Kochaj albo rzuć
Mularczyk Andrzej 03 Kochaj albo rzuc
Hollanek Adam, Janicki Jerzy Noc lwowskich profesorów
katarzynki i andrzejkmoja praca II KL
Mularczyk Andrzej Sami swoi
Hollanek Adam, Janicki Jerzy Noc lwowskich profesorów
Janicki Jerzy Polskie drogi
Mularczyk Andrzej 01 Sami swoi
S2 Negocjacje jako sposób porozumiewania się w życiu społecznym Jerzy Gieorgica wykład 8, Prywatne,
PODZIAŁ I KLASYFIKACJA FIR II, Lotnictwo, ppl, Andrzej Niemojewski PPL, od szefowej, Prezentacje i o
S2 Negocjacje jako sposób porozumiewania się w życiu społecznym Jerzy Gieorgica wykład 6, Prywatne,

więcej podobnych podstron