STEVE PERRY
CONAN NIEUSTRASZONY
PROLOG
Z komnaty zionęło chłodem, ale nie takim, który bierze się z wilgotnych, przeżartych grzybem kamiennych ścian. Było to zimno nienaturalne, przenikające nie tylko ciała, ale i dusze, jakby ziąb prastarych kości zatopionych w sercu lodowca pamiętającego czasy, kiedy Atlantyda wciąż jeszcze górowała ponad falami oceanu. W samym środku owego przeraźliwego chłodu stał jego sprawca — Sowartus, mag Czarnego Kwadratu, pogrążony w realizacji skomplikowanego czaru ukutego z najbardziej plugawych i mrocznych esencji czystego zła. Ciało czarnoksiężnika zakołysało się pod wpływem przepływającej przez nie mocy, a gdy przemówił, jego głos był donośny i głęboki:
— Przybądź, o dziecię Szarych Krain. Przybądź, pomiocie otchłani. Przybądź na me
wezwanie! — Następnie Sowartus zaintonował Siedem Słów z Pergaminu Slicrevesa starając się wypowiedzieć je bezbłędnie.Jakakolwiek pomyłka równała się natychmiastowej śmierci. Jedno źle wypowiedziane słowo mogło sprawić, że przywołany demon uwolni się z diagramu nakreślonego precyzyjnie na kamiennych płytach. Z zamkowych czeluści dobiegł nagle przeraźliwy wrzask, jak gdyby ktoś zanurzał powoli jakąś nieludzką istotę w kotle z wrzącym ołowiem. Z punktu pośrodku nakreślonego na posadzce pentagramu buchnął kłąb gęstego dymu, ów fioletowo-żółty opar przywodził na myśl świeży siniec. Błysnęło oślepiające światło i wnętrze komnaty wypełniło się wonią palonej siarki. I nagle wewnątrz pentagramu stanął ociekający czarnym szlamem demon. Ze wszystkich porów jego ciała buchała woń Gehanny. Był o połowę niższy od człowieka, jego skóra miała barwę świeżej krwi. Stał nagi i bezwłosy, i chyba tylko ślepiec mógłby nie zauważyć przerażającego atrybutu jego męskości.
— Kto się poważył?! — ryknął demon i rzucił się na Sowartusa z zamiarem zaciśnięcia
szponiastych dłoni na jego gardle. Miast tego z przerażającą siłą rąbnął w otaczającą pentagram barierę mocy. Potężne mięśnie na ramionach demona nabrzmiały, gdy zaczął tłuc pięściami w niewidzialną przeszkodę. Zawył, a w dźwięku tym zawarła się wściekłość najdalszej z piekielnych Otchłani, po czym wyszczerzył się do mężczyzny, pokazując mu ostre kły.
— Tysiąc dni będziesz błagał o śmierć! — jego głos brzmiał jak zgrzyt rozdzieranych,
grubych blach mosiądzu.
Mężczyzna o kruczoczarnych włosach i spiczastej brodzie pokręcił głową.
— Nie, czarci pomiocie — uśmiechnął się. — Wezwałem cię i będziesz mi służył. O tak,
będziesz mi służył, DJAWULU! — wybuchnął śmiechem.
Demon cofnął się gwałtownie, unosząc przed sobą szponiaste dłonie. Na jego obliczu
odmalowała się zgroza.
— Znasz moje imię! — wydyszał.
— Tak. I dlatego zrobisz, co ci rozkażę, albo po wsze czasy pozostaniesz wewnątrz mojego
pentagramu.
Czarny szlam spłynął po ciele Djawula na posadzkę. W miejscach, na które padł, z kamiennych płyt uniosły się w górę smużki szarego dymu. Na podłodze uformowały się kałuże mułu, ale szlam nie był w stanie przeniknąć poza obręb diagramu nakreślonego przez Sowartusa. Djawul spojrzał na mężczyznę.
— Jesteś Magiem Czarnego Kręgu? — zapytał.
— Nie, dziecino nocy. Jestem Sowartus, adept Czarnego Kwadratu i niedługo stanę się mistrzem Czterech Ścieżek. Nie mamię się szkarłatnymi snami wywołanymi przez czarny lotos ani nie babrzę w płytkiej nekromancji jak ci nędzni stygijscy kuglarze. To nie Krąg, ale dużo potężniejszy Kwadrat zdołał cię uwięzić i uczynił moim niewolnikiem, Djawulu. Słyszeliście w Otchłani o Kwadracie?
Djawul zgrzytnął zębami.
— Słyszeliśmy.
— I będziesz mi służył? Zrobisz wszystko, co ci rozkażę?
— Będę służył — odparł i ponownie błysnął kłami do Sowartusa. — Ale strzeż się,
człowieku, bo jeśli zrobisz choćby najmniejszy błąd…!
— Nie strasz, demonie. Jeśli zechcę, mogę uwięzić cię w kamieniu i wywieźć na morze Vilayet, na którego dnie będziesz miał czas na podziwianie grząskiego mułu!
Oczy Djawula rozjarzyły się krwistą czerwienią, ale demon nie odezwał się słowem.
Sowartus odwrócił się do niego plecami i wbił wzrok w znajdującą się opodal ścianę.
Znajdowało się tam troje dzieci — dwóch chłopców i dziewczynka, uwięzionych podobnie jak demon, z tym że w nieco bardziej tradycyjny sposób, a mianowicie przykuto je do muru
łańcuchami. Dzieci nie wyglądały na wystraszone — zupełnie jakby to odczucie już ich nie dotyczyło — stały lub siedziały wpatrując się bezmyślnie w pustkę. Było ich troje. Tylko troje. Sowartus ponownie odwrócił się do demona.
— Spójrz na te dzieci — rozkazał.
Demon przyjrzał się im. Pokiwał głową.
— Widzę.
— Znasz je?
— Znam — odrzekł Djawul. — Troje z Czworga. Dziewczynka to Woda. Chłopcy to Ziemia i Powietrze.
— Świetnie. A więc poznałbyś Czwartą, gdybyś ją zobaczył?
— Poznałbym.
Sowartus pokiwał głową. Uśmiechnął się, jego zęby błysnęły bielą.
— Tak też myślałem. Posłuchaj, demonie — oto twoje zadanie. Na południowy zachód stąd
leży miasto Mornstandinos. Tam właśnie znajduje się Dziecko Ognia — ale jest ukryte.
Znajdziesz ją i sprowadzisz do mnie — całą i zdrową.
Djawul łypnął na czarnoksiężnika.
— A co potem?
— Pozwolę ci wrócić, byś mógł dalej pławić się w rozkoszach Gehanny.
— Nie mogę się doczekać, kiedy ujrzę tam ciebie, człowieku. Będzie to dla mnie doprawdy
ogromną radością.
Sowartus roześmiał się pobłażliwie.
— Nie wątpię, ale kiedy już zjawię się w Piekle, to chyba tylko po to by zostać twoim panem, demonie. Co więcej, pomożesz mi w tym, więc radziłbym ci, abyś mnie nie obrażał i pohamował swój język.
Djawul zgrzytnął zębami i nagle odezwał się chrapliwym głosem:
— Widzę… — urwał.
Czarne oczy Sowartusa błysnęły w świetle olejowych lampek stojących w płytkich ściennych
niszach.
— Tak? Mów!
Demon z wahaniem pokiwał głową i powiedział:
— Tak jak Esencję tej trójki dzieci, widzę również twoją Esencję, magu. Masz w sobie moc,
ogromną moc, nad tobą zaś niczym mroczny całun zwiesza się obietnica jeszcze potężniejszych mocy.
— Ach — mruknął Sowartus. — Jak na dziecię Czeluści jesteś wyjątkowo bystry. A więc zrozumiałeś, ile korzyści może wyniknąć dla ciebie z sumiennego wykonywania moich rozkazów i unikania mego gniewu?
— Tak. Czarne Dusze mają z ludźmi różne układy i na wiele im pozwalają. Mógłbyś uczynić tak, jak zapowiedziałeś. Będę ci służył. Nie mam zamiaru spędzić dziesięciu tysięcy lat zagrzebany w czarnym mule na dnie morza Vilayet.
— Jesteś mądry jak na prostego demona — rzekł Sowartus. — Kiedy przybędę do Piekła, by
objąć w nim rządy — za parę tysięcy lat, kiedy już znudzi mi się władanie tym światem — może będzie mi potrzebny roztropny pomocnik — na przykład ktoś taki jak ty. Zastanów się nad tym. Postaraj się służyć mi najlepiej jak umiesz. I rób zawsze to, co ci każę — przesunął szczupłą dłonią po spiczastej bródce. — Póki co, rozkazuję ci odejść. Wypełnij swoją misję i wracaj szybko.
Demon zebrał się w sobie.
— Słyszę, o panie — powiedział. — I jestem posłuszny.
Gigantyczne mięśnie napięły się jak postronki, gdy nieludzki stwór przykucnął, szykując się
do skoku. Gdy dał susa, wilgotne wnętrze komnaty rozświetlił kolejny fioletowo-żółty błysk.
Kiedy przygasł, Djawula już nie było. Tylko w miejscu gdzie stał, na kamiennej posadzce pozostało po nim kilka błotnistych, cuchnących kałuż. Sowartus ponownie wybuchnął śmiechem i spojrzał na trójkę dzieci. Niedługo dostanie Czwarte i wtedy zjednoczy energie, które zawierało w sobie każde z nich. A potem… Ach, potem przejmie kontrolę nad Czterema Żywiołami i to nie tylko nad undynami i demonami wiatrów, nie tylko nad ogniem i salamandrami, nie tylko nad półwhelfami. Nie, kiedy wreszcie będzie miał już całą Czwórkę, stworzy i wypuści Istotę Mocy, kreaturę tak przerażającą, że nawet sam Set o Czarnej Duszy będzie musiał okazać jej respekt. Sowartus odwrócił się energicznie, zamiatając posadzkę połą czarnej jedwabnej szaty. Był najpotężniejszym magiem Czarnego Kwadratu, jeśli nie liczyć Hogistuma, i pozostanie nim już na zawsze! Hogistum starał się nie dopuścić do zdobycia przez Sowartusa Mocy i dlatego zdecydował się ją ukryć. Starzec zaczarował dziewicę, a następnie uczynił ją brzemienną. Dziewica urodziła czworaczki, a każde z dzieci zawierało w sobie linię Mocy odpowiadającą jednemu Żywiołowi. Po urodzeniu zostały rozdzielone i rozesłane w różne strony, aby znalazły się jak najdalej od Sowartusa. Szukał ich trzynaście długich lat, a czyniąc to studiował wiedzę tajemną, aby pogłębić swoje umiejętności. Podróżował do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu dzieci i wiedzy. W leżących daleko na wschodzie dżunglach Khitaju miał do czynienia z żółtoskórymi magami o beznamiętnych twarzach. W zniszczonych świątyniach Stygii poznał tajniki magii Czarnego Kręgu. Czarnoksiężnik widział również na własne oczy monstrum o szmaragdowej skórze i zniekształconej, słoniowej głowie zamknięte w wieży Yary w Zamorańskim Mieście Złodziei, Arenjum. Dobrze przyswoił sobie wiedzę zdobywaną podczas tych długich wędrówek. Nawet bez mocy Czworga, Sowartus dysponował sporą potęgą. W całej Koryntii nie było maga, który mógłby mu sprostać. Ale to mu, rzecz jasna, nie wystarczało, nie, gdy w grę wchodziła Moc, dzięki której mógł zdobyć władzę nad całym światem. Sowartus uśmiechał się wychodząc z komnaty i długim, mrocznym korytarzem podążając w kierunku głównej sali Zamczyska Slott. Gdy szedł, szczury z piskiem pierzchały w mrok, a pająki wspinały się jak najwyżej po swoich pajęczynach. Hogistum nie żył otruty przez Sowartusa, a plan nieżyjącego czarnoksiężnika był dziś już tylko wspomnieniem. Sowartus odnalazł dzieci i miał je wszystkie — z wyjątkiem jednego — w swoich rękach. Wydał majątek, by zdobyć tę trójkę. Jego słudzy odnaleźli je w Turanie, Ophirze i Poitain. To doprawdy ironia losu, że, ostatnie zostało ukryte w Koryntii, prawie o rzut kamieniem od jego zamku! Miał zatem troje z czworga dzieci, a ciała śmiertelników, którzy pomagali bądź wiedzieli o jego poszukiwaniach, zostały rzucone na pożarcie rybom czy innym, bardziej osobliwym wodnym stworom lub, jak w kilku przypadkach, gniły w odludnych miejscach, gdzie nikt ich nigdy nie odnajdzie. Kiedy demon dostarczy mu Czwartą, jego triumf będzie niezaprzeczalny i pełny. Szkoda, że Starzec tego nie dożył. Sowartus chciał, aby był świadkiem jego ostatecznego zwycięstwa. Być może zdecyduje się go wskrzesić. Będzie miał taką moc. Tak, to byłby niezły żart, wskrzesić starego maga, choćby tylko na chwilę, by ponapawać się jego porażką i własnym sukcesem. Zarechotał głośno na tę myśl. Tak, na Seta, tak właśnie uczyni! Człowiek, który sprowadził z Szarych Krain zamordowanego ojca, nie może być przecież byle kim.
I
W nie mającym nazwy siole w górach Karpasz, u stóp przełęczy łączącej Zamorę z Koryntią znajdowała się smętna, zapuszczona gospoda. Właśnie w stronę tej walącej się, zrujnowanej oberży jechał wysoki, muskularny młodzieniec dosiadający potężnego ogiera pełnej krwi. Na grzbiecie wierzchowca tkwiło wyborne siodło i egzotyczne, jedwabne derki, a wykonane ze srebra uchwyty cugli były rzeźbione w kształty żurawi i ropuch. Nie ulegało wątpliwości, iż rumak ten był własnością człowieka zamożnego. Jeździec wszelako odziany był w stary skórzany kaftan. Nie miał na sobie kolczugi ani hełmu, a krótkie bryczesy, pomimo iż miękkie i luźne, pokryte były plamami potu i powycierane. Grubo tkana peleryna była na brzegach mocno postrzępiona. Do ramienia młodzian miał przypiętą pochewkę, w której tkwił długi sztylet, a u boku zwieszał się długi prosty miecz z rękojeścią obleczoną wytartą, niewyszukaną owijką, tkwiący w jeszcze mniej rzucającej się w oczy, pozbawionej ozdób skórzanej pochwie.Wieczorny wiatr zmierzwił długie jasne włosy młodego olbrzyma, a jego głęboko osadzone oczy rzucały gorejący blask, zupełnie jakby gdzieś tam, w ich wnętrzu płonęły dwa bliźniacze błękitne ogniki. Młodzieniec nazywał się Conan, pochodził z Cymmerii, a jeżeli był ktoś, kto zwrócił uwagę na kontrast pomiędzy wierzchowcem a jego jeźdźcem, gdy owa para dotarła do gospody, to najwyraźniej nie miał dość odwagi, by powiedzieć to głośno. Przy wejściu do oberży, która podobnie jak osada nie miała nazwy, stał niespełna dziesięcioletni chłopak. Mężczyzna zeskoczył z końskiego grzbietu i zmierzył malca wzrokiem.
— Ej, chłopcze, macie tu gdzieś stajnię?
— Mamy — zlustrował Conana od stóp do głów. — Dla tych, którzy mają czym zapłacić. Taksujące spojrzenie chłopaka rozbawiło Conana. Roześmiał się i sięgnąwszy do sakiewki przy pasie, wyjął małą srebrną monetę i rzucił mu. Chłopak zwinnie pochwycił ją w powietrzu i wyszczerzył się do Cymmerianina.
— O Mitro! Za to będziecie mogli mieć prawie całą stajnię na własność!
— Wystarczy obrok i oporządzenie mojego wierzchowca — rzekł Conan. — A jeśli rano sierść mego rumaka będzie lśniąca, dostaniesz drugą taką monetę!
— Będzie lśniła jaśniej niż słońce! — obiecał chłopak. Podskoczył, by schwycić rzucone mu
cugle.
— Zaczekaj — rozkazał Conan. Zdjął z końskiego grzbietu dwa ciężkie worki, starając się przy tym, by nie zabrzęczały znajdujące się wewnątrz złote monety. Te worki będą nocą bezpieczniejsze z nim niż w jakiejś zatęchłej stajni. Conan znał się na złodziejach, bo przecież sam nim był. Popatrzył chwilę, jak chłopak odprowadza jego konia, po czym wszedł do gospody. Wewnątrz oberża nie prezentowała się lepiej niż na zewnątrz. Główne pomieszczenie było brudne i tonęło w kłębach dymu wydobywającego się z osmolonego kominka płonącego przy przeciwległej ścianie. Nie było tu ani jednego okna. Światło dostawało się do środka przez szpary w niskim dachu, natomiast innym jego źródłem były kopcące olejowe lampki stojące na trzech topornie ciosanych drewnianych stołach. Grubas w poplamionym fartuchu przydreptał do Conana i uśmiechnął się ukazując poczerniałe, przegniłe zęby.
— Dobry wieczór, panie. Czym mogę wam służyć?
Conan rozejrzał się. W gospodzie było dziesięć osób, o wyglądzie w pełni pasującym do tego miejsca. Byli tu, naturalnie, śniadolicy Zamorańczycy, dwóch niskich, skośnookich mężczyzn wyglądających na Hyrkańczyków, para smutnookich i znużonych kobiet, w wytartych pantalonach, trudniących się najstarszym zawodem świata. Oraz siedzący na stołku niski, okrągły mężczyzna o szpakowatych włosach, który patrzył na Conana jak jastrząb na węża. Cymmerianin zwrócił się do oberżysty:
— Czy w tej spelunie można dostać chleb, który nie będzie porośnięty grubą na palec warstwą pleśni? I wino co nie smakuje jak ocet?
— Naturalnie, panie…
— I pokój żeby przenocować? — przerwał Conan i dodał: — Z drzwiami i zasuwą.
— Mitra pobłogosławił mój przybytek rzeczami, których poszukujecie, panie — rzekł gruby oberżysta i ponownie obnażył w uśmiechu zepsute zęby. Conan chrząknął.
— A zatem podaj mi posiłek i zobaczymy, czy błogosławieństwa Mitry odnoszą się również
do twego kucharza. Aha, i wino, ale najlepsze!
Mężczyzna łypnął na Conana spode łba, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, barczysty młodzian rzucił mu monetę. Oczy tłuściocha rozszerzyły się, gdy ujrzał żółty błysk krążka, który śmignął w powietrzu. Schwycił monety w locie szybciej niż sokół chwyta drozda, po czym
ostrożnie rozchylił palce, aby ukryć monetę przed ciekawskimi spojrzeniami pozostałych gości. Blasku złota nie zdołał jednak zgasić.
— Złoto! — w szepcie grubasa zabrzmiały chciwość, żądza i służalczość. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał ugryźć monetę, by sprawdzić czystość złota, ale najwyraźniej przypomniał sobie, w jakim stanie są jego zęby, więc tylko zważył ją w ręku. Zacisnął palce wokół złotego krążka i powiódł wzrokiem po twarzach gości, a gdy to czynił, wyglądał jak zwierzę, a ściślej mówiąc, jeden z bardziej plugawych gryzoni. Conan wybrał ten właśnie moment, aby solidnie się przeciągnąć. Skrzypnęły ścięgna i zatrzeszczały stawy, zatoczył barkami i rozluźnił potężne, muskularne ramiona. Ten ruch i towarzyszące mu dźwięki wyrwały oberżystę z wywołanego chciwością odrętwienia. Pokłonił się, burknął coś pod nosem i oddalił się w pośpiechu. Po chwili wrócił niosąc dzban z winem i kubek, który z namaszczeniem postawił na stole obok Conana.
— Posiłek zostanie przygotowany natychmiast, o panie.
Conan uśmiechnął się, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkie zebrane w oberży typy spod ciemnej gwiazdy wpatrywały się teraz w niego jak w obraz. Nie zwracając uwagi na kubek, sięgnął po dzban i uniósł go nad głową. Struga cienkiego czerwonego wina miała gorzkawy posmak, ale była dość chłodna. Po trzykroć Conan napełnił usta i przełknął, zanim opuścił naczynie, by zaczerpnąć oddechu. Ponownie się przeciągnął, a jego mięśnie zatańczyły jak ujarzmione bestie pod ogorzałą skórą, po czym usiadł na topornej ławie przy stole. Pozostali goście gospody zajęli się na powrót swoimi sprawami. Z wyjątkiem korpulentnego mężczyzny, który kątem oka nadal przyglądał się olbrzymowi. W chwilę później zjawił się oberżysta niosąc drewnianą michę z połciem parującej wołowiny. Mięso było grube jak dłoń Conana i bardzo lekko opieczone, tak że praktycznie ociekało krwią, ale Cymmerianin nie zważał na to. Zabrał się do pałaszowania, używając ostrego jak brzytwa sztyletu, by odkrajać z mięsiwa pokaźne kawałki. Żuł z lubością, popijając na wpół surowe mięso kolejnymi strugami cienkusza. Nie był to najlepszy posiłek, jaki miał okazję spożyć, ale i nie najgorszy. Kiedy dojadł wołowinę i wypił prawie całą zawartość dzbana, rozejrzał się w poszukiwaniu oberżysty. Ledwie odwrócił głowę, gdy szczerzący czarne resztki zębów tłuścioch pojawił się przy jego stoliku.
— Słucham, milordzie?
— Nie jestem żadnym milordem — rzekł Conan, syty jadłem i napitkiem. — Alem strudzony i chciałbym obejrzeć pokój, którym Mitra pobłogosławił ten… przybytek.
— Natychmiast.
Oberżysta wyprowadził Cymmerianina z zadymionego pomieszczenia wąskim korytarzem do stromych drewnianych schodów. Każdy stopień skrzypiał, kiedy stawiano na nim stopę, i wchodzenie na górę skojarzyło się ze skrzekiem stada żerujących kawek. Conan uśmiechnął się. Dobrze. Żaden złodziej nie miał szans zakraść się na piętro niepostrzeżenie. Pokój nie wyglądał lepiej niż pomieszczenie na dole, tyle tylko że był pusty, jeśli nie liczyć sterty czystej słomy i szorstkiego wełnianego koca. W zewnętrznej ścianie wycięty był okrągły otwór — okno, przez które mogło wpływać powietrze i światło księżyca, ale za małe by przecisnął się człowiek. Drzwi wyglądały na solidne, a do ich zamknięcia służyła gruba, dobrze naoliwiona zasuwa. Dziwne, gdyż zasuwa była najlepiej utrzymanym elementem tego pomieszczenia. Conan ruchem ręki odprawił oberżystę, zaryglował drzwi i cisnął pełne łupów skórzane juki w kąt, opodal sterty słomy. Coś spłoszyło się słysząc brzęk monet i popiskując umknęło w mrok. Conan dobył sztyletu i zbliżył się do prowizorycznego posłania świdrując je czujnymi niebieskimi oczyma. Kiedy był gotowy, poruszył słomą. Szczur wyskoczył spod posłania jak oparzony, ale mimo to był zbyt wolny. Conan pchnął z niesamowitą szybkością i trójkątne ostrze sztyletu przebiło brązowego gryzonia na wylot. Conan uśmiechnął się. Ten szczur nie będzie go podgryzał dzisiejszej nocy. Wstał i machnął sztyletem w stronę małego okna, zrzucając martwego gryzonia w gęstniejący mrok. Potem wytarł sztylet w słomę i ułożył się do snu.
Na parę godzin przed świtem noc rozbrzmiewała osobliwym szeptem. Był tak słaby, że przeciętny śmiertelnik nie byłby w stanie go usłyszeć pośród rozmaitych odgłosów rozlegających się wewnątrz rozchwierutanej oberży. Conan obudził się jednak w mgnieniu oka, spięty i czujny. Odgłos, który zakłócił Cymmerianinowi sen, był cichy, lecz złowróżbny, młodzieniec bowiem rozpoznał go jako zgrzyt metalu o metal. Tylko człowiek używał przedmiotów z żelaza lub brązu, a człowiek o tej godzinie oznaczał niebezpieczeństwo. Przez otwór w ścianie do pokoju wpływało słabe światło księżyca i gwiazd. Nawet kot miałby problemy z poruszaniem się w tych warunkach, ale wzrok Cymmerianina był ostrzejszy niż większości ludzi. Rozejrzał się po pokoju i jego spojrzenie padło na źródło tajemniczego dźwięku. W bladej poświacie Conan ujrzał cienki drut wsuwający się między drzwi a framugę, wygięty tak, aby mógł uchwycić dobrze naoliwiony rygiel. Przez moment Conan poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Żaden zrodzony z kobiety mężczyzna nie wspiął się po schodach, po których on wchodził wcześniej! Mógł się o to założyć. Sięgnął po miecz. Naoliwiony rygiel odskoczył nagle i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Trzej mężczyźni wpadli do pokoju. Każdy z nich trzymał w dłoni sztylet. Conan poderwał się i rzucił na skrytobójców. Jeśli sądzili, że zamordują śpiącego, srodze się omylili, bowiem ich oczom ukazał się szarżujący barbarzyńca. Pierwszy z zabójców został przeszyty na wylot, nim dojrzał grożące mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Conan wyszarpnął miecz, a bandyta charcząc runął na ziemię w konwulsjach. Cymmerianin błyskawicznie zamachnął się potężnym ostrzem z siłą, jaką dysponują jedynie najmocarniejsi z ludzi. Drugi zabójca odwrócił się nieznacznie, unosząc obronnym gestem sztylet, ale na próżno. Trysnęły skry, gdy miecz trafił w sztylet i odbił go niczym piórko. Ostrze Conana pogrążyło się w boku rabusia, rozcinając żebra i organy wewnętrzne, a mężczyzna wydawszy ostatni, przedśmiertny okrzyk runął i znieruchomiał na brudnej drewnianej podłodze. Trzeci opryszek wycofał się pośpiesznie do ciasnego korytarza. Oblicze zabójcy wykrzywił strach. Ściana korytarza pocałowała plecy niedoszłego skrytobójcy. Mężczyzna rozejrzał się gorączkowo w lewo i w prawo, ale najwyraźniej domyślił się, że gdyby spróbował uciec, rozjuszony olbrzym dopadłby go w mgnieniu oka. Zmienił uchwyt na rękojeści sztyletu, trzymając go jak miecz i dźgnął, mierząc w pierś Conana. W tej samej chwili od schodów dobiegła kakofonia skrzypiących kroków. Migoczące świece wysyłały smugi żółtawego światła przed niosącymi je ludźmi. Conan nie oderwał jednak uwagi od uzbrojonego w sztylet złodzieja, aczkolwiek ten ostatni najwyraźniej musiał być innego zdania. Rzucił się na Conana zamierzając zdradziecko zatopić ostrze w kroczu Cymmerianina. Conan odskoczył zwinnie i niewiarygodnie szybko, jak na człowieka tak potężnej postury, po czym wznosząc miecz w górę, ciął pionowo w dół. Ostrze dosięgło czaszki złodzieja i rozpołowiło ją jak kucharz melon. Mózg i krew zbryzgały ściany korytarza oświetlonego blaskiem świec trzymanych przez oberżystę i korpulentnego mężczyznę, którego Cymmerianin widział wcześniej w głównej izbie. Conan skierował w ich stronę ociekający szkarłatem koniec miecza mierząc w serce oberżysty. Ten zbladł jak śnieg, a jego czoło zlało się potem.
— P-p-proszę was, panie. Oszczędźcie mnie. Mam r-r-ro-dzinę!
Conan zmierzył go wzrokiem, a jego oczy pałały jak dwa gorejące błękitne węgle. Wreszcie się odwrócił spoglądając na doczesne szczątki ludzi, którzy zakłuliby go sztyletami, gdyby okazał się mniej czujny.
— Kim były te ścierwa? — spytał wskazując końcem miecza leżące najbliżej zwłoki.
— N-n-nie znam ich, panie — wykrztusił oberżysta. Pot spływał zeń tłustymi, lepkimi kroplami i skapywał na podłogę u jego bosych stóp. Tym razem odezwał się niski grubasek:
— Wyglądają na zamorańskich rzezimieszków. Zjawili się dzisiaj w gospodzie tuż przed wami.
Conan spojrzał na niego.
— Zowią mnie Conanem z Cymmerii, a ostatnio z Shadizar. A coś ty za jeden?
— Jestem Loganaro, przyjacielu, kupiec z Mornstandinos w Koryntii. Wracam tam po wizycie w Koth, gdzie załatwiałem interesy.
Conan pokiwał głową i przeniósł wzrok na oberżystę.
— Jak to się stało, że te sępy zakradły się do mego pokoju? Gadaj, właścicielu tej przeklętej
przez Mitrę psiarni! Na pewno nie tymi schodami.
— Racja, panie. Na drugim końcu korytarza są jeszcze jedne schody. L-l-lepsze…
— Tak. A teraz wyjaśnij mi, dlaczego rygiel jest tak dobrze naoliwiony.
— R-r-rygiel? Został niedawno założony, panie. Na pewno naoliwił go rzemieślnik. —
Oberżysta przełknął ślinę i pokiwał głową jak marionetka, której obluzowano sznurki. — Tak, na pewno tak było. Rzemieślnik musiał to zrobić.
Conan pokręcił głową.
— Zmyślna historyjka. Chyba poszukam tego rzemieślnika i sam go zapytam.
Oblicze oberżysty spopielało.
— A-a-ale jego nie ma już w naszej osadzie. On… ee… wyjechał do T-t-turanu.
Conan splunął na podłogę i otarł miecz w połę postrzępionego płaszcza zabitego rzezimieszka,
po czym obejrzał ostrze w poszukiwaniu szczerb. Nie zauważył nowych śladów. Sztylet złodzieja musiał być wykonany z marnej stali. Cymmerianin podniósł się szybko i pochylił nad
dygoczącym oberżystą.
— Wynieś te śmieci z mojego pokoju, ale już! — rozkazał. — Zamierzam powrócić do przerwanej drzemki.
— Zamierzacie spać? — Tłuścioch wydawał się przerażony słowami Cymmerianina.
— A niby czemu nie? Kur jeszcze nie zapiał, a czuję się nieco strudzony. Pospiesz się, to może zapomnę o tym natłuszczonym ryglu.
Conan uśmiechał się pałaszując przyniesione przez oberżystę śniadanie. Jadło było gorące i smakowite. Gdyby czknął, właściciel pewnie przybiegłby w te pędy dopytując się, czym może mu służyć. Pod koniec posiłku do Conana podszedł niski kupiec.
— Czy wybieracie się może na zachód? — zapytał.
— Tak. Do Nemedii — odparł Cymmerianin.
— A więc będziecie przejeżdżać przez Nawiedzoną Przełęcz.
— Nawiedzoną Przełęcz?
Kupiec uśmiechnął się.
— Bez wątpienia nazwano ją tak, aby wystraszyć dzieci. Wiatr śpiewa tam osobliwe pieśni pośród skał. Natrafiając na pewne szczeliny może wydawać dźwięki, które niejednemu śmiałkowi do reszty odebrałyby odwagę.
Conan wybuchnął śmiechem i przełknął ostatni kawałek świeżego chleba, pozostałość trzech bochenków, jakie przyniósł mu oberżysta. Popił pieczywo łykiem wina.
— W krainie, skąd pochodzę, znamy takie wietrzne flety — rzekł Conan. — W Cymmerii nawet małe dzieci nie lękają się takich odgłosów, a co dopiero mówić o wojowniku.
Loganaro wzruszył ramionami.
— Przy przełęczy jest również jezioro o nazwie Spokesjo. Powiadają, że jest ono nawiedzone.
— A z jego fal wypływają ryby, które opluwają nieostrożnych wędrowców? — Conan roześmiał się z własnego dowcipu.
Oblicze kupca spoważniało.
— Nie, w odmętach tego jeziora nie ma ryb. O istotach, jakie tam żyją, lepiej nie mówić na głos. Powiem tylko, że lepiej wystrzegać się brzegów wód, w których one zamieszkują.
— Wędruję z Koryntii do Nemedii i przejdę przez tę przełęcz, nie bacząc na dziwne odgłosy
czy bajanie starych bab — prychnął Conan.
Loganaro uśmiechnął się.
— Dzielny z was człowiek. Tak się składa, że również wracam w rodzinne strony tą drogą.
Może miałbyś ochotę na wędrówkę we dwóch?
Conan pokręcił głową.
— Nie, kupcze. Podróżuje mi się lepiej, gdy podróżuję sam. Kupiec wzruszył ramionami.
— Jak sobie życzysz. Tak czy inaczej, będę podążał za lub przed tobą. Nie przestrasz się, gdy
zauważysz mnie na szlaku.
— Potrzeba do tego czegoś więcej niż samotnego kupca. Niski mężczyzna pokiwał głową i zamilkł, ale rozbawienie, jakie malowało się na jego twarzy, ani trochę nie przypadło Conanowi
do gustu. Zupełnie jakby kupiec ukrywał przed Cymmerianinem jakąś posępną i mroczną tajemnicę.
II
Śnieg jak gruby, puszysty koc okrył kamienie otaczające przełęcz. W mroźnym powietrzu unosiła się mgiełka oddechów podążających wzdłuż szlaku wierzchowca i jego jeźdźca. Conan nie zwracał uwagi na chłód, jedynie otulił się mocniej futrzanym płaszczem. Wierzchowiec piął się wolno pod górę wąską ścieżką. Wiatru prawie nie było, ale Cymmerianin słyszał odległe zawodzenie powietrza dochodzące z jakiegoś odległego miejsca. Uśmiechnął się. Wietrzne flety mogą przerazić tchórza, ale nie Cymmerianina. Powolnemu tup, tup, tup końskich kopyt towarzyszyło słabe echo wiatru nucącego posępne melodie. Z przełęczy Conan ujrzał powierzchnię niewielkiego jeziora, o którym mu mówiono. Pokręcił głową, a jego gęsta czupryna zafalowała nieznacznie. Tafla jeziora od brzegu do brzegu skuta była lodem, a Conan mógł postawić połowę złota, jakie miał w jukach, że pokrywa lodu była równie gruba jak jego umięśnione udo. Mało prawdopodobne, aby jakieś złe duchy mogły wynurzyć się z tego jeziora. Szlak wiódł w odległości kilku jardów od brzegu zamarzniętego jeziora. Koń szedł niespiesznie, a jego miękkie, powolne ruchy usypiały Conana. W połowie szerokości jeziora wierzchowiec zatrzymał się nagle i obrócił łeb w bok ku skutej lodem tafli. Conan również się obejrzał, ale niczego nie zauważył. Wbił pięty w boki rumaka.
— Jazda — mruknął.
Wierzchowiec zarżał i potrząsnął łbem. Nagle parsknął i zaczął oddalać się od brzegu.
— Ty tępy, pociągowy kucu! — warknął Conan i silniej uderzył konia piętami. — Jak nie
ruszysz się z miejsca, to jeszcze dziś wieczorem suto napcham brzuch koniną!
W tej samej chwili rozległ się przenikliwy trzask. Cymmerianin odwrócił wzrok od krnąbrnego wierzchowca i spojrzał na jezioro. Na powierzchni lodu pojawiło się długie pęknięcie, tuż obok niego drugie i nieco dalej trzecie. Zupełnie jakby coś usiłowało wydostać się spod lodu. Tafla zamarzniętego jeziora pękła, a odłamki lodu wielkości ludzkiej głowy posypały się na wszystkie strony. Każda z wyłażących z lodowatych odmętów istot nie była większa do człowieka, ale wyglądem przypominała wielką małpę. Wszystkie były śnieżnobiałe i w ogóle nie miały twarzy. W miejscu ust, nozdrzy oraz oczu połyskiwała płaska, gładka jak polerowany kryształ powierzchnia. Na brzeg wypełzło dwanaście takich stworów i natychmiast zaczęło biec. W pierwszej chwili Conan sądził, że coś je ściga i stwory nie są nim zainteresowane, bowiem pędziły w przeciwnym kierunku, oddalając się od niego. I dopiero po chwili Cymmerianin zdał sobie sprawę, że owe istoty odcinały mu drogę ucieczki! Conan z całej siły wbił pięty w boki wierzchowca, a potem jedną ręką trzasnął zwierzę w zad, usiłując zmusić zwierzę do ucieczki. Wierzchowiec był jednak sparaliżowany ze strachu. Stanął dęba i wierzgnął, próbując zrzucić jeźdźca. Conan ścisnął boki rumaka kolanami i tylko jego potężna siła pomogła mu w utrzymaniu się w siodle. Rumak przestał wierzgać i nagle zastygł w bezruchu, jak skamieniały. Białe potwory powłócząc nogami szły w jego kierunku, wyciągając przed siebie szponiaste łapy. Do Gehanny z koniem! Conan zeskoczył z siodła i jeszcze w powietrzu dobył z pochwy miecz. Wylądował pewnie i natychmiast zaatakował monstra znajdujące się najbliżej niego. Ostrze odrąbało dłoń jednej z lodowatych bestii. W mroźnym ciele nie krążyła jednak krew. Z kikuta lodowego przedramienia buchnął miast posoki strumień przejrzystego płynu przypominającego wodę! Zimne palce wpiły się w ramię Conana, a gdy wojownik się odwrócił, ujrzał przed sobą gładkie oblicze kolejnego monstrum. Jego miecz ze świstem przeciął powietrze, a ostrze gładko i czysto pozbawiło wodnego potwora głowy. Stwór targnął konwulsyjnie całym ciałem i upadając rozluźnił uścisk. Z truchła bryznęła kolejna fontanna krystalicznego czystego płynu. Na Croma, te plugastwa umierały dość łatwo! Ale było ich ponad dziesięć na niego jednego. Conan nie był straceńcem ani zapalczywym ryzykantem. Musiał się stąd wydostać, przebić przez ciżbę upiornych wrogów i to, w miarę możliwości, jak najszybciej! Jego mięśnie grały pod skórą, gdy siekł wodne monstra ostrą, bezlitosną stalą. Po trzykroć zimne dłonie zaciskały się na jego ciele i trzykrotnie Conan odcinał ręce napastników. Ciął, dźgał i rąbał zasypując zmarzniętą ziemię odłamkami i zalewając ją wodnistą posoką wypływającą z ciał potworów bez twarzy. Było ich wiele, ale były zbyt niezdarne w porównaniu z wirującym jak fryga młodzieńcem. Conan ponownie przeszedł do natarcia i unicestwił trzy kolejne bestie. Płyn wylewający się z ich ciał buchał parą i zamarzał na chłodzie, podczas gdy Conan nieugięcie tańczył w koło wymachując dzierżoną oburącz wstęgą śmiercionośnej stali. Wiedział, że gdyby spróbował usiec wszystkie potwory, koniec walki mógłby być tylko jeden. Był zmęczony, miecz coraz bardziej ciążył mu w rękach, a wciąż jeszcze miał przed sobą osiem potworów dybiących na jego życie. Pora zmykać. Conan odwrócił się i pognał w tę samą stronę, skąd przyjechał. Beznogie bestie uformowały szereg i ruszyły jego śladem. Conan uśmiechnął się tylko. Dobrze. Były nie dość że niezdarne, ale i za grosz nie znały się na taktyce. Nagle zatrzymał się i obróciwszy na pięcie, natarł na sunące ku niemu potwory. Odległość pomiędzy nimi była zbyt duża, by mogły zaatakować go wszystkie naraz. Cymmerianin znalazł się naprzeciwko największego monstrum z pozostałej przy życiu grupy. Uchylił się zwinnie przed ciosem wielkiej jak bochen chleba pięści, płynnym ruchem uniósł miecz nad głową i z impetem opuścił go w dół. Pradawna stal odrąbała nogę monstrum od korpusu. Wodny potwór bezgłośnie runął na ziemię, blokując Conanowi odwrót. Młodzieniec rzucił się w stronę, w którą zmierzał, zanim go zaatakowano. Gdyby jeszcze mógł odzyskać swego rumaka! Przeraźliwe rżenie sprawiło, iż zatrzymał się momentalnie. Odwrócił się i ujrzał, jak kilka śnieżnobiałych istot ciągnie jego wierzchowca w kierunku ziejącej szczeliny w lodzie. Z wody wyłaniały się kolejne istoty, przytrzymując i unieruchamiając rozszalałe zwierzę. Musiało ich być tam teraz około dwudziestu. Połowa zajęła się koniem, podczas gdy reszta ruszyła w kierunku Conana. Jego wierzchowiec, prowiant i łupy miały znaleźć się na dnie jeziora Spokesjo! Conan rzucił się naprzód unosząc miecz nad głową. Na moment gniew zaćmił mu umysł. Szybko się opamiętał. Stanął. Żaden rumak nie był wart, by za niego umierać. Było tysiące wierzchowców i wielu bogaczy, których będzie mógł ograbić ze złota, jeśli tylko zostanie przy życiu.
— Niech was Crom przeklnie! — zakrzyknął do przezroczystych jak kryształ, pozbawionych krwi potworów, po czym odwrócił się i czym prędzej pobiegł przed siebie. Na drodze prowadzącej w dół od przełęczy Conan dostrzegł w oddali samotną postać. Choć przyspieszył i jego chód przeszedł w trucht, a potem w bieg, tajemnicza sylwetka nie przybliżyła się do niego ani trochę. Zawołał, ale nie uzyskał odpowiedzi. Jeździec nie zatrzymał się. Czy mógł to być kupiec, którego spotkał wcześniej w tej psiarni, noszącej dumne miano gospody? A jeżeli tak, dlaczego tak zależało mu na utrzymaniu między nimi dwoma sporego dystansu? Przeklinając wodnych napastników, którzy utopili mu konia, Conan ruszył dalej. Po dniu żmudnego marszu Conan ujrzał w oddali Mornstandinos, pierwsze miasto Koryntii jakie miał okazję oglądać. Fakt, że nie było w nim strzelistych wież ani smukłych iglic jak w urokliwym Shadizar czy Arenjun, ale otaczał je wysoki mur, a budynków, pomimo iż znacznie niższych niż w większości miast, było całkiem sporo. Maszerując dziarsko przed siebie Conan uświadomił sobie, że czeka go jeszcze co najmniej dzień drogi. Z górskiego zbocza widział rozciągającą się daleko za miastem połać mrocznej puszczy, a za nią coś co wyglądało na sporawą równinę. Pech chciał, że od strony miasta nie zmierzał ku niemu żaden wędrowiec. Gruby kupiec bez wątpienia miałby przy sobie moc rozmaitych smakołyków i cennych precjozów, którymi Conan skwapliwie by się zaopiekował. Oprócz miecza, sztyletu oraz odzienia Cymmerianin miał jedynie małą sakiewkę z paroma miedziakami, których starczyłoby na nie więcej niż jeden posiłek i kilka kubków cierpkiego wina. Niemiła to perspektywa, ale nie miał wyboru. Dotąd już niejednokrotnie przychodziło mu zacisnąć pasa. Miał przed sobą miasto, a dopóki nie dotrze do jego bram, muszą wystarczyć jadalne korzonki popijane wodą ze strumieni. Conan ze stoickim spokojem maszerował naprzód.
Loganaro oszacował, że wyprzedził wysokiego barbarzyńcę o dobrą godzinę, głównie dzięki temu, że zmusił swego wierzchowca do morderczego galopu. Zwierzę było zlane potem, ale to nie miało większego znaczenia. Najważniejsze było, aby Loganaro zdążył rozmówić się z jednym ze swoich zwierzchników. A właściwie ze zwierzchniczką. Podczas gdy koń skubał trawę przy drodze, mężczyzna rozpoczął przygotowania do rozmowy na odległość. Loganaro wyjął spomiędzy fałd szaty krótki, szeroki sztylet i ścisnął go mocno w prawej dłoni. Podwijając lewy rękaw obnażył przedramię pokryte wąskimi bliznami. Niektóre były stare, wyblakłe od słońca i prawie niewidoczne. Inne wyglądały na świeże, a ich barwy oscylowały od krwistoczerwonej po bladoróżową. Loganaro wybrał miejsce pomiędzy dwiema świeższymi bliznami i przytknął czubek ostrza do skóry. Zagryzając zęby zagłębił ostrze w ciele. Popłynęła krew, gdy przeciągnął ostrze ku dołowi, znacząc ogorzałe ciało cienką strużką żywego rubinowego płynu. Poczuł ból, konieczny jednak przy realizacji zaklęcia. Gdy sztylet zakończył swe dzieło, Loganaro odłożył go na bok i przytknął do rany wskazujący palec. Umoczył palec we krwi, po czym uniósł go do góry i wypowiedział dobrze wyuczone słowa:
— Hematus cephil augmentum sichtus.
To rzekłszy, Loganaro krwią nakreślił na kamieniu trzy tajemne symbole kończące zaklęcie. Jeden oznaczający niego samego i podwójną krzywą — znak jego zwierzchniczki. Potem musiał już tylko czekać. Minęło pięć minut, które dołączyły do niezliczonych zastępów minionego czasu przed nimi. Kiedy rozpoczęła się szósta minuta, Loganaro usłyszał kobiecy głos:
— DLACZEGO MNIE WEZWAŁEŚ?
— O pani, być może udało mi się odnaleźć to, czego szukałaś — odpowiedział w pustkę przed
sobą.
— SZUKAŁAM WIELU RZECZY, INSECTUM MINOR. CO KONKRETNIE ZDOŁAŁEŚ
ODNALEŹĆ?
— To, co pomoże ci w zakończeniu ceremonii. Ożywienia twojego hebanowego simulacrum,
księcia Lancy.
— WIELU OFEROWAŁO MI TEN OSTATNI SKŁADNIK, SŁUGO. ŻADNEMU SIĘ NIE
UDAŁO.
— Ale chyba nie tym razem, pani. Wiedziałem, jak ten mężczyzna usiekł trzech doświadczonych zabójców i uczynił to z taką łatwością, jak ociera się usta z wina. Co więcej, cało i zdrowo przeszedł przez Nawiedzoną Przełęcz.
— SZCZĘŚLIWY TO CZŁEK, KTÓRY WĘDRUJE, GDY UNDINY POGRĄŻONE SĄ WE
ŚNIE.
— Nie, pani, istoty z otchłani lodowego jeziora wcale nie spały. Wyszły całą gromadą na rzeg i usiłowały wciągnąć tego śmiertelnika w mroczne odmęty. Zabił wiele z nich. Porwały mu konia i przez moment sądziłem, że podąży za nimi w głębinę, aby uratować wierzchowca.
— UCZYNIŁ TO WSZYSTKO BEZ NICZYJEJ POMOCY?
— Właśnie. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak mnie nie zobaczy.
— NIE WĄTPIĘ. NIGDY NIE UWAŻAŁAM CIĘ ZA KANDYDATA MOGĄCEGO DOPOMÓC MI W OŻYWIENIU KSIĘCIA. ALE MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TEN MĘŻCZYZNA MNIE ZAINTERESOWAŁ. OBSERWUJ GO. W SWOIM CZASIE SKONTAKTUJĘ SIĘ Z TOBĄ I POWIEM, CO MASZ ZROBIĆ.
— A moja nagroda…?
— NIE LĘKAJ SIĘ, SŁUGO. OTRZYMASZ SWOJE ZŁOTO, JEŚLI SERCE TEGO MĘŻCZYZNY OKAŻE SIĘ DOSTATECZNIE DZIELNE. SŁOWO WIEDŹMY DJUWULI MA MOC WIĄŻĄCĄ.
— Nigdy w to nie wątpiłem, o pani.
— CZY TEN MĘŻCZYZNA MA JAKIEŚ IMIĘ?
— Zowie się Conan, pani. To barbarzyńca z Cymmerii.
W swojej rezydencji w Mornstandinos Djuwula przerwała magiczne połączenie z Loganaro i odsunęła się od lustra z polerowanej stali, które ogniskowało jej mistyczne moce. Przyjrzała się sobie. Ognistowłosa rzydziestoletnia kobieta, wyglądająca dziesięć lat młodziej, odpowiedziała jej uśmiechem. Pod cienkim jedwabiem widać było krągłość piersi i bioder, z całą pewnością znających najskrytsze tajniki rozkoszy. Odbicie wiedźmy uśmiechało się znacząco, jak gdyby lustro odbijało również jej myśli i odczucia. Żaden mężczyzna zrodzony z kobiety nie mógł dorównać Djuwuli w sztuce miłosnej. Wielu próbowało i żadnemu się nie udało. Wiedząc, że nigdy żaden śmiertelnik nie zdoła sprostać jej wymaganiom, Djuwula postanowiła stworzyć męski ersatz-simulacrum, który mógłby ją zaspokoić. Realizacja owego zamierzenia była dość prosta. W tej kwestii talent magiczny był szczególnie potężny. Niestety, trudno było uzyskać niektóre z komponentów potrzebnych do ukończenia jej dzieła. Hebanowy Książę Lancy spoczywał zimny i sztywny w łożnicy wiedźmy. Nie mógł ożyć bez ostatniego, najważniejszego skądinąd składnika — świeżego serca prawdziwie mężnego wojownika. Djuwula wypróbowała już tuziny organów, ale żaden nie zdołał ożywić jej kochanka. Domniemane mężne serca zawiodły, jedno po drugim. Wiedźma była zdegustowana. Pomimo swej służalczości, Loganaro był godny zaufania. Być może, ale tyko być może, odnalazł w końcu to, czego potrzebowała. Ta myśl była warta uśmiechu, który dzieliła ze swym zwierciadłem. Postanowiła, że przygotuje wywary. Ot tak, na wszelki wypadek.
Wysoki mężczyzna stał obok mocno poharatanej kłody, opartej o granitową ścianę. Działo się to w odległym zakątku rezydencji Lempariusa — Środkowego Rzemienia Potrójnego Bicza Senatu, a mężczyzną owym był ni mniej, ni więcej jak sam właściciel rozległej posesji. W długopalcych dłoniach Lemparius dzierżył przedmiot z mosiądzu i złota przedstawiający kulę wewnątrz sześcianu, ale zniekształconą tak osobliwie, iż trudno to było opisać słowami. Z urządzenia płynął głos Loganaro rozmawiającego z wiedźmą Djuwula. Wymiana zdań nie była przeznaczona dla uszu Lempariusa, ale senator bynajmniej się tym nie przejął. Nasłuchiwał z uwagą używając „magicznego ucha” — dzieła nieżyjącego od stu lat, bezimiennego stygijskiego rzemieślnika.
— …zowie się Conan, pani. To barbarzyńca z Cymmerii.
Lemparius wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał jak warkot, i przekręcił niewielką gałkę. Głosy grubego agenta i wiedźmy przycichły, aż w końcu umilkły zupełnie. Senator pochylił się i ostrożnie wsunął swe cudeńko za opartą o granitową ścianę, masywną belkę grubości człowieka. W kamieniu wycięta była specjalna nisza. Lemparius nie chciał, aby coś stało się z magicznym stygijskim pudełkiem. Było nader użyteczne i, na ile mógł to stwierdzić, unikatowe. Gdy urządzenie znalazło się w bezpiecznym miejscu, senator odwrócił się. Wiatr zmierzwił jego długie jasne włosy sprawiając, że oblicze senatora emanowało jakby złocistą poświatą. Gdy szedł, w jego oczach odbijały się promienie słońca, a błyski te ukazywały osobliwie ukształtowane źrenice przywodzące na myśl bardziej drapieżnika aniżeli człowieka. Lemparius metodycznie zaczął się rozbierać. Zdjął najpierw tunikę i jedwabną bieliznę, po czym sandały, aż w końcu stanął nagi na piaszczystym podwórzu, mając za sobą mur wysokości trojga ludzi. Był sam, tak więc nikt nie mógł ujrzeć jego nagości. Nikt też nie zobaczył, co się stało potem. Lemparius zaczął się przeistaczać. Kontury jego ciała zmieniły się. Skóra i mięśnie zafalowały niczym świeża glina pod palcami garncarza. Trzasnęły kości, chrząstki rozszczepiły się, jasne włosy stały się grubsze i przeistoczyły w szorstką zwierzęcą sierść. Całe jego ciało pokryło się nią od stóp do głów. Oblicze Lempariusa zaczęło się zapadać. Jego nos spłaszczył się, a nozdrza poszerzyły. Usta rozciągnęły się, a zęby połączyły i wydłużyły w spiczaste kły. Coś, co jeszcze przed chwilą było człowiekiem, stęknęło opadając na czworaki. Pazury zastąpiły paznokcie, dłonie stały się łapami. Ciało mężczyzny w jednych miejscach się skurczyło, w innych zaś wydłużyło, a gdy przemiana dobiegła końca, sylwetka ani trochę nie przypominała ludzkiej. Istota grasująca na włościach Lempariusa, jednego z Rzemieni Potrójnego Bicza Senatu, pochodziła z rodu kotów. Był to Lemparius, pantera, jeden ze zmiennokształtnych. Bestia była głodna.
III
Słońce pokonało niewielki odcinek drogi po porannym niebie, kiedy Conan dotarł do Mornstandinos. Błądził teraz alejkami, zaułkami i brukowanymi uliczkami, które zdawały się zaprojektowane przez architekta ślepego lub niespełna rozumu. Jeśli w tym labiryncie krył się jakiś sens, to Conan nie był w stanie go dostrzec. Tu stajnia pełna koni i cuchnącego łajna, obok niej świątynia z całą rzeszą mnichów przyobleczonych w powłóczyste szaty, za nią zaś targowisko gdzie sprzedawano owoce i pieczywo. Barbarzyńca poczuł, że z głodu kiszki zaczynają mu grać marsza. Ruszył w stronę bazaru przyciągając swą muskularną sylwetką niejedno spojrzenie. Z wiklinowego kosza wyjął bochenek czerstwego ciemnego chleba. Stuknął weń palcem, po czym machnął chlebem przed nosem starej kobieciny.
— Ile? — zapytał.
— Cztery miedziaki — odparła starucha.
Conan pokręcił głową.
— Nie, stara kobieto. Nie pragnę kupić twego domu i wnucząt, tylko ten bochenek czerstwego
chleba.
Kobieta cmoknęła z uznaniem.
— Jako że jesteś obcy, mogę się potargować. Trzy miedziaki.
— Widzisz przecież, że nie zamierzam kupić całego koszyka kamieni, które sprzedajesz jako
chleb, tylko ten jeden bochen. — Conan znów podetknął jej chleb pod nos i skrzywił się
znacząco.
— Chcesz oszukać ciężko pracującą starowinkę? Co mi tam, wezmę dwa miedziaki. Niech stracę, byłeś tylko mile wspominał nasz gościnny Klejnot Koryntii.
— Gdzie masz sztylet, starucho? To jasne, że rzezimieszek, który ukradnie moje pieniądze, musi potrzebować noża. Choć po namyśle wydaje mi się, że masz dostatecznie ostry język.
Kobieta ponownie zacmokała.
— Przystojny z ciebie młodzik, przypominasz mego syna. Nie będę odejmowała ci od ust tego miedziaka. Za jednego kupisz najlepszy chleb na całej ulicy.
— Zgoda, babko.
Conan sięgnął do sakiewki i wyjął monetę ze swych znacznie już uszczuplonych zapasów. Podał starej kobiecie, która z uśmiechem pokiwała głową.
— Jeszcze jedno — rzekł Conan. — Masz rację, że jestem tu obcy. Gdzie można znaleźć jakąś
gospodę i wino, którym popiłbym najlepszy chleb na tej ulicy?
— Jest wiele takich miejsc. Wydaje mi się jednak, że ktoś, kto targuje się ze staruszką o parę nędznych miedziaków, nie ma zbyt wielkiego wyboru. Idąc nieco dalej tą drogą, dwa zakręty w prawo i jeden w lewo, trafisz na oberżę „Pod Wilczym Mlekiem”. A gdyby wędrowiec był cudzoziemcem nie umiejącym czytać cywilizowanych napisów, mógłby szukać nad drzwiami szyldu z rysunkiem wilka.
— Jakiego wilka?
— Stojącego na tylnych łapach, jak do skoku — mruknęła.
— Bądź zatem pozdrowiona, pani od pieczenia chleba. I bywaj.
Conan bez trudu odnalazł gospodę „Pod Wilczym Mlekiem” i z bochenkiem chleba pod pachą wmaszerował do środka. Pomimo wczesnej godziny, wewnątrz zgromadził się niemały tłumek gości stojących przy barze bądź siedzących przy długich drewnianych stołach. Większość, sądząc po wyglądzie i odzieniu, stanowili miejscowi, kilka kobiet roznosiło misy z parującym jadłem, inne zdawały się oferować przyjemności nieco odmiennego rodzaju. Cymmerianin znalazł sobie wolne miejsce przy końcu stołu i usiadł. Następnie rozejrzał się wokoło obserwując gości. Większość mężczyzn wyglądała biednie, ale najprawdopodobniej trudniła się uczciwymi zajęciami — bednarstwem, kowalstwem i dobrym handlem. Po lewej Conan spostrzegł czterech mężczyzn, którzy wydali mu się podejrzani. Byli to z pewnością pospolici rabusie albo rzezimieszki. Najwyższy z nich był średniego wzrostu, ale bardzo barczysty i mocno umięśniony. Miał ciemne oczy, granatowoczarne włosy i wielki, haczykowaty nos przypominający ptasi dziób. Conan widział już podobnych ludzi, w których żyłach płynęła mieszanka krwi shemickiej i stygjjskiej. Mężczyzna ten sprawiał wrażenie groźnego i raczej nieroztropnie było odwracać się do niego plecami. Opodal tej czwórki siedziała osobliwie wyglądająca para; siwowłosy starzec noszący na przygarbionych barkach brzemię co najmniej sześćdziesięciu, jeśli nie siedemdziesięciu zim i dwunasto-, może trzynastoletnia dziewczynka.
Starzec miał na sobie długą szatę z szerokimi rękawami. Dziewczynka o kasztanowych włosach nosiła niebieskie pończochy, buty i krótki kaftan z wybornej skóry. Pod szerokim turańskim pasem zatknięty miała krótki mieczyk.
— Czym mogę wam służyć?
Conan uniósł wzrok i spojrzał na mówiącą te słowa tłustą ladacznicę odzianą w pomiętą suknię, pokrytą plamami zjadła i napitków. Barbarzyńca wyłuskał jeden z trzech ostatnich miedziaków i uniósł go w dwóch palcach do góry.
— Czy dostanę za to kubek przyzwoitego wina?
— Dostaniecie za to kubek wina. Czy będzie ono przyzwoite, raczycie osądzić sami.
— Aż tak złe, co? Zaryzykuję.
Dziewczyna oddaliła się, zabierając monetę Conana. Cymmerianin odwrócił się obserwując dyskretnie starca i rudą dziewczynkę. Niebawem zdał sobie sprawę, że nie tylko on się im przygląda. Osobliwa para wzbudziła żywe zainteresowanie również czterech osiłków, na których Conan zwrócił uwagę wcześniej. Nie wróżyło to dla tych pierwszych najlepiej. Nie była to wszakże jego sprawa. Ponownie odwrócił wzrok w stronę korpulentnej dziewczyny, która podeszła do niego niosąc gliniany kubek wypełniony ciemnoczerwonym płynem. Parę kropel wina przelało się nad krawędzią kubka, kiedy postawiła go na stole. Nie odzywając się słowem, dziewka odeszła. Conan spróbował wina. Nie było złe. Zdarzało mu się pijać i zarówno lepsze, jak i gorsze. Wystarczyło do popicia czerstwego chleba. O następny posiłek zatroszczy się później. Odłamał kawał i zaczął gryźć silnymi zębami. Ujdzie, stwierdził po chwili i żuł dalej wolno, rozkoszując się smakiem. Opodal Haczykonosy szybkim ruchem głowy skinął w stronę starca i dziewczynki. Dwaj jego kompani wstali od stołu i ruszyli we wskazanym kierunku. Jeden z mężczyzn bawił się rękojeścią sztyletu, drugi tylko drapał się nerwowo po krzaczastej brodzie. Conan zmarszczył brwi. Odgryzł jeszcze jeden kęs chleba. Kiedy dwaj mężczyźni znaleźli się o kilka kroków od starca, goście siedzący przy sąsiednich stołach wstrzymali oddech, zaś ci przy drzwiach jęknęli głośno. Conan powiódł wzrokiem w tamtą stronę i ujrzał mężczyzn starających się zejść czemuś z drogi. Nie wiedział, co było przyczyną owego poruszenia, ale wyglądało to tak, jakby silny powiew wiatru rozchylił młode drzewa. Gdy tłum rozstąpił się na boki, oczom barbarzyńcy ukazał się sprawca zamieszania. Po usłanej trocinami podłodze maszerował pająk. Cymmerianin jeszcze nigdy nie widział podobnego stworzenia. Było wielkości jego pięści, pokryte gęstym włosiem i świeciło niczym rubinowa latarnia, a ściślej mówiąc pulsowało światłem, jak odrażające serce. Pająk bez wahania pobiegł do stołu, przy którym siedział starzec. W okamgnieniu wspiął się po drewnianej nodze, po czym dał susa i wskoczył do kubka z winem, który starzec trzymał w pomarszczonej, sękatej dłoni. Z naczynia dobył się głośny syk, trzask i w górę uniosła się chmura czerwonawego dymu. Gdy wzrok wszystkich skupił się na nim, stary człowiek uśmiechnął się spokojnie, uniósł kubek do ust i wypił. Kompani Hakonosego stwierdzili nagle, że mają moc pilnych spraw do załatwienia, a co gorsza są już spóźnieni i dalsza zwłoka bez wątpienia nie wyjdzie im na dobre. Tak przynajmniej wydawało się Conanowi, gdy patrzył, jak dwaj opryszkowie na wyścigi pędzą do drzwi.
— Czary! — wymamrotał ktoś za plecami Conana.
W tej samej chwili dziewczynka siedząca obok staruszka podniosła się gwałtownie i rzuciła w powietrze jabłko. Jedno uderzenie serca później gładkim ruchem dobyła z pochwy swój krótki mieczyk i cięła nim raz i drugi, mierząc w opadający cel. Początkowo mogło wydawać się, że chybiła, ale bystre oczy Conana zdołały dostrzec prawdę. Barbarzyńca uśmiechnął się, zanim owoc rozpadł się na cztery części. Cymmerianin odgryzł kolejny kęs chleba. Był to pokaz dla tych wszystkich, którzy owego ranka zdecydowali się śniadać w oberży „Pod Wilczym Mlekiem”. Starzec i dziewczynka nie byli bezradni, jak mogłoby się wydawać, i jeśli ktoś miał ochotę na łatwy łup, musiał poszukać sobie innej zdobyczy. Hakonosy nie wyglądał na rozbawionego. Łypnął na staruszka ściskając swój kubek z winem tak, że zbielały kłykcie jego ciemnej dłoni. Od drzwi znów dał się słyszeć zduszony jęk. Pojawił się drugi pająk, który tym razem maszerował w stronę stołu Hakonosego. Bez zbędnych ceregieli włochaty pajęczak wpełzł po chropowatym drewnie i wskoczył do wina mężczyzny. Conan ryknął śmiechem. Z okrzykiem nieartykułowanego gniewu Hakonosy poderwał się i machnąwszy dłonią na odlew, zrzucił kubek ze stołu. Naczynie wraz z zawartością poleciało ku twarzy Conana. Cymmerianin odruchowo uniósł muskularne ramię, by odbić kubek w bok. Jednak pech chciał, że w tym właśnie ręku trzymał bochenek chleba, a raczej to co jeszcze z niego zostało. Kubek trafił w chleb, zalewając go winem i strącając śniadanie Conana na brudną podłogę. Cymmerianin patrzył ponuro, jak chleb toczy się po ziemi, pokrywając się z miejsca szarą powłoką kurzu i brudu. W lepszych czasach mógłby uznać podobne zdarzenie za zabawne, zwłaszcza gdy przytrafiło się komuś innemu, dziś jednak Conan nie potrafił obrócić pechowego incydentu w żart. Najpierw stracił swego rumaka i złoto, a teraz jeszcze śniadanie. Wziął głęboki wdech, który rozpalił w nim wściekłość, jak wiatr podsyca żarłoczny ogień. Hakonosy dobył miecza i ruszył do starca i dziewczynki. Dziecko dzielnie wyjęło z pochwy swój mieczyk i stanęło osłaniając siwowłosego maga, który na próżno usiłował przesunąć je za siebie. Szeroki miecz Cymmerianina zasyczał muskając brzegi skórzanej pochwy.
— Ty plugawcze! — ryknął Conan.
Opryszek odwrócił się zaskoczony. To, co zobaczył, z pewnością go zaniepokoiło, bo okręcił
się na pięcie usiłując unieść miecz do bloku. Jednocześnie spróbował cofnąć się o krok.
Nie udało mu się ani jedno, ani drugie. Miecz Conana trafił Hakonosego w połowie mostka, a
szerokie na dłoń stalowe ostrze rozorało pospołu kości i tkanki, otwierając ciało mężczyzny od
splotu słonecznego aż do krocza. Oblicze Hakonosego wykrzywił grymas szoku, gdy zwoje wnętrzności wypłynęły przez olbrzymi, ziejący otwór w jego ciele. Runął w tył, a jego dusza wyruszyła czym prędzej, by dołączyć do przodków. Gniew Conana nie wygasł. Potężny barbarzyńca rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu ostatniego bandyty. Ten jednak jakby się zapadł pod ziemię. Conan powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go ludzi, ale wszyscy, jak jeden mąż, cofnęli się przed muskularnym osiłkiem z okrwawionym mieczem w dłoni. Wszyscy, z jednym wyjątkiem. Dziewczynka uśmiechając się podeszła do Conana. Schowała swą broń, a gdy się zbliżyła, Cymmerianin stwierdził, że ledwie sięga mu do piersi. Zirytowany spojrzał na dziecko.
— No i co? — burknął.
— Dziękujemy, panie, że nas obroniłeś — miała ciepły głos. Wydawało się, że gdy tak stała
wpatrzona w potężnego barbarzyńcę, nawet powietrze się ogrzało.
— Nie dziękujcie mi — rzekł Conan ochrypłym głosem i wciąż jeszcze zagniewany. — To ścierwo pozbawiło mnie śniadania. Szkoda, że nie był lepszym szermierzem, abym mógł dać mu taką nauczkę, na jaką sobie zasłużył. Za mało cierpiał.
Usta dziewczynki otworzyły się na kształt wielkiego O. Wnętrze gospody rozbrzmiewało gwarem słów.
— …widziałeś ten cios? Co za siła!
— …rozpłatał go jak kurczaka…
— …cudzoziemiec z jakiejś głuszy…
Chudy mężczyzna o zygzakowatej bliźnie przecinającej jego górną wargę, skrzydełko nosa i czoło, podszedł bliżej, bacznie przyglądając się mieczowi Conana. Człowiek ów nosił brudny fartuch, który kiedyś mógł być biały, lecz dawno już zmienił kolor na szary, za sprawą setek plam po rozlanym winie i tłustych posiłkach. Oberżysta spojrzał na zabitego. Przecięte blizną usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.
— A więc Arsheva z Khemi wybrał sobie w końcu niewłaściwą ofiarę — mężczyzna przeniósł wzrok na Conana. — Mało kto tak jak on zasłużył na równie smętny koniec. Nikt nie będzie go opłakiwał, bo niby z jakiej przyczyny — wyjął ścierkę z kieszeni fartucha i podał ją Conanowi. — Otrzyjcie ostrze miecza, panie, niechaj za sprawą posoki Arshevy nie pokryje się rdzą.
Conan skinął głową i począł metodycznie czyścić brzeszczot miecza.
— Niemniej jednak — rzucił oberżysta — z pewnością zjawi się tu Delegacja Senatu, by przeprowadzić śledztwo w sprawie śmierci Arshevy. Mniemam, iż mieliście usprawiedliwiony powód, by wysłać go na tamten świat?
Conan wsunął miecz do skórzanej pochwy.
— Tak — mruknął. — Miałem jak najbardziej usprawiedliwiony powód. Ten śmieć…
— …zamierzał zaatakować mnie i moją towarzyszkę — rzekł siwowłosy starzec. — Ten
człowiek to nasz strażnik, który wykonywał tylko swoje obowiązki. Conan spojrzał na niego z osłupieniem. O czym gadał ten człowiek? Chciał coś powiedzieć, ale starzec znowu mu przerwał:
— W oczekiwaniu na Delegację dokończymy śniadanie. Zechciej przynieść memu
przyjacielowi nową tacę z jadłem na miejsce tego, które stracił, i butelkę przedniego wina. Będę
wielce zobowiązany — starzec uniósł pomarszczoną dłoń, w której trzymał srebrną monetę. — A to niech będzie zadośćuczynieniem za kłopoty, jakich przysporzył ci ten pożałowania godny
incydent. Człowiek z blizną przyjął monetę i pokiwał głową.
— Tak. To oczywiste, że łaskawy pan, jak wy, nie będzie miał najmniejszych trudności z
przekonaniem Delegacji Senatu, że nie wydarzyło się tu nic, co nie byłoby konieczne. —
Przystawił dodatkowe krzesło do stołu, przy którym siedział staruszek. — Zaraz przyniosę wasz posiłek, panie. Zasiadłszy obok starego mężczyzny i dziewczynki, Conan czekał na odpowiedź na nie wypowiedziane przez siebie pytania. Wcześniej trzymał język za zębami domyślając się, iż starzec nie przyszedł mu z pomocą bez powodu. Być może chciał mu tylko podziękować za posłanie do piachu opryszka, który zamierzał go napaść. Pomimo iż mimowolnie, Conan niewątpliwie się im przysłużył. Barbarzyńca podejrzewał wszakże, że usłyszy coś więcej niż tylko słowa podziękowania. Starzec odczekał, aż trup zostanie wyniesiony, a pozostali goście w gospodzie zajmą się innymi sprawami, po czym przemówił:
— Jestem Vitarius, a to — machnął ręką w stronę dziewczynki — jest Eldia, moja pomocnica.
Jestem, rzec by można, magikiem, posiadam niewielkie moce i wykorzystuję je od czasu do
czasu, ku uciesze gawiedzi. Chcielibyśmy podziękować ci, że zdecydowałeś się stanąć po naszej stronie.
Conan pokiwał głową i czekał.
— Domyśliłem się, że zamierzałeś niepotrzebnie zdradzić prawdziwy powód, dlaczego uśmierciłeś naszego niedoszłego zabójcę. Uczyniłeś to, bo wytrącił ci z ręki chleb, i dlatego postanowiłem przemawiać zamiast ciebie.
Conan ponownie pokiwał głową. Starzec był mądry i miał bystry wzrok.
— Delegaci, którzy przyjdą, by z nami rozmawiać, są przekupni. Kilka sztuk srebra powinno wystarczyć, aby przystali na nasze słowa. Niemniej zrzucenie na ziemię bochenka chleba w rozumieniu prawa Mornstandinos nie jest zbrodnią, za którą karze się śmiercią. Natomiast ochrona mistrza przed atakiem pospolitego rabusia jest dostatecznym powodem do użycia miecza.
Młody olbrzym pokiwał głową.
— Jestem Conan z Cymmerii. Wyświadczyłem ci przysługę, a ty odpłaciłeś mi tym samym,
zatem jesteśmy kwita.
— Niechaj tak będzie — odrzekł Vitarius. — W każdym razie po śniadaniu.
— Tak, przystaję na to.
Pojawiła się szynkarka niosąc tacę naleśników, owoce i tłusty połeć wieprzowiny, jak również dzban wina, dużo lepszego niż to, którego Conan miał okazję wcześniej kosztować. Jadł z apetytem i popijał niemałe kęsy sporymi łykami czerwonego płynu. Vitarius bacznie przyglądał się barbarzyńcy. Kiedy Cymmerianin uporał się z posiłkiem,
magik odezwał się:
— Nie mamy względem siebie długów wdzięczności, niemniej mam dla ciebie pewną propozycję, która mogłaby przypaść ci do gustu i powinna wydać ci się kusząca. Eldia i ja pokazujemy nasze drobne sztuczki na jarmarkach i targowiskach. Przyznam, że przydałby się nam ktoś taki jak ty.
Conan pokręcił głową.
— Nie płaszczę się przed magią.
— Magią? Chyba nie uważasz, że moje sztuczki są prawdziwą magią? Nie, ja param się najprostszą ze sztuk. Czy gdybym był prawdziwym magiem, czyż znajdowałbym się w miejscu
takim jak to?
Conan zamyślił się nad jego słowami. Stary miał rację.
— Jaki użytek mógłbyś mieć ze mnie, magiku?
Vitarius spojrzał na Eldię, po czym przeniósł wzrok na Conana.
— Po pierwsze, z twego miecza. Po drugie, z twojej siły. Eldia i ja raczej nie jesteśmy w stanie bronić się przed osiłkami jak ten, którego zabiłeś. Ona potrafi władać mieczem, ma szybkość i zwinność, ale praktycznie nie ma szans w pojedynku z postawnym mężczyzną. Moje iluzje mogą napędzić stracha ludziom przesądnym, ale jak sam widziałeś, trudno jest wytrącić z równowagi zdeterminowanego zabójcę.
Conan przygryzł dolną wargę.
— Zmierzam do Nemedii — oznajmił.
— W tak daleką podróż łatwiej byłoby ci wyruszyć na rączym rumaku i ze sporą ilością
prowiantu, nieprawdaż?
— Czemu sądzisz, że ich nie posiadam?
Vitarius rozejrzał się wokoło, po czym znów spojrzał na Conana.
— Czy człek zamożny spędzałby czas w takim miejscu?
Było to logiczne rozumowanie, ale Conanowi nie wystarczyło.
— Dobrze więc, sztukmistrzu, powiedz mi, czemu ty tu jesteś?
Vitarius wybuchnął śmiechem i klepnął się w udo.
— Ach, wybacz, że cię nie doceniłem, Conanie z Cymmerii. To, że ktoś jest barbarzyńcą, nie
oznacza, iż brak mu piątej klepki. Tak się składa, że gromadzimy nasze pieniądze, aby nabyć
prowiant. My również zamierzamy opuścić to cudne miasto. Wybieramy się do Argos na
południu. Pragniemy…; ee… podróżować zbrojną karawaną, a tym samym uniknąć spotkania z
rabusiami czyhającymi na ophiryjskim szlaku.
— Aha. — Conan zmierzył wzrokiem Vitariusa i Eldię.
Był co prawda złodziejem, ale nie miał nic przeciwko uczciwemu zajęciu, jeśli tylko nie
trwałoby ono zbyt długo. Poza tym wcale nie spieszyło mu się do Nemedii. Co by nie mówić,
łatwiej i szybciej podróżuje się na końskim grzbiecie niż pieszo,
— Oferuję ci jedną sztukę srebra dziennie — rzekł Vitarius. — Powinniśmy być gotowi do
drogi w ciągu miesiąca. Mniemam, iż nie będzie to dla ciebie zbyt kłopotliwe?
Conan pomyślał o smętnej zawartości swojej sakiewki. Rączy rumak i prowiant powinny być
warte jakieś dwadzieścia, trzydzieści sztuk złota. Zatem proponowane mu zajęcie — ochranianie przez miesiąc lub dwa magika i jego towarzyszki przed rabusiami i rzezimieszkami — mogło okazać się nader intratne. Conan uśmiechnął się do Vitariusa.
— Władco świecących pająków — oznajmił — od dziś masz swą straż przyboczną.
Spod naciągniętego głęboko na twarz mnisiego kaptura Loganaro patrzył, jak Cymmerianin
rozmawia ze starcem i dziewczynką. Agent Djuwuli uśmiechnął się do siebie. Szybki atak
barbarzyńcy na Hakonosego zrobił na szpiegu spore wrażenie. To przekonało go, że odnalazł
człowieka, który był niezbędny do realizacji planów czarownicy. Ten barbarzyńca był bez
wątpienia mężny. Oczami duszy Loganaro ujrzał obiecane mu przez wiedźmę złoto i oparłszy się plecami o ścianę gospody, z rozmarzeniem upił łyk wina. Niebawem serce tego wielkiego
barbarzyńcy o płonących niebieskich oczach ożywi simulacrum i wiedźma nareszcie będzie
mogła oddać się wymarzonym cielesnym rozkoszom.
IV
Młody Cymmerianin i asystentka magika podążali za Vitariusem przez ciżbę jaskrawo odzianych gości przybyłych na fetę z okazji osiągnięcia dojrzałości przez córkę miejscowego wytwórcy win.
— Spróbujemy znaleźć miejsce w pobliżu kramu wytwórcy win — powiedziała Eldia do Conana. — Tam zbiorą się zamożniejsi przyjaciele córki winiarza, a tym samym nasz występ zostanie lepiej nagrodzony.
Conan nic nie powiedział. Zobaczył silnego chłopaka trzymającego wodze trzech wierzchowców, z których jeden przypomniał barbarzyńcy rumaka porwanego przez wodne stwory. Płomień furii w jego oczach zapłonął jaśniej. Vitarius wybrał akurat tę chwilę, by odwrócić się i przyjrzeć Conanowi.
— Wydajesz się zakłopotany, Conanie — powiedział magik.
— Nie, Vitariusie, to tylko złe wspomnienia. Miałem kiedyś wierzchowca jak jeden z tych, które przed chwilą tędy przeprowadzono. Straciłem go.
— Trudno mi to pojąć. Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógł być na tyle nieroztropny, że próbowałby odebrać ci jakąś rzecz, a co dopiero doskonałego rumaka.
Conan uśmiechnął się gniewnie.
— To nie był człowiek. Kiedy pokonywałem górską przełęcz, na wschód stąd, zaatakowały mnie jakieś wodne bestie. Nie wiem, czym one były, nigdy nie spotkałem się z czymś takim.
Były białe, nie miały twarzy, a ich krew była przeźroczysta jak woda.
— Undiny! — w głosie Vitariusa brzmiały zdumienie i strach.
— Znasz te potwory?
— Tak. To wodne duchy. — Vitarius wymienił z Eldią szybkie spojrzenie. Po chwili stary magik przeniósł zadumany wzrok na Conana. Owo szczególne ciepło, które Cymmerianin wyczuł wcześniej, znów emanowało z Eldii. Powietrze zdawało się spalać. Słońce stało wysoko,
a jego promienie wyciskały z ciał przechodniów krople potu, ale ciepło dziewczynki było o wiele silniejsze.
W końcu Vitarius przemówił:
— Mówi się, że undiny są obecnie we władzy Sowartusa, Maga Czarnego Kwadratu. To zły mag, który, jak głoszą plotki, poszukuje czegoś lub kogoś w Mornstandinos. Oprócz undinów są jeszcze inne nieludzkie stwory, które służą Sowartusowi i pomagają mu w jego poszukiwaniach.
— Sowartus? — Conan wypowiedział jego imię i zamyślił się. — Cóż, jeśli ten mag rządzi istotami, które ukradły mi wierzchowca, to musi mi za niego zapłacić.
— Nie radzę ci próbować odebrać tego długu, Conanie. Sowartus to człek bez sumienia i posiadający wielkie magiczne moce. Zabija bez wahania i litości.
— Niemniej jednak nie mam w zwyczaju zapominać długów.
— Czasami jest lepiej puścić pewne rzeczy w niepamięć — mruknął pod nosem Vitarius i ruszył dalej przed siebie.
Loganaro, bardzo niezadowolony, stał przed fotelem senatora Lempariusa, najpotężniejszego
polityka w Mornstandinos, a może nawet w całej Koryntii. Na poprawę humoru niskiego mężczyzny nie wpłynęła bynajmniej obecność dwóch członków straży senatorskiej, którzy stojąc u jego boków opierali o jego gardło ostrza wąskich sztyletów.
— To chyba jakaś pomyłka, czcigodny senatorze. Nie uczyniłem nic, co kłóciłoby się z prawami Klejnotu Koryntii.
Lemparius wybuchnął śmiechem ukazując śnieżnobiałe zęby.
— Powinieneś być błaznem, Loganaro. Gdyby twoje zbrodnie zostały rozdzielone pomiędzy lud tego miasta, nasze lochy zostałyby rozsadzone. Za sprawki, o których wiem, zostałbyś skazany na szafot co najmniej ze sto razy, a trzysta razy, gdyby połowa moich podejrzeń wobec
ciebie została udowodniona.
Loganaro przełknął ślinę. Wizja jego samego zwisającego z szubienicy sprawiła, iż nagle zmiękły mu kolana. To spotkanie było zgoła niespodziewane i nie wyglądało na to, iż miał je przeżyć. Co uczynił, że ściągnął na siebie gniew Senatu? Najważniejsze pytanie brzmiało jednak: w jaki sposób go zdemaskowano?
Lemparius leniwie machnął lewą ręką.
— Zostawcie nas — polecił.
Członkowie straży pokłonili się i wsunęli sztylety do pochew. Obrócili się i bezszelestnie opuścili komnatę. Loganaro poczuł zimny pot ściekający mu po plecach, ale usilnie starał się zachować spokój.
— Mógłbym kazać obedrzeć cię ze skóry i zanurzać w gotującej słonej wodzie, ale nie zamierzam tego czynić. Przynajmniej na razie. — Lemparius płynnie podniósł się z fotela.
Niedbale bawił się rękojeścią noża, który nosił na prawym biodrze. Loganaro patrzył na długie palce senatora, pieszczące broń. Niski, korpulentny szpieg miał wrażenie, jakby znalazł się pod wpływem zaklęcia. Nie mógł bowiem oderwać wzroku od tych niemal zmysłowych, powłóczystych ruchów. Lemparius ponownie wybuchnął śmiechem.
— Podziwiasz mój stalowy kieł, hę?
Wysoki blondyn wyszarpnął sztylet z pochwy i uniósł na wysokość piersi. Broń była zakrzywiona. Jej widok przywodził na myśl posępne obrazy ostrych szponów i kłów. Rękojeść wykonana była z ciemnego jak heban drewna, twardego i wspaniale wypolerowanego. Loganaro ujrzał, że sztylet ma okrągły jelec z mosiądzu, idealnie dopasowany do drewna i stali. Samo ostrze było krótkie, ale grube i złowróżbnie zakrzywione. Zewnętrzna krawędź była ząbkowana, a wewnętrzna krzywizna niewiarygodnie wyostrzona.
— Widziałeś kiedyś wielkiego szablozębnego kota? — spytał Lemparius. — Nie? Szkoda, to
wspaniałe bestie, niestety ich liczba znacznie się zmniejszyła. Każde z tych zwierząt ma parę
kłów zakrzywionych jak ten sztylet — senator machnął w powietrzu nożem — dzięki czemu
mogą zabić prawie każdą bestię, która pełza albo stąpa po ziemi. Użyłem jednego z nich na wzór dla mego stalowego kła. Pozwala mi to odczuwać pewną… więź z wielkimi kotami.
Loganaro tępo pokiwał głową.
— Hm, chcesz zapewne, abym pokazał ci tę niezwykłą broń w działaniu, nieprawdaż?
— N-n-najczcigodniejszy senatorze, to niekonieczne…
— Oczywiście, że konieczne, Loganaro. Chodź za mną!
Lemparius poprowadził niższego mężczyznę wąskim korytarzem oświetlonym blaskiem łuczyw, po czym stromymi schodami w dół do lochów. Loganaro począł w duchu przywoływać wszystkie bóstwa, których imiona był w stanie spamiętać, błagając je o życie. W brudnej celi niewiele większej od trumny przetrzymywany był zaniedbany mężczyzna o nieokreślonym wieku. Włosy miał rozczochrane i pozlepiane w strąki, zmierzwioną brodę, a jego oczy pałały szaleństwem. Lemparius cisnął do celi nóż odebrany wcześniej szpiegowi. Mężczyzna błyskawicznie podniósł broń, rzucił się do krat i zamachnął gwałtownie. Chybił celu. Loganaro wystraszony cofnął się o krok. Lemparius nie drgnął ani o włos.
— Ten człowiek został skazany na śmierć — rzekł senator. — Ma na sumieniu zbyt wiele
zbrodni, abym miał ochotę je wymieniać. Rankiem czeka go spotkanie z katem i szubieniczną
pętlą, ale wydaje mi się, iż może go nie dożyć.
To rzekłszy, Lemparius ciął swoim sztyletem, mierząc w nadgarstek więźnia. Ruch był zwodniczo swobodny, ale tak szybki, że więzień nie miał szans cofnąć ręki. Na jego nadgarstku
pojawiła się ziejąca rana długości kciuka. Mężczyzna wydał nieartykułowany ryk. Wówczas Lemparius odciągnął zasuwę nad drzwiami i otworzył celę na oścież. Cofnął się o dwa kroki w stronę Loganaro. Tłuścioch zaczął pośpiesznie podawać tyły. Czy senator stracił zmysły? Skazaniec nie mający nic do stracenia mógł zabić ich obu! Więzień wyskoczył z celi uśmiechając się jak żywy trup. Przystanął na chwilę, by possać krew z nadgarstka, po czym splunął na brudne kamienie. Ponownie ryknął i skoczył na Lempariusa zamierzając wypruć mu wnętrzności. Nigdy w życiu Loganaro nie widział, by ktoś poruszał się równie szybko jak senator. Jak drapieżny kot Lemparius rzucił się na więźnia. Nóż zmienił się w rozmytą plamę i trafił skazańca w bok szyi. Zanim mężczyzna zdążył zareagować, nóż wykonany na wzór kła wielkiej bestii zadał następny cios, rozcinając szyję mężczyzny z drugiej strony. Lemparius odskoczył od swej ofiary. Loganaro miał spore doświadczenie, jeśli chodziło o śmiertelne rany, wiele z nich zadał własnoręcznie, ale jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego. Tętnice doprowadzające krew z korpusu do mózgu zostały rozpłatane i z każdym uderzeniem serca z ran tryskały fontanny szkarłatnej posoki. Umierający mężczyzna przez chwilę stał jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc się poruszyć. I nagle upadł. Za moment pobladł jak płótno, ale krew wciąż jeszcze płynęła z jego ran. Po chwili skonał. Lemparius kciukiem i palcem wskazującym otarł krew z ostrza, po czym obojętnym ruchem strzepnął czerwone krople na ziemię. Uśmiechnął się do Loganaro.
— Wiesz, że chwytając moją piękną broń odwrotnie — podrzucił nóż w górę i schwycił go
tak, że ostrze skierowane było teraz ku dołowi — mogę ciąć mężczyznę między nogami, równie
gładko jak w szyję? Takie cięcie nie zabija, ale mężczyzna… hm… przestaje nim być.
Loganaro przełknął ślinę. Miał wrażenie, że w jego gardle zebrało się mnóstwo ostrego
pustynnego piasku.
— Dziwnie ucichłeś, szpiegu. Zapomniałeś języka w gębie?
Loganaro oblizał wargi, suche jak
sprażone na słońcu kości.
— Cz-czego mógłbyś ode mnie żądać, czcigodny senatorze?
Lemparius schował nóż do pochwy i czule objął grubasa ramieniem.
— Służysz wiedźmie Djuwuli. Wiedziałeś, że ma ona brata, demona? Ach, to nieważne.
Obecnie śledzisz barbarzyńcę imieniem Conan. Nasza wiedźma pragnie jego serca, aby ożywić
zaprojektowane przez nią simulacrum.
— S-skąd to wiesz, panie?
— Mam swoje sposoby. Wystarczy, że wiem. Ja również interesuję się tym barbarzyńcą.
Kiedy nadejdzie czas, pragnąłbym, byś pomógł mi go pojmać. — Lemparius uśmiechnął się
szeroko.
— Ja… nie mogę — głos Loganaro brzmiał jak szept.
— Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie dosłyszałem. Wydawało mi się przez chwilę, że
odmówiłeś.
— Czcigodny senatorze, Djuwula zatknęłaby moją głowę na tyczce przed drzwiami swojej
wygódki!
— Mały człowieczku, jeśli odmówisz memu żądaniu, sprawię, że będziesz błagał o taki
koniec! Możesz być pewien, że uchronię cię przed gniewem Djuwuli.
Loganaro ponownie przełknął ślinę.
— Czy mógłbym wiedzieć, dlaczego tego pragniesz?
— Naturalnie, skoro dla mnie pracujesz, czemu miałbym to przed tobą ukrywać? Djuwula, o
czym zapewne wiesz, już nie wybiera sobie kochanków spośród ludzi. Dopilnuję, aby miała
jeszcze jednego, zanim ożywi swoje simulacrum.
— Wy, czcigodny senatorze? Ale… ale ja… myślałem… — Loganaro ugryzł się w język, gdy
uświadomił sobie, co chciał powiedzieć.
Lemparius, najwyraźniej nie przejąwszy się tym, wybuchnął śmiechem. Dokończył myśl za
Loganaro.
— Sądziłeś, że doznałem już tego wątpliwego zaszczytu i jak wszyscy inni okazałem się dla
niej zawodem?
— Raczcie wybaczyć, senatorze…
— Nie, twoje przypuszczenia były słuszne. Tak było, aczkolwiek dawno temu. Od tamtej pory
znacznie się zmieniłem. Można rzec, iż obudziła się we mnie bestia. Dzięki tej nowej energii i
niemal zwierzęcej mocy jestem pewien, że potrafię sprostać wysokim wymaganiom Djuwuli i
osiągnąć mistrzostwo w wymaganej przez nią dziedzinie.
— A skoro tak, czemu jej tego po prostu nie powiecie?
— Wygląda na to, że nie rozumiesz kobiet, mój drogi. Ona ma już ustalone poglądy i nie da
się ich zmienić ot tak, na zawołanie. Jeżeli nie jestem w stanie przekonać jej zawczasu, muszę
mieć coś, czym mógłbym z nią pohandlować. Jeśli zdołam pojmać tego barbarzyńcę, będę mógł
zażądać za niego swojej ceny. Gdybym zawiódł, Djuwula ożywi swoje simulacrum. Przyznaję,
że jest to moim zdaniem mało prawdopodobne, aczkolwiek tego typu układ powinien przypaść
jej do gustu. Bądź co bądź, w ten sposób nie może przegrać.
Loganaro rozważył swoje możliwości. W głębi serca czuł, że nie ma wyboru, jak tylko
przystać na propozycję senatora. Gdyby plan Lempariusa jakimś sposobem zawiódł, było nader
prawdopodobne, że Djuwula zechce zemścić się na człowieku, który ją zdradził. Z drugiej
wszakże strony, gdyby odmówił senatorowi, mógłby natychmiast pożegnać się z życiem. Lepiej
zaryzykować niepewną przyszłość niż niebezpieczną dla zdrowia teraźniejszość.
— Naturalnie, skoro wytłumaczyliście mi już wszystko, panie, nie pozostaje mi nic innego,
jak tylko zaproponować wam moje usługi, czcigodny senatorze.
— Tak też myślałem, Loganaro. Moje instrukcje są proste. Ponownie zajmij się śledzeniem
barbarzyńcy. Nic nie mów o tym Djuwuli, ale kontaktuj się z nią jak dotychczas. Kiedy rozkaże
ci go pojmać, poinformujesz mnie o tym i otrzymasz dalsze instrukcje.
— Jak sobie życzycie, czcigodny senatorze.
— Mów mi Lemparius, szpiegu. Bądź co bądź jesteś teraz moim sługą i wierz mi, że za
swoje usługi zostaniesz sowicie wynagrodzony.
Kiedy Loganaro oddalił się, Lemparius podszedł do ciała zabitego mężczyzny. Uśmiechnął
się. Djuwula z pewnością by mu wybaczyła, bowiem nie wątpił w prawdziwość własnych
przechwałek co do obecnej witalności i wigoru, było jednak mało prawdopodobne, aby puściła w niepamięć zdradę Loganaro. Szkoda. Ten mały tłusty łajdak był niezłym szpiegiem i wprawnym przestępcą. Mógłby okazać się użyteczny, gdyby nie musiał umrzeć, by zaspokoić gniew czarownicy. Lepiej żeby on niż ja, pomyślał Lemparius.Senator spojrzał znów na zwłoki na podłodze i poczuł ssanie w żołądku. Szkoda marnować tyle dobrego, świeżego mięsa…
Nikt nie widział, w co zmienił się w chwilę później senator Lemparius ani co dalej uczynił.
Strażom pozostało ze skazańca dużo mniej niż pozostawiłby wprawny kat.
Tej nocy pantera zasnęła z pełnym żołądkiem.
Wieczorne cienie płożyły się na rzednących tłumach, podczas gdy Conan przyglądał się Vitariusowi dającemu popis dla gości wytwórcy win. Starzec był dobry w swym fachu.
Wyjmował żywe ptaki z fałd sukni kobiet, zmieniał zawartość szklanic z winem w ocet, wyjmował z pustych butelek jedwabne wstęgi. Eldia uwijała się wokół zbierając monety od roześmianej gawiedzi i zatrzymując się od czasu do czasu, sama pokazywała własne sztuczki z
mieczykiem. Umiała odciąć guzik od tuniki, poszatkować bochenek chleba w fantazyjne kształty, a nawet, trzymając miecz w dłoniach, przeskakiwać nad ostrzem w tył i w przód. Było to dobre widowisko i do kubka, który trzymała Eldia, trafiło wiele miedziaków.
Conan nie miał wiele do roboty poza obserwowaniem gawiedzi. W pobliżu sztukmistrzów nie
zauważył rzezimieszków, choć tu i ówdzie kręciło się kilku uliczników. Jako że nie wchodzili im w drogę, Conan zostawił ich w spokoju. Bądź co bądź człowiek musiał coś jeść, a jak zauważył, na biednego w tym tłumie nie trafiło.
Jak w przypadku większości magików Vitarius zachował najlepsze sztuki na koniec. Powinien
się pospieszyć, pomyślał Conan, zanim wszyscy się rozejdą zabierając pieniądze ze sobą. Tłum ucichł, gdy Vitarius wyprężył się jak struna przygotowując do ostatniej sztuczki. Niektórzy gapie uśmiechnęli się i pokiwali głowami. Conan usłyszał, jak stojąca obok kobieta
mówi gorączkowo:
— Ostatnia jest najlepsza. Patrz!
Starzec wykonał kilka złożonych gestów, wymamrotał pod nosem cichą inkantację i dał kilka
niemal tanecznych susów. Widzowie wybuchnęli śmiechem, podobnie jak Conan.
Wreszcie Vitarius był gotów. Dał znak, by zgromadzeni cofnęli się, aż w końcu dramatycznym gestem wyrzuciwszy ręce w górę wykrzyknął:
— Teraz!
Błysnęło i powietrze wypełniła chmura gęstego siwego dymu. Gdy opar się rozwiał, Conan
ujrzał w kłębach dymu jakąś niską ciemną postać. Tłum wstrzymał oddech, przed magikiem bowiem stanął demon. Stwór był o połowę niższy od postawnego mężczyzny, a uśmiechnąwszy się ukazał koszmarny garnitur zębów. Conan poczuł na plecach lodowate ciarki. Inne sztuczki Vitariusa w porównaniu z tą były nic niewarte. Eldia, stojąca o wyciągnięcie ręki od Cymmerianina, drgnęła gwałtownie, odwróciła wzrok od demona i skierowała go na Conana.
— To nie on go sprowadził, Conanie — powiedziała cicho, acz wyraźnie. — On jest
PRAWDZIWY!
Demon postąpił krok w stronę Vitariusa. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał jak zgrzyt dartej
blachy:
— Gdzie ona jest, Siwowłosy?
Kiedy Vitarius nie odpowiedział, demon zlustrował tłum oczami, w których płonęły piekielne
ognie. Jego wzrok padł na Eldię. Stwór uśmiechnął się szeroko, odwrócił od magika i ruszył w
kierunku dziewczynki. Eldia dobyła miecza i stanęła naprzeciw monstrum. Tłum, czując co się święci, rozpierzchł się natychmiast.
— Stój! — ryknął Conan.
Demon spojrzał na niego.
— Do mnie mówisz, nędzny insekcie?
— Tak, demonie. Ale wiedz, że ten insekt jest osą, która potrafi żądlić.
Conan wyszarpnął z pochwy miecz i ująwszy go oburącz, wymierzył ostrze w brzuch demona.
— Nic do ciebie nie mam, oso — wychrypiał demon. — Chodzi mi tylko o to kruche dziecko,
dziewczynkę. Nic ci do niej, więc odejdź.
— Mylisz się, pomiocie z piekła rodem. Ona jest pod moją opieką. Grożąc jej ściągasz
niebezpieczeństwo na swą głowę.
— Ja ściągam niebezpieczeństwo na siebie? Jesteś zabawny, oso, ale to już mnie nudzi.
Uciekaj stąd albo cię zniszczę.
Conan uniósł miecz i spojrzał ponad krawędzią ostrza na paskudny pysk demona.
— Conan z Cymmerii nie ucieka przed takimi jak ty, plugawa bestio.
— A zatem módl się do swych bogów, bo wybiła twoja godzina.
Demon uniósł łapy zakończone czarnymi szponami, a dźwięk napinających się potężnych
mięśni przeszedł w huk, gdy monstrum skuliło się i skoczyło na barbarzyńcę.
V
Demon był szybki, ale Conan szybszy. Cymmerianin skoczył, podobnie jak jego przeciwnik z
piekła rodem, ale w bok i monstrum chybiło celu. Węźlaste żyły wystąpiły na sękatych ramionach Conana, gdy młodzieniec zamachnął się mieczem mierząc w szyję demona. Siła ciosu była tak potężna, że ostrze wydało przenikliwy świst. Demon wszakże nie oczekiwał na dekapitację. Dał susa i w powietrze, zwinął się ciasno w kłębek i wywinął koziołka. Zanim Conan zdołał wytracić impet cięcia i zadać cios w przeciwną stronę, demon stanął na nogi i wycofał się zwinnym tanecznym krokiem.
— Gdzie twoje żądło, oso? — roześmiał się chrapliwie.
Conan nie odpowiedział, ale rzucił się naprzód. Demon szybko odstąpił w tył zmiatając kram sprzedawcy owoców równie lekko jak pasmo pajęczyny. Mógł się śmiać, ale zachowywał stosowny dystans od chłodnej stali Cymmerianina. Kątem oka Conan dostrzegł, jak Eldia rzuca się naprzód z uniesionym mieczykiem, ale Vitarius brutalnie ją powstrzymał. Conan wiedział, że nie może sobie pozwolić nawet na chwilę , dekoncentracji. Demon mógł obawiać się stali, ale był potężny, silny i piekielnie szybki. Jego szpony mogły wypruć wnętrzności równie łatwo jak kilka sztyletów. Conan zaś nie zamierzał pozwolić, aby nieludzki stwór dotknął go choćby jednym palcem. Cymmerianin ciął mieczem w tył i w przód tworząc zabójczy wachlarz. Piekielny stwór wycofywał się przez zniszczony kram z owocami, a Conan podążał za nim krok w krok. Popełnił błąd. Nastąpił na jakiś rozgnieciony owoc i jego wysunięta do przodu noga wyprysnęła w górę. Stracił równowagę i o mało nie upadł. Uratowała go wyłącznie szybkość, gdyż demon zareagował gwałtowniej i energiczniej niż jakikolwiek człowiek, mierząc rozczapierzonymi szponami w obnażone gardło Conana. Barbarzyńca opadając na jedno kolano krótkim łukiem skierował ostrze miecza ku górze i ujmując rękojeść jedną ręką, drugą podparł się o ziemię. Stal wykuta przez człowieka napotkała na nieludzkie ciało i czarną kość, a potem przerąbała rękę demona u nadgarstka. Piekielna prawa łapa plasnęła na ziemię, dymiąc i ociekając cuchnącą posoką. Palce odciętej kończyny wyprężyły się i rozluźniły kilkakrotnie.Demon ryknął. Potworny dźwięk strzaskał stojące opodal butelki z winem i na moment ogłuszył Conana. Kiedy Cymmerianin stawał na nogi, oszalała kreatura zmieniła się w istną burzę ruchu. Uderzyła kikutem ramienia ochlapując barbarzyńcę posoką i wytrącając miecz z ręki. Conan, przeturlawszy się, znalazł się poza zasięgiem potwora, a poderwawszy się z ziemi, rozłożył szeroko ręce, gotów zamknąć jednorękiego napastnika w morderczym uścisku. Twarz Conana omiótł cuchnący śmiercią oddech. Wiedział, że nie ma szans w zapaśniczym pojedynku z demonem, ale nie ustąpił pola. Na Croma, jeśli ma umrzeć, to tylko w walce! Kiedy demon szykował się do ostatniego, decydującego skoku, struga niebieskich płomieni omiotła jego barki i plecy tworząc w zetknięciu z czerwoną skórą fioletową mgiełkę. Dziecię Otchłani ponownie zaryczało, ale nadnaturalna poświata wokół niego tylko przybrała na sile. Skóra demona zaczęła płonąć, w powietrzu zawirowały kłęby czarnego dymu. Conan odwrócił się, by ujrzeć, kto wywołał owe niebieskie płomienie, i zobaczył Vitariusa z jedną ręką
skierowaną ku demonowi, a drugą opartą na głowie Eldii, która była źródłem owej błękitnej poświaty.
— Nie! — wrzasnął cierpiący stwór. Nagle pojawił się żółtawy błysk przesycony drobniutkimi smużkami fioletu i demon znikł równie szybko, jak się pojawił. Na bruku pozostała prawa dłoń stwora, wciąż poruszająca się, sprawiająca wrażenie, jakby nadal usiłowała dosięgnąć Conana, sprawcę tak okrutnego okaleczenia jej nieludzkiego właściciela.
Vitarius stanął obok Conana i wbił wzrok w leżącą na ziemi łapę. Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni milczeli. Dopiero Cymmerianin zdecydował się przerwać ciszę:
— Wydaje mi się, Vitariusie, że mówiąc o sobie jako o zwykłym, prostym magiku nie powiedziałeś mi całej prawdy. Do przywołania tej istoty potrzeba było nie lada zaklęcia, a do jego odwołania nie użyłeś zwykłej iluzji.
— To prawda — odrzekł starzec, wydając się zmęczony. — Jestem ci winien wyjaśnienia i otrzymasz je. Gdyby nie ty, Eldia zostałaby porwana przez sługę Sowartusa, a gdyby do tego doszło, skutki byłyby niewyobrażalne.
— Oczekuję wyjaśnień — powtórzył zimno barbarzyńca.
— I otrzymasz je. Jak się słusznie domyśliłeś, Eldia i ja nie jesteśmy dokładnie tymi osobami, za jakie podawaliśmy siej w gospodzie. Ja… — starzec urwał i gwałtownie odwrócił głowę. Z
wyjątkiem jego i Conana na drodze i przy kramach nie było żywego ducha. — Eldia! Zniknęła!
— krzyknął łamiącym się głosem.
Conan okręcił się na pięcie wypatrując dziewczynki. Nigdzie jej nie zauważył.
— Demon… — zaczął.
— Nie. Bies odszedł sam. Musimy ją odnaleźć, Conanie! Jeżeli zostanie doprowadzona do
Sowartusa, jej chwile i całego świata będą policzone. Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, ale
najpierw musimy odnaleźć dziewczynkę. Musisz mi zaufać.
Po krótkim namyśle Conan skinął głową. Nie miał podstaw, by wierzyć Vitariusowi, bądź co
bądź magik już raz go okłamał, niemniej jednak Cymmerianin był człowiekiem czynu i bardziej niż rozsądkowi ufał swemu instynktowi. Vitariusa i Eldii nie otaczała zła aura, a bez ich pomocy barbarzyńca zapewne zginąłby z ręki demona. Cymmerianin wskazał mieczem w głąb ulicy.
— Ja pójdę tędy, ty idź w tamtą stronę.
Vitarius pokiwał głową. Conan oddalił się. Odwrócił się jeszcze, by ujrzeć, jak starzec
pochyla się i podniósłszy rękę demona, wkłada ją do sakwy przy pasie.
W łożnicy wiedźmy Djuwuli eksplodowała chmura żółto-fioletowego dymu, a w jej kłębach
pojawił się Djawul ściskający ocalałą dłonią kikut prawego ramienia. Drzwi do komnaty otwarły się szeroko i pojawiła się w nich wiedźma zaalarmowana tym nagłym wtargnięciem do jej sanktuarium.
— Mój bracie! Co się stało?
Djawul zaklął wkładając w niewybredne słowa iście piekielną moc. Pod jej wpływem leżąca
na łóżku ciemna postać zakołysała się.
Po chwili ranny demon wykrztusił:
— Moja dłoń!
Djuwula nieco się rozluźniła.
— Bracie, przejmujesz się taką błahostką? Odrośnie ci…
— Głupia kobieto! Nie chodzi mi o dłoń, lecz o sposób w jaki ją straciłem! Jestem związany z
Sowartusem Magiem Czarnego Kwadratu…
Djuwula zaskoczona wciągnęła gwałtownie powietrze.
— A więc go znasz — mruknął Djawul patrząc na swoją siostrę.
— Tak. Posiada niemałą moc.
— Jestem w jego mocy, więc wiem o tym najlepiej. I zawiodłem nie wykonując jego rozkazu.
To, czego szukałem, było strzeżone przez człowieka o nadnaturalnych zdolnościach. Zamiast
zapanować nad sytuacją, straciłem rękę!
— Co mogłabym uczynić dla ciebie, bracie?
— Muszę wrócić, by donieść Sowartusowi o… utrudnieniach w realizacji zadania, jakie mi
zlecił. Nie wypada mi pójść do niego bez zapewnienia, że pozyskałem potężnych sojuszników.
— Jesteśmy połączeni więzami krwi — stwierdziła Djuwula — i rzecz jasna pomogę ci, jak
tylko będę mogła najlepiej.
— To dobrze. Sowartus chce zdobyć dziecko, dziewczynkę znaną jako Eldia. Jest ona jedną z
Czworga, co powinnaś stwierdzić, kiedy tylko ją zobaczysz. Mag ma już pozostałą trójkę.
Dziewczynka podróżuje w towarzystwie jednego z Białych Magów, należących jak sądzę do
Białego Kwadratu, choć nie mam co do tego pewności. Jest z nimi równiej potężnie zbudowany
młodzian nie znanego mi pochodzenia i to on mi to zrobił. — Djawul pomachał pozbawionym
dłoni kikutem.
Rana zasklepiała się, ciało było czarne i gładkie jak szkło. Djuwula pokiwała głową, ale nie
dotarła do niej jeszcze pełna świadomość tego, co przed chwilą powiedział demon. — Gdyby
Sowartus zdołał zawładnąć czwórką dzieci dysponujących mocą Czterech Ścieżek, stałby się
najpotężniejszym magiem na ziemi. Ona również mogłaby skorzystać z jego pomocy, naturalnie
gdyby udało jej się dobić targu z Sowartusem, a raczej gdyby sama ustaliła warunki przekazania
mu swojej części magicznej energii. A człowiek, który pozbawił Djawula ręki… cóż, ten
młodzieniec wydawał się nader obiecującym kandydatem do czaru mającego służyć jej
prywatnym rozkoszom.
Zastanawiała się nad tym przez kilka uderzeń serca, po czym uśmiechnęła się do Djawula.
— Pomogę ci schwytać to dziecko — oznajmiła. — Powiedz mi, gdzie ją zostawiłeś?
Loganaro skryty za markizą przewróconego kramu obserwował, jak muskularny barbarzyńca
biegnie w głąb ulicy. Szpieg zjawił się tu w momencie, gdy Vitarius kończył swój pokaz. Teraz
bardziej niż kiedykolwiek Loganaro był pewien, że Conan jest odpowiednim składnikiem
niezbędnym do ożywienia nadzwyczajnego kochanka Djuwuli. Z całą pewnością ów barbarzyńca z dalekiej Cymmerii był też wart dopuszczenia Lempariusa do łożnicy wiedzmy, gdyby senator dostał go w swoje ręce. Niemniej jednak pojmanie barbarzyńcy mogło okazać się nad wyraz trudne i skomplikowane. To będzie kosztowna inwestycja, pomyślał Loganaro. I co najmniej kilka monet skapnie przy tej okazji do mojej sakiewki…
Barbarzyńca był zbyt szybki, aby go śledzić, a poza tym szpieg nie miałby gdzie się ukryć
przed przypadkowymi nawet spojrzeniami jasnowłosego olbrzyma, tak więc Loganaro
zdecydował się ruszyć śladem maga. Był pewny, że Cymmerianin niedługo powróci do
siwowłosego starca.
Buty Conana dudniły głośnym echem na brukowanej kocimi łbami ulicy. Ściemniało się.
Zapadał wieczór otulając wszystko granatowym płaszczem nocy. Przenikliwe niebieskie oczy
Conana lustrowały uważnie każdy mijany zaułek. Eldii nie było nigdzie.
Mijając kolejną ograniczoną budynkami uliczkę, Conan nagle zamrugał i zatrzymał się gwałtownie. Zmierzył zaułek powtórnym spojrzeniem. W czarnym prostokącie nic się nie poruszało. Co do tego nie miał wątpliwości. Piętrzyła się tu góra śmieci — szmat, postrzępionych zwierzęcych skór, potrzaskanych glinianych skorup, a opodal wznosił się sąg drewna opałowego.
Alejka wyglądała jak wiele innych, które mijał, a jednak było w niej coś dziwnego. Jakaś
drobnostka, którą mimowolnie wychwycił, wydawała się nie pasować do reszty otoczenia.
Jest! Drobna plamka bieli na ciemnym tle sągu drewna!
Conan wiedział już, że było to ludzkie oko, na które padł blask wschodzącego księżyca.
Cymmerianin dobył miecza i wszedł w zaułek. Kiedy bystry wzrok barbarzyńcy przywykł do
panującego tu mroku, bez trudu dostrzegł drobną postać przykucniętą obok sterty opału. Postać podniosła się, a stal zabłysła srebrzyście w księżycowej poświacie, gdy krótkie ostrze uniosło się w górę i wymierzyło w pierś Cymmerianina.
— Zaczekaj! — rozległ się głos Eldii. — To Conan, przyjaciel. Dopiero teraz barbarzyńca
mógł przyjrzeć się mrocznej postaci. Była to kobieta, zasłaniająca własnym ciałem skuloną za nią Eldię. Kobieta trzymała sztylet o falistym ostrzu, skierowany w stronę zbliżającego się
mężczyzny.
— Eldio, stań w świetle — polecił Conan.
— Nie! — odparł kobiecy głos. Miał w sobie słodycz, ale i twardość, jak warstewka miodu na
stali.
Conan stał przez chwilę bez ruchu, po czym uznał, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.
Wsunął miecz do pochwy i wyciągnął obie ręce przed siebie, aby pokazać, że są puste.
Kobieta postąpiła krok naprzód i blade światło księżyca skąpało ją od stóp do głów. Mogła
mieć około siedemnastu lat, osądził Conan, a długie kruczoczarne włosy sięgały jej aż do talii.
Nosiła jedwabną bluzę i cienkie skórzane bryczesy, na stopach zaś miała rzemykowe sandały.
Ciało pod odzieniem wydawało się jeszcze wspanialsze. Kobieta miała długie smukłe nogi,
przepięknie rzeźbione krągłe biodra, a piersi pod cienkim niebieskim jedwabiem pełne i ciężkie.
W jej twarzy, równie doskonałej jak reszta ciała, było coś, co wydawało się Conanowi znajome.
Wiedział, że nie mógłby zapomnieć tak cudnej kobiety, gdyby ją kiedyś spotkał, ale mimo
wszystko był pewien, że to oblicz było mu znajome…
Eldia stanęła w świetle, a Conan zrozumiał, gdzie wcześnie widział ową czarnowłosą
piękność. To była Eldia, dziewczynka, która przerodziła się w kobietę. Jako że dziewczyna była
za młoda, aby być matką Eldii, musiała być zatem…
— Jesteś jej siostrą — rzekł Conan wypowiadając głośno ostatnią myśl.
— Tak — potwierdziła kobieta. — Przybyłam, aby odebrać ją złoczyńcom, którzy zabrali ją z
naszego domu.
Conan wzruszył potężnymi ramionami i uśmiechnął się.
— Nikogo nigdzie nie zabierałem — mruknął. — I wydaje mi się, że Eldia podróżuje z
Vitariusem z własnej woli.
Kobieta zerknęła za siebie, po czym przeniosła wzrok na Conana. Uniosła sztylet nieco wyżej
i mocniej ścisnęła broń w ręku.
— Została porwana w środku nocy. Krzyczała, gdy ją wyprowadzano — stwierdziła. — Nasz
ojciec, podobnie jak matka zostali zamordowani. Przed śmiercią matka powiedziała, że Eldia jest niezwykłym dzieckiem i że ma dwóch braci oraz siostrę, moje przyrodnie rodzeństwo, o których nigdy nam nie mówiła. Powiedziała, że muszę uczynić co w mojej mocy, aby odnaleźć Eldię i ukryć ją przez Złymi, którzy pragną jej dla swych plugawych celów.
Conan spojrzał na milczącą Eldię.
— Czy Vitarius jest jednym ze Złych? — zapytał.
Dziewczynka pokręciła głową.
— Nie, ale…
— Eldio! — przerwała jej siostra. — Nie musisz niczego wyjaśniać temu… temu…
barbarzyńcy.
— Ktoś jednak będzie musiał wyjaśnić mi to i owo — stwierdził Conan. — Mam już dość
robienia ze mnie głupca i wplątywania w gierki, w które gracie obie z Vitariusem. Wróćmy teraz
do tego magika i opowiecie mi szczegółowo całą tę historię.
— Nie — zaprotestowała kobieta. — Wracajmy do domu!
— Ale najpierw dowiem się, dlaczego na środku ulicy zostałem zaatakowany przez demona
— rzucił Conan, a w jego głowie narastał gniew.
— Teraz — powiedziała siostra Eldii przesuwając nóż bliżej Conana. — Wrócimy teraz albo
cię potnę na kawałki i zostawię je szczurom na pożarcie.
Conan bez jednego słowa schwycił ją za nadgarstek, gdy spróbowała dźgnąć go sztyletem w
gardło. Wykręcił rękę, aż krzyknęła i wypuściła nóż ze zwiotczałych palców.
Nagle alejka ożyła. Drobne kształty zaroiły się na śmieciach i kłodach drewna. Rozległ się
chrobot setek pazurzastych łapek i szelest ocierających się o siebie drobnych ciał. Conan miał
wrażenie, że po ścianach i ziemi przetaczają się drobne, ruchliwe fale.
— Na Croma! — Puścił kobietę i cofnął się o krok dobywając miecza. Tym razem jednak nie
miał do czynienia z pojedynczym wrogiem. Coś dotknęło buta Conana i barbarzyńca natychmiast skierował spojrzenie w dół.Była do salamandra. Stworzenie niewiele większe od serdecznego palca Conana z niewiarygodną determinacją wspinało się po jego bucie. Płazy te uciekają zwykle na widok człowieka, ale sądząc po odgłosach, w tej alejce musiały gnieździć się ich całe steki. Jak się tu dostały? Dlaczego zbliżały się akurat do niego?
— Stać! — rozkazała Eldia.
Szuranie drobnych kończyn ucichło w okamgnieniu. Pojedyncza salamandra na bucie Conana
zamarła, jakby obróciła się w kamień.
Eldia spojrzała surowo na siostrę.
— Dwukrotnie ocalił mi życie — stwierdziła. — A Vitarius chce mi tylko pomóc. Musimy
Conanowi powiedzieć wszystko. Zaś ty, siostro, musisz usłyszeć, co ma do powiedzenia Vitarius, zanim będziemy mogły powrócić do domu. Gdybyś wcześniej nie przeraził mnie demon, w ogóle nie poszłabym z tobą. — Eldia spojrzała na salamandrę na bucie Conana. — Odejdź — rozkazała.
Małe stworzenie posłusznie zeszło z nogi barbarzyńcy i zwinnie umknęło w mrok. W chwilę
później dało się słyszeć szuranie i chrobotanie reszty wycofujących się płazów. Potem zapadła
cisza. Conan spojrzał na Eldię.
— Idziemy? — zapytała nagląco.
Conan i siostra dziewczynki wymienili spojrzenia i pokiwali głowami. Cymmerianin nie był
jednak z tego wszystkiego zadowolony. Ani trochę.
— Ty głupcze! — ryknął Sowartus. — Dałeś się okpić zwykłemu śmiertelnikowi!
Djawul stał w obrębie pentagramu, przybrawszy swą najpotężniejszą postać.
— Nie, magu, to nie był zwyczajny mężczyzna. Przez tysiąc lat zmierzyłem się z setkami
wojowników, staczając z nimi pojedynki na śmierć i życie. Ich kości gniją w grobach na całym
świecie, bowiem nie przegrałem dotąd ani jednej walki. Ten człowiek był inny niż tamci. Dużo lepszy od nich, co więcej miał magiczne wsparcie, gdyby nie ono, pokonałbym go pomimo jego
siły i niesamowitej zręczności. Masz przeciw sobie jednego z Białych, Sowartusie.
— Vitarius! — głos Sowartusa przepełniony był gniewem.
— Nie znam jego imienia, ale zogniskował na mnie moc Ognia i żar był zbyt silny, bym mógł
go wytrzymać.
— Bądź przeklęty!
— Spóźniłeś się, magu, jednak nie wszystko jeszcze stracone. Jestem bratem ludzkiej
wiedźmy posiadającej niemałe wpływy w mieście, gdzie ukrywa się poszukiwane przez ciebie
dziecko. Dostaniesz tę dziewczynkę, a ja mężczyznę, który mi to zrobił. — Djawul uniósł prawą rękę i spojrzał na kikut, na którym pojawił się już zawiązek nowej dłoni.
VI
Goście w oberży szerokim łukiem omijali czwórkę osób zasiadających przy stole opodal
kominka. Conan podejrzewał, że większość, jeżeli nie wszyscy spośród tych, którzy udawali, że
nie patrzą na niego i jego towarzyszy, musieli być obecni podczas występu iluzjonistycznego.
Cymmerianin nie dziwił się, że byli zdenerwowani, on również nie czuł się pewnie w obecności
praktyków magii. Tymczasem Vitarius kontynuował swą opowieść:
— …Eldia była jednym z czworga dzieci. Jej matka, a również i twoja — starzec spojrzał na
młodą kobietę siedzącą naprzeciw Conana — została zaczarowana przez potężnego maga i
zapłodniona.
— Chcesz powiedzieć, że mam innego ojca niż ten, którego znałam przez tyle lat? —
spojrzenie Eldii było przenikliwe i dużo sroższe niż spojrzenia dzieci w jej wieku.
— Tak. Po porodzie twojej matce wolno było zatrzymać tylko jedno dziecko. Twoim ojcem
był Hogistum z Szarego Kwadratu. To on zabrał pozostałe dzieci i rozproszył je po całym
świecie.
— Dlaczego? — zapytali równocześnie Conan, Eldia i jej siostra Kinna.
Vitarius westchnął i pokręcił głową.
— Niełatwo to pojąć. Hogistum odkrył jakąś pradawną magię, na wpół zapomniane runy
pochodzące z mrocznej przeszłości. Zdołał odczytać niektóre z nich i dowiedział się, w jaki
sposób może połączyć Cztery Żywioły w jedną żywą duszę. Hogistum nie był złym człowiekiem, lecz cechowała go nadmierna ciekawość. Będąc Szarym Magiem mógł uprawiać zarówno czarną, jak i białą magię, choć skłaniał się bardziej ku tej drugiej. Zaklęcie połączenia samo w sobie nie było złe, nabierało znaczenia w zależności do tego, kto je wypowiadał. Hogistum nie zamierzał go używać, chciał jedynie sprawdzić, czy jest w stanie je zainicjować. Tak w każdym razie twierdził.
— Skąd to wiesz? — głos Kinny był równie jedwabisty jak dotychczas.
Starzec wahał się chwilę i upił łyk wina, by zwilżyć wyschnięte wargi.
— Hogistum miał dwóch uczniów — zaczął. — Jednym z nich był jego rodzony syn, drugim
zaś wywodzący się z niższej kasty zdolny adept magicznych praktyk. — Vitarius uważnie
zlustrował twarze swych towarzyszy. — Ja byłem tym adeptem.
Conan pokiwał głową. Vitarius podjął opowieść:
— Kiedy zmarła jego żona, Hogistum wybrał dziewczynę ze swego rodu, córkę pewnego
dostojnika, aby była jego narzeczoną. Gdy znaleźli się w łożnicy, Hogistum rzucił na nią czar.
— To… podłe! — mruknęła Kinna.
— Wiem, że to musi napawać cię odrazą — rzekł Vitarius. — Później na świat przyszło
czworo dzieci. Każde z nich miało w sobie Moc.
— Trudno mi w to uwierzyć — stwierdziła Kinna.
Stary mag zamrugał niczym sowa, wbijając wzrok w dziewczynę.
— Czyżby? Czy będąc ze swą siostrą nie zauważyłaś, że posiada ona… ee… pewne
szczególne zdolności? Czy w jej obecności komukolwiek bywa zimno? Czyż w jej łóżku nie jest
zawsze ciepło, nawet w najmroźniejszą noc? I rzecz jasna są jeszcze salamandry…
Na te słowa ogień w oczach Conana zapłonął gwałtowniej.
Tak, ta dziewczynka miała coś wspólnego z tymi stworzeniami. Conan spojrzał na Kinnę, a ta
pokiwała głową pomimo niewątpliwego dystansu, z jakim podchodziła do całej tej historii.
— Eldia jest jednym z narożników kwadratu — rzekł Vitarius. — To Dziecię Ognia, Tkaczka
Płomieni i Pani Ognistych Stworzeń, Salamander. Jej siostra, Atena, jest Dzieckiem Wody i
przez nią działają undiny. Pozostali bracia to Luft, Dziecię Powietrza i powietrznych demonów,
oraz Jord, Dziecko Ziemi, pan gnomów i trolli. Nie wymyśliłem sobie tego, mówię po prostu, jak jest. Coś, co Vitarius powiedział wcześniej, nie dawało Conanowi spokoju gryząc go niczym
wygłodniały szczur. Młodzieniec wypowiedział to na głos.
— Wspomniałeś o jeszcze jednym uczniu, o synu Hogistuma. Kim on jest? Co się z nim stało?
Vitarius pokiwał głową, jakby oczekiwał tego pytania.
— Mówimy o tym, z którym miałeś już okazję się spotkać, aczkolwiek nie bezpośrednio. Jest
ci winien wierzchowca.
— Sowartus?
— Tak. Otruł własnego ojca i przez wiele lat ścigał i odnajdywał dzieci tak starannie ukryte
przez Hogistuma. Ma już troje i brak mu tylko Eldii.
— Wygląda na to, że Hogistum był mało ostrożny. — Conan bawił się kubkiem z winem. —
Został zamordowany, a jego syn znajduje się o krok od osiągnięcia zamierzonego celu.
— Tak, udało mi się wyrwać Eldię z rąk porywaczy, zanim zdołali dostarczyć ją
czarnoksiężnikowi. W przypadku pozostałych spóźniłem się. Dzięki nim mag kontroluje obecnie trzy z czterech Narożników Kwadratu: Ziemię, Powietrze i Wodę. Gdyby zdobył czwarty,
mógłby zyskać na swe usługi bestię potężniejszą niż suma poszczególnych elementów,
synergiczną siłę, którą Hogistum nazywał Istotą Mocy. Byłoby to tak potworne, że nawet
bogowie odwróciliby od niej swe oblicza.
Conan poruszył się na ławie. Nagle zrobiło mu się niewygodnie. Zawsze tak się czuł, gdy była
mowa o magii. Kinna nachyliła się nad stołem, a jedna z jej jędrnych piersi musnęła wierzch dłoni Conana.
— Jakie są zatem twoje zamiary, Vitariusie?
Stary mag westchnął ciężko.
— Muszę strzec Eldii, by nie wpadła w ręce Sowartusa, i co więcej, muszę znaleźć sposób, by
uwolnić pozostałą trójkę dzieci.
— Możesz to uczynić? — spytała półgłosem Eldia. — Możesz uratować moje rodzeństwo
przed naszym… przyrodnim bratem?
Vitarius pokręcił głową.
— Nie wiem. Sowartus należy do Czarnego Kwadratu, a zatem dysponuje niedostępnymi dla
mnie mocami. Na dodatek rozkazuje mocom trzech narożników, a ja tylko jednemu. Obawiam
się, że on jest ode mnie silniejszy. Powiadają również, iż Sowartus odważył się praktykować
nekromancję i przywoływał umarłych do realizacji niektórych zaklęć. Mogę jedynie spróbować.
Ale uczynię wszystko co w mej mocy.
Kinna odchyliła się do tyłu i pokiwała głową.
— Dobrze. Ja również ci pomogę. Dopóki Sowartus żyje, Eldia znajduje się w
niebezpieczeństwie. Musimy go zniszczyć. — Kinna spojrzała na Conana. — A co z tobą?
Cymmerianin splótł muskularne ramiona na piersiach i wbił wzrok w dziewczynę. Była
piękna, niemniej nie miał ochoty mieszać się w tę sprawę.
— Wędruję do Nemedii — oznajmił. — I przerwałem swą podróż tylko po to, by ułatwić sobie dalszą drogę. Zostałem okłamany. Nie przepadam za kłamcami, zwłaszcza takimi, którzy ryzykują moją głowę nie ostrzegając mnie zawczasu, a jeszcze mniejszą sympatią darzę tych, co parają się magią. Życzę wam powodzenia.
Kinna spojrzała zimno na Conana, ale Eldia tylko pokiwała głową, podobnie jak Vitarius.
— Nie mam ci tego za złe, Conanie — rzekł mag. — Zachowałeś się mężnie, a my odpłaciliśmy ci kłamstwami. Dziękujemy ci za pomoc i niechaj podczas podróży dopisuje ci szczęście.
Conan skinął i zaczął się podnosić.
— Ale zostań jeszcze przez chwilę — dodał Vitarius. — Jesteśmy ci coś winni za twoją fatygę. To trzy sztuki złota za twą dzisiejszą pracę i kilka miedziaków gratis, w pełni sobie na nie zasłużyłeś. Jako że wynająłem na dziś wieczór dwa pokoje, upraszam cię, byś spędził noc w jednym z nich, niechaj będzie to jeszcze jednym dowodem naszej wdzięczności wobec ciebie.
Conan przyjął monety i włożył je do sakiewki.
— Chętnie skorzystam z twojej propozycji.
Młody Cymmerianin odwrócił się i ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro. Dzień był długi, a on czuł się potwornie zmęczony.
Pokój był wprawdzie nieco przyzwoitszy niż ten, w którym Conan spał ostatnim razem, ale też
nie za bardzo. Na postrzępionym, wyświechtanym dywanie leżał wypchany słomą materac. Przez okno mieszkaniec pokoju mógł ujrzeć labirynt ulic rozciągający się dwie kondygnacje niżej. W rogu pokoju paliła się pojedyncza wąska świeczka, z której ku mrocznemu sufitowi unosiła się smużka czarnego dymu. Jej blask nie był w stanie rozproszyć posępnego mroku.
Conan z zadowoleniem stwierdził, że w posłaniu nie gnieździ się robactwo. Zgasił palcami świecę i ułożył się na materacu kładąc miecz obok siebie. Sen ogarnął go niczym gruby czarny
płaszcz.
Jak zerwany gwałtownie płaszcz, sen opuścił Conana w niecałe dwie godziny później.
Niebieskie oczy rozbłysły przepatrując spowity mrokiem pokój, ale czerń nawet dla bystrego
wzroku Cymmerianina okazała się nie do przeniknięcia. Wstrzymał oddech zdając się na słuch,
ale wychwycił jedynie szum wiatru muskającego okiennice i skrzypienie starego drewna oberży.
A także odgłos własnego serca. Nie usłyszał żadnego niebezpieczeństwa, aczkolwiek Conan zbyt ufał swemu instynktowi, by zignorować fakt nagłego obudzenia się o tak wczesnej porze. Sięgnął po miecz i natychmiast poczuł się lepiej, gdy poczuł w dłoni owiniętą starą skórą rękojeść. Może to tylko wiatr, pomyślał leżąc w bezruchu. Kiedy przez dłuższą chwilę nic się nie wydarzyło, Conan ponownie usnął, ale nie wypuścił z dłoni rękojeści miecza.
W Zamczysku Slott panowała kompletna ciemność, jeśli nie liczyć niezdrowej żółtej poświaty
rzucanej w jednej z komnat przez pojedynczą lampę. W jej świetle stał Sowartus bezlitośnie
wbijając długie, kościste palce w ramiona jednego z trójki dzieci przykutych do zawilgotniałej,
zżartej przez grzyb ściany. Teraz słaba poświata poczęła otaczać ciała maga i jego więźnia.
Początkowo blask był słaby i migotliwy, jednakże już po krótkiej chwili bladożółte światło
mogło rywalizować z tym, które rzucała lampa na ścianie. Nie minęło kilka chwil, a chłopiec i
mag wywołali tak jaskrawą iluminację, że nie sposób było na nią patrzeć nie mrużąc oczu.
Sowartus poczuł, jak jego ciało wypełnia się energią chłopca i wybuchnął donośnym śmiechem.
Skryta w ciemności oberży „Pod Wilczym Mlekiem” wiedźma Djuwula poczuła, jak wiatr
szarpie brzegami jej czarnego jedwabnego woalu. Odkryła, że poszukiwane przez nią dziecko
znajdowało się wewnątrz, podobnie jak towarzyszący mu mag Białego Kwadratu. Ta wiedza
kosztowała ją zaledwie kilka monet. Parę rozdanych tu i ówdzie sztuk srebra było w stanie
zdziałać więcej cudów niż najpotężniejsza magia. Oprócz dziewczynki Djuwula poszukiwała
również barbarzyńcy, który zranił jej brata. Ten człowiek z całą pewnością musiał mieć
niezłomnego ducha. I potężne serce.
Przybierający na sile wiatr omiótł również niską postać Loganaro ukrytego za wygódką
opodal oberży, w której spał Conan Cymmerianin. Szpieg niecierpliwie oczekiwał przybycia
sześciu zabójców, których wynajął i opłacił złotem otrzymanym od hojnego senatora Lempariusa. Nie ulegało wątpliwości, że sześciu morderców poradzi sobie z potężnym młodzieńcem, choćby nawet kilku z nich miało przypłacić to życiem. Taką decyzję podjął
Lemparius, gdy Loganaro doniósł mu, iż Conan zamierza rozstać się z trójką towarzyszy. Cała
akcja została przygotowana w olbrzymim pośpiechu, Loganaro wolał mieć nieco więcej czasu,
aby dobrać odpowiednich ludzi, niemniej nie było mu to dane. Martwił się najbardziej reakcją
Djuwuli, kiedy wiedźma dowie się o jego zdradzie, ale na to również nie miał najmniejszego
wpływu. Zżerał go strach i korpulentny mężczyzna zachodził w głowę, gdzie w tej chwili mogła znajdować się jego pani. I gdzie, do stu diabłów, podziewali się ci tępi najemni mordercy?!
Na mrocznej ulicy skąpanej w cieniach rzucanych przez gęsto stojące budynki, nie tkniętej
nawet blaskiem księżyca czy pochodni, pojawił się śniady kształt. Psy skamlały strwożone, kiedy przechodził opodal. Być może zaskakiwała je woń, zbyt silna jak na dachowego kota, aczkolwiek ów nocny gość należał z całą pewnością do rodziny kotów. W umyśle panterołaka rozbrzmiał śmiech, ale gdy wydostał się on spomiędzy jego spiczastych białych kłów, zmienił się w zgoła inny odgłos. Słysząc ten dźwięk psy w całym Mornstandinos umilkły, jakby bały się, że ich skowyt przyciągnie osobliwego drapieżnika. Psy nie musiały się martwić. Kot będący również człowiekiem ścigał całkiem inną ofiarę. Zasmakował w istotach dwunożnych. W mieście było ich pod dostatkiem. Sześć tych szczególnych zwierząt minęło w mroku wielkiego kota nie zdając sobie sprawy z jego obecności. Panterołak nie zaatakował ich, bowiem ludzie ci mieli do wykonania ważną misję. A misje takie jak ta mogły zapewnić mu rozkosz odmiennego rodzaju niż jedzenie.
Spokojny zazwyczaj sen Conana z Cymmerii został znów zakłócony i potężnie zbudowany
barbarzyńca kręcił się niespokojnie na wypchanym słomą materacu. Ponownie się obudził, ale i
tym razem nie zdołał wykryć żadnego zagrożenia. To tylko sen, pomyślał, musiał przyśnić mi się jakiś koszmar. Gdy w chwilę potem usnął powtórnie, w jego uszach rozbrzmiewał tylko głośny szum nocnego wiatru. Na zewnątrz wyraźnie zanosiło się na burzę.
VII
Wiatr hulał na ulicach Mornstandinos wyszukując wszystkie szczeliny, w których mógł
szumnie obwieścić swe przejście. Podmuchy wilgotnego powietrza poruszały małymi
przedmiotami i unosiły w dal śmieci. Gdy zaczęło padać, grube krople deszczu wręcz
eksplodowały na bruku przemaczając do suchej nitki wszystko i wszystkich.
Błyskawice raz po raz przemieniały noc w dzień, ciemności rozbrzmiewały hukiem gromów,
przypominających gniewny ryk jakiegoś rozsierdzonego boga. Burza nie zapowiedziana przez
odczuwających bóle w kościach przepowiadaczy lunęła na miasto z iście tropikalną furią, nie
znaną wcześniej w tym kraju.
— Niechaj Mitra przeklnie ten deszcz! — rzucił jeden z zabójców ukryty pod niewielkim daszkiem naprzeciw wejścia do oberży „Pod Wilczym Mlekiem”. Trzech lub czterech kompanów powtórzyło skwapliwie jego słowa, zanim Loganaro uciszył ich srogim spojrzeniem.
— Boicie się roztopić? — burknął drwiąco szpieg.
— Nie — odrzekł morderca — ale leje jak z cebra, płatniku. Tej nocy nawet szczury się
potopią.
— Nie przejmuj się szczurami — rzekł Loganaro. — Nie płacę ci, byś się martwił ich losem,
ale byś dostarczył mi mężczyznę, śpiącego w jednym z pokoi tej gospody.
Zabójca, zamorańczyk z pochodzenia z łatką zakrywającą nie widzące oko, skinął głową.
— Tak, to prawda — mruknął Łatka. — Ale moi ludzie i ja chcielibyśmy jeszcze
przedyskutować z tobą pewną sprawę związaną z naszą… umową. — Mężczyzna miał mocny
cudzoziemski akcent.
Loganaro spojrzał na niego zdumiony.
— Przedyskutować? O czym mielibyśmy dyskutować?
— Powiadają, że człowiek, którego mamy ci dostarczyć, był widziany na placu podczas
przyjęcia wydanego przez wytwórcę win, kiedy walczył z jakimś czerwonym monstrum.
— A jeżeli nawet, to co? Jest was sześciu, lękacie się jednego człowieka?
— To nie strach, panie, ale szacunek. Powiadają, że ten człowiek był diabelnie szybki i silny
jak niedźwiedź. Jeżeli to prawda, moi przyjaciele i ja uważamy, że czeka nas nie lada zadanie.
Chyba przydałoby się jeszcze trochę posmarować.
Loganaro zgrzytnął zębami.
— Ile? Umawialiśmy się na dwanaście złotych solonów za całą robotę, od łebka.
Łatka uśmiechnął się, szczerząc pożółkłe, nierówne zęby.
— To było kiedyś. Teraz żądamy osiemnastu.
— Niemożliwe. Być może uda mi się załatwić po jednej sztuce srebra dla każdego z was.
Łatka wzruszył ramionami.
— Pogoda jest marna, deszcz zimny, po co mamy tu moknąć?
— Dodam wam po dwie sztuki złota — rzekł rozwścieczony Loganaro.
— Pięć! — warknął Łatka.
Loganaro pomyślał o mężczyźnie, którego śmierć oglądał w lochach pod gmachem Senatu, i
przełknął ślinę. Silny podmuch wiatru omiótł mu plecy. Strużki deszczu spłynęły za kołnierz i
ściekły po karku. Zastanawiał się, czy nie potargować się jeszcze, ale ostatecznie z tego
zrezygnował. Całe złoto Koryntii nie miało większej wartości niż jego życie.
Wziął głęboki wdech.
— Zgoda. Jeszcze pięć złotych solonów, kiedy dostarczycie barbarzyńcę.
Łatka znów się wyszczerzył.
— W porządku.
Burza na chwilę przycichła, a Loganaro wskazał ręką oberżę.
— A zatem do dzieła. Nie zwlekajcie.
Sześciu ludzi wybiegło spod wąskiego daszka i popędziło gospodzie rozbryzgując wodę w
kałużach wielkich niczym jeziora.
Djuwula, przeklinając ulewę, spieszyła do swoje siedziby. Z niechęcią przerwała obserwację
oberży, ale nie znosiła deszczu. Tak czy inaczej starzec i dziewczyna nie opuszczą gospody tej
nocy. A jutro ona znów będzie na miejscu.
Pantera warknęła, ale dźwięk ten utonął wśród grzmotu! Futro miała mokre i nie była
zadowolona. Taka pogoda zatrzyma jej ofiary w oberży, za dobrze zamkniętymi; drzwiami i
okiennicami. Tych, których nie było stać na nocleg w domu bądź w gospodzie, było trudniej
odnaleźć, gdyż ulewny deszcz doszczętnie spłukał z ziemi ich zapach. Polowanie w taką pogodę nie należało do przyjemności. Pantera przerwała łowy i pośpieszyła ku jednemu z miejsc specjalnie przygotowanych na taką okazję. Była to szopa do przechowywania wełny. Znajdowało się w niej ukryte zawiniątko z odzieniem na zmianę, w przypadku gdyby senator zapragnął zmienić postać. W bezpiecznym wnętrzu szopy wielki kot przeraźliwie zawarczał, a jego ścięgna i stawy rozciągnęły się nienaturalnie, zapoczątkowując przemianę z czworonożnego drapieżnika w istotę z rodzaju, do którego niedawno zaliczały się jego ofiary.
Conan nie obawiał się burz, ale gdy się obudził, mocniej ścisnął w garści rękojeść. Tym
razem odgłos z korytarza było słychać nawet pomimo szalejącej nawałnicy. Były to ciche
stąpania po drewnianej podłodze. Barbarzyńca podniósł się miękko i szybko podszedł do drzwi. Uniósł skobel i jednym susem znalazł się w korytarzu, unosząc miecz do ciosu.
Przed nim stała samotna, otulona kocem postać. Kinna. Conan opuścił broń, wpatrując się w młodą kobietę. Koc, jakim się opatuliła, zasłaniał sporą część jej ciała, lecz niemal całe jej nogi były doskonale widoczne. Były to najzgrabniejsze nogi, jakie Conan miał okazję oglądać.
Kinna zauważyła, co stało się obiektem zainteresowania Cymmerianina, i usiłowała przesunąć
koc, by zasłonić jędrne uda, ale tym samym obnażyła przed barbarzyńcą smukłe ramiona i na
krótką chwilę zarys krągłych piersi. Conan uśmiechnął się lekko.
— Czemu nie śpisz o tak późnej porze?
— Usłyszałam jakiś hałas przy oknie. Dziwny dźwięk.
— To drugie piętro — odrzekł Conan. — Jest mało prawdopodobne, aby ktoś manipulował
przy okiennicach. Przypuszczam, że to wiatr.
Kinna skinęła głową, a jej gęste czarne włosy zafalowały.
— Tak mi się zdawało. Jednak kiedy się obudziłam, nie mogłam już potem zasnąć. I dlatego
przyszłam tu, aby… — urwała zakłopotana.
— Aby co…? — spytał Conan szczerze zaciekawiony. Kinna spojrzała w głąb korytarza ku swemu pokojowi, zapłoniła się lekko, ale nic więcej nie powiedziała. Conan podążył za jej wzrokiem i zrozumiał. Ach, te kobiety! Przedłużająca się cisza pomiędzy nimi stała się nieprzyjemna. Conan nie czuł ochoty, by wypełnić ją słowami, jednak zapytał:
— Czy ten hałas nie obudził twojej siostry albo Vitariusa?
— Nie. Mała śpi jak niewiniątko, a on odpoczywa, jakby przygotowywał się do Wielkiego
Snu.
— Aha. Ale skoro już wstałem, pewnie chciałabyś, abym zerknął na to okno i zbadał, co było
przyczyną owego hałasu?
Conan ujrzał wyraz ulgi w jej oczach, który jednak natychmiast zastąpił cyniczny błysk.
— Nie! Po co masz zaprzątać sobie głowę naszymi kłopotami. Nie chciałabym odwlekać
twojej wędrówki do Nemedii! — prychnęła gniewnie.
Conan wzruszył ramionami.
— Jak sobie życzysz — odwrócił się, by wejść z powrotem do swego pokoju.
— Zaczekaj — rzuciła Kinna dotykając jedną ręką jego ramienia.
Miała ciepłą dłoń.
— Wybacz mi. Byłam opryskliwa. Nie powinnam… Eldia powiedziała mi, jak uratowałeś ją
wcześniej przed bandytą, i sama widziałam, jak stanąłeś pomiędzy nią a demonem. Nie mogę cię winić, że chcesz podążyć dalej swoją drogą, miast ryzykować życie w naszej obronie.
Conan spojrzał na nią. Była wyjątkowo powabna i… nie zdjęła dłoni z jego ramienia.
— Chciałabym, abyś mimo wszystko spojrzał na to okno — uśmiechnęła się. — A potem
może moglibyśmy również sprawdzić okiennice… w twoim pokoju?
Przez chwilę Conan nie zrozumiał. Mało brakowało, a bąknąłby, że w jego pokoju wszystkie
okiennice są jak najbardziej w porządku. Lecz gdy ujrzał uśmiech Kinny, nie potrzebował
żadnych wyjaśnień. Odpowiedział uśmiechem.
— Dobrze — rzekł krótko.
Conan przestąpił miękko nad uśpioną Eldią i ominął Vitariusa. Drogę oświetlała mu trzymająca lampkę oliwną Kinna. Dotarł do okna i przyjrzał się okiennicom. Wszystko wydawało się w porządku. Odwrócił się do Kinny, która podejrzewała, że już za chwilę odbędą krótki spacer do jego pokoju.
— Zasłoń płomyk — rozkazał szeptem. To rzekłszy, Cymmerianin otworzył okiennice i
wyjrzał w deszczową noc. Dwie błyskawice jedna po drugiej rozdarły mrok pozwalając barbarzyńcy przyjrzeć się murom i dachom poniżej. Na ulicach z powodu burzy nie było żywego ducha. A przynajmniej tak mu się wydawało. Zaczął zamykać grube okiennice z ukośnie ułożonych deszczułek. Nagle oberża zadygotała, jakby jej ściany jakieś niewidoczne łobuziaki zaczęły obrzucać kamieniami. Conan poczuł chłodne uderzenia na dłoniach i przedramionach i zaklął pod nosem.
— Co się stało? — zapytała zaskoczona Kinna.
— Grad — odrzekł Conan. — Wielki jak winogrona. Łomotanie przybrało na sile, a gwałtowniejszy podmuch siekącego lodem wiatru wyszarpnął okiennicę z uchwytu Conana.
— Na Bel! — Barbarzyńca wychylił się i sięgnął po rozchybotane okiennice, a w nagrodę za ów kłopot został wygrzmocony po plecach zimnymi gradowymi kulkami. Chwycił jedną z okiennic i sięgał właśnie po drugą, kiedy wiatr nieco przycichł, a grad ustał zupełnie. W dalszym ciągu lało jak z cebra, lecz w chwilę potem rozległ się nowy dźwięk. W pierwszej chwili Cymmerianin wziął ów odgłos za huk gromu, ale szybko zmienił zdanie. Odgłos był ciągły. Kinna stanęła przy oknie.
— Co się dzieje?
Conan pokręcił głową.
— Nie wiem… — zaczął. Nagle znowu błysnęło i ich oczom ukazała się przyczyna potwornego łoskotu. Idąca przez miasto trąba powietrzna niszczyła wszystko, co napotkała na
swojej drodze. Rozszalały lej zdawał się zmierzać wprost ku gospodzie. Za plecami Conana ktoś się poruszył.
— Co tam widzisz? — głos Vitariusa wzniósł się ponad inne dźwięki. Cymmerianin bez słowa uniósł rękę. Przez chwilę nie było błyskawic, ale nie były one konieczne — jako że wewnątrz trąby powietrznej raz po raz pojawiały się upiorne, fioletowo-żółte błyski.
— Na Croma — rzekł pod nosem Conan. — Diabelski wicher.
Vitarius przyjrzał się zjawisku.
— To na pewno, nie mamy tu do czynienia z dziełem natury. Spójrz, jak się przesuwa;
dokładnie w linii prostej, zamiast kluczyć jak inne tornada. To, co tu widzisz, jest dziełem
Sowartusa. Skierował przeciwko nam moc powietrza. Ogień jej nie powstrzyma. Musimy wziąć
nogi za pas, bo kiedy trąba tu dotrze, ani chybi porwie nas ze sobą!
Kinna pospieszyła, by obudzić Eldię, podczas gdy Vitarius zgarnął z podłogi sakwę,
zawierającą magiczne artefakty. Barbarzyńca w dalszym ciągu patrzył, jak tornado niczym po sznurku zmierza ku oberży.
— Musimy znaleźć jakąś piwnicę albo kanał — rzekł.
— W tym przypadku to nic nie da — odrzekł Vitarius zarzucając sakwę na ramiona. — Ta
trąba wykopałaby nas spod ziemi jak krety. Jedyna nadzieja, że uda się nam ją obejść. Nawet jeśli Sowartus włada mocami powietrza, nie będzie łatwo zawrócić z drogi równie potężnej burzy. Musimy uciec w bok i obejść lej, zanim on zdoła nas odnaleźć.
Cała czwórka zbiegła po schodach do głównej izby oberży. Para pełgających ogniem olejówek
rzucała migotliwy poblask na zawilgocone ściany, ale nawet w tym nędznym świetle Conan
zdołał wypatrzyć wyjście.
— Tędy — rozkazał.
W tej samej chwili drzwi otwarły się i do pomieszczenia wpadło pół tuzina mężczyzn.
Wszyscy byli uzbrojeni w miecze lub długie sztylety. Kilku z nich miało również sznury.
Przywódca nosił łatkę na oku, ale drugie miał najwyraźniej zdrowe, gdyż stanął jak wryty i
wskazał na Conana.
— To on, chłopcy. Zaoszczędził nam wspinaczki.
W słabym świetle lampki błysnęły ostrza mieczy, gdy sześciu mężczyzn, ustawiwszy się w
szyk półksiężyca, ruszyło w stronę Conana. Cymmerianin nie stracił ani chwili na zastanawianie się, co było przyczyną nocnego ataku. Po prostu dobył miecza i ruszył na spotkanie niebezpieczeństwa.
— Czas, Conanie, nie mamy czasu! — Vitarius energiczniej pomachał ręką. Barbarzyńca uśmiechnął się półgębkiem, ale nie odwrócił wzroku od przeciwników.
— Postaram się, aby to trwało jak najkrócej.
Dwaj mężczyźni zablokowali wyjście, pozostali usiłowali okrążyć Conana. Barbarzyńca
wyszczerzył się zadowolony. To była walka, jaką lubił; tylko mięśnie i stal, bez użycia czarów.
Wybrał pierwszy cel — mężczyznę o wilczej twarzy uzbrojonego w krótki miecz. Bez chwili
wahania, z zabójczą gracją rzucił się na niego. Mężczyzna o wilczej twarzy uniósł swój miecz,
ale było już za późno. Stal Conana rozpłatała mu gardło tak głęboko, że przez moment w ranie
widać było biel kręgosłupa opryszka. Ten wydawszy nieartykułowany, bulgoczący dźwięk, runął w tył. Drugi napastnik zaatakował Cymmerianina od tyłu zadając cięcie znad głowy, które miało gładko rozpłatać barbarzyńcę na dwoje. Conan odwrócił się i zablokował cios, napinając ścięgna swego muskularnego ramienia. Stal pocałowała stal i dwa ostrza jęknęły melodyjnie. Ramię Conana nawet nie drgnęło, natomiast napastnik stracił równowagę. Barbarzyńca zrobił wypad wyrzucając miecz przed siebie. Czubek ostrza trafił pechowego najemnika poniżej żeber i przeszył na wylot. Conan uniósł stopę i brutalnym kopnięciem zsunął ciało z ostrza. Gdy się odwrócił, miał już przeciw sobie dwóch kolejnych przeciwników. Sprężył się do skoku. Lepiej było zaatakować, zanim tamci zdołają dojść do siebie i obmyślą zmianę taktyki. W tej samej chwili oberża zadrżała, jakby uderzyła w nią ręka olbrzyma.
— Conanie! Diabelski wicher! — to Kinna.
— Au! Dostałem! — krzyknął z bólu jeden z mężczyzn pilnujących drzwi, odciągając uwagę
dwójki napastników, którzy mieli właśnie zająć się Conanem.
Cymmerianin zerknąwszy w tę stronę ujrzał Eldię siekącą opryszka swoim małym
mieczykiem. Była oszałamiająco szybka, a mężczyzna uzbrojony tylko w długi sztylet, którym
bezskutecznie usiłował chronić nogi. Na oczach Conana dziewczynka ponownie skoczyła
naprzód i raz jeszcze zraniła najemnika w nogę.
— Co za parszywa dziewucha! — krzyknął mężczyzna, ale cofnął się od drzwi, o mało nie
przewracając przy tym kompana. Conan zauważył, że Vitarius wypowiada jakieś zaklęcie. Nie
miało ono jednak żadnego wpływu na poczynania ogorzałego Cymmerianina. Ponownie odwrócił się do dwóch mężczyzn, którzy stali mu na drodze, i rzucił się na nich, a mordercza stal zakreśliła w powietrzu skomplikowane wzory. Łatka próbował obejść Conana, by znaleźć się poza jego zasięgiem, ale Cymmerianin podążył za nim, rezygnując chwilowo z drugiego z mężczyzn, zbyt grubego aby mógł poruszać się szybciej. Tłuścioch sapał głośno, usiłując zadać cięcie w bok barbarzyńcy. Oberża ponownie zatrzęsła się w posadach, a do dźwięków wichury i walki dołączyły jeszcze wrzaski od strony schodów. Conan z radosnym rykiem rzucił się na Łatkę.
Loganaro, ze stopami wrośniętymi w ziemię z przerażenia przyglądał się nadciągającej zagładzie. Nigdy dotąd podczas swych rozlicznych podróży nie widział takiej burzy jak ta. Fakt, iż nie była ona dziełem natury, był aż nazbyt oczywisty! Kto wysłał taką trąbę powietrzną i dlaczego, zastanawiał się chwilę, ale myśl ta natychmiast poszła w zapomnienie, przegnana
lękiem, by nie zostać zatłuczonym na śmierć przez ten potworny grad. Jego najemnicy będą
musieli sami o siebie zadbać, a to, czy uda im się sprowadzić barbarzyńcę i czy będzie on żywy
czy martwy, nie zależało w tej chwili od szpiega. Loganaro odwrócił się na pięcie i biegiem
począł oddalać się od nadciągającego tornada. Później będzie łamał sobie głowę, co powiedzieć Lempariusowi.
Djuwula była już prawie w domu, kiedy ujrzała, jak czarodziejska trąba powietrzna, niczym fretka ścigająca szczura, przedziera się przez Mornstandinos. Jej magiczne zmysły błyskawicznie przejrzały tornado, rozpoznały jego twórcę oraz równie szybko pozwoliły domyślić się wiedźmie, kto był obiektem poszukiwań czarnoksięskiego żywiołu. Zawróciła pospiesznie i zaczęła biec ku oberży, rozbryzgując kałuże i strugi ulewnego deszczu. Jeśli obłaskawione tornado dopadnie dziewczynkę, Djuwula straci szansę zrobienia znakomitego interesu. Co więcej, w grę wchodził jeszcze barbarzyńca o mężnym sercu. Naturalnie on był mniej ważny i Loganaro miał dla niej innego kandydata, choć nie była pewna, czy powinna wierzyć jego słowom. Każdy mężczyzna, który potrafi odjąć dłoń demonowi i przeżyć, nie mógł być zwykłym śmiertelnikiem. Najważniejsza była jednak dziewczynka.
W ślad za lejem trąby powietrznej podążała olbrzymia, niewidzialna postać. Była czerwona i jednoręka. Idąc mruczała pod nosem, a dźwięki te tonęły pośród ryku burzy.
— Mylisz się, magu, sądząc że zdołasz mnie oszukać i pozbawić zemsty. Ten człowiek będzie
mój!
Ściany oberży zaczęły skrzypieć, jakby podejrzewały, iż czeka je rychły koniec. Drzwi wyjściowe otwarły się gwałtownie na oścież, o mało nie wyrwane ze starych mosiężnych zawiasów. Szyld gospody spadł na ziemię i został wmieciony przez próg do głównej izby. Wilk
wreszcie skoczył i koniec końców wylądował na blacie stołu. Conan zagnał Jednookiego w kąt. Mężczyzna wiedział już, że stawką w tej walce jest jego życie. Dwaj najemnicy strzegący drzwi, uzbrojeni w sztylety, musieli podać tyły pod wpływem ciosów małego, lecz zabójczego mieczyka Eldii oraz broni jej siostry. Vitarius zdołał wreszcie rzucić zaklęcie i gruby zabójca krzyknął, a jego czoło otoczyła nagle czerwona poświata i mężczyzna uniósł się pół łokcia nad podłogę.
— Conanie! — zawołał mag. — Musimy uciekać! Już!
Cymmerianin nie odpowiedział, ale rzucił się jak dziki zwierz na Jednookiego. Mężczyzna
zablokował cięcie, ale jednocześnie odsłonił głowę. Conan zacisnął palce prawej dłoni w potężną pięść i rąbnął tamtego w szczękę. Trzasnęła kość żuchwy, a Łatka, przeleciawszy trzy łokcie w powietrzu, uderzył plecami w mocno już wibrującą ścianę. Nieprzytomny osunął się na podłogę. Conan odwrócił się.
— Szybko! Szybko! Na zewnątrz!
Vitarius wykonał polecenie pozostawiając tłuściocha unoszącego się w powietrzu i wrzeszczącego wniebogłosy. Eldia i Kinna odstąpiły od dwóch opryszków, którzy nie przejawiali jednak żadnej chęci, by przejść do kontrataku. Conan wybiegł z oberży wymachując ociekającym krwią mieczem. Na zewnątrz wichura zaatakowała ich z taką siłą, że przez chwilę nie byli w stanie ruszyć się z miejsca. Jedynie Conan mógł pokonać siłę burzy, ale nawet on, pomimo niewiarygodnej krzepy, nie zdołałby zaciągnąć w bezpieczne miejsce staruszka i dwóch dziewcząt. Vitarius wymachiwał rękami jak oszalały. Zawierucha zupełnie zagłuszała jego słowa. Conan zrozumiał jednak, o co tamtemu chodziło; muszą przesuwać się wzdłuż budynku, wykorzystując jego ścianę jako oparcie. Czwórka ludzi wyglądała niczym muchy na ścianie, niemniej udało im się jakoś dotrzeć do załomu budynku. Następnie Conan skręcił za róg oberży, z całej siły trzymając za rękę Kinnę. Ta z kolei ujmowała za rękę siostrę, a Eldia drobnymi palcami ściskała kościsty nadgarstek Vitariusa. Wiatr cisnął ów ludzki łańcuch w głąb ulicy, jak zerwane z drzew liście. Biegli tak szybko, że Conan prawie nie dotykał stopami ziemi. Przypomniał sobie jednak wcześniejsze słowa Vitariusa, że muszą uciekać w bok od nadciągającej trąby powietrznej; i w odpowiednim momencie znaleźć się za nią. Zatrzymał się na chwilę, aby mogli zaczerpnąć tchu. Obok przemknął ulicą oderwany fragment jakiegoś dachu. Conan wskazał ręką i zawołał:
— Tędy!
Pobiegli dobywając resztek sił. Z tyłu, za nimi Diabelski Wicher zmienił kierunek i tylko drobny skrawek tornada musnął oberżę „Pod Wilczym Mlekiem”. Conan odwrócił się, by spojrzeć na rozszalałe czarne monstrum, w dalszym ciągu rozświetlone własnym, widmowym blaskiem. Zobaczył, jak ciała najemników ulatują w powietrze i wirując znikają w paszczy tornada. Dostrzegł człowieka, którego zabił, jak również grubasa. Nie zauważył Jednookiego. Burza wyraźnie usiłowała zmienić kierunek i podążyć ich śladem. Barbarzyńca przyspieszył kroku. Trąba powietrzna usiłowała zawrócić, ale chmury, z których dobywał się tworzący ją lej, nie były równie zwrotne. Tornado kierowało się w ich stronę, ale czyniło to bardzo wolno. Kiedy Conan osądził, że znaleźli się już dość daleko, skręcił ponownie, zmierzając w stronę olbrzymiego czarnego leja. Od stóp do głów barbarzyńca obsypany został śmieciami i rozmaitymi szczątkami, niemniej trzymał mocno biegnącą za nim kobietę i równie silnie zapierał się butami w rozmokłej od deszczu ziemi. W pewnym momencie Vitarius poślizgnął się. Wiatr był tak silny, że starzec wisiał przez moment w powietrzu, równolegle do ziemi, przytrzymywany drobną dłonią Eldii. Na szczęście uścisk dziewczynki był silny, w przeciwnym razie wichura porwałaby go ze sobą. Tornado rozszalało się na dobre, roznosząc w strzępy domy, stajnie i świątynie, rozrzucając postrzępione deski niczym źdźbła słomy z tym tylko, iż owe „źdźbła” brutalnie i bezlitośnie druzgotały wszystko, co znalazło się na ich drodze. Drewniany kołek przebił gruby mur na wprost nich. Tornado zdawało się rozciągać, jakby próbowało dosięgnąć swe ofiary, usuwając równocześnie znajdujące się na jego drodze przeszkody z taką łatwością, jak człowiek zmiata ze stołu okruchy po wieczerzy. Jego potęga wydawała się niepohamowana, nic, co było dziełem rąk ludzkich, nie mogło mu się oprzeć.
Po pewnym czasie, co zdawało się trwać całe wieki, Cymmerianin zrównał się z Diabelskim
Wichrem, zaś kilka kolejnych wieków później minął go i zostawił za sobą. Tornado jakby znieruchomiało. Usiłowało zawrócić wzdłuż drogi, którą właśnie przebyło. Conan wstrzymał oddech i patrzył. Chwilę później pojedynczy, niewiarygodnie rozciągnięty lej znów zaczął się przesuwać, oddalając się od młodego Cymmerianina i pozostałych. Trąba powietrzna została pokonana. Niebawem rozszalały lej, instrument śmierci i zniszczenia, uniósł się na powrót ku wirującym w obłędnym tańcu chmurom, aby ponownie się z nimi połączyć. I zniknął, jakby go nigdy nie było.
VIII
Conan ujrzał demona pierwszy. Wiatr ucichł z wolna, gdy chmury wciągnęły do siebie rozszalały wirujący lej tornada. Trąba powietrzna odeszła, ale deszcz padał w dalszym ciągu i powietrze przesycała upiorna wilgoć. Conan poprowadził i Vitariusa, Eldię i Kinnę ścieżką pozostawioną przez magiczny kataklizm, która przypominała wyrąbaną w lesie przesiekę. Śladem tornada podążał czerwony demon, i obaj, mężczyzna i Djawul, ujrzeli jeden drugiego prawie równocześnie. Pomimo ulewy Cymmerianin dostrzegł, jak oblicze demona wykrzywia nienawistny grymas. Conan dobył miecza i w tej samej chwili potwór popędził w jego stronę.
— Vitariusie! — zawołała Eldia wskazując nadciągającego biesa. Stary mag odwrócił się i ocenił zagrożenie. Szybko położył jedną rękę na główce dziewczynki, drugą uniósł i wymierzył w demona. Djawul zatrzymał się o dwadzieścia kroków od nich.
— Nie — wychrypiał. — Nie liźniesz mnie już tym swoim ognistym jęzorem.
Vitarius zawahał się. Spojrzał na Conana. Cymmerianini pokręcił głową.
— Nie — mruknął. — On chyba chce coś powiedzieć. Pozwól mu.
Demon osiągnął swój zwykły wzrost.
— Mogę zdradzić wam moje imię — oznajmił. — Jesteś Białym, a zatem nie mógłbyś wykorzystać tego przeciwko mnie, nawet gdybym nie miał obecnie pana. Zowią mnie Djawul.
Conan ani o włos nie opuścił swego miecza.
— Dlaczego miałoby to dla nas cokolwiek znaczyć? — Strużki deszczu spływały po ostrej stali na jego dłonie.
— Przykazano mi, abym cię dopadł, oso, ale nawet gdybym nie miał takiego rozkazu, i tak
dybałbym na twoje życie. Jesteś mi coś winien, za to. — Djawul uniósł w stronę Conana kikut
okaleczonej ręki. — Ponieważ mnie zraniłeś, czyniąc coś czego nie uczynił mi nigdy żaden
śmiertelnik, chciałem, byś poznał imię tego, który wyśle cię do Szarych Krain. Mogę ci
zapewnić, oso, że będziesz odchodził z tego świata powoli.
Vitarius uniósł dłoń i wymierzył w demona, ale Conan pokręcił głową.
— Powtarzam nie, magu. Mam swój miecz, nie potrzebuję twojej ochrony. Niechaj spróbuje
szczęścia — młody olbrzym zmienił pozycję, dla równowagi rozstawił szerzej nogi i ścisnął
mocniej rękojeść miecza.
— Djawulu z Piekła, już raz ukąsiłem cię mym żądłem. Zbliż się, a posmakujesz go raz
jeszcze! — Conan otrząsnął z oczu kropelki deszczu.
Djawul przeniósł wzrok na Vitariusa i Eldię, po czym ponownie spojrzał na Cymmerianina.
— Nie sądzę, oso.
— Niech magowie się w to nie mieszają — rzekł Conan, nieznacznie postępując do przodu.
Pod butami chlupotało mu błoto.
Djawul wybuchnął śmiechem.
— Wiara w słowa ludzi niejednokrotnie była przyczyną porażek dzieci nocy. Nie czas teraz
ani nie miejsce, oso, ale na pewno jeszcze się kiedyś spotkamy. — Djawul łypnął złowrogo na
Vitariusa. — I z tobą także, Biały Magu.
W tej samej chwili huknęło, jakby kolejny grzmot rozdarł niebo i Djawul zniknął. Stojący w
strugach deszczu Conan spojrzał na Vitariusa.
— Wygląda na to, że pozyskałem sobie wroga.
— To moja wina — mruknął mag.
— Wydaje mi się, że masz więcej aniżeli jednego wroga, Conanie — rzekła Kinna stając w
miejscu, gdzie zniknął Djawul.
Cymmerianin spojrzał na nią.
— Jak to?
— Ci ludzie, którzy zaatakowali nas, gdy opuszczaliśmy oberżę, przyszli nie po nas, lecz po
ciebie. Pamiętasz, co powiedział Jednooki?
Conan przypomniał sobie jego pierwsze słowa: To on, chłopcy. Kinna miała rację. Ale
dlaczego chcieli go dopaść? W tym mieście nie miał wrogów z wyjątkiem piekielnika Djawula.
Bies z całą pewnością chciał go zabić, ale wydawało się nieprawdopodobne, aby wysłał oddział
najemników.
Kto ich w takim razie wynajął? Była to zagadka, tajemnica wymagająca rozwikłania, a Conan
bynajmniej za nimi nie przepadał.
— Może znaleźlibyśmy jakiś kąt, by ukryć się przed tą ulewą — rzekł Vitarius. — Będąc
suchym myśli się znacznie lepiej niż stojąc na deszczu.
Djuwula patrzyła, jak jej brat sierdzi się na wspaniałego młodzieńca z mieczem, i uśmiechała
się. O tak, ten mężczyzna był z pewnością tym, którego poszukiwała. Pomimo deszczu i
ciemności uważnie przyjrzała się barbarzyńcy. Miał takie grube, gładkie mięśnie, a w jego
oczach, gdy jedynie z mieczem w dłoni stanął przeciwko Djawulowi, zabłysły błękitne iskierki
przemożnego gniewu. Jego serce na pewno ożywi księcia. O tak.
Gdy Djawul znikł w Gehannie, Djuwula ponownie ukryła się za wysoką stertą przemoczonych
bel siana. Nie mogli jej teraz zobaczyć. Jeszcze nie. Przez chwilę Djuwula toczyła sama z sobą
zacięty pojedynek. Tyle mogła zdobyć! Dziewczynkę, istotę Ognia, i barbarzyńcę o wspaniałym
ciele, jakże go pragnęła!
Jej uśmiech poszerzył się. Może zanim wytnie mu serce, powinna pozwolić temu mężczyźnie
sprawdzić się, tam gdzie tylu innych przed nim zawiodło. Kto wie? Może jemu by się udało?
Taki barbarzyńca mógł posiadać nadzwyczajną ilości energii witalnej. Mogłaby wykorzystywać
go przez pewien czas, zanim ożywi swego księcia… Z całą pewnością wyglądał na takiego, który mógłby…
Djuwula pokręciła głową odganiając od siebie obrazy będące dziełem jej wyobraźni. Najpierw
powinna pomyśleć o dziewczynce. Zachichotała pod nosem. Czemu nie miałaby zabić dwóch
ptaków jednym kamieniem? Gdyby wykazała należytą ostrożność, mogłaby dopaść za jednym
zamachem dziewczynkę i mężczyznę.
To nie będzie proste. Biały Mag pokazał już, co potrafi, a wiedźma bez trudu dostrzegła wyraz
strachu w oczach swego brata, gdy ponownie stanął twarzą w twarz ze starcem.
Nie, będzie musiała działać ostrożnie i nie siłą, lecz podstępem.
W jej głowie począł kiełkować plan.
Senator Lemparius zdjął przemoczone odzienie i udał się, by wziąć gorącą kąpiel, co zwykł
był czynić nader często. Gdy zanurzył się w wodzie, kłęby pary spowiły jego głowę, a nozdrza
wypełnił zapach mięty. Ach…
Jeden z jego sług wszedł pośpiesznie do łazienki, kłaniając się przy tym nisko.
— Senatorze — oznajmił — potworna trąba powietrzna obróciła sporą część miasta w
perzynę i zabiła tuziny mieszkańców.
Lemparius otulony powłoką gorącej wody obojętnie wzruszył ramionami.
— I co z tego? Co się stało, to się nie odstanie. Czemu z tak błahego powodu przeszkadzasz
mi w kąpieli?
Sługa wydawał się nieporuszony beznamiętną postawą senatora.
— Człowiek, który przyniósł te wieści, oczekuje posłuchania, pragnie rozmawiać z tobą o
sprawie mającej jakiś związek z tą katastrofą.
— Odeślij go. — Lemparius leniwie uniósł rękę i machnął w stronę sługi. Z jego skóry w
chłodniejszym powietrzu komnaty uniosły się siwe smużki pary.
— Jak rozkażesz, panie. Człek ów jednak chciał, bym przekazał ci jego imię. Zowie się
Loganaro.
Senator Lemparius uśmiechnął się pobłażliwie.
— Ach, to zupełnie co innego. Wezwij go.
Gdy sługa odszedł, Lemparius zanurzył się jeszcze głębiej w nasyconą wonnościami wodę
zatrzymując się dopiero, gdy jego nos znalazł się tuż nad jej powierzchnią.
Szkoda, że koty tak bardzo nie cierpią wody.
Loganaro wszedł do komnaty. Był ubłocony i sponiewierany. Jego oblicze wypełniała
mieszanina szczurzego sprytu i strachu.
Senator uniósł głowę wyżej.
— Gdzie umieściłeś mego barbarzyńcę? — zapytał.
— Czcigodny senatorze, były pewne komplikacje…
— Komplikacje? Nie chcę o nich słyszeć! To pierwszy krok do rezygnacji z twoich usług.
Chyba wiesz, co mam na myśli?
Tłuścioch przełknął ślinę. Z jego szarych włosów wciąż jeszcze ściekała woda.
— Ale… nie można było tego przewidzieć, panie. Gdy moi ludzie mieli pojmać barbarzyńcę,
nadciągnęła ni stąd, ni zowąd trąba powietrzna. Oberża, w której wszyscy się znajdowali, została zmiażdżona, rozbita w drobny mak, rozniesiona na strzępy. Nic nie można było uczynić!
Lemparius usiadł i wyciągnął w stronę szpiega zaostrzony spiczasto paznokieć.
— Mam nadzieję, że nie chcesz mi powiedzieć, iż mój człowiek został porwany przez tornado.
— N-n-nie, czcigodny senatorze. Ale moi ludzie… t-t-tak. Cymmerianin i jego przyjaciele
jakimś cudem uciekli.
— W takim razie gdzie są?
— Obecnie śledzi ich mój agent. Gdy tylko się gdzieś za trzymają, natychmiast mi o tym
doniesie.
Lemparius nieco się rozluźnił i ponownie zanurzył w ogromnej wannie.
— W takim razie nie ma mowy o żadnych komplikacjach! To jedynie zwykłe opóźnienie.
Kiedy tylko ten człowiek gdzieś się zatrzyma, po prostu go pojmiesz i sprawa załatwiona,
nieprawdaż? Żebyś go tylko nie zgubił, mój drogi Loganaro. W przeciwnym razie będę
zmuszony zrezygnować z twoich usług. Dożywotnio.
Loganaro przełknął ślinę i pokiwał głową, a jego ociekając wodą, blada twarz zbladła jeszcze
bardziej. Gdy agent odszedł, Lemparius uśmiechnął się. Wzdął głęboki wdech i zanurzywszy się pod wodę, pozostał tam chwilę, by ciepła woda mogła należycie popieścić jego zamknięte oczy i umyć włosy. Kiedy się wynurzył, na jego ustach wciąż malował się uśmiech.
Zamczysko Slott rozbrzmiewało donośnymi okrzykami jego pana.
— Niech zaraza zeżre ich wszystkich! Na Odwieczne Ognie, będę JĄ miał!
Trójka dzieci przykuta łańcuchami do zimnej ściany cofnęła się, jakby chciała wtopić się w
kamienie i tym sposobem umknąć przed gniewem Sowartusa.
Mag zmierzył całą trójkę nienawistnym spojrzeniem, koncentrując wzrok przede wszystkim
na Lufcie, chłopcu władającym Powietrzem.
— Stawiłeś mi opór. Nie wiem w jaki sposób, ale uczyniłeś to — rzekł mag — w przeciwnym
razie tornado porwałoby moją ofiarę i dostarczyło do Zamczyska. Zapamiętam ci to, zobaczysz.
To rzekłszy, Sowartus oddalił się. W myślach opracowywał kolejny plan osiągnięcia swego
celu. Idąc wciąż mamrotał pod nosem.
— Gdzie się podziewa mój demon? Jeśli nie potrafi pokonać tej dziewczynki, niech
przynajmniej odnajdzie ją i obserwuje! I co ja zrobiłem z moją czarodziejską kulą? Ach, niech
Czarne Dusze pochłoną to wszystko!
Zatrzymali się w szopie, służącej do przechowywania suszonego mięsa i ryb.
Nie było to zbyt wygodne miejsce, niemniej suche i nie kapało im na głowy. Stłoczyli się na
niewielkiej przestrzeni przed rzędami haków, na których wisiały połcie mięsiwa i wędzonych
ryb. Conan zmierzył wymownym spojrzeniem białego maga, Vitariusa.
— Nie potrafię powiedzieć, kto wysłał zabójców — odezwał się starzec. — Ponieważ mieli
przy sobie sznury, podejrzewam, że ci nieszczęśnicy zamierzali pojmać cię żywcem.
Conan potrząsnął głową, odrzucając mokry strąk jasnych włosów opadający mu na oczy.
— To wszystko nie ma sensu — stwierdził. — W tych stronach nikt mnie nie zna. Dlaczego
ktoś chciałby mnie pojmać?
— Może jakiś stary wróg? — zaproponowała Kinna usiłując za pomocą krzesiwa i stali
zapalić knot niewielkiej świeczki.
Trysnęły iskry, przypominające spadające gwiazdy.
— Większość moich wrogów nie żyje — odrzekł Conan. — A z tych, którzy pozostali przy
życiu, żaden nie darzył mnie tak wielką nienawiścią, by ścigać mnie aż tutaj.
Jedna ze skrzesanych przez Kinnę iskier spadła na natłuszczony knot świecy, po czym zgasła.
Conan usłyszał, jak dziewczyna zaklęła pod nosem. Prawie bezwiednie Eldia uniosła palec i
wskazała nim świecę. Wosk i knot zapaliły się samoistnie, a na ścianach i suficie szopy pojawiły się tańczące cienie.
— Zatem — powiedziała Kinna przenosząc wzrok ze świecy na Conana — co zamierzasz
teraz zrobić?
Zamyślił się na chwilę. W dalszym ciągu nie przepadał za magią Białej, Czarnej czy jakiejkolwiek innej barwy. Pośpieszne opuszczenie tego miasta wydawało mu się najbardziej
ponętną perspektywą. Przyzywała go Numalia, a poza tym co mógłby zyskać w tym mieście,
gdzie czyhali nań magowie i demony, nie mówiąc już o nie znanym zleceniodawcy najemników, którzy pożegnali się z życiem za sprawą miecza oraz tornada?
Z drugiej zaś strony Conan czuł, jak narasta w nim gniew wywołany rzucanymi mu pogróżkami. Nie miało znaczenia, iż demon z piekła rodem całkiem zasłużenie mógł żywić
wobec niego urazę i że podobnie rzecz miała się z panem najemników, który stracił cały oddział typów spod ciemnej gwiazdy. Conan miał swoje sprawy, lecz został sprowokowany i należało stosownie na to odpowiedzieć.
Najprawdopodobniej ktoś mniejszego ducha uważałby owe ataki za znak opiekuńczego bóstwa nakazującego mu, aby ja najszybciej udał się w jakieś inne miejsce. Cymmerianie wszakże nie należeli do ludzi unikających kłopotów. Wyznawcy Croma nie mogli być słabi czy niezdecydowani. Crom by surowym bóstwem i nienawidził słabeuszy w ogóle, a tchórzy w szczególności. Cenił sobie odwagę i silną wolę, której udzielał wraz z pierwszym oddechem
noworodka. Wyznawcy Croma nie przystawało uciekać przed niebezpieczeństwem niezależnie
od tego, jak było ono wielkie.
Conan spojrzał na trójcę zgromadzoną wokół świecy. Prawdę powiedziawszy, zdążał do
Nemedii i nie przepadał za magami, niemniej w tym mieście miał jeszcze kilka spraw do
załatwienia. Pozostali oczekiwali w milczeniu na decyzję Conana.
— Wygląda na to, że przez pewien czas będziemy działać razem — rzekł Cymmerianin, a
jego głos przypominał warkot. Niezbyt mu się to podobało, ale nic nie mógł na to poradzić.
Spojrzał na Vitariusa. — Przypuszczam, że masz jakiś plan pokonania naszego wspólnego
wroga?
Stary mag uśmiechnął się.
— W pewnym sensie, Conanie, w pewnym sensie.
IX
Loganaro stwierdził, że ma do rozwiązania nie lada problem; gdzie się podział barbarzyńca?
Tym, że okłamał Lempariusa, nie przejął się ani trochę. Co prawda widział Conana uciekającego, ze zniszczonej gospody, po tym jak sam zdołał bezpiecznie umknąć, ale niestety nie było agentów, którzy mogliby śledzić Cymmerianina podczas burzy. Tego typu kłamstwo było podstawowym środkiem ostrożności, którego Loganaro używał, gdy miał do czynienia z
ważnymi osobistościami.
Conan jakimś cudem uciekł i nadal żył, a zatem w swoim czasie na pewno się znajdzie. Gdyby
jednak Lemparius zaczął podejrzewać, że Loganaro zgubił barbarzyńcę, bieg wydarzeń mógłby
ulec znacznemu… uproszczeniu, a Loganaro doskonale wiedział, co to oznacza.
W tej chwili przemykał przez wilgotny poranek rozjaśniony nieśmiałymi promieniami
wschodzącego słońca. Burza w znacznym stopniu zmieniła wygląd niektórych alejek i uliczek.
Loganaro zmierzał ku oberży „Pod Wilczym Mlekiem”.
Choć trąba powietrzna w dużym stopniu ominęła oberżę, nie można powiedzieć, że ją
oszczędziła. Pozostała z niej tylko jedna ściana górująca nad stertą gruzów.
Loganaro zbliżył się do tego muru, zastanawiając się dlaczego wrócił na to miejsce. Posiadał
siatkę informatorów nie mających sobie równych w całym Mornstandinos. Powinien był więc
raczej wysłać umyślnych, by rozpowszechnili wieści o barbarzyńcy. Z jakiegoś powodu jednak
znalazł się tutaj.
Wśród rumowiska kręciło się kilka oszołomionych mężczyzn i kobiet, poszukujących
ocalałych szczęśliwców i być może również cennych przedmiotów. Loganaro przyglądał im się
przez chwilę, po czym stwierdził, iż tylko marnuje tu czas. Odwrócił się, by odejść.
Nagle gruzy jęknęły, a raczej jęknął ktoś znajdujący się pod gruzami. Loganaro, nieco
zaciekawiony, poszedł w kierunku tego dźwięku. Gdy zbliżył się do przewróconego stołu, ujrzał dłoń wysuwającą się ku górze i odgarniającą kawałki zwalonej ściany.
Loganaro rzadko robił coś bez namysłu, niemniej jednak tym razem tak się właśnie stało.
Pochylił się i szarpnął fragment zwałowiska przygniatającego właściciela dłoni. Po chwili spod
gruzów wychynęła twarz mężczyzny. Był to Łatka, jeden z najemnych zabójców. Szpieg pomógł Jednookiemu wydostać się na ulicę i stwierdził, że poza napuchniętą szczęką, Zamorańczyk wydaje się nie tknięty.
— Co się stało? — wybełkotał Łatka zbolałym głosem.
— Nie wiesz?
— Nie pamiętam nic oprócz tego osiłka. Był z niego godny i mężny przeciwnik. Gdzie
pozostali?
— Porwała ich trąba powietrzna. To wszystko jest jej dziełem. — Loganaro zamaszystym
ruchem ręki wskazał na rumowisko.
— Czy ta trąba porwała również barbarzyńcę?
— Nie. Uciekł wraz z przyjaciółmi.
Łatka pokiwał głową, delikatnie pocierając nabrzmiałą szczękę.
— A zatem nadal go szukasz.
— Tak. I nagroda została podwyższona. — Loganaro powiedział to zgoła bez zastanowienia,
ale nie miał jeszcze zamiaru rozstawać się z życiem. Zgromadził w nieuczciwy sposób niemałą
fortunę. Nie myślał już o dalszym bogaceniu się trawiony lękiem, iż może zostać przedwcześnie odesłany do krainy przodków.
— Trzydzieści sztuk złota.
Łatka skinął głową i skrzywił się.
— Zaiste, godna to sumka, ale i trzeba na nią należycie zasłużyć. Dwóch, a może nawet trzech
moich ludzi padło, nim ten olbrzym zdołał mnie powalić. Tornado zabrało stąd więcej umarłych niż żywych. Ten, którego szukasz, ma wobec mnie spory dług.
— Żywego — rzekł Loganaro. — Muszę go mieć żywego.
— Dobrze, dostaniesz go żywego, no, najwyżej troszkę sponiewieranego.
Loganaro potaknął. Łatka należał do bandyckiej elity w Mornstandinos. Był jednym z
najlepszych, a fakt, iż żywił wobec Conana osobistą urazę, mógł jedynie pomóc w realizacji
zamiarów szpiega.
— Jeżeli dopadniesz go w ciągu najbliższych dwóch dni, otrzymasz dodatkowe
wynagrodzenie w wysokości pięciu solonów — rzekł Loganaro.
Łatka spróbował się uśmiechać, ale najwyraźniej zmienił zamiar i gwałtownie przyłożył dłoń
do opuchniętej szczęki.
— Dobrze, płatniku, dostaniesz swego barbarzyńcę żywego.
— Jako że oprócz Sowartusa i jego demona z piekła rodem, szukają nas najwyraźniej jeszcze
inni, byłoby wskazane, abyśmy ukryli się gdzieś, dopóki nie będziemy w stanie zrealizować
naszego planu — rzekł Vitarius.
Conan oparł się o stojak z suszonymi rybami i z niewielkimi entuzjazmem przeżuwał kawałek
suszonej wołowiny. Mięso było słone i suche. Żałował, że nie ma piwa, którym mógłby
przepłukać gardło. Równie dobrze mógłbyś marzyć o pałacu w Shadizar, pomyślał Conan. I
oznajmił głośno:
— Widzę luki w twoim planie, starcze.
— Jakie luki? — zapytała Kinna oglądając z odrazą kawałek suszonej ryby, który właśnie
miała wziąć do ust.
— Nasz mag radzi, abyśmy jak najszybciej opuścili miasto i wyruszyli wprost do jaskini lwa.
Otwarty atak to moja ulubiona metoda działania, ale chciałbym wiedzieć, skąd weźmiemy
fundusze na tę podróż? Czy mamy złoto lub srebro, i o którym nic mi nie wiadomo? — Conan
zlustrował trzy oblicza, jedno po drugim, i w odpowiedzi ujrzał przeczące ruchy głową.
— Tak też myślałem. Skąd w takim razie mielibyśmy wziąć wierzchowce, siodła i prowiant?
Potrafisz stworzyć to wszystko dzięki swojej magii?
— Och — rzekł Vitarius — niestety nie. Biała magia nie daje swemu użytkownikowi
większych korzyści materialnych.
— Szkoda. Skoro człowiek już para się magią, powinien mieć z tego jakieś zyski. — Conan
uśmiechnął się i czubkiem sztyletu wydłubał spomiędzy zębów resztkę mięsiwa. — W takim
razie wszystko zależy teraz od moich umiejętności.
— Jak to, Conanie? — spytała Eldia.
Cymmerianin otworzył drzwi do wędzarni, aby wpuścić do mrocznego pomieszczenia
odrobinę światła. Na błękitnym bezchmurnym niebie świeciło jaskrawozłote słońce.
Barbarzyńca odwrócił się.
— Powiedz mi, kto jest najbogatszym człowiekiem w mieście? Wymień ze trzech.
Vitarius w zadumie podrapał się po policzku.
— No… chyba Tonore, sprzedawca dywanów, podobnie jak Stephanos z Puntu, właściciel
ziemski, oraz Lemparius, zwany Biczem. Czemu pytasz?
Conan zignorował pytanie, zadając następne.
— Jak ci ludzie przechowują swoją fortunę? W złocie? Klejnotach?
— Tonore głównie w towarach. Ma kolekcje dywanów z tak odległych krain jak Iranistan i
Zembabwei. Zbiera również dzieła sztuki, głównie rzeźby i obrazy. Stephanos jest właścicielem
ziemskim i na jego bogactwo składają się liczne posiadłości, gospody, zamtuzy oraz inne tego
typu przybytki. Przypuszczam, że ostatnia burza sporo go kosztowała.
— A co z Lempariusem, Biczem? Co to właściwie znaczy?
— Jest Środkowym Rzemieniem Bicza Senatu, najpotężniejszym z senatorów. W miastach-
państwach Koryntii rządzą królowie, ale w Mornstandinos władzę sprawuje senat. Wielu
senatorów jest bardzo zamożnych, ale Lemparius należy do najbogatszych.
— W jaki sposób przechowuje swoje pieniądze?
— Ma pałac, bardzo wytworny z tego co mi wiadomo. Poza tym uwielbia rozmaite magiczne i
mechaniczne zabawki, na które nie żałuje grosza, niemniej jednak podejrzewam, że ma w swoim pałacu co najmniej parę worków złota i srebra.
Uśmiech Conana poszerzył się.
— To dobrze.
— Ale czemu to takie ważne, Conanie? — Kinna wypluła ość.
Conan spojrzał na nią i ponownie pomimo obskurnego otoczenia zachwycił się jej urodą.
— Ponieważ, Kinno, potrzebujemy koni i prowiantu, a nie mamy czasu, by zarobić na nie w
uczciwy sposób.
Eldia zrozumiała szybciej niż jej siostra.
— Mamy… — zaczęła.
— …okraść senatora? — dokończył Conan. — Tak, dziecino Ognia, to właśnie uczynimy.
W swej księdze zaklęć Djuwula miała prosty czar wytwarzający magiczną, niewidzialną nić o
olbrzymiej długości i sile. Gdy ujrzała, jak piękny barbarzyńca i jego przyjaciele wchodzą do
starej szopy, wiedźma utworzyła takową nić. Następnie niepostrzeżenie rozciągnęła nić ponad
progiem, zamocowując ją lekko po obu stronach wejścia. Jeśli któraś z osób znajdujących się w
szopie wyjdzie na zewnątrz, nić oplecie jedną lub kilkoro z nich i będzie ciągnąć się za nimi,
dokądkolwiek by się udali. Wiedźma będzie musiała tylko podążać śladem świecącej nici, niewidocznej dla osób nie posiadających wyostrzonego magicznie wzroku.
Istniała możliwość, że mag odkryje nić, ale szanse na to były raczej nikłe. Zaklęcie było tak
proste i niegroźne, że większość czarnoksiężników w ogóle go nie zauważyła, chyba że ludzie ci wiedzieli, czego mają szukać. Rzuciwszy zaklęcie Djuwula pośpiesznie wróciła do siebie. Do realizacji czarów, jakich zamierzała użyć w dalszej kolejności, potrzebowała ingrediencji, których zazwyczaj nie nosiła przy sobie. Kiedy wszystko zostanie zakończone, ten piękny mężczyzna sam przekaże jej dziewczynkę. Uśmiechnęła się na tę myśl. W komnacie czarów Djuwula szybko zrzuciła odzienie i stanęła naga na wprost stalowego lustra. Nagość była konieczna przy realizacji większości potężniejszych zaklęć, ale Djuwula już dawno temu przestała je rozgraniczać. Lubiła, gdy fale eteru omiatały jej nagie ciało od stóp do głów, a ta zmysłowa pieszczota magii podniecała ją bardziej niż jakikolwiek mężczyzna.
Vitarius wiedział, iż niedaleko znajduje się druga oberża, i postanowił zaprowadzić tam
Conana oraz siostry. Gdy wychodzili z szopy, Conan poczuł, jakby jego rękę musnęło pasemko
pajęczyny. Machnął ręką, by je zerwać, ale niczego nie zauważył i za moment o tym zapomniał.
Nawet w trudnych chwilach ludzie nie tracili ducha i natychmiast po katastrofie zabrali się do
usuwania zniszczeń. Konie i woły już wywoziły gruzy z ulic. Naprawiono gliniane mury. Opodal siedmiu czy ośmiu mężczyzn ciągnęło liny przymocowane do grubej belki zwalonego dachu, która opierała się chwiejnie o zrujnowaną ścianę. Najwyraźniej ich zamiarem było zrzucenie belki, aby mogli bez przeszkód zburzyć pozostałą część ściany. Conan nie miał wątpliwości, iż ludzie ci byli zupełnymi laikami; dwóch z nich stało dokładnie pod ciężką belką. Gdyby runęła… Wtem belka osunęła się i spadła. Jeden z mężczyzn zwinnie uskoczył, ale drugi okazał się zbyt wolny. Belka przyszpiliła nieszczęśnika do ziemi jak obuta w sandał stopa przydeptuje żmiję. Wrzasnął, gdy gruby kloc przygniótł mu obie nogi. Pozostali natychmiast spróbowali uwolnić towarzysza. Bezskutecznie. Belka okazała się zbyt ciężka. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Conan bez namysłu rzucił się naprzód. Uczynił to tak szybko, że mężczyźni przy belce odskoczyli w tył, jakby z obawy przed nagłym atakiem. Cymmerianin zignorował ich. Oplótł potężnymi ramionami koniec zwalonej belki i przykucnął, aby oprzeć drewno o piersi. Rozstawił stopy nieco szerzej i spróbował się wyprostować.
Na jego udach wystąpiły węźlaste mięśnie, skóra na sękatych, nagich ramionach zafalowała,
jakby przepływały pod nią jakieś małe stworzenia. Belka nawet nie drgnęła.
Conan poprawił uchwyt, wziął głęboki wdech i wydał nieartykułowany, gardłowy okrzyk, od
którego patrzącym na jego popis mieszczanom włosy stanęły dęba. Ścięgna i twarde niczym stal mięśnie Cymmerianina ogarnęła wibracja i młody olbrzym podniósł się, a wyprostowawszy nogi, wyprężył sztywno kręgosłup. Stał tak przez chwilę, trzymając gigantyczną belkę, a na jego nagim ciele niczym węże pojawiły się grube żyły.
Chwilę później barbarzyńca jednym ruchem bioder odrzucił od siebie drewniany kloc. Ciężkie
drewno spadło z łoskotem na ziemię tuż obok uwięzionych jeszcze przed chwilą stóp
nieszczęsnego mężczyzny. Conan przeciągnął się potężnie.
— Lepiej byś był bardziej ostrożny — poradził rannemu. Kto wie, czy jeszcze kiedyś będę
tędy przechodził.
Odwrócił się i podszedł do miejsca, w którym stali jego zafascynowani przyjaciele. Kinna
odezwała się pierwsza.
— Na Mitrę! Żaden człowiek nie może być tak silny!
— Co? — zdumiał się Conan. — Aby podnieść tę gałązkę? Czy tam skąd pochodzisz, w ogóle
nie ma mężczyzn?
— Takich jak ty nie — głos Kinny był miękki i pełen podziwu.
Conan zadowolony wyszczerzył się jeszcze bardziej i nagle poczuł, że coś musnęło jego nogę,
w miejscu gdzie skórzane bryczesy zachodziły na cholewkę buta, ale gdy spuścił wzrok, niczego nie zauważył.
Oberża „Pod Dymiącym Kotem” wydawała się bliźniaczą kopią gospody „Pod Wilczym
Mlekiem”. Takie same ławy, stoły, nawet posługacze byli podobni. Gości było jednak niewielu.
Najwyraźniej kto żyw brał udział w pracach przy odgruzowywaniu miasta. Conan i pozostali bez trudu znaleźli dla siebie stolik, po czym zamówili wino oraz śniadanie.
— Mogę wydać tę skromną sumkę, jaka mi jeszcze została — rzekł Cymmerianin — gdyż już
wkrótce powinniśmy zdobyć niezłą fortunę.
— Okradanie domów bogaczy bywa niebezpieczne — stwierdziła Eldia.
Conan uśmiechnął się do dziewczynki.
— Tak, ale ja mam pewne doświadczenie w tych sprawach.
— Posiadłość Lempariusa otacza wysoki mur — wtrącił Vitarius.
— Nie wybudowano jeszcze takiego muru, na który nie wspiąłby się Cymmerianin — odrzekł
Conan i opróżnił kubek wina.
Kinna przyglądała mu się z zaciekawieniem.
— Jak to możliwe, że jesteś taki silny i uzdolniony, Conanie? — zapytała w końcu.
Wzruszył ramionami.
— Cymmeria to skalista kraina i zdarza się tam, iż wielkie głazy znajdują się w niedogodnych
dla człowieka miejscach. Trzeba je usuwać, a niektóre są bardzo ciężkie. Co do moich uzdolnień, cóż, człowiek uczy się tego, co jest mu potrzebne, by przeżyć.
— Jak mamy dokonać tego… eee… uwolnienia dóbr? — zapytał Vitarius.
— Nie my, magu, lecz ja. Działam w pojedynkę. Zajmiesz się dziś załatwianiem dla nas
prowiantu, a jutro otrzymasz ode mnie pieniądze, aby móc zapłacić. To wszystko. — Conan
uniósł do ust następny kubek wina i ponownie się uśmiechnął. To było jego powołaniem, to lubił i to właśnie powinien był robić. Gdyby postępował tak od początku, nie wmieszałby się w tę czarodziejską kabałę z udziałem przeklętej magii.
Wiedźma Djuwula uśmiechała się podążając śladem świecącej nici ku swej ofierze. Niedługo
dostanie ją w swoje ręce!
Łatka, zabójca do wynajęcia, uśmiechnął się złowrogo patrząc, jak barbarzyńca opróżnia
trzeci kubek wina. Świetnie. Jeśli Cymmerianin się upije, tym lepiej. Początkowo myślał, by
wynająć do realizacji swego zadania grupę pomocników, ale gdy ujrzał barbarzyńcę, poczuł tak
ogromną wściekłość, że zrezygnował z tego zamierzenia. Nie. Uderzy, kiedy ten młody olbrzym będzie nie przygotowany. Zaatakuje z zaskoczenia, pozbawi młokosa przytomności, a potem wywrze swą srogą zemstę, przy użyciu nagich pięści i obutych stóp. Tak, właśnie tak uczyni, zrobi to sam, bez niczyjej pomocy, aby ukoić swą zranioną duszę. Nikt nie mógł pokonać Łatki i nie zapłacić za to gardłem! Nikt!
X
Conan postanowił przespać kilka godzin przed czekającym go nocnym zadaniem. Podczas gdy
inni zajęli się załatwianie prowiantu na drogę, barbarzyńca wszedł po schodach na górę, do
wynajętych pokoi. Dwa pokoje były podobne do tych, które zostały zniszczone w oberży „Pod
Wilczym Mlekiem”. Conan wszedł do swojego zaryglowując za sobą drzwi. Położył się na płóciennym materacu i niebawem usnął.
Djuwula idąca za magiczną nicią dotarła do gospody. Świecąca kreska kończyła się przed
drzwiami jednego z pokoi. Jeden lub więcej z tych, których poszukiwała, musiał znajdować się
wewnątrz. Ważne było wszak, aby spotkała się z urodziwym barbarzyńcą sam na sam. Jej czary
nie zdadzą się na wiele, gdyby mężczyźnie towarzyszyła inna kobieta. Jaki mogła się o tym
przekonać? Po chwili wpadła na pewien pomysł. Szybko zeszła po schodach i zawołała chłopaka, ścierającego szmatą stoły.
— Chciałbyś zarobić parę miedziaków, chłopcze?
— Tak, pani. Kogo mam dla was zabić?
— Nikogo. To dużo łatwiejsze zadanie. Zastukasz do drzwi, które ci wskażę, i wejdziesz tam,
by sprawdzić, ile osób znajduje się w pokoju. Powiesz, że przyszedłeś zmienić pościel.
Djuwula dała chłopakowi kilka miedziaków, po czym weszła za nim na górę. Wskazała mu
drzwi i cofnęła się na schody, aby nie zostać zauważoną. Po chwili chłopak wrócił.
— No i?
— W pokoju jest tylko jeden mężczyzna, pani, i wydaje się mocno zagniewany. Powiedział,
że wypłazuje mnie mieczem, jeśli jeszcze raz spróbuję zawracać mu głowę podobnymi
błahostkami.
— Jak wyglądał?
— To istny olbrzym, pani. To barbarzyńca.
Djuwula uśmiechnęła się i dała mu garść miedziaków.
— Nikomu o tym nie mów, chłopcze.
— Oczywiście — odrzekł malec. — Ten tłusty oberżysta odebrałby mi pieniądze szybciej, niż
mucha dostrzega końskie łajno.
Kiedy znów została sama, Djuwula wyjęła z fałd jedwabnej szaty małą fiolkę zamkniętą
korkiem i woskiem. Wewnątrz przezroczystego naczynia znajdował się płyn, połyskujący
nieznacznie niczym fosfor. Wyjęła korek i wylała zawartość fiolki w szczelinę pod drzwiami.
Buchnęła chmura żółtawego dymu, a czarodziejka cofnęła się błyskawicznie, by nie znaleźć się
w jego zasięgu.
Conan obudził się nagle. Coś było nie tak. Jakiś dziwny zapach wdarł się jego sny… Usiadł
gwałtownie i rozejrzał wokoło. W świetle wpadającym do pokoju przez rozchwierutane okiennice ujrzał wypełniającą pokój żółtawą mgiełkę. Wciągnął mocno powietrze i kaszlnął, gdy drażniący opar wypełnił jego nozdrza. Czyżby w gospodzie wybuchł pożar? Nie, ta woń nie była mu znana. Żadne płonące drewno nie wydziela podobnego odoru… I nagle przepełniło go doznanie zgoła odmienne od zaciekawienia. Jego ciało wręcz eksplodowało z pożądania. Ktoś zapukał do drzwi.
— Otwórz drzwi, mój piękny barbarzyńco! — zawołał kobiecy głos.
Conan miał w głowie mętlik. Głos brzmiał uwodzicielsko i miękko jak ciepły miód, niosąc w
sobie obietnicę niewypowiedzianego spełnienia. Jego żądza przybrała na sile. Podszedł do drzwi, odsunął rygiel i otworzył je szeroko. Stojąca w progu kobieta od stóp do głów odziana była w błękitną szatę z przedniego jedwabiu. Uniosła dłonie, by zsunąć kaptur zakrywający jej głowę i twarz. O bogowie, jakże była piękna! Włosy miała jak płomień, skórę nieskazitelnie białą, rubinowe usta i przepiękny uśmiech.
— Mam tak stać w przeciągu? — spytała.
Conan cofnął się niepewnie dwa kroki, a kobieta przestąpiła próg przesuwając się gładko po
podłodze. Zamknęła drzwi i uśmiechnęła się. Przez chwilę stała w bezruchu, po czym uniosła
dłonie do pół szaty. Rozchyliła je szybkim ruchem i zrzuciła odzienie. Pod jedwabną szatą była naga. Conan oblizał wargi, które niespodziewanie zrobiły się całkiem suche. Na Mitrę, co za kobieta! Była wspaniała! Jej nogi, piersi, całe ciało miała wręcz idealne! Tajemnicza nieznajoma wyciągnęła w jego stronę obie dłonie. Pożądanie Conana nie miało granic. Postąpił krok naprzód i oplótł kobietę grubymi ramionami, tuląc ją do siebie i podnosząc w górę. Poczuł, że wbija w niego paznokcie, ale to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia, oprócz rozkoszy, jakich mogła mu dostarczyć ta niezwykła kobieta!
Chłopak wskazał na drzwi sypialni.
— To pokój, którego szukacie, panie.
Łatka rzucił mu całą sztukę srebra. Zrobił to bez cienia żalu. Wkrótce będzie bogaty. Trzydzieści pięć złotych solonów! Mógł więc pozwolić sobie na oddanie jednej srebrnej monety. Odczekał, aż chłopak odejdzie, a następnie cicho podkradł się do drzwi pokoju barbarzyńcy. Pomimo pragnienia zemsty musiał zachować ostrożność. Gdy Łatka przyłożył ucho do drzwi, te uchyliły się o włos. Nie były zaryglowane, na czarną dłoń Seta! Czyżby barbarzyńca był na tyle nieroztropny, że nie zamknął drzwi? To przypieczętowało jego los! Poruszając się bezszelestnie, jednooki mężczyzna dobył miecza. Z wnętrza pokoju dobiegł cichy jęk. Łatka zatrzymał się, przekrzywił głowę. Co to takiego? Brzmiało jak… Zabójca uśmiechnął się szeroko. To ci dopiero zrządzenie losu! Asura musiał być dlań wyjątkowo przychylny, bowiem barbarzyńca najprawdopodobniej nie zauważy jego wejścia, zajęty… eee… innymi sprawami. Łatka wziął głęboki oddech, uniósł miecz i szybkim pchnięciem otworzył drzwi.
Conan nie pojmował przyczyny swej nagłej chuci ani postępowania kobiety, która wyraźnie
zagięła nań parol, aczkolwiek nietrudno było mu zachować się w owej chwili jak na mężczyznę
przystało. Kiedy jednak drzwi do jego pokoju otwarły się z trzaskiem na oścież, a przez próg
wpadł do środka wymachujący mieczem opryszek, Conan zrozumiał wszystko. Pętający go czar
prysnął. Kobieta, którą trzymał w ramionach, spojrzała na jego twarz i odsunęła się gwałtownie.
— Co…? — odwróciła się i dostrzegła zabójcę. Cymmerianin odepchnął od siebie czarodziejkę.
— To tak, suko — warknął. — Chciałaś mnie zająć, aby twój rzeźnik mógł mnie spokojnie
zaszlachtować?!
— Nie! — krzyknęła kobieta.
Conan wiedział, że nie ma czasu na dyskusje. Gdy napastnik ciął mieczem, Cymmerianin
przeturlał się żwawo po podłodze. Miecz rozciął łóżko, nie musnąwszy nawet Conana. Barbarzyńca schwycił swoją broń i poderwał się stając naprzeciw rzezimieszka. Na Croma, to był ten sam jednooki, z którym walczył w oberży przed wichurą! Kobieta tymczasem poczęła obrzucać Conana gradem wyzwisk tak wymyślnych i rzadkich, że Cymmerianin nie słyszał ich nawet z ust najbardziej plugawych wojaków i marynarzy. Uśmiechnął się złowrogo do Łatki i postąpił pół kroku ku niemu.
— Wróciłeś po dokładkę, Jednooki?
— Wybiła twoja godzina, barbarzyńco! — warknął Łatka. — Chcę cię żywego, ale nikt nie
może kpić ze mnie i pozostać przy życiu! Zdechniesz, psie!
Conan wciąż się uśmiechał.
— Kiedy spotkaliśmy się ostatnim razem, przeżyłem, okaże się więc, czyja wybiła godzina,
asasynie.
Łatka zrobił wypad w przód i najpierw wykonał pchnięcie a zaraz potem zamachnął się
potężnie, pragnąc jednym cięciem pozbawić Cymmerianina głowy. Conan nie cofnął się jednak, lecz postąpił naprzód dzierżąc miecz oburącz. Ostrze jednookiego z brzękiem odbiło się od klingi Conana. Łatka zaklął. Cymmerianin uniósł miecz nad głowę, by rozpłatać przeciwnika od czaszki do krocza, zanim jednak zdążył uderzyć, Łatka dobył wolną ręką krótki sztylet i ciął z dołu. Olbrzym odskoczył, lecz wąskie ostrze rozerwało mu udo. Pociekła krew.
Conan sięgnął ręką i dotknął końcami palców czerwonej strużki. Unosząc palce do ust oblizał
je i wybuchnął śmiechem widząc nagły błysk strachu w oku Łatki. Prysnął kropelkami krwi z
palców w twarz zabójcy, celując w oczy. Łatka znów zaklął i dał susa w tył. Conan zszedł w lewo, po czym skoczył i jego miecz rozpoczął stalowy tan. Jednooki dźgnął sztyletem i zamachnął się mieczem, ale miał zbyt słabą obronę. Pozostawił lukę w swojej zastawie.
Z głośnym okrzykiem Conan wyprowadził sztych w pierś Łatki. Ostrze dosięgło niedoszłego
zabójcę poniżej mostka i przebijając serce wyszło między dwoma kręgami.
— Bądź przeklęty! — ryknął Łatka padając.
Silnym szarpnięciem Conan wyrwał miecz z ciała umierającego i odwrócił się szukając
kobiety, która go oczarowała. Ale już jej nie było
Oberżysta usunął ciało i zmył krew z podłogi, przez cały czas spoglądając z szacunkiem na Cymmerianina. Conan dał mu sztukę srebra jako zapłatę za jego trud polecając, by nie wzywał przez kilka godzin Delegacji Senatu. Kiedy barbarzyńca oczyścił miecz i wyostrzył poszczerbione ostrze, zaczął zastanawiać się nad tym, co zaszło. Kobieta nie zdążyła go wykorzystać, zanim pojawił się Jednooki. Najwyraźniej była zaskoczona jego widokiem, chyba się go nie spodziewała. Jeżeli faktycznie tak było, to znaczy, że nieżyjący już rabuś i kobieta nie działali razem. Dziwne. Oczywiście, że musiała go w jakiś sposób oczarować. Omamić. Najprawdopodobniej tym cuchnącym dymem. Jeśli jednak nie brała udziału w spisku na jego życie, to kim właściwie była? Ta historia stawała się coraz dziwniejsza. Wspomniał woń rozwianego już dymu. Tak, na pewno była w tym magia, której ani trochę nie ufał. To miasto nie było miejscem dla człowieka honoru. Oplatała je niewidzialna pajęczyna, w którą zaplątani byli magowie, demony i wiedźmy. Im szybciej zakończy tę sprawę, tym lepiej. Rankiem, jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, opuści Mornstandinos, wyjeżdżając przez zachodnią bramę. A wówczas jedynym przeciwnikiem, którym będzie się jeszcze musiał przejmować, pozostanie zły czarnoksiężnik ukryty w swoim zamczysku. Conan pokręcił głową i ponownie zajął się ostrzeniem miecza.
Djuwula, pałając z wściekłości, siedziała w swojej komnacie. Kim był ten jednooki dureń?
Mówił o schwytaniu barbarzyńcy żywcem, a więc w całą sprawę wplątany był jeszcze ktoś. Kto?
Kto ośmielał się wtrącać w jej sprawy? Kto odważył się wejść jej w drogę?
Gdy tylko pozna jego imię, ten ktoś tego pożałuje. I go gorzko!
Loganaro pokręcił głową wpatrując się w trupa Łatki. Ten głupiec zapłacił najwyższą cenę za
swoją arogancję, sądząc, iż jest w stanie w pojedynkę poradzić sobie z barbarzyńcą. I co teraz?
Sowartus machnął jedną ręką na Djawula.
— Idź i znajdź tę dziewczynkę i jej opiekuna — rozkazał. — Skontaktuję się z tobą, gdy będę
gotowy.
— Jak każesz — zgrzytnął zębami Djawul i zniknął.
W jadalni swego pałacu Lemparius prawie nie tknął posiłku. Uśmiechnął się, stwierdzając w
duchu, że przekąsi coś wieczorem. Coś albo kogoś…
XI
Mornstandinos pogrążone było w głębokim śnie, kiedy Conan zbliżył się do muru otaczającego posiadłość Lempariusa, Środkowego Rzemienia Potrójnego Bicza Senatu. Pomimo rany na udzie, Cymmerianin poruszał się miękko i bezszelestnie. Rana była płytka i nie przejął się nią zbytnio. Bywał już ciężej ranny i przeżył. Ten, który mu ją zadał, przeniósł się już do Szarych Krain, a odrobina bólu, jaką Conan odczuwał, była godziwą zapłatą za tę przyjemność.
Ścianę zbudowano z gładkich kamieni pokrytych czymś, co przypominało warstewkę glinianego błocka. Mur przewyższał trzykrotnie wzrost Conana. Młodzieniec uśmiechnął się. Dziecinna igraszka, pomyślał spoglądając na pęknięcia w glinie. Dla zwykłego człowieka mur mógł wydawać się gładki, dla Cymmerianina był on niczym drabina. Jeśli Lemparius uważał ten mur za podstawę swego bezpieczeństwa, niewątpliwie był źle poinformowany.
Conan w kilka chwil wspiął się na ścianę niczym pająk. U szczytu mur zwieńczony był
potłuczonymi kawałkami glinianych skorup i ostrymi ułomkami skał. Gdyby wspinacz był na
tyle głupi, by się na nie rzucić, wówczas faktycznie mógłby wyrządzić sobie krzywdę. Conan
zachichotał. Każdy, kto był na tyle wprawny, by przebyć ten mur, musiał również umieć ominąć zaostrzone szpikulce na jego szczycie. Barbarzyńca uczynił to z łatwością, nie wzruszony środkami ostrożności podejmowanymi przez tutejszych budowniczych. Ześlizgnął się po ścianie, a gdy znalazł się na wysokości kilku stóp nad ziemią, zeskoczył, lądując niezwykle miękko jak na tak potężnego mężczyznę. To było naprawdę proste. Pałac znajdował się o sto kroków dalej. Być może pałac to zbyt szumne słowo. Posiadłość była niewątpliwie ogromna, ale nie można było porównywać jej z budowlami, jakie Conan oglądał w Shadizar. Ani ze zniszczoną Wieżą Słońca w Arenjun, niemniej jednak najważniejsze było, aby odnaleźć w środku to, czego szukał. Cymmerianin nie zauważył nigdzie fosy. Nie było tu także drapieżnych zwierząt, psów ani ptaków. To ostatnie nieco go zdziwiło, gdyż okazało się, że niepotrzebnie przyniósł w małej sakwie przy pasie zatrute mięso i ziarno. Conan dziarsko zbliżył się do budynku, mając nadzieję, że uda mu się zaskoczyć straże. Gdyby został zauważony, zamierzał dopaść wartowników tak szybko, by uniemożliwić im podniesienie alarmu. Z mroku nie wyłonił się wszakże ani jeden strażnik. Cymmerianin nie zauważył nigdzie posterunków wartowniczych. Potrząsnął głową, a w jego błękitnych oczach odbiło się światło gwiazd. Ten Lemparirus jest darem od Bela dla złodziei, pomyślał. Aż dziw, że nigdzie nie było tablicy z zaproszeniem do kradzieży. Pomimo łatwości z jaką się tu dostał, pozostał czujny. Kusiło go, by podejść wprost go głównego wejścia i tamtędy dostać się do budynku, niemniej w ostatniej chwili poniechał tego zamiaru. Lepiej nie kusić losu, skoro równie dobrze mógł wejść do gmachu przez okno. Wnioskując po łatwości z jaką dotąd sobie radził, Conan spodziewał się, że okno nie będzie zaryglowane. I nie rozczarował się. Okiennice uchyliły się z łatwością i potężny barbarzyńca miękko wślizgnął się do budynku. Znalazł się w spiżarni. Wisiały w niej dziesiątki kruszejących bażantów. Pomieszczenie oświetlone było płynącym z korytarza blaskiem świec. Cymmerianin gładko prześlizgnął się pomiędzy wiszącymi ptakami starając się nie dotknąć żadnego z nich. Wyjrzał na korytarz. Ponownie się uśmiechnął. Żywego ducha. To było zbyt proste. Zaczął się rozluźniać. Człowiek taki jak właściciel tej posiadłości naprawdę zasługiwał na to, by go okradziono. Czy naprawdę był aż tak pyszny i arogancki? Barbarzyńca ruszył w głąb korytarza, stąpając bezszelestnie na krawędziach stóp. Działał odruchowo i choć ta kradzież wydawała się wyjątkowo łatwa, nie pozwolił sobie na pełne rozluźnienie. Korytarz biegł obok ogromnej sali, pośrodku której znajdowała się ogromna wanna. Kłęby pary unosiły się w górę, by osiąść na ścianach, a ściekające strużki wody tworzyły na podłodze niewielkie kałuże. Ale gdzie podziali się mieszkał tego domu? Czy to możliwe, że wszyscy spali i nie wystawili na straży nawet jednego wartownika? Cóż za obłęd! Minął kolejnych kilka komnat z uchylonymi drzwiami. W kilku z nich spostrzegł drogie meble i kobierce, w innych obrazy i rzeźby, w jeszcze innych znajdowały się urządzenia mechaniczne niewiadomego przeznaczenia. W końcu Cymmerianin natrafił na zamknięte drzwi. Najwyższy czas! Pochylił się, aby zbadać zamek, i jego uśmiech poszerzył się. Taki zamek nie zatrzymałby nawet dziecka, zdecydowanego dostać się do środka. Wyjął sztylet i włożył czubek pomiędzy framugę a krawędź drzwi. Jeden ruch ostrza i przeszkoda została pokonana. Drzwi cicho uchyliły się na zewnątrz. Wziął świecę z korytarza i trzymając ją przed sobą wszedł do komnaty. Natychmiast stanął jak wryty. Na Croma! Migoczący ognik oświetlił wnętrze skarbca. Znajdowały się tu złote posążki przedstawiające przede wszystkim koty, kły z kości słoniowej wykładane złotem i srebrem, cenna zastawa stołowa i miękkie skórzane worki — niewątpliwie wypełnione monetami. Całe to bogactwo zaścielało bezładnie podłe pomieszczenia. A zatem dotarł do celu. Conan delikatnie zamknął za sobą drzwi i podniósł świecę wyżej. Poprzednie kradzieże nauczyły go, że należy zabierać tylko te rzeczy, które najłatwiej jest zamienić na żywą gotówkę, a skoro, jak wszystko na to wskazywało, w komnacie znajdowały się worki z pieniędzmi, właśnie one miały stanowić jego łup. Naturalnie, niektóre z tych worków musiały zawierać drogie kamienie i nieroztropne było nie przywłaszczyć sobie choćby jednego.
Niemniej jednak chciwość była niewskazana. Kilkaset sztuk złota i spora sumka w klejnotach
powinny wystarczyć na zaspokojenie jego potrzeb. Stłumił w sobie śmiech. Szkoda, że nie
przyjechał tu wozem. Ochrona była tak marna, iż nie miał wątpliwości, że bez trudu załadowałby pełen wóz kosztownościami i złotem i odjechał sprzed pałacu nie zauważony.
Cymmerianin pochylił się, oszacowując potencjalne łupy. Był tu pokaźny i ciężki worek ze
złotymi solonami, jak również mała sakiewka przednich, ciętych szmaragdów. Czym prędzej
przełożył drogie kamienie do własnej sakiewki. Następny worek zawierał około sześćdziesięciu
sztuk srebra — zrezygnował z nich nie bez wahania. Srebro było ciężkie i zbyt mało wartościowe w porównaniu z nagromadzonym tu bogactwem. Następnie napchał złotych monet do skórzanej kabzy, która choć szyta potrójnym szwem, o mało nie pękła pod ich ciężarem. Cymmerianin z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Nie tylko przybędzie do Nemedii jak należy, ale również jako człek zamożny. Za to, co zebrał, będą mogli wynająć całą armię, aby uporać się z magiem, który przetrzymywał rodzeństwo Eldii. Albo opłacić pomoc kilku czarnoksiężników… Conan miał już wyjść ze skarbca, gdy coś zatrzymało go na chwilę. Opodal drzwi na podwyższeniu z kości słoniowej leżało jakieś urządzenie. Nie zauważył go wchodząc do komnaty. Przystanął, aby przyjrzeć się osobliwemu przedmiotowi. Był wykonany ze złota lub mosiądzu i przypominał kulę umieszczoną wewnątrz sześcianu. Całe urządzenie wydawało się dziwnie spaczone, zniekształcone, choć w pierwszej chwili nie potrafił określić, co było w nim nie tak. Ze względu na to, iż umieszczono je na podwyższeniu, Conan domyślił się, że musiało być cenne. Przez chwilę zastanawiał się, czy go nie zabrać, ale ostatecznie tylko wzruszył ramionami. I tak nielicho się obłowił. Dobry złodziej wie, kiedy powinien przestać. Odwrócił się.
— Rozsądny wybór — rozległ się męski głos. — Jako że najwyraźniej nie wiesz, czym jest i
do czego służy to cacko. Tylko byś je zmarnował. Zanim głos umilkł, Conan był już w ruchu. Odwrócił się, by stanąć twarzą do mówiącego, prawą ręką dobył z pochwy miecz, a lewą ścisnął mocniej sakwę ze złotem. Świeca wypadła mu z ręki i zgasła. Pokój wypełnił się ciemnością, mrocznym całunem, którego nie był w stanie przeniknąć nawet wzrok Cymmerianina. Dobrze. Jeśli on niczego nie widział, to i jego przeciwnik także.
W głosie, gdy się rozległ ponownie, brzmiała drwina.
— Jeśli wydaje ci się, że tak bez trudu zdołasz mi umknąć, to jesteś w błędzie. Twoje chwile
są policzone, złodzieju.
To mało prawdopodobne, pomyślał Conan umiejscawiając źródło głosu.
Zrobił krok w stronę niewidocznego oponenta wysuwając do przodu miecz.
— Nie, cudzoziemcze, nie znajdziesz mnie tak łatwo — rzekł mężczyzna z całkiem innego
miejsca — wiem, że nie pochodzisz stąd, bowiem żaden mieszkaniec Mornstandinos nie byłby na tyle głupi, by próbować okraść dom Lempariusa.
Conan rozważył swoje szansę. Ten człowiek nie miał prawa poruszać się po ciemku z tak
ogromną łatwością! Co więcej, zdołał podkraść się do niego niepostrzeżenie. Młody Cymmerianin miał swoje łupy i widział wyjście, to jest smużkę światła przedzierającą się przez
szczelinę pod drzwiami. Dobry złodziej to ten, który ucieka z łupem, i właśnie to należało
uczynić. Koniecznie opuścić to miejsce! Bez namysłu rzucił się ku drzwiom. W chwili gdy był już w ruchu, Cymmerianin ujrzał, jak coś przemienia strumień światła, tworząc dwie ciemne grube linie. Stopy tamtego — stwierdził. I jeśli faktycznie były to stopy człowieka, który do niego przemawiał, musiał być nadludzko szybki, by w tak krótkim czasie pokonać spory bądź co bądź dystans. Bez namysłu Conan ciął mieczem usiłując dosięgnąć mroczoną, nieomal widmowa postać. Jednakże stopy przesłaniające światło zniknęły i jego miecz przeciął tylko powietrze.
— Jesteś głupi, ale szybki — rzekł głos. — Nie licz jednak, że cię to uratuje.
Conan nie tracił tchu, aby odpowiedzieć. Miast tego tnąc mieczem w przód i w tył począł się
cofać ku drzwiom. Ciężka stal ze świstem rozorała ciemność. Niech niewidoczny gospodarz
spróbuje przeniknąć tę zastawę! Conan dotarł do drzwi, poczuł klamkę wpijającą mu się w plecy i rozważył następne posunięcie. Mogło okazać się ryzykowne. Nie odważyłby się odwróć plecami do czyhającego w ciemności mężczyzny. Otwarcie drzwi ręką, w której trzymał ciężki worek ze złotem, wydawało się trudne, ale nie niemożliwe. Niemniej jednak w korytarzu mogli czyhać nań kamraci gospodarza…
Pokręcił głową. Zbyt dużo rzeczy do przemyślenia. Można by się zestarzeć, rozważając
wszystkie ewentualności! Schwycił za klamkę i odsuwając się w bok, otworzył drzwi. Następnie
obrócił się na pięcie i wyskoczył na korytarz. Okazało się, że nie było tu nikogo. Conan roześmiał się i pognał z powrotem. Tylko jeden zakręt i znajdzie się w spiżarni, przez którą dostał się do pałacyku. Praktycznie było już po wszystkim. Pokonał załom korytarza, ujrzał, co znajdowało się przed nim, i zmełł w ustach przekleństwo. Zatrzymał się gwałtownie, a jego pierś poruszyła się żwawiej zapełniając płuca większą ilością powietrza. Na końcu korytarza, zagradzając mu drogę ucieczki stał tuzin ludzi uzbrojonych w piki i miecze. Tędy na pewno nie zdoła się wydostać. Uznał, że lepiej stawić czoło jednemu nie widzialnemu dotąd człowiekowi aniżeli tuzinowi uzbrojonych wojów. Zwłaszcza tu, na oświetlonym korytarzu. Gdy ponownie znalazł się za załomem korytarza, Conan stwierdził, że wojownicy nie podążyli jego śladem. Nie wiedzieć czemu, fakt ten zaniepokoił go bardziej niż samo ich pojawienie się. Trzydzieści kroków dalej stała samotna postać. Mężczyzna był wysoki i jasnowłosy, o bladej cerze. W dłoni dzierżył jedynie zakrzywiony nóż i jak na kogoś, kto miał stoczyć walkę na śmierć i życie, sprawiał wrażenie nadmiernie rozluźnionego. Przez moment Conan chciał rzucić się na niego i nie zwalniając biegu jednym ciosem miecza usunąć go z drogi. Jednakże coś w zachowaniu tego mężczyzny sprawiło, że Cymmerianin zwolnił i zatrzymał się o trzy kroki od nieznajomego. płowowłosy mężczyzna zdawał się otoczony aurą osobliwego, nadnaturalnego zagrożenia i na sam jego widok Conan poczuł, jak jeżą mu się drobne włoski na karku.
— A zatem nie jesteś takim głupcem, na jakiego wyglądasz,— rzekł mężczyzna. — Znaczy,
jesteś głupi, ale nie aż tak. Pozwól, że się przedstawię; jam jest Lemparius, senator i pan domu,
który zapragnąłeś ograbić. Co ty na to, złodzieju?
— Zejdź mi z drogi — rzekł Conan, a jego głos zabrzmiał jak warknięcie. — Nie mam
zbytniej ochoty cię zabić.
Lemparius zachichotał.
— Ależ masz, i to wielką — wyrzucił nóż w górę i schwycił go zgrabnym ruchem. — Chodź i
przejdź przeze mnie, cudzoziemcze. Jeśli ci się uda, będziesz żył, jeśli nie, jeszcze przed świtem muchy obsiądą twe cuchnące truchło.
Conan zaatakował. Rzucił się na Lempariusa tnąc potężnie ostrym jak brzytwa, obosiecznym
mieczem. Gdyby stal dosięgła celu, ostrze rozpłatałoby senatora na dwoje, ale sęk w tym, że nie
dosięgło. Senator zwinnie niczym kot usunął się w bok, a miecz Conana tylko przeciął powietrze. Zbyt szybkim jak na śmiertelnika ruchem Lemparius skoczył naprzód i musnął swoim zakrzywionym nożem przedramię zwalistego przeciwnika. Było to ledwie dotknięcie, a jednak ostrze rozcięło skórę do krwi. Senator wybuchnął śmiechem. W odpowiedzi Cymmerianin zamachnął się ciężkim workiem pełnym złotych monet. Senator nie spodziewał się takiego ataku i sakwa ze złotem uderzyła go mocno w żebra, odrzucając w tył.
Lemparius o mało nie stracił równowagi. Błyskawicznie jednak doszedł do siebie i ponownie
zastąpił Conanowi drogę.
— Dobre posunięcie — rzekł senator. — Jesteś szybszy, niż myślałem — to rzekłszy wziął
głęboki oddech i wydał przeciągły, ostry gwizd.
W korytarzu dał się słyszeć przybierający na sile tupot obutych w sandały stóp. Nadchodzili
pikinierzy.
— Jeżeli wyznajesz jakichś bogów, lepiej się do nich pomódl — rzucił Lemparius. — A
żywo.
Cymmerianin wypuścił worek ze złotem i chwycił miecz oburącz. Lemparius mógł być
szybki, ale okaże się, czy jest w stanie zablokować tym swoim śmiesznym nożem straszny cios
barbarzyńcy. Conan skoczył naprzód i ciął tak szybko, że stal w jego rękach zmieniła się w rozmytą plamę. Lemparius podał tyły. Odskoczył, a gdy cios Cymmerianina chybił celu, spróbował przejść do kontry. Conan jednak natychmiast zadał ponowne cięcie, i senator raz jeszcze zmuszony był się wycofać. Barbarzyńca pomyślał, że zdoła usunąć z drogi Lempariusa, zanim dopadną go zbliżający się strażnicy. Szedł więc przed siebie jak żniwiarz i krótkimi, gwałtownymi cięciami zmuszał przeciwnika do odwrotu. Nagle Lemparius potknął się. Jego stopy wyprysnęły w górę i runął ciężko na plecy. Wyraz zaskoczenia, jaki w tym momencie pojawił się na jego twarzy, wart był dla Conana sakiewki złota. Cymmerianin uniósł miecz do ciosu. I w tej samej chwili prysły jego marzenia o ucieczce. Z korytarza za Lempariusem wypadł kolejny tuzin wojów uzbrojonych w piki i miecze. Był w pułapce! Conan odwrócił się błyskawicznie. Pomiędzy nim a, pierwszą grupą zbrojnych znajdowały się drzwi do skarbca. Gdyby zdołał się tam dostać, może mógłby zabarykadować je czymś od środka i może gdzieś tam znajdowało się drugie wyjście. Było to co prawda mało prawdopodobne, ale w obecnej chwili nie miał większego wyboru. Gdyby w skarbcu nie było innego wyjścia, mógł
przynajmniej liczyć na większą swobodę przy operowaniu mieczem. Zabierze ze sobą tylu z nich, ilu tylko zdoła. Crom na pewno bardziej doceni Cymmerianina przy wejściu do Starych Krain, jeśli poprzedzi go tuzin albo więcej wojowników poległych z jego ręki, w jego ostatniej walce.
— Poddaj się! — zawołał jeden z pikinierów.
— Jam jest Conan z Cymmerii. Nie poddam się nikomu!
Kątem oka barbarzyńca dostrzegł podnoszącego się Lempariusa.
— Conan? — rzekł senator.
Słysząc to pytanie Cymmerianin zawahał się i zdumiał przez moment. To wystarczyło, aby
pierwsza drużyna pikinierów znalazła się w odległości skutecznego pchnięcia. Kiedy pierwsza pika wyprysnęła w kierunku jego twarzy, odbił w bok drzewce broni i dokończył ruch płynnym cięciem ku dołowi. Pikinier wrzasnął, gdy dosięgło go zabójcze ostrze.
Jego kamraci znieruchomieli na chwilę, dając Conanowi szansę rzucenia się ku drzwiom.
— Conan! To doprawdy cudowne! — entuzjazmował się Lemparius.
Zdezorientowany Conan odwrócił się i rzucił senatorowi zdumione spojrzenie. Ostatnią
rzeczą, jaką ujrzał, był mknący ku jego głowie worek ze złotem, ten sam, który upuścił w czasie
walki, a który Lemparius skrzętnie podniósł z ziemi. Potem barbarzyńcę ogarnęła ciemność.
XII
Conan wypływał z głębin pulsującej czerwonej mgły. Opary rzedły, w miarę jak jego umysł się przejaśniał. Kiedy otworzył oczy, był już w pełni świadomy. Leżał pośród ciemności, a powietrze było wilgotne i smrodliwe. Przez chwilę nie potrafił przypomnieć sobie, w jaki sposób tu trafił. Wspomnienia szybko jednak powróciły uwieńczone wizją Lempariusa walącego go w głowę workiem złota. Poruszył się. Pod czaszką niemiłosiernie łupało, lecz mimo to zdołał usiąść. Na ramieniu miał niewielkie draśnięcie, także zraniona noga wciąż dawała o sobie znać. Ostrożnie zsunął się z drewnianej pryczy i stanął boso na kamiennej posadzce. Nie miał miecza, znikła też większość jego odzienia. Miał na sobie jedynie krótkie szarawary opięte pasem z zawieszoną przy nim sakiewką, i to wszystko. Conan zajrzał do sakiewki. Pusta? Nie, w środku coś było, pojedynczy kamień, który uwiązł między fałdami kabzy. Wyjął klejnot i uniósł do oczu. Z jego brzegów nie odbijały się w mroku świetlne refleksy, ale Conan rozpoznał kamień. Był to jeden ze szmaragdów, który musiał wypaść z ukradzionego worka. Ktokolwiek wtrącił go do tego mrocznego miejsca, nie zauważył tego małego kamienia. Schował klejnot na powrót do sakiewki i zamknął ją jak należy. Gdyby zdołał uciec, klejnot mógłby mu się przydać, póki co bardziej potrzebny był sztylet, miecz lub choćby zwyczajny kij. Spenetrowanie pomieszczenia, w jakim się znajdował, zajęło mu kilka chwil. Ściany kwadratowego pokoju mierzyły około sześciu łokci długości. Z jednej strony znajdowały się masywne drewniane drzwi obite metalowymi, nadżartymi rdzą sztabami, zaryglowane od
zewnątrz. Stanął jak mógł najpewniej na wilgotnej kamiennej posadzce i oparł potężne dłonie na szorstkim drewnie. A potem pchnął z całej siły. Równie dobrze mógłby próbować ruszyć z posad górę. Cofnął się, tak że tylko koniuszki palców jednej jego ręki przywierały do drewna. Zebrał się w sobie i skoczył, uderzając w zaporę naprężonym ramieniem prawie tak samo twardym jak drzwi, które miał sforsować. Te jednak nie poddały się. Conan wziął głęboki oddech, a jego dłonie zacisnęły się w pięści, twarde niczym kowalskie młoty. Naprawdę znalazł się w pułapce. Miał chęć dać upust swej wściekłości i załomotać w drzwi, zmitygował się jednak. Byłoby to nieroztropnej posunięcie i zwyczajne marnowanie sił. Miast tego potężny Cymmerianin powrócił do pryczy, i z której niedawno się podniósł. Znając obecnie rozkład celi poruszał się po niej z dziecinną łatwością. Usiadł na twardych deskach i oparłszy się plecami o ścianę, zaczął czekać.
Nie czekał długo, niespełna godzinę. W pewnej chwili w korytarzu przed celą Cymmerianina rozległ się tupot kilkunastu par stóp, a zaraz potem ciężkie drewniane drzwi uchyliły się na zewnątrz. Conan nie ruszył się z miejsca. Jego oczy zwęziły się w szparki, gdy blask pochodni rozświetlił celę. Dostrzegł co najmniej tuzin pochodni i cały oddział zbrojnych. Rzucenie się na
nich z gołymi rękami równałoby się samobójstwu. Do pomieszczenia wkroczył senator Lemparius.
— A więc wreszcie się ocknąłeś — powiedział. — To dobrze. Myślałem już, że uderzyłem cię
zbyt mocno. W gruncię rzeczy to nieważne, nie chodzi mnie o twój mózg, Conanie skądś tam. — Lemparius uśmiechnął się. — Czyż życie nie jest dziwne? Próbowałem cię pojmać, lecz za każdym razem wymykałeś mi się niczym elf, a teraz sam, z własnej woli zawitałeś w mych progach. Czyż to nie zabawne?
Conan nie odpowiedział.
— Och, nie. Mam nadzieję, że nie odebrałem ci głosu ciosem tej złotej maczugi.
— A więc to ty wysłałeś na mnie tę bandę płatnych zabójców podczas ostatniej burzy —
warknął Cymmerianin.
— Zgadza się. — Lemparius wciąż się uśmiechał.
— Powinieneś lepiej dobierać sobie pomocników, tamci byli do niczego. Banda głupców.
— To nieważne, gdyż jesteś teraz tutaj i należysz do mnie. A liczy się tylko koniec, barbarzyńco.
Conan pokiwał głową. To była prawda. Wciąż żył i miał się całkiem nieźle, czyli to jeszcze nie był koniec…
— Niewątpliwie chciałbyś się dowiedzieć, dlaczego zadałem sobie tyle trudu, by móc nacieszyć się twoim towarzystwem? — Lemparius uniósł jedną brew.
— Nieszczególnie — nie zamierzał zdradzić swemu oprawcy, jak bardzo zżerała go
ciekawość.
Uśmiech senatora przygasł.
— Nie? Nie chcesz wiedzieć, co cię czeka, Conanie z Cymmerii? Dowiedzieć się, w jaki sposób
spędzisz ostatnie chwile swego życia?
Conan wprawnym okiem zmierzył dystans dzielący go od senatora. Najprawdopodobniej
zdołałby go dopaść, nim straż Lempariusa przeszyłaby go pikami. Tylko że ten mężczyzna był
diabelsko szybki, miałby więc większe szansę, gdyby zwabił Lempariusa o krok bliżej.
— Jedyne co wiem — rzekł zuchwale — to że gdy tu wszedłeś, smród w tym cuchnącym
chlewie zrobił się wręcz nie do wytrzymania. Być może drażni mnie woń łajna, którym się
odżywiasz!
Uśmiech Lempariusa zastąpiony został przez gniewny grymas. Wykonał ruch, jakby chciał
zbliżyć się o krok do Conana.
Cymmerianin przesunął się nieznacznie na pryczy, szykując się do skoku.
Lemparius znieruchomiał i ponownie się uśmiechnął.
— Czy uważasz mnie za głupca sądząc, że dam się nabrać na tak prosty fortel? Zastanów się,
barbarzyńco. I patrz.
Senator machnął ręką. W tej samej chwili wyłonił się z mroku i stanął obok Lempariusa
niewidoczny dotąd mężczyzna. Conan oślepiony blaskiem pochodni nie zdołał go wcześniej
dostrzec. Mężczyzna był uzbrojony w napiętą kuszę, a jej zakończony strzępiastym grotem bełt mierzył wprost w Conana. Lemparius ponownie machnął ręką i u jego drugiego boku stanął jeszcze jeden kusznik.
W tej celi zaczyna robić się tłoczno, pomyślał Conan.
— Dalius, po mojej lewej, jest najlepszym strzelcem w Koryntii. Z dziesięciu kroków potrafi
przyszpilić do ściany lecącego motyla. Z tej odległości wystarczy, że zawołam „lewe” albo
„prawe” i pośle bełt we wskazane przeze mnie twoje oko, by przyszpilić twoją czaszkę do ściany.
— Lemparius odczekał chwilę, by jego słowa wywarły zamierzony efekt, po czym skinął na
drugiego kusznika.
— Karlinos przybył do mnie z Brythunii, gdzie uchodził za mistrza. I choć ustępuje biegłością
Daliusowi, z całą pewnością nikt inny nie zdołałby mu dorównać. Jego bełt przebiłby drugie
twoje oko, zanim pocisk Daliusa wyłoniłby się z drugiej strony twojej czaszki.
Conan wygodnie oparł się plecami o ścianę. I czyniąc to, wybuchnął gromkim śmiechem.
Lemparius, jak wszystko na to wskazywało, zadał sobie wiele trudu, aby pojmać go żywcem. A
co za tym idzie, choć z pewnością miał wobec niego jakieś plany, najwyraźniej nie zamierzał go
uśmiercić. — Przynajmniej na razie.
— To on — zza szeregu zbrojnych dobiegł kobiecy głos.
Wraz z głosem napłynął zapach egzotycznych pachnideł.
Zapach i głos ożywiły wspomnienia i przywiodły na myśl; wydarzenia, jakie rozegrały się
rano w gospodzie. To była kobieta, która go oczarowała. Na Croma, co się tu działo?
Na dźwięk głosu kobiety Lemparius odwrócił się gwałtownie; Conan postanowił wykorzystać
tę szansę. Zakładając, że kusznicy nie zdecydują się strzelać bez wyraźnego rozkazu,
Cymmerianin jednym susem poderwał się z pryczy. Nie łudził się, że zdoła gołymi rękami
uśmiercić Lempariusa, zanim go powalą, niemniej czuł, że wymierzenie mu nawet jednego ciosu będzie warte zachodu. Kopnął więc z całej siły trafiając podbiciem gołej stopy w krocze senatora. Mężczyzna zbladł jak ściana, a Conan nie zobaczył już nic więcej, gdyż ponownie przeniesiony został do krainy pulsujących mgieł.
— …osobiście wytnę mu serce!
— Nie. Teraz należy do mnie. Sam mi go oddałeś.
Conan nie odzyskał jeszcze wzroku, ale jego słuch spisywał się bez zarzutu. Poderwałby się
na nogi, gdyby nie uświadomił sobie naraz kilku rzeczy. Nie leżał już na twardej pryczy w cuchnącej celi, lecz raczej na miękkich poduszkach. Gdyby rozmawiający nadal sądzili, że jest
nieprzytomny, mógłby podsłuchać coś istotnego. Poza tym ręce i stopy miał związane miękkimi, lecz mocnymi pętami. W tej sytuacji Cymmerianin mógł jedynie udawać, że śpi, i nasłuchiwać.
— …niego natrafiłeś? — głos kobiety.
Senator nazywał ją Djuwulą.
— Skontaktował się ze mną pewien szpieg… parszywy typek, niejaki Loganaro.
Zaproponował, że za dogodną sumkę sprzeda mi barbarzyńcę — to mówił Lemparius. I to imię…
gdzie słyszał już wcześniej? Loganaro… ach tak, tłuścioch, którego spotkał w gospodzie bez
nazwy u podnóża gór Karpash.
— Czemu miałby to zrobić? — spytała Djuwula. — Po co potrzebny ci barbarzyńca? — jej
głos aż ociekał wściekłością.
— Loganaro wspomniał mi, że interesuje cię taki mężczyzna. Chciałem go zdobyć dla ciebie.
Potraktuj to jako przysługę.
— Jako przysługę, rozumiem. A, co miałabym ci dać w zamian?
— Droga Djuwulo, nie rozmawiajmy jak kupcy wymieniający towar za towar. Nie jesteś mi
nic winna za tego barbarzyńskiego złodziejaszka.
Nastała chwila ciszy, podczas gdy Conan zastanawiał się, czy otworzyć oczy. Uchylił je, ale
ujrzał tylko różową poduchę, która przesłaniała dwoje rozmówców. Musiałby się poruszyć, a to
mogło nie być rozsądne posunięcie.
Ostrożnie naparł na więzy, ale trzymały mocno.
Lemparius mówił dalej:
— Chciałbym, droga damo, aby między nami znów było tak jak kiedyś.
— Wiesz, że to niemożliwe. Nie wdaję się już w… związki ze zwyczajnymi ludźmi.
— Ale ja się zmieniłem, Djuwulo. Jestem kimś więcej niż kiedyś.
Kobieta roześmiała się.
— Chyba nie sądzisz, że jestem tak marną wiedźmą, iż nie zauważyłabym efektów twojej…
przemiany?
— Oczywiście, że nie. Wiem, co potrafisz, najdroższa. Chciałem tylko powiedzieć, że wraz z
moją nową mocą uzyskałem również… witalność, której mi wcześniej brakowało.
Djuwula znów parsknęła śmiechem.
— Śmiem wątpić, abyś mógł dorównać memu księciu.
— Może. Ale z drugiej strony częstokroć kunszt okazuje się ważniejszy od zwyczajnej mocy i
wytrzymałości, nieprawdaż? — głos Lempariusa przycichł. — Mógłbym cię zadowolić, moja
pani. Wiem, że udałoby mi się to, gdybyś tylko dała mi szansę.
— Znałam ludzi takich jak ty, Lempariusie. Podejrzewam, że się przechwalasz, mylnie
oceniając swe prawdziwe możliwości.
— W takim razie daj mi szansę. Bądź co bądź nie masz nic do stracenia, dozwalając bym
zademonstrował ci mój… kunszt. Jeżeli zawiodę, wciąż będziesz miała tego osiłka z Północy.
Kiedy mi się uda, książę nie będzie ci już potrzebny.
Kolejna cisza, tym razem znacznie dłuższa. Conan nieznacznie zmienił pozycję, aby móc
cokolwiek zobaczyć, ale poduszki musiały być grube jak zad kobyły. Wciąż miał przed oczami
ich różowe, pękate kształty.
— Czemu nie miałabym spróbować, Lempariusie — stwierdziła zalotnie Djuwula. — Dobrze
więc. Pokaż mi, co teraz potrafisz.
— Tutaj? Teraz?
— Dlaczego nie? Twoi ludzie tak poturbowali barbarzyńcę, że będzie nieprzytomny co
najmniej do wieczora, a gdyby siej nawet ocknął, co komu szkodzi, że sobie trochę popatrzy?
A może to cię krepuje?
Lemparius wybuchnął śmiechem, ale Conan w dźwięku tym wychwycił wyraźne napięcie.
— Raczej nie — odburknął. — Dobrze, zatem do dzieła.
Czujne uszy Conana wychwyciły szelest odzienia. Wykorzystał ten moment, by nieznacznie zmienić pozycję na poduszkach. Widział teraz fragment wysokiego sufitu i drewnianego wspornika. Był on zapewne fragmentem wytwornego łóżka, na którym spoczywał skrępowany barbarzyńca. Dobrze, że przynajmniej ręce miał związane z przodu i mógł spróbować przegryźć więzy, mające cierpki posmak barwnika. Wiedział, że uwolnienie się z pęt zajmie mu trochę czasu.
— Niech Set porwie tego przeklętego barbarzyńcę! — wrzasnął Lemparius.
— Jakiś kłopot, Lempariusie? — spytała miodopłynnym tonem Djuwula.
— Przecież widzisz! Jestem ranny! Ten wół mnie kopnął! Okropnie mnie boli, kiedy
próbuję…
— Szkoda — ucięła Djuwula. — To tyle, jeżeli chodzi o twoją witalność i wigor…
— Nie dałaś mi należytej szansy, Djuwulo! Musisz dać mi czas na powrót do zdrowia.
— Muszę? — kobieta wybuchnęła śmiechem. — Cóż, powiedzmy, że mogłabym odczekać
jeszcze kilka dni, zanim ożywię mego księcia Lancy. Masz trzy wieczory, Lempariusie. Może do tej pory barbarzyńca dostarczy mi żywszych uciech.
— Drwisz sobie ze mnie!
— Nie, Lempariusie. Nie zadawałabym sobie takiego trudu. Chodzi tylko o przyjemność.
Barbarzyńca jest zaiste dzielnym człowiekiem i chcę, aby to właśnie jego serce ożyło w piersi
mego księcia. Póki co, hojnie daruję tobie i jemu trzy dni.
Conan usłyszał już dostatecznie dużo. Miał być ofiarą w jakimś plugawym, magicznym
rytuale! Usiadł gwałtownie i stwierdził, że na łóżku obok niego spoczywa martwy lub
nieprzytomny Murzyn, którego męskie atrybuty cechowały iście gigantyczne rozmiary.
Lemparius i Djuwula leżeli na poduszkach przy łóżku. Oboje byli nadzy. Odwrócili się, by
spojrzeć na Conana. Cymmerianin uniósł obie dłonie do twarzy. Wziął głęboki oddech i wydał głęboki, gardłowy ryk. Jednocześnie młody olbrzym naparł z całej siły na nadgryzione więzy opinające jego nadgarstki. Mięśnie pleców i ramion napięły się, a ścięgna naprężyły, gdy unosząc obie ręce skoncentrował całą uwagę na jedwabnych pętach. Lemparius zaklął, poderwał się z ziemi i zaczął szperać wśród sterty odzienia w poszukiwaniu swego noża. Odnalazł zakrzywioną broń, wyszarpnął z pochwy i odwrócił się do Cymmerianina.
Conan chwycił jedwabną poduszkę i cisnął nią w Lempariusa. Była co prawda miękka, ale
ciężka i gruba. Trafiła unoszącego nóż senatora w pierś i odrzuciła w tył.
Mężczyzna potknął się o inną poduszkę i upadł. Conan zdarł więzy z kostek. Kiedy skończył,
ujrzał Lempariusa, który podniósł się już i ponownie sunął w jego stronę.
Conan poderwał się na nogi i wyszedł mu na spotkanie. Senator był szybki, ale Conan wcale
nie był wolniejszy. W mgnieniu oka Cymmerianin zacisnął potężne dłonie wokół nadgarstków
senatora i wysunął do przodu biodro, aby zablokować kopnięcie w krocze. Gdy jednak sam
chciał użyć tej taktyki, mierząc w naruszone nieco klejnoty Lempariusa, napotkał jedynie twardą, kościstą zaporę jego stawu biodrowego. Dwaj mężczyźni złączeni w morderczym uścisku runęli na ziemię. Conan był jednak silniejszy i pokonanie senatora było kwestią czasu.
Wtem cienkie włoski na nadgarstkach Lempariusa zaczęły wić się pod dłońmi Conana. Jakaś
sztuczka światła sprawiła, że rysy twarzy senatora stały się dziwnie płynne. Jego twarz zdawała
się zapadać, a z wnętrza jego ciała dobiegały odgłoy pękających kosci… Na Croma! Ten mężczyzna nie był już człowiekiem, lecz przeistaczał się w ogromną bestię! W jego ustach wyrosły kły, paznokcie przemieniły się w pazury, a to, co jeszcze przed chwilą było senatorem Lempariusem, obecnie wyło i warcząc usiłowało odgryźć Conanowi głowę! Cymmerianin zaklął i odrzucił potwora od siebie, wykorzystując w tym celu pełną moc potężnych mięśni ramion i klatki piersiowej. Dzika bestia przeleciała na drugi koniec komnaty i grzmotnęła w ścianę. Panterołak! Conan wiedział, że istnieli ludzie umiejący przybierać postacie wilków, ale nigdy nie słyszał, by ktoś stawał się wielkim, drapieżnym kotem. Nie zamierzał ryzykować starcia z tak potężną, nadnaturalną istotą, nie mając do dyspozycji niczego oprócz gołych rąk. Poza tym mówiło się, że żadna broń nie jest w stanie zranić zmiennokształtnego. Nie zaszkodziłoby jednak, gdyby miał w dłoni swój wierny miecz, ale były to niestety tylko pobożne życzenia. Pantera odbiła się od ściany i wylądowała miękko na czterech łapach. Odwróciła się i warknęła wydając gardłowy ryk, który w zamkniętej komnacie zabrzmiał nieco zbyt głośno. Bestia wolno poczęła zbliżać się do Conana. Barbarzyńca mógł przysiąc, że wielki kot się uśmiechnął. Broń! Potrzebował broni! Conan rozejrzał się wokoło, ale nic tam nie… zaraz! U nagich stóp Conana leżał zakrzywiony nóż Lempariusa. Conan pochylił się i podniósł go.
— Nie wolno ci go zabić! — zawołała Djuwula.
Conan zerknął na nią, ale wiedźma nie zwracała się do niego, lecz do pantery. Wielki kot zupełnie zignorował protesty wiedźmy. Kiedy jednak Cymmerianin zamierzył się zakrzywionym nożem, panterołak stanął i obnażył kły w upiornym grymasie. Conan na chwilę przeniósł wzrok z dzikiej bestii na nóż. Być może dlatego, iż należał do Lempariusa, nóż ten był czymś więcej niż się wydawał. Mógł zabić bestię. W przypadku Conana ta myśl była równoczesna z działaniem. Potężny barbarzyńca tnąc zamaszyście skoczył ku wielkiej bestii. Panterołak zwinnie odskoczył w tył, usiłując dosięgnąć Cymmerianina łapą, ale on również chybił celu. Młodzieniec zauważył, że znajduje się o kilka kroków od drzwi sypialni. Najwyższa pora zwinąć żagle! Wykonał jeszcze kilka szybkich cięć, aby powstrzymać panterę, i począł wycofywać się ku wyjściu. Zwierzę ryknęło, ale znajdowało się zbyt daleko, by móc dosięgnąć jasnowłosego olbrzyma. Conan dotarł do drzwi, otworzył je jednym szarpnięciem i przestąpił próg. W tej samej chwili kot zaatakował z zaskakującą desperacją, usiłując prawą łapą rozorać nogę barbarzyńcy. Conan pchnął nożem w dół, wbijając czubek ostrza w przednią łapę bestii. Nadnaturalna istota zaryczała i gwałtownie cofnęła łapę. Na jej gładkiej czarnej sierści pojawiła się głęboka szkarłatna bruzda. Pantera wycofała się, wydając zbolałe ryki, a Conan natychmiast zatrzasnął obite mosiądzem drzwi. W korytarzu nie było nic, co mogłoby go zatrzymać, toteż czym prędzej rzucił się do ucieczki, jakby ścigało go stado rozjuszonych demonów. Ani razu nie obejrzał się za siebie.
XIII
Lemparius odszedł, by zebrać swoich ludzi. Djuwula siedziała samotnie w swojej komnacie wpatrując się w nieruchomą postać księcia. Słowo „wściekłość” nie mogło opisać buchającego w jej wnętrzu gniewu. Lemparius był głupcem, skoro sądził, że zmiennokształtność da mu nadludzkie siły, wigor oraz wzmocni jego ogólną sprawność. Co gorsza, pozwolił uciec jej pięknemu barbarzyńcy! Zapłaci za to. I do tego ten Loganaro, szpieg oraz zdrajca. Oferowany przez niego barbarzyńca i Conan był jednym i tym samym; człowiekiem, którego ów tłusty oprych sprzedał jej, by mogła ożywić swe simulacrum. Tak, ten łajdak zapłaci za swą głupotę i dowie się, co oznacza cierpienie. Będzie zdychał powoli. Mężczyzna, który uciął dłoń jej brata, zniknął, a Djuwula szukała pretekstu, by móc wyładować na kimś swój gniew. Nagle błysnęło i pośrodku komnaty pojawiła się fioletowo-żółta mgła. Djawul pochylił się szybko, by nie uderzyć głową w sufit.
— Siostro — wychrypiał. — Wyczułem, że pojmałaś człowieka, którego ścigam.
Djuwula wybuchnęła śmiechem.
— Spóźniłeś się, ale cóż, lepiej późno niż wcale, braciszku.
— Wyrażaj się jaśniej, kobieto!
— On uciekł, ten barbarzyńca, który odrąbał ci dłoń. Dzięki pewnemu skretyniałemu senatorowi uważającemu się za mistrza walki.
— Urwę mu głowę i będę pijał jady z jego czaszki jak z miski!
— Nie, bracie. On należy do mnie i nie powinnam mieć kłopotów z odnalezieniem tego barbarzyńcy, ponieważ mam zarówno jego odzienie, jak i miecz. Rzucę zaklęcie, które pomoże ci go znaleźć, ale musisz obiecać mi, że wpierw sprowadzisz go tutaj, a dopiero potem będziesz mógł się zemścić.
— Chcesz się ze mną targować, siostro?
— Nie, powtarzam. Możesz z nim zrobić, co zechcesz, ale musi żyć, abym mogła wyciąć mu serce.
Djawul roześmiał się.
— A zatem ciągle szukasz serca, aby zyskać nową zabawkę? — Demon skinął w stronę postaci leżącej na łożu Djuwuli. — Mógłbym z łatwością sprowadzić ci z Otchłani lepszego, siostro. A może nawet sam trochę bym się zabawił…
— Dziękuję, ale nie — ucięła Djuwula. — Nie zamierzam zażywać rozkoszy z demonem,
niezależnie od tego jak wprawnym miałby być kochankiem. Cena z pewnością byłaby zbyt
wysoka.
Djawul zachichotał.
— Cóż, na twoim miejscu ja również bym odmówił. Niemniej nie zaszkodziłoby spróbować,
prawda?
— Mogłam spodziewać się tego po tobie, braciszku. Ale zaczekaj chwilę, muszę rzucić
najpierw kilka zaklęć…
Vitarius uniósł wzrok, zaskoczony gdy Conan jak burza wpadł do pokoju.
— Gdzieś ty się podziewał? — zapytał stary mag. — Spodziewaliśmy się ciebie rano…
— Nieważne, wyjaśnię później. Mamy prowiant? Gotowi do drogi?
— Tak. Eldia i jej siostra czekają u handlarza. Ja uznałem, że najlepiej będzie zaczekać na
ciebie tutaj.
— W takim razie ruszajmy, Vitariusie. Natychmiast.
— Zdobyłeś odpowiednie fundusze…?
— Musimy ruszać w drogę, starcze. Nie ma czasu do stracenia. Podczas mojej nocnej
wycieczki… wystąpiły pewne komplikacje. Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej znajdziemy się
za bramami miasta.
Na końcu jednej z krętych alejek, których Conan zaczynał w duchu nienawidzić, znajdowały
się cztery konie uwiązane do palika, tyleż siodeł i jeden juczny muł. Opodal stały Eldia i Kinna. Starsza siostra zaopatrzyła się w sięgający jej od stóp do czubka głowy gruby, obity mosiądzem kij. To Kinna odezwała się pierwsza, ujrzawszy barbarzyńcę i białego maga:
— Conanie? Gdzie twój przyodziewek?
— Było gorąco — odrzekł.
Kobieta sprawiała wrażenie, jakby chciała zapytać o coś więcej, ale najwyraźniej uznała to za
nierozsądne, bowiem nagle nabrała wody w usta. Conan minął ją i wszedł do wnętrza składu z
zaopatrzeniem. Właścicielem był niski, śniady mężczyzna ze złotym zębem lśniącym w promieniach popołudniowego słońca, wpadających przez ogromne okno. Na widok podchodzącego ku niemu młodego olbrzyma w mgnieniu oka zamknął usta.
— Potrzebny mi miecz — rzekł Conan — długi i poręczny. I płaszcz.
— Mam duży wybór i jednych, i drugich — odrzekł Złoty Ząb. — A także bryczesów, tunik,
butów…
— Tak, buty.
Właściciel zaprowadził Conana do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie składowane były towary. Conan przymierzył kilka par butów, ale wszystkie okazały się zbyt małe. Ostatecznie wybrał zawiązywane na rzemienie sandały o grubej podeszwie. Na jego ramionach znalazł się gruby płaszcz w kolorze wyblakłego indygo. Barbarzyńca zmierzył go wzrokiem i pokiwał głową z ukontentowaniem. Na koniec wybrał miecz. Znalazł długi, prosty, akurat taki, jakiego potrzebował. Rękojeść była nieco zbyt ozdobna jak na jego gust, ale stal wydawała się przednia, a obie krawędzie klingi wyostrzone do tego stopnia, iż można było zgolić nimi cienkie włoski porastające wierzch dłoni. Wolałby co prawda swoją starą broń, ale w obecnej sytuacji nie miał innego wyboru.
— Mądra decyzja — rzekł Złoty Ząb — stal wielowarstwowa, sprowadzona aż z Turanu,
misterna robota…
— Znasz się na klejnotach? — zapytał Conan.
— Ależ oczywiście. Przez moje ręce przechodzą…
— W takim razie spójrz na to. — Cymmerianin sięgnął do sakiewki przy pasie i wyjął pojedynczy szmaragd, jedyny plon wyprawy do domu Lempariusa. Rzucił kamień handlarzowi.
Mężczyzna zwinnie chwycił klejnot, uniósł go do światła i obejrzał zmrużywszy nieznacznie powieki. Wyjął z kieszeni kurty lupę, włożył do oka i za jej pomocą uważnie zbadał kamień. Conan zauważył, jak na widok szmaragdu oczy tamtego rozwarły się szeroko.
— Zatem?
— Cóż… he, he… ma pewną… wartość — rzekł Złoty Ząb. Po sposobie jak mówił, Conan
uznał, że tamten musiał mieć sucho w ustach.
— Wystarczy, aby zapłacić za nasz prowiant?
Na ustach kupca pojawił się uśmiech, ale zgasł nagle zastąpiony przez posępny grymas.
— Cóż… ee… może wystarczy na… opłacenie połowy waszego zakupu. Tak, tak mi się
wydaje.
Conan niejednokrotnie miał do czynienia z ludźmi takimi jak Złoty Ząb, którzy bez namysłu
okłamaliby własną matkę, zwłaszcza gdy w grę wchodziły pieniądze.
— W Zamorze — zaczął Conan — za taki klejnot mógłbym nabyć tuzin koni i pięć razy tyle
prowiantu, ile biorę od ciebie.
Oczy Złotego Zęba zwęziły się w szparki, ale głos nie zmienił się ani o jotę.
— Możliwe, ale nie znajdujemy się w Zamorze. Po namyśle stwierdzam, że ta… błyskotka
powinna pokryć koszty trzech czwartych waszych zakupów.
Conan pokręcił głową, a jego niebieskie oczy posłały małemu człowieczkowi piorunujące
spojrzenie.
— Nie mam czasu, aby się z tobą targować. Ten jeden kamień za wszystko co od ciebie
wzięliśmy i basta.
— Czyżby? Wydaje mi się, że ja mam tu decydujący głos, cudzoziemcze. Mogę nie przystać na twoje warunki transakcji — pomimo swych słów nie spuszczał wzroku ze szmaragdu. Z jego
oblicza wyzierała chciwość. Conan wyjął swój nowy miecz ze sztywnej skórzanej pochwy i oparł czubek ostrza o gardło Złotego Zęba.
— Mam już dość twego zrzędzenia, kupcze! Albo zgodzisz się na moje warunki i
pozostaniesz przy życiu, albo odmówisz i srodze tego pożałujesz!
— Ale… m-mam t-też stra-aże… — głos Złotego Zęba wyraźnie drżał. — W m-mig cię
mogę stąd w-w-wyrzucić! W-wystarl czy, że z-zawołam.
— Zrób to — odrzekł Conan — to będzie dla mnie przyjeminość. Gruba warstwa posoki sprawi, że twój skład z pewnością będzie prezentował się lepiej. Wezwij swoich ludzi.
Złoty Ząb z trudem przełknął ślinę, po czym oblizał wargi.
— Cóż… n-n-niech stracę… p-przyjmuję twoje w-warunki w interesie utrzymania dobrych
stosunków handlowych.
Conan uśmiechnął się.
— Tak też myślałem.
Odwrócił się i opuścił skład, zamiatając podłogę połą długiego płaszcza. Siostry i Vitarius już
na niego czekali.
— Na koń! — rozkazał Conan. — Pora opuścić tę króliczą norę.
Lemparius machnął ręką do swoich ludzi i zakrzyknął gniewnie:
— Pół setki złotych solonów temu, kto sprowadzi do mnie barbarzyńcę! I powolne tortury dla
tego, kto będzie odpowiedzialny za śmierć barbarzyńcy, zanim stanie on przed mym obliczem!
Stu zbrojnych uważnie patrzyło na senatora. Żaden się nie odezwał.
— Idźcie. I niech wam nie umknie!
Żołnierze pośpiesznie opuścili dziedziniec. Towarzyszyły im głośne przekleństwa Lempariusa. Jego lewa pięść zaciskała się mocno, zaś prawa ręka była starannie i mocno zabandażowana i zawieszona na temblaku ze względu na długą ranę sięgającą od łokcia po nadgarstek i głęboką do kości. Gdyby została zadana zwyczajną bronią, do tej pory już by się zagoiła. Lecz spowodowało ją cięcie sztyletu z kości, obłożonego kocim zaklęciem. Niechaj piekło pochłonie tego barbarzyńcę! Gdy tylko znów trafi w jego ręce, dowie się, czym jest prawdziwy ból. Djuwula nie będzie potrzebowała jego serca! Lemparius był o tym święcie przekonany. On sam był w stanie skutecznie ją zaspokoić. Conan miał mu jedynie spłacić dług za doznane upokorzenie i ból.
Loganaro był bliski paniki. Barbarzyńca i jego grupa wyjeżdżali, każdy głupi mógł się tego domyślić. Jak mógł ich zatrzymać? Na myśl o spotkaniu z Lempariusem tłusty szpieg zatrząsł się jak osika. Z drugiej strony perspektywa stanięcia oko w oko z rosłym barbarzyńcą również nie wydawała się kusząca. Czwórka wędrowców na oczach Loganaro dosiadła koni. Na Yarę, przecież nie mógł pozwolić, by opuścili miasto! Musi ich jakoś zatrzymać, wymyślić przekonującą bajeczkę, która spowoduje, że barbarzyńca pozostanie w Mornstandinos, a on tymczasem zdoła sprowadzić pomoc. Z tą myślą Loganaro pognał przed siebie. Jego umysł pracował jak szalony.
— Panie! — zawołał — wstrzymajcie się na chwilę! Pamiętacie mnie, prawda? Jestem
Loganaro, spotkaliśmy się w osadzie…
Stanął i spojrzał na Conana. W jednej chwili rzuciły mu się w oczy dwie rzeczy; barbarzyńca dobywał miecza — nowego, co można było stwierdzić po jelcu, a z boku za pasem Cymmerianina tkwił zakrzywiony nóż Lempariusa!
Conan spojrzał na tłuściocha zamierzając jednym cięciem skrócić go o głowę. Wokoło było
jednak sporo ludzi, ktoś mógłby wezwać straż, a barbarzyńca i tak miał już dość kłopotów. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl i uśmiechnął się mimowolnie. Wsunął miecz do pochwy przypominając sobie rozmowę, którą, udając nieprzytomnego, podsłuchał był w łożnicy wiedźmy.
— Nie, grubasie — powiedział. — Nie skalam mojego nowego miecza twoją posoką. To
byłoby zbyt łaskawe rozwiązanie.
— Co macie na myśli, szlachetny panie? Nie uczyniłem wam nic złego.
— Ale mogę się założyć, że usilnie próbowałeś. Widzę, rozpoznałeś nóż, który mam za
pasem.
— N-n-nie. Nigdy go nie widziałem.
— Jego były właściciel jest twoim panem, kundlu. Mówię o Lempariusie, senatorze i
panterołaku.
— Panterołaku?
— Nie wiedziałeś? Nieważne. Ale nie frasuj się nim, bo i tak jesteś już zgubiony. Pewna
wiedźma…
— Djuwula!
Conan uśmiechnął się szerzej.
— O, widzę, że ją również znasz. To się dobrze składa. Powinieneś ją znać, bo postanowiła,
że wypruje ci flaki i wykorzysta je do bardziej godziwych celów.
— Ale… dla… dlaczego?
— Twój były pan oddał cię jej. Wygląda na to, iż tej damie nie podoba się twoja skłonność do
zawierania coraz to nowych sojuszy. Próbowałeś służyć dwóm panom i przez obu zostałeś
opuszczony.
— Nie!
Conan wybuchnął śmiechem.
— Na twoim miejscu, tłuściochu, przeniósłbym się do innego miasta i tam spróbował
szczęścia. Albo do innego kraju. Co więcej, uczyniłbym to bardzo szybko.
Loganaro odwrócił się i popędził przed siebie klnąc w biegu na czym świat stoi. Był to jeden z
najzabawniejszych widoków, jakie Conan miał okazję oglądać.
— Nie wiedziałem, Conanie, że znasz takich dwulicowych, podstępnych łajdaków jak
Loganaro — rzekł Vitarius.
Śmiech Cymmerianina przeszedł w chichot.
— To była krótka znajomość — stwierdził.
Mag poprowadził ich bocznymi uliczkami do zachodniej bramy Mornstandinos. Eldia i Kinna jechały za nim, a Conan na samym końcu, wypatrując wszelkich oznak pogoni. Raz dostrzegł drużynę pięciu zbrojnych, ale ci jechali w przeciwnym kierunku w dość znacznej odległości i szybko stracił ich z oczu. Zachodniej bramy strzegł jeden tylko wartownik. Opierał się na drzewcu włóczni pochłonięty zażartą dyskusją z ciemnowłosą, krótko ostrzyżoną ladacznicą o mocno wymalowanej twarzy. Kiedy Conan przejeżdżał obok, strażnik, najwyraźniej targujący się o cenę usług ladacznicy, nawet nie uniósł wzroku. Było już dobrze po południu i słońce poczęło zniżać się ku zachodowi, kiedy czwórka jeźdźców bez przeszkód opuściła mury Mornstandinos. Conan nie przypominał sobie, by z równie wielką radością opuszczał jakiekolwiek inne miasto. W porównaniu z dwulicowością, zakłamaniem i skłonnością do intryg tutejszych mieszkańców, atak na chronione czarodziejskimi zaklęciami zamczysko i walka z Magiem Czarnego Kwadratu wydawała się odpoczynkiem.
XIV
Kilka godzin jazdy od Mornstandinos czwórka wędrowców zatrzymała się, aby konie mogły odpocząć. Prócz nich Conan nie zauważył żadnych innych ludzi. Droga za nimi także była pusta. Vitarius napił się wina z worka z koziej skóry, po czym podał bukłak Conanowi, który wypił kilka łyków, przełykając głośno. Eldia i Kinna ruszyły w kierunku gęstwiny krzewów.
— Ostrożnie! — zawołał za nimi Conan. Kinna machnęła kijem.
— Nie martw się. Tym kijaszkiem potrafię przegnać wszystkie węże i borsuki.
— Miałeś nam powiedzieć, co ci się przydarzyło — rzekł Vitarius.
— Racja — rzekł Conan, ale z opowieścią zaczekał do powrotu dziewcząt. Kiedy skończył,
Kinna pokręciła głową.
— Wygląda na to, że jesteś ulubieńcem bogów, Conanie.
— Być może. Ale nie jestem ich zabawką — poklepał rękojeść miecza sękatą, pokrytą zgrubieniami dłonią. — Stal jest dużo lepsza niż łaska bogów. Dobry miecz działa, jak każe mu
człowiek, i jest tak dobry jak jego właściciel. Bóg ma własne ścieżki i nie można na nim polegać w chwili zagrożenia.
— Sądzisz, że senator wyśle za nami pościg? — zapytała Eldia.
Cymmerian wzruszył ramionami.
— To możliwe. Niezbyt za mną przepada. Jeśli spragniony uciech strażnik przy bramie nas zapamiętał, Lemparius na pewno wyśle ludzi naszym śladem. Na szczycie wzgórza, które ostatnio pokonaliśmy, obejrzałem się za siebie, ale na drodze nie dostrzegłem tumanu kurzu. Jeżeli jesteśmy ścigani, mamy nad nimi kilka godzin przewagi.
Kinna pokiwała głową.
— Przypuszczam, że to jedno z naszych mniej ważnych… zmartwień — stwierdził Vitarius.
— Sowartus zastawił na drogach wychodzących z Mornstandions liczne magiczne pułapki.
Znajdujemy się o pięć dni drogi od Równiny Dodligia, na której stoi jego plugawe zamczysko.
Aby tam dotrzeć, musimy pokonać wszystkie przeszkody, jakie staną na naszej drodze. Nie
mówiąc już o lesie Bloddolk.
— Las Bloddolk? — powtórzył Cymmerianin.
— Tak. To miejsce pełne osobliwej fauny i jeszcze dziwniejszej flory. Ciągnie się opodal Drogi Koryntiańskiej, wzdłuż wąskiej bocznej ścieżki prowadzącej na północ. Tą drogą dotrzemy do domeny Sowartusa. Niewielu ludzi odważyło się wjechać do lasu, a spośród nich wróciło tylko kilku.
Conan wzruszył ramionami. Lasem będzie martwił się później, póki co mieli inne ważniejsze sprawy.
— Jedźmy już — powiedział. — Jeśli jesteśmy ścigani, z każdą chwilą tracimy naszą przewagę.
Wsiedli na konie i ruszyli w dalszą drogę.
Djuwula zakołysała się, jej nagie ciało było zlane potem. Jęknęła i mocniej ścisnęła w dłoniach odzienie Conana. Djawul przyglądał się jej z zaciekawieniem, ale widok nagiej kobiety nie wzbudzał w nim podniecenia. Chciał jedynie odnaleźć barbarzyńcę, który go zranił. Djuwula osunęła się na ziemię. Po chwili wstała, oddychając ciężko. Podniosła swą szatę, ubrała się i odwróciła do swego demonicznego przyrodniego brata.
— Podąża Drogą Koryntiańską — rzekła. — Wraz z dziewczyną i innymi znajdują się o pół
dnia drogi od miasta.
— Świetnie — oznajmił Djawul. — W takim razie wyruszam w drogę. Zaraz ich odnajdę.
— Ostrożnie, bracie. Nie są słabsi niż ostatnim razem, kiedy ich spotkałeś.
Djawul machnął zranioną ręką. Z kikuta sterczała już dobrze ukształtowana, malutka dłoń.
— Nauczyłem się ostrożności przy postępowaniu z Dziecięciem Ognia. Odczekam na
właściwy moment i dopiero wówczas uderzę.
— Tak będzie najlepiej. I pamiętaj, chcę żyjącego barbarzyńcy. Na reszcie jego ciała mi nie
zależy. Możesz z nim zrobić, co zechcesz.
Djawul uśmiechnął się, a ślina pociekła mu z kłów.
— Dostaniesz je, najdroższa siostrzyczko. Po tym, jak ja z nim skończę, nikt nie będzie miał z
niego większego pożytku.
Djawul zniknął wśród głośnego huku, oślepiającego blasku i kłębów żółto-fioletowego dymu.
W trzy dni po ucieczce barbarzyńcy Djawuli złożył wizytę pewien gość, a raczej dwu gości. Jednym z nich był Lemparius, a drugim Loganaro.Senator pchał tłuściocha przed sobą. Loganaro miał związane ręce, a jego szare oblicze pokrywał pot i grymas przerażenia.
— Mam dla ciebie prezent, najdroższa — rzekł senator.
Djawula uśmiechnęła się obnażając białe zęby.
— To cudownie, Lempariusie! Dokładnie to czego pragnęłam!!
— Świetnie. Tak też myślałem. Jest jeszcze coś, czego ja pragnę, pani.
Uśmiech Djawuli poszerzył się.
— Pamiętam. Jak twoje… zdrowie?
— Już mi nic nie dolega. Rana także… prawie… musiałem zszyć ją włosiem tygrysa
szablastozębnego.
— Pójdź zatem do mej łożnicy. Loganaro zaczeka na nas tutaj, prawda?
Loganaro był zbyt przerażony, by wykrztusić z siebie choć słowo, więc tylko pokiwał głową. Djuwula ujęła Lempariusa za rękę i poprowadziła w kierunku sypialni. Loganaro miał wrażenie, że czas stanął. Zza drzwi raz po raz dobiegały ciche okrzyki, ale Loganaro wiedział, że nie były one spowodowane bólem. Zdawało się, że minęły lata, a z całą pewnością godziny, gdy w końcu drzwi alkowy otworzyły się i chwiejnym krokiem wypadł z niej Lemparius. Wyglądał, jakby stoczył długi bój. Jego twarz pokrywał rumieniec, ciało lśniło od potu i poruszał się jak zgrzybiały starzec. W chwilę później w korytarzu pojawiła się Djuwula. Ona również była naga.
— Pójdź, Lempariusie — szepnęła namiętnie. — Przecież dopiero zaczęliśmy…
Lemparius pokręcił głową.
— Nie, kobieto. Jestem wykończony. Już nie mogę.
— A co z twoim nowym wigorem? — głos miała słodki niczym młoda, dziewicza mniszka.
Loganaro z trudem przełknął ślinę.
— Nie drwij ze mnie, kobieto! Żaden człowiek nie sprawiłby się lepiej!
— Oszukujesz samego siebie. Jak wielu innych — stwierdziła Djuwula. Jej głos stał się ostrzejszy. Dłoń dotykająca nagiego uda zacisnęła się w pięść. Lemparius warknął. Loganaro zdumiał się, słysząc ten dźwięk przypominający warkot duszonego zwierzęcia.
— Prawdę mówiąc — ciągnęła Djuwula — podejrzewałam, że równie dobrze sprawiłby się
przeciętny eunuch.
— Pożałujesz, wiedźmo! — zaskowyczał Lemparius.
Loganaro ujrzał z przerażeniem, jak senator zmienia kształt, stając się wielkim rdzawym kotem. Ogon zwierzęcia uderzał szybko o podłogę. Bestia odwróciła się w stronę kobiety i ryknęła. Loganaro podreptał chyłkiem w kierunku wyjścia. Serce dudniło mu w piersi jak bęben, w który tłucze oszalały dobosz.
— No i co? — rzuciła Djuwula. — Zamierzasz wykorzystać przeciwko mnie wielką bestię?
Pantera postąpiła o krok bliżej. Loganaro był już prawie przy wyjściu. Wiedźma i zmiennokształtny zdawali się go nie zauważać. Na Mitrę, Yamę i Seta, jeżeli tylko uda mu się stąd uciec, zmieni się, zostanie zakonnikiem i już nigdy, do końca życia nie postąpi niegodziwie. Djuwula uniosła zaciśniętą pięść.
— Jesteś nędznym eunuchem, senatorze. Odejdź stąd w tej chwili, a wybaczę ci twą
niewdzięczność.
Kot zrobił jeszcze jeden krok w stronę kobiety, a jego ogon poruszał się coraz szybciej. Przycupnął sprężając się do skoku. Loganaro dotarł do drzwi. Związanymi rękami ujął skobel i uniósł go. Djuwula machnęła ręką na odlew, rozwierając pięść, a z jej dłoni buchnęła chmura białego proszku. Kot prychnął raz, drugi, trzeci, po czym wielki drapieżnik cofnął się o krok i smagnął się łapą po nosie.
— Rzuciłam na ciebie czar, pantero, która byłaś senatorem — stwierdziła ze śmiechem
Djuwula. — Od tej pory nie możesz uczynić trzech rzeczy: zaatakować mnie, powrócić do ludzkiej postaci ani cieszyć się towarzystwem panterczych samic, w razie gdybyś zdołał jakąś znaleźć.
Wiedźma ryknęła głębokim, gardłowym i rubasznym śmiechem. Pantera warknęła i rzuciła się na kobietę, lecz nie dosięgła celu. Wydawało się, jakby dwie stopy przed wiedźmą wyrósł niewidzialny mur. Zwierzę odbiło się od niego, wylądowało miękko na ziemi, skoczyło raz jeszcze i ponownie natrafiło na niewidoczną przeszkodę. Djuwula oparła dłonie na kształtnych biodrach i nieprzerwanie śmiała się z nieudolnych wysiłków pantery. Loganaro nie czekał dłużej. Otworzył drzwi i pognał co sił w nogach. Nie sposób uwierzyć, że ktoś tak tłusty mógł biec równie szybko. Utrzymywał to tempo, aż znalazł się w połowie drogi do zachodniej bramy. Dopiero wówczas zwolnił i przystanął na chwilę. Gdy tylko odzyskał normalny oddech, ponownie zaczął biec.
— Tu zatrzymamy się na noc — rzekł Conan. W oddali widniały zarysy lasu, którego Vitarius
wyraźnie się obawiał. Ściemniało się. Gdy Conan udał się po chrust na ognisko, miał wrażenie, że jest obserwowany, ale niezależnie jak szybko by się odwracał, nie zauważał nikogo. Jako że ufał swemu instynktowi, postanowił ani na chwilę nie tracić czujności. Kiedy wspominał o tym Vitariusowi, starzec pokiwał głową.
— Tak — stwierdził. — Ja również czuję na sobie ciężar spojrzeń niewidzialnych oczu. Może
to nic takiego, ale znajdujemy się niedaleko lasu i powinniśmy mieć się na baczności. Otoczę
nasze obozowisko zaklęciem ochronnym. Gdyby usiłowało zbliżyć się do nas coś większego od
szczura, będziemy o tym wiedzieć.
Conan, acz z pewnym wahaniem, pokiwał głową. Jeśli o niego chodziło, wolał obejść się bez pomocy magii. Niemniej jednak, jeśli ktoś lub coś ich obserwowało, a on mimo swego sokolego wzroku nie był w stanie tego dostrzec, to znaczy, że mieli do czynienia z jakimś nadnaturalnym paskudztwem. Poczuł się lepiej, gdy rozpalili ognisko. Żadne zwierzę nie zbliży się do ognia, a tańczące płomienie nieznacznie rozproszą ciemności. Po zimnym posiłku składającym się z suszonej wieprzowiny i leguminy, Vitarius ułożył się na posłaniu i niebawem usnął. Wkrótce podążyła w jego ślady Eldia, owinąwszy się kocem i przysuwając bliżej do ogniska. Wydawała się dużo młodsza, gdy tańczące cienie falowały po jej twarzyczce. Kinna usiadła obok Conana. Przez pewien czas oboje w milczeniu wpatrywali się w płomienie. Barbarzyńca czuł żar wywołany bliskością dziewczyny, zupełnie inny niż ciepło płynące od ogniska.
— To wszystko wydaje mi się takie dziwne — odezwała się Kinna. — Jesteś podróżnikiem, miałeś wiele przygód, widziałeś mnóstwo krajów. Ja prawie całe swoje życie spędziłam na wsi, nie oddalając się zbytnio od domu. Aż do teraz.
Conan spojrzał na młodą kobietę, ale nie odezwał się słowem,
— Nigdy nie spotkałam człowieka równie odważnego i silnego jak ty, Conanie. Ryzykujesz
życie w sprawie, która praktycznie cię nie dotyczy.
— Sowartus jest mi winien konia — odparł Cymmerianin. — A na dodatek nasłał na mnie
diabła, nie mówiąc już o tym, że za jego przyczyną stałem się ofiarą ataków pewnej wiedźmy i
zmiennokształtnego. Po prostu próbuję odebrać to, co mi się należy.
Kinna delikatnie położyła dłoń na jego umięśnionym ramieniu.
— Tamtej nocy kiedy rozpętała się ta straszna burza, w gospodzie… pamiętasz? Mieliśmy
sprawdzić okna, zanim przerwano…
— Pamiętam — uśmiechnął się Conan. Pogładziła jego nagie plecy pod płaszczem.
— Może moglibyśmy sprawdzić je teraz?
Conan uniósł ramię i otuliwszy Kinnę płaszczem, odwrócił ją do siebie.
— Tak — powiedział. — Wydaje mi się, że jestem gotów, aby je sprawdzić. Zresztą spróbuj i
przekonaj się sama.
Dwadzieścia kroków od kręgu światła ogniska Djawul warknął cicho do siebie, obserwując
barbarzyńcę i kobietę. Zewnętrzne krawędzie obszaru objętego zaklęciem białego maga
połyskiwały niemal niewidocznym blaskiem o krok od demona. Wejście w jego zasięg
wywołałoby feerię świateł i kakofonię dźwięków, które ożywiłyby nawet umarłych. Djawul
zgrzytnął spiczastymi kłami łypiąc ponuro na dwójkę ludzi.
— Jeszcze będziesz patrzeć, jak ja ją chędożę, barbarzyński psie — wysapał. — I zanim z tobą
skończę, będziesz błagał o śmierć. Twój czas nadchodzi.
Blask księżyca spowijał dwóch zaspanych strażników strzegących zachodniej bramy Mornstandinos. Niebo było czyste, a srebrzysty blask wzmacniało jeszcze światło czterech pochodni zamocowanych na pobliskiej ścianie. W blasku tym wartownicy bez trudu spostrzegli zbliżającą się do nich panterę. Zwierzę biegło ulicą tak szybko, że mężczyźni ledwie zdążyli wymamrotać pod nosem zduszone przekleństwa, gdy wielki rudy kot przemknął pomiędzy nimi i pod łukowatym przejściem, aby rozpłynąć się w ciemności. Później obaj mężczyźni przysięgali się, że tego wieczora nie pili wina ani nie palili konopii i naprawdę widzieli panterę. Drapieżniki tego gatunku były rzadkością w tej okolicy, niemniej widywano je od czasu do czasu i nikt nie winił wartowników, że z uwagi na szok wywołany niespodziewanym spotkaniem nie udało im się zatrzymać pantery. Obaj żołnierze zataili fakt, iż ujrzeli długą, prawie zabliźnioną ranę na jednej z przednich łap zwierzęcia.
Pośród koryntiańskiej nocy, pod gwiazdami i blednącym księżycem pantera, która kiedyś była
człowiekiem, pędziła nie jak kot, lecz raczej jak pies gończy, prosto przed siebie. Przyświecał jej jeden cel, na wpół koci, na wpół ludzki umysł przepełnia tylko jedna myśl; zemścić się, zemścić się, zabić Conana z Cymmerii!
XV
Barbarzyńca obudził się i ujrzał nad sobą uśmiechniętego Vitariusa. Mag patrzył na niego, a
raczej na nich, bowiem Kinna wciąż owinięta płaszczem Cymmerianina spała smacznie u jego
boku.
— Dzień dobry — rzekł stary mag. — Lepiej abyśmy wyruszyli w drogę wcześnie, by przed
zmierzchem wyjechać z lasu. To; nawet w najlepszym razie zajmie cały dzień.
Conan szturchnął Kinnę, która uśmiechnęła się przez sen.
— Jestem zmęczona — wymamrotała.
Eldia wyjrzała zza Vitariusa i roześmiała się głośno.
Conan poczuł dziwny niepokój na widok dziewczynki wpatrującej się w śpiącą siostrę. Nie
było to zakłopotanie, ale coś bardzo zbliżonego.
— Obudź się, Kinna! — burknął.
Kinna przetarła oczy, uśmiechnęła się do Conana i nagle ujrzała przyglądających się jej maga i
swoją siostrę. Rozbudziła się w jednej chwili.
— Na co się tak gapicie? — rzuciła ostro. — Vitariusie, masz dość lat i niejednokrotnie
musiałeś widzieć śpiących ze sobą mężczyzn i kobiety. Co się tyczy ciebie, siostro, jako
dziewczynce dorastającej na gospodarstwie nie muszę chyba niczego wyjaśniać?
— Nie, Kinno — stwierdziła Eldia i zachichotała. — Nie musisz.
— W takim razie odejdź stąd, abym mogła się ubrać!
Eldia ponownie zachichotała i podeszła do swego wierzchowca, by go osiodłać. Vitarius zaczął pakować koce. Conan i Kinna wymienili tylko krótkie spojrzenia.
W lesie panował mrok, a powietrze przesycone było wonią wilgoci i zgnilizny, jakby niektóre
znajdujące się tu rośliny rozkładały się od tysiąca lat. Świerki, przeważające w całej puszczy, były strzeliste, a ich pnie pokryte szorstką, przypominającą dachówkę korą. U ich podnóża ścieliły się brązowe, grube połacie opadłych igieł. Bardziej nasłonecznione miejsca zajmowały kępy jeżyn, a wolnych polan prawie nie było. Zamiast świeżości, jaką Conan kojarzył zwykle z zielenią, otaczała ich mroczna atmosfera, cuchnąca zgnilizną i śmiercią. Nie słychać było przemykających gdzieniegdzie zwierzątek. Conan zrozumiał, dlaczego Vitarius tak bardzo obawiał się tego miejsca, i powiedział to głośno.
— To dopiero skraj tego lasu — odparł Vitarius. — Im dalej, tym gorzej i bardziej plugawo.
Conan przemógł w sobie dreszcz. Miał wrażenie, że ostatnimi czasy jego życie wypełniały same rzeczy nadprzyrodzone. Wcale mu się to nie podobało. Jedynymi odgłosami było stąpanie końskich kopyt na ziemistym trakcie, a i one stłumione przez wszechobecną roślinność. Conan dostrzegł nagle czerwony błysk pośród drzew, jakby coś wielkiego przemknęło między nimi i skryło się za olbrzymim pniem o trzydzieści kroków od nich. Wytężył wzrok, ale nic więcej nie zauważył. Czy to tylko jego wyobraźnia? Korciło go, by podjechać bliżej i sprawdzić, ale ostatecznie zmienił zamiar. Wolał przed zmierzchem opuścić ten przeklęty las. W południe zrobili postój, by dać wypocząć koniom, posilić się i przeciągnąć strudzone jazdą członki. Nadal czuć było osobliwy fetor, a światło słoneczne prawie nie dosięgało podłoża przebijając się z trudem przez gęsty baldachim liści wysoko w górze. Conan wciąż miał wrażenie, że są obserwowani.
— Trzymajcie się blisko — rozkazał pozostałym.
— Jeśli mnie pamięć nie myli — rzekł Vitarius — niedaleko przed nami znajduje się strumień. Musimy go przekroczyć. O tej porze roku nie powinno to być specjalnie trudne. Wcześniej, wiosną poziom wody i siła prądu byłyby zbyt duże, aby to mogło nam się udać.
Conan milczał. Ponownie dostrzegł czerwony blask przemykający wśród drzew. Dość tego, uznał i dobył miecza.
— O co chodzi, Conanie? — spytała Kinna drapiąc swego wierzchowca za uchem.
— Ktoś idzie obok nas — odrzekł barbarzyńca. — Ukrywa się teraz wśród drzew. Chciałbym
dowiedzieć się, kto zacz i dlaczego podąża za nami.
Vitarius uniósł sękatą dłoń.
— Schowaj miecz, Conanie. Jest prawie pewne, że w tym lesie ujrzysz jeszcze wiele osobliwych kształtów. W większości mieszkańcy puszczy są nie tyle groźni, co raczej ciekawscy! Byłoby roztropniej nie szukać z nimi zwady.
Conan opliścił broń. Może starzec miał rację. Jeśli mieszkańcy lasu chcieli go obserwować, to
niech sobie patrzą, aby tylko zachowywali stosowny dystans. W niecałą godzinę później dotarli do strumienia, o którym wspominał Vitarius. Przekroczenie brodu okazało się trudniejsze, niż przypuszczali. Na ścieżce do strumienia na skraju brodu leżało zwalone olbrzymie drzewo. Człowiek mógł z łatwością przekroczyć gruby pień, ale koń nie dałby sobie rady. Naturalnie mogli obejść zwalone drzewo, lecz to również przedstawiało pewien problem.
— To jedyna płycizna na przestrzeni mili — stwierdził Vitarius. — Zakręt sprawił, że akurat
w tym miejscu zebrała się wielka łacha piasku i mułu. Dwanaście stóp dalej w prawo lub w lewo zbocze kończy się prawie pionową stromizną. Okrążając drzewo stracimy masę czasu.
— Nie możemy jakoś przebrnąć tego pnia? — spytała Eldia.
— Tak, siostrzyczko — roześmiał się Conan — moglibyśmy, gdybyśmy mieli siekiery albo
piły. A nawet wówczas potrzeba byłoby dwóch silnych ludzi, by w ciągu jednego popołudnia
wyciąć dogodne przejście dla konia. Za pomocą mego miecza potrwałoby to chyba miesiąc.
— Mogłabym przepalić to drzewo — stwierdziła Eldia. Conan spojrzał na nią, a następnie na
starego maga. Staruszek pokręcił głową.
— Nie. Naturalny ogień potrzebowałby kilku dni, by spalić taką masę drewna. A gdybyśmy
użyli Mocy, aby przyspieszyć ów proces, moglibyśmy niechcący zwrócić na siebie uwagę. Są
pewne istoty, których nie chciałbym spotkać w tym paskudnym lesie.
— Co w takim razie mamy zrobić?
— Pojedziemy naokoło — zdecydował Conan. — Jeśli od najbliższego brodu dzieli nas mila
drogi, za godzinę, może dwie powinnyśmy wrócić na ścieżkę po drugiej stronie strumienia.
— To oznacza, że przyjdzie nam spędzić noc w lesie — rzekł Vitarius.
Conan wzruszył ramionami. Nic nie mógł na to poradzić, kiedy jednak mijał zwalone drzewo,
zauważył, że jego wyrwane z ziemi korzenie były jeszcze wilgotne i pokryte świeżą ziemią.
Gigantyczne drzewo zostało zwalone niedawno. Wydawało się to osobliwe, gdyż odkąd opuścili
Mornstandinos, nie było żadnej burzy. Po półgodzinie jazdy dotarli do miejsca, gdzie w poprzek strumienia ciągnęła się wąska piaszczysta lacha. Koryto strumienia było szerokie, ale prąd nie wydawał się szybszy niż przy brodzie opodal zwalonego drzewa.
— Zaczekaj, Conanie — rzekł Vitarius. Wskazał na drzewo rosnące na przeciwległym brzegu.
Conan przyjrzał mu się z uwagą. Miało dziwny kształt i pomimo iż było dziesięciokrotnie
wyższe od człowieka, przypominało bardziej ogromny kolczasty krzew. Jego ciernie również
były niemałych rozmiarów, a u jego podstawy, na ziemi, leżały jakieś rozsypane szczątki.
Cymmerianin zmrużył powieki i stwierdził, że były to kości. Szkielety co najmniej dziesięciu
zwierząt różnych rozmiarów, od małego piżmaka po sporej wielkości psa. Ale co…?
Vitarius zsiadł z konia i wyjął z juków pusty skórzany worek. Podszedł do strumienia i włożył
wylot bukłaka do wody. Na powierzchni pojawiły się bąble powietrza.
— Co robisz? — zapytał Conan.
Vitarius podniósł się i zatkał wylot bukłaka. Miał kłopot z zarzuceniem ciężkiej skórzanej
torby na ramię.
— Czy mógłbyś przerzucić to przez strumień tak, aby wylądowało u podstawy tego drzewa?
Cymmerianin zeskoczył z siodła i zważył ciężki bukłak w dłoni.
— Myślę, że tak — rzekł Conan — ale dlaczego?
— Zrób to, a zobaczysz.
Od miejsca, w którym stał Conan, do drzewa było około piętnastu kroków. Barbarzyńca
zawirował nad głową szorstkim workiem z koźlej skóry, naprężając rytmicznie ścięgna ramion i
barku. Wykonawszy jeszcze jeden gwałtowniejszy obrót, Cymmerianin wypuścił bukłak z ręki.
Skórzany worek zdawał się opadać wolno jak liść. Uderzył w ziemię o kilka stóp od drzewa i
poszorował w stronę pnia. Szwy worka okazały się mocne i nie puściły przy lądowaniu. To, co
stało się później, wydarzyło się w iście zawrotnym tempie. Gałęzie drzewa niczym trzaskające
bicze opadły w dół. Tuzin długich na palec kolców niczym małe włócznie przebiły skórzany
worek, aż bryznęły w górę strugi wody. Kiedy w chwilę później cała zawartość bukłaka
wypłynęła na zewnątrz, gałęzie drzewa równie szybko jak opadły, wystrzeliły w górę.
Conan odwrócił się do Vitariusa. Na twarzach Eldii i Kinny malowało się zakłopotanie. Miał
nadzieję, że jego własne oblicze jest mniej wyraziste.
— Mówiłem, że flora w tym lesie jest osobliwa. Strzeż się tych drzew. Zwą je Pocałunkiem
Włóczni.
— Teraz wiem już, skąd wzięły się tam te kości — stwierdził Conan.
— Stąpanie po ziemi nad jego korzeniami jest dla gałęzi sygnałem do ataku. Drzewo żywi się
krwią ofiar, którą pochłaniają korzenie.
Kinna wzdrygnęła się.
— Jak je miniemy? — spytał Conan. Vitarius odwrócił się do Eldii.
— Dziecko?
Dziewczynka pokiwała głową. Wbiła pięty w boki swego konia i podjechała do piaszczystej
łachy. Słysząc głośnie „Nie!” Kinny, Conan schwycił wodze wierzchowca dziewczynki.
— Nic jej nie grozi — rzekł Vitarius. — Pozwól jej działać.
Conan spojrzał na siedzącą w siodle dziewczynkę. Eldia pokiwała głową.
— On ma rację. Nic mi nie grozi.
Conan opuścił wodze.
— Nie! Conanie! — Kinna chciała podjechać bliżej brzegu, ale Vitarius zagrodził jej drogę.
Musiała wstrzymać konia, w przeciwnym razie stratowałaby staruszka.
— To tylko dziecko! Wiedziałeś, co ta… rzecz… zrobiła z bukłakiem! — wydyszała.
Cała trójka patrzyła w napięciu, jak Eldia dociera do przeciwległego brzegu. Gdy końskie
kopyta musnęły twardą ziemię gałęzie drzewa zadrżały…
…i buchnęły jęzorami płomieni! Cienkie jak bicze gałęzie pokryte długimi cierniami
zafalowały jak oszalałe, ale ruch ten tylko podsycił ogień. Po chwili płonące drewno trzaskało jak tłuszcz skapujący do ogniska.
— Mały ogień, niewielka Moc — stwierdził Vitarius. — Nie sądzę, aby z tego powodu coś
zwróciło na nas uwagę.
Nadłożenie drogi kosztowało ich blisko dwie godziny. Kiedy zrobiło się zbyt ciemno, by
mogli widzieć szlak, Conan spytał o radę Vitariusa.
— Od skraju lasu dzielą nas ponad dwie godziny drogi — odparł mag. — Nocą jest tam
niebezpiecznie.
— W takim razie rozbijemy obóz tutaj — rzekł Conan.
Djawul przycupnął za pniem drzewa. Nie wątpił, że biały mag znów obłoży obozowisko
zaklęciem ochronnym. Sposób na ominięcie go był prosty. Demon musiał być wewnątrz kręgu,
kiedy mag rzucił swój czar. Wcześniej na drodze czy później na równinie nie mógłby uczynić
tego nie zauważony. Jednak tu, w gęstym lesie, jeśli będzie ostrożny, to mogło się udać. Właśnie dlatego zwalił drzewo. Dziewczynka i barbarzyńca zostali zatrzymani dostatecznie długo, by musieli spędzić najbliższą noc w puszczy. Poruszając się chyłkiem, Djawul zbliżył się do ścieżki. Wiedział, że w ciemnościach jest prawie niewidoczny, niemniej starał poruszać się najciszej, jak potrafił. Było to trudne. Demony rzadko kiedy mają okazję nauczyć się cichego skradania. Tym razem jednak był wyjątkowo ostrożny. Pod jego masywnymi kopytami nie trzasnęła nawet jedna gałązka. Żadna gałąź nie zaszeleściła głośniej, kiedy ją mijał. Przebycie kilku kroków zajęło mu blisko godzinę. Wreszcie Djawul znalazł się o dwa susy od człowieka, którego poprzysiągł zabić.
— Zaklęcie działa — rzekł Vitarius. — Teraz możemy już spać spokojnie.
Conan skinął głową, ale w dalszym ciągu nie ufał jakiejkolwiek magii. Obok miejsca gdzie Kinna rozłożyła dla nich koce, położył swój obnażony miecz. Kiedy jednak pod wełnianym nakryciem młoda kobieta znalazła się w jego objęciach, Conan zapomniał o niebezpieczeństwach otaczającego ich lasu. Nie obudził go widok ani dźwięk, ale zapach. Smród istoty z piekła rodem wypełnił jego wyczulone nozdrza. W mgnieniu oka zorientował się, że demon, z którym miał już do czynienia, jakimś cudem zdołał ich odnaleźć. Conan otworzył oczy i sięgnął po miecz.
— Szukasz czegoś? — rozległ się tuż obok znajomy, chrapliwy głos. Młodzieniec sturlał się z
koca i stanął dwa kroki od gigantycznego czerwonego demona. Bies trzymał w ręku jego miecz. Kinna za nim poruszyła się niespokojnie.
— Co się dzieje, Conanie?
Djawul wyszczerzył się do Cymmerianina.
— Co się dzieje, Conanie? — zapytał naśladując głos kobiety.
A potem cisnął miecz barbarzyńcy w noc. Ognisko przygasło, ale wciąż rzucało dość światła,
by Cymmerianin mógł widzieć swego przeciwnika.
— Jestem twoją śmiercią, Conanie, i przybyłem po ciebie. Naturalnie nie zdechniesz od razu.
Zaplanowałem dla ciebie kilka nader interesujących rozrywek.
Kinna usiadła. Conan prawie nie zwrócił na nią uwagi. Nie miał swego miecza, ale przy
kocach wciąż leżał zakrzywiony nóż Lempariusa. Gdyby tylko zdołał go dosięgnąć…
— Conanie! Gdzie jest Eldia?
Cymmerianin kątem oka spojrzał na posłanie dziewczynki. Było puste. Złowrogi uśmiech
Djawula poszerzył się.
— Przeniosłem ją. Nie chciałem, by wraz ze starym białym magiem potraktowali mnie
ogniem, zanim skończę to, co mam do załatwienia.
Vitarius poruszył się.
— Co się… Och!
— Pójdź, oso — rzekł Djawul. — Zmierz się ze mną, abym mógł oderwać ci rękę lub nogę i
zjeść na śniadanie!
Conan rzucił się w stronę posłania i schwycił nóż. Przetoczył się po ziemi i wstał miękko, z
bronią w ręku, odwracając się do demona.
— Twoje żądło skurczyło się, oso! — Djawul wybuchnął śmiechem. — Chodź, spróbujemy
się. Twój nóż przeciwko jednej mojej ręce.
W świetle ogniska szpony Djawula lśniły niczym małe sztylety. Conan postąpił naprzód. Demon skoczył. Zacisnął szpony jedynej dłoni na nadgarstku ręki, w której Conan dzierżył nóż, a drugą niczym macką oplótł plecy barbarzyńcy. Cymmerianin wbił kolano w krocze demona, ale jego noga natrafiła tylko na twarde jak skała udo potwora. Przeciwnicy spleceni w morderczym chwycie runęli na ziemię. Pomimo nadludzkiej siły Conan poczuł się w uścisku Djawula bezradny jak małe dziecko. Nóż wypadł mu z ręki i poszybował w mrok. W chwilę potem Djawul odrzucił od siebie potężnego młodzieńca, jak mężczyzna ciska precz kromkę sczerstwianego chleba. Cymmerianin rąbnął twardo o ziemię i na chwilę stracił oddech. Djawul jednym susem pokonał dzielący ich dystans i stanął dumnie nad powalonym barbarzyńcą.
— W ogóle się nie starasz, oso. To staje się zbyt proste! Pochylił się, sięgając po Conana.
I w tej samej chwili barbarzyńca ujrzał Kinnę zamachującą się ciężkim kijem. Twarde drewno
grubości jej nadgarstka ze świstem przecięło nocne powietrze. Dziewczyna uderzyła nim demona w plecy na wysokości nerek. Trafiony Djawul stęknął, ale nie upadł, tylko się zachwiał. Odwrócił się i śmignął otwartą dłonią. Trafiwszy Kinnę w ramię, odrzucił ją jak piórko.
Conan wstał i równocześnie rozległ się krzyk Vitariusa:
— Conanie, łap! — siwowłosy mag rzucił coś młodzieńcowi. Cymmerianin odwrócił się,
spodziewając się ujrzeć błysk stali. To, co schwycił w locie, nie było jednak nożem. W dotyku
przypominało natłuszczony pergamin naciągnięty na drewniany szkielet. Z jednej strony miało
kilka ostrych zakończeń. Była to odrąbana ręka Djawula! Tymczasem demon znów zwrócił się w stronę Conana. Blask płomieni tańczył na jego białych kłach, lepka, kleista ślina ściekała z otwartych ust. Spodziewał się zapewne, że młodzieniec poda tyły, lecz ten uczynił dokładnie na odwrót. Rzucił się na potwora. Miał swoją jedyną szansę i wykorzystał ją. Schwycił odciętą rękę jak miecz i z całej siły dźgnął szponiastymi palcami w oblicze ich poprzedniego właściciela.
Zmumifikowane palce rozcapierzyły się. Palce wskazujący i serdeczny wbiły się w ślepia
Djawula i pogrążyły w nich aż do trzeciego stawu. Demon wrzasnął, jego ryk zatrząsł lasem. Conanowi zadźwięczało w uszach, przez chwilę nic nie słyszał, a w tym czasie Djawul chwiejnie cofnął się o kilka kroków, chwytając zdrową ręką swą obumarłą dłoń. Szarpnął owo niezwykłe narzędzie tortur, które zdawało się sprawiać mu nieopisany ból, ono okazało się jednak niewzruszone, jakby stanowiło obecnie część jego oblicza. Demon osunął się na kolana, ani na chwilę nie przestając wyć. Jego twarz otoczyła dziwna pulsująca, pomarańczowo poświata. Na oczach Conana światło rozszerzyło swój zasięg obejmując całe ciało Djawula. Kiedy spowiło demona od stóp do głów, ni stąd, ni zowąd zgasło. Djawul runął na wznak. Jego ciało zaczęło się roztapiać jak rozgrzany wosk, zatracać swój kształt, aż w końcu rozpłynęło się w wielką kałużę czerwieni, która rozlała się szeroko, pochłaniając świerkowe igliwie. Niebawem po Djawulu nie zostało nic prócz mokrej plamy.
W Zamczysku Slott pentagram nakreślony na kamiennej posadzce w jednej z komnat buchnął
nagle jasnym pomarańczowym płomieniem. Kiedy ogień wygasł, po pentagramie nie zostało ani śladu. W Mornstandinos śpiąca w swej łożnicy wiedźma Djuwula ocknęła się gwałtownie z
pozbawionego marzeń snu, a jej oczy rozwarły się szeroko. Krzyknęła, ale był to próżny krzyk.
Jej brat przestał istnieć.
XVI
W świetle rozpalonego na nowo ogniska Conan usiadł obok Vitariusa, Kinny i odnalezionej szczęśliwie Eldii. Dziewczynka została przeniesiona niedaleko od miejsca, gdzie spała, pozostając cały czas w zasięgu zaklęcia ochronnego starego maga.
— Musiał być bardzo blisko, gdy rzucałem czar — rzekł Vitarius. — Dlatego zaklęcie nie
zareagowało.
— Co się z nim stało? — Conan spojrzał na czerwoną plamę.
— Ponieważ jestem białym magiem, nie mogłem użyć przeciw niemu jego imienia. Ale
fragment jego ciała okazał się dostatecznie potężną bronią.
— Skąd wiedziałeś, że to się uda? — zapytała Kinna.
Vitarius pokręcił głową.
— Nie wiedziałem. W Białym Kwadracie nie uczą takich rzeczy. Słyszałem jednak pewne plotki… Jeśli żyje się dostatecznie długo, dowiaduje się tego i owego o przeciwnikach. Przed kilkoma laty wpadł mi w ręce stary pergamin, stronica większej całości spalonej przez jakiegoś mędrca. Było tam napisane, że odjęte członki demona połączą się ze swym właścicielem, z chwilą gdy powtórnie dotkną jego ciała. Gdyby Conan przytknął jego odrąbaną dłoń do nadgarstka, przypuszczam, że demon znów stałby się całością. Jednak, jak wszystko na to wskazuje, członki demonów nie są szczególnie wybredne. Dłoń przywarła do tej części jego ciała, z którą się zetknęła.
Kinna zadrżała.
— Chcesz powiedzieć, że ta ręka wrosła w twarz demona?
— Na to wygląda. A jako że oczy były najmniej nadającą się do tego częścią dała, stara dłoń
zwyczajnie go zabiła.
— Odpowiednia śmierć — rzekł Conan. — Będzie mi się spało lepiej ze świadomością, że ten
czarci pomiot nie dybie już na moje życie.
Na skraju Drogi Koryntiańskiej spał wolny agent Loganaro. Chłód otulił go, zmrażając do kości pomimo grubej warstwy tłuszczu, jaką miał na sobie. Nie posiadał ani koca, ani prowiantu, jako że opuścił Mornstandinos w ogromnym pośpiechu. Zdołał przegryźć więzy na nadgarstkach, ale poza odzieniem na sobie nie miał zupełnie nic. Obudziło go coś niewidocznego. Nadsłuchiwał uważnie, wpatrując się w ciemność, ale jedynymi dźwiękami, jakie usłyszał, był odległy śpiew nocnego ptaka przywołującego swą towarzyszkę. Odgłosy nocy, nic więcej. W tak dużej odległości od Mornstandinos nie miał się czego obawiać. Był bezpieczny. Nieznacznie się rozluźnił. Nie ma się czego bać. To prawda, że przywykł do bardziej komfortowych warunków podróży, ale powtarzał sobie, iż obecne utrudnienia były przejściowe i krótkotrwałe. Miał znajomości w wielu koryntiańskich miastach-państwach, a także na Południu, w kilku niewielkich królestwach. Niebawem znajdzie kogoś, od kogo dostanie wierzchowca i prowiant. Potem czym prędzej odwiedzi jedną ze swoich kryjówek, gdzie przechowywał zgromadzone bogactwa, a było ich wiele, w rozmaitych miejscach. Mornstandinos mogło być klejnotem Koryntii, ale nie było jedynym miastem. Mógł wybrać się do Nemedii, Ophiru, a może nawet Koth. W każdym z tych miejsc miał doskonałe koneksje. Zapomniał już zupełnie o swej przysiędze, jakoby miał zostać zakonnikiem i prowadzić uczciwy, świątobliwy tryb żyda. Wiadomo; jak trwoga, to do boga. To, czy bogowie odpowiadali na błagania ludzi i dlaczego to czynili, nie było jego zmartwieniem. Niejednokrotnie składał podobne przyrzeczenia, ale za każdym razem gdy niebezpieczeństwo mijało, natychmiast je łamał. Bogowie dobrodusznie mu to wybaczali lub, co bardziej prawdopodobnie, w ogóle nie zaprzątali sobie głowy wiarołomcami rodzaju Loganaro. Człowiek robił to, co musiał w zależności od sytuacji. Potem, cóż, wszystko się zmieniało, przemijało z wiatrem. Liczyło się tylko to, że żył i był wolny, a co za tym idzie, mógł ponownie podjąć swą niezbyt uczciwą działalność. Do diabła z bogami! Uśmieszek na twarzy Loganaro przygasł powoli, gdy agent ukojony śpiewem nocnych ptaków ponownie pogrążył się we śnie.
Rdzawy cień mknął przez trakt oświetlony blaskiem księżyca. Zbliżał się świt, lecz droga wiodąca na zachód od Mornstandinos wciąż jeszcze tonęła w ciemnościach. Słychać było jedynie oddech pantery, a wielki zwierz był już mocno zziajany. Poza tym pantera była głodna. Biegła, odkąd opuściła mury miasta robiąc tylko krótkie odpoczynki i złapała zaledwie dwa małe zwierzątka, królika oraz susła. Niezbyt to dużo jak na potężnego dzikiego kota. Pragnienie zemsty pchało byłego senatora naprzód, ale zemsta nie była równie sycąca jak ciepłe mięso i gorąca krew. Zupełnie jakby jakiś poczciwy bóg usłyszał jego życzenie, nagle pantera zwietrzyła zapach żywego mięsa. Było tam, przed nią i opierało się o tamto drzewo. Drapieżnik zwolnił i zaczął się podkradać, sunąc bezszelestnie z brzuchem wiszącym niemal tuż nad ziemią. Mięso spało. To dobrze. Będzie o wiele łatwiej. Mógł rzucić mu się do gardła i udusić śpiącego. Gdyby zaś człowiek próbował stawiać opór, pantera tylnymi łapami mogłaby rozerwać mu brzuch i wypruć wnętrzności. Wielki kot skradał się najlepiej jak potrafił, bezszelestnie niczym duch, niemniej jednak coś ostrzegło drzemiące mięso. Być może jakiś wewnętrzny zmysł zawiadomił go o nadciągającej zgubie. Gwałtownie otworzył oczy i niezdarnie spróbował się podnieść.
— Nie! — krzyknął przeraźliwie. — Tylko nie ty! Bogowie, wybaczcie mi, dotrzymam swej
obietnicy, dotrzymam jej, przysięgam!
Drapieżnik, który był człowiekiem, uśmiechnął się ukazując długie kły. Proszę, proszę. Cóż za
pomyślne zrządzenie losu. Jego wieczerzę miał stanowić ten tłusty, zdradziecki drań. Świetnie się składa, pomyślał zrywając się do skoku. Pośród nocy ptak, który nawoływał swą towarzyszkę, niespodziewanie zamilkł. Zapadła cisza. Słychać było jedynie głuche, mlaszczące odgłosy, gdy wielki wygłodniały kot rozdzierał swoją ofiarę.
Zostawiwszy w tyle ostępy lasu Bloddolk, Conan poczuł się znacznie lepiej. Znajdowali się teraz na płaskiej i nagiej równinie, tu i ówdzie poprzetykanej niewielkimi skalistymi występami i karłowatą roślinnością. Zagrożenie można tu było dostrzec już daleka. Nic nie mogło podkraść się do nich pod osłoną tych przeklętych przez bogów krzewów i drzew. Nieco przed nimi Vitarius i Eldia jechali obok siebie, pogrążeni w cichej rozmowie. Tuż za nimi stąpał wierzchowiec Kinny. Młoda kobieta od czasu do czasu oglądała się przez ramię i uśmiechała do Conana. Nie miał on nic przeciw temu, gdyż dziewczyna była piękna, zmysłowa i pełna temperamentu. Napięcie, jakie przepełniało Conana od pierwszego spotkania z wiedźmą, zostało całkowicie rozładowane. Uśmiechnął się i ponaglił konia, by podjechać bliżej do pozostałych.
— Hej, Vitariusie — rzekł Conan. — Może zatrzymalibyśmy się tutaj na małe śniadanko. Bądź co bądź wyjechaliśmy już z tego przeklętego lasu.
— Powinniśmy uważać się za szczęśliwców — stwierdził Vitarius — że wydostaliśmy się z tych ostępów zdrowi i cali.
— Mieliśmy szczęście? Przecież o mało co nie zostaliśmy podziurawieni przez jakiś paskudny kolcokrzew i rozdarci na strzępy przez żądnego krwi demona!
— W porównaniu z innymi nasza wędrówka przez las była dość spokojna. Przynajmniej przeżyliśmy, by móc o niej opowiadać.
Uwiązali konie na popas, a sami wydobyli pasy suszonego mięsiwa i twarde jak skóra owoce, którymi mieli zaspokoić głód. Pomiędzy kolejnymi kęsami Conan wspomniał Vitariusowi, że ta
okolica znacznie bardziej przypadła mu do gustu. Vitarius pokiwał głową przeżuwając w zamyśleniu brązową gałkę jakiegoś pomarszczonego owocu.
— Tak, w innej sytuacji zapewne zgodziłbym się z tobą. To jest jednak Równina Dodligia i wcale nie jest tak bezpieczna, jak się wydaje. Jeszcze pół dnia jazdy i ujrzymy Zamczysko Slott. Dzielić nas będzie od niego jeszcze jeden dzień drogi. Na równinie otaczającej tak plugawą budowlę natrafimy z pewnością na liczne przeszkody. Podejrzewam, że jedynym powodem, dlaczego nie zobaczyliśmy jak dotąd strażników takich jak undiny, jest to, iż zmierzamy ku zamczysku Sowartusa. Trudno sobie wyobrazić, by spodziewał się, że muchy same zechcą wejść do jego sieci. Starzec odgryzł jeszcze jeden kęs owocu.
— Możesz być wszakże pewny, że nawet jeśli się nas nie spodziewa, Sowartus nie pozostawi
swego zamczyska bez ochrony. Ma co najmniej kilku wrogów, niejeden monarcha miałby ochotę ujrzeć, jak Sowartus dynda na stryczku. A szeregi tych, którzy chcieliby splunąć na jego trupa, ciągnęłyby się aż po horyzont.
— Ja byłabym pierwsza — powiedziała Eldia zbyt poważnym jak na swój wiek tonem.
— Tak — rzekł Conan — ja też powinienem być gdzieś na początku, aby odzyskać mego wierzchowca, zanim chciwa tłuszcza doszczętnie rozkradnie skarby maga.
Vitarius zmarszczył brwi.
— Lepiej pohamuj się z żartami, dopóki nie wypełnimy naszej misji. Sowartus nie ma poczucia humoru, a kiedy ujrzymy w zasięgu wzroku jego zamczysko, musimy postępować tak, jakby otaczająca nas równina miała uszy.
Conan odwrócił głowę od Vitariusa i złożywszy obie dłonie wokół ust wykrzyknął:
— Dopilnuj, by mój wierzchowiec oczekiwał mego przybycia napojony i w pełnym rynsztunku!
Ponownie odwrócił się w stronę trójki przyjaciół i uśmiechnął się, z oczami pełnymi błękitnych iskier. Ani mag, ani siostry nie odpowiedziały mu uśmiechem. Kiedy słońce pokonało połowę swej codziennej wędrówki, czwórka jeźdźców ujrzała w oddali odległy, posępny szczyt. Osobliwa góra, pomyślał Conan. Przypominała stożek ustawiony na płaskim stole, lecz co dziwniejsze, w pobliżu jej nie było niższych pagórków ani nawet występów skalnych. Szczyt góry miał jeszcze bardziej niezwykły kształt, był bowiem dużo szerszy i rozleglejszy niż jej podstawa. Przypominał spłaszczoną klepsydrę.
— Zamczysko Slott — stwierdził Vitarius.
— Ta góra? — Conan zamrugał z niedowierzaniem.
— Tak. Skała jest podziurawiona jaskiniami tworzącymi system podziemnych tuneli. Płaskie
zwieńczenie turni u szczytu nie jest dziełem natury, lecz magii. Stąd wydaje się niewielkie.
Podchodząc bliżej stwierdzisz, że wierzchołek Zamczyska Slott jest dziesięciokrotnie większy od największego pałacu w Mornstandinos. Jego najwyższe poziomy mają połączenie z tunelami
poniżej. Posiadając odpowiednią ilość żywności, człowiek mógłby latami krążyć po wnętrzu tego zamczyska i nigdy nie odwiedzić dwukrotnie tego samego korytarza. Conan wbił wzrok w odległą budowlę. Jego wcześniejszy entuzjazm znacznie przygasł.
Djuwula nadzorowała załadunek Księcia Lancy na wóz. Był on w skrzyni z twardych, grubych desek i wyściełanej grubo jedwabiem.
— Uważaj, Gehanna! Jeśli upuścisz tą skrzynię, pozbawię cię męskości.
Oczy mężczyzny rozszerzyły się i stał się nagle o wiele bardziej uważny. Djuwula odwróciła się i zajęła pakowaniem swoich magicznych proszków i wywarów. Kiedy ostrożnie rozłożyła na wyściółce kruche, szklane kule pełne kolorowych preparatów, czarodziejka zacięła usta. Nie pragnęła tej podróży, niemniej nie mogła jej uniknąć. Djawul nie żył i choć mogło istnieć wiele przyczyn, dlaczego tak się stało, Djuwula w głębi duszy uznała, iż spotkała go śmierć z rąk barbarzyńcy, starego maga i Dziecka Ognia. Tym samym do motywów, dla których pragnęła pochwycić mężczyznę i dziewczynkę, dołączyła zemsta. Mimo to chęć zemsty nie przepełniała jej zbytnio. Związki z Djawułem były oparte głównie na obustronnych korzyściach, ale co brat, to brat, choć przyrodni. To kolejny powód aby dopadła swoje ofiary. Kiedy Lemparius, co było do przewidzenia, zawiódł jako szermierz w jej łożnicy, rzeczą konieczną stało się pochwycenie Conana. I jeszcze dziewczynka, dzięki której zaskarbi sobie łaski Sowartusa. Z powyższych przyczyn Djuwula wiedziała, że musi podążać za barbarzyńcą i dziewczynką, którą ochraniał. Uśmiechnęła się. Na szczęście nie będzie musiał jechać zbyt długo. Dysponowała potężnym zaklęciem, którego nauczył ją Djawul, pozwalającym na odbywanie podróży pomiędzy światami. Kilka godzin jazdy tą piekielną drogą będzie równoznaczne z wielogodzinną wędrówką największym traktem Koryntii. Co prawda, nawet dla wiedźmy posiadającej niemałe umiejętności była to wielce niebezpieczna podróż. Pomiędzy światami żyły istoty, które mogły przerazić nawet demona, a co dopiero byle śmiertelniczkę. Nieostrożni wędrowcy podążający w świetle szarego słońca mogli umrzeć po tysiąckroć, na tysiąc rozmaitych, przerażających sposobów. Mimo to Djuwula wielokrotnie podróżowała w ten sposób. Była ostrożna, a ponieważ jej ofiary miały nad nią sporą przewagę, musiała podjąć owo ryzyko, jeżeli chciała je doścignąć. Uśmiechnęła się na tę myśl i ponownie zajęła pakowaniem swoich magicznych artefaktów.
Przed zmierzchem Conan dostrzegł kolejne niebezpieczeństwo. W jednej chwili równina po lewej była pusta jak okiem sięgnąć. W następnej niecałe dwadzieścia kroków od niego pojawiła się jakaś istota. Była o stopę wyższa od Conana i wyglądała jak olbrzymi pies stojący na tylnych łapach, które jednak różniły się od wilczych albo psich i bardziej przypominały małpie. Stwór miał spiczaste uszy, długi pysk, paszczę wypełnioną ostrymi kłami i czarny nos. Ledwie Conan zdążył odwrócić się do Vitariusa i wymamrotać zduszone przekleństwo, kiedy bestia zniknęła. W jednej chwili stała opodal, w następnej znikła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Mag odwrócił się, a Conan pospiesznie opisał zjawę. Starzec pokiwał głowa.
— Półwhelf — stwierdził. — Istota ziemi, a tym samym nasłana przez Sowartusa za
pośrednictwem rodzeństwa Eldii.
— Czy posiadają magiczne zdolności? Skąd ta umiejętność znikania?
— Nie. Żyją pod ziemią, w tunelach. Ten, którego widziałeś, znikł po prostu w otworze
wejściowym jednego z ukrytych korytarzy.
— Aha. — Conan natychmiast poczuł się lepiej. Najgroźniejsze bestie, niezależnie, nasłane
przez czarnoksiężników lub nie, można było pokonać ostrą stalą.
— Niewątpliwie już wkrótce Sowartus dowie się, że tu jesteśmy — rzekł Vitarius. — Lepiej
abyśmy się nie zatrzymywali, najprawdopodobniej ziemia pod naszymi stopami jest zryta jak
plaster miodu tunelami półwhelfów.
— Co one teraz robią? — spytał Cymmerianin.
Vitarius wzruszył ramionami. Chude kościste barki wydęły od wewnątrz materiał jego szaty.
— Na pewno muszą w jakiś sposób porozumieć się ze swym panem. Jeśli nie w magiczny
sposób, to zapewne przez umyślnego. Półwhelfy nie mają zbyt ostrego wzroku, ale ten znalazł się dostatecznie blisko, by się przyjrzeć i móc nas szczegółowo opisać. Nie wątpię, że Sowartus już wie o naszym przybyciu.
— I co zrobi? — zapytała Kinna.
— Nie wiem — starzec pokręcił głową. — Zmierzamy ku jego domenie. Może zaatakować
nas teraz lub zaczekać, aż dotrzemy do zamczyska.
— A więc nie zdołamy go zaskoczyć — stwierdził Conan.
— Zbytnio na to nie liczyłbym — mruknął Vitarius.
— Może więc zdradziłbyś nam szczegóły swego planu, magu?
— Kiedy znajdziemy się blisko zamczyska, za pomocą czarów odwrócę uwagę Sowartusa. Kiedy ja go zajmę, ty będziesz musiał jedynie dostać się do twierdzy, odnaleźć dzieci i uwolnić je.
— I to ma być twój plan? — Conan pokręcił głową. — Mam wspiąć się na wielką górę, wejść do zamku, przeszukać jakieś tysiąc komnat, odnaleźć uwięzione gdzieś tam dzieciaki, pokonać moce, które ów potężny mag zatrudnił w charakterze strażników, i powrócić cało i zdrowo wraz z rodzeństwem Eldii?
— Tak. Dokładnie tak.
— Cóż, wydawało mi się, że ten plan ma pewne słabe punkty i może być dość trudny do
zrealizowania. Ależ ze mnie głupiec. Przecież to dziecinnie proste!
— Sarkazm zupełnie ci nie przystoi, Conanie. Jeśli masz lepszy pomysł, to słucham.
Cymmerianin ponownie pokręcił głową.
— Pójdę z tobą — rzuciła Kinna.
— Nie — odparł Conan. — Mówiłem już, że wolę działać w pojedynkę.
— Gdybym była mężczyzną, wziąłbyś mnie ze sobą — zaperzyła się Kinna.
— Nie zabrałbym cię, nawet gdybyś była udomowionym smokiem, ziejącym ogniem na
rozkaz. Najbardziej lubię działać sam, zawsze tak było. I cieszę się, że jesteś kobietą, Kinna. Nie chciałbym, abyś była kimś innym.
Conan ujrzał, jak na jej obliczu gniew ściera się z innym uczuciem. Po chwili uśmiechnęła się.
— Tak, ja też cieszę się, że jestem kobietą, Conanie.
Pomiędzy światami zawsze było niespokojnie, zwłaszcza gdy podróżowała tamtędy Djuwula. Na południu i na wschodzie szalały burze śląc na wszystkie strony strzępiaste gromy. W krainach pomiędzy światami linie proste były krzywe i pofalowane, kąty proste wklęsłe bądź wypukłe, a każdą rzecz otaczała aura odbitego odeń światła, tworząc absolutne, wszechogarniające złudzenie. Kiedy Djuwula popędziła przestraszone konie, przecięło jej drogę coś ciemnego i bełkoczącego głośno. Zwierzęta spłoszyły się i skręciłyby, gdyby nie użyła bata. Pomimo klapek na oczach i uspokajającego zaklęcia, jakie na nie rzuciła, konie wciąż były wyjątkowo płochliwe. Być może w jakiś sposób wyczuwały czające się wokół zagrożenie. Nie było ono bezpodstawne. Któregoś razu coś porwało jednego z koni zaprzężonego do wozu wiedźmy. Wtedy też, gdyby nie Djawul, Djuwula podzieliłaby los konia, który zapełnił pękaty brzuch jakiejś monstrualnej istoty. Czarownica wzdrygnęła się. W głębi duszy pragnęła, aby Djawul wciąż żył i siedział teraz na koźle u jej boku. Jak oszacowała, musiała podróżować tym piekielnym traktem jeszcze przez niecały kwadrans, nim ponownie powróci do swego świata i znajdzie się przed swymi ofiarami. Miała już pewne plany co do maga i barbarzyńcy. W chwili gdy o tym myślała, ujrzała, że trakt na wprost niej gwałtownie zafalował. Ziemia, wypiętrzyła się falując niczym nadciągająca fala sztormu. Rozległ się przedziwny zgrzyt, jakby z twardego drewna wyjmowano olbrzymi bretnal i twarda ziemia rozwarła się. Niespodziewanie przed czarodziejką pojawiła się jaskinia najeżona ostrymi, spiczastymi kamiennymi kłami. Ani przez chwilę nie wątpiła, że ten demon ziemny zamierzał pochłonąć ją, konie i wóz. Zwierzęta zaprzężone do dyszla nie potrzebowały żadnej zachęty, aby zawrócić z drogi. Djuwula pozwoliła, by odciągnęły wóz na bezpieczną odległość od przyczajonego monstrum, po czym ściągnęła cugle. Zbytnie oddalenie się od względnie bezpiecznej drogi równało się samobójstwu. Pomimo iż pragnęła wyłonić się w świecie materialnym przed ściganymi ofiarami, postanowiła niezwłocznie opuścić obszar pomiędzy światami. Jej decyzję przyspieszył fakt, iż przydrożne monstrum niczym nieubłagana fala przypływu ruszyło w jej stronę. Czym prędzej zaintonowała słowa zaklęcia, wypowiadając je jednak z należytą ostrożnością. Powietrze zawirowało, a całą okolicę rozświetlił oślepiający błysk… I nagle znalazła się na wąskiej dróżce, na skraju posępnej puszczy. Stwierdziła, że znalazła się na północnym skraju lasu Bloddolk. Skorzystawszy z zaklęcia poszukiwawczego i odzienia Conana, dowiedziała się, że barbarzyńca znajduje się przed nią, wyprzedzając ją o dobre pół dnia drogi. Znaczyło to, iż będzie musiała obłożyć konie stosownym zaklęciem, aby mogły biec przez całą noc, gdyż inaczej nie zdoła dogonić swych ofiar. Chyba że znów zdecyduje się zaryzykować podróż pomiędzy światami. Wspomnienie potwora o przepastnej, przypominającej pieczarę paszczy sprawiło, że natychmiast porzuciła tę myśl. Wiedźma potrząsnęła cuglami i wóz ruszył z miejsca. Jeden z koni parsknął trwożliwie i targnął łbem. Djuwula spojrzała w tę samą stronę i zobaczyła, co zaniepokoiło zwierzę. U podnóża pnia krępego sękatego drzewa leżała śpiąca pantera. Wiedźma sklęła nieposłusznego konia, po czym pognała go batem. Zwierzę trafione boleśnie w zad ponownie zajęło się tym, co doń należało. Wóz ruszył, zostawiając w tyle skarłowaciałe drzewo i śpiącego pod nim wielkiego kota. Straciwszy panterę z oczu, Djuwula natychmiast o niej zapomniała.
XVII
Obóz został rozbity, ognisko rozpalone, a Vitarius ponownie obłożył cały teren magicznymi zaklęciami. Conan spał obok Kinny, gdy wtem z lekkiego snu obudził go odgłos piekielnej kakofonii. Cymmerianin miał wrażenie, jakby cały świat obrócił się w gruzy. Przeraźliwy hałas wdarł mu się do uszu, dźwięki były głośniejsze niż ostatni, przedśmiertny skowyt zdychającego Djawula. Wraz z okropnym skrzekiem pojawiły się również oślepiające różnobarwne błyski. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że coś wpadło w sidła zaklęcia ochronnego Vitarisua. Conan sturlał się z posłania, sięgnął po miecz i poderwał się jednym płynnym ruchem. Niebo było zachmurzone, ale wywołane przez zaklęcia rozbłyski wystarczyły aż nadto. Półwhelfy zaatakowały. Vitarius zgramolił się z koca i zbliżył do Eldii, która trzymała już w gotowości swój krótki mieczyk. Kinna poderwała się, ściskając zakrzywiony nóż Lempariusa, gdy tymczasem Cymmerianin ruszył na spotkanie pierwszego whelfa, który wdarł się na teren ich obozu. Mięśnie zafalowały pod powłoką czarnego futra, kiedy stwór rzucił się na Conana zamierzając rozszarpać mu gardło. Kły potwora zgrzytnęły przeraźliwie w wyrazie przedśmiertnej zgrozy, gdy Conan jednym cięciem zimnej stali oddzielił łeb stwora od jego szyi. Nie czekając ani chwili Cymmerianin odwrócił się szybko, by stawić czoło kolejnemu skaczącemu nań whelfowi. Trafił go w locie, przebijając na wylot. Wielka bestia zaskowyczała padając na ziemię. Na nieszczęście zdychający półwhelf pociągnął za sobą miecz Conana, a potężny, konwulsyjny skurcz zdychającego stwora sprawił, iż rękojeść oręża wyślizgnęła się młodzieńcowi z rąk. Conan zaklął i pochylił się, by wyszarpnąć ostrze z ciała potwora, lecz gdy to uczynił, od tyłu zaatakowała go trzecia bestia. Na szczęście chybiła, potknęła się i przekoziołkowawszy nad Conanem rąbnęła ciężko na wznak. Conan szarpnął miecz, ale ostrze uwięzło w martwym ciele stwora. Bestia, która wylądowała na ziemi, zaczęła się już podnosić.
Cymmerianin zaprzestał prób uwolnienia swej broni i odwrócił się w stronę trzeciego napastnika. Warknął, mimowolnie naśladując głos półwhelfa. Bestia sprężyła się do skoku, gdy
nagle znieruchomiała. Stało się tak z dwóch powodów. Najpierw Eldia wbiła jej mały mieczyk
poniżej pleców, a zaraz potem ostrze noża Kinny rozpłatało do kości nogę. Potwór zawył. Conan skoczył i zdzielił zaskoczonego półwhelfa między oczy. Stwór nieprzytomny runął na ziemię niczym worek ziarna. Barbarzyńca odskoczył, by odzyskać swój miecz. Oparłszy stopę o
dało zabitego stwora, brutalnym szarpnięciem uwolnił wreszcie zakleszczone ostrze. Tymczasem Vitarius znalazł się obok Eldii. Stary mag położył dłoń na głowie dziewczynki i pośród hałasu zaklęcia ochronnego dały się słyszeć dźwięczne słowa czarodziejskiej inkantacji. Conan nie miał czasu, by przyglądać się poczynaniom maga, gdyż do obozu wdarła się kolejna wataha whelfów. Cymmerianin uśmiechnął się tylko i pobiegł ku nowemu zagrożeniu strzepując po drodze krople szkarłatu z szerokiego, lśniącego ostrza. Chwilę później stwory poszły w rozsypkę. Były szybkie, ale nie potrafiły walczyć w zespole i zaczęły wpadać na siebie nawzajem. Pierwsza bestia, która znalazła się w zasięgu Conana, podobnie jak wcześniej demon Djawul, również straciła dłoń. Wtem noc rozjaśnił błękitny błysk i wąski promień światła przeszył najpierw jednego, a potem drugiego i trzeciego whelfa. Gęsty dym i para buchnęła z ciał wilkopodobnych bestii. Promień przebijał je niczym nadnaturalna włócznia. Pozostałe przy życiu whelfy rozproszyły się, zawodząc z przerażenia. Conan odwrócił się w samą porę, by ujrzeć, jak za plecami Vitariusa i Eldii pojawia się mroczny cień. Cymmerianin krzyknął i rzucił się w ich stronę, ale nawet on nie był dość szybki. Wielka jak bochen chleba pięść trafiła starca za uchem i mag upadł jak ścięte drzewo. Kontakt pomiędzy magiem i Dzieckiem Ognia został zerwany, niebieski promień zgasł. W oczach Conana wirowały jasne mroczki, gdy gnał w stronę napastnika, który pochylił się, by pochwycić Eldię. Dziewczynka smagnęła mieczem, a whelf odskoczył. To wystarczyło. Conan pokonał dystans dzielący go od potwora i nie zwalniając, z impetem uderzył w pochylone cielsko. Bark Cymmerianina rąbnął w pierś bestii, zbijając stworzenie z nóg. Conan dał jeszcze jednego susa, uniósł miecz i opuścił go gwałtownie. Ten whelf już nie napyta im biedy. Conan odwrócił się i zobaczył gramolącego się z ziemi Vitariusa. Szybko podszedł do niego i pomógł mu wstać.
Mag był oszołomiony.
— C-co się stało? — wystękał.
— Dostałeś od tyłu w głowę. Ale już po wszystkim. Zabiłem tego whelfa.
Vitarius pokręcił głową.
— A inne…?
— Nie żyją albo uciekły. Nie widzę, aby cokolwiek się poruszało.
Starzec pokiwał głową, po czym odwrócił się i rozejrzał wokoło.
— Eldia! Kinna! Gdzie one są?! — zawołał przerażony. Conan pospiesznie zlustrował
obozowisko. Obie siostry zniknęły.
Na szczycie Zamczyska Slott Sowartus, Mag Czarnego Kwadratu wybuchnął szaleńczym, tryumfalnym śmiechem. A więc jednak ją dopadł! Jego wierne whelfy dostały dziewczynkę! Właśnie przed chwilą zjawił się kruk przynosząc wiadomość od władcy półwhelfów. Obecnie dziewczynka była już w drodze podążając przez sieć podziemnych tuneli, będącą dziełem setek
pokoleń zamieszkujących pod ziemią wilkostworów. Sowartus stał w pustej kamiennej komnacie, której kąty obwieszone były pajęczynami. Nie korzystał z tego pomieszczenia od lat, ale ciemne plamy na podłodze pozwalały domyślać się, jakie mroczne obrzędy miały tu kiedyś miejsce. Była to najwyżej położona komnata zamczyska — walcowate pomieszczenie z oknami skierowanymi w cztery strony świata. Właśnie tu niebawem połączone zostaną cztery żywioły i dokona się najpotężniejsze magiczne dzieło od czasu, gdy zatonęła Atlantyda. Sowartus spacerował wokoło, wyglądając przez kolejne hakowate okna, uśmiechał się. Już wkrótce w każdym z okien ujrzy obraz odmiennego żywiołu. Na wschodzie tańczyć będą potężne wichry, na zachodzie zafaluje ziemia, na północy rozszaleją się burze i ulewne deszcze, na południu zaś, ach, na południu zapłonie słup ognia, tak gorącego, że nawet najplugawszym czartom osmaliłby skórę. Kiedy żywioły zajmą swoje miejsca, Sowartus, Mag Czarnego Kwadratu nakaże, by się połączyły i wtedy narodzi się Istota Mocy. Czworo połączy się i stopi w jedność, stając się czymś więcej niż każde rozpatrywane z osobna. Cały świat ugnie się przed Istotą Mocy, a także przed człowiekiem, będącym jej panem. Sowartus roześmiał się i klasnął w dłonie. Natychmiast dwie odziane w ciemne szaty, zamaskowane postaci weszły do komnaty i skłoniły się nisko.
— Przyprowadźcie tu Troje — rozkazał Sowartus. — Przynieście również stół talizmanowy i
wszystkie przybory. I moją szatę z włosów dziewicy.
Postaci w czerni ponownie pokłoniły się nisko i wyszły z komnaty pozostawiając Sowartusa samego. Kiedy odeszły, czarnoksiężnik wbił wzrok w plamy widniejące na posadzce. Wkrótce, pomyślał, już wkrótce wszystkie ludzkie miasta będą wyglądać jak ta plama, jeśli tylko spróbują
mu się przeciwstawić. Już wkrótce imię Sowartusa w sercu każdego człowieka budzić będzie grozę i szacunek. Niedługo!
Conan znalazł zakrwawiony nóż leżący opodal dziury w ziemi. Podniósł go i zważył w dłoni. Był to ten sam sztylet, który odebrał Lempariusowi, a którym w walce z półwhelfami posłużyła się ostatnio Kinna. Spojrzał na jamę. Była dość duża, by mógł wślizgnąć się w nią potężnie zbudowany mężczyzna. Vitarius stanął obok Cymmeriania.
— To jedno z wejść do twierdz whelfów. Porwały je pod ziemię.
Barbarzyńca pokiwał głową, po czym wykonał ruch, jakby chciał wślizgnąć się do tunelu.
— Nie, Conanie — powstrzymał go Vitarius. — Crom może żyć wewnątrz góry, ale ta kraina należy do whelfów. Nie znalazłbyś ich w panujących pod ziemią ciemnościach. Poza tym z całą pewnością są już daleko i zmierzają w kierunku zamczyska.
Conan odwrócił się.
— W takim razie i my musimy tam iść. Te stwory mają do pokonania ten sam dystans co my i jeśli się pospieszymy, może zdołamy dotrzeć do twierdzy, zanim Sowartus dostanie je w swoje ręce.
— Jest już ciemno — rzekł Vitarius.
— Nie lękam się ciemności — rzucił butnie Conan. — Jeśli te podziemne bestie mogą
wędrować nieprzerwanie, to i my musimy. Jeśli chcesz tu zostać, pójdę sam.
— Nie — mruknął Vitarius. — Będę ci towarzyszył.
Dwaj mężczyźni ruszyli do swych wierzchowców.
Wóz Djuwuli otoczony został magicznym kokonem czerni i dla zwykłego śmiertelnika stał się zupełnie niewidoczny. Ognistowłosa kobieta stała nie opodal patrząc, jak Conan i Mag Białego Kwadratu dosiadają koni. Zaklęła z cicha, gdy mężczyźni odjechali, wściekła na los, który ponownie oddalił ją od osiągnięcia upragnionego celu. Nie miała najmniejszych kłopotów ze zrozumieniem, co musiało się tu wydarzyć, gdy spojrzała na leżące wokoło truchła półwhelfów. Stworzenia zaatakowały i porwały Dziecię Ognia, a zatem już niebawem znajdzie się ono w rękach Sowartusa.Była tak blisko i została wystrychnięta na dudka! Djuwula rozważyła swoje obecne możliwości. Nadal mogła zdobyć serce barbarzyńcy, choć nie było to dla niej wielką pociechą. Może jednak udałoby się jej uszczknąć odrobinę sławy Sowartusa, był wszak mężczyzną i podlegał wszelkim męskim pragnieniom i żądzom, również tym bardziej perwersyjnym. O Sowartusie krążyły różne plotki, lecz żadna z nich nie wspominała, jakoby w kręgu jego zainteresowań mieli się znajdować chłopcy lub młodzi mężczyźni. Djuwula nie wątpiła w swoje umiejętności na tym polu. Tak. Należało jechać dalej. Wiedźma wróciła do wozu i zasiadła na koźle.
W ciemności, ukryta za suchym krzewem, który już wkrótce zmieni się w kłąb burzanu, pantera, która była człowiekiem, patrzyła, jak wiedźma wsiada na zamaskowany wóz i odjeżdża. Ślepia zwykłego kota doskonale widziały po ciemku, a ten szczególny drapieżnik miał wzrok dużo lepszy od przeciętnego, a na dodatek ludzki umysł. Owo inteligentne zwierzę obserwowało właśnie pospieszny odjazd dwojga swych najzagorzalszych wrogów. Pantera nie miała innego wyjścia, jak tylko podążyć ich śladem. Nie mogła zaatakować wiedźmy wprost, musiał istnieć jakiś sposób na wyprawienie jej do Szarych Krain. Barbarzyńca był tylko człowiekiem i zawsze można było zaatakować go przez zaskoczenie i zabić. Po raz pierwszy odkąd stał się dożywotnio panterą, Lemparius poczuł przypływ czystego niepohamowanego zadowolenia. Był szczęśliwy.
Na najwyższej wieży Zamczyska Slott czyniono gorączkowe przygotowania. Odziane na czarno, zakapturzone postaci krzątały się po komnacie wykonując wszelkie poleceniaSowartusa. Pod trzema z czterech okien komnaty przykuto dwóch synów i jedną córkę Hogistuma. Trzy z czterech żywiołów były na swoim miejscu, a już wkrótce miał dołączyć do nich czwarty. Sowartus oddalił się od czwartego okna, skąd patrzył na spokojną równinę. Żywioły, jeszcze niedawno podenerwowane, uspokoiły się, jakby wyczuwały, że czarnoksiężnik osiągnął ostateczne zwycięstwo. Nie było wiatru, nie padał również deszcz ani nie drżała ziemia. Stół ustawiono pośrodku komnaty, jego kwadratowy blat pokrywały rzeźbione symbole. Każdy róg zdobił kanciasty klejnot. Były tam onyks, czarna perła, czarny nefryt i opal. Na środku magicznego stołu umieszczono oprawną w czarną skórę, kwadratową księgę. Pokój tonął w różnych odcieniach czerni, ale rytuał, jaki tu przygotowywano, wydawał się jeszcze mroczniejszy. Sowartus nie posiadał się z radości. Uśmiech ani na chwilę nie znikał z jego ust. Już wkrótce osiągnie swój upragniony cel, a wraz z nadejściem nowego porządku cały świat zatrzęsie się w posadach.
XVIII
Conan i Vitarius nie zbliżyli się zbytnio do Zamczyska Slott, kiedy starszy mężczyzna wstrzymał konia i dał Conanowi znak, by uczynił to samo.
— Dlaczego stanąłeś? Dopiero co wyruszyliśmy…
— Cisza! — w głosie Vitariusa zabrzmiała nie słyszana dotąd przez Conana władcza moc.
Stary mag zsiadł z wierzchowca i przeszedł kilka kroków. Wyciągnął rękę, jakby usiłował wymacać coś w nocnym powietrzu. Conan niczego nie zauważył. Po chwili Vitarius pokiwał głową i cofnął się o krok.
— Sowartus obłożył ten teren zaklęciem ochronnym. To jego granica.
Conan wbił wzrok w ciemność.
— Do zamku wciąż jeszcze spory kawałek drogi.
Vitarius skinął głową. Wymamrotał coś pod nosem i wykonał obiema dłońmi złożony gest. W
powietrzu przed dwoma mężczyznami pojawiła się czerwonawa poświata i szybko poczęła się
rozprzestrzeniać.
— Jak widzisz, pokrywa spory obszar. Kiedy wejdziemy na teren objęty zaklęciem, dowie się o tym. Ja zaś, jako człowiek dysponujący czarodziejskimi umiejętnościami, przyciągnę jego uwagę bardziej niż jakikolwiek inny wędrowiec. Zanim tam wejdziemy, muszę się odpowiednio
przygotować. Sowartus z pewnością ma liczne straże mające powstrzymywać zwyczajnych ludzi, jak i zabójcze niespodzianki dla tych, którzy dysponują mocami znanymi powszechnie jako biała magia.
Conan zsiadł z konia i zaczął krążyć wokoło, przeciągając się leniwie, podczas gdy Vitarius usiadł ze skrzyżowanymi nogami i zaczął cicho podśpiewywać. Cymmerianin poczuł zniecierpliwienie. Chciał, by jego miecz zabrał się już do dzieła. Dość tych czarodziejskich sztuczek. Conan nie wątpił, że znał sposób na tego nadętego Sowartusa; wystarczy dostatecznie głęboko umieścić klingę pomiędzy jego oczami. Czas płynął, a Conan coraz bardziej się denerwował. Co wyprawiał ten staruch? Na Croma, czy mieli siedzieć tu w nieskończoność?
— Jestem gotowy! — rzekł Vitarius.
Głos maga raz jeszcze zdumiał Conana. Brzmiała w nim nowa nuta Mocy… i jeszcze coś. Zupełnie jakby słowa te wypowiedział młody człowiek. I choć Conan nie dostrzegł zmian w jego wyglądzie, Vitarius mag poruszał się inaczej niż dotychczas. Wydawał się pewniejszy, bardziej dziarski i żwawy.
— On już wie, bądź czujny — rzekł Vitarius. — Nie może poświęcić nam całej swej uwagi, bowiem przygotowuje się do przeprowadzenia przerażającego rytuału, niemniej w dalszym ciągu dysponuje wielką mocą. Czyhają na nas liczne niebezpieczeństwa.
Cymmerianin wydobył miecz i ułożył na udach.
— Dobrze — mruknął cicho.
Zerwał się wiatr, sypiąc w twarz barbarzyńcy drobinkami piasku. Jego rumak zarżał i usiłował skręcić, ale Cymmerianin mocno dzierżąc cugle zmusił zwierzę, by dalej podążało przed siebie.
— To Sowartus — rzekł Vitarius. — Sprawdza nas.
Conan pokiwał głową.
— Byle wietrzyk nas nie powstrzyma.
Nagle wiatr przybrał na sile i Conan ledwo utrzymał się w siodle. Zmrużył oczy i pochylił się nisko. Wolną ręką usiłował osłonić oczy wierzchowca. Stary mag zaintonował słowa jakiegoś zaklęcia. Nagle wichura ustała.
— Powietrze — rzekł Vitarius — ale to była drobnostka. Widocznie nie uważa nas za poważne zagrożenie.
— Nie mogę się doczekać, by udowodnić mu, że się mylił — stwierdził Conan.
— Mam nadzieję, że masz rację.
Djuwula osłoniła twarz szalem, by drobny pył nie dostał się jej do oczu. Postanowiła, że nie wykorzysta magicznych umiejętności przeciwko Sowartusowi, członkowi Czarnego Kwadratu, posługującemu się tą samą mocą co ona. Gdyby tak się stało, na pewno by ją zaatakował. Nie obawiała się śmiertelnych strażników, którzy mogli strzec drogi do Zamczyska Slott. W oddali przed sobą poczuła emanację mocy starego czarodzieja i wichura ustała. A więc ten starzec był silniejszy, niż przypuszczała. Zdziwiło ją to. Vitarius odegnał wichurę Sowartusa równie obojętnie i od niechcenia, jak odgania się natrętną muchę. Ciekawe. Naturalnie, najbardziej przejmowała się tym, czy mag mógł wykorzystać ową energię przeciw niej i czy wiedział, że ona ściga ich z zaciętością gończego psa. Wyglądało na to, że musi zaczekać, aż Conan i czarodziej rozdzielą się, i dopiero potem pochwycić barbarzyńcę. Zamczysko było coraz bliżej i powinna zastanowić się nad przyszłością swoich układów z Sowartusem, niemniej jednak miała dość czasu, aby zrobić to, co sobie założyła. Całą wieczność.
Pantera sunęła w cieniu wozu, częściowo osłonięta w ten sposób przed wichurą. Mimo to drobiny piasku znalazły drogę do jej ślepi. Potężny drapieżnik zamrugał gwałtownie. Pantera szła ostrożnie, by nie znaleźć się w zasięgu magicznego całunu osłaniającego wóz czarownicy. Nie sądziła, by wiedźma zdawała sobie sprawę z jej obecności, i na razie nie zamierzała się ujawniać. Już raz doświadczyła na sobie plugawej mocy jej magii i nie zamierzała tego powtarzać. Lemparius drepcząc za wozem po raz setny zastanawiał się, w jaki sposób mógł spowodować śmierć Djuwuli. Nie mógł zaatakować jej bezpośrednio, ale musiał istnieć inny sposób. Coś pośredniego. Ale co? Przez chwilę wzięła nad nim górę zwierzęca natura i Lemparius z trudem stłumił w sobie warknięcie. Musiał się hamować, by nie wyskoczyć zza wozu i nie rzucić się na konie, aby po zabiciu ich spróbować raz jeszcze zaatakować Djuwulę.Wziął się jednak w karby i nad ciałem zwierzęcia ponownie zapanował ludzki umysł. Danie upustu zwierzęcej furii nie byłoby rozsądnym posunięciem i było z góry skazane na niepowodzenie. Lemparius pokręcił łbem. Musiał coś wymyślić, zanim straci swą ludzką jaźń i stanie się panterą zarówno ciałem, jak i duchem. Miał jeszcze jedną nadzieję. Może wraz ze śmiercią Djuwuli pryśnie czar, jaki na niego rzuciła? Oczywiście był jeszcze Conan, który tak czy inaczej musiał umrzeć. Nie, miało większego znaczenia, czy barbarzyńca zostanie zabity przez człowieka czy przez panterę. Najważniejsze by umarł w taki sposób, aby Djuwula, gdyby wciąż jeszcze żyła, nie zdobyła jego serca do swojego simulacrum. Zemstę należy spożywać na zimno, przypomniał sobie Lemparius. Wichura ustała nagle, ale czułe nozdrza wielkiego kota natychmiast wychwyciły w nocnym powietrzu zapach czegoś, czego naprawdę nie znosił — woń deszczu. Ulewa miała nadejść już niebawem. Lemparius powstrzymał się na tyle, że groźny warkot i przeraźliwy ryk rozległy się jedynie w jego myślach.
Błysnęło, zagrzmiało i równinę zalały strugi rzęsistego deszczu. W blasku błyskawic Conan ujrzał pierwsze grube krople rozpryskujące się o suchy grunt i wzbijające w górę drobne obłoczki kurzu. W chwilę później nadeszła istna ściana wody. Pomimo wilgoci w powietrzu drobne włoski na karku i ramionach Conana stanęły dęba, jak bywało to, gdy w mroźny, zimowy dzień zdejmował gruby, wełniany płaszcz. Jego wierzchowiec sprężył się, jakby do galopu, ale Conan bez trudu ściągnął mu cugle i okiełznał. Nagle Vitarius uniósł obie ręce w górę, rozcapierzył palce i wykrzyknął kilka krótkich słów. Zygzakowaty piorun wystrzelił z niebios mierząc wprost w dwóch siedzących na koniach mężczyzn. Conan ujrzał, że błyskawica nieznacznie zboczyła nad jego głową. Grzmot, jaki rozległ się w chwilę później, był silnie stłumiony i Cymmerianin bardziej poczuł go, aniżeli usłyszał. Vitarius emanował bladym światłem. Deszcz mający lać im się na głowy padał przed nim, za i po obu bokach, jakby nad dwoma mężczyznami i ich końmi rozpięty był niewidzialny namiot. Burza atakowała osłonę. Pioruny biły w nią, a grad wielkości pięści Conana zabębnił o czyste powietrze. Suchy grunt wokół nich, poza terenem objętym zaklęciem Vitariusa, zmienił się w grzęzawisko.
Strugi deszczu znalazły drogę przez płótno plandeki wozu Djuwuli, pomimo iż materiał był naprawdę gruby. Nie odważyła się użyć silniejszej magii, by wzmocnić plandekę, z obawy by nie zwrócić na siebie uwagi Vitariusa lub Sowartusa. Zaryzykowała tylko utworzenie nad końmi
magicznej osłony, aby tłukący grad nie pozbawił utrudzonych zwierząt przytomności. Ten sam
grad walił o dach nad jej głową, o mało nie zrywając materiału i powodując przeraźliwy hałas, kiedy trafiał w drewniane elementy pojazdu.
Skulona pod wozem wiedźmy pantera znieruchomiała i nawet spłyciła oddech. Nie sądziła, by Djuwula mogła ją usłyszeć pośród szalejącej wichury, ale nie mogła pozwolić sobie nawet na odrobinę nieostrożności. Gdyby dało się znaleźć jakąś inną kryjówkę, z pewnością by to zrobiła, lecz w tej części równiny nie było miejsca, gdzie można byłoby schronić się przed byle deszczem, a co dopiero mówić o czarnoksięskim oberwaniu chmury. Pomimo swej siły i żywotności Lemparius był bezradny wobec magii Sowartusa. Pod wóz wpłynęła strużka wody i zaczęła przesuwać się w stronę pantery. Lemparius chciał się przesunąć, ale akurat w tej chwili ustało gradobicie i wiedźma mogła go usłyszeć. Dlatego też pantera nie ruszyła się z miejsca, gdy zimny palec wody dotknął jej brzucha i zaczął formować tam kałuże, rozlewając się wzdłuż boku zwierzęcia. Nozdrza drapieżnika rozdęły się, rozjuszony zwierz położył uszy po sobie. Jeszcze jedna zniewaga ze strony Djuwuli. Zaryczał w duchu, ale leżał nieruchomo jak głaz, gdy zimna, błotnista woda zwilżała jego sierść.
Deszcz ustał równie szybko, jak się rozpoczął. Pomiędzy chmurami pojawiły się gwiazdy i skrawek wschodzącego księżyca. Kiedy burza ucichła, znikła również poświata otaczająca Vitariusa. Przez chwilę czarodziej wydawał się zmęczony, lecz nagle wziął głęboki wdech i wyprostowawszy się, otrząsnął ze zmęczenia, jak pies otrząsa się z wody.
— Minęło sporo czasu, odkąd grałem w podobne gry — rzekł Vitarius. — Wyszedłem z
wprawy.
— Spisałeś się doskonale — stwierdził Conan.
— Owszem, ale były to tylko drobiazgi. Kiedy Sowartus wypróbuje na nas swą całą Moc,
będę musiał sprawić się lepiej.
Cymmerianin pokiwał głową.
— Zatem im szybciej dotrzemy do jego zamku, tym szybciej opuścimy tę przeklętą równinę.
— Racja, Conanie. W drogę. Pogalopowali przed siebie.
Wysoko w swoim zamczysku Sowartus poczuł nagły przypływ irytacji. Czegoś brakło w jego mistycznej pajęczynie czarów, którą się otoczył. Na Równinie Dodligia pojawiła się czarodziejska emanacja niczym pryszcz na zdrowej skórze. Cóż, nie miał teraz na to czasu. Wysłał wichurę, aby uporała się z tym problemem, i powrócił do przygotowań na przyjęcie Dziecka Ognia. Założył szatę z włosów dziewic, napawając się magią jaką zawierała. Potem nakazał przynieść sobie butelkę najstarszego i najprzedniejszego wina i pijąc ów boski trunek rozważał swe przyszłe miejsce w kosmicznym porządku wszechrzeczy. Ach, jakąż mocą przyjdzie mu władać! I wtem poczuł bolesne, transcendentalne swędzenie. Poszerzył swą świadomość poszukując źródła uporczywej dolegliwości…
Do stu piorunów! Pomimo zesłania wichury na równinie wciąż jarzyła się osobliwa poświata. Cóż, mógł odłożyć na moment swe rozmyślania o przyszłej chwale i rozprawić się z problemem
osobiście. Nie musiał nawet uciekać się do mocy któregoś z dzieci Żywiołów. Znajdował się w swoim sanktuarium i dysponował niemałą potęgą. Wywołał burzę wysyłając piekielną moc w niebo, by spowodować prawdziwe oberwanie chmury. Następnie jak chłopiec ciskający piłkę Sowartus posłał ku kłopotliwej drobince zwały gradu. Spróbuj oprzeć się temu, dokuczliwy owadzie! Swędzenie przybrało na sile. Kiedy ustało zdziwienie, Sowartus zrozumiał, z czym miał do czynienia. To było wyzwanie rzucone przez białego maga, Vitariusa!
Zadziwiające. Chyba ten stary nie stracił zmysłów? Nie umiał nawet zachować dzięki swym czarom młodości. Co prawda biali czarodzieje rzadko wykorzystują swe moce dla osobistych zysków lub celów, ale ten stary musiał zdawać sobie sprawę, jak nieroztropną rzeczą jest występować przeciw członkowi Czarnego Kwadratu na jego własnym terenie. Odkąd porwano Dziecię Ognia, Sowartus nie zawracał sobie głowy Vitariusem. Jeśli tyko człek ów nie był kompletnie szalony, powinien był zawrócić tam, skąd przyszedł, nie mógł wszak porównywać swych nędznych umiejętności z mocami Sowartusa. Równałoby się to samobójstwu. Ten człowiek musiał to wiedzieć. Biały Mag nie miał czego szukać na terytorium kontrolowanym przez moc Czarnego Kwadratu. Hogistum nauczył ich obu, że Biel i Czerń mają swoje miejsca, a to bez dwóch zdań należało do czerni. Vitarius był dobrym uczniem, więc musiał to wiedzieć. Chyba że… chyba że Vitarius miał gdzieś tu ukryty punkt ogniskowy? Jakąś sztuczkę, którą trzymał w zanadrzu? Czarnoksiężnik potarł dłonią twarz. Tak. Tak musiało być. Stary miał ukrytą kartę, musiał mieć. I najlepiej będzie, jeśli odkryję jego atut, zanim on zdoła wykorzystać go przeciwko mnie, pomyślał Sowartus. Sprawdzę go. Zobaczymy, jak Vitarius zareaguje. Sowartus uśmiechnął się na myśl o własnej przebiegłości. Miał idealny sposób, by wypróbować swego dawnego towarzysza. Idealny sposób…
Zbliżał się świt. Wciąż jednak było ciemno, kiedy Vitarius ponownie dał Conanowi znak, by się zatrzymał. Dwaj mężczyźni dotarli już prawie do podnóża twierdzy Sowartusa i Conan miał nadzieję, że pokonają resztę drogi bez żadnych przeszkód. Omylił się.
— Znów coś dla nas szykuje — stwierdził Vitarius. — I tym razem to już nie będzie drobnostka. Myślę, że powinniśmy się rozdzielić, Conanie. Jedź co koń wyskoczy do zamczyska, a ja spróbuję zająć Sowartusa i dać ci czas na odnalezienie dzieci i Kinny. Niech Biel cię strzeże, Conanie z Cymmerii.
Conan klepnął dłonią w rękojeść miecza.
— Wierzę w coś innego, starcze. Ale życzę ci szczęścia. Wrócę z dziećmi i Kinną tak szybko,
jak będę mógł.
Stary czarodziej pokiwał głową i pomachał kościstą dłonią. Zsiadł z konia i usiadł na ziemi,
krzyżując nogi. Conan spojrzał na niego po raz ostatni, po czym skierował wierzchowca ku Zamczysku Slott.
Zbliżając się do starego czarodzieja, Djuwula poczuła silne swędzenie skóry. Powietrze przepełnione było magiczną energią. Nawet otoczona całunem mroku poczuła chłód, który zmroził ją do szpiku kości. Prawie minęła starca siedzącego na ziemi z zamkniętymi oczyma, kiedy nagle czarodziej zawołał ją. Djuwula drgnęła zaskoczona.
— Witaj, wiedźmo, najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej opuścisz to miejsce. Mogłabyś
przypadkiem ucierpieć podczas zbliżającej się walki.
Djuwula chciała coś powiedzieć, ale zmieniła zamiar. Czy naprawdę mnie widzi, pomyślała.
— Tak, wiedźmo — odpowiedział Vitarius na nie wypowiedzianą przez nią myśl. — Wiem
już od jakiegoś czasu, że nas ścigasz. I wiem również o cieniu, który podąża twoim tropem.
Niezależnie jaki jest twój cel, radzę ci, byś zawróciła i wzięła nogi za pas. Moje wizje dotyczące
przyszłości są nader mgliste, ale w tym momencie widzę, że nadchodząca walka może przynieść zgubę wielu, którzy nieopatrznie znajdą się zbyt blisko.
Djuwula wbiła wzrok w białego maga. Co miały znaczyć jego słowa o cieniu podążającym jej tropem? I jego mroczna przepowiednia…? Chłód przybrał na sile. Djuwula wyjrzała z wozu wypatrując tajemniczego prześladowcy. Niczego nie zauważyła. Nie było sensu używać dłużej zaklęcia maskującego. Nakazała osłonie, aby się rozproszyła. Przez chwilę zastanawiała się nad słowami starca. Postanowiła go zignorować. To na nim skupi się cała moc magicznego gniewu Sowartusa, nie na niej. Co ważniejsze, barbarzyńca nie znajdował się już u boku maga, a tym samym nie był jego ochroną. Wiedźma uśmiechnęła się. Conan wyruszył do zamku. Djuwula nie wiedziała, dlaczego tak się stało, ale była pewna, że właśnie tam go znajdzie. Smagnęła konie batem. Biały Mag nie otworzył oczu, lecz gdy Djuwula przejeżdżała obok niego, wypowiedział dwa słowa, które podążyły za nią niczym przyłożone do ciała rozpalone żelazo do oznakowania.
— Ostrzegałem cię.
XIX
Pierwsze promienie wschodzącego słońca odnalazły Conana wpatrzonego w wejście do potężnej jaskini w podstawie Zamczyska Slott. Otwór w skale był dostatecznie duży, by można było wjechać weń na koniu. Wprost zapraszał do odwiedzenia domu czarnoksiężnika. Conan uśmiechnął się krzywo. Otwór pieczary był zbyt doskonały i zbyt otwarty. Jego złodziejskie doświadczenie nauczyło go wielu rzeczy, w tym również tego by strzegł się wszystkiego, co wydawało się zbyt piękne, by było prawdziwe. Wciąż miał w pamięci wspomnienie łatwej z pozoru wyprawy do siedziby senatora Lempariusa, a tylko głupiec nie uczy się na błędach. Nie, Conan z Cymmerii nie wejdzie w pułapkę. Ale jak miał dostać się do twierdzy? Uśmiechnął się i powiódł wzrokiem w górę, wzdłuż postrzępionych skał. Niewiele wszak było gór, na które nie można by się wspiąć, a dla twardych ludzi Północy żaden szczyt nie był nie do zdobycia. Wejścia należało poszukać tam w górze! Zanim to jednak uczynił, Conana zaciekawiło coś znajdującego się w gęstwinie drzew, nie opodal miejsca gdzie stał. Naraz dało się słyszeć parsknięcie, a odór zwierząt przesycił poranne powietrze. Cymmerianin zsunął się z siodła i położywszy cugle rumaka na ziemi, docisnął je sporym kamieniem. Potem poruszając się z kocią zwinnością, potężny młodzian podkradł się do miejsca, skąd dochodziły podejrzane odgłosy. Były to konie — pełna zagroda, strzeżona przez jednego mężczyznę w czarnej szacie z
kapturem, dzierżącego długi kij. Po jednej stronie ogrodzenia znajdowała się obszerna wiklinowo-gliniana lepianka, wewnątrz której dostrzec można było sterty siana i worki z obrokiem. Ukryty za gęstym krzewem Conan uśmiechnął się od ucha do ucha. No, no. Świetnie! Cymmerianin wycofał się, po czym zdjął uprząż i rozsiodłał wierzchowca, pozostawiając zwierzę na popas. Nie wiadomo, ile czasu go nie będzie i nie było powodu, by koń miał cierpieć głód pod nieobecność swego pana. Ukrył starannie siodło i uprząż, zabierając jedynie bukłak z winem i odrobinę suszonego mięsa. Upewnił się, że jego miecz i nóż Lempariusa tkwią pewnie na swoich miejscach, a następnie zbliżył się do podnóża góry. Zdjął sandały i zaczął się wspinać.
Sowartus siedział przy magicznym stole, pracując nad złożonym zaklęciem Deszczu Kosmicznego Ognia z plugawej księgi o nazwie Zilbermankarikarur, której użycie prawie zawsze powodowało śmierć wskazanego człowieka. Owa potężna i przeklęta energia ogniskowała się obecnie na Vitariusie, Białym Magu, a ów strumień zniszczenia rzadko kiedy okazywał się zawodny. Zobaczymy, jak uda ci się uciec tym razem, stary druhu! W tej samej chwili zjawił się jeden z czarnych kapturów, wyrywając Sowartusa z radosnego uniesienia. Mroczna postać pokłoniła się nisko i wskazała ręką za siebie. Sowartus odwrócił się szybko. Opodal stały dwa półwhelfy, wyraźnie zaniepokojone wizytą w komnatach zamczyska. Ważniejsze było jednak dziecko, które trzymały — to była ona! Dziecię Ognia. Nareszcie należała do niego! Sowartus był tak poruszony tym widokiem, że w pierwszej chwili nie zauważył młodej kobiety stojącej obok dziewczynki. Kiedy ją w końcu dostrzegł, zapytał bez ogródek:
— Kim jesteś, do stu piorunów?
Dziewczyna wyprostowała się.
— Kinna, przyrodnia siostra dzieci, które porwałeś! Sowartus uśmiechnął się pokazując zęby,
białe jak sprażone słońcem kości.
— Aha — mruknął. — A zatem jesteś również moją siostrą.
— Nie, czarnoksiężniku o plugawej duszy, nie jestem nią. Możesz uznać mnie za swoją przyrodnią siostrę, ale to wszystko.
Sowartus zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Była ładna.
— Nieważne — burknął. — Na pewno wymyślę jakiś sposób, by godziwie cię wykorzystać, moja droga. Przyjemności odłożymy jednak na potem, póki co mam pilniejsze sprawy, którymi muszę się zająć — czarnoksiężnik klasnął w dłonie i w sali pojawiły się kolejne zakapturzone postacie. Sowartus wskazał na dziewczynkę. — Wy dwaj, zabierzcie Eldię, by dołączyła do swego rodzeństwa.
— Czekałem na ciebie od dnia, kiedy przyszłaś na świat, maleńka — rzekł do Eldii. — Nie wątpię, iż z radością spotkasz się ponownie że swymi dawno nie widzianymi braćmi i siostrą, choć spotkanie to nie potrwa długo.
— Co z nimi uczynisz? — zapytała Kinna. Sowartus wzruszył ramionami.
— Kiedy zostaną opróżnione z Mocy, staną się dla mnie bezużyteczne. Przynajmniej jeśli chodzi o czarodziejskie korzyści. Ale nie martw się, wymyślę jakiś sposób, by się doszczętnie nie zmarnowały.
Skinął w stronę zamaskowanych sług.
— Zabierzcie ją do mojej komnaty i zamknijcie na klucz. Dajcie jej jadła i napitku, niechaj oczekuje mego przybycia. Zajmę się nią później. — Sowartus zwrócił się do dwóch półwhelfów:
— Możecie odejść. I przekażcie innym, by na jakiś czas zaszyli się jak najgłębiej pod ziemią.
Wkrótce cała Równina Dodligia przestanie być bezpiecznym miejscem. Sowartus odwrócił się, zamiatając posadzkę powłóczystą szatą i ruszył w stronę wieży. Nareszcie! Nareszcie!
Poranne słońce świeciło jasno, ale nie tak oślepiająco jak struga, która spłynęła z niebios na Równinę Dodligia. Pantera musiała wykonać szeroki łuk, by uniknąć płomieni. Gdyby nosiła ciało człowieka, kot zakląłby. Tracił czas, a i tak popełnił już jeden błąd zasypiając w niewłaściwym czasie. Przez to wiedźma mu się wymknęła. Nic nie mógł na to poradzić, nawet jego zwierzęce zmysły nie mogły mu w niczym pomóc. Poza tym mocno się sforsował przez ostatnie kilka dni prawie nie odpoczywając i niewiele jedząc. Chciał właśnie przyspieszyć kroku, ale nagle stanął. Chwileczkę. Równina nie była pusta. Pośród jaskrawych czerwonopomarańczowych błysków pantera dostrzegła siedząca postać osłoniętą przed spływającym z niebios ogniem migoczącą białą poświatą. Stary mag? Chyba tak, choć pośród oślepiającej jasności Lemparius nie był w stanie dostrzec szczegółów. Nagle siedząca postać podniosła się powoli. Uniosła jedną rękę, a jej dłoń rozbłysła zimnym ogniem, bardziej niebieskim niż czerwonym. Ogień rozrósł się w kulę wielkości połowy człowieka i pomimo strug ognistego deszczu buchnął z niej potężny, równy promień barwy indygo. Smuga połyskującej energii popłynęła w górę i uderzyła w szczyt zamczyska, krzesząc w zetknięciu ze skałą snopy iskier. Pantera odwróciła się i pobiegła. Nie chciała brać w tym udziału, czymkolwiek to było. Miała własne problemy, którymi musiała się zająć, i nie miała ochoty zostać usmażoną przez rozwścieczonego maga.
Djuwula stała pod jaskinią, wpatrując się w mrok. Wiedziała, że pieczara jest strzeżona i że nie zdoła przebyć jej bez pomocy. Wejście do środka oznaczało duże ryzyko, bowiem Sowartus nie chciał, by ktokolwiek, nawet adept podążający Czarną Ścieżką zakłócał mu spokój. Jej umiejętności nie mogły równać się mocy Sowartusa. Kobiece wdzięki niewiele by jej pomogły przy spotkaniu z zakapturzonymi sługami pana Czarnego Kwadratu, nie byli oni bowiem zrodzeni z kobiet i nie posiadali przymiotów męskości. Istniał jednak pewien sposób. Zakapturzeni mieli wątłe umysły i można było nad nimi zapanować za pomocą zaklęcia średniej trudności. Mogła to uczynić, choć Sowartus z pewnością nie przyjąłby tego przychylnie. Nie ulegało wątpliwości, że najszybciej i najbezpieczniej mogła dostać się do Zamczyska Slott pod eskortą tych, którzy go strzegli. Jedna z owych istot znajdowała się niedaleko, w pobliżu zagrody dla koni. Djuwula wróciła do wozu, aby przygotować odpowiednie zaklęcie.
Conan przywarł do stromej skalnej ściany. Palce jego dłoni i stóp wyszukiwały najwęższe szczeliny wśród kamieni i potężny młodzieniec jak człowiek mucha piął się w górę. Kilka stóp wyżej ział wąski otwór pieczary. To chyba to czego szukałem, pomyślał. Cymmerianin wspiął się dość wysoko, od ziemi dzieliła go wysokość trzydziestu postawnych mężczyzn i upadek stąd musiałby skończyć się fatalnie. Jednak w ogóle nie brał tego pod uwagę. Wspinać nauczył się zaraz po tym, jak zaczął chodzić, a dorośli Cymmerianie rzadko ginęli podczas górskich wspinaczek. Nagle góra zadrżała i Conan z trudem utrzymał się na skale. Miał wrażenie, jakby w kamienną ścianę uderzyła pięść olbrzyma. Kątem oka dostrzegł strugę błękitnego ognia uderzającą w górę zaledwie kilka łokci nad jego głową, po czym musiał skoncentrować całą uwagę i siły, by nie runąć w dół. Jedna jego dłoń ześlizgnęła się, a wibracje skał sprawiły, że stracił oparcie dla stóp. Przez chwilę Conan zawisł na koniuszkach czterech palców i tylko jego potężna siła uratowała go przed upadkiem. Miast tracić energię na rzucanie przekleństw, zaczął wodzić stopami po powierzchni skały poszukując palcami szczelin i kamiennych występów. Za moment odnalazł dogodny otwór, lewą dłonią natrafił na skalny występ i schwycił się go. Był znów bezpieczny, przynajmniej na razie. Zaczął wspinać się szybciej, jego wcześniejsze znużenie przeminęło. Nie wiedział, co oznacza ów błękitny ogień, i nie obchodziło go to. Chciał jak najszybciej znaleźć się w bezpieczniejszym miejscu. Co stało się raz, zawsze może się powtórzyć. A następnym razem niebieski ogień może być silniejszy albo trafić w skałę bliżej niego. Ta myśl dodała mu sił i w chwilę potem Conan dotarł do półki u wejścia pieczary. Wspiął się na nią i przysiadł na chwilę, by zaczerpnąć kilka głębokich oddechów. Następnie odwiązał od pasa sandały i założył je. Pora sprawdzić, dokąd prowadzi ta jaskinia. Dobył miecza i dziarskim krokiem wszedł w ciemność.
Sowartus drgnął, gdy podłoga pod jego stopami zadygotała gwałtownie. Spojrzał na czwórkę dzieci przykutych przy oknach. Z ich strony nie płynęły ku niemu żadne strugi mocy, choć Dziecię Ognia pragnęło myślami spalić go na popiół. Był odpowiednio zabezpieczony, a moc atakująca jego twierdzę nadchodziła z zew… Vitarius! W przypływie radości wywołanym przyprowadzeniem dziewczynki zupełnie o nim zapomniał. Sowartus wytężył siły usiłując wychwycić emanację starca. Tak, to Vitarius zaatakował Zamczysko Slott jęzorem białej magii. Był faktycznie znacznie silniejszy, niż się Sowartusowi wydawało. Został skąpany falą kosmicznego Ognia, a mimo to zdołał pokazać pazury. Zdumiewające! Sowartus zastanawiał się przez chwilę, w jaki sposób zrewanżować się starcowi. Był rozwścieczony tym atakiem. Z drugiej jednak strony ta twierdza mogła oprzeć się bez trudu potężniejszym zaklęciom, a on miał teraz ważniejsze sprawy na głowie. Tak, nie ulegało wątpliwości, powinien zająć się rytuałem. Szkoda tracić czas na walkę z Vitariusem. Niech starzec pokaże, co potrafi, niedługo to i tak nie będzie miało znaczenia. Kiedy ożyje Istota Mocy, cała połączona potęga wszystkich adeptów Białego Kwadratu nie zdoła jej sprostać. Zignorował starego maga. Kiedy skończy swe dzieło, zmiażdży Vitariusa równie łatwo jak dokuczliwego komara. Sowartus podszedł do magicznego stołu i położył obie ręce na blacie. Wypowiedział pierwszą część inkantacji, której nauczył się przed dziesięcioma laty. Stół rozjarzył się czerwono. Kiedy wymówił część drugą, czwórka dzieci jęknęła chórem i została otoczona fioletową poświatą. Sowartus uśmiechnął się szeroko.
Conan poczuł, że góra ponownie się zatrzęsła, lecz tym razem wstrząs był znacznie słabszy. Może wynikało to z faktu, że znajdował się teraz wewnątrz niej. Wąskim tunelem po omacku dotarł do oświetlonego, wykutego w skale korytarza. Co kilkanaście kroków w ścianach znajdowały się metalowe uchwyty z łuczywami. Korytarz ciągnął się daleko w obu kierunkach i
mimo długiego namysłu Cymmerianin nie potrafił powiedzieć, w którą stronę powinien się udać. Po namyśle skręcił w lewo, a następnie minął kilka odnóg korytarzy. To potwierdziło jego przypuszczenia, że zmierzał we właściwym kierunku. Ten tunel bowiem wydawał się dużo
dłuższy i szerszy od pozostałych oraz nieznacznie piął się w górę. Od czasu do czasu czuł wibracje podłoża, jak podczas łagodnego trzęsienia ziemi, ale nie były one silne i Conan bez trudu utrzymał się na nogach. Po pewnym czasie dotarł do miejsca, w którym tunel przechodził w rozległą, wyciosaną w skale komnatę, tak olbrzymią, że blask migocących pochodni nie oświetlał wysoko sklepionego sufitu, a ściany znajdowały się w tak dużej od siebie odległości, że zawieszone na nich łuczywa przypominały drobne świeczki. Cymmerianin postanowił, że nie będzie dalej wędrować po ciemku. Cofnął się o kilka kroków i sięgnął po jedną z umieszczonych na ścianie pochodni. Jego palce dotknęły drewna i w tej samej chwili barbarzyńca ujrzał migocące światło innego łuczywa zmierzające korytarzem w jego stronę. Cofnął dłoń i wślizgnąwszy się do pieczary, ukrył się wśród głębokich cieni. Uniósł miecz do ciosu. Nadeszła postać odziana w czarną szatę. Kaptur miała nasunięty tak głęboko, że nie sposób było dostrzec jej twarzy. Przystawała od czasu do czasu. Conan zauważył, że człowiek ów, jeśli to był człowiek, wymieniał wypalone łuczywa na nowe, wyjmując je z pokaźnego worka zawieszonego na plecach. Istota ta przystawała na chwilę i zapaliwszy nową pochodnię, ruszała dalej. W pierwszej chwili Conan chciał skrócić zakapturzonego sługę o głowę, jednak coś w sposobie, w jaki się poruszał, wydawało się bystrookiemu Cymmerianinowi złe, niewłaściwe, wręcz plugawe. Nie ulegało wątpliwości, że słudzy ciemnego maga byli dziełem złych mocy. Młody Cymmerianin wślizgnął się głębiej w mroczne objęcia pieczary. Mógł zabić czarno odzianą postać. Z drugiej jednak strony mógł ją oszczędzić i podążyć jej śladem. Potrzebował przewodnika. Zakapturzona postać minęła go, sunąc wolno przez olbrzymią komnatę. Conan bezszelestnie jak cień podążył w ślad za nią.
Prowadzona przez zaczarowanego przewodnika Djuwula maszerowała pnącym się nieznacznie ku górze korytarzem wykutym w trzewiach góry. Oprócz zaklęcia, którym opanowała umysł istoty w kapturze, z obawy przed wykryciem nie odważyła się użyć żadnych innych czarów. Stwór został opanowany na zewnątrz góry, a wiedźma rzuciła zaklęcie szybko i sprawnie, tak by Sowartus nie zdołał go wyczuć. Choć bardzo chciała użyć zaklęcia lokalizującego, wykorzystując miecz i odzienie Cymmerianina, nie odważyła się tego uczynić. Wiedziała, że barbarzyńca jest w zamku i krąży wśród jego korytarzy.
Woń stworów w czarnych szatach uraziła czułe nozdrza pantery sunącej po kamiennym gruncie, niewidocznej dzięki cieniom i barwie swej sierści. To były plugawe, nieludzkie i niezbyt rozgarnięte istoty. Tuzin stworzeń w czarnych szatach stał na straży wewnątrz jaskini. Ich uzbrojenie stanowiły włócznie o ostrzach długości męskiego ramienia. Niewątpliwie broń ta obłożona była specjalnymi zaklęciami niebezpiecznymi nawet dla zmiennokształtnych. Jednakże nie można zabić tego, czego się nie widzi. Drapieżnik posiadający zwinność wielkiego kota i ludzki spryt miał nad tymi istotami znaczną przewagę. Lemparius niepostrzeżenie minął tuzin strażników. Żaden z nich nie zdołał go usłyszeć ani zobaczyć. Kiedy pantera minęła obszar, gdzie królowała woń zakapturzonych istot, poczuła zapach perfum wiedźmy. Djuwula podążała tropem barbarzyńcy, zatem on również musiał być gdzieś tutaj…
XX
Zakapturzona istota poruszała się jak automat i Conan zdał sobie sprawę, że szansę, aby go zauważyła, są niewielkie. W ogóle nie oglądała się za siebie. Barbarzyńca był ze swej strony pod wrażeniem ogromu labiryntu, którym wędrował. Stworzenie go musiało zająć setki lat lub być może użyto do tego potężnych czarów. Conan wolał nie zastanawiać się dłużej nad drugą możliwością. Podążając za zapalaczem łuczyw, Cymmerianin zwrócił uwagę, że wolno, acz nieuchronnie pną się pod górę. Conan miał tylko nadzieję, że odnajdzie Kinnę, Eldię oraz ich rodzeństwo, zanim będzie za późno. W oddali zapłonęło jaśniejsze światło i Cymmerianin nieznacznie zwolnił. Nie chciał stracić swojego przewodnika, ale nie chciał również, by go zauważono. Przynajmniej na razie.W granicie wykuta była kolejna komnata, doskonale oświetlona umieszczonymi w ścianach pochodniami i grubymi czarnymi świecami, osadzonymi w kandelabrze wielkości rosłego mężczyzny. Zakapturzona postać zatrzymała się na środku sali. Prócz niej znajdowały się tu jeszcze dwie postacie w kapturach, te jednak miast pochodni dzierżyły włócznie o długich ostrzach. Cała trójka sprawiała wrażenie, jakby rozmawiała, ale nawet czujny słuch Conana nie wychwycił ani jednego słowa. Podążanie za przewodnikiem oznaczało konieczność minięcia uzbrojonych strażników. Z pewnością nie obyłoby się przy tym bez hałasu i przewodnik zostałby ostrzeżony. Conan, wyjrzawszy zza rogu, obejrzał wnętrze komnaty. Po lewej wzdłuż jednej ściany ciągnął się szereg okratowanych drzwi; z prawej znajdowało się wejście do oświetlonego tunelu. Na wprost na ścianie wisiał ogromny gobelin, przedstawiający jakąś paskudną scenę z demonami ścigającymi nagich mężczyzn i kobiety. Barbarzyńca zważył miecz w dłoni. Był człowiekiem czynu, a jak dotąd w ostatnich dniach zbyt wiele było magii, a zbyt mało uczciwej walki. Demony, czarnoksiężnicy i zakapturzone istoty — nienawidził ich z całego serca. Lubił kłopoty, które można rozwiązać mieczem i muskułami, a nie magią. Błysk bieli przykuł uwagę Cymmerianina. Twarz? Oblicze za kratami? Kinna! Conan rozpoznał dziewczynę w tej samej chwili, w której ona go zobaczyła. Dał jej znak, żeby milczała, ale było już za późno. Z ust zdumionej dziewczyny dobył się zduszony jęk.Trzy zakapturzone istoty odwróciły się równocześnie w stronę uwięzionej kobiety. I ujrzały Cymmerianina… Conan chciał się schować, ale zmienił zamiar. Dość tych tchórzliwych podchodów! Jednym susem znalazł się w komnacie, ściskając w ręku miecz. Trzy istoty w kapturach w mgnieniu oka rozproszyły się, jakby kierowane jednym umysłem. Dwie opuściły broń i wymierzyły w intruza długie, lśniące ostrza. Zapalacz pochodni wyjął z worka na plecach dwa drzewce i przypalił je od płonącej żagwi. Nowe łuczywa buchnęły ogniem. Po raz pierwszy Conan ujrzał dłonie i nadgarstki stwora. Jego ciało było zielone i pokryte łuską niczym brzuch węża. Cymmerianin pokręcił głową. Jak człowiek mógł korzystać z usług podobnych istot? Strażnik po prawej przysunął się bliżej. Conan postąpił trzy kroki naprzód i ciął mieczem z taką siłą, że zwykłego człowieka mógłby rozpłatać na dwoje. Zakapturzony przyjął cięcie na ostrze włóczni. Stal brzęknęła o stal, trysnęły iskry, a wstrząs towarzyszący zderzeniu przeniknął muskularne ramiona Conana. Jego cięcie zostało zablokowane, a zważywszy na kąt ułożenia broni, potrzeba było do tego wyjątkowej siły. Niezależnie czym były te stwory, odznaczały się nielichą krzepą!
— Conanie! Za tobą!
Cymmerianin w ostatniej chwili otrząsnął się z zaskoczenia. Uskoczył w bok, a ostrze drugiej włóczni ze świstem przecięło powietrze w miejscu, gdzie się przed chwilą znajdował. Obrócił się jak fryga, tnąc mieczem w dół. Klinga trafiła w wysuniętą do przodu broń przeciwnika i pomimo nadnaturalnej siły jaszczura wytrąciła mu drzewce z rąk. Z wnętrza kaptura dobiegło gniewne syczenie, a potworna istota odskoczyła pośpiesznie, by uniknąć cięcia na odlew, wykonanego natychmiast przez Cymmerianina. Człekojaszczur z pochodniami również się cofnął zatrzymując się poza zasięgiem barbarzyńcy. Pierwszy strażnik zniżył broń, jakby zamierzał pchnąć Conana w plecy. Cymmerianin dostrzegł ten ruch kątem oka i zorientował się, że w obecnej sytuacji może uczynić tylko jedno. Ugiął nogi i wybił się w górę. Pika przeszła tuż pod nogami Conana, a gdy bestia straciwszy równowagę poleciała do przodu, Cymmerianin całym ciężarem wylądował na jej barkach. Zanim jaszczur zdołał się podnieść, Conan pchnął go mieczem w kark. Stwór zapiszczał, a z rany na kamienną posadzkę buchnęła struga zielonej posoki. Barbarzyńca nie miał jednak czasu, by rozkoszować się zwycięstwem. Zeskoczył z powalonego jaszczura i zaatakował drugiego, który wciąż jeszcze nie zdołał podnieść swej broni. Musiał jednak zdać sobie sprawę, że teraz idzie o jego życie, gdyż miast schylić się po broń, rzucił się na Conana i schwycił go za nadgarstki łuskowatymi, kościstymi dłońmi. Uścisk był silny i brutalny. Cymmerianin zdał sobie sprawę, że znalazł się w potrzasku. Nie mógł zamachnąć się mieczem, gdyż chwyt za nadgarstki był zbyt mocny. Conan wypuścił miecz. Broń spadła na ziemię kalecząc obnażone zielone ramię wyzierając spod czarnej szaty. Stwór zaryczał omiatając twarz Conana strugą smrodliwego oddechu. Wyczuwając ruch za sobą, barbarzyńca odwrócił się i jednym skrętem tułowia zasłonił się ciałem potwora. Uczynił to w samą porę, gdyż zapalacz łuczyw miast plecy Conana, osmalił płomieniami pochodni grzbiet swego kompana. Tymczasem Cymmerianin kolanem trzasnął zakapturzoną istotę w krocze. Ten atak okazał się jednak nieskuteczny. Conan tańczył z jaszczurem usiłując uchylić się przed pochodniami, którymi atakowała go ostatnia z plugawych kreatur. Wiedział, że nie może zbyt długo zwlekać. Zakapturzony stwór był równie silny jak on i miał sprzymierzeńca. Dość tego! Cymmerianin poczuł wzbierający gniew i splunął jaszczurowi prosto w pysk. Dobywając nowych sił odrzucił stwora w stronę masywnej lampy z brązu. Kamienna podstawa kandelabru pękła, a górna połowa runęła na człekojaszczura. Jego szata natychmiast zajęła się ogniem zmieniając strażnika w żywą pochodnię. Stwór poderwał się z ziemi i rzucił do ucieczki, ale oślepiony rąbnął z impetem w ścianę i osunął się na ziemię, by sczeznąć w płomieniach. Zapalacz pochodni upuścił swą broń i wziął nogi za pas. Pobiegł w stronę tunelu zauważonego wcześniej przez Cymmerianina. Conan bez namysłu chwycił jedną z leżących na ziemi pik. Zważył broń w ręku i cisnął jednym płynnym ruchem. Szerokie ostrze trafiło uciekającego jaszczura między łopatki. Stwór stał przez moment w bezruchu, po czym runął do przodu. Pika przeszyła go na wylot i miast upaść, stwór zatrzymał się, przekrzywiony pod kątem jak bezlistne powalone drzewo. Conan podniósł miecz i podszedł do drzwi celi Kinny. Drzwi zamknięte były na pojedynczy rygiel umieszczony zbyt wysoko, by mógł go dosięgnąć więzień. Conan odciągnął zasuwę, a dziewczyna rzuciła mu się w ramiona.
— Och, Conanie, myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę.
Poklepał ją wolną ręką po plecach.
— Conanie, on ma Eldię i pozostałe dzieci. Jest teraz na górze, w wieży. Co z Vitariusem?
— Został na równinie — odrzekł Conan. — Miałem okazję poczuć jego moc na własnej
skórze.
— Musimy dotrzeć do Sowartusa, zanim dokończy swój plugawy rytuał! — rzekła Kinna. —
Ale nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam drogę.
Conan wskazał mieczem korytarz.
— Tędy — powiedział. — Tam biegł jaszczur, zanim go zatrzymałem. Jeśli zamierzał udać
się po pomoc, to znaczy, że i my musimy tam iść. Chyba że wolisz tu zostać, a ja zajmę się
magiem?
W odpowiedzi Kinna uwolniła się z ramion Conana i podniosła drugą pikę. Jej oczy zabłysły.
— Będę ci towarzyszyła. Albo pójdę z tobą, albo sama!
Conan wybuchnął śmiechem.
— Wielki jest twój duch, Kinno. Doskonale! Ruszajmy, znajdźmy tego maga i wyślijmy go na
spotkanie z jego przodkami!
Przewodnik Djuwuli szedł miarowo i w milczeniu, nie wahając się ani chwili, dopóki nie dotarli do jednej z sal. Tam nieoczekiwanie zakapturzona kreatura stanęła. Zdumiona wiedźma natychmiast spostrzegła, co było tego przyczyną. Na posadzce spoczywały trzy martwe jaszczury, w tym jeden spalony na węgiel. Z jego ciała leżącego pod ścianą wciąż jeszcze unosił się dym. Djuwula pokiwała głową. To musiało być dziełem barbarzyńcy. Sądząc po świeżości
krzepnącej zielonej posoki nie mógł być daleko. Uśmiechając się Djuwula szturchnęła swego przewodnika ostro zakończonym paznokciem. Jaszczur ruszył przed siebie, a wiedźma podążyła za nim.
Gdyby ciała świeżo zabitych nieludzkich istot były jadalne, pantera przystanęłaby, by się posilić. Jej czujne zmysły odwiodły ją jednak od tego zamiaru. Mięso tych stworzeń było dla żyjących istot śmiertelną trucizną i mogło zaszkodzić zmiennokształtnym. To jednak nie miało znaczenia. Powietrze przesycone było zapachem wiedźmy. Djuwula z pewnością znajdowała się niedaleko, podążając głównym tunelem. Mógł posilić się później, jeśli nie jej ciałem, to przynajmniej ciałem barbarzyńcy. Wielki kot bezszelestnie podreptał naprzód i wszedł do tunelu śladem swej ofiary.
Z najwyższej wieży Zamczyska Slott Sowartus obserwował narodziny Istoty Mocy. Moc dzieci znajdowała się we władzy zaklęcia. Cała równina zdawała się tętnić życiem. Przetaczały się nad nią potężne wichury, szalały ulewy, a smugi piorunów biły z niebios w ziemię i na odwrót. Ziemia rozstępowała się, a z jej trzewi buchały płomienie, by dołączyć do pozostałych żywiołów. Czwórka dzieci sprawiała wrażenie uśpionych. Nie widziały ani nie słyszały żywiołów szalejących na równinie wokół zamczyska, ale Sowartus czuł, jak te magiczne moce napierają na jego jaźń. Tylko jego umiejętności ratowały go przed rozdarciem na strzępy przez rozjuszoną potęgę uwolnionych żywiołów. Zakapturzone istoty przy drzwiach kuliły się z trwogi, a na ten widok Sowartus tylko wybuchnął śmiechem. Teraz, po tylu latach, po tak długim okresie nauki i wyczekiwania, nareszcie, nareszcie, nareszcie! Na targanej potęgą żywiołów równinie pojawiły się dwie wielkie trąby czarnego powietrza obracające się z niewiarygodną szybkością. Sowartus patrzył, jak oba leje odłączają się od burzowych chmur i zaczynają przesuwać pod wiatr. Zbliżywszy się do siebie, niczym ogromne świdry poczęły orać ziemię, wyrzucając odłamki wysoko w górę. Sowartus na ten widok aż się wzdrygnął. Bryły ziemi wielkości domów i zamków połączyły się ponad trąbami powietrznymi tworząc tors ciała, jakiego nigdy dotąd nie widziano. Sowartus ponownie wybuchnął śmiechem i wyciągnął ramiona ku niebu. Z burzowych chmur wyjąc spłynęła kolejna para trąb powietrznych, nieco jednak mniejszych niż poprzednie i stały się one ramionami rodzącej się na równinie istoty. Nagle zamczysko zadrżało trafione strugą niebieskiego światła, które wytrysnęło gdzieś z dołu. Sowartus pobłażliwie pokiwał głową. Za późno, stary druhu! Mistrz Czarnego Kwadratu ponownie machnął rękami i wymierzył wyprężone, zesztywniałe palce w kierunku chmur, z których lał się ulewny deszcz. Od ich kłębowiska oderwała się pojedyncza chmura. Tryskając błyskawicami podpłynęła, by zawisnąć nad gigantycznym ziemistym cielskiem, po czym osiadła na nim. W chmurze pojawiły się trzy otwory, przypominające oczy i usta, a w tej ziejącej czeluści kolejna błyskawica utworzyła migocące, postrzępione zęby. Sowartus zawył w przypływie radości, a jego głos zlał się w jedno z hukiem gromu. Potem czarny mag podbiegł do okna. Rozszczepiona ziemia w dole w dalszym ciągu pluła ogniem, a podstawa góry tonęła w bieli pary, powstającej przy zetknięciu płomieni z deszczem. Sowartus uniósł dłonie do góry. Płomienie strzeliły wyżej i nagle dwie ogromne kule wyprysły w górę. Niczym demoniczne świetliki wirując i buchając jęzorami ognia wznosiły się coraz wyżej, by w końcu zawisnąć przed burzową chmurą wspierającą się na korpusie z ziemi, podtrzymywanym przez nogi tornada. Ogromne kule z sykiem zagłębiły się w pustych oczodołach…
TAK! Sowartus wziął głęboki oddech i wykrzyczał ostatnie słowo, kończące najpotężniejsze zaklęcie stworzone przez ziemskiego maga. Burza ucichła. Szczelina w ziemi zniknęła, ogień wygasł. Na równinie praktycznie panowała cisza, jeśli nie liczyć odgłosów pochodzących od istoty, która wielkością dorównywała całemu Zamczysku Slott. Stwór utworzony z połączenia czterech żywiołów odwrócił się w stronę Sowartusa. Zamrugał, zakrywając oczy z żywego ognia zasłoną chmur. Kiedy ponownie uniósł powieki, Sowartus wiedział już, że zwyciężył. Wolno, z mozołem olbrzym skłonił się przed Sowartusem. Istota Mocy żyła, a Sowartus był jej panem!
XXI
Kinna prowadziła, gdyż okazało się, że pamiętała drogę do siedziby maga lepiej, niż się jej wydawało. Niebawem ona i Conan wydostali się ponad szczyt góry i znaleźli się we właściwym zamczysku. Kamienie tworzące Slott wydawały się równie stare jak sama góra. Na ścianach widniały wiekowe ślady sadzy od świec i łuczyw. Tak jak niżej, tak i tu w skale wydrążono istny labirynt krętych korytarzy. Półmrok rozpraszało jednak światło płynące z nielicznych okien i w tunelach nie było zupełnie ciemno. Mijając jedną z tych szczelin w ścianie Conan stanął, by spojrzeć na istotę, która formowała się na równinie opodal.
— O co chodzi? — zapytała Kinna. Conan pokazał jej gigantyczną istotę.
Dziewczyna stanęła obok niego i spojrzała we wskazanym kierunku. Wstrzymała oddech.
— Tak — rzekł Cymmerianin. — Spośród całego zła w tej wyprawie to jest chyba najgorsze
— dłuższą chwilę patrzył na trąby powietrzne, wirującą ziemię i chmurę burzową tworzącą mroczną głowę z oczyma z ognistych kul. I wówczas istota mrugnęła. Zdawała się patrzeć na Conana. Skłoniła głowę. Barbarzyńca odwrócił się.
— Musimy się pospieszyć — ponaglił. — Czymkolwiek to jest, znajduje się w mocy Sowartusa i na pewno nie kłaniało się nam!
Pobiegli. Gnali pod górę tak szybko, że o mało nie wpakowali się w kłopoty. Czujny nos Conana wychwycił nagle zapach jaszczurzych strażników i barbarzyńca, schwyciwszy Kinnę za rękę, wielką dłonią zakrył jej usta, by stłumić cisnący się na nie krzyk.
— Ciii! Za rogiem są Czarne Kaptury.
Kinna pociągnęła Conana za rękę i zdjęła jego dłoń ze swoich ust.
— Skąd wiesz? — zapytała.
— Czuję ich smród. Zaczekaj tu.
Conan zostawił Kinnę czekającą wśród czerni, a sam podkradł się do załomu muru. Przykucnął i wyjrzał zza rogu, przywierając policzkiem do zimnego kamienia. Ujrzał jeszcze jedną komnatę, nie większą jednak niż sypialnia Djuwuli. Pod ścianami stało dziewięć zakapturzonych istot uzbrojonych we włócznie. Jaszczury strzegły łukowato sklepionego wejścia z potężnymi drzwiami widniejącymi w ścianie naprzeciwko. Conan poczuł, że coś ściska go w dołku, i to dodało mu pewności. Za tymi drzwiami musiał być Sowartus, a wraz z nim Eldia. Conan cofnął się, zanim ktokolwiek zdołał go zauważyć. Właśnie tam musieli dotrzeć, ale dziewięciu diablo szybkich i silnych człekojaszczurów mogło znacznie utrudnić to zadanie. Barbarzyńca wyprostował się i bezgłośnie podszedł do Kinny, by powiedzieć jej, co zobaczył.
Djuwula ogarnięta nagłym przeczuciem stanęła i zatrzymała swego przewodnika przed pokonaniem kolejnego zakrętu. Nakazała zaklętemu strażnikowi, aby nie ruszał się z miejsca, i wyjrzała ostrożnie. W świetle świec, z których wznosiły się pod sufit smugi czarnego dymu, stał barbarzyńca, rozmawiający z młodą kobietą! Nareszcie! Na Seta, wreszcie go dopadnie! Z zawiniątka, które niósł gadzi strażnik, Djuwula wyjęła dwa przedmioty. Pierwszym było stworzone za pomocą magii naczynie, dzięki któremu mogła przez dłuższy czas utrzymać przy życiu umieszczone wewnątrz serce. Drugim była cienka porcelanowa bańka. Była okryta grubą warstwą miękkiej owczej wełny. Wewnątrz bańki znajdował się proszek uzyskany z suszonych liści czarnego lotosu. Wiedźma zdobyła ten pojemnik morderczego pyłu od jednego z kapłanów Yuna, przekazując mu w zamian pewne wyjątkowo zabójcze zaklęcie ze swego repertuaru. Ten proszek mógł się jej przydać w przypadku, gdyby musiała posłać do Szarych Krain większą liczbę śmiałków naraz. Wciągnięcie do płuc nawet najmniejszej dawki tej substancji powodowało natychmiastową śmierć, tak twierdził żółtoskóry kapłan, a doświadczenie na psie w pełni usatysfakcjonowało Djuwulę. Wiedźma zważyła w lewej dłoni porcelanową bańkę i wyjęła zza pasa mały, ostry sztylet. Miała już duże doświadczenie, jeżeli chodziło o wycinanie serc martwych lub umierających mężczyzn. Djuwula dźgnęła zakapturzoną postać sztyletem.
— Idź — powiedziała. — I pochwyć dla mnie mężczyznę, który tam stoi.
Stwór pomaszerował przed siebie, a Djuwula uśmiechnęła się za jego plecami. Nieważne czy Conan zdoła go zabić. Stwór miał jedynie zająć go na tyle, aby wiedźma mogła znaleźć się w odpowiedniej odległości od barbarzyńcy i cisnąć weń swą zabójczą kulą. A wówczas wszyscy znajdujący się w korytarzu umrą, a potem…
Nad umysłem pantery panowała na przemian wola człowieka i dzikiej bestii. Jedynie dzięki ogromnej koncentracji Lemparius był w stanie zachować w sobie resztki człowieczeństwa. Strach nakazywał mu jak najszybciej dopaść znienawidzoną wiedźmę. Gdyby tego nie zrobił, byłby zmuszony dożyć reszty swych dni pod postacią pantery, co gorsza nie zdawałby sobie nawet sprawy ze swego stanu, bowiem zwierzęca natura do reszty zapanowałaby nad jego umysłem. Jego jaźń tliłaby się niczym pojedyncza iskierka wśród mrocznej stygijskiej nocy. Pantera niezmordowanie biegła naprzód, a strach dodawał jej sił. I nagle, pokonawszy kolejny zakręt wilgotnego, zaszczurzonego zamczyska ujrzała przed sobą plecy Djuwuli. Tkwiący w kocie mężczyzna wiedział, że atak na ognistowłosą wiedźmę jest z góry skazany na niepowodzenie, ale pantera wzięła nad nim górę i Lemparius, były człowiek, wyrzucił z siebie cały gniew w przeciągłym ryku rozjuszonego drapieżnika. Ten dźwięk zaskoczył czarownicę. Drgnęła gwałtownie i zaklęła w głos. Umysł Lempariusa usiłować zapanować nad szykującą się do skoku panterą. Prawie mu się to udało. Prawie, lecz nie do końca. Panterołak rzucił się na wiedźmę.
Conan odwrócił się słysząc szuranie stóp po kamiennych płytach. I wtedy naraz wydarzyło się kilka rzeczy. Wydawało się, że następują one niewiarygodnie wolno, jak to zwykle bywa w momentach wyjątkowego zagrożenia. Zupełnie jakby powietrze zmieniło się zgęstniały syrop spowolniając ruchy osób biorących udział w dramacie. Z ciemności wyłonił się jeden z zakapturzonych jaszczurów biegnąc w jego stronę. Niemal natychmiast za istotą pojawiła się kobieta — wiedźma Djuwula. Conan rozpoznał ją w okamgnieniu. W powietrzu śmignął brązowy kształt — pantera, która rzuciła się wiedźmie do gardła. Conan dostrzegł świeżą bliznę na łapie drapieżnika i poznał Lempariusa. Ale dlaczego atakował wiedźmę? W tej samej chwili panterę oddzieliła od jej niedoszłej ofiary niewidzialna, szczelna bariera. Znów czary! Nie było czasu na zastanawianie się, w jaki sposób tutaj dotarli. Conan uniósł miecz, gdy czarno odziany jaszczur rzucił się na niego. Barbarzyńca wiedział, że ryk wielkiego kota ściągnie tu pozostałych strażników, a nie miał planu ani czasu, by takowy obmyśleć. Musiał działać, na myślenie było już za późno! Ustąpił w bok i ciął, gdy rozpędzona zakapturzona kreatura znalazła się tuż obok. Ostra stal napotkała na łuskowaty grzbiet i wgryzła się weń. Stwór upadł jak kłoda, z mieczem Conana uwięzionym między łopatkami. Barbarzyńca zaklął i szarpnął za rękojeść, usiłując uwolnić ostrze. Do jego uszu dobiegł odgłos biegnących stóp. Odwrócił się w stronę, skąd dochodził hałas, i ujrzał pierwszego strażnika wybiegającego zza zakrętu. Stwór miał pecha, gdyż Kinna jednym pchnięciem nadziała go na włócznię niczym wieprzka na rożen. Pantera ponownie zaryczała i ponownie odbiła się od osłony otaczającej wiedźmę. Warcząc i rycząc w niepohamowanej wściekłości, dzika bestia odwróciła się i ujrzała Conana. Popędziła ku niemu. Zza rogu wyłoniło się czterech czy pięciu człokojaszczurów. Broń Kinny była chwilowo nieużyteczna, bowiem długie ostrze wciąż tkwiło w ciele zabitego strażnika.
— Kinna! Do mnie!
Conan dostrzegł kolejny ruch. Wiedźma żonglowała jakimś przedmiotem. Upuściła go, ale schwyciła, nim spadł na podłogę. Zaklęła. Cymmerianin okręcił się na pięcie odwracając się w stronę pantery i poniewczasie uświadomił sobie, że jego miecz jest bezużyteczny przeciw zmiennokształtriemu.Pantera rzuciła się Conanowi do gardła, a potężny młodzieniec bez namysłu ciął na odlew. Ostrze zagłębiło się w boku bestii rozrąbując żebra i odrzucając drapieżnika w bok. Jednak już w momencie gdy zwierzę wylądowało na kamieniach, barbarzyńca dostrzegł, że upływ krwi ustał, a brzegi rany zaczęły się łączyć. Cymmerianin odwrócił się szybko w stronę Kinny i rzucił jej swój miecz.
— Łap! — krzyknął, po czym wyrwał zza pasa zakrzywiony nóż Lempariusa.
Wielki kot skoczył ponownie. Conan uchylił się i dźgnął w górę stalowym kłem. Czubek ostrza trafił panterę poniżej gardła, a siła skoku przeniosła bestię nad skulonym młodzieńcem i magiczne ostrze rozpłatało ją od szyi po zad. Z rozprutego żołądka wypłynęły parujące trzewia, a pantera padła ciężko na ziemię i przeturlawszy się po niej, znieruchomiała, już martwa.
— Conanie! — zakrzyknęła Kinna wymachująca dziko ciężkim mieczem barbarzyńcy. Niezbyt skutecznie radziła sobie z atakującymi ją zawzięcie jaszczurami. Cymmerianin odebrał jej miecz i skoczył naprzód. Sztychem trafił jednego z jaszczurów poniżej żuchwy. Stwór runął w tył śmiertelnie ranny.
— Teraz cię mam! — rozległo się za jego plecami. Conan cofnął się przed pozostałymi strażnikami i zaryzykował spojrzenie przez ramię. Wiedźma Djuwula stała w bezruchu, wyprężona jak struna, trzymając nad głową małą kulę.
— Wybiła twoja godzina, Conanie, twoja i was wszystkich!
Zamczysko zatrzęsło się w posadach i przez chwilę ściany rozbłysły niebieskawym światłem.
Vitarius nadal walczył z Sowartusem! Djuwula krzyknęła, straciwszy równowagę na rozdygotanej posadzce. Kula ponownie wypadła jej z ręki.
— Nie! — krzyknęła przeraźliwie wiedźma.
Kula roztrzaskała się o kamienne podłoże. Niebieskie światło zgasło. Ze stłuczonej bańki buchnęła gęsta chmura kurzu i poczęła rozprzestrzeniać się w głąb korytarza. Conan natychmiast domyślił się, czym była ta chmura. Widział podobną sztuczkę dokonaną przez nemediańskiego złodzieja, kiedy wspięli się na Wieżę Słonia w Arenjun. Złodziej od dawna już nie żył, ale to, co powiedział, na zawsze pozostało Conanowi w pamięci. Był to pył czarnego lotosu, a odetchnięcie nim oznaczało śmierć! Instynkt wziął górę nad barbarzyńcą. Conan schwycił Kinnę za rękę.
— Wstrzymaj oddech, dziewczyno, nie oddychaj! I pędź ile sił! — to rzekłszy wbiegł wraz z Kinną w chmurę śmierci. Nawet wstrzymując oddech Conan poczuł dławiący, słodki, przyprawiający o mdłości odór, gdy gęsta chmura zamknęła się wokół niego. Potknął się o leżącą na ziemi wiedźmę, o mało nie upadł, zdołał jednak utrzymać równowagę i pociągnął Kinnę dalej. Z tyłu doszły go odgłosy, które spodziewał się usłyszeć — tupot kroków ścigających ich jaszczurów. Mężczyzna i kobieta wydostali się z trujących oparów, ale Conan nie zatrzymał się, by z ich ubrań opadły drobiny zabójczego pyłu. Kiedy stanął, jeszcze przez chwilę wstrzymywał oddech, starannie otrzepując resztki pylistej substancji ze swego i Kinny ciała oraz z ubrań, jakie mieli na sobie. Dopiero oddaliwszy się od tego miejsca, napełnił spragnione płuca nową porcją powietrza. Oddychał początkowo wolno, ostrożnie, ale nie wyczuł nawet najmniejszego śladu sproszkowanej śmierci. Skinął na Kinnę.
— Oddychaj — powiedział. Kinna sapnęła głośno.
— Co z jaszczurami? — zapytała pomiędzy kolejnymi wdechami.
— Posłuchaj — rozkazał Conan.
Do ich uszu doszedł odgłos ciężkich ciał osuwających się na kamienie.
— Nic nie słyszę… — zaczęła Kinna.
— Zaczekaj!
Chmura pyłu poczęła się przerzedzać i po chwili ujrzeli zaścielające posadzkę dała martwych strażników. Leżały tam również zwłoki wiedźmy Djuwuli, która pragnęła serca Conana, a obok niej nagi trup mężczyzny spoczywający pośród kłębów wyprutych trzewi.
— Co…?
— Trucizna — wyjaśnił Conan. — Widziałem ją już kiedyś w działaniu. Vitarius spowodował
drżenie góry, a wiedźma upuściła kulę i zniszczyła samą siebie.
— Kim był tamten mężczyzna?
— Lemparius. Zmiennokształtny. Człowiek zmieniający się w panterę. Teraz już tylko zimny trup. Chodź, musimy uratować twoje rodzeństwo. Poza tym trzeba zatrzymać Sowartusa, w przeciwnym razie istota na równinie zawładnie nami wszystkimi.
XXII
Gdy błękitna struga trafiła w zamczysko, Sowartus o mało nie wypadł przez okno. Cały zamek zatrząsł się pod wpływem potwornego uderzenia. Czarnoksiężnik schwycił się oblicówki i wślizgnął na powrót do wieży. Oblicze Sowartusa zapałało nienawiścią. Gdyby nie był dość szybki, mógłby runąć w dół, co równało się niechybnej śmierci. Mieć władzę nad Istotą Mocy i umrzeć przez głupi przypadek byłoby zaiste ironią losu. Czas zakończyć tę farsę ze starym przyjacielem! Mistrz Czarnego Kwadratu zlustrował swój twór, który z kolei odpowiedział mu miażdżącym spojrzeniem ślepi z ognistych kul.
— Idź! — rozkazał Sowartus — i zniszcz tego dokuczliwego owada! — czarnoksiężnik niecierpliwie machnął ręką. Istota Mocy odwróciła się od Zamczyska Slott, poruszając się szybciej niż wydawało się to możliwe. Sunąc na nogach z powietrznych trąb, potężnymi krokami poczęła błyskawicznie przemierzać równinę. Błękitna smuga wystrzeliła z pustej pozornie równiny w kierunku Istoty Mocy i niewielki punkt na jej ziemistym torsie poczerniał, a nawet zaczął dymić, lecz stwór nie zwolnił ani trochę. Sowartus uśmiechnął się i odwrócił, by spojrzeć, jaka była reakcja dzieci na ten fakt. Jednak żadne z nich tego nie zauważyło. Były nieprzytomne i oddychały powoli. Nieważne, pomyślał mag. Wystarczy, że ja to widzę! Kolejna niebieska smuga osmaliła tors Istoty Mocy, ale błysk był znacznie słabszy, a promień przeszedł przez jedno z wichrowych ramion nie czyniąc mu najmniejszej szkody. W przeciągu chwili Istota Mocy zmniejszyła się tak, że nie wydawała się większa niż normalny mężczyzna. Trzecia smuga niebieskiego płomienia wystrzeliła z ziemi i trafiła w stwora, który dotarł nieomal na miejsce. Sowartus patrzył, jak przerażająca Istota Mocy pochyliła się i uniosła jedno z ramion. Ręka opadła ciężko, a od siły uderzenia zatrzęsła się ziemia. Wstrząs odczuwalny był nawet w zamczysku, kamienne podłoże pod stopami Sowartusa zadrżało wyraźnie. Ten cios wiele znaczył dla Sowartusa. Kiedy wibracje ustały, czarnoksiężnik wiedział już, że Vitarius, jego wróg, przestał istnieć. Został usunięty z równą łatwością, jak czarny mag wydał nań wyrok śmierci. Teraz nic już nie mogło stanąć mu na drodze, bowiem żadna moc na świecie nie mogła równać się z potęgą istoty, którą stworzył i którą sobie podporządkował. Od czasu zatonięcia Atlantydy nikt ze śmiertelników nie dysponował podobną władzą. Jego triumf był równie olbrzymi i przerażający jak sama Istota Mocy. Będzie żyła tak długo jak on, a on zamierzał żyć wiecznie! Sowartus patrzył na zbliżającą się istotę. Już niedługo narody świata ukorzą się przed nim i złożą mu hołd. Niebawem zrówna z ziemią całe miasta, obróci w perzynę wsie, wyrżnie w pień zbrojne armie i uśmierci wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób mu się sprzeciwią. Wkrótce będzie rządził światem i albo wszystkie jego kaprysy i zachcianki zostaną spełnione, albo cały świat przestanie istnieć! Ta myśl przepełniła Sowartusa mroczną radością.
Korytarz przeszedł w ogromną sień. Conan ujrzał plecy dwóch kolejnych zakapturzonych jaszczurów i wszedł do pomieszczenia. Uwaga strażników skupiona była na czymś innym, a kiedy Cymmerianin spojrzał ponad nimi, ujrzał chudego mężczyznę o czarnych włosach i spiczastej bródce, odzianego we włosiennicę i wyglądającego przez okno.
— Sowartus — wyszeptała Kinna stojąca obok Conana.
— Nareszcie — rzekł Cymmerianin i uniósł miecz. Coś musiało ostrzec strażników, gdyż obaj odwrócili się równocześnie, by spojrzeć na barbarzyńcę i dziewczynę. Pochylili włócznie.
— Ja biorę tego z lewej! — rzekła Kinna. Conan bez wahania skoczył na spotkanie zakapturzonych postaci. Sowartus spojrzał w jego stronę, po czym, jakby wcale się tym nie przejął, ponownie wyjrzał przez okno. Świadomość szybkości i siły jaszczurów dała Conanowi przewagę. Nie próbował starcia, lecz ominął poszukujące go ostrze włóczni i jednym cięciem trzymanego oburącz miecza powalił zaskoczonego przeciwnika. Obok Kinna dźgnęła w łeb drugiego jaszczura. Rozległ się głośny zjadliwy syk. Cymmerianin zakręcił mieczem młynka i ciął monstrum w głowę. Człekojaszczur bezgłośnie padł na ziemię. Potężny Cymmerianin przekroczył próg komnaty i znalazł się wieży. Eldia zakuta w kajdany znajdowała się pod oknem, oprócz niej w pomieszczeniu była jeszcze trójka dzieci, skrępowanych podobnie jak ona. Cała czwórka sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokim śnie, a może nawet martwej. Conan warknął gniewnie i postąpił dwa kroki w stronę Sowartusa. Mag odwrócił się od okna i machnął ręką w stronę Conana, lekko poruszając przy tym palcami. Rękojeść miecza barbarzyńcy rozgrzała się nagle i stała się zbyt gorąca, by można ją było utrzymać. Skóra na rękojeści zaczęła dymić, aż w końcu buchnęła ogniem. Conan opuścił miecz. Ostrze rozjarzyło się czerwienią, która stopniowo przeszła w błękit i biel tak oślepiającą, że Cymmerianin musiał odwrócić wzrok. Rozległ się głośny huk, a kiedy Conan ponownie spojrzał w tę stronę, stwierdził, że jego miecz zniknął. Pozostał po nim tylko czarny ślad na posadzce. Z tyłu dobiegł krzyk Kinny i brzęk padającej na kamienie włóczni. Znów błysnęło, zagrzmiało i barbarzyńca domyślił się, że jej broń również została zniszczona. Conan odważnie rzucił się naprzód dobywając zakrzywionego sztyletu, którym zabił Lempariusa. Oręż był magiczny, a zatem mógł się okazać skuteczny przeciwko Sowartusowi. Nóż wyrwał się z dłoni Conana i uleciawszy w powietrze, przywarł do pobliskiego stołu. Diabielstwo! Conan warknął wściekle. Na Croma, wciąż miał swoje ręce! Potężny młodzieniec rzucił się naprzód pragnąc zatłuc chudego mężczyznę wielkimi jak bochny chleba pięściami. Niewidzialny but trafił Conana w brzuch. Jego węźlaste mięśnie powstrzymały uderzenie, ale barbarzyńca odrzucony został o kilka stóp wstecz. Sowartus uśmiechnął się i uniósł rękę. Kolejny cios dosięgnął Cymmerianina tym razem z boku. Młodzieniec młócił powietrze rękami w poszukiwaniu przeciwnika, którego mógłby pochwycić, nie znalazł go jednak, a trzeci cios trafił go w głowę z taką siłą, że gwiazdy
zawirowały mu przed oczami. Kinna usiłowała zbliżyć się do Conana, ale ona również znalazła się w mocy jakiegoś czaru i osunęła się na posadzkę z trudem chwytając oddech. Conan podniósł się na czworaki i z pewnym wysiłkiem wyprostował. Sowartus wybuchnął śmiechem i ponownie uniósł dłoń.
— Głupcze! Nie możesz się ze mną mierzyć! Jestem twoim nowym bogiem! Pokłoń mi się, a
oszczędzę cię jako mego pierwszego wyznawcę!
— Nigdy — odrzekł Conan.
Niewidzialny but trafił Cymmerianina w podbródek przewracając go na wznak. Conan jęknął mimo woli, usiadł i pokręcił głową usiłując wstać. Sowartus przyglądał mu się, wyraźnie rozbawiony. Eldia przykuta do okna za plecami Sowartusa ocknęła się. Jej powieki zatrzepotały. Zamrugała i spojrzała na Conana, a następnie na Sowartusa. Wbiła wzrok w Sowartusa. Uniosła rękę i wyciągnęła ją w stronę osobliwej szaty maga. Sowartus musiał usłyszeć brzęk łańcucha, gdyż odwrócił się nagle do dziewczynki. Conan wziął głęboki oddech i splunął na maga. Czarnoksiężnik ponownie skupił na nim uwagę.
— Zdechniesz za to, ty głupcze! — zaczął opuszczać dłoń…
I wtedy tył szaty Sowartusa buchnął ogniem. Mag odwrócił się gwałtownie.
— Co…?
Szata płonęła coraz silniej, płomienie powiększały się. Sowartus zaklął i zdarł z siebie szatę. Nie patrzył już na potężnego młodzieńca. Conan zdołał wstać. Zebrał się w sobie i skoczył. Tym razem dosięgnął celu. Jego dłonie jak kleszcze zacisnęły się na gardle Sowartusa. Dwaj mężczyźni runęli na ziemię i przeturlali się po płonącej szacie. Sowartus również zaczął dusić Conana. Wbrew swej posturze, mag dysponował ogromną siłą, a dodatkowym jego atutem była desperacja. Conan poczuł, jak palce czarnoksiężnika niczym stalowe szpony wpijają mu się w ciało. Napiął mięśnie szyi, wzmógł uścisk i zakrzyknął w dzikiej wściekłości. Uchwyt Sowartusa osłabł. Twarz maga nabiegła ciemną czerwienią, przechodzącą we fiolet. Oczy wyszły mu z orbit, krew puściła się nosem. Wargi rozchyliły się ukazując zaciśnięte białe zęby.
Wydawało się, że minęło całe życie boga, gdy dłonie Sowartusa zsunęły się wreszcie z szyi Cymmerianina i ciało maga zwiotczało. Na zewnątrz rozległ się bezgłośny krzyk gniewu i agonii, który przeszył Conana do szpiku kości. Barbarzyńca wstał i wyjrzał przez okno. Olbrzymia istota na równinie zadrżała potężnie, wymachując rozpaczliwie ramionami. Ponownie ryknęła i od jej torsu poczęły odpadać ziemne lawiny. Oczy rozbłysły żywym ogniem, błyskawica wyrwała się z ust i stwór zaryczał po raz trzeci, po czym ruszył w stronę zamczyska. Conan podniósł włócznię. Wbił ostrze pomiędzy metalowe ogniwa łączące Eldię ze ścianą, wziął głęboki oddech i wyrwał okowy z obsady. Odwrócił się w stronę Kinny.
— Pomóż jej, jeśli możesz, i ocuć resztę! Nadciąga potwór!
Conan szybko przemknął przez komnatę wyrywając łańcuchy wiążące dzieci, potrząsając ich drobnymi ciałkami i usiłując je obudzić. Cała trójka doszła do siebie, choć ciągle wydawała się otępiała. Podłoże komnaty zadrżało, kiedy potwór zbliżył się do twierdzy. Barbarzyńca ponownie zerknął przez okno. Stwór dygotał i wydawał się bliski ostatecznego rozpadu. Ogromne bryły jego ziemistego cielska odrywały się i spadały w dół. Ogniste kule oczu uleciały w niebo tak jak wcześniej błyskawice, a tornada tworzące kończyny wirowały coraz wolniej i chudły.
— Wstawaj! — ryknął Conan. Podniósł otępiałą dziewczynkę i wskazał na wyjście z komnaty. — Wychodzimy stąd, szybko!
Kinna pobiegła pierwsza ciągnąc za sobą jednego z chłopców. Eldia, najżwawsza z dzieci, podążyła w ślad za nią, na końcu zaś Conan niosący pozostałą dwójkę. Biegli, jakby ścigała ich bestia z piekła rodem, co skądinąd było zgodne z prawdą. Kiedy zbliżyli się do miejsca, gdzie zginęli wiedźma i Lemparius, Conan nakazał, by się zatrzymali.
— Wolniej — rozkazał. — Nie możemy poruszyć tego pyłu. Przestępując zwłoki jednego z jaszczurów Conan zatrzymał się. Istota miała na plecach zawiniątko, z którego wystawał jelec miecza. Conan pochylił się i ostrożnie rozwinął zawiniątko. Wewnątrz znalazł swoje stare ubranie i miecz. Uśmiechnął się pod nosem i zabrał tobołek starając się nie wzburzyć trującego pyłu.
— Ruszamy — rzekł po chwili.
Mała grupka podążyła krętymi korytarzami w dół, od czasu do czasu mijając nieruchome zwłoki człekojaszczurów. Na ich ciałach nie było ran, ale Conan domyślił się, że śmierć ich pana musiała oznaczać zarazem zgubę dla nich wszystkich. Cymmerianin wyprowadził Kinnę i dzieci z zamczyska w głąb góry. Wtem brutalny wstrząs przeszył ogromną skałę. Był tak silny, że uciekinierzy poczuli dygotanie kamiennego podłoża pod stopami.
— Potwór wraca do domu — rzekł Conan. — Chyba zamierza odejść z hukiem i obrócić całe
zamczysko w perzynę.
Cała szóstka zaczęła biec. Ucieczka zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Kilkakrotnie wibracje podłoża zwalały ich wszystkich z nóg. W pewnej chwili z kamiennego sufitu odpadł ogromny głaz i z hukiem roztrzaskał się o posadzkę tuż za plecami zbiegów. W końcu dotarli do podnóża góry i wyjścia z tunelu.
— Tędy — rzucił Conan przekrzykując ryk ziemi. — Tam są wierzchowce, oczywiście jeżeli
jeszcze żyją.
Pomimo że demolujące zamczysko monstrum znajdowało się po przeciwnej stronie góry, wichury wywołane przez tornada pełniące rolę kończyn obrzuciły uciekinierów kurzem i zeschłymi liśćmi. Minąwszy zagajnik Conan odnalazł wierzchowce. Były żywe i mocno spłoszone, ale nie uciekły. Przy wtórze grzmotu towarzyszącego rozbijaniu góry Conan usadowił na grzbietach wierzchowców Kinnę i czwórkę dzieci, po czym sam wskoczył na siodło. Ruszyli galopem, byle jak najdalej od zamczyska. W bezpiecznej odległości cała gromadka odwróciła się, by popatrzeć na rozgrywający się za nimi spektakl. Istota Mocy rozrywała dalej skałę, choć zamczysko na szczycie góry już nie istniało. Wielkie bryły granitu wylatywały w powietrze. Kilka mniejszych odłamków ze świstem przeleciało obok miejsca, gdzie zatrzymali się Conan i pozostali.
— Spójrzcie! — rzekła Kinna.
Istota odchyliła się w tył i opadła, uderzając całym ciałem w litą skałę. Trzon góry został rozłupany. Jednocześnie potwór przestał istnieć, zmieniając się w olbrzymią chmurę skalnego pyłu, którą uniósł wiatr. Przez dłuższą chwilę wszyscy milczeli. Ciszę przerwał wreszcie Conan mówiąc:
— Już po wszystkim. Skończone.
W drodze powrotnej Conan dostrzegł w oddali samotną postać machającą gwałtownie rękami.
Dobył miecza. Jednak kiedy podjechał bliżej, uśmiechnął się i wsunął broń do pochwy. Eldia również rozpoznała mężczyznę.
— Vitarius! — zawołała.
— Tak, to ja — rzekł staruszek, kiedy jeźdźcy zbliżyli się do niego. — Nikt nie przyprowadził dla mnie wierzchowca, co? Trudno, nic się nie stało, chyba zmieszczę się na jednym razem z Eldią.
— Myśleliśmy, że ty nie… — zaczęła Kinna.
— Nie żyję? Sowartus też tak sądził. Wysłał Istotę Mocy, aby mnie zmiażdżyła. Trafiłem ją kilka razy, ale byłem dla niej tym czym komar dla wołu. Kiedy nadeszła, postanowiłem po prostu przenieść się w inne miejsce.
Conan rozejrzał się po równinie.
— To musiał być nie lada czar — stwierdził.
— Chciałbym, aby tak było — odparł Vitarius. — Ale w zasadzie nie ma się czym chwalić. Wślizgnąłem się do jednego z tuneli whelfów i pełzłem najdalej, jak tylko się dało. To, co zmiażdżyła ta istota, było jedynie prostą iluzją. Bądź co bądź właśnie w nich jestem najlepszy.
— Kiedyś już to słyszałem — rzucił Conan.
XXIII
— Zatem — rzekł Vitarius — opowiesz mi wszystko czy nie?
Conan uśmiechnął się i zrelacjonował swe przygody od momentu rozstania ze starym magiem.
Vitarius pokiwał głową i słuchając mruczał pod nosem. Od czasu do czasu rzucał jakieś pytanie.
— Ale co sprawiło, że szata Sowartusa stanęła w ogniu?
Conan wskazał na Eldię.
— Dziwne. Myślałem, że stworzenie Istoty Mocy pozbawi dzieci ich darów.
Eldia skinęła głową.
— Tak było. Odkąd Sowartus mnie zaczarował, nie czułam już w sobie ognia. Moja moc została przeniesiona na Istotę. Kiedy jednak się obudziłam i ujrzałam, że Conan jest ranny, poczułam, że mam w sobie jeszcze jedną, małą iskierkę. I wykorzystałam ją, by zapalić odzienie Sowartusa.
— Cieszę się, że tak się stało — rzekł Conan. To mówiąc rozwinął zawiniątko zabrane martwemu człekojaszczurowi. Zamigotały oślepiające iskierki.
— Co to takiego? — spytała Kinna.
Conan wybuchnął śmiechem.
— Szmaragdy! — zawołał waląc się dłońmi o uda. — Lemparius musiał je tam zostawić myśląc, że zabierze je później! Za jeden taki kamień nabyłem cały nasz prowiant, a musi być ich tu chyba z pięćdziesiąt.
— Jesteś bogaty — stwierdziła Kinna. Conan pokręcił głową.
— My jesteśmy bogaci. Podzielimy się po równo, bo wszyscy na nie zasłużyliśmy.
Rozdzielił kamienie, a kiedy skończył, każdemu przypadło po siedem klejnotów. Dwa zostały
luzem. Podał je Kinnie.
— Tobie przydadzą się chyba bardziej niż mnie — mruknął. — Masz teraz trzy gęby więcej
do wykarmienia.
— Tak — powiedziała. — Powrócę do naszej rodzinnej wioski i wybuduję tam wspaniały
dom. Nie będziemy klepać biedy. Wybierzesz się z nami, Vitariusie?
Starzec pokiwał głową.
— Tak. Przydałoby mi się trochę ciepła, aby ogrzać stare kości, i miłe towarzystwo. Poza tym
mógłbym nauczyć dzieci kilku sztuczek.
Kinna odwróciła się do Cymmerianina.
— A co z tobą, Conanie? Byłbyś mile widziany w moim domu. I w mej łożnicy.
— Moje ścieżki wiodą gdzie indziej, Kinno. Zanim się spotkaliśmy, wędrowałem do Nemedii,
i mam zamiar tam dotrzeć.
— Rozumiem, nie dla ciebie los męża i ojca ani uprawa roli. Wiedz, że nigdy cię nie
zapomnę.
— Ani ja ciebie — rzekł Conan.
Cymmerianin jeszcze przez dłuższą chwilę obserwował odjeżdżającą grupkę, po czym skierował swego wierzchowca na zachód, ku Nemedii. Dzięki Sowartusowi, magowi Czarnego Kwadratu, miał nowego rumaka i szmaragdy dwukrotnie przewyższające wartość złota, jakie posiadał wkraczając do Koryntii. Niezła zamiana, jakby na to nie patrzeć, zważywszy, że był cały i zdrowy i miał do wydania fortunę. Uśmiechnął się i odjechał ku zachodzącemu słońcu.