Karmelitanka Bosa z Zakopanego
Piękno Karmelu
Życie i misja karmelitanki bosej
w Kościele i w świecie
KURIA
KRAKOWSKIEJ PROWINCJI KARMELITÓW BOSYCH
Kraków 1998
Bóg sam wybiera
W pewnym mieście odbywały się rekolekcje dla młodzieży szkół średnich. Kaznodzieja w jednej ze swych nauk powiedział coś, co do żywego poruszyło młodych słuchaczy: „Czy wy wiecie, że 1/3 spośród was ma powołanie do kapłaństwa lub do zakonu - tylko wy nie zdajecie sobie z tego sprawy? Mówię wam to z całym przekonaniem i pewnością.” Tymczasem w całej tej licznej grupie dziewcząt i chłopców nikt nie myślał o tym, że ma powołanie. Toteż rzucono się na niego zaprzeczając, żądając wyjaśnień. Rozgorzała dyskusja.
Czy rzeczywiście ów rekolekcjonista miał słuszność wypowiadając takie zdanie? Najprawdopodobniej jest o wiele więcej osób powołanych, niż się ogólnie przypuszcza. Bóg wybiera sobie współpracowników, bliskich i zaufanych przyjaciół zawsze w dostatecznej liczbie. Wybór zaś Jego jest odwieczny. Zanim przyszłam na świat, gdy istniałam dopiero w myśli Bożej - spojrzenie Stwórcy spoczywało na mnie z tym wyrazem: „Chcę by ona była tylko dla Mnie.” Dlaczego jednak tak wiele osób nie uświadamia sobie tego Bożego wyboru dotyczącego ich samych? Jak to się dzieje?
Otwórzmy Ewangelie i poszukajmy odpowiedzi na tej stronicy, na której zanotowana jest przypowieść Pana Jezusa o siewcy. Wyjaśni nam ona wiele.
Oto siewca wyszedł siać. A gdy rzucał ziarno ono padało na wszystkie strony i różne były losy poszczególnych ziaren posianych przecież po to, by wzeszły i wydały kłos. Jedne z nich padły na drogę, miejsce ubite nogami przechodniów. Z tych niektóre zostały podeptane, inne zaś leżały na twardej powierzchni tak długo, aż wypatrzyły je ptaki szukające pożywienia i zaspokoiły nimi swój głód. Jeszcze inne nie miały większego szczęścia. Trafiły na litą skałę, pokrytą tylko bardzo cienką warstwą gleby., Zakiełkowały, ale korzenia nie miały gdzie zapuści, nie mogły pobrać wilgoci potrzebnej do wzrostu. Taką słabą roślinkę wkrótce wysuszyło słońce. Były i takie, które wpadły w prawdzie w ziemię, gdzie była dostateczna ilość pokarmu i wody, lecz rosły tam już inne rośliny, których nikt nie posiał, ale i nikt nie wyrwał. Mówi Pan Jezus, że te chwasty, „zagłuszyły” kiełkujące ziarno. Wreszcie znalazły się i takie, które trafiły na warunki odpowiednie i te wydały spodziewany plon.
Gdy rozejrzę się dookoła, popatrzę na moje środowisko rodzinne, szkolne, moje koleżanki i kolegów, na sąsiadów, na znajomych, moich rodziców, których rozmową się przysłuchiwałam, czy trudno mi będzie zdać sobie sprawę z tego, co we mnie, albo w moich rówieśnikach nie pozwoliło zakiełkować temu pszenicznemu ziarnu?
Co wytworzyło w niejednym sercu tę glebę twardą, niegościnną dla ziarna powołania? Co było tym ptakiem, który chciwie wydziobał cenne nasiona? Jakie to słońce wysuszyło cenny kiełek i jakie chwasty je zadusiły?
Mogło to być nastawienie, w jakim wychowano mnie od dzieciństwa: szacunek i uznanie tylko dla tego, co da się zmierzyć materialną korzyścią, powodzeniem u ludzi… Tak mnie wychowano… Nie dano warunków do tego, by zakiełkowało ziarno rzucone ręką Boga. Pan Bóg mówi wyraźnie ale nie przekrzykuje nikogo. Czasem też z mojej winy antena mojego serca nie była nastawiona na odebranie tego głosu. Unikałam spotkania z Bogiem, nie uczęszczając na lekcje religii, nie chodząc do kościoła, nie uczestnicząc we Mszy św.… nie modląc się… Nie chciałam się spotkać z Tym, który miał mi może coś ważnego do powiedzenia, o wiele ważniejszego niż radio, telewizja, niż koleżanki… ważniejszego i bardziej dla mnie zaszczytnego.
Czemu Pan Bóg nie wołał głośno, tak głośno, żeby człowiek musiał usłyszeć czy chce, czy nie chce? Bo Pan Bóg szuka przyjaciół a nie niewolników, przyjaciół, a nie ludzi przymuszonych, zastraszonych, sterroryzowanych. Gdy ty szukasz przyjaciela czy przyjaciółki to przecież chcesz, żeby cię ten czy ta upatrzona sama wybrała. Czasem nawet lubisz udawać, że ci na niej wcale nie zależy, żeby się przekonać, czy jej naprawdę zależy na tobie, czy się nie zrazi byle czym… A Pan Bóg miałby się głośno dopominać, wywierać jakiś nacisk? On chce być wybrany dobrowolnie, serdecznie ukochany, upragniony… Sam kocha - a ty wiesz co to znaczy kochać, rozumiesz, że miłość spragniona jest wzajemności i nie zadowoli jej nic wymuszonego.
Pewnie teraz zapytasz: „Co więc mam w tej sytuacji robić? W jaki sposób upewnić się czy mam powołanie, czy też go nie mam? Jak naprawić to, co może z mojej winy, albo z winy innych, nie pozwoliło dojść do mnie głosowi Boga?”
Oto co ci radzę: „ Po pierwsze postanów sobie, że w ciągu najbliższego czasu będziesz bardzo prosiła Pana Boga, żeby do ciebie przemówił i dał ci poznać, czego spodziewa się od ciebie. Powiedz Mu, że jeżeli nawet już wiele razy zwracał się do ciebie, lecz ty nie usłyszałaś tego z jakiejkolwiek przyczyny - niech przemówi raz jeszcze, bo teraz gotowa jesteś słuchać. Nie bój się tego, co On ma ci do powiedzenia. Zaufaj, że to, co ci powie, powie z serca bardzo ciebie kochającego, a więc pragnącego twego szczęścia i to już na ziemi, nie dopiero w przyszłym życiu. Ważne jest, by się nie bać tego, co usłyszymy, a bardzo pragnąć poznania prawdy o sobie, prawdy dotyczącej woli Boga w stosunku do mnie, a więc prawdy moich odwiecznych przeznaczeń.
W jaki sposób Pan Bóg przemówi, czy głosem dosłyszalnym dla uszu? Nie sadzę. Choć zdarza się czasem, że i tak przemawia, ma On jednak tysiące innych sposobów porozumiewania się z człowiekiem, którego wybrał. Może przemówić słowami jakiejś książki, głosem bliskiej nam osoby lub też widzianej po raz pierwszy w życiu, może odezwać się mową jakiegoś zdarzenia, które ty odczytasz w taki sposób, jak nikt inny.
I tak pewien młody człowiek, a był to św. Antoni pustelnik, będąc w kościele usłyszał słowa Ewangelii odczytywane przy ołtarzu: „Sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; potem przyjdź i chodź za Mną” (Łk 18,22). Usłyszał te słowa nie tylko uszami, ale w głębi duszy, skierowane wprost do swego serca i zrozumiał z całą siłą przekonania, że do niego osobiście Bóg nimi przemawia. Dla kogoś innego takim wezwaniem do życia poświęconego całkowicie Bogu było zupełnie coś innego, a mianowicie widok rozkładających się zwłok młodej kobiety, którą znał gdy żyła, i której urodę podziwiał. Kobietą tą była Królowa Hiszpanii, a człowiekiem powołanym św. Franciszek Borgiasz. Skromny brat zakonny, karmelita bosy br. Wawrzyniec od Zmartwychwstania, który doszedł w swym życiu do wysokiego stopnia zjednoczenia z Bogiem - odczytał skierowane do siebie wezwanie Boże z widoku pozbawionego liści, jakby obumarłego drzewa, które moc Boża co roku na wiosnę znów okrywa świeżym, zielonym listowiem. To drzewo przemówiło do niego głosem Boga mówiącego: „Pójdź za Mną” Amerykańska karmelitanka bosa w swojej autobiografii opowiada, że głos Boży „usłyszała” w rzeźni, gdy patrzyła na zabijanie baranka.
Tak więc rozmaite sposoby przemawiania ma Bóg. Zawsze jednak, ile razy przemówi, człowiek powołany usłyszy je w głębi własnego serca. Często przeżywa je jako słodkie zaproszenie, zawsze jako głębokie przekonanie.
Drugą radą jest, abyś starała się zapoznać choć trochę z życiem zakonnym. Przeczytaj coś na ten temat, zapytaj tych, co się na tym znają, tych, którzy tym życiem żyją. Spróbuj rozważyć te sprawy bez uprzedzeń. Może masz ich wiele przejęłaś je od swego otoczenia… Postaraj się zbadać rzecz samodzielnie. Dlaczego w tak ważnej, bądź co bądź sprawie, miałabyś się opierać wyłącznie na zdaniu innych, którzy - bądźmy szczerzy - sami tej sprawy dobrze nie przebadali, ale często wydają sądy powierzchowne? Jeżeli z tego zetknięcia się z życiem zakonnym nie odniesiesz innej korzyści, będziesz miała przynajmniej tę jedną, że poznasz nową, na pewno ciekawą i całkiem ci dotychczas nieznaną dziedzinę życia. Przecież to chyba interesujące, co powoduje tymi ludźmi, którzy rezygnują ze wszystkiego tego, o co kosztem wielu i to wielkich wysiłków ubiega się ogromna część ludzkości, natomiast wybierają takie całkiem niepociągające, pozornie odarte z wszelkiego blasku i uroku życie.
Te strony napisane tutaj dla ciebie - dadzą ci właśnie możność wejrzenia w te sprawy, otworzą przed tobą choć w części nowy świat, tajemniczy świat życia zakonnego w jego formie najbardziej radykalnej - życia klauzurowego w Karmelu.
Myśl napisania tych kartek powstała na skutek rozmów z młodzieżą, która przychodzi niejednokrotnie do naszych rozmównic sama lub ze swoimi katechetami i zadaje nam pytania na temat naszego życia i powołania.
O życiu zakonnym w ogólności
Trzeba najpierw powtórzyć, że powołanie do życia konsekrowanego „jest wyłączną inicjatywą Boga, który oczekuje od tych których wybrał, odpowiedzi w postaci całkowitego i wyłącznego oddania się Jemu”.
W dalszym ciągu Jan Paweł II w swojej ekshortacji Vita consecrata wyjaśnia jak się to dzieje, otóż mówi:
„Ojciec, Stwórca i Dawca wszelkiego dobra… przyciąga do siebie swoje stworzenie mocą szczególnej miłości i z myślą o powierzeniu mu szczególnej misji «To jest Syn Mój umiłowany, Jego słuchajcie!» (Mt 17,5). Idąc za tym wezwaniem, któremu towarzyszy wewnętrzny zachwyt, osoba powołana zawierza się miłości Boga, który ją wzywa do swojej wyłącznej służby i poświęca się całkowicie Jemu, oraz Jego zamysłowi zbawienia”.
Jest w tej wypowiedzi uwydatniony moment psychologiczny: samo przeżywanie powołania jako zachwycenia się Bogiem i doświadczeniem Jego miłości, oraz płynące z tego powierzenie się całkowite Jemu. Niejednokrotnie ludzie dziwią się widząc jak młoda dziewczyna porzuca świat i podejmuje takie nieciekawe życie w którym dozna ograniczenia wolności. Lecz nikt nie zna jaj tajemnicy, tego, co przeżywa ona w swoim wnętrzu. To Boże wezwanie dokonuje w niej swoistego przewartościowania. Rzeczy i sprawy, które ją dotąd pociągały i miały swój urok - zbladły i oddaliły się, a na pierwszym miejscu znalazło się Najwyższe Piękno, jakim jest sam Bóg.
Lecz Papież uwydatnia w swojej wypowiedzi i drugi moment bardzo ważny. Bóg wybierając tę osobę chce jej powierzyć „szczególną misję”. Jest nią, jak to wynika z dalszych słów - zbawienie braci.
„Nikt z nas nie żyje dla siebie” - mówi św. Paweł (Rz 14,7a). Każda też osoba, do której Bóg kieruje swoje wezwanie miłości, otrzymuje je nie tylko dla siebie, ale dla dobra Kościoła, owszem i całej ludzkości. Bo jak mówi inny dokument kościelny: „Miłość Boża chce ogarnąć cały świat: wspólnota braterska staje się zatem misjonarką tej miłości”.
To właśnie we wspólnocie znajduje osoba wezwana oparcie dla swego powołania oraz warunki odpowiednie do Jego realizacji. Tu może wejść na drogę naśladowania Chrystusa, usiłować odtworzyć w swoim własnym życiu „tę formę życia, jaka obrał Syn Boży przyszedłszy na świat”. A Pan Jezus podczas swej ziemskiej drogi był dziewiczy, ubogi i posłuszny. Te więc rady ewangeliczne ślubuje osoba zakonna.
Takimi elementami wspólnymi dla wszystkich form życia zakonnego w Kościele są więc: jako cel - chwała Boża i zbawienie świata; jako środki zasadnicze - ślubowanie rad ewangelicznych i życie we wspólnocie. Lecz sposoby realizowania ideału mogą być różne i są rzeczywiście bardzo zróżnicowane, jak odmienne są konkretne potrzeby świata i różne usposobienia ludzi powołanych. A Bóg, który stworzył każdego człowieka innym, wyznacza każdemu jego własną drogę w ściśle określonym zakonie.
Karmel jest ustroniem dla zakochanych w Bogu
Fakt, że istnieją zgromadzenia zakonne zajmujące się wychowaniem dzieci czy młodzieży, poświęcające się opiece nad chorymi czy ubogimi - jest dla wielu ludzi jeszcze całkiem łatwy do przyjęcia. Lecz sens istnienia zakonów kontemplacyjnych, czyli oddanych jedynie modlitwie - jest w pojęciu licznych jednostek, i to nawet praktykujących katolików - całkiem niezrozumiały.
Tymczasem sprawa jest bardzo prosta, najprostsza, jak tylko może być. Zakony kontemplacyjne tak, jak wszystkie inne zakony w Kościele, powstały z miłości. Można by nawet powiedzieć, że z nadmiaru miłości. Trzeba o nich powiedzieć to samo, co Kościół mówi o wszystkich zakonach, a co zostało przytoczone w poprzednim rozdziale. Racja istnienia zakonów jest miłość, jaką Bóg kocha człowieka i miłość, którą człowiek chce dać w zamian Bogu. Na pytanie więc: „po co istnieją zakony kontemplacyjne?” - odpowiedź jest tylko jedna: „po to, by można było więcej i lepiej kochać; kochać Boga i kochać człowieka”. Zakon kontemplacyjny jest szkołą miłości, „pracownią” miłości.
Karmel, o którym chcę mówić, istnieje w pierwszym rzędzie, a nawet wyłącznie dla samego Boga, dla Jego radości. Ponieważ zaś radością Boga jest szczęśliwy człowiek, Karmel istnieje także dla świata.
Kiedyś przyszła do nas miła, inteligentna i ładna dziewczyna i prosiła o przyjęcie. Gdy zapytałyśmy ją, co ją skłania do obrania takiej drogi życia oświadczyła, że chce się swoim rodzicom „odpłacić pięknym za nadobne”. Oni zniszczyli jej szczęście przekreślając na zawsze projekty małżeńskie z człowiekiem, którego - jak się wyraziła - do szaleństwa kochała; ona za to chce im zrobić na złość wstępując do zakonu. Odpowiedziałyśmy jej, że do nas można wstąpić jedynie z wielkiej miłości do Boga. Wszelka inna pobudka (tym bardziej taka, jak jej), nie może być brana w rachubę. Jedynie wówczas, gdyby kochała właśnie Boga do szaleństwa, tak jak tego młodego człowieka, z którym chciała się połączyć, mogłybyśmy ja przyjąć do naszej Wspólnoty.
Karmel bowiem jest takim ustroniem dla zakochanych w Bogu. Przychodzi się tutaj , by już na zawsze z Nim zamieszkać, by z Nim całe życie spędzić, żeby zaspokoić głód serca spragnionego dawania Ukochanemu ciągłych dowodów miłości.
„Kogo prócz Ciebie mam w niebie?
Gdy jestem z Tobą, nie cieszy mnie ziemia.
Niszczeje moje ciało i serce,
Bóg jest opoką mojego serca
I mym udziałem na wieki” (Ps 73)
Czyż nie jest On Tym, który najbardziej ze wszystkich istot jest wart kochania, miłości „do szaleństwa”? Wprawdzie i małżeństwo jest ustanowione przez Boga i ono jest także piękne. Jednakże kochając człowieka można się rozczarować. Tymczasem gdy chodzi o Tego wielkiego Umiłowanego dusz konsekrowanych - nasza miłość nigdy nie dorasta do Jego piękna, wielkości i dobroci. Możemy być zawsze pewne, że nigdy nie będziemy Go kochać „za bardzo”.
Życie zakonne to poświęcenie się miłości. Oczywiście nie jest ono nieprzerwanym zachwytem, stałym upojeniem. „I w miłości nie żyje się bez bólu” - mówi autor „Naśladowania”. Miłość w życiu zakonnym świadczy się wszystkim, udowadnia się na co dzień pełnieniem zwykłych, powszednich prac i obowiązków, podobnie jak to ma miejsce w życiu rodzinnym. Podczas jednak gdy w małżeństwie często pierwszy zapał miłości stygnie (choć nie powinien i nie zawsze się tak dzieje), osoba ukochana powszednieje, traci urok, - życie zakonne nastawione jest z natury swojej na to, by się w miłości doskonalić, by ją powiększać i bogacić, żeby jej płomień coraz bardziej rozpalać. Boga i tylko Jego można kochać bez zastrzeżeń i bez granic, toteż przed sobą mamy nieskończoność.
Karmel jest, można powiedzieć, tą pracownią artystyczną, w której pracuje się nad odkrywaniem coraz to nowych wyrazów miłości, nad wydobywaniem z własnego serca melodii oddania i uwielbienia, które miłe byłyby Sercu Tego, któremu pragnie się sprawić radość kosztem całego życia.
Miłość do Ukochanego nie byłaby jednak pełna, gdyby nie łączyła się z Nim w Jego zainteresowaniach i troskach. Tymi zainteresowaniami naszego Boga są losy ludzi, Jego dzieci.
Gdy św. Teresę od Dzieciątka Jezus, karmelitankę bosą zapytano, dlaczego wstąpiła do Karmelu, odpowiedziała krótko i treściwie: „Przyszłam aby zbawiać dusze, a zwłaszcza modlić się za kapłanów”.
Zbawiać dusze w czterech ścianach klasztoru, gdy nie ma się do czynienia z żadnym prawie człowiekiem poza własnymi siostrami?
Jednakże Ojciec św. Jan Paweł II mówi o „kontemplacji owocującej w apostolstwie”. I proszę mi wierzyć, że tym co przyprowadziło każdą z nas do tego zamkniętego domu modlitwy było między innymi właśnie przekonanie, że tutaj pewniej i skuteczniej, niż w życiu oddanym działalności zewnętrznej możemy się przysłużyć umiłowanemu Bogu czyniąc dobrze drugiemu człowiekowi. Paradoks? Ileż takich pozornych paradoksów zawiera życie duchowe!
Zapytajmy w jaki sposób, przy użyciu jakich środków Pan nasz Jezus Chrystus zbawił świat? Zapewne, Pan Jezus apostołował. Przebiegała całą ziemię palestyńską nauczając, pomagając, czyniąc cuda. Lecz jaką część swego życia ziemskiego poświęcił tej zewnętrznej działalności? Tylko trzy lata lub trochę więcej na trzydzieści kilka!
Trzydzieści lat natomiast spędził prowadząc życie zwyczajne, pospolite życie wiejskiego rzemieślnika. Wówczas to pracował, modlił się, wielbił Ojca. W końcu najbardziej decydującym dla naszego zbawienia, czynem była Jego ofiara.
Są ludzie, których Bóg powołuje do tego, by jak apostołowie pracowali nad zbawieniem świata, głównie przez głoszenie Słowa. Są oni niezastąpieni, bo jak mówi św. Paweł: „Jakże mieli wierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?” (Rz 10,14).
Lecz są i tacy, a do nich właśnie należą wszyscy członkowie zakonów kontemplacyjnych, którzy wezwani są, by naśladować ten drugi rodzaj apostolstwa Syna Bożego: apostolstwo modlitwy i ofiary. Jeżeli z woli swego Ojca Pan Jezus tak niewielką część swego życia poświęcił bezpośredniemu, czynnemu apostolstwu, to na pewno nie dlatego, żeby ono było mało ważne. Lecz może chciał zwrócić naszą uwagę na wartość tego drugiego rodzaju apostolstwa, na milczące apostolstwo modlitwy, które z tej racji, że jest niedostrzegalne dla oczu, nie da się zmierzyć, obliczyć - zawsze było, jest i będzie na pewno nadal mniej cenione przez ogół.
Tymczasem właśnie ono jest duszą apostolstwa. Bez modlitwy i dobrowolnych ofiar, czy pełni je sam apostoł, czy ktoś w jego zastępstwie, czy - lepiej mówiąc - ktoś, kto go w tej dziedzinie uzupełnia i mu pomaga - nie może być powodzenia. Tylko Bóg posiada moc otwierania serc na słowo, które dociera do uszu i do umysłu. Tylko Bóg jest Panem łask, a bez łaski słowo choćby największą pracą przygotowane, najpiękniej wypowiedziane - będzie tylko pustym dźwiękiem ginącym w przestrzeni bez echa.
Karmelitanka całym swoim życiem poświęconym Bogu ma wypraszać łaski, ściągać na świat Boże miłosierdzie, a tym skuteczniej będzie to czyniła, im pełniejsze będzie jej poświęcenie. Jeśli się to zrozumie, jeśli się w to uwierzy to czy można nie zapragnąć składać Bogu wszelkie możliwe ofiary - byle ten cel osiągnąć? Opuszczenie kochającej i kochanej rodziny, rezygnacja z małżeństwa, ze studiów, ze stosunków z przyjaciółmi, wyrzeczenie się przeróżnych udogodnień i przyjemności życiowych - to wszystko wyda się małą ofiarą, jeżeli za tę cenę można się znajdować swym duchowym działaniem wszędzie tam, gdzie ludzie cierpią, potrzebują pomocy, są zagrożeni, giną. łaska dociera wszędzie, nawet tam, gdzie nie potrafi dotrzeć dobry człowiek ze swą pomocną dłonią lub słowem. Dla łaski nie ma granic politycznych, nie ma trudności komunikacyjnych, nie istnieją dla niej ograniczeni czasowe, ani żadne w ogóle niemożliwości. Czyż nie jest to wspaniałe działanie - przyczyniać się do tego by działała łaska?
Im milszy jest Bogu modlący się człowiek, tym jego aktywność duchowa jest większa, szerszy ma zasięg. Bóg nie potrafi niczego odmówić temu, kto i Jemu niczego nie odmawia, jak to niejednokrotnie objawił swoim świętym, jak postąpił w stosunku do Abrahama wstawiającego się za grzesznymi miastami.
Największą władzę nad sercem Boga miała Najświętsza Panna. Kiedy w Kanie poprosiła swego Syna, aby zaradził zmartwieniu nowożeńców czyniąc cud, Pan Jezus dał Jej wyraźnie do zrozumienia, że nie zgadza się to z Jego planami. Jednakże zrobił to, o co Go Ona prosiła, choć już nie ponowiła prośby. Jego miłość do Niej nie pozwoliła Mu powiedzieć „nie”, jakkolwiek i to „nie” Ona przyjęłaby sercem pełnym głębokie pokoju. Popatrzmy na Jej działalność w tej sytuacji. Nie poszła kupić wina - pewnie nie miała na to wystarczającej sumy pieniędzy. Nie urządziła składki wśród przyjaciół czy krewnych młodej pary, nie zaproponowała, że może by gdzieś pożyczyć… Ona poprosiła Boga samego, żeby zaradził. On zaś zrobił to tak dobrze, że nie musieli się ani wstydzić, ani oddawać. Sprawa została załatwiona na sposób prawdziwie boski. Powodem zaś była prośba skierowana przez kogoś, kto umiał prosić, a przede wszystkim kto kochał i sam niczego Bogu nie odmawiał.
To apostolstwo duchowe jest czymś tak dalece realnym, że można mówić o duchowym macierzyństwie dusz poświęconych Bogu. Daje temu wyraz św. Teresa od Dz. Jezus pisząc w swej autobiografii: „O Jezu, być karmelitanką, to być przez zjednoczenie z Tobą matka dusz…” Jest to wielkie słowo, a że odpowiada mu rzeczywistość, dowodzi tego fakt, że tę właśnie św. Teresę ogłosił Kościół św. ustami papieża Piusa XI - Patronką Misji, na równi ze św. Franciszkiem Ksawerym, który, jak wiadomo ochrzcił własną ręką tysiące pogan w Indiach.
Dopóki żyjemy nie potrafimy zmierzyć zasięgu naszego duchowego działania, zdać sobie sprawy z owocności apostolskiej naszego życia. Czasem bywa i tak, że Pan Bóg uchyli nieco zasłonę, która te sprawy okrywa. Ktoś, kto był prosić o modlitwę w jakimś swoim kłopocie, wraca rozpromieniony, pełen radości, że Pan Bóg dał mu tę łaskę, której pragnął. Lecz to zdarza się rzadko. I gdyby nasze działanie duchowe docierało, tylko do tych, którzy nas proszą o wstawiennictwo u Boga, którzy znajdują się w zasięgu naszego spojrzenia, czy zewnętrznego kontaktu - byłoby to za mało. Mamy nadzieję, że dzięki dobroci Boga, który nam tę misję zlecił, nasz duchowy wpływ dosięga także tych, których wcale nie znamy, o których może słyszałyśmy tylko, albo takich, o których istnieniu nie mamy pojęcia.
Czasem wydaje się karmelitance, że z rozmaitych krańców świata wyciągają się ku niej ręce z błagalną prośbą: „pomóż nam!” Dlatego czuje się potrzebna społeczeństwu, Ojczyźnie, miastu, w którym Bóg umieścił nasz klasztor … jakkolwiek to społeczeństwo najczęściej nie wie wcale o naszym istnieniu, albo jeśli wie, rzadko sobie uświadamia, że żyjemy tu w zamknięciu właśnie dla niego, po to, aby pomagać w drodze do Boga każdemu pojedynczemu człowiekowi. Wiemy też, że nie wszyscy potrafią nas zrozumieć, i wiemy, że to nie jest najważniejsze.
Serce życia karmelitańskiego
Na podstawie tego co już zostało powiedziane, łatwo można się domyśleć, że tym sercem naszego życia jest modlitwa. Zalecenie ciągłej modlitwy jest centralnym punktem naszej Reguły, która każe nam oddawać się „w dzień i w nocy rozważaniu Prawa Bożego i czuwaniu na modlitwach”. O pierwszorzędnej wadze modlitwy decyduje nie tylko ilość czasu, który się na nią poświęca, ale i miejsce, jakie zajmuje ona w życiu. Na nią właśnie, na modlitwę, nakierowane jest całe nasze życie, tak indywidualne, jak i wspólnotowe. Wszystko, co składa się na dzień powszedni w Karmelu, ma na celu stworzenie warunków odpowiednich do modlitwy.
Toteż jednym ze „znaków szczególnych” powołania karmelitańskiego jest zamiłowanie do modlitwy. Kandydatka do życia kontemplacyjnego czuje się pociągana z nieprzepartą siłą do wnętrza, by tam trwać przed Bogiem w uwielbieniu i miłości. Nie tyle chce służyć Bogu poprzez służbę braciom, co pragnie dotrzeć do samego Boga, a trwając przy Nim i miłując Go, pomagać przez to ludziom. Jest w niej pragnienie jakiegoś odejścia na samotność, by lepiej, by łatwiej i dłużej się modlić; tęsknota za odsunięciem z pola uwagi wszystkiego, by skupić się jedynie na Bogu. Bardzo często odpowiedzią na pytanie: „dlaczego chcesz wstąpić do Karmelu”: jest „bo mnie tak bardzo pociąga modlitwa; lubię się modlić…”.
Modlitwy w Karmelu jest dużo. Najważniejsza jest, oczywiście, codzienna Msza św. i Komunia św. „Ofiara Eucharystyczna jest źródłem i szczytem życia Kościoła” mówi Sobór Watykański II, jest więc i najważniejszym zdarzeniem w życiu wspólnoty zakonnej, a „Uczta Eucharystyczna - jak głoszą z kolei nasze Konstytucje - znak jedności i więź miłości, jednoczy naszą wspólnotę poprzez uczestniczenie w tym samym Chlebie i w tym samym Kielichu”. Naszą codzienną, skromną ofiarę życia łączymy z największa i najświętszą Ofiarą Chrystusa, która jedna tylko nadaje pełny sens wszystkim ludzkim wyrzeczeniom spełnianym ze względu na Boga. Ze spotkania z Panem Jezusem w Komunii św. tryska siła i zapał do takiego życia. Jest to najdonioślejszy, najbardziej złoty moment szarej codzienności. Jednakże nawet w tych cennych chwilach wzajemnego oddania się sobie Boga i duszy, jest miejsce na myśl apostolską. Człowiek tak obdarowany wie, że Bóg przychodzi do niego z całym ciężarem spraw swojego Królestwa, by znaleźć w nim współpracownika, głęboko zainteresowanego wspólną sprawą.
„Powołanie Karmelu zobowiązuje do «życia w oddaniu Jezusowi Chrystusowi», «rozmyślając dniem i nocą Prawo Pańskie i czuwając na modlitwie». Święta Matka Teresa wierna zaleceniom Reguły pierwotnej… uczyniła modlitwę fundamentem i pierwszorzędnym zadaniem życia swoich córek”.
Dwie godziny modlitwy myślnej, jakie (poza Mszą św.) wyznaczają nam Konstytucje, wypadają jedna rano, a druga po południu. Są one tym, do czego tęskniła dusza osoby powołanej. Klęczymy w chórze zakonnym wszystkie razem, przychodzimy do Pana całą rodziną, lecz każda zanurzona jest w tych chwilach w głębokiej samotności, w której pilnie szuka Boga. Na pewno każda modli się inaczej, bo na modlitwę przynosi się to wszystko, czym się jest, całą swoje osobowość odmienną od osobowości innych ludzi.
Modlitwa jest to rzecz prosta, najprostsza. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus powiedziała o niej: „Dla mnie modlitwa jest wzniesieniem serca, prostym wejrzeniem ku niebu”; wielka św. Teresa z Avila, doktor Kościoła określiła ją jako: „przyjacielskie obcowanie i często powtarzana rozmowa na samotności z Tym, o którym wiemy, że nas miłuje”.
Będąc jednak tak prosta modlitwa jest przedmiotem całej szeroko rozbudowanej wiedzy, stanowiącej zdobycz wielu pokoleń. Ktoś, kto dopiero zaczyna się modlić, nie domyśla się nawet w części, w jaki nowy, odmienny od zewnętrznego świat wstępuje. Świat wcale nie szary i nudny, jak się to wydaje niektórym ludziom, którzy dziwią się jak można tyle czasu spędzać na kolanach, a nie „zanudzić się na śmierć”, nie tęsknić za radiem, telewizorem czy wycieczkami. Modlitwa wprowadza w świat Bożego piękna bardziej porywającego niż to, które nam mogą ukazać ludzkie wynalazki. I przygody można mieć w życiu duchowym ciekawsze, a nade wszystko pełniejsze głębokiej treści, niż te, które są tematem powieści. Jednakże, nie dla przygód oddajemy się modlitwie, lecz dlatego, że wprowadza nas ona w kontakt z jedyną Rzeczywistością, jaką jest Sam Bóg. Podczas modlitwy zajmujemy się samą prawdą (a nawet Prawdą!) - nie zmyśleniem czy fikcją, nie czymś będącym jakby na peryferiach rzeczywistości, czymś nieistotnym i błahym. Modlitwa wprowadza w pełnię życia, prawdziwego życia. I przekonuje się o tym prawie namacalnie człowiek, który się modli.
Jest modlitwa ponadto naśladowaniem Chrystusa „kontemplującego na górze, którego życie było zawsze ożywiane synowską rozmową z Ojcem”. A życie karmelitanki ma być przecież właśnie „naśladowaniem we wszystkim Chrystusa, staraniem się o to, by upodobnić swoje życie do Jego życia”.
Czasem, a zdarza się to w lecie, gdy okna naszego chóru są otwarte, dochodzą do nas dźwięki muzyki z czyjegoś radioodbiornika. Muzyka taneczna, jazz… A my klęczymy w naszym chórze, w którym panuje zupełne milczenie, każda w swoim sercu zajęta Bogiem. Wtedy poprzez ten kontrast czujemy, może głębiej niż w innych momentach, że jesteśmy na swoim miejscu właśnie tu, w tej poważnej, pełnej czyjejś najdroższej Obecności ciszy i że tamte głosy ze świata wcale nas nie nęcą. Owszem, wyrywają nawet z serca okrzyk wdzięczności: „Dziękuję Ci, Panie, żeś mnie tu przyprowadził!” i zaraz drugi: „Błogosław temu światu, który przypomina się nam tak natarczywie, wpadając w naszą ciszę tanecznymi dźwiękami!” Nie pozwala nam on zapomnieć, że jesteśmy tutaj także dla niego, by upraszać dla jego prac, trosk, nawet rozrywek błogosławieństwo Ojca.
Modlitwa myślna jest jedną częścią naszej modlitewnej służby. Druga jest modlitwa ustna - wspólne odmawianie Liturgii Godzin. Schodzimy się w tym celu, siedem razy w ciągu dnia do chóru, wezwane głosem dzwonu. Podzielone na dwa chóry recytujemy na przemian psalmy, kantyki biblijne, hymny i wersety z Pisma św., przy czym głos jest tak samo na służbie Słowa Bożego, jak i całe ciało przybierające postawę czci, wykonujące gest, który ma wyrażać uwielbienie dla Boga Jedynego w Troistości Osób, pochwałę Świętej Bożej Rodzicielki, świętych… Ogromne bogactwo myśli i duchowe piękno zawarte jest w Liturgii. Dostarcza ona co dzień nowego pokarmu duchowego tym, którzy się nią modlą, gdyż „Liturgia wzbogaca modlitwę osobistą; modlitwa osobista zaś pogłębia autentycznego ducha kontemplacyjnego, koniecznego dla godnego sprawowania Bożych tajemnic”.
W dni świąteczne sprawowanie Liturgii Godzin odbywa się z większą uroczystością. Wówczas recytację zastępuje śpiew gregoriański lub polifoniczny przy akompaniamencie instrumentu. Śpiew daje możliwość głębszego przezywania świętych tekstów niż recytacja, gdyż odbywa się wolniej i w skutek tego jest więcej czasu na zastanowienie się nad wypowiadanymi słowami. Ponadto melodia gregoriańska natchniona prawdziwą pobożnością Kościoła, podkreśla, niejako wskazuje palcem, nad czym należy się zatrzymać, jak myśl podaną zrozumieć, kieruje uczuciami i nastrojami unosząc je na falach melodii ku Najwyższemu Pięknu.
Większą jednak radością niż samo piękno Liturgii napełnia świadomość, co ona w istocie swej oznacza. Otóż „wspólnota zakonna… przez sprawowanie Liturgii uczestniczy w paschalnej tajemnicy Chrystusa i w wykonywaniu Jego kapłańskiego urzędu” a także „wyraża swą komunię z Kościołem powszechnym i przyczynia się skuteczne do nadejścia Królestwa”. Dlatego jest ona tą modlitwą, której nigdy nie może zabraknąć, póki w jakiejkolwiek części globu ziemskiego są osoby zobowiązane do odmawiania Liturgii Godzin. Podczas gdy modlitwa myślna, o której wyżej była mowa, jest modlitwą osobista i indywidualną (choć posiada także znaczenie apostolskie), Liturgia Godzin jest zawsze modlitwą Kościoła, nawet wówczas, gdy modli się tylko jedna osoba. Niemniej jest ona także modlitwą osobistą, bo przecież każdy wkłada w jej odmawianie swoje osobiste uczucia, nastawienie ten stopień miłości jaki posiada.
Jednakże modlitwa w Karmelu nie może ograniczać się jedynie do tych godzin, które spędzamy w chórze przed Najświętszym Sakramentem. Pan nasz do wszystkich skierował tę wskazówkę, że „trzeba się zawsze modlić i nigdy nie ustawać” (Łk 18,1); nasza zaś Reguła karmelitańska, będąca prawem naszego życia przypomina to stawiając nam przed oczy obowiązek ciągłej modlitwy. Taka ustawiczna modlitwa jest bez wątpienia czymś trudniejszym, niż modlitwa w pewnych tylko momentach dnia i wymaga specjalnej łaski Bożej. Jednakże jest ona celem, do którego się dąży i ze względu na który wybiera się odpowiednie środki. Środki te będą przedmiotem następnego rozdziału.
Klimat modlitwy
Do wytworzenia specyficznego „klimatu modlitwy” służą trzy przede wszystkim środki, którymi są: oddzielenie od świata, samotność i milczenie.
a. Klauzura
Oddzielenie od świata nazywa się klauzurą. Polega ono na tym, że nie wychodzimy nigdzie poza obręb naszego klasztoru, ani też nikt nie wchodzi do tych miejsc, w których upływa nam życie. Zamykamy się dobrowolnie, z własnego wyboru, by w ten sposób całe życie ofiarować Temu, który i dla nas „zamknął się” w Tabernakulum. Zamykamy się z Nim i dla Niego, by Mu dotrzymać towarzystwa przez ciągłą modlitwę.
Wielu ludzi nie pojmuje tego zupełnie, wielu pyta: „po co to wszystko? Czy nie można modlić się inaczej, jak tylko w zamknięciu?” Otóż to zamknięcie ułatwia ciągłą modlitwę. Jest ono tym „wynalazkiem”, nie nowym wprawdzie, bo odkrytym już dawno, wynalazkiem do użytku „specjalistów” od modlitwy. Żyjemy przecież w wieku, w którym dokonuje się wielu wynalazków, w którym żywi się szacunek dla tego rodzaju wysiłku umysłu ludzkiego, który odkrywa coraz to nowe sposoby ułatwiania pracy. Są już i pralki elektryczne i odkurzacze, miłośnicy muzyki kupują sobie elektryczne gitary… Po co to wszystko? Czy nie można sprzątać po prostu miotłą, jak dawniej, dokonywać obliczeń bez pomocy komputerów, orać ziemię pługiem?… Można, oczywiście że można, odpowiedzą nam, ale te wynalazki niezmiernie ułatwiają i przyspieszają pracę. Przy ich pomocy pracuje się z mniejszym wysiłkiem a z lepszym skutkiem. Otóż taką samą odpowiedź możemy dać tym, którzy pytają o sens naszej klauzury. łatwiej prędzej, z mniejszym wysiłkiem dochodzimy do celu naszych pragnień, którym jest ciągła modlitwa, gdy stosujemy ten środek, jakim jest klauzura.
Zastanówmy się tylko przez chwilę: jeśli ktoś chce się pomodlić, idzie do kościoła, gdzie jest cicho, gdzie nie załatwia się żadnych codziennych spraw, nie gra muzyka taneczna, nikt nie zacznie z nim pogawędki… Jednym słowem, gdzie nic go nie rozprasza, nie przerywa skupienia, owszem wszystko do niego pomaga, wytwarzając odpowiedni do modlitwy nastrój. Albo też klęknie sobie wieczorem przy łóżku i ukryje twarz w dłoniach, a wtedy wszyscy domownicy wiedzą, że nie można przeszkadzać, trzeba poczekać aż się modlitwa skończy. Każdy z nas wie, ze do modlitwy, choćby najprostszej trzeba sobie stworzyć odpowiednie warunki. Skoro nawet pobożne odmówienie codziennego pacierza, jeżeli nie ma tylko być „odklepaniem” słów, ale modlitwą w prawdziwym tego słowa znaczeniu, wymaga skupienia, a co za tym idzie choćby chwilowego odejścia na samotność, to co dopiero taka modlitwa, która polega na zagłębianiu się umysłem i sercem w prawdy Boże. Cóż dopiero powiedzieć, jeśli ma ona byc ciągła! „Nie można - zauważa św. Teresa od Jezusa - rozmawiać zarazem z Bogiem i ze światem”.
Można wprawdzie modlić się wszędzie. Wiele osób odmawia swój codzienny różaniec udając się do pracy, w tramwaju, autobusie czy na ulicy. Dla tych osób modlitwa jest czymś niewątpliwie ważnym w ich życiu, ale nie czymś jedynym. Oni nie są „specjalistami” w życiu modlitwy. Wykorzystują wszelkie warunki, jakie im życie niesie, by modlitwę kontynuować, lecz nie są nastawieni na danie jej w życiu jedynego miejsca, gdyż mają mnóstwo innych zajęć, które należą do ich powołania i poprzez te zajęcia głoszą chwałę Boga. My natomiast mamy „specjalizować się” w modlitwie, a wiemy, że każda specjalizacja rozpoczyna się od wynalezienia i stworzenia optymalnych warunków dla danego rodzaju zajęcia. Ani tramwaj, ani autobus, ani ulica nie stwarzają najlepszych warunków do modlitwy, jakkolwiek, na szczęście, bywają niejednokrotnie dobrze wykorzystywane przez ludzi głęboko religijnych. Natomiast osoby, których szczególnym celem jest dojście do wysokiego stopnia modlitwy (inaczej mówiąc: do zjednoczenia z Bogiem), muszą postawić wszystko na jedną kartę, sięgnąć po środek radykalny, drogo kosztujący, dlatego nie używany przez ogół.
Niewątpliwie, klauzura wymaga wyrzeczeń i są chwile, zwłaszcza na początku, kiedy czuje się ich ostrze. Lecz nie zapominajmy, ze to Bóg jest tym, który wybiera sobie tych „ludzi do klauzury”. Jeżeli jest nim On, to musimy wziąć pod uwagę co pozwoli nam na tę sprawę popatrzeć inaczej. Tym czymś jest łaska. łaska zawsze robi człowiekowi niespodziankę, nie da się bowiem zobaczyć, zmierzyć czy zwarzyć, jest nieuchwytna, a jej działanie jest zaskakujące. Otóż osoby powołane do klauzury, choćby nawet miały chwile, w których tęsknota za przestrzenią i swobodnym poruszaniem się po niej w nich się odzywa, to jednak przedziwnym działaniem łaski tak się dobrze w tym domniemanym „więzieniu” czują, takie są, bez przesady można powiedzieć, tutaj szczęśliwe, że za nic nie chciałyby stąd odejść. Normalnie dla każdego zamknięcie w ciasnej przestrzeni jest cierpieniem. Lecz to jest właśnie zdumiewające i świadczy o przedziwnych drogach łaski - a my znamy ten fakt z osobistego doświadczenia - że gdy ktoś jest przez Boga powołany do Karmelu, zamknięcie w klauzurze jest jego radością, czuje się tutaj w swoim żywiole, jak przysłowiowa „ryba w wodzie”. Potwierdzić to mogą wszystkie karmelitanki bose, jakie dziś żyją na świecie, świadczą o tym całe pokolenia tych, które w ciągu czterech wieków istnienia Karmelu żyły i uświęcały się w naszych klasztorach.
Młodzi zawsze lubili i lubią ruch, zmianę, wycieczki, obozy… Niejedna młoda dziewczyna myśli sobie: „Jakże ja wytrzymam w zamknięciu, skoro podczas żadnych wakacji nie mogłam w domu wysiedzieć”. Niejedna z nas, które teraz jesteśmy w Karmelu, też tak sobie myślała. Jak już wspomniałam, są chwile, kiedy to kosztuje, kiedy i inne rzeczy kosztują, ale o wiele więcej jest takich, które napełniają radością, pokojem, - na myśl, że jest się tutaj na zawsze, że jest się z Bogiem i dla Boga. Dzięki Bogu, że coś kosztuje! Przyszłyśmy przecież tutaj złożyć ofiarę. Byłoby więc rzeczą nielogiczną żądać, żeby nic nie kosztowało. Lecz powtarzam, mimo wszystko klauzura jest naszą radością.
Duszy powołanej i nastawionej na danie wszystkiego, „Bóg sam wystarcza”, według słynnego powiedzenia św. Teresy od Jezusa, Matki naszej. On zastąpi nam i góry i morze, zielone łąki i jeziora,… bo, jak mówi św. Jan od Krzyża: „… góry, doliny samotne, zalesione, wyspy osobliwe, rzeki szumiące, świst wiatrów… tym jest mój Umiłowany”.
Już św. Teresa od Jezusa, od której pochodzi klauzura w klasztorach karmelitańskich, zauważa z podziwem, jaką radością dla jej córek jest znalezienie się „w tym świętym zamknięciu, którego już nigdy nie opuszczą… Nikt nie zrozumie, kto sam tego nie doświadczył, jak wielkie jest nasze uszczęśliwienie gdy (…) ujrzymy się wreszcie za klauzurą…”.
Innym zarzutem, jaki stawia się klauzurze jest ten, że wyobcowuje ona ze świata, zamyka w kręgu małych drobnych praw, zacieśnia horyzonty.
Zapytajmy najpierw czy pośród ludzi żyjących na świecie, posiadających całkowitą swobodę poruszania się i kontaktowania ze wszystkimi nie spotyka się ludzi o ciasnych horyzontach? Przyznaję, że klauzura jak każde urządzenie ludzkie i przez ludzi używane, ma swoje niebezpieczeństwa, a jednym z nich jest to, że może zacieśniać, koncentrować człowieka na samym sobie. Jeżeli jednak może tak czynić, nie znaczy to jeszcze, że takie jest jej normalne działanie. Owszem właśnie klauzura pomaga spojrzeć szerzej na wielkie sprawy Kościoła i ludzkości. Parzy się wtedy jakby z samolotu szybującego nad ziemią, a nie z własnego podwórka. Klauzura, bowiem oddala nas od spraw ludzkich po to, aby nas do nich zbliżyć od innej strony. Patrzy się, nie sercem zacieśnionym własnymi interesami, dążeniami, cierpieniami, ale z pewnej perspektywy, którą daje się wyrzeczenie tego wszystkiego. Odchodzi się - jak się ktoś trafnie wyraził - aby lepiej widzieć.
Odczuwają to instynktownie odwiedzające nas osoby, nasi krewni i przyjaciele. Gdy żyłyśmy pośród nich, takim samym życiem jak oni, nie przychodziło im na myśl zwierzać się nam, szukać u nas pociechy czy rady. Teraz po nią przychodzą. Byłyśmy przedtem pełne swoich własnych spraw, trosk takich samych, jak ci co nas otaczali. Nie miałyśmy niejako w sercu miejsca na przyjęcie problemów naszych bliźnich. Będąc w środku tych spraw, zaangażowane w nie, jak wszyscy nie potrafiłyśmy spojrzeć na nie z pewnym obiektywizmem, które teraz naszemu spojrzeniu daje wyrzeczenie. Wreszcie żyłyśmy dla siebie, teraz zaś „zostawiłyśmy siebie”, by żyć dla drugich. To daje sercu swobodę i wolność zajęcia się sprawami braci, spojrzeniu zaś większą jasność i zdolność wnikania w głąb.
Nie, doprawdy, klauzura nie czyni nas obcymi światu i jego bólom. Ona jest po to, by dać wolność duchowi, wyzwolić go nie tyle od spraw świata, ale przede wszystkim od samych siebie, od egoizmu, zbytniego zajmowania się sobą, pragnienia posiadania, od zainteresowań nieistotnych, myśli zaśmiecających wyobraźnię i pamięć po to, aby one mogły wypełnić się Bogiem.
Dlatego tez nasze zamkniecie dokonując, czy raczej domagając się tego dzieła oczyszczenia, przygotowuje nas na przyjęcie całym sercem wielkich spraw Kościoła św. i ludzkości.
Oto, co na temat klauzury myśli Kościół św., jego opiekun, więcej, ten, który daje nam klauzurę i możność życia w niej.
„Nie można mówić, (…) że to oddzielenie od spraw i wydarzeń świata, w jakiś sposób stoi na przeszkodzie pełniejszemu rozwojowi miłości względem wszystkich ludzi. Nie wolno uważać mieszkańców eremu za obcych w ciele Kościoła (Paweł VI). Albowiem gdy pustelnicy, oddaleni od wszystkich, oddają się jedynie kontemplacji Boga i dusze swoje poprzez miłość teologalną jak najściślej łączą z Bogiem, czują, że przynagla ich pewnego rodzaju konieczność miłowania wszystkich ludzi sercem samego Boga, do troski o ich zbawienie, do wspomagania całego Kościoła rozproszonego po świecie, swoimi modlitwami i uczynkami pokuty. Stad ci, co oddają się jedynie kontemplacji, z większą miłością i w sposób wyższy przeżywają w swych sercach udręki i bóle wszystkich ludzi. Wiedząc, że w sercu Matki Kościoła są miłością, otwierają szeroko swego ducha, by móc ogarnąć nim wszystkie możliwe trudy, cierpienia i nadzieje swych braci, jacy tylko istnieją na świecie. A gdy oddaleni od zgiełku świata zdają się być głusi na wołanie braci, oni łączą głosy, wzdychania i jęki wszystkich ludzi z głosem Chrystusa i Kościoła w modlitwie liturgicznej. Z Eucharystycznej zaś zwłaszcza Ofiary czerpią siły doi składania w milczeniu i pokorze dusz swoich za braci”.
A oto wypowiedź nowsza, zaczerpnięta z ekshortacji Ojca św. Jana Pawła II: „Klauzura symbolizuje zatem tę „izdebkę” ludzkiego serca, w której każdy powinien trwać w jedności z Panem. Przyjęta jako dar i wybrana jako dobrowolna odpowiedź miłości, jest miejscem duchowej komunii z Bogiem oraz braćmi i siostrami, w którym ograniczoność przestrzeni i kontaktów zewnętrznych sprzyja wewnętrznemu przeżywaniu wartości ewangelicznych”.
b. Samotność
Drugim ważnym środkiem wspomagającym modlitwę jest w Karmelu samotność. Nie jest ona, rzecz jasna, całkowita. W Karmelu pięknie zostało zharmonizowane życie pustelnicze z życiem wspólnym. Do chóru na modlitwę, do refektarza na posiłki, a także na rekreacje, czyli chwile wspólnego odprężenia - zbieramy się razem. Reszta dnia upływa każdej w ciszy i samotności celi, którą każda karmelitanka posiada sama dla siebie. Tutaj pracuje i modli się. Zajęta praca ręczną stara się duchem przebywać przy Bogu i dotrzymywać Mu towarzystwa.
Oto dla ilustracji mały obrazek z życia św. Teresy od Dzieciątka Jezus, opowiedziany przez jej siostrę Celinę.
„Pewnego dnia weszłam do celi naszej drogiej Siostry i zostałam uderzona wyrazem ogromnego jej skupienia. Szyła z wielką pilnością, ale zdawała się być zatopiona w głębokiej kontemplacji.
- O czym myślisz? - zapytałam.
- Rozmyślam nad Ojcze nasz - odpowiedziała. - To tak słodko nazywać Pana Boga naszym Ojcem!…
I w oczach jej zabłysły łzy”.
Karmelitanka czuje stały i głęboki pociąg do samotności, ponieważ samotność jej pełna jest Boga. Ten sam instynkt nadprzyrodzony, który kazał jej wybrać klauzurę na środowisko, w którym będzie upływało jej życie, skłania ją także do poszukiwania samotności.
c. Milczenie
Trzecim wreszcie czynnikiem tworzącym w Karmelu „klimat modlitwy” jest milczenie.
Milczenie całkowite obowiązuje w chórze. Tutaj przemawiamy głośno tylko do Boga słowami modlitwy Kościoła. Milczenie panuje w refektarzu, miejscu posiłków wspólnoty karmelitańskiej. Przerywa je tylko poważny głos lektorki, która czyta książkę o treści religijnej, tak, by siostry posilając się mogły równocześnie karmić dusze słowem Bożym. Milczenie rozciąga się na korytarzu na który wychodzą drzwi cel zakonnych. Siostry spotykając się na nim schylają głowy i wypowiadają stare i piękne pozdrowienie będące pochwałą Tego, którego wielbią wieki: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus…”.
Przez cały dzień za wyjątkiem rekreacji, o której później będzie mowa, obowiązuje wielka powściągliwość w słowach, zezwalająca jedynie na to, co konieczne: na porozumienie się w sprawach dotyczących pracy i obowiązków dnia codziennego.
Wieczorem, od godziny brewiarzowej zwanej Kompletą, którą w Karmelu odmawia się o godz. 1930 - obowiązuje milczenie ścisłe, polegające na wystrzeganiu się każdego słowa, a nawet hałasu. Zaznaczyć trzeba, że jest to czas, w którym ustają prawie wszystkie prace, siostry idą do cel, gdzie odprawiają czytanie duchowne, poczym wzywane są do chóru na odmówienie ostatniej części Liturgii Godzin zwanej Godziną Czytań. To „wielkie milczenie”, jak je nazywamy, trwa do porannej Jutrzni, kiedy to kończy się na głos dzwonu odzywającego się wówczas, gdy w chórze kantorki intonują hymn Zachariasza „Benedictus… Błogosławiony Pan, Bóg Izraela…”.
Czas wielkiego milczenia to czas błogosławiony i święty. Jaki jest jego sens? Oddzielając nas welonem milczenia nawet od współsióstr i od wszystkich spraw codziennego dnia, które jakby się usuwają, „przykrywają” tym milczeniem - stawia nas bardziej bezpośrednio w obecności Boga, do którego jedynie w tym czasie przemawiać mamy. Cisza zewnętrzna łatwo przenika do duszy, podnosząc ją ku Temu, Który nieustannie, w wieczystym milczeniu wypowiada swoje Słowo, którym jest Jego Syn. Tego to Słowa - jak mówi św. Jan od Krzyża - „powinna w milczeniu słuchać dusza”.
W milczeniu trzeba zasmakować, by móc je cenić tak, jak na to zasługuje. Dzisiejszy świat pełen jest najprzeróżniejszych hałasów. Ludzie się na nie niejednokrotnie skarżą, ale także przyzwyczajają się do nich tak, że częstokroć cisza ich przeraża. Tymczasem w milczeniu wyrabia się głębia i moc duszy. Źle jest gdy człowiek przestaje tęsknić za ciszą konieczną do spokojnej i głębokiej refleksji. Jednakże wiele osób za nią tęskni i na tych cisza naszych klasztorów robi wrażenie.
Oto co mówi na temat milczenia Ojciec św. Jan Paweł II :„Musimy wyznać, że wszyscy potrzebujemy tego milczenia przenikniętego obecnością adorowanego Boga; potrzebuje go teologia… potrzebuje go modlitwa, aby nigdy nie zapomniała, że oglądanie Boga oznacza zejście z góry z obliczem tak promieniującym, iż trzeba je przykryć zasłoną; potrzebuje go ludzki wysiłek, aby zrezygnować z zamykania się w walce bez miłości i przebaczenia. Wszyscy, wierzący i niewierzący musza nauczyć się milczenia, które pozwoli Bogu mówić kiedy, i jak zechce, a nam zrozumieć Jego słowo”.
Przypominam pewna studentkę prawa, córkę ateistów, nie ochrzczona, nie umiejącą się modlić, nie wiedząca prawie nic o Bogu i świadomie tęskniącą za Nim. Przyszła do naszej rozmównicy i po krótkiej chwili rozmowy powiedziała przyciszonym głosem rozglądając się wokoło: „Jak tu jest cicho… jak mnie tu jest dziwnie dobrze… Ja jestem zawsze bardzo śmiała, nawet mogę powiedzieć, że bezczelna… ale tutaj jestem dziwnie onieśmielona…”.
Milczenie obowiązujące w naszych klasztorach w godzinach wieczornych i przez całą noc do rana ma nie tylko znaczenie środka stwarzającego sprzyjające warunki do modlitwy. Jest ono ponadto, na drugim miejscy, sposobem wynagradzania Bogu za zło, jakie człowiek popełnia co dzień mową, oraz za zło, które dzieje się tak często pod osłoną nocy. Trzeba, aby Bóg otrzymywał zadośćuczynienie miłości za to, czym jest co dnia obrażany.
Duch pokuty
Zostało poprzednio wspomniane, ze wszystko w naszych klasztorach nastawione jest na to, by dopomagać głównemu zajęciu sióstr, jakim jest modlitwa. Związek modlitwy z omówionymi w poprzednim rozdziale środkami, którymi są odosobnienie od świata, samotność i milczenie, wydaje się na pierwszy rzut oka bardziej oczywisty, niż z dwoma innymi, o których chcę obecnie mówić, a którymi są: praca i umartwienie. Jednakże i one wywierają wielki wpływ na modlitwę, zwłaszcza modlitwę pojętą szerzej, jako „życie modlitwy”.
a. Praca
W Karmelu praca była od samego początku i nadal jest w wielkim poszanowaniu. Mam na myśli pracę ręczną. Umysłowej pracy z zasady się nie oddajemy, gdyż naszą pracą umysłową jest modlitwa, rozważanie prawd Bożych, oraz ciągłe, na ile ludzka natura pozwala, trwanie sercem przy Bogu. Żyjemy z pracy rąk. To prawda, że dobrzy ludzie przynoszą nam też czasami cos jako „ofiarę”, którą składają w pierwszym rzędzie Bogu, a z której chcą, byśmy korzystały. Lecz nigdy o to nie prosimy.
Pracy w Karmelu jest dużo, a czasu na nią mało. Trzeba wykonać wszystkie zajęcia związane z gospodarstwem domowym, jak gotowanie, pranie, sprzątanie, trzeba uprawić ogród, szyć i naprawiać odzież, a nadto zarobić na życie. Nawet drobne naprawki domowe staramy się wykonać same, a dopiero w ostateczności wzywać fachowców.
Ponieważ dużo czasu spędzamy na modlitwie, chwil, które pozostają na prace jest niewiele. A jednak musi go wystarczyć na wszystko. I na ogół wystarcza. Zależy to od dobrej organizacji pracy, która polega między innymi na odpowiednim wykorzystaniu zdolności każdej ze sióstr, a następnie od sumiennego wykorzystania każdej chwili przeznaczonej na pracę.
Od samego wstąpienia uczymy się tego „szacunku dla czasu”, nie marnowania go. Poza dniami świątecznymi, żadnej siostry nie zobaczy się nigdy bezczynnej. Nawet gdy schodzimy się na chwile wytchnienia i rozrywki, na tzw. Rekreacje, przychodzimy tam ze swoimi robotami ręcznymi i podczas gdy rozmawiamy, ręce nie przestają pracować. Tu przypomina się to, co o św. Teresie, Matce naszej opowiadali jej współcześni. Do rozmównicy przychodziła zawsze ze swa kądzielą. Kiedy pewien prałat okazał z tego powodu swoje niezadowolenie, że rozmawiają z nim równocześnie pracuje, odpowiedziała mu Święta, że jest zbyt uboga na to, by sobie pozwolić na próżnowanie. Jeżeli więc chce z nią rozmawiać, musi się zgodzić na to, że będzie równocześnie przędła.
Zdolności każdej siostry, jak się wspomniało wyżej, są wykorzystywane do maksimum, a trzeba przyznać, że nikomu ich Pan Bóg nie poskąpił, lecz wyposażył każdego. Każdy w jakiejś „swojej” dziedzinie może włożyć wiele dla wspólnego dobra. Tak i u naszych sióstr odkrywa się zdolności i daje odpowiednie prace. Są w naszych Karmelach siostry uzdolnione do szycia, haftu, malarstwa, rzeźby, muzyki, śpiewu, są takie, które umieją pięknie pisać i projektować dekoracje, układać okolicznościowe wiersze, są uzdolnione do wszelkiego rodzaju „majsterkowania”… Robimy więc rzeczy najprzeróżniejsze, które trudno byłoby tutaj wszystkie wyliczyć.
Wszystkie siostry zainteresowane są pracą jednej lub kilku. I to jest wielka siła, a także coś, co nie raz głęboko wzrusza. Każda ma swój dział, za który jest odpowiedzialna, ale gdy potrzeba siostra, która się obawia, że nie zdąży na czas, może zawsze liczyć, choćby w ostatniej chwili na pomoc innych. Na pewno nie pozostawi się jej samej, bezradnej i zatroskanej. Ta lub tamta odłoży swoje zajęcie i przyjdzie zapytać: „Może siostrze pomóc?” Dziś mnie pomagają, jutro ja pomogę - wszystko jest nasze wspólne, nie ma „twoje” i „moje”. Nawet siostry starsze i chore nie czują się zwolnione z obowiązku pracy i cieszą się, gdy mogą w czymś innym pomagać.
Gdy mowa o pracy, trzeba wspomnieć o jeszcze jednym. Wymaga się u nas wielkiej dokładności i sumienności w jej wykonaniu. Uważamy, że wszystko, co zostało zrobione w klasztorze przez osoby, które poświęciły się Bogu, powinno nosić na sobie piętno wielkiej staranności i rzetelnego wykonania. Bo dla Kogo to robimy?… Praca jest także naszą służba Bogu i modlitwa naszych rąk, bez względu na to, czy jest czy nie jest wynagradzana tak, jak na to zasługuje.
Czym jeszcze jest praca w Karmelu? Stanowi ona o naszej solidarności z naszymi braćmi i siostrami w świecie, którzy muszą wiele i nieraz ciężko pracować. Jest naszą codzienną ofiarą, zwłaszcza gdy jest szczególnie męcząca, wytężona lub niemiła, bo nie zawsze praca daje satysfakcję i wcale o to nie chodzi, żeby dawała. Jest ona niewątpliwie środkiem łączenia się z Bogiem, jeżeli podejmowana jest z ta myślą, ze dla Niego ponosi się ten trud. Jest sposobem naśladowania Chrystusa w Jego życiu ziemskim, zwłaszcza w ciągu lat Jego życia ukrytego w Nazarecie. Jest czynnikiem wzmacniającym więź rodzinną w naszej zakonnej wspólnocie, gdy, jak się wyżej wspomniało, trzeba poczuwać się do odpowiedzialności za wspólną sprawę. Przez to wszystko, a także przez to, że jest ona czynnikiem postępu duchowego, wymagając wielu wyrzeczeń, dokładności, sumienności, cierpliwości, wysiłku - jest praca wielkim i ważnym przygotowaniem duszy karmelitańskiej do modlitwy.
Praca w naszych klasztorach zastępuje dziś w dużej mierze dawne umartwienia.
b. Umartwienie
Oto jest drugie słowo nad którym się zatrzymamy, słowo, w przeciwieństwie do poprzedniego - bardzo dziś niepopularne. Ludzie żyjący wśród świata, nie używają go wcale, chyba tylko dla żartu. Uważają, że należy ono bez reszty do słownika zakonnego, a nawet ma posmak średniowiecza. W umysłowości dzisiejszego człowieka kojarzy się z jakimś bezsensownym samoudręczeniem albo zadręczaniem drugich. Umartwieniami albo jakimiś dziwacznymi „próbami” stosowanymi rzekomo w zakonach w stosunku do nowicjuszy i nowicjuszek straszy się często osoby, które zdradzają chęć do życia zakonnego.
Co do tych „prób”, którym jakoby poddaje się kandydatki, aby wybadać ich posłuszeństwo, pokorę i inne zalety, trzeba powiedzieć, że życie codzienne - także życie w klauzurze - obfituje w dostateczna liczbę naturalnych, spontanicznych sytuacji, w których te cechy lub ich brak przejawiają się u młodej dziewczyny. Nie potrzeba wiec stwarzać sytuacji sztucznych, drastycznych, do czego nie tylko same kandydatki, ale także my, ich wychowawczynie i przełożone odczuwamy niechęć, ponieważ i my jesteśmy dziećmi naszego stulecia.
Umartwienia, oczywiście są. Muszą być, bo przecież, po pierwsze, życie zakonne jest ustawicznym samowychowaniem się, a jak można wychować kogoś (albo samego siebie) niczego mu nie odmawiając, pozwalając na wszystko? O tym mówi Ojciec św. Jan Paweł II w posynodalnej adhortacji o życiu zakonnym: „Asceza - przez to, że pomaga opanować i korygować skłonności natury ludzkiej zranionej przez grzech - jest niezbędnie potrzebna osobie konsekrowanej, aby mogła ona dochować wierności swemu powołaniu i iść za Jezusem drogą Krzyża”.
Po drugie, życie zakonne jest życiem ofiary, właśnie tym „kroczeniem za Jezusem drogą Krzyża”. Jest ono naśladowaniem Chrystusa, a wiemy, że On wszystkiego w życiu ziemskim sobie odmawiał. Teraz pragnie w osobach, które wybrał, przedłużać niejako swoją ofiarę za ludzkość. Wszak już św. Paweł pisze: „ze swej strony dopełniam braki udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1,24).
Umartwienia, czy jak je może nazwiemy lepiej - dobrowolne ofiary - są ponadto potrzebą gorącego serca, wyrazem miłości. Z chwilę gdy nowicjuszka to zrozumie, przychodzi do mistrzyni i sama prosi o to, by jej wolno było podjąć jakieś umartwienie. Po prostu miłość jakiej w sercu doświadcza, domaga się swoistego wyrazu, dopomina się o prawo do złożenia daru. Gdy się kocha człowieka, chce się zrobić dla niego coś, co jest trudne, co kosztuje, żeby okazać i udowodnić swoja miłość dla niego. I jest się szczęśliwym, gdy się to wykona. Postawa ludzkiego serca wobec Boga jest taka sama. Jemu też chce się okazywać miłość kosztem ofiary z siebie lub ze „swojego”. Ofiara więc, jest wyrazem miłości. Lecz jest ona także jej podtrzymaniem, warunkiem jej rozwoju, paliwem podtrzymującym i zwiększającym jej żar. Taki jest najgłębszy sens zakonnych umartwień.
Jednakże kogo by umartwienia zewnętrzne przerażały i wstrzymywały od pójścia za głosem powołania, jaki w sercu słyszy, ten niech sobie zda sprawę z tego, że żyjąc pośród świata będzie miał również mnóstwo umartwień, kto wie, czy nie cięższych do zniesienia, niż te zakonne, bo nie chcianych i nie oczekiwanych. Nie nazwie ich wprawdzie umartwieniami ale kłopotami, zmartwieniami, złymi warunkami mieszkaniowymi, koszmarnymi warunkami pracy, złośliwością ludzką, zawodem, który sprawili mu przyjaciele… I słusznie, że nie nazwie tego umartwieniem. Umartwienie jest bowiem taką przykrością, cierpieniem, niedogodnością, którą sobie sami dobrowolnie wybieramy kierowani w tym wyższą pobudką. Różnica pomiędzy ludźmi, którzy odrzucają umartwienie, a tymi, którzy je wybierają polega na tym, że pierwsi znoszą wiele utrapień i przykrości, choć tego nie chcą, owszem nawet starają się ich za wszelka cenę uniknąć, drudzy natomiast z góry i dobrowolnie włączyli je do programu swego życia pragnąc z nich złożyć dar miłości Bogu oraz cenę okupu za zbawienie braci.
Opowiadano mi kiedyś o pewnej kobiecie, która jako młoda dziewczyna zgłaszała się do Zgromadzenia SS. Felicjanek. Odstraszyła ją od tego kroku informacja, że siostry wstają o godz. 5-tej rano. Wyszła za mąż. Mąż jej chodzi codzień do pracy na godzinę 5-tą, a więc ona wstaje wcześniej, by mu przygotować śniadanie.
Zadano mi kiedyś takie pytanie: „Czy zamiast wyrzec się spożycia tego pięknego jabłka, nie doskonalej byłoby zjeść je dla Boga i chwalić Go za to, że stworzył taki wspaniały owoc?” Odpowiedziałam: „I owszem, tak. Lecz zanim potrafi się spożyć owoc naprawdę na chwałę Bożą, trzeba przedtem po wiele razy wyrzec się tego”.
Tu właśnie dotykamy problemu umartwienia jako środka doskonalenia się wewnętrznego, jako narzędzia samowychowania. Człowiek jeszcze nie oczyszczony z egoizmu, ze skłonności do dogadzania sobie, może niezliczoną ilość razy powtarzać w duchu, ze on to jabłko je tylko na chwałę Bożą; mimo to zje je dla dogodzenia sobie. Wnętrza swego nie zmieni samym tylko wzbudzaniem intencji, choć intencja jest też ważna i wystarczy wtedy, gdy faktycznie wyrzeczenie jest niemożliwe lub niewskazane.
Umartwienie jest środkiem niezastąpionym do wewnętrznego oczyszczenia z egoizmu, samolubstwa, skoncentrowania się na sobie… Przez uwolnienie się zaś od tych postaw przygotowujemy miejsce doskonałej miłości.
Celem bowiem umartwienia jest miłość. Ma ono na oku nie tyle cel negatywny, co właśnie pozytywny. Ma ono nas ubogacić w to, co istotne, co najcenniejsze - nie zaś odebrać nam jakiekolwiek prawdziwe wartości. Jeżeli zaś odbiera nam wartość niższą, mniejszą, to po to jedynie, zeby dac o wiele cenniejszą. Nie trzeba więc patrzeć na ascezę jako na jakieś bezduszne ćwiczenie, ale jako na wybieranie tego, co warte jest wyboru. Jest to więc wybór rozumny, co więcej - wybór bohaterski. Wybór podyktowany miłością.
Czy nie musi „umartwiać się” matka, która wychowuje dziecko? Iluż rzeczy sobie odmawia, na jakie trudy i zmęczenie się naraża! Jednakże nie nazwie tego nigdy umartwieniem, ale miłością ku dziecku. Toteż miłość i tylko miłość tłumaczy i to bez reszty sens umartwień zakonnych.
Ubóstwo
„Pomnijmy na to, że święte ubóstwo to herb i godło nasze. Pomnijmy, w jakiej czci je mieli, jak ściśle je zachowywali święci ojcowie w początkach naszego Zakonu… Ten herb ma jaśnieć na naszym sztandarze; na wszelki sposób starajmy się, aby nim naznaczony był cały dom nasz, odziez nasza, mowy, a przede wszystkim myśli nasze…” Tymi słowami zwraca się do swoich duchowych córek św. Teresa od Jezusa, Matka Reformowanego Karmelu, w napisanej dla nich książce pt. „Droga doskonałości”.
Jest to naleganie matki zatroskanej o czystość i nienaruszalność tego dziedzictwa, jakie zostawiła w spadku swoim dzieciom. Toteż zgodnie z jej życzeniem klasztory nasze maja tylko to, co konieczne, gdy chodzi o pomieszczenia, a wszystko w nich nacechowane jest prostotą i ubóstwem. Zrobiła tylko jeden wyjątek, dla kościoła czy kaplicy, gdyż tu, życzyła sobie, aby wszystko było możliwie najpiękniejsze i najbogatsze.
Jak wygląda wnętrze karmelitańskiego klasztoru? Wszędzie jest tylko to, co konieczne, sprzęty są najprostsze, brak wszelkich ozdób. Nawet chór zakonny, w którym odmawiamy nasze modlitwy i uczestniczymy we Mszy św. jest ogołocony ze wszystkiego, co zbędne. Obraz lub krzyż nad skromnym ołtarzem, na miejscy przeoryszy stoi figura Matki Najświętszej, proste drewniane ławki, często instrument muzyczny. Nic tu nie ma rozpraszać myśli, zajmować uwagi. Jest tylko sam Pan przebywający w tabernakulum jako Gospodarz I Centrum tego domu. Na Niego ma być zwrócona uwaga.
Podobnie jest w refektarzu. Tu też proste stoły, ławki, katedra dla lektorki, która czyta podczas posiłku. Pożywienie skromne, zawsze bezmięsne, jednakże wystarczające i dobrze przyrządzone. Troskę o to św. nasza Założycielka i Prawodawczyni złożyła na Matkę Przeoryszę i Siostry pracujące w kuchni, aby, jak pisze w Konstytucjach: „potrawy zesłane przez Opatrzność dobrze przyrządzone były, ponieważ siostry nie maja nic innego, czym by się mogły żywić.” Przysmaków w rodzaju cukierków, czy drogich owoców nie kupujemy, jednakże zjawiają się niekiedy na naszych stołach, zwłaszcza w dni świąteczne, lecz wtedy wiemy, ze są one czyimś darem.
Prosto i ubogo są urządzone cele zakonne. Jest tu tylko łóżko przykryte brązowym kocem, nad nim duży drewniany krzyż bez wizerunku Ukrzyżowanego, ale z umocowaną na nim palmą poświęconą w Niedzielę Palmową; jest niewielki stół i stołek do siedzenia oraz drewniana półeczka na książki. Na ścianę oprócz krzyża - obraz Matki Bożej.
Niczego nie uważamy za swoją osobistą własność, niczym dowolnie nie rozporządzamy, wszystko jest dobrem wspólnym. Z chwila wstąpienia do klasztoru kończy się to, co „moje”.
Prosta i uboga jest nasza odzież. Prawda, że na habit zakonny wychodzi więcej materiału, niż na suknie świeckie. Prawda, że jest to materiał dość drogi, bo wełniany, przynajmniej w jakimś procencie. Lecz taki habit nosi się latami, cerując, łatając. Nie zmienia się go tak często, jak często kobiety na świecie zmieniają swoje suknie, stosując się do kapryśnej mody. Ponadto szyjemy go sobie same, a więc odpada wydatek na krawcową. Z tego względu habit zakonny jest naprawdę odzieniem „ubogich Pana”.
Może dobrze będzie odpowiedzieć tu na zarzut stawiany naszemu (to jest zakonnemu, bo dotyczy to nie tylko karmelitanek) ubiorowi, że jest niezdrowy, niehigieniczne. Jeżeli jest to w jakimś procencie słuszne, (a chyba w niewielkim, bo zakonnice na ogół długo żyją) to w równym, o ile nie w większym stopniu można to powiedzieć o sposobie ubierania się ludzi świeckich, zwłaszcza kobiet hołdujących modzie. Oto jeden z wielu przykładów. Znajomy ksiądz poznał lekarkę, która dowiedziawszy się, że ma on do czynienia z młodzieżą, zaklinała go, by przy każdej okazji uświadamiał dziewczęta, jak wręcz szkodliwe dla zdrowia jest noszenie, zwłaszcza w zimie, takich przesadnie krótkich sukien i płaszczy. Powoduje to prędzej czy później poważne schorzenia. A wszelkie trwałe ondulacje, farbowanie, tlenienie, tapirowanie włosów? Czy zdrowe są dla cery rozmaitego rodzaju szminki i pudry?
Jeżeli zakonnice noszą strój, który w lecie jest trochę za ciepły, za mało przewiewny i mają z tego powodu pewne niedogodności do zniesienia (jakże zawstydzająco małe w stosunku do tych, jakie inne kobiety cierpią dla mody!), to jednak wiedzą, dlaczego to czynią. Habit jest zewnętrznym znakiem naszej przynależności do Chrystusa i Jego Królestwa. W dzisiejszym zlaicyzowanym świecie jest on głośnym wyznaniem wiary. Musi być pod każdym względem odmienny od stroju świeckiego, żeby mógł wołać głośno. Musi odciąć się od wszystkiego, co trąci próżnością, żeby wskazać na wartości inne i przypominać je ludziom. Niedogodności związane z noszeniem habitu, choć prawdę mówiąc są niewielkie, bo człowiek przyzwyczaja się do nich łatwo, mogą być dzięki intencji tych, którzy je noszą, dobrym wynagrodzeniem Bogu za gorszącą modę córek tego świata, na którą ze łzami skarżyła się Matka Boża w La Salette i w Fatimie.
Nie tylko swoim strojem, ale całym życiem ubogim i prostym, zadawalającym się tym, co konieczne, osoby zakonne głoszą prymat spraw Królestwa Bożego nad sprawami tego świata… Pokazują, że słowa Pana Jezusa: „starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6,33) są możliwe do zrealizowania także i dzisiaj, gdy człowiek coraz więcej dóbr materialnych uważa za niezbędne dla swej egzystencji.
Ubóstwo jest ponadto zadośćuczynieniem Bogu za grzechy chciwości, za zbytnie uganianie się za przyjemnościami i wygodą, za rozrzutność i brak ofiarności względem ubogich. Jest ono znakomitym środkiem oczyszczenia wewnętrznego dla osoby, która wyrzeka się posiadania dóbr materialnych i rozporządzania nimi, by w zamian zyskać tę przestronność serca potrzebną do tego, by bóg napełnił ja samym sobą.
Na koniec jest tez ubóstwo, a to jest chyba najważniejsze, naśladowaniem Chrystusa, który niczego na tym świecie nie posiadał na własność, a na krzyżu umierał ogołocony do ostateczności. Przychodzi się do Karmelu po to, by się do Niego upodobnić, odbić w swej duszy Jego Boskie rysy i tak uwielbić Go na ziemi.
Nasze radości
Sadzi się ogólnie, że życie w Karmelu jest życiem bardzo monotonnym. Trudno temu zaprzeczyć. Jest w nim mało zmian. Jest na pewno dużo uboższe pod względem ilościowym we wszystko, co dostarcza wrażeń. Jednak ośmielę się powiedzieć, że ludzie żyjący pośród świata będąc dosłownie zalewani powodzią bodźców zewnętrznych, które powinny powodować wrażenia, stają się na nie niewrażliwi. My natomiast, mając ich mało, mamy pod tym względem psychikę podobną do dzieci. Bodźce zewnętrzne wpadając w nią wywołują mocny oddźwięk. Dlatego to co komuś patrzącemu z zewnątrz wydaje się monotonią dla nas nią nie jest. W naszym odczuciu każdy dzień przynosi wystarczającą ilość zdarzeń. Czasem nawet wolałybyśmy, żeby ich było mniej… Zewnętrzna monotonia sprzyja wewnętrznej koncentracji na Bogu. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus pisała: „Jakże jestem szczęśliwa, że jestem na zawsze więźniem Karmelu. Nie mam ochoty pojechać do Lourdes, aby mieć ekstazy. Wolę monotonię ofiary!” .
Ale miałam mówić o radości. Oto tekst Ojca św. z „Redemptorist donum” (8) „Niechże wraz z miłością, pogłębia się w każdym i w każdej z was radość, że należycie wyłącznie do Boga, że jesteście szczególnym dziedzictwem Trójcy Przenajświętszej, Ojca - Syna - Ducha Świętego”. Oto podstawowe źródło radości karmelitanki bosej - świadomość, że należy się wyłącznie do Boga. Jeżeli ta myśl nie zawsze wywołuje uczuciową radość, zawsze jednak utrzymuje na dnie duszy głęboki pokój. Bo i modlitwa nie zawsze jest radością. Czasem jest ciężką pracą, czasem walką lub udręką, kiedy przeżywa się nieobecność Boga,… podczas gdy On jest blisko…
Mamy jednak także radości i wrażenia bardziej zewnętrzne i wspólne. Każde święto kościelne wraz z całą swą treścią wewnętrzną, ale i zewnętrzną oprawą jest wydarzeniem radosnym. Prócz liturgii kościelnej mamy dostarczającej mocnego pokarmu duszy, mamy swoją „rodzinną liturgię” karmelitańską, związaną z niektórymi świętami, a przynoszącą wiele prostej ludzkiej radości. Są to nasze zwyczaje pełne piękna i prostoty, niektóre z nich pochodzą jeszcze od tej, którą w duchu czci i miłości nazywamy „Świętą Naszą Matką Teresą”.
Przypominam sobie, jak jedna z naszych sióstr zwierzyła się nam, że przez wiele lat przed świętem Bożego Narodzenia mogła zasnąć z radości o przeżyciach tej świętej nocy.
Nasza św. Założycielka doceniała rolę radości i rozrywki w życiu swoich córek. Pewnego razu poleciła jednej z sióstr przepisanie wesołego wierszyka, który miał być przeczytany na rekreacji. Siostra, która otrzymała to polecenie zdziwiła się w duchu, że tak niepoważne zajęcie zleciła jej Matka Fundatorka. Odgadując jej myśl ukrytą Święta weszła niespodziewanie do jej celi i powiedziała: „Pisz, córko, pisz, takie rzeczy potrzebne są, aby przeżyć to życie”.
Sama Święta umiała się radować. Podczas rekreacji śpiewała, grała na bębenku, sama ułożyła wiele wierszy. Niektóre z nich powstały z okazji uroczystości zakonnych takich, jak obłóczyny czy śluby, inne ułożyła ku czci swoich ulubionych świętych, lub na święta Pańskie, Boże Narodzenie, Objawienie… Oto jeden z tych wierszy, może najpiękniejszy, który brzmi jak bojowy hejnał:
Nie trwóż się, nie drżyj
Wśród życia dróg -
Tu wszystko mija,
Trwa tylko Bóg!
Cierpliwość przetrwa
Dni ziemskich znój.
Kto Boga posiadł
Ma szczęścia zdrój:
Bóg sam wystarcza!
Wiele z tych wierszy doczekało się melodii muzycznych i śpiewamy je w dni wielkich świąt. Taką pieśnią jest ta, która w zbiorze wierszy św. Teresy nosi tytuł: „Do niebios ojczyzny”. Oto niektóre jej słowa.
Dążmy wytrwale, dążmy w weselu
Ku niebu, córki Karmelu!
Pośród ubóstwa drogi
Musimy iść bez trwogi
Tam - kędy doszło wielu
Na szczyty, córki Karmelu!
Te plony bierzmy w dusze,
których nie zniszczą susze,
których świat nie zabierze,
bo wyrosły w ofierze…
O św. Janie od Krzyża opowiadają, że w noc Bożego Narodzenia nie mogąc pomieścić w sercu wielkiej radości i miłości, jakimi napełniała go tajemnica Wcielenia, schwycił w ramiona figurkę Dzieciątka Jezus i tańczył z nią śpiewając zaimprowizowaną pieśń.
Codziennymi chwilami wytchnienia i rozrywki są dla nas rekreacje. Mamy ich dwie w ciągu dnia - po obiedzie i po kolacji, a każda trwa godzinę. Gdy w ciągu całego dnia zachowuje się milczenie, ograniczając się w słowach do tego, co konieczne, czuje się potrzebę odprężenia, chęć podzielenia z drugimi swoimi myślami, wrażeniami, posłuchania co inne mają do powiedzenia… Jak już wspomniałam, w dni powszednie na rekreacjach pracujemy. W niedziele i święta jest miejsce na słuchanie muzyki, na śpiewanie piosenek przy akompaniamencie fisharmonii, gitary lub skrzypiec, na grę w piłkę w ogrodzie lub saneczkowanie się w zimie. Podczas rekreacji czytamy niekiedy listy z innych Karmeli - polskich lub zagranicznych, utrzymując w ten sposób kontakt z wielką Rodziną karmelitańską świata.
W różnych klasztorach karmelitańskich różne są zwyczaje obchodzenia świąt, nowenn czy tzw. wielkich rekreacji. Wszystko to wnosi wiele prostej radości w życie wspólnoty, pomaga łatwiej znosić ciężar codziennych obowiązków, przyczynia się do zacieśnienia więzów rodzinnych, a także pozwala niejednokrotnie przeżywać głębiej tajemnice Chrystusa.
Miejscem dającym nam chwile koniecznego odprężenia i rozrywki jest nasz ogród klauzurowy. W niedziele i święta jest on miejscem przechadzek i samotnej modlitwy, lub też wspólnej rekreacji Zgromadzenia. W dni powszednie w ogrodzie pracujemy. Siejemy, sadzimy, podlewamy… W lecie podziwiamy piękno kwiatów i cud wyrastania wspaniałej rośliny z maleńkiego ziarenka, zwinne ruchy wiewiórki z drzewa na drzewo, jakby nic nie ważyła, ciężki lot sowy i cierpliwość dzięcioła uderzającego niezmordowanie w pień brzozy.
Ten bezpośredni kontakt z przyrodą jest dobroczynny zarówno dla duszy jak i dla ciała. Ciału daje odpoczynek, potrzebny ruch na świeżym powietrzu, duszy zaś nowy zapał do życia modlitwy i pobudkę do chwalenia Boga.
„Świat jest tajemniczym, przecudownym słowem Boga” - powiedział kiedyś Ojciec św. Paweł VI.
Dwie rodziny
Każdy kocha swoją rodzinę. Jest to całkiem zrozumiałe, zamierzone przez Boga i objęte Bożym przykazaniem. Do naszych klasztorów wstępują osoby o normalnie rozwiniętych uczuciach (bo tylko takie przyjmujemy), a więc kochające bardzo swoich rodziców i rodzeństwo.
Dlatego właśnie, że tak jest, każda z nas głęboko i boleśnie przeżyła rozłąkę ze swoimi najbliższymi. Nawet jeżeli sytuacja jest tak pomyślna i prawie idealna, że rodzice nie tylko zgadzają się całym sercem na to, że ich dziecko chce się poświęcić Bogu, ale nawet są szczęśliwi z tego powodu (a to się zdarza, choć coraz rzadziej), nawet wówczas opuścić ich nie jest łatwo. Cóż dopiero powiedzieć, jeśli młoda dziewczyna wstępująca do zakonu nie jest wcale przez swoja rodzinę rozumiana? Zarzuca się jej brak serca, czarną niewdzięczność wobec rodziców, od których przecież doznała tak wiele dobra, obojętność na ich los… Każda z nas dobrze to wszystko zna. Każda, póki żyć będzie, pamiętać będzie chwile rozłąki z rodzicami.
Wielka Reformatorka Karmelu tak pisze o tej chwili, którą sama przeżyła: „Żywo stoi mi w pamięci, co się we mnie działo, gdy opuszczałam dom ojca; takiego, prawdę mówiąc doznałam wówczas rozdarcia wewnętrznego, że nie sadzę, by w godzinie śmierci mogło być sroższe. Zdawało mi się, że wszystkie kości rozluźniają się we mnie i ze stawów wychodzą”.
Są osoby, które gdy tylko oświadczą swoim bliskim, że Bóg je powołuje do swojej służby, zaczynają doświadczać takiego formalnego prześladowania, że prawie równa się ono męczeństwu. Gdy się trzeźwo o tym pomyśli, trudno to zrozumieć. Ból jest w tym wypadku rzeczą zrozumiałą, ale sprzeciw aż tak wielki, tak stanowczy, posuwający się aż tak daleko - jest doprawdy, niełatwy do pojęcia. Można go wytłumaczyć chyba tylko brakiem mocnej wiary i egoistyczną postawą wobec dziecka.
Pomyślmy tylko o takiej sytuacji: córka wychodzi za mąż za bogatego Amerykanina, który ją zabierze na druga półkulę, a rodzicom pozostanie nadzieja, że zobaczą swoje dziecko najwyżej kilka jeszcze razy w życiu. Nie rozpaczają jednak wcale, ale cieszą się, że córka będzie szczęśliwa. Wszak wyszła za mąż bogato, wyjechała do kraju słynącego z dobrobytu i życiowych ułatwień, do kraju, w którym nie nigdy wojny… Popłaczą przy pożegnaniu, ale nie będą się na nią gniewali za ten krok. Cieszyć się będą jej szczęściem. Czy jednak to szczęście jest takie pewne? Czy pieniądze, czy komfort to już wszystkie komponenty szczęścia?
Pewna młoda dziewczyna, późniejsza Matka Berchmansa, trapistka zmarła w Japonii w opinii świętości (życiorys jej napisał Merton), powiedziała do swojej matki, która płakała rozstając się z córka wstępująca do klasztoru: „Jak to , mamo, to ty mnie nie kochasz? Ja jestem szczęśliwa, a ty płaczesz? Płaczesz nad moim szczęściem, zamiast cieszyć się ze mną?”
Jeżeli rodzice naprawdę nas kochają, to po kilku wizytach w Karmelu, stwierdziwszy naocznie, ze córka jest szczęśliwa i czuje się na swoim miejscu, uspokoją się, a nawet będą zadowoleni. Zwłaszcza gdy porównają los swego dziecka z losem innych dziewcząt znajomych czy krewnych, które nie znalazły szczęścia w małżeństwie (a przecież zdarza się to tak często!).
Lecz jaki powinien być stosunek młodej dziewczyny, kandydatki do zakonu do jej rodziców w tym ważnym i decydującym momencie? Wie, że zawiadamiając ich o swej decyzji wstąpienia do zakonu, zada im wielki ból. Niejedna widząc wtedy, jak ciężko rodzice przeżywają jej odejście, zapytuje z niepokojem samą siebie, czy ja naprawdę mam prawo tak postąpić? Czy to nie jest z mojej strony brak serca? Czy nie powinnam pozostać z rodzicami? Tak, jeżeli rodzice nie mają innych dzieci, jeżeli koniecznie potrzebują opieki ze strony tego jedynego dziecka, opieki i zapewnienia im środków utrzymania. Lecz jest to jedyny wypadek, kiedy córka ma obowiązek pozostać z rodzicami. W każdym innym wypadku trzeba, żeby pamiętała, ze Bóg ma do niej pierwsze i ważniejsze prawo, niż ktokolwiek na świecie, nie wyłączając rodziców. Jest najpierw Boża - potem dopiero rodziców.
Rozpatrzmy taki wypadek: syn jedynak idzie na wojnę, albo do powstania walczyć o wolność Ojczyzny. Ginie i rodzice pozostają sami. Czy on miał prawo poświęcić swoje życie, które było tak potrzebne jego najbliższym? Nikt nie będzie miał wątpliwości, że takie prawo miał, ponieważ powodowała nim pobudka wyższa, szlachetniejsza, miłość do Ojczyzny. Gdyby na wojnę szli tylko tacy, których śmierć nikogo nie osieroci, ani rodziców, ani żony czy małych dzieci - na iluż obrońców mogłaby liczyć Ojczyzna? Idąc zaś do zakonu młoda dziewczyna staje się też „żołnierzem” walczącym nie tylko o dobro Ojczyzny, ale i ludzkości.
Czy rodziców naprawdę spotka krzywda, gdy ich dziecko obiera drogę życia zakonnego? Kiedy przemyśli się tę sprawę do głębi w świetle wiary, dojdzie się do wniosku, że bynajmniej. Owszem, jest to dla nich nawet zyskiem. Kto im zabiera córkę? Pan wszechświata. Gdyby dziewczyna poślubiła bogacza, człowieka wpływowego, na wysokim stanowisku, - czy obawialiby się wtedy, ze im czegokolwiek w życiu zabraknie, przynajmniej od strony materialnej? A jednak ten zięć, jakkolwiek bogaty i wiele mogący, nie mógłby im zapewnić czerstwego zdrowia do samej starości, nie potrafiłby odsunąć od nich rozmaitych nieszczęść, w jakie zwykło obfitować życie… Przede wszystkim zaś nie byłby w stanie zapewnić im życia wiecznego, bo i sam umrze, może nawet niedługo po ślubie. A Bóg, który sobie córkę tych rodziców dla siebie bierze, nie zatroszczyłby się o nich tak, jak tego potrzebują? On miałby być mniej troskliwy, mniej kochający - bo przecież nie mniej potężny - od najlepszego człowieka?
To sprawdza się w życiu. Nasi rodzice stwierdzają jakże często, że Bóg im błogosławi. Zresztą osoba, która opuszcza swoich rodziców, by iść za Bożym wezwaniem, ma pełne prawo domagać się od Niego, by wziął ich pod swoją szczególną opiekę. Powtarzam, ma do tego prawo. Może powiedzieć z całą słusznością Panu: „Nie dajesz mi możności troszczyć się o tych, którym zawdzięczam życie i wychowanie. Rozumiem więc, że Ty sam bierzesz na siebie troskę o nich. Wierzę, ze na pewno będzie im lepiej, niż pod moją opieką”. Bóg nie zawiedzie takiej ufności, ponieważ ona Go uwielbia. Bóg nie opuści naszych rodziców, owszem odpłaci im z nawiązka za ten ból, który przeżyli. Odpłaci na pewno, często już w tym życiu, a z całą pewnością w wieczności.
Gdyby jednak ktoś powołany uległ namowom swoich bliskich, lub skłonności swego serca nie mogącego się zdobyć na rozstanie się z rodzicami i pozostałby na świecie - wówczas nie tylko sprzeniewierzyłby się Bogu i poniósł osobista szkodę, ale ponadto skrzywdziłby swoich rodziców. Bóg bowiem przygotował dla nich łaski, które uzależnił od naszej wspaniałomyślnej ofiary. Dla naszych rodziców nasze wstąpienie i wszystko, co w związku z tym maja do przeżycia, jest też jakąś wielką szansą do złożenia Bogu ofiary, oddania Mu przysługi, a co za tym idzie, możliwością osiągnięcia wyższego stopnia miłości ku Niemu. Oni nam kiedyś w wieczności za tę możliwość podziękują, choć może nigdy nie zrobili tego za życia.
Ileż to jest takich wypadków, że rodzice po wstąpieniu córki czy syna do zakonu, radykalnie się zmienili, zbliżyli się do Boga, pogłębili się, zasmakowali w praktykach religijnych, od których przedtem stronili… Nie wszystko w tej dziedzinie da się już tu na ziemi stwierdzić. Gdy się znajdziemy w tej szczęśliwej wieczności, która się niebem nazywa, wtedy dopiero będziemy podziwiać, w jaki sposób Bóg sprawił, że nasza ofiara stała się źródłem łask dla tych, których kochamy.
Kandydatka do życia zakonnego opuszczając ciepło swego rodzinnego domu z żalem i poczuciem, że składa ofiarę, nie zdaje sobie sprawy z tego, że Ten, dla którego to czyni, wynagrodzi jej to już na ziemi, nie odkładając wszystkiego do wieczności. Owszem, bardzo prędko odda jej to, co ona Mu ofiarowała. Czyż nie powiedział Pan nasz Jezus Chrystus, że „nie ma nikogo, kto dla Mnie i dla Ewangelii opuściłby dom, braci, siostry, matkę, ojca… żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie: domów, braci, sióstr, matek… a życia wiecznego w czasie przyszłym” (Mk 10,29-30). Znajdzie ona niemniej kochającą rodzinę w Karmelu.
Wspólnota zakonna jest bowiem rzeczywiście rodziną zebraną w imię Pana.
Św. Teresa, Matka nasza wstąpiła w swej młodości do klasztoru, w którym żyło razem przeszło 100 zakonnic. Życie prawdziwie rodzinne niemożliwe było do zrealizowania w tak dużej grupie, gdzie wszystkie siostry zaledwie się znały. Święta Reformatorka marzyła o czymś innym dla swoich klasztorów. Toteż zakładając je ustaliła, że w każdym klasztorze nie może być więcej, nad 21 mniszek. Wziąwszy pod uwagę także to, że każda siostra pozostaje aż do śmierci w tym klasztorze, do którego wstąpiła, w którym otrzymała formację zakonną i złożyła śluby, stanie się jasne, jaki miedzy innymi cel przyświecał naszej Świętej. Chciała stworzyć wewnętrznie zharmonizowaną i kochającą się wspólnotę, którą charakteryzować będzie „poczucie ewangelicznej równości, prawdziwa szczerość we wzajemnych stosunkach; wspólne dzielenie radości i bólu w małej rodzinie, z którą siostry wiążą się na całe życie i gdzie wszystkie powinny się miłować, wszystkie wzajemnie szanować i wzajemnie sobie pomagać w atmosferze radości i uprzejmości”.
Cel ten osiągnęła. Pewien kapłan dziwił się bardzo, że osoby, które przez jakiś czas były w Karmelu i z jakichkolwiek powodów musiały go opuścić, nie mogą o nim zapomnieć. Ciągle wracają myślą i sercem do chwil tam spędzonych i to z mniejszą lub większą, ale zawsze nostalgią. „Co jest tym urokiem, który tak wiąże?” - pytał zaintrygowany. Zastanawiałam się i ja nad tym i obserwowałam i doszłam do przekonania, że jest nim właśnie atmosfera rodzinna panująca w naszych klasztorach.
Miłość w Karmelu jest na pewno inna od miłości naturalnej w rodzinie, jest to bowiem miłość nadprzyrodzona. Ma ona na celu najwyższe dobro każdej siostry, którym jest zjednoczenie z Bogiem. Dlatego jest to miłość mocna i zdrowa, niepodobna do miłości tych rodziców, którzy na wszystko swoim dzieciom pozwalają, we wszystkim im dogadzają. Jednakże tę miłość odczuwa się na każdym kroku i jest z nią dobrze.
Na czele naszej zakonnej rodziny stoi Matka Przeorysza, wybierana przez wszystkie siostry. Nazywamy ją po prostu „Naszą Matką”, co jest chyba najpiękniejszą nazwą, jaką można dać przełożonej. Ona to dźwiga na swych ramionach ciężar troski o wszystkie siostry, koordynuje nasze wysiłki dla wspólnego dobra, jest przedstawicielką Boga reprezentującą Jego wolę w stosunku do każdej, jest matką, przez którą okazuje On nam swoją miłość. Słuszna jest zatem rzeczą, że odpłacamy jej zaufaniem, wdzięcznością i wzajemną miłością. Inne funkcje i obowiązki rozdzielone są pomiędzy poszczególne siostry, z których każda troszczy się o jakąś, przydzieloną jej część dobra wspólnego.
Mówią nam czasem niektórzy, nawet księża: „Jak wy możecie spędzać całe życie z tymi samymi osobami? Ja bym nie mógł!”
A dwoje ludzi, którzy się pobiorą, czy nie spędzają całego życia razem? Pewnie, że nie w tak ścisłym zamknięciu. Przyznaję, że dla niejednej z nas był to przed wstąpieniem pewien problem. Lecz teraz już go nie ma. Nie pragnie się pod tym względem zmian, jest nam dobrze razem.
Czym to wytłumaczyć? Na pewno przyczynia się do tego fakt, że każda pracuje nad sobą i usiłuje raczej myśleć o tym, żeby innym było z nią dobrze, niż żeby jej było dobrze z siostrami. Lata całej wytrwałej pracy nad wyrobieniem wewnętrznym nie tylko w dziedzinie współżycia z otoczeniem ale i w takich dziedzinach, jak wyrzeczenie się siebie, pokora, i - co należy podkreślić - stosunek do Boga - szlifują stopniowo te kanty, którymi mogłoby się ranić bliźnich. Nie chcę przez to powiedzieć, ze nigdy nie zdarzają się między nami mniejsze czy trochę większe konflikty i nieporozumienia. Nie jesteśmy aniołami, ani też już świętymi w chwale niebieskiej. Jesteśmy jeszcze w drodze do celu. A nawet między świętymi na ziemi zdarzały się nieporozumienia, jak to widzimy na przykładzie św. Piotra i św. Pawła, czy też bliższych nam czasowo i przestrzennie - bł. Sebastiana Pelczara i ks. Markiewicza (ten ostatni jest też kandydatem na ołtarze). Trzymamy się jednak zasady wyrażonej przez św. Pawła w jego liście do Efezjan: „Słońce niech nie zachodzi nad zagniewaniem waszym” (Ef 4,28).
Dużą rolę odgrywa także w tej sprawie selekcja. Skoro spostrzeże się u postulantki, nowicjuszki czy młodej profeski takie wady, które czynią ja absolutnie niezdolną do życia we wspólnocie, lub też stwierdzi się, że wcale nie pracuje nad sobą, odsyła się ją do domu.
Lecz myślę, że tego zjawiska nie da się wytłumaczyć bez reszty czynnikami naturalnymi. Działa tu łaska Boża. Ona to w głównej mierze przyczynia się do stworzenia z osób o zróżnicowanych charakterach, odmiennych upodobaniach, niejednakowym poziomie wykształcenia i kultury - prawdziwej „wspólnoty”. W tym znaczeniu dokument Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego mówi: „Wspólnota zakonna jest przede wszystkim tajemnicą, która należy kontemplować oraz przyjmować wdzięcznym sercem i w jasnej perspektywie wiary”.
W naszym zakonnym chórze jest to Serce, które nas łączy, Eucharystyczne Serce Chrystusa. Wszystko, co mogło by nas dzielić, harmonizuje się właśnie tutaj, u Jego stóp, w miłości ku Niemu.
„Chrystus wzywa każdego dnia swoich braci i siostry, których sam powołał, aby… w Eucharystii jednoczyć ich ze sobą i budować jedność między nimi, aby coraz bardziej stawali się Jego żywym i widzialnym Ciałem, ożywianym przez Ducha i zdążającym ku Ojcu”.
Głębokie więzy duchowe łączą nas także z Ojcami Karmelitami Bosymi. Stanowimy razem jedną rodzinę zakonną terezjańską, o jednakowym duchowym obliczu, któremu rysy charakterystyczne nadali dwaj święci doktorzy Kościoła - św. Teresa od Jezusa i św. Jan od Krzyża.
Łączność ta przejawia się zarówno na płaszczyźnie duchowej jak i materialnej. Ojcowie są naszymi spowiednikami, głoszą nam konferencje, wykłady, rekolekcje… Gdy potrzeba możemy zawsze liczyć na ich wieloraka pomoc. Generał Ojców Karmelitów Bosych jak i Ojciec Prowincjał są naszymi przełożonymi a także prawdziwymi ojcami i opiekunami.
My natomiast towarzyszymy Ojcom w ich pracach apostolskich naszą modlitwą, obejmujemy nią sprawę powołań, liceum i seminarium, oraz sprawę misji karmelitańskich w Burundi i Ruandzie. Każdy z naszych Ojców i Braci wie, że gdy wypadnie mu przyjechać do naszego miasta, znajdzie w nim swój dom i otwarte serca swoich sióstr.
A co z rozwojem osobowości?
Dużo się dziś mówi o rozwoju osobowości. Czyni się tez zarzuty życiu zakonnemu, że nie daje ono warunków do pełnego rozwoju osobowości. Jednakże ośmielę się twierdzić, - nie mówiąc zresztą nic nowego ani rewolucyjnego dla pewnego odłamu ludzkości (ale może takim to będzie dla moich czytelniczek), lecz powtarzając dobrze w niektórych sferach ugruntowany pogląd, że życie zakonne jest właśnie najlepszym warsztatem rozwoju osobowości. Taki jest między innymi tego życia cel. Założyciele zakonów odkryli to, co to pojecie oznacza dużo wcześniej, niż zaczęły się tym zajmować świeckie publikacje. Zakony powstały właśnie po to, aby dać warunki rozwoju osobowości, tylko ich założyciele i mistrzowie nazwali to inaczej: świętością, lub doskonałą miłością. Świętość jest właśnie pełnym rozwojem osobowości. Cała zaś tradycja zakonna (i w ogóle chrześcijańska), przebogata literatura, praktyka życiowa, wypracowały w tej dziedzinie obfita naukę wyposażona w najsubtelniejsze pojęcia, rozróżnienia, wypróbowaną i uzasadnioną wielowiekowym doświadczeniem.
Zakon karmelitański ma też w tej dziedzinie bogaty dorobek literacki, oraz doświadczenie życiowe swoich świętych, żeby tylko wymienić wspomnianych już wyżej dwóch doktorów Kościoła - św. Teresę od Jezusa i św. Jana od Krzyża, a zaraz po nich św. Teresę od Dzieciątka Jezus.
Lecz wiem, że tym, którzy mówią o rozwoju osobowości nie o to przede wszystkim chodzi. Obawiam się tylko, ze rozumieją oni termin „rozwój osobowości” zbyt jednostronnie, jako wyłącznie lub prawie wyłącznie rozwój intelektualny. Lecz spróbujmy podjąć i ten zarzut. Mówi się, że życie klauzurowe nie daje możliwości rozwoju intelektualnego. Siostry nie czytają nic, poza książkami „pobożnymi”, nie oglądają programów telewizyjnych, nie słuchają radia, nie czytają dzienników, wszelkie podróże, które tak kształcą i rozszerzają horyzonty - są zupełnie wykluczone, z życia karmelitanki bosej. Wszelkie zdolności, talenty jakie niejedna posiada, zostają pogrzebane na zawsze z chwilą, kiedy wejdzie za klauzurę i ubierze habit. Pozostaje życie duchowe (w sensie ogólnej kultury intelektualnej) na tym samym poziomie już na zawsze, i wobec tego tym jest gorzej, w im młodszym wieku się wstąpi.
Czy rozwój intelektualny w Karmelu jest możliwy? trzeba odpowiedzieć, że nie tylko jest możliwy, ale rzeczywiście istnieje. Kto żyje w klauzurze dłużej, zaobserwuje to zarówno u siebie, jak i u swojego otoczenia.
Prawda, ze czytamy tylko książki o treści religijnej. Powieści religijne rzadko bywają u nas czytane, a jeżeli się z nich korzysta, to tylko wspólnie, na rekreacjach, a więc w charakterze rozrywki. Jednakże te poważne książki religijne, o których mowa, nie są to naiwne żywoty świętych, pełne legend i cudowności, jak to sobie wyobrażają ludzie, którzy mało albo wcale nie zetknęli się z poważną literatura duchowną. Owszem, biografie świętych też się czyta, ale napisane krytycznie, w oparciu o źródła. Książki religijne są pisane przez ludzi nauki, dlatego ich poziom intelektualny jest wysoki. Ich tematyka, jakkolwiek ściśle religijna w swoim założeniu, zazębia się niejednokrotnie o inne dziedziny wiedzy należące do nauk świeckich, takich jak filozofia, historia ogólna, historia kultury i sztuki, geografia, psychologia, historia literatury, językoznawstwo, socjologia, biologia, nawet fizyka, chemia i inne. Jak nie da się dzisiaj pisać prac z zakresu jednej dziedziny wiedzy, nie korzystając równocześnie z dorobku innych dyscyplin, tak nie da się też pisać na tematy duchowe w oderwaniu od tego, czym się dzisiaj zajmują ludzie, jak żyją, w oderwaniu od ich odkryć i wynalazków, wysiłków, klęsk i osiągnięć. Tak więc u osób czytających wyłącznie książki religijne i takież czasopisma, wzrasta równocześnie znajomość innych dziedzin wiedzy.
Odpowiedzmy sobie na pytanie, czy dziś wobec tak daleko rozbudowanej specjalizacji w każdej dziedzinie, istnieją tacy ludzie, którzy by w każdym sektorze wiedzy posiadali dużo wiadomości? Możliwości człowieka są ograniczone, a każda gałąź ludzkiej wiedzy rozwija się tak bardzo, że w konieczności im ktoś jest większym specjalistą w jednej nauce czy umiejętności, tym większym ignorantem okazuje się w innych, które się z jego specjalnością nie łączą. Jest to zupełnie zrozumiałe, gdyż specjalizacja wymaga poświęcenia obranej dziedzinie wielkiej ilości czasu. W życiu każdego człowieka muszą mieć miejsce ciągłe wybory: jedną rzecz się wybiera, inną odrzuca. Nie da się mieć wszystkiego. Rezygnacja z pewnych wartości na rzecz innych jest rzeczą, którą spotyka się na co dzień i która nikogo nie dziwi. Czy więc należy się dziwić karmelitankom, że wybrawszy jako swoją specjalność wiedzę o Bogu, nie interesują się innymi naukami więcej, niż to jest konieczne dla doskonalenia się w tej obranej dziedzinie?
Lecz osoby, które to dziwienie wyrażają, jawnie lub skrycie traktują wiedzę o Bogu jako coś niższego od innych nauk. Stąd nie moga zrozumieć, jak można się temu poświecić. Na to już nic nie poradzimy. Dla nas bowiem, przeciwnie, żadna dziedzina wiedzy ludzkiej nie jest tak szlachetna, wielka i piękna, jak nauka o Bogu, zarazem zaś tak konieczna dla człowieka, owszem, najistotniejsza w jego życiu. Jest to bowiem wiedza o Tym, od którego wszystko na świecie zależy, także i sam człowiek i to bez reszty.
Nie słuchamy radia ani nie oglądamy programów telewizyjnych, chyba tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy chodzi o takie wielkie wydarzenia religijne, jak beatyfikacje polskich świętych, czy pielgrzymki Ojca św. Jana Pawła II do Polski. Stałe korzystanie z radia i telewizji nie godziłoby się z naszym życiem modlitwy i oddzieleniem od świata. Byłoby wielką niekonsekwencją, strzegąc się bowiem wychodzenia na świat, wpuszczalibyśmy go tym sposobem do wnętrza naszego klasztoru. Podobnie ma się rzecz z czytaniem dzienników.
Niektórzy sugerują, że wiadomości ze świata - polityczne, gospodarcze czy inne - zapalać by mogły nasza gorliwość w modlitwie i ofierze, nie mając zaś żadnych wiadomości, nie wiemy o co się modlić. Właściwie nie musiałybyśmy wcale wiedzieć, o co się modlimy, wystarczyłoby w zupełności to, że Pan Bóg wie, jakie są potrzeby świata. Jednakże uważamy, że umiarkowana i ogólna znajomość tego, co się dzieje na terenie Polski i świata, jakkolwiek nie konieczna, jest jednak pożyteczna dla podtrzymania naszego duchowego kontaktu - przez modlitwę - z naszymi braćmi i siostrami na świecie, naszego zaangażowania się w interesy (istotne) ludzkości. Toteż nie mówiąc już o tym, ze dobrze wiemy co się dzieje w Kościele Katolickim (czytamy wszystkie dokumenty papieskie, L'Osservatore Romano i niektóre czasopisma katolickie) jesteśmy tez w pewnej mierze informowane o wypadkach politycznych na terenie świata. Te wiadomości nie są częste ani obfite. Gdybyśmy czytały wszystko, co piszą dzienniki, gdzie znalazłybyśmy czas na modlitwę w tych intencjach, o których piszą? A poza tym wielka ilość różnorodnych wiadomości obciążałaby by pamięć i wyobraźnię przeszkadzając w zajmowaniu się jedynie Bogiem, które to zajęcie ma na celu między innymi właśnie dobro świata. Tak więc zajęcie się światem czyniłoby nas mniej użytecznymi dla świata.
Wspomnieć tu jeszcze trzeba dla całości obrazu, że wielkim czynnikiem rozwoju nie tylko duchowego (to przede wszystkim) ale i umysłowego są wszelkiego rodzaju konferencje, rekolekcje, sprawozdania z misji i opowieści z życia i pracy misjonarskiej. Misjonarze odwiedzają nas czasem, z niektórymi utrzymujemy stały listowny kontakt. Zdarza się nam tez czasem oglądać przeźrocza albo film religijny. Są to wypadki nieczęste. Natomiast dużo częściej mamy możność słuchania wykładów wygłaszanych przez kapłanów diecezjalnych i zakonnych, profesorów seminarium czy wyższych uczelni. Tematem ich jest Pismo św., teologia duchowna, liturgika, historia Kościoła i inne.
Gdy spotykamy się na rekreacjach dzielimy się swoimi myślami, tym, co na nas zrobiło wrażenie, co przeczytałyśmy lub zrozumiały… W ten sposób wiedza jednych staje się także własnością innych, siostry mniej wykształcone stopniowo się podciągają.
Na koniec chce wskazać moim czytelniczkom na postacie dwóch wielkich karmelitanek - św. Teresy od Jezusa i św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Obydwie bez uniwersyteckiego wykształcenia, bez wielkiej książkowej wiedzy - napisały przecież dzieła, które będąc wyrazem i owocem całego ich życia poświęconego Bogu - budzą dziś podziw dla swej głębokiej mądrości. Tysiące razy cytowane, komentowane, wspominane, tłumaczone na wszystkie kulturalne języki świata, dają świadectwo tej prawdzie, że mądrość prawdziwa od Boga pochodzi, i że daje ją Bóg temu, kto bardzo kocha, choćby przy tym niewiele czytał.
O tę „mądrość miłości”, jak ją nazwala św. Teresa od Dzieciątka Jezus, zabiegają szczególnie karmelitanki bose.
Siostry Matki Bożej
W przedstawionym tu obrazie życia karmelitanki bosej, zabrakłoby rysu bardzo istotnego, gdyby się nie wspomniało o miejscu, jakie w nim zajmuje Matka Boża.
Karmel jest Jej Zakonem. Jego oficjalna nazwa brzmi : „Zakon Matki Bożej z Góry Karmelu”, karmelitanki zaś noszą tytuł: „Siostry Zakonu Matki Bożej z Góry Karmelu”. Sięgnijmy do samych początków duchowych Zakonu, by wytłumaczyć tę chwalebną nazwę.
W IX wieku przed Chrystusem żyje na górze Karmel w Palestynie prorok Eliasz. Mieszka on jako pustelnik w jednej z grot, których wiele posiada ta góra. Wraz z nim i pod jego duchowym przewodnictwem mieszkają na Karmelu jego uczniowie, zwani przez Pismo św. „synami proroków”. Król izraelski Achab postępuje źle i pociąga za sobą naród. Zagniewany tym Bóg posyła do króla proroka Eliasza, by go upomniał i zapowiedział mu jako karę Bożą, suszę trwającą trzy lata. Gdy kończy się ten okres, w którym rzeczywiście, ani kropla deszczu nie spadła na ziemię, prorok modli się na Karmelu prosząc o ustanie kary. Przerywając co jakiś czas swoje błaganie, posyła swego ucznia, by popatrzył czy jego prośba jest już wysłuchana, czy na bezchmurnym stale niebie nie zobaczy zapowiedzi upragnionego deszczu. Dopiero za siódmym razem posłany przynosi pożądana wiadomość. Oto obłok tak mały, jak dłoń człowieka wychodzi z morza. Wkrótce obfity deszcz uwesela spragnioną ziemię.
Pismo św. nie mówi nic więcej na ten temat. Możemy sobie tylko wyobrażać, jak wielka radość zapanowała wśród udręczonej ludności. Lecz święci i pisarze różnych czasów (wśród nich także papież św. Pius X.) domyślali się ponadto i tego, że duchowy wzrok proroka karmelu sięgał poza materialne i bezpośrednie znaczenie tej małej chmurki, Sądzili oni, ze Eliasz oglądał w duchu Te, której pojawienie się w dziejach świata oznaczało szybkie nadejście naszego Odkupiciela, ową ulewę łask zalewających spalona grzechem ziemię. Od dawnych czasów ową chmurkę uważano za symbol Najświętszej dziewicy. Może dlatego tak wcześnie rozwinęło się na górze karmel nabożeństwo do Matki Pana.
Od czasów Eliasza aż po czasy nowożytne Karmel był często zamieszkiwany przez pustelników, bo dzięki swoim grotom bardzo się do tego nadawał. W dobie wypraw krzyżowych grupa rycerzy zorganizowała się tam w zgromadzenie zakonne, poprosiwszy patriarchę jerozolimskiego św. Alberta o napisanie dla nich Reguły. Nowi zakonnicy z góry Karmel uważali Eliasza za swego duchowego Wodza i Ojca, zaś Matkę Najświętszą od dawna i serdecznie czczoną na Karmelu, za swoją ukochaną Siostrę. „Bracia Matki Bożej z Góry Karmelu” - taką oficjalną nazwę, zatwierdzoną następnie przez papieży, przyjęli owi pustelnicy. Z Palestyny Karmel został przeszczepiony do Europy, a następnie po okresie trudności - rozprzestrzenił się na cały świat.
Wcześniejsza tradycja, piękna, lecz niemożliwa do udowodnienia głosiła, że Matka Boża za swego ziemskiego życia odwiedzała świątobliwych naśladowców Eliasza na Karmelu. Nie mając wartości historycznej, tradycja ta posiada jednak głębokie znaczenie duchowe. Wskazuje ona na silnie zakorzenione nabożeństwo maryjne, jakie leży u samych podstaw naszego Zakonu. Nasi duchowi przodkowie czuli się głęboko i istotnie związani z Najświętszą Matką Zbawiciela, a głoszenie Jej chwały uważali za rację bytu własnej zakonnej wspólnoty. Rzeczywiście gdy się śledzi historię Zakonu, stwierdza się poprzez wieki prawdziwość średniowiecznego łacińskiego powiedzenia: „Carmelus est totus marianus” - Karmel jest cały maryjny.
Wybitni członkowie Zakonu, święci i uczeni walczyli słowem, piórem i przykładem życia o Jej cześć, między innymi o uznanie prawdy o jej Niepokalanym Poczęciu, które, jak wiadomo, dopiero w XIX wieku zostało ogłoszone jako dogmat. Św. Teresa od Jezusa reformatorka karmelu, Jej oddała swoje klasztory. Nazywała je „gołębnikami Matki Bożej”, o swoich zaś siostrach mówiła: „owieczki Najświętszej Panny”. Pragnęła, by Matka Boża miała tych „gołębników” jak najwięcej. Ojców karmelitów bosych nazywa św. Teresa w swoich pismach „rycerzami Najświętszej Panny”, o Regule zaś karmelitańskiej powie: „Reguła Najświętszej Panny, Pani naszej”. Gdy Święta została obrana przeorysza klasztoru Wcielenia w Avila, pierwszym jej czynem jako przełożonej było złożenie kluczy klasztoru u stóp figury Matki Bożej. Tym symbolicznym gestem chciała dać siostrom do zrozumienia, kto w tym klasztorze rządzić będzie. Odtąd we wszystkich klasztorach reformy terezjańskiej na miejscu przeoryszy znajduje się statua Matki Bożej. Każda przeorysza zajmuje miejsce u Jej stóp, jest tylko przedstawicielką naszej Matki i Królowej Nieba. Jej te z, matce Bożej z Góry Karmelu składamy po Bogu nasze śluby: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa.
Codziennie oddajemy Jej cześć wspólnym odmawianiem Litanii Loretańskiej, której piękne wezwania przypominają Jej tytuły do chwały, rozważają Jej niezgłębioną piękność jako Arcydzieła rąk Wszechmocnego. Szczególnie każda sobota poświęcona jest Jej czci. Na mocy przywileju wolno w ten dzień odprawiać w naszych kościołach i kaplicach Mszę św. wotywną o Matce Bożej z Góry Karmelu. Po południu zaś zbieramy się na śpiewanie uroczystego Salve Regina („Witaj Królowo”). Wielbimy Ją śpiewem gregoriańskim jako Królowę, Matkę Miłosierdzia, Życie, Słodycz i Nadzieję naszą…
W ciągu wieków Najświętsza panna niejednokrotnie okazywała, jak miłe są Jej te oznaki czci, składane przez Jej dzieci z Karmelu. Przed siedmiuset laty dała swemu Zakonowi największy widzialny dowód swej miłości - szkaplerz święty. Według tradycji sama w widzeniu wręczyła go św. Szymonowi Stock, okazując tym, że bierze członków karmelu za swe dzieci umiłowane i obiecuje swą opiekę, w owym okresie szczególnie cenną ze względu na wielkie trudności, jakie napotykał zakon po przeniesieniu się z Palestyny do Europy. Szkaplerz, ta nasza szata zakonna jest wiec widzialnym znakiem przynależności do naszej Królowej. Nabożeństwo szkaplerza św. potwierdził Kościół św. ustami Papieży i odtąd szkaplerz stał się nie tylko uprzywilejowaną częścią ubioru karmelitów i karmelitanek, lecz w swojej zmniejszonej formie, jako dwa małe, brązowe kwadraciki sukna a nawet dla wygody wiernych jako medalik szkaplerzny, noszony jest przez ludzi świeckich, którzy w ten sposób przynależą do Zakonu karmelitańskiego, mogą korzystać z łask przywiązanych do szkaplerza a nawet mieć udział w zasługach członków Zakonu.
Kwiecie Karmelu, płodna Winnico,
Niebios Światłości - Bogarodzico!
O, najwybrańsza Matko najcichsza,
Dziewico najczystsza!
- Dzieciom Karmelu bądź najlitościwsza,
Gwiazdo Morza!
(Modlitwa przypisywana św. Szymonowi Stock)
Nabożeństwo do św. Józefa w Karmelu
Miłość dzieci Karmelu nie oddziela Matki Bożej od tego, z którym była tak bardzo złączona za życia, który był Jej Opiekunem, Towarzyszem Jej życia i dziewiczym Małżonkiem - od św. Józefa.
Św. Teresa od Jezusa znana jest w kościele św. jako ta, która odnowiła i rozpowszechniła nabożeństwo do św. Patriarchy. Pierwszym kościołem pod wezwaniem św. Józefa był pierwszy kościół Reformy terezjańskiej w Avila. Piękne karty poświęciła św. Reformatorka w swoich dziełach, zwłaszcza w „Życiu” temu, którego nazywa „swoim Ojcem”. Doznawszy za Jego przyczyna łaski uzdrowienia z ciężkiej choroby, wybrała go sobie następnie za szczególnego opiekuna, jemu zwłaszcza powierzając swoje życie modlitwy.
„Nie pamiętam - pisze - bym kiedykolwiek aż do tej chwili prosiła go o jakąkolwiek rzecz, której by mi nie wyświadczył. Jest to rzecz zdumiewająca, jak wielkie rzeczy Bóg mi uczynił za przyczyna tego chwalebnego Świętego… Innym świętym, rzec można, dał Bóg łaskę wspomagania nas w tej lub owej potrzebie, temu zaś chwalebnemu Świętemu, jak o tym wiem z własnego doświadczenia, dał władzę wspomagania nas we wszystkich. Chciał nas Pan przez to upewnić, że jak był mu poddany na ziemi jako opiekunowi i mniemanemu ojcu swemu, który miał prawo Mu rozkazywać, tak i w niebie czyni wszystko, o cokolwiek on Go prosi… Pragnęłabym wszystkich pociągnąć do pobożnej czci tego chwalebnego Świętego, wiedząc z długoletniego doświadczenia, jak wielkie dobra jest on mocen wyjednać nam u Boga”.
Następnie dodaje gorącą zachętę: „Proszę tylko dla miłości Boga każdego, kto by mi nie wierzył, niech spróbuje, a z własnego doświadczenia przekona się, jak dobra i pożyteczna to rzecz, polecać się temu chwalebnemu Patriarsze i go czcić. Szczególnie dusze oddane modlitwie wewnętrznej powinny go ustawicznie wzywać z ufnością i miłością”.
Córki św. Teresy pielęgnują gorliwie to nabożeństwo. W kronikach każdego bez wyjątku karmelu od najdawniejszych aż po nasze czasy, można wyczytać opisy wprost nadzwyczajnych dowodów opieki św. Józefa. Siostry z dziecięcym zaufaniem proszą go o wszystko, czego potrzebują, od rzeczy duchowych po materialne, piszą do niego listy, a św. Patriarcha, zapewne uśmiechając się z dobrocią, idzie załatwiać ich sprawy u samego Pana Jezusa, u którego ma, po Matce Najświętszej największe ze wszystkich względy.
Jeszcze trochę historii
Kiedy w roku 1533 młoda, piękna i ogólnie lubiana Hiszpanka Teresa de Ahumada wstępuje do klasztoru sióstr karmelitanek w swoim rodzinnym mieście Avila, w klasztorze tym panuje reguła złagodzona, nie ta sama, która przed wiekami zachowywali gorliwi pustelnicy na Górze karmel. Według tej złagodzonej reguły żyją też ojcowie karmelici, pierwotna zaś reguła idzie w zapomnienie.
W klasztorze Wcielenia wraz z Teresą przeszło 100 sióstr które mogą wychodzić ze swego zakonnego domu, a nawet wyjeżdżać na zaproszenie krewnych, długie godziny spędzają w rozmównicy utrzymując ożywione stosunki z osobami świeckimi.
Teresa czyni wielkie postępy w życiu modlitwy, coraz lepiej rozumie, kim jest Bóg, jak wielkie są wymagania miłości… Chce dać wszystko, aby otrzymać wszystko, zarówno dla siebie jak i dla dusz, których tyle ginie. Marzy o małym ubogim domku, w którym ukryta wraz a kilkunastoma towarzyszkami mogłaby nie wychodząc nigdzie przez całe życie i nie widując się prawie z nikim, bez przerwy ofiarowywać Umiłowanemu swego serca miłość, zawsze czujna, by Go pocieszać w bólu, jakim go napełnia odejście od Niego wielkiej liczby dusz, zawsze zatroskana, by Mu je przyprowadzić z powrotem.
Możliwość zrealizowania tego projektu pojawia się niebawem i Teresa de Ahumada, teraz już Matka Teresa od Jezusa, po pokonaniu wielu trudności zamyka się w roku 1562 z kilkoma młodymi siostrami tak samo rozmiłowanymi w Bogu, jak ona, w małym klasztorku św. Józefa w Avila. Tak rozpoczynają się dzieje karmelitanek bosych.
Dom ten wydaje się jego mieszkankom rajem, i jest nim rzeczywiście nie tylko dla nich, ale i dla Pana, jak o tym On sam zapewnia Teresę przemawiając do niej w czasie modlitwy. Teresa chce z głębi swego odosobnienia dopomagać przede wszystkim Kościołowi św., jego kapłanom, teologom i kaznodziejom. Z wielkim naciskiem przypomina swoim duchowym córkom, że to właśnie jest ich powołaniem: „O siostry moje w Chrystusie, pomóżcie mi to wybłagać u Pana. Po to On was tu zgromadził; to jest powołanie wasze, to ma być jedyne wasze staranie, do tego maja zmierzać wasze pragnienia, nad tym płynąć wasze łzy, o to błagać wasze modlitwy… Oto świat płonie pożarem, oto chcieliby na nowo zasądzić Chrystusa i tysiące fałszywych świadków przeciw Niemu stawiają, chcieliby obalić Kościół Jego…”.
Wkrótce sam Bóg daje jej sposobność do założenia wielu jeszcze innych podobnych „gołębników Matki Bożej” po całej Hiszpanii. Założyła ich za swego życia 16, gdyż ze wszystkich stron proszono ja usilnie o to, tak wielka była sława jej świętości, i przekonanie, że klasztory karmelitanek bosych są błogosławieństwem dla całej okolicy. Poszczególne swoje fundacje opisała w książce, która nosi tytuł: „Księga fundacji”. Czyta się ją jak ciekawą powieść, tyle w niej werwy, realizmu, poczucia humoru, a równocześnie mądrości i głębi.
Niemniejszą jej zasługą było zapoczątkowanie przez nią przy pomocy drugiego świętego, młodego wówczas Ojca Jana od Krzyża, reformy męskiej gałęzi Karmelu. Nasze Konstytucje tak o tym wspominają: „…w jej sercu zrodziło się postanowienie rozprzestrzenienia rodziny pierwszych Karmelitanek Bosych i rozciągnięcia dzieła na założenie Karmelitów Bosych, aby uczestnicząc w tym samym duchu, pomagali mniszkom w przeżywaniu wspólnego powołania oraz służyli Kościołowi modlitwą i działalnością apostolską”.
Św. Teresa była typem wodza, znakomitą organizatorką, miała umysł trzeźwy, praktyczny, niemal męski, o szerokich horyzontach myślowych, lecz posiadała przy tym kobiece serce, zdolne do wielkiej i delikatnej miłości, zatroskane o najmniejsze drobiazgi odnoszące się do życia jej córek. Lecz, co równie ważne, była to wielka mistyczka, dusza głębokiej modlitwy i zjednoczenia z Bogiem. Posiadała przy tym dar rozumienia i usystematyzowania a także wyrażenia na piśmie bogactwa swoich duchowych przeżyć z Bogiem. Jej książki, z których najważniejsza to: „Życie”, „Twierdza wewnętrzna”, „Droga doskonałości” i wspomniana już „Księga fundacji” należą do klasycznych dzieł literatury mistycznej, i one to zjednały jej jako pierwszej z kobiet, tytuł „doktora Kościoła”. Napisane z dużym talentem literackim należą też do klasycznych dzieł literatury hiszpańskiej. Św. Teresa zmarła w roku 1582, a w 67-tym roku swego życia.
Niemniej znany i ceniony jest w Kościele św. Jan od Krzyża. Był on wielkim świętym, teologiem, wychowawcą nowicjuszy, kierownikiem duchownym, poetą i pisarzem. W swoich dziełach po dziś dzień wskazuje drogę najwyższego zjednoczenia z Bogiem, które i sam osiągnął. On również otrzymał tytuł „doktora Kościoła”. Najważniejsze jego dzieła to „Droga na Górę Karmel”, „Noc ciemna”, „Pieśń duchowa” i „Żywy płomień miłości”.
„Obydwoje oni - tj. św. Teresa od Jezusa i św. Jan od Krzyża - położyli niejako fundamenty pod ten zakon”. Są oni duchowymi rodzicami karmelitańsko-terezjańskiej rodziny. Po ich śmierci karmel reformowany rozprzestrzenił się na wszystkie kraje Europy, a dziś jest już obecny na wszystkich pięciu kontynentach. Wszędzie też ma swoich świętych i święte, z których niektórzy są bardzo znani i popularni.
Do tych ostatnich należy najbardziej znana i lubiana święta naszych czasów - św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Pochodząc z zamożnej rodziny mieszczańskiej we Francji, otrzymała bardzo staranne i głęboko religijne wychowanie. Do Karmelu wstąpiła wcześnie, bo w 15-tym roku życia. Nie było w zwyczaju przyjmować do zakonu w tak młodym wieku. Lecz Teresa Martin nie wahała się dotrzeć do samego papieża Leona XIII, by uprosić sobie u niego tę wyjątkową łaskę. W Karmelu żyła krótko, bo tylko 9 lat. Wystarczyło to jednak Duchowi Świętemu, by doprowadzić jej duszę do wysokiej świętości, a nawet by przez nią wskazać ludziom wszystkich czasów łatwą i prostą do niej ścieżkę. Mogą nią iść nie tylko osoby zakonne. Jest ona dostępna dla ludzi wszystkich warstw społecznych, każdego wieku, zawodu, stanu, nawet dla dzieci i chorych. Jest to droga ufnego zdania się na Boga, wiernego wypełniania z miłości ku Niemu zwyczajnych swoich obowiązków i wykorzystywania okazji do drobnych ofiar, jakie przynosi ze sobą każdy dzień. To ostatnie Teresa nazywała „rzucanie kwiatów” Bogu, swoją zaś drogę „małą drogą”.
Tak to wyjaśnia w wierszu zatytułowanym „Rzucać kwiaty”.
Rzucać kwiaty, to nieść Ci w ofierze
Największe bóle, najcichsze westchnienia.
I wielkie szczęście, drobne poświęcenia
I smutki życia, jego niepokoje:
To kwiaty moje!
Inną, mało u nas znaną świętą karmelitańską jest św. Teresa Małgorzata od Najświętszego Serca Pana Jezusa. Żyła we Florencji, umarła zaś, podobnie jak św. Teresa od Dzieciątka Jezus - bardzo młodo. Lecz piękno jej czystego, płonącego miłością Bożą życia, dotąd zachwyca i wywiera urok.
Bardziej od niej znana jest S. Elżbieta od Przenajświętszej Trójcy, karmelitanka bosa z Dijon we Francji. Swoje życie wewnętrzne oparła na prawdzie zamieszkania Boga w duszy. Tam w swoim wnętrzu Go szukała i miłowała, zawsze czujna by odpowiadać wielką wiernością na najlżejsze poruszenia łaski. Ojciec św. Jan Paweł II. Beatyfikował ją w roku 1984.
Ostatnią kanonizowaną (w 1993r.) karmelitanką jest jeszcze młodsza od dwu poprzednich św. Teresa od Jezusa zwana „Teresą de los Andes” (w Chile). Zmarła w roku 1920 mając 19 lat i 9 miesięcy. W Karmelu spędziła tylko 11 miesięcy. „Chrystus, Szaleniec miłości sprawił, że i ja stałam się szalona” - pisała.
Bardzo proste a zarazem bardzo głębokie było życie wewnętrzne brata Wawrzyńca od Zmartwychwstania pańskiego. Ten pokorny, niewykształcony brat kucharz był stale zjednoczony z Bogiem, o którym mówił, że równie dobrze znajduje Go i trwa przy Nim sercem wśród garnków i rondli, gdy proszą go o kilka rzeczy naraz, jak wówczas, gdy klęczy przed Najświętszym Sakramentem.
Do Polski Karmel Reformowany przybył wcześnie, bo ojcowie karmelici byli tu już w roku 1605 i założyli klasztor w Krakowie, siostry zaś niedługo potem bo w 1612, osiadając również w Krakowie, przy ul. Grodzkiej w konwencie św. Marcina. Wkrótce powstały inne klasztory sióstr: w Lublinie, Wilnie, Lwowie, Warszawie i Poznaniu. Do wybitnych postaci żeńskiego Karmelu w Polsce zaliczyć należy świątobliwą Matkę Teresę od Jezusa Marchocką. Tak wielka była sława jej świętości, że król Jan Kazimierz i jego dostojnicy polecali się jej modlitwom. Zwycięstwo pod Beresteczkiem król i kanclerz Ossoliński z powodu nadzwyczajnego widzenia przypisywali jej wstawiennictwu, i dziękowali jej po powrocie z wyprawy. Umarła w roku 1652. Toczą się obecnie starania o jej beatyfikację.
Bliższy naszym czasom i już kanonizowany przez Ojca św. Jana Pawła II jest św. Rafała od św. Józefa, Kalinowski. Ten karmelita bosy związany jest głęboko z historią Polski swoich czasów, brał bowiem udział w Powstaniu Styczniowym jako członek Rządu Narodowego. Aresztowany przez władze carskie został zesłany na Sybir, a po powrocie przyjął zadanie wychowawcy syna księcia Władysława Czartoryskiego w słynnym hotelu lambert w Paryżu. Ostateczne wypełnienie celu swego życia znalazł w zakonie Karmelitów Bosych. Uważany był już za życia za świętego dla swej głębokiej pokory, gorliwości o zbawienie dusz, głębokiego ducha modlitwy i wielkiej wierności obowiązkom zakonnego powołania. Szczególnie leżała mu na sercu sprawa nawrócenia Rosji. Uważał, że Karmel jest do tego zadania specjalnie powołany. Zmarł w 1907 roku.
Można by tu wspomnieć o wielu jeszcze pięknych postaciach, zarówno z terenu Polski, jak i ze świata - karmelitów i karmelitanek bosych, którzy w pełni wykorzystali swoje powołanie do osiągnięcia tego najwspanialszego celu, jakim jest miłość doskonała, zjednoczenie z Bogiem. Każdy kraj, każda prowincja ma takie jaśniejące gwiazdy. Lecz o wiele liczniejszy jest zastęp tych, których życie jest całkowicie „ukryte z Chrystusem w Bogu”, a których wewnętrzne piękno sama tylko Boża wszechwiedza przenika, lecz okaże je światu przy końcu czasów.
W sercu Kościoła
„Powołanie karmelitanek Bosych jest darem Ducha Świętego, przez który są wezwane do tajemniczego zjednoczenia z Bogiem w przyjaźni z Chrystusem i w zażyłości z Najświętszą Maryją Panną w życiu, w którym modlitwa i ofiara z siebie splatają się w jedno z wielką miłością do Kościoła”.
Jak głęboko „kościelny” jest Karmel można poznać to z samych jego początków, z tej pobudki, która kierowała jego Reformatorka i Matką przy zakładaniu jej klasztorów, o czym wspomniało się w rozdziale poprzednim. Siostry, które żyły z nią razem i dobrze ją znały opowiadają o jej wielkim oddaniu się Kościołowi. Jedna z jej zakonnic, s. Maria od św. Franciszka zeznała, że św. Matka miała zwyczaj mówić często, ze w swoich klasztorach chciała mieć osoby, które w dzień i w nocy przedstawiałyby Panu sprawę obrony Kościoła św. Kościół bowiem mając wiele nieprzyjaciół, powinien mieć także osoby, które w ukryciu polecałyby go nieustannie Bogu. Kiedy spracowana, wyniszczona trudami zawsze ochotnie podejmowanymi dla chwały Bożej umierała, w Alba de Tormes, jej największa pociechą w tej ostatniej chwili była myśl, że umiera jako „córka Kościoła”.
Podobnie czuli, myśleli i oddani byli Kościołowi także inni święci Karmelu. Św. Teresa od Dz. Jezus wyraża krótko w jednym ze swych wierszy swój stosunek do Kościoła:
Każde me tchnienie, każde serca bicie
Daję za Kościół - Twą Oblubienicę.
Lecz najgłębiej ujmuje ona swą rolę jako karmelitanki bosej w Kościele na tych kartach swojej autobiografii, na których opowiada, jak zastanawiając się, w jaki sposób może służyć Chrystusowi Mistycznemu wszędzie, na każdym miejscu i w każdym czasie, zrozumiała, że może to osiągnąć przez miłość. Odnalazła swoje miejsce w Kościele, a miejscem tym jest serce Kościoła. „Tak, znalazłam moje miejsce w Kościele, a to miejsce, mój Boże, Ty sam mi ofiarowałeś… W sercu Kościoła, mojej Matki, będę miłością (…) w ten sposób będę wszystkim i moje marzenie zostanie spełnione!!!”.
W naszych czasach, gdy tajemnica Kościoła znalazła się w centrum zainteresowań Soboru Watykańskiego II, kiedy zajmują się nią wszyscy, kiedy podkreśla się tak mocno jego rolę i ważność głębokiej łączności z Kościołem w każdej dziedzinie - Karmel jest szczęśliwy ze swej orientacji eklezjalnej nadanej mu przez jego świętą Założycielkę od samego początku.
Toteż O. Finian od Królowej Karmelu pisze, ze „Zgromadzenie terezjańskie, żyjąca komórka Kościoła i szczególne wyrażenie jego tajemnicy, o tyle, o ile jest zgromadzeniem modlącym się, nie jest w rzeczywistości skupiona na sobie. Jeżeli oddziela się ona od świata, to nie dlatego, by oddzielić się od Kościoła, lecz aby się tam umieścić najgłębiej w łączności z Kościołem, łączności najbardziej autentycznej, cudownie wrażliwej i otwartej na wszystkie potrzeby Kościoła samego i całej ludzkości…”.
Jeżeli my kochamy Kościół i troszczymy się o jego sprawy, to prawda jest także, że sam Kościół wysoko ceni życie kontemplacyjne i liczy w swej misji zbawiania świata na pomoc dusz modlących się w ukryciu. Oto kilka wypowiedzi na ten temat Papieży naszych czasów.
Papież Pius XII: „Gdy Kościół św. oświadcza, że życie kontemplacyjne ma tak wysoką wartość, skoro je zatwierdza swoją władzą i udziela mu przywilejów, skoro na rozpoczęcie tego życia przewiduje specjalną uroczystość liturgiczną, a realizowanie go otacza obfita opieką, można w tym widzieć niezbity dowód na to, że Kościół ceni to życie i to jest poważna pobudka, aby się temu życiu poświęcić”.
A oto co mówi na ten temat „Dobry Papież” Jan XIII: „Spoglądamy z uczuciem miłości ojcowskiej na Córki św. Teresy rozsiane po świecie i zwracamy się do nich słowami św. Cypriana, tego obrońcy dziewictwa poświęconego Bogu, które jest cząstką najznamienitszą trzody Chrystusowej: «Chwalebna płodność Matki Kościoła cieszy się przez nie i rozwija w nich obficie». Jesteśmy im wdzięczni za życie ukryte i ubogie, które prowadzą, a które dostarcza chrześcijanom i całej społeczności ludzkiej tylu dobrodziejstw”.
Teraz zaś dobitne słowa Pawła VI skierowane do zakonników i zakonnic oddanych wyłącznie życiu kontemplacyjnemu: „Z życia kontemplacyjnego wytryska dobro dla całego Kościoła. Kościół go potrzebuje dla podtrzymywania i rozwoju swego życia. Kościołowi niezmiernie potrzebne są dusze o potężnym wewnętrznym życiu, przykładające się z całą pilnością do tego, aby trwać nieustannie skupionymi w Bogu, miłujące rzeczy wyższe. Jeżeli takich dusz zabraknie, jeżeli ich życie jest anemiczne i jałowe, następuje nieuniknione zubożenie energii w całym Ciele Mistycznym. Umiejętność rzeczy Bożych, teologia, święte przepowiadanie, apostolstwo, życie chrześcijańskie wiernych, poniosą ciężkie szkody. Światło mistyczne duszy kontemplacyjnej utrzymuje w Kościele żywą znajomość Boga, którą otrzymuje przez doświadczenie; a bez tej znajomości niemożliwe jest całkowite zrozumienie Słowa Bożego przez Lud Boży. Serca ludzkie potrzebują, aby ta woda żywa, zaczerpnięta przez dusze kontemplacyjne docierała do nich w sposób tajemniczy, by je uchronić przed wysuszeniem”.
Na takim samym stanowisku stanął Sobór Watykański II, ten sobór, po którym spodziewali się niektórzy, ze zniesie zupełnie zakony klauzurowe. Tymczasemnie tylko nie uczynił tego, ale ponadto silnie podkreślił ważność i owocność życia kontemplacyjnego: „Instytuty poświęcone całkowicie kontemplacji, tak, ze ich członkowie w odosobnieniu i milczeniu, w ustawicznej modlitwie i gorliwej pokucie zajmują się jedynie Bogiem, zachowują zawsze choćby nagliła konieczność czynnego apostolstwa, wyborna cząstkę w Mistycznym Ciele Chrystusa, w którym «wszystkie członki nie spełniają tej samej czynności» (Rz 12,4), Bogu bowiem składają doskonałą ofiarę chwały, a ludowi Bożemu dodają blasku przez obfite owoce świętości, zagrzewają go przykładem i przyczyniają się do jego wzrostu dzięki tajemniczej płodności apostolskiej”.
Z kolei słowa Ojca św. Jana Pawła II : „Papież powiada Wam: owszem, Wasze życie ma dziś jeszcze większe znaczenie niż kiedykolwiek dotąd. Wasze całkowite poświęcenie się zachowuje pełną aktualność. Świat zatraca wyczucie pierwiastka Bożego, przecenia wartości materialne. Wy przeto, drogie Siostry, zobowiązane w klasztorach do świadczenia o wartościach, dla których żyjecie, bądźcie dla współczesnego świata świadkami Pana, tchnijcie przez modlitwę powiew nowego życia w Kościół i we współczesnego człowieka”.
„Przez Wasze modlitwy i owocowanie Waszej duchowej działalności możecie skutecznie przyczyniać się do rozwiązywania wielkiego problemu sprawiedliwości, pokoju i postępu dla ogromnej rzeszy ludzi. Przez wasze życie za klauzurą zbliżają się do Chrystusa dzieci, chorzy otrzymują pocieszenie, otrzymują pomoc potrzebujący, jednają się ludzkie serca, a biednym głosi się Ewangelie”.
Do samych zaś karmelitanek bosych napisał ten sam Papież: „Wszystkie uczestniczycie (…) w tej samej duchowości i misji Karmelu Terezjańskiego, dzisiaj tak bardzo cenionego w Kościele. (…) Wasze klasztory są rozsiane po całym świecie jako oazy modlitwy i specjalnego poświęcenia się bogu w ciszy klasztornej. Nowe narody spodziewają się u siebie obecności życia kontemplacyjnego. (…) Dawajcie świadectwo piękna i płodności misyjnej Waszego życia ukrytego z Chrystusem w Bogu, wartości modlitwy wstawienniczej i cichego ofiarowania się obok Eucharystii, centrum Kościoła powszechnego i Kościołów partykularnych, aby być - jak tego gorąco pragnęła Teresa z Lisieux - miłością w sercu Ciała Mistycznego”.
Na koniec jeszcze jeden krótki cytat. Jak wiadomo Zakopane leży w archidiecezji krakowskiej, której metropolitą był przed swoim wyborem na Stolicę św. Piotra Karol Kardynał Wojtyła. Otóż jako Papież odwiedził on w marcu 1979 r. klasztor rzymski karmelitanek bosych „Regina Coeli” i powiedział tam: „Wiecie, że miałem w mojej diecezji krakowskiej trzy domy karmelitanek: dwa w Krakowie a jeden w Zakopanem, w górach… Kiedy byłem smutny, szedłem szybko do klauzury sióstr karmelitanek, ponieważ tam zawsze panuje radość!”.
Szczęście karmelitanki
Czas już podsumować to wszystko, co tu zostało powiedziane i odpowiedzieć na pytanie, które niektórym osobom wydaje się najważniejsze i poniekąd słuszne: „Czy karmelitanki są szczęśliwe?”.
Pewną młodą osobę, która wybierała się do zakonu przekonywano bardzo żywo, że taki krok nie ma sensu. Wyczerpawszy wszystkie argumenty rozmówca jej wykrzyknął na zakończenie: „I po cóż istnieją te zakony?!” wtedy ona niemniej spontanicznie i szczerze odpowiedziała: „Po to, abym ja była szczęśliwa!”.
Można by tej odpowiedzi zarzucić, że była zbyt subiektywna, brak w niej było szerszego spojrzenia na apostolski wymiar powołania zakonnego. Jednakże prawdą pozostanie fakt, ze ktoś, kto wstępuje do zakonu spodziewa się, że będzie tam szczęśliwy, a nawet szuka szczęścia. Jest to dążenie nieodłączne od natury ludzkiej i nawet ten, kto wybiera najwyższą formę poświecenia się i rezygnacji z tego, co dla ogółu ludzi stanowi szczęście, nie rezygnuje z tego, by być szczęśliwym. Więcej nawet: świadomość, że się jest szczęśliwym stanowi sprawdzian tego, czy człowiek jest na swojej życiowej drodze, czy się nie pomylił.
Karmelitankę pytają często o to, czy jest szczęśliwa. Najbliższa rodzina, zwłaszcza rodzice pytają z niepokojem, w napięciu. Inni trochę z ciekawości. Czasem nie pytają wcale, bo widok uspokojonej twarzy i uśmiechniętych oczu wystarczy. „Widzę, że jesteś szczęśliwa. - mówią wtedy po prostu - Bądź nią zawsze”.
Oczywiście, nie jest to szczęście „bez chmurki”, bo takiego tu na ziemi nie ma.
Co jest podstawą szczęścia Karmelitanki? Jaka jest dla niej samej korzyść z takiego życia? Korzyści tych jest nawet wiele.
Pierwsza i najważniejsza jest to, że wstąpiwszy do zakonu wypełniła ona wolę Bożą. Jest to korzyść zasadnicza, owszem zasadniczy powód dla którego się tu przychodzi. Zasadniczy i zupełnie wystarczający. Wypełnienie woli Bożej jest to nadanie pełnego sensu swojemu życiu, ponieważ jest to spełnienie jedynego i podstawowego celu człowieka. Osoba powołana przez Boga do wypełniania zadań życia kontemplacyjnego, nie może nic właściwszego w życiu wybrać, nic lepszego i rozumniejszego w życiu zrobić, jak tylko pójść za tym Bożym wyborem. Wiemy jak czuje się człowiek, który „nie jest na swoim miejscu”, człowiek w jakimś sensie „niepotrzebny”, nieprzydatny, mający świadomość, że powinien coś innego robić, być kimś innym. Nikt mu nie zazdrości, owszem, każdy dąży do tego by być „na swoim miejscu”, i to jest jedną z podstaw jej osobistego, szczęścia i głębokiego pokoju. Bóg bowiem dla każdego z osobna człowieka tam umieścił jego osobiste szczęście, gdzie mu wyznaczył miejsce.
Inną korzyścią jest to, ze poświęca ona swe służbie najwyższych wartości, najpiękniejszych ideałów. Nie ma nic piękniejszego, niż Piękno samo, nic godniejszego poszukiwania niż absolutna Prawda, nic bardziej zasługującego na miłość, niż najwyższe Dobro. Tym wszystkim zaś jest Bóg. Wielu młodym ludziom marzy się bohaterstwo. Otóż można bez przesady powiedzieć, że w karmelu każda powołana jest do bohaterstwa na co dzień i to w imię najwyższych wartości: dania Bogu świadectwa miłości oraz zbawienia świata. Każda wstępująca tutaj powołana jest do maksymalizmu w życiu, do dania wszystkiego w zamian za wszystko. Tym „wszystkim”, które otrzymuje się w zamian - jest Bóg sam i On jest Szczęściem.
Nie ma człowieka, który by nie pragnął miłości. Każdy chce kochać i być kochanym. Chce kochać i to koniecznie kogoś, kto wart jest miłowania. Prawda, każdy człowiek - nasz brat - wart jest miłości. Lecz nie takiej, do jakiej przede wszystkim tęskni serce człowieka: miłości złączonej z zachwytem, podziwem, miłości uwielbienia. Miłości bez zastrzeżeń. Jeśli przypadkiem żywimy, taką miłość ku człowiekowi, to choćby to była osoba najszlachetniejsza, jest rzeczą nieuniknioną, ze spotka nas zawód. Ludzi idealnych nie ma. Nawet święci mieli swoje wady i słabości, a to, co w nich było godne podziwu, był to tylko odblask wiecznej bez skazy piękności Boga. Poświęcając swe życie Bogu, łącząc swe życie z Nim i tylko z Nim, wchodzimy na drogę, na której urzeczywistnia się stara jak ludzkość, najgłębsza tęsknota człowieka za miłością idealną.
Karmel jest szkołą, owszem, „uniwersytetem” świętości. Od lat 4000 z górą wychowuje świętych. Dał ich Kościołowi wielu. Wprawdzie uświęcić się można wszędzie, jednakże w Karmelu znajdują się takie warunki i pomoce do osobistego uświęcenia, jakie mało gdzie spotkać można.
Jeżeli to, co dotychczas zostało powiedziane, wydaje się komuś jeszcze niewystarczające i chciałby poznać korzyści bardziej namacalne i doczesne, jakie daje nasze życie, można wskazać i na te ostatnie, jakkolwiek są one już czymś dodatkowym.
Kiedy na pomaturalnym wieczorku na którym zebraliśmy się wszyscy, uczennice i profesorowie, oświadczyłam, ze wstępuję do klasztoru, nikt mi nie gratulował, nikt się ze mną nie cieszył. Jedni mnie żałowali, mówili: „szkoda cię”. Inni uważali, że postępuję z brakiem zdrowego rozsądku. Jeszcze inni podziwiali moją „wielka ofiarę”, ale kiwali nade mną głowami. I ja sądziłam wtedy, ze składam jakąś ofiarę, czułam ze z wielu rzeczy nie łatwo mi jest zrezygnować. Lecz kiedy po dwudziestu latach od tamtego spotkania odwiedzać mnie poczęły te same dawne moje koleżanki, niemal każda przynosiła na tę rozmowę jakiś wielki życiowy zawód. „Wiesz, mąż mój mnie zostawił… jestem sama z synem… mieszkam u mamy.” ; „Mój mąż pije… nie wyobrażasz sobie, jak mi jest ciężko.” ; „Tak go kocham, a on mnie zdradza z moją przyjaciółką…” Prawie przy każdej rozmowie słyszałam powtarzający się refren: „Aleś ty szczęśliwa!”, „Wybrałaś sobie lepszy los!” Byłam zaskoczona, bo tak dobrze pamiętałam tamten pomaturalny wieczorek i to, co mi wtedy mówiono. Wtedy były głęboko przekonane, ze to one wybierają lepszy los, a ja rezygnuję ze szczęścia. I wówczas to patrząc na moje własne dwadzieścia lat spędzone z moim Ukochanym zrozumiałam, jak te moje małe (z perspektywy lat) wyrzeczenia nawet, po ludzku sądząc, „opłaciły” mi się. Ten, któremu zaufałam, nie zdradził mnie, nie porzucił, na przyszłość także mogę Go być całkiem pewna… Mam kochająca rodzinę zakonną, w której życie upływa we wzajemnym zrozumieniu i wspólnej trosce o każdą. Nie potrzebuję się lękać tego, ze będę pozbawiona opieki w chorobie, ze na starość pozostanę samotna.
Czy to wszystko, czym cieszy się karmelitanka, a zwłaszcza jej łączność z Bogiem zabezpiecza ja przed wszelkiego rodzaju życiowymi nieszczęściami, przed bolesnymi przeżyciami takimi, jak choroba czy śmierć w rodzinie, załamanie się kogoś kochanego, czy też inne cierpienia rodzinne lub osobiste?
Nie, nie chroni jej przed tym wcale. Ona to wszystko odczuwa jak każdy człowiek, może czasem nawet jest na to wrażliwsza. Św. Teresa od Dz. Jezus straszliwie boleśnie przezywała chorobę umysłową swego ojca, swego ukochanego „Króla”, jak go lubiła nazywać. Pisała wówczas do swojej siostry: „List Twój napełnił moją duszę wielkim smutkiem! Biedny nasz Ojczulek! Nie, myśli Jezusa nie są myślami naszymi, drogi Jego nie są drogami naszymi… Podaje nam kielich tak gorzki, że słaba nasza natura zaledwie zdoła to znieść. Nie usuwajmy naszych warg od tego kielicha przygotowanego ręką Jezusa. Patrzmy na życie we właściwym świetle… Wszakże to chwila tylko pomiędzy dwoma wiecznościami. Cierpmy w pokoju! Przyznaję, ze słowo pokój wydaje mi się nieco mocne, ale zastanawiając się niedawno nad tym, odkryłam tajemnice cierpienia w pokoju. Kto mówi pokój - nie mówi radość, albo przynajmniej radość odczuta; aby cierpieć w pokoju wystarczy gotowość na to, co chce Jezus”. W innym zaś miejscu i czasie pisze na ten sam temat: „Trzy lata męczeństwa Tatusia wydają mi się najbogatsze w łaskę, najbardziej owocne z całego naszego życia; nie zmieniłabym ich za wszystkie ekstazy i zachwyty świętych”. Trzeba dodać, że uświęciły one także jej ojca.
Ta choroba umysłowa pana Martin była dla Świętej i jej rodzonych sióstr, również karmelitanek, nie tylko ciosem zadanym ich miłości ku temu, którego tak bardzo kochały, ale była nadto źródłem upokorzeń i innych przykrości, gdy znajomi dokuczali im i czynili wymówki, że to one same, swoim wstąpieniem do Karmelu przyczyniły się do niej. Otóż na tym przykładzie chciałabym wskazać na fakt, że osobie zakonnej łatwiej jest przyjmować wszelkie życiowe ciosy nie tylko dlatego, że moc czerpie w głębokiej wierze i ufności, bo to mogą czynić wszyscy, lecz i dlatego także, że nie ma ona żadnych doczesnych planów i projektów, które te ciosy mogłyby pokrzyżować. Posiada jeden tylko życiowy program: dojść do zjednoczenia z Bogiem, a do tego wszystko, co ją spotyka staje się środkiem i pomocą.
Toteż św. Teresa od Dz. Jezus mogła pod koniec swego życia napisać te słowa:
„Jeżeli już teraz pośród cierpienia i walki, na samą myśl, że Bóg wyrwał nas ze świata, przeżywamy chwile szczęścia przerastającego wszelkie ziemskie radości, to co dopiero będzie w Niebie, kiedy wśród wiecznych radości i wiecznego pokoju poznamy, jak niewypowiedzianą łaskę Pan nam wyświadczył wybierając nas, byśmy mieszkały w Jego domu, prawdziwym przedsionku Nieba?…”.
Kto może być przyjęty
Doszedłszy do końca naszej „podróży po Karmelu”, wypada teraz zatrzymać się jeszcze na chwilę, by omówić kto i pod jakimi warunkami może zostać przyjęty do społeczności zakonnej karmelitanek bosych.
Zostało już wspomniane, że mogą to być tylko katoliczki. Dlatego przy przyjęciu wymagane jest przedstawienie świadectwa chrztu i bierzmowania. Zwykle tez zasięga się opinii o kandydatce u jej proboszcza, katechety, lub innych osób które ja znają i których informacjom można dać wiarę.
Kandydatka musi mieć odpowiedni wiek. Dolna granica wieku to lat 18. Z młodszymi, które noszą się z zamiarem wstąpienia do Karmelu chętnie utrzymujemy kontakt czy to listowny, czy też bezpośredni, gdy mają możliwość przyjścia do naszej rozmównicy na rozmowę. Przez taki kontakt następuje wzajemne poznanie się, które potem i kandydatce i nam ułatwia podjecie decyzji.
Koniecznie wymaganym wykształceniem jest wykształcenie średnie ogólnokształcące albo zawodowe.
Utarło się mniemanie, że do Karmelu potrzebne są duże siły fizyczne, ze tylko bardzo silne fizycznie jednostki mogą nasz tryb życia wytrzymać. Tymczasem w Karmelu większość zakonnic to osoby o wcale nie „herkulesowych” siłach. Nie znaczy to, że przyjmujemy chore. Zwłaszcza wszelkie choroby systemu nerwowego, nawet zaleczone, oraz tzw. stargane nerwy - uniemożliwiają przyjęcie. Lecz jeśli chodzi o duże siły fizyczne, to nie tyle one są ważne, co pewien duchowy i fizyczny hart, pewna odporność, dzielność, bo to znaczy więcej niż siły. Są osoby silne, ale przewrażliwione na punkcie swego zdrowia, i takie się do nas nie nadają. Natomiast często obserwuje się taki fakt, ze ktoś o słabszym zdrowiu po wstąpieniu czuje się zdrowszym i silniejszym, niż przedtem. Pokój i zadowolenie, jakie przeżywa znalazłszy się tam, dokąd tęskniła, mają na to na pewno wpływ, lecz także i łaska, której udziela Bóg, gdy idzie się za Jego Wolą. Z tym wypada się liczyć.
Czy konieczne jest pozwolenie rodziców? Lepiej, gdy oni się zgadzają, gdy sami dobrowolnie oddają dziecko swoje Bogu. Jest to sytuacja korzystniejsza i dla dziecka i dla rodziców.
Natomiast jeżeli rodzice stanowczo a bezpodstawnie sprzeciwiają się powołaniu córki, która nie jest im koniecznie potrzebna, ma ona prawo odejść bez pozwolenia rodziców. Takie wypadki zdarzały się w przeszłości i zdarzają się nadal. Zwykle po jakimś czasie godzą się z faktem, że córka wstąpiła do klasztoru, a nawet najczęściej są z tego zadowoleni, widząc, że klasztor nie jest taki straszny, jak sobie wyobrażali i przekonawszy się, że ich dziecko jest szczęśliwe.
Co do usposobienia kandydatki trzeba powiedzieć, że wszystkie temperamenty są w naszych klasztorach reprezentowane. Czasem mówią ludzie: „Ty się nie nadajesz, jesteś zbyt żywa, klasztor byś rozniosła!” Tymczasem takie właśnie na ogół najlepiej czują się w Karmelu.
Najważniejsza jednak jest intencja nadprzyrodzona, to znaczy pobudka, dla której chce się wstąpić. „Chcę poświęcić swoje życie Bogu”; „Czuję, że On mnie wzywa, że to jest moja droga”; „Kocham go i chce się dużo modlić”; „Chcę zbawiać dusze i pomagać Kościołowi św.”. Oto przykładowo podane pobudki do wstąpienia. Czy konieczny jest uczuciowy pociąg, to gorące emocjonalne pragnienie zostania zakonnicą? Nie jest ono konieczne, a nawet nie świadczy nieomylnie o powołaniu. Zwykle jednak daje je Pan Bóg osobom powołanym, żeby im ułatwić decyzję porzucenia wszystkiego, pokonania trudności, których na drodze takiej osoby jest zwykle wiele. Z dwóch wielkich karmelitańskich świętych, o których już była mowa, jedna czuła bardzo silny uczuciowy pociąg, druga zaś wstręt do życia zakonnego.
„Trzeba mi było przejść przez wiele doświadczeń - pisze św. Teresa od Dz. Jezus - jednak wezwanie Boże było tak naglące, że choćby przyszło mi przedzierać się przez płomienie, zrobiłabym to, by pozostać wierną Jezusowi”.
Natomiast wielka Reformatorka Karmelu, ta, która miała kiedyś wiele dusz pociągnąć w swoje ślady i zapalić pragnieniem życia doskonałego, podjęła decyzję poświęcenia się Bogu w zakonie po długich walkach i na drodze rozumowania. „Poczęłam odmawiać długie modlitwy ustne (…) aby Bóg raczył mi wskazać, w jakim stanie chce, abym Mu służyła. W głębi serca jednak nie chciało mi się być zakonnicą i pragnęłam aby nie upodobało się Bogu do tego stanu mnie powołać”. Uświadamia sobie wezwanie Boże powoli i z wysiłkiem: „Chociaż wola moja nie mogła się jeszcze zdobyć na to, by się skłoniła do stanu zakonnego, już przecież uznawałam, że jest to stan najlepszy i najbezpieczniejszy i tak powoli dojrzewało we mnie postanowienie zmuszenia siebie do jego obrania”.
Lecz jakaż zmiana w uczuciach, gdy wreszcie spełniła to co było wolą Bożą w stosunku do niej: „W chwili przywdziania habitu Pan zaraz dał mi odczuć, jak łaskawy jest dla tych, którzy przezwyciężają samych siebie dla służenia Jemu (…) Tak wielkie w tejże chwili dał mi uradowanie wewnętrzne z tego, że jestem zakonnicą, iż nigdy ono we mnie aż dotąd nie ustało. (…) Wszystkie obowiązki i ćwiczenia zakonne rozkosz mi sprawiały i doprawdy, nieraz gdy zamiatałam podłogi klasztorne w tych samych godzinach, które przedtem trawiłam na świeckich zabawach i strojach, na myśl, że już jestem wyzwolona od tych próżności, czułam w sobie jakieś nowe wesele i sama sobie się dziwiłam, nie mogąc zdać sobie sprawy, skąd to pochodzi”.
Cóż jednak ma począć ta, która przeżywa ciągłe wahania i nie jest dość mocno przekonana ani o tym, ze ma powołanie, ani też, że go nie ma? Czy może wstąpić „na próbę”? Na to trzeba odpowiedzieć, że każde wstąpienie, nawet gdy chodzi o osobę najmocniej przekonaną o autentyczności swojego powołania - jest próbą.
Jeśli ktoś nie jest pewny, jaka jest wola Boża w stosunku do niego, powinien się starać zdobyć tą pewność przy użyciu wszelkich dostępnych sobie środków. Przede wszystkim więc, winien się gorąco i serdecznie modlić i innych o modlitwę prosić. Następnie też zasięgnąć rady swego spowiednika, jeśli go posiada, bo spowiednik znając jego duszę może mu pomóc jak nikt inny tę sprawę rozstrzygnąć. Dobrze jest też zapoznać się z życiem zakonnym, jak o tym już była mowa na początku, czy to przez odpowiednią lekturę, czy przez rozmowę z zakonnicami. Jeżeli mimo wszystko nie zdobędzie się pewności, ale wahania trwają, najlepiej będzie wszystko, razem ze swoimi wątpliwościami przedstawić przełożonym zakonnym i zapytać, czy gotowi są w takiej sytuacji przyjąć. Jeżeli tak - niech się taka osoba zdecyduje i wstąpi, z serca jej to radzę, gdyż inaczej wątpliwości i wyrzuty sumienia mogą ja dręczyć przez całe życie.
Są osoby, które latami prześladuje myśl, że powinny były wstąpić do zakonu, a nie zrobiły tego. Tymczasem może gdyby wstąpiły, przekonałyby się szybko, ze powołania nie maja i osiągnęły by całkowity spokój. Są w zgromadzeniach czynnych zakonnice (a nie jest ich mała liczba), które kiedyś ulegając namowie rodziny lub własnej małoduszności nie wstąpiły do Karmelu, choć czuły się tam wewnętrznie pociągane. Teraz przeżywają ciągły niepokój i niedosyt nie czując się na swoim miejscu. Gdyby były spróbowały, opłaciłoby się to im na pewno, jakikolwiek byłby wynik tej próby. Miałyby w każdym wypadku przynajmniej całkowity spokój.
Wstąpienie nie jest jeszcze równoznaczne z powzięciem ostatecznej decyzji, wiążącej do końca życia. Postulat i nowicjat, a nawet okres ślubów czasowych są okresami próby, zapoznawania się z życiem zakonnym, przygotowaniem do podjęcia ostatecznej decyzji, która zapada wówczas, gdy nadchodzi czas złożenia ślubów wieczystych.
W zakonie czasu się nie straci. Jeśli nawet postulantka czy nowicjuszka opuści klasztor, stwierdziwszy - ona sam lub przełożone - ze powołania nie ma, czas ten, który spędziła we wspólnocie będzie dobrze użyty. Pogłębi się, nauczy się patrzeć na życie z Bożej perspektywy, zdobędzie umiejętność pracy nad sobą, zbliży się do Boga, nauczy modlitwy.
Okres postulatu trwa w Karmelu od pół roku do roku. Postulantka zapoznaje się z życiem zakonnym biorąc w nim nie całkiem pełny udział. Po ukończeniu postulatu otrzymuje habit karmelitański wraz z zakonnym imieniem i rozpoczyna nowicjat.
Nowicjuszka ma już więcej obowiązków, głębiej wprowadzona zostaje w życie Wspólnoty. Podczas obu tych okresów formacji a także w następnym okresie, uczy się ją wielu rzeczy zarówno praktycznych, jak i teoretycznych. Pogłębia się naukę wiary, wyjaśnia istotę ślubów zakonnych, uczy się modlitwy, wprowadza w ducha Zakonu, zaznajamia z nauka Założycieli i świętych, z historią zakonu i Kościoła, poucza, jak należy pracować nad własnym wyrobieniem wewnętrznym… Postulantki i nowicjuszki pracują na równi ze wszystkimi siostrami, choć nie pełnią funkcji odpowiedzialnych.
Po roku lub dwu latach nowicjatu, jeżeli większość sióstr jest zdania, że okazuje ona powołanie i wierność w odpowiadaniu na nie, jeżeli ponadto sama nowicjuszka wyraża pragnienie złożenia ślubów czasowych - składa je ku własnej radości i radości całej Wspólnoty. Są to śluby zobowiązujące na trzy lata. Po upływie tego czasu zakonnica jest wolna i może Zakon opuścić, jeśli chce. Może jednak zdecydować się na złożenie ślubów wieczystych, które teraz dopiero zobowiązują na całe życie, aż do śmierci wiążą z Bogiem i Zakonem. Odtąd wie ona, że ma „alabastrowe naczynie swego życia rozbić dla samego tylko Chrystusa i na Jego głowę wylać drogocenny olejek nardowy, będąc przekonaną wraz ze św. Teresą od Dz. Jezus, że cały dom Kościoła napełni się jego wonnością”.
O siostrach zewnętrznych
Do rodziny zakonnej karmelitanek bosych należą także Siostry Zewnętrzne. Wezwane do życia modlitwy uczestniczą w tej samej duchowości Karmelu Reformowanego. Nie są jednak zobowiązane do zachowania ścisłej klauzury, gdyż to nie pozwoliłoby im pełnić właściwego im zadania, jakim jest pośredniczenie pomiędzy siostrami klauzurowymi a światem zewnętrznym.
Niektóre osoby czują się wprost pociągnięte na „furtę” Karmelu, dokąd prowadzi je miłość życia ukrytego. Inne przyjdą tu dlatego, ze brak odpowiednich warunków czy dyspozycji wewnętrznych nie pozwolił im żyć w ścisłej klauzurze, jednakże pragną żyć duchem Karmelu. Wszystkie one nie mając pociągu do działalności zewnętrznej, będą wolały życie, w którym modlitwa zajmuje dużą część dnia, gdzie łącząc pracę „Marty” z modlitwą „Marii” będą mogły nie spuszczać oka z Pana Jezusa.
Pierwszym obowiązkiem Siostry Zewnętrznej jest modlitwa, zarówno myślna, jak i brewiarzowa. Drugim - opieka nad kaplicą czy kościołem. Ona to spełnia obowiązek zakrystianki, z miłością służy Panu ukrytemu w Najśw. Sakramencie, sprząta, ozdabia ołtarz kwiatami, przygotowuje szaty liturgiczne do odprawienia Mszy św.
Tzecim wreszcie, wspomniane już pośredniczenie pomiędzy siostrami zamkniętymi w klauzurze, a światem zewnętrznym. Wiele osób puka do furty Karmelu. Są to kapłani, którzy tu mają spełnić jakiś obowiązek, krewni przychodzący w odwiedziny do sióstr, osoby proszące o modlitwę w różnych intencjach, fachowcy dla oddania klasztorowi potrzebnych usług, interesanci w sprawie wykonywanych przez siostry prac. szystkich ich przyjmuje Siostra Zewnętrzna. Niejednokrotnie ma okazje do tego, by kogoś pocieszyć, służyć dobrą radą, lub choćby tylko wysłuchać i w ten sposób przynieść ulgę w cierpieniu. To jest „okazyjne” apostolstwo, bo apostolstwo na większą skalę nie jest jej zadaniem. Natomiast apostołuje całą swoją postawą, nie tyle tym, co robi, ale jak to robi.
Ważną dla życia klasztoru sprawą jest załatwianie zakupów lub innych spraw na mieście. Żyjąc jak każda zakonnica w posłuszeństwie, nie traci jednak siostra tym samym własnej inicjatywy. Przeciwnie, często zleca się jej, by załatwiła cos na własną odpowiedzialność lub szukała lepszego rozwiązania problemu.
Wspomagając w ten sposób swój Karmel, Siostra Zewnętrzna ma świadomość, że służy Kościołowi. Dlatego stara się we wszystko, co czyni, wkładać całą swoją miłość.
Jej ofiarą jest nieraz to, że nie może przebywać w klauzurze (choć nie dla wszystkich jest to ofiarą), a jej radością, że umożliwia swoim siostrom życie w niej.
Życie tych naszych sióstr można przyrównać do życia Matki Najświętszej w Nazarecie. Maryja utrzymywała kontakt z ludźmi, na pewno miała okazję przychodzić im z pomocą, dobrą radą czy pociechą. Przede wszystkim jednak troszczyła się o swoich domowników i sercem była przy Jezusie.
Zakończenie
Postawiwszy ostatnią kropkę na końcu tej skromnej pracy, zawahałam się, myśląc jaki jej dać tytuł. Zastanawiałam się nad tym od początku i kusiła mnie nazwa „Piękno Karmelu”. O tym przecież myślałam przez cały czas, to właśnie chciałam dać poznać. Lecz obawiam się, że tytuł będzie zbyt obiecujący. Czytelniczki moje będą się spodziewały, że znajdą na tych kartkach całe piękno Karmelu, a ja nie byłam pewna, czy choćby jego część potrafię im ukazać.
Jednakże zdecydowałam się w końcu taki właśnie dać tytuł, ale z pewnym zastrzeżeniem. Proszę, mianowicie, serdecznie te, które to będą czytały, żeby pamiętały, iż nie łatwo jest opisać duchowe piękno jakiegoś dzieła, gdy tak często brak słów na jego wyrażenie i gdy w dodatku piszącemu brak talentu. Daleko więc temu opisowi do oddania prawdziwego wewnętrznego piękna Zakonu Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmelu. Proszę je, aby były świadome tego, że jest to tylko słaby refleks wspaniałej rzeczywistości, która choć na ludziach i z ludzi zbudowana, Ducha Świętego ma za Budowniczego, jak to wyznaje Sobór Watykański II pisząc w Konstytucji o Kościele, że tenże Kościół „podążając skwapliwie za tchnieniem Ducha Świętego, przyjmuje reguły przedłożone przez znakomitych mężów i niewiasty, a następnie dokładniej uporządkowane oficjalnie zatwierdza”.
A Jan Paweł II w posynodalnej ekshortacji "Vita consecrata" oświadcza, że: „Życie konsekrowane (…) jest darem Boga Ojca udzielonym Jego Kościołowi za sprawą Ducha Świętego”.
Vita consecrata, 17.
Tamże.
Congreg. 56.
LG 44.
Rękopis Autobiograficzny „A”, s. 208.
RD 15.
Reguła pkt. 8.
LG 11
Konst. 66.
Konst. 60.
Życie 8, 5.
Konst. 78.
Tamże, 22.
Konst. 63.
Tamże, 64.
Droga doskonałości, 24,4.
Poezje „Cierpliwość zwycięża”.
Pieśń duchowa, strofa 14.
Księga fundacji r. 31, 45-46.
Statut o klauzurze karmelitanek bosych, Rzym 1971, s. 12-13.
Vita consecrata, 59.
Rady i wspomnienia, I/9.
Zasady miłości, 21.
Vita consecrata, 38.
Vita consecrata, 38.
Droga doskonałości, r. 2, 7,8.
List LXXXV.
Życie 4,1.
Konst. 88.
Congregavit nos, 12.
Tamże.
Życie VI 6,7.
Tamże, VI 8.
Droga doskonałości, I 5.
Konst. 6.
Tamże, 9.
Konst. 10.
Rkp. B.
Charyzmat terezjański III c.
II Przemówienie radiowe do zakonnic klauzurowych całego świata
1958 r.
Causa praeclara, 1962 r.
List do trapistów i trapistek, 1968 r.
Perfectae caritatis nr 7.
Do Sióstr klauzurowych w Guadalajara w Meksyku 1979 r.
Do sióstr klauzurowych w Karmelu w Nairobii 1980.
List z 1 X 1991 r.
List LXIII do Celiny.
Rkp. A.
Rkp. C.
Rkp. A.
Życie, III 2,5.
Tamże, IV 2.
Statut o klauzurze karmelitanek bosych.
LG 45.
Vita consecrata 1.
2