Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki


  Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XXI

PLOTKI

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

 Dla Randi i Martina, w imię przyjaźni

Anne-Lise Boge

 

ROZDZIAŁ 1.

Mali słyszała pulsowanie krwi w skroniach. Stała sztyw­no i czuła, że wszyscy patrzą na nią i na Havarda. Zapad­ła całkowita cisza. Mali ogarnęła zebranych wzrokiem. Dostrzegła zdumienie. Szok. Otwarte usta i zaokrąglone oczy. Jej spojrzenie zatrzymało się na Oli Havardzie. Stał wciąż koło krzesła matki. Jakby nie mógł się oderwać. Blady chłopiec o czarnych jak węgle oczach. Mój Boże, pomyślała Mali, jak on to przyjmie?

-  Powiedz, Havardzie. - Głos Laury znów przerwał ci­szę. - On jest twoim synem, prawda?

-  To prawda.

Głos Havarda był cichy, ale zdecydowany. Mali na chwilę zamknęła oczy. Nie miał wyboru, pomyślała. Nie mógł zaprzeczyć, nie w obecności Oli Havarda. Niech się dzieje, co chce.  

Na twarzy Laury odmalowało się zdumienie, jakby nie oczekiwała, że Havard przyzna się do ojcostwa. Patrzyła skonfundowana to na Havarda, to na Mali. Zapadła się w swoim krześle, blada, ze ściągniętą twarzą. Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Havard uczynił parę kroków i położył dłoń na ramieniu Oli Havarda.

-  Pojedź z nami do Stornes - poprosił z naciskiem. Mówił cicho. - Chciałbym z tobą porozmawiać.

Chłopak zwrócił ku niemu swoje ciemne oczy. Pełne zdumienia, ale przede wszystkim żalu. Żalu i czegoś, co przypomina gniew, pomyślała Mali. Potem bez słowa od­sunął się od Havarda. I jeszcze bardziej przysunął się do krzesła matki.

-  Czy ty nigdy nie myślisz o innych, zawsze tylko o so­bie? - syknął Havard cicho, ze złością do Laury. - Mógł się tego dowiedzieć w inny sposób. A teraz...

-  Całkiem możliwe, że jest wściekły na ciebie - odpar­ła drwiącym tonem. - Miałeś wiele lat, żeby mu powie­dzieć prawdę, Havardzie. Ale tego nie zrobiłeś.

Havard nie odpowiedział. Ze ściągniętą twarzą odwró­cił się i podszedł do Mali.

-  Idziemy - powiedział nieco schrypniętym głosem.

-  Nie możemy - odparła cicho. - Przyjechaliśmy tu, żeby pożegnać się po raz ostatni z Olą Pederem. Po tym, co się właśnie wydarzyło, byłoby jeszcze gorzej, gdybyśmy wyszli przed rozpoczęciem nabożeństwa. Uspokój się.

Havard zamilkł i cofnął się pod ścianę. Mali poszła za nim. Nie mogła nie zauważyć pogardliwych spojrzeń, któ­rymi ich obrzucano. Słyszała szmer zakłócających ciszę szeptów.

-  To dopiero rodzice chrzestni - mruknął ktoś za jej plecami. - To dopiero rodzice chrzestni.

Mali skuliła się. Ona też wolałaby stąd wyjść, nie mog­ła jednak pozwolić, by ci ludzie mieli satysfakcjonujące poczucie, że ich przepędzili. Nie spuszczała wzroku z Oli Havarda. Myślała przede wszystkim o nim. Miała nadzie­ję, że chłopak pojedzie z nimi później do Stornes, że będą mogli z nim porozmawiać, choć nie bardzo wiedziała, co mu powiedzą. Westchnęła ciężko.

Zaczęły się biblijne czytania. W izbie robiło się coraz bardziej gorąco. Przyszło mnóstwo ludzi, we wszystkich świecznikach płonęły świece. Mali zrobiło się słabo. Nie wiedziała, czy to z powodu zaduchu, czy też czuje się tak fatalnie ze względu na Olę Havarda i na to, co się teraz może wydarzyć. Starała się śpiewać ze wszystkimi psalm, ale nie mogła dobyć głosu. Havard stał obok niej, sztywny i milczący. Gdy wzięła go za rękę, wyczuła, że jest bardzo zdenerwowany.

Kiedy trumna miała zostać wyniesiona, powstało za­mieszanie. Laura płakała głośno. Podeszła i położyła dłoń na wieku trumny. Wygląda na prawdziwie zrozpaczoną, pomyślała Mali. Może jednak zależało jej na najstarszym synu znacznie bardziej, niż Mali przypuszczała. Mali mu­siała przyznać sama przed sobą, że wcale nie zna tak do­brze Laury.

Ola Havard stał sam koło krzesła, podczas gdy ktoś po­dał Laurze ramie, pomógł jej usiąść i przemawiał do niej uspokajająco.

-  Może powinniśmy z nim jeszcze raz porozmawiać? - szepnęła Mali. - Teraz jest sam.

Ale nim zdążyli do niego podejść, już znikł. Mali poczuła lekki powiew od strony zamykających się właśnie drzwi.

-  Teraz możemy już iść - powiedział Havard. - Nie mam zamiaru zostawać tu na kawę.

Mali skinęła głową. Ona też nie miała siły, by zostać na poczęstunek. Paliły ją cudze spojrzenia. Wymknęli się cicho, nie żegnając się z Laurą ani z nikim innym.

-  Musimy poszukać Oli Havarda - rzekła Mali po wyj­ściu.

Mrok ogarniał powoli podwórze. Mali podeszła do obory i wsunęła głowę do środka.

-  Ola Havard!

Nikt się nie odezwał. Zajrzała do ciemnej stodoły. Wszędzie panowała cisza.

-  Zobaczymy go jutro - powiedział Havard. - Pojedzie pewnie do Oppstad i wtedy będziemy mogli go zaprosić. A teraz jedźmy do domu.

-  Był taki nieszczęśliwy - powiedziała Mali powoli. - Boję się, że źle to przyjął. Na pewno przeżył szok.

-  Nie on jeden - rzekł gniewnie Havard. - Wszyscy, którzy...

-  Tamci się nie liczą - przerwała mu Mali. - Tylko Ola Havard się liczy.

-  Porozmawiam z nim jutro - powtórzył Havard. - Wtedy mu wytłumaczę...

-  Co mu wytłumaczysz? - zapytała Mali, wpatrując się w niego. - Jak można wytłumaczyć dziecku, że się nie chciało występować jako jego ojciec?

-  Nie wiem - powiedział cicho przygnębiony Havard. - Nie wiem.

 

W Stornes zastali Siverta i Tordhild, którzy przyszli na ko­lację. Johannes podskoczył, gdy tylko ujrzał dziadków.

-  Jak poszło z Olą Havardem?

-  No cóż, on...

Mali urwała i spojrzała na Havarda. Miała zamiar po­zostawić jemu decyzję, co należy powiedzieć. Jej zdaniem nie było powodu, by dalej trzymać rzecz w tajemnicy, bo przecież i tak wszyscy się wkrótce dowiedzą. Wieść roz­niesie się tak szybko jak pożar w suchej trawie. Najlepiej powiedzieć prawdę, pomyślała, czując, że coś ją ściska w dołku.

Zerknęła na Siverta. Jak on przyjmie informację, że znów skłamali i że tym razem znowu poszkodowane zosta­ło niewinne dziecko? Jak zareaguje Johannes? Co powie, gdy zrozumie, że Havard jest ojcem Oli Havarda? I jak mu wytłumaczą, dlaczego nie powiedzieli o tym chłopcu dawno temu? Ola Havard chciał przecież częściej bywać w Stornes, bo źle się czuł w domu. Chował się bez ojca - tak się przynajmniej obu chłopcom wydawało - a przecież jego ojciec był blisko przez cały czas. Mali odgarnęła włosy lodowatą dłonią.

-  Ola Havard jest bardzo smutny - powiedziała ci­cho. - To wszystko.

-  Szybko wróciliście - stwierdził Oja, zerkając na ze­gar.

-  Tak...

-  Wyszliśmy przed poczęstunkiem - wtrącił Havard nieco schrypniętym głosem. - Wyszło na jaw coś, co...

Stał na środku blady i pełen napięcia.

-  I tak się jutro dowiecie - ciągnął. - Laura postano­wiła ujawnić coś, co... do tej pory było tajemnicą. - Od­chrząknął. - To ja... to ja jestem ojcem Oli Havarda.

Zapadła paraliżująca cisza. Nawet Marilena usiadła i po­patrzyła na Havarda, jakby rozumiała powagę sytuacji.

-  Ty jesteś ojcem Oli Havarda? - powtórzył Sivert z niedowierzaniem.

-  Tak, to stara historia. Twoja matka i ja wyjaśniliśmy sobie tę sprawę dawno temu - powiedział Havard z wysił­kiem.

-  A Ola Havard? Nie wiedział o niczym?

-  Nie. I źle się stało. Teraz to rozumiem. Ale wydawało nam się, że najlepiej będzie, jeśli...

-  Dla kogo najlepiej? - zapytał Sivert ostrym głosem.

-  Dla wszystkich - wymamrotał Havard i zaczerwienił się.

-  Kłamstwo czai się tu w każdym kącie.

Sivert spojrzał na Mali, a ona poczuła się okropnie.

-  O co chodzi? - zapytał Johannes niespokojnie, wdra­pując się na kolana ojca. - Co się stało z Olą Havardem?

-  Havard jest jego ojcem - odparł Sivert, głaszcząc chłopca po głowie.

-  Ola Havard o tym nie wie!

-  Teraz już wie - stwierdził Sivert.

-  To dlaczego przedtem nie wiedział? - ciągnął Johan­nes. - Przecież tak bardzo chciał zostać w Stornes. Najbar­dziej chciał, żeby Havard był jego ojcem. I nie wiedział...

-  Teraz już wie - powtórzył Sivert. - Czas pokaże, czy się z tego cieszy.

-  Źle, że o tym nie wiedział - zaczęła Mali. - Ale to nie było proste. Wszystko nie byłoby wcale takie proste, gdy­byśmy mu od razu powiedzieli. Poza tym bywał tu bardzo często. Staraliśmy się, jak umieliśmy.

-  Ten chłopiec potrzebuje poczucia bezpieczeństwa - powiedział Sivert. - I nigdy go nie zaznał.

-  Teraz już wszystko wiecie - oświadczyła Mali. - I nie ma o czym dyskutować.

-  Czy Ola Havard się tu teraz przeprowadzi? - dopyty­wał się Johannes.

-  Nie, będzie mieszkał ze swoją matką - odparła Mali. - Ale będzie tu często przyjeżdżał.

-  Miejmy nadzieję, że zechce - rzekł Sivert. - Chłopak jest pewnie strasznie rozgoryczony. I zagubiony - dodał cierpko.

Johannes ześlizgnął się z kolan ojca, podszedł do Havarda i wziął go za rękę.

-  Ty jesteś ojcem Oli Havarda?

- Tak, Johannes.

-  Nie kochasz go?

-  Oczywiście, że kocham.

-  To czemu nic nie powiedziałeś?

Havard kucnął i wziął obie dłonie chłopca w swoje ręce.

-  Byłem głupi - powiedział cicho. - Już dawno temu powinienem powiedzieć o tym Oli Havardowi i wszystkim innym, ale nie miałem odwagi. To było trudne, rozumiesz? No i nic nie powiedziałem. Źle zrobiłem.

-  Gdzie on teraz jest?

-  W Storhaug. Ale pewnie przyjedzie dziś wieczorem do Oppstad. Tak mi się wydaje. A jutro go tu przywiezie­my i wtedy postaram się mu wytłumaczyć, dlaczego byłem taki głupi i tchórzliwy. Mam nadzieję, że mi wybaczy.

- Na pewno - pocieszył go Johannes. - Ola Havard jest dobry, więc na pewno ci wybaczy.

Mali stała w milczeniu i patrzyła na nich. Wcale nie była pewna, że wybaczy. To nie jest kwestia dobroci. To kwestia straconego zaufania.

 

-  Chcesz go tu jutro przywieźć? - zapytała Mali, gdy się już położyli.

Havard oparł głowę na ramieniu i wpatrywał się w su­fit pustym wzrokiem.

-  To konieczne - odparł. - Muszę mieć czas na długą rozmowę.

-  Oboje tego potrzebujemy - stwierdziła. - Nie tylko ty go zawiodłeś. Ja też.

Havard obrócił się do żony i wziął ją za rękę.

-  Myślisz, że mi wybaczy?...

-  Nie wiem - odparła Mali szczerze. - Mam nadzieję. Ale bardzo go skrzywdziliśmy, Havardzie.

-  To wina Laury!

-  Nie - zaprotestowała. - To ty jesteś jego ojcem, a ja o tym wiedziałam, jeszcze zanim się urodził. Mogliśmy po­wiedzieć prawdę. A jednak milczeliśmy, bo tak nam paso­wało.

Zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. Leżał ze wzro­kiem utkwionym w sufit.

-  Kto odziedziczy Storhaug teraz, gdy Ola Peder nie żyje? - zapytał po chwili.

-  Chyba Ola Havard.

-  Ale skoro ona wszystkim rozpowiada, że to ja jestem ojcem...

-  Ważne jest to, co zapisano w księgach - orzekła Mali. - A w księgach zapisano, że to Ola Storhaug jest jego ojcem. Był wtedy mężem Laury, więc Ola Havard jest jego spadkobiercą. Ola Peder nigdy nie podejrzewał, że... Ważne jest to, co zapisano w księgach - powtórzyła. - To się liczy, a nie to, co Laura teraz opowiada.

-  W takim razie Ola Havard ma zapewnioną przy­szłość - powiedział Havard. - Odziedziczy bogaty dwór.

Mali skinęła głową. Chłopiec rzeczywiście zostanie właścicielem pięknego majątku, ale nie to jest teraz naj­ważniejsze. Oby tylko udało im się z nim porozmawiać. Trzeba spróbować wszystko wyjaśnić - tylko jak wytłuma­czyć, że byli tacy tchórzliwi, pomyślała.

-  Bardzo mi przykro - szepnęła, kładąc głowę na piersi Havarda. - Może powiedziałbyś coś wcześniej, gdyby nie ja.

-  To nie twoja wina - westchnął Havard, dotykając jej szyi. - Sam powinienem to załatwić. Zobaczymy, co będzie jutro.

-  Zadzwonię do Oppstad z samego rana - obiecała Mali. - Miejmy nadzieję, że tam jest. I że zechce tu przyjść.

 

Ale Lisbeth Oppstad uprzedziła Mali. Telefon zadzwonił, gdy tylko Mali zeszła do kuchni.

-  Tu Stornes.

-  Witaj, Mali. Tu Lisbeth Oppstad.

Mali zacisnęła dłoń na słuchawce.

-  Tak...

-  Chciałam tylko zapytać, czy Ola Havard jest u was?

-  Ola Havard? Nie, nie pojawił się. Ale jeszcze jest bardzo wcześnie, więc...

-  Ale u nas go nie ma. Przyjechał wczoraj wieczorem i miał zostać aż do pogrzebu. Laura ma teraz tyle zajęć. Zajrzałam właśnie do jego pokoju i go nie zastałam. Po­myślałam, że może chciał odwiedzić... Stornes.

Mali zaniepokoiła się poważnie.

-  To znaczy pomyślałam, że po tym, co usłyszał wczo­raj, chciał zobaczyć ojca - ciągnęła Lisbeth. - Przeżył na pewno szok, gdy się dowiedział, że to Hayard...

-  Byłoby lepiej, gdyby sprawa została wcześniej zała­twiona - przerwała jej Mali. - Ale Havard i Laura ustalili, że najlepiej nic nie mówić.

-  Nie dziwię się - stwierdziła Lisbeth. - Przecież oboje mieli rodziny.

Mali nie odpowiedziała.

-  Gdzie on może być? - zapytała.

-  Nie mam pojęcia. Wczoraj wieczorem nie mógł dojść do siebie. Płakał do późnej nocy. Słyszałam go.

-  Nie rozmawiałaś z nim?

-  Z nikim nie chciał rozmawiać.

-  Jeśli zniknął, to musimy go poszukać - powiedziała Mali. - Jest przecież mróz. Zaraz poślę mężczyzn.

-  Nasi też już poszli - powiedziała Lisbeth. - Mam na­dzieję, że go znajdziemy. Że nie narobi żadnych głupstw.

-  Jakich głupstw?

-  No, nie wiem. Ale on naprawdę nie mógł dojść do siebie. Myślę, że to było za dużo jak na niego. Śmierć Oli Pedera i ta historia z Havardem.

-  Na pewno - zgodziła się Mali. - Zaraz wyślę męż­czyzn na poszukiwania. Zadzwonię, jeśli go znajdą.

Pożegnała się, odwiesiła słuchawkę i przez chwilę stała oparta czołem o zimną ścianę. Potem podeszła do drzwi, otworzyła je i wyjrzała. Wciąż było ciemno, ale na wscho­dzie pojawił się już złoty pasek zwiastujący dzienne światło. Śnieg, który spadł poprzedniego dnia, niemal zniknął. Isk­rzył się szron pokrywający podwórze. Mróz szczypał w nos. Chłopak na pewno nie zaszedł daleko, pomyślała. W którą stronę wyruszył? I co sobie myślał mały Ola Havard?

Serce Mali rozdzierał niepokój o samotnego, bladego chłopca. Zamknęła drzwi i weszła do izby, w której męż­czyźni jedli śniadanie.

-  Ola Havard znikł z Oppstad - powiedziała. - Musi­cie iść go szukać.

-  Znikł? - Havard obrócił się ku niej gwałtownie. - Kiedy?

-  Chyba niedawno, nad ranem - powiedziała niepew­nym głosem. - Nie sądzę, by zdołał...

Dojrzała strach w oczach Havarda i przycisnęła odru­chowo dłonie do brzucha. Nie przyszło jej do głowy, że Ola Havard mógł zniknąć już w nocy, dopiero teraz uświado­miła sobie, że nie można tego wykluczyć.

- O nie - powiedziała, zakrywając usta dłonią. - O nie.

  

ROZDZIAŁ 2.

-  Co się dzieje, tato? - Johannes stal przy telefonie koło Siverta, przestępując z nogi na nogę z ciekawości. - Coś się stało z Olą Havardem?

-  Owszem - potwierdził Sivert i odwiesił słuchawkę. - Ola Havard przyjechał wczoraj wieczorem do Oppstad, ale teraz go tam nie ma.

-  Nie ma go? - Johannes szeroko otworzył oczy.

-  Nie i nikt nie wie, gdzie on może być - wyjaśnił Sivert, głaszcząc syna po głowie. - Będą go szukać. Wszyscy mężczyźni ze Stornes. I z Oppstad. Ja też do nich dołą­czę.

-  Oczywiście - pokiwała głową Tordhild, wkłada­jąc kolejny kawałek chleba do ust Marileny. - Dlaczego uciekł?

-  Za dużo wczoraj przeżył - orzekł Sivert. - Ola Havard to bardzo wrażliwy chłopiec, który dużo myśli.

-  Ja też chcę go szukać razem z wami - powiedział Jo­hannes. - Jestem jego przyjacielem i wiem, gdzie...

-  Siadaj i dokończ śniadanie - Sivert postukał w krze­sło syna. - Potem możesz pójść do Stornes z mamą i Marileną. Jest zimno i ciemno, nie chcę, żebyś ty także się zgubił.

-  Ale ja wiem, gdzie...

-  Słyszałeś, co ojciec powiedział - rzekła Tordhild. - Znajdą Olę Havarda. Będziesz im tylko przeszkadzał.

Johannes pochylił się nad swoją szklanką mleka i nie powiedział nic więcej. Wodził wzrokiem za ojcem, który szykował się do drogi.

-  Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze - wes­tchnęła Tordhild, pomagając mężowi zapiąć wełnianą kurtkę.

-  Ja też - powiedział Sivert. - Pójdziecie później do Stornes?

-  Jak tylko posprzątam po śniadaniu.

-  A więc spotkamy się w Stornes.

I drzwi się za nim zamknęły. Johannes wdrapał się na stołek przy oknie i przylepił nos do zimnej szyby. Dojrzał kilka postaci, które szły w stronę letnich obór, oświetla­jąc sobie drogę latarkami. A więc to tam chcą go szukać, stwierdził. Ale tam go nie znajdą. Johannes nie miał wąt­pliwości, że Ola Havard jest w ich tajnej kryjówce. Zawsze tam chodzili, gdy chcieli poważnie porozmawiać albo gdy działo się coś szczególnego. Tam zawarli też braterstwo krwi, już dawno temu. Chciał powiedzieć ojcu o miejscu pod wielkim kamieniem w lesie za Wzgórzem, ale ojciec nie miał czasu go wysłuchać. W takim razie muszę tam pójść sam, postanowił Johannes. Ola Havard mnie potrze­buje.

-  Mogę iść pierwszy? - zapytał, gdy już się ubrali.

Tordhild odwróciła się i spojrzała na syna.

-  Już się ubrałeś? - uśmiechnęła się. - Dzielny z ciebie chłopiec.

-  Mogę iść pierwszy?

-  Tak ci się spieszy?

-  Tak - kiwnął głową, naciągając wełnianą czapkę na uszy.

-  To idź. My też zaraz przyjdziemy. Możesz to powie­dzieć?

Johannes zmagał się właśnie z kurtką. Nic nie odpo­wiedział.

-  Słyszysz mnie, Johannes?

-  Słyszę - mruknął, nieco rozkojarzony, otwierając drzwi. - Powiem.

 

Przez chwilę stał i mrużąc oczy, wpatrywał się w światło na wschodzie. Potem obrócił się na pięcie, przemknął za róg domu i ruszył w stronę lasu. Między starymi sosnami panował jeszcze mrok, Johannes ciągle się potykał. Szyb­ko się jednak podnosił i brnął dalej w śniegu, który leżał między drzewami.

Gdy dotarł do stromej ścieżki prowadzącej na polanę za Wzgórzem, zaczął się wspinać na czworakach. Poczuł, że ma całkiem przemoczone spodnie na kolanach, ale wca­le się tym nie przejął. Myślał tylko o tym, że musi znaleźć swojego najlepszego przyjaciela.

Nagle z mroku wyłonił się wielki kamień. Spocony Jo­hannes zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech. Nieco da­lej, w okolicy letnich obór dojrzał błyski latarek mężczyzn, którzy uczestniczyli w poszukiwaniach. Gdy stał całkiem cicho, słyszał nawet ich głosy. Ojciec powinien mnie wysłuchać, pomyślał znowu. Tu powinni szukać. Wte­dy uświadomił sobie, że jeszcze nie wie, czy Ola Havard rzeczywiście jest pod kamieniem, i poczuł dziwne ssanie w żołądku. Trzeba go znaleźć!

-  Ola Havard - powiedział półgłosem, nie spuszczając wzroku z kamienia. - Ola Havard!

Las był pogrążony w ciszy i w szarówce. Johannes ostrożnie zbliżył się do kryjówki. Pochylił się i zajrzał w głąb otworu. Coś tam leżało. Coś ciemnego i bezkształt­nego. Johannes podczołgał się bliżej i zaczął się intensyw­niej wpatrywać. To był Ola Havard. Leżał całkiem cicho, z zamkniętymi oczami i misiem przytulonym do piersi.

Johannes poczuł, jak ogarnia go radość. Wyciągnął rękę i dotknął policzka przyjaciela. Policzek był biały i lo­dowaty, więc przerażony chłopiec cofnął dłoń.

-  Ola Havard - powtórzył gorączkowo, szarpiąc przy­jaciela za ubranie. - To ja... Johannes!

Bezkształtna postać poruszyła się. Ola Havard otwo­rzył oczy. Przez chwilę patrzył na Johannesa, jakby nic nie rozumiał. A potem wyciągnął siną, drżącą dłoń.

-  Przyszedłeś - szepnął.

-  Musiałem cię znaleźć - powiedział Johannes. - Jak długo tu leżysz?

-  Nie wiem - wymamrotał chłopiec. - Nie mogłem za­snąć, więc... Strasznie mi zimno.

Ciałkiem chłopca wstrząsnął nagły atak kaszlu.

-  Jesteś chory.

-  To nie ma znaczenia - powiedział Ola Havard zmęczonym głosem.

-  To ma wielkie znaczenie!

Johannes wczołgał się do jamy. Objął przyjaciela ra­mionami i przytulił.

-  Strasznie ci zimno?

Ola Havard pokiwał głową i przylgnął do ciepłego cia­ła przyjaciela. Johannes poczuł, że chłopiec drży.

-  Zabierzemy cię do domu - powiedział, biorąc jedną dłoń przyjaciela w swoją rękę. Włożył mu swoje rękawi­ce. - Ale zmarzłeś.

-  Wiesz, że Havard jest moim ojcem?

-  Tak, wczoraj się dowiedziałem. Sam nam to powie­dział.

-  A ja nigdy nie miałem ojca - szepnął Ola Havard. - Nie przypuszczałem nawet, że mam... A był nim Havard i cały czas to wiedział! Ale nic nie powiedział. On mnie nie kocha. Nie chciał się do mnie przyznać i być moim ojcem. Teraz to rozumiem.

-  Myślę, że on cię kocha - stwierdził Johannes. - I chce być twoim ojcem. Powiedział, że bardzo głupio postąpił, nic ci o tym nie mówiąc. Teraz chce wszystko naprawić. Dorośli są tacy dziwni - dodał dojrzałym tonem. - Wcale nie myślą.

Ola Havard znów tak się rozkaszlał, że aż twarz mu poczerwieniała.

-  Nie chcę go więcej widzieć - powiedział, gdy tylko złapał oddech. - Ani jego, ani Mali.

-  Dlaczego?

-  Przecież nie chcieli się do mnie przyznać!

-  Myślę, że to nie tak - powiedział Johannes. - Powi­nieneś z nimi porozmawiać.

Ola Havard nie odpowiedział. Zabrał ze sobą swojego wytartego misia, stwierdził Johannes. Teraz przytulił pluszaka do policzka i ciężko westchnął.

-  Jesteś chyba moim najlepszym przyjacielem? - zapy­tał Johannes i poklepał go trochę niezdarnie. - I przyszed­łeś do naszej wspólnej kryjówki. Tutaj zawarliśmy brater­stwo krwi.

-  Pamiętam o tym.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, mocno przytuleni. Ola Havard zadrżał z zimna. Para ich oddechów od razu robiła się biała.

-  Zawołam ojca - powiedział Johannes. - Musisz czym prędzej pójść do domu, przebrać się w suche ubranie i na­pić ciepłego mleka. Prawda?

-  Chyba wolę tu siedzieć, aż umrę - szepnął Ola Havard.

Johannes objął go ramionami i przytulił twarz do jego policzka.

-  Nie możesz tak mówić - jęknął.

-  Nikomu na mnie nie zależy.

-  A ja?

Ola Havard nie odpowiedział. Spuścił tylko głowę, a jego oczy znów zalśniły łzami. Johannes wydostał się z jamy. Wdrapał się na wielki kamień i popatrzył w stronę letnich obór. Zauważył światła latarek migające między drzewami.

-  Tato! - zawołał, aż echo rozeszło się po pogrążonym w ciszy lesie. - Tato!

-  Johannes!

-  Ola Havard jest tutaj! Chodźcie!

Snopy światła rzucane przez latarki zaczęły od razu szybciej się poruszać. Padały raz w prawo, raz z lewo, jak­by ktoś biegł. Johannes znów wczołgał się do jamy. Ola Havard tymczasem zasnął. W każdym razie miał zamknię­te oczy i nie odpowiadał, gdy Johannes do niego mówił. Jeszcze bardziej pobladł, zaniepokoił się Johannes, do­tykając policzka przyjaciela. Skóra była wciąż lodowata. Johannes szybko wydostał się z jamy i znów wdrapał na kamień.

-  Tato! - zawołał głośno, przerażony. - Szybko!

 

Ola Havard został zaniesiony do Stornes. Był półprzytom­ny, gdy kładli go na kanapie w izbie.

-  Dobry Boże! - jęknęła Mali. - On jest przecież bar­dzo chory.

-  Myślę, że jest bardzo zmarznięty i wycieńczo­ny - stwierdził Sivert. - Przynieś balię i włóż go do gorącej wody. Trzeba go jakoś rozgrzać.

-  Musimy zadzwonić do Oppstad - przypomniała so­bie Mali. - Martwią się o niego, nie wiedzą, że już go zna­leźliśmy. Nie rozmawialiście pewnie z ludźmi z Oppstad, zanim go tu przynieśliście? Może będą chcieli, żebyśmy go tam przywieźli.

-  Nie ma mowy - wtrącił Havard. - Nigdzie nie poje­dzie, dopóki nie dojdzie do siebie.

-  Skąd wiedziałeś, gdzie on jest? - zapytał Sivert, czo­chrając czuprynę syna. - To ty go znalazłeś. Bardzo dziel­nie się spisałeś.

Nikt nie wspomniał o tym, że Johannes nie poszedł prosto do Stornes tak, jak obiecał.

-  To nasze miejsce - wyjaśnił Johannes. - Próbowałem ci to powiedzieć, ale nie miałeś czasu mnie wysłuchać.

-  Niemądrze się zachowałem - przyznał Sivert.

Johannes energicznie pokiwał głową. Tak to już za­wsze jest z dorosłymi, pomyślał. Wydaje im się, że wszyst­ko wiedzą najlepiej. Zdjął kurtkę i podszedł do kanapy.

-  A gdzie jest Burre? - zapytał.

-  Burre?

-  Miś Oli Havarda. Gdzie on jest?

-  Tutaj - Mali podała mu maskotkę.

Johannes ukląkł przy kanapie i położył misia tuż koło policzka przyjaciela.

-  Obudź się, Ola Havard - szepnął. - Zaraz się wyką­piesz i rozgrzejesz.

Ola Havard otworzył oczy i z przerażeniem rozejrzał się dokoła. Jego spojrzenie zatrzymało się na Havardzie. Skulił się wtedy odruchowo, podciągnął nogi i cofnął w głąb kanapy. Havard to zauważył i jego twarz ściągnęła się bólem.

-  Mam nadzieję, że zostaniesz tu z nami, Ola Havardzie - powiedział łagodnie. - Mam ci tyle do powie­dzenia. Byłem taki głupi, że teraz bardzo mi wstyd.

Ola Havard spojrzał na niego sceptycznie.

-  Zostaniesz tu, żebym mógł się tobą zaopiekować? - zapytał Havard ostrożnie.

-  Zgódź się - poprosił Johannes. - Możesz tu przeno­cować, wtedy ja też zostanę na noc. Prześpimy się na pod­daszu!

Ola Havard pokiwał głową, ale nic nie powiedział.

Do pokoju weszła Mali.

-  Ale się ucieszyli wszyscy w Oppstad - powiedziała. - I zgodzili się, żebyś tu został dzień albo dwa, jeśli tylko chcesz.

-  On chce - przytaknął szybko Johannes.

Wszyscy oprócz Johannesa musieli wyjść, gdy woda w balii była już gotowa. Mali pomogła Oli Havardowi zdjąć przemoczone ubranie. Chłopiec wszedł z pluskiem do ba­lii i zawył z bólu, gdy ciepła woda przyspieszyła krążenie w jego nogach. Mali masowała mu stopy i palce, póki nie poczuł się lepiej. Ogarniała go powoli błogość, bo głowa opadła mu na pierś, oczy zaczęły się zamykać, a policzki się zarumieniły.

-  Jeszcze nie możesz zasnąć. - Mali pogłaskała go po głowie. - Najpierw napijesz się ciepłego kakao i zjesz świeże ciasto, a potem będziesz mógł spać, jak długo ze­chcesz.

Chude ciałko chłopca zrobiło się całkiem czerwone, gdy Mali wytarła je dużym ręcznikiem. Włosy Oli Havarda sterczały na wszystkie strony.

-  Już lepiej?

Rzucił jej zamglone gorączką spojrzenie.

-  Czemu mi nic nie powiedzieliście?

Mali wzięła go za obie ręce i mocno je ścisnęła.

-  Bo byliśmy głupi - powiedziała schrypniętym gło­sem. - Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Żałujemy tego bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. I musisz wie­dzieć, że bardzo cię kochamy, choć to może inaczej wyglą­dać. Było tyle... Plotki...

Objęła go i przytuliła twarz do jego policzka.

-  Nie powinniśmy się tym przejmować - powiedziała cicho. - Źle zrobiliśmy. Myślisz, że zdołasz nam wyba­czyć?

-  Nie wiem - odparł zmęczonym głosem.

Mali nic już nie powiedziała. Pomogła mu włożyć ubranie, które zostało w Stornes po Johannesie, a potem zaprowadziła z powrotem na kanapę i starannie otuliła pledem.

-  Ty też napijesz się kakao, Johannes?

-  Pewnie - skinął głową chłopiec i usiadł na podłodze koło kanapy. Podał przyjacielowi misia.

-   Zabrałeś ze sobą Burre.

Ola Havard pokiwał głową lekko zawstydzony.

-  Boję się ciemności - przyznał. - Nie odważyłbym się wyjść bez misia.

-  Ja też się trochę bałem w tym lesie - pokiwał głową Johannes. - Ale musiałem cię znaleźć.

-  Cieszę się, że przyszedłeś - wyznał Ola Havard. - Tam wcale nie było przyjemnie.

-  I już nie chcesz umierać?

-  Chyba nie - mruknął Ola Havard.

Mali mieszała kakao i nasłuchiwała. Przeraziła ją wzmianka o tym, że Ola Havard mówił o śmierci. Miała nadzieję, że wszystko się ułoży, gdy z nim porozmawiają. I że już nigdy nie najdą go takie myśli. Straszne, że spra­wy zaszły tak daleko, pomyślała. Wyrządzili temu chłopcu wielką krzywdę i niełatwo będzie zdobyć znów jego zaufa­nie. Tyle przynajmniej rozumiała.

 

Na obiad podano kiełbasę. Johannes miał wilczy apetyt, ale Ola Havard nie zjadł za wiele. Trawiła go gorączka, brzydko kaszlał i prawie cały dzień przeleżał na kanapie w półśnie, przytulony do swego misia.

Lisbeth Oppstad przyszła, żeby go zobaczyć.

-  Nie wiem, co on mógł sobie myśleć - powiedziała do Mali w korytarzu. - Żeby uciekać w taką ciemną, zimową noc!

-  To w dużej mierze nasza wina - powiedziała Mali, biorąc od niej płaszcz. - Był bardzo poruszony, gdy się do­wiedział o Havardzie.

-  No tak, to był szok dla wszystkich - pokiwała głową Lisbeth. - Jak do tego doszło?

- To było dawno temu - powiedziała Mali wymijają­co. - To się zdarzyło... choć nie powinno. Całe nieszczę­ście polegało na tym, że urodziło się dziecko.

-  Nigdy bym tego nie podejrzewała.

-  Laura nie chciała, żeby prawda wyszła na jaw. Była wtedy zamężna.

-  A Havard był twoim mężem.

-  Tak, ale on mi od razu o wszystkim powiedział.

-  Ola Havard powinien wiedzieć, kim jest Havard.

-  W pełni się z tym zgadzam. Niemądrze postąpiliśmy i my, i Laura, z czasem było jednak coraz trudniej o tym mówić. Ale nie czuliśmy się z tym dobrze, to powinnaś wiedzieć.

-  Tak, tak, no i Ola Havard odziedziczył w ten sposób Storhaug - stwierdziła Lisbeth. - Ola figuruje przecież w księgach jako jego ojciec, więc...

-  Skoro Ola Peder nie żyje, to majątek i tak należy do małego - stwierdziła Mali. - Wedle prawa jest przecież sy­nem Laury i Oli Storhauga.

-  Oj, nie wiem, co się tam będzie działo - westchnę­ła Laura. - Laura wyrzuciła Guma Ida i powiedziała, że nie chce go więcej widzieć. A Ola Havard jest mały i mi­nie jeszcze wiele lat, nim będzie mógł przejąć gospodar­stwo. Teraz wszystkim zajmuje się stary Storhaug. Oboje z żoną są jeszcze całkiem żwawi, ale kto wie, jak długo. Jeśli im sił nie starczy, to niewykluczone, że trzeba będzie rozważyć dzierżawę. Laura nie poradzi sobie sama. Zobaczymy - dodała i dotknęła włosów ruchem zdradzającym rezygnację. - Mam nadzieję, że Ola Havard przeprowadzi się do Oppstad na pewien czas. I że pójdzie tu do szkoły. W Storhaug nie ma kto się nim zająć. Obawiam się, że Laura nie jest całkiem zdrowa - zamyśliła się. - Tak to przynajmniej wygląda.

-  Jeśli zamieszka w Oppstad, to mam nadzieję, że bę­dzie często u nas bywał - poprosiła Mali. - Mamy sporo do zrobienia, i Havard, i ja.

-  Wszystko się jakoś ułoży - pokiwała głową Laura.

-  Cieszę się, że się od nas nie odwróciłaś po tym, co się stało - powiedziała Mali. - Niektórzy tak właśnie zareago­wali.

-  Nie sądzę - rzekła Lisbeth. - Ludzie pogadają tydzień albo dwa, a potem się wszystko uspokoi. Najważniejsze, że ty i Havard jesteście razem.

-  I że chcemy wszystko wynagrodzić Oli Havardowi - dorzuciła Mali. - To jest teraz najważniejsze. Żeby chło­piec nam zaufał.

-  To może trochę potrwać - powiedziała szczerze Lis­beth. - Ale wszystko będzie dobrze. Tylko musicie być cierpliwi.

I Havard, i Mali zajęli się Olą Havardem, gdy chłopiec szedł spać. Mali posłała łóżko i napaliła w piecu w pokoju, w którym zazwyczaj mieszkał. Johannes go odprowadził na górę, ale potem poszedł do domu. Ustalono, że dopiero następnej nocy będą spać razem, bo Ola Havard bardzo brzydko kaszlał. Mali stwierdziła, że Johannes nie zdoła zasnąć w tym samym pokoju.

-  Może jutro Ola Havard poczuje się lepiej - stwierdzi­ła. - Dziś ja będę przy nim czuwać.

Johannes protestował, ale w końcu na wszystko się zgodził. Pod warunkiem, że Ola Havard spędzi w Stornes jeszcze jedną noc.

-  Na pewno - potwierdziła Mali. - Prawda, Ola Havard?

-  No tak. - Chłopiec pokiwał głową z pewną niechę­cią.

Mali domyśliła się, że Havard chciałby zostać z synem sam na sam. Postawiła kubek z ciepłym mlekiem na szaf­ce nocnej i powiedziała „dobranoc". Miała wielką ochotę uściskać małego, ale nie starczyło jej odwagi. Trzeba dać mu czas.

-  Zostawiam otwarte drzwi - powiedziała. - Zawołaj, gdybyś czegoś potrzebował.

Havard siedział przez chwilę koło łóżka bez słowa. Nie wiedział, jak zacząć.

-  Dlaczego uciekłeś w środku nocy? - zagadnął trochę niepewnie.

-  Chciałem odejść.

-  Dlaczego?

-  Bo nikomu... - przełknął ślinę. - Nikomu na mnie nie zależy. Mama myśli tylko o śmierci Oli Pedera, a ty cały czas kłamiesz.

-  Ale cieszę się, że jesteś moim synem, Ola Havardzie.

-  Gdybyś się cieszył, to dawno byś mi o tym powiedział.

-  Chciałem powiedzieć, ale...

Wziął chłopca za rękę i pogłaskał ją.

-  Bardzo tego żałuję. Byłem tchórzem, bałem się, jak ludzie zareagują. I twoja matka też nie chciała, żeby ktoś się dowiedział. Ale mogłem powiedzieć przynajmniej... tobie.

Ola Havard leżał w milczeniu.

-  Myślisz, że kiedyś mi wybaczysz?

-  Muszę się zastanowić - odparł chłopiec z powagą.

Havard tylko pokiwał głową. Zapadła cisza.

-  A co teraz będzie? Skoro wszyscy wiedzą - zapytał Ola Havard po chwili.

-  Mam nadzieję, że będziesz tu częściej bywał. No i wiesz już, że to ja jestem twoim ojcem.

-  Będę mieszkał w Storhaug.

-  Tak. Przecież tam jest twoja matka. Ola Havard pokiwał głową w zamyśleniu.

-  Byliście kiedyś narzeczonymi? Ty i mama? Wiem, że teraz się nie lubicie.

Havard zaczerwienił się i musnął dłonią twarz.

-  Nie narzeczonymi... To było raczej... tak się po pro­stu stało - westchnął. - Bardzo trudno to wytłumaczyć ta­kiemu chłopcu jak ty. Ale twoja mama i ja nigdy... nigdy nie zamierzaliśmy być razem - dodał zmieszany.

-  No tak, nie zamierzaliście.

Przez chwilę obaj milczeli. Ola Havard ułożył się wy­godniej i przytulił misia.

-  Chcę już spać - powiedział cicho.

-  Dobranoc - rzekł Havard. Podniósł się i pogłaskał syna po głowie. - Może do jutra wszystko przejdzie. I ka­szel... i wszystko.

Ola Havard nic nie odpowiedział. Zamknął oczy. Havard pogłaskał go delikatnie po rozgrzanym policzku i ruszył do drzwi.

-  Może kiedyś ci wszystko wybaczę - odezwał się nag­le Ola Havard. - I Mali też. Może tak będzie - dodał. - Za­stanowię się.

Havard pokiwał głową. Przymknął drzwi i przeszedł na palcach przez korytarz na schody. Wszystko się ułoży, pomyślał z nadzieją.

ROZDZIAŁ 3.

 

Na szczęście Ola Havard nie zapadł ani na bronchit, ani na zapalenie płuc. Skończyło się na poważnym przezię­bieniu. W ciągu czterech dni, które spędził w Stornes, wiele się zmieniło. Ola Havard był serdecznym, spragnio­nym miłości chłopcem, który coraz chętniej przyjmował zarówno przeprosiny, jak i prośby o wybaczenie ze stro­ny Mali i Havarda. Zarzucał im swoje chude ramiona na szyję rano i wieczorem, jakby chciał się upewnić, czy naprawdę go kochają i czy im na nim zależy. I czy to nie są tylko puste słowa. A gdy już zyskał pewność, rozpro­mienił się i zaczął jeść, choć ciągle był przeziębiony i miał trochę gorączki.

Johannes cały czas towarzyszył przyjacielowi, bo Ola Havard nie mógł wychodzić na dwór. Mali cieszyła się, że wszystko skończyło się zwykłym przeziębieniem, i nie miała zamiaru ryzykować pogorszenia stanu jego zdro­wia.

Obaj chłopcy leżeli więc na podłodze w izbie i bawili się ołowianymi żołnierzykami i drewnianymi konikami.

-  Pogodziłeś się już z Havardem i Mali? - zapytał Jo­hannes.

-  Tak - potwierdził Ola Havard i wytarł nos rękawem. - Wybaczyłem im. Prosili mnie o to - dodał.

-  To dobrze - ucieszył się Johannes. - To znaczy, że będziesz tu często przyjeżdżał.

-  Tak myślę - zastanowił się Ola Havard. - Ale muszę zapytać mamę.

-  Odziedziczysz dwór?

-  Chyba tak.

-  Ale nie możesz się nim przecież zajmować.

-  Dopiero jak dorosnę.

Johannes przesunął jednego żołnierzyka i spojrzał ba­dawczo na przyjaciela.

-  Masz szczęście.

-  Wolałbym, żeby mój brat żył.

-  Jasne - zgodził się Johannes. - To bardzo smutna historia z twoim bratem.

-  Najgorzej ma moja matka. Ona bardzo kochała Olę Pedera.

-  Ma jeszcze ciebie.

Ola Havard nic na to nie odpowiedział.

 

Dzień przed pogrzebem Laura przyjechała po syna. Mali spostrzegła bryczkę, która zatrzymała się koło spiżarni.

-  Przyjechała twoja mama, Ola Havardzie.

Chłopiec wiedział, że ktoś po niego przyjedzie, nie wiedział tylko kto. Kurtka leżała już na krześle w pokoju, żeby nie musiał wkładać przechłodzonej.

-  Odprowadzimy cię - powiedział Havard, podnosząc się z krzesła, na którym czytał gazetę.

Ola Havard włożył kurtkę i obrócił się do nich.

-  Żegnajcie - powiedział z pewnym przygnębieniem w głosie.

-  Odwiedź nas wkrótce - powiedziała Herborg. - Miło nam, gdy tu jesteś.

Havard wyszedł z synem. Mali zdjęła szal z wieszaka, otuliła się nim i podążyła za nimi.

Laura była już prawie na ganku, gdy ją spotkali. Nie widzieli jej od żałobnego nabożeństwa. Mali poczuła, że coś ją ściska w żołądku. Wolałaby uniknąć kłótni z Laurą przy każdym spotkaniu. Ze względu na Olę Havarda trze­ba się tego wystrzegać, pomyślała.

-  Jesteś - rzekła Laura na widok syna. - Chłopak, któ­ry ucieka do lasu!

Ola Havard spuścił wzrok i zaczerwienił się. Laura zmierzwiła mu włosy dłonią, gestem całkiem serdecznym, jak stwierdziła Mali. Żałoba i bezsenność nie pozostały bez śladu, Laura była blada i zmęczona, miała ciemne sińce pod oczami, ale uśmiechała się do syna. Ostatnio stała się znacznie cieplejsza, pomyślała Mali. Jak nigdy przedtem.

-  Stęskniłam się za tobą - powiedziała serdecznie Lau­ra, biorąc Olę Havarda za rękę. - Teraz ty jesteś mężczy­zną w Storhaug. Od tej pory Storhaug jest twoje i moje.

Chłopiec kopnął jakiś niewidoczny kamyk i pokiwał głową.

-  Dziękuję, że się nim zajęliście - rzuciła Laura w stronę Mali i Havarda. - Wszystko się ułożyło, z tego, co wiem.

-  Owszem - Havard pokiwał głową trochę sztywno. - Mamy nadzieję, że wkrótce znów nas odwiedzi.

-  Może nawet wcześniej, niż się spodziewacie - odpar­ła Laura. - Zapisałam go do szkoły w Kvannes aż do Bo­żego Narodzenia. Po pogrzebie zamieszkam na jakiś czas w Oppstad. Storhaug to nie jest... nie chcę tam na razie mieszkać - dodała, wzruszając ramionami.

-  To będziemy sąsiadami - powiedział Havard.

Mali obawiała się, że Havard zacznie wyrzucać Laurze, że zdradziła tajemnicę Oli Havardowi. On jednak tego nie zrobił. Nie wspomniał o tym nawet słowem, podobnie zresztą jak Laura. Laura położyła rękę na ramieniu syna.

-  Pożegnaj się i podziękuj - powiedziała. - Niedługo tu znowu przyjedziesz. Jeśli zechcesz.

-  Chcę - rzucił pospiesznie chłopiec, zerkając na mat­kę. - Chcę tu jak najszybciej przyjechać.

-  Wygląda na to, że się zaprzyjaźniliście - pokiwała głową Laura.

-  A nie powinniśmy? - wtrącił Havard. - Zrobiłaś to wszystko z nadzieją, że popsujesz stosunki między mną a Mali i między nami a Olą Havardem?

-  Nie, nie - zaprotestowała Laura chyba całkiem szcze­rze. - Cieszę się, że między wami się ułożyło. Ola Havard tego bardzo potrzebuje.

Chyba pierwszy raz zatroszczyła się o dobro Oli Havarda, pomyślała Mali. Wcześniej nie zauważyli, by się o niego mar­twiła. Może śmierć najstarszego syna ją odmieniła. Bez wątpienia zachowywała się inaczej niż zwykle.

Mali wspomniała o tym Havardowi, gdy weszli do domu.

-  Może masz rację - zamyślił się. - Była dziś jakaś inna, choć trudno powiedzieć, z jakiego powodu. Zobaczymy, jak długo to potrwa.

-  Cieszyłabym się, gdybyśmy przestali się z nią kłócić - powiedziała Mali. - To bardzo ważne dla Oli Havarda.

-  Już nie ma powodu do kłótni - stwierdził Havard. - Laura nie może nam już niczym grozić.

To prawda, pomyślała Mali. W gruncie rzeczy wszyscy sko­rzystali na tym, że sprawa Oli Havarda przestała być straszną ta­jemnicą. A jeśli chodzi o plotki, to Sigrid miała rację: wcale nie było tak źle, jak Mali przypuszczała. Minęły wprawdzie dopiero cztery dni, ale Mali wierzyła, że najgorsze mają już za sobą. To nie była w końcu taka wielka sensacja. Nie tylko Havard miał nieślubne dziecko. Właściwie najgorzej wyszła na tym Laura, pomyślała Mali. To ona oszukała swojego męża.

Sivert też nie komentował sprawy, jeśli nie liczyć wybu­chu, który nastąpił pierwszego wieczora. Wszystko się ja­koś ułoży. Z czasem.

 

Zanosiło się na opady śniegu, gdy Mali i Havard wsiedli do sań, by pojechać na pogrzeb Oli Pedera. Gdy skręcili na główną drogę, zobaczyli Johannesa pędzącego z futerałem od skrzypiec w dłoni. Za nim biegł Sivert.

-  Zaczekajcie, zaczekajcie! - zawołał Johannes. - Je­dziemy z wami.

Havard przytrzymał konia.

-  Co u diabła - mruknął, zerkając na Mali. - Wiedziałaś o tym?

-  Nie - odparła. - Nikt o tym nie wspominał.

Johannes dobiegł i wdrapał się na sanie. Mali posadzi­ła go obok siebie i otuliła połą swojego futra.

-  Co to wszystko ma znaczyć?

-  Chcę zagrać dla brata Oli Havarda - wydusił zdysza­ny Johannes i poprawił czapkę, która mu się trochę prze­krzywiła. - Nikt inny nie potrafi. Ola Havard mówił, że jego mama bardzo się z tego ucieszy. Ola Havard też tego chciał, więc robię to przede wszystkim dla niego.

-  To znaczy, że rozmawialiście o tym tu w Stornes?

Johannes energicznie pokiwał głową.

-  Myślisz, że Laura się nie ucieszy?

-  Na pewno się ucieszy - potwierdziła Mali, witając skinieniem głowy Siverta, który właśnie podszedł do sań.

-  Chcieliśmy się z wami zabrać, jeśli to możliwe - po­wiedział.

-  Oczywiście - odparła Mali. - Tylko że nic o tym nie wiedziałam.

-  Ani ja - uśmiechnął się Sivert. - Dowiedziałem się dziś podczas śniadania. Ale chłopcy wpadli na dobry pomysł. No więc jedziemy z wami i Johannes zagra. Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku.

-  Musisz tylko porozmawiać z Laurą, zanim wejdzie­my.

-  Miałem taki zamiar - przyznał Sivert i otrzepał buty ze śniegu, nim wsiadł do sań i przykrył kolana futrem. Ru­szyli do Kvannes pośród padającego śniegu.

 

Gdy dotarli na miejsce, na cmentarzu było już mnóstwo lu­dzi. Laura stała przy kościelnych drzwiach w towarzystwie ludzi ze Storhaug i swojej rodziny z Oppstad. Ola Havard, blady i poważny, tulił się do jej boku. Twarz chłopca roz­jaśniła się na widok przyjaciela.

-  Witaj, Lauro - powiedziała Mali cicho. - Johannes bardzo by chciał zagrać dla... to znaczy w kościele. Jeśli się zgodzisz.

-  Zagrać...

-  Tak, Johannes i ja pomyśleliśmy, że Ola Peder ucie­szyłby się, że ktoś dla niego gra - wtrącił Ola Havard, pa­trząc na matkę. - Johannes gra bardzo dobrze i...

-  Dobry pomysł, Ola Havardzie - powiedziała Laura, kładąc dłoń na ramieniu syna. - Bardzo ci dziękuję, Jo­hannesie.

Mali skinęła głową i pociągnęła Johannesa za sobą w stronę Havarda i Siverta.

-  Wszystko w porządku - powiedziała. - Gdzie on ma stanąć?

-  Trochę o tym rozmawialiśmy. Johannes chciałby sta­nąć kolo trumny. Niech więc tak zrobi.

-  Dobrze mu pójdzie?

-  Tak przypuszczam - pokiwał głową Sivert. - Grał już nie raz.

-  Na pewno dobrze pójdzie - stwierdził Johannes. Sprawa została więc przesądzona.

Przywitali się ze znajomymi. Mali poczuła na sobie ciekawskie spojrzenia i zauważyła, że niektórzy zaczynają coś szeptać. Pojawili się wśród ludzi po raz pierwszy, od kiedy tajemnica pochodzenia Oli Havarda wyszła na jaw. Wszystko wskazywało na to, że ludzie nie przestali plot­kować. Ale to można znieść, pomyślała, biorąc Havarda pod ramię. Ludzie im się kłaniali i nie zauważyła, by ktoś okazywał wrogość.

Weszli do pięknie przystrojonego kościoła i zajęli miej­sca blisko przejścia, by Johannes mógł się łatwo wydostać, gdy przyjdzie czas na jego grę. Sivert umówił się z pastorem, że Johannes zagra zaraz po przemówieniach, przed wyniesieniem trumny z kościoła.

Trumna była pięknie udekorowana. Mali siedziała i wpatrywała się w wieńce, czując głęboką wdzięczność, że to nie ona musi odprowadzać jeszcze jedno swoje dziecko na cmentarz. Strata dziecka to najgorsze, czego doświadczyła. Szukała wzrokiem Laury. Laura wspierała się ciężko na ramieniu jednego ze swych szwagrów, wyraź­nie załamana. Mali poczuła przypływ współczucia. Laura ma swoje wady, ale stracić dwóch mężów, a potem syna... Przeszył ją dreszcz. To wielkie nieszczęście dla Laury, że Ola Peder Storhaug zginął w nieszczęśliwym wypadku w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku, po­myślała. To nie było udane małżeństwo, ale w tym czasie Laura prowadziła przynajmniej normalne życie. Dopiero po śmierci męża zaczęła ściągać do Storhaug mężczyznę za mężczyzną. Ola Havard nie miał łatwego życia. A teraz tylko on jeden jej został, pomyślała Mali. Najstarszy syn, który miał odziedziczyć Storhaug, nie żyje, a ostatniego kochanka wyrzuciła za drzwi. Przyszłość nie będzie lekka ani dla Laury, ani dla Oli Havarda.

Szepty umilkły, gdy organista zagrał pierwszy psalm. Mali zauważyła, że kościół jest wypełniony do ostatniego miejsca. To dobrze, ze względu na Laurę. Miło widzieć, że tylu ludzi chce okazać szacunek i współczucie w tak trud­nym dniu.

Pastor mówił o życiu i o miłości. O tym, że ludzie po­winni się kochać, póki mają siebie nawzajem. Mali zacis­nęła palce na dłoni Havarda i westchnęła cicho. Trzeba częściej o tym myśleć, stwierdziła. Dziękować za każdy dzień wśród bliskich. Za każdy dzień, w którym nie wyda­rzyło się nic, co by zburzyło dobre życie. Zerknęła ukrad­kiem na Siverta. Za każdy dzień, w którym nikt nie zaczy­nał zadawać pytań o niego i o jego rodzinę...

Gdy pastor skończył, rozległo się szuranie butów i sze­lest papieru. Pastor zszedł z ambony i spojrzał w ich stro­nę, kiwając nieznacznie głową.

Sivert popchnął lekko syna. Mali pomogła małemu zdjąć kurtkę. Johannes miał na sobie białą koszulę i gra­natowy sweter, Sivert próbował nawet uporządkować nie­co jego czuprynę, choć nie dało to żadnych rezultatów. Johannes chwycił skrzypce i ruszył do przodu spokojnym krokiem. Uważał, by nie potrącić żadnych wieńców ani wstęg z ostatnimi pożegnaniami. Ustawił się koło trumny, obrzucił spojrzeniem zebranych i oparł brodę na skrzyp­cach. W kościele rozległ się pełen zdumienia szept. A po­tem na wszystkich spłynęły dźwięki Ave Maria.

Mali siedziała zasłuchana. Muzyka była cudowna. Przejrzyste dźwięki wypełniły kościół podniosłą i uroczy­stą atmosferą. Spostrzegła, że wiele osób musiało sięgnąć po chusteczki. Jej także łzy zaczęły dławić gardło. Atmo­sfera dziwnie zgęstniała.

Gdy Johannes skończył, stał przez chwilę ze skrzyp­cami w rękach i ze spuszczoną głową. W wypełnionym po brzegi kościele rozległ się płacz. Johannes podniósł gło­wę i spojrzał na zgromadzonych. Potem skłonił się lekko i wrócił na swoje miejsce. Mali ścisnęła jego dłoń.

- Jak pięknie zagrałeś - szepnęła.

Johannes pokiwał głową, jakby zgadzał się z opinią babki. Spojrzał przelotnie na ojca, który także skinął gło­wą z aprobatą.

Sześciu dorosłych mężczyzn stanęło po obu stronach trumny. Mali rozpoznała tylko dziedzica z Oppstad, An­dersa, i jego syna Pedera. Poza nim byli ludzie ze Storhaug. Zagrały organy, mężczyźni wzięli trumnę na ramiona i wynieśli ją z kościoła. Za trumną ruszył żałobny orszak. Laura zanosiła się płaczem, wsparta na ramieniu szwagra, który najwyraźniej został zobowiązany do opieki nad nią w tym dniu. Ola Havard szedł u boku matki, zapłakany i blady.

-  Tak mi żal Oli Havarda - szepnął Johannes. - Co możemy zrobić?

-  Niewiele - odparła cicho Mali. - Nikt nie przeżyje za niego żałoby, Johannes, ale możemy przynajmniej być przy nim, gdy będzie tego potrzebował.

-  Musicie pojechać z nami do Storhaug - poprosiła Laura, gdy pogrzeb się skończył. Uścisnęła dłonie Mali, dodając: - Bardzo ci dziękuję, Johannes. Tak pięknie za­grałeś. Jaki jesteś zdolny.

Johannes nie odpowiedział. Wziął za rękę Olę Havarda i wyraźnie zaniepokojony spoglądał na przyjaciela mato­wym wzrokiem.

-  Chyba nie możemy z wami pojechać - powiedziała Mali, zerkając pospiesznie na Havarda. - Sivert musi już wracać - skłamała. - Nie wiedzieliśmy, że obaj z Johanne­sem wybierają się na pogrzeb, więc...

-  Bardzo mi zależy, byście z nami pojechali.

Havard ścisnął dłoń żony ostrzegawczym gestem. Mali zrozumiała, że Havard nie chce jechać do Storhaug.

-  Obawiam się, że musimy odmówić - powiedziała na­tychmiast.

-  No cóż, miło z waszej strony, że przyszliście na po­grzeb - powiedziała Laura ponuro. - I że Johannes za­grał.

Jej wąskie plecy znikły w tłumie.

Havard odetchnął z ulgą.

-  Jedziemy do domu - powiedział stanowczo.

-  Powinniśmy jednak pojechać do Storhaug - stwier­dziła Mali, patrząc w ślad za Laurą i Olą Havardem.

-  Nie sądzę. Już okazaliśmy szacunek zmarłemu.

Mali nie odpowiedziała. W drodze do sań ciągle za­trzymywali ich ludzie, którzy chcieli uścisnąć dłoń Johan­nesowi i podziękować mu za grę na skrzypcach. Nie było końca pochwałom.

-  Tak, tak, grasz jak ojciec - kiwali głowami. - Cieka­we, skąd oni mają ten wielki talent - dziwili się. - W rodzi­nie ze Stornes nikt do tej pory nie grał.

Sivert położył dłoń na ramieniu syna i spojrzał na Mali nad jego głową. W jego oczach zatańczyły złote ogniki i nagle stał się tak podobny do Jo, że pod Mali ugięły się kolana. Gdyby tylko wiedzieli, pomyślała, gdyby wiedzieli, że jej najstarszy syn jest pół-Cyganem i ożenił się ze swą cygańską przyrodnią siostrą. Mali wzruszyła ramionami. Szybko chwyciła Johannesa za rękę i poszła w stronę sań. Rodzina ze Stornes jest całkiem inna, niż się im wydaje, pomyślała z przerażeniem. Całkiem inna.

 

Chrzciny Małego Trygvego miały się odbyć dwunastego grudnia, Marit Granvold rozpoczęła więc świąteczne po­rządki znacznie wcześniej. Dom stanął na głowie. Służą­ce wzdychały, ale nie odważyły się nic powiedzieć. Prały, polerowały srebra, gotowały, smażyły i piekły. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik na ten wielki dzień.

Marit przypadł w udziale zaszczyt trzymania małego do chrztu. Rumieniła się z podniecenia, gdy tylko o tym wspominano. Sprawiła sobie nawet nową suknię z tej oka­zji. Wybrała się z mężem do miasta i wróciła obładowana pakunkami. Trzeba było posłać bryczkę z Granvold na przystań, bo nie unieśliby sami tego wszystkiego. Wśród pakunków było kilka prezentów świątecznych, ale więk­szość rzeczy została kupiona z myślą o chrzcinach. Przy­wieźli między innymi wspaniały, żółty wózek dziecięcy, najnowszy model, ze sztywną budką.

Marit wciąż cieszyła się, że w Granvold pojawił się dziedzic. Dorbet miała u niej od tej pory wysokie noto­wania. Marit chwaliła się synową, wnukiem i własnym sy­nem. Większość znajomych wzdychała ciężko, spotykając ją w sklepiku albo gdzieś indziej. Słyszeli jej opowieść już tyle razy, że nie mieli ochoty wysłuchiwać jej po raz kolej­ny. Ale Marit uśmiechała się promiennie, chwytała każde­go za rękę i rozpoczynała:

- Widziałeś już naszego małego chłopca? Posłuchaj tylko, jak się urodził. Pogoda była okropna, a drogi nie­przejezdne, gdy Dorbet poczuła bóle. Ola pojechał do Stornes, żeby...

Opowieściom nie było końca.

Mały Trygve był tak ładnym chłopcem, że Marit mia­ła powody do dumy. Odziedziczył po Dorbet jasne włosy i ciemne oczy. Na razie były ciemnoniebieskie, ale Marit domyślała się, że staną się brązowe, gdy mały podrośnie. Wszystkie niemowlęta mają niebieskie oczy. Mały Trygve był bardzo spokojny i rzadko płakał. Dorbet nie musia­ła przy nim czuwać nocami. Gaworzył i jadł, spał i rósł, był zdrowym i dorodnym chłopcem, jakiego można sobie tylko wymarzyć. Nikt nie miał wątpliwości, że chrzest od­będzie się w zaplanowanym dniu, nawet gdyby zrobiło się bardzo zimno. Otulony owczymi skórami, ciepło ubrany, chłopczyk na pewno dobrze zniesie chłód.

Dorbet zaskakująco szybko wróciła do formy po po­rodzie. Jedynie ciężkie piersi zdradzały, że jest karmiącą matką. Odzyskała smukłą figurę, z którą się dobrze czu­ła. Nie miała ochoty być dłużej taka wielka i nieforemna, choć wiedziała, że zdaniem Oli było jej z tym do twarzy. Ale i on nie miał nic przeciwko temu, by Dorbet wyglądała jak dawniej, i ciągle garnął się do niej w łóżku. Dorbet stu­dziła jego zapał, twierdząc, że musi minąć sześć tygodni, nim podejmą od nowa współżycie. Nie mówiła, skąd ma te informacje, ale Ola nie protestował, choć oddech mu się zaczynał rwać, a oczy zachodziły mgłą, ilekroć patrzył na Dorbet przebierającą się do snu.

Dorbet myślała trochę o czekających ich intymnych chwilach. Nie miała ochoty rodzić kolejnych dzieci, w każ­dym razie nieprędko. W zasadzie uważała, że wystarczy im Mały Trygve. Pogodziłaby się z jeszcze jednym dzieckiem, ale nie miała zamiaru chować całej gromadki. Nie miała też ochoty na jeszcze jeden tak ciężki poród. Zarazem jed­nak nie chciała wcale stracić przyjemności, którą dawały jej namiętne noce w ramionach Oli. Rozumiała zresztą, że i tak nie może mu tego odmówić. Pocieszała się więc myślą, że przed ciążą chroni ją karmienie i że nie należy do kobiet, które bardzo łatwo stają się brzemienne. Wiele na to wskazywało. Minęło przecież sporo czasu, nim po­jawił się Trygve, choć wcale nie zachowywali ostrożności. Gdy więc tego wieczoru Ola objął ją i szepnął do ucha, że już minęło sześć tygodni, nie okazała niechęci.

-  Jesteś pewien?

-  Liczyłem każdy dzień - szepnął namiętnie.

-  Ale ja nie chcę mieć od razu następnego dziecka - powiedziała Dorbet, wymykając się z jego ramion.

-  Będę bardzo ostrożny.

Ciekawe, w jaki sposób, pomyślała Dorbet i poczuła, że ogarniają pożądanie. Dawno już nie czuła się taka smukła i pociągająca. Teraz znów taka jestem, pomyślała z uśmie­chem i wzburzyła czuprynę męża. Szczupła, a zarazem tak kobieca, że trudno było się nią nie rozkoszować. Ola nie mógł marzyć o niczym więcej.

-  Jak ja za tobą tęskniłem - mruknął, całując ją w szy­ję. - Mieć cię tak blisko - dodał, muskając jej pełne piersi.

Teraz Dorbet poczuła, że jej także tego brakowało. Przyspieszony oddech zdradzał jej pożądanie. Zarzuciła mu ręce na szyję i delikatnie ugryzła w ucho. Po chwili nie miała już na sobie koszuli nocnej. Gdy leżała nago na łóżku, Ola przerwał na chwilę i spojrzał na nią.

- Wielki Boże - jęknął. - Wielki Boże, Dorbet!

Dłonie zaczęły błądzić po ciepłych ciałach, usta zaczę­ły szukać ust. Dorbet poczuła przeszywające ją dreszcze. Myśli o niechcianej ciąży gdzieś prysły. Znikło wszystko poza rozkoszą. Objęła Olę nogami i jęknęła. Gdy w nią wszedł, czuła się cudownie. Galopowała razem z nim, a gdy oboje dotarli na sam szczyt, krzyknęła. Ola zasłonił jej usta dłonią, a Dorbet ogarnął jeszcze większy płomień. Może ktoś ją usłyszał! Ugryzła Olę lekko w rękę i uśmiech­nęła się. I co z tego, pomyślała. Nikt nie miałby nic prze­ciwko jeszcze jednemu dziecku. Nigdy nie było im ze sobą lepiej. Nigdy.

 

Laura przeprowadziła się do rodzinnego domu razem z Olą Havardem, tak jak zapowiedziała. Udało się także zała­twić zmianę szkoły na pewien czas. Wszyscy rozumieli, że Laura Storhaug znalazła się w trudnej sytuacji, że powin­na mieszkać wśród bliskich. Nikt nie wspominał o tym, że to także najlepsze rozwiązanie dla Oli Havarda, ale spra­wa była oczywista. Po pogrzebie chłopiec był wprawdzie blady i wychudzony, ale bardziej ożywiony niż przedtem. Wszyscy zauważyli też, że Laura znacznie więcej się nim zajmowała. Ciągle go dotykała, mówiła do niego i o nim w znacznie bardziej przyjazny sposób.

Dwaj najlepsi przyjaciele czuli się jak w bajce, od kie­dy mogli widywać się codziennie, również w szkole. Ola Havard szybko się zadomowił, pozostali uczniowie przyję­li go życzliwie. Stanowili z Johannesem nierozłączną parę, Ola Havard często bywał w Stornes. Odwiedzał także Wzgórze, a raz Johannes został na noc w Oppstad. Zda­rzyło się to po raz pierwszy i Johannes opowiadał o tym jeszcze wiele dni później.

Z czasem na policzkach Oli Havarda pojawiły się ru­mieńce, chłopiec często prosił o dokładkę podczas obiadu. Mali patrzyła na to z radością. Wszyscy dobrze odnosili się do Oli Havarda, plotki w zasadzie ucichły. Nie było zresztą o czym mówić, skoro nikt nie robił ze sprawy skandalu.

 

Gdy miało się odbyć doroczne gręplowanie wełny, nocą spadł śnieg. W zasadzie spotkanie powinno się odbyć w Granvold, ale z powodu przygotowań do chrzcin prze­niesiono je do Oppstad.

Havard wyniósł worki z wełną i ułożył je w saniach. Miał jakąś sprawę do załatwienia w Surnadalen, nie mógł więc z nimi jechać. Chyba wcale tego nie żałuje, pomyślała Mali. Wprawdzie podczas spotkań z Laurą nie padały już bolesne słowa, ale Havard nie chciał mieć z nią nic wspól­nego. Mówił to wprost i okazywał swoim zachowaniem. Całkiem inaczej było z Laurą. W jej mrocznych matowych oczach pojawiał się gorączkowy płomień, gdy spotykała Havarda. Mali żal było tej bladej, chudej kobiety, która nie potrafiła ukryć swoich uczuć. Nie traktowała jej już jak rywalki. Ostatnio Laura wydawała jej się dziwnie zakło­potana i nieszczęśliwa. Uspokajało ją także zachowanie Havarda wobec Laury. Traktował ją zawsze poprawnie, ale z wielkim dystansem.

Herborg i Oja też wybierali się na wspólne gręplowa­nie. Tordhild powiedziała, że też chętnie się wybierze, do­stała więc wełnę na skarpety i rękawice dla całej swojej rodziny. Sivert został w domu. Na początku grudnia miał mieć wielki koncert w Trondheim i korzystał z każdej wol­nej chwili, by poćwiczyć.

Gdy sanie zatrzymały się na podwórzu w Oppstad, Jo­hannes natychmiast wyskoczył. Pobiegł prosto na schod­ki, by jak najprędzej zobaczyć przyjaciela. Zarówno dzie­ci, jak i dorośli traktowali gręplowanie wełny jako miłą odmianę pośród codziennych obowiązków. Zwłaszcza że nie brakowało wówczas dobrego jedzenia. Spotkanie sta­nowiło chwilę wytchnienia w czasie przygotowań do świąt, które szły już pełną parą we wszystkich gospodarstwach.

W izbie było pełno ludzi, gdy pojawiła się rodzina ze Stornes. Ostry zapach wełny uderzył Mali w nozdrza, gdy otworzyły się drzwi. Z trudem łapała oddech. Człowiek szybko się do tego przyzwyczaja, pomyślała, kłaniając się lekko wszystkim znajomym. W izbie siedziała też Dorbet z Marit i z Olą. Mały Trygve leżał w wózku w zacisznym kącie. Mali musiała podejść i zerknąć na niego.

-  Ależ on urósł.

-  Je jak szalony - uśmiechnęła się Dorbet z dumą. - Do kogo jest podobny twoim zdaniem?

-  Po tobie odziedziczył kolory, ale nos ma po ojcu - po­wiedziała Mali, muskając palcem okrągły policzek malca.

-  To najpiękniejsze dziecko w całym Inndalen - st­wierdziła Marit, która właśnie do nich podeszła. - A jaki grzeczny. W ogóle nie słychać jego głosu.

-  Oj, krzyczeć to on potrafi - powiedziała Dorbet.

-  Tak, ale nie za często - broniła wnuka Marit.

-  Jakie to dziwne - powiedziała Lisbeth, gdy znaleź­li sobie miejsca na kanapie. - Nie tak dawno dzieci były małe. A teraz obie jesteśmy babciami, Mali.

-  Czas płynie - pokiwała głową Mali. - Tej jesieni mi­nęło już dwadzieścia siedem lat, od kiedy zamieszkałam w Stornes. Ile się zdarzyło przez te wszystkie lata.

Przez chwilę rozmawiały o dawnych czasach, o tym, kto umarł i kto się urodził.

-  Co słychać u starych gospodarzy w Innstad? - zapy­tała Mali, zerkając na Sigrid. - Strasznie dawno tam nie byłam.

-  Wszystko w porządku - powiedziała Sigrid. - Zaczy­nają powoli odczuwać swoje lata, ale człowiek w tym wie­ku ma przecież prawo do zadyszki i zmęczenia.

-  A ile lat ma teraz stary Olaus?

-  Latem skończył osiemdziesiąt siedem. A Halldis osiemdziesiąt cztery.

-  No tak, można powiedzieć, że są naprawdę doroś­li - stwierdziła Lisbeth. - Ty jesteś jeszcze całkiem mło­da - uśmiechnęła się do swojej teściowej, Asbjorg Opp­stad, która siedziała ze zgrzebłem i formowała zgrabne zwoje z wyczesanej wełny.

-  Gdyby nie reumatyzm, nie miałabym żadnych powo­dów do narzekania - pokiwała głową Asbjorg. - Ale starzy Innstadowie są rzeczywiście w dobrej formie. Zaglądam tam raz albo dwa razy w tygodniu, tak miło się z nimi roz­mawia. Wiele razem przeżyliśmy tu we wsi. I tyle się zmie­niło przez ten czas.

-  Gręplowanie wełny wygląda w zasadzie tak samo jak dawniej - stwierdziła Marit. - Nie wszystko zmienia się tak szybko.

I to była prawda. Mali nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek te spotkania wyglądały inaczej. Od kie­dy tu zamieszkała, pomagali sobie nawzajem w ten sam sposób. Jakby czas się zatrzymał tu nad fiordem. Wiele się zmieniło w ciągu minionych lat, ale zmiany zaszły przede wszystkim w miastach. W tej małej wsi prawie wszystko toczyło się jak dawniej.

Otworzyły się drzwi do izby i stanęła w nich Laura. Po raz pierwszy, od kiedy tajemnica pochodzenia Oli Havarda wyszła na jaw, Mali znalazła się w tak wielkim towarzystwie. Zastanawiała się, czy ktoś teraz skomen­tuje sprawę. Spojrzała pospiesznie na Johannesa i Olę Havarda, którzy leżeli na podłodze koło pieca i bawili się drewnianymi samochodzikami. Miała nadzieję, że nie padną słowa, które mogłyby chłopców zranić. Zauważy­ła już, że obaj słyszą i rozumieją znacznie więcej, niż się wszystkim wydaje.

-  Co się dzieje z Laurą? - szepnęła Marit, pochylając się ku Mali. - Wygląda jak duch. Chyba nie tylko z powo­du śmierci syna?

-  Nie wiem - odparła cicho Mali. - Ktoś mi mówił, że nie jest całkiem zdrowa.

-  Chyba rzeczywiście - potwierdziła Marit i spojrzała ukradkiem na Laurę, która nakrywała do stołu. - Że też Havard okazał się ojcem Oli Havarda - ciągnęła, prze­szywając Mali swym ciekawskim, wiewiórczym spojrze­niem. - Co za zaskoczenie.

-  Nie dla mnie - odparła Mali sucho. - Zawsze o tym wiedziałam. Ale stwierdziliśmy, że będzie lepiej trzymać to w tajemnicy i...

-  To było najlepsze rozwiązanie, póki trwało małżeń­stwo Laury z Olą - orzekła Marit. - No i skoro o wszyst­kim wiedziałaś...

-  Ola Havard powinien dowiedzieć się o tym wcześ­niej - przyznała Mali. - Mam nadzieję, że uda nam się to teraz naprawić.

-  Bardzo ładnie z waszej strony, że zajęliście się chłop­cem - pochwaliła Marit. - Chociaż o niczym nie wiedział. Ale pomyśleć, że Havard... No tak, różnie bywa - dodała znacząco i spojrzała na Mali.

Mali znów zwróciła uwagę na to, jak Laura odnosi się do syna. Ciągle podchodziła do chłopców i coś do nich mó­wiła, przy stole siedziała obok Oli Havarda i pomagała mu smarować chleb masłem, choć Mali doskonale wiedziała, że poradziłby sobie sam. Podczas odwiedzin w Stornes za­wsze sam smarował chleb. Ale może Laura o tym nie wie, pomyślała. Nie zna dobrze swojego syna. Na razie.

Troska i zainteresowanie matki wyraźnie służyły chłop­cu. Jego twarz się rozjaśniała, ilekroć Laura coś do niego mówiła, zgadzał się chętnie, by mu smarowała chleb. Od czasu do czasu spoglądał na matkę z takim oddaniem, że Mali nie mogła opanować wzruszenia. Miała nadzieję, że to rzeczywiście początek dobrych i bliskich relacji między mat­ką a synem. Nikt nie zasługuje na to bardziej niż Ola Havard, pomyślała.

To był długi dzień. Gdy wreszcie wszyscy się spakowali, było jasne, że w tym roku nie wystarczy jedno spotkanie przy gręplowaniu i czyszczeniu wełny.

-  W takim razie spotkamy się w Granvold po świę­tach - powiedziała Marit. - Gdy tylko będziemy mieć za sobą chrzciny i Boże Narodzenie. Prawda, Dorbet?

Mali zauważyła, że Dorbet zarumieniła się z radości, że ma o tym współdecydować. Trzymała Małego Trygvego na rękach i uśmiechała się promiennie.

-  Oczywiście, będzie nam bardzo miło - uśmiechnęła się. - Ale najpierw zobaczymy was wszystkich na chrzcinach, prawda?

Wszyscy pokiwali głowami. Mężczyźni wynieśli worki do sań, które wkrótce zaczęły sunąć po kolei i znikać w popołu­dniowym mroku.

-  Daj znać, kiedy Ola Havard będzie mógł przyjść do Stornes - powiedziała Mali do przechodzącej Laury. - Może mógłby pomieszkać u nas przez parę dni przed świętami. Dzieci mają tyle radości z przygotowań do świąt, Johannes bardzo często u nas teraz bywa.

-  Dobrze - skinęła głową Laura. - I dziękuję, że tak do­brze przyjęliście to, że powiedziałam o Hayardzie... Nie po­winnam tego robić, ale tego dnia nie byłam sobą.

-  Myślę, że to było najlepsze rozwiązanie dla wszyst­kich - powiedziała Mali ściszonym głosem. - Wszystko tak dobrze się teraz układa.

-  Rozumiem i cieszę się.

Laura nagle skuliła się i przycisnęła dłoń do brzucha. Po­bladła jeszcze bardziej.

-  Co się dzieje? - zapytała Mali, kładąc jej dłoń na ramie­niu. - Jesteś chora?

Laura z trudem chwytała oddech. Po chwili wyprosto­wała się. Na jej czole perlił się pot.

- Wszystko w porządku - powiedziała. - Chyba coś mi zaszkodziło.

Mali była pewna, że nic jej nie zaszkodziło. Gdy sie­dząc już w saniach, obejrzała się, by ostatni raz spojrzeć na dwór, ogarnął ją niepokój. Oby tylko nie zdarzyło się ko­lejne nieszczęście teraz, gdy wszystko w życiu Oli Havarda zaczęło układać się tak dobrze. Chłopiec doświadczył już tyle zła. Mali zmrużyła oczy, patrząc w stronę ganku, ale nikt już na nim nie stał.

ROZDZIAŁ 4.

 

-  To naprawdę piękny dzień na chrzciny - powie­dział Havard, wchodząc do domu po tym, jak wciągnął na maszt flagę w ten jasny grudniowy poranek. - I nie jest tak strasznie zimno, w każdym razie da się wytrzymać.

Mali wyjrzała przez okno. Słońce było już wysoko ponad górami, ale jego promienie nie dotarły jeszcze do wsi. Nie o tej porze roku. Słońce nie docierało tu przez sześć tygodni przed Bożym Narodzeniem i przez sześć ty­godni po świętach. W tym okresie widywali tylko odbicie słonecznego światła na górskich szczytach. Ale dzień był spokojny i ładny. Flaga łopotała lekko na wietrze od Stortind.

-  Mały Trygve jest już całkiem duży i pulchny, nic mu nie będzie, nawet jak się trochę ochłodzi - stwierdzi­ła Mali. - Ciekawe, kiedy się zjawią wszyscy ze Wzgórza? Nie możemy wyruszyć, póki nie przyjdą.

-  Przyjdą - uspokoił ją Havard, poprawiając krawat. - Sivert i Johannes mają przecież grać.

-  Oby tylko im dobrze poszło.

-  Dobrze im pójdzie - stwierdził Havard. - Potrafią grać. Zadzwonimy na Wzgórze?

-  Nie. Mamy jeszcze dużo czasu - powiedziała Mali. - Oja już gotowy, Herborg?

-  Goli się jeszcze, ale zaraz przyjdzie - odparła Her­borg, podnosząc się, by położyć Małą Mali do kołyski po karmieniu. W dalszym ciągu karmiła ją piersią, choć już znacznie rzadziej. Ale ponieważ Herborg też się wybierała do kościoła i miała zamiar zostawić małą z Ane, zdecydo­wała się na dodatkowe karmienie.

-  Teraz możesz jej dać kaszy, jeśli będzie głodna, Ane - powiedziała z lekkim niepokojem.

-  Będę jej pilnowała jak własnego dziecka - uśmiech­nęła się Ane uspokajająco i podeszła do kołyski, by zerk­nąć na małą, która spała z palcem w buzi.

Mała Mali miała już prawie dziesięć miesięcy. Była po­godnym, żywym dzieckiem o wielkich, brązowych oczach i miękkich wioskach, które wiły się wokół kształtnej głów­ki. Każdy, kto ją tylko zobaczył, twierdził, że jest śliczna. Jak aniołek, pomyślała Mali z uśmiechem. Aniołek o żelaz­nej woli. Mała Mali nie zwykła się poddawać, jeśli czegoś chciała. Potrafiła krzyczeć bardzo głośno, ale jej babcia cieszyła się z tej cechy. Przyda się jej silna wola, gdy kiedyś w przyszłości będzie zarządzać Stornes.

-  Możesz być całkiem spokojna, Herborg - zapewniła Mali. - Małej włos z głowy nie spadnie. Ane zajmowała się wszystkimi maluchami w tym domu, ma wprawę.

-  Nie chodzi o to, że nie ufam Ane, ale te parę godzin bez małej...

-  Musisz od czasu do czasu gdzieś bywać, Herborg - powiedziała Mali. - Jesteś jeszcze młoda, musisz widywać ludzi. Nikt ci nie zarzuci, że jesteś złą matką i gospody­nią.

Herborg zarumieniła się i poprawiła wstążkę na szyi. Herborg to błogosławieństwo zarówno dla Oi, jak i dla gospodarstwa, pomyślała Mali, spoglądając na synową. Herborg radziła sobie tym lepiej, im trudniejsze zadania otrzymywała. Pogodna i miła, wywoływała uśmiech na wszystkich twarzach. Oja zmienił się nie do poznania, gdy pojawiła się w jego życiu. Mali przypomniała sobie trudne dorastanie syna, gdy nieustannie dochodziło do dyskusji i kłótni, a ona z lękiem myślała o chwili, gdy ten uparty i krnąbrny chłopak będzie razem z nią zarządzał gospo­darstwem. Obawiała się tego wówczas. Ale dzięki Herborg Oja stał się spokojnym i rozsądnym młodzieńcem, który się często uśmiechał. Nietrudno było zauważyć, że uwiel­bia żonę i córkę. Przedtem był zamknięty w sobie i mało­mówny, a teraz nie ukrywał swego zadowolenia. Choć na pewno wielkim ciosem była dla nich informacja, że naj­prawdopodobniej nie będą mieć więcej dzieci, to wszystko wskazywało na to, że udało im się razem przez to przejść. Mali nie słyszała, by kiedykolwiek ktoś o tym wspominał.

 

Długie stoły w Granvold stały przykryte białymi obrusami i udekorowane świecami oraz kolorowymi roślinami donicz­kowymi. Już w sieni pięknie pachniało rosołem. Mali poczu­ła, że jest głodna. Sporo czasu upłynęło od śniadania.

Johannes wpadł do środka ze skrzypcami pod pachą i zarumienionymi po długiej podróży policzkami.

-  Pięknie grałeś w kościele - pochwaliła go Mali. - Co to była za melodia?

-  To kompozycja ojca - odparł Johannes i chciał poło­żyć skrzypce na stole, na którym leżały już czapki i kape­lusze.

-  Nie, nie - wstrzymał go Sivert, który właśnie wszedł do środka razem z Tordhild. - Nie kładź tam skrzypiec. Zaraz zapytamy Marit o jakieś bezpieczne miejsce.

Wtedy właśnie zjawiła się Marit. Gospodyni przyjęcia pierwsza wyruszyła spod kościoła. Musieli szybko jechać, pomyślała Mali. Bo Marit była zarumieniona, podekscyto­wana i rozpromieniona.

-  Witajcie - uśmiechnęła się. - To była przepiękna uroczystość. Tak pięknie graliście, Johannes! Nie wiedzia­łam, że masz taki talent.

Johannes trochę się zawstydził i zostawił kurtkę mat­ce. A potem prześlizgnął się pod ramieniem Marit i znikł w izbie.

Goście wciąż się schodzili. W sieni zrobiło się ciasno, więc Mali weszła do izby razem z Sivertem i Tordhild. Oja zawiózł Herborg do Stornes, żeby mogła nakarmić Małą Mali przed obiadem.

W izbie było już dużo ludzi. Mali spostrzegła, że Dor­bet zmieniła suknię. W kościele była spocona i podeks­cytowana, ale teraz znów wyglądała świeżo i elegancko. Stała razem z mężem przy stole i przyjmowała podarunki. Sekretarzyk służył jako stół na prezenty. Mali zauważyła, że leży tam już mnóstwo ślicznych rzeczy. Dzień obfitości, pomyślała.

-  Wszystkiego najlepszego - ukłonili się Sigrid z Bengtem. - To był piękny chrzest. I jak cudownie grali panowie ze Wzgórza.

-  Ja też za każdym razem jestem mile zaskoczona - wyznała Mali. - Nie grą Siverta, ale tym, że Johannes jest taki zdolny. To wspaniałe.

-  Będzie muzykiem, tak jak ojciec - stwierdził Bengt.

-  Johannes ma tyle różnych planów - uśmiechnęła się Mali. - Trudno powiedzieć, co przyszłość przyniesie.

-  Ale bierze lekcje? - zainteresowała się Sigrid.

-  Na razie uczy go ojciec, ale zastanawiają się właśnie, czy go nie posłać do tego muzyka w Kvannes, który się nazywa Tormod Lia. Ja go tak dobrze nie znam, ale Sivert twierdzi, że jest bardzo dobry. Zobaczymy.

-  A Dorbet i Ola dobrze się miewają? - Sigrid wskaza­ła głową na młodą parę.

-  Dobrze - odparta Mali. - Tu w Granvold dobrze się dzieje. Dorbet ostatnio dużo haftuje i zaczęła szyć stro­je regionalne dla siebie i dla Marit. Haft będzie tylko na bluzce, ale za to ma sporo pracy z szyciem. Zwłaszcza że cały czas pracuje przecież dla Bakkena. I jeszcze przez cały dzień zajmuje się małym. W tej sytuacji nie może pełnić wszystkich obowiązków młodej gospodyni, jak tego chcia­ła Marit. Na początku był to spory problem - przyznała Mali szczerze. - Ale na szczęście wszystko się ułożyło, gdy się urodził dziedzic.

-  U was też wszystko dobrze? Po tym, jak się wyjaśni­ło, kto jest ojcem Oli Havarda? - zapytała Sigrid ściszo­nym głosem.

-  Tak, wszystko poszło tak, jak przewidywałaś - po­kiwała głową Mali. - Ludzie szybko dali sobie spokój. Nie wydarzyła się żadna sensacja, więc nie ma żadnego intere­sującego tematu do plotek.

-  Cieszę się, że prawda wyszła na jaw - powiedziała Sigrid. - Zdaje się, że z Olą Havardem też wszystko w po­rządku.

-  Teraz już tak - powiedziała Mali. - Na samym po­czątku był bardzo rozgoryczony, co zresztą rozumiem. Ale na szczęście dzieci są wyrozumiałe. W każdym razie Ola Havard jest wyrozumiały.

-  A Laura?

-  Ona też się zmieniła. Nie wiem, co się stało, ale zaję­ła się synem tak, że aż dziw bierze.

-  Wygląda, jakby nie była całkiem zdrowa.

-  Bo chyba nie jest - stwierdziła Mali. - Mam tylko nadzieję, że to nic poważnego.

Ola zaklaskał, podziękował wszystkim za piękne pre­zenty i zaprosił do stołu. Powstało pewne zamieszanie, nim wszyscy znaleźli sobie miejsca i usadowili się. Mali zauważyła, że Oja i Herborg już wrócili. Usiedli nieco dalej i rozmawiali właśnie żywo z młodymi dziedzicami z Oppstad i Innstad, który przyjechali na chrzciny z żo­nami. Mali dziwnie się czuła, patrząc na nich wszystkich tak wystrojonych. Ci chłopcy chodzili przecież do szkoły z Sivertem. Mali wydawało się, że to było dopiero wczoraj. A teraz patrzyła na gospodarzy, którzy mieli żony i dzie­ci oraz perspektywę odziedziczenia majątków. Mali wes­tchnęła i odgarnęła włosy z czoła.

-  Mówiłaś coś? - zapytał Havard, który siedział koło niej.

-  Nie, tylko poczułam się taka stara - odparła Mali.

Ale oczy jej się śmiały.

 

W izbie zrobiło się z czasem gorąco. Obiad się skończył i na stole pojawiły się ciasta. Ochrzczone dziecko po sesji fotograficznej z rodzicami, dziadkami i rodzicami chrzest­nymi zostało nakarmione na poddaszu, ułożone wygodnie w kołysce i tam przespało całe przyjęcie. Izbę wypełniał jednostajny szmer rozmów. Nagle rozległo się głuche ude­rzenie. Ludzie zaczęli krzyczeć.

-  Na Boga, co się dzieje? - przestraszona Mali obróciła się w tamtą stronę.

-  Mamo! Mamo!

Pośród hałasu dał się słyszeć cienki, pełen przerażenia głos Oli Havarda. Ludzie pochylali się nad kimś, kto leżał na podłodze. Mali stwierdziła ku swemu przerażeniu, że to Laura.

-  Havard, musimy im pomóc!

-  Przynieście zimny ręcznik - powiedziała, podcho­dząc do ciekawskich, którzy tłoczyli się wokół chorej. - I odsuńcie się, ona potrzebuje powietrza - komenderowa­ła, klękając koło Laury.

Havard podał jej poduszkę z kanapy. Mali ostrożnie podłożyła ją pod głowę Laury. Odsunęła długie włosy z bladej twarzy. Pot perlił się na czole i nad górną wargą chorej. Tętnica pulsowała gwałtownie pod cienką, napiętą skórą na szyi. Ola Havard przytulił się do Mali z rozszerzo­nymi ze strachu źrenicami. Wzięła go za rękę i mocno ją ścisnęła.

-  Tu jest ręcznik - powiedziała Lisbeth, klękając koło Mali. - Co się jej stało?

-  Myślałam, że czegoś się dowiem od ciebie - powie­działa cicho Mali. - Chyba zasłabła. Okropnie tu gorąco.

Lisbeth spojrzała na Mali i kiwnęła głową.

-  Później porozmawiamy - szepnęła.

Laura zaczęła się ruszać. Uniosła powieki. Spojrzała na Olę Havarda, który stał przerażony z oczami pełnymi łez.

-  Chyba cię przestraszyłam, mój chłopcze - powie­działa cicho. - Nie miałam zamiaru.

Wyciągnęła szczupłą dłoń i chwyciła go za rękę.

-  Nie bój się - szepnęła z wysiłkiem. - To z gorąca. Źle znoszę zaduch.

Obróciła powoli głowę i spojrzała na Mali.

-  Czy ktoś mógłby mi pomóc przejść do innego po­koju, żebym doszła do siebie? Pojadę do domu, gdy tylko poczuję się na siłach.

Havard i Ola wzięli ją pod ramiona i pomogli się pod­nieść. Próbowała bagatelizować wszystko drżącym śmie­chem.

-  Przepraszam. Wszystko będzie dobrze - powiedzia­ła do wszystkich, którzy patrzyli na nią pytającym wzro­kiem. - Za gorąco tutaj.

Marit pokazała drogę do jednego z pokoi. Laura po­łożyła się na łóżku, które tam stało, i zasłoniła twarz ra­mieniem. Havard i Ola wyszli po cichu, zabierając ze sobą Marit. Tylko Mali została przy chorej. Dopiero po chwili zorientowała się, że Laura płacze. Łzy wypływały powoli spod zakrywającego twarz ramienia.

-  Co się dzieje, Lauro? - zapytała Mali ściszonym gło­sem.

-  Jestem zmęczona.

-  To coś więcej. Jesteś chora.

Laura odsłoniła twarz i ciemne oczy wypełnione łzami.

-  Wiesz już?

-  Wiem tylko tyle, ile widzę - odparła Mali.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Tylko zegar na ścianie tykał. Z izby docierał szum głosów i śmiechów.

-  Tak bardzo się boję o Olę Havarda.

-  Dlaczego?

-  Jeśli ja... Boję się, że zostanie zupełnie sam.

-  Ma przecież rodzinę w Oppstad i w Storhaug - stwier­dziła Mali. - I ma jeszcze nas, wiesz przecież. Dlaczego miałby zostać sam?

-  Jestem chora - szepnęła Laura z wysiłkiem.

-  Na pewno wyzdrowiejesz.

Laura powoli pokręciła głową.

-  Niedługo umrę, Mali.

Pod Mali ugięły się nogi. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, i przycisnęła dłoń do serca. Od pewnego czasu tego właśnie się obawiała, choć nie chciała się przyznać. Nie mogła znieść myśli, że Ola Havard miałby stracić jeszcze matkę. Zwłaszcza teraz, gdy wreszcie okazała mu trochę serca. Ten biedny chłopiec stracił już tak dużo, po­myślała.

-  Co ci jest? - szepnęła. Usiadła na krawędzi łóżka i wzięła Laurę za rękę.

-  Mam raka żołądka.

-  Jesteś pewna?

Laura zaśmiała się z goryczą.

-  Wolałabym nie mieć tej pewności.

Znów zapadła cisza. Tylko zegar tykał w swoim ryt­mie.

-  Czy Ola Havard coś wie?

-  Tylko to, że nie jestem całkiem zdrowa. Nie wiem, jak mam...

Przełknęła z trudem ślinę. Łzy znów zaczęły jej spły­wać po policzkach.

-  Chciałam zapytać, czy ty i Havard moglibyście mu powiedzieć, że... że ja nie... On was tak kocha. - W jej głosie było tyle bólu.

-  Oczywiście, że to zrobimy - przytaknęła Mali i ścis­nęła dłoń Laury, choć nie miała pojęcia, jak to powiedzą małemu. Na samą myśl, że ma przekazać chłopcu taką no­winę, zaczęło ją coś palić w żołądku.

-  Dziękuję - westchnęła Laura. - Nie byłam miła ani dla ciebie, ani dla Havarda. Nie oczekuję, że...

-  Zrobimy wszystko dla Oli Havarda.

-  Nienawidzisz mnie, Mali?

Mali nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na tę bladą, wychudzoną, zapłakaną twarz i westchnęła.

-  Nie - powiedziała cicho. - Już nie.

-  Przyjdziecie do mnie któregoś dnia razem z Havardem, żeby porozmawiać? Muszę z wami porozmawiać, zanim...

Laura chwyciła Mali za rękę.

-  Przyjdziesz? Przyprowadzisz Havarda? Obiecujesz? Mali kiwnęła głową. Nie wiedziała, co na to powie Havard, ale to nie miało znaczenia. Nie wolno odmawiać umierającemu tego, co może uspokoić jego sumienie. Zwłaszcza jeśli umierająca jest Laura, matka Oli Havarda. Ze względu na chłopca Havard pójdzie do Laury.

-  Czy Ola Havard mógłby zamieszkać w Stornes na jakiś czas? W Oppstad nie będzie chyba zbyt wesoło.

-  Oczywiście, że mógłby - potwierdziła Mali.

-  Mogłabyś zawołać Lisbeth, Mali? Spróbuję teraz po­jechać do domu, do Oppstad. To było moje ostatnie przy­jęcie.

Mali podniosła się. Przez chwilę stała i patrzyła na Laurę. Przez ostatnie lata nosiła w sobie tyle gniewu na Laurę. Nienawidziła jej i bała się jej. Lękała się władzy, którą tamta miała nad Havardem. Teraz żal jej było tej wychudzonej kobiety, która miała niedługo umrzeć.

- Zawołam Lisbeth - powiedziała cicho. - A któregoś dnia przyjedziemy do ciebie oboje z Havardem.

Gdy sięgała do klamki, usłyszała, że Laura mówi „dzię­kuję". Bardzo cicho, jakby tylko westchnęła. Mali zadrża­ła, jakby poczuła oddech śmierci na plecach.

 

ROZDZIAŁ 5.

 

Ola Havard podbiegł szybko do Mali, gdy tylko wyszła z pokoju. Tuż za nim pędził Johannes.

-  Co z mamą?

-  Źle się poczuła - powiedziała Mali ostrożnie. - My­ślę, że to z gorąca. Teraz pojedzie do domu. Wszystko bę­dzie dobrze, Ola Havardzie.

Źle się czuła, kłamiąc. Ale w tej sytuacji nie mogła postąpić inaczej. Jeśli oboje z Havardem mają mu powie­dzieć, co naprawdę jest Laurze, muszą to zrobić sam na sam. To nie będzie łatwe, zasępiła się, głaszcząc chłopca po głowie.

-  Mama zastanawia się, czy nie miałbyś ochoty przyje­chać na parę dni do nas, do Stornes.

Twarz chłopca się rozjaśniła, ale po chwili znów się zmartwił.

-  Muszę być z mamą, skoro jest chora.

-  No tak, ale Laura uważa, że będzie lepiej, jeśli za­mieszkasz w Stornes...

Ola Havard zaczął się zastanawiać.

-  Przyjedź do Stornes - poprosił Johannes. - Mógłbyś czasem nocować u mnie.

To przesądziło sprawę. Ola Havard skinął głową i po chwili obaj z Johannesem pobiegli na ciastka do stołu.

-  Co z Laurą? - spytała zaniepokojona Marit.

-  Już lepiej - odparła Mali. - Chyba chciałaby poje­chać do domu, więc muszę znaleźć Lisbeth.

-  Laura chce wracać do domu - powiedziała Mali ci­cho, gdy wreszcie znalazła Lisbeth. - Powiedziała mi, że ma raka żołądka, więc wiem, o co chodzi.

Odgarnęła włosy i wzięła głęboki oddech.

-  Obawiam się, że jest bardzo źle - westchnęła. - Laura prosiła, żebyśmy z Havardem powiedzieli małemu, że ona... że niewiele czasu jej zostało. Nie wiem, jak mamy to zrobić, ale musimy spróbować. Powinien być na to przygotowany.

-  Cieszę się, że nie mnie to przypadnie w udziale - po­wiedziała Lisbeth. - Niełatwo mi z tym, że Laura będzie mieszkać w Oppstad przez ten czas, który jej pozostał. Nie dlatego, że tego nie chcę, ale dlatego, że to takie straszne.

Mali w milczeniu pokiwała głową.

-  Laura chce, żeby Ola Havard pojechał z nami do Stornes dziś wieczorem. Co ty na to?

-  Dobry pomysł - powiedziała Lisbeth. - Nie chcę, żeby chłopak patrzył, jak jego matka jest coraz bardziej chora i jak umiera.

-  Myślisz, że to szybko nastąpi?

-  Nie wiem, ale tak mi się wydaje. Laura straciła chęć do życia po śmierci Oli Pedera. Jeśli będzie wiedziała, że Ola Havard jest bezpieczny... Myślę, że wtedy całkiem się podda.

-  Co się wtedy stanie z Olą Havardem? - zapytała Mali w obawie, że zdaniem Lisbeth chłopiec powinien zostać w Stornes po śmierci matki. Mali oczywiście chciała mu pomóc. Ale przejęcie odpowiedzialności za jego wychowa­nie to całkiem inna sprawa.

-  Nie wiem... Na razie sądzę, że powinien przenieść się do Oppstad. Przynajmniej na samym początku. Wte­dy mógłby też widywać się często z ojcem, a to dla niego na pewno bardzo ważne. Stary Storhaug zajmuje się go­spodarstwem i pewnie będzie to robił, póki mu starczy sił. Potem trzeba będzie oddać gospodarstwo w dzierżawę do czasu, aż Ola Havard dorośnie na tyle, by je przejąć. To po­trwa jeszcze parę lat. Ale kto wie, może starzy dadzą radę zajmować się wszystkim do tego czasu i Ola Havard przej­mie gospodarstwo od swojego dziadka. No cóż, dziadka-niedziadka - dodała posępnie.

Mali pokiwała tylko głową. Co będzie, to będzie, pomy­ślała. Ola Havard musi mieć kontakt ze swoim ojcem.

 

-  Co mu powiemy?

Havard leżał w łóżku i spoglądał na Mali, która sie­działa koło komody, szczotkując włosy.

-  Musimy po prostu powiedzieć, jak się rzeczy mają - stwierdziła. - Ale trochę zaczekamy. Mam nadzieję, że to się jednak dobrze skończy.

-  Tak sądzisz?

-  Nie, w zasadzie nie - przyznała Mali. - Laura nie powiedziałaby tego, co powiedziała, gdyby miała jakąś na­dzieję. Ale chciała z nami porozmawiać, więc powinniśmy zaczekać do tej rozmowy.

-  Nie mam o czym rozmawiać z Laurą. - W głosie Havarda była lekka niechęć.

-  Ona umiera, Havardzie!

Havard poruszył się nerwowo.

-  Czego ona chce?

-  Tego nie wiem, ale musimy do niej pójść.

Mali skończyła szczotkowanie włosów, wślizgnęła się do łóżka i położyła się z głową na piersi Havarda. On objął ją ramieniem i mocno przytulił.

-  Myślę, że jest bardzo źle - powiedziała cicho. - Zwłasz­cza dla Oli Havarda. Biedny chłopak. Co z nim będzie?

-  Ma przecież rodzinę.

-  Ale straci matkę - rzekła Mali. - Chociaż do niedaw­na wcale nie była szczególnie troskliwą matką... Ostatnio jednak się zmieniła.

-  Owszem, nie zachowywała się jak matka.

-  Jest w tym coś dziwnego - stwierdziła Mali. - Dziec­ko bez względu na wszystko jest przywiązane do swojej matki.

-  Uważam, że jesteś wspaniałomyślna - powiedział Havard, głaszcząc ją po głowie. - Laura wyrządziła ci wie­le złego.

-  Nie ona jedna - powiedziała Mali cicho. - Ale nie mogę odtrącić ręki kogoś, kto...

-  Nie, nie to mam na myśli. Chodzi o to, że przyjęłaś Olę Havarda, jakby był twoim własnym synem...

-  Przecież jest twój - powiedziała. - Kiedy się pobie­raliśmy, przyjąłeś dwójkę moich dzieci, jakby były twoje - przypomniała mu. - Nie zapomniałam o tym.

Przez chwilę leżeli w ciszy przytuleni. Havard głaskał cie­płą dłonią jej plecy. Mali uniosła głowę i spojrzała na niego.

-  Mamy wiele szczęścia, i ty, i ja - szepnęła. - Stać nas na wspaniałomyślność.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Ułożyła się wy­godniej na jego piersi i westchnęła lekko. Gdy jego dłoń wsunęła się pod jej koszulę nocną, nie była pewna, czy ma ochotę na coś więcej. W głowie miała same kłopoty i zmartwienia. Gdy jednak otworzyła usta, by zaprotesto­wać, Havard zamknął je pocałunkiem. I wtedy od razu po­jawiło się pożądanie. Słodycz, zagarniająca całe ciało.

-  Hej - uśmiechnęła się. - O czym ty myślisz?

Roześmiał się niemal chłopięcym śmiechem. Ujął w dłonie jej miękkie, ciepłe piersi. Położył ją na łóżku i ściągnął z niej koszulę. Głowa Mali zrobiła się nagle cał­kiem lekka. Zmartwienia znikły. Ogarnięta poczuciem błogości wyciągnęła ramiona i westchnęła. Mamy szczęś­cie. Cieszymy się dobrym zdrowiem i sobą nawzajem, po­myślała. W tej sytuacji wiele można znieść. I zapomniała o wszystkim poza pulsującą rozkoszą i radością, która ją przepełniła.

 

Dom aż kipiał od świątecznych przygotowań. Mali miała wrażenie, że wciąż czuje zapach stearyny po wytapianiu świec, ale to było tylko złudzenie. Świece wytapiali prze­cież w pierwszych dniach grudnia. Dorbet przyjechała wtedy na cały dzień. Przywiozła ze sobą Małego Trygvego w wózeczku. Było tak miło, tyle gawędzili i śmiali się owe­go dnia.

Teraz zostało już tylko pieczenie ciast. Dom lśnił po świątecznych porządkach, w świątecznej izbie wisiały czy­ste zasłony. Ola Havard wciąż u nich mieszkał. Johannes przychodził codziennie, żeby pobyć z przyjacielem. Z roz­iskrzonymi oczami zapytał Havarda, kiedy się wybiorą po choinki - dużą dla Stornes i mniejszą dla Wzgórza.

-  Myślę, że zrobimy to dzień przed Wigilią - odparł Havard. - Choinkę ubiera się dopiero w Wigilię. Zobaczy­my jeszcze, jaka będzie pogoda, ale jeśli nadal będzie tak ładnie, to zaczekamy. Zgoda?

Mali nie miała wątpliwości, że Johannes wcale się nie zgadza. Chłopiec tak bardzo czekał na Boże Narodzenie, że czasem bladł z emocji, gdy o tym mówił. Poklepała go po policzku i pozwoliła, by obaj z Olą Havardem skoszto­wali kruchych ciasteczek z migdałami, które właśnie zo­stały upieczone. To trochę pomogło.

-  Cieszysz się, że idą święta, babciu? - zapytał Johan­nes.

-  Pewnie, że tak - przytaknęła Mali, patrząc w jego błyszczące oczy.

Poczuła jakieś bolesne ukłucie w sercu. Co za radość, pomyślała ciepło. Gdyby mogła cieszyć się tak jak Johan­nes! Ale z biegiem lat straciła tę zdolność. Teraz święta oznaczały znój i harówkę. Uśmiechnęła się do chłopców i wsunęła im po jeszcze jednym ciasteczku. Postanowiła pozwolić sobie na odrobinę radości pośród przedświątecz­nej krzątaniny.

-  Pójdziesz z nami do sklepu, babciu?

-  Do sklepu? - zdziwiła się Mali i spojrzała na wnuka, wkładając schłodzone ciasteczka do puszki.

-  Mam trochę oszczędności - szepnął i wsunął piąstkę do kieszeni spodni. - Pomożesz mi coś wybrać dla Marileny, mamy i taty? Już kupiliśmy wszystko dla ciebie i dla Havarda - wyznał nieoczekiwanie. - Ale nie mogę ci po­wiedzieć, co to jest.

-  Nie, nie wolno ci mówić - przestrzegł go Ola Havard. - Mama mówi, że prezent powinien być niespo­dzianką.

Mali spojrzała na niego z uśmiechem. Ola Havard miesz­kał w Stornes od tygodnia i chodził do szkoły z Johannesem. Udało się sprawę załatwić tak, że mógł chodzić do szkoły w Inndalen, gdy mieszkał w Oppstad. Ze względu na cho­robę jego matki. Mali sądziła, że Ola Havard zostanie u nich do rozmowy z Laurą, ale nie doczekała się telefonu. To chyba znaczy, że Laura czuje się lepiej, pomyślała. Jeśli nie zadzwo­ni w najbliższym czasie, Ola Havard będzie musiał wrócić do Oppstad. W tej sytuacji nie ma co się spieszyć z rozmową z chłopcem. Można zaczekać do zakończenia świąt, żeby nie zepsuć mu Bożego Narodzenia.

-  Oczywiście, że pójdę z tobą do sklepu - uśmiechnęła się Mali. - Kiedy się wybierasz?

-  Dzisiaj - rozpromienił się. - Ty też z nami pójdziesz, Ola Havardzie, prawda?

-  Tak, chcę kupić coś dla mamy - przytaknął Ola Havard. - Ale moje pieniądze zostały w Oppstad.

-  Ja ci pożyczę - zaproponowała Mali. - Oddasz mi na­stępnym razem.

Chłopcy dostali po jeszcze jednym ciasteczku z migda­łami i usadowili się na kanapie, nachylili ku sobie głowy i zaczęli coś tajemniczo szeptać. Pewnie wymieniają pomy­sły na prezenty gwiazdkowe, pomyślała Mali, wkładając ostatnie ciasteczko do puszki. I wyniosła puszkę do spiżar­ni. Stały tam już całe rzędy pudełek z ciastkami. Jeszcze tylko pączki wiedeńskie, rożki, i świąteczne wypieki będą gotowe.

Telefon zadzwonił, gdy właśnie zamykała drzwi do spi­żarni.

-  Halo, tu Stornes.

-  Witaj, Mali, tu Lisbeth Oppstad.

-  Co słychać?

-  Jest lepiej, niż się spodziewaliśmy - powiedziała Lis­beth. - Laura czuje się lepiej i wszystko wskazuje na to, że tu w Oppstad też będziemy mieli święta.

-  To dobra nowina - powiedziała szczerze Mali. - Lau­ra i Ola Havard spędzą święta w Oppstad, prawda?

-  Owszem. A po Nowym Roku Laura pójdzie do szpi­tala w Kristiansund. Może jej tam pomogą.

-  No proszę. Mam nadzieję, że tak będzie.

-  Dzwonię, żeby wam złożyć życzenia i podziękować za wszystko - powiedziała Lisbeth.

A więc na razie nie będzie żadnej rozmowy, pomyślała Mali. Tak to przynajmniej zrozumiała. Nie trzeba też na razie nic mówić Oli Havardowi. Wolała odkładać to tak długo, jak się tylko da. Może Laura całkiem wyzdrowieje, pomyślała z nadzieją. Tak byłoby najlepiej.

-  Wyślesz Olę Havarda do Oppstad?

-  Wyślę, tylko najpierw musimy się wybrać do sklepu - wyjaśniła Mali. - Chodzi o prezenty świąteczne - dodała.

-  No tak, to dla niego ważne - powiedziała Lisbeth. - Ale wyślij go, jak tylko wrócicie.  

-  Tak zrobię. Pozdrów Laurę serdecznie.

-  Dobrze.

Mali stała przez chwilę nieruchomo. Dobrze, że od­kładaliśmy rozmowę z Olą Havardem, pomyślała. A jeśli chodzi o rozmowę, którą Laura chciała przeprowadzić z nią i z Havardem, tylko Laura mogła wybrać właściwy moment. Przecież to jej na tym zależało.

Mali otworzyła drzwi do izby.

-  Idziecie, chłopcy? - zawołała. - Możemy już ruszać do sklepu.

 

Chłopcy podskakiwali i biegli przed Mali w drodze do sklepu. Od czasu do czasu potykali się i wpadali w zaspy, chichotali i zaśmiewali się, potem wstawali biali jak bał­wany, żeby znów puścić się w tany. Mali uśmiechała się. Miło widzieć ich takich beztroskich i szczęśliwych, pomy­ślała. Tak powinno wyglądać życie dzieci. Miała nadzieję, że Boże Narodzenie okaże się szczęśliwe również dla Oli Havarda, pomimo choroby matki. Nie chciała wspominać o tym, że Laura pójdzie do szpitala, żeby nie wystraszyć chłopca. Dowie się w Oppstad, pomyślała.

Ogarnęła spojrzeniem ciemny fiord. Wodę pokrył już lód, zwłaszcza przy brzegach. Ale to nie był prawdziwy lód, tylko cienka warstwa zmarzliny. Sivert zabrał któregoś dnia obu chłopców nad morze i wyjaśnił, że chodzenie po tej powłoce jest niebezpieczne i zakazane. Lód jest bardzo zdradliwy, choć tak pięknie wygląda. Chłopcy przyrzekli, że nigdy tam nie pójdą. Nigdy. No cóż, trzeba im zaufać, pomyślała Mali, ale na wszelki wypadek obserwowała ich, ilekroć bawili się na dworze.

Niebo nad górami po przeciwnej stronie skrzyło się zło­tem. Dym z kominów leciał prosto w górę w ten spokojny przedświąteczny dzień. Krajobraz był biały i mroźny. Mali czekała na wiosnę - na ciepło i na słoneczne światło.

-  Zaczekajcie, chłopcy - zawołała, gdy spostrzegła, że obaj malcy zamierzają właśnie wpaść do sklepu w całkiem zaśnieżonych ubraniach. - Muszę was trochę otrzepać.

Strzepnęła, ile się dało, kazała potupać i wytrząsnąć czapki. I weszli do środka.

Ogarnęła ich szczególna woń: mieszanina zapachu przypraw, pomarańczy, śledzi i starego tytoniu. W cias­nym wnętrzu piętrzyły się różne towary. Ze ścian i sufitu zwisały sieci rybackie, wysokie kalosze i różne narzędzia. Na półkach za ladą stały worki i pudełka z najróżniejszą zawartością. Za kontuarem stał zwalisty Peder Bua, któ­ry przywitał ich przyjaźnie. Na wąskiej ławce pod oknem siedzieli trzej starsi mężczyźni, paląc papierosy. Przerwali rozmowę, gdy chłopcy weszli do sklepu, i teraz przyglądali się im z ciekawością. Mali pozdrowiła ich skinieniem gło­wy i podeszła do lady. Johannes i Ola Havard podążyli za nią. Wspięli się na palce, żeby lepiej widzieć.

-  No proszę, przyszli dziś do mnie dwaj mili panowie - powiedział Peder. - Pewnie mam poszukać cukierków?

Chłopcy spojrzeli na niego błyszczącymi oczami i ener­gicznie pokiwali głowami. Peder obrócił się i wysunął jedną z brązowych szuflad z komody. Johannes głęboko westchnął na widok kolorowych landrynek. Peder wyłowił dwa czerwo­ne dropsy na sfatygowaną szufelkę i podał je małym klien­tom. Chłopcy ochoczo chwycili słodycze i ukłonili się tak nisko, że omal nie uderzyli czołami w ladę.

-  Wielkie dzięki!

-  Jeszcze po jednym do kieszeni - stwierdził Peder i znów odwrócił się do szuflady, by wyłowić dropsy. Tym razem zielone.

-  Przyszliśmy też na zakupy - oświadczył Johannes, wypychając policzek cukierkiem tak, że wyglądał, jakby go bolał ząb. - Chcemy kupić prezenty.

Sięgnął do kieszeni i położył na ladzie pięć błyszczą­cych jednokoronówek.

-  O rany - pokiwał głową Peder. - Cóż za majątek. Co chcesz kupić?

-  Nie wiem - przyznał Johannes i zerknął na Mali. - Co mam kupić, babciu?

-  Najpierw trochę sobie popatrzymy - powiedziała Mali. - Tam pod ścianą jest tyle ładnych rzeczy.

-  To moja świąteczna wystawa - potwierdził Peder. - Tyle, ile się zmieściło. Ale mam coś jeszcze. Popatrzcie, a potem pytajcie.

-  Zarobiłeś pieniądze na graniu, Johannes? - zapytał jeden ze starszych mężczyzn. - Wszyscy mówią, że jesteś bardzo zdolny.

-  Nie, nie na graniu... - odparł Johannes. - Pomaga­łem Havardowi w gospodarstwie.

-  To znaczy, że jesteś nie tylko muzykiem?

-  No pewnie, że nie - zaprotestował. - Umiem też go­spodarzyć.

-  A ty, Ola Havardzie? - zagadnął drugi z mężczyzn. - Skąd ty masz pieniądze?

-  Od babci - powiedział Ola Havard cicho.

-  Dobrze, że ich jeszcze nie wydałeś - uśmiechnął się mężczyzna. - Będziesz miał na prezenty.

-  Pewnie - przytaknęła Mali i zaczęła oglądać wysta­wione towary.

Ola Havard wziął obrazek w ramce. Na obrazku widać było chłopca w koszuli nocnej. A za jego plecami stał wiel­ki anioł.

-  Patrz, anioł się nim opiekuje - powiedział cicho, po­kazując obrazek Mali. - Bardzo piękny obrazek.

Johannes spojrzał z zainteresowaniem. Pokiwał głową.

-  Są takie anioły, babciu? - zainteresował się. - Takie, które nad nami czuwają i się nami opiekują? Nigdy żadne­go nie widziałem.

-  Ja też nie - wtrącił Ola Havard trochę zdziwiony. - Jeśli są takie anioły, to Ola Peder go nie miał...

-  Są anioły, które się nami opiekują - powiedziała Mali.

-  Wszystkimi?

-  Tak, myślę, że tak, ale one nie mogą sprawić, że... że nigdy nie zdarzy się nic złego. To nie jest tak.

-  To jak jest? - chciał wiedzieć Johannes.

-  Nie jestem całkiem pewna - przyznała Mali. - Ale obra­zek jest bardzo ładny.

-  Chciałbym, żeby mama taki miała - powiedział Ola Havard.

-  Bardzo się z tego ucieszy - stwierdziła Mali.

Johannes potrzebował znacznie więcej czasu, ale w końcu i on się zdecydował. Mama miała dostać owinięte w różowy papierek wspaniałe mydełko, które pachniało bardzo mocno i pięknie. Sivert miał dostać nowy pędzel do golenia, a Marilena małą książeczkę o zwierzętach gospodarskich.

-  Ona przecież nie umie czytać - zaprotestował Ola Havard.

-  Ja będę jej czytał - odparł Johannes beztrosko. Peder Bua zapakował wszystko pięknie w czerwony świą­teczny papier i przewiązał pakunki zielonymi wstążeczkami.

-  Musisz pilnować, żeby nikt nie powąchał prezentu dla twojej mamy - uśmiechnął się. - Bo od razu zgadnie, co to takiego.

-  Schowam paczuszki w moim pokoju - oświadczył Jo­hannes. - Nikt tego nie zobaczy przed Wigilią.

Gdy się okazało, że Johannes pomimo tak wielkich zaku­pów dostał 50 ore reszty, chłopak zarumienił się z radości.

-  W takim razie poproszę ten domek z cukierkami.

I dostał domek. W drodze powrotnej chłopcy szli spokoj­nie, zajęci konkursem, w którym wygrywał ten, kto włoży więcej cukierków do buzi za jednym zamachem.

 

-  Dorbet, telefon z Ameryki! - zawołała Marit radośnie.

Dorbet siedziała na bujanym fotelu ze swoim haftem. Wstała od razu.

-  Z Ameryki?

-  To Bakken - szepnęła Marit tak, by telefonujący jej nie usłyszał. - Pośpiesz się!

Dorbet odłożyła robótkę i wyszła do sieni. Zamknęła za sobą drzwi do izby, choć wiedziała, że Marit chętnie stanęła­by w drzwiach, żeby posłuchać rozmowy.

-  Halo?

-  Witaj, Dorbet. Tu Martin Bakken.

-  Dzień dobry.

-  Dzwonię tylko, żeby złożyć ci świąteczne życzenia i po­wiedzieć, że jesteśmy bardzo zadowoleni z twoich pierwszych prac. Są znakomite.

Dorbet mocniej chwyciła słuchawkę i uśmiechnęła się.

-  Bałam się, że się nie spodobają.

-  Są świetne - pochwalił raz jeszcze. - Masz talent, Dor­bet. Co u ciebie słychać?

-  Wszystko w porządku, dziękuję.

-  Wiem, że masz małego synka, więc nie możesz się prze­pracowywać.

Niski, ciepły głos był tuż-tuż. Dorbet poczuła nagle, że jest dla kogoś ważna. Wyprostowała się i poprawiła kosmyk włosów, który się wymknął z fryzury. Owinęła go wokół ma­łego palca.

-  Chciałem porozmawiać z twoją matką - ciągnął Bak­ken. - Ale nie ma jej w domu. Pozdrów ją ode mnie i złóż życzenia świąteczne.

-  Dobrze.

-  Mam nadzieję, że cię kiedyś zobaczę, Dorbet. Byłaś jeszcze dzieckiem, kiedy ostatni raz odwiedziłem Stornes. Byłoby miło, gdybyś tu przyjechała. Mogłabyś włożyć strój regionalny. Byłabyś reklamą i dla Norwegii, i dla sklepu. Pie­niądze na podróż się znajdą, o to się nie martw.

Dorbet poczuła, że oblewa się rumieńcem i ogarniają fala gorąca. Podróż do Ameryki! Założyła kosmyk za ucho.

-  Nie mogę zostawić Małego Trygvego...

-  On przecież wkrótce podrośnie - powiedział ten ciepły głos prosto do jej ucha. - Mogłabyś przyjechać latem albo wczesną jesienią. Pomyśl o tym, Dorbet, i wesołych świąt!

- Wesołych świąt - powiedziała prawie bez tchu. - We­sołych świąt.

Gdy odwiesiła słuchawkę, stała przez chwilę, nie mo­gąc opanować drżenia. Ameryka! Zdawała sobie sprawę, że to będzie trudne. Nie tylko ze względu na Małego Trygvego, ale też ze względu na męża i na całą resztę. Wte­dy uświadomiła sobie, że przed chwilą wspomniała tylko o dziecku. O mężu całkiem zapomniała.

ROZDZIAŁ 6.

-  Co powiedział Amerykanin? - spytała Marit z zacie­kawieniem, gdy Dorbet wróciła do izby.

-  Był bardzo zadowolony z prac, jakie mu przysła­łam - odpowiedziała Dorbet wymijająco. - I życzył weso­łych świąt - dodała.

-  Miło z jego strony - pokiwała głową Marit i spojrzała badawczo na synową. - Jesteś całkiem czerwona na twa­rzy - stwierdziła.

Dorbet dotknęła rozpalonych policzków.

-  Telefon z Ameryki - usprawiedliwiła się. - Strasznie się zdziwiłam.

Miała wielką ochotę powiedzieć, że Bakken zapropo­nował jej podróż do Ameryki na swój koszt. Nie odważyła się jednak wspomnieć o tym ani Marit, ani Oli. Będą tyl­ko kręcić nosami, pomyślała. Ola na pewno od razu się sprzeciwi, taki już jest. Nie, lepiej porozmawiać z matką. Gdyby uzyskała jej poparcie, może udałoby się przekonać do sprawy również tych z Granvold.

-  Bakken próbował się dodzwonić do mamy, ale nie było jej w domu - ciągnęła Dorbet. - Po obiedzie pójdę na chwilę do Stornes. Muszę im złożyć życzenia świątecz­ne - dodała.

- W porządku - zgodziła się Marit. - Zajmę się tym­czasem Małym Trygvem.

Muszę z kimś porozmawiać, pomyślała Dorbet pod­ekscytowana, zaczynając nakrywać do obiadu. Najlepiej z matką.

 

Mali siedziała w swoim warsztacie tkackim i pracowa­ła, gdy zjawiła się Dorbet. W ciągu minionych tygodni niewiele czasu mogła poświęcić na tego rodzaju zajęcia. Przygotowania do świąt pochłaniały tyle energii, a prze­cież był jeszcze Ola Havard. Mali zajmowała się nim ostat­nio znacznie więcej. Ale Ola Havard wrócił do Oppstad, a przygotowania do świąt były już na tyle zaawansowane, że Mali uznała, iż może posiedzieć trochę przy krosnach.

-  A, to ty, Dorbet - uśmiechnęła się, gdy drzwi się ot­worzyły i stanęła w nich jej córka z policzkami zaczerwie­nionymi od wiatru.

Dorbet zrzuciła płaszcz i szal i roztarta zmarznięte dło­nie. Spojrzała z zainteresowaniem na gotowe prace, które wisiały na ścianach, leżały na skrzyni i na krzesłach.

-  Sporo zrobiłaś - zauważyła.

-  Nie tyle, ile bym chciała - westchnęła Mali. - Muszę wszystko wysłać po świętach. Mam nadzieję, że skończę przynajmniej to, co zaczęłam. Wzięłaś ze sobą małego?

-  Nie, Marit z nim została. Przyszłam dlatego, że Bakken dzwonił do mnie dziś przed obiadem.

-  Do ciebie też? - zdziwiła się Mali. - Ane mówiła, że telefonował do mnie, gdy byłam z chłopcami w sklepie. Czego chciał?

-  Był bardzo zadowolony z prac, które mu wysłałam - powiedziała Dorbet, podnosząc jeden z kłębków. - I chciał złożyć życzenia świąteczne. Kazał ci je przekazać, bo cię nie zastał w domu.

Mali skinęła tylko głową, nie przerywając pracy. Dorbet zaczęła nerwowo zwijać kłębek, który miała w rękach.

-  Zaprosił mnie do Ameryki - wyznała nagle.

Mali odwróciła się zaskoczona.

-  Zaprosił cię?

-  Tak, powiedział, że doskonale bym reprezentowała i Norwegię, i jego sklep, gdybym przyjechała i wystąpiła w stroju regionalnym. Z tego, co zrozumiałam, on by za wszystko zapłacił - dodała pospiesznie.

-  Możesz o tym zapomnieć - zdenerwowała się Mali. - Nie wiem, co on sobie wyobraża. Wie przecież, że masz męża i maleńkiego synka.

-  Ty też miałaś męża i dzieci - broniła się Dorbet. - I byłaś gospodynią. A jednak pojechałaś!

Mali poczuła, że oblewa się rumieńcem.

-  Nie miałam małych dzieci - ucięła. - Chyba nie za­mierzasz zostawić Małego Trygvego.

-  Przecież wkrótce podrośnie - powiedziała Dorbet i uświadomiła sobie, że powiedziała to samo co Bakken. Użyła tych samych słów.

-  A co na to powie Ola?

-  A co powiedział ojciec?

Mali nie odrzekła. Zabrała się energicznie i nerwowo do pracy. Nie była zła na Dorbet, ale na Martina Bakkena. Powinien wiedzieć, że lepiej nie mącić Dorbet w głowie. Nie ma mowy o żadnej podróży do Ameryki! Bardzo wąt­pliwe, że Dorbet by wróciła, pomyślała Mali z przeraże­niem. W Ameryce było to, o czym Dorbet ciągle marzy­ła - pieniądze, luksus, przyjęcia i adoratorzy. Na pewno nie jest jej źle w Granvold, ale Dorbet jest, jaka jest. Jeśli pojedzie do The Hill, będzie stracona dla męża i dla syna. Nie ma mowy o żadnej wycieczce do Ameryki, już Mali o to zadba.

-  Powinnaś siedzieć w domu, póki masz małe dzieci - powiedziała w końcu. - Martin Bakken powinien zrozu­mieć przynajmniej tyle.

-  Przecież nie będę tam długo.

-  Nigdzie nie pojedziesz - zgasiła ją Mali. - W każdym razie nie do Ameryki.

-  Dlaczego nie mogę niczego przeżyć?

-  Myślę, że sporo przeżyjesz i bez podróży do Amery­ki.

-  Sądziłam, że chciałabyś dla mnie takiej podróży.

-  Chciałabym dla ciebie wiele, Dorbet, ale nie tej po­dróży. Dla twojego własnego dobra - dodała.

-  Jesteś pewna?

-  Jestem pewna - potwierdziła Mali. - Byłam tam.

Musi zwymyślać tego Martina Bakkena następnym razem. Nie wolno mu w ten sposób mącić w głowie tej dziewczynie. Dobrze jej się wiedzie w Granvold i niech tak zostanie. Wycieczka do Ameryki mogłaby mieć kata­strofalne następstwa. Na własnej skórze się o tym przeko­nałam, pomyślała nie bez autoironii. Niewiele brakowało, a sama straciłaby głowę tam w Ameryce. Zerknęła na Dor­bet, która wkładała już płaszcz.

-  Idziesz już?

-  Tak - odparła Dorbet zwięźle.

-  Podziękujesz mi kiedyś za to, Dorbet.

-  I tak zrobię, co zechcę - powiedziała z żalem i urazą w głosie. Miała nadzieję, że matka ją poprze. - Może i tak pojadę.

Mali nic nie odrzekła, ale wprawiło ją to w gniew. Nie wierzyła, że Dorbet wyjedzie. Sprzeciwią się temu wszyscy w Granvold. Nie wiadomo jednak, jak Dorbet to przyjmie.

 

-  Coś się stało? - zapytał Ola, gdy wieczorem kładli się do łóżka. - Byłaś taka milcząca całe popołudnie.

Położył się i spojrzał na Dorbet, która karmiła właśnie małego.

-  Nie, co by się miało stać - odpowiedziała, nie podno­sząc wzroku.

Ola położył ciepłą dłoń na jej szyi.

-  Coś z matką? Pokłóciłyście się o coś?

-  Nie, zupełnie nic - odparła Dorbet trochę zirytowa­na, odrzucając długie włosy do tyłu.

Nie mogła powiedzieć mu o podróży do Ameryki, w każdym razie nie teraz. Wciąż była zła, że matka tak ra­dykalnie odrzuciła ten pomysł. Przez chwilę Dorbet żyła nadzieją i oczekiwaniem. A teraz znów było jak dawniej. Musnęła palcem okrągły, ciepły policzek dziecka. Prze­pełniła ją matczyna miłość. Pewnie, że jestem szczęśli­wa, pomyślała. Szczęśliwa ze względu na synka. Pragnęła jednak, by życie było bardziej interesujące. Żeby coś się działo. Każdy dzień był podobny do poprzedniego. Miała nadzieję, że Ola to jakoś zmieni, ale on był zadowolony z tego, co miał. Pracował ciężko, jadł i spał. Na tym pole­gało ich życie i wcale nie było interesujące.

-  Pomyślałem, że moglibyśmy zorganizować przyję­cie po świętach - powiedział nagle, jakby czytał w jej my­ślach.

Dorbet spojrzała na niego ze zdumieniem.

-  Przyjęcie?

-  Nie chciałabyś? - uśmiechnął się.

-  Kto miałby przyjść?

-  Wspomniałem o tym w rozmowie z Pederem Oppstadem i Olausem Innstadem. Spodobał im się ten pomysł. Oja i Herborg na pewno też przyjdą. Mówiłem już o tym twojemu bratu, gdy spotkałem go wczoraj w sklepie. No i Sivert i Tordhild, oni też muszą przyjść. A poza tym na święta wiele osób będzie odwiedzać rodziny, więc mogli­byśmy zaprosić tych, którzy się wyprowadzili i mieszkają gdzie indziej. Co o tym sądzisz?

-  Przyjęcie z tańcami?

Ola uśmiechnął się dobrodusznie i pokiwał głową. 

-  Na pewno zatańczysz.

-  To by mi się podobało - uśmiechnęła się Dorbet. - A co na to Marit?

-  Oboje z ojcem wybierają się do Rindalen zaraz po świętach. Będziemy więc mieć dom tylko dla siebie i bę­dziemy mogli hałasować do woli.

-  To by mi się podobało, Ola!

Dorbet wysunęła pierś z buzi śpiącego dziecka i pod­niosła się ostrożnie. Wzięła synka na ręce i zaniosła do kołyski. W pokoju było całkiem ciepło, Trygve mógł więc spać sam. Bez małego u boku Dorbet także znacznie lepiej sypiała.

- Że też wpadłeś na pomysł, żeby zorganizować przy­jęcie po świętach - wróciła do łóżka rozpromieniona, uśmiechnięta i chętna do pieszczot.

-  Wiedziałem, że się ucieszysz - powiedział. - Wiesz, że chciałbym, żebyś się cieszyła, Dorbet.

-  Bardzo się cieszę - uśmiechnęła się Dorbet, obejmu­jąc go ramieniem.

I rzeczywiście się cieszyła. Przyjęcie podziałało jak plaster na ranę. Sprawa podróży do Ameryki jakoś się rozwiąże w przyszłości, pomyślała optymistycznie. Trzeba tylko dać Oli trochę czasu. Zaczęła przeglądać w pamięci swoje suknie. Chciała, żeby wszyscy ją zauważyli. To prze­cież połowa radości, pomyślała. Będzie tańczyć całą noc. I skosztuje bimbru, który Ola gdzieś chowa. Nie za dużo, tylko tyle, żeby znikły wszystkie zmartwienia. Potrzeba jej właśnie takiego wieczoru.

-  Co podamy gościom?

-  Już rozmawiałem ze służącymi. One się tym zajmą. Ty masz się tylko cieszyć i dobrze bawić, moja Dorbet.

-  Jaki jesteś dobry - uśmiechnęła się, zarzucając mu ręce na szyję i całując. - Najlepszy na świecie.

Przytulił ją mocno. Jego podbrzusze stwardniało od pożądania. Dorbet nie miała nic przeciwko temu. Zwłasz­cza teraz, gdy miała tyle dostać w zamian. Ola podobał jej się wtedy, gdy był pogodny i hojny. Pogodny był często, ale rzadko - hojny. W każdym razie nie kupował jej bez przerwy prezentów, nie robił niespodzianek, jak choćby ta dzisiejsza. Prawie wszystkie dni są szare i nudne, pomy­ślała. Trudno się tym cieszyć, trudno okazywać uczucie. W każdym razie jej było trudno. Ale teraz pozwoliła, by Ola położył ją na wznak. Popatrzyła na niego śmiejącymi się oczami.

-  Czego chcesz? - zażartowała.

Zanurzył twarz w jej gęstych pachnących włosach i za­śmiał się.

-  Ciebie - szepnął prawie bez tchu.

Mruknęła cicho i zmierzwiła mu czuprynę. Pomogła mu, gdy zdejmował z niej koszulę nocną, i wyciągnęła się nago na łóżku.

-  Dorbet...

Jego głos był niewyraźny. Ola obsypał ją pocałunkami: krótkimi, wilgotnymi pocałunkami, które sprawiły, że za­częła tracić oddech z rozkoszy. Popchnęła jego głowę jeszcze niżej i jęknęła. Oczy zaszły jej mgłą. Zarzuciła mu nogi na plecy i mocno do niego przylgnęła.

Potem leżeli przytuleni w milczeniu. Dorbet czuła cie­pło i rozkosz w całym ciele. Bawiła się włosami Oli i wzdy­chała błogo. Zamknęła oczy i zobaczyła siebie rozkołysa­ną tańcem w tej pięknej czerwonej sukni. Postanowiła, że właśnie tę suknię włoży na przyjęcie. Poświąteczna za­bawa to naprawdę dobry plaster na ranę, pomyślała. Na Amerykę jeszcze przyjdzie czas.

 

W Stornes Oja i Herborg właśnie kładli się spać. Herborg stała pochylona nad kołyską i otulała kołderką Małą Mali.

-  Ale ona urosła - uśmiechnęła się, zerkając na męża. - Z każdym dniem jest coraz bardziej podobna do ciebie.

Oja zamruczał.

-  Mnie się wydaje, że jest coraz bardziej podobna do ciebie - powiedział. - Ma twoją cerę i te piękne włosy. Nikt nie ma takich pięknych włosów jak ty.

Herborg zarumieniła się z radości. Zrzuciła pantofle i wślizgnęła się do łóżka.

-  Jest podobna do nas obojga - powiedziała, przytula­jąc się do Oi. - Mówiłeś coś o przyjęciu, które ma być po świętach w Granvold?

-  Wczoraj spotkałem w sklepie Olę. Powiedział, że pla­nują przyjęcie zaraz po świętach. Z tańcami i tak dalej.

-  Na pewno Dorbet to wymyśliła - uśmiechnęła się Herborg. - Ona uwielbia przyjęcia. Ja zresztą też - doda­ła. - To będzie świetna zabawa.

-  Też tak uważam - przytaknął Oja. - Rzadko gdzieś wychodzimy. Musimy tylko znaleźć kogoś do opieki nad małą i odpowiednio się wystroić.

Herborg ułożyła się wygodnie na jego ramieniu i za­pięła opuszczony guzik w jego podkoszulku. Przez chwilę leżeli w ciszy.

-  W dalszym ciągu martwisz się, że... że nie będzie więcej dzieci?

Oja bawił się jej włosami.

Herborg uniosła ku niemu twarz. Popatrzyła na męża błyszczącymi, ciemnymi oczami.

-  Chciałabym mieć więcej dzieci - powiedziała ci­cho. - Ale tak nie będzie. Pogodziłam się z tym. I skoro ty nie jesteś nieszczęśliwy...

-  Nie jestem - zapewnił ją Oja i pogłaskał po policz­ku. - Mam wszystko, czego pragnę.

-  Życie Małej Mali jest już ustalone raz na zawsze - zamyśliła się Herborg. - Odziedziczy majątek, którym bę­dzie się musiała zająć, czy tego chce, czy nie.

-  Mam nadzieję, że zainteresuje ją gospodarowanie - pokiwał głową Oja. - I że znajdzie sobie odpowiedniego męża, który pogodzi się z tym, że to ona jest dziedziczką. Mamie się udało - dodał.

-  Ja też o niej pomyślałam - powiedziała Herborg. - Ale niewiele jest takich kobiet jak twoja matka.

-  Miejmy nadzieję, że nasza córka odziedziczyła coś po swojej babce - odparł i przytulił mocniej żonę.

-  Wówczas byłaby silną kobietą - stwierdziła Her­borg.

-  I powinna, jeśli ma sobie z tym wszystkim poradzić - powiedział Oja. - To cena, jaką trzeba zapłacić.

-  Moja biedna Mała Mali - westchnęła Herborg i obję­ła Oję. - Jak sądzisz, jakie życie ją czeka?

-  Dobre życie - powiedział Oja. - Na razie nie ma się czym martwić. Najpierw my przejmiemy Stornes.

-  Kiedy?

-  Na pewno nieprędko - orzekł Oja. - Mama nie odda tak szybko władzy.

-  Ale przecież masz już daleko idące pełnomocni­ctwa - przypomniała mu Herborg. - Uważasz, że nie masz za wiele do powiedzenia?

-  Nie. Uważam, że wszystko się dobrze układa.

-  A jaki jesteś zdolny - uśmiechnęła się Herborg. - Go­spodarstwo nie mogłoby mieć lepszego dziedzica niż ty.

-  To było gospodarstwo Siverta.

-  Wiem o tym. Dlaczego zrzekł się dziedzictwa? Wiesz dlaczego?

-  Nie. W zasadzie nie. Ale zrzekł się wszystkiego i sprawa jest zamknięta. Nie sądziłem, że kiedykolwiek tu osiądzie, ale zrobił to. Mam jednak bardzo dobre sto­sunki z Sivertem i bardzo się z tego cieszę. Ufam mu we wszystkim. On ma wiele rozsądku, chociaż nie jest z tych, co dużo mówią.

-  Jest twoim bratem.

- Tak. I cieszę się z tego. Wszystko układa się najle­piej, jak można sobie wyobrazić.

Herborg sennie pokiwała głową i wyciągnęła się wy­godniej. Przez chwilę leżeli bez słowa. Mała Mali poru­szyła się, aż kołyska lekko zaskrzypiała. Poza tym słychać było tylko trzask ognia w piecyku. Po chwili Oja zoriento­wał się, że Herborg zasnęła. Oddychała tak równo, że nie mógł się mylić. Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią - na jej szlachetne rysy i długie, ciemne rzęsy, które rzucały cienie na miękkie policzki. Pochylił się ostrożnie i poca­łował żonę. Uczucie przepełniało go ciepłem. Przykrył ją lepiej kocem. A potem przewrócił się na bok, przeczesał włosy dłonią i zamknął oczy.

 

ROZDZIAŁ 7.

 

Nikt nie pamiętał tak zimnego stycznia. Mroźne, białe po­wietrze unosiło się nad fiordem, który lód z czasem pokrył na dobre. Sivert poszedł nad morze z Johannesem i wytyczył lodowisko, po którym obaj chłopcy mogli jeździć na łyżwach, bo lód był już bezpieczny. Opatuleni kilkoma warstwami ubrań, tak że widać było tylko zaczerwienione czubki nosów, ruszyli przez sad, gadając i zaśmiewając się pośród kłębów zmrożonej pary, w którą zamieniły się ich oddechy.

Tylko im wcale nie przeszkadza ten mróz, pomyślała Mali, patrząc za nimi z okna. Wszyscy pozostali trzęśli się z zimna. Palili w piecach na potęgę, ale niekiedy nie udawało im się porządnie ogrzać domu. Najczęściej wtedy, gdy we wsi szalał mroźny i silny wiatr z północy, jakby nie wystarczyło strasznego mrozu. Wtedy nikomu nie chciało się wychodzić, choć krajobraz był nieziemsko piękny w te styczniowe dni. Z ośnieżonych drzew i krzewów zwisały kryształowe sople, na intensywnie niebieskim niebie nie było żadnej chmury, wysoko w górach świeciło słońce, spowijając przyrodę w zło­te barwy.

Praca w lesie nie była łatwa, gdy wszystko zamarzało tak jak teraz. Trudno było przekładać oblodzone pnie, mężczyźni marzli zaś ponad miarę przy robocie. O1ava męczył nieprzy­jemny kaszel, jak zawsze zimą. Mali czekała tylko, aż O1av naprawdę zachoruje, aż dostanie zapalenia płuc od tego lodo­watego powietrza, które wciąga, kaszląc. Ale on pracował jak inni i nie narzekał. Kaszlał w dzień i w nocy, ale na szczęście na tym się skończyło. Od czasu do czasu Havard kazał parob­kom zająć się inną zaległą robotą. Wtedy gdy uważał, że jest stanowczo za zimno na wyprawę do lasu. Pod koniec stycznia było coraz więcej takich dni. Wszyscy czekali, aż mróz zelże­je. I że będzie im wreszcie ciepło, przynajmniej pod dachem.

 

Dorbet wsunęła głowę do świątecznej izby. Zadrżała, gdy uderzyła w nią fala chłodu. Okna były zasłonięte, więc Dorbet musiała zapalić światło, żeby coś zobaczyć. Zgubiła gdzieś szal podczas poświątecznego przyjęcia. Szukała już wszędzie, aż w końcu wpadła na to, że szal musi być w tej iz­bie. Spostrzegła go od razu na krześle, chwyciła czym prędzej i zarzuciła na ramiona. Potem zrobiła kilka tanecznych ob­rotów na lodowatej podłodze i uśmiechnęła się do siebie. To było bardzo udane przyjęcie, pomyślała i od razu zrobiło jej się cieplej. Zapalili pochodnie na podjeździe. Jakże pięknie wyglądały podjeżdżające kolejno sanie w zimowym mroku.

Ola wyglądał bardzo elegancko, gdy stał koło niej, wi­tając gości. Miał na sobie ciemny garnitur z muszką. Dor­bet przyjmowała komplementy z promiennym uśmiechem. Wiedziała, że wygląda zjawiskowo w długiej czerwonej sukni i z jedwabnym kwiatem upiętym na ramieniu. Zarumieniona z radości, pełna oczekiwań.

Wieczór okazał się taki, jak sobie wymarzyła. Światło świec, śmiechy, dobre jedzenie i picie oraz szalone tańce. Podczas jednego z walców Ola nachylił się do jej ucha i zapy­tał szeptem, czy jest szczęśliwa.

- Tak - rozpromieniła się. - Dlaczego nie organizujemy takich przyjęć częściej?

-  Wówczas nie sprawiałyby nam takiej radości - uśmiechnął się i pocałował ją u nasady szyi.

Dorbet tego nie rozumiała. Mogłaby się tak bawić pra­wie codziennie i na pewno zawsze by jej to sprawiało ra­dość. Nie miała żadnych wątpliwości.

Przyjęcie skończyło się nad ranem. Goście bez wątpie­nia świetnie się bawili. A gdy wychodzili, ustalono, że to powinno stać się tradycją - żeby młodsze pokolenie urzą­dzało sobie zabawę taneczną dzień po świętach.

Dorbet obróciła się tanecznym ruchem ku drzwiom, wymknęła się do sieni i zamknęła za sobą drzwi. Zadrża­ła lekko. Mam nadzieję, że ktoś urządzi zabawę taneczną jeszcze przed kolejnym Bożym Narodzeniem, pomyślała. Trzeba mieć przecież jakieś perspektywy w tej sennej wios­ce. A zabawa taneczna to dobre rozwiązanie o każdej po­rze roku.

 

Mali spędzała sporo czasu w warsztacie tkackim. Zgodnie z umową miała posłać swoje prace do Ameryki na począt­ku lutego. W okresie poświątecznym miała trochę wolne­go czasu, zabrała się więc do pracy nad tym, co obiecała. Na szczęście Dorbet nie wspomniała już więcej o wyciecz­ce do Ameryki i znów była tą samą pogodną dziewczyną. Święta, a zwłaszcza poświąteczne przyjęcie, dobrze na nią podziałały, pomyślała z ulgą Mali. Mali miała nadzieję, że temat został zamknięty na dobre, i też o niczym nie wspo­minała. Trzeba mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Ale jak Martin Bakken zadzwoni, muszę z nim poważnie porozmawiać, przypomniała sobie. Niech przestanie mą­cić w głowie Dorbet. Z tego nie wyniknie nic dobrego.

-  Ile pięknych rzeczy masz tutaj - powiedziała Sigrid, która zajrzała do warsztatu któregoś dnia. - Wreszcie je­steś na właściwym miejscu, Mali.

-  Myślę, że gospodarstwo to także właściwe miejsce dla mnie - stwierdziła Mali. - Ale to bardzo miłe, gdy czło­wiek może wykorzystać swój naturalny talent.

-  Jesteś prawdziwą artystką - pokiwała głową Sigrid i zatrzymała się, podziwiając wielki, kolorowy kilim. - I przekazałaś swój talent Sivertowi i Dorbet.

-  Niewykluczone.

-  Jak idzie Dorbet wyszywanie strojów regionalnych?

-  Świetnie. Wkrótce skończy swój strój i strój dla Ma­rit. Na pewno zwrócą na siebie uwagę wszystkich Siedem­nastego Maja.

-  Pomyślałam, że ja także zamówię sobie strój regio­nalny - stwierdziła Sigrid. - Miło mieć coś takiego.

-  Tak, ja też mam taki zamiar - pokiwała głową Mali. - Jeśli się ma w szafie coś takiego, zawsze ma się strój na dowolną uroczystość. Podobno stroje regionalne są coraz bardziej popularne, choć do nas jeszcze ta moda nie dotarła.

-  Ale może Dorbet ma dość pracy z zamówieniami z Ameryki?

-  Myślę, że może się zająć czymś innym od czasu do czasu - stwierdziła Mali. - Nie wiadomo tylko, jak długo to potrwa. Musisz ją zapytać. Zresztą może sama byś sobie dała radę, gdybyś spróbowała. Masz przecież bardzo zręcz­ne palce, Sigrid. To ty uszyłaś Halldis suknię ślubną, którą się wszyscy długo zachwycali.

-  Czy ja wiem - powiedziała skromnie Sigrid. - Ale za­stanawiałam się nad tym - przyznała. - Może zajrzę kiedyś do Dorbet, żeby spojrzeć na jej hafty.

-  Napijmy się kawy - zaproponowała Mali, podnosząc się ze swego stoika. - Dobrze ci zrobi łyk gorącej kawy, nim znów wyjdziesz na ten mróz. Jak się czują starzy Innstadowie w taki ziąb?

-  Reumatyzm daje im się we znaki - odparła Sigrid. - Obawiałam się też, że dostaną grypy, bo nie są już tak od­porni. Ale na razie wszystko jest w porządku.

-  A co z dziećmi? - ciągnęła Mali. - Zdaje się, że wszy­scy przyjechali do domu na święta.

-  Tak, i było wspaniale, choć ciasno - zaśmiała się Si­grid. - Wszystkim się dobrze wiedzie. Ucieszyli się z tego przyjęcia w Granvold. Spotkali tam starych znajomych i dobrze się bawili. Halldis i Brit Mali spodziewają się dzie­ci - dodała, uśmiechając się z dumą.

-  Mój Boże - pokręciła głową Mali. - To dopiero nowi­na. Wydaje mi się, że tak niedawno pomagałam im przyjść na świat, a przecież w tym roku skończą obie dwadzieścia trzy lata. Tak, tak, czas szybko płynie.

Mali dorzuciła wielki kawałek drewna do pieca przed wyjściem z warsztatu. Jeśli ma zamiar popracować po po­łudniu, musi dobrze napalić.

-  Teściowie zastanawiają się, czy nie zamierzasz się wkrótce wybrać do Innstad - powiedziała Sigrid, gdy wchodziły na schody. - Wydaje im się, że bardzo dawno cię nie widzieli.

-  I mają rację - przyznała Mali. - Na pewno przyjadę któregoś dnia. Pozdrów ich ode mnie, Sigrid.

 

Gdy Mali i Sigrid piły kawę, pojawiła się Tordhild. Mali zauważyła ją przez okno. Synowa brnęła przez sypki śnieg, ciągnąc sanki, na których siedziała Marilena. Mała była tak opatulona szalami i kocami, że wyglądała jak tłumoczek. Johannes podskakiwał koło matki.

-  Zobaczysz się też z Tordhild i maluchami - powie­działa Mali, podnosząc się z miejsca. - Pomogę Tordhild.

Gdy Tordhild zdejmowała okrycie i pomagała rozebrać się Johannesowi, Mali weszła do izby z wnuczką.

-  Witaj, Marileno - uśmiechnęła się Sigrid. - Prawie cię nie widać spod ubrań.

Mali zaczęła rozbierać małą. Rozcierała delikatnie zimne, zaczerwienione policzki. Marilena wyrwała się z ramion babci, skoczyła na podłogę i ruszyła w stronę stolika z ciastkami.

-  Może skosztować? - zapytała Sigrid, zerkając na Tordhild, która właśnie weszła.

-  Tak, ale tylko odrobinkę - pokiwała głową Tord­hild. - Ty też, Johannes - dodała, czując na sobie spojrze­nie syna.

-  Ale urośliście oboje - powiedziała Sigrid, podając dzieciom ciastka. - W szkole wszystko dobrze, Johannes?

-  Raczej tak - kiwnął głową, a buzię miał pełną ciasta.

-  I ciągle grasz?

Znów przytaknął. Sigrid pochyliła się i poklepała Marilenę po pucołowatym, rumianym policzku. Mała skoń­czyła już półtora roku i była pulchną, żywą dziewczynką o jasnych lokach i wielkich, niebieskich oczach. Często się uśmiechała. Wszystko wskazywało na to, że jest zado­wolona i czuje się bezpiecznie, co ogromnie cieszyło Mali. Marilena była ogromnie podobna do matki. Podobieństwo uderzało Mali, ilekroć patrzyła na małą. Wspomnienie Ruth było wciąż żywe. Mali oddychała z ulgą, widząc, że Marilena wdała się w matkę. Na szczęście w niewielkim stopniu przypominała Samuela, może tylko czoło, mia­ła równie wysokie. Oby tylko nie była podobna do niego z charakteru, pomyślała Mali z przerażeniem. Ale na ra­zie nic tego nie zapowiadało. Marilena była pogodna, nie sprawiała kłopotów i nie mogłaby trafić na lepszych ro­dziców niż Tordhild i Sivert. Kochali dziewczynkę, jakby była ich własnym dzieckiem, i traktowali ją dokładnie tak samo jak Johannesa.

-  Sivert z wami nie przyszedł? - zapytała Sigrid.

-  Pojechał do Oslo - wyjaśniła Tordhild. - Ma dwa koncerty w tym tygodniu, a potem nagranie w radiu z or­kiestrą z Filharmonii. Tego koncertu można będzie posłu­chać jutro wieczorem. A Sivert przyjedzie dopiero w na­stępny weekend.

-  Jest bardzo zajęty?

-  Czasami tak, ale wiedzieliśmy, że tak będzie, gdy się tu przenosiliśmy. Sivert musi więcej podróżować, ale woli­my mieszkać tutaj. Dla mnie i dla Johannesa ma to wiele zalet. Teraz mamy blisko rodzinę, gdy Sivert wyjeżdża. No i mamy też Marilenę. To bardzo ważne. Nie, nie żałujemy przeprowadzki.

-  Tak, to było szczęśliwe rozwiązanie dla wszystkich - stwierdziła Sigrid. - Lata, gdy mieszkaliście daleko stąd, nie były dobre dla nikogo.

Tordhild i Mali wymieniły przelotne spojrzenia. Sigrid zauważyła to, ale nic nie powiedziała. Co się stało, to się stało, pomyślała. Jeśli Mali nie ma ochoty nic mówić, ona nie będzie jej namawiać. Sigrid spojrzała na młodą, ciem­nowłosą żonę Siverta. Tylko Sivert mógł sobie wziąć Cy­gankę za żonę. Większość ludzi miałaby obawy. Atmosfera wokół Cyganów była napięta, ale Sivert najwyraźniej się tym nie przejmował. No i nic dziwnego, że wybrał sobie Tordhild. To była piękna kobieta, ciemnowłosa, podobna z urody do niego. Johannes też tak wygląda, pomyślała Sigrid, zerkając na chłopca, który siedział na podłodze i jadł ciastko. Jego kruczoczarne włosy lśniły, a cera na­wet zimą miała złotawy odcień. Na pewno nie będą mieć więcej dzieci. Nie ma co do tego wątpliwości, skoro wzięli do siebie córkę Ruth, pomyślała Sigrid. To było szczęśliwe rozwiązanie tragedii, która dotknęła rodzinę ze Stornes. Sigrid cieszyła się z tego. Mali doprawdy ciągle musiała o coś walczyć przez te wszystkie lata. Każdy by się załamał pod takim ciężarem, ale nie Mali. Sigrid nie znała równie silnego człowieka. Nie była jednak pewna, czy może po­wiedzieć, że dobrze ją zna. Mali trzeba było zaakceptować taką, jaka była, na dobre i na złe. Trudno jednak o lepsze­go przyjaciela niż ona.

Pod koniec stycznia zaczął padać śnieg i minęły najgorsze mrozy. Mężczyźni mieli pełne ręce roboty z odśnieżaniem. Gdy tylko udało im się jako tako oczyścić drogę, zaczynały się nowe opady.

-  Wystarczy tego śniegu - westchnął zmęczony Havard, gdy pewnego dnia przyszedł na obiad po całym przedpołudniu spędzonym z szuflą w dłoni.

-  Lepszy śnieg niż ten okropny mróz - stwierdziła Mali.

Havard podszedł do piecyka, żeby zagrzać sobie dłonie.

-  Ola Havard zjawi się niedługo? - zapytał. - Żeby u nas pomieszkać, a nie tylko pobawić się z Johannesem?

-  Nie miałam żadnych wieści z Oppstad od paru tygo­dniu - powiedziała Mali. - Kiedy ostatnio rozmawiałam z Lisbeth, Laura była w szpitalu, ale już wróciła do domu. Słyszałam to od kogoś. W każdym razie oboje mieszkają nadal w Oppstad, i Laura, i Ola Havard. Mogłam zapytać Olę Havarda, co słychać, ale...

-  Nie mogłabyś sama zadzwonić?

-  Zadzwonię.

Minęło jednak parę dni, nim zdołała się do tego zabrać. Tak więc i tym razem Lisbeth Oppstad ją uprzedziła.

-  Witaj, Mali. Tu Lisbeth.

-  O, rozmawialiśmy o was niedawno - powiedziała Mali. - Co słychać?

-  Myśleliśmy, że jest lepiej przez jakiś tydzień po po­wrocie Laury ze szpitala, ale wygląda na to, że to tylko złudzenie. Laura jest bardzo chora.

Mali poczuła ukłucie w sercu. Miała nadzieję, że stan Laury się poprawi. Przede wszystkim ze względu na Olę Havarda. Ale tak się nie stało.

-  Co z małym?

-  Dzwonię w jego sprawie. Czy mógłby zamieszkać w Stornes na jakiś tydzień czy coś w tym rodzaju? Ciężko mu być tak blisko matki, gdy jest bardzo chora.

-  Oczywiście, że może przyjechać - powiedziała Mali. - Wyślij go do nas. Zna drogę.

-  Jest jeszcze jedna sprawa - przypomniała sobie Lis­beth. - Laura prosiła, żebym zapytała, czy ty i Havard nie moglibyście tu wpaść któregoś dnia. Mówiła, że już kiedyś o tym rozmawialiście i będziecie wiedzieć, o co chodzi.

A więc tak bardzo z nią źle, pomyślała Mali i zacisnęła zmarznięte palce na słuchawce.

-  Owszem, rozmawialiśmy o tym - potwierdziła. - Przyjedziemy któregoś dnia. Pozdrów Laurę.

 

Havard nie odezwał się, gdy Mali mu opowiedziała o proś­bie Laury.

-  Moglibyśmy wybrać się tam jutro koło południa - powiedziała. - Tobie też to chyba pasuje?

-  Pasuje jak pasuje - mruknął niechętnie.

-  Musimy to zrobić, Havard, wiesz o tym.

-  O czym ona chce rozmawiać?

-  Nie wiem, ale nie odmawia się człowiekowi, który jest w takim stanie jak Laura.

-  A Ola Havard?

-  Zjawi się niedługo. Lisbeth poprosiła, żeby został u nas na tydzień, skoro jego matka jest taka chora. Ola Havard nie powinien tam teraz być. Najpierw brat, potem cała ta historia z ujawnieniem przeszłości, teraz matka. Biedny chłopak - westchnęła Mali.

-  Co zrobimy, jeśli Laura umrze?

-  Zrobimy to, co będzie dla niego najlepsze.

-  Ale gdzie będzie mieszkał?

-  W Oppstad - ucięła Mali. - Przynajmniej przez pewien czas. Ale dziadkowie ze Storhaug też go będą chcieli widy­wać. Tu też będzie przychodzić, gdy tylko będzie chciał, ale odpowiedzialność za jego wychowanie powinna wziąć na sie­bie rodzina z Oppstad. Tak to przynajmniej widzę - dodała.

Havard nie odpowiedział.

- Miejmy nadzieję, że jego matka wyzdrowieje - po­wiedziała Mali.

Ale sama w to nie wierzyła. Zwłaszcza w sytuacji, gdy Laura poprosiła, żeby przyjechali. Nie zrobiłaby tego, gdy­by nie czuła, że to konieczne.

 

Lisbeth spotkała ich na ganku następnego popołudnia.

-  Zobaczyłam was przez okno - powiedziała, wyciąga­jąc dłoń na powitanie. - Dobrze, że przyszliście tak szyb­ko. Laura o was pytała. Nie wiem, czego ona chce, ale...

-  Chce porozmawiać - wyjaśniła Mali. - Zapewne o synu.

-  Tak, to jej leży na sercu.

-  Nie ma nadziei, że wyzdrowieje?

-  Nie, myślę, że nie. Wysłali ją ze szpitala do domu. Chyba widać gołym okiem, że jest bardzo źle.

Mali pokiwała tylko głową, nie wiedząc, co odpowie­dzieć.

Zdjęli płaszcze.

-  Zaprowadzę was na górę - powiedziała Lisbeth i poszła pierwsza schodami na poddasze. Mali uniosła spódnicę i ru­szyła za nią. W całym domu pachnie lekarstwami, pomyśla­ła. Ostry zapach budził lęk. Lisbeth otworzyła ostatnie drzwi i przepuściła gości. W pokoju paliło się kilka świec, ogień trzaskał w piecyku. Laura leżała wsparta na poduszkach. Obróciła powoli głowę, gdy wchodzili do pokoju.

-  Przyszliście - powiedziała schrypniętym głosem.

Lisbeth cicho zamknęła drzwi.

Mali i Havard podeszli do łóżka.

-  Tak, przyszliśmy - powiedziała Mali i wzięła bez­władną białą dłoń Laury w swoją rękę.

Laura była strasznie wychudzona. Mali nie mogła uwierzyć, że człowiek może się tak zmienić w tak krótkim czasie. Skóra Laury poszarzała, włosy straciły blask. Mali poczuła, że coś ją ściska w dołku. Zrozumiała, że dla Lau­ry nie ma już żadnej nadziei.

Havard przysunął dwa krzesła do łóżka. Usiedli. Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

-  Skrzywdziłam was - zaczęła Laura powoli.

-  To my oboje skrzywdziliśmy Mali - poprawił ją Havard. - Ja też w tym brałem udział.

-  Chciałam cię mieć - powiedziała Laura, patrząc na Havarda. - Bez względu na to, ile by to miało kosztować. Nie miałeś żadnych szans, żeby się ode mnie uwolnić tam­tej nocy w stodole. Taka jest prawda.

Znów zapadła cisza.

-  Nie chciałam nikogo skrzywdzić - westchnęła Lau­ra. - To się stało, ponieważ ja...

Długimi palcami manipulowała nerwowo przy krawę­dzi pledu.

-  Ty wiesz, co to znaczy kochać, Mali - powiedziała w końcu ochryple. - Prawda? Kochać kogoś tak, że nic innego się nie liczy. 

Mali poczuła rumieniec na twarzy. Pochyliła głowę za­miast odpowiedzi. Nie odezwała się.

-   Dla mnie tym kimś od samego początku był Havard - szepnęła Laura. - Ale nie był mi przeznaczo­ny. Ty go dostałaś - jak wszystko, czego tylko zapragnęłaś. Nienawidziłam cię za to, Mali. Bo Havard był mój. Tylko mój. A ty przyszłaś i go zabrałaś. Choć miałaś wszystko już przedtem.

Havard poruszył niespokojnie stopami, ale nic nie po­wiedział. Laura leżała przez chwilę, ciężko dysząc. A po­tem spojrzała zdumiewająco przytomnie na tych dwoje, którzy siedzieli przy łóżku.

-  Wyszłam za Storhauga i jego majątek, choć wcale mi na Oli nie zależało - wyznała. - Wiedziałam, że nigdy nie będzie mi zależało na nikim. Nigdy naprawdę. Ten, którego pragnęłam, leżał już w małżeńskim łożu w Stornes. Dotknęła twarzy drżącą dłonią i westchnęła cicho.

-  Czy wiecie, co znaczy być żoną mężczyzny, którego się nie kocha? Człowiek zamienia się od tego w sopel lodu.

Wiem o tym, pomyślała Mali z bólem. Sama to przeży­łam. Ale nic nie powiedziała.

-  Po co to wszystko mówisz, Lauro? - powiedział nag­le Havard.

-  Chcę uspokoić sumienie - odparła Laura cicho. - Chcę prosić, byście przebaczyli mi wszystkie krzywdy. By­ście nie żywili urazy. Zrobiłam to, co zrobiłam, bo cię ko­chałam, Havardzie. Nie mogłam postąpić inaczej.

Wyciągnęła ku niemu dłoń.

-  Podaj mi rękę, Havardzie. Ostatni raz.

Wahał się przez chwilę, ale w końcu ujął jej dłoń. Przez bladą twarz Laury przemknął nikły uśmiech.

-  Jak ja cię kochałam - powiedziała cicho. - Przez cały czas.

Znów zapadła cisza.

-  Byłam taka niedobra dla Oli Havarda - powiedziała w końcu Laura. - Myślałam, że przyjdziesz do mnie, gdy uro­dzi się dziecko... ale nie przyszedłeś. Odczułam to tak, jakby dziecko mnie zawiodło. Myślałam, że dzięki niemu dostanę ciebie, a nie dostałam. Dlatego odepchnęłam go od siebie.

Wstrząsnął nią gwałtowny szloch. Odwróciła twarz. Jej pierś unosiła się i opadała bardzo szybko.

-  Próbowałam to ostatnio naprawić - powiedziała drżącym głosem. - Ale nie wiem, czy mi się udało. Teraz umieram. Ola Havard zostanie całkiem sam. Ze wspo­mnieniem matki, która... która nie umiała kochać...

-  Umiałaś kochać, Lauro - powiedziała Mali cicho. - Ola Havard się o tym przekonał. Ostatnio... Ostatnio po­kazałaś mu, że potrafisz...

-  Naprawdę? - zapytała, łykając łzy.

Łzy płynęły po jej wychudzonej twarzy.

-  Cieszę się, że jesteście razem - szepnęła po chwili z wysiłkiem. - Że nie przyszedłeś do mnie, choć cię kusi­łam, Havardzie. To nie była miłość. Tylko egoizm, który chciałam zaspokoić. Nie od razu pragnęłam cię w ten spo­sób, ale z czasem byłam gotowa na wszystko. Byle tylko cię mieć.

Długie palce Laury zacisnęły się na dłoni Havarda.

-  Będziecie dobrzy dla Oli Havarda tak samo jak za­wsze?

-  Wiesz przecież, że będziemy - odparł Havard ze wzruszeniem.

-  To twój syn.

-  Wiem o tym i nigdy o tym nie zapomnę, Lauro.

-  To dobrze - odetchnęła. - Wierzę w to.

Rozmowa wycieńczyła Laurę. Chora opadła na podusz­kę i zamknęła oczy. Oddychała szybko, prawie bezgłośnie. Ale gdy Mali wydało się, że Laura już zasnęła, tamta otwo­rzyła nagle oczy, przyciągnęła dłoń Havarda do ust i poca­łowała ją.

-  Tak bardzo cię kochałam - szepnęła cicho z oczami zamglonymi od łez. - Na tym polegał mój grzech. Bo nie stałam się lepsza dzięki tej miłości. Nikt nie staje się lep­szy dzięki nieodwzajemnionej miłości. Wybacz mi.

Wypuściła jego dłoń i znów zamknęła oczy.

Mali i Havard podnieśli się i przez chwilę stali koło łóż­ka, nie wiedząc, czy powinni jeszcze przy niej zostać. Ale Laura nie otworzyła już oczu. Nic nie powiedziała. W koń­cu więc wymknęli się po cichu.

Dopiero gdy drzwi się za nimi zamknęły, Laura znów otworzyła oczy.

-  Och, Havardzie - załkała boleśnie. - Havardzie, Havardzie.

ROZDZIAŁ 8.

 

- No proszę, mamy gości z Gjelstad - powiedziała Ane, wyglądając przez okno izby. - To się nieczęsto zdarza.

To prawda, pomyślała Mali i też wyjrzała przez okno.

Relacje z bratem Havarda, Kristenem, i jego żoną Hel­gą były ostatnio całkiem dobre, ale bracia nie widywali się często. Dobrze, że to nie niechęć trzyma ich z dala od siebie, pomyślała Mali. Mimo to nie mogła w pełni zaufać Heldze. Zbyt często się nie zgadzały przez ostatnie lata. Może jednak powinniśmy więcej czasu spędzać razem, pomyślała. To prze­cież bliska rodzina.

Odwiedzili zresztą Gjelstad w jeden z poświątecznych wie­czorów. Helga ich zaprosiła. Podała mnóstwo dobrego jedzenia i picia, to było naprawdę miłe przyjęcie. Spotkali wówczas także Oddleiva, jednego z synów Kristena z pierwszego małżeństwa. Stał się miłym, dorosłym mężczyzną, miał słodką żonę i roczne­go synka. Nie ma wątpliwości, że dobrze im ze sobą, pomyślała Mali, gdy tylko ich zobaczyła. Oddleiv zasłużył sobie na to. Ani on, ani Hakon nie mieli zbyt szczęśliwego dzieciństwa. Helga nie umiała im zastąpić matki. Wszystko jednak wskazywało, że ich stosunki z ojcem i macochą były teraz bardzo dobre.

Kristen był bardzo dumny z wnuka. Uśmiechał się pro­miennie, chodząc po domu z małym na ramieniu.

-  Urósł nam ten maluch - powiedział radośnie.

-  Rzeczywiście - zgodził się Havard. - I nie tylko imię odziedziczył po swoim dziadku. Jest do ciebie bardzo podob­ny, Kristen.

Słowa trafiły na podatny grunt. Havard cieszył się, że wi­dzi brata zadowolonego i odprężonego. Jego związek z Helgą nigdy nie był doskonały, ale wszystko wskazywało na to, że teraz zaczął nieźle funkcjonować. Odcisnęło to swoje piętno zarówno na małżonkach, jak i na gospodarstwie. Gdy wracali późnym wieczorem do domu, Havard wspomniał, że cieszy się z tego ze względu na brata.

-  Kiedyś było u nich tak nieprzyjemnie - dodał.

-  Tamte czasy na szczęście minęły - stwierdziła Mali, otulając się futrem. - I bardzo dobrze.

-  Jak miło cię widzieć - powiedziała Mali, witając Helgę w drzwiach. - Właśnie myślałam, że za rzadko się widujemy. Musimy coś z tym zrobić.

-  Nie mam nic przeciwko temu - uśmiechnęła się Helga i pozwoliła, by Mali pomogła jej zdjąć płaszcz. - Było tak miło, gdy odwiedziliście nas po świętach. Może zajrzałyby­śmy najpierw do twojego warsztatu - Helga położyła dłoń na ramieniu Mali. - Chciałabym kupić jakiś twój kilim.

-  Kupić kilim?

Mali spojrzała na nią ze zdumieniem. Helga zaśmiała się trochę sztucznie i nerwowo przygładziła włosy.

-  Tak. Ruth Lina wychodzi za mąż. Nie chciałam nic mówić podczas naszego ostatniego spotkania, ponieważ plany nie były wówczas całkiem jasne. Ale w noworoczny weekend odwiedzili nas rodzice Andreasa i wszystko zostało ustalone. W ostatnią so­botę lutego jesteście zaproszeni na wspaniały ślub do Gjelstad.

-  To cudownie, Helgo - powiedziała Mali całkiem szcze­rze. - Młodzi zamieszkają w Trondheim?

-  Tak, wiesz, że Andreas częściowo przejął Vollen Ma­nufaktur w Trondheim - powiedziała Helga z dumą. - Jego ojciec miał w tym roku kłopoty z sercem, ale już wrócił do pracy. Na tyle, na ile mu zdrowie pozwala. Ale, jak mó­wiłam, to Andreas prowadzi interes i bardzo dobrze mu idzie. To największe przedsiębiorstwo w Trondheim. An­dreas i Ruth Lina kupili niedawno własny dom, tuż koło domu jego rodziców.

-  Doskonale - pokiwała głową Mali. - Cudownie, gdy dzieciom się dobrze wiedzie.

-  To prawda - westchnęła Helga. - Uważamy, że na­szym dzieciom bardzo dobrze się wiedzie. A ile radości mamy w Gjelstad, od kiedy Oddleiv i Birgit doczekali się syna. Zresztą sama widziałaś podczas waszej wizyty. Kri­sten całkiem oszalał na punkcie małego, a ja świetnie go rozumiem. Od wielu lat marzył o wnuku. Hakon dobrze sobie radzi na swoich studiach w Oslo. Ma przed sobą jesz­cze trzy lata nauki, nim zostanie lekarzem.

-  Wróci wtedy do domu?

-  Nie wiem. Jego narzeczona jest z Oslo, więc trudno przewidzieć, co wymyślą... W tym roku spędzali Boże Na­rodzenie z jej rodzicami, chyba już ci mówiłam? W tam­tym roku byli u nas, więc przyszła kolej na Oslo. Trzeba się nauczyć dzielić dziećmi, gdy wybierają sobie małżonków z daleka. No, ale wróćmy do kilimu, Mali - Helga prze­rwała sama sobie. - Bardzo bym chciała, żeby Ruth Lina i Andreas dostali którąś z twoich prac. Ruth Lina tak cię podziwia. Zawsze cię podziwiała.

-  Chodźmy na górę, to zobaczymy - powiedziała Mali, kierując się w stronę schodów. - Ale teraz mam głównie takie, które pojadą do Ameryki.

Gdy przeglądały prace, Helga zatrzymała się nagle i spojrzała na Mali przepraszającym spojrzeniem.

-  Miałam jeszcze jeden powód, gdy chciałam, żebyśmy tu przyszły - wyznała. - Muszę ci coś powiedzieć, Mali, i nie chciałam, żeby ktoś to usłyszał. Tak będzie najlepiej.

Mali od razu podniosła wzrok i poczuła przypływ nie­pokoju.

-  Co się stało?

-  Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie - zaczęła Hel­ga. - Ale skoro się tego dowiedziałam... Skoro się o tym mówi, to...

Podniosła jeden z kilimów nieco zmieszana.

-  Tydzień temu byłam na zakupach w Surnadalen - ciągnęła. - W sklepie z galanterią w Skei ekspedientka spytała mnie, czy znam Siverta Stornesa i jego żonę.

Mali zesztywniała. Odłożyła wszystko, co miała w rę­kach, i opadła na stołek.

-  Pytała, czy z nimi wszystko w porządku.

-  Co miała na myśli? - powiedziała Mali, starając się za wszelką cenę zachować spokój i nie dać nic po sobie poznać, ale jej serce biło jak oszalałe.

-  Ja też o to zapytałam - co właściwie ma na myśli. A ona powiedziała... No wiesz, powiedziała, że krążą plotki, że Sivert i Tordhild... że nie powinni być małżeństwem.

-  Dlaczego, u diabla! Dlaczego nie? - zapytała Mali, czując, że serce podchodzi jej do gardła.

-  Też to chciałam wiedzieć. Powiedziała tylko, że jakaś Cyganka przyniosła te plotki. Nic więcej nie wiem.

Mali słabo się zrobiło z niepokoju. Niebezpieczeństwo się zbliża, pomyślała sparaliżowana strachem. Jak mogło dojść do tego, że ktoś coś powiedział? Cyganka... kto to mógł być? Niewielu Cyganów znało prawdę, nieliczni by­liby skłonni o tym mówić, tego Mali była pewna. Ale naj­wyraźniej się pomyliła, skoro plotka się rozeszła. Trzeba się wybrać do Surnadalen i wybadać sprawę. Ale czy to pomoże? Plotka poszła w świat. Najważniejsze to sprawić, by o niej wszyscy zapomnieli. Tylko jak, pomyślała Mali. Jak zdławić prawdę?

-  Rozumiesz coś z tego? - zapytała Helga i spojrzała na Mali z zainteresowaniem. W jej oczach błysnęła dawna ciekawość.

-  Ani słowa - stwierdziła stanowczo Mali. - Co mia­łabym rozumieć? Chodzi chyba o to, że Tordhild jest Cy­ganką, skoro Cyganka rozpuściła tę plotkę. Ale przecież to żadna nowina - ciągnęła. - Oboje z Sivertem mówili o tym jasno od samego początku.

-  Tak, nie chodzi o to - stwierdziła Helga. - A Sivert...

-  On w każdym razie nie jest Cyganem - ucięła Mali.

-  Nie, nie - rzekła Helga. - Ale może ktoś tak pomy­ślał na podstawie jego wyglądu. Bo on bardziej przypomi­na Cyganów niż rodzinę Stornesów.

-  Przypomina rodzinę swojej babki ze strony ojca, Helgo - poprawiła ją Mali. - Chyba już o tym rozmawiały­śmy. A nawet gdyby był Cyganem... Co w tym złego?

-  No cóż...

Helga zawahała się na moment, a po chwili jej twarz rozjaśnił szelmowski uśmiech.

-  Wtedy by się okazało - odparła radośnie - że mój teść miał jednak rację! Ten stary drań.

-  Nie miał racji - powiedziała Mali sztywno - i dobrze o tym wiesz, Helgo.

Całe szczęście, że Helga nie wie, że Jo był ojcem Tord­hild. Wie tylko, jak wszyscy inni, że Tordhild jest Cyganką. Prawda o tym, jakie pokrewieństwo łączy ją z Cyganem, który kiedyś pracował w Stornes, pozostawała wciąż do­brze strzeżoną tajemnicą. Gdyby Helga o tym wiedziała, zaczęłaby jeszcze intensywniej dociekać. Nie ma bowiem wątpliwości co do tego, że jej ciekawość została obudzona. Jej małe, wiewiórcze oczy świdrowały Mali.

-  Tylko żartowałam - usprawiedliwiła się. - Ale do­szłam do wniosku, że powinnaś to wiedzieć. Niedobrze, że krążą tego rodzaju plotki, choć wiadomo, że umrą śmier­cią naturalną. Tak to już bywa z plotkami.

Różnie bywa, pomyślała Mali. Jeśli ktoś dojdzie praw­dy - że Sivert i Tordhild są przyrodnim rodzeństwem - źle się to dla wszystkich skończy. To by oznaczało katastrofę rodziny ze Wzgórza. Katastrofę dla nich wszystkich, po­myślała Mali, kuląc się na samą myśl o tym.

Tego się obawiała przez cały czas: że tajemnica wyjdzie na jaw. Bo tego rodzaju tajemnice nie znoszą dziennego światła, bez względu na to, pod jakim kątem się im przy­glądać. Trzeba porozmawiać z Sivertem i Tordhild. Trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby powstrzymać plotki, nim ktoś potknie się o prawdę albo dowie się jej od któregoś z Cyga­nów. Mali zaufała Cyganom. I chyba źle zrobiła. Ale nikt nie zdoła zniszczyć jej rodziny. Nikt! Będzie jej bronić pa­zurami i zębami. Jak zawsze...

 

Po południu Mali wybrała się na Wzgórze.

-  Pójdę po Olę Havarda - powiedziała i już jej nie było. Tordhild usłyszała, jak Mali otrzepuje buty ze śniegu na schodkach.

-  Ach, to ty, Mali. Jak miło. Zaraz podgrzeję coś do zjedzenia.

-  Przed chwilą jadłam drugie śniadanie - powiedziała Mali. - Nie trzeba.

-  Ale na pewno zjesz jakąś kanapkę do kawy - powie­działa Tordhild i weszła do kuchni. - Zapraszamy.

Marilena siedziała na podłodze w kuchni z lalką, której została tylko jedna noga. Miała oczywiście inne lalki, ale ta była ulubiona. Nigdy się z nią nie rozstawała i nie po­trafiła bez niej zasnąć. Mali pochyliła się i uściskała małą. Musnęła cieplutki policzek i uśmiechnęła się. Drzwi do izby były zamknięte. Sivert ćwiczył. Do kuchni docierały dźwięki skrzypiec.

-  Wypijemy kawę w izbie - Tordhild wskazała głową zamknięte drzwi. - Niech Sivert pogra sobie, póki kawa nie będzie gotowa.

Mali skinęła głową i usiadła na krześle. Z piętra dobie­gał stłumiony śmiech i ożywione głosy.

-  Chłopcy są w domu?

-  Bawili się na dworze do południa, ale potem przy­szli do domu, przemarznięci i mokrzy. Kazałam im zostać w domu, bo na dworze już zupełnie ciemno. Bawią się do­skonale w swoim towarzystwie. Jak się miewa matka Oli Havarda? Byłaś chyba niedawno w Oppstad.

-  Laura jest bardzo chora. Dlatego Lisbeth poprosiła, żeby Ola Havard zamieszkał w Stornes przez pewien czas. Sama rozumiesz, że towarzystwo tak chorej matki...

-  O czym chciała z wami rozmawiać?

-  Laura... - Mali zawahała się chwilę. - Chciała się upewnić, że Havard zaopiekuje się chłopcem, gdy ona... No, gdy Ola Havard zostanie sam - skłamała Mali.

-  Co za pytanie - wzruszyła ramionami Tordhild. - Havard zawsze się zjawiał, gdy Ola Havard go potrzebował.

-  Tak, ale nie ma się co dziwić, skoro Laura jest w ta­kim stanie - powiedziała Mali.

-  To okropne - westchnęła Tordhild. - Nie wiem, jak Ola Havard to wszystko zniesie, gdy zabraknie mu rów­nież matki. Tyle na niego spadło w ostatnim czasie.

- Musimy mu pomóc.

-  Oczywiście. Tu jest zawsze mile widziany i wie o tym.

-  Mówił coś? - spytała Mali. - Przy mnie nigdy nie wspomina o matce.

-  Mnie nic nie mówił - odparła Tordhild. - Taki już jest. Zamyka się w sobie.

Mali pokiwała głową. Marilena przywędrowała właśnie do babci. Mali wzięła wnuczkę na kolana.

-  A u was wszystko dobrze?

-  Oczywiście - pokiwała głową Tordhild. - Doskonale.

Mali pomyślała o tym, co musi im powiedzieć, i poczu­ła się fatalnie. Najchętniej nie wspominałaby o niczym, ale przecież powinna ich uprzedzić.

Kawa była już gotowa. Tordhild wyjęła puszkę i wyło­żyła trochę ciasteczek na tacę.

-  Zawołam chłopców - powiedziała, zmierzając w stro­nę drzwi do sieni.

-  Zaczekaj chwilę - poprosiła Mali. - Muszę z wami o czymś porozmawiać w spokoju.

Tordhild spojrzała na teściową z niepokojem i zamknęła drzwi. Wzięła tacę z ciastkami i otworzyła drzwi do izby.

-  Pora na kawę - powiedziała do Siverta. - Twoja mama do nas przyszła.

- A więc to ty - rzekł Sivert, odkładając skrzypce.

- Tak, przyszłam po Olę Havarda - wyjaśniła Mali. - I żeby wam coś powiedzieć.

Posadziła Marilenę obok siebie na kanapie i dała jej ciasteczko. Dziewczynka chwyciła ciastko z uśmiechem, przytuliła lalę i zabrała się do jedzenia.

-  Była dziś u nas Helga Gjelstad - zaczęła Mali. - Ona należy do tych, którzy wiedzą najlepiej, co się dzieje w okolicy. Ostatnio usłyszała coś w Surnadalen. Ktoś po­wiedział, że nie powinniście być małżeństwem.

Tordhild gwałtownie uniosła głowę i spojrzała na teś­ciową z przerażeniem.

-  Kto to powiedział? - zapytał Sivert.

-  Sprzedawczyni w Skei - wyjaśniła Mali. - O ile do­brze zrozumiałam, to jakaś Cyganka rozniosła plotkę, że... że nie powinniście... Nie wiem nic więcej, ale wybieram się tam, żeby porozmawiać z tą sprzedawczynią. Muszę się dowiedzieć, kto rozpowiada takie oszczerstwa.

-  Cyganka - zamyślił się Sivert. - Czy ktoś z nich mieszka zimą w Surnadalen?

-  Tam nie. Ale w Rindalen ktoś zawsze zatrzymuje się na zimę. Ale nie chce mi się wierzyć, żeby ona mogła po­wiedzieć coś takiego.

-  To przecież prawda - powiedział cierpkim głosem Sivert. - Ktoś wśród Cyganów zna prawdę. Tak wynikało z tego, co mówili. Sądziłem jednak, że nie zdradzą tajem­nicy - dodał. - To by było dla nas wielkie nieszczęście, gdybym się pomylił.

-  Ja też sądziłam, że nie zdradzą - powiedziała Mali. - Martin zapewniał mnie, że nikt z nich nie piśnie ani słowa, ale chyba się pomylił.

Mali ułamała kawałek ciastka i w zamyśleniu włożyła go sobie do ust.

-  Najważniejsze, byśmy się trzymali jednej wersji - po­wiedziała z naciskiem. - Sivert jest synem Johana Stornesa. Co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Nikt nie zniszczy wam życia. Jeśli będziemy się tego trzymać i odsyłać wszystkich do ksiąg kościelnych, to...

Sivert przeczesał loki dłonią. Nagle wydał się Mali bar­dzo zmęczony. Szukał wzroku Tordhild.

-  Byliśmy przygotowani na plotki - powiedział. - Mu­simy się trzymać tego, co powiedziałaś. Wtedy nikt nie znajdzie żadnego punktu zaczepienia. Ale nie tak miało to wszystko wyglądać - westchnął ciężko.

-  Wiem - westchnęła Mali. - Ale nic na to nie poradzi­my. Teraz trzeba zachować się odpowiednio. I nie wolno o tym mówić w obecności Johannesa - przestrzegła ich stanowczym głosem. - On może powiedzieć...

-  Co ty sobie wyobrażasz? - przerwał jej Sivert cierp­ko. - Doskonale wiemy, jakie to ważne. Miałem świado­mość, że po przeprowadzce tutaj będziemy bardziej nara­żeni na plotki. Ale chciałem tu mieszkać. Chciałem, żeby Johannes dorastał blisko przyrody i gospodarstwa. Życie w mieście to nic ciekawego. Damy sobie radę. Musimy się tylko trzymać tego, że Johan był moim ojcem. Powinien nim zresztą być - dodał ponuro.

Mali poczuła, że oblewa się rumieńcem. Przecież ona doskonale wie, do czego doprowadziła! Nic nie powiedzia­ła, pochyliła się tylko nad swoją filiżanką.

-  Co się stało, to się nie odstanie - Tordhild starała się załagodzić sprawę. - Nikt nie mógł przewidzieć, że się spotkamy. I że się ze sobą zwiążemy.

-   Życie jest dużo łatwiejsze, gdy nie opiera się na kłam­stwie - odparł krótko Sivert. - Tak jak moje.

Coś zadudniło na schodach. Mali podniosła głowę i spojrzała na syna.

-  Gdybyś wiedział, jak tego żałuję - powiedziała ci­cho. - Że zrujnowałam również twoje życie.

Sivert nie odpowiedział. Do izby weszli chłopcy.

-  Babcia - zdziwił się Johannes. - Nie słyszałem, jak wchodziłaś.

-  Przyszłam niedawno - zapewniła go Mali. - Żeby za­brać Olę Havarda do domu. Ale zostałam zaproszona na kawę, więc tu siedzę.

Johannes rzucił przeciągłe spojrzenie na tacę z cia­steczkami.

-  Dostaniecie swoją porcję - uspokoiła go Tordhild. - Tylko usiądźcie.

Nie było już mowy o plotkach. Chłopcy zabawiali to­warzystwo opowieściami ze szkoły. Johannes przyniósł podręcznik i obaj przeczytali po jednej czytance. Wkrót­ce Marilena zaczęła marudzić, zmęczona długim dniem. Zwinęła się w kłębek na kolanach Tordhild, z lalką przy­tuloną do policzka.

-  No nie, już nadszedł wieczór. Wracamy do Stornes - powiedziała Mali do Oli Havarda.

 

-  Jak długo zostanę w Stornes?

Ola Havard spojrzał na Mali, która szła tuż obok.

-  Nie rozmawialiśmy o żadnej konkretnej dacie - wy­kręciła się Mali. - Chcesz wracać do Oppstad?

-  Nie - powiedział szybko i wziął ją za rękę. - Gdybym mógł zostać w Stornes...

-  Możesz - potwierdziła Mali.

Szli dalej w milczeniu. Księżyc niczym pozłacana kula wisiał nad fiordem, rzucając długie mroczne cienie na kraj­obraz. Rampa na bańki z mlekiem wydawała się bardzo ciemna i wielka w tym oświetleniu.

-  Moja mama jest strasznie chora?

-  Tak - odparła Mali szczerze. - Wiesz o tym, prawda? Pokiwał głową w milczeniu. Chwycił ją mocniej za rękę.

-  Ja, jeśli mama umrze...

Mali nie odpowiedziała od razu. Nie była pewna, jak powinna zareagować. Skończyło się więc na tym, że moc­niej ścisnęła jego rączkę.

-  Czy mama umrze?

-  To się może zdarzyć. Nie wiem.

Dreszcz przeszył jego ciało. Mali zatrzymała się i obję­ła go ramieniem.

-  Nie wiem - powtórzyła cicho.

-  Myślę, że umrze - powiedział schrypniętym gło­sem. - Usłyszałem to podczas ostatniej wizyty doktora. Rozmawiał z Lisbeth w sieni. A ja siedziałem na schodach i słyszałem...

Objął Mali ramionami w pasie i przylgnął do niej gwał­townie. Przytuliła go czule i pogłaskała po plecach.

-  Będę całkiem sam - zaszlochał.

-  Ależ nie. Masz rodzinę w Oppstad i masz nas. Nie zapominaj o tym.

Przez chwilę stał i przytulał się, nic nie mówiąc. Chu­dym ciałkiem wstrząsnął płacz.

-  Chciałbym, żeby mama żyła - szepnął zrozpaczony.

-  Ja też bym chciała.

-  Ona mnie kocha. Teraz mama mnie kocha - powie­dział trochę niepewnie.

-  Zawsze cię kochała. Zawsze.

Nic nie odpowiedział. Wytarł nos dłonią i westchnął głęboko.

-  Czy myślisz, że mama pójdzie do nieba?

-  Jestem tego pewna - powiedziała Mali z przekona­niem. - I będzie się tobą opiekować z góry, będzie ci poma­gać.

Ola Havard odchylił głowę i popatrzył na przepiękne rozgwieżdżone niebo.

-  Będzie gwiazdą?

-  Możesz myśleć, że jest gwiazdą - powiedziała Mali. - Wybierzesz sobie jedną i będziesz myślał, że to mama. Za­wsze tak robiłam, gdy traciłam kogoś, kogo kochałam. Ruth jest tam.

Mali wskazała jedną z gwiazd. Ola Havard stał w mil­czeniu i patrzył. Potem pokiwał niemo głową i znów wziął Mali za rękę. Ruszyli w ciszy w stronę Stornes.

 

 

ROZDZIAŁ 9.

-  Czego chciała Helga? - zapytał Havard, gdy poszli już do sypialni wieczorem.

-  Zapraszała nas na wesele - odparła Mali, rozwiązu­jąc wstążkę i zabierając się do szczotkowania włosów. - Ruth Lina wychodzi za mąż w ostatnią sobotę lutego. Hel­ga chciała kupić dla niej kilim w prezencie.

-  Myślałem, że chodziło o coś nieprzyjemnego - wy­jaśnił Havard, kładąc się do łóżka. - Byłaś taka przygaszo­na przez cały wieczór.

Mali nie odpowiedziała od razu. Celowo nie powiedzia­ła Havardowi o plotkach. Trudno by im było porozmawiać bez przeszkód gdzie indziej niż w sypialni. W izbie zawsze otaczali ich ludzie, a przecież nie chciała, żeby ktokolwiek to usłyszał. Nawet Oja i Herborg. O ile tylko mogła tego uniknąć.

Mali czuła się fatalnie, od kiedy Helga opowiedziała jej o plotkach. Ciążyła jej świadomość, że ktoś jest tak bli­ski prawdy o Sivercie i Tordhild. Sądziła, że nigdy nikt na to nie wpadnie, a tymczasem plotki już zaczęły krążyć. Po wizycie na Wzgórzu pomyślała, że wszystko się jednak dobrze skończy. Sivert ma rację, nic się nie wydarzy, jeśli będą twierdzić stanowczo, że Johan był jego ojcem.

To jednak nie było wystarczającym pocieszeniem. Na­wet plotki im zaszkodzą. Ludzie już wcześniej mieli ją na oku i choć z czasem plotki ucichły, to teraz niektórzy mogą przypomnieć sobie, co się kiedyś mówiło o niej i o Joha­nie. I o dziedzicu Sivercie, pomyślała niespokojnie. O Sivercie, który miał taki talent do gry na skrzypcach i wyglą­dał jak Cygan. Dla niektórych nigdy nie był synem Johana Stornesa. Ludzie o tym mówili, przypomniała sobie Mali. I jeszcze to, że zniknął tak nagle... Ludzie szeptali po ką­tach, ale nikt się nie odważył zapytać wprost. Czuła ich spojrzenia na plecach, ale nigdy nie dawała tego po sobie poznać. Za­wsze radziła sobie sama.

Taka była szczęśliwa, gdy Sivert wrócił tu z całą rodzi­ną. Wydawało jej się, że tajemnica nigdy nie wyjdzie na jaw i że wreszcie wszystko się ułoży. Nikt nie zniszczy ży­cia ani jej, ani Sivertowi. Chyba się jednak przeliczyłam, pomyślała z ciężkim sercem i poczuła lekki skurcz w oko­licy mostka.

-  Helga chciała coś jeszcze - powiedziała w końcu ci­cho.

-  Co?

Mali odłożyła szczotkę do włosów, wstała, zrzuciła pantofle i wślizgnęła się do łóżka obok Havarda. Naciąg­nęła pled pod samą szyję. Marzła od środka. I zbierało jej się na wymioty.

-  Słyszała jakieś plotki w Surnadalen. Przyniosła je podobno jakaś Cyganka. O Sivercie... Że on... że on i Tordhild nie powinni być małżeństwem.

-  Nie powinni... Co to za historia!

Mali poczuła się jak przestraszone dziecko. Położyła głowę na piersi Havarda i załkała. Gdy popłynęły pierwsze łzy, pociągnęły za sobą całą lawinę. Uczepiona Havarda szlochała bez opamiętania.

-  Mali...

Głaskał ją po plecach i kołysał.

-  Nie zniosłabym, gdyby stało im się coś złego - łkała Mali. - Gdyby aresztowali Siverta, a Johannes... Może się zdarzyć, że im go odbiorą i...

-  Kto miałby to zrobić? To niemożliwe.

-  Skąd wiesz?

-  Sivertowi nic nie grozi, jeśli będziemy się trzymać tego, co jest zapisane w księgach kościelnych. Że jego oj­cem jest Johan Stornes. Nikt nie zdoła nic udowodnić. Ni­gdy w życiu.

Mali otarła łzy z twarzy i spojrzała na Havarda.

-  Sivert też tak mówił.

-  I tak właśnie jest. Nie można ludzi sądzić na podsta­wie plotek. Muszą być dowody. Tylko ty i Jo wiedzieliście, jak było naprawdę. Teraz Jo nie żyje, a ty zawsze twierdzi­łaś, że Johan jest ojcem Siverta. W tej sytuacji nic nikomu nie grozi. 

Mali wzięła głęboki oddech i pokiwała głową.

-  Tak myślisz?

-  Oczywiście, że tak.

-  Ale Sivert nie jest podobny do swojego ojca.

-  Ja też nie - powiedział Havard. - A jednak jestem, niestety, synem starego Gjelstada. To nie jest kwestia po­dobieństwa.

Mali poczuła, jakby ktoś zdjął jej wielki ciężar z ra­mion. Żołądek wrócił na swoje miejsce. Westchnęła głę­boko i wyciągnęła się wygodniej.

-  Tak bardzo się bałam.

-  Rozumiem cię, bo nie ma powodu do radości, gdy takie plotki zaczynają krążyć. Mnie też nie jest wesoło.

-  A jeśli lensman...

-  Co ma lensman do tego?

-  No nie wiem. To przecież poważne oskarżenie.

-  Ani lensman, ani pastor nie ma tu nic do roboty.

-  Chyba pojadę do Surnadalen i dowiem się, co to za Cyganka rozpuściła te plotki - powiedziała Mali. - Może uda mi się ją znaleźć i porozmawiać. Nie rozumiem, dla­czego...

-  Sądzę, że nie powinnaś tego robić - przerwał jej Havard zdecydowanym tonem i przyciągnął żonę do sie­bie. - Niechże te plotki umrą śmiercią naturalną. Jeśli okażesz zainteresowanie, ludzie pomyślą, że jest w nich ziarno prawdy. A przecież nie chcemy, żeby ktoś węszył w tej sprawie.

Mali leżała i zastanawiała się nad słowami Havarda. Może on ma rację, pomyślała. Mali tak bardzo chciała wiedzieć, kto to powiedział i dlaczego to zrobił. Nigdy nie miała żadnych konfliktów z Cyganami, wręcz przeciwnie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ktoś mógł życzyć źle jej i jej rodzinie.

-  Zostaw to, Mali - przykazał Havard, jakby czytał w jej myślach. - To najlepsze, co możesz zrobić.

-  I tak zrobię - postanowiła, przytulając się do jego boku. - Dziękuję, że mnie uspokoiłeś.

-  Niezbyt często tego ode mnie potrzebujesz - zauważył Havard. - Najczęściej radzisz sobie sama, Mali. Miło od cza­su do czasu przekonać się, że można ci jakoś pomóc.

-  Pomagasz mi codziennie, Havardzie. Cieszę się, że cię mam - mruknęła prawie przez sen.

Po chwili jej oddech się wyrównał. Wtedy Havard ostrożnie uwolnił swoje ramię i położył je sobie pod gło­wę. Wcale nie był taki pewien tego, co powiedział, ale nie wyobrażał sobie, że mogłoby się stać coś złego, jeśli tylko Mali będzie utrzymywać, że Johan jest ojcem Siverta. Ale pewności nie ma, pomyślał z niepokojem. Westchnął i za­mknął oczy.

Dwa dni później znów zadzwoniła Lisbeth Oppstad.

-  Wyślij Olę Havarda do domu - poprosiła.

-  Mógłby zostać jeszcze dłużej.

-  Dzięki, ale Laura chce go zobaczyć.

Mali zadrżała.

-  Gorzej z nią?

-  Tak, wczoraj był u nas lekarz i powiedział, że to już długo nie potrwa. Laura chyba zdaje sobie z tego sprawę, ponieważ dziś rano od razu zapytała o Olę Havarda. Chce się pożegnać z synem - dodała.

-  To będzie dla niego trudne.

-  Na pewno, ale nie możemy odmówić tego matce. Ży­cie nie zawsze jest proste, Mali.

-  Coś o tym wiem - rzekła Mali cierpko. - Myślałam o Oli Havardzie. To jeszcze dziecko.

-  Zajmiemy się nim najlepiej, jak zdołamy - zapew­niła Lisbeth. - A jeśli będzie bardzo źle, to wróci do was. Bardzo was wszystkich kocha, ciągle to powtarza.

-  Zawsze jest tu mile widziany, już mu to powiedzieliśmy.

-  Tak, tak - westchnęła Lisbeth. - Poślij go do domu.

-  Dobrze. Pozdrów Laurę.

 

Johannes wracał do domu sam. Odprowadził Olę Havarda do Oppstad, ale nie został zaproszony do środka. Stał w drzwiach, gdy Lisbeth pomagała się Oli Havardowi ro­zebrać. Jak tam dziwnie pachniało, przypomniał sobie. Jo­hannes był u lekarza tylko kilka razy, ale pamiętał wizytę z powodu zapalenia ucha. Pachniało wtedy tak samo jak teraz w Oppstad. Choroba, pomyślał Johannes i kopnął zaspę tak mocno, że w górę wzbiła się fontanna śniegu.

-  Odwiedzisz nas innym razem, Johannes - powie­działa Lisbeth. - Dziś nie można.

To dlatego, że mama Oli Havarda jest taka chora, po­myślał Johannes. Rozumiał to. Ola Havard powiedział, że ona może nawet umrzeć. I wtedy zaczął płakać. Johannes objął przyjaciela, ale nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Na samą myśl o śmierci ogarnęło go przerażenie. Jeśli mama Oli Havarda może umrzeć, to znaczy, że jego mamę też mogłoby spotkać to samo. Johannes spojrzał w kierun­ku Wzgórza. W oknach paliło się ciepłe światło. Chłopiec przyspieszył kroku.

-  Przyszedłeś już - przywitała go Tordhild na ganku. Wciągnął w nozdrza zapach świeżo upieczonego chle­ba i pokiwał głową.

-  Ola Havard musiał wrócić do Oppstad - powiedział, ściągając wełnianą kurtkę. - Jego mama jest bardzo chora.

-  Ojej - westchnęła Tordhild i otworzyła drzwi, żeby wytrzepać kurtkę. - To smutna wiadomość.

Johannes poszedł za matką do kuchni. W domu pano­wała cisza. Marilena pewnie śpi, pomyślał. Na ławie leża­ło sześć wielkich, świeżo upieczonych bochenków chleba przykrytych ściereczką. Johannes długo na nie patrzył.

-  Masz ochotę na piętkę?

-  O, tak - odpowiedział czym prędzej. - Mogę?

-  Tak. Zjemy koło południa. Tata poszedł na chwilę do sklepu. Zjemy, jak tylko wróci - powiedziała Tordhild, nastawiając kawę.

Johannes wdrapał się na krzesło i oparł o stół łokciami.

-  Mama Oli Havarda może umrzeć - stwierdził nagle.

-  Kto ci to powiedział?

-  Ola Havard. On to wie.

-  Tak - zamyśliła się Tordhild. - To chyba prawda.

-  Ale przecież Laura nie jest wcale stara - ciągnął Jo­hannes.

-  Ale jest bardzo chora.

-  Czy... czy ty też możesz umrzeć? - zapytał Johan­nes, nie patrząc na matkę.

Tordhild spojrzała na niego badawczo. Potem podeszła do syna i mocno go przytuliła.

-  Przyszło ci coś takiego do głowy, Johannes?

-  Ola Havard będzie całkiem sam, gdy jego mama umrze.

-  Ja tak prędko nie umrę.

-  Na pewno?

-  Nie, nikt nie może być tego pewien - przyznała To­rdhild i przygładziła jego niesforną czuprynę. - Ale jestem młoda i zdrowa. Nie powinieneś się tym martwić, Johannes.

-  I tak się martwię - mruknął i ukrył twarz w jej ra­mieniu.

Pachniała tak ładnie, czuł się przy niej tak bezpiecznie. Objął ją rękami w pasie i mocno ścisnął. Nagle przypo­mniał mu się zapach z Oppstad. I Ola Havard, który został tam w sieni, ze zwieszonymi ramionami i niepewnym spoj­rzeniem. Johannes widział, że przyjaciel się boi.

-  Tak mi żal Oli Havarda - szepnął wzruszony.

I nie mógł już powstrzymać łez, które cisnęły się do oczu. Ukrył twarz w dłoniach i załkał. Tordhild przysunę­ła się bliżej i pogłaskała syna po głowie.

-  Mnie też go żal - przyznała. - Ale Ola Havard ma w tobie wielkiego przyjaciela.

-  Ale straci mamę - łkał Johannes. - Kto mu będzie czytał wieczorami? I do kogo pójdzie, jak mu będzie smut­no? Gdybym ja ciebie nie miał...

-  Ma rodzinę w Oppstad - pocieszyła synka Tordhild. - I ma tatę w Stornes. Mali na pewno będzie mu czytała. Już teraz to robi.

-  Ale ona nie jest jego mamą.

-  Nie - przyznała Tordhild.

Johannes uniósł zapłakaną twarz.

-  Będzie mógł przyjść do ciebie - powiedział i zarzucił jej ręce na szyję. - Prawda?

-  Prawda - pokiwała głową. - Jeśli tylko zechce.

-  Powiem mu to - powiedział Johannes i potarł nos rękawem. - Na pewno będzie mu lepiej dzięki temu.

- Zrób to - zachęciła go Tordhild i podniosła się. - A teraz nakryjemy do stołu. Pomożesz mi?

Tordhild zerkała na syna, gdy rozstawiał kubki i szklan­ki. Otarł już oczy, ale matka dobrze go znała i wiedziała, że wciąż jest przygnębiony i przerażony. Śmierć w Oppstad będzie dla niego wielkim ciosem. Muszę o tym porozma­wiać z Sivertem, pomyślała. Może dobrze by było, gdyby ojciec uspokoił Johannesa.

-  Mama chce z tobą porozmawiać - powiedziała Lisabeth, gdy Ola Havard wszedł do izby w Oppstad. - Umy­jesz się trochę, a potem cię zaprowadzę na górę.

-  Muszę? - mruknął Ola Havard.

Lisbeth zaprowadziła go do kranu i podała mydło.

-  Na pewno chcesz porozmawiać z mamą.

Ola Havard nie odpowiedział. Długo obracał kostkę mydła w rękach, aż wreszcie Lisbeth zabrała mu ją i odło­żyła. Serce podchodziło mu do gardła. Bał się. Najchętniej zostałby w Stornes. Tam przynajmniej wszyscy są zdrowi. Pewnie, że chciał, żeby mama wyzdrowiała, ale w głębi serca nie miał już żadnej nadziei. Nie wiedział dlaczego, ale coś mu mówiło, że ta chuda, blada kobieta w zbyt wiel­kim łóżku nigdy nie wyzdrowieje. Mama nikła w oczach, a on nie mógł na to patrzeć. To go przerażało.

Lisbeth osuszyła mu twarz ręcznikiem i wyjęła grzebień. Stał cicho ze zwieszonymi ramionami, gdy go czesała.

-  Chodź - powiedziała. - Zaprowadzę cię na górę. Schody na poddasze wydały mu się bardziej strome i dłuższe niż przedtem. Ola Havard szedł za Lisbeth i czuł, że braknie mu tchu. Krew tętniła mu w uszach. O czym miałby rozmawiać z matką, zaniepokoił się.

-  Mama jest bardzo chora - szepnął, gdy dotarli na górę.

-  Tak - potwierdziła Lisbeth, idąc przez korytarz. - Nic na to nie możemy poradzić, mój drogi. Mama chce z tobą porozmawiać - powtórzyła.

-  Dlaczego?

-  Nie wiem - odparła Lisbeth wymijająco. - Wiem tyl­ko, że chce cię zobaczyć.

Zatrzymała się przed drzwiami sypialni, w której le­żała Laura. Ola Havard poczuł, że coś dławi mu gardło. Chciał uciec, ale Lisbeth otworzyła drzwi i wepchnęła go do pokoju.

-  To Ola Havard, Lauro - powiedziała.

W pokoju panował półmrok. Światło dzienne było co­raz słabsze. Lisbeth popchnęła Olę Havarda w stronę łóż­ka.

-  Zapalę lampę - powiedziała, wyjmując pudełko za­pałek z kieszeni fartucha.

Migający płomień lampy rzucał cienie na łóżko. Poło­wa matczynej twarzy była pogrążona w mroku, druga po­łowa odcinała się szarą bielą od poduszki. Laura wyciąg­nęła szczupłą dłoń do syna.

-  Ola Havard - powiedziała głosem, którego nie roz­poznał. Jakby głos jej pękł, pomyślał chłopiec, jakby roz­padł się na kawałki.

-  To ja już pójdę - oświadczyła cicho Lisbeth. - Sam później trafisz na dół, prawda?

Drzwi się za nią zamknęły i Ola Havard został sam w cichym, ciemnym pokoju. Dłoń, w której Laura trzyma­ła jego rękę, była zadziwiająco zimna.

-  Byłeś w Stornes?

Ola Havard pokiwał głową. Jakby stracił głos. Zakasłał nawet.

-  Tak - szepnął.

-  Dobrze ci tam?

-  Dobrze - odparł pospiesznie.

-  Havard jest twoim ojcem.

-  Teraz już wiem.

-  I bardzo mu na tobie zależy.

Ola Havard nie odpowiedział. Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

-  Tak bardzo cię kocham - powiedziała Laura cicho. - Może nie byłam najlepszą matką. Wiem o tym. Ale zawsze cię bardzo kochałam, musisz mi wierzyć.

Ola Havard poczuł, że palą go policzki. Pochylił głowę i utkwił wzrok w narzucie.

Nie wierzył, że zawsze go kochała. Ale i tak ją kochał. Była jego matką. Bolało go bardzo, gdy czuł, że matka kocha tylko jego brata, ale pogodził się z tym. Podobnie jak pogodził się z tym, że ciągle wprowadzali się do nich jacyś mężczyźni. Nienawidził ich, bo chciał ją mieć tylko dla siebie. Pragnął, żeby uśmiechnęła się do niego tak promiennie jak do wszystkich innych. Nieczęsto tego do­świadczał.

Nigdy mu nie czytała, nigdy nie pytała, co u niego sły­chać, z reguły musiał kłaść się sam. „Duzi chłopcy sami się kładą", zbywała go, gdy prosił, by go odprowadziła na górę. Dlatego przytulał się do swego misia. Wszystko, co chciał opowiedzieć matce, opowiadał misiowi. Gunvald mówił, że chłopcy nie bawią się misiami, że robią to tyl­ko dziewczynki. Ola Havard bał się bardzo, że Gunvald wyrzuci Burre, i każdego ranka chował misia pod mate­racem, żeby Gunvald go nie znalazł. Zawsze mu się wy­dawało, że będzie bardziej tęsknił za misiem niż za mamą, gdyby oboje mieli nagle zniknąć. Tak to było.

Ale po śmierci Oli Pedera wszystko się zmieniło. Nag­le mama zaczęła go odprowadzać do łóżka. Przytulała go, płakała i mówiła, że mają już tylko siebie nawzajem. Że został jej tylko on. Ola Havard nie mógł uwierzyć, że to prawda. Smucił się po śmierci brata, ale żal wypierała ra­dość z tego, że mama go jednak kocha! Bo mówiła, że go kocha. Przytulała go, rozmawiała z nim, a on nie posiadał się ze szczęścia.

 I wtedy zachorowała. Strach dławił mu gardło, gdy zauważył, że mama ciągle wymiotuje. Przez pewien czas wierzył, gdy mówiła, że to tylko jakiś wirus, bo w głębi duszy pragnął, by tak było. Po chrzcinach w Granvold zrozumiał, że to coś innego. Kruche poczucie szczęścia zamieniło się w żal, choć nic nie mówił. Teraz wiedział, że mama niedługo umrze. Wszyscy dokoła niego umierają, zasępił się. Coś z nim nie tak.

-  Chciałabym wyzdrowieć - powiedziała Laura ci­cho. - Wtedy oboje mieszkalibyśmy w Storhaug, prawda?

Pokiwał głową i poczuł, że łzy cisną mu się do oczu. Po co ona to mówi, pomyślał.

-  Storhaug należy do ciebie - ciągnęła. - Najpiękniej­szy dwór w całym Kvannes. Z czasem przejmiesz dwór i będziesz zarządzał gospodarstwem. Obiecujesz?

-  Tak - szepnął nabrzmiałym ze wzruszenia głosem.

-  Havard ci pomoże, jestem tego pewna.

Znów zapadła cisza. Matka uniosła się trochę na łóż­ku. Na jej twarz padło światło. Jej wielkie oczy błyszczały dziwnym, gorączkowym blaskiem.

-  Jestem chora, synku. Niewiele życia mi zostało. Wiesz o tym, prawda?

Pokiwał niemo głową.

-  Chciałabym żyć dalej - ciągnęła schrypniętym gło­sem. - Jeszcze długo być twoją mamą. Ale tak nie będzie. Zamieszkasz tu, w Oppstad, póki nie dorośniesz na tyle, żeby przejąć Storhaug. Lisbeth i Anders zajmą się tobą, kiedy mnie nie będzie. I masz jeszcze ojca. Trzymaj się ojca.

Ola Havard pochylił głowę. Zacisnął wargi, żeby mama nie usłyszała jego płaczu. Ciepłe łzy popłynęły po ręce, którą wciąż trzymała Laura.

-  Nie płacz, mój chłopcze - szepnęła, uniosła dłoń i objęła go za szyję. - Nie płacz, Ola.

Nagle zrobiło mu się zbyt ciężko. Położył się na łóżku i rozszlochał. Matka nic nie powiedziała. Głaskała go tyl­ko po plecach.

-  Ja też chcę umrzeć - łkał rozpaczliwie. - Nie chcę cię stracić!

-  Zawsze się będę tobą opiekować - powiedziała cicho. Bezsilną dłonią wciąż głaskała syna po plecach. - Obiecu­ję. Ale moje życie dobiega końca. To nie zależy ode mnie.

-  A od kogo?

-  Od Boga.

-  Ale ja się modliłem, żeby.

-  Pewnie nie usłyszał - westchnęła Laura ciężko. - Ja też się modliłam, mój chłopcze.

Ola Havard usiadł. Wytarł nos rękawem i płakał dalej. Mama wzięła go za ręce i uśmiechnęła się.

-  Obiecaj mi, że będziesz dobry - powiedziała. - Tak żebym była z ciebie dumna.

Pokiwał głową w milczeniu. Nagle szczupłą twarz mat­ki przeszył grymas bólu. Puściła go i przycisnęła dłonie do brzucha. Ola Havard spojrzał na nią zaczerwienionymi oczami.

-  Co się dzieje, mamo?

-  Nic takiego - jęknęła lekko. - Ale chyba powinieneś już iść. Przyślij do mnie Lisbeth, dobrze?

Podniósł się, ale nogi się pod nim trzęsły, stał więc nie­pewnie koło łóżka.

-  Mogę cię przytulić? - szepnęła.

Podszedł bliżej, a ona zarzuciła mu ręce na szyję i przy­tuliła z zadziwiającą siłą. Poczuł jej wilgotną skórę na po­liczku i ten obcy zapach, który unosił się w całym domu. Może to zapach śmierci, pomyślał.

-  Idź już, mój chłopcze.

Jej głos był nabrzmiały łzami. Puścił ją i wyprostował się. Przez chwilę stał i patrzył na matkę. Utrwalał jej obraz w pamięci. I nagle ujrzał ją taką, jaką była dawniej: zdro­wą i roześmianą, z włosami rozwianymi wokół głowy.

-  Mamo... - Wyciągnął rękę, ale prawie nic nie wi­dział, bo oczy zaszły mu łzami. - Mamo...

-  Idź już - szepnęła z trudem. - Żyj dobrze, synu.

Potknął się, wychodząc na ciemny korytarz. Płacz cał­kiem go obezwładnił, Ola Havard skulił się i przycisnął dłonie do brzucha. Wtedy wydało mu się, że ktoś za nim idzie. Obrócił się przerażony, ale nikogo nie zobaczył. Spod drzwi, za którymi leżała mama, wydobywało się tyl­ko słabe światło. Ruszył na dół. Lisbeth czekała na nie­go w sieni. Wzięła go w ramiona i mocno przytuliła. Ola Havard przylgnął do niej i zapłakał.

-  No już, mój chłopcze, wszystko się ułoży - powie­działa, głaszcząc go po głowie.

Ale on wiedział, że nic się nie ułoży. Pożegnał się już na zawsze ze swoją matką. Jestem teraz sam na świecie, pomyślał.

 

ROZDZIAŁ 10.

 

Następnego dnia wieść o śmierci Laury dotarła do Stornes. Laura zmarła nocą. Havard pobladł, gdy to usły­szał.

-  Jak się miewa Ola Havard? - zapytał, gdy Mali weszła do izby po rozmowie z Lisbeth. - Tyle na niego spadło.

-  Płacze - powiedziała Mali. - Płacze od wczoraj.

-  Co się wczoraj stało?

-  Rozmawiał z matką.

-  Sam na sam?

-  Tak to zrozumiałam. Laura tak chciała - dodała. - Ale dziś po nabożeństwie wróci do nas. Lepiej, żeby miesz­kał tu aż do pogrzebu.

-  A potem?

-  Nie wiem, jak zamierzają to rozwiązać, ale Ola Havard ma mieszkać w Oppstad. Wydaje mi się, że tak to zaplanowali, przynajmniej na jakiś czas. Dziadkowie ze Storhaug będą chcieli, żeby z czasem się tam przeniósł, ale sądzę, że na razie jest na to za wcześnie.

-  To nie są jego dziadkowie - powiedział Havard ponuro. - Nie słyszałem, żeby miał z nimi dobry kontakt. Ma przecież nas. Kristen i wszyscy w Gjelstad też by chcieli go zobaczyć. To oni są jego rodziną.

-  Jego dziadek zarządza dworem w Storhaug - po­wtórzyła Mali. - Ola Havard potrzebuje kontaktu z rodzi­ną ze Storhaug. Za jakiś czas ma przecież przejąć dwór, a więc to całkiem rozsądne, że będzie tam częściej bywać. Wszystko się ułoży, gdy tylko minie trochę czasu. Powinie­neś się cieszyć, że Ola Havard odziedziczy taki wspaniały dwór - dodała. - To mu zapewni przyszłość. A Storhaugowie to dobrzy ludzie. Wszyscy tak mówią. Nie odtrącili Oli Havarda, gdy się okazało, że nie jest ich wnukiem. My­ślę, że to dobrze o nich świadczy. Prawie wszyscy, których znam, zareagowaliby inaczej - dodała, nie wymieniając żadnych nazwisk.

-  Przecież to nie jego wina. Nic nie poradzi na to, że...

-  Ale mimo wszystko to niezwykłe. Pomyśl tylko, ile się nacierpieli ci Storhaugowie. Stracili syna i wnuka. I do­wiedzieli się, że młodszy wnuk nie jest tym, za kogo go cały czas uważali. To wszystko nie takie proste.

Havard nic nie odpowiedział.

-  Musimy iść na nabożeństwo - powiedział cicho.

-  Oczywiście - odparła Mali. - Również ze względu na Olę Havarda. On nas potrzebuje.

-  Jak myślisz, jak on to przyjął?

-  Powinieneś z nim dziś wieczorem porozmawiać - od­parła Mali. - Na pewno tego potrzebuje.

Coś zaszurało w sieni i w drzwiach nagle stanął Johan­nes, biały od stóp do głów.

-  To ja - uśmiechnął się, wtykając głowę do izby.

-  Musimy cię trochę otrzepać, zanim wejdziesz do środka - powiedziała Mali. - Wyglądasz jak bałwanek. Jak to zrobiłeś?

-  Przewróciłem się parę razy - wyjaśnił. - Jest tyle śniegu. I ulepiłem bałwana tam, koło mostu, ale się roz­padł.

-  I tym się różni od ciebie - roześmiała się Mali, po­magając mu zdjąć ubranie. Johannes wszedł do izby boso, z policzkami zaczerwienionymi po spacerze ze Wzgórza.

-  Mama Oli Havarda nie żyje - powiedziała Mali i popa­trzyła na wnuka. - Wiesz, że była bardzo chora, prawda?

Johannes popatrzył na nią zaokrąglonymi oczami.

-  Nie żyje? Ale jak to... Przecież Ola Havard...

-  Ola Havard jest teraz w Oppstad, ale wróci tu z nami jeszcze dziś, po nabożeństwie.

-  Ja też idę na nabożeństwo!

-  Nie, musisz tu na niego zaczekać. Takie nabożeń­stwo...

-  Ola Havard mnie potrzebuje - powiedział Johan­nes zdecydowanym tonem. - Stracił matkę. Biedny Ola Havard - powiedział z oczami pełnymi łez. - Tak mi go żal.

-  To prawda - pokiwała głową Mali. - Ola Havard po­trzebuje takiego dobrego przyjaciela jak ty. Ale myślę, że powinieneś zostać i tu na niego zaczekać.

-  Idę z wami - postanowił chłopiec.

-  Najpierw musimy zapytać mamę - orzekła Mali. - Będzie tak, jak ona zadecyduje.

 

Poszli do Oppstad bez Johannesa. Zarówno Tordhild, jak i Sivert uznali, że Johannes powinien poczekać na przyja­ciela w Stornes. Johannes zupełnie się z tym nie zgadzał, ale musiał się podporządkować.

Ola Havard siedział sam na kanapie, gdy Mali i Havard weszli do izby w Oppstad. W izbie było mnóstwo ludzi, ale chłopak od razu ich zauważył, jakby na nich czekał. Pod­niósł się, blady i zapłakany, i ruszył w ich stronę. Ludzie, któ­rych mijał, głaskali go po głowie i próbowali zagadywać, ale on na nikogo nie zwracał uwagi. Patrzył tylko na Havarda. Gdy podszedł do ojca, objął go w pasie rękami i mocno się przytulił. Drobnym ciałem chłopca wstrząsał płacz.

-  No już, już - powiedział Havard spokojnie i pociąg­nął małego za sobą do spokojnego kąta koło pieca. - Już tu jesteśmy.

-  Mama umarła.

-  Tak, bardzo mi przykro.

-  Co ja teraz zrobię?

-  Masz rodzinę tutaj i w Storhaug. I masz Mali oraz mnie.

-  Ale gdzie będę mieszkał?

-  Porozmawiamy o tym z twoimi dziadkami, Ola Havardzie. Na pewno wszystko się wyjaśni.

-  Czy mogę mieszkać w Stornes?

-  Od czasu do czasu na pewno - powiedział Havard wy­mijająco i szybko zerknął na Mali. - W każdym razie dziś na pewno pojedziesz z nami. Johannes na ciebie czeka.

Ktoś zaklaskał i w izbie zapadła cisza. Havard przygar­nął syna i położył mu ciepłą dłoń na ramieniu. Tak stali przez cale nabożeństwo.

 

Ola Havard mieszkał w Stornes aż do pogrzebu. W zasa­dzie wszystko poszło dużo lepiej, niż Mali się spodziewała. Czasami wydawało jej się, że chłopcu spadł jakby kamień z serca. Tęsknił oczywiście za matką. Wieczory były peł­ne płaczu i rozpaczy. Trudno go było pocieszyć, nie mógł dojrzeć w tym wszystkim sensu, zastanawiał się, dlaczego wszyscy wokół niego umierają. Ciągle powtarzał, że wisi nad nim jakaś klątwa. Mali próbowała pocieszać i tłuma­czyć, ale nie na wiele się to zdało. Czasami jednak wyda­wał jej się znacznie spokojniejszy niż wtedy, gdy Laura chorowała. Spał też dużo lepiej. Na pewno straszna choroba budziła w nim niepokój i niepewność. Teraz wszystko było jasne i z czasem zaczął powoli akceptować swój smut­ny los. Codziennie powracało jedno pytanie:

-  Gdzie będę mieszkał?

-  Musimy się spotkać z Oppstadami i Storhaugami, żeby podjąć decyzję co do przyszłości Oli Havarda - po­wiedziała Mali pewnego wieczoru mężowi. - Nie możemy tego już dłużej odkładać. Chłopak potrzebuje spokoju i pewności, a teraz mu tego brakuje. Nie wiemy jeszcze, co tamci myślą.

-  A nie może tu zostać, w każdym razie na pewien czas? Póki się nie wyciszy.

-  To tylko awaryjne rozwiązanie. Nie możemy ciągać chłopaka z domu do domu, kiedy nam dorosłym pasuje. Trzeba wymyślić jakieś stałe rozwiązanie. Chodzi także o szkołę.

-  Przecież chodzi do naszej szkoły.

-  Tak, ale powinien chodzić do Kvannes.

-  Tam byłby zupełnie sam.

-  Ma tam swoich dziadków.

Havard nic nie odpowiedział, ale Mali wiedziała, jakie jest jego zdanie. Nie uważał starych Storhaugów za dziad­ków swojego syna i rzeczywiście wcale nimi nie byli. Nie należało jednak kręcić nosem na to, że pragnęli wziąć na siebie rolę, którą grali zresztą od urodzenia chłopca. Nale­ży zadbać, by Ola Havard był mocno związany z dworem w Storhaug, a stanie się to wówczas, gdy chłopak tam za­mieszka. Mali w ten właśnie sposób patrzyła na sprawę.

-  Porozmawiam z Lisbeth - powiedziała. - Myślę, że powinniśmy się spotkać wszyscy razem. I że Ola Havard powinien być przy tym spotkaniu. O niego przecież cho­dzi. Chciałabym, żeby zrozumiał, że jest dziedzicem. To bardzo ważne dla niego i dla jego przyszłości.

-  Skoro tak uważasz - mruknął Havard, układając się wygodniej.

-  Tak uważam i ty też tak powinieneś uważać - stwier­dziła stanowczo Mali. Wślizgnęła się do łóżka i otuliła ple­dem.

-  Rozumiem, że dwór w Storhaug to ważna sprawa - pokiwał głową Havard. - Boję się tylko, że on będzie się tam źle czuł. Że poczuje się całkiem opuszczony...

-  Przecież będzie nas odwiedzał tak samo jak przedtem - powiedziała Mali, układając się na ramieniu męża. - Nie za­uważy różnicy. Na pewno będzie też często bywał w Oppstad. Peder i Asbjorg to przecież jego dziadkowie, a Anders i Lis­beth - to wuj i ciotka. Nie ma wątpliwości, że zechcą go czę­sto widywać. Ale najlepiej będzie, jeśli na stałe zamieszka w Storhaug. Odziedziczy kiedyś ten dwór.

-  Kiedy chcesz zorganizować takie spotkanie?

-  Muszę porozmawiać z Lisbeth i zadzwonić do Storh­aug. Ale chyba dopiero po pogrzebie. Na pewno nie przed.

Leżeli przez chwilę w milczeniu. Usłyszeli kaszel O1ava. Na szczęście nie zdarza się to już tak często, pomyślała Mali. O1av czuje się dużo lepiej i nikogo nie zaraził, gdy był tak bardzo przeziębiony. Oby tylko reszta zimy minęła równie spokojnie. Zostały jeszcze trzy miesiące do wiosny.

 

Podczas pogrzebu Mali wspomniała zarówno Storhaugom, jak i Oppstadom o pomyśle wspólnego spotkania. Odpo­wiedni moment przytrafił się podczas poczęstunku, gdy siedziała koło starego Oli Storhauga i jego żony.

-  Myślę, że to dobry pomysł - pokiwał głową Ola ze zro­zumieniem. - Długo się zastanawialiśmy, jak to się ułoży.

-  To był trudny okres - westchnęła jego żona. - Nie­szczęście za nieszczęściem.

-  Los was ciężko doświadczył - przytaknęła Mali.

-  Muszę przyznać, że przeżyliśmy szok, gdy się okaza­ło, że Ola Havard nie jest... no, że nie jest synem Oli. Bo to chyba prawda - zapytał i spojrzał badawczo na Mali. - To nie był tylko kolejny wymysł Laury.

-  Nie, to prawda - powiedziała cicho Mali. - Przykro mi, że dowiedzieliście się o tym w taki sposób. Powinni­śmy wszystko wyjaśnić już dawno temu. Ale to nie było proste dla nikogo - dodała.

-  Tobie na pewno nie było łatwo - stwierdził Storhaug i spojrzał na Mali.

-  Havard od razu mi wszystko wyznał - powiedziała Mali, rumieniąc się. - Postanowiłam mu wybaczyć. To był tylko... przelotny romans - dodała bezradnie.

-  Teraz uważamy Olę Havarda ze swego wnuka - oświad­czyła Elise, ocierając łzę. - Chłopiec dorastał w Storhaug, a my staraliśmy się nim dobrze opiekować. Ale nie zawsze było to dla nas takie proste, bo...

Elise Storhaug przerwała i oblała się rumieńcem. Po­słała Mali przepraszające spojrzenie.

-  Nie należy źle mówić o zmarłych - powiedziała i spuściła wzrok.

-  Wiem, co masz na myśli - pokiwała głową Mali. - Havard i ja bardzo się cieszymy, że teraz traktujecie Olę Havarda jak własnego wnuka. Wielu by się od niego od­wróciło, gdy prawda wyszła na jaw.

-  Ola Havard powinien przejąć po nas dwór - oświad­czył Storhaug spokojnie. - Teraz on jest dziedzicem i od niego zależy przyszłość majątku. A poza tym go kocha­my. Wiesz, że mieliśmy tylko jednego syna i... W naszych oczach Ola Havard jest w dalszym ciągu jego potomkiem. Zawsze w to wierzyliśmy i niech już tak zostanie.

Mali pokiwała głową. I przedstawiła swoje plany. Storhaugowie chętnie przystali na spotkanie, zażyczyli sobie jednak, by odbyło się u nich. W zasadzie Laura powin­na być pochowana w Storhaug, ale z czysto praktycznych względów łatwiej było ją pogrzebać w Oppstad, tam gdzie umarła.

-  Chciałbym, żeby Ola Havard wiedział, że Storhaug to jego dwór. Nigdy nie czuł się tam jak w domu - wyznał Ola. - Laura zajmowała się przede wszystkim starszym sy­nem. To Ola Peder był dziedzicem.

-  Myślę, że to dobry pomysł - przytaknęła Mali. - Może umówimy się na pojutrze?

Tamci pokiwali głowami, a Mali poszła poszukać Lis­beth.

-  To był piękny pogrzeb - powiedziała cicho.

-  O, tak. Przyjechało tylu ludzi. Cieszę się z tego, prze­de wszystkim ze względu na Olę Havarda. Zawsze był taki przeczulony na punkcie matki, cierpiał, gdy wchodziła w kolejny konflikt. Miała skłonności do kłótni. Często była bezwzględna. I jeszcze ci wszyscy jej mężczyźni... Lu­dzie ciągle o niej plotkowali. Dziś Ola Havard zobaczył, że tylu ludzi przyszło, by oddać jej cześć. Ola Havard też umiał się zachować.

-  Owszem - potwierdziła Mali, zerkając na Olę Havarda i Johannesa, którzy siedzieli razem z Sivertem i Tordhild. - Najbardziej się cieszę, że już po wszystkim. To dobrze dla niego.

-  To prawda - pokiwała głową Lisbeth. - Oj, prawda.

-  Rozmawiałam ze Storhaugami - ciągnęła Mali. - Czy moglibyście przyjechać pojutrze do Storhaug, żeby podyskutować o przyszłości Oli Havarda? Musimy ustalić, gdzie chłopiec będzie mieszkał.

-  My też się nad tym zastanawialiśmy. Ja i Peder - rzek­ła Lisbeth. - Chętnie byśmy go zatrzymali, ale jego miej­sce jest w Storhaug. Jest przecież dziedzicem.

-  My też chcielibyśmy go często widywać - powiedzia­ła Mali. - Powinien odwiedzać ojca, gdy tylko będzie miał na to ochotę, ale musi wiedzieć, gdzie jest jego miejsce. A zatem spotkamy się w Storhaug?

-  Dobrze. Mam nadzieję, że chłopiec nie poczuje, że chcemy go od siebie odsunąć.

-  Od nas zależy, jak załatwimy sprawę - powiedziała Mali. - Najlepiej będzie, jeśli poczuje się dumny ze Stor­haug. Jeśli ucieszy się, że jest właścicielem dworu. Bo tak przecież jest - dodała. - Pomimo wszystkich nieszczęść, które go dotknęły, jest dziedzicem wielkiego dworu. I ma zapewnioną przyszłość.

 

Gdy wracali do domu po południu, Mali pociągnęła Jo­hannesa za rękaw.

-  Chciałbyś pojechać z nami do Storhaug pojutrze? Chcemy odwiedzić dwór, który należy do Oli Havarda.

-  O, tak - Johannes zapalił się do pomysłu. - Chcę.

-  Zgodzisz się? - zapytała Mali synową.

-  Zgodzę się - potwierdziła Tordhild.

Sprawa była zatem przesądzona.

 

Storhaug był najpiękniejszym dworem w Kvannes. Z po­łożonego wysoko domu rozpościerał się widok na fiord i okoliczne góry. Mali napawała się tym imponującym widokiem, gdy sanie zajechały na obszerne podwórze.

-  To wspaniały dwór - powiedziała do Havarda, który pomagał jej wysiąść z sań.

-  A i owszem - potwierdził Havard. - Piękny i zadba­ny dzięki staremu Storhaugowi - dodał. - Laura nie była najlepszą gospodynią. I nie nadawała się też do pomocy.

-  Czy to jest dwór Oli Havarda? - zainteresował się Johannes i zaczął rozglądać się na wszystkie strony, zeska­kując z sań.

-  Tak - potwierdziła Mali. - Piękny dwór, prawda?

-  Bardzo piękny - pokiwał głową przejęty Johannes. - Będę tu przyjeżdżał, żeby mu pomagać.

-  Na pewno się ucieszy - uśmiechnął się Havard. - Musisz mu to powiedzieć.

Długie domostwo bieliło się w promieniach zimowego słońca. Drzwi prowadzące do sieni stanęły otworem, nim goście dotarli na ganek. Z sieni wyszła Elise Storhaug. A tuż za nią Ola Havard.

-  Witajcie w Storhaug - powiedziała przyjaźnie, kła­dąc dłoń na ramieniu Oli Havarda. - Jak to miło, że też przyjechałeś, Johannes.

-  Nigdy nie widziałem tego dworu.

-  W takim razie powinieneś później wszystko obejrzeć - uśmiechnęła się Elise. - Ola Havard zna już tu każdy kąt.

-  Masz dużo zwierząt? - zainteresował się Johannes, zer­kając w stronę obszernej, pomalowanej na czerwono obory.

-  Mnóstwo zwierząt, o tak! - Przez szczupłą twarz Oli Havarda przemknął wyraz dumy. - Są krowy i owce, dwa konie, kury i świnie, i... i kot - dodał. - Chcesz zobaczyć?

-  Mieliśmy najpierw porozmawiać... - zaczęła Elise.

-  Może dobrze by było, gdyby Ola Havard teraz opro­wadził Johannesa po gospodarstwie - wtrącił Havard. - Zanim zaczniemy rozmawiać.

-  W takim razie idźcie - kiwnęła głową Elise. - Ale ubierz się ciepło - upomniała Olę Havarda.

Chłopcy znikli w oborze, a Mali i Havard weszli do środka. Izba była obszerna, prawie tak wielka jak w Stor­nes. Długi stół miał rzeźbione nogi, a narożna serwantka koło honorowego krzesła była stara i pięknie zdobiona. Na podłodze leżały czyste, kolorowe chodniki, a w oknach stały kwitnące rośliny, pomimo niesprzyjającej pory roku. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i ciasta drożdżowego. Peder i Lisbeth Oppstadowie pod­nieśli się na widok wchodzących. To oni mieli reprezen­tować dziadków ze strony matki. Ola Storhaug stał koło wielkiego zegara, wyprostowany i spokojny. Wyciągnął dłoń na powitanie.

-  Witajcie w Storhaug - powiedział.

-  Chłopcy znikli? - zapytała Lisbeth.

-  Tak, uznałem, że może to dobry pomysł, żeby Ola Havard pokazał najpierw Johannesowi dom i zwierzęta.

To nam powinno ułatwić rozmowy - stwierdził Havard, siadając w fotelu.

-  Zacznijmy od kawy - zaproponowała Elise i dała znak jednej ze służących, która po chwili zjawiła się z błyszczącym dzbankiem z kawą.

-  Możemy porozmawiać przez chwilę o tym, czego pragniemy dla Oli Havarda - zaczął Storhaug. - Dobrze by było, gdybyśmy wszystko między sobą uzgodnili, zanim to przedstawimy chłopcu.

-  Co masz na myśli? - zapytała Mali, sięgając po ka­wałek pachnącego, świeżego ciasta.

-  Rozumiemy, że zarówno wszyscy w Oppstad, jak i wszyscy w Stornes chcą mieć bliski kontakt z Olą Havardem. I nie mamy nic przeciwko temu. Ale dla nas ważne jest to, by chłopak uważał Storhaug za swój dom. Kiedyś przejmie ten dwór.

-  To brzmi mądrze i rozsądnie - oświadczył Peder. - W każdym razie my się z tym zgadzamy.

-  My także - powiedział Havard, zerkając na Mali. - Ale on musi od czasu do czasu bywać także u nas.

-  Oczywiście - zgodził się Ola Storhaug. - Ale tu bę­dzie mieszkał na stałe i tu będzie chodził do szkoły. I miło nam tu będzie was wszystkich gościć jak najczęściej - do­dał. - Do tej pory rzadko tu przyjeżdżaliście.

-  Czy wszystkie dokumenty dotyczące dworu są w po­rządku? - zapytał Havard, patrząc na starego Storhauga. - Chodzi mi...

-  Wiem, o co ci chodzi - przerwał mu Ola Storhaug. - Co do tego nigdy nie było żadnych wątpliwości, choć prze­żyliśmy szok, gdy się dowiedzieliśmy, że to nie Ola, ale ty jesteś ojcem chłopaka.

-  Rozumiem - powiedział Havard, spuszczając wzrok.

-  Zawsze uważaliśmy Olę Havarda za członka rodzi­ny - ciągnął Ola Storhaug. - I tak będzie nadal. Ale chło­piec musi mieszkać tutaj, z nami. Ja tego oczekuję.

-  Nie oczekujesz zbyt wiele - rzekła Mali, spoglądając znacząco na Havarda. - Teraz musimy tylko wytłumaczyć chłopcu, że tak będzie dla niego najlepiej.

Usłyszeli śmiech i szmer rozmowy i zobaczyli, że obaj chłopcy idą przez podwórze, żywo gestykulując w trakcie pogawędki. Elise wyszła do sieni, żeby ich zaprosić. Po chwili byli już w izbie, zarumienieni od mrozu.

-  Tutaj jest więcej dojnych krów niż w Stornes - zaczął Johannes z podziwem. - A na dodatek mają cielę! Wczoraj się urodziło nowe cielę, prawda, Ola Havard? Nie miało na razie imienia, ale teraz nazywa się Johannes - zaśmiał się radośnie. - Prawda?

-  Tak, bo to było moje cielę - powiedział Ola Havard, spoglądając na starych Storhaugów. - Prawda?

-  Jak najbardziej - kiwnął głową Ola Storhaug. - I te­raz nazywa się Johannes?

-  Tak. I obaj będziemy go doglądać. Prawda, Johannes?

-  Jeśli mogę?

-  Możesz - zgodził się stary Storhaug. - W takim razie zo­staniesz tu chyba na weekend, bo to przecież kawałek drogi.

-  Ty, Ola Havardzie, zamieszkasz tu teraz, żeby doglą­dać swego dworu i swoich zwierząt - powiedział Peder, patrząc na chłopca. - Dziadek potrzebuje twojej pomocy.

-  Na pewno potrzebuje - powiedział Ola Havard, a w jego oczach błysnęła duma.

-  A jak będziesz miał czas, to przyjedziesz do nas w od­wiedziny - dorzucił Havard. - Co o tym sądzisz?

-  Tak, to chyba dobry pomysł - powiedział Ola Havard, zadowolony, że wszyscy interesują się nim i dworem. - Bo będę mógł was często odwiedzać, prawda?

-  Tak często, jak zechcesz - potwierdziła Mali. - Ale tutaj będziesz chodził do szkoły, bo to teraz twój dom. Je­steś dziedzicem Storhaug.

Bladą twarz chłopca rozjaśnił szeroki uśmiech. Ola Havard pokiwał głową.

-  Jestem dziedzicem - powiedział, zerkając na starego Storhauga. - Prawda, dziadku?

-  To prawda - potwierdził Ola. - I bardzo się z tego cieszymy, wiesz chyba o tym. Potrzebuję takiego zdolnego chłopaka jak ty do pomocy.

Ola Havard rósł w oczach. Wyprostował się, na jego policzkach zakwitły rumieńce.

-  W takim razie wszystko już postanowione - przypie­czętował rozmowę Storhaug. - Myślę, że to dobre rozwią­zanie. Dla wszystkich - dodał.

Obaj chłopcy dostali po szklance soku i zrobili niezłe spustoszenie na tacy z ciastem. Gdy jedna ze służących wychodziła, do izby wślizgnął się kot. Wielki, tłusty kot w prążki, który od razu ruszył w stronę pieca. Gdy Johan­nes go zauważył, zeskoczył na podłogę.

-  Jaki piękny kot - zawołał i przyklęknął. Zatrzymał kota pod piecem. Wyciągnął kawałek ciasta na dłoni, a kot wziął kąsek. - Czy to jest kotka?

-  Tak, to jest Sara - uśmiechnęła się Elise.

-  Będzie miała małe?

-  Na razie nic o tym nie wiem, ale pewnie pojawią się jakieś kociaki, gdy nadejdzie lato. Tak jest co roku.

-  To każdy z nas mógłby mieć swojego kotka? - roz­promienił się Johannes. - Moglibyśmy? - spytał, zerkając na gospodynię.

-  Moglibyście, moglibyście - poddała się z uśmie­chem. - Ale każdy tylko jednego.

-  To cudownie, prawda, Ola Havard? - roześmiał się Jo­hannes i pogłaskał kotka. - Ja bym chciał takiego w prążki.

Położyli się na podłodze koło pieca i zaczęli pogaduszki. Dorośli skończyli pić kawę. Umowa została zawarta.

-  Trzeba się zbierać do domu - powiedziała Lisbeth, podnosząc się z miejsca. - Dobrze by było dotrzeć na miej­sce, nim zrobi się ciemno.

Mali zerknęła szybko na Olę Havarda, który podniósł się i stał razem z Johannesem koło drzwi. Jak on się po­czuje, gdy wszyscy pojadą?

-  Kiedy będę mógł przyjechać? - dopytywał się Johannes.

-  Może w następny weekend? - zaproponowała Eli­se. - Mógłbyś przyjechać w piątek i zostać do niedzielnego wieczoru. Jeśli ci mama pozwoli.

-  Pozwoli - stwierdził Johannes bez cienia wątpliwo­ści, a Mali pokiwała głową. Byłoby całkiem dobrze, gdyby chłopcy mogli teraz pobyć trochę razem. Ola Havard po­trzebuje tego bardzo, jeśli ma się przyzwyczaić do samot­ności w Storhaug.

-  Johannes przyjedzie - zapewniła, wyciągając dłoń na pożegnanie. - Dziękujemy za zaproszenie.

-  Zawsze jesteście tu mile widziani - powtórzył Ola Storhaug.

Mali objęła Olę Havarda i mocno uściskała.

-  Do widzenia - powiedziała i pogłaskała go po gło­wie. - Zawsze możesz zadzwonić.

-  A ja przyjadę w następny weekend - przypomniał Johannes i naciągnął czapkę na uszy.

Ola Havard stał między starymi Storhaugami, a jego twarz nieco spoważniała. Niełatwo mu było żegnać się ze wszystkimi. Ale nic nie powiedział.

-  Myślę, że wszystko się ułoży - stwierdził Havard, gdy wsiedli do sań. - Storhaugowie to dobrzy ludzie.

-  Poszło znacznie lepiej, niż przypuszczaliśmy - poki­wała głową Mali. - Będzie mu tu dobrze.

-  Ola Havard ma swój dwór - powiedział Johannes. - Ja też bym chciał.

-  Możesz pomagać nam w Stornes - powiedziała Mali. - Ola Havard też się ucieszy, jeśli mu pomożesz. Bę­dziesz więc miał aż dwa dwory.

Johannes nie odpowiedział. Zapadał się coraz głębiej między futra i skóry i nim dotarli na rozstaje dróg, spał już głęboko.

 

ROZDZIAŁ 11.

 

W lutym pogoda się zmieniła. Mrozy ustąpiły. Przez parę dni krajobraz spowijała gęsta mgła, a gdy spadł śnieg, był ciężki i wilgotny.

- Z jednej skrajności w drugą - westchnęła Mali, wy­glądając przez okno. - To nie jest zimowa pogoda.

-  Lepsze to niż mrozy - stwierdziła Ingeborg.

-  W taką pogodę łatwo się przeziębić - orzekła Ane. - Człowiek ma mokre nogi, gdy tylko wyjdzie na chwilę. Moja matka zawsze mówiła, że trzeba mieć suche nogi, bo inaczej przeziębienie gotowe. I to się zawsze sprawdza.

-  Mrozy były gorsze - Ingeborg obstawała przy swo­im. - Przypomnij sobie tylko, jak źle było z O1avem. A to z powodu mrozów.

-  Dobrze, że już wyzdrowiał - pokiwała głową Mali. - I że nie zaraził ani ciebie, ani nikogo innego. Miejmy na­dzieję, że jakoś przetrwamy resztę zimy. Ta pogoda wkrót­ce się zmieni, to pewne. Wkrótce znów się rozjaśni i wrócą mrozy.

Mali rozłożyła sekretarzyk i usiadła przy nim. Tutaj Havard zajmował się swoimi gospodarskimi rachunkami. Tutaj przechowywali ważną korespondencję, tutaj sia­dywała, by odpowiedzieć na listy. Musnęła palcami bia­łą kopertę, którą dostała przed paroma dniami. To było zaproszenie na ślub w Gjelstad. Oja i Herborg też dostali zaproszenie, podobnie jak Sivert i Tordhild oraz Ola i Dor­bet.

-  Chyba tam nie pojedziemy - powiedział Ola trochę zmieszany, gdy Herborg pokazała mu zaproszenie.

-  Nie? - zapytała Herborg wyraźnie rozczarowana. - Ale...

-  Myślę, że powinniście pojechać, Oja - wtrąciła Mali. - Nie masz przecież żadnych niezalatwionych spraw w Gjelstad. A skoro Herborg ma ochotę...

Oja zerknął na żonę, która niepewnie obracała w pal­cach sztywny kartonik. Herborg zarumieniła się i spuściła wzrok.

-  Masz ochotę pojechać na ten ślub? - zapytał, obej­mując ją za szyję.

-  Tak - przyznała cicho. - Będzie tyle młodzieży i... Ślu­by są zawsze takie piękne - dodała nieśmiało, zerkając na męża z nadzieją.

-  Skoro chcesz, to pojedziemy - postanowił Oja i od razu został nagrodzony promiennym uśmiechem i uściskiem.

Mali ucieszyła się z tej decyzji. Związek Oi i Ruth Liny należał przecież do przeszłości. A poza tym obie strony dobrze wyszły na tym, że został zakończony. Jeśli ktoś się powinien czegoś wstydzić, to tylko Helga. Ale i ta sprawa poszła już w zapomnienie. Najważniejsze, żeby Herborg się trochę rozerwała, pomyślała Mali. Za dużo czasu spę­dza w domu, wykonując obowiązki matki i młodej gospo­dyni. Dobrze, że radzi sobie ze wszystkim, ale jest jesz­cze tak młoda, że potrzebuje rozrywki. Herborg jednak podkreślała zawsze, że czuje się świetnie jako gospodyni i matka. Nie miała wielkich oczekiwań.

Herborg jest całkiem inna niż Dorbet, pomyślała Mali z lekkim westchnieniem. Wydawać by się mogło, że młod­sza córka wreszcie ustatkowała się jako młoda gospodyni, ale w głębi duszy Mali wcale nie była tego taka pewna. Dorbet bez wątpienia odnalazła się w roli matki i była dumna z Małego Trygvego, ale Mali nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej córka pragnie od życia czegoś innego, czegoś ekscytującego. Dorbet zawsze taka była. Właśnie pogoń za tym, co ekscytujące, omal nie sprowadziła jej na złą drogę. Mali obawiała się, że wczesne małżeństwo Dor­bet skończy się kłopotami, ale nie było innego wyjścia. Nie dość, że Dorbet postanowiła za wszelką cenę doprowadzić do tego małżeństwa, to jeszcze zaszła w ciążę. Jak na razie wszystko układało się dobrze, ale od ślubu Dorbet nie mi­nął jeszcze rok. Swoją rolę odegrało także i to, że Dorbet zaczęła szyć stroje regionalne, pomyślała Mali. Ma jakieś interesujące zajęcie - poza domowymi i gospodarskimi obowiązkami. Dorbet nie jest bowiem typową gospodynią domową, pomyślała Mali, przynajmniej na razie.

 

Tordhild leżała z głową wspartą o pierś Siverta.

-  Pojedziemy na ślub w Gjelstad? - zapytała, zerkając na męża.

-  Pojedziemy - kiwnął głową. - Nie jest to dla mnie takie ważne, ale skoro nas zaprosili... Musimy pojechać ze względu na Havarda - dodał. - To jego rodzina.

-  Przyszło mi do głowy, że podczas wesela dowiemy się, czy plotki w dalszym ciągu krążą - zamyśliła się Tord­hild. - Twoja matka już nic więcej nie słyszała, prawda?

-  Nic o tym nie wiem. Wiem, że chciała porozma­wiać z tą sprzedawczynią, o której opowiadała Helga, ale Havard ją od tego odwiódł. Powiedział, że nie powinna się tym w ogóle interesować. I ja się z tym zgadzam.

-  Chciałabym wiedzieć, kto przyniósł tę plotkę - po­wiedziała cicho Tordhild. - I dlaczego. Kto życzy nam tak źle, że chce, aby ludzie wtrącili się w nasz związek.

-  Kiedyś się tego dowiemy - powiedział Sivert i po­głaskał ją po plecach. - Cyganie zjadą na pewno do Stor­nes latem. Chyba uda się jakoś z nimi porozmawiać, choć oczywiście nie będziemy nic mówić ani o tobie, ani o mnie. Nigdy dość ostrożności, teraz już to wiemy.

-  Tak, musimy jak najmniej mówić o sobie - zgodzi­ła się Tordhild. - Musimy cały czas utrzymywać, że je­steś synem Johana Stornesa. I nigdy nie wspominać o Jo w związku z tobą czy ze Stornes. Nigdy.

-  Wszystko będzie dobrze, Tordhild - uspokoił ją Sivert, przyciągając ku sobie. - Nie martw się.

-  Plotki żyją długo - powiedziała przygnębiona Tord­hild. - Tak bardzo różnimy się od innych. Ty i ja. I Johan­nes też - dodała. - Tak się o niego boję.

-  Da sobie radę - szepnął Sivert i pocałował żonę. - Johannes jest silniejszy, niż ci się wydaje.

-  Kiedy mu powiemy prawdę? Że jesteśmy przyrod­nim rodzeństwem...

-  Gdy dorośnie na tyle, żeby to zrozumieć. Nie wiem, kiedy to nastąpi. Zobaczymy.

-  Jesteś pewien, że powinniśmy mu to powiedzieć, Sivert?

Pogłaskał ją po głowie. Minęło trochę czasu, nim odpo­wiedział.

-  Zawsze twierdziłem, że trzeba mówić prawdę.

-  Ja też tak uważam - pokiwała głową Tordhild. - Je­śli się coś mówi, trzeba mówić prawdę. Ale może nie trze­ba nic mówić. Ty i ja... Kiedyś podjęliśmy decyzję. Dobrą decyzję dla nas, ale nie wiem, czy powinniśmy wtajemni­czać w to Johannesa. Może nie musi dźwigać tego cięża­ru.

-  Może masz rację - powiedział cicho Sivert. - Zasta­nowimy się, zanim cokolwiek zrobimy. Może nie powinni­śmy go tym obciążać.

 

-  To dobrze, że się urodził - szepnęła Tordhild i za­brzmiało to raczej jak pytanie niż jak stwierdzenie.

-  Bardzo dobrze. Jest tak upragnionym i ukochanym dzieckiem. Dzieckiem prawdziwej miłości.

Tordhild zarzuciła mężowi ręce na szyję i przytuliła się do niego. Sivert przylgnął do niej i zanurzył twarz w jej pachnących włosach.

-  Tordhild, Tordhild - zamruczał.

Uniosła ku niemu twarz, a on obsypał ją pocałunkami. Dotknął wargami jej powieki.

-  Jesteś szczęśliwa? - szepnął.

-  Tak - odpowiedziała. - Z tobą i dziećmi jestem szczęśliwa.

-  Byłabyś szczęśliwsza w mieście?

-  Nie. To jest twoje miejsce na ziemi, Sivercie. I dlate­go tu powinniśmy mieszkać.

Jest taka lojalna, pomyślał Sivert. Serce mu rosło. Nigdy, nawet przez chwilę, nie zwątpił w Tordhild. Była szczera, silna i wierna - a tylko tego oczekiwał od drugie­go człowieka. Zawsze patrzyła w przyszłość, nie roztrząsa­ła tego, co niemożliwe, jak choćby tego, że nie będą mieć więcej dzieci, choć wiedział, że to ją boli. Ale pogodziła się z tym. Tak długo już mamy siebie nawzajem, pomyślał Sivert, wsuwając dłonie pod jej koszulę nocną, tak długo jestem szczęśliwy i spokojny. Wierzył, że Tordhild podob­nie to odczuwa.

Jej ciało było miękkie, ciepłe i chętne. Zdjął z Tordhild koszulę i pochylił się nad jej piersiami. Wziął do ust jedną z brodawek. Tordhild westchnęła i przycisnęła jego twarz jeszcze mocniej do piersi. Przesunął wargi na jej płaski brzuch. Całował i muskał gładką skórę. Gdy Tordhild na­pięła się jak struna, uniósł się i przykrył ją swoim ciałem. Gdy był już w niej, poczuł, że wszystko jest tak, jak być powinno. Że nie istnieje dla niego żadna inna kobieta. Bę­dzie jej bronił, będzie bronił ich miłości, nawet gdyby mia­ło go to kosztować życie. Będzie bronił Johannesa. Owocu zakazanej miłości.

 

W ostatnią sobotę lutego zaświeciło słońce. Słaby wiatr uniósł nieco flagę, którą Havard wciągnął na maszt o po­ranku. Słoneczne promienie wpadły przez okna do izby i rozpoczęły taniec na podłodze. Słońce wróciło po dłu­gich, mrocznych miesiącach.

Mali siedziała przed lustrem i czesała się. Zebrała dłońmi gęste włosy i upięła je w luźny kok. Dorbet zapro­ponowała jej tę fryzurę zamiast warkocza. Na początku protestowała, ale musiała przyznać, że fryzura okazała się całkiem twarzowa. I teraz tak się czesała na przyjęcia.

Suknia była prawie nowa. Wisiała już na wieszaku na drzwiach szafy. Mali kupiła ją podczas ostatniej wy­prawy do miasta. Potrzebowała wyjściowej sukni, ale ni­gdy nie wyobrażała sobie, że włoży coś tak szykownego. Havardowi jednak właśnie ta się spodobała i postanowił, że Mali będzie ją miała. „Nie patrz na cenę", powiedział. A kosztowała niemało, pomyślała Mali, zerkając na ciem­nozieloną wełnianą suknię, z aplikacją z jedwabnych róż w nieco jaśniejszym odcieniu, naszytą ukośnie na piersi. Mali kupiła więc suknię i musiała przyznać, że dobrze się w niej czuła. Do twarzy jej było w ciemnej zieleni i w dal­szym ciągu mogła nosić wełniane rzeczy. Jestem równie szczupła jak wtedy, gdy zamieszkałam w Stornes, pomy­ślała, podnosząc się z krzesła.

Wciągnęła suknię przez głowę, starając się nie zbu­rzyć fryzury. Zapięła długi zamek na plecach i obróciła się przed lustrem w drzwiach szafy. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Nie da się ukryć, że nieźle się trzyma jak na swoje czterdzieści siedem lat.

- O mój Boże - powiedział Havard, stając w drzwiach. - Wyglądasz jak panna młoda.

-  Nie słyszałam, jak wchodziłeś - zarumieniła się Mali. - Ładnie wyglądam?

-  Wyglądasz przepięknie - powiedział, wpatrując się w żonę. - Nikt by nie przypuścił, że jesteś babcią.

Pokręcił głową i zamknął za sobą drzwi.

-  Gdy na ciebie teraz patrzę, przypomina mi się dzień, w którym po raz pierwszy przyjechałem do Stornes. Byłaś wreszcie wolna, ale równie niedostępna jak przedtem.

Podszedł do żony i objął ją w talii.

-  Kocham cię od zawsze, Mali. Wiesz o tym?

Przeczesała dłonią jego jasne włosy i spojrzała na do­brze znaną, drogą sercu twarz. Havard był opalony przez cały rok. Zmarszczki wokół oczu nieco się pogłębiły, ale poza tym wyglądał nadal młodzieńczo. Włosy miał takie, jakie pamiętała z czasów jego młodości, jasne i niesforne. Nad uszami pojawiły się srebrne pasemka, ale niełatwo je było dostrzec. Ciało miał równie giętkie jak niegdyś, dzię­ki ciężkiej pracy wcale nie przybrał na wadze.

-  Musisz się przebrać - przypomniała mu. - Przynios­łam na górę trochę ciepłej wody.

Zaczął zdejmować roboczą koszulę.

-  Pójdę sprawdzić, czy wszystko w porządku tam na dole - powiedziała Mali. - Niedługo powinien się zjawić Sivert z rodziną. Dzieci zostaną z Ingeborg i Ane.

-  Johannes mówił o tym wczoraj i bardzo się cieszył. Ane obiecała, że mu poczyta.

-  Tak, na pewno wszystko będzie dobrze - stwierdziła Mali. - Z Małą Mali też już nie ma problemów, od kiedy Herborg przestała ją karmić. Herborg nie musi już wra­cać z kościoła do domu. Ale Dorbet będzie chyba musiała pojechać na chwilę, żeby nakarmić Trygve. Zamierza jed­nak zostać wieczorem na weselu. Ściągnęła trochę mleka do butelki, więc Marit będzie mogła nakarmić małego wieczorem. Muszę tylko sprawdzić, czy na dole wszystko w porządku - dodała i ruszyła w kierunku drzwi.

-  Jak zwykle - uśmiechnął się Havard, nalewając wody do miednicy.

-  Twoje ubranie wisi...

-  Widzę - przerwał jej. - Dziękuję. Co ja bym bez ciebie zrobił?

No właśnie, co byś beze mnie zrobił, pomyślała Mali, schodząc po schodach. Choć oczywiście nie brakowało ko­biet, które chętnie zajęłyby jej miejsce. Havard zawsze miał wielbicielki. Mali nie mogła sobie wyobrazić życia bez niego. Od czasu, gdy Havard pojawił się w jej życiu, było jej dobrze jak nigdy przedtem. Dziś wieczorem będę z nim tańczyć, pomyślała, unosząc nieco suknię. Postanowiła, że spróbuje także dowiedzieć się, czy wciąż krążą plotki na temat Siverta i Tordhild. Do jej uszu nic wprawdzie nie dotarło, ale to wcale nie musiało oznaczać, że plotki ucichły. Dziś spotka ludzi, którzy częściej niż ona bywają w Surnadalen. Trzeba ich wypytać.

Ściskało ją w dołku na samą myśl o tej sprawie, ale zdo­łała się opanować. Na razie nie ma powodów do paniki. Naj­prawdopodobniej Havard i Sivert mieli rację, twierdząc, że nie będzie żadnego dalszego ciągu. Ale Mali przerażał już sam fakt, że plotki zaczęły krążyć. Przerażało ją wszystko, co mogło odsłonić prawdę o Sivercie, Tordhild i Johannesie. Ich miłość jest zakazana, bez względu na to, z której strony się patrzy na sprawę.

 

Mali stała i przyglądała się gościom, którzy wchodzili do izby w Gjelstad. Wszyscy uśmiechnięci, wystrojeni. Serce jej urosło z dumy, gdy zobaczyła wśród nich swoje dzieci. Sivert i Oja wyglądali bardzo elegancko w ciemnych garniturach i śnieżnobiałych koszulach. Stali obok siebie i rozmawiali. Sivert - wysoki, ciemnowłosy, ze złocistą cerą i roziskrzonymi, szarozielonymi oczami z żółtymi cętkami. Uderzyło ją jego podobieństwo do Jo. I Oja - niższy, bardziej przysadzisty, ale zwinny i gibki. Wyprzystojniał, pomyślała Mali. Zwłaszcza po tym, jak spotkał Herborg. Uśmiechał się teraz częściej, a miał wyjątkowo piękny uśmiech. Błyskał wtedy mocny­mi, równymi zębami, iskrzyły mu się niebieskie oczy. To dwaj wspaniali mężczyźni, pomyślała Mali z dumą. Jej sy­nowie. W tej chwili do braci podeszła Dorbet. Wyglądała zjawiskowo w płomiennie czerwonej sukni z jedwabnymi różami na ramieniu. Była wiotka jak wierzbina, nikt by nie przypuścił, że zostawiła w domu czteromiesięcznego synka. Upięła swe gęste włosy wysoko, a kaskady jasnych loków spływały jej na ramiona. Zazwyczaj nie ma aż tyle loków, pomyślała Mali i uważniej przyjrzała się córce. Mu­siała użyć lokówki. Efekt był w każdym razie imponujący. Niejeden mężczyzna wodził za nią wzrokiem.

-  Masz piękne dzieci - uśmiechnął się Bengt, który pojawił się tuż koło niej. - Gdzie zgubiłaś męża?

-  Chyba uciekł z twoją żoną - zażartowała Mali. - Może mają do załatwienia to samo, co Ruth Lina i Andreas.

-  Niewykluczone - zaśmiał się Bengt. - Piękna młoda para.

-  Tak, trzeba przyznać.

Rzeczywiście piękna, pomyślała Mali. Przez cały koś­ciół przebiegł szmer podziwu, gdy Ruth Lina pojawiła się w głównej nawie u boku ojca. Suknię miała przepiękną. Na pewno kupiła ją w specjalnym sklepie w Trondheim, pomyślała Mali. Nie wygląda na uszytą w domu. Pan młody, który czekał na nią przed ołtarzem, był naprawdę przystojny. Wysoki, ciemnowłosy, uśmiechał się ujmują­co i śmiał wesoło. Mali życzyła młodej parze i rodzicom Ruth Liny wszystkiego najlepszego. Życie ich do tej pory nie rozpieszczało, ale teraz rysowało się w jasnych bar­wach. Helga chodziła po izbie, trzymając Kristena pod rękę, i radośnie wszystkich pozdrawiała. Ona też miała na sobie wspaniałą suknię. Tym razem udało jej się lepiej wy­brać. Suknia była znacznie mniej strojna niż zazwyczaj. A tym samym o wiele elegantsza. Jej radosny śmiech sły­chać było w całej izbie. Puściła ramię Kristena i podeszła do Mali.

-  Jak miło cię widzieć - uśmiechnęła się i uścisnęła Mali serdecznie. - Gdzie Havard?

-  Musiał wyjść na chwilę - powiedziała Mali z uśmie­chem. - Zaraz wróci. Przyjmij moje gratulacje, Helgo. Cóż za piękna młoda para.

-  Czyż nie wyglądają elegancko? Andreas jest taki przystojny. Poznałaś go chyba, prawda? A poznałaś jego rodziców?

-  Przywitałam się z nimi pod kościołem. Wyglądają na sympatycznych ludzi.

-  Są naprawdę wspaniali - rozpromieniła się Helga. - I tak im się podoba nasz dwór. Mam nadzieję, że przyja­dą w odwiedziny latem, razem z Ruth Liną i Andreasem. Mamy dość miejsca.

-  To prawda - przytaknęła Mali.

-  Jak to miło, gdy dzieciom się dobrze wiedzie - po­wiedziała Helga i rozejrzała się po izbie. - Cała trójka już ułożyła sobie życie, choć Hakon się jeszcze nie ożenił. Ale między nim a Lise wszystko się tak dobrze układa...

Mali skinęła głową.

-  Witałam się z nimi przed chwilą. Kawał mężczyzny z waszego Hakona. I ma naprawdę piękną narzeczoną. Rozumiem, że postanowili zaczekać jeszcze ze ślubem.

-  Tak. Oboje jeszcze studiują. Lise skończy stomatolo­gię na wiosnę. Jest nie tylko piękna, ale i mądra.

-  Wydała mi się bardzo sympatyczna - stwierdziła Mali. - Zauważyłam też, że Hakon jest bardzo zadowolo­ny.

Stały jeszcze przez chwilę, przyglądając się gościom. Mali płonęła z ciekawości, by zapytać Helgę, czy nie sły­szała znów jakichś plotek, ale zdołała się powstrzymać. To był radosny dzień dla Helgi, nie chciała jej psuć nastroju. Może lepiej wypytać gości, którzy przyjechali z Surnada­len, pomyślała. Niby przypadkowo, jakby się tym szczegól­nie nie interesowała. Za nic w świecie nie chciała podsycić plotek, jeśli jeszcze krążyły.

Weselna atmosfera była bardzo radosna, nie brakowało toastów i śpiewów. Po kawie starsi przenieśli się do świą­tecznej izby, a główną izbę uprzątnięto do tańców. Wyna­jęty muzyk zagrał walca i młoda para rozpoczęła tańce. Po chwili włączyły się kolejne pary.

-  My też musimy spróbować - zasugerował Havard, spo­glądając na Mali. - Cały wieczór cieszyłem się, że dziś z tobą zatańczę. Jesteś najpiękniejsza - szepnął jej do ucha.

-  Oj, przestań - zaśmiała się zarumieniona Mali, ale zrobiło jej się bardzo miło. Po chwili kołysali się już wśród innych par.

-  Popatrz, Dorbet tańczy z panem młodym - zauważył Havard.

Mali podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Rzeczy­wiście. Dorbet z odchyloną do tyłu głową szelmowsko zer­kała na Andreasa Vollena. A on prowadził ją elegancko w tańcu, wyraźnie zainteresowany piękną istotą, którą trzymał w ramionach.

-  Oby tylko nie było awantury - szepnęła Mali.

-  Jakiej awantury?

-  Znasz przecież Olę. Nie wiadomo też, co Ruth Lina o tym myśli.

Mali nie spuszczała wzroku z pięknej pary. Dorbet była w swoim żywiole.- Rzucała panu młodemu roziskrzone spojrzenia.

-  Zatańcz z nią, Havardzie!

-  Nie mogę przecież przerwać...

-  Oczywiście, że możesz. Zatańcz z nią - powtórzyła Mali i popchnęła Havarda w kierunku tamtych dwojga.

Havard z pewnym ociąganiem dotknął ramienia pana młodego i ukłonił się. Dorbet zmarszczyła brwi, ale poda­ła rękę ojcu. Ruth Lina podbiegła do męża, który otoczył ją ramieniem, uśmiechnął się i porwał do tańca. Niebez­pieczeństwo minęło, odetchnęła z ulgą Mali, siadając na krześle. Po chwili poczuła, że ktoś usiadł koło niej. Gdy odwróciła głowę, ujrzała Dorbet.

-  Czy to ty kazałaś ojcu przerwać mi taniec?

-  Tak.

-  Dlaczego?

-  Powinnaś pomyśleć, zanim coś zrobisz - zdenerwo­wała się Mali. - To dzień Ruth Liny.

-  I dlatego nikt nie może zatańczyć z jej mężem?

-  To zależy jak.

-  Masz przywidzenia - zirytowała się Dorbet. - I brak ci wyrozumiałości.

-  Ola też nie ma za wiele wyrozumiałości pod tym względem.

-  Mój Boże - jęknęła Dorbet, podnosząc się z krzes­ła. - Czuję się jak zakonnica. Nie mogę się obrócić bez nadzoru. Chryste - syknęła. - Mam tego dość!

Wyprostowane gniewnie plecy znikły w tłumie. Po chwili Mali ujrzała córkę w ramionach Oli. Nie wyglądała na całkiem zadowoloną. Nie, Dorbet się nigdy nie zmieni, westchnęła Mali. Taka już jest - radosna, miła, ale lekko­myślna. Oby tylko nie stało się nic złego. Do Ameryki na pewno nie pojedzie, pomyślała Mali. Nie ma wątpliwości. Gdyby pojechała, już by jej więcej nie zobaczyli.

-  Można prosić?

Sivert ukłonił się lekko i wyciągnął dłoń. Mali podnio­sła się i podała mu rękę. Sivert był doskonałym tancerzem. Nie ma się co dziwić, pomyślała, ma przecież muzykę we krwi. Spojrzała synowi w oczy.

-  Wszystko w porządku?

-  Oczywiście.

-  Słyszałeś coś więcej o...

Pokręcił głową i obrócił ją tak, że spódnica zawirowała wysoko.

-  Ja też nie, ale chcę zapytać...

-  Czy nie lepiej dać spokój?

Mali nie odpowiedziała. Zapytam kogoś, pomyślała. Muszę wiedzieć.

 

Oja stał w drzwiach wejściowych i wdychał świeże powiet­rze. W izbie zrobiło się gorąco, a on dużo tańczył. Her­borg uwielbiała taniec, a on lubił trzymać ją w ramionach. Niezbyt często mieli okazję do tańca, więc Oja postanowił korzystać, ile się da. Teraz Herborg tańczyła z kim innym, z zaróżowionymi policzkami i roziskrzonym wzrokiem. Należy jej się trochę radości, pomyślał.

-  Oja.

Zadrżał, słysząc znajomy głos.

-  Ruth Lina.

-  Chciałam cię poprosić o taniec, w imię starej przy­jaźni.

Stała przed nim w swej białej sukni ślubnej. Wydała mu się prawie obca, dużo doroślejsza niż ta, którą pamię­tał. Zaczerwienił się i przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

-  Oczywiście, jeśli masz ochotę.

Objął ją ramieniem i pociągnął między tańczących. Była taka lekka. Pamiętał, że zawsze była taka lekka i gięt­ka.

-  Wszystko u ciebie w porządku, Oja?

-  Lepiej, niż mogłem przypuścić.

-  Cieszę się, zasługujesz na to.

-  Przykro mi, że... że ja...

-  Nie powinno być ci przykro. To ja zrobiłam coś strasznego, ale wtedy nie miałam pojęcia, co robię.

Spojrzała na niego błękitnymi oczami.

-  Bardzo cię kochałam.

Pomylił krok i musiał przeprosić. Tańczyli dalej bez słowa.

-  Byłaś bardzo odważna, gdy przyjechałaś do Stornes i...

-  Nie mogłam postąpić inaczej - powiedziała cicho. - Nie chciałam ci zrobić krzywdy.

-  A teraz jesteś szczęśliwa?

-  Bardzo szczęśliwa - rozpromieniła się.

Gdy muzyka przestała grać, puścił ją natychmiast. Wspięła się na palce i pocałowała go delikatnie w poli­czek.

-  Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję za wszystko.

I znikła. Przez chwilę stał sam. Serce zabiło mu moc­niej. Cieszył się, że do niego podeszła. Cieszył się, że udało im się oddzielić przeszłość grubą kreską.

-  Tańczyłeś z Ruth Liną?

Nagle stanęła przed nim Herborg, zarumieniona i roz­grzana tańcem. Szukała po omacku jego dłoni. Wziął ją za obie ręce i uśmiechnął się.

-  Tak, tańczyłem z panną młodą.

Na widok niepewnego spojrzenia żony przyciągnął ją ku sobie.

-  To nic takiego - uspokoił ją. - Ale nie jesteśmy wro­gami. I cieszę się z tego.

Właśnie rozpoczynał się spokojny walc, więc Oja wziął Herborg w ramiona. Przytulony do jej policzka zaczął tań­czyć.

-  Ciebie jedną kocham - szepnął. - Wiesz o tym. Poczuł, jak jej ciało mięknie.

-  Tak - wyszeptała. - Wiem o tym.

 

ROZDZIAŁ 12.

 

Wiosna przyszła niepostrzeżenie razem z ciepłym wiatrem od gór i popluskiwaniem fiordu. Słońce iskrzyło się w pła­tach śniegu, które jeszcze gdzieniegdzie leżały, z dachów i gontów kapała woda. Strumień wezbrał od topniejącego śniegu, chlupocząca woda zalała płaskie kamienie, na któ­rych się stawało, by wypłukać pranie. Na rabatkach pod domem kwitły pierwiosnki, choć nocami wciąż wracał mróz.

Mali otworzyła okno w swoim warsztacie i wychyliła się. Nabrała w płuca ostrego powietrza i spojrzała w stro­nę pralni, w której trwało wielkie pranie. Nad otwartymi drzwiami unosiły się kłęby pary wodnej. Z otwartych okien kuchni docierał apetyczny zapach gotującego się solonego mięsa, aż ślina napływała do ust.

Do Stornes zbliżał się właśnie tanecznym krokiem Jo­hannes.

- Babciu, babciu - zawołał, wymachując ręką.

Mali też mu pomachała. Serce jej mocniej zabiło na wi­dok podskakującego, wesołego chłopca.

-  Może zjesz z nami obiad?

Pociągnął nosem i ochoczo pokiwał głową.

-  Jeśli mogę.

-  Oczywiście, że możesz - uśmiechnęła się Mali. - Mia­łam zamiar zadzwonić i zaprosić też twoich rodziców. Bę­dzie dziś zupa i solone mięso, a tego nie jada się co dzień.

-  Dlaczego dziś?

-  Znalazłam w spiżarni kawałek mięsa, który trzeba było szybko ugotować - wyjaśniła Mali. - I ugotowaliśmy.

-  Zajrzę najpierw do obory.

-  Po co?

-  Żeby zobaczyć krowy i cielęta, i wszystkie owce. Za­wsze się cieszą na mój widok - wytłumaczył i ruszył przez podwórze.

-  Tylko się nie pobrudź - przestrzegła go Mali, ale nie była pewna, że to usłyszał. I tak zrobi, co będzie chciał, pomyślała z uśmiechem i zamknęła okno.

Mali miała zamiar zaprosić rodzinę ze Wzgórza na dobry obiad. Sivert zawsze lubił zupę z solonym mięsem. Miło będzie zobaczyć ich wszystkich razem. Poza tym Sivert wrócił dziś z Surnadalen. Mali chciała się dowiedzieć, czy słyszał coś na temat plotek. Sama próbowała ostrożnie zasięgnąć języka podczas wesela w Gjelstad, ale niewiele się dowiedziała. Jedna z ciotek Helgi powiedziała tylko, że ta sama sprzedawczyni, o której wspominała Helga, ją także zagadnęła o Siverta i Tordhild. Ale ciotka słucha­ła tego jednym uchem, bo nie bardzo wiedziała, o kogo chodzi. Dopiero późnym wieczorem Mali odnalazła Helgę i zapytała, czy zdarzyło się coś jeszcze.

-  Nic więcej nie słyszałam - powiedziała tamta, zaru­mieniona i podekscytowana długim, udanym wieczorem, podczas którego nie brakło dobrego jedzenia i picia. - A jest jakiś powód do niepokoju? Co to właściwie znaczy?

-  Nie, nie, chciałam się tylko dowiedzieć - wyjaśniła Mali. - Nie wiem, czemu ta kobieta tak powiedziała.

-  Pojedź do Surnadalen i sama z nią porozmawiaj - za­proponowała Helga. - Jeśli chcesz wiedzieć więcej.

-  Nie jestem aż tak zainteresowana - powiedziała lek­ceważąco Mali. - To jakieś bzdury. W ogóle się tym nie przejmuję.

Helga odwróciła się i zaczęła rozmawiać z kimś innym. A Mali nie dowiedziała się niczego nowego. Skłamała, oczywiście, mówiąc, że wcale się tym nie przejmuje. Spra­wa niewyjaśnionych plotek ciągle ją prześladowała.

 

Po południu zadzwonił Martin Bakken.

-  Wszystko w porządku? - zapytał, gdy usłyszał głos Mali.

-  Owszem.

-  A co z przesyłką, na którą czekam?

-  Wysłałam wielką paczkę tydzień temu. Na pewno ją wkrótce dostaniesz.

-  Zrobiłaś wszystko, o czym rozmawialiśmy?

-  Tak.

-  A Dorbet?

-  Dorbet właśnie kończy swoją pracę. Wyśle paczkę jeszcze w tym tygodniu. Ze wszystkim, o co prosiłeś - do­dała, nim zdążył spytać. - Skoro rozmawiamy o Dorbet, Martin... Słyszałam, że dzwoniłeś do niej przed Bożym Narodzeniem.

-  Tak, ciebie nie było w domu.

-  Możesz oczywiście rozmawiać z Dorbet, ale nie wol­no ci mącić jej w głowie. Niedawno wyszła za mąż, jest młodą gospodynią w wielkim dworze. To zobowiązuje. Poza tym ma malutkiego synka. Nie pojedzie do Ameryki, sam powinieneś to zrozumieć.

-  Miała wielką ochotę.

-  Pewnie, że miała - prychnęła Mali. - A co myślisz? Znasz ją przecież. Ale nie ma o tym mowy. Żądam, żebyś więcej z nią o tym nie rozmawiał. To powoduje tylko prob­lemy i trudności.

-  Nie o to mi chodziło. Ale nadal twierdzę, że byłoby wspaniale, gdyby tu przyjechała. Gdyby wystąpiła w swo­im stroju...

-  Ale nie przyjedzie - ucięła Mali. - A ty nie będziesz jej łudził takimi propozycjami. Mam nadzieję, że rozumiesz.

-  Rozumiem, rozumiem. Nie miałem zamiaru nikomu przysparzać problemów.

-  Ale przysporzyłeś!

-  Przepraszam. Od tej pory będę ważył swoje słowa. I nie mogę się doczekać twojej przesyłki.

-  Mam nadzieję, że ci się spodoba. Jak idzie interes?

-  Lepiej, niż się spodziewałem. Zainteresowanie twoi­mi pracami ciągle rośnie. Mam długą listę zamówień. Lu­dzie dowiedzieli się, że sprzedajemy także stroje regional­ne. Ogromnie się tu podobają.

-  Wspaniale - powiedziała Mali. - Powodzenia.

-  Dziękuję. I pozdrów Dorbet. Zadzwonię do niej, gdy dostanę jej przesyłkę. I nie będę jej już mącił w głowie - zapewnił pospiesznie. - Wcale a wcale.

-  To dobrze - powiedziała Mali. - Pozdrów Jenny ode mnie. Wszystkiego dobrego.

-  Wszystkiego dobrego - zakończył. - Pozdrów całą rodzinę.

Mali przez chwilę stała ze słuchawką w ręku, nim ją odłożyła. Martin zrozumiał chyba, że to poważna sprawa, pomyślała. Nie będzie już robił zamieszania. I bardzo do­brze. Dorbet ma swoje życie i swoje obowiązki w Granvold. Tak jest najbezpieczniej.

 

Piętnastego maja Dorbet miała skończyć osiemnaście lat. Mali spostrzegła flagę na maszcie w Granvold, gdy wczes­nym rankiem szła przez podwórze.

-  Wywiesili flagę w Granvold - powiedziała po powro­cie do domu.

-  Widziałem - pokiwał głową Havard. - To przecież wielki dzień. Osiemnaście lat. O której godzinie tam pój­dziemy?

-  Chcieli spokojnie zakończyć wszystkie gospodarskie obowiązki, więc raczej dopiero po dziewiętnastej. Ale za to zapraszają nas na kolację i na ciasto, o ile dobrze zrozu­miałam.

-  Przyjdę wcześniej, żeby się porządnie umyć - uśmiechnął się Havard. - Zaczynamy dziś orkę. Nawóz rozpryskuje się na wszystkie strony.

-  Wszyscy dziś zaczynają orkę - stwierdziła Mali. - Proszę tylko, żebyście zdejmowali robocze ubrania przed progiem, póki się tym zajmujecie. Nie chcę mieć nawozu w sieni.

-  Przed zapachem się nie ustrzeżemy - powiedziała Ingeborg, marszcząc nos. - Kiedy zaczyna się orka...

-  To znak, że idzie wiosna - przypomniała Ane. - Tyl­ko patrzeć, jak będziemy siać.

-  Mogłabym się obyć bez zapachu nawozu - stwierdzi­ła Ingeborg. - Nigdy się do tego nie przyzwyczaję.

-  To nie potrwa długo - pocieszyła ją Mali. - I trzeba to teraz zrobić. Najbliższe dni będą pełne pracy, skoro przed Siedemnastym Maja wszystko powinno być obsiane.

-  No i zaraz zacznie się pielenie - westchnęła Inge­borg, łapiąc się demonstracyjnie za plecy. - Niedługo będę już za stara do takiej pracy.

-  Nie jesteś jeszcze za stara - stwierdziła Mali. - A poza tym jest nas dużo i szybko się z tym uporamy. W tym roku pomoże nam Johannes.

-  Tylko czy z jego pomocy będzie jakiś pożytek? - za­stanawiała się Ingeborg. - Trzeba wiedzieć, jak wyglądają chwasty, kiedy się człowiek zabiera do pielenia.

-  Oj, Ingeborg, Ingeborg - uśmiechnęła się Mali. - Nie jesteś optymistką. Ale któregoś dnia musimy się wybrać w stronę letnich obór i wytyczyć działkę dla ciebie i O1ava. Żebyście mogli zacząć budowę, gdy tylko będą pieniądze. Przed zimą zamieszkacie we własnym domu.

-  To nie do wiary - rozpromieniła się zarumieniona Inge­borg - że w końcu będziemy na swoim.

-  Najwyższy czas - pokiwała głową Mali. - Zasłużyliście sobie na to.

-  Rozmawiałem już z Olavem - wtrącił się Havard. - Wy­bieramy się tam jutro przed południem. Musisz wygospoda­rować wtedy trochę wolnego czasu, Ingeborg, bo powinnaś pójść z nami.

-  Obie z wami pójdziemy - zdecydowała Mali. - Ane zaj­mie się domem.

-  Niedługo będziecie musieli tu zorganizować prawdziwy dom starców dla służby - odezwała się Ane spod pieca. - My­śleliście o tym?

-  O tak, wiemy, ile kto ma lat - powiedział Havard spo­kojnie. - Ale sądzę, że wszystko się jakoś ułoży. Służyliście tu wiernie przez tyle lat, więc coś się wam należy. Spokojna starość. A jeśli z czasem będziemy musieli nająć kogoś młod­szego do pomocy, to raczej tylko sezonowo. Oja i Herborg są młodzi i silni, Sivert i Tordhild też chętnie pomagają w razie potrzeby. W każdym razie Tordhild - dodał. - Sivert tylko wtedy, gdy ma czas.

-  Z czasem Johannes zacznie nam pomagać - stwierdziła Mali.

-  Na pewno - pokiwał głową Havard. - O nim też myśla­łem.

-  To zależy, co wybierze - zauważyła Ane. - Jeśli zostanie muzykiem, jak ojciec...

-  Od czasu do czasu i tak będzie pomagał - powiedział Havard. - Chłopak lubi gospodarskie zajęcia.

-  Na razie i tak jest za mały - podsumowała Mali. - Zoba­czymy. Ale rąk do pracy nie zabraknie, nawet jeśli ktoś z nas się w końcu zestarzeje. Na razie nie jesteśmy jeszcze tacy starzy, Ingeborg - zaśmiała się, poklepując Ingeborg po plecach. - Nikt z nas nie skończył jeszcze pięćdziesięciu lat.

-  Już zbliża się lato - zaczęła Ingeborg. - A Ane i ja...

-  Dopiero w przyszłym roku - przerwała jej Mali. - Nawet jak skończycie pięćdziesiąt lat, wcale nie będziecie stare. Póki zdrowie dopisuje...

-  Oja już przygotował konia i pług - powiedział Havard, wyglądając przez okno. - Muszę iść.

-  Ja też - powiedziała Mali. - Jeśli byłabym potrzebna, to jestem w warsztacie tkackim - zwróciła się do Ane.

-  Są dla nas bardzo dobrzy - powiedziała Ane, gdy drzwi się zamknęły za Mali i Havardem. - Niewielu gospo­darzy trzyma starych ludzi. A oni dają nam jeszcze domy.

-  Domy dalej są częścią ich majątku.

-  To jasne. Ale możemy z nich korzystać do końca ży­cia. To całkiem sprawiedliwe, że po naszej śmierci domy znów stają się częścią Stornes.

-  No tak - pokiwała głową Ingeborg. - Masz rację. Niedługo będziemy sąsiadkami - uśmiechnęła się.

-  Jak to dobrze, że będziecie mieć własny dom - po­wiedziała Ane. - To zupełnie co innego. Co na to O1av?

-  Cieszy się, oczywiście. Zawsze sobie wyrzucał, że nie potrafił wybudować nam domu. Ale teraz będziemy mieć własny kąt.

Ane wzięła wiadro z karmą dla świń i ruszyła w stronę drzwi.

-  Oporządzę świnie.

-  Dobrze - kiwnęła głową Ingeborg, nie ruszając się z miejsca, wciąż pogrążona w marzeniach. - Zajmij się tym.

 

Dorbet obudził pocałunek, który Ola złożył na jej czole.

-  Zaspałam?

Zamrugała oczami pod wpływem ostrego dziennego światła i usiadła na łóżku

-  Nie, chciałem ci tylko złożyć życzenia urodzinowe, zanim pójdę do pracy.

-  Ach...

Dorbet przeciągnęła się i uśmiechnęła. Zerknęła na męża zaciekawiona. Stał koło łóżka i chował coś za ple­cami. Wreszcie wyciągnął podłużną paczuszkę, zawiniętą w piękny papier i przewiązaną pozłacaną jedwabną wstą­żeczką. To nie z naszego sklepu, ucieszyła się Dorbet. Od razu to zauważyła. To prezent z miasta. Wyciągnęła ręce i wzięła prezent od Oli.

-  To dla mnie? - rozpromieniła się.

Ostrożnie otworzyła paczuszkę, żeby nie zniszczyć pięknego papieru. Można go przecież użyć ponownie przy jakiejś okazji. W środku znalazła podłużne pudełko. Gdy je uchyliła, otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. W pu­dełku leżał srebrny pas do stroju regionalnego. Uniosła pas delikatnie i przeplotła go między palcami. Srebro lśni­ło i błyszczało w słońcu.

-  Ależ Ola...

Spojrzała na niego roziskrzonymi oczami, podniosła się i pocałowała męża delikatnie.

-  Nawet nie marzyłam, że dostanę srebrny pas.

-  Twój strój jest przecież gotowy.

-  Tak, ale sądziłam, że poczekam parę lat na taki pas. Jest przecież strasznie drogi.

-  Jesteś tego warta - powiedział z pewnym wzrusze­niem i wplótł dłoń w jej włosy. - Oczywiście, że jesteś tego warta, Dorbet.

Dorbet odrzuciła pled i wstała. Podbiegła na palcach do lustra w drzwiach szafy i zapięła pas w talii. Pasował idealnie.

-  Ładnie wyglądam?

Obróciła się do męża z promiennym uśmiechem i srebr­nym pasem zapiętym na nocnej, flanelowej koszuli. Obróciła się powoli z rozłożonymi ramionami. Ola podszedł i objął ją.

-  Jesteś taka piękna - mruknął, zanurzając twarz w jej włosach, a jego oddech przyspieszył wyraźnie, gdy Ola po­czuł miękkie, rozgrzane ciało żony. Jego dłonie zsunęły się ostrożnie po jej udach. Dorbet zatrzymała go z szelmow­skim uśmiechem. Pocałowała Olę pospiesznie.

-  Nic z tego - powiedziała cicho, rumieniąc się przy tym. - Od wczoraj mam miesiączkę. Co się odwlecze, to nie uciecze - pocieszyła go i pogłaskała po policzku.

Gdy wyszedł, położyła się znów do łóżka i zwinęła w kłębek. Trygve jeszcze spał. Należał na szczęście do tych dzieci, które przesypiają całe noce. Nie zniosłaby nocnych dyżurów. Musnęła dłonią pas, który leżał na stoliku koło łóżka. Już niedługo Siedemnasty Maja. Zarówno jej własny strój, jak i strój Marit były już gotowe. Sądziła, że w tym roku założy zwykły pas. Nie odważyła się nawet wspomnieć o srebrnym. Sam strój kosztował przecież mnóstwo pieniędzy. A jednak dostała wyma­rzony pas. Ogarnęło ją błogie szczęście. Przeciągnęła się i westchnęła. To będzie dzień pełen radości, pomyślała. Na jej cześć zorganizowano uroczystość, dostanie jeszcze inne prezenty. No i pozbyła się niepewności, która jej do­skwierała przez ostatnie dwa tygodnie. Bała się, że znów jest w ciąży. Od chwili narodzin małego miała tylko jedną miesiączkę, która skończyła się sześć tygodni temu. Gdy następna nie pojawiła się w porę, Dorbet się przeraziła. Nie chciała mieć więcej dzieci, w każdym razie nieprędko. Gdy poprzedniego wieczoru zauważyła krew na bieliźnie, odetchnęła z ulgą.

Wyskoczyła z łóżka i podeszła do okna. Piękny, sło­neczny dzień, ucieszyła się. Jej dzień. Za plecami usłysza­ła budzącego się Trygvego. Podeszła do kołyski i spojrzała na synka. Trygve obdarzył ją jednym ze swych ujmujących uśmiechów. W buzi zabłysły malutkie ząbki. Pulchne rącz­ki wyciągnęły się do matki.

-  Czy to złociutki chłopczyk mamusi? - zaśmiała się, biorąc go na ręce. Pod kołderką spostrzegła niewielką pa­czuszkę zawiniętą w taki sam piękny papier, przewiązaną taką samą śliczną wstążeczką. Ogarnęła ją wielka radość.

-  Ty też masz dla mnie prezent, mój mały?

Wzięła paczuszkę i synka do małżeńskiego łóżka, po­łożyła dziecko na poduszkach i otworzyła pudełko. Jej oczom ukazały się srebrne, błyszczące kolczyki, pasujące do stroju.

-  Jakie piękne! - zawołała, unosząc jeden z nich. - Bardzo, bardzo piękne, Trygve! Mam już prawie wszyst­kie srebrne ozdoby do mojego stroju, choć go jeszcze ani razu nie włożyłam. Dobry z ciebie chłopak - zaśmiała się, unosząc małego wysoko do góry. - Teraz zejdziemy na dół i zmienimy pieluszkę, a potem dostaniesz kaszy. Jesteś dziedzicem, musisz więc dużo jeść, żebyś był duży i silny. Jak twój tata - dodała. Otuliła synka pierzyną i zaczęła się ubierać.

Gdy zbiegała po schodach, trzymając małego na bio­drze, spostrzegła wciągniętą na maszt flagę. Uśmiechnę­ła się z zadowoleniem. Osiemnaście lat, pomyślała. Jest wreszcie dorosła.

 

Przyjęcie urodzinowe było rodzinnym świętem. Przyszli goście ze Stornes, cała czwórka ze Wzgórza.

-  Dziś nie będzie aż tak uroczyście - uprzedziła Marit, witając gości. - Zamierzają świętować w czerwcu, gdy po­jadą do Oslo.

-  A więc to Ola i Dorbet pojadą na zjazd właścicieli ziemskich w czerwcu? - zapytał Havard.

-  Tak, starszych ludzi męczą takie uroczystości, więc niech jadą młodzi - stwierdziła Marit. - Zamieszkają w ho­telu i będą świętować osiemnaste urodziny Dorbet oraz rocz­nicę ślubu.

-  Ja też się zastanawiałem, czy nie pojechać - pokiwał głową Havard. - Ale w czerwcu jest mnóstwo pracy, no i Mali nie ma ochoty mi towarzyszyć...

-  Możesz jechać beze mnie - wtrąciła się Mali. - Dla mnie to za daleko i za dużo mam wówczas obowiązków.

-  Chyba nikt więcej z naszej okolicy się nie wybiera - powiedział Ola. - Ale moim zdaniem warto tam pojechać, popatrzeć, posłuchać. No i spędzimy przy okazji kilka pięknych dni w Oslo. Bardzo się z tego cieszymy. Praw­da?

Objął Dorbet z miną właściciela i uśmiechnął się.

-  A ja będę w moim stroju regionalnym - uśmiechnę­ła się Dorbet. - Wszyscy, którzy mają stroje, przyjeżdżają w nich na ten zjazd. Co to będzie za widok!

-  No nie, całkiem zapomniałam o prezencie! - zawoła­ła Mali, sięgając po płaską paczuszkę.

Herborg wyjęła swój prezent, a Johannes podał pa­czuszkę z prezentem od rodziny ze Wzgórza.

-  No, no - roześmiała się Marit. - Zaraz zobaczymy, co to takiego.

Od Mali i od Havarda Dorbet dostała piękną broszkę do stroju. Trochę mniejszą niż ta, którą dostała od Marit.

-  Jaka piękna - ucieszyła się Dorbet. - Teraz mam już wszystkie srebrne ozdoby do stroju. Aż się wierzyć nie chce, że mam to wszystko już w pierwszym roku...

-  Miałam nadzieję, że zobaczymy cię dziś w twoim stroju - powiedziała Mali. - Musisz się nam pokazać.

-  Naprawdę?

Dorbet zerknęła na męża.

-  Oczywiście - kiwnął głową. - Ja też jeszcze nie wi­działem cię w stroju regionalnym. A skoro masz już całe srebro...

-  O tak, dostałam pas i kolczyki od Oli - wyjaśniła Dorbet, uśmiechając się porozumiewawczo do męża. - To znaczy od Oli i od Trygvego - dodała ze śmiechem. - Moi dwaj panowie są dla mnie tacy dobrzy.

-  Najpierw wypijemy kawę - zadecydowała Marit. - A potem się przebierzesz.

-  Musisz jeszcze zobaczyć, co dostałaś od nas - przy­pomniał Johannes.

-  Wcale o tym nie zapomniałam, Johannes - powie­działa Dorbet, mierzwiąc bratankowi czuprynę. - Pomóż mi otworzyć prezent.

Od rodziny ze Wzgórza dostała piękny flakonik per­fum. Zagraniczny, ucieszyła się. Pewnie Sivert przywiózł to z którejś ze swych podróży. Od Herborg i Oi dostała piękny, kolorowy sweter własnej roboty.

-  Dziękuję, dziękuję wam wszystkim. Bardzo się cie­szę, Johannes! Teraz musisz zjeść trochę tortu i napić się soku.

Wokół stołu zapanowało ożywienie. Najpierw podano pyszne kanapki, potem tort i ciasto czekoladowe. Mali pa­trzyła na swoje dzieci. Cieszyła się, że widzi ich wszystkich radosnych i pogodnych. Nawet Dorbet uśmiechała się do wszystkich. To znaczy, że wszystko się dobrze układa mię­dzy nią a Olą, pocieszyła się Mali w myślach. Nie doszło wprawdzie do jej uszu nic niepokojącego, ale z Dorbet przecież nigdy nic nie wiadomo. Mali cały czas się obawia­ła, że córkę szybko znudzi zarówno małżeństwo, jak i rola młodej gospodyni. Ale Dorbet sprawiała wrażenie zado­wolonej i szczęśliwej. Wycieczka do Oslo odegrała w tym pewnie sporą rolę, pomyślała Mali. Dorbet potrzebowała tego rodzaju podniet i niespodzianek.

W izbie zapanowała cisza, gdy Dorbet pojawiła się w swym stroju. Zatrzymała się w drzwiach, trochę zawstydzo­na. Wygląda zjawiskowo, pomyślała Mali. Piękny strój leżał na niej jak ulał, a srebrne ozdoby rzucały światło na zarumie­nioną twarz. Włosy przewiązała grubą plecioną opaską w ta­kich samych kolorach jak fartuszek. W uszach błyszczały jej nowe kolczyki. Wydawała się bardziej dorosła niż przedtem. Wygląda pięknie i godnie, pomyślała Mali.

-  O rety - Tordhild pierwsza odzyskała mowę. - Ależ wspaniale!

-  Właśnie, czyż nie jest piękna nasza młoda gospodyni z Granvold? - uśmiechnęła się Marit. - Ja już wcześniej widziałam strój. Ale bez wszystkich srebrnych ozdób - do­dała. - Teraz wygląda rzeczywiście przepięknie.

Ola siedział z na wpół otwartymi ustami i wpatrywał się w żonę. Coś rozbłysło w jego oczach.

-  A co ty myślisz, Ola?

Musiał odchrząknąć, nim zdołał coś wykrztusić.

-  Myślę tylko, że jesteś... najpiękniejsza.

-  No tak, trzeba to przyznać - rzekła Mali z podzi­wem. - No i wiadomo już, że na Siedemnastego Maja w przyszłym roku wszystkie musimy... uszyć sobie stroje regionalne.

 

Gdy wracali do domu w ten majowy wieczór, Mali posta­rała się zostać na chwilę sam na sam z Sivertem. Celowo szła wolniej niż inni.

-  Nie udało mi się z tobą porozmawiać dziś podczas obiadu, Sivercie. Byłeś chyba w Surnadalen. Słyszałeś coś?

-  Nie, zupełnie nic.

-  Wypytywałeś trochę?

-  Nie, po co miałbym to robić?

-  Powinniśmy wiedzieć, kto...

-  Wiesz przecież, kto przyniósł plotkę, mamo. Cy­ganka. Uważam, że lepiej nie okazywać zainteresowania tą sprawą. W ten sposób obudzilibyśmy tylko ciekawość innych.

Mali pokiwała głową. Przez chwilę szli w milczeniu. Gdzieś na zboczu śpiewał kos. W powietrzu unosiła się woń nawozu.

-  Zobaczymy, co będzie dalej - powiedziała w końcu Mali.

- Nie wiem, co moglibyśmy zrobić - powiedział Sivert. - Na pewno nic się nie wydarzy.

Oby tylko mial rację, pomyślała Mali, biorąc syna pod ramię. Nie może się wydarzyć nic, co by zniszczyło życie Sivertowi i jego rodzinie. Niech nas ręka boska broni, po­myślała z bijącym mocno sercem. Niech nas ręka boska broni!

 ROZDZIAŁ 13.

 

Dorbet bardzo się bała, że Siedemnastego Maja będzie pa­dać deszcz. Uważała, że to by zepsuło wszystko. Cieszyła się bowiem przede wszystkim z tego, że pokaże się w swo­im wspaniałym stroju regionalnym. Gdyby padał deszcz, efekt nie byłby ten sam. Musiałaby przecież włożyć pele­rynę.

Jej obawy okazały się próżne. Siedemnastego maja wstał słoneczny dzień, niebo było prawie bezchmurne. Nad wysokimi górami w Todalen kołysały się jakieś lekkie chmurki, ale widywali je tam często i wcale nie musiały zwiastować niepogody. Dzień w sam raz na świętowanie w stroju regionalnym, pomyślała Dorbet, stojąc w oknie na poddaszu o poranku. Na tę myśl ogarnęło ją radosne podniecenie. Nie miała wątpliwości, że wszyscy będą podziwiać jej strój. Oczywiście ludzie będą się tłoczyć także wokół Marit, ale to ona, Dorbet, znajdzie się w centrum uwagi, chociaż Marit też sobie kupiła srebrny pas. Dorbet zerknęła na strój, który wisiał przygotowany na drzwiach szafy, koło ciemnego garnituru Oli. To naprawdę bardzo uroczysty strój, pomyślała. Na wszystkie okazje. Twarz jej się rozjaśniła na myśl o wycieczce do Oslo. Do tej pory nie miała odwagi myśleć, że coś będzie z tych planów. Wszyst­ko brzmiało zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe - po­dróż pociągiem do stolicy, hotel, wizyty w sklepach, zjazd właścicieli ziemskich. Ola opowiadał jej, że podczas ta­kiego zjazdu można wziąć udział w wielu wspaniałych imprezach. Mieli się także wybrać do Chat Noir! Dorbet, która tyle czytała o tym słynnym teatrze rewiowym, miała tam pójść, miała zobaczyć i usłyszeć Leifa Justera, Lallę Carlsen i Kari Diesen. Na pewno też wielu innych, ale tyl­ko te nazwiska przyszły jej na razie do głowy.

- Nie byłaś jeszcze w podróży poślubnej - powiedział Ola. - Musimy nadrobić zaległości.

I to właśnie zamierzała zrobić Dorbet.

 

Pochód z okazji święta narodowego miał się zacząć o dru­giej pod domem ludowym. Już dziesięć przed dwunastą Marit zawołała wszystkich do stołu, na drugie śniadanie.

- Trochę za wcześnie - stwierdził Trygve, zerkając na zegar. - Zazwyczaj nie zaczynamy jeść przed dwunastą.

-  Siedemnastego maja zaczynamy wcześniej - posta­nowiła Marit. - Musimy zdążyć zjeść, pozmywać i prze­brać się, zanim pójdziemy na pochód. Siadamy do stołu.

I tak się stało.

-  Możesz już iść na górę - powiedziała Marit do Dor­bet, gdy skończyli posiłek. - Musisz przebrać też małego, więc się zbieraj. Ja zajmę się wszystkim tu na dole.

-  Tak, myślę, że przebiorę najpierw Trygveego - stwier­dziła Dorbet, kołysząc synka na ramieniu. - Mały wkrótce zaśnie. I będzie marudzić, jeśli go obudzę do przebiera­nia.

-  No tak, Trygve nie lubi być budzony - roześmiała się Marit, zerkając na męża, który położył się właśnie na kanapie ze starą gazetą. - Ma to po dziadku. No, malutki, musisz być dzielny i pięknie się ubrać. Dziś Siedemnasty Maja.

Wnuczek spojrzał na nią zamykającymi się oczkami i ziewnął szeroko.

-  Biegnij na górę, zanim zaśnie na dobre - powiedziała Marit i popchnęła lekko synową w stronę drzwi. - Ale się cieszę, że włożymy dziś nasze stroje - uśmiechnęła się. - Masz prawdziwy talent, Dorbet. Zdaje się, że wiele osób chce teraz zamówić u ciebie strój regionalny. Musisz się zastanowić, czy będziesz miała na to czas.

-  Nie. Mam tyle zamówień z Ameryki, że muszę wszystkich odesłać z kwitkiem. Obiecałam tylko Sigrid, że nauczę ją haftu, który powinien być na bluzce, a ona sama sobie uszyje strój. Mama też chce mieć strój, ale ona sama sobie poradzi. Nie, ja naprawdę nie mogę przyjmować żad­nych zamówień.

-  Cieszę się, że to słyszę - pokiwała głową Marit. - Ba­łam się, że weźmiesz na siebie za dużo obowiązków.

-  O nie, muszę mieć też czas na gospodarstwo - stwier­dziła Dorbet. - Czeka mnie tyle nauki.

-  Wszystkiego się nauczysz w swoim czasie - uspokoi­ła ją Marit. - Teraz musisz rozwinąć swój talent.

Dorbet spojrzała na nią z wdzięcznością. Dziwiła się za każdym razem, gdy okazywało się, że Marit wcale nie narzeka, że synowa za mało pomaga w domu i w gospo­darstwie. Teściowa otacza mnie chyba szczególną opieką, bo widzi, jak uszczęśliwiam jej syna, pomyślała Dorbet. Nikt zaś nie miał najmniejszych wątpliwości, że Ola jest zadowolony. Był wciąż tak zakochany, że świata poza żoną nie widział. O ile miał ją tylko dla siebie, był pogodny i uśmiechnięty. Dorbet wiedziała, że wciąż jest zazdrosny. Obyło się wprawdzie bez kolejnych awantur, ale też w za­sadzie nigdzie nie bywali. Poza tym Ola wyraźnie starał się panować nad sobą, a Dorbet pamiętała, że nie należy go drażnić. Męczyło ją, że musi o tym pamiętać, gdy raz na jakiś czas znalazła się w wesołym towarzystwie i chciała się zaba­wić, ale z doświadczenia wiedziała, że lepiej unikać sytuacji, które mogłyby wywołać awanturę. W każdym razie staram się, pomyślała. Ale są pewne granice. Ola musi zdobyć się na odrobinę wyrozumiałości.

- No to idę na górę - powiedziała, przytulając sennego synka do piersi.

 

Dzień okazał się jeszcze wspanialszy, niż Dorbet mogła przy­puścić. W chwili gdy wyszła z Granvold razem z teściami, Olą i Małym Trygve w wózeczku, stała się bohaterką dnia. Wszyscy przyglądali się jej strojowi, zwłaszcza zaś pięknej bluzce, wszyscy ją pozdrawiali i zagadywali. Dorbet promie­niała niczym majowe słońce, a Ola często i chętnie otaczał żonę ramieniem z wielką dumą.

-  Ależ pięknie wyglądasz, Dorbet - pochwaliła ją Sigrid, gdy spotkali się koło domu ludowego. - Muszę koniecznie sprawić sobie taki strój.

-  Wpadnij któregoś dnia, gdy będziesz miała trochę czasu, to pokażę ci wzór na haft - zaprosiła Dorbet ciotkę.

-  Marit też wspaniale wygląda - pokiwała głową Sigrid. - W takim stroju każdemu do twarzy.

-  O tak, Marit jest bardzo zadowolona - uśmiechnęła się Dorbet i spojrzała na teściową, która mówiła coś, żywo gesty­kulując i stojąc w środku gromadki pełnych podziwu kobiet.

Gdy pochód się uformował, dyrektor szkoły podszedł do Dorbet i Oli.

-  Może ty w tym roku poniesiesz flagę, Ola Granvold - za­proponował. - Byłoby świetnie, gdyby małżonka szła u twego boku. Bardzo pięknie dziś wyglądasz, Dorbet.

Dorbet uśmiechnęła się zadowolona i spojrzała na Olę.

-  A ty? - zapytał Ola.

-  Ja pójdę zaraz za wami.

-  Masz ochotę, Dorbet?

-  O tak - rozpromieniła się. - Marit może poprowa­dzić wózek.

I tak się stało. Dyrektor wołał głośno i wszystkich usta­wiał, aż po pewnym czasie zapanował jako taki porządek. Pochód był dłuższy niż zazwyczaj, bo piękna pogoda przyciągnęła więcej ludzi.

-  Teraz wszyscy muszą się włączyć do śpiewu - zawo­łał dyrektor szkoły.

I tak pochód, prowadzony przez Olę i Dorbet, wyruszył w drogę. Doszli aż do Oppstad, zawrócili na podwórzu, obchodząc flagę z masztem. I wrócili tą samą drogą.

Było stosowne przemówienie, gry, zabawy i poczęstu­nek - kawa, sok, napoje gazowane, świeże drożdżówki i wafle. A potem jeszcze więcej gier i zabawy.

Mali usiadła na trawie pod dwiema wielkimi brzozami. W słońcu było całkiem ciepło. Havard poszedł po kawę i bułeczki.

-  Tutaj się usadowiliście - uśmiechnęła się Tordhild, wyjmując Marilenę z wózka. - Przysiądziemy się do was, dobrze?

-  Oczywiście - kiwnęła głową Mali. - A gdzie Johan­nes i Sivert?

-  Mieli wziąć udział w wyścigu w workach i w wyścigu z jajkami i sama nie wiem, w czym jeszcze. Podobno bę­dzie też mecz piłki nożnej między dorosłymi a chłopcami. Oby tylko nic się nikomu nie stało.

-  Tak to już jest Siedemnastego Maja - roześmiała się Mali. - Na pewno jutro niektórych będą bolały wszystkie kości.

-  Wiesz, że jest tu też Ola Havard?

-  Tak, machałam do niego podczas pochodu, ale jesz­cze z nim nie rozmawiałam. Widziałam też obu chłopców podczas wyścigu z jajkami. Było na co popatrzeć - zaśmia­ła się. - Kiedy przyjechał do wsi?

-  Dopiero wczoraj, późnym wieczorem, z tego, co mó­wił Johannes - odparła Tordhild. - Na pewno wkrótce przyjdzie się przywitać.

I tak się stało. W przerwie między zabawami podbiegli do nich Ola Havard i Johannes, każdy z butelką lemonia­dy.

-  Są nasi chłopcy - uśmiechnęła się Mali. - Dostali nawet napoje.

-  Tata nam przyniósł - wyjaśnił Johannes. - Widziałaś mnie w wyścigu z jajkami?

-  Oczywiście - pokiwała głową Mali. - Obaj świet­nie dawaliście sobie radę. A co u ciebie słychać, Ola Havardzie? Dawnośmy się nie widzieli.

-  Będziemy się częściej widywać w czasie wakacji - wyjaśnił. - Miałem mnóstwo roboty.

-  Dobrze ci w Storhaug?

-  Bardzo dobrze.

Wygląda na to, że to prawda, pomyślała Mali. Dawno nie widziała tak pogodnego Oli Havarda. Najwyraźniej w Storhaug udało mu się odzyskać równowagę. Dziadko­wie troszczą się o niego jak należy. Poświęcają mu więcej czasu. I dobrze mu to robi.

-  Zajrzysz dziś do Stornes? Mamy kogel-mogel.

-  W takim razie przyjdziemy - zadecydował Johan­nes. - Prawda, Ola Havard?

-  O tak, skoro będzie kogel-mogel, to na pewno przyj­dziemy - zaśmiał się Ola Havard.

I znów znikli, rozbawieni i pogrążeni w rozmowie.

-  Ola Havard ma się chyba rzeczywiście dobrze - po­wiedziała Tordhild, patrząc za odchodzącymi dziećmi.

-  Znacznie lepiej, niż można było przypuścić - wyzna­ła Mali. - Gdy był u nas ostatnio, wydawało mi się, że do­brze mu u dziadków w Storhaug, a teraz jestem tego cał­kiem pewna. Bardzo się cieszę - odetchnęła z ulgą. - Ola Havard miał do tej pory takie smutne życie. Dobrze mu zrobi odrobina radości. Dzieci powinny żyć beztrosko.

-  Powinny - pokiwała głową Tordhild. - Tylko nie za­wsze się to udaje.

Mali spojrzała na synową, która trzymała Marilenę na kolanach.

-  Nie słyszałaś nic na temat plotek?

-  Nic. Sądzę, że ucichły. Nie myślimy już raczej o tym. Ty chyba też nie?

-  Nie, ja też nie - powiedziała Mali. choć to nie była prawda. - Na szczęście nic złego z nich nie wynikło.

Mali miała taką nadzieję, ale daleko jej było do pewności.

-  Pójdziemy na spacer? - zapytał Ola, gdy Dorbet ze­szła na dół, przebrawszy i położywszy Trygvego. - Taki piękny wieczór.

-  Dokąd chciałbyś iść?

-  Tylko kawałek, nad morze.

-  Twoja matka może potrzebować pomocy.

-  Nie sądzę. Tak rzadko mamy trochę czasu dla siebie. Pójdę i poproszę, żeby zwróciła uwagę na małego.

Gdy wrócił, wyciągnął rękę do żony.

-  Zgodziła się?

-  Tak. Zresztą Trygve i tak śpi.

Szli przez pola wzdłuż płotu, który wyznaczał granicę ze Stornes. Pachniały białe kwiaty na krzewach, świeżo obsiana ziemia odcinała się od zazielenionych już połaci. Ścieżka była tak wąska, że musieli iść jedno za drugim. Brnęli przez osty i paprocie, które oddzielały pole od pa­stwisk, na których późnym latem pasły się krowy. Ola za­trzymał się, odwrócił i podał żonie rękę.

-  Nie jest ci zimno?

Pokręciła głową i podała mu dłoń. Przed nimi z pół­mroku wyłoniły się przybrzeżne zabudowania należące do Granvold, szare, sterane wiatrem i niepogodą. Kamyki za­skrzypiały im pod butami, gdy wkroczyli na żwirową ścież­kę wiodącą wzdłuż plaży. Pachniało mocno wodorostami i morzem. Wiał łagodny wietrzyk od fiordu, marszcząc de­likatnie powierzchnię wody. Ola zatrzymał się i zapatrzył w dal. Słońce, zawieszone nisko, tuż nad szczytami gór po przeciwnej stronie fiordu, rzucało złote światło na morze.

-  Posiedzimy tu chwilę?

Dorbet skinęła głową i poszła w stronę porośniętego trawą zbocza koło zabudowań. Usiedli oparci plecami o drewnianą ścianę. Ola objął żonę ramieniem i przygar­nął ją ku sobie.

-  Często tu siadywaliśmy, gdy ze sobą chodziliśmy - uśmiechnął się. - Przed ślubem. Pamiętasz?

-  Pewnie, że tak.

-  Wydaje się, że to było już tak dawno, choć to prze­cież nieprawda. Dobrze się czujesz w małżeństwie? - za­pytał ostrożnie.

-  Tak - kiwnęła głową i popatrzyła na niego. - A ty nie?

-  O, tak - uśmiechnął się, wyciągając długie nogi. - Nigdy nie pragnąłem niczego innego, tylko tego, żebyś zo­stała moją żoną. I moje marzenia się spełniły. Ale ty...

Odsunął długi kosmyk z jej twarzy i popatrzył na nią swymi pełnymi dobroci, niebieskimi oczami.

-  Jesteś jeszcze taka młoda. Mogłabyś mieć, kogo tyl­ko byś chciała.

-  Chciałam ciebie.

-  Aż trudno w to uwierzyć.

-  Ale tak jest, więc musisz w to uwierzyć - powiedziała z pewnym zniecierpliwieniem. - Nie lubię, kiedy mi nie wierzysz.

-  Wierzę ci, Dorbet. Wierzę - zapewnił ją.

Przytulił ją mocniej. Siedzieli tak blisko siebie, zapa­trzeni w morze. Ola bawił się kosmykami włosów żony. Głaskał ją po policzku. Dorbet przypomniała sobie, ile razy spotykali się tu, nad fiordem, gdy byli w sobie sza­leńczo zakochani. Tutaj nikt ich nie widział. Wszędzie indziej ścigały ich spojrzenia ciekawskich. Dorbet pa­miętała pełne namiętności chwile, podniecenie i rozkosz. Najwspanialej jest być zakochanym, pomyślała, ale to z czasem mija. W każdym razie tak jest w jej przypadku. Kocha Olę. Jest z nim szczęśliwa. Ale nie jest już szaleń­czo zakochana. I na co dzień nie ma powodów do ekscyta­cji. W małżeńskim stanie czuje się jednak znacznie lepiej, niż mogła przypuścić. A czuje się tak dzięki Oli. Jest taki dobry i opiekuńczy. Inny niż wszyscy, pomyślała, wycią­gając dłoń, by odgarnąć mu grzywkę z czoła. Naprawdę go kochała. Nie mogłaby być z żadnym innym. Czasami sama się dziwiła, że tak się ustatkowała. Oczywiście nadal uwielbiała przyjęcia. Lubiła flirtować i bawić się, ale to nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko Ola.

-  O czym myślisz?

-  Nie, ja...

Zarumieniła się i zamknęła oczy, gdy Ola ją pocało­wał. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się. Ola, zaskoczony siłą jej uścisku, przygarnął ją jeszcze mocniej. A gdy się okazało, że Dorbet wcale nie zamierza go puścić, położył ją na trawie.

-  Czy wiesz, że ja...

-  Tak - szepnęła. - Wiem o tym, Ola.

Jego dłoń sunęła po jej udzie, potem po brzuchu, by ogarnąć swym ciepłem łono. Dorbet poczuła, że jej skóra pokrywa się gęsią skórką, gdy Ola podciągnął do góry jej spódnicę i łagodny wieczorny wietrzyk owiał jej nagie nogi i uda. Ola uniósł się nieco, ujął jej ręce i skrzyżował ponad jej głową.

-  Jak dawniej - szepnął namiętnie.

-  Jak dawniej - powtórzyła.

Powoli ściągnął z niej bieliznę. Bryza znad fiordu dziwnym chłodem owiewała nagą skórę i pulsujące łono. Gdzieś niedaleko zaskrzeczał ostrygojad, aż Dorbet się wzdrygnęła.

- Nikogo nie ma - szepnął jej Ola do ucha. - Tylko my. Ola się nie spieszył. Nie żałował czasu na pieszczoty.

Wędrował po całym jej ciele dłońmi i językiem, aż Dorbet zaczęła tracić dech. Gdy się w nią wślizgnął, była wilgotna i otwarta jak kielich kwiatu. Już dawno nie było nam tak cudownie, pomyślała. Tu nad fiordem nie bała się, że ktoś ich usłyszy. Objęła go nogami i dała się ponieść namiętno­ści.

Potem długo leżeli przytuleni.

-  Zimno ci? - zapytał i przykrył jej nogi spódnicą.

Dorbet pokręciła głową i pocałowała go. Ułożyła się wygodniej i zaczęła się bawić jego lokami na karku. Życie jest jednak piękne, pomyślała. Ma wszystko, czego prag­nęła. Prawie wszystko.

Gdy szli wąską ścieżką do domu, Dorbet obróciła się i popatrzyła w dal. Morze było już czarne i błyszczące. Słońce chyliło się ku horyzontowi, a góry spowiła fala pur­pury.

-  Idziesz? - zapytał, obracając się ku niej.

Dorbet podała mu rękę. Ruszyli w stronę dworu, moc­no przytuleni, nie mówiąc ani słowa.

  

ROZDZIAŁ 14.

 

Herborg siedziała w kucki na płaskich kamieniach i płu­kała pranie w strumieniu. Paznokcie jej popękały od lo­dowatej wody, ale nawet tego nie zauważyła. Nuciła, podśpiewywała i uśmiechała się do siebie. Gdy wszystko już wypłukała, zabrała kosz z mokrymi rzeczami i zeszła na plac, na którym suszono pranie. Gałęzie wielkiego krzaku bzu uginały się pod ciężkimi kiściami liliowych kwiatów, które pachniały intensywnie w ten majowy dzień.

Herborg stała przez chwilę i patrzyła w morze. Wiał rześki wiatr. Na samym środku fiordu woda zrobiła się biała. Pranie wyschnie w ciągu kilku godzin, pomyślała i zaczęła rozwieszać ubrania. Gdy powiesiła już ostatnią rzecz, wyprostowała się i przeciągnęła. Zerknęła na fartuch i pogłaskała delikatnie swój płaski brzuch. Już dwa tygodnie temu powinna zacząć miesiączkować. Przez kil­ka pierwszych dni nie mogła opanować podniecenia. Ciąg­le biegała do wygódki, żeby sprawdzić, czy nie zaczęło się krwawienie. Mali patrzyła na nią podejrzliwie i zastana­wiała się, czy Herborg nie ma przypadkiem biegunki albo zapalenia pęcherza. Herborg przestała więc biegać do wy­gódki, żeby nie budzić zainteresowania. Zaczęła zakradać się na strych, żeby sprawdzić stan rzeczy. Ale krwi nie było widać.

Po pewnym czasie zakiełkowała w niej nadzieja. Dni mi­jały, a nic się nie działo. Termin miesiączki minął już dwa tygodnie temu. Nie zdarzyło się to nigdy wcześniej od czasu, gdy była w ciąży z Małą Mali. A więc to musi być prawda, myślała, spodziewam się dziecka! Mali pomyliła się, twier­dząc, że Herborg nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Ogar­nęła ją tak wielka radość, że łzy same cisnęły się do oczu, ale zamiast płakać, uśmiechała się nieustannie.

-  Co się z tobą dzieje? - zapytał Ola poprzedniego wieczoru, spoglądając na nią badawczo. - Uśmiechasz się i podśpiewujesz całymi dniami.

-  Po prostu jestem szczęśliwa - odparła, spuszczając oczy.

-  Czy zdarzyło się coś szczególnego?

Herborg bardzo pragnęła podzielić się z nim radosną nowiną, ale nic nie powiedziała. Niech minie jeszcze je­den tydzień, pomyślała. Co najmniej. Na wszelki wypa­dek. Choć sama miała już pewność. Wydawało jej się, że powtarzają się różne symptomy, które pamiętała z okresu pierwszej ciąży. Bolały ją piersi i miała taką wielką ochotę na słone potrawy. Tak właśnie czuła się, gdy spodziewała się Małej Mali, więc uznała, że sprawa jest przesądzona.

-  Nie, nic szczególnego... - rzuciła Oi szelmowskie spojrzenie i uśmiechnęła się. - Raczej nie.

-  Oj, ty - roześmiał się i przytulił ją. - Jesteś najwspa­nialsza.

Herborg objęła go i przytuliła się mocno. Jak on się ucieszy, gdy mu o tym powie. Tym razem to na pewno bę­dzie syn, Herborg była o tym przekonana. Oja będzie miał swojego dziedzica. Herborg uniosła twarz i spojrzała mę­żowi w oczy.

-  Życie jest takie piękne - uśmiechnęła się z błyskiem w oku. - I tak bardzo cię kocham.

-  Oj, Herborg - mruknął, zanurzając twarz w jej pach­nących włosach. - Oj, ty.

 

Pogoda sprzyjała uprawom, wszystko rosło jak na droż­dżach i na polach, i na łąkach.

-  Musimy zajrzeć na budowę w drodze na pielenie, Ingeborg. Zobaczymy, czy już zaczęli - powiedziała Mali, zawiązując obszerny fartuch w talii.

-  Musimy - potwierdziła Ane. - Wczoraj widziałam, że fundamenty są już gotowe. Dom na pewno stanie przed zimą.

Ingeborg przyspieszyła zmywanie, zarumieniona i szczęśliwa.

-  O1av i ja chodzimy tam codziennie wieczorem - wy­jaśniła. - Trudno nam uwierzyć, że budowa naprawdę się rozpoczęła. Siedzimy tam sobie i rozmawiamy, jak wszyst­ko urządzimy...  

-  Zabierz koszyk z sokiem, Ane - przypomniała Mali. - Zawsze chce mi się pić podczas pielenia.

-  Mnie najbardziej doskwierają plecy - stwierdziła Ane. - To na pewno ze starości. Dawniej o tym nie myślałam.

Weszła Herborg z Małą Mali na rękach.

-  Nie idziemy pielić?

-  Właśnie się wybieramy - powiedziała Mali. - Zabie­rasz ją ze sobą?

-  Nie mam wyjścia. Nie może przecież zostać tu całkiem sama. Umie już chodzić, więc zaprowadziłaby w domu swoje porządki.

-  Może Tordhild mogłaby się nią zająć - zapropono­wała Mali. - Lepiej nie zabierać jej w pole.

-  Zajdę więc na Wzgórze i zapytam - kiwnęła głową Herborg. - Nie będziemy w polu zbyt długo, prawda?

-  Nie, ktoś musi wrócić, żeby nastawić obiad - powie­działa Mali. - Ty możesz się tym zająć. We trójkę sporo zrobimy w parę godzin.

-  W takim razie idę na Wzgórze - powiedziała Her­borg, przewiązując włosy chusteczką.

-  A my przejdziemy przez działkę Ingeborg i O1ava -wyjaśniła Mali. - Spotkamy się w polu.

-  No to ruszamy - Mali dała znak głową Ingeborg i Ane, gdy koszyk z sokiem był już gotowy.

Ruszyły wzdłuż pól, aż doszły do letnich obór. Niedale­ko czerwonego domku Ane i Aslaka był teraz plac budowy. Fundamenty zostały już rzeczywiście ukończone.

-  Będziesz miała piękny widok, Ingeborg - powiedzia­ła Mali, spoglądając na wioskę i fiord. - Bardzo tu ładnie. A przy okazji będziesz miała dobrych sąsiadów.

-  Wszystko jest nieprawdopodobnie wspaniałe - uśmiechnęła się Ingeborg. - Na Boże Narodzenie przy­stroimy pierwszy raz swoją własną choinkę. To dopiero będą święta.

-  Najpierw musisz urządzić przyjęcie w nowym domu - roześmiała się Mali. - Prawda, Ane? Nie wykręcisz się od tego, Ingeborg.

-  Już was zapraszam - powiedziała Ingeborg i zaczęła odmierzać krokami odległość na działce zarzuconej mate­riałami budowlanymi. - Popatrzcie tylko, jak u nas będzie. Tu będzie kuchnia, tu izba, a tu dwie sypialnie.

-  Mniej więcej tak jak u nas - pokiwała głową Ane. - Dom nie jest szczególnie obszerny, ale wystarczająco duży. Dobrze by było, gdybyście zbudowali też szopę, w której można trzymać cały bałagan.

-  Za każdym razem, gdy tu przychodzę, muszę się szczypać w ramię - powiedziała Ingeborg, gdy schodziły już na dół, na pole. - To wprost nie do wiary.

-  Miejmy nadzieję, że przeżyjecie tu z O1avem parę do­brych lat - powiedziała Mali. - Zasłużyliście sobie na to.

Trzy kobiety omijały rzędy marchewki, rzepy i rzepy szwedzkiej. Gdy dotarły na miejsce, rozłożyły rzeczy i za­brały się do pielenia. Słońce prażyło im w plecy.

Po chwili zjawiła się Herborg.

- Och, jak ja tego nie lubię - westchnęła, przyklękając w bruździe za plecami Mali. - Pamiętam, że od dziecka najbardziej marzyłam o tym, żeby mnie ominęło pielenie.

-  No tak, ale trzeba to zrobić - powiedziała Mali. - Nie będzie tak źle, skoro jesteśmy tu we cztery - pocieszyła synową.

I rzeczywiście robota szła im szybko. Gdy usiadły pod kamiennym ogrodzeniem, żeby napić się soku, sporą część pracy miały już za sobą.

-  No to biegnę na dół, żeby nastawić zupę - powie­działa Mali. - Zadzwonię, gdy obiad będzie już gotowy.

Otrzepała spódnicę, ściągnęła z głowy chustkę i poszła na dół z włosami rozwianymi letnim wiatrem.

W pierwszy piątek czerwca mężczyźni wybierali się na górską halę, żeby narąbać drew potrzebnych podczas let­niego wypasu bydła.

-  Taki dziś piękny dzień - powiedziała Mali, spogląda­jąc na Havarda. - Chyba pójdę z wami.

-  Chcesz iść z nami na halę? - zapytał zaskoczony Havard. - Będzie bardzo miło.

-  Chciałam posprzątać trochę w szałasie, żeby Tord­hild miała czysto, bo to ona w tym roku będzie się zaj­mować letnim wypasem - powiedziała Mali. - Wprawdzie szałas został wysprzątany jesienią, ale zawsze po zimie jest pełno pajęczyn.

-  A więc w tym roku Tordhild będzie gospodarzyć na letnim pastwisku?

-  Tak, ona, Johannes i Marilena. Ale nie będą tam mieszkać przez cale lato, nie. To niemożliwe z dwójką dzieci, zwłaszcza z Marileną. Sivert też tam spędzi trochę czasu. Ale w sierpniu wybiera się na tournee do Oslo i wte­dy obowiązki przejmie po nich Ane.

-  Ciekawe, czy spodoba im się pasterskie życie.

-  Na pewno im się spodoba - powiedziała Mali. - Znasz ich przecież, to jest właśnie to, co lubią. To będą w tym roku ich wakacje.

-  Wakacje jak wakacje - mruknął Havard. - Ale jeśli...

-  Zabierzemy ze sobą wszystko, co trzeba, żeby ugo­tować obiad na górze - stwierdziła Mali. - Na pewno nie wrócimy przed wieczorem.

-  Nie. Jeśli się z nami wybierasz, to weź też trochę cia­sta - uśmiechnął się Havard. - Nikt nie będzie miał nic przeciwko temu.

 

To wyjątkowo piękny dzień na wycieczkę w góry, pomy­ślała Mali, idąc za Havardem ścieżką. Słońce rozświetlało korony wysokich sosen i złociło kołyszące się trawy na jasnozielonych trzęsawiskach. Na dole, w wąwozie pieniła się rzeka, śpiewały ptaki i pachniało latem.

Olav i Aslak poszli przodem, więc Mali i Havard zostali sami. Gdy dotarli do miejsca odpoczynku, Havard się za­trzymał i obrócił.

-  Odpoczniemy tu pięć minut.

-  To nie jest konieczne - powiedziała Mali, ocierając pot z czoła. - Ale skoro jest na czym przysiąść, to zróbmy to.

Usiedli na wyschniętym pniu, który leżał wzdłuż ścież­ki. Havard wyjął butelkę z sokiem i podał ją żonie.

-  Za rzadko tu przychodzę - powiedziała Mali, wycią­gając nogi. - Musimy częściej chodzić w góry, Havardzie. To napełnia duszę spokojem.

-  Trzeba mieć na to czas - stwierdził.

-  Mamy czas. Moglibyśmy chodzić na wycieczki w nie­dziele.

-  Jeśli tylko masz ochotę, chętnie pójdę z tobą.

-  Chciałabym kiedyś wybrać się jeszcze raz na Stortind. Chciałabym tam zajść raz jeszcze, nim będę za stara. Johannes mógłby nam towarzyszyć. Byłoby cudownie wy­brać się tam z Johannesem, Tordhild i Sivertem.

-  Moglibyśmy to zorganizować, gdy będą latem miesz­kać na górskim pastwisku. Ane mogłaby tego dnia opo­rządzić wieczorem zwierzęta. Żeby dojść aż do Stortind, potrzebujemy całego dnia.

-  Zaproponujmy im to - powiedziała Mali. - Mam na to wielką ochotę.

-  No tak, masz jeszcze dość siły - uśmiechnął się Havard, spoglądając na nią spod przymkniętych powiek. - Nie ma wątpliwości.

Mali odchyliła się do tyłu, zamknęła oczy i zwróciła twarz ku słońcu. Tutaj w górach powietrze jest całkiem inne, pomyślała. Jakby bardziej przejrzyste i ostre niż w dolinie. Wzięła głęboki oddech i przygładziła włosy. Ab­solutną niemal ciszę zakłócał jedynie szum rzeki i ptasie trele. Słońce świeciło wprost na niewielką polanę, na któ­rej siedzieli. Mali rozpięła kilka guzików bluzki i podwinę­ła rękawy.

-  Idziemy dalej?

-  Zamęczysz mnie, biedaka - zaśmiał się Havard, ale od razu się podniósł. - Chodźmy. Musimy dziś uporać się z robotą.

Ścieżka w górnych partiach była już całkiem sucha. Szło się po niej z łatwością. Mali czuła się jak młoda dziew­czyna, gdy przeskakiwała z kamienia na kamień przez trzęsawisko. Gdy pokonali ostatnie wzniesienie i stanęli na granicy letniego pastwiska, Mali się zatrzymała. Przed nią wznosił się prosto ku błękitnemu niebu szczyt Stor­tind. Jedwabiste trawy kołysały się na wietrze, strumień pluskał przyjaźnie. Gdzieś przy ścieżce wiodącej do Svinvikhammeren kukała niezmordowana kukułka.

-  Ależ tu pięknie!

Mali podparła się pod boki i spojrzała w górę. Z oddali docierały do nich odgłosy rąbania drew.

-  Witajcie - uśmiechnęła się Sigrid, wychodząc z sza­łasu Innstadów. - Ty też przyszłaś na górę, Mali?

-  Taki dziś piękny dzień - powiedziała Mali. - Inni też tu są?

-  Przyszli mężczyźni ze wszystkich gospodarstw. I z tego, co mówił Ola Granvold, jest też Lisbeth. Będzie­my tu dziś gotować obiad.

-  Ja też mam taki zamiar - oświadczyła Mali. - Chcę też pozbyć się wszystkich pajęczyn - dodała.

-  Ja właśnie zabrałam się do sprzątania - uśmiechnęła się Sigrid. - Ale teraz usiądźmy i napijmy się kawy, zanim wrócimy do pracy. U mnie kawa już gotowa.

-  Posiedźcie chwilę - powiedział Havard, zrzucając plecak. - Ja pójdę na górę i zacznę rąbać drwa.

Sigrid i Mali wyjęły szmaciany chodnik i usadowiły się na nim na skąpanej w słońcu hali.

-  Miło by było znów spędzić trochę czasu tu na hali - powiedziała Sigrid. - Nie ma piękniejszego miejsca.

-  Też o tym pomyślałam - wyznała Mali. - Że mogła­bym spędzić tu ze dwa tygodnie. Całe lato to by było za długo, zresztą nie mam na to czasu. Ale parę tygodni...

-  Spróbujemy tak to zorganizować w przyszłym roku? - zaproponowała Sigrid. - To byłoby naprawdę przyjemne.

-  Poważnie się nad tym zastanowimy - pokiwała gło­wą Mali. - Ale muszę już zabrać się do pracy, jeśli obiad ma być gotowy, gdy Havard i inni zejdą na dół.

Szałas był czysty i uporządkowany. Mali stała w drzwiach i rozglądała się. Tyle tu wspomnień, pomyśla­ła, ocierając oczy. Przypomniała sobie dwie cudowne doby, które przeżyła tu z Jo i z Sivertem. I to przerażenie, gdy Johan ich zaskoczył. Nienawiść w jego oczach. Czy mogła zrobić więcej, by wówczas zapobiec tragedii? Wyprzeć się Jo i odejść z Johanem? Na nic by się to nie zdało. Stało się to, co się miało stać. Ścigał ich grzech pierworodny i nikt nie mógł temu zapobiec.

Mali podeszła do łóżka i usiadła. Położyła dłoń na na­rzucie i westchnęła. Przeszłości nikt nie zmieni. Co się stało, to się nie odstanie. Porzuciła wspomnienia i wyjęła jedzenie. Wszystko ma swój czas, pomyślała.

 

Herborg wsypała karmę prosto do koryta i patrzyła, jak dwie wielkie świnie się na nią rzucają. Przechyliła się przez ogrodzenie i podrapała jedną z nich po grzbiecie. Wkrótce będą tu kwiczeć prosięta. Herborg zawsze się cie­szyła, gdy na świat przychodziły młode. Lubiła patrzeć, jak rosną pod jej ręką. Gdy pochyliła się nad wiadrem, poczu­ła bolesny skurcz w krzyżu. Wzięła krótki, płytki oddech i wyprostowała się. Położyła dłoń na plecach, w okolicy krzyża, i zrobiło jej się słabo. Strach pochwycił ją w lodo­wate kleszcze, jęknęła głośno. Co się dzieje? Chyba nie...? Z rwącym się oddechem zimnymi jak lód dłońmi uniosła spódnicę i ściągnęła majtki. Na majtkach była krew!

-  Nie! - załkała w rozpaczy i skuliła się. - Nie! O Boże, nie!

Dowlokła się do jednego z kątów i bez sił opadła na słomę, która tam leżała. Plecy ją bolały. Czy właśnie traci swoje dziecko, czy to tylko opóźniona miesiączka, zasta­nawiała się. Miała nadzieję, że to jednak poronienie. W jej myślach panował chaos, spowodowany lękiem i rozpaczą. Położyła się na słomie i zaczęła płakać.

-  O Boże - szlochała. - Nie rób mi tego, Boże.

Czuła, że powinna pójść do domu. Porozmawiać z Mali. Jeśli to poronienie, musi się natychmiast położyć. Trzeba o wszystkim powiedzieć Mali. Mali jej pomoże. Ale nie mogła się ruszyć z miejsca. Leżała na słomie i płakała.

Czuła, że ciągle krwawi. Uda skleiły się. Muszę pójść do domu, pomyślała ponownie. Ale nadal leżała, spara­liżowana bezradnością. Wydawało jej się, że wszystko straciło sens. Snuła takie piękne marzenia o tym dziecku, radość ją przepełniała. Była już tak pewna ciąży, że chcia­ła o wszystkim powiedzieć Oi. Może zresztą sam się do­myślił, pomyślała. Ostatnio ciągle się do niej uśmiechał, mówił, że Herborg promienieje.

Codziennie modliła się. Prosiła Wszechmogącego, by ją pobłogosławił i wziął pod swą opiekę to nowe ży­cie. Czuła się taka szczęśliwa i sądziła, że to jest właśnie Boża odpowiedź. Że czuje dotyk Jego kochającej dłoni. A teraz Bóg tak ją potraktował. Przeżyła kilka cudownych tygodni, umacniała się w nadziei, przepełniała ją radość i wdzięczność. A teraz wszystko legło w gruzy.

-  Nie zniosę tego - jęknęła, zasłaniając twarz zaciśnię­tymi dłońmi. - Nie zniosę tego.

Herborg nie wiedziała, ile czasu upłynęło, nim podnios­ła się ze słomy, obolała i zapłakana. Muszę iść do domu, pomyślała, wstając z trudem. Poczuła, że coś ciepłego spływa jej po udach, i zrozumiała, jak mocno krwawi. Jak we śnie, na chwiejących się nogach wyszła z chlewu. Zapo­mniane wiadro zostało koło koryta.

Blask słońca, który zalał podwórze, uderzył ją tak, że zamrugała czerwonymi od płaczu oczami. Oja, pomyślała i rozejrzała się. Z nim najpierw musi porozmawiać. Po­winien się tego dowiedzieć od niej, a nie od Mali. Ale Oi nigdzie nie było. Herborg powlokła się przez podwórze, a potem po schodach na poddasze.

-  Mali...

Otworzyła drzwi do warsztatu i wsunęła głowę do środ­ka.

-  To ty, Herborg.

Mali podniosła wzrok znad tkaniny.

-  Co się stało?

Mali wstała, gdy tylko ujrzała zapłakaną twarz w drzwiach.

W potarganych włosach Herborg tkwiły źdźbła słomy. Mali otworzyła drzwi i objęła synową, która zawisła jej na ramie­niu i rozpłakała się rozpaczliwie.

-  Co się stało, Herborg? Skaleczyłaś się?

-  Straciłam dziecko - szlochała Herborg, wczepiając się w Mali. - Mam krwawienie.

Mali odsunęła ją delikatnie od siebie.

-  Masz krwawienie? Czy to nie jest zwykła...

-  Nie, nie - łkała Herborg. - Minęły już cztery tygo­dnie od terminu i wiem, że... wiem, że byłam w ciąży. Ale teraz...

-  Musisz się położyć, moja kochana - powiedziała Mali i poprowadziła Herborg w stronę sypialni. - Dlaczego nic nie powiedziałaś?

-  Chciałam mieć pewność, całkowitą pewność. Oja też nic nie wie, nie chciałam, żeby mu mówić, póki... póki... A teraz...

Herborg oparła się całym ciężarem o Mali i zaszlochała bezradnie.

-  No już, już, Herborg... już - uspokajała ją Mali.

W sypialni Mali zdjęła z Herborg pobrudzoną koszulę. Nic nie powiedziała na widok krwi spływającej po nogach dziewczyny, ale rozpacz synowej rozdzierała jej serce. Ni­gdy nie sądziła, że to się może wydarzyć. Była całkowicie przekonana, że Herborg nie może mieć więcej dzieci, sko­ro przeszła tak poważny stan zapalny.

-  Czy często krwawiłaś po urodzeniu Małej Mali?

-  Tylko raz.

-  Boli cię teraz?

-  Tak jak podczas zwykłej miesiączki.

Mali nalała wody do miski i postawiła miskę koło łóżka.

-  Umyjemy cię teraz - oświadczyła.

Gdy już ją obmyła, usiadła na brzegu łóżka.

-  Nie jestem wcale pewna, że naprawdę byłaś... że by­łaś w ciąży, Herborg.

Herborg spojrzała na nią pociemniałymi ze zdumienia oczami.

-  Nie jesteś pewna...

-  Nie, bo po porodzie często zdarzają się bardzo nie­regularne miesiączki. Wydaje mi się, że to właśnie ci się przydarzyło.

-  Ale czułam też ból w piersiach i... Mali pokiwała głową i wzięła ją za rękę.

-  Kiedy bardzo chcemy coś poczuć...

Herborg nic nie powiedziała. Po jej policzkach poto­czyły się wielkie łzy.

-  Masz przecież Małą Mali - pocieszała ją teściowa. - Byłoby znacznie gorzej, gdybyście w ogóle nie mieli dzieci, Herborg.

-  To znaczy, że wcale nie byłam w ciąży? - zapytała cicho.

-  Myślę, że nie, Herborg.

-  Bo już nie mogę mieć dzieci?

Mali nie odpowiedziała. Nie spojrzała jej nawet w oczy. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Potem Herborg na­ciągnęła narzutę pod brodę i zamknęła oczy.

-  Dziękuję za pomoc - powiedziała bezbarwnym gło­sem. - Chciałabym zostać przez chwilę sama, Mali.

-  Zostań tu, ile chcesz - pokiwała głową Mali. - Nie­długo będzie obiad. Poproszę Oję, żeby tu do ciebie przy­szedł, gdy tylko go zobaczę.

Herborg leżała nieruchomo, gdy Mali wyszła. W oknie brzęczała mucha, poza tym było całkiem cicho. Herborg czuła się tak, jakby miała otwartą ranę pod sercem. Poło­żyła dłonie na brzuchu i westchnęła. Zamknęła oczy. Nie miała pojęcia, jak przez to przejdzie. Z bezgranicznej ra­dości wpadła wprost w czarną otchłań. Mali wcale jej nie pocieszyła, sugerując, że Herborg nie była w ciąży. Gdy­by to była ciąża, mogłaby mieć przynajmniej nadzieję, że znów w nią zajdzie. A teraz straciła wszelką nadzieję.

Herborg czuła, że coś się w niej zamyka. Nie przeży­łaby raz jeszcze takiego bólu. Dlatego zatrzasnęła drzwi do tej cząstki serca, w której mieszkała nadzieja. Żeby już nigdy nie doświadczyć takiej rozpaczy.

 

-  Herborg...

Pełen przerażenia głos Oi przedarł się przez mglę, któ­ra ją otoczyła. Otworzyła powoli oczy. Oja siedział na brze­gu łóżka. Wziął jej dłonie w swoje ręce.

-  Co się stało? Mama powiedziała tylko, że nie jesteś całkiem zdrowa. Czy to coś poważnego?

-  Nie, tylko krwawię bardziej niż zwykle - powiedziała bezbarwnym głosem. - To się podobno często zdarza, za­nim wszystko wróci do normy po porodzie.

-  To nic groźnego?

-  Nie.

Oja pogłaskał ją po głowie i uśmiechnął się z ulgą.

-  Tak się o ciebie bałem.

Wzięła jego dłoń i pocałowała. Nie potrafiła powie­dzieć mu, co jej się wydawało. Wystarczy, że ona jest nie­szczęśliwa. Jeśli Oja niczego się nie dowie, nie będzie cier­piał. Mali na pewno mu nic nie powie.

-  Wkrótce wstanę. Musiałam położyć się tylko na chwilę.

Oja uśmiechnął się.

-  To znaczy, że wszystko w porządku?

Herborg pokiwała głową w milczeniu. Nie mogła po­wiedzieć mu prawdy, musiała ją dźwigać samotnie. Sama będzie boleć nad tym, że już nie może mieć dzieci. Oja nie musi się tym przejmować. Herborg wiedziała, że dla niego nie jest to takie ważne. Dla niej jednak była to prawdziwa droga przez mękę. Krzyż, który trudno jej było udźwignąć, ale który miała nieść już przez cale życie.

-  I znowu jesteś radosna?

Herborg pokiwała głową i uśmiechnęła się, ale uśmiech nie dotarł do oczu. Oja nie zauważył, że w jej oczach zgasł blask. Pochylił się i pocałował żonę. Herborg objęła go za szyję. Przez chwilę przytulała się z całej siły, pragnąc po­dzielić z nim swój smutek. Gardło dławiła jej rozpacz. Ale po chwili puściła go.

-  Niedługo przyjdę - powiedziała cicho.

 

Mali wyjrzała przez okno. W stronę domu skręcał właśnie jakiś nieznajomy.

-  Co, u licha...

Ogarnął ją nagły niepokój. Odsłoniła firankę, by lepiej widzieć.

-  To lensman - powiedziała cicho i obróciła się w stro­nę Havarda.

-  Lensman?

Havard podniósł się, odłożył gazetę i podszedł do żony.

-  Rzeczywiście - pokiwał głową. - Czego on może chcieć?

Mali poczuła, że zaschło jej w gardle. Zacisnęła chłod­ne dłonie w pięści. Puściła firankę i podeszła do drzwi. Havard ruszył za nią i razem stanęli na ganku.

Lensman szedł przez podwórze długimi krokami. Za­salutował na ich widok.

-  Dobry wieczór - powiedział.

-  Dobry wieczór.

-  Byłem właśnie na Wzgórzu, ale nikogo nie zasta­łem.

-  Wypłynęli w morze. A o co chodzi?

Lensman zdjął czapkę i wyjął fajkę. Rozglądał się przez chwilę dokoła.

-  Chciałem porozmawiać z Sivertem Stornesem - oświadczył, spoglądając na nich. - I z Tordhild. Z Tordhild Stornes.

Serce Mali biło jak szalone. Po omacku zaczęła szukać dłoni Havarda.

-  Dlaczego?

-  Chodzi o ich małżeństwo - wyjaśnił lensman. - Jest coś, co... co się nie zgadza.

Pod Mali ugięły się nogi. Ścisnęła mocno dłoń Havarda.

-  Coś się nie zgadza?

-  Tak, muszę porozmawiać z Sivertem Stornesem - po­wtórzył lensman i obrócił się w stronę gospodarzy. - Mogę tu poczekać?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron