132 Leone Laura Magiczne słowa


LAURA LEONE

Magiczne słowa

(Ulterior motives)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Shelley zauważyła go od razu.

Należał do tego rodzaju mężczyzn, którzy wyróżniają się nawet w największym tłumie. Nie lubiła określenia „niedbała elegancja”, pasowało ono jednak do tego nieznajomego zbyt dobrze, by mogła je teraz po prostu odrzucić. Mężczyzna wydawał się tak swobodny w skrojonym na miarę garniturze i błyszczących włoskich butach, jakby się w nich urodził. Obserwował tłum spod długich, czarnych rzęs, a jego wyraz twarzy mówił o rozbawieniu i uprzejmym zainteresowaniu.

Sprawiał wrażenie człowieka inteligentnego, nietuzinkowego i obdarzonego nienagannymi manierami. Najlepiej będzie, zdecydowała rozsądnie Shelley, po prostu zignorować go.

Wbrew temu postanowieniu jednak, jej wzrok wciąż wędrował w stronę nieznajomego. Po chwili zauważyła, że on także patrzy na nią.

Zdziwiony śmiałym spojrzeniem dziewczyny, mężczyzna przyglądał się jej z uznaniem i ciekawością. Shelley nie spłoniła się i nie odwróciła. Nie akceptowała nowoczesnych przesądów dotyczących kontaktu wzrokowego pomiędzy nie znanymi sobie ludźmi. Jeśli coś wydawało się interesujące, uprzejmość zdawała się nakazywać, by wyrażało to także spojrzenie.

Tym razem jednak sytuacja była zupełnie wyjątkowa. Zafascynowały ją niebieskie oczy mężczyzny, tajemniczy uśmiech, energia promieniująca z całej jego sylwetki.

Nieznajomy ruszył powoli w jej kierunku. Shelley czuła się niczym zahipnotyzowana. Nie miała pojęcia, co powiedzieć, gdy ten mężczyzna stanie przed nią. „Cześć” wydawało się zbyt banalne, „Nie mogę oderwać od ciebie wzroku” zabrzmiałoby śmiesznie. Wyraz jego oczu upewnił ją, że to on znajdzie właściwe słowa. Shelley czuła wyraźnie, że za chwilę spotka ją coś niezwykłego.

- Uważaj! - krzyknął ktoś, a zaraz potem kelnerka potrąciła Shelley, wylewając na nią trzy kieliszki czerwonej sangrii.

- O, nie! - zawołała Shelley.

- Och, strasznie przepraszam. Proszę pozwolić, ja to zrobię. To była moja wina... - usprawiedliwiała się przerażona kelnerka, próbując dość chaotycznymi ruchami ratować ubranie Shelley.

- Nic się nie stało. Proszę się tym nie martwić - odparła Shelley uspokajająco. - Stanęłam dokładnie na pani drodze.

- Bez wątpienia tak właśnie było - zgodził się Wayne Thompson. - Czemu stałaś tam niczym słup ogłoszeniowy?

Shelley spojrzała z zawstydzeniem na swego młodego współpracownika.

- Musisz zostać tutaj i porozmawiać z klientem. Ja pojadę do domu przebrać się. I, proszę, wykaż choć odrobinę taktu.

Wayne powiódł wzrokiem po ogromnej sali, w której zgromadziło się kilkuset gości potencjalnego klienta Shelley. Firma Keene International wydała to dosyć kosztowne przyjęcie, by uczcić swój pierwszy rok w Cincinnati. Zaproszeni zostali wszyscy, których teraz lub w przyszłości wiązać miały z Keene International interesy. Shelley, jako dyrektorka Ośrodka Językowego Babel, starała się właśnie uzyskać kontrakt na prowadzenie dla Keene wszystkich kursów językowych i kulturoznawczych. Umowa miała również zapewniać Babel wyłączność na wszelkiego rodzaju tłumaczenia.

- Jak wrócisz do domu, jeśli ja zostanę tutaj? Czy nie przyjechałaś dzisiaj autobusem? - zdziwił się Wayne.

- Tak - przyznała mu rację Shelley. O tej porze autobus jeździł w stronę jej domu zaledwie raz na godzinę. - Kiedy wrócę, wszyscy będą się już rozchodzić - odezwała się głośno, wyraźnie już poirytowana. Myśl, że będzie musiała zapłacić za taksówkę do domu, była absolutnie nie do zniesienia dla osoby tak oszczędnej jak Shelley.

- Naprawdę nie mam po co tu zostawać - zauważył Wayne.

Shelley zastanowiła się nad tym przez chwilę. Wayne był księgowym i rozmowy z klientami rzeczywiście nie należały do jego obowiązków.

- Nie - zdecydowała wreszcie. - Chcę, byś został i obserwował tego okropnego faceta. Nie ufam mu.

- Komu?

- Chuckowi.

Wayne uniósł w zdumieniu swe jasne brwi.

- Masz na myśli Charlesa Winstona-Clarke'a?

- Tak. - Shelley rozejrzała się dokoła, lecz nigdzie nie mogła dostrzec swego rywala, dyrektora Szkoły Języków Obcych Elitę. - Jeśli planuje dokonać ostatniej rozpaczliwej próby uzyskania kontraktu od Keene, zrobi to dzisiaj. I chcę o tym wiedzieć.

Doświadczyła już tak wielu podstępnych, nieuczciwych i nieprofesjonalnych zagrywek ze strony swego głównego rywala, że teraz wolała mieć go na oku.

- Shelley, wino ścieka z ciebie prosto na ten piękny dywan - zauważył Wayne.

- I zdążyłam już porządnie zmarznąć. Muszę stąd iść - stwierdziła z roztargnieniem Shelley. Ktoś ją powstrzymywał. Ten nieznajomy. Mężczyzna, który wprawił ją w hipnotyczny trans zakończony niefortunnym zderzeniem z kelnerką. Przerywając na moment swą cichą wymianę zdań z Wayne'em, Shelley podniosła wzrok.

Wciąż tam był. Wydawał się niezwykle rozbawiony. Shelley popatrzyła na niego chmurnym wzrokiem. Odpowiedział jej czarującym uśmiechem, podchodząc bliżej.

- Odwiozę cię do domu - oznajmił.

Shelley wciąż mu się przyglądała, gdy Wayne zadał najbardziej oczywiste pytanie:

- Kim jesteś?

- Jestem przyjacielem... - zawiesił głos.

- Shelley - pomogła mu.

- Shelley - powtórzył miękko, jakby odpowiadał na niezwykle ważne pytanie.

Wayne spojrzał niepewnie na Shelley. Shelley zaś z obawą przypatrywała się przystojnemu nieznajomemu. Instynkt podpowiadał jej, że jest to najbardziej fascynujący mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkała. Rozsądek natomiast mówił, że może się on okazać porywaczem, handlarzem niewolników czy nawet, Boże broń, zagorzałym kibicem sportowym.

Bardzo niebezpiecznie byłoby znaleźć się z nim w samochodzie sam na sam. Mogła go jednak nigdy więcej nie zobaczyć...

- Cóż, może...

Chwilę później Shelley i jej nowo poznany „przyjaciel” opuścili przyjęcie, kierując się do hotelowej windy. Zanim wyszli z budynku, mężczyzna zapytał Shelley, czy zostawiła w szatni płaszcz.

- Nie, podwiózł mnie Wayne.

Nieznajomy otworzył drzwi i wyszli na zewnątrz. Kwietniowe powietrze było przyjemne, lecz mimo wszystko zbyt zimne, by spacerować w samej tylko bluzce, do tego mokrej. Mężczyzna zauważył drżenie Shelley.

- Mogłabyś wrócić do środka i zaczekać na mnie - zaproponował. - Przyjadę po ciebie nie później niż za minutę.

Zgodziła się skwapliwie. Zmarzła, a poza tym w ten sposób zyskiwała jeszcze chwilę, by zdecydować, czy rzeczywiście chce wsiąść do samochodu obcego mężczyzny, który poderwał ją na przyjęciu, nawet jeśli było to bardzo eleganckie przyjęcie. Zanim odszedł, posłał jej jeszcze ostatnie rozbawione spojrzenie. Jakby znał jej myśli i wiedział, że i tak zdecyduje się z nim pojechać mimo wszystkich wątpliwości.

Z jego ruchów, podobnie jak ze słów, przebijała pewność siebie. Shelley zauważyła, że mówi bez jakiegokolwiek akcentu. Po wielu latach studiów nad językiem, Shelley momentalnie zauważała tego rodzaju szczegóły. W ten sposób mówili często ludzie, którzy wychowywali się w dwu lub więcej krajach, ponieważ brakowało im stałego modelu mowy potocznej.

Nigdy przedtem nie przeżyła tego rodzaju fascynacji od pierwszego wejrzenia i chciała teraz dowiedzieć się, co też tak bardzo ją zaintrygowało. Może nie była nigdy najlepsza z matematyki, nie zawsze też udawało się jej nadążać za wszystkimi nowinkami światowej mody, potrafiła jednak poznać się na ludziach. Od chwili gdy zobaczyła tego mężczyznę po raz pierwszy, wyczuwała, że to niewątpliwie piękne ciało należało do człowieka o równie interesującym wnętrzu.

Wierny swemu słowu, nieznajomy po chwili zajechał przed hotel. Nawet jeśli Shelley była jeszcze niezdecydowana, widok samochodu przekonał ją ostatecznie. Do czerwonego kabrioletu porsche wsiadłaby nawet wówczas, gdyby prowadził go Kuba Rozpruwacz.

Całe życie marzyła o przejażdżce takim wozem. Wyobrażała sobie, że jedzie krętą górską drogą o zachodzie słońca niczym bohaterka „Dynastii” czy „Aniołków Charliego”.

Wysiadł z wozu i obszedł go dookoła, by otworzyć przed nią drzwi. Sympatyczny, staroświecki gest, o którym Shelley prawie zapomniała.

- Czy nie moglibyśmy opuścić dachu? - spytała, kiedy jej nieznajomy zasiadł z powrotem za kierownicą. Odpowiedział Shelley uśmiechem. - Zawsze marzyłam o przejażdżce takim wozem z opuszczonym dachem ...

- Tak, wyobrażam sobie - odparł lakonicznie.

- ... i obawiam się, że może to być moja jedyna szansa.

Popatrzył przez chwilę w jej rozjaśnione podnieceniem oczy.

- Nie sądzisz chyba, byśmy dzisiaj mieli jechać razem ostatni raz, prawda, Shelley?

Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, Shelley zdecydowała się zadać zamiast tego pytanie.

- Jak się nazywasz?

Kiwnął głową, jakby zadowolony, że wreszcie się tym zainteresowała.

- Ross. Ross Tanner. - Zapalił silnik i ruszyli przed siebie. - Gdzie mieszkasz?

- W Mount Adams. Wiesz, jak tam dojechać?

- Nie mam pojęcia.

- Skręć tutaj w prawo. Dlaczego zaproponowałeś, że odwieziesz mnie do domu?

- Ponieważ nie chciałem, żebyś odeszła beze mnie. A teraz dokąd?

- Jedź do końca tej ulicy. Dlaczego nie chciałeś?

- A dlaczego patrzyłaś na mnie?

- Skręć w lewo.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

- Nie jestem pewna. Dlaczego nie spuszczałeś ze mnie wzroku?

- Ponieważ jesteś piękną kobietą, która patrzyła na mnie.

Shelley kolejny raz nie wiedziała, co odpowiedzieć. Miał rację. To ona zaczęła tę grę, ale nie uważała siebie za piękną. Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, okrągłe policzki i duże, szare oczy. Jej sięgające ramion rude włosy były nieprzyzwoicie skręcone. Zwykle zbierała je w koński ogon na czubku głowy, w nadziei że w ten sposób doda sobie wzrostu. Przy jej obecnym siedzącym stylu pracy jedynie niesystematyczne wprawdzie, lecz wykonywane z niezwykłym zapałem ćwiczenia sprawiały, że wciąż mogła patrzeć w lustro bez niesmaku. Bała się, że któregoś dnia jej figura może nabrać cech „przyjemnej” puszystości.

- Teraz w prawo - poinstruowała go. - Nie jesteś stąd, prawda?

- Nie, niedawno tu przyjechałem - przyznał.

- Pracujesz dla Keene International?

- Nie. Może będę prowadził z nimi interesy. To wszystko.

Jechali wolno wąskimi, stromymi uliczkami, mijając wysokie domy z przełomu wieków. Większość budynków była świeżo odremontowana, wszędzie witały ich malownicze winiarnie, kawiarenki, kwiaciarnie, butiki, zakłady jubilerskie i wiele innych przedziwnych małych sklepików.

- Niestety nie ma w pobliżu ani jednego sklepu spożywczego - powiedziała Shelley. - I bardzo trudno poruszać się tutaj zimą.

- Wyobrażam sobie. Ale to naprawdę piękna okolica.

- Zatrzymaj się. Dojechaliśmy na miejsce. - Spojrzała na niego. Sympatyczny czy nie, mężczyzna ten był jej całkowicie obcy. Nie miała zamiaru zaprosić go teraz do mieszkania. Obejrzała zbyt wiele programów o tym, jak kobiety, które zaryzykowały w podobny sposób, przepadały na zawsze.

Ross Tanner spoważniał nagle i po raz pierwszy Shelley miała okazję dostrzec, jak interesujące są jego rysy.

- Posłuchaj, Shelley. Wiem, że mama mówiła ci, byś nie wsiadała do samochodu z nieznajomymi, i miała absolutną rację.

- Dokładnie tak mówiła moja mama. Skąd wiesz?

- Tak mówi każda mama. - Uśmiechnął się i mówił dalej: - Stałem dziś na przyjęciu pełnym zestresowanych ludzi, biznesmenów starających się zaimponować sobie nawzajem, zabieganych kelnerów, i kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem ciebie. Wydałaś mi się piękna, interesująca i bardzo inteligentna. W dodatku patrzyłaś tak, jakbyś i ty o mnie myślała podobnie. Nie odwracałaś wzroku, co jeszcze bardziej mnie zaintrygowało. Większość ludzi nie lubi, by widziano, jak patrzą na kogoś. - Zamilkł na chwilę. - Chciałem porozmawiać z tobą. Wciąż tego pragnę. Kiedy stało się oczywiste, że będziesz musiała wyjść, nie chciałem, byś odeszła beze mnie.

Shelley zdała sobie nagle sprawę, że znów, niczym zahipnotyzowana, patrzy w jego niebieskie oczy.

- Pójdę na górę przebrać się, a potem możesz odwieźć mnie do pracy. Jeśli zechcesz, będziemy mogli wypić kawę w moim biurze.

- Zaczekam tutaj - odparł łagodnie.

Shelley szybko dotarła do swego dwupokojowego mieszkania. Było ono małe, lecz przytulne, z drewnianą podłogą i dużymi oknami. Wszystkie meble pochodziły z wyprzedaży lub od matki Shelley. W tym drugim przypadku o stare sprzęty Shelley musiała rywalizować z rodzeństwem. W pokojach nie brakowało bibelotów, pamiątek z zagranicznych wojaży, zdjęć przyjaciół i rodziny.

Shelley otworzyła szafę niezdecydowana, w co się ubrać. Już kilka lat temu pogodziła się z myślą, że nie posiada naturalnego wyczucia, w czym jest jej do twarzy. Zgromadziła więc zestaw praktycznych strojów, niezwykle prostych i w neutralnych odcieniach, oraz kilka par butów na wysokich obcasach, które miały dodawać jej wzrostu.

Tym razem również zdecydowała się na prostą i skromną kombinację. Kiedy schodziła ubrana w białą bluzkę i gładką czarną spódnicę, zbyt późno już zdała sobie sprawę, że wygląda trochę jak kelnerka na przyjęciu weselnym.

Ross jednak, otwierając drzwiczki samochodu, przyglądał się jej z uznaniem. Kiedy ruszyli, Shelley z odrobiną żalu popatrzyła na dach wozu.

- Następnym razem opuścimy go - obiecał Ross. - Jutro mamy sobotę. Czy jesteś zajęta?

- Cóż... jutro... powinnam... Nie jest to nic takiego, czego nie mogłabym odwołać - odpowiedziała wreszcie. Jej lista zaplanowanych na weekend zajęć była doprawdy imponująco długa, lecz w tej chwili wszystkie wydawały się niezmiernie błahe.

- Może mogłabyś pokazać mi jutro okolicę?

- Chętnie - zgodziła się z uśmiechem. - Ale pod warunkiem, że opuścisz dach.

- Obiecuję.

- I ja poprowadzę.

Spojrzał na nią nieufnie. W kącikach jego ust igrał leciutki uśmieszek.

- Porozmawiamy o tym. Czym zwykle jeździsz do pracy?

- Kiedy mam wrócić późno, biorę samochód, w inne dni jadę autobusem. Wolę to niż walczyć później o miejsce na parkingu.

Przez całą drogę gawędzili swobodnie. Zastanawiali się, gdzie mogliby pójść następnego dnia, rozmawiali o ukochanej przez Shelley chińskiej kuchni, o gatunkach piwa, z których słynęło Cincinnati, a których Ross nie znał, o nadejściu wiosny i o tym, czy w rzece Ohio wciąż jeszcze żyją ryby.

Ross wyjawił Shelley, że jego ulubiona restauracja należy do pewnej francuskiej rodziny w Tuluzie. W czasie swych licznych wojaży po Francji Shelley również odwiedziła to miejsce. Śmiali się teraz razem, wspominając ogromnego bernardyna, którego zawsze interesowały pozostawione na stołach resztki. Ross okazał się czarującym i inteligentnym rozmówcą.

- Jeśli skręcisz teraz, o tej porze dnia powinniśmy znaleźć jakieś miejsce do parkowania. Jesteśmy już pod moim biurem - powiedziała Shelley.

Gdy wysiadali z samochodu, Ross podał Shelley rękę.

- Mam nadzieję, że parzysz dobrą kawę - zażartował.

- Moja kawa jest zaledwie taka sobie. Za to moja sekretarka przyrządza ją naprawdę znakomicie.

- O, masz sekretarkę? Czyżbyś była jakąś ważną osobistością? - zapytał, podając Shelley ramię.

- To zdecydowanie zbyt przesadne określenie - odparła, ujmując jego ramię. Ross był wysoki, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i Shelley z trudem dotrzymywała mu kroku.

- Czym więc się zajmujesz?

- To tutaj, na górze - powiedziała, prowadząc Rossa w stronę otwartej windy. - Jestem dyrektorką Ośrodka Językowego Babel.

Przystanął, najwyraźniej ogromnie zaskoczony.

- Babel? - powtórzył ze zdziwieniem.

- Wiem, że ta nazwa nie budzi zaufania - przyznała Shelley. - Ośrodek prosperuje jednak tak znakomicie, że wątpię, by kiedykolwiek zdecydowali sieją zmienić. To rzeczywiście dobra szkoła języków obcych.

- Wiesz, Shelley - zaczął wolno Ross. - Właściwie nie znam nawet twojego nazwiska.

- Nawet o tym nie pomyślałam. Baird.

- Shelley Baird. Lub Michelle Baird.

- Właśnie.

- Tak. Dyrektorka Ośrodka Językowego Babel. Shelley pchnęła ciężkie, szklane drzwi i znaleźli się w holu szkoły. Był on urządzony ze smakiem, brakowało jednak temu wnętrzu elegancji. Ostatni remont przeprowadzono tutaj wiele lat temu i Shelley od dawna bezskutecznie próbowała przekonać przełożonych, by przeznaczyli pewną sumę na zmianę wystroju wnętrza.

- Ciao, Shelley - powitała ją sekretarka. - Ma conte mai hai cambiato vestiti?

- Ciao, Francesca. Miałam na przyjęciu mały wypadek, to wszystko. To jest Ross Tanner, który będzie lub nie współpracował z Keene International. Ross, to nasza niezwykle utalentowana sekretarka, Francesca Mannino.

- Molto piacere, signora - pozdrowił ją Ross, ujmując rękę Franceski.

- Leiparła italiano, signore? - zapytała Francesca.

- Nie, nie znam włoskiego. Przyjaciel nauczył mnie kiedyś kilku zwrotów, które miały pomóc w poznawaniu pięknych Włoszek.

- Jakie to zwroty? - spytała zaciekawiona Shelley.

- Non ci conosciamo? - powiedział niepewnie Ross.

- Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? - powtórzyła Shelley. - To chyba niezbyt oryginalne?

- Nie miały być to zwroty oryginalne, lecz praktyczne. Poza tym byłem jeszcze wtedy na tyle młody, by sądzić, że to dosyć subtelne podejście. - Uśmiechnął się, widząc jej pełne sceptycyzmu spojrzenie.

Shelley odwróciła się do Franceski.

- Są jakieś wiadomości?

- Tak, tak, oczywiście, że są. Kiedy ona wychodzi, zawsze dzieje się to samo - Francesca zwróciła się do Rossa.

- Kto dzwonił dzisiaj? - zapytała Shelley.

Dwie kobiety rozmawiały przez kilka minut, posługując się na zmianę włoskim i angielskim. Shelley dowiedziała się, że nauczyciel hiszpańskiego ma kłopoty z władzami imigracyjnymi i potrzebuje jej pomocy, urzędniczka z sekcji tłumaczeń prosi ją o kontakt, a nauczycielka francuskiego nie może poprowadzić lekcji wieczorem, bo ma zgryz.

- Zgryz? - powtórzyła zdziwiona Shelley. - Czy na pewno powiedziała: zgryz?

- Nie wiem, co powiedziała. Cały czas płakała.

- Musiała mieć namyśli „kryzys”. Najlepiej zajmę się tym od razu.

- Shelley, masz mnóstwo pracy - zauważył Ross. - Chyba powinienem już pójść.

Spojrzała na niego z żalem, bo rzeczywiście czekało na nią wiele obowiązków.

- Tak, może masz rację. Ale przynajmniej oprowadzę cię po naszym ośrodku, zanim odejdziesz.

Przez moment wydawał się niezdecydowany, jakby nagle zaczęło mu się bardzo śpieszyć. Po chwili jednak najwyraźniej zmienił zamiar.

- Tak, z chęcią zwiedzę ten ośrodek - zgodził się uprzejmie.

Obejrzeli pokój nauczycielski, biuro Wayne'a, gabinet Shelley i dziesięć sal lekcyjnych, wśród których były zarówno małe pokoiki do indywidualnych lekcji, jak i duże klasy przeznaczone na zajęcia grupowe. Po drodze zwiedzili także pokój wypoczynkowy, w którym uczniowie i nauczyciele mogli napić się kawy podczas przerwy i porozmawiać.

- A więc, widzimy się jutro?

- Tak.

- O której mam po ciebie przyjechać?

- Może o dziesiątej?

- Dobrze. - W jego spojrzeniu dostrzegła wahanie, jakby chciał coś powiedzieć.

Shelley, która nade wszystko lubiła jasne sytuacje, spytała od razu:

- Czy jest jeszcze coś?

- Tylko to. - Była to pieszczota delikatna i ulotna, pocałunek, który trwał nie dłużej niż sekundę. Przez chwilę stali blisko siebie, rozkoszując się zawartą w tej pieszczocie obietnicą.

- Najchętniej stałbym tak przez cały dzień, ale wrzuciłem tylko dwadzieścia centów do licznika na parkingu - odezwał się wreszcie Ross.

Shelley uśmiechnęła się.

- Do zobaczenia jutro.

- Nie było cię dość długo - zauważyła Francesca z domyślnym uśmiechem, gdy Shelley wróciła do swego gabinetu.

- Czyżby? - odparła Shelley obojętnym tonem.

- Posłuchaj, cara, on patrzy na ciebie tak, jak patrzy prawdziwy mężczyzna na kobietę, której pragnie - oświadczyła Francesca z wyraźnym zadowoleniem.

- Czy nie masz dziś nic do roboty oprócz chiacchierarel - spytała zawstydzona Shelley, czując, jak rumieniec oblewa jej policzki.

- Ach - przypomniała sobie Francesca i wróciła do recepcji.

Shelley podnosiła właśnie słuchawkę telefonu, by poszukać zastępstwa na wieczorną lekcję francuskiego, gdy do jej biura wpadł niesłychanie podekscytowany Wayne Thompson.

- Cokolwiek robisz, przerwij to, nie dzwoń - wyrwał słuchawkę z jej ręki - i posłuchaj mnie!

- Dobrze, Wayne, co się stało? - spytała spokojnie Shelley.

- Pan Charles Winston-Clarke ma poważne powody, by być dziś zdenerwowanym.

Wayne był na tyle nachalny, że potrafił zdobywać informacje od ludzi, którzy bynajmniej nie mieli ochoty z nim rozmawiać. Shelley była ciekawa, co też sprowokowało jego nagłe wkroczenie do jej gabinetu.

- A więc? - spytała.

- A więc, odkąd przybyłaś do Cincinnati ponad rok temu, Elitę musiała bez przerwy rywalizować z nami o nowych klientów. Mógłbym dodać, że ja również mam swój wkład w nasz sukces, a ich porażkę...

- Przejdź do sedna sprawy.

- Cierpliwości, właśnie to robię. Wygląda na to, że dopóki Cincinnati było małym, spokojnym miasteczkiem, w którym egzystowały dwie niewielkie szkoły nauczania języków obcych, szefowie Elitę w Paryżu nie zaprzątali sobie nami głowy. Teraz jednak miasto rozwija się dynamicznie i Paryż wydaje się być zaniepokojony tym, że nasza szkoła tak bardzo zaczęła dominować w Cincinnati.

- Cóż, to jest cena, jaką muszą zapłacić za brak perspektywicznego myślenia - Shelley skomentowała sucho wypowiedzi Wayne'a.

- Dokładnie takie wyciągnęli wnioski i postanowili przysłać tutaj faceta, który to wszystko zmieni.

- Kogo?

- Najwyraźniej zatrudniają kogoś, kto zajmuje się reorganizacją deficytowych ośrodków. Jest on odpowiedzialny bezpośrednio przed Henrim Montpazierem i nikim innym.

- Czy jest to jakiś specjalista od marketingu?

- Nie wiem, jakie jest jego przygotowanie merytoryczne. Będę musiał popytać się i zdobyć o nim jakieś informacje.

- W jaki sposób on „reorganizuje”?

- Przebudowuje wszystkie struktury od góry do dołu. Przyjeżdża, sprawdza, co jest nie tak, zatrudnia nowy personel, jeśli jest to konieczne, przygląda się metodom nauczania, lokalizacji szkoły. Kontaktuje się z nowymi klientami, dawnymi, a także z klientami innych ośrodków.

Shelley oparła się o krzesło, rozważając słowa Wayne'a.

- A więc mieliby ochotę przejąć także część naszych kontraktów.

Wayne skinął głową.

- Zawsze zgadzaliśmy się co do tego, że nawet w sytuacji obecnego szybkiego rozwoju miasta, w Cincinnati nie ma tylu klientów, by mogły dobrze funkcjonować dwa duże ośrodki nauczania języków obcych.

- Czy ten facet ma dobrą reputację?

- Doskonałą. Z tego, co zrozumiałem, całkowicie zreorganizował w zeszłym roku ich waszyngtoński ośrodek. Zdaje się, że zajmował się również jakąś ich szkołą we Francji kilka lat temu, chyba w Tuluzie, po czym ich konkurent musiał całkowicie wycofać się z interesu.

- Dobrze - powiedziała Shelley. - Wygląda na to, że możemy mieć problemy. Zawiadomię Chicago o tym, co zaszło, i poproszę, by zebrali o nim jakieś informacje.

- Moja przyjaciółka pracowała kiedyś dla Elitę w Nowym Jorku. Zadzwonię do niej i spytam, czy nie wie czegoś o tym człowieku.

Shelley wahała się przez chwilę. Nie lubiła tego rodzaju metod.

- Dobrze - zgodziła się wreszcie. - Skontaktuj się z nią. Im więcej będziemy wiedzieć o tym, czego się spodziewać, tym lepiej dla nas. A teraz spróbuj znaleźć zastępstwo na dzisiejszą lekcję francuskiego. Ja zadzwonię do Chicago. - Shelley zaczęła wykręcać numer. - Kiedy spodziewają się tego faceta?

- On już tu jest. Przyjechał wczoraj.

- Jest tutaj? - wykrzyknęła Shelley. - Widziałeś go?

- Nie. Prosiłem Charlesa, żeby wskazał mi go na przyjęciu, ale ten facet gdzieś zniknął. - Wayne skierował się do wyjścia.

- Żałuję, że nie miałam okazji z nim porozmawiać. Powiedz Francesce, by nie łączyła teraz... Zaczekaj! Czy znasz przynajmniej jego nazwisko? - spytała ogarnięta dziwnym przeczuciem.

- Ross Tanner.

ROZDZIAŁ DRUGI

- No, no, Shelley. - W głosie Wayne'a pobrzmiewała ironia. - Skoro już był tutaj, mogłaś przy okazji pokazać mu także podręczniki, opowiedzieć o ostatnich kontraktach i zaprosić na kilka lekcji.

- Francesca, czy masz coś na ból głowy? - zawołała Shelley. - Wayne, przestań, proszę. Skąd miałam wiedzieć, że on jest związany z Elitę?

- Już dobrze, przepraszam. Co się stało, to się nie odstanie.

- Nic się nie stało! Jedynie trochę się tutaj rozejrzał. Wielkie nieba, nawet Chuck nas kiedyś odwiedził!

- Po co w ogóle przyprowadziłaś tutaj Tannera? Czy to był jego pomysł?

- Nie...

- Więc dlaczego?!

- Ponieważ zabrał mnie do domu, a potem odwiózł do pracy. Zaprosiłam go na kawę. Starałam się być uprzejma, to wszystko.

- Zgoda. Jednak nawet jeśli założymy, że rzeczywiście nie wiedział, kim jesteś, czemu nie wyjawił ci prawdy, kiedy już zorientował się w sytuacji? - zastanawiał się Wayne.

- Może miał inne plany zasugerowała Francesca ze znaczącym uśmiechem. Dziewczyna zjawiła się w gabinecie, przynosząc Shelley aspirynę i szklankę wody.

- Francesca, czy on wydawał się czymś szczególnie zainteresowany?

- Tak, był niezmiernie zainteresowany...

- Francesca! - ostrzegła ją Shelley.

- ... Shelley - dokończyła Francesca.

- I ty nabrałaś się na to? - zapytał z niedowierzaniem Wayne.

- Na nic się nie nabrałam! - upierała się Shelley.

- Dobry Boże, Shelley, ze wszystkich mężczyzn, którzy mogliby cię podrywać...

- Wystarczy, Wayne! Popełniłam błąd, to wszystko. Tannerowi udało się mnie podejść, ale to się więcej nie powtórzy. Nie zobaczył ani nie usłyszał tutaj nic takiego, co mogłoby doprowadzić do naszego upadku.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

- W porządku - odezwał się wreszcie Wayne. - Masz rację. Nie powinniśmy wpadać w panikę. Spróbuję znaleźć zastępstwo na francuski, a ty zadzwoń lepiej do Chicago.

Shelley zatelefonowała do swoich przełożonych w Chicago, by wyjaśnić, co zaszło. Zdecydowała nie opowiadać im o swojej roli w ostatnich wydarzeniach. Uznała, że nie ma się czym pochwalić.

Tego dnia została w szkole do późna. Od czasu gdy objęła stanowisko dyrektorki Ośrodka Babel, obroty firmy wzrosły o jedną trzecią, nie zatrudniono jednak żadnych nowych pracowników administracyjnych, którzy pomogliby jej uporać się z nawałem nowych zadań.

Tak więc liczba godzin pracy Shelley rosła z tygodnia na tydzień, gdyż szkoła prosperowała coraz lepiej.

Po zastanowieniu się Shelley uznała za prawdopodobne, że Ross nie wiedział, kim ona jest.

Teraz jednak, kiedy oboje znali już prawdę, zdecydowanie nie mogła się z nim spotykać. Przełożeni Babel niechętnym okiem patrzyli na flirty pomiędzy nauczycielami a uczniami czy klientami. I choć Shelley nie podobała się taka ingerencja w życie prywatne podwładnych, sama jednak podporządkowała się temu niepisanemu prawu. Od czasu swego przybycia do Cincinnati już kilka razy odrzuciła zaproszenia na kolacje od swoich klientów.

Po powrocie do domu wstawiła do kuchenki mikrofalowej resztkę kupionej poprzedniego dnia chińskiej potrawy i zaczęła zastanawiać się, czy Ross ma szansę przekonać Keene International, by wybrali Elitę, nie Babel. We wtorek była umówiona z Keene na kolejne spotkanie. Postanowiła już wtedy uzyskać od nich jakąś deklarację, zanim Ross zdąży przygotować konkurencyjną ofertę.

Shelley była dumna ze swych świeżo odkrytych umiejętności prowadzenia biznesu i zdobywania nowych klientów. Zdawała sobie jednak sprawę, że sukces w dużym stopniu zawdzięcza małej atrakcyjności swego rywala z Elitę. Shelley brakowało pewności siebie, wiary w to, że uda się jej zachować przewagę Ośrodka Babel także teraz, kiedy Elitę sprowadziła do Cincinnati eksperta.

Przypomniała sobie nagle, że rano ma przyjechać po nią Ross. Musi zdecydować, jakie zająć wobec niego stanowisko. Pragnęła zachować się z godnością; zarówno po to, by zachować szacunek dla siebie, jak i dlatego, że, ku własnemu zdziwieniu, zależało jej również na jego szacunku. Postanowiła być chłodna, opanowana i rzeczowa.

Gdy następnego ranka otworzyła drzwi, Rossowi wystarczyło jedno spojrzenie na jej pozbawioną uśmiechu twarz, by zorientować się, że Shelley wie już o wszystkim.

- Wieści rozchodzą się szybko w tych stronach - powitał ją Ross.

- Zwłaszcza złe wieści - dodała chłodno Shelley.

- Czy moglibyśmy o tym porozmawiać? - spytał z nadzieją w głosie.

- Sądzę, że wiem już dostatecznie dużo.

- Shelley, przepraszam. Nie chciałem, byś dowiedziała się o tym od kogoś innego.

- Mogłeś więc powiedzieć mi o tym wczoraj - odparła.

- Tak, powinienem był - zgodził się z ciężkim westchnieniem. - Uważałem tylko, że musimy spokojnie rozważyć, jakie mamy możliwości. Nie wyglądało na to, by w twoim biurze wczoraj mogło się nam udać przeprowadzić taką rozmowę.

- Możliwości?

- Czy mogę wejść do środka?

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli już pójdziesz, Ross.

- A ja myślę, że popełniłbym wielki błąd, odchodząc teraz - odpowiedział, opierając się o framugę.

- Posłuchaj, Ross, wczoraj było bardzo miło, lecz...

- Miło? - powtórzył. - Miło? Shelley, jak często coś takiego jak wczoraj przytrafia się dwojgu ludziom?

- Zdarza się to nieustannie w piosenkach Franka Sinatry.

- Cóż, rzeczywiście - przyznał jej rację, rozbawiony. - Ale ile razy coś podobnego przytrafiło się tobie?

- To zależy, które z wydarzeń wczorajszego dnia masz na myśli. Czyżbyś mówił o tym, jak przyjąłeś moje zaproszenie zwiedzenia szkoły, zapominając jednak powiedzieć mi, kim jesteś? Czy też o moich uczuciach w chwili, gdy wreszcie poznałam prawdę? O tym, jak zastanawiałam się, dlaczego postąpiłeś tak nieuczciwie wobec mnie? O tym...

Ujął dłonią brodę Shelley, zmuszając ją, by spojrzała na niego.

- Mówię o naszej wzajemnej fascynacji od pierwszej chwili, o tym, jak dobrze było nam we dwoje.

Pod wpływem jego dotyku ogarnęło Shelley dziwne ciepło.

- Świadomie wprowadziłeś mnie w błąd - zaczęła niepewnie. - Chcesz zniszczyć moją firmę. Dlaczego miałabym ci ufać?

- Nie proszę cię, byś mi ufała. Przynajmniej na razie o to nie proszę. Chcę tylko, byś zgodziła się porozmawiać ze mną. - Jego słowa brzmiały tak spokojnie i rozsądnie, że Shelley zapomniała zupełnie, jak planowała poprowadzić tę rozmowę.

- Ja... Ty...

- Wpuść mnie i zastanowimy się wspólnie nad naszą sytuacją - szepnął, patrząc jej prosto w oczy.

Jego zapach jest taki przyjemny, pomyślała Shelley. Nie była to woń wody kolońskiej czy mydła, ale czysty, piżmowy, męski zapach. Bez słowa skierowała się w głąb mieszkania, a Ross podążył za nią. Zamknął cicho drzwi i rozejrzał się wokoło.

- Jest takie jak ty - powiedział, najwyraźniej uważając to za komplement. - Czy to kawa tak pachnie?

Shelley skinęła głową.

- Miałbyś ochotę na filiżankę kawy?

- Bardzo proszę.

Przyniosła mu duży, kolorowy kubek wypełniony po brzegi. Kiedy odbierał kawę z jej rąk, w jego spojrzeniu lśniła czułość. Dziś, w obcisłych dżinsach i skórzanej kurtce, prezentował się jeszcze lepiej niż poprzedniego dnia. Jego kruczoczarne włosy były potargane.

- Opuściłeś dach - zauważyła nagle.

- Przecież obiecałem - odparł. - Ale będziemy potrzebowali wiele szczęścia, by ta eskapada nie zakończyła się dla nas zapaleniem płuc.

Shelley tęsknym wzrokiem spojrzała za okno.

- Twoja propozycja jest niezwykle kusząca, nie uważam jednak za rozsądne, byśmy mieli kontynuować naszą znajomość.

- Shelley - przerwał jej stanowczo - dopóki mi nie powiedziałaś, nie wiedziałem nawet, kim jesteś. I naprawdę nie liczę na to, że w chwili nieuwagi powiesz coś, co mógłbym potem wykorzystać przeciw tobie.

Wydawał się taki szczery i życzliwy. Wczoraj jednak także zrobił na niej podobne wrażenie.

- Shelley... - kusił ją.

- Nie dzisiaj - odparła wreszcie - Muszę to wszystko jeszcze raz przemyśleć.

Widział stanowczy wyraz jej oczu i zdał sobie sprawę, że jest to najlepsza odpowiedź, jaką mógł dzisiaj otrzymać. Westchnął głęboko, odstawiając kubek po kawie eleganckim ruchem. We wszystkim, co robi, jest tyle wdzięku, pomyślała Shelley. To niesprawiedliwe. Ross wstał i szybko podszedł do niej. Zanim zdała sobie sprawę, co się dzieje, była już w jego ramionach.

- Jeśli potrzebujesz czasu, poczekam. Ale będę o tobie myślał - powiedział chrapliwie, przybliżając usta do jej twarzy.

Tym razem nie była to delikatna pieszczota ani czuły uścisk. Całował ją namiętnie i zmysłowo. Niespodziewanie przyciągnął Shelley bliżej, tak, że ich biodra przylegały teraz ciasno do siebie. Dłonią gładził jej pośladki wolno i rytmicznie, sprawiając, że Shelley mocniej jeszcze garnęła się do niego.

Gdy uwolnił ją z objęć, oboje oddychali ciężko. Po chwili Shelley z trudem otworzyła oczy. Z ulgą zauważyła, że Ross wydaje się równie oszołomiony jak ona.

- Jesteś... w tym bardzo dobry - powiedziała zmieszana.

- Inspirujesz mnie - szepnął, całując delikatnie jej czoło. Potem ruszył do wyjścia i zatrzymał się dopiero przy drzwiach. - Zadzwonię do ciebie jutro.

- Jutro nie dzwoń - zaprotestowała słabo. Miała ochotę błagać go, by został.

- A więc w poniedziałek.

- Nie... później.

- Zadzwonię do ciebie - powtórzył, a potem cicho zamknął za sobą drzwi.

Skoro Shelley odrzuciła jego zaproszenie na przejażdżkę, Ross postanowił trochę popracować. Przecież po to właśnie przyjechał do Cincinnati. Może nawet poświęci trochę czasu na to, by zastanowić się, czy Shelley nie ma racji. Może przez wzgląd na zdrowy rozsądek rzeczywiście powinni zrezygnować z tego flirtu. Shelley jasno dała mu do zrozumienia, że nie chce widzieć go w czasie weekendu. Ross spodziewał się więc, że spędzając dziś samotnie wieczór, będzie miał wiele czasu, by dokładnie przemyśleć wszystkie aspekty tej sprawy.

W hotelu zajmował drogi i luksusowy apartament, lecz nie miał ochoty do niego wracać. Był już zmęczony ciągłymi zmianami miejsca pobytu, hotelami, podróżami do coraz to nowych miast i przenoszeniem się z kontynentu na kontynent. Odczuwał wewnętrzną pustkę i nawet długie wakacje, na jakie pozwolił sobie w zeszłym roku, nie pomogły mu wyzwolić się z tej dziwnej depresji. Szczęśliwie wciąż lubił swoją pracę. To znaczy lubił szkoły języków, choć dość miał już zwalniania ludzi i wolałby nigdy więcej nie być do tego zmuszanym.

Bez trudu znalazł miejsce do parkowania. Była sobota, jednak Elitę, podobnie jak Babel, prowadziła kursy językowe także w weekendy. Ku swemu zdziwieniu, Ross zastał w biurze Elitę Charlesa Winstona-Clarke'a, dla którego dzisiejsza sobota była dniem wolnym od pracy. Przywitali się, po czym Ross szybko zabrał się do dzieła.

Przeglądał rachunki szkoły z ostatniego roku. Od ponad dwóch lat centralny dział księgowości w Paryżu narzekał na przysyłane z Cincinnati sprawozdania finansowe. Poszczególne księgi prowadzone były niesystematycznie i nie zawsze prawidłowo.

Sytuacja jednak nie wydawała się tak fatalna, jak wówczas, gdy po raz pierwszy wykonywał tego rodzaju zadanie. Był wtedy młodym, śmiałym człowiekiem, podważającym uznane autorytety i zastałe struktury. Założył się z Henrim Montpazierem, że potrafi zamienić deficytową placówkę Elitę w Tuluzie w prężnie działający ośrodek dydaktyczny. Teraz miał więcej lat i doświadczenia. Był spokojniejszy i bardziej pewny siebie. Może dlatego właśnie więcej uwagi poświęcił tego ranka Michelle Baird niż czekającej go pracy.

Ta dziewczyna całkowicie go zaskoczyła. Po tym, co słyszał na jej temat, spodziewał się zobaczyć osobę energiczną i agresywną. Jej ciepły uśmiech i poczucie humoru zdecydowanie nie pasowały do tego obrazu.

Uśmiechnął się z żalem. Powróciło do niego wspomnienie ich pocałunku, czuł jeszcze słodki smak ust Shelley, pamiętał, jak cudownie jej pełne piersi przylegały do jego torsu. Była tak bardzo kobieca, tak atrakcyjna i delikatna, a jednak w niczym nie przypominała stereotypu głupiutkiej, bezbronnej istotki.

Nic dziwnego, że w ciągu ostatniego roku zdążyła przyciągnąć do swojej szkoły tak wielu klientów. Była urocza i inteligentna, w pierwszej chwili wyczuwało się w niej wielką prawość charakteru. Prowadzenie z Shelley interesów musiało być prawdziwą przyjemnością, a ona sama sprawiała wrażenie osoby godnej zaufania.

Z własnego doświadczenia Ross wiedział, jak trudno jest znaleźć dobrych dyrektorów dla szkół językowych. Zastanawiał się, w jaki sposób Shelley trafiła do Babel i co do tej pory udało się jej zrobić dla tej szkoły.

- Ross, wydajesz się bardzo zamyślony, mon ami - zauważył Charles, wsuwając głowę do ciasnego, zaimprowizowanego naprędce gabinetu Tannera.

Ross uśmiechnął się nieznacznie. Najwyraźniej Charles zdążył już zdobyć wiele informacji na jego temat. Mając matkę Francuzkę i ojca Amerykanina, Ross był dwujęzyczny. Od czasu jego przyjazdu dwa dni temu Charles bezustannie upiększał swoje wypowiedzi francuskimi zwrotami niczym bohater powieści Agaty Christie.

- Usiądź, Charles - zaprosił go Ross. Zastanawiał się, czy z twarzy starszego mężczyzny kiedykolwiek znika ostrożny półuśmiech.

- Czy masz wszystko, czego potrzebujesz? - spytał usłużnie Charles.

- Tak. Dziękuję za pomoc - zapewnił go Ross, starając się dostrzec jakiś ślad wrogości w twarzy Charlesa. Ta animozja nie zdziwiłaby go. Charles jednak zawsze był wobec niego niezwykle uprzejmy, choć, co było najzupełniej zrozumiałe, wydawał się zdenerwowany.

- Obawiam się, że w księgach rachunkowych panuje straszliwy nieład - powiedział ze skruchą Charles. - Personel tak często się u nas zmieniał. Ja sam zupełnie nie znam się na księgowości. Rozumiem, dlaczego to mogło nie podobać się zarządowi firmy w Paryżu. Pewnie będę musiał wreszcie nauczyć się zasad prowadzenia finansów.

Ross zamierzał już zadać Charlesowi kilka pytań związanych z napotkanymi w księgach nieścisłościami, gdy nagle usłyszał własny głos.

- Co wiesz na temat Michelle Baird?

- Michelle Baird? - powtórzył Charles z nie zmienionym wyrazem twarzy.

- I Centrum Językowego Babel? - dodał Ross.

- Nazywa mnie Chuck - odparł starszy mężczyzna i po raz pierwszy w jego głosie Ross usłyszał nutę irytacji.

Ross stłumił śmiech.

- Co jeszcze wiesz na jej temat? - zapytał.

- Ma dwadzieścia osiem lat, niezamężna, studiowała języki nowożytne i językoznawstwo. Przez kilka lat pilotowała wycieczki po Europie, a po powrocie do Stanów objęła jakąś mało ważną posadę w szkole Babel w Chicago. Biorąc pod uwagę jej brak doświadczenia i kwalifikacji, nie wiem, w jaki sposób udało się jej awansować na obecne stanowisko. Prawdopodobnie oczarowała swojego przełożonego w Chicago...

- Charles zamilkł. Przez chwilę w gabinecie panowała cisza.

- Jeśli jest ona aż tak niewykwalifikowana i niedoświadczona, jak wyjaśnisz sukces odniesiony przez Michelle podczas pierwszego roku jej pobytu w Cincinnati? - Ton głosu Rossa był chłodny.

- W jaki sposób definiujesz sukces? - zapytał Charles z pewną wyższością w głosie.

- Mówię o praktycznym zmonopolizowaniu rynku nowych przedsiębiorstw w Cincinnati. Babel przejął również niektórych z naszych dawnych klientów - odparł spokojnie Ross.

- Cóż, jeśli uważasz to za jedyne kryterium sukcesu...

- Czy jest inne? - zainteresował się Ross.

- Bien sur - zaczął Charles. Twarz Rossa nie zdradzała żadnych emocji. - Etyka zawodowa również ma swoją wartość.

- Bądź bardziej konkretny - zażądał Ross.

- Jak już wspomniałem, panna Baird jest bardzo ambitną i atrakcyjną młodą kobietą...

- Mów dalej - Ross zignorował dramatyczne zawieszenie głosu przez Charlesa.

- Nie chciałbym zostać podejrzany o rozsiewanie plotek. - W słowach starszego mężczyzny słychać było wahanie.

- To, co powiesz, zostanie pomiędzy nami - zapewnił go Ross. Wszelkie informacje zachowywał w tajemnicy, niezależnie od tego, czy miał do czynienia z faktami czy wymysłami.

- Dobrze, więc...

ROZDZIAŁ TRZECI

Wciąż powracała myślami do słów Rossa. Zastanawiała się, czy nie mogłaby jeszcze zmienić swej decyzji co do sposobu spędzenia reszty weekendu i przyjąć jednak jego zaproszenie. Rzuciła się w wir zajęć, lecz nawet mimo skrajnego wyczerpania fizycznego nadal nie potrafiła zapomnieć o Rossie Tannerze. Do biura przyjechała w poniedziałek wczesnym rankiem, by przed oficjalnym rozpoczęciem pracy uporządkować jeszcze rachunki z ostatniego tygodnia.

Tego ranka musiała zająć się sprawą biednego Pablo Gutierreza. Młody Hiszpan miał kłopoty z władzami imigracyjnymi, choć jego wiza wciąż była jeszcze ważna. Shelley spędziła pół godziny, telefonując w jego sprawie do różnych instytucji.

Potem w biurze Shelley zjawił się pan Powell. Był niezadowolony ze swych postępów w grece i chciał uczyć się innego języka, czwartego w ciągu ostatnich pięciu miesięcy.

- Nie narzekam na lektorów czy metody nauczania Babel. Po prostu nie czuję tego języka. Mam kłopoty z wypowiedzeniem najprostszych kwestii.

- Panie Powell, jak długo uczył się pan angielskiego?

- Ja...

- Sądzę, że miał pan co najmniej cztery lub pięć lat, zanim był pan w stanie porozumieć się ze wszystkimi. Choć jest pan teraz starszy i mądrzejszy, próbuje pan jednak nauczyć się nowego języka w całkowicie sztucznych warunkach. Musi upłynąć co najmniej rok, zanim będzie pan potrafił w miarę swobodnie posługiwać się tym językiem. Czas i ćwiczenia decydują o powodzeniu - podsumowała Shelley z uśmiechem.

Ciszę, jaka zapanowała na chwilę w gabinecie Shelley po wyjściu pana Powella, szybko przerwała Francesca.

- Waszyngton na linii.

- Trudno - odparła zrezygnowana Shelley, po czym podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Czy znalazłaś już tłumacza dla świadka obrony na przyszły tydzień? - usłyszała podniecony głos kobiecy.

- Nie, jeszcze nie.

- Nie? Nie! - wykrzyknęła jej rozmówczyni oskarżycielskim tonem. - A czy mogę spytać, dlaczego nie?

- Jestem w Cincinnati - wyjaśniła cierpliwie Shelley. - Gdzie mam znaleźć rodowitego Afgańczyka, który zna angielski na tyle płynnie, by tłumaczyć symultanicznie skomplikowane postępowanie procesowe, a do tego posiada również obywatelstwo amerykańskie?

- Czy poczyniłaś w ogóle jakieś kroki, by znaleźć takiego człowieka?

- Oczywiście. Robię, co w mojej mocy - odparła Shelley, czując, że budzi się w jej sercu antypatia w stosunku do nowej współpracownicy.

- Czy mogę spytać, co zrobiłaś? - ciągnęła kobieta z jadowitą słodyczą w głosie.

- Skontaktowałam się z Towarzystwem Islamskim, organizacjami studentów zagranicznych wszystkich uczelni w południowym Ohio, większością biur podróży w Cincinnati, władzami imigracyjnymi, a także wszystkimi środkowoazjatyckimi restauracjami w mieście.

- Jeśli nie uda ci się znaleźć nikogo, możesz zmarnować niezwykle istotny dla nas kontrakt, moja droga - usłyszała Shelley, wyraźnie już zirytowana tą rozmową.

Niedługo potem Francesca zawiadomiła Shelley, że od Jerome'a z Chicago nadszedł fax z informacjami na temat Tannera. W tym samym momencie znów zadzwonił telefon.

- Shelley, tu Mike Paige z Keene International.

- Witaj, Mike, jak się masz?

- Shelley, odwiedził nas dziś Ross Tanner, facet przysłany do Elitę z Paryża. Wywarł bardzo korzystne wrażenie na moim szefie. Wygląda na to, że moment podjęcia ostatecznej decyzji może trochę odsunąć się w czasie.

- Rozumiem - odparła Shelley. Ross był naprawdę szybki. - Czy twój szef wciąż chce spotkać się ze mną jutro?

- O, tak, oczywiście...

- Ale? - spytała, wyczuwając wahanie w głosie Mike'a.

- Ale chce, bym porozmawiał jutro także z Tannerem i wypowiedział się potem na temat jego propozycji. Dzwonię, Shelley, ponieważ cię lubię i chciałbym, żebyśmy ostatecznie podpisali kontrakt z twoją szkołą.

- Cóż, dziękuję, Mike. Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Dziękuję za telefon.

Gdy tylko odłożyła słuchawkę, z holu szkoły doszły ją odgłosy dziwnej' sprzeczki. Całe zamieszanie wywołał listonosz, który niespodziewanie pojawił się w Centrum Babel z wielkim pudłem zawierającym nie zamawiane przez nikogo podręczniki do nauki języka chińskiego.

Zabierając po drodze kilkustronicowy fax na temat Rossa Tannera, Shelley skierowała się do recepcji.

- Przepraszam panią, ale gdzie mam postawić te książki?

- Może zabierze je pan z powrotem. Nie mogą zostać tutaj. Blokują wejście i mogą stanowić zagrożenie w razie pożaru. - Shelley zmarszczyła brwi, przeglądając pobieżnie informacje dotyczące Rossa.

W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się ponownie. Shelley, Wayne i Francesca znieruchomieli, jakby naraz zobaczyli ducha.

- Ross! - odzyskała wreszcie głos Shelley.

- Witaj, Shelley. Mam nadzieję, że nie przychodzę w złym momencie - powiedział dyplomatycznie Ross, obrzucając uważnym spojrzeniem wszystkich obecnych.

Wayne przerwał prowadzoną z listonoszem słowną utarczkę i spojrzał zdumiony na Rossa.

- Ross Tanner? - powtórzył z niedowierzaniem.

- Tak. Wieści szybko się tutaj rozchodzą. Czuję się dzięki temu niczym długo wyczekiwany gość, niemal jak ktoś z rodziny. A pan nazywa się zapewne Wayne Thompson? - spytał uprzejmie Ross, wyciągając do Wayne'a dłoń.

- Co tu robisz? - spytała ze zdziwieniem Shelley.

- Właśnie! - zawołał Wayne, wykazując zupełny brak dobrych manier.

Ross zerknął przelotnie na Wayne'a, zanim odpowiedział Shelley.

- Jest pewna sprawa, o której chciałem z tobą porozmawiać.

- Sprawa? - powtórzyła Shelley. - Jaka sprawa?

- To... kwestia dość delikatnej natury. Czy moglibyśmy porozmawiać w twoim gabinecie?

- Proszę pani, muszę już iść - przerwał im nieszczęsny listonosz.

- Nie może pan tak po prostu odejść, zostawiając mnie z pudłem niepotrzebnych nikomu podręczników do nauki chińskiego - sprzeciwiła się Shelley. - Proszę zaczekać chwilę, aż wyjaśnimy tę sprawę ze szkołą w Los Angeles. To oni mają numer 112, który widnieje na pudle. - Shelley odwróciła się do Rossa. - Jestem bardzo zajęta...

- Trzeba było umówić się na spotkanie - wtrącił się Wayne.

- Biorąc pod uwagę dość wrogie wzajemne nastawienie szkół Elitę i Babel w Cincinnati, obawiałem się, że wasza szefowa może okazać się bardzo zajęta.

Shelley przyciskała do siebie kartki z informacjami o Rossie, czując się z ich powodu bardzo niezręcznie.

- Na pewno nie odmówilibyśmy ci spotkania tylko dlatego, że nasze szkoły rywalizują ze sobą - odparła z godnością. - Jeśli poczekasz kilka minut, aż wyjaśnimy problem z książkami, będę mogła zająć się twoją sprawą.

- Znakomicie. Usiądę tutaj - powiedział z uśmiechem Ross.

Shelley denerwowały stojące w holu krzesła. Były niewygodne i większość osób, siedząc na nich, wyglądała śmiesznie. Ross jednak opadł z wdziękiem na jedno z nich i obserwował ją stamtąd z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Shelley była przekonana, że jego tajemnicza mina maskuje rozbawienie.

- Shelley - odezwała się nagle Francesca. - Dyrektor z Los Angeles twierdzi, że nie zamawiał żadnych podręczników do nauki chińskiego.

- Co takiego? Daj mi słuchawkę - Shelley zwróciła się do Franceski, kiedy w holu szkoły pojawiło się dwóch młodych chłopców. Jeden z nich wyjaśniał Wayne'owi, że przysłano ich ze Stowarzyszenia Zagranicznych Studentów.

- Chwileczkę - powiedziała Shelley do słuchawki.

- Czy znalazłeś osobę znającą język pasztu? - spytała z nadzieją w głosie.

- Tak. Oto on - odparł z dumą chłopak, wskazując na swego towarzysza. W jego głosie pobrzmiewał charakterystyczny skandynawski akcent.

- Wspaniale! Pozwól, że najpierw skończę rozmawiać. - Shelley znów podniosła słuchawkę. - Tak... rozumiem, ale dlaczego to zrobili? Dobrze. Dziękuję.

- Z nieznanych powodów zarząd zmienił w zeszłym tygodniu numery szkół na całym Zachodnim Wybrzeżu. Zadzwoń do nich, Francesco i dowiedz się, jaka szkoła ma teraz numer 112.

- Przepraszam panią - wtrącił się coraz bardziej zdenerwowany listonosz - ale ja nie mogę czekać, aż...

- Dokąd pan jedzie w tym roku na wakacje?

- spytała niespodziewanie Shelley.

- Co takiego?

- Pytam o wakacje. Dokąd jedzie pan na wakacje?

- Hm... do Meksyku.

- A więc, jeśli zgodzi się pan zaczekać, aż wyjaśnimy sprawę z książkami, zaoferujemy panu trzy bezpłatne lekcje hiszpańskiego. Będzie pan umiał zameldować się w hotelu, zapytać o drogę, wytargować najkorzystniejszą cenę.

- Tego wszystkiego mógłbym nauczyć się w ciągu trzech lekcji? - W głosie mężczyzny słychać było powątpiewanie.

- Osobiście to panu gwarantuję - zapewniła Shelley.

Kiedy listonosz przystał ostatecznie na jej propozycję, Shelley mogła wreszcie zająć się studentami.

- A więc, jak się nazywasz? - spytała, podając rękę Afgańczykowi.

- Hmm?

Shelley spojrzała niepewnie na drugiego chłopca, a potem powtórzyła swoje pytanie. Afgańczyk uśmiechnął się nieśmiało.

- Nie znać angielski - odpowiedział.

Shelley czuła się rozczarowana, ale bynajmniej nie zaskoczona. Chciała jednak wyjaśnić tę sprawę do końca, zwróciła się więc do studenta ze skandynawskim akcentem.

- Czy nie sprecyzowałam dokładnie, że poszukuję Afgańczyka, który mówi płynnie po angielsku i jest obywatelem Stanów Zjednoczonych?

- To prawda, ale...

- Dziękuję za pomoc - powiedziała dyplomatycznie Shelley - ale moje instrukcje były ścisłe i jasne. Ignorując je, marnujesz tylko swój czas. Nie wspominając już o moim.

Francesca telefonowała do Portland, gdzie odnaleziono wreszcie szkołę o numerze 112. Wayne przekładał jakieś papiery na biurku Franceski, najwyraźniej po to jedynie, by móc pozostać w holu i obserwować Rossa.

Drzwi wejściowe otworzyły się ponownie i nowa osoba dołączyła do zebranych w korytarzu szkoły Babel.

- Guten Tag, Shelley - przywitała się kobieta.

- Guten Tag, Ute. Wie geht's? - spytała Shelley.

- Przyszłam wcześniej, ponieważ muszę z tobą porozmawiać.

Shelley zerknęła na zegarek. Miała nadzieję, że wystarczy jej czasu zarówno dla Ute, jak i Rossa, zanim pojawi się następna osoba, z którą była umówiona.

- Oczywiście, Ute. Jeśli jednak nie masz nic przeciw temu, najpierw zgodziłam się porozmawiać z tym panem.

- Shelley - kolejny raz zawołała ją Francesca. - Portland chce z tobą mówić. Twierdzą, że nie zamawiali żadnych podręczników.

Shelley westchnęła i odeszła do telefonu. Podczas gdy ona wyjaśniała problem dyrektorowi szkoły w Portland, Ute i Ross prowadzili ożywioną i najwyraźniej niezwykle zajmującą rozmowę. Ross mówił płynnie po niemiecku i Shelley nie potrafiła zrozumieć, jaki jest temat ich pogawędki.

Shelley odłożyła słuchawkę i spojrzała na Rossa, który pożegnał się z Ute i podążył za nią do jej gabinetu.

- Gdzie nauczyłeś się mówić tak dobrze po niemiecku? - zapytała, nie mogąc opanować swej ciekawości.

- Na samym początku swej kariery pracowałem w szkole Elitę w Monachium.

- Jakie znasz jeszcze języki?

- Francuski i arabski. Chociaż francuski tak naprawdę się nie liczy. Moja matka jest Francuzką. Wychowywałem się jako dziecko dwujęzyczne.

- Rozumiem - powiedziała Shelley.

- Wyglądasz dzisiaj ślicznie. - W jego głosie zabrzmiało dziwne rozmarzenie.

- Wydawało mi się, że przyszedłeś tutaj z jakąś ważną sprawą - zauważyła cierpko.

- To prawda, lecz w twoim towarzystwie trudno zebrać myśli.

Ross przechylił głowę na bok i przez chwilę obserwował Shelley. Aura kobiecości towarzyszyła jej nawet w tym biurowym otoczeniu. Charles sugerował, a nawet więcej, twierdził uparcie, że Shelley używała atrybutów swej urody, by zapewnić klientów swojej szkole.

Kiedy patrzył teraz na tę kobietę o szarych oczach, kremowej cerze, z opadającą na ramiona burzą miedziano-rudych loków, całym sercem pragnął uwierzyć, że słowa Charlesa były jedynie oszczerstwem.

Kiedy odezwał się, jego głos zabrzmiał oficjalnie i bezosobowo.

- Dowiedziałem się o pewnych zatargach pomiędzy tobą a Charlesem - oznajmił.

- Czy chodzi o tę historię, kiedy zmuszona byłam wezwać policję?

- Policję? - powtórzył zdumiony Ross. Szybko jednak odzyskał swój zwykły spokój. - Czy mogłabyś mi o tym opowiedzieć?

- Było wiele incydentów. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że Charles posunął się już za daleko.

- Co takiego się wydarzyło? - Ross czuł wyraźnie, że traci kontrolę nad przebiegiem tej rozmowy.

- Niedługo po tym, jak objęłam stanowisko dyrektora i nasza szkoła zaczęła przyciągać nowych klientów, moje biuro nękały wciąż przeróżne bezsensowne telefony pomyłkowe.

- Dlaczego sądzisz, że to był Charles?

- Wspomniałam mu kiedyś o tym. Wystarczyło mi jedno spojrzenie w oczy Chucka, by wiedzieć, że to on jest za to odpowiedzialny.

- To tylko domysły.

- Wydaje mi się, że rozpoznałam jego głos. Kiedy następnego dnia zjawiłam się w Elitę i zagroziłam Chuckowi, że po następnym tego rodzaju telefonie zgłoszę całą sprawę policji, w naszym biurze zapanował wreszcie spokój.

- Rozumiem, ale... - odezwał się Ross po chwili. milczenia.

- Potem, możesz w to wierzyć lub nie, Chuck zaczął przysyłać tutaj szpiegów. Raz lub dwa razy w tygodniu ktoś umawiał się ze mną spotkanie i kazał oprowadzać się po całej szkole, zadając pytania nie mające żadnego związku z nauką języka.

- Szczerze mówiąc uważam to za równie mało prawdopodobne jak te dziwne telefony - Ross chciał odzyskać kontrolę nad rozmową i samemu nadać jej pożądany kierunek.

- To jeszcze nie wszystko. W październiku zeszłego roku podpisałam kontrakt z kolejnym poważnym klientem, na którym zależało również Elitę. Chuck wielokrotnie groził mi, kiedy byliśmy sami i nikt nie mógł go słyszeć. Twierdził, że zniszczy naszą szkołę. Potem, którejś nocy ktoś włamał się tutaj.

- Włamanie! - wykrzyknął Ross. - To okropne. Shelley kiwnęła głową.

- Nie zginęły pieniądze ani inne cenne przedmioty. Złodzieje zabrali tylko zeszyt z adresami klientów, listę telefonów oraz, co jest szczególnie ciekawe, mój rozkład zajęć. Trwało dwa tygodnie, zanim nasza szkoła znów zaczęła normalnie funkcjonować.

- Czy wtedy zawiadomiłaś policję? - Ross zastanawiał się, dlaczego Charles nie wspomniał o żadnym z tych nieprzyjemnych wydarzeń, gdy krytykował Shelley podczas sobotniej rozmowy.

- Tak. Ostrzegłam go też, że jeśli kiedykolwiek zobaczę go w pobliżu naszej szkoły, może mieć poważne kłopoty.

- Mój Boże - westchnął Ross. Ta rozmowa bynajmniej nie pomogła mu rozwiać wątpliwości. Co więcej usłyszał nowe oskarżenia, tym razem skierowane przeciw jego pracownikowi.

- Czy były jeszcze jakieś... problemy, o których chciałabyś mi powiedzieć? - spytał. Gdyby tylko wspomniała o czymś, co można by łatwo udowodnić...

Shelley zarumieniła się lekko, niepewna, czy powinna opowiedzieć o ostatnim występku Chucka.

- To dosyć... krępujące. Nikomu nie mówiłam o tym. Ale może... Jesteś jego szefem i dżentelmenem. Może będziesz mógł sprawić, by z tym skończył.

- Co takiego? - zapytał.

- Powiedział mi o tym w zaufaniu Mike Paige z Keene International. Otóż... Chuck insynuuje podobno, jakobym świadczyła... pewne szczególne usługi mężczyznom, po to, by pozyskać ważnych klientów dla Babel. - Z ulgą zauważyła zdumienie malujące się w spojrzeniu Rossa. Chyba tym razem jej uwierzył. - Szczęśliwie Mike nie dał wiary ani jednemu słowu Chucka, ale... na Boga, Ross!

Ross podniósł się gwałtownie. W jego oczach widziała gniew i zaskoczenie. Shelley czekała, by przeprosił ją za zachowanie swojego pracownika. Ross stał jednak milczący i nieprzystępny. Obojętny i bezlitosny wysłannik Henriego Montpaziera, którego zadaniem było zlikwidowanie wszelkich przeszkód zagrażających sukcesowi Elitę. W jednej chwili zrozumiała, że Ross nie przyszedł, by wysłuchiwać oskarżeń pod adresem Chucka. Nie zamierzał też, jak spodziewała się początkowo, zaproponować nawiązania współpracy pomiędzy ich szkołami.

- Po co przyszedłeś? - spytała cicho.

Ich spojrzenia spotkały się. Shelley domyślała się już wszystkiego. Skinął tylko, potwierdzając jej przypuszczenie.

- Jak śmiesz?! - zawołała.

- Nie przyszedłem, by oskarżać cię o cokolwiek. Chciałem tylko przekonać się, czy to prawda.

- Jak mogłeś uwierzyć w to choć przez chwilę?

- To wyjaśniłoby wiele.

Shelley poczuła się, jakby otrzymała policzek.

- Wyjaśniłoby? Co? Jak otrzymałam tę pracę? Jak wygrywam w konkurencji z nieuczciwym, niekompetentnym, podłym łajdakiem pokroju Chucka?

- Shelley, nie...

- Masz najwyraźniej niezwykle dobre zdanie o moich umiejętnościach - ciągnęła z sarkazmem w głosie. - Jak mogłeś pomyśleć choć przez moment, że sypiałam z mężczyznami, by dostać pracę i pozyskać klientów! - Urwała nagle, spoglądając na niego z nienawiścią. - Czy sądziłeś, że pójdę z tobą do łóżka tego dnia, kiedy się poznaliśmy?

- Nie! - stwierdził z naciskiem. - Przestań...

- Wyjdź stąd!

- Shelley, zapragnąłem cię poznać, choć nic o tobie nie wiedziałem. Wtedy nawet z nim jeszcze nie rozmawiałem na twój temat.

- O, to rzeczywiście zmienia wszystko! Mogę odczuwać jedynie wstyd na myśl, że całowałam się z mężczyzną, który choć na chwilę potrafił uwierzyć w oskarżenia Chucka.

Odczuwając wyrzuty sumienia, Ross chciał powiedzieć coś na swoją obronę.

- Ty również nie pozostałaś mu dłużna. Twoje oskarżenia, Shelley, równie trudno byłoby udowodnić jak jego pomówienia.

W pokoju zapadła pełna napięcia cisza. Jakby nagle oboje zdali sobie sprawę, że sytuacja ogromnie się skomplikowała. Usiedli, starając się opanować własne emocje.

- Dobrze, Ross - zaczęła Shelley z wymuszonym spokojem w głosie. - Jeśli wolisz dać wiarę insynuacjom Chucka, to twoja sprawa. Aleja traktuję to jako osobistą zniewagę i pod żadnym pozorem nie chcę cię więcej widzieć.

- Shelley - przerwał jej, nie chcąc zaakceptować takiego ultimatum.

- Więcej, powiem ci coś, czym będziesz mógł zająć się naprawdę. Pensja Chucka nie jest z pewnością wiele wyższa od mojej, a jednak ma on dom w Hyde Park, jeździ mercedesem, a w zeszłym roku wybrał się na wakacje do Japonii. Ponieważ Chuck nie odziedziczył żadnego majątku, nie wygrał ostatnio na loterii, a wasza szkoła w Cincinnati przynosi straty, taki sprytny facet jak ty może dostrzec w tym coś niepokojącego. A teraz żegnam cię, bo mam wiele pracy.

Ross westchnął ciężko.

- Trudno. Pójdę posłusznie, moja pani. - Shelley nie uśmiechnęła się. - Wiem, że obraziłem cię, ale... Och, do diabła. Czy mógłbym zadzwonić do ciebie wieczorem?

- Jestem dziś zajęta.

- Czyżby? - W jej głosie usłyszał wyzwanie.

- Tak, panie Tanner. Właśnie przysłano mi z Chicago obszerne materiały na pański temat. Przestudiowanie ich zajmie mi najprawdopodobniej cały wieczór.

Ross spojrzał na leżący obok niej plik papierów. Jego życie w najdrobniejszych szczegółach. Jednego mógł być pewien: Shelley nie wyczyta tam niczego budującego.

- A więc, miłego wieczoru, Shelley. Mam nadzieję, że mój życiorys okaże się ciekawą lekturą.

Shelley wstała, by otworzyć mu drzwi. Przechodząc, Ross otarł się o nią delikatnie. Przystanął nagle. Shelley oddychała szybko, ogarnięta pragnieniem, by go dotknąć. Oboje czuli to samo zagrożenie i podniecenie. Shelley wiedziała już, że za moment Ross obejmie ją mocno, pocałunkiem tłumiąc słowa protestu. Czekała, by wziął ją w ramiona.

- Dziękuję, że poświeciłaś mi swój czas - powiedział cicho Ross i wyszedł.

Shelley miała ochotę pobiec za nim, powiedzieć, że zmieniła zdanie i że pojedzie z nim do jakiegoś cichego i romantycznego miejsca - gdzieś tysiące kilometrów od Cincinnati, pracy i obowiązków. Dręczyło ją uczucie żalu i rozczarowania. Czego spodziewała się jednak?

Bez wątpienia nie była sprytną uwodzicielką, lecz Ross miał prawo sprawdzić oskarżenia Chucka. Zerknęła na kartki z informacjami o Rossie, odczuwając nagłe wyrzuty sumienia. Sama prosiła innych o opinie na jego temat. On miał prawo postąpić podobnie w stosunku do niej. Jedyna różnica polegała na tym, że plotki na jej temat były obraźliwe, zaś informacje, jakie otrzymała o Rossie, alarmujące. Może rzeczywiście powinna była się zgodzić, by Ross zadzwonił do niej. Dałoby to im szansę porozmawiania o wszystkim.

Wzięła do ręki życiorys Rossa. Z zaciekawieniem przerzucała kartki tego sprawozdania, gdy do pokoju zajrzała Ute.

- Och, Ute. Proszę bardzo, usiądź. - Shelley była zła na siebie, że zapomniała o kobiecie, która przyszła wcześniej specjalnie po to, by z nią porozmawiać. - Z czym przychodzisz?

- Chcę podwyżki albo odchodzę - oznajmiła szybko Ute.

Shelley spodziewała się tego od dłuższego czasu.

- Ute, wiesz, że o zarobkach decyduje Nowy Jork. Zwracałam się już do nich o podwyżkę dla ciebie...

Przez kilka minut rozmawiały o żądaniu Ute. Shelley słuchała ze zrozumieniem. Ona również była zdania, że Babel zbyt mało płaci nauczycielom. Ogromne, międzynarodowe organizacje jak Babel czy Elite posiadały tak rozbudowany aparat urzędniczy, że zmuszone były bardzo ograniczać wszelkie inne wydatki.

- Rozumiem twoje stanowisko, Ute, i spróbuję wpłynąć na moich przełożonych. - Shelley uśmiechnęła się, choć czuła, że jej misja nie ma zbyt wielkich szans powodzenia. - A na razie, Ute, zgłosili do nas nowi klienci, których, mam nadzieję, będzie ci przyjemnie uczyć. To grupa inżynierów, którzy wybierają się do Niemiec. Przed wyjazdem chcą poznać jak najlepiej język. Liczę na ciebie, Ute. Odkąd Schmidtowie zdecydowali się powrócić do Monachium, brakuje mi dwóch nauczycieli niemieckiego.

- Kiedy przekażesz mi odpowiedź Nowego Jorku, powiem ci, czy zostanę w Babel. - Nauczycielka wzruszyła ramionami. - Bardzo cię lubię, Shelley. Lubię swoją pracę i godziny zajęć bardzo mi odpowiadają. Ale należy mi się podwyżka.

- Rozumiem, Ute - odparła Shelley, czując się w tej sprawie zupełnie bezsilna.

Kiedy Ute wyszła, Shelley zerknęła na zegarek. Do następnego spotkania zostało jej zaledwie kilka minut. Wypiła łyk lodowatej kawy.

- No tak - powiedziała głośno.

Szła korytarzem po świeżą kawę, gdy przeraźliwy, ogłuszający hałas rozległ się w całym budynku. Ze wszystkich drzwi wyglądali wystraszeni nauczyciele i uczniowie.

- Co to jest, u licha? - zawołał Wayne.

- Alarm przeciwpożarowy - odpowiedziała z rezygnacją Shelley. To był po prostu jeden z tych dni...

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wieczorem Shelley usiadła wreszcie w fotelu z kubkiem gorącej kawy, by przeczytać życiorys Rossa. Jej matka określiłaby tego mężczyznę mianem nawróconego grzesznika.

Ojciec Rossa był jednym z pięciuset najbogatszych ludzi w Stanach, matka zaś pochodziła ze starej prowansalskiej rodziny. Miał dwie siostry, które znalazły mężów o podobnej pozycji towarzyskiej i sytuacji majątkowej. Ross najwyraźniej zarabiał dobrze w Elitę, lecz jako niepokorny syn zdecydował się wcześniej zrezygnować z należnej mu części ogromnej fortuny.

Jego życie, aż do spotkania z Henrim Montpazierem, przypominało serię nieudanych startów. Jako nastolatek był trzykrotnie wyrzucany z drogich, prywatnych szkół. Jak wynikało z notatek Wayne'a, Ross uzyskał maturę we Francji, po czym powrócił na studia do Stanów.

Wayne dopisał na marginesie, że jedynie dzięki wpływom rodzinnym udało się Rossowi dostać do ekskluzywnego college'u. Jako kierunek specjalizacji wybrał średniowieczną filozofię Środkowego Wschodu. Sam wymyślił ten temat i w jakiś sposób namówił później profesorów, by zaakceptowali jego pomysł. Wtedy też zapewne nauczył się arabskiego.

Z uniwersytetu wyrzucono Rossa w połowie drugiego roku. Początkowo jego rodzicom udawało się łagodzić gniew uczelnianych władz związany ze słabymi ocenami, opuszczaniem zajęć i ciągłymi wybrykami ich syna. Ostatecznie jednak Ross zrobił coś, na co nie mogła nic poradzić nawet rodzina Tannerów, i został usunięty. Oficjalnym powodem było zniszczenie sprzętu uczelnianego i zakłócenie porządku zajęć. Ross skorzystał z laboratoriom chemicznego, by sprokurować tajemniczy afrodyzjak, o którym przeczytał w swoich arabskich księgach. Gaz ten wywołał natychmiastową euforię, po czym osoba, która miała pecha nawdychać się owej substancji, przez dwanaście godzin pozostawała nieprzytomna. W wyniku tego eksperymentu wielu oszołomionych studentów i profesorów całkiem zdemolowało uniwersyteckie sale, zanim wreszcie zapadli w sen na resztę dnia. Opary gazu unosiły się w budynku jeszcze przez trzy dni, przez co nie mogły odbywać się przewidziane planem zajęcia.

Od tego momentu informacje o losach Rossa stawały się bardzo wyrywkowe. Nie było całkiem jasne, czy to rodzina wyrzekła się marnotrawnego syna, czy też on sam uciekł z domu, w każdym razie Ross z pewnością od dłuższego czasu nie miał ze swoimi bliskimi żadnych kontaktów.

Jakiś czas spędził najprawdopodobniej w Afryce, gdzie rzekomo zajmował się wszystkim, począwszy od przemytu, a skończywszy na szpiegostwie. Bez wątpienia prowadził przez pewien czas kasyno w Marakeszu, a później nocny klub w Nicei.

Kiedy rzucił pracę w Nicei, udał się do Paryża, gdzie spotkał Henriego Montpaziera. Wtedy też rozpoczęła się jego kariera w Elitę.

Od tego momentu informacje o Rossie były bardzo dokładne i zdecydowanie pozytywne. Ten mężczyzna wydawał się być naznaczony piętnem Midasa. Miał dwadzieścia sześć lat i wątpliwą przeszłość, gdy Henri Montpazier powierzył mu jego pierwsze zadanie w Tuluzie. Dał Rossowi wolną rękę, otwarte konto w banku i jeden rok, by przemienił podupadającą szkołę w nowoczesne i przynoszące zyski centrum dydaktyczne.

Wyjeżdżając do Tuluzy, Ross nie miał żadnych kwalifikacji do prowadzenia jakichkolwiek szkół, jednak pod koniec roku tamtejsza placówka zaczęła przynosić ogromne zyski, całkowicie eliminując z rynku konkurencję.

Montpazier wynagrodził Rossa pokaźną premią, po czym natychmiast wysłał go do Monachium. Tam Ross poradził sobie w dziesięć miesięcy, zaś jego kolejna misja w Hongkongu trwała o pięć tygodni krócej.

W ciągu następnych czterech lat pracował jeszcze w Nowym Jorku, Los Angeles, Bangkoku, Mediolanie, Sydney, Rio de Janeiro, Rijadzie, Tokio i Zurychu. Nic dziwnego, że teraz, w wieku trzydziestu czterech lat, nie był jeszcze żonaty. Shelley zastanawiała się, czy w jakimkolwiek miejscu pozostał na tyle długo, by przywiązać do siebie choćby złotą rybkę.

Półtora roku temu Tanner zniknął nagle. Porzucił Elitę bez jednego słowa, nie informując nikogo o swoich planach. Przyjaciółka Wayne'a twierdziła, że Montpazier uważał Rossa niemal za własnego syna i czuł się bardzo dotknięty takim jego zachowaniem. Z nieznanych powodów Ross powrócił do pracy po pół roku. Montpazier wysłał go natychmiast do Madrytu, a potem do Nowego Jorku i Cincinnati.

Shelley zdała sobie nagle sprawę, że Ross nigdy nie poniósł porażki. W dużych miastach jak Nowy Jork czy Tokio jego działalność nie miała specjalnego wpływu na konkurencję, lecz w mniejszych ośrodkach Ross całkowicie eliminował z rynku rywalizujące z Elitę szkoły. Czasami zatrudniał część personelu swoich konkurentów, pozbawiając ich w ten sposób nie tylko klientów, lecz także pracowników.

Shelley czuła narastającą w sercu panikę. Jej tak świetnie zapowiadająca się kariera była poważnie zagrożona. Jeśli Ross doprowadzi jej szkołę do bankructwa, będzie mogła liczyć co najwyżej na stanowisko sprzątaczki w którymś z magazynów Babel w New Jersey.

Przysłany z Waszyngtonu życiorys Rossa pozostawiał wiele kwestii nie wyjaśnionych. Dlaczego Ross rzucił pracę, a potem znów do niej wrócił po sześciu miesiącach? Co robił w tym czasie? Czemu zawdzięczał swój sukces? Jaki jest jego słaby punkt? Musi być coś takiego, nikt nie jest doskonały.

Shelley przypomniała się scena, która miała miejsce dziś rano w jej biurze. Oczywiście, że nie jest doskonały! Chuckowi przecież udało się go nabrać.

Ona sama bardzo polegała na swojej umiejętności właściwej oceny ludzi. Intuiqa była jedyną przewagą, jaką miała nad Rossem. Będzie musiała zacząć się nią posługiwać. I obserwować go.

Czas spać, zdecydowała. Od jutra będzie nie tylko dyrektorką szkoły, ale także pilną uczennicą. Świadomie lub nie, Ross stanie się jej mistrzem.

Zachował się jak głupiec. Widział to teraz wyraźnie i drażniło go własne postępowanie. Był zły na siebie, że działał pod wpływem impulsu.

Shelley, oczywiście, miała rację. Szkoła Elitę przynosiła straty, zaś w księgach finansowych panował taki bałagan, że nikt nie mógłby dociec, jaka jest przyczyna deficytu. Już na samym początku powinien był zainteresować się wydatkami i stylem życia Chucka. Prawda musi zostać ujawniona.

Oszczerstwa pod adresem Shelley były oczywistym wybiegiem ze strony Chucka. Ross odczuwał teraz ogromny wstyd, że dał się nabrać. Fakt, że osobiście znał Shelley, pogłębiał jeszcze jego zażenowanie. Nie potrafił wprost uwierzyć, że natychmiast po rozmowie z Chuckiem udał się do biura Shelley, by potwierdzić usłyszane od jej konkurenta rewelacje.

Zdał sobie również sprawę, ku własnemu niezadowoleniu, że zwykła zazdrość odegrała w jego zachowaniu niemałą rolę. Nie chodziło mu o sprawdzenie oskarżeń Chucka. Chciał po prostu usłyszeć od Shelley zapewnienie, że żaden inny mężczyzna nie dotknął jej przedtem i nigdy już tego nie zrobi. Był, oczywiście, śmieszny. Shelley miała dwadzieścia osiem lat, była piękna i atrakcyjna. Naturalnie inni mężczyźni dotykali jej wcześniej i będą to robili także po jego wyjeździe.

Spróbował przypomnieć sobie, czy kiedyś już odczuwał podobną zazdrość. To nie było w jego stylu. W różnych miastach spotykał kobiety, często stając się ich kochankiem, lecz nigdy nie wiązały się z tym żadne zobowiązania. Kiedy wyjeżdżał do innego miasta, zawsze starał się, by pożegnaniu towarzyszyła romantyczna aura, jakiej kobiety oczekiwały. Jego dotychczasowe związki były przyjemną rozrywką dla obu stron, której nikt nie traktował zbyt poważnie.

Shelley obudziła w jego sercu całkiem nie znane mu dotąd tęsknoty. W jej szczerych oczach lśniła nie skrywana ciekawość, wydawała się tak inteligentna i wolna od jakichkolwiek przesądów. Chciała jedynie wiedzieć, kim Ross jest naprawdę.

Niestety, informacja, jaką przesłano Shelley na jego temat z Nowego Jorku, z pewnością nie ułatwi mu zadania. Ludzie z Babel od dawna interesowali się jego życiem, szczególnie zaś od czasu, gdy w Bangkoku zatrudnił w swojej szkole połowę ich personelu.

Zerknął na wiszący na ścianie zegar. Z ledwością zdąży na spotkanie z przedstawicielem Keene International. Po omówieniu propozycji Elitę planowali zjeść razem lunch.

Shelley spoglądała z niechęcią na swój talerz, udając żywe zainteresowanie opowieścią swego towarzysza. Jadła obiad w Crystal Palące z szefem Mike'a Paige'a. Mike zebrał wszystkie informacje na temat Elitę i Babel, lecz to szef Keene International miał ostatecznie zadecydować o wyborze jednej z tych dwóch szkół. Shelley znalazła się więc w niewątpliwie trudnej sytuacji. Szef Mike'a okazał się nieprzejednanym antyfeministą i w żaden sposób nie krył swej niechęci do robienia jakichkolwiek interesów z kobietą. Shelley potrafiła wygrać w rywalizacji z Chuckiem, teraz jednak na scenie pojawił się Ross.

- To była piękna strzelba, lecz spust... Czy wiesz coś na temat broni, Shelley?

- Niestety, nie - odparła. Jej rozmówca był kolekcjonerem broni. I myśliwym. A także rybakiem łowiącym na głębokich wodach. Najwyraźniej, jeśli tylko coś mogło służyć do zabijania lub dało się zabić, ten mężczyzna uznawał to za godne uwagi. Shelley bardzo lubiła jadać w Crystal Palące, lecz po wysłuchaniu kilku historii o strzelaniu do bezbronnych zwierząt całkiem straciła apetyt. Zastanawiała się, gdzie też podziewają się Mike i Ross.

Zadzwoniła do Mike'a z samego rana. Namówiła go, by wraz z Rossem przyszli na lunch do Crystal Palące. Przedstawiła Mike'owi kilka znakomitych argumentów, które miały przekonać go do tego planu. W rzeczywistości pragnęła zobaczyć, jak Ross zachowuje się w towarzystwie swych potencjalnych klientów.

- Podobnie jak i cyngiel - ciągnął rozmówca Shelley, śmiejąc się głośno. - Oczywiście, nie wiedząc nic o pistoletach czy strzelbach, nie potrafisz...

- Co za niespodzianka! - Shelley usłyszała za plecami męski głos, w którym pobrzmiewała delikatna nutka ironii. Ross, oczywiście, domyślił się momentalnie, żęto ona zorganizowała to „przypadkowe” spotkanie.

- Ross! A to zbieg okoliczności! - zawołał szef Mike'a, najwyraźniej zachwycony możliwością podyskutowania z mężczyzną. Shelley czuła, że teraz nadeszła jej szansa. Będzie bacznie obserwować Rossa: czym jeszcze, oprócz udziału w „męskiej” rozmowie, spróbuje zachęcić krwiożerczego szefa Keene International, by podpisał z nim kontrakt?

- Czy możemy się dosiąść? - zapytał Ross.

- Oczywiście. Opowiadałem właśnie Michelle o tym facecie, który próbował sprzedać mi... Ach, czy wy się znacie?

- Nie byliśmy sobie formalnie przedstawieni - odparł Ross, wyciągając rękę.

- To prawda - potwierdziła krótko Shelley. Podała mu rękę. - Wiele jednak słyszałam na twój temat.

Uścisnął lekko jej dłoń.

- Naprawdę? A ja tak mało wiem o tobie. Od jak dawna zajmujesz się nauczaniem języków?

Punkt dla niego, pomyślała.

- Przez dwa lata - odpowiedziała głośno.

- Od dwóch lat jesteś dyrektorką szkoły? - nie dawał za wygraną Ross.

- Szkołę prowadzę od roku. - Wciąż jeszcze nie udało się jej uwolnić ręki z uścisku.

- Ach, tak. - Jego ton delikatnie zwracał uwagę na jej brak doświadczenia. Nakrył ręką ich splecione dłonie, czubkami palców gładząc nadgarstek Shelley. - I jak ci się podoba nowa praca? - spytał z czarującym uśmiechem.

- Od dawna już nie uważam jej za nową - odparła słodko Shelley. - A jak tobie podoba się Cincinnati? Czy prowadzenie interesów w całkiem nie znanym mieście wywołuje u ciebie stres?

Po raz ostatni uścisnął jej rękę.

- Bynajmniej. Co jesz? - zapytał, spoglądając z ciekawością na talerz Shelley.

- Moo Goo Gai Pan.

- Wygląda to niezwykle apetycznie - wtrącił się Mike Paige. - Też zamówię tę potrawę.

- Jeśli uda ci się przywołać kelnera - powiedział z rozdrażnieniem szef Mike'a.

W tej samej chwili Ross rozejrzał się po sali.

- Kelner! - zawołał.

W kilka sekund przyjęto od nich zamówienie, sprzątnięto nakrycia po przystawkach, podano kartę win. Shelley zaczęła podejrzewać, że Ross zawdzięcza swój sukces umiejętnościom, których ona nigdy nie posiądzie.

Jest daleko bardziej niebezpieczny, niż sądziłam, pomyślała oszołomiona. Trzeba położyć temu kres, podpowiadał jej głos rozsądku. Za wszelką cenę powinna odwrócić uwagę swych towarzyszy od Rossa. Z czarującym uśmiechem Shelley zwróciła się do szefa Mike'a z pytaniem o jego odrażające hobby.

- Największy zbiór niedźwiedzich skór, jaki kiedykolwiek widziałem... - mówił wciąż szef Keene International dziesięć minut po tym, jak sprzątnięto ich talerze. Za każdym razem, gdy kończył się jakiś wątek, Shelley z uśmiechem zadawała kolejne pytanie, nie pozwalając, by Ross ponownie skupił na sobie uwagę zebranych.

- W Pensylwanii jest takie miejsce...

Shelley piła kawę, a jej ramię opadło swobodnie wzdłuż oparcia krzesła. Po chwili poczuła dotyk ciepłej dłoni Rossa, a ich palce splotły się ze sobą.

Westchnęła głośno, przyciągając spojrzenie Mike'a.

- Jakie to ekscytujące - powiedziała cicho, kątem oka zauważając szeroki uśmiech Rossa.

- To był prawdziwy, osiemnastowieczny... Shelley rozchyliła lekko usta, oddychając szybko.

Palce Rossa wzbudzały w jej ciele fale przyjemnego ciepła. Delikatnie, rytmicznie uciskał jej dłoń, aż policzki Shelley pokryły się mocnym rumieńcem.

- Jest ci zimno, Shelley? - zapytał z troską w głosie. W jego oczach błyszczało rozbawienie.

- Nie - odparła oschle.

- Wyglądasz raczej, jakby ci było gorąco - wtrącił Mike Paige. - Jesteś rozpalona.

- Naprawdę? - spytała zakłopotana.

- Twoje oczy błyszczą - dodał Ross z udawaną powagą. - Może masz gorączkę. - Wciąż nie uwalniając z uścisku jej dłoni, drugą ręką Ross dotknął czoła Shelley.

- Cii, mówienie podnosi temperaturę - zażartował, gładząc jej czoło, policzek i skórę karku.

- To śmieszne - stwierdziła cierpko Shelley, wyraźnie zła na Rossa za tę zuchwałą poufałość.

- W mieście szaleje teraz grypa - zauważył Mike.

- Przepraszam, oto rachunek - przerwał im kelner.

- Ja zapłacę za lunch - Shelley zwróciła się do Mike'a Paige'a i jego szefa. Obaj panowie sprzeciwili się jej pomysłowi. Przez kilka minut trwała dyskusja, kto ostatecznie ma uregulować rachunek. Szef Mike'a nawet przez moment nie potraktował poważnie propozycji Shelley.

- Czy masz ze sobą palto? - spytał Ross, gdy znaleźli się już przy wyjściu.

- Tak. Oczywiście. - Shelley weszła do szatni i odnalazła swój prosty, beżowy płaszcz. Kiedy sięgnęła po niego, Ross nagle pojawił się u jej boku. Ze staroświecką i rzadko spotykaną uprzejmością pomógł Shelley włożyć okrycie. Potem zaś zepsuł cały efekt tego szarmanckiego gestu, gładząc ramię Shelley i odpowiadając łobuzerskim uśmiechem na jej karcące spojrzenie.

Szef Mike'a wyszedł pierwszy z restauracji, po czym pozwolił, by drzwi zamknęły się tuż przed nosem Shelley. Mike posłał dziewczynie wymowne spojrzenie, zaś Ross otworzył drzwi, przepuszczając ją przed sobą.

- Czym wracasz, Shelley? - spytał Mike, kiedy wymienili już pożegnalny uścisk dłoni.

- Przejdziemy się. To niedaleko - odparł Ross.

- My? - powtórzyła ze zdziwieniem Shelley.

- Idę w twoją stronę.

- Ale Elitę nie...

- Rodzice uczyli mnie, bym zawsze odprowadzał damę do domu.

- Aleja...

- Dobrze, dobrze, a więc nie musimy się już o nią martwić - wtrącił się do rozmowy szef Keene International. - Odezwiemy się do ciebie, Ross... i do ciebie, Michelle. Do widzenia.

- Żegnaj, wielki myśliwy - mruknęła Shelley, kiedy Mike wraz z szefem odjechali już taksówką.

- To było niezwykle przyjemne spotkanie, prawda?

- rzekł z uśmiechem Ross.

Shelley gwałtownie obróciła się w jego stronę. Otworzyła usta, lecz nie wypowiedziała żadnego słowa.

- Wyglądasz na dosyć oszołomioną, Shelley. Czasami kobiety reagują na mnie w ten sposób - wyznał - ale to minie, kiedy bardziej przyzwyczaisz się do mojego towarzystwa.

- Nie mam ochoty przyzwyczajać się do twojego towarzystwa. A gdy tylko przyjdzie mi na myśl coś wystarczająco obraźliwego.... *

- Próbowałem tylko poprawić trochę atmosferę. Opowieści o polowaniach najwyraźniej odbierały ci apetyt.

Zacisnęła na moment wargi, po czym, zupełnie wbrew swojej woli, wy buchnęła śmiechem.

- No, nareszcie - ucieszył się Ross.

Shelley westchnęła i ruszyła przed siebie, wiedząc, że Ross i tak pójdzie za nią.

- Nie zechcesz mi pewnie powiedzieć, w jakim celu zaaranżowałaś to „przypadkowe” spotkanie? - zapytał Ross.

- A ty pewnie nie powiesz mi, co zaproponowałeś Keene International? - odparła Shelley.

- Czemu nie. I tak nie wątpię, że wkrótce dowiesz się wszystkiego od Mike'a Paige'a. Zaoferowałem im lektorów cudzoziemców, premiowe lekcje, bezpłatne materiały, wykwalifikowanych tłumaczy. Obiecałem też przysłać do Keene instruktorów, których koszty podróży pokryje Elitę.

Shelley zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad słowami Rossa. Byłaby w stanie złożyć podobną ofertę, choć Babel wolałby zapewne nie pokrywać kosztów podróży.

- Co jeszcze?

- Nasze samochody, opłacenie apartamentu hotelowego dla odwiedzających Keene cudzoziemców, a także posiłki dla wszystkich osób uczących się języka indywidualnie na kursach intensywnych.

- Czy jeszcze coś?

Ross wyliczał dalej usługi, premie i dodatki, których Shelley nie mogłaby zaproponować. Również ceny Elitę były bezkonkurencyjnie niższe.

- Nie zarobisz na tym wiele - stwierdziła sceptycznie Shelley. Przez chwilę zastanawiała się. - A więc taki masz plan - odezwała się wreszcie. - Reputacja Elitę w Cinninnati jest tak zła, że potrzebujesz poważnego klienta w rodzaju Keene International, by dodał wiarygodności składanym przez waszą szkołę ofertom. Kiedy w przyszłym roku będziesz odnawiał kontrakt z Keene, podniesiesz ceny na tyle, by wyrównać poniesione w tym roku straty. A za dwa lata współpraca z nimi zacznie już przynosić Elitę zysk. Do tego czasu pozycja waszej szkoły w Cincinnati będzie już ustalona, a dochody z innych kontraktów zapewnią wam sukces finansowy.

Ross milczał przez chwilę.

- Jesteś bystra, Shelley - powiedział.

- Czy Mike Paige zna twoje plany?

- Nie, chyba jeszcze nie. Ale to i tak nie ma znaczenia.

- To prawda. Proponujesz im więcej niż ja, i po niższych cenach. Nie ma znaczenia nawet to, że Chuck jest dyrektorem twojej szkoły.

- Chuck nie będzie już dyrektorem w Elitę.

- Ross zatrzymał się i pociągnął Shelley pod szerokie kamienne schody prowadzące na galerię. Dziewczyna niczym zahipnotyzowana patrzyła w jego ciemnoniebieskie oczy. - Jest nieuczciwy, niekompetentny i kłamliwy. - Westchnął. - Mam wprawdzie dość odbierania ludziom pracy. Nie chcę tego więcej robić.

- Ale to zmiana na lepsze, Ross - powiedziała łagodnie.

Ross pogładził policzek Shelley.

- On jeszcze o niczym nie wie. Zdradziłem ci tajemnicę.

- Nie powiem o tym nikomu.

- Wierzę ci. - Odgarnął z jej twarzy kosmyk włosów i czułym gestem założył go za ucho Shelley.

- Uwielbiam twoje włosy. Wyglądają, jakbyś przed chwilą wstała z łóżka.

- Dziękuję bardzo - odparła cierpko.

- Wyglądasz kusząco - zamruczał. - Ślicznie. Seksownie. - Jego oczy były półprzymknięte, lecz Shelley i tak zdołała dostrzec w nich błysk pożądania. Czuła, jak w jej sercu budzą się nie chciane tęsknoty i pragnienia. - Przepraszam za wczoraj - szepnął. - Straciłem głowę. Kiedy Chuck powiedział mi... Nie mogłem znieść myśli, że inny mężczyzna mógłby ciebie dotykać.

- Nie nadaję się na kurtyzanę - odparła jednym tchem.

- Och, Shelley. - W jego głosie brzmiała czułość.

- Jak wiele musisz się jeszcze nauczyć.

Odnalazł ustami jej wargi, ich ramiona splotły się w objęciu. Shelley zdała sobie nagle sprawę, że wszystko, co działo się przez ostatnią godzinę, było jedynie grą wstępną, niczym zabawa w chowanego.

Ross wyprostował się nagle.

Dotknął dłonią podbródka Shelley i przyglądał się jej uważnie, jakby zrobiła coś, czego nie oczekiwał. Potem pocałował ją delikatnie i uwolnił z objęć.

Shelley oderwała wzrok od twarzy Rossa i rozejrzała się wokół. Nie było to najodpowiedniejsze miejsce do tak intymnej sytuacji.

- Muszę wracać do pracy - powiedziała bez przekonania.

- Oczywiście. - Na twarzy Rossa znów pojawił się zwykły uprzejmy wyraz. Shelley pomyślała, że nie zna prawie tego mężczyzny, którego nienaganne maniery tak niewiele mówiły o jego prawdziwych odczuciach. Czytała o buntowniczej młodości Rossa, przygodach, burzliwym życiu.

- Jesteś niebezpiecznym mężczyzną - powiedziała.

- To prawda. Ty jednak jesteś silną kobietą. Myślę, że potrafiłabyś mną odpowiednio pokierować.

Rozbawiona potrząsnęła głową.

- Jestem bardzo zajętą kobietą - zapewniła go.

- Muszę wracać i nie chcę, byś odprowadzał mnie dalej.

Skinął głową.

- Czy zobaczymy się jeszcze w tym tygodniu? Shelley wahała się przez moment.

- Nie, Ross. Tak wiele mam w tej chwili problemów. Wybacz mi.

Poczuła dziwne rozczarowanie, gdy Ross zgodził się uszanować jej życzenie i nie nalegał dłużej. Ruszyła przed siebie, by po kilku krokach usłyszeć jego wołanie. Z bijącym sercem odwróciła się.

- Słucham?

- Wciąż szukasz kogoś znającego język pasztu? - W jego oczach lśniły te same łobuzerskie ogniki, które widziała podczas lunchu. - Znam kogoś odpowiedniego.

- Naprawdę? Kto to jest? Gdzie mieszka? - zapytała podekscytowana, podchodząc bliżej.

- O, nie - przekomarzał się Ross. - Chcę, abyś przyszła w tej sprawie do mnie. A kiedy się już zjawisz, będę chciał czegoś w zamian.

Puścił do niej oko, a potem z uśmiechem ruszył w swoją stronę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Biurokracja to wspaniała rzecz - Shelley zwróciła się do Wayne'a trzy dni później. - Dzwoniłam do nich wielokrotnie, wysłałam szczegółowy raport i przedstawiłam kilkanaście własnych koncepcji ratowania naszej pozycji w Cincinnati. Z tego wszystkiego zarząd w Nowym Jorku wywnioskował, że Ross Tanner może próbować uzyskać kontrakt od Keene International i że powinnam do tego nie dopuścić.

- To wszystko? - spytał Wayne.

- Tak. Nie mam żadnych dodatkowych argumentów przetargowych, nie zezwolili mi na bardziej samodzielne działania, nie zwiększyli nawet mojego funduszu reprezentacyjnego. W jaki sposób mam uzyskać ten kontrakt?

- Oświadcz się Mike'owi Paige'owi - zaproponował Wayne.

- Kiedy byłam bambina, mój ojciec pracował dla włoskiego rządu i tego typu kłopoty napotykał na każdym kroku - powiedziała Francesca.

- Naprawdę? I jak sobie z tym radził? - zainteresował się Wayne.

- Nie zwracał uwagi na otrzymywane instrukcje i robił to, co sam uważał za konieczne.

- To nie Kalabria, Francesco. Dowiedzieliby się o tym natychmiast i zwolnili mnie. - Shelley podniosła do ust filiżankę z kawą.

- Może wiec spróbowałabyś przekonać Rossa Tannera, by tę jedną firmę pozostawił dla ciebie - zaproponowała Francesca.

- Jak mam tego dokonać?

Wayne spojrzał na sekretarkę. Francesca popatrzyła na Shelley. Shelley spoglądała na nich, nic nie rozumiejąc.

- Bardzo mu się podobasz - zaczęła nieśmiało Francesca.

- Aha... - powiedział Wayne. - Może...

- W żadnym wypadku! - przerwała im Shelley.

- Jak mogliście zaproponować coś takiego! Zniżacie się do poziomu Chucka!

- Nie mieliśmy na myśli nic nieprzyzwoitego - usprawiedliwiła się Francesca. - Mogłabyś go tylko poprosić w odpowiedniej chwili, żeby zechciał okazać się szarmancki i szlachetny.

- Właśnie - potwierdził Wayne.

- Zapomnijcie o tym - oświadczyła stanowczo Shelley. - Jak możecie proponować, bym zachowała się w ten sposób!

- Ci Amerykanie! - Francesca wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.

Zadzwonił telefon i Shelley natychmiast podniosła słuchawkę.

- Czy znalazłaś tłumacza z pasztu? Shelley westchnęła ciężko.

- Nie, jeszcze nie.

Słowa wypowiedziane przez urzędniczkę z Waszyngtonu słychać było w całym pokoju. Wayne aż skulił się na krześle.

- Spokojnie. Znajdę kogoś. Właśnie na dzisiaj mam umówione spotkanie w tej sprawie. Zadzwonię do ciebie w poniedziałek rano. - Shelley odłożyła słuchawkę, zanim jej rozgniewana rozmówczyni zdążyła rozkrzyczeć się ponownie.

Idąc w stronę Elitę, Shelley zastanawiała się nad komizmem tej sytuacji. Mężczyzna, który przyjechał, by zniszczyć jej karierę, był jednocześnie jedynym, do którego mogła zwrócić się o pomoc.

Jej plan, by nauczyć się od Rossa jego sposobu postępowania z klientami, nie powiódł się. Przynajmniej jednak poznała jego zamiary i strategię. Co więcej, gdy Ross tulił ją mocno w ramionach, wydał się jej nagle niesłychanie bezbronny, a przez to bardziej jeszcze pociągający.

Shelley pchnęła ciężkie szklane drzwi szkoły Elitę i zatrzymała się zdumiona. Dziesięciu robotników pracowało w korytarzu, zrywając tapety, wymieniając instalacje elektryczne i przestawiając, co tylko się dało. Shelley poczuła żal. Od roku prosiła Nowy Jork o pieniądze na remont szkoły. Rossowi udało się dokonać tego samego w niecały tydzień.

Rozejrzała się, poszukując recepcjonistki. Po chwili zdała sobie sprawę, że jest właśnie pora lunchu. Czyżby Ross także wyszedł coś zjeść?

- Po co tu przyszłaś? - Shelley odwróciła się, słysząc za sobą głos Chucka. Nie rozmawiali ze sobą od czasu tamtego pamiętnego incydentu z policją i Shelley nie miała ochoty mówić z nim także i teraz.

- Chciałam spotkać się z Rossem - odparła chłodno. Chuck wydawał się poruszony.

- Spóźniłaś się. Złożyłem już podanie z prośbą o dymisję, twoje kłamstwa na nic się nie przydadzą.

Shelley zignorowała jego uwagi.

- To nie dotyczy ciebie. Gdzie on jest?

- Masz ochotę na moje stanowisko?

- Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Czy on jest tutaj?

- Nie poświęci ci więcej uwagi niż ja. Ty i twoje obcisłe spódnice, i twoje...

- Wystarczy, Chuck - przerwała mu Shelley ostrym tonem.

- Chodzisz wszędzie, wyglądając jak...

- Dama powiedziała „wystarczy”, Charles - rozległ się w korytarzu głos Rossa.

- Shelley, jaka miła niespodzianka - powitał ją radośnie, starając się rozładować napiętą atmosferę.

- Proszę, wejdź. - Wprowadził Shelley do swego gabinetu, spoglądając przelotnie na Chucka. - Widzę, że już zebrałeś swoje rzeczy?

- Usiądź - zaprosił ją, kiedy znaleźli się sami.

- Obawiam się, że trochę tu ciasno.

- Czemu urzędujesz w tym maleńkim pokoju? Z tego, co pamiętam, gabinet dyrektora jest bardzo piękny.

- Nie jestem dyrektorem - przypomniał jej Ross.

- Chuck również nie. Twierdzi, że zrezygnował ze stanowiska. Dałeś mu tę szansę, zamiast go po prostu wyrzucić, prawda?

- To było najlepsze wyjście zarówno dla niego, jak i dla firmy.

- A dla ciebie?

Zawahał się przez moment, jakby niepewny, czy powinien przyznać się przed nią do tej słabości.

- Dla mnie także było to najlepsze wyjście - potwierdził.

- A więc kto zasiądzie teraz w tym gabinecie?

- Ten, kogo zdecyduje się zatrudnić. - Unikał wzroku Shelley. - Ja tylko porządkuję wszystko, ale nigdy nie zostaję na stałe.

- Tak, zapomniałam. - Przez chwilę w pokoju panowała niezręczna cisza. - A więc szukasz nowego dyrektora?

- Może znalazłem już kogoś.

- Tak szybko? Czy to ktoś, kogo znam? Ross uśmiechnął się czarująco i zmienił temat.

- Co cię tu dzisiaj sprowadza? Czy mogę się łudzić, że nie byłaś w stanie wytrzymać dłużej bez mojego towarzystwa?

Shelley spojrzała na niego wymownie.

- Nie mogę wytrzymać dłużej bez tłumacza z języka pasztu.

- A czasu jest coraz mniej, prawda?

- Tak, rozprawa odbędzie się w przyszłym tygodniu, a ja poprzez swoje kontakty nie jestem w stanie znaleźć nikogo odpowiedniego. Gdybyś rzeczywiście mógł mi pomóc, Ross, byłabym tak wdzięczna... byłabym... bardzo wdzięczna - dokończyła niepewnie.

W oczach Rossa zalśniły łobuzerskie iskierki.

- Mówiłem już, że będę chciał coś w zamian - zaczął z uśmiechem.

- Naprawdę?

- O, tak, nigdy nie robię niczego bezinteresownie.

- Tego mogłam się domyślić. Co, jednak, panie Tanner, mogłabym zaoferować panu, czego nie mógłby pan dostać i bez mojej pomocy? - spytała chłodno.

Przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, że Shelley zaczęła zastanawiać się, czy wszystkie jej guziki są na pewno zapięte.

- Przychodzi mi na myśl parę rzeczy - uśmiechnął się przekornie. - Upojny weekend we dwoje jest zapewne wykluczony? - zapytał. Shelley zaśmiała się.

- Lubię, kiedy żartujesz. Ross westchnął.

- Sądzę więc, że będę musiał zadowolić się lunchem w twoim towarzystwie. Zwłaszcza że robię się już głodny.

- Zaczekaj, najpierw załatwmy do końca moją sprawę, a potem porozmawiamy o lunchu. A więc, kim jest ten tłumacz?

- Wykłada literaturę angielską na uniwersytecie i jest gotów przyjechać do Cincinnati.

- Gdzie on mieszka?

- W Berkeley.

- W Kalifornii?

- Tak. Czy możemy już pójść na obiad? Umieram z głodu - poskarżył się, sięgając po marynarkę.

- Zaczekaj chwilę! Przyjedzie tu z Kalifornii? - zaniepokoiła się Shelley.

- Tak. Shelley, chodźmy już i nie mów mi, że znów masz ochotę na chińskie potrawy.

- Kto za to zapłaci?

- Ja zapraszam. Proszę, nie...

- Kto zapłaci za podróż tłumacza z Kalifornii?

- Sądzę, że on. Chyba że ma bogatą narzeczoną. Wolisz kuchnię włoską czy francuską?

- Przepraszam, panie Tanner. - Do pokoju zajrzał jeden z robotników. - Co mamy zrobić z tymi krzesłami?

- Proszę je wyrzucić. Wyglądają tak, jakby zostały zakupione na wyprzedaży pół wieku temu.

- Ross! Dlaczego on to robi?

- Nie może wyrzucać rzeczy bez pytania - cierpliwie wyjaśnił Ross.

- Wiesz, o co mi chodzi! Dlaczego twój przyjaciel...

- Ach, on. Jest mi winien przysługę. - Ross otwierał już drzwi, kierując Shelley do wyjścia.

- Ross! - Shelley wyrwała ramię. - Dlaczego to robisz?

- Bo jestem głodny.

Maisonette była najlepszą restauracją w Cincinnati. Niestety również najdroższą i dlatego właśnie Shelley nigdy tu nie jadała. Sądząc z serdecznego powitania przy wejściu i reakcji kelnerów, Ross był tu częstym gościem. Po chwili już siedzieli przy stoliku, popijając znakomite francuskie wino.

- Zawsze marzyłam o tym, by przyjść tutaj. Nie jestem pewna, czy należycie odwdzięczam się za przysługę, którą mi oddajesz.

- Może powinnaś zapłacić za nasz lunch - zaproponował przekornie Ross.

- Za późno. Nie stać mnie na to. - Shelley zawahała się przez moment. - Ty jednak z pewnością możesz sobie na to pozwolić. Henri Montpazier musi ci dobrze płacić za ratowanie jego światowego imperium.

- Owszem. Płaci odpowiednio do włożonego przeze mnie trudu, a nie według ustalonej z góry skali zarobków.

Shelley westchnęła.

- Szkoda, że Babel nie ma bardziej elastycznej siatki płac.

Kiedy podawano im przystawki, Ross uważnie przyglądał się Shelley.

- Mam wrażenie, że umarliśmy i znajdujemy się w niebie - powiedziała Shelley, przełykając pierwszy kęs pate de venaison chaude en sauce poiyrade. Ross uśmiechnął się.

- Nie jedz wszystkiego naraz - napomniał ją.

- Och, to jest wyśmienite. Nigdy nie jadłam czegoś tak dobrego - odparła zachwycona Shelley.

- Czy mogę spróbować?

- Nie ma mowy - zaprotestowała Shelley, odpychając jego rękę.

- Nie wiedziałem, że jesteś tak zachłanna.

- Nie wiedziałam, że jedzenie może być aż tak przyjemne. A co ty zamówiłeś?

- Salmis defaisan en caneton enfeuilletł avec sauce aux truffes.

- Och, co za nazwa.

- To po prostu potrawka z kurczęcia z dodatkiem mięsa z kaczki i bażanta.

- Jesteś prawdziwym snobem. Daj mi spróbować. - Shelley sięgnęła do jego talerza, nabierając na widelec trochę potrawy.

- Zaczekaj - zawołał rozbawiony Ross. - Dlaczego ty możesz jeść z mojego talerza, a ja z twojego nie?

- Ponieważ ty możesz przyjść tutaj w każdej chwili, a ja nie będę miała już następnej okazji.

- Mogłabyś także jadać tu częściej - powiedział z przekonaniem.

- Z tobą? - spytała podejrzliwie. Uśmiechnął się.

- To jedna z możliwości.

- Ach, tak. A jaka jest druga?

Rozsiadł się wygodnie, w milczeniu obserwując, jak Shelley zjada wszystkie przystawki.

- Jeśli myślisz, że onieśmielisz mnie, patrząc, jak jem, mylisz się - oświadczyła Shelley. - W domu musiałam nauczyć się walczyć o swoje prawa, żeby nie głodować.

- Masz liczną rodzinę?

Skinęła głową, znów sięgając do jego talerza.

- Jestem czwartą z pięciu córek.

Na twarzy Rossa odmalowało się zdumienie.

- I wszystkie chodziłyście do college'u?

- O, tak. Korzystałyśmy głównie z pożyczek i stypendiów. Wciąż jeszcze spłacam zaciągniętą pożyczkę. Moi rodzice sami nie byli w stanie studiować, chcieli jednak, by ich córki skończyły odpowiednie szkoły, znalazły dobrą pracę i miały zapewniony byt materialny.

- I udało się im zrealizować te plany?

- Tak... Czy nie masz ochoty spróbować swojej przystawki?

- Za chwilę.

- Za chwilę nic już nie zostanie - ostrzegła go.

- A czy ty jesteś zadowolona ze swojej pensji? - pytał dalej Ross.

Shelley zmarszczyła czoło.

- Nie jestem pewna, czy chcę rozmawiać z tobą na ten temat.

- Prawdę mówiąc, Shelley, wiem, ile zarabiasz, i uważam, że zasługujesz na wyższą pensję.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Tak, to z pewnością nie jest wielki sekret. - Wzruszyła ramionami. - I rzeczywiście powinnam dostać podwyżkę.

- Możesz zarabiać więcej, Shelley. Ja... Elitę może zaoferować ci dwa razy więcej, niż zarabiasz w tej chwili. Do tego pokaźny fundusz reprezentacyjny, cztery tygodnie płatnych wakacji i wszelkie świadczenia. I to wszystko zaledwie na początek.

Spoglądała na Rossa bez słowa. Dopiero po dłuższej chwili szepnęła:

- Co takiego?

- Mówiłem ci, że poszukuję nowego dyrektora. Szukam osoby najbardziej wykwalifikowanej i odpowiedniej na to stanowisko. I znalazłem ciebie, Shelley.

- Chcesz, żebym... - Shelley była zupełnie zdezorientowana.

- Babel płaci ci o wiele za mało, biurokratyczne procedury uniemożliwiają ci swobodne działanie...

- Elitę jest równie dużą szkołą jak Babel, może nawet większą. U was także musi panować straszliwa biurokracja, inaczej Chuckowi nie uszłoby tyle bezkarnie.

- Mamy takie same problemy, lecz ty nie będziesz musiała się tym martwić.

- Dlaczego nie? - zdziwiła się Shelley.

- Ponieważ ja tutaj będę. Mogę podejmować decyzje, nie uzgadniając niczego z zarządem w Paryżu.

- A kiedy wyjedziesz?

- Wciąż, w razie potrzeby, będziesz mogła zwracać się bezpośrednio do mnie. Jestem w stanie załatwić także to, byś sama była o wiele bardziej niezależna w działaniu.

Shelley spoglądała na niego bezradnie. Jego propozycja była tak pociągająca, jednak...

- Ale dlaczego? - spytała.

- Ponieważ jesteś dobra, Shelley. W ciągu roku zwiększyłaś obroty Babel w Cincinnati o ponad trzydzieści procent. Masz w mieście doskonałą opinię. Na Mike'u Paige'u wywarłaś tak dobre wrażenie, że nawet moja oferta nie przekonała go, by zrezygnował z usług Babel. Widziałem cię w towarzystwie twoich uczniów i nauczycieli, w czasie największego zamieszania, i zawsze byłem dla ciebie pełen podziwu.

Shelley spojrzała na niego. Była niezwykle dumna, że Ross potrafił docenić jej umiejętności. Zaoferowanie jej zarobków dwukrotnie większych niż otrzymywana w Babel pensja było niewątpliwym dowodem wiary w jej możliwości. Odsunęła talerz, starając się zebrać myśli.

- Rozumiem, że możesz być zaskoczona.

- To zdecydowanie za mało powiedziane.

- Zapewniam, że to uczciwa i korzystna oferta.

- A co z Babel?

- Zrezygnuj z tej pracy. Dwutygodniowe wymówienie powinno wystarczyć. Nie zasługują na więcej.

- Zrezygnować? - powtórzyła niepewnie. - A co z moimi zobowiązaniami wobec Babel?

- Przejmie je nowy dyrektor - odpowiedział z uśmiechem.

- A co z Wayne'em i Francescą? Co z Ute, Hiroko i Sashą? A Pablo Guttierez? Obiecałam, że nie pozwolę, by wyrzucono go ze Stanów.

- Shelley...

- Obiecałam mu. Jest także pan Powell, który nigdy nie nauczy się żadnego języka, jeśli nie będę czuwać nad jego postępami... Ross, nie mogę po prostu rzucić tego wszystkiego i przenieść się do Elitę.

- Z czasem może także twoi nauczyciele i klienci...

- Klienci! O, Boże, co powiedzą moi klienci? Po tym, jak przekonałam ich wszystkich, że Babel jest najlepszą szkołą w mieście...

- Zrozumieją...

- Co zrozumieją? Ze dałam się kupić? Ze obce jest mi pojecie lojalności?

- Oczywiście, że nie.

- A Babel? Dali mi pracę, wyszkolili mnie, powierzyli mi to odpowiedzialne stanowisko...

- A teraz płacą ci zbyt mało, brakuje ci personelu i nie masz środków, by bronić się przed konkurencją.

- Tak - potwierdziła z wahaniem Shelley. - Ale to się wkrótce zmieni.

- Kiedy?

- Gdy podpiszę kontrakt z Keene International. Dostanę wtedy awans, podwyżkę, więcej personelu... - Urwała gwałtownie.

- Shelley, nie musisz trzymać się tych złudnych nadziei, by dostać to, na co zasługujesz. Otrzymałaś ofertę od firmy, która potrafi docenić cię i odpowiednio wynagrodzić.

- Docenić mnie? A cóż będę warta, jeśli tak po prostu zdecyduję się przejść z Babel do Elite? Nawet moja mama byłaby rozczarowana.

- Jeśli o twojej przyszłości mają decydować względy osobiste, sądzę, że powinnaś pomyśleć również o mnie.

- O tobie? Dlaczego?

- Jeśli przyjęłabyś tę ofertę, nie rywalizowalibyśmy już ze sobą. Odtąd łączyłaby nas wspólna praca.

- I sądzisz, że staniemy się bezkonkurencyjni - powiedziała Shelley bez entuzjazmu.

- Sądzę, że bylibyśmy nierozłączni - odparł ze znaczącym uśmiechem.

Shelley zapatrzyła się na moment w oczy Rossa. Wyobraziła sobie, jak pracują razem, pokonują wspólnie trudności, stają się sobie coraz bliżsi...

- Nierozłączni? - powtórzyła. - Do czasu kiedy znów odjedziesz. A co wtedy?

Ross zmarszczył brwi i odwrócił wzrok.

- Coś wymyślimy.

- Och, wiem. Bylibyśmy w kontakcie - powiedziała z sarkazmem. - Czasem przychodziłyby pocztówki z Bangkoku, Marakeszu, może z Paryża.

- Na razie nie musimy się tym martwić - odparł wymijająco.

Shelley czuła teraz wstyd, że choć przez moment dała się zwieść jego spojrzeniu, że choć na chwilę uwierzyła zawartej w jego uśmiechu obietnicy, że widziała już ich dwoje dzielących codzienne troski i radości. Podobną propozycję składał już pewnie nie raz. To prawdopodobnie jeden ze stałych elementów jego taktyki. Z nią jednak nie uda mu się tak łatwo.

- Zapomnij o tym - oznajmiła oschle. - Nie chcę być twoją protegowaną czy kochanką i nie pozwolę, żebyś zrujnował moją karierę...

- Zrujnować twoją karierę? Ależ ja chcę ci przede wszystkim pomóc!

- Nie pozwolę ci też zniszczyć mojej reputacji ani odebrać mi szacunku dla samej siebie. Powinnam była domyślić się, że zaproszenie na lunch, podobnie jak i inne, z pozoru przyjacielskie gesty, to tylko podstęp.

- Zdobądź się na bezstronność, Shelley.

- Moja dalsza kariera zależy od kontraktu z Keene. Prawie go już miałam, kiedy pojawiłeś się ty! Ale nie pozwolę sobie odebrać tego klienta, choćby nie wiadomo, jak wiele miało mnie to kosztować! - Zniżyła głos, spostrzegając, że siedzący w pobliżu ludzie zaczynają się im przyglądać.

- Dobrze - Ross odezwał się po chwili milczenia. - Nie interesuje cię ta praca. Spróbuj jednak ponownie przemyśleć moją propozycję, ale - dodał, widząc, że Shelley chce coś powiedzieć - nie będę nalegał. Na razie może skończmy obiad.

Shelley popatrzyła w talerz z ponurą miną.

- Nie jestem już głodna.

Ross westchnął i odchylił się na oparcie krzesła.

- Prawdę mówiąc, ja również straciłem apetyt.

- Nie wiesz, czy dla psów pakują tutaj resztki posiłku w torebki?

Ross roześmiał się, szczerze rozbawiony.

- Nie sądzę.

Zapłacił rachunek, zapewniając kelnera, że jedzenie naprawdę im smakowało.

- Panna Baird przypomniała sobie nagle, że jest umówiona na ważne spotkanie ze swoim psychoanalitykiem - wyjaśnił.

- Ach, tak - odparł uprzejmie kelner, uważnie przyglądając się Shelley.

- Jesteś niepoprawny - odezwała się Shelley, gdy wyszli z restauracji.

- Słyszałem to już nieraz. Przy wielu okazjach.

- Wiem.

- Sądzę, że wiesz o mnie wszystko. Znasz każdy szczegół mojej mrocznej przeszłości.

- Nie, w przesłanych mi materiałach były właściwie same ogólniki. Jestem strasznie ciekawa, ile z tego jest prawdą.

Usta Rossa wygięły się w lekkim uśmiechu.

- Więcej niż chciałbym przyznać. - Przystanęli na rogu ulicy. - A wiec rozstajemy się tutaj, mam jednak nadzieję, że nie na długo.

- Nie obiecuj sobie zbyt wiele - powiedziała Shelley, po czym dodała po chwili wahania: - Domyślam się, że przyjazd tłumacza jest już nieaktualny?

- Czeka tylko na wiadomość od ciebie. Niech będzie to znakiem mojej dobrej woli. Jest to gest całkowicie bezinteresowny.

- Nie wierzę.

- Sprowokowałaś mnie do tego. Aha, zaczekaj, prawie zapomniałem. Proszę. - Podał jej zaproszenie. - W przyszłym tygodniu urządzamy w Elitę dzień otwarty. Mam nadzieję, że przyjdziesz. Oczywiście, pragnąłem przedstawić cię wszystkim jako naszą nową...

- Daj spokój, Ross. Wzruszył ramionami.

- No, dobrze. Mam nadzieję, że przyjdziesz mimo wszystko.

- Nie sądzę, żebym się tam dobrze czuła.

- Oczywiście, że tak. Będzie mnóstwo ludzi, których znasz.

- Mnóstwo ludzi... Zapraszasz też moich klientów? Skinął głową.

- Och, na świecie jest tak wiele miast, tak wiele szkół, a ty musiałeś pojawić się właśnie w Cincinnati.

Ross uśmiechnął się posępnie.

- Zabawne. Wydaje mi się, że już to kiedyś słyszałem.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Shelley odsunęła od ucha słuchawkę, z której dochodziła teraz wiązanka soczystych wyzwisk.

- Czy jeszcze tam jesteś? - spytała po chwili.

- Dobrze, uspokój się już. Żartowałam tylko.

Głos w słuchawce natychmiast zakwestionował maniery Shelley, jej wiarygodność i dobre imię.

- Tak. Znalazłam tłumacza z języka pasztu - odpowiedziała Shelley z uśmiechem.

- Znalazłaś kogoś? Znalazłaś kogoś! Och, wielkie nieba! Gdzie? Kiedy? Jak? Kto to jest? - pytała ucieszona urzędniczka.

- Jest rodowitym Afgańczykiem, wykłada literaturę angielską na uniwersytecie i posiada obywatelstwo amerykańskie. - Nie dodała, że wygląda jak pustynny książę ze starego filmu. Brązowoskóry przyjaciel Rossa o migdałowych oczach siedział w jednym z foteli w biurze Shelley z iście królewskim dostojeństwem. Mężczyzna prosił, by zwracała się do niego Tim.

- I jesteś pewna, że zgodzi się podjąć tego zadania?

- upewniała się urzędniczka z Waszyngtonu. - Zostały już tylko dwadzieścia cztery godziny, Shelley. Nie muszę ci mówić, że...

- Nie, z pewnością nie musisz. Chciałam przypomnieć, że nie pierwszy raz znalazłam tłumacza potrzebnego władzom federalnym - odparła Shelley z godnością.

- Tak, oczywiście, pamiętam o tym. - Tym razem głos w słuchawce wydawał się jakby onieśmielony.

- Dziękuję. I... Shelley?

- Tak?

- To... co mówiłam wcześniej, nie było skierowane osobiście do ciebie.

- Oczywiście, nie przejmuj się - odpowiedziała Shelley z wyrozumiałością.

Rozbawiona odłożyła słuchawkę i spojrzała na Tima. W jego ciemnych oczach błyszczał uśmiech.

- Masz perwersyjne poczucie humoru - zauważył Afgańczyk. - Podobnie jak Ross.

- Tylko wówczas, kiedy czuję się sprowokowana - odparła. - Dziękuję, Tim, że przyjechałeś tak szybko. Twoje honorarium nie wystarczy nawet na pokrycie kosztów podróży. Jak mogłabym ci się odwdzięczyć?

- Nie ma potrzeby. Jestem winien przysługę Rossowi - zapewnił Tim.

- Jeśli nie wyda ci się to wścibstwem, chciałabym zapytać, czemu robisz to dla niego?

- Jestem mu coś winien - powtórzył.

- Musiałeś zaciągnąć dość poważny dług - nie dawała za wygraną Shelley.

- To prawda. - To samo mówił Ross. Shelley nie miała ochoty zrezygnować tak szybko, lecz Tim uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Obiecałem, że nigdy nie wyjawię nikomu, co dla mnie zrobił. Mogę jedynie powiedzieć, że jest moim najszczerszym przyjacielem i gdyby nie on i jego szlachetne serce, nie osiągnąłbym w życiu niczego.

Shelley spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Chyba nie znam go od tej strony - powiedziała wreszcie.

- Och, wiem. Słyszałaś, że jest łajdakiem, draniem bez serca, łobuzem.

- Raczej tak - potwierdziła Shelley, rozbawiona użytym przez Tima słownictwem.

- Tego rodzaju oszczerstwa usłyszysz jedynie od tych, którzy nie znają go dobrze lub mu zazdroszczą. Ross wydaje się być mężczyzną posiadającym wszystko.

- A tak nie jest? - spytała zaintrygowana Shelley.

- Ty z pewnością, jako kobieta, dla której Ross robi coś takiego, powinnaś wiedzieć... - zaczął Tim.

- Nie... znam go zbyt dobrze, Tim, i prawdę mówiąc, podejrzewam, że miał jakiś ukryty cel, pomagając mi w ten sposób.

Tim uśmiechnął się.

- Uprzedzał mnie, że tak powiesz.

- Co jeszcze mówił? - zainteresowała się Shelley.

- Nic.

Shelley zmarszczyła czoło.

- Z pewnością jednak tak wrażliwa kobieta jak ty musiała zauważyć, że Ross jest człowiekiem niepospolitym i prawym.

- Cóż... ja... hm... - Shelley nie mogła zdecydować się, co powiedzieć. Wreszcie wzruszyła ramionami.

- A wiec, panno Michelle Baird, dała się pani zwieść zewnętrznym pozorom. Szkoda, gdyż wydaje mi się, że oboje zasługujecie na coś lepszego.

Shelley czuła się szczerze zaintrygowana słowami Tima, pragnęła jednak usłyszeć bardziej konkretne informacje poza niewiele znaczącymi ogólnikami.

- Czy jadłeś już coś, Tim? Jedyne, co mogę zrobić, to zaprosić cię na lunch.

- Jestem umówiony z Rossem. Powiedział, żebym koniecznie zaprosił także ciebie na wspólny obiad.

- Tim uśmiechnął się. - Był przekonany, że odmówisz.

Shelley miała ochotę przyjąć zaproszenie Tima. Była ciekawa zachowania Rossa w towarzystwie starego przyjaciela. Zdrowy rozsądek wziął jednak górę. Zwłaszcza teraz, gdy Ross kusił ją, by porzuciła Babel, nie mogła pozwolić, by kolejny raz widziano ich razem. Z żalem podziękowała Afgańczykowi za zaproszenie.

Kiedy odprowadzała Tima do drzwi, Wayne i Francesca przyglądali się im z zaciekawieniem.

- W jaki sposób udało ci się znaleźć go w tak krótkim czasie? - zapytał Wayne.

- Tanner - odpowiedziała krótko Shelley.

- Ross Tanner? - powtórzył zdumiony Wayne.

- Tak.

- To jest bardzo piękny mężczyzna - zauważyła Francesca, mając na myśli Tima.

- Tak - zgodziła się Shelley.

- Ostatnio naszą szkołę odwiedzają niezwykle przystojni mężczyźni - ciągnęła Francesca.

- Tak - potwierdził Wayne bez entuzjazmu.

- W odróżnieniu od dawnych dobrych czasów, kiedy przychodziło tu wiele pięknych kobiet.

Shelley roześmiała się i weszła do swojego gabinetu. Wayne i Francesca podążyli za nią.

Wayne chciał wiedzieć, dlaczego Ross zdecydował się oddać jej taką przysługę. Brał pod uwagę wszystkie możliwości. Czy był to spisek, by zachęcić Shelley do podjęcia pracy w Elitę? A może chciał uśpić ich czujność, szykując Babel jakąś przykrą niespodziankę? Czy Tim rzeczywiście zna biegle język pasztu?

- Może zrobił to po prostu z sympatii do Shelley - zasugerowała Francesca.

- Nie bądź śmieszna. - Wayne natychmiast odrzucił ten pomysł.

Shelley poczuła się obrażona.

- On jest człowiekiem interesu, Shelley. Sprytnym, przebiegłym, bezlitosnym, podstępnym...

- To prawdziwy szatan! - zawołała Shelley. Wayne przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu.

- Uważasz, że przesadzam, prawda?

- Kto? Ty? - Shelley usiadła przy biurku. - Uważam, że zamiast snuć teraz niepokojące przypuszczenia, powinieneś po prostu z nim porozmawiać.

- A kiedy będę miał okazję go zobaczyć?

- W czwartek. Urządzają w Elitę dzień otwarty. Pójdziemy tam, by poznać plany Tannera.

Następny tydzień upłynął w Babel bardzo pracowicie. Tim wywiązał się doskonale ze swego zadania i wrócił do Kalifornii. Urzędniczka z Waszyngtonu serdecznie dziękowała Shelley za pomoc i wyznała jej w sekrecie, że ma zamiar zrezygnować z pracy i przenieść się do Vermontu. Ta kobieta z trudem znosiła stresy wiążące się z wykonywaną obecnie pracą. Shelley była też na kolejnym spotkaniu w Keene International, które wciąż nie podjęło jeszcze decyzji o wyborze szkoły języków.

- Robi się coraz cieplej - zauważył Wayne, kiedy wraz z Shelley szli w czwartek do Elitę.

- Tak - zgodziła się Shelley. - Za tydzień lub dwa będę mogła już chodzić bez płaszcza.

Wayne otworzył drzwi budynku. Wnętrze Elitę prezentowało się znakomicie. Pastelowe odcienie ścian, podłóg i mebli świetnie kontrastowały z ostrymi kolorami zdobiących hol obrazów i wazonów. Całość, prosta w założeniu, sprawiała wrażenie elegancji i zamożności. Shelley westchnęła ze smutkiem. Ten wystrój bardzo dobrze pasowałby do szkoły Babel.

- No, no - głos Wayne'a wyrwał ją z zamyślenia. - Spójrz, ile tu ludzi.

Do Elitę przyszło dziś rzeczywiście wielu gości. Większość z nich była obecnymi lub potencjalnymi klientami Shelley. Zdrowy rozsądek raz jeszcze wziął górę nad emocjami. Byłoby to w bardzo złym stylu, gdyby na dzisiejszym przyjęciu próbowała dyskredytować opinię Elitę w oczach gości. Musiała jednak czuwać, by Ross nie omotał jej klientów siecią swoich złudnych obietnic. Powinna postępować bardzo delikatnie. Żałowała teraz, że wzięła ze sobą Wayne'a.

- Shelley, tak się cieszę, że przyszłaś. - Ross ujął jej dłoń.

To powitanie nie wróży nic dobrego, pomyślała Shelley. Oczy Rossa błyszczały radośnie, lecz w ich głębi Shelley widziała łobuzerskie ogniki.

- To tylko zwykła uprzejmość wobec słabszego przeciwnika - odparła ze słodyczą w głosie. - Twoje starania, by podźwignąć Elitę z upadku, są naprawdę godne podziwu.

- Doceniam twoje moralne wsparcie - odparł z udawaną powagą w głosie.

- O, czy to prawdziwy szampan? - zapytał Wayne, spoglądając na stół z przekąskami.

- Czy szampan może być nieprawdziwy? - odparł chłodno Ross.

- Importowany - dodała Shelley. - Musisz mieć dość pokaźne fundusze.

- To prawda. I oczywiście, mogę zapewnić odpowiednio duży fundusz reprezentacyjny także nowemu dyrektorowi.

- Kto jest nowym dyrektorem? - spytał natychmiast Wayne.

Ross z zadowoleniem obserwował wyraźnie zakłopotaną Shelley.

- Prawdę mówiąc, miałem nadzieję...

- Ponieważ Chuck niedawno zrezygnował z pracy, z pewnością potrzebujesz trochę czasu, by dokonać właściwego wyboru. Może będzie to ktoś przeniesiony z innego ośrodka Elitę? - zasugerowała szybko Shelley.

- Już wybrałem, wiesz o tym - przypomniał jej z niewinną miną.

Twarz Shelley wyrażała szczere zdumienie. Postanowiła, że jej życie będzie o wiele prostsze, gdy nikt nie dowie się o propozycji Rossa. Była na niego wściekła, że poruszył teraz ten temat.

- Czy goście dopisali? - spytała Shelley, zmieniając wątek rozmowy.

- O, tak. Szkoda, że nie przyszliście wcześniej. Było tu naprawdę tłoczno.

- Bardziej niż teraz? - spytał Wayne.

- Dużo bardziej - zapewnił go Ross, wymieniając nazwiska przedstawicieli kilkunastu dużych firm, z których część miała obecnie podpisane kontrakty z Babel.

- Planowaliśmy przyjść wcześniej, mieliśmy jednak tak dużo pracy - powiedziała Shelley.

- Przy tak niewielkiej liczbie fachowego personelu nie może być wam lekko - odparł z uśmiechem Ross.

- Dajemy sobie radę... - Shelley urwała nagle, słysząc za plecami znajomy głos. Kilku nauczycieli z jej szkoły, wśród nich Ute, śmiało się i rozmawiało z nauczycielami Elitę. Przyszli tu nie tylko klienci Babel, ale także jej personel! Ross zaś miał wielce zasłużoną opinię człowieka bez skrupułów zatrudniającego pracowników konkurencji.

- Zechcesz mi wybaczyć - powiedziała oschle Shelley i ruszyła w stronę grupki nauczycieli.

Uwagę Rossa zajął na parę minut księgowy Shelley. Ross słuchał tego młodego człowieka z prawdziwym rozbawieniem. Wayne, wykazując, jak mu się zapewne zdawało, ogromny spryt i przebiegłość, wypytywał Rossa o jego plany w stosunku do Elitę.

Ross zgrabnie uniknął odpowiadania na niektóre z pytań, poza tym zaś przekazał Wayne'owi całkowicie fałszywe informacje.

Przez cały czas rozmowy Ross obserwował Shelley. Bardzo cieszył się, że przyszła. Miał nadzieję, że tęskniła za nim. Nie kontaktował się z nią w ostatnich dniach nie dlatego, by okazać się szlachetnym, czy też po to, by uszanować jej życzenie. Czuł się oszołomiony i potrzebował czasu, by to wszystko przemyśleć.

- Czy planujesz zastosować nowe metody nauki języków? - spytał Wayne.

- Hmm, tak - odparł Ross. - Najnowszy trend w Paryżu to nauka w stanie hipnozy.

Wayne zaniemówił ze zdumienia.

Ross wspomniał ich słodkie chwile z Shelley, gorące pocałunki w zaułku ruchliwej ulicy - coś, czego nie robił od czasów szkolnych. Ich znajomość zyskała nowy, nie znany mu dotąd wymiar. Niczego podobnego nigdy nie doświadczył. Shelley otworzyła przed nim swą duszę i wymagała, by i on zrobił to samo.

Było w niej tyle ciepła i ufności. Czego spodziewała się po nim? Co stanie się, jeśli nie spełni jej oczekiwań? Od pierwszej chwili czuł, że Shelley jest inna. Wiedział, że ich znajomość nie będzie jedynie przypadkowym flirtem, że ich rozstanie nie będzie łatwe.

Lubił wszystkie kobiety, z którymi łączyły go romanse. Teraz jednak wiedział, że Shelley nie wystarczy odrobina sympatii. A jeśli nie będzie zdolny do głębszego uczucia? Jeśli Shelley zawiedzie się na nim? Jeśli ją zrani?

- Nauczanie za pomocą hipnozy musi być bardzo drogie - wyrwał go z zamyślenia głos Wayne'a.

- Jeśli tylko opłacimy psychiatrę, pozostałe koszta ma pokryć instytut badawczy.

Daj spokój, Tanner. Kogo chcesz oszukać? pomyślał z niesmakiem. W rzeczywistości obawiał się, by to Shelley nie zraniła jego. Obawiał się, że przy bliższym poznaniu Shelley może poczuć się rozczarowana tym, jaki on jest naprawdę.

- Psychiatrę? - powtórzył Wayne niepewnie. - Czy potrzebujecie psychiatry do nauczania języków?

- Aby lepiej dotrzeć do podświadomości ucznia. Na wypadek, gdyby nasz klient posługiwał się danym językiem w poprzednim wcieleniu.

Wayne otworzył szeroko usta ze zdumienia. Po chwili zmrużył oczy i zaczął przyglądać się Rossowi z rosnącą podejrzliwością. Ross uśmiechnął się lekko. Shelley miała rację, naprawdę jest niepoprawny.

Tracąc powoli zainteresowanie prowadzoną rozmową, spojrzał znów w stronę Shelley. Dziewczyna znieruchomiała na moment, wydając się całkowicie zaskoczona. A więc Ute powiedziała jej, pomyślał. Mogła to być odpowiednia chwila, by zachęcić Shelley do pracy w Elitę. Niezależnie od jego osobistych odczuć, pomysł zatrudnienia Shelley na stanowisku dyrektora był znakomitą decyzją także ze względu na interesy Elitę. Odniosłaby natychmiastowy sukces. Był pewien, że w ciągu roku otrzymałaby pracę w większej szkole, może w jednej z tych, które odwiedzał regularnie...

Ruszył w stronę Shelley, zastanawiając się, czy tym razem uda mu się ostatecznie przekonać ją do swojej propozycji. Kiedy spostrzegła go, ujrzał natychmiast w jej twarzy z trudem hamowaną wściekłość. Jedno spojrzenie w szare oczy dziewczyny, płonące teraz gniewem, powiedziało mu, że tym razem bardzo się pomylił. Przeklinał jej niepraktyczne poczucie lojalności.

- Przepraszam, Shelley - mówiła właśnie Ute. - Nie chodzi tutaj o ciebie.

- Oczywiście, Ute, rozumiem - odparła Shelley tak spokojnym tonem, że Ross nie był pewien, czy ktoś oprócz niego zauważył jej wzburzenie.

- Ross zaproponował mi pensję, jaką powinnam dostawać w Babel po tylu przepracowanych tam latach.

- Wiem. Wybrałaś pracodawcę, którego uważasz za najlepszego - powiedziała Shelley.

- Wiesz, że lubię pracować dla ciebie, Shelley. Gdyby tylko zarząd był bardziej elastyczny...

Shelley spojrzała na Rossa z nie ukrywaną wrogością.

- Gratuluję, Ross. Zatrudniłeś właśnie doskonałą germanistkę.

- Jeśli Babel nie płaci pracownikom tyle, na ile zasługują, nie może oczekiwać, że zatrzyma swój personel - powiedział Ross z naciskiem. Zawarta w tych słowach aluzja do jej własnej sytuacji rozzłościła Shelley jeszcze bardziej.

- Czy zatrudniłeś dzisiaj również nauczycielkę japońskiego? - spytała chłodno, patrząc na młodą czarnowłosą dziewczynę, która dotąd pracowała w Babel.

Hiroko, wyraźnie zmieszana, wzruszyła ramionami.

- Nie wiem, Shelley. Nie chcę odchodzić od ciebie, ale on oferuje wyższe pensje. Muszę opłacić czesne, raty za samochód, czynsz... Naprawdę nie wiem...

- Ja zostanę z Shelley - oświadczył Pablo Gutierrez. Shelley popatrzyła na niego z wdzięcznością. Pozostali nauczyciele uśmiechali się speszeni.

- Słuchajcie, nie przyszłam tu, żeby urządzać scenę. Chciałabym móc przekonać was, byście zostali w Babel. Będę rozmawiać z Nowym Jorkiem o podwyżce dla was. Z pewnością nie mam pretensji o to, że kuszą was propozycje Elite. Tylko przyjdźcie porozmawiać najpierw ze mną. Choćby po to, by się pożegnać.

Shelley pragnęła znaleźć się teraz sama, jak najdalej od swoich nauczycieli, jak najdalej od Elite i Rossa.

- Czy moglibyśmy o tym porozmawiać ? - zapytał, podążając za nią.

- Nie! - odparła stanowczo. - Zostaw mnie samą. Zauważyła, że Wayne rozmawia z jakąś młodą kobietą, i postanowiła wyjść bez niego. Potrzebowała czasu, by przemyśleć wszystko. Był to koniec bardzo pracowitego dnia i Shelley czuła się zbyt zmęczona, by stawić teraz czoło nowym trudnościom.

Skierowała się prosto do szatni i szybko odnalazła swój beżowy płaszcz. Kiedy zdjęła go z wieszaka, chwyciły go czyjeś silne ręce.

- Czy nie weszłabyś na chwilę do mojego gabinetu, by porozmawiać o tym, co się stało? - spytał Ross.

- Żebyś mógł przedstawić wszystko w korzystnym dla siebie świetle?

- Jesteś...

- Nie próbuj powiedzieć mi, że jestem nierozsądna - przerwała mu Shelley.

- Twoi nauczyciele są wystarczająco sprytni, by...

- Nie pracuję na ćwierć etatu za marne pieniądze, więc nie porównuj mnie z nimi. Jestem dyrektorką. Jestem kapitanem okrętu, który ty zatapiasz. Nie chcę rozmawiać znowu o tym, dlaczego powinnam opuścić mój statek i zacząć pracę u faceta, którego dziełem jest ta katastrofa! - Spróbowała wyrwać swój płaszcz z jego rąk.

Ross przytrzymał jej okrycie. Shelley wsunęła szybko ręce w rękawy i gwałtownie odsunęła się od niego.

- Co zawdzięczasz Babel, że jesteś w stosunku do tej firmy tak cholernie lojalna?! - krzyknął.

- Jak możesz mówić o tym w ten sposób? Jakby było coś złego w tym, że chcę tam pozostać?

- Aż do smutnego i nieuniknionego końca - odparł Ross.

- Mówisz jak człowiek, który nigdy w niczym nie potrafił wytrwać do końca - odpowiedziała na pożegnanie i wyszła.

Shelley nie doszła jeszcze do rogu ulicy, kiedy zauważyła, że nie jest sama. Ross dogonił ją, kiedy zatrzymała się przed skrzyżowaniem.

- Nie rozumiesz, o co cię prosiłam. Nie przejmujesz się nawet, kiedy mówię do ciebie w mniej uprzejmy sposób. Czy w twoim słowniku istnieje słowo „nie”?

- zawołała gniewnie, unosząc w górę ramiona.

- Potrafię wypowiedzieć je w dwudziestu siedmiu językach.

- Nie zaczynaj ze mną!

- Za późno, już zacząłem. I tym razem mam zamiar wytrwać do końca - odparł ponurym głosem.

Shelley spojrzała na niego i poczuła się nagle niezręcznie.

- Przepraszam za te słowa. - Ton jej głosu był teraz o wiele łagodniejszy.

- Chodź ze mną na kolację - zaproponował niespodziewanie Ross.

- Zostaw mnie w spokoju - odparła Shelley i ruszyła przed siebie.

- Shelley! - Chwycił jej ramię i pociągnął do tyłu, zanim zdążyła ją potrącić nadjeżdżająca ciężarówka.

- Czy zwrot „nie idź” istnieje w twoim słowniku?

- zażartował.

- Czy nie powinieneś być teraz na przyjęciu?

- Prawie się skończyło. Poza tym wszystko, co zaplanowałem na dzisiaj, udało mi się już osiągnąć. Poza przekonaniem ciebie.

- Nie licz na to - odparła. Zapaliło się zielone światło i Shelley ruszyła do przodu najszybciej, jak tylko mogła.

- Co robimy dziś wieczorem? - spytał Ross, z łatwością dotrzymując jej kroku.

- My razem? Nic. Ja mam zamiar zrobić coś przyjemnego, by choć na chwilę zapomnieć o stresie, w jakim żyję od czasu twojego przyjazdu do miasta.

- Coś przyjemnego? - Z uznaniem przyjrzał się jej sylwetce. - Mógłbym zaproponować ci masaż.

- Idź sobie - powiedziała, wolno i wyraźnie wymawiając każde słowo. - Va t'en. Zostaw mnie. Vai via. Amscray. Zniknij.

- Nie. Nein. Non. Lo. Nie ma mowy. Zapomnij o tym, kochanie.

Spojrzała na niego z uwagą.

- Coraz bardziej żal mi twoich biednych rodziców - powiedziała wreszcie.

- Czy ktoś mówił ci już, że jesteś piękna, kiedy się złościsz?

- Uff jęknęła Shelley i weszła do sklepu z damską odzieżą, przed którym właśnie przystanęli. Ross podążył za nią.

Zmarszczył brwi, gdy zauważył Shelley przy półce z bezbarwnymi, ponurymi spódnicami. Nie mógłby bez wyrzutów sumienia pozwolić, by wydała swoje ciężko zarobione pieniądze na coś tak okropnego.

- Nie wykradłem ci Ute podstępnie - zaczął, kiedy Shelley przeglądała białe swetry. - To ona odwiedziła mnie w tym tygodniu, pytając o pracę. Oczywiście rozmawialiśmy o motywach jej decyzji. Ute lubi ciebie i niechętnie zmienia szkołę, ale ma rację. Babel powinien płacić jej więcej.

- Dopóki się nie pojawiłeś, nauczyciele Chucka zarabiali mniej niż moi. Nie próbuj przekonać mnie, że Elitę postępuje uczciwiej niż nasi szefowie. Podwyższasz pensje, ponieważ tak jest dla ciebie korzystniej.

- Wybrała brązową sukienkę, zdecydowanie za długą dla kogoś o tak drobnej budowie.

- To prawda - przyznał - ale nie możesz winić nauczycieli za to, że kusi ich moja propozycja. Oni muszą za coś żyć. I nie ja zaprosiłem pozostałych lektorów na dzisiejszą imprezę, lecz Ute.

- Ty jednak skwapliwie skorzystałeś z okazji, by poinformować ich, ile mogliby zarabiać u ciebie.

- Oczywiście, że to zrobiłem. Przyszli przecież po to, by się tego dowiedzieć. Bądź rozsądna, Shelley.

- Nie mów tego więcej. Skończyłam już pracę. Nie muszę być już rozsądna, uprzejma czy wyrozumiała, jeśli nie mam na to ochoty. A zdecydowanie nie mam.

- Będę uważał.

- Pilnuj się. - Shelley zdjęła z wieszaka workowatą tweedową spódnicę, która mogłaby jedynie zniekształcić jej zgrabną figurę.

- Nie masz chyba zamiaru tego przymierzyć? - spytał.

- Hmm... tak - odparła niepewnie.

- Nie ma mowy. - Ross wyrwał z jej rąk spódnicę i powiesił z powrotem na wieszaku.

- Co robisz? - Shelley spoglądała na niego zaskoczona.

- Shelley, to byłoby nieuczciwe z mojej strony, gdybym pozwolił ci kupić którąś z rzeczy, na które zwróciłaś uwagę, odkąd weszliśmy do tego sklepu.

- To nie twoja... - Shelley spojrzała na niego z zastanowieniem, przypominając sobie nagle, że matka Rossa była Francuzką. Zapewne wiele razy słyszał, jak mama wprowadzała jego siostry w tajniki mody. Francuzki miały doskonały gust. Nie mogła przepuścić takiej okazji.

- A co ty byś mi zaproponował? - spytała obojętnym tonem.

Ross uśmiechnął się. Shelley natychmiast pożałowała swoich słów. Z pewnością znów będzie chciał się z nią przekomarzać.

- Myślałem już, że nigdy o to nie spytasz - zaczął.

- No więc? - Shelley postanowiła nie zwracać uwagi na jego ton.

- Rozejrzyjmy się... - Ujął jej dłoń i pociągnął dziewczynę za sobą. Kiedy chodzili po sklepie, Ross przez dłuższy czas na niczym nie zatrzymał spojrzenia. Shelley tęsknym wzrokiem popatrzyła w stronę prostych, przecenionych sukienek. - Nie ma mowy - powiedział stanowczo.

Wreszcie znalazł coś: niebieskoszarą kaszmirową sukienkę z wąziutkim paskiem i dużym dekoltem.

- Nie mogę ubrać się w coś takiego - zaprotestowała Shelley. - Ta sukienka jest zupełnie bezkształtna.

- Czy nie zauważyłaś nigdy, że sama masz doskonałe kształty? Wyglądasz jak kobieta z moich młodzieńczych snów.

- Nie sądzę...

- I nie ma powodu, by ukrywać tę piękną figurę pod grubymi spódnicami i wypłowiałymi bluzkami.

Shelley zgodziła się wreszcie przymierzyć wybraną sukienkę, zwłaszcza że kilka klientek i sprzedawczyń z zainteresowaniem zaczęło przysłuchiwać się uwagom Rossa na temat jej sylwetki. Kiedy wyszła z przymierzalni, Ross nie potrafił ukryć swego zachwytu.

- Gdyby właściciel sklepu widział tę sukienkę na tobie wcześniej, na pewno kosztowałaby teraz przynajmniej dwa razy drożej.

- I tak nie jest zbyt tania - powiedziała cicho Shelley. - Ale muszę ją mieć - dodała, spoglądając kolejny raz w lustro. - Czy zauważyłeś jeszcze coś, co mogłabym przymierzyć? - zapytała z wahaniem.

Ross uśmiechnął się i podał Shelley trzy rzeczy, które znalazł, kiedy ona wkładała sukienkę. Przymierzyła każdą z nich, za każdym razem wychodząc z przymierzalni, by usłyszeć opinię Rossa.

- Dlaczego to wybrałeś? - spytała. Miała na sobie ostatnią ze wskazanych przez niego rzeczy.

Ross wstrzymał oddech. Nawet on nie spodziewał się, że czarna jedwabna sukienka o prostym kroju będzie wyglądała na Shelley tak doskonale.

- Jesteś piękna. - Jego głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie i Shelley przyjrzała się mu ciekawie. Patrzył na jej pełne piersi, które odsłaniał głęboko wycięty dekolt. Gładkie, piękne ciało budziło w nim pragnienia, nad którymi nie potrafił zapanować...

- Czy ty mnie słuchasz? - wyrwał go z zamyślenia głos Shelley.

- Przepraszam, co powiedziałaś? - spytał Ross, zdając sobie nagle sprawę, że jego spodnie stały się o wiele za ciasne. Panuj nad sobą, odezwał się w nim głos rozsądku. Przecież nie porwiesz jej w ramiona tutaj. To byłby niedopuszczalny fauxpas.

- Mówiłam, że jest śliczna, Ross, ale nie miałabym okazji jej włożyć.

- Zaradzimy coś na to - zapewnił ją. Oczami wyobraźni widział już ich dwoje w blasku świec...

- Weź ją, kotku - poradziła Shelley starsza pani. - Twój mężczyzna wie, co mówi. Gdybym ja wyglądała w tej sukni tak jak ty...

- Och, dziękuję - powiedziała Shelley niepewnie. Jej mężczyzna? By nie napotkać wzroku Rossa, raz jeszcze zerknęła w lustro. To spojrzenie ostatecznie zaważyło na jej decyzji.

Co z tego, że nie było jej stać na tę suknię? Co z tego, że najprawdopodobniej nie będzie miała nigdy okazji jej włożyć?

- Tak, wezmę ją.

- Dziękuję - powiedział Ross.

Spojrzała na niego. Jej serce zabiło szybciej, twarz oblała się rumieńcem. Nagle zrozumiała, dlaczego Ross wybrał tę suknię. Jego pełne pożądania spojrzenie przepalało jej skórę, napawało radością i przerażało. Czuła wilgotne pulsowanie w głębi swego ciała, ból, który tylko on mógł ukoić...

Westchnęła głośno i głęboko. Wiedziała już, że Ross odgadł jej myśli. Odczuwał to samo co ona. Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Shelley Ross wyczytał zgodę i zdecydowanie. Teraz nie mogli się już cofnąć; zresztą nie pragnęli tego.

- Wezmę tę sukienkę i inne rzeczy - powiedziała Shelley cicho. - Poproś, żeby je zapakowano. - Ross skinął głową. - Aha, i powiedz... powiedz, że zapłacę kartą kredytową. - Nie dodała, że najprawdopodobniej do końca życia będzie spłacała ten rachunek.

Kiedy wyszła, Ross podał jej torbę z nowymi rzeczami.

- Muszę za nie zapłacić - powiedziała cicho, zastanawiając się, co stało się z normalnym tonem jej głosu.

- Zapłaciłem już - odparł.

Ich spojrzenia spotkały się. Mogła powiedzieć, że nie przyjmie od niego tak drogiego prezentu. Mogła powiedzieć, że jest kobietą niezależną i sama zapłaci za swoje ubrania.

- Dziękuję - powiedziała Shelley.

Nie miało znaczenia to, że nic jeszcze nie wydarzyło się między nimi. Podjęli tę decyzję bez słów. Wiedzieli oboje, że Ross był teraz tym jedynym mężczyzną w życiu Shelley, który miał prawo kupować jej drogie prezenty.

Wyszli w milczeniu na ulicę. Shelley szła u boku Rossa nie martwiąc się o to, dokąd idą. Kiedy dotarli do zaparkowanego nie opodal porsche'a, Ross postawił jej torbę na tylnym siedzeniu i spojrzał na Shelley.

- Gdzie masz ochotę zjeść kolację? - zapytał.

- W Mount Adams. - Tam, z dala od centrum, nie powinna natknąć się przypadkowo na żadnego ze swoich pracowników lub klientów.

Skinął głową i Shelley zrozumiała, że Ross wie, dlaczego dokonała takiego właśnie wyboru. Nie chcieli jednak o tym rozmawiać. Później. Na razie musieli przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Teraz byli razem.

Ross zapalił silnik i odwrócił głowę do tyłu, by wyjechać z parkingu.

- Zaczekaj - poprosiła nagle. Przez chwilę patrzyła na niego.

- Shelley - szepnął. Ross wydał się jej nagle tak bezbronny. Pochyliła się ku niemu. Zamknęła oczy, odszukując ustami jego wargi. W ich pocałunku była tęsknota, czułość i pewien szczególny rodzaj przyjaźni.

Pochylali ku sobie czoła, ciesząc się swoją bliskością.

- Kiedy bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze prośby - powiedział cicho.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Z tego, co kiedykolwiek słyszałam lub czytałam na twój temat, wynika, że nie musisz martwić się o to, że stracisz pracę. Ja nie mam takiej pewności - powiedziała Shelley.

Siedzieli w jednej z ulubionych restauracji Shelley niedaleko jej mieszkania. Zamówili kolację, wino i czuli, że mogą już rozmawiać o tym, co wydarzyło się pomiędzy nimi.

- Nie chcesz więc, by ktokolwiek dowiedział się o nas.

- Mogłabym stracić pracę, gdyby wyszło na jaw, że...

- Jesteśmy kochankami? Skinęła głową.

- Powinniśmy też umówić się, że nie będziemy rozmawiać o naszej pracy.

- Sądzisz, że to konieczne? - spytał Ross.

- Myślę, że o sprawach zawodowych... powinniśmy zapominać, kończąc pracę. - Widząc jego zatroskany wzrok, wzruszyła ramionami. - Nie wiem, czy mi się to uda, ale spróbuję.

Oboje wiedzieli, że to on będzie przyczyną większości jej kłopotów w nadchodzących tygodniach. Mógł zniszczyć jej karierę w Babel, zaś Shelley nie chciała przyjąć stanowiska w Elitę. Wiedzieli też, że Ross wyjedzie, gdy tylko wzmocni pozycję Elitę w Cincinnati na tyle, by konkurencja nie mogła jej już zagrozić. Mimo to jednak musieli być razem...

- Powiedz mi szczerze... - zaczęła.

- Szczerze? - powtórzył z powątpiewaniem.

- Dlaczego poprosiłeś Tima, by nam pomógł?

- Dla ciebie, Shelley. By ci pomóc. Bez żadnych ukrytych motywów - mówił cicho, spoglądając na nią z czułością. - Nie mogę dla ciebie źle wykonywać swojej pracy, lecz to zrobiłem bez wyrzutów sumienia.

Shelley poczuła nagle wstyd. Ross nie mówił dotąd o swojej lojalności wobec Elitę. Uznała więc, że obce jest mu to pojęcie, tylko dlatego, że nigdy nie poruszał w rozmowie tego tematu.

- Co zrobiłeś dla Tima? Och, proszę - nalegała, widząc, że Ross nie kwapi się z wyjaśnieniami. - Mnie możesz powiedzieć.

- To było jeszcze w college'u. - Wzruszył ramionami, wypijając kolejny łyk wina. - Jako temat specjalizacji wybrałem filozofię Środkowego Wschodu. Chciałem w ten sposób udowodnić mojej rodzinie, że nic nie zmusi mnie, bym spełnił ich oczekiwania.

Shelley uśmiechnęła się wyrozumiale.

- W jednym ze starych tekstów przeczytałem o pewnym afrodyzjaku. Miał on rzekomo w niezwykle silny sposób oddziaływać na kobiety. Pokazałem ten fragment dla żartu Timowi. Wtedy studiował jeszcze biochemię. Postanowił wyprodukować tę miksturę, a następnie zbić fortunę, sprzedając swój specyfik kolegom.

- Wielkie nieba! - westchnęła Shelley.

- Byłem raczej biernym obserwatorem i nie spodziewałem się, że doświadczenia Tima staną się powodem kłopotów. - Puścił oko do Shelley. - Zapewne wiesz, co działo się później.

- Rozpętało się prawdziwe piekło.

- Tim był przerażony. Obawiał, że rodzice każą mu wracać do Afganistanu, kiedy usłyszą o tym incydencie. Byłem przyzwyczajony do kłopotów i zdecydowałem się przyjąć całą winę na siebie.

- To bardzo szlachetne z twojej strony.

- Wcale nie. Po prostu byłem już nie raz w takiej sytuacji, no i, oczywiście, nie spodziewałem się, że mogę zostać wyrzucony.

- Bardzo się tym zmartwiłeś?

- Poczułem ulgę. Wiedziałem, że wpływy ojca na nic się nie zdadzą, że wreszcie będę zdany na własne siły.

- Czy Tim...

- O, tak. Chciał, oczywiście, przyznać się do winy, ale nic by to nie zmieniło. Kazałem mu obiecać, że nigdy nie powie o tym nikomu.

Oboje roześmiali się. Shelley przyglądała się Rossowi z uwagą. Tak niewiele o nim wiedziała.

- Kiedy patrzę na to teraz - powiedział z namysłem - uważam, że była to najlepsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła.

- Dlaczego? - spytała zaciekawiona Shelley.

- Cóż, moja rodzina urządziła mi okropną awanturę, a ja zachowałem się równie źle jak zawsze. Rodzice ostatecznie pozostawili mnie wtedy samemu sobie. W wieku dziewiętnastu lat byłem zdany jedynie na własne siły i nie miałem żadnych środków finansowych. Okazało się to niezwykle kształcącym doświadczeniem.

- Naprawdę w to wierzysz?

- Całkowicie. Byłem zepsuty, znudzony, samolubny i bezmyślny. Miałem wiele bardzo nieciekawych cech charakteru i powinnaś wiedzieć, Shelley, że sporo z nich mam aż do dziś. Byłem bogatym młodzieńcem, więc zawsze mnóstwo dziewczyn...

- Możesz mi wierzyć, twoje pieniądze nie miały z tym nic wspólnego - stwierdziła cierpko Shelley. - Ale jak to się stało, że wyrosłeś na takiego... łobuziaka?

- Nie powinienem dostawać od rodziców wszystkiego. Byłoby lepiej dla mnie, gdybym musiał na to ciężko zapracować... tak jak ty.

- To kształci charakter - przyznała Shelley.

- Nie nadawałem się na następcę mojego ojca. Można nauczyć dziecko wytwornych manier, poprawnej wymowy, wpoić w nie odpowiednie upodobania, ale nie uda się zmienić jego osobowości i zrobić z niego kogoś, kim nie jest.

- Nie. Zwłaszcza że tym dzieckiem byłeś ty.

- Pragnąłem przygód, zmian. Praca mojego ojca wydawała się mi niesłychanie nudna, ludzie, z którymi miał do czynienia nieciekawi, nasza pozycja towarzyska ograniczała mnie. Zacząłem chadzać własnymi drogami, kiedy skończyłem cztery lata. Ponieważ byłem jedynym synem, ojciec nie mógł tak łatwo zrezygnować ze swoich planów w stosunku do mnie.

- Twoja biedna mama. W waszym domu musiała toczyć się nieustanna wojna.

- To prawda. Mama nie potrafiła pogodzić nas ze sobą. Im bardziej naciskał mój ojciec, tym bardziej się buntowałem. Robiłem nawet rzeczy, których dziś się wstydzę, po to tylko, by zaznaczyć swoją niezależność.

- I co się stało, kiedy ojciec wyrzucił cię z domu po awanturze na uniwersytecie?

- Przez dziewiętnaście lat robiłem wszystko, żeby moja rodzina zostawiła mnie wreszcie w spokoju. Teraz wiec musiałem radzić sobie sam, nie korzystając również z pomocy moich francuskich krewnych.

Uśmiechnął się do Shelley i kontynuował:

- Miałem dalekiego krewnego, o którym nigdy nie mówiło się w mojej rodzinie, ponieważ był przemytnikiem. Więc, oczywiście, odnalazłem go. Miał statek, właściwie przerdzewiałą balię, którą pływał po Morzu Śródziemnym.

- Naprawdę zajmowałeś się przemytem? - spytała zafascynowana Shelley.

- Zwykle mieliśmy legalne towary. Czasami jednak szmuglowaliśmy wino, whisky, tytoń, orzeszki pistacjowe, egzotyczne olejki, dzieła sztuki. Kiedyś załadowaliśmy łajbę okropną bananową wódką, która zepsuła się w połowie drogi. Uff, jak ja wtedy chorowałem!

- Czy podobało ci się takie życie?

- Zazwyczaj byłem zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad tym. Pracowałem tak ciężko, że czasem wieczorem nie miałem nawet siły, żeby naciągnąć na siebie koc.

- Długo tak wytrzymałeś?

- Aż stałem się w tym dobry. Miałem do wyboru tylko dwie drogi: zwyciężyć lub zginąć. Stałem się najtwardszym, najsprytniejszym i najbardziej podejrzanym facetem, jakiego znał mój wuj. Po dwóch latach zdecydowałem, że nie jest to życie, jakiego chciałem, przez dziewiętnaście lat buntując się przeciw ojcu.

- Och, Ross, to lepsze niż powieść.

- Nawet nie tknęłaś kolacji - zauważył. - Talerz stoi przed tobą od pięciu minut. Zjedz coś.

Shelley z roztargnieniem podniosła widelec do ust.

- I co robiłeś potem?

- Wiele różnych rzeczy. Oferowałem turystom swoje usługi jako przewodnik po krajach śródziemnomorskich. Wiedziałem, gdzie znajdą to, co ich interesuje: dobre jedzenie, piękne plaże, nocne życie, rzadkie dzieła sztuki. Przez pięć miesięcy byłem tłumaczem i asystentem w marokańskim studiu filmowym. Potem pracowałem w kasynie w Marakeszu. Po jakimś czasie, kiedy w tajemniczy sposób zniknął dyrektor kasyna, zająłem jego stanowisko. Ludzie bardzo lubili tam hazard i szybko zwielokrotniłem obroty tego początkowo podrzędnego domu rozrywki.

- A potem rzuciłeś to, gdy po raz kolejny stwierdziłeś, że nie dla tego buntowałeś się przeciw ojcu.

- Zdecydowałem, że czas już wrócić do moich krewnych w Prowansji, pojednać się z mamą i ojcem. Znalazłem pracę...

- Jako kierownik nocnego klubu.

- I to dość obskurnego - przyznał.

- A co z rodziną?

- Pogodziłem się ze wszystkimi poza ojcem. Ogłosiliśmy jedynie zawieszenie broni. Jesteśmy wobec siebie uprzejmi, od czasu do czasu zdarza się nam nawet zamienić parę słów.

- A co robiłeś po wyjeździe z Nicei?

- Pojechałem do Paryża. Miałem już dość życia w półświatku. Było to nawet zabawne, ale chciałem mieszkać w miłych miejscach, spotykać sympatycznych ludzi, móc opowiadać im o swojej pracy. Wciąż miałem kosztowne upodobania i stwierdziłem, że nie jest to nic złego. Niestety, nie potrafiłem jednak znieść jakiejkolwiek kontroli nad sobą i w ciągu dwóch miesięcy straciłem dwie posady.

- Mogę to zrozumieć - przyznała Shelley. Nie potrafiła wyobrazić sobie Rossa wykonującego czyjeś polecenia. Z przyjemnością słuchała jego opowieści, czując jednocześnie wstyd, że wcześniej nie potrafiła dostrzec jego odwagi i uczciwości. Delikatnie pogładziła jego policzek.

- A co potem?

- Potem zatrudnił mnie Henri - odpowiedział po prostu.

- Dlaczego? Nie sprawiałeś chyba wrażenia zbyt dobrze rokującego młodego człowieka.

- Cóż, w zasadzie wygrałem tę pracę w pokera.

- Naprawdę? Ross, to fantastyczne!

- Wiedziałem, że potrafię zorientować się, dlaczego jakieś przedsięwzięcie nie przynosi dochodów, i zmienić to. Udało mi się to w Marakeszu, a potem w Nicei. Tym razem zależało mi jednak na przyzwoitym zajęciu. Chciałem też zachować swoją niezależność. Kiedy grałem w pokera z Henrim Montpazierem i stawka była już dostatecznie wysoka, wystąpiłem z interesującą propozycją. Gdybym przegrał, pracowałbym dla niego za darmo przez rok. W razie mojej wygranej, Henri miał dać mi dobrą pensję i rok na to, bym zamienił najbardziej deficytową z jego szkół w świetnie prosperujący ośrodek dydaktyczny. Wygrałem.

Shelley spoglądała na niego z niedowierzaniem.

- A więc tak zaczęła się twoja kariera w Elitę? Nic dziwnego, że nie musisz podporządkowywać się niczyim poleceniom. - Shelley z zapałem zabrała się do jedzenia.

- A teraz opowiedz mi, w jaki sposób taka miła dziewczyna jak ty została pracownikiem firmy Babel?

- To bardzo nudna historia w porównaniu z twoją. Przez kilka lat pilotowałam wycieczki po Europie. Lubiłam podróże i pracę z ludźmi. Cieszyłam się nawet, kiedy nie wszystko układało się według planu, bo stanowiło to dla mnie wyzwanie. Przez pięć lat jeździłam prawie non stop na trasie: Anglia, Francja, Belgia, Luksemburg, Hiszpania, Włochy.

- Po pewnym czasie musiałaś mieć dość tego cygańskiego życia?

- O, tak. Myliły mi się miasta i nie wiedziałam już, jakiego języka powinnam w danym momencie używać. Zaczęłam nienawidzić walizek, hoteli, pakowania, kempingów, autobusów, autostrad, restauracji, wszystkiego, co kojarzyło mi się z podróżami. Wróciłam do Chicago, by pobyć trochę z rodziną i zastanowić się, co naprawdę chcę robić.

- To wtedy zaczęłaś pracować dla Babel?

- Tak. Szukałam pracy także w Elitę i kilku innych firmach - powiedziała z naciskiem. - Na początku uczyłam i pomagałam trochę w pracach biurowych. Wiele osób zwolniło się wtedy z Babel i po roku zostałam asystentką dyrektora. Kiedy wyrzucono dyrektora szkoły w Cincinnati, mój szef, Jerome, zarekomendował mnie na to stanowisko. No i znakomicie sprawdziłam się jako dyrektor - zakończyła Shelley.

- Wyśmienicie. Może nawet wcale nie przyjechałbym tutaj, gdybyś nie okazała się tak dobra.

Shelley westchnęła.

- Co za ironia losu.

W przeciwieństwie do ich wcześniejszego milczenia, teraz wydawało się, że nie są w stanie przestać rozmawiać. Opowiadali historie z przeszłości, snuli wspomnienia i żartowali. Restauracja była już niemal pusta, kiedy Ross zauważył, że kelnerka wciąż spogląda znacząco w ich stronę.

- Chyba zasiedzieliśmy się - zauważył Ross.

- Która godzina? - Shelley spojrzała na zegarek. - To niemożliwe! Jest po północy!

Ross rozejrzał się.

- Nic dziwnego, że zostaliśmy tu sami.

Ross zostawił na stoliku duży napiwek i wyszli na parking.

- Wydaje mi się, że pamiętam jeszcze, jak tam dojechać - powiedział, kiedy Shelley zaczęła udzielać mu wskazówek, jak trafić do jej dzielnicy.

- Nie parkuj - poprosiła Shelley, kiedy podjeżdżali pod jej dom. - Wysiądę szybko.

Ross zatrzymał samochód i spojrzał pytająco na Shelley.

- Nie dzisiaj?

- Wkrótce - obiecała. - Dzisiaj... jest właściwie nasza pierwsza prawdziwa randka.

Uśmiechnął się.

- I tak spędzę bezsenną noc, rozmyślając o tym, jak będzie nam cudownie razem.

Shelley westchnęła ciężko, czując ogarniającą ją falę gorąca.

- Czy... - zawahała się - śpisz nago?

- Tak - odparł z uśmiechem. - A ty?

- Nie. Zawsze bałam się, że może wybuchnąć nagle pożar albo dostanę zapalenia wyrostka robaczkowego...

Ross wybuchnął śmiechem.

- Jak zawsze praktyczna. - W jego oczach pojawiły się iskierki. - Skoro jednak postanowiłaś już zepsuć nam dziś wieczorem zabawę...

- Nie gniewaj się, Ross.

- Nie gniewam się. Jestem rozczarowany, ale rozumiem. Z drugiej strony trochę pieszczot...

- Tutaj? - spytała z niedowierzaniem.

- Nie, chyba masz rację - westchnął. - Trochę tu ciasno. I dźwignia zmiany biegów mogłaby zrobić komuś krzywdę.

- Nie bądź wulgarny - zbeształa go.

Jego usta wygięły się w łobuzerskim uśmiechu.

- Wiem, jestem niepoprawny. Zadzwonię jutro i umówimy się na wieczór.

- Zgoda. - Pochyliła się, by go pocałować. Wędrował ustami po jej twarzy, drażniąc ją i kąsając.

- To takie przyjemne - westchnęła.

- To tylko wstęp - obiecał. Wsunął język pomiędzy jej wargi, całując ją delikatnie. Dłonią odnalazł pierś Shelley. Masował ją władczo i pewnie, zaznaczając w ten sposób swoje prawo do tej pieszczoty.

Jej sutki stwardniały, Shelley czuła pulsowanie narastające w głębi jej ciała. Chciała już niemal prosić go, by został u niej na noc, gdy Ross delikatnie odepchnął ją od siebie.

- Wkrótce - szepnął i otworzył przed nią drzwiczki wozu.

- Dzień dobry - Shelley powitała radośnie Francescę i Wayne'a następnego ranka. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak.

- Co się stało? - Shelley nade wszystko ceniła szczerość.

Francesca zaśmiała się nerwowo, a potem spojrzała niepewnie na Wayne'a.

- Gdzie byłaś wczoraj? - zapytał posępnie. Shelley znieruchomiała.

- Dlaczego pytasz?

- Sekretarka z Elitę powiedziała, że wyszłaś z Tannerem.

- Nie wyszłam...

- Nie. Rzeczywiście, podobno oboje staraliście się, by wyglądało na to, że wychodzicie osobno. Charles twierdzi, że wcześniej także widywano was razem. Nigdy o tym nie mówiłaś.

- To... nie miało znaczenia. - Shelley zdała sobie sprawę, że jej słowa brzmią niesłychanie sztucznie.

- Och, do diabła z tym. Nie wspominałam o tym, ponieważ Tanner zaproponował mi stanowisko Chucka, a nie chciałam, żebyście się tym martwili.

- Czy zgodziłaś się? - spytała zdumiona Francesca.

- Nie. Oczywiście, że nie.

- A więc, co robiłaś z nim wczoraj wieczorem?

- odezwał się gniewnie Wayne.

- Ja... My... Och, nie potrafię tego wyjaśnić.

- Sądziłem, że będziecie rozmawiali o interesach. Byłem bardzo ciekaw, czego dowiedziałaś się od Tannera, i dlatego dzwoniłem do ciebie wiele razy. Ostatni raz już po północy. Byłem zaniepokojony, dlatego zadzwoniłem także do jego hotelu. Ale Tannera również nie było w pokoju.

- Byliśmy na kolacji.

- Sześć godzin to dosyć długo jak na rozmowę o interesach - zauważył cierpko Wayne.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

- Spotykasz się z nim? - zapytał Wayne.

- Tak. - A więc to koniec wielkiej tajemnicy.

- Shelley, nawet jeśli jego zamiary są szczere, w co wątpię, jak możemy ufać ci teraz? Jak mamy wierzyć, że nie sprzymierzysz się z nim przeciw Babel?

- Nie zrobię tego. Nasza znajomość nie ma nic wspólnego z pracą.

- Czy naprawdę sądzisz, że uwierzą w to nasi szefowie? Czy myślisz, że choć przez chwilę będą liczyć na twoją lojalność?

- Przestań! - zawołała Shelley, słysząc, jak Wayne wypowiada głośno jej własne obawy.

- Jak będzie czuł się Jerome, po tym, jak zarekomendował cię na to stanowisko? Jemu także dostanie się za ciebie.

Shelley udało się odzyskać panowanie nad sobą.

- Czy zarząd dowie się o tym? - Shelley patrzyła prosto w oczy Wayne'a. - Czy dowie się o tym Jerome?

- Czy chcesz mnie poprosić, bym nie zawiadamiał ich o tym?

- Nie. Czy masz zamiar im o tym powiedzieć? Wayne odwrócił się od niej i zgniótł trzymany w ręku papierowy kubeczek.

- Shelley, nie uda ci się długo zachować czegoś takiego w tajemnicy. Kiedy Jerome dowie się wreszcie, będzie obwiniał również mnie za to, że nie powiadomiłem o tym zarządu.

Przez długą chwilę żadne z nich nie odzywało się.

- Czy przestaniesz się spotykać z Tannerem? - spytał Wayne.

Shelley milczała.

- Na Boga, Shelley, czy naprawdę nie jesteś w stanie nad tym zapanować? - zawołał Wayne. - Dlaczego więc nie przyjmiesz jego propozycji pracy? Wtedy nikogo nie obchodziłoby, co z nim robisz.

- Wayne! - przerwała mu Francesca. - Nie mów ani słowa więcej! Jesteście oboje zbyt zdenerwowani.

- Cholera - mruknął Wayne i wyszedł z pokoju.

- On przesadza - próbowała pocieszyć Shelley Francesca, kiedy zostały już same.

- Czyżby? - powiedziała smutno Shelley. - Sądzisz, że tak właśnie pomyśli Jerome?

- Sądzę, że nie miałaś w tej sprawie wyboru. Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam was razem, wiedziałam, że to musi się stać.

Shelley uśmiechnęła się słabo.

- Dziękuję.

Reszta dnia była dla Shelley równie nieprzyjemna jak jego początek. Kiedy pojawili się Pablo i Hiroko, ich podejrzliwe, ciekawskie spojrzenia natychmiast uzmysłowiły jej, że oni też słyszeli najnowsze plotki. Ute przyjechała poprowadzić swoją ostatnią lekcję w Babel, najwyraźniej przekonana, że teraz, kiedy Shelley widuje się z Rossem, nie musi się już obawiać z jej strony żadnych wymówek.

Shelley musiała również oznajmić grupie inżynierów, którzy chcieli ustalić terminy swoich lekcji niemieckiego, że straciła właśnie nauczyciela. Nie chcąc czekać, aż Shelley znajdzie nowego lektora, klienci ci postanowili rozpocząć naukę w Elitę.

Shelley poprosiła Wayne'a do swojego gabinetu, by podzielić się z nim złymi wieściami, Wayne słuchał jej słów z kamienną twarzą. Kiedy pod koniec rozmowy Francesca oznajmiła, że dzwoni Ross, Wayne spojrzał na nią z pogardą.

- Powiedz mu, że nie mogę z nim w tej chwili rozmawiać, Francesco. Zadzwonię później.

Ross telefonował jeszcze trzy razy tego popołudnia i za każdym razym Shelley nie chciała z nim rozmawiać. Nie potrafiła skoncentrować się na niczym. Widziała wszystko jak przez mgłę, powstrzymując łzy żalu i desperacji. Wreszcie, zrezygnowana, zdecydowała się pójść do domu.

Będzie musiała zadzwonić do Rossa i powiedzieć mu, że to już koniec. Nie miało sensu oszukiwać się dłużej. Praca w Babel wykluczała znajomość z Rossem. Zaś jej praktyczna natura podpowiadała, że lepszy wróbel w garści... Ross wyjedzie ostatecznie. Nigdy nie zatrzymywał się zbyt długo w jednym miejscu.

Jego wyjazd może oznaczać koniec jej kariery, pomyślała gorzko Shelley. Czemu więc miałaby nie przyjąć propozycji Rossa i rozpocząć pracy w Elitę?

Nie mogła jednak zawieść tych, którzy polegali na niej. Do licha, tylko szczury uciekają z tonącego okrętu.

A czy mogła porzucić Rossa? Ze stanowczością zdecydowała, że będzie musiała to zrobić.

Shelley zmarszczyła czoło, słysząc dzwonek u drzwi. Kto się domyślił, że jest w domu? Po chwili rozległo się głośne pukanie. Shelley wstała i ruszyła do drzwi, ocierając dłonią łzy.

- Kto tam?

- Shelley, wpuść mnie! - zawołał Ross.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Ross, nie teraz. Nie mogę... - Jej dalsze słowa stłumiło łkanie.

- Wpuść mnie albo otworzę drzwi wytrychem. Nieoczekiwany śmiech przerwał jej płacz. Jakie to podobne do Rossa, pomyślała. Zaraz zacznie grozić, że wyważy drzwi. Nie wątpiła też, że rzeczywiście ma ze sobą wytrych.

Wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Natychmiast zauważył jej zapuchnięte oczy i mokrą od łez twarz. Chciał objąć Shelley, lecz dziewczyna cofnęła się. Ross znieruchomiał, a potem nagle opuścił ramiona.

- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - spytała.

- Francesca powiedziała mi.

- Ona... ona... - zająknęła się Shelley.

- Nie denerwuj się. Musiałem długo ją przekonywać, żeby to od niej wyciągnąć. Kiedy nie odbierałaś moich telefonów, zaniepokoiłem się. Postanowiłem zobaczyć się z tobą. Kiedy przyszedłem do Babel, Wayne zatrzasnął drzwi swego gabinetu w chwili, gdy mnie zobaczył. Niezbyt uprzejmie, prawda? Francesca załamywała ręce i wołała coś po włosku.

Ross przerwał na moment swoją relację.

- Nie chcę patrzeć, jak płaczesz. Nie chcę, żebyś płakała przeze mnie.

Nie zaprzeczyła, że to on jest przyczyną jej zmartwień.

- Skoro wiesz, co się stało... Ross, nie możemy...

- Być kochankami? Skinęła głową.

- Czego się najbardziej obawiasz? - zapytał.

- Mogę stracić pracę, kompromitując się romansem z przedstawicielem konkurencyjnej firmy.

- Nieprawda. Chcesz pozwolić kilku facetom w Nowym Jorku, żeby decydowali o twoim życiu.

- Łatwo ci tak mówić. Ty nie będziesz miał z tego powodu kłopotów!

- Henri wie o nas i jest wściekły - oświadczył Ross.

- Skąd się dowiedział?

- Powiedziałem mu.

- Powiedziałeś mu? Dlaczego?

- Ponieważ nie wstydzę się swoich uczuć i nie boję się tego, czym on może mi zagrozić. Nie chcę też, by dowiedział się o tym od kogoś innego.

- Jerome nigdy by mi nie uwierzył - powiedziała głośno Shelley. - A Montpazier i tak cię nie zwolni.

- To prawda. Lecz jeśli wylaliby cię z Babel, mogłabyś przyjąć moją ofertę bez wyrzutów sumienia.

Shelley odwróciła się, słysząc brzmiące w jego głosie wyzwanie. Ross wykazał więcej odwagi niż ona i nie była z tego powodu dumna. Nie wiedziała, jak powinna się teraz zachować.

- Czy sypialnia jest tutaj? - W głosie Rossa słyszała stanowczość.

- Ross, czy moglibyśmy porozmawiać spokojnie o tym wszystkim? - spytała niepewnie.

- Nie sądzę - zamruczał, podchodząc do niej bliżej.

Położył dłonie na ramionach dziewczyny, gładząc je uwodzicielsko. Shelley czuła się słaba, lecz jednocześnie przepełniona dziwną energią.

- Myślałem o tym - szeptał. - Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.

Pochylał twarz ku jej twarzy tak wolno jak wówczas, kiedy po raz pierwszy spotkały się ich usta. Odgadując jego pragnienia, Shelley wspięła się na palce. Odnalazła ustami jego wargi. Chciała, by wiedział, że nie tylko on myślał o tym w bezsenne noce.

Już po chwili Ross niósł ją w ramionach do sypialni. Wszystko jest dokładnie tak jak w moich marzeniach, pomyślała Shelley.

Położył ją na łóżku, zatapiając dłonie w jej miedziano-rudych lokach. Zręcznie wyjął spinki podtrzymujące jej włosy. Gęste sploty rozsypały się na poduszce, odurzając go swoim delikatnym zapachem.

- Chciałem zapomnieć o tobie - szeptał. - Próbowałem wmówić w siebie, że nasza wzajemna fascynacja jest tylko chwilowym zauroczeniem. - Odnalazł suwak jej sukni i pociągnął zamek w dół. - Nic z tego. Pragnę kochać się z tobą ponad wszystko. Nie obchodzi mnie, co będzie potem.

- Wiem - szepnęła z czułością, próbując uporać się z guzikami jego koszuli. Ross nie chciał posłuchać głosu rozsądku teraz, podobnie jak kiedyś zlekceważył wolę ojca i wzgardził bezpiecznym i zamożnym życiem u boku rodziny. - Dziękuję - powiedziała nagle.

- Za co? - spytał urywanym głosem, czując na torsie ciepło jej dłoni.

- Dziękuję, że nie pozwoliłeś mi zachować się rozsądnie.

Uśmiechnął się, gładząc nagą skórę jej pleców. Delikatnie pocałował jej czoło.

- Och, Shelley. - Jego głos był równie łagodny jak jego dotyk, jak spojrzenie jego niebieskich oczu. - Zaczekaj chwilę - szepnął, czując, że Shelley rozpina jego pasek.

- To był twój pomysł - przypomniała mu.

- Tak, i to bardzo dobry pomysł. Ale w jednej sprawie powinniśmy zachować rozsądek. - Spojrzała na niego zaskoczona. - Bardzo śpieszyłem się dzisiaj... a że nie chodzę zwykle, nosząc ze sobą... jestem nie przygotowany...

Shelley spoglądała na niego z czułością i rozbawieniem.

- Nie martw się, jestem zabezpieczona - zapewniła go- Tak się cieszę - odetchnął, przyciągając do siebie jej biodra. - A więc, nie będę ci przeszkadzał - powiedział, kładąc znów jej dłonie na sprzączce swojego paska.

Potem zsunął z niej sukienkę, z zachwytem patrząc na Shelley ubraną tylko w koronkową bieliznę. Zsunęła ramiączka przejrzystego stanika i z przekornym uśmiechem cofnęła się o krok. Miał niepokojące uczucie, że byłby zdolny zabić każdego mężczyznę, który chciałby zrobić to co on. Ross przyciągnął Shelley i zdarł z niej pośpiesznie resztę bielizny.

Błądził dłońmi po jej ciele, pieszcząc ją, jakby od dawna była jego kochanką. Dotykał Shelley delikatnie i gwałtownie, odnajdywał jej intymne miejsca, nie wahając się i nie usprawiedliwiając.

Shelley zsunęła z ramion jego koszulę.

- Och! - westchnęła z zachwytem. Pociągnęła w dół jego spodnie. Jego ciężka, twarda męskość wypełniła jej dłonie. Shelley oddychała szybko, czując nagłe gorąco.

Ross ze zdziwieniem usłyszał swój własny jęk, gdy konwulsyjnie zacisnął ramiona wokół Shelley.

Powoli, powoli, napomniał siebie, opuszczając Shelley na łóżko. Trochę finezji, staraj się sprawić jej przyjemność, myślał, wpijając się zachłannie w usta dziewczyny. Nauczył się uprawiać miłość z wdziękiem i zręcznością; pytał kobiety w wielu krajach, co lubią; tyle razy powtarzano mu, że jest wspaniałym kochankiem. Teraz zaś, kiedy zależało mu na tym najbardziej, wydawało się, że traci nad sobą panowanie.

- Przepraszam - powiedział z trudem, wciąż dotykając i gładząc jej piersi.

- Dobrze - zamruczała. - To takie przyjemne. Och, Ross, jeszcze, proszę.

Jej namiętna prośba sprawiła, że zapomniał o doświadczeniu. Jego zmysły ogarnął ogień pożądania, pieścił ją teraz kierując się jedynie instynktem.

Wplątane w jego włosy palce Shelley gładziły je i targały. Ogarnięty czułością, odnalazł jej dłoń i pocałował. Dotykał ustami słodkich czubków jej piersi i miękkiego zagłębienia pomiędzy nimi. Obwiódł językiem różową otoczkę sterczącej twardo sutki, a potem pocałował ją raz jeszcze. Wsunął kolano pomiędzy nogi dziewczyny. Czuł jedwabistą miękkość jej łona i wilgotne gorąco ukryte w głębi jej ciała.

- Proszę - szeptała, oddychając szybko. Jego usta drażniły jej sutki, dłonie gniotły piersi. Wygięta w łuk, Shelley przyciągnęła głowę Rossa, jęcząc i wijąc się pod nim. Okazywała bez skrępowania, jak wiele dawał jej rozkoszy.

Ross zmienił pozycję tak, że jego biodra wsunęły się pomiędzy uda Shelley. Czuła, jak bardzo jej pragnie. Zacisnęła palce wokół jego ramion. Przywarła mocno biodrami do jego twardego ciała w milczącym ponagleniu.

- Pokaż, jak mnie pragniesz - szepnął chrapliwie, odnajdując rękę Shelley.

Spełniła jego życzenie, wygięta w oczekiwaniu jego pierwszego pchnięcia. Była tak drobna, gorąca i ciasna. Chciał wejść w nią powoli, lecz nie pozwoliła mu. Uniosła się ku niemu, przyciągając go mocno do siebie.

Był jednocześnie ognisty i czuły, demoniczny kochanek i pokorny czciciel. Ich ciała, w cudownej harmonii, poruszały się jednym rytmem wśród westchnień i namiętnych jęków.

Shelley poczuła nagle, że jej ciało ogarnia ogień, pożądanie ustępuje miejsca spełnieniu.

- Och, Ross... jestem... Och, Ross.

Wreszcie połączyła ich fala rozkoszy, zaspokajając każde pragnienie, sycąc zmysły. Czuła w sobie jego wilgotne ciepło, gdy Ross opadł na nią, powtarzając chrapliwie jej imię.

Wiele, wiele minut później, kiedy świat przestał już wirować wokół nich, Shelley leżała wtulona w Rossa, pomrukując cichutko. Uśmiechnął się. Nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwy. Kiedy otworzył oczy, napotkał jej wzrok. Z nikim jeszcze nie było mu tak dobrze. Nie ukrywał przed nią swych uczuć, swego zdumionego zachwytu i całkowitego zadowolenia.

Shelley spoglądała na niego rozjaśnionymi miłością oczyma.

- Jeśli będziesz uśmiechał się do mnie w ten sposób, może przyjść mi do głowy jakiś niestosowny pomysł - ostrzegła go.

- Wypróbuj mnie - odpowiedział przekornie. Westchnęła, kładąc głowę na jego ramieniu.

- Mniej więcej za godzinę.

- Powiedzmy za pół godziny. Na wszystko się zgadzam. - Zamknął oczy, rozkoszując się jej bliskością. Włosy Shelley okrywały jego ramiona, łaskocząc go w brodę, jej piersi przywierały do jego torsu. Zaczął wędrować dłońmi po jej ciele, cierpliwie odkrywając teraz szczegóły, które umknęły jego uwagi w szale namiętności.

- J'adore tes cheveux... ta peau... tes seins... ton dos... - z zachwytem odkrywał sekrety jej ciała. Cieszył się, że Shelley zna francuski. Ten język wydawał się stworzony do miłości.

Kiedy wróciły im siły, oboje stawali się coraz bardziej ciekawi. Shelley usiadła, pragnąc patrzeć tam, gdzie błądziły jej ręce, chcąc widzieć jego twarz. Ross powiódł palcem wzdłuż niewidzialnej linii wokół jej twardej sutki. Ze zdumieniem zauważył, że również jego ciało odpowiada podnieceniem na te pieszczoty.

- Chodź tutaj - powiedział chrapliwie, pociągając Shelley na poduszki.

Spojrzała na niego z uwagą i jej oczy zalśniły pożądaniem.

- Czy zawsze będę mogła na ciebie liczyć, czy też dzisiaj jest specjalna okazja? - przekomarzała się.

- Sądzę, że to twoja zasługa - poinformował ją. - Czy lubisz to? Aha, widzę, że tak.

- Och... tak. Twoje ręce...

- Mów dalej!

- Nie znają wstydu - powiedziała stłumionym głosem.

- Ani moje usta.

Nagle znów zaczęła oddychać szybciej, jej ciało domagało się spełnienia, wciąż pamiętając o niedawnej rozkoszy.

- Powoli - szepnął, przygarniając ją do siebie. - Tym razem kochajmy się powoli.

- Dobrze - Shelley zgodziła się natychmiast.

- I tym razem chcę patrzeć na ciebie.

Skinęła głową, nie będąc w stanie mówić ani myśleć. Jęknęła błagalnie.

- Powiedz mi, czego pragniesz - domagał się.

- Tak... Właśnie tak... - błagała go wiele minut później. - Proszę.

- Słucham?

- Pragnę... cię - szepnęła.

- Wewnątrz?

- Tak!

Jego język był gorący, wilgotny i śmiały.

- Och... - Jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Zwinne palce zastąpiły język i Ross obserwował teraz Shelley. Zdumiona własną śmiałością, zaskoczona emocjami, jakie w niej wzbudzał, pozwoliła, by Ross patrzył, jak przyjmuje jego pieszczoty.

Kiedy uspokoiło się już jej ciało, Ross ułożył się na plecach kładąc Shelley na siebie. Uniósł w górę jej biodra, a Shelley kołysała się leciutko, przyjmując jego twardą męskość. Patrzyła na niego, ciesząc się tą chwilą całkowitego zjednoczenia.

- Powoli - przypomniał jej.

Skinęła głową. Czas zatrzymał się dla nich. Kiedy za oknem zapadł już zmrok, oni wciąż jeszcze kochali się bez pośpiechu, ciesząc się każdą chwilą rozkoszy, osiągając szczyt i rozpoczynając wszystko od nowa.

Ich ciała poruszały się tym samym rytmem, pieścili się i dotykali, szeptali miłosne zaklęcia.

Wreszcie nie byli już w stanie mówić. Ich ciała pokryte kropelkami potu błyszczały w księżycowej poświacie, w ciemności nie widzieli już swoich oczu. Dreszcze cudownego spełnienia ogarnęły tych dwoje połączonych i ciasno objętych.

- Wciąż jesteś w szlafroku - zauważył Ross, wchodząc do mieszkania Shelley znacznie później tego wieczoru. Zasnęli razem, potem wzięli prysznic i Ross wyszedł do hotelu, żeby się przebrać. Nie rozmawiając nawet o tym, oboje wiedzieli, że Ross spędzi resztę weekendu u Shelley. Z niechęcią rozstawali się na ten krótki czas potrzebny na drogę do hotelu i z powrotem.

- Uważałam, że ubieranie się byłoby bez sensu - oświadczyła Shelley. - Przecież zapewne kiedy tylko cię nakarmię, znów zedrzesz ze mnie wszystko i będziemy się kochać.

- Hm, jak zawsze praktyczna. Co jemy? - Jęknął, widząc stojące na stole kartonowe pojemniki. - Czy po tych wszystkich przyjemnościach, jakich zaznałaś dzięki mnie, nie mogłaś zamówić czegoś smaczniejszego?

- To pyszna chińska potrawa. Dopiero co przyniesiono naszą kolację.

Ross zmarszczył czoło.

- Czy chłopiec z restauracji widział cię w tym stroju?

Shelley poprawiła pasek długiego do ziemi, ciepłego, frotowego szlafroka z obstrzępionym brzegiem.

- Nie denerwuj się. Nie wyglądam w tym zbyt ponętnie.

- Dla mnie tak - odparł Ross.

- Zapomnij o tym na chwilę. Umieram z głodu. Ross westchnął. Wsunął dłoń za jej dekolt, odnajdując miękką, ciepłą pierś.

- / tuoi seni sono come due pesci - powiedział z uwodzicielskim uśmiechem.

Shelley wy buchnęła śmiechem.

- Ross, jesteś pewien, że tego właśnie uczyła cię twoja włoska przyjaciółka?

- Cóż, minęło już kilka lat. Co cię tak rozbawiło?

- Właśnie oświadczyłeś, że moje piersi są jak dwie ryby. Usiądź i jedz, mój Romeo.

- Zaczekaj, tym razem się przygotowałem.

- Przecież mówiłam ci, że niczego nie potrzebujemy - oświadczyła.

- Tym razem pamiętałem o tym, co ważne. - Wyjął z torby butelkę drogiego szampana.

- To kosztuje fortunę. Jesteś rozrzutny.

- Ale bardzo dobrze ubrany.

- Hej, to przypomniało mi o czymś. Ponieważ te sukienki wczoraj nic mnie nie kosztowały... - Spoglądała na niego zalotnie. - Czy nie moglibyśmy wybrać się jutro na zakupy?

Chwilę zastanawiał się nad tym.

- Pod warunkiem, że będzie to sklep z bielizną.

- To niepraktyczne, Ross. Nie potrzebuję do pracy seksownej bielizny, a ty również, jak sądzę, nie musisz mnie w niej oglądać.

- Podyskutujemy o tym jutro - zgodził się wreszcie, zaczynając jeść.

W sobotę poszli na kompromis, odwiedzając kilka różnych sklepów. Ross kupił Shelley seksowną nocną koszulę, która, niestety, po pierwszej przymiarce w domu, leżała zmięta na podłodze. Co więcej, stało się to w środku dnia. Zanim poznała Rossa, Shelley byłaby oburzona taką stratą czasu. Z Rossem jednak nie był to czas zmarnowany.

Weekend upłynął im na samych przyjemnościach. Dopiero w niedzielę późnym wieczorem Shelley pomyślała znów o pracy. Zostawiła w łóżku śpiącego Rossa i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Siedziała przy kuchennym stole, kiedy poczuła na ramionach znajomy dotyk rąk kochanka. Przez chwilę masował jej kark, a potem pocałował delikatnie jej włosy.

- Dwie noce spędziłem w twoim łóżku i nie potrafię spać, kiedy nie ma cię przy mnie. - Usiadł na krześle naprzeciw Shelley. - Kiedy obudziłem się sam, bez trudu odgadłem, że znajdę cię tutaj rozmyślającą o pracy.

- Muszę się nad czymś zastanowić.

- Jesteś niezwykłą kobietą. Nie, nie przerywaj. Jesteś inteligentna, wrażliwa i odważna. Kiedy przyjdzie ci podjąć decyzję, z pewnością będziesz wiedziała, jak należy postąpić.

Shelley ogarnęło nagłe wzruszenie, pod powiekami poczuła piekące łzy. Powodowana impulsem, wstała, okrążyła stół i usiadła na kolanach Rossa.

- Co się stało, kochanie? - szepnął.

- Obejmij mnie - poprosiła cicho. - Mocno.

- Chyba żartujesz! - zawołał wyraźnie poirytowany Jerome.

- Nie żartowałabym w ten sposób - odpowiedziała cicho. - Nie chciałam tego. Próbowałam... próbowaliśmy odepchnąć od siebie to uczucie, lecz nie udało się nam. Jeśli chcesz, żebym zrezygnowała ze stanowiska, zrobię to. Rozumiem, że...

- Nie bądź śmieszna - przerwał jej Jerome. - Wiesz, że nie przyjmę twojej rezygnacji. - Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. - Muszę się nad tym zastanowić, Shelley. Naprawdę zaskoczyłaś mnie. Zadzwonię później, zgoda?

Po rozmowie z przełożonym Shelley poczuła się od razu lepiej. Odzyskała swą zwykłą pewność siebie. Wayne mógł mieć zrozumiałe obiekcje co do zaistniałej sytuacji, lecz to jednak ona wciąż była szefem.

Ku zdziwieniu Shelley, Wayne w niczym nie przypominał już zagniewanego młodego człowieka, jakiego spodziewała się zastać. Francesca martwiła się o możliwe konsekwencje ostatnich wydarzeń, lecz wciąż powtarzała włoskie sentencje o miłości zdolnej pokonać wszelkie przeciwności. Shelley postanowiła w ogóle nie rozmawiać na ten temat z nauczycielami. Zachowa dyskrecję, nie będzie jednak ukrywać niczego ani tłumaczyć się przed nikim. Jerome zadzwonił wreszcie, kiedy miała już wyjść na kolację z Rossem.

- Przede wszystkim - zaczął Jerome - chcę, abyś każdego dnia zdawała mi telefoniczne sprawozdanie ze swoich poczynań. Liczę też, że, kiedy życie osobiste zacznie wpływać na twoje decyzje zawodowe, natychmiast poinformujesz mnie o tym.

- Dobrze - zgodziła się.

- Chciałbym też, żeby nikt więcej się o tym nie dowiedział.

- Nie zamierzasz powiadomić dyrekcji w Nowym Jorku? - chciała się upewnić.

- Chyba żartujesz, Shelley. Pracowałem z tobą przez dwa lata. Szanowałem cię i lubiłem. Dlatego jestem gotów ci zaufać. Naprawdę sądzisz jednak, że nowojorski zarząd byłby podobnego zdania?

Przy kolacji Shelley oznajmiła Rossowi, że wszystko udało się jej załatwić pomyślnie. Miała ogromną ochotę, by opowiedzieć mu o tym, jaka była zdenerwowana, o zawstydzonej minie Wayne'a, o tym, jak rozważnie się zachowała, jak wiele zaufania okazał jej Jerome. Zdecydowali się jednak nie rozmawiać o pracy i nie mogła teraz ujawnić temu geniuszowi Elitę, jak kiepsko stoją sprawy w Babel.

Ross nie prosił Shelley, by opowiedziała mu coś więcej. W głębi serca był jednak niezadowolony. Pragnął podzielić się z nią swoimi wrażeniami po całym dniu i dowiedzieć się, jak Shelley radzi sobie w pracy. Czy atmosfera w szkole jest bardzo napięta? Jak zachowywał się Wayne?

Chciał powiedzieć Shelley o swoich podejrzeniach w stosunku do jednego z nauczycieli Elitę, o tym, że sekretarka Chucka wydaje mu się wyjątkowo niesympatyczna. Nie było żadnego konkretnego powodu, by zwolnić tę kobietę, mimo to nie ufał jej. Chętnie porozmawiałby z Shelley o swoich i jej problemach, zamiast tego jednak zaproponował, by wybrali się do kina.

Reszta tygodnia upłynęła podobnie. Spotykali się wieczorem. Nie mogli rozmawiać o pracy, lecz najważniejsze było to, że są razem. Za każdym razem ich spotkanie kończyło się w łóżku Shelley. Czasami kochali się, czasem zasypiali od razu spleceni w ciasnym uścisku.

Któregoś wieczoru Ross zaproponował, by wyjechali gdzieś na weekend.

Shelley przygotowywała właśnie w kuchni kolację.

- Dlaczego? - spytała.

- Chcę być z tobą jak najdalej od tego wszystkiego.

- Wzruszył ramionami, spoglądając na stojący nie opodal kosz z brudnymi rzeczami.

Uśmiechnęła się. Przekonała właśnie Rossa, by zajął się praniem, dopóki ona nie upora się z gotowaniem obiadu.

- Chcesz zyskać na czasie - stwierdziła domyślnie.

- Przygotowuję się duchowo do czekającego mnie zadania - poprawił ją.

- Dokąd chciałbyś pojechać?

- Nie wiem, to twój teren. Na pewno w pobliżu jest jakaś miła i cicha miejscowość.

- Nic mi nie przychodzi na myśl... Może Lexington? - zastanawiała się.

Wzruszył ramionami.

- Nazwa jest dość sympatyczna.

- Ty możesz wybrać hotel, tylko nie proś o to swoją sekretarkę. Nie wszyscy muszą wiedzieć, że wyjeżdżamy razem.

- Dobrze, zajmę się tym. Nie licz jednak na to, że spędzimy cały czas, spacerując po lesie - dodał z figlarnym uśmiechem.

- Zobaczymy. Na razie zajmij się praniem. Uważam to za prawdziwy skandal, że zazwyczaj płacisz komuś, by zrobił to za ciebie.

Ross westchnął, po czym skierował się do drzwi z miną męczennika. Niosąc rzeczy do pralni, wciąż mruczał coś o bezwzględności nowoczesnych kobiet.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- To świeże powietrze działa jak środek nasenny - oświadczyła Shelley, leżąc na ogromnym hotelowym łóżku w niedzielny ranek.

- Mnie to mówisz - odparł Ross z przesadnym oburzeniem. - Wczoraj w nocy czekałem w tym wspaniałym łożu gotów do trzeciej rundy igraszek, lecz ty spałaś tak mocno, że nawet mimo szczerych chęci nie dałem rady cię obudzić.

- Czy coś straciłam? - spytała niewinnie Shelley.

- Możesz to teraz nadrobić - zaproponował szarmancko.

- Mmm - Shelley westchnęła z rozmarzeniem, gdy Ross przyciągnął ją do siebie. W pokoju rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. - Co to takiego?

Ross pokierował jej ręką.

- To, oczywiście, mój...

- Mówiłam o pukaniu do drzwi - zganiła go.

- Och. - Wymownie podniósł wzrok w górę. - Najprawdopodobniej śniadanie.

- Śniadanie w łóżku? Och, Ross, jesteś dla mnie za dobry. Otwórz drzwi, umieram z głodu! - zawołała, narzucając szybko szlafrok.

Shelley spoglądała z zachwytem na obfite śniadanie, które kelner rozstawił dla nich na małym stoliku. Wszystkie potrawy podane były na eleganckich nakryciach. Nie zabrakło też butelki schłodzonego szampana.

- A wiec, w którym miejscu przerwaliśmy? - zapytał Ross, kiedy znów znaleźli się sami. - Chyba gdzieś tutaj - stwierdził, biorąc ją w ramiona. - Miałem właśnie...

- Najpierw coś zjedzmy. To doda ci sił. - Wyrywając się z jego objęć, Shelley zasiadła przy stoliku.

- Jesteś zupełnie pozbawiona wyższych uczuć - westchnął z rezygnacją.

- Ale mam za to wyśmienity apetyt. Na różne rzeczy - dodała obiecująco.

Zachęcony w ten sposób, Ross wziął się do jedzenia. Po śniadaniu zaś zabrał się do Shelley.

- Hmm... - westchnęła, gdy Ross pociągnął ją na łóżko. - Czy na pewno nie używasz tego afrodyzjaku, o którym przeczytałeś w arabskich księgach? Twoje możliwości są doprawdy nieprzeciętne.

- Jesteś jedynym afrodyzjakiem, jakiego potrzebuję.

- Wyglądasz tak podniecająco, kiedy się nie golisz - szepnęła.

- Mam ogromną ochotę na seks - zwierzył się jej.

- Ale Ross, umówiliśmy się, że odwiedzimy dzisiaj jeszcze dwie stadniny koni. Słońce wstało już dawno.

- Obróciła się szybko, lecz Ross chwycił jej ramię, nie pozwalając dziewczynie uciec.

- A teraz proponuję zmianę planów - odparł chrapliwie.

- Myślałam, że po to właśnie przyjechaliśmy tutaj.

- Nie, przyjechaliśmy tu po t o. - Nagłym ruchem pociągnął ją na poduszki i pocałował namiętnie.

- Stadniny miały być jedynie atrakcją, o której mogłabyś opowiedzieć Wayne'owi i Francesce.

Uśmiechnęła się przekornie, unikając kolejnego pocałunku.

- Musimy więc odwiedzić jeszcze kilka farm, by moja historia wydawała się wiarygodna.

Shelley odetchnęła głęboko, gdy poczuła na piersiach jego dłonie.

- Twoje serce bije tak szybko, kochanie. - Ross przesunął ręką po jej płaskim brzuchu. - Czy to perspektywa spaceru po cuchnących stajniach wydała ci się tak podniecająca?

- Czy nie powinniśmy zwolnić pokoju? - spytała bez przekonania. Nagle wszystko poza nim przestało ją interesować.

Pocałował miękkie zagłębienie między jej piersiami.

- Poprosiłem o przedłużenie rezerwacji.

- Naprawdę?

- Czyżbyś zapomniała, że zawsze myślę o wszystkim?

Zsunęła szlafrok z jego ramion, przeciągając dłońmi po nagich plecach mężczyzny. Czuła pod palcami jego twarde mięśnie, gdy unosił ją leciutko do góry.

- Ile mamy czasu? - szepnęła.

Odwrócił się na bok, pociągając ją za sobą. Stąd Ross widział już wyraźnie tarczę stojącego na nocnym stoliku zegara.

- Około godziny. - Uniósł brwi pytająco. - Sądzisz, że starczy nam czasu?

- Jeśli nie, nie mam zamiaru płacić za kolejny dzień w tym hotelu - ostrzegła go.

- W takim razie...

Shelley oplotła ciasno udami jego biodra.

- Zabierajmy się do dzieła - dokończyła.

Zamykając oczy, Shelley ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała. Wygięta w łuk, uniosła w górę biodra, by przyjąć go do wnętrza swego ciała.

- Otwórz oczy, patrz na mnie - poprosił cicho Ross. Spełniła jego prośbę, chcąc dawać mu przyjemność w każdy możliwy sposób. Nigdy jeszcze nie czuła się tak kobieca jak teraz, kiedy w jego oczach widziała tyle czułości i pożądania. Shelley ogarnęło nagle ogromne wzruszenie. Nie potrafiąc wyrazić słowami swoich emocji, objęła go mocniej, przywierając udami do jego bioder, zacieśniając swą miękką kobiecość wokół jego twardego ciała.

Ross zadrżał. Całował ją mocno i gwałtownie. W ogniu namiętności Shelley słyszała ciężki, urywany oddech i ciche jęki rozkoszy, lecz Ross tak bardzo stał się już częścią jej samej, że nie umiałaby nawet powiedzieć, czy słyszy głos swój, czy jego. Kiedy osiągnęli wreszcie spełnienie, w słodkim, błogim zmęczeniu odpoczywali na zalanym słońcem łóżku.

- Shelley? - powiedział cicho Ross, gładząc delikatnie opartą na jego piersi twarz dziewczyny.

- Hmm?

- Powinniśmy się ubrać - rzekł z ociąganiem, choć pragnął przedłużyć tę chwilę cudownego ukojenia, jakiej zawsze doświadczał, trzymając ją w ramionach.

Shelley westchnęła głęboko.

- Jeszcze pięć minut - poprosiła, obejmując go ciaśniej.

Uśmiechnął się, całując delikatnie jej czoło.

- Czy kiedykolwiek odmówiłem ci czegoś? Mimo zmęczenia Shelley znalazła w sobie dość siły, by go uszczypnąć.

- Czy mogę poprowadzić? - spytała z nadzieją w głosie, kiedy zapakowali już bagaże do porsche'a.

- Oczywiście. - Pragnął spełnić wszystkie jej życzenia. W ich obecnej sytuacji wiedział jednak, że to przez niego niektóre z jej marzeń nigdy nie będą mogły się zrealizować. Shelley była osobą niezwykle szlachetną, lecz nie był pewien, czy zechce mu to wybaczyć. Był też coraz bardziej przekonany, że on sam nie potrafiłby sobie wybaczyć, gdyby ją skrzywdził. Jak więc miał postąpić?

Zawsze istnieje jakiś sposób, kiedy się czegoś bardzo pragnie, przypomniał sobie. W tej chwili liczyła się dla niego tylko ona.

- To był cudowny weekend - powiedziała cicho Shelley, kiedy ruszyli już w drogę.

- Dla mnie także, kochanie. Podobały mi się nawet stadniny - wyznał niechętnie. Nacisnęła gwałtownie hamulec, unikając zderzenia z traktorem.

- Gdzie nauczyłeś się tak wiele o koniach? Możesz odetchnąć, Ross. Widzę znak „stop”.

- Moja rodzina hodowała konie. I tutaj, i we Francji.

- Och. Często odwiedzasz krewnych? - spytała.

- Kiedy tylko mogę. Niektórych miałbym ochotę widywać znacznie częściej, niż jest to obecnie możliwe. Bardzo dużo podróżuję.

- Wiem - powiedziała cicho, rozumiejąc dobrze, co oznacza jego ostatnia uwaga. Nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez niego. - Ross... - zaczęła z wahaniem.

- Słucham. - Zastanawiał się, czyją także przeraża perspektywa rozstania. On myślał już o tym, jak mogliby rozwiązać ten problem.

- Przeczytałam, że w zeszłym roku zniknąłeś nagle z Elitę na sześć miesięcy. Nie wiadomo, co robiłeś i gdzie się podziewałeś.

- To oczywiste - skomentował sucho. - Nie rozgłaszałem motywów mojej decyzji.

- Dlaczego odszedłeś? Powiedz prawdę - dodała.

- Byłem zmęczony. To cała tajemnica. Henri zawsze płacił mi bardzo dobrze. Moje oszczędności były na tyle duże, że mogłem rzucić pracę i żyć jedynie z procentów. Miałem dość podróży, hoteli, pozbawiania ludzi pracy. Nigdzie nie czułem się u siebie. Byłem zmęczony, przygnębiony, nerwowy. Zrezygnowałem. Henri zaproponował, żebym potraktował to jako urlop i wrócił, kiedy będę miał ochotę. Odmówiłem, ponieważ... ponieważ to wydawało mi się zbyt prostym wyjściem.

Shelley skinęła głową, instynktownie rozumiejąc jego motywy, którymi ona sama nigdy się nie kierowała.

- Co wiec zrobiłeś?

- Kupiłem siedemnastowieczny dom i kawałek ziemi w Prowansji.

- Naprawdę chciałeś zamieszkać tam na stałe? - Shelley spoglądała na niego zaskoczona.

- Tak, pragnąłem normalnego życia.

- I byłeś szczęśliwy?

- Przez pewien czas. To fantastyczne miejsce. Sam wyremontowałem dom. Budynek nie był w bardzo złym stanie, ale ta praca dała mi wiele satysfakcji. Wydawałem się sobie niesłychanie pożyteczny, a wieczorem odczuwałem cudowne, zdrowe zmęczenie. Cieszyłem się, że mieszkam blisko rodziny. Podobał mi się brak pośpiechu i prostota tego życia. Kiedy się nudziłem, mogłem bardzo szybko dojechać do Nicei. Miałem wreszcie czas, by przeczytać książki, które odkładałem na półkę od lat. Miałem czas, by pomyśleć o swoim życiu i przeszłości. Bardzo tego potrzebowałem.

- A wiec dlaczego wróciłeś do Elitę?

Zanim odpowiedział, zastanowił się przez chwilę.

- Kiedy odpocząłem już, odkryłem, że lubiłem pracować i że brakuje mi tego. Mógłbym żyć dostatnio, korzystając jedynie z funduszu powierniczego i od czasu do czasu dostając pieniądze od mamy. Zrozumiałem, że nie robiłem tego nigdy, ponieważ chciałem pracować. Dom na wsi nie wydawał mi się już oazą spokoju, lecz bezczynności. - Wzruszył ramionami. - Postanowiłem wrócić do pracy. Brałem pod uwagę różne możliwości. Tym razem miałem teoretycznie większy wybór niż wtedy, kiedy grałem w pokera o moją pierwszą posadę. Jednak Elitę odpowiadała mi najbardziej. Jestem tu niezależny, każda szkoła to nowe wyzwanie.

- Hm - zgodziła się Shelley. - Henri musiał być bardzo zadowolony, że wróciłeś.

- Był. Nie chciałbym wydać się nieskromny, lecz...

- Kto? Ty?

- Jestem najlepszy w tym, co robię. Poza tym Henri bardzo mnie lubi. Było mu przykro, kiedy chciałem odejść, i bezustannie namawiał mnie do powrotu.

- Nie dziwię się - powiedziała cicho. Jej także byłoby przykro, gdyby Ross odjechał, i tęskniłaby za nim.

Przez resztę drogi niewiele rozmawiali, każde zatopione w swoich myślach. Kiedy zbliżali się do Cincinnati, Ross zagadnął Shelley.

- Czy obrazisz się, jeśli spytam, jaką przyszłość widzisz dla siebie w Babel?

- Nie, oczywiście. Lubię prowadzić szkołę. Chciałabym otrzymać awans, by móc działać bardziej samodzielnie. Ostatecznie miałabym ochotę pracować w większej szkole, gdzie mogłabym lepiej wykorzystać swoje umiejętności i gdzie miałabym bardziej zróżnicowaną klientelę. Czasami chciałabym pracować w zarządzie, ponieważ wydaje się mi, że robiłabym to lepiej niż ci, którzy teraz się tym zajmują. Lubię jednak codzienne kontakty z ludźmi i sądzę, że najszczęśliwsza jestem jako dyrektorka szkoły.

- Aha - mruknął Ross w odpowiedzi i Shelley nie wiedziała, czy w ogóle jej słuchał. Resztę drogi, aż do jej mieszkania, odbyli w milczeniu.

Shelley zaparkowała samochód. Ross wyjął z bagażnika jej małą walizkę i zaniósł na górę. Shelley zaparzyła kawę.

- Usiądźmy na balkonie - zaproponował Ross. Był to mały balkon, lecz ze wspaniałym widokiem.

Shelley marzyła kiedyś o tym, by w niedzielne popołudnie pić tutaj kawę z przystojnym mężczyzną. Ross sprawił, że spełniło się jej życzenie.

Po chwili odpoczynku Ross odstawił filiżankę i wstał. Shelley spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Muszę iść. Muszę wykonać dzisiaj jeszcze wiele telefonów.

- Możesz dzwonić stąd - zaproponowała Shelley, nie chcąc, by ją opuszczał.

- To służbowe rozmowy, Shelley.

- Och, rozumiem. - Wstała.

- Ale nie zajmie mi to więcej niż parę godzin. Gdybyś wzięła długą, gorącą kąpiel...

- Pomyślę o tym - odpowiedziała.

- I nałożyła tę seksowną czarną sukienkę, którą ci kupiłem...

- Jeśli tego pragniesz.

- A ja pojawię się koło ósmej. Będziesz wiedziała, co miałem na myśli, kiedy prosiłem, byś się w nią ubrała.

- Będę czekała na ciebie. - Przytuliła się do muskularnego ciała kochanka, wdychając piżmowy zapach jego skóry. Głęboki, niski głos Rossa wzbudzał drżenie w całym jej ciele.

Dopiero kiedy wyszedł, Shelley zaczęła zastanawiać się, jakie interesy Ross może załatwiać w niedzielne popołudnie. Musiało to być coś ważnego. Próbowała stłumić narastające w jej sercu uczucie strachu. Było to głupie, nie miała przecież żadnych podstaw, by się bać. Strach jednak nie chciał jej opuścić.

Ross wrócił o ósmej. W wieczorowym ubraniu wyglądał niezwykle elegancko. Jego komplementy sprawiły, że Shelley zaproponowała, by zostali raczej w domu i zajęli się sobą. Ross zdecydował jednak, że tego wieczoru należy się im nieco rozrywki. Ostrzegł też, że jeśli wciąż będzie stawiała mu takie wymagania, nieodzowna stanie się dla niego kuracja szpitalna. Shelley dość obrazowo wytłumaczyła Rossowi, jak niesprawiedliwe jest to oskarżenie.

Ross zabrał ją na specjalny koncert Orkiestry Symfonicznej Cincinnati, z którego dochód miał być przeznaczony na cele charytatywne. Po koncercie zjedli kolację w eleganckiej restauracji.

- Rozpieszczasz mnie - zauważyła Shelley. - Zanim poznałam ciebie, mężczyźni zwykle zabierali mnie na pizzę lub do kina, jeśli była to jakaś szczególna okazja.

- Zanim poznałem ciebie, nikt nie zmusiłby mnie do zrobienia prania lub zjedzenia odgrzewanej chińskiej potrawy.

Namówiła Rossa, by zabrał ją do swojego hotelu. Zdziwiła się, że przystał na tę propozycję, gdyż Ross zawsze dotąd wolał jej mieszkanie. Tym razem jednak nalegała, mówiąc, że są zbyt dobrze ubrani, by zakończyć wieczór w jej małym, zagraconym mieszkanku. Zgodził się na jej propozycję.

Jego apartament był tak duży i luksusowy, jak to sobie wyobrażała, znając standard tego hotelu. Ross przygasił światło i wziął Shelley na ręce, oświadczając, że nie przyszła tu po to, by podziwiać wystrój hotelowych pokoi. Zaniósł ją do łóżka i tam dopiero zrozumiała, dlaczego Ross tak bardzo namawiał ją do kupienia tej czarnej sukni.

Powolnymi, zmysłowymi ruchami zsunął jedwabne ramiączka i podciągnął w górę spódnicę aż do talii. Później, kiedy Shelley, ogarnięta pożądaniem, szarpała gwałtownie jego ubranie, Ross rozpiął suwak sukni i jednym ruchem zdjął jej jedwabne figi.

Shelley obudziła się wiele godzin później, leżąc w poprzek nie swojego łóżka w nieznanym pokoju. Na jej brzuchu spoczywała ciężko głowa śpiącego Rossa. Leżał nagi na prześcieradłach, odpoczywając po ich miłosnych zmaganiach. Jej czarna suknia, teraz zgnieciona i pomięta, tworzyła gruby, niewygodny pas wokół jej talii.

Zamknęła oczy, zdziwiona własną śmiałością dzisiejszej nocy. Ta noc była jak ze snu, lecz nie jej tym razem. Jej wyobraźnia nigdy nie wyczarowywała scen podobnych do tych, które przeżyli dzisiaj. Jednak jak wszystkie chwile spędzone z Rossem, to co pamiętała było zbyt rzeczywiste, by mogło okazać się tylko snem. To była miłość.

Ta myśl najpierw zaskoczyła ją, a potem przerodziła się w pewność. Spojrzała na twarz śpiącego Rossa wtuloną ufnie w jej biodro. Był wspaniałym kochankiem i fascynującym mężczyzną, lecz gdyby nie kochała go, nie mogłaby oddać się mu w sposób, w jaki zrobiła to dzisiejszej nocy.

Zakochana w Rossie Tannerze, co za ironia, pomyślała ze smutkiem. Aż do tej chwili jakoś nie zdawała sobie z tego sprawy. Powinna była wcześniej przewidzieć, co się stanie. Tyle ryzykowała, by być z nim, tak wiele żądała od niego i tak wiele ofiarowywała mu w zamian. Praca wymagała od niej ogromnej koncentracji i tak bardzo cieszyła się każdą chwilą spędzaną przy boku Rossa, że aż dotąd nie zastanawiała się nawet, dlaczego tak właśnie się dzieje.

A Ross? Czy on ją kocha? Uwielbiał ją; tak przynajmniej mówił i Shelley czuła instynktownie, że jest wobec niej szczery. Nie potrafiłaby jednak powiedzieć, jak głębokie były w rzeczywistości jego uczucia. Nie wiedziała, co znaczy dla niego słowo: kochać, i co gotów jest zrobić dla miłości.

Z opowieści Rossa o domu w Prowansji dowiedziała się o nim jednego: nie potrafił wytrzymać zbyt długo w jednym miejscu. Spokojne, domowe życie znudziło go po sześciu miesiącach. Powrócił do swych podróży i pracy w Elitę, która, jak sam twierdził, odpowiada mu najbardziej.

Chciał, by ona także zatrudniła się w Elitę. Pragnął, by pracowali razem, by byli w stałym, bliskim kontakcie. Może mężczyzna jego pokroju niczego więcej nie potrafił zaproponować kobiecie. Może małżeństwo uważał za śmieszny przeżytek. Ross mógł też traktować ich znajomość po prostu jako kolejny niezobowiązujący romans. Shelley zawsze ceniła szczerość ponad wszystko, lecz teraz czuła, że nie potrafi zadać mu tych wszystkich pytań. Bała się, że jego odpowiedzi mogłyby sprawić jej zbyt wiele bólu.

Westchnęła, powoli wracając do rzeczywistości. Kochała mężczyznę z Elitę, lecz wciąż była dyrektorką w Babel. Szanowała swoje zobowiązania, a te kierowały jej uwagę ku prowadzonej przez nią szkole.

- Och! - zawołała Shelley, zauważając nagle, że na niebie lśni już jutrzenka. Praca! Nie mogła pójść do szkoły w skąpej, czarnej sukience. Zwłaszcza że była ona całkiem pomięta. - Ross, obudź się - szepnęła.

- Mmm? - mruknął sennie, przytulając się mocniej do jej boku.

- Obudź się, musisz mnie odwieźć do domu - nalegała Shelley, próbując uwolnić się z jego objęć.

Wymagało to wielkiego wysiłku, lecz po pewnym czasie udało się jej dobudzić Rossa, przekonać go, by włożył ubranie i odwiózł ją do domu. Kiedy dojechali na miejsce, stwierdziła, że jest jeszcze na tyle wcześnie, by mogli odpocząć u niej przez godzinę.

- Nie, dziękuję, kochanie - odparł, przeciągając dłonią po swej nie ogolonej twarzy. - W Europie zaczął się już dzień, a ja muszę wykonać wiele telefonów.

Jak było to ich zwyczajem, nie kontaktowali się przez cały dzień. Shelley zastanawiała się chwilami, jakie sprawy załatwiał Ross, telefonując tak często do Europy. W momentach najmniej odpowiednich powracały do niej wspomnienia miłosnych igraszek. Pragnęła powiedzieć Rossowi, jak wspaniała była ich ostatnia noc. Wyczerpana, zasnęła wczoraj natychmiast w ramionach kochanka, dziś rano wyjechali w pośpiechu, by odwieźć ją do domu. Jest taki tolerancyjny, pomyślała wzruszona. Kochała go i to był jej cudowny sekret.

Oczywiście, powie mu o swojej miłości. Będzie to jej darem dla niego niezależnie od tego, co miałoby się potem stać. Na razie jednak pozostanie to jej sekretem i pocieszeniem.

Bardzo zresztą potrzebnym tego wyjątkowo ciężkiego dnia. Jeden ze stałych i bardzo zamożnych klientów poinformował Shelley, że ma zamiar spotkać się z Elitę, zanim zdecyduje się odnowić kontrakt z Babel. Podsłuchała też rozmowę jednej z klientek, jak ta opowiadała Francesce o Tannerze. Był on według niej mężczyzną tak niezwykle przystojnym i czarującym, że widząc go, kobieta zaczynała zastanawiać się od razu nad sensownością swojej przysięgi małżeńskiej!

Shelley westchnęła. Wiedziała, że nie miałaby dla Rossa tyle szacunku, gdyby nie wykonywał swojej pracy tak dobrze. Zmarszczyła nagle czoło. Czy on jednak mógł szanować ją, kiedy z taką łatwością udawało mu się odbierać Babel najlepszych klientów?

Po całym dniu borykania się z tak niepokojącymi myślami, po rozmowie z Jerome'em, Shelley czuła się bardzo zmęczona. Kiedy wieczorem spotkali się z Rossem w jej mieszkaniu, jego energia, radosny uśmiech, świetny humor bardzo ją drażniły.

- Cały dzień myślałem o naszej ostatniej nocy. - Musnął leciutko wargami jej usta. Jej ciało odpowiedziało natychmiast na tę pieszczotę, przerażając Shelley. W tym samym momencie odsunęła się od Rossa. Nie chciała poddać się własnym emocjom, nad którymi całkowicie traciła kontrolę w jego obecności.

- Czy coś się stało? - spytał zaniepokojony.

- Nie. Jestem po prostu zmęczona. Uśmiechnął się uwodzicielsko.

- Mogę to sobie wyobrazić. Po tym, jak wczoraj...

- Czy moglibyśmy pójść gdzieś na kolację? - przerwała mu nagle. Nie wiedziała, dlaczego, czuła jednak, że rozpłacze się za chwilę, jeśli będą rozmawiać o ostatniej nocy.

- Oczywiście - odparł, przyglądając się jej uważnie. Czyżby w pracy spotkało ją coś nieprzyjemnego? Nie mógł jednak spytać jej o to.

Czas mijał im zwykle bardzo szybko, kiedy byli razem. Dziś jednak kolacja w jej ulubionej chińskiej restauracji trwała w nieskończoność. Shelley nie miała apetytu, co nigdy się jej nie zdarzało. Ross starał się rozproszyć jej ponury nastrój, opowiadając zabawne historie, lecz Shelley nie potrafiła wykrzesać z siebie odrobiny poczucia humoru. Ross czuł się coraz bardziej zaniepokojony. Pragnął dzielić z Shelley jej zmartwienia, pomóc jej uporać się z kłopotami.

- Nie chcę o tym rozmawiać - ucięła krótko, kiedy spytał, co ją trapi. Ross zdumiał się. Shelley bywała czasem niecierpliwa, lecz nigdy szorstka.

- Czy coś wydarzyło się w pracy? Czy o to chodzi? Wzruszyła ramionami. Chodziło nie tylko o pracę, ale także o niego. Kochała go i szanowała, lecz nie była pewna, czy uda się jej zachować szacunek Rossa, kiedy tak szybko uzyskał nad nią przewagę. Nie wiedziała, czy w ogóle mógł ją pokochać. Nie wiedziała, jak długo Ross zostanie w Cincinnati i czy kiedykolwiek zastanawiał się w ogóle nad przyszłością ich związku.

Zdecydowali się nie rozmawiać o pracy, sprawiając, że wiele rzeczy istotnych nigdy nie zostało powiedzianych. Kochała go i nagle wszelkie ograniczenia przestały mieć sens. Pragnęła dzielić z nim wszystko, nie potrafiła odepchnąć od siebie marzeń o ich wspólnej przyszłości. Dlaczego on tego nie rozumie? myślała z coraz większą irytacją.

W drodze powrotnej nie rozmawiali ze sobą. Nigdy dotąd nie było między nimi żadnych konfliktów. Shelley zdawała sobie sprawę, że to ona zepsuła nastrój dzisiejszego wieczoru, lecz wiedziała również, że nie potrafi nic na to poradzić.

Ross spojrzał na nią sponad kierownicy. Czuł się niczym odrzucony kochanek. Czy dziwny nastrój Shelley mógł być związany z tym, co wydarzyło się pomiędzy nimi zeszłej nocy? Zwykle po miłosnych rozkoszach przytulali się do siebie i rozmawiali. Wczoraj jednak Shelley zasnęła natychmiast, a przynajmniej tak sądził. Rano obudziła go i wydawała się zdenerwowana, lecz zwracała się do niego w swój zwykły żartobliwy sposób. Nie było nic dziwnego w jej zachowaniu.

Dziś wieczorem jednak zauważył od razu, że zaproponowała wyjście do restauracji, po to, by nie rozmawiać o ostatniej nocy, żeby nie zostali w mieszkaniu tylko we dwoje. Był zbyt zmęczony zeszłej nocy i zbyt nieprzytomny dzisiaj rano, by przyjrzeć się Shelley dokładnie. Teraz zaś cierpiał bardzo, patrząc w jej smutne, rozżalone oczy.

Wczoraj byli ze sobą tak blisko, że łącząca ich namiętność przerodziła się w coś znacznie cenniejszego. Było pomiędzy nimi zaufanie i szczerość, czego nigdy wcześniej nie doświadczyli.

W ogniu zmysłów, kiedy odkrywali przed sobą wszystkie sekrety swych ciał, pośród miłosnych westchnień, zrozumiał, że Shelley jest ostatecznym spełnieniem wszystkich jego pragnień i tęsknot.

Nie może jej stracić, pomyślał z nagłą stanowczością. Nie może zaprzepaścić tego, co narodziło się pomiędzy nimi. Podczas ostatniego weekendu w pokoju hotelowym w Kentucky zrozumiał wreszcie, dlaczego wszystkie inne hotelowe pokoje zawsze wydawały mu się tak odpychające: nie było w nich Shelley. Z tego samego powodu także jego piękny dom w Prowansji robił podobne wrażenie.

Teraz wiedział już, co jest mu potrzebne: Shelley, w każdym momencie jego życia, wszędzie i zawsze. W Cincinnati było to jednak niemożliwe. W ciągu ostatnich dwóch dni zdążył poczynić odpowiednie kroki, żeby zmienić tę sytuację. Podejmował ogromne ryzyko, po to jedynie, aby być z nią. Gdyby tylko nie była tak uparta!

Zaparkował samochód i spojrzał na twarz Shelley oświetloną bladym światłem lampy. Nigdy jeszcze nie widział jej tak smutnej.

- Shelley... - Zastanawiał, czy chciałaby, żeby obiecał nigdy więcej nie kochać się z nią w ten sposób. Nie był pewien, czy umiałby dotrzymać takiej obietnicy; cały dzień myślał tylko o tym, by znów tak właśnie ją pieścić. Ponownie spojrzał na Shelley. Teraz wiedział już, że zrobiłby dla niej wszystko, mógłby nawet obiecać, że więcej jej nie dotknie, gdyby tylko tego chciała. - Shelley... ostatniej nocy kochaliśmy się dość... żywiołowo.

- To prawda.

- Czy zraniłem cię?

- Nie, oczywiście, że nie.

Ross nie dawał za wygraną. Chciał mieć absolutną pewność, że to nie ostatnia noc była przyczyną jej złego humoru.

- Czy nie podobało ci się to, co robiliśmy razem?

- Nie, Ross. - Uważała, że wybrał zdecydowanie najgorszy moment na taką rozmowę. - Mam nawet wrażenie, że mówiłam ci, jak jest mi cudownie. Zapewniałam cię chyba, że nie doświadczyłam nigdy czegoś równie przyjemnego. Resztę powinieneś pamiętać.

Ross odetchnął z ulgą. Shelley mówiła do niego jak do dziecka, w jej głosie słyszał zniecierpliwienie. Jednak cokolwiek wywołało ten dziwny nastrój, nie były to ich ostatnie pieszczoty.

- A więc co się z tobą dzieje? - Tym razem w jego głosie nie słychać było zwykłej czułości.

Spojrzała na niego zdumiona.

- Mój Boże! Naprawdę sądziłeś, że mój dzisiejszy nastrój związany jest z tym, co robiliśmy zeszłej nocy? Myślałeś, że moja wrażliwa natura doznała szoku? Po tym wszystkim, co przeżyliśmy razem, pomyślałeś teraz, że jestem pruderyjną neurotyczką?

- Nie, oczywiście, że nie, ale...

- Czasami wydajesz się równie tępy jak każdy inny mężczyzna, jakiego znałam do tej pory. Naprawdę przypuszczasz, że kobieta zachowuje się tak jak ja wczoraj, po to, by później przez cały dzień żałować tego, co zrobiła?

- Nie, wcale nie myślałem w ten sposób. Nic innego jednak nie zdarzyło się pomiędzy nami. Jesteś na mnie zła, a ja nie wiem, dlaczego!

Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, zanim wreszcie odezwała się Shelley.

- To chyba nasza pierwsza kłótnia. - Zastanawiała się, czy ta sprzeczka stanie się przyczyną ich rozstania.

- Zdaję się, że masz rację - zgodził się Ross. - Chodźmy na górę, tam porozmawiamy spokojnie.

- Nie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał zdziwiony.

Shelley odetchnęła głęboko.

- Wiem, że nie zachowuję się rozsądnie...

- Z tym oboje możemy się zgodzić.

- Potrzebuję trochę czasu, aby przemyśleć... pewne sprawy.

- Jakie sprawy?

- Daj spokój, Ross. Nie jesteśmy zwykłą parą, która poznała się przez znajomych albo w inny, podobny sposób. Dodatkowo obciążają nas konflikty zawodowe... i... - Głos Shelley załamał się nagle, a po jej policzkach popłynęły łzy.

Cały gniew Rossa zniknął bez śladu, kiedy objął ją delikatnie i przyciągnął do siebie. Shelley wydawała się zawsze tak opanowana, że nie zdawał sobie nawet sprawy, w jak ogromnym żyła ostatnio napięciu. Najwyższy już czas, by zacząć realizować swoje plany.

- Shelley, Shelley, przepraszam, kochanie. Byłem takim egoistą. Uważałem, że skoro ja jestem szczęśliwy, ty musisz czuć się podobnie. - Gładził ją delikatnie po włosach. - Wiem, że jest ci ciężko. - Ich związek spełnił wszystkie jego marzenia, lecz może Shelley wciąż tęskniła za czymś, czego on nie mógł jej dać, pomyślał ogarnięty nagłą niepewnością.

Płakała wtulona w niego. Jak mógł być szczęśliwy? Od dziewiątej do piątej musiał udawać, że ona nie istnieje. W tych godzinach była jedynie przeciwnikiem, którego należało wyeliminować. Musi nabrać do tego wszystkiego dystansu, uspokoić się. Och, Ross, pomyślała, kocham cię zbyt mocno.

- Chodź, pójdziemy do domu. Potrząsnęła głową.

- Muszę zostać sama. Porozmawiamy jutro wieczorem. Dobrze?

- To niemożliwe. Wyjeżdżam jutro za granicę.

- Naprawdę? Skinął głową.

- Na długo?

- Tylko na kilka dni, kochanie. Wrócę do piątku. - Zamilkł.

- A więc, do zobaczenia w piątek.

- Shelley...

- Dobranoc, Ross - powiedziała cicho i szybko wysiadła z samochodu.

- Shelley, tu Mike Paige z Keene International.

- Cześć, Mike. Co mogę zrobić dla ciebie?

Siedziała przy biurku zrezygnowana, z podkrążonymi czerwonymi oczyma. Bezsenna noc nie przyniosła żadnych rozwiązań. Kochała Rossa, niezależnie od tego, czy chciała tego, czy nie. Podobnie też, niezależnie od własnej woli, wciąż miała zobowiązania wobec Babel. Nic się nie zmieniło. Teraz myślała jedynie o tym, by Ross powrócił szczęśliwie. Jego nieobecność sprawiała jej więcej bólu niż cokolwiek, co spotkało ją do tej pory. Czy tak właśnie będzie się czuła, kiedy Ross wyjedzie do innego miasta?

- Shelley, mój szef zdecydował się podpisać kontrakt z Elitę.

Nie odpowiedziała nic. Miała wrażenie, że oto wydano wyrok śmierci na nią i filię firmy Babel.

- Przykro mi, Shelley. Ja opowiadałem się za Babel, lecz do szefa należało podjęcie ostatecznej decyzji. Wczoraj spotkał się z Tannerem...

- Ross miał wczoraj spotkanie z twoim szefem? - przerwała mu nagle.

- Tak. I zaproponował ostateczny kontrakt, który spełniał wszystkie nasze warunki...

Mike mówił dalej, lecz prawie go już nie słyszała. Była w stanie myśleć jedynie o Rossie. Zabrał ją na weekend, ciągał po stadninach koni, kochał się z nią, spał w jej ramionach... a potem wstał i dobił targu z klientem, o którego zabiegała od wielu miesięcy. Wczorajszego wieczoru rozmawiał z nią, obejmował, uspokajał ją, cały czas wiedząc, że właśnie ostatecznie zrujnował jej karierę. Co on sobie myśli? Czyżby znajomość z nią była dla niego po prostu przyjemną rozrywką na wieczorne godziny? Czyżby nie wiedział, że równie poważnie jak on traktuje swoją pracę? Czyżby w ogóle nie miał dla niej szacunku?

Po rozmowie z Paige'em Shelley chodziła po szkole niczym rozjuszona tygrysica. Wayne i Francesca przyglądali się jej z niepokojem, nie wiedząc, co tak rozzłościło Shelley.

Jak mógł postąpić w ten sposób? Jak mógł spać w jej łóżku, kiedy dnie spędzał na rujnowaniu jej kariery? Jak mógł okazać się tak podłym i samolubnym draniem?

Nic nie było w stanie złagodzić gniewu Shelley. Zadzwoniła do Jerome'a, by poinformować go, że Keene wybrał Elitę. Powiedziała mu także, że jej romans z Rossem Tannerem jest skończony.

Pragnęła powrotu Rossa. Przede wszystkim jednak po to, by zobaczyć jego minę, kiedy oznajmi mu, żeby sobie poszedł do diabła.

W czwartek przyszedł do niej z Nowego Jorku list polecony. Oczywiście Jerome musiał poinformować zarząd, że nie udało się jej podpisać kontraktu z Keene. Nie miało znaczenia, że wielokrotnie prosiła ich o umożliwienie użycia korzystniejszych argumentów przetargowych. Teraz ona zostanie obciążona całą winą.

List był zwięzły i rzeczowy. Dyrekcja wyrażała swoje rozczarowanie tym, że Shelley utraciła poważnego klienta na rzecz konkurenta, który pojawił się w Cincinnati zaledwie kilka tygodni wcześniej. Biorąc pod uwagę reputację Rossa, postanowili nie zwalniać jej natychmiast. Zdecydowali się jednak przenieść ją do innej szkoły, ośrodek w Cincinnati powierzając komuś, kto potrafi stawić czoło Tannerowi.

Ten list ostatecznie rozzłościł Shelley. Cisnęła o ścianę trzymany w ręku kubek z kawą. Francesca zapukała dyskretnie i nie zważając na furię Shelley weszła, by pocieszyć przyjaciółkę.

Kiedy Shelley opowiedziała jej już wszystko o Rossie i Keene, spojrzała uważnie na list z Nowego Jorku.

- Jest bardzo obraźliwy - oświadczyła Francesca. - A inna szkoła będzie zapewne usytuowana gdzieś w dalekiej Mongolii.

- Jak on mógł!

- Ross? - Tak!

- Nie powiedział ci, że ma zamiar to zrobić?

- Nie, oczywiście, że nie! My... ja zdecydowałam, że nie będziemy rozmawiać o pracy.

- A więc jak miał ci o tym powiedzieć?

- Ja... Ale jak mógł zrobić coś takiego?

- Shelley, wiem, że potępiłaś tego mężczyznę i nie zamierzasz mu przebaczyć, ale jak mógł postąpić inaczej? To jego praca.

- To także moja praca!

- Dlatego więc zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy, by uzyskać ten kontrakt. Ty sama zapewniłaś nas, że nie pozwolisz, by znajomość z tym mężczyzną w jakikolwiek sposób wpływała na twoją pracę. Czy spodziewałaś się, że on będzie postępował inaczej?

- To nieuczciwe!

- Nazywasz to nieuczciwym postępowaniem, Shelley, tylko dlatego że odpowiedź na twoje pytania jest trudniejsza, niż życzyłabyś sobie tego.

Shelley westchnęła i opadła na krzesło. Może Francesca ma rację. Może Ross rzeczywiście musiał to zrobić. Może gdyby postąpił inaczej, nie byłby tym mężczyzną, którego kochała.

- Co mam teraz zrobić?

- A co chcesz zrobić?

- Chcę zamordować Rossa. - Przesunęła dłonią po swoich miękkich, miedziano-rudych włosach. - Chciałabym cofnąć czas i sprzątnąć mu ten kontrakt sprzed nosa.

- Nie musisz cofać czasu w tym celu.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Shelley, przyglądając się uważnie Francesce.

- Wyjechał, verol Za granicę, tak?

- Pojechał zapewne do Henriego Montpaziera pochwalić się, że udało mu się już zwyciężyć w Cincinnati.

- A więc nie podpisał jeszcze kontraktu. Otrzymał od Keene jedynie obietnicę, a to zupełnie co innego.

- Tak, chyba masz rację - powiedziała Shelley.

- A więc do jutra, zanim wróci, możesz spróbować jeszcze raz.

- Tak - odparła Shelley w zamyśleniu. - Twój ojciec... miał zwyczaj robić po prostu to, co uważał za właściwe, nie zważając na nic.

- Tak - potwierdziła Francesca, odgadując zamysł Shelley. - A poza tym, Shelley, nie żyjemy w Kalabrii. Czym jeszcze może zagrozić ci Nowy Jork? Utrata posady w firmie, która okazała ci tak mało poparcia, nie będzie chyba wielkim nieszczęściem.

- Och, Francesco, co ja bym zrobiła bez ciebie.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie okazji, by się o tym przekonać.

Shelley zadzwoniła do Mike'a Paige'a, prosząc go, by zorganizował jej dziś po południu spotkanie ze swoim szefem. Jej dar przekonywania i czar osobisty okazały się przy tym bardzo pomocne. Potem wraz z Wayne'em przez długie godziny przygotowywali ofertę, która była absolutnie nie do przebicia, nawet dla Rossa.

- Zarząd wyrzuci nas oboje - ostrzegł dziewczynę Wayne.

- Dlaczego więc mi pomagasz?

- Ty jesteś moim szefem. Zarząd to garstka nie znanych mi facetów gdzieś daleko stąd.

- Zabiorę cię ze sobą na nową placówkę w północnej Alasce, kiedy zostanę już przeniesiona - obiecała Shelley.

- Zapomnij o tym. Chcę robić karierę w Elitę. Widziałaś samochód Tannera? Hm... pewnie widziałaś.

Mike był sprzymierzeńcem Shelley, jego więc nietrudno było przekonać. Znacznie gorzej przedstawiała się sprawa z szefem Mike'a. Shelley była jedynie kobietą, w dodatku młodą, zaś on podjął już decyzję i pozostawał głuchy na wszystkie przedstawiane przez nią argumenty. Shelley nie bardzo wierzyła w możliwość powodzenia swojej misji, mimo to ze wszystkich sił starała nakłonić tego nieugiętego mężczyznę do zmiany zdania. Stawka była zbyt wysoka, by Shelley mogła poddać się bez walki. Od decyzji Keene International zależała nie tylko jej kariera w Babel, ale przede wszystkim szacunek do samej siebie i wiara we własne siły. Chciała, by Ross Tanner mógł traktować ją jak równą sobie, by nie uważał jej jedynie za słabszego, łatwego do pokonania przeciwnika. Wracając ze spotkania, Shelley wstąpiła do Babel.

- No i... ? - zapytał Wayne w chwili, gdy przekroczyła próg.

Shelley milczała przez moment, a potem uśmiechnęła się z triumfem.

- Dostałam go!

Skakali do góry i tańczyli z radości. Nauczyciele i uczniowie wyglądali z sal, by zobaczyć, co jest przyczyną tego zamieszania. Shelley zerknęła na zegarek.

- Biuro w Chicago jest jeszcze czynne. Zadzwonię do Jerome'a.

- On nas zabije - jęknął Wayne.

- Uspokój się! Nie muszę mówić, że mi pomagałeś.

- Powiedz. I tak przenoszę się do Elitę. Kiedy tylko wróci Tanner. Wszyscy wiedzą, że ich księgowość jest w opłakanym stanie.

- Może przyjmę stanowisko dyrektora, na które Ross wciąż mnie namawia. - Shelley puściła oko do Franceski.

- Co za szkoda, że w Elitę mają już sekretarkę - powiedziała Franceska.

Jerome był zupełnie zaskoczony, kiedy usłyszał, co się stało. Przeraziły go ustępstwa, na jakie zgodziła się Shelley. Pytał ją, czy istnieje możliwość zrezygnowania z tego kontraktu.

- Och, nie, Jerome. Obawiam się, że niestety nie. Wszystko jest zatwierdzone, gotowe i podpisane. Do dnia, w którym zostanę zwolniona, mam prawo podejmować różne zobowiązania w imieniu Babel.

Shelley, Wayne i Francesca, bardzo zadowoleni z siebie, wybrali się tego wieczoru na wspólną kolację. Następnego dnia telefon nie przestawał dzwonić od rana. Keene telefonował kilkanaście razy. Po tym, jak tygodniami zwlekali z podjęciem decyzji, chcieli teraz, by wreszcie zaczęło dziać się coś konkretnego. Zadzwonił także Jerome, a zaraz potem sam główny dyrektor Babel na Stany Zjednoczone. Wayne i Francesca siedzieli w biurze Shelley przez cały czas trwania tej rozmowy, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jej twarzy.

- No i... ? - zapytał Wayne, kiedy zdumiona Shelley odłożyła słuchawkę. - Zostaniemy powieszeni czy zgilotynowani?

- Ani jedno, ani drugie - odparła Shelley. - Oboje dostaliśmy awans. Ty zostaniesz asystentem głównego księgowego w Chicago, zaś mnie przenoszą do San Diego, do szkoły dwa razy większej niż nasza.

- Hurra! - zawołał Wayne. - Idę już szykować się do drogi.

Nowojorska dyrekcja jeszcze wiele razy telefonowała tego dnia do Shelley. Zadawali jej pytania, przekazywali rady i przede wszystkim gratulowali.

Jednak ta nagła aprobata ze strony ludzi, którzy kilka dni temu potępili ją bez chwili wahania, nie zrobiła na Shelley żadnego wrażenia.

Kiedy Francesca parzyła kawę dla grupy popołudniowych słuchaczy, Shelley odebrała kolejny telefon.

- Ośrodek Językowy Babel, słucham?

- Shelley, tu Ross. Jestem u ciebie. Czy mogłabyś wrócić dzisiaj wcześniej do domu? Mam ci tak wiele do powiedzenia.

- Ross... - Tak bardzo ucieszyła się, słysząc jego głos. - Ross, jestem na ciebie wściekła! Ale to nie szkodzi, ponieważ ty z pewnością także będziesz na mnie zły.

- Dlaczego?

- Jeśli uda mi się złapać autobus, będę w domu za pół godziny.

Kiedy tylko Shelley przekroczyła próg mieszkania, Ross porwał ją w ramiona. Całował ją długo i gorąco, obejmując mocno.

Shelley czuła się dziś tak szczęśliwa. Miała wrażenie, że wszystko jest możliwe.

- Kocham cię - szepnęła, odsuwając się lekko od niego.

- Je t'aime - odpowiedział, znów dotykając wargami jej ust.

- Słucham?

- Kocham cię - powtórzył, całując delikatnie jej szyję. - Przestań się wiercić.

- Ross... Ja... - Nie wiedziała zupełnie, co powiedzieć. Do głowy przychodziła jej tylko jedna myśl i to chyba nie najtrafniejsza. - Wczoraj podpisałam kontrakt z Keene International.

- Co zrobiłaś? - zapytał zdumiony.

- Nie mogłam pozwolić, byś zniszczył w ten sposób moją karierę. Najważniejsze było jednak to, że chciałam ci dorównać, po to, byś mógł mnie szanować i kochać. Widzę teraz, że to było głupie...

Ross zakrył dłonią jej usta. Shelley potrząsnęła głową.

- Wiem, że jesteś na pewno wściekły, ale...

- Och, Shelley, Shelley - westchnął. - Wszystko zepsułaś. Nic dziwnego, że Henri wysłał mnie do Cincinnati! Zostawiłem cię na cztery dni, a ty już zdążyłaś pokrzyżować moje plany.

- Jeśli mógłbyś zapomnieć na chwilę o pracy, chciałabym porozmawiać o nas. - Shelley wydawała się poirytowana.

- Mówię o nas! Jak sądzisz, Shelley, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, by jak najszybciej podpisać kontrakt z Keene? Chciałem załatwić tę sprawę, by móc wyjechać stąd wreszcie, zabierając ze sobą ciebie. Nie możemy tak dłużej żyć. Nie możemy spać razem co noc, a we dnie działać przeciwko sobie.

- Zabawne, właśnie to miałam powiedzieć.

- Byłaś tak pewna tego, że kiedy odbiorę ci kontrakt, stracisz pracę. Ponieważ brakowało ci rozsądku, by samej zrezygnować z posady w Babel, postanowiłem doprowadzić do tego, żebyś została zwolniona.

- Miałeś czelność... Dokąd chciałeś mnie zabrać? - zapytała, zapominając na moment o swoim oburzeniu.

- O tym właśnie musimy porozmawiać. Po to wyjechałem na cały tydzień. Byłem pewien, że do tego czasu otrzymasz wymówienie.

- Dostałam awans! Przenoszą mnie do Kalifornii.

- Och, wspaniale! Tylko tego było nam potrzeba.

Uniosła w górę ramiona w geście zniecierpliwienia.

- Nie musisz się tak denerwować. Rzucam Babel. - Z przyjemnością patrzyła na jego zdumioną minę.

Ross podszedł powoli do kanapy i opadł na nią ze swym zwykłym wdziękiem. Zakrył dłonią oczy.

- Nie, nie mogę w to uwierzyć. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, by namówić cię do porzucenia Babel. Pragnąłem nawet, żebyś została zwolniona. Wydawało mi się, że to jedyny sposób, byśmy mogli się pobrać. Tak wiele mówiłaś o swojej lojalności wobec...

- Pobrać się?

Ross wciąż ciągnął swój monolog.

- Jednym zgrabnym posunięciem miałem zapewnić przewagę Elitę. Ty zostałabyś wyrzucona i moglibyśmy spokojnie wyjechać z Cincinnati. - Spojrzał na nią. - Pomyślałem o wszystkim. Teraz jednak, dzięki tobie, będę tkwił tutaj całymi miesiącami, opracowując nową strategię, podczas gdy ty wyjedziesz do Kalifornii.

- Chwileczkę! Zwolnij tempo! - Shelley siedziała już na jego kolanach.

- I ty to mówisz! Byłem cztery dni we Francji, tylko cztery dni, a ty zdążyłaś wszystko zniszczyć.

- Byłeś w Paryżu, by powiedzieć Henriemu Montpazierowi, że rezygnujesz z mojego powodu? Po to, byśmy mogli się pobrać?

- To było wczoraj. Przez resztę czasu oglądałem pewną szkołę języków w Nicei.

- Dlaczego?

- Ponieważ wydawało mi się, że jest to najlepsza spośród wszystkich wystawionych w tej chwili na sprzedaż szkół języków. Ma ona także tę dodatkową zaletę, że znajduje się w pobliżu mojego domu. Oczywiście, dzięki tobie jeszcze przez wiele miesięcy nie będziemy mogli tam pojechać...

- Nie sądzisz, Ross, że powinieneś najpierw zapytać mnie o zdanie, zanim postanowiłeś postarać się o moje zwolnienie z pracy, poślubienie mnie i wywiezienie do Francji?

- Oczywiście, że tak. Właśnie dlatego prosiłem, byś przyszła dzisiaj wcześniej. Mam milion pytań, które chcę ci zadać. Czy wyjdziesz za mnie? Czy chcesz ze mną pracować? Czy podoba ci się pomysł prowadzenia szkoły języków w Nicei? Czy chcesz zamieszkać w moim domu? A jeśli nie, to co chciałabyś robić, ponieważ nic, ale to nic, nie jest w stanie odwieść mnie od zamiaru poślubienia ciebie.

Przez długi czas Shelley spoglądała na niego w milczeniu.

- Kiedy zaplanowałeś to wszystko?

- Chyba w niedzielę.

- W niedzielę? Jesteś dosyć szybki, nie sądzisz?

- Tak mówią. Czy wyjdziesz za mnie?

- Chyba tak, po tym, jak zadałeś sobie tyle trudu... - Przytuliła się do Rossa mocno, całując go zapamiętale. - Opowiedz mi o szkole.

- To samodzielny ośrodek. Przynosi straty, ponieważ jest źle prowadzony. Znajduje się w dobrym miejscu i konkurencja nie jest tam zbyt silna. Mam kapitał, który będzie nam potrzebny na początku.

- Mama mówiła mi, żebym wyszła za mąż za bogatego mężczyznę - przekomarzała się Shelley.

- A moja, żebym znalazł żonę, która umie dobrze gotować. Ale i tak nigdy nie słuchałem jej rad.

- Chcę zobaczyć tę szkołę, zanim zgodzę się na cokolwiek.

- Będziesz więc musiała pojechać tam sama. Nie mogę nigdzie się ruszyć, dopóki nie naprawię tego, co zdążyłaś zepsuć w ciągu tych czterech dni.

- Na pewno coś wymyślisz - powiedziała z przekonaniem.

Ross ucałował delikatnie jej czoło.

- Nie potrafię gniewać się na ciebie - szepnął. - Powiedz, kiedy chcesz jechać, a spróbuję to jakoś załatwić.

- Moglibyśmy wybrać się tam w przyszłym miesiącu. W poniedziałek złożę rezygnację. Dam im jeszcze dwa tygodnie, nie zasługują na więcej. A potem możemy jechać, kiedy tylko ty będziesz gotowy.

- No, dobrze. - Całował leciutko jej kark.

- A przy okazji, Wayne i Francesca chcieliby pracować w Elite. Choć może Wayne teraz, kiedy dostał awans...

- Z pewnością znajdę posadę dla Franceski - odparł Ross, myśląc o sekretarce, której nie ufał - lecz Wayne jest zbyt nieokrzesany. Pasuje do Babel.

- Ross! Nie zapominaj, że pracowałam dla tej firmy przez dwa lata.

- Tak, lecz ty byłaś jedyną perłą wśród tych podrabianych szkiełek - odparł, błądząc ustami po jej szyi. - My dwoje będziemy niepokonani. I nierozłączni.

- Jesteś pewien, że tym razem chcesz zamieszkać we Francji na stałe? - spytała Shelley, rozpinając kolejno guziki jego koszuli.

- Bez cienia wątpliwości. Wiem już, dlaczego nie udało mi się to poprzednio. Brakowało tam ciebie. - Jego dłonie, pewne i delikatne, znalazły się teraz pod jej bluzką.

Shelley westchnęła ciężko, czując, jak budzą się jej zmysły.

- Och, Ross, tak się cieszę, że wróciłeś. Kocham cię.

- Ja też cię kocham - szepnął, odnajdując wargami jej usta.

- Chodźmy do łóżka. Minęło pięć dni.

- To prawda - zgodził się. - Tak bardzo jestem ciebie spragniony...

- Czy moglibyśmy pobrać się w Chicago? - spytała, kiedy Ross zaczął już ją rozbierać.

- Dobrze, a ja zamieszkam tutaj do czasu wyjazdu.

- Dobrze - szepnęła jednym tchem. - Och, zrób to jeszcze raz...

Zsunęła koszulę z ramion Rossa i gładziła dłonią jego twardy tors.

- Pragnę więcej niż tylko chwili ekstazy z tobą.

- Uwielbiam dotykać cię, Shelley - powiedział, zdejmując z niej spódnicę.

- I robisz to tak dobrze - szepnęła, przyciskając piersi do jego ciała.

- To jak uczenie się nowego języka - odparł Ross. - Dzięki częstym ćwiczeniom z każdym dniem idzie mi coraz lepiej.

Shelley roześmiała się, kiedy przewrócił ją na łóżko. Ross pieścił ją, powtarzając szeptem miłosne zaklęcia angielskie, francuskie, włoskie, arabskie... W każdym języku słowo „miłość” znaczyło teraz ich dwoje oddanych sobie bez reszty i na zawsze.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
132 Leone Laura Magiczne słowa
Leone Laura Magiczne słowa
D132 Leone Laura Magiczne słowa
magiczne słowa, bezpieczeństwo zachowanie
magiczne słowa, praca z dziećmi - pomoce
Magiczne słowa - rysunki do kolorowania, Savoir vivre dla dzieci
Magiczne słowa- opowiadanie Niegrzeczny Pawełek, Przedszkole
Magiczne słowa
18 Leone Laura Odrobina szaleństwa
magiczne slowa uczymy sie dobrych manier scenariusz zajec dla 3 latkow 161 f9dc
18 Leone Laura Odrobina szaleństwa
142 Leone Laura Tropikalna noc
LEONE LAURA DZIEWICA
092 Leone Laura Sekrety rodzinne
D092 Leone Laura Sekrety rodzinne
Leone Laura Dziewica 2

więcej podobnych podstron