Ida Lowry
Ta sama rzeka
Część 4.
'Cause nothin' lasts forever
And we both know hearts can change
And it's hard to hold a candle
In the cold November rain
Guns N'Roses „November rain"
PROLOG
25 czerwca 1995 roku, dzień finału Turnieju Trójmagicznego, Hogwart, Szkocja
Jeden stopień, drugi... dziesiąty.
Pies wolno, łapa za łapą, wspinał się po schodach w ślad za profesor McGonagall. Prawdę mówiąc, tak się denerwował, iż najchętniej pokonałby tę odległość dwoma susami. Doskonale wyczuwał, że tego wieczoru wydarzyło się coś strasznego i że ma to związek z chłopcem. Przez chwilę nawet kusiło go, aby zawrócić i rozpocząć poszukiwania, bo przecież — jeśli to tylko możliwe — odnalazłby Harry'ego bez trudu. Jednak nie odważył się wprowadzić swojego zamiaru w czyn, gdyż otrzymał od dyrektora wyraźne polecenie: miał pójść z Minerwą i nie odstępować jej na krok. Podążał więc posłusznie za wicedyrektorką, która — blada, z zaciśniętymi mocno ustami — sprawiała wrażenie, jakby chwilami zapominała o jego istnieniu.
Wreszcie zatrzymali się przed wejściem do gabinetu Dumbledore'a. Nauczycielka wolno, jakby z obawą, ujęła ciężką klamkę i po chwili wahania nacisnęła ją. Dębowe drzwi otworzyły się z delikatnym skrzypieniem, a on poczuł niepokój. Bał się zamykanych pomieszczeń i ograniczonych przestrzeni.
— Wejdź do środka — powiedziała cicho.
Bezszelestnie wsunął się do pokoju. Nie było tam nikogo, oczywiście jeśli nie liczyć feniksa drzemiącego na swoim drążku. Pies rozglądał się dookoła, wychwytując zapachy od zawsze kojarzące mu się z tym miejscem. Czuł mocną woń lakierowanego drewna, organiczną — wyprawionej skóry, w którą oprawiono większość książek, słodkawą — ulubionych cukierków starego czarodzieja i świeżą — dalii ustawionych w wazonie.
— Możesz się przemienić.
Posłuchał jej natychmiast. Już od kilku godzin nie mógł się doczekać powrotu do ludzkiej postaci. Kilka sekund i... Kiedy się wyprostował, pierwszą rzeczą jaką zauważył, był wbity w siebie zdumiony wzrok Phineasa Nigellusa. Trochę kpiąco uśmiechnął się do przodka, który najwyraźniej uznał to za objaw lekceważenia swej osoby, bo natychmiast odwrócił się tyłem.
— Witaj, Syriuszu. Cieszę się, że cię widzę — McGonagall wyciągnęła do niego rękę, a na jej zmartwionej twarzy wreszcie pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
— Pani nawet nie wie, jak bardzo ja się cieszę — mocno uścisnął jej dłoń. — Proszę mi powiedzieć, co tu się stało?
— Dyrektor zaraz wszystko ci wyjaśni — powiedziała trochę niepewnie. — Domyślam się, że poszedł po Harry'ego.
Po Harry'ego. Bogu dzięki — odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że jego chrześniakowi nic złego się nie stało. A Lucy? Na tę myśl mocno zacisnął pięści. Merlinie, co się stało, że nagle zaczął martwić się także o nią? Przecież już dawno zdecydował, że nie chce mieć nic wspólnego z tą kobietą. Nigdy więcej. Najwyraźniej jednak to miejsce, nieodparcie przywodzące wspomnienia dawnych, najszczęśliwszych lat, sprawiło iż w końcu zaczął o niej myśleć.
— Zaczekaj tu na nich — kontynuowała nauczycielka, odwracając się w kierunku wyjścia.
— Oczywiście — potwierdził skwapliwie.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Syriusz, chcąc stłumić narastający niepokój i pozbyć się niewygodnych myśli, postanowił czymś się zająć. Dlatego jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu. Merlinie, kiedy był tu po raz ostatni? Osiemnaście lat temu? A może więcej... Atmosfera tego miejsca działała na niego uspokajająco. A poza tym te książki... Ileż tu było książek! Kiedyś, w szkole i na studiach, bardzo lubił czytać, a teraz, po tylu latach przymusowego postu, miał wrażenie, że byłby w stanie pochłonąć w tydzień całą bibliotekę. Wolno zbliżył się do półek i zupełnie ignorując natarczywy wzrok swego szanownego przodka, któremu już najwyraźniej przeszła złość, wyciągnął pierwszy z brzegu tom. Historia Hogwartu. Nie, to go nigdy nie interesowało. Wsunął wolumin z powrotem na miejsce i sięgnął po następny. To była mugolska książka, dosyć gruba, z biało-niebieską obwolutą, sygnowaną znakiem wydawnictwa amerykańskiego Uniwersytetu Yale. Kiedy rzucił okiem na stronę tytułową, z niedowierzaniem zaczął mrugać powiekami: Lucy Blair, Magia a narodziny narodu. Niemożliwe. Złośliwość losu zaiste bywa wielka.
Odruchowo spojrzał na ostatnią stronę okładki i znalazł się twarzą w twarz z autorką. A jednak... Spoglądała na niego smutnym wzrokiem z nieruchomego zdjęcia i mimo krótkich włosów była tak podobna do tamtej dziewczyny, jego dziewczyny sprzed lat... Cholera jasna, naprawdę to miejsce sprawiało, iż zaczynał się nad nią roztkliwiać. Na dodatek było wysoce prawdopodobne, że się tu dzisiaj spotkają. A on zupełnie nie potrafił wyobrazić sobie takiej sytuacji. Co miałby wtedy zrobić? Będzie najlepiej, jeśli skupi się wyłącznie na Harrym. W końcu to z jego powodu dziś się tu znalazł. On jest najważniejszy. I co właściwie się stało? Nie miał wątpliwości, że ma to jakiś związek z Voldemortem, dlatego jego niepokój z każdą chwilą wzrastał.
Jeszcze raz popatrzył na książkę i nagle wydało mu się, że wolumin parzy go w ręce. Szybko odstawił go na poprzednie miejsce. Odwrócił się tyłem do półek i spojrzał w okno. Stał tak bez ruchu przez następne kilka minut, wpatrując się w ciemność. Dlaczego jeszcze nie ma Dumbledore'a?
Wreszcie usłyszał odgłos kroków na schodach i drzwi znowu zaskrzypiały. Do gabinetu wszedł najwidoczniej czymś poruszony dyrektor. Za nim podążał Harry. Na widok pobladłej twarzy i udręczonego wzroku chłopca Syriusz poczuł prawdziwe przerażenie, które na moment zupełnie pozbawiło go możliwości logicznego myślenia. Potrafił wykrztusić tylko jedno i rzucił się w kierunku chrześniaka:
— Nic ci nie jest? Co się stało?
Harry nie odpowiedział, tylko spuścił głowę. Sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał zemdleć. Syriusz niewiele myśląc, chwycił go pod ramię i doprowadził do fotela przed biurkiem.
— Co się stało? — powtórzył pytanie, patrząc na zmianę to na chłopca, to na dyrektora.
Dumbledore ciężko opadł na krzesło. Mimo iż było widać, że stara się opanować, trzęsły mu się ręce. Wreszcie podniósł wzrok, nerwowym ruchem poprawił okulary i powiedział głucho:
— Voldemort wrócił.
kilka godzin później
Był środek nocy. Duży czarny pies siedział przy łóżku Harry'ego, co chwila niespokojnie zmieniając pozycję. Nie lubił takich miejsc. Sterylnie czystych i wypełnionych drażniącym zapachem lekarstw. Sprawiały, że zaczynał bać się czegoś niezrozumiałego, ostatecznego. Dlatego unikał ich przez całe życie. Jednak dziś nie wyszedłby stąd za żadną cenę. Czuł, że właśnie tutaj jest jego miejsce.
Jeszcze raz drgnął i wreszcie podniósł się na cztery łapy. Przez chwilę stał nieruchomo, niczym duży czarny posąg, wpatrując się w twarz chłopca, wsłuchując w jego równomierny oddech, a potem — najwyraźniej zupełnie uspokojony — delikatnie polizał go po policzku i wolno odszedł.
Kilkanaście metrów dalej stał duży biały parawan, a za nim drugie łóżko. Leżąca na nim kobieta była bardzo blada i, mimo iż znajdowała się pod działaniem eliksirów nasennych, wciąż rzucała się w pościeli. Pani Pomfrey, która siedziała obok niej, wyglądała na szczerze zmartwioną.
Pies trochę niepewnie podszedł do Lucy i nosem dotknął jej nieruchomej ręki, wciągając tak dobrze znany sobie zapach. Zaniepokoił się, bo wciąż miał wrażenie, że coś z nią jest nie tak, że w tej chwili jest zagrożona o wiele bardziej niż chłopiec. Dlaczego?
Wbrew temu, co nakazał mu Dumbledore, postanowił się przemienić. Dobrze wiedział, że nie powinien, ale musiał dowiedzieć się, co się stało. A o tak późnej porze w tej części zamku było pusto i spokojnie. Pani Pomfrey widząc go w ludzkiej postaci, odruchowo rozejrzała się dookoła, jakby chciała sprawdzić, czy naprawdę oprócz nich dwojga i trójki nieprzytomnych pacjentów nie ma tu nikogo.
— Proszę mi powiedzieć, co jej jest? Czy Crouch... — spytał szybko, jeszcze raz rzucając niespokojne spojrzenie na Lucy.
— Nie — pielęgniarka pokręciła głową. — Po prostu nie wytrzymała napięcia. Najpierw to, co spotkało Harry'ego i Cedrika. A potem Barty... Dlatego straciła przytomność.
— Czemu? — zaniepokoił się. — Przecież zawsze była zdrowa?
— Nie. Od dziecka choruje na serce.
— Od dziecka? — naprawdę był zdumiony tą informacją. — Przecież Jim by mi powiedział albo ona sama...
— Dowiedziała się o tym już po wyjeździe z kraju, od mugolskiego lekarza.
— Czy to coś poważnego? — jego niepokój narastał.
— I tak, i nie — odpowiedziała. — Mogłaby z tym żyć zupełnie normalnie, gdyby się oszczędzała, unikała stresów i brała odpowiednie eliksiry. Tylko, że ona jest bardzo nerwowa, za bardzo... i wszystkim się przejmuje. Zresztą nie ma się co dziwić... Do tej pory udawało mi się kontrolować jej chorobę. Ale dziś — pani Pomfrey z troską spojrzała na swoją pacjentkę, która znowu poruszyła się niespokojne — dziś myślałam, że jej nie docucę. Naprawdę mnie przestraszyła.
— Wyjdzie z tego?
— Wyjdzie. Kiedy się porządnie wyśpi i odpocznie — pielęgniarka wolno podniosła się z krzesła. — Muszę przygotować lekarstwa na jutro — wyjaśniła.
— Harry śpi spokojnie — powiedział. — Posiedzę przy niej.
— Dobrze, ale chyba lepiej byłoby, gdybyś jednak zamienił się w psa. Jeśli ktoś niepowołany zobaczy cię tu...
— Tylko chwilę. Naprawdę będę uważał — ze wszystkich sił starał się ją uspokoić.
Kiedy pani Pomfrey wyszła, przysunął krzesło bliżej wezgłowie Lucy. Usiadł na nim, oparł łokieć o poręcz łóżka i pochylił się nad śpiącą kobietą. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Wyglądała tak bezbronnie i krucho. Nie chciał się sam przed sobą przyznać, ale ich kwietniowe spotkanie mimo wszystko wywarło na nim wrażenie i kiedy przeszła mu pierwsza złość, zaczął o niej myśleć. I myślał bardzo często. Ze zdziwieniem zauważył, że po tej konfrontacji nie potrafi oskarżać jej już tak bezwzględnie. A w tej chwili po raz pierwszy odkąd dowiedział się o jej wyjeździe, pomyślał, że może naprawdę wtedy sytuacja ją przerosła. Zawsze uważał, że jest wyjątkową dziewczyną i może dlatego nie dostrzegł, że tak naprawdę sama nie potrafi radzić sobie z problemami. Zawsze rozwiązywali je inni, zawsze ktoś podejmował za nią decyzje. Najpierw Jim i ciotka, a potem on sam. Wyglądało więc na to, że naprawę przecenił jej siły. Czy miał prawo ją potępiać? Do tej pory był przekonany, że tak, w końcu zawiodła wszystkich. Ale teraz, patrząc na nią — chorą i bezbronną — tracił tę pewność. Jeśli na wieść o śmierci Jima i Lilki także zareagowała w ten sposób? Albo jeszcze gorszy? Nie, nie mógł jej osądzać. W końcu sam też nie był bez grzechu. A ona najwyraźniej część swoich win już odkupiła. Dlatego Harry jej przebaczył.
Znowu rzuciła się na łóżku. I drugi raz. Wyglądało na to, że śni się jej jakiś koszmar. Boże, jak dobrze znał taką mękę...
— Lucy — powiedział cicho, ale dobitnie. — Wszystko w porządku.
Ale ona nie przestała się miotać, otwierała usta, chwytając powietrze i wydawało się, że zaraz zacznie krzyczeć. Syriusz pochylił się nad nią. Przez chwilę się wahał, ale kiedy rzuciła się jeszcze raz, chwycił ją i mocno przytrzymał za ramiona.
— Wszystko w porządku — powtórzył nieco głośniej.
Znieruchomiała, a potem szeroko otworzyła oczy. Przez chwilę patrzyła na niego zupełnie nieprzytomnym wzrokiem i znowu zacisnęła powieki. A on ze zdumieniem uświadomił sobie, że chciałby ją teraz objąć, przytulić do siebie i powiedzieć tak, jak niegdyś, że już jej nie zostawi samej. Ale nie potrafił. Z wielu powodów, o których teraz nie chciał myśleć.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział jeszcze raz, ujmując jej rękę; była przeraźliwie zimna.
Lucy uspokoiła się wreszcie. On siedział przy niej jeszcze kilka minut, ale w końcu zaniepokojony szelestem na korytarzu, znowu zamienił się w psa. Stał przez chwilę, zastanawiając się, co robić, a potem zwinnie wskoczył na łóżko i ułożył się obok kobiety, kładąc łeb na jej ramieniu.
*
Kiedy rano obudziła go pani Pomfrey, prosząc, żeby znowu udał się do gabinetu dyrektora, wszyscy chorzy jeszcze spali. Niechętnie opuścił swoje miejsce obok Lucy i, wciąż oglądając się za siebie, wyszedł ze szpitalnej sali.
30 czerwca 1995 roku, dzień zakończenia roku szkolnego,
dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn, Anglia
Jedno zaklęcie, dwa klucze lekko przekręcone w zamkach i znowu, ciągnąc za sobą kufer, przekroczyła próg rodzinnego domu. W środku było cicho, ciemno i pusto, ponieważ kuzynka Julia dwa dni temu pojechała do Leeds z wizytą do chorej siostry.
Lucy od zawsze czuła dyskomfort, wchodząc do opustoszałych budynków, więc aby dodać sobie odwagi, jednym ruchem różdżki zapaliła światła na całym parterze, a potem powiesiła żakiet na wieszaku, ustawiła bagaż na pierwszym stopniu schodów i powędrowała do łazienki, żeby umyć ręce po podróży.
Kiedy weszła do kuchni, wysprzątanej i bardzo ładnej po niedawnym remoncie, najpierw otworzyła szeroko okno. Chłodny powiew natychmiast wpadł do nagrzanego wnętrza. Tak, niezwłocznie powinna wziąć eliksir nasenny i położyć się do łóżka, ale przedtem miała jeszcze zamiar napić się herbaty i wziąć długą kąpiel. Podsunęła czajnik pod kran, napełniła go, postawiła na ogniu, a następnie nasypała do imbryka sporą ilość aromatycznych listków. W oczekiwaniu aż woda się zagotuje, usiadła przy stole i oparła policzek na nadgarstku. Mimo że, pomna rad i nakazów pani Pomfrey, starała się zachować spokój, poczuła, że zaczynają jej puszczać nerwy. No cóż, ostatnio przeżyła kilka ciężkich i wyjątkowo denerwujących dni, a teraz wreszcie napięcie opadło. To chyba dlatego, że w tym domu było zbyt pusto i zbyt cicho; wydawało się jej, że słyszy każdą myśl. I miała tego naprawdę dosyć.
Nie chciała znowu wracać do wydarzeń ostatnich dni, ale one same pchały się przed oczy. Najpierw to wszystko, co stało się podczas finału turnieju. Wciąż nie mogła zapomnieć paraliżującego strachu — chwytającego ją za gardło, a potem za serce — jaki poczuła na widok Harry'ego wychodzącego z labiryntu z ciałem Cedryka. A potem... Barty. Po co ona tam wtedy poszła? Byłoby lepiej, gdyby nie musiała go oglądać, słuchać obłąkańczych opowieści. Co to było za koszmarne spotkanie! Pomimo tego, że przecież czytała jego akta, wciąż nie mogła uwierzyć, że ten chłopak, którego niegdyś tak dobrze znała, ba — przez chwilę brała nawet pod uwagę możliwość wyjścia za niego za mąż — stał się kimś takim. Szaleńcem i fanatykiem. Boże, co też miał w sobie Voldemort, że ludzie potrafili poświęcić dla niego wszystko? A czy gdyby wtedy nie odtrąciła Croucha, to jego życie potoczyłoby się tak, jak potoczyło?
Uspokój się — napomniała w myślach samą siebie. — Przecież nie jesteś odpowiedzialna za każdą zabłąkaną owcę i za wszystkie nieszczęścia na ziemi.
Do tej pory jednak nie mogła się otrząsnąć z szoku i pozbyć wspomnienia tych wpatrzonych w nią oszalałych oczu. Nie mogła zapomnieć jego śmiechu. I pomyśleć, że przez cały rok szkolny miała go tuż obok siebie. To z tego powodu stary auror wydawał jej się znajomy, mimo iż wcześniej nigdy w życiu go nie spotkała. A potem ten dementor... Na samo wspomnienie zakapturzonej postaci zadygotała. Nic dziwnego, że w tamtej chwili straciła przytomność. Nie odzyskała jej zbyt szybko, kilkanaście godzin przespała ciężkim, pełnym majaków snem. Znowu przychodzili do niej wszyscy, których straciła: Jim, Lilka, rodzice, a nawet... nawet Syriusz. To dziwne, ale kiedy on się pojawił, wszystko znikło, a ona wreszcie mogła spać spokojnie. Potem jeszcze przez dwa dni nie była w stanie podnieść się z łóżka. Mimo że bardzo chciała, przekonana, iż Harry jej potrzebuje. Tak, dowiedziała się o wszystkim, bo nafaszerowana eliksirami, które wmusiła w nią zaniepokojona pani Pomfrey, odbyła bardzo poważną rozmowę z bratankiem i wysłuchała jego relacji z wydarzeń na cmentarzu. Wieść o powrocie Voldemorta przeraziła ją. Zaczęła się bać o chłopca do tego stopnia, że nie chciała go nawet na chwilę spuścić z oczu. W końcu doszła do wniosku, iż tym razem bezwzględnie musi zabrać go ze sobą.
Dyskusja z dyrektorem na temat tego, gdzie Harry powinien spędzać wakacje, nie należała do najprzyjemniejszych. Dumbledore na każdy jej argument miał piętnaście swoich. Wysłuchała więc kolejnego wykładu o przepowiedni i krwi Lilki i wreszcie przyznała mu rację, bo tym razem bezpieczeństwo chłopca było najważniejsze. Jej uczucia i jego smutek stanowiły sprawą drugorzędną. Mimo tego wciąż miała wrażenie, że pozwalając na to, by Vernon zabrał Harry'ego z dworca, znowu zawiodła. Nie zachowała się tak, jak powinna i dlatego podczas pożegnania nie potrafiła spojrzeć bratankowi w oczy. Zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest rozczarowany. Naprawdę wierzył, że tym razem spędzi lato w ich starym domu. A ona nie była w stanie spełnić jego marzenia, co gorsza — napomniana przez dyrektora — nie mogła mu nawet wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Na dodatek nie potrafiła w żaden sposób poprawić jego sytuacji. Jedyne do jej przychodziło do głowy, to absurdalna myśl, że powinna wprowadzić się do Dursleyów.
Woda wreszcie się zagotowała. Lucy wstała z krzesła i sprawnym ruchem nalała wrzątek do imbryka. Wtedy nieoczekiwanie usłyszała za sobą trzask aportacji, który w ciszy panującej w kuchni zabrzmiał niczym pistoletowy wystrzał. Lucy drgnęła przerażona. Jedną rękę przycisnęła do serca, drugą chwyciła różdżkę. Kiedy się odwróciła, ze zdumieniem spostrzegła, że na środku jej kuchni stoi Dumbledore. Czy coś się stało? Przecież ostatnio widzieli się dziś rano. A może dyrektor zmienił zdanie co do wakacyjnych planów Harry'ego? Może znalazł sposób, jak ochronić chłopca pod jej dachem?
— Przepraszam cię za to najście — stary czarodziej był najwyraźniej zakłopotany. — Ale chciałbym z tobą porozmawiać.
— O Harrym? — spytała z nadzieją.
— Nie — przecząco pokręcił głową.
— Proszę usiąść — wskazała mu krzesło i westchnęła, próbując opanować uczucie zawodu i narastającej złości. — Napije się pan herbaty?
— Chętnie — odparł.
W milczeniu wyciągnęła w kredensu naczynia, łyżeczki, cukiernicę, a potem razem z imbrykiem postawiła to wszystko na stole, usiadła naprzeciwko Dumbledore'a i zaczęła nalewać napar do filiżanek..
— W takim razie w czym mogę panu pomóc? — ze wszystkich sił starała się być grzeczna.
— Nie mnie — odparł szybko. — Syriuszowi.
— Syriuszowi? — spojrzała na niego ze zdumieniem. — Ja? W jaki sposób? A w ogóle to co się z nim teraz dzieje?
— Jest w mojej Chacie w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie. Tam, gdzie mieszkali Remus i Andrea. Ale teraz został tam sam. Uważam, że właśnie ty powinnaś do niego pojechać. Nikt inny.
— Dlaczego ja? — zdziwiła się szczerze.
— A kto? No może tylko Remus. Ale on jest nam koniecznie potrzebny tutaj. A Syriuszowi samotność nie służy. Nie uważasz, że jesteś mu coś winna?
— A Harry? Znowu wyląduje u Dursleyów? — położyła nacisk na to zdanie, chcąc dać mu wyraźnie do zrozumienia, że jeszcze nie straciła nadziei. — Nie wybaczy mi, że go tam zostawiłam samego.
— Dobrze wiesz, że musi u nich spędzić przynajmniej część wakacji — powtórzył to samo co rano. — Zwłaszcza teraz. Naprawdę będzie pod dobrą opieką. Wiem, że wciąż masz do mnie żal, ale jeszcze ten jeden raz mi zaufaj.
— Proszę mi wybaczyć, ale ja wciąż będę powtarzać, że miejsce chłopca jest tutaj.
— Na to też przyjdzie czas. Ale teraz pomyśl o Syriuszu.
Wstała od stołu i jak zawsze, gdy była bardzo zdenerwowana, zaczęła chodzić po pomieszczeniu. Syriusz. Świadomość tego, że nie może uzyskać jego przebaczenia, bolała ją od kwietnia jak jątrząca się rana. Myślała o nim tak często, że ostatnio, podczas choroby przyśnił się jej, wręcz miała wrażenie, że nad nią stoi. Może więc to był jakiś znak i powinna spróbować zbliżyć się do niego jeszcze raz? Tylko że...
— Panie profesorze — zatrzymała się naprzeciwko Dumbledore'a. — Oczywiście jeśli trzeba, to pojadę. Ale obawiam się, że Syriusz może sobie nie życzyć, żebym to właśnie ja z nim była. Jest na mnie wściekły.
— Zaręczam, że cię nie wyrzuci — dyrektor uśmiechnął się do niej dobrotliwie.
Czyżby wiedział o czymś, o czym ona nie miała pojęcia? Jak zwykle... Nie, nie będzie go pytać.
— W takim razie dobrze — powiedziała. — Kiedy mam być gotowa?
— Jak najszybciej. Choćby jutro.
— W porządku — skinęła głową. — Przepakuję kufer i pojadę.
— To dla ciebie — Dumbledore sięgnął do kieszeni i położył na biurku tak dobrze znane jej pudełko po landrynkach. Świstoklik. Na samą myśl o takiej podróży poczuła mdłości.
— Dziękuję. I proszę mi jeszcze raz obiecać, że przez ten czas będzie pan uważał na Harry'ego. I że wezwie mnie, jeśli tylko będę mu potrzebna.
— Życzę ci powodzenia — stary czarodziej wolno podniósł się zza stołu, nie kończąc herbaty. — I naprawdę nie martw się o chłopca.
Łatwo mu mówić. Nie martw się. Jak mogłaby być spokojna, mając świadomość, że tak niewiele brakowało, aby straciła ostatnią osobę, jaka jej pozostała na świecie.
Kiedy Dumbledore teleportował się, znów usiadła za stołem i wpatrzyła się w jeden punkt na ścianie. W porządku, pojedzie do Syriusza. I niech się dzieje, co chce...
Dopiła herbatę i, nieuważnym ruchem strącając na podłogę świstoklik, podniosła się z krzesła. Wiedziała, że powinna jak najszybciej przygotować się do wyjazdu, zażyć wreszcie eliksiry i przespać choć kilka godzin. Było już późno, a ona miała przed sobą bardzo ciężki dzień.
Rozdział I
STROMY BRZEG
1.
Noc z 1 na 2 lipca 1995 roku,
Jeszcze Bardziej Zakazany Las, gdzieś w Anglii
Mocno przywarła do drzewa. Wyglądało na to, że w końcu natknęła się na jakieś wielkie zwierzę, być może nawet na dźwiedzia. Jeśli tak, to niezwłocznie powinna zacząć odmawiać ostatni pacierz. Nawet z różdżką miałaby małe szanse w takim spotkaniu...
Szelest stawał się coraz głośniejszy. Coraz wyraźniej słyszała stąpanie i trzask łamiących się gałęzi. Wreszcie tajemnicze zwierzę wyłoniło się z zarośli.
Boże! — ulga, jaką poczuła o mało nie przyprawiła jej o utratę świadomości.
To nie był dźwiedź, tylko wielki czarny pies. Tym razem nie miała żadnych wątpliwości, kogo widzi przed sobą. Zadrżała. Sama nie potrafiła określić czy z zimna, czy z nerwów, czy ze wzruszenia. A kudłacz na jej widok zatrzymał się. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie, aż wreszcie w mgnieniu oka zamienił w człowieka.
— Syriusz — wyszeptała.
Black odrzucił do tyłu włosy i z wahaniem zbliżył się do niej.
— Lucy? — w jego głosie słyszała niedowierzanie. — Co ty tu robisz?
W pierwszej chwili nie była w stanie wykrztusić ani słowa; nie mogła uwierzyć, że to nie sen ani wytwór jej zmęczonego umysłu, że on przed nią stoi, że jest tu naprawdę. Bogu dzięki... Chyba nigdy w życiu nie cieszyła się tak bardzo na czyjś widok. Nareszcie poczuła się bezpiecznie.
— Przyjechałam do ciebie — odpowiedziała wreszcie, z trudem podnosząc się z ziemi. Była potwornie zmęczona i zmarznięta.
— Do mnie? — Syriusz wciąż nie odrywał od niej wzroku. A ona, stojąc naprzeciwko niego i patrząc mu prosto w oczy, nie potrafiła zupełnie nic wyczytać z tego spojrzenia.
— Remus musiał zostać w Londynie, więc Dumbledore zdecydował, że ja powinnam go zastąpić — wyjaśniła.
— Dumbledore zdecydował — powtórzył wolno. — A ty oczywiście robisz wyłącznie to, co on ci każe — dodał z ironią.
No tak, zaczyna się...
— Nie, Syriusz, ja... — chciała mu za wszelką cenę wytłumaczyć, że się myli, że ona też jest przekonana, iż powinna być teraz właśnie tu.
— Znowu zostawiłaś Harry'ego — nie dał jej dojść do słowa.
Na dźwięk jego głosu zesztywniała. To było jedno wielkie oskarżenie. Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę i spuściła głowę. Bardzo zależało jej na tym, by z nim porozmawiać spokojnie i rzeczowo, ale to najwyraźniej było niemożliwe. Zbyt silne emocje wywoływali w sobie nawzajem, i to niekoniecznie pozytywne. Powinna jednak przynajmniej spróbować opanować sytuację, mimo iż straciła już prawie całą pewność siebie i jasność umysłu.
— Harry jest u Dursleyów — odpowiedziała cicho.
— Pozwoliłaś na to? — rzucił tym samym lodowatym tonem.
Spojrzała na niego. Miał dziwny wyraz twarzy, a w ciemnościach, rozświetlanych tylko bladym światłem różdżki, jego rysy wyostrzyły się. Wyglądał tak groźnie, że naprawdę poczuła strach. Merlinie, a może w ogóle powinna się go bać? Nie, co za niedorzeczność. Przecież Dumbledore nie wysłałby jej w to miejsce, gdyby choć podejrzewał, że czyha tu na nią jakieś niebezpieczeństwo. Ale z drugiej strony, przecież już nie raz przekonała się, że profesorowi nie można ufać do końca...
— Nie miałam nic do gadania — powiedziała, ze wszystkich sił starając się opanować drżenie głosu. — Dyrektor tak postanowił — dokończyła, zanim zdołała sobie uświadomić, jak on może przyjąć jej następną wypowiedź na temat poleceń starego czarodzieja.
— Dyrektor, znowu dyrektor — zdenerwował się Syriusz. Najwidoczniej miał o coś żal do Dumbledore'a, skoro tak reagował na każdą wzmiankę o nim. — Chyba jakoś to uzasadnił?
Boże, dlaczego w tym lesie jest tak zimno?
— Jego zdaniem to jedyny sposób, żeby Harry był bezpieczny — odparła, opierając się o drzewo.
— U Dursleyów? — zdumiał się Syriusz. — Z jakiej racji? Harry powinien być z tobą — dodał z naciskiem.
— To ty nic nie wiesz... — domyśliła się i westchnęła ciężko. Wielogodzinna podróż, nerwy, samotne błąkanie się po chaszczach zaczynały o sobie przypominać coraz intensywniej, a tu zanosiło się na poważną dyskusję.
— O czym nie wiem?
— Dumbledore twierdzi, że Harry jest bezpieczny wyłącznie u Petunii — powiedziała niepewnie.
— U Petunii? Co za bzdura? — Syriusz był tak zaskoczony, że aż zamrugał powiekami. — Dlaczego?
— Chodzi o to, że Lilka dobrowolnie oddała za niego życie i ta jej ofiara wciąż go chroni przed Voldemortem. Ale żeby ochrona trwała, Harry musi nazywać domem miejsce, w którym mieszka ktoś z rodziny Evansów. Widzisz, gdyby nawet moja ciotka żyła, a ja... ja bym wtedy nie wyjechała... — zawahała się — to żadna z nas nie dostałaby chłopca. Jeszcze wczoraj próbowałam przekonać dyrektora, żeby puścił Harry'ego ze mną, przynajmniej na te dwa miesiące, ale on się nie zgodził.
Syriusz przez długą chwilę patrzył na nią bez słowa. Był skupiony i najwyraźniej myślał o tym, co przed chwilą powiedziała.
— To wszystko prawda? — spytał wreszcie.
— Myślisz, że zostawiłabym chłopca dobrowolnie? — nie wytrzymała.
— Nie wiem — wzruszył ramionami.
No tak, absolutnie nie miał powodu, aby jej ufać. Gdy to sobie uświadomiła, poczuła się okropnie; przez chwilę nawet żałowała, że w ogóle zgodziła się tu przyjechać.
— Kiedy się o tym dowiedziałaś? — najwyraźniej nie uważał tematu za zakończony.
— W marcu. Po twoim drugim włamaniu do zamku. Chciałam wtedy wywieźć Harry'ego do Stanów — odpowiedziała, osuwając się wolno na ziemię po pniu drzewa. Musiała to zrobić, bo naprawdę nie miała już siły stać.
— Źle się czujesz? — pochylił się nad nią, najwyraźniej zaniepokojony. Wręcz sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał jej ostatniej wypowiedzi. To było... miłe z jego strony. I w tej sytuacji trochę nieprawdopodobne, ale najwyraźniej cuda się zdarzają.
— Niedawno chorowałam — wyjaśniła. — Szybko się męczę.
Znowu zamilkł i przez długą chwilę rozważał coś w myślach.
— Czy moglibyśmy później dokończymy tę rozmowę? — zapytała z wahaniem.
— Dobrze — odezwał się w końcu, siadając obok niej.
— Dziękuję — wyszeptała.
I po raz kolejny pomiędzy nimi zapadła cisza. Lucy miała wrażenie, że sekundy rozciągają się wręcz w nieskończoność.
— Powiedz mi — zaczął wreszcie Syriusz, którego najwyraźniej zaczął dręczyć jakiś nowy problem — dlaczego ty w ogóle błąkasz się po tym lesie? Dumbledore nie dał ci świstoklika?
— Dał, ale ja wolałam jechać samochodem — odpowiedziała. — Tylko że zabłądziłam. Próbowałam znaleźć drogę... — dodała ciszej.
— Zwariowałaś?! — nagle popatrzył na nią dokładnie w taki sam sposób jak przed laty. Z politowaniem. — Czy ty czasem myślisz? Pchać się samochodem do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu?
— Wydawało mi się, że to dobry pomysł — stropiła się niczym mała dziewczynka.
— To co się w takim razie stało z twoim autem?
— Wpadło do dołu na jakiejś polanie. Nie mogłam go stamtąd wydostać.
— Trzeba było użyć zaklęcia wyciągarki — zaproponował natychmiast.
— Nie mogłam użyć żadnego zaklęcia — pokręciła przecząco głową. — Zgubiłam różdżkę. Upuściłam ją i potoczyła się gdzieś w krzaki. Nie mogłam znaleźć... — zdając mu relację ze swoich przygód czuła się coraz bardziej głupio. Naprawdę, organizując tę wyprawę na własną rękę, zachowała się jak idiotka.
— Nie użyłaś Lumos?
— Zapomniałam — wyszeptała, coraz dosadniej klnąc w duchu własną bezmyślność. Jak mogła nie wpaść na tak oczywiste rozwiązanie?
— A gdzie konkretnie zgubiłaś różdżkę i samochód?
— To była taka duża polana z głębokim, zarośniętym dołem na samym skraju.
— Czego jak czego, ale polan i dołów to tu nie brakuje — w zamyśleniu założył za ucho kosmyk włosów. — Ile czasu błądziłaś po okolicy?
— Prawie trzy godziny — odparła, spoglądając na fosforyzujące wskazówki zegarka.
— Trzy godziny... — zastanowił się. — W takim razie poszukiwania zajmą nam dużo czasu. Chyba to też powinniśmy odłożyć na później.
Na później? Zaniepokoiła się trochę, w samochodzie zostawiła swoje rzeczy, w tym także — i tu już popisała się wyjątkową głupotą — lekarstwa, i chciała je odzyskać jak najszybciej. Gdyby tak postarała się i zebrała siły...
— A może dziś spróbujemy...? — spojrzała na niego niepewnie. Wciąż nie mogła precyzyjnie określić uczucia jakie w niej budził. Strach? Respekt? Zawstydzenie?
— Nie — pokręcił przecząco głową. — Załatwimy to jeszcze inaczej. Odprowadzę cię do domu, bo to już naprawdę blisko, a sam pójdę po twoich śladach. Tak będzie najlepiej. I najszybciej — dodał.
Spojrzała na niego, ale nie miała śmiałości powiedzieć, że niespecjalnie podoba się jej ten pomysł. Przede wszystkim dlatego, że na myśl o tym, iż ma zostać sama w Chacie czuła nieopisany lęk. Od dziecka bała się ciemności i samotności. A tu jeszcze ten las... Jednak z drugiej strony... Propozycja Syriusza naprawdę była rozsądna. On najwyraźniej dobrze zna tę okolicę i wie, jak unikać niebezpieczeństw. Ona mogła mu tylko przeszkadzać w poszukiwaniach, a przecież nie ma na co czekać. Powinna się więc wziąć w garść i przestać histeryzować.
— Dobrze — zgodziła się wreszcie. — Zrobimy, jak proponujesz.
— To chodźmy — podniósł się z ziemi, a potem podał jej rękę i pomógł wstać. — To naprawdę bardzo blisko. Dziesięć minut i będziemy na miejscu. Dasz radę?
— Tak — przytaknęła gorliwie.
Ruszył pierwszy, a ona westchnęła ciężko i — zupełnie nie wiadomo czemu — pełna nie najlepszych przeczuć, podążyła za nim.
2.
2 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Obudził ją natrętny promień słońca od kilku minut uparcie przewiercający się przez zasłonkę. Nie miała nic przeciwko temu, że grzał ją w policzek, ale kiedy sięgnął oczu, poruszyła się niespokojnie, chcąc odsunąć się z jego pola rażenia. Nie udało się, więc przesunęła poduszkę, a potem niechętnie rozwarła powieki. Nad sobą zobaczyła skośny, lekko pociemniały drewniany sufit.
Przez chwilę w ogóle nie mogła sobie uzmysłowić, gdzie jest. Już zaczynała się niepokoić, gdy w końcu dotarło do niej, że to przecież cel jej wczorajszej wyprawy — Chata Dumbledore'a. Bogu dzięki...
Kiedy w nocy przekroczyła wreszcie próg tego domu, była tak potwornie zmęczona, że nic jej nie obchodziło. Nie miała siły nawet na to, aby rozejrzeć się po wnętrzu. A kiedy Syriusz przyprowadził ją do tego pokoju, natychmiast padła jak kłoda na łóżko i dosłownie po kilku minutach zasnęła. Nie myślała już nawet o tym, że zostanie sama w domu.
Ciekawe, jak długo spała? Wyciągnęła rękę i po omacku sięgnęła po zegarek. Merlinie, prawie południe! Chyba trochę przesadziła z tym odpoczynkiem. Wolno podniosła głowę, a potem usiadła, krzywiąc się z bólu. No tak, zakwasy po wczorajszym spacerze. Na dodatek drapało ją w gardle, najwyraźniej się przeziębiła. Serce też biło zdecydowanie za szybko, powinna natychmiast zażyć eliksir, oczywiście o ile Syriuszowi udało się odnaleźć samochód i sprowadzić go tutaj. Trzeba to zaraz koniecznie sprawdzić. Cholera, że też nie pomyślała i nie zabrała lekarstw ze sobą... Zupełny brak wyobraźni i rozsądku.
Jeszcze przez chwilę siedziała na łóżku, rozcierając zesztywniałe mięśnie i z zaciekawieniem rozglądała się dookoła. Pokój był urządzony raczej skromnie. Drewniane ściany, szerokie łóżko, nocna szafka, stół, dwa krzesła, kilka sosnowych półek, szafa. Wszystko puste, najwidoczniej oczekujące na przybycie gościa.
Wreszcie stwierdziła, że już czuje się nieco lepiej. Wstała więc, poprawiła podkoszulkę i boso podeszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, na najwyższym stopniu schodów zobaczyła swój kufer, a na nim różdżkę. A więc Syriusz odnalazł wszystkie jej zguby. Bogu dzięki.
Chwyciła smukłe drewienko tak szybko, jakby obawiała się, że za chwilę znowu je straci. Przez chwilę przyglądała mu się z uwagą, jakby sprawdzając, czy wszystko jest w porządku, a potem rzuciła na bagaż zaklęcie ćwierćwagi i przeniosła go do pokoju. Wyciągnęła ze środka pudełeczko z lekarstwami, przybory do mycia i ubranie na zmianę, a resztę rzeczy, w tym także książki, przelewitowała na stół. Potem zajmie się przystosowywaniem tego wnętrza do swoich potrzeb, najpierw powinna samą siebie doprowadzić do kultury. Wyjęła buteleczkę z eliksirem konwaliowym, odkręciła ją i staranie odmierzyła potrzebną dawkę. Potem sięgnęła po lusterko. Kiedy w nie spojrzała, jęknęła — przypominała starą miotłę własnej ciotki. Wczorajsza wędrówka zdecydowanie zaszkodziła jej włosom. Nie pomogło nawet to, że bardzo starannie spięła je spinką.
— Kto mi powie, że warkocze
Nie są dobrym wynalazkiem
Tego zaraz w wodzie zmoczę
I przejadę go żelazkiem — powiedziało zwierciadło znudzonym tonem.
— Dziękuję ci bardzo za radę — mruknęła ironicznie. — Ale nie skorzystam. Chyba jestem już na to trochę za dużą dziewczynką, nie uważasz?
— Lepiej warkocz mieć na głowie, niźli krzaki i sitowie.
— Trujesz, złotko — mruknęła, chowając je z powrotem do kosmetyczki. A swoją drogą w sprzyjającej chwili powinna zapytać Syriusza, czy przypadkiem nie ma czegoś wspólnego z tym złośliwym przedmiotem.
Zebrała wszystkie potrzebne rzeczy i wyszła na korytarz. Tam zatrzymała się na chwilę i popatrzyła na oranżerię, która znajdowała się dokładnie na wprost wejścia do pokoju, w którym spała. Merlinie, cóż za niesamowity dom! Naprawdę podobał się jej coraz bardziej.
Schodziła na dół, trzymając się ściany, bo nie chciała spaść ze stromych schodów. Zatrzymała się dopiero na ostatnim stopniu i przez chwilę nasłuchiwała, ale ciszy nie mącił żaden dźwięk. Syriusza najwyraźniej nie było. Czyżby znowu dokądś poszedł?
Rozejrzała się po kuchni. Pomieszczenie wyglądało tak samo, jak je zapamiętała ze swojej poprzedniej wizyty, tyle że teraz panował tu nieopisany bałagan, na który w nocy zupełnie nie zwróciła uwagi. Brudne naczynia prawie kipiały ze zlewu, krzesła w jakiś dziwny sposób rozpełzły się po wszystkich kątach, przy drzwiach widniały błotniste ślady psich łap, na stole stał dzbanek i kubek z niedopitą herbatą, wszędzie zaś tkwiły kawałki nadpalonych świec. Było ich kilkadziesiąt, miała wręcz wrażenie, że zajmują każde wolne miejsce.
Westchnęła i jeszcze raz z niedowierzaniem omiotła wzrokiem to pobojowisko. Dobrze pamiętała, że Syriusz przeszedł w rodzinnym domu niezłą szkołę porządku i w porównaniu chociażby z Jamesem mógł uchodzić za wzór pedanta. No cóż, albo się trochę zmienił przez te lata, albo miał coś ważniejszego na głowie. Powinnam go poszukać...
Kiedy po kilkunastu minutach odświeżona wyszła z łazienki, czuła się już o wiele lepiej. W kuchni napiła się jeszcze zimnej gorzkiej herbaty i już miała wyruszyć na poszukiwania swojego towarzysza, gdy jej wzrok padł na drzwi do jego pokoju. Nie miała pewności, czy były uchylone już wcześniej, czy też może Syriusz wrócił. Postanowiła to sprawdzić. Mocno zapukała, ale nikt jej nie odpowiedział. Otworzyła więc drzwi szerzej i, sama nie wiedząc dlaczego, weszła do środka i uważnie rozejrzała się po wnętrzu.
Pokój był bardzo duży, kwadratowy i, co najdziwniejsze, nie posiadał ani jednego okna, tylko oszklony sufit, przez który widać było niebo i gałęzie roślin z oranżerii. Jedną ścianę zajmowały książki, a na pozostałych powieszono przeogromną ilość półek, zastawionych najrozmaitszymi słojami, pudełkami, puszkami, koszykami i flakonikami, których przeznaczenia Lucy nie potrafiła sobie nawet wyobrazić. W kącie spostrzegła też wyprowadzony przez sufit w niebo teleskop.
Było tam jeszcze łóżko, równo zaścielone. Widocznie tego nawyku Syriusz jednak się nie pozbył. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że u wezgłowia leży spory stosik książek, świadczący o tym, że lokator odrabia intensywnie kilkunastoletnie zaległości. Odruchowo wzięła do ręki tom, który leżał na samym wierzchu. Hrabia Monte Christo i jeszcze Nędznicy. Boże... Cofnęła się gwałtownie i wtedy poczuła, że coś potrąciła nogą. Pochyliła się. Kubek, najwyraźniej zapomniany, toczył go podłodze. Podniosła go i postawiła na stole, tuż obok całej baterii butelek z eliksirami. Ileż tego było! Zaintrygowana, wzięła do ręki pierwszy z brzegu. Nazwa, starannie wykaligrafowana na nalepce, zupełnie nic jej nie mówiła. Odkręciła więc zakrętkę i powąchała płyn. Pachniał znajomo. Szybko przypomniała sobie, że to bardzo silny eliksir uspokajający, ten sam, którym kilkakrotnie napoiła ją pani Pomfrey. Następna buteleczka — eliksir nasenny, kolejna — środek na poprawę nastroju i jeszcze kilka preparatów na podniesienie odporności. Jeszcze raz popatrzyła na tę całą aptekę i posmutniała. Zrobiło jej tak strasznie żal Syriusza. Eliksiry, książki i te świece. Tu też było ich dużo. Za dużo...
Nagle gdzieś za domem coś stuknęło bardzo głośno, metalicznie. Lucy natychmiast oprzytomniała.
Muszę go znaleźć.
Zamknęła za sobą drzwi pokoju, szybkim krokiem przemierzyła kuchnię, sień i wyszła na zewnątrz. Słońce przebijało się przez gęstniejące chmury, a powietrze pachniało lasem. Mocno odetchnęła, a potem z uśmiechem popatrzyła na wędrującą łąkę, która akurat teraz rozpościerała się między Chatą, a skrajem lasu. Jeszcze przez chwilę wsłuchiwała się w brzęczenie owadów i melodyjny śpiew jakiegoś zupełnie nieznanego ptaka, a potem, znowu krzywiąc się z bólu, bo zmęczone mięśnie przypomniały o sobie, zeskoczyła z kamiennych bloków pełniących funkcję schodów. Skręciła za róg z zamiarem okrążenia domu i wtedy zobaczyła wybebeszonego landrovera, przy którym leżało coś dużego i metalowego, ani chybi silnik. I w tym czymś grzebał Syriusz. Był tak pochłonięty swoją pracą, iż nawet nie usłyszał, że ktoś przyszedł. Przez chwilę stała bez ruchu i patrzyła na niego. W ciemnościach nocy było jej łatwiej znieść konfrontację z nim, niż za dnia. Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej nieswojo. Znowu pojawił się... Co? Strach? Respekt? Zawstydzenie? Nagle zapragnęła zawrócić, schować się w swoim pokoju i nie wychodzić z niego przez najbliższe tygodnie.
No dobrze, to co w takim razie? Cały czas będzie się przed nim ukrywać? To niemożliwe.
— Dzień dobry — przemogła się i zawołała nieco drżącym głosem.
Syriusz drgnął, najwyraźniej przestraszony.
— Przepraszam — stropiła się na ten widok.
Odwrócił się. Twarz, ręce i mankiety koszuli podwiniętej równo z łokciami miał pobrudzone smarem. Patrzyła na niego bez słowa. W pełnym świetle dokładnie widać było wszystkie spustoszenia, jakie w jego wyglądzie zrobił Azkaban i rok ciągłego ukrywania się. Nienaturalną bladość, sieć delikatnych zmarszczek na czole i policzkach, włosy pozbawione połysku, ale wciąż zadziwiająco czarne, bez jednej srebrnej nitki. No i tę chudość. Jednak mimo wszystko musiała przyznać, że wciąż był przystojny. Należałoby go tylko trochę odkarmić, ale w tym to już jej głowa.
— Wyspałaś się? — mrużąc oczy, zadał jej najbardziej banalne pytanie z możliwych.
— Tak — potwierdziła gorliwie. — Długo szukałeś? — wskazała ręką na samochód.
— Ponad dwie godziny.
— Coś się zepsuło?
— Tak — skinął głową. — Miska olejowa. W drodze załatwiłem sprawę zaklęciem, ale żeby porządnie naprawić, trzeba było rozkręcić.
Nie musiała długo myśleć, aby dojść do wniosku, że to rozkręcanie sprawiło mu przyjemność. Zastanawiała się, co odpowiedzieć, ale on najwyraźniej zupełnie inaczej zinterpretował jej milczenie.
— Nie bój się. Naprawdę się na tym znam.
— Naprawdę o tym wiem — spojrzała mu prosto w oczy. — Jeśli chcesz, możesz go rozłożyć na śrubki. Tylko złóż tak, żeby ich potem zbyt wiele nie zostało — odważyła się nawet na mały żart.
— To może trochę poczaruję, a on potem będzie latał — nieoczekiwanie uśmiechnął się do niej swoim dawnym, łobuzerskim uśmiechem. Na ten widok zrobiło się jej trochę lżej na sercu.
— Niech cię ręka boska broni! — pogroziła mu palcem. — Mnie naprawdę wystarcza, że on jeździ.
— Jak chcesz — wzruszył ramionami i ręką uzbrojoną w śrubokręt podrapał się po nosie, oczywiście brudząc go smarem.
Lucy na ten widok uśmiechnęła się do siebie, a potem podeszła do auta i zerknęła na tylne siedzenie, sprawdzając, czy nic na nim nie zostało. Ale zobaczyła tylko źdźbła trawy, kawałki gałęzi, liście.
— Co to za bałagan? — spytała ze zdumieniem.
— Hołota z bagien już zaczęła sobie wić gniazda — wyjaśnił, stając za nią. — Musiałem tałatajstwo wypłoszyć. Potem to sprzątnę — dodał, nieświadomie podciągając rękaw koszuli jeszcze wyżej.
— Dobrze — zgodziła się, odruchowo spoglądając na jego odsłonięte ramię. I w jednej chwili zrobiło się jej zimno. Zobaczyła tam bowiem okropną, poszarpaną bliznę, najwyraźniej po otwartym złamaniu.
Syriusz natychmiast zorientował się w czym rzecz i błyskawicznie opuścił rękaw, rozwijając go aż po nadgarstek.
— Idź do domu! — rozkazał jej ostro.
— Syriusz... — zaczęła cicho.
— Idź do domu! — powtórzył tym samym tonem.
Nie śmiała mu się sprzeciwić. Spuściła głowę, odwróciła się i szybko pobiegła w kierunku wejścia do Chaty.
Kiedy wpadła do kuchni, wciąż jeszcze była przerażona. Usiadła na pierwszym z brzegu krześle i bezmyślnie wpatrzyła się w kapiący zlew.
Boże, przecież wiedziała, zdawała sobie sprawę, że miał za sobą piekło. Że wszystko to, co sama przeżyła to nic, w porównaniu z niesprawiedliwością i krzywdą, jaka spotkała jego. Ale dopiero w tej chwili, teraz, kiedy na własne oczy zobaczyła pierwszy dowód jego cierpień, takie słowa jak „aurorskie śledztwo", „przesłuchanie groźnego przestępcy" czy „wyrok" wyczytane niegdyś w aktach, przestały być dla niej abstrakcją, a stały się czymś rzeczywistym, bliskim. Za bliskim.
Boże...
Poczuła, że za chwilę się rozpłacze.
Nie, nie powinna się rozklejać. Nie może, nie ma prawa. Skoro ma tu z nim być, skoro ma mu pomóc, powinna być silna i nie sprawiać żadnych problemów.
Wstała i uważnie rozejrzała się po kuchni.
Tak, sprzątanie to bardzo dobre zajęcie.
3.
Noc z 5 na 6 lipca 1995 roku,
Chata Dumbledore'a, Jeszcze Bardziej Zakazany Las
Westchnęła, mocniej ścisnęła poduszkę i przewróciła się na drugi bok.
Nie mogła zasnąć.
Znowu.
Denerwowało ją to coraz bardziej. Chciała choć na kilka godzin odciąć się od rzeczywistości, pozbyć natrętnych myśli i odpocząć. Niestety, sen nie przychodził. Może dlatego, że w pokoju panowała okropna duchota; ciepło biło od nagrzanego w ciągu dnia dachu, a przez otwarte na oścież okno nie wpadał ani jeden powiew wiatru. Wydawało się, że powietrze stoi w miejscu.
Merlinie, przydałaby się burza... Zrzuciła z siebie powłoczkę (kołdra leżała na podłodze już od kilku godzin), oparła się na łokciu i sięgnęła po szklankę, w której, niestety, została już tylko odrobina wody. Lucy wypiła ją duszkiem, ale wciąż czuła pragnienie. Wstała z łóżka i powędrowała do drzwi. Oczami przyzwyczajonymi do ciemności widziała wyraźnie wszystkie sprzęty, więc nie musiała zapalać lampy. Delikatnie nacisnęła klamkę, starając się nie narobić hałasu. Minęła korytarzyk, stanęła na najwyższym stopniu i niechętnie popatrzyła na schody. Nie znosiła ich, były zdecydowanie zbyt strome. Pewnego dnia na pewno skręci sobie na nich kark.
Weszła do kuchni i rozejrzała się dookoła. Spod drzwi pokoju sączyło się łagodnie światło małej czarodziejskiej latarni. Lucy zdążyła zauważyć, że Syriusz zawsze tak sypiał, najwyraźniej bał się ciemności. To także wyjaśniało tę ogromną ilość świeczek, którą pierwszego dnia musiała poodrywać od domowych sprzętów i pochować do szuflad.
Wciąż starając się zachowywać jak najciszej, wyjęła z kredensu szklankę i nalała do niej wody. Wolno sącząc płyn, podeszła do okna. Usiadła na szerokim parapecie, bokiem do szyby. Postawiła naczynie obok siebie, podkuliła nogi i objęła je ramionami. Przez długą chwilę trwała w bezruchu, patrząc na rysującą się za oknem ciemną plamę lasu. Im dłużej tak siedziała, tym bardziej nie chciała wracać na górę, tu było o wiele chłodniej i przyjemniej.
Miała za sobą wyjątkowo ciężkie dni. Po tamtym nieoczekiwanym wybuchu, Syriusz zaczął zachowywać się dziwnie i zupełnie irracjonalnie. Wyraźnie jej unikał, prawie się nie odzywał — no, chyba, że to było naprawdę konieczne, a kiedy ośmieliła się go o coś zapytać, odpowiadał półsłówkami. Miała wręcz wrażenie, że nie zauważa jej obecności. Najczęściej przesiadywał całymi godzinami w pokoju albo uciekał do lasu, a ona tkwiła samotnie w domu, zastanawiając się, w czym rzecz. Znosiła tę sytuację tym gorzej, że ich pierwsze spotkanie nie zapowiadało takiego obrotu spraw. Oczywiście jadąc tu, nie miała złudzeń, że zostanie mile przyjęta, była przygotowana na wymówki i nieprzyjemne uwagi. Teraz jednak dochodziła do wniosku, że obojętność jest zdecydowanie gorsza, niż otwarta wrogość lub potępienie. Najwyraźniej Syriusz chciał ją ukarać właśnie w taki sposób. Przede wszystkim za to, że wtedy uciekła, a także za to, że teraz tu przyjechała, przywożąc ze sobą wspomnienia.
Nagle coś na moment przysłoniło sączące się przez szczelinę światło, a potem usłyszała odgłosy — stuknięcie, przesuwanie jakichś przedmiotów, wreszcie kroki. Drzwi skrzypnęły cicho, na kuchennej ścianie pojawił się duży chyboczący cień.
Syriusz. Lucy mocnej wtuliła się w kąt okiennej wnęki i wstrzymała oddech. Nie miała pojęcia, co robić. Z jednej strony wiedziała, że powinna się odezwać, dać mu jakiś znak, że tu jest, ale z drugiej — pomyślała, że będzie lepiej, jeśli zostawi go samemu sobie. Może jej nie zauważy...
Black — tak samo jak ona przed kilkunastoma minutami — sięgnął po szklankę i odkręcił kran. Potem odwrócił się, a Lucy prawie zupełnie przestała oddychać. Podniósł wzrok i...
— Co tu robisz? — zapytał szybko.
— Przyszłam, bo nie mogę spać — wyjaśniła prawie szeptem.
— Duszno — mruknął.
— Okropnie — potwierdziła gorliwie.
Za wszelką cenę chciała podtrzymać tę konwersację, pierwszą od kilku dni, ale czuła w głowie okropną pustkę. Tymczasem Syriusz postawił na stole swoją szklankę i zbliżył się do okna.
Spoglądali na siebie w milczeniu, wreszcie on odezwał się pierwszy, cichym lekko zachrypniętym głosem:
— Byłoby lepiej, gdybyś poszła do siebie.
Znowu chciał się jej pozbyć. Dlaczego?
— Uważam, że będzie lepiej, jeśli zostanę właśnie tu — powiedziała ku swojemu własnemu zaskoczeniu. To chyba ciemność sprawiła, że poczuła taki nagły i nieoczekiwany przypływ odwagi.
Nic już nie odrzekł, tylko ciężko oparł się o parapet w pewnej odległości od niej. Próbując ze wszystkich sił opanować zdenerwowanie, przypatrywała mu się ukradkiem. Po raz kolejny od dnia przyjazdu starała się odnaleźć w nim coś z chłopaka sprzed lat.
Tamten Syriusz był inny.
Śmiał się zaraźliwie i zawsze umiał znaleźć dobre strony nawet najbardziej beznadziejnych sytuacji. Sprawiał wrażenie, jakby potrafił rozwiązać każdy problem, a gdy się na nią wściekał, to wiedziała o tym cała wieża Gryffindoru z przyległościami. Tak milczącego widziała go tylko raz, tamtego dnia, kiedy uciekł z domu. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że teraz cierpi o wiele bardziej. Boże, czy można mu w ogóle jakoś pomóc? A jeśli tak, to czemu on jej tego nie chce ułatwić? Czemu zachowuje się tak, jak gdyby miał zamiar ukryć przed nią wszystkie myśli i uczucia? Tak jakby jej wcale nie potrzebował. Tak jakby nie potrzebował nikogo...
Spojrzała na niego jeszcze raz. Wciąż stał ze spuszczoną głową, a długie włosy całkowicie zasłaniały mu twarz. Zapewne nie spodziewał się, że spotka ją w środku nocy w kuchni, bo miał na sobie podkoszulek z krótkim rękawem. Blizna na jego ramieniu była dobrze widoczna nawet w tak skąpym oświetleniu. Lucy, nauczona niemiłym doświadczeniem, nie chciała na nią patrzeć, ale nie potrafiła przestać tego robić, to było silniejsze od niej.
Syriusz podniósł głowę tak szybko, że nie zdążyła odwrócić wzroku. Zamarła. Ale on nie odezwał się, tylko patrzył na nią w taki sposób... Inaczej niż do tej pory.
— Jesteś okropnie uparta — powiedział.
— Zawsze byłam — wyszeptała. — Kiedy uważałam, że warto.
Nic nie odparł, tylko szybkim ruchem odgarnął włosy z czoła. Tym razem nie robił zupełnie nic, żeby zasłonić ramię. Dlatego zupełnie przestała rozumieć jego zachowanie, nie było w nim ani odrobiny konsekwencji.
Jeszcze raz mimowolnie popatrzyła na bliznę. Wzrok Syriusza powędrował za jej spojrzeniem.
— Aurorzy? — znowu spytała zanim zdążyła pomyśleć.
— A kto? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — To cały mój proces.
Znowu zamilkł. Najwyraźniej wspomnienie tamtych chwil wciąż bolało. Ją także.
— Syriusz... — chciała mu powiedzieć jak bardzo jest jej żal tego wszystkiego, co wtedy stracili, ale znowu nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Wszystkie wydawały się tak przeraźliwie banalne. Boże, dlaczego zupełnie nie potrafili ze sobą rozmawiać? No tak, rozdzielono ich zanim zdążyli się tego nauczyć, a teraz najwyraźniej było już za późno. Tyle spraw stało między nimi, a czy coś jeszcze w ogóle ich łączyło? Oprócz troski o Harry'ego?
— Syriusz... — powtórzyła jego imię, bo już nie mogła znieść tego napięcia, a chcąc jakoś okazać mu swoje wsparcie, swoją dobrą wolę, łagodnie pogłaskała go po ramieniu. Odsunął się od niej gwałtownie, jakby jej dotyk go sparzył. Spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami. Nie spodziewała się takiej reakcji — przed chwilą był zupełnie spokojny i opanowany. A teraz... Stał na środku kuchni, oddychając ciężko. Wreszcie ruszył w kierunku drzwi do pokoju. Lucy jak skamieniała patrzyła w ślad za nim, jednocześnie zastanawiając się intensywnie — co robić?
— Syriusz! — zawołała i szybko zeskoczyła z parapetu, strącając jednocześnie szklankę.
Głośny trzask upadającego na podłogę naczynia wypełnił kuchnię. Odłamki szkła i woda rozprysły się dookoła.
On nie zareagował, ani na jej głos, ani na hałas. Lucy dogoniła go, gdy już przekraczał próg swojego pokoju i mocno chwyciła za ramię.
— Syriusz!
— Nie dotykaj mnie! — strząsnął jej dłoń, jakby naprawdę była z rozgrzanego żelaza i popatrzył na nią ze złością. — Czego chcesz?
— Chcę ci pomóc — powiedziała cicho, zdając sobie sprawę z tego, jak beznadziejnie głupio brzmią te słowa. Ale była zbyt zdenerwowana, by układać logiczne przemowy i zbyt zdesperowana, by pozwolić mu teraz odejść. Musiał z nią wreszcie porozmawiać!
— Ty chcesz mi pomóc? — w jego głosie zabrzmiała kpina. — Ty?
— Ja! — za wszelką cenę starała się opanować. — Ale nie wiem, w jaki sposób.
— Ty? — powtórzył tym samym tonem.
— Tak cię to dziwi? — poczuła się urażona. Dlaczego wciąż oceniał ją przez pryzmat tego jednego, jedynego uczynku?
— Nie sądziłem, że stać cię na samarytańskie odruchy...
— Nie mów tak!
— A jak mam mówić? — wzruszył ramionami. — A może powinienem się rozpłakać ze wzruszenia?
— Syriusz! — ta jego ironia była nie do wytrzymania.
— Daj mi spokój, a sobie oszczędź kłopotów — odsunął się od niej najdalej jak mógł.
— To nie żaden kłopot! — zaprzeczyła, znowu zbliżając się do niego. — Posłuchaj...
— To ty posłuchaj! — chwycił ją za przedramię tak mocno, że aż syknęła z bólu i zbliżył twarz do jej twarzy. Mimo iż w tej chwili wyglądał strasznie, nie bała się. Nigdy się go nie bała, kiedy podnosił głos. — Nie potrzebuję niczyjej litości!
— To nie jest żadna litość! — rzuciła ze złością.
— A co?!
Zawahała się. Bo co mu miała powiedzieć? Sama od wielu miesięcy nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
— No widzisz... — powiedział z goryczą i znowu się od niej odsunął.
Wszedł do swojego pokoju. Ona podążała za nim krok w krok.
— Syriusz... — zaczęła znowu.
— Nie wtrącaj się w moje sprawy!
— Są także i moje!
— Naprawdę? — znowu z niej zakpił. — Przestały być twoje, kiedy zwiałaś.
— Nieprawda! — czuła się coraz bardziej dotknięta i urażona jego słowami. Każde z nich bolało, cholernie bolało.
— Nieprawda? — uniósł brwi. — Zostawiłaś nas na pastwę losu!
— Ja... — zaczęła.
Chciała mu wszystko wytłumaczyć, ale była już tak wściekła, że słowa więzły jej w gardle. A zresztą on już wydał wyrok... Zawsze taki był! Niesprawiedliwy.
— A ja myślałem, że mnie kochasz.
— To ty mnie nie kochałeś — odparowała szybko. Nawet już nie próbowała maskować narastającej wściekłości. — Powinieneś mi powiedzieć prawdę, a nie traktować jak głupią gęś!
— Żartujesz?! — patrzył na nią z niedowierzaniem. — Obiecałem, że nic nie powiem. No i chciałem cię chronić, bo ...
— Bo co? — zapytała ironicznie. — Bo byłam dla ciebie taka ważna? Przestań! — zdecydowanie atak był najlepszą formą obrony.
— Tak — powiedział głośno i wyraźnie. — Byłaś!
Te słowa zdenerwowały ją jeszcze bardziej.
— Cholera jasna! Romantyk pieprzony! Rycerski panicz Black!
— Ale przynajmniej nie tchórz! — znowu patrzył na nią tak, jakby chciał ją zamordować.
— Tylko idiota! Gdyby nie twoje głupie pomysły, Jim by żył!
Drgnął tak, jakby ktoś z całej siły uderzył go w twarz, a potem spuścił wzrok. A ona przez moment myślała, że nie powinna mówić takich rzeczy. Jednak po latach przekonywała się, że Syriusz nadal jest jedyną osobą na świecie, która potrafi ją doprowadzić do szału.
Podniósł głowę. Był przeraźliwie blady, a oczy błyszczały mu złością.
— Wynoś się! — wskazał jej ręką drzwi.
— Niepotrzebnie tu przyjechałam! — krzyknęła.
— Ja cię nie zapraszałem! Wynoś się tam, skąd przyszłaś! — powtórzył.
Odwróciła się na pięcie i połykając łzy, które nagle zaczęły cisnąć się jej do oczu, wybiegła z pokoju, z całej siły zatrzaskując za sobą drzwi.
Idź do diabła!
Pomknęła na górę, przeskakując po trzy stopnie. Kiedy wpadła do pokoju, natychmiast wyciągnęła zza łóżka kufer i bezładnie zaczęła wrzucać do niego swoje rzeczy. Ubrania, kosmetyki, lekarstwa, książki. Skoro tak, skoro nie jest mu potrzebna, to nie będzie go męczyć swoim towarzystwem! Ma swoją godność i nie pozwoli, żeby ktoś ją bezustannie obrażał, a już zwłaszcza Syriusz Black! Wróci do Londynu i zajmie sprawami Harry'ego. A on... On niech robi, co chce! I gdzie, do ciężkiej cholery, podziała różdżkę? Przecież w ten sposób nie spakuje się do rana.
Zaczęła gorączkowo przekładać rzeczy na stole. Wreszcie znalazła zgubę. Chwyciła drewienko, za pomocą jednego zaklęcia dokończyła pakowanie i z hukiem zatrzasnęła wieko skrzyni. Potem przez chwilę przyglądała się bagażowi, myśląc intensywnie, w jaki sposób mogłaby znieść go na dół. Zwyczajnie schodzenie z nim po tych, przypominających drabinę, schodach absolutnie nie wchodziło w grę.
Co robić? — denerwowała się coraz bardziej. — Zejść na dół i użyć accio?
Zaklęcie lewitacyjne! Tak, to jedyny sposób.
Mocniej ścisnęła różdżkę, wycelowała ją w skrzynię i wyszeptała inkantację. Kufer uniósł się do góry, a Lucy, przygryzając wargę, ze wszystkich sił starała się opanować drżenie dłoni. Ruszyła przed siebie. Bagaż zakołysał się mocno na boki, a potem poszybował w kierunku drzwi, zatrzymując się dokładnie wtedy, kiedy zatrzymywała się ona. Kiedy dotarła w pobliże schodów, pozwoliła mu delikatnie opaść na podłogą, a sama zaczęła planować kolejne posunięcie.
Po raz drugi tego wieczoru spojrzała w dół, klnąc pod nosem. Jak bezpiecznie zejść do kuchni? To nigdy nie było łatwe, a teraz musiała przecież jeszcze trzymać różdżkę i nie spuszczać oka z kufra. Znowu poczuła narastającą złość.
To wszystko przez...!
Serce!
Dziwne, że zabolało dopiero teraz i to na dodatek tak słabo. Najwidoczniej ten wzmocniony eliksir konwaliowy Andrei dobrze ją chronił.
Oddychała głęboko, próbując się uspokoić.
Raz, dwa, trzy, cztery... — ból szybko ustępował. Wreszcie uznała, że może już ruszyć dalej.
Oby jak najprędzej i jak najdalej od tego miejsca...
Znowu rzuciła zaklęcie na skrzynię, która natychmiast poszybowała w górę.
Jeden krok, a potem drugi i trzeci. Wolno i ostrożnie opuszczała stopy, precyzyjnie odmierzając wysokość stopni. Nagle zachwiała się. W tej samej chwili kufer zachybotał gwałtownie w powietrzu. Na szczęście zdołała zachować równowagę i jednym ruchem różdżki uratowała go przed upadkiem.
Spokojnie... Jeszcze tylko kilka kroków.
Sufit nad jej głową zaskrzypiał nieoczekiwanie i bardzo głośno. Odruchowo spojrzała w tamtym kierunku i zanim zdążyła się zorientować w sytuacji, jej noga ześlizgnęła z krawędzi stopnia. Zsunęła się po schodach na sam dół, boleśnie obijając sobie plecy i pośladki. Kufer przekoziołkował w powietrzu i trzasnął o podłogę z hukiem, który obudziłby nawet umarłego, potem zaś przewrócił się na bok. Wieko otworzyło się, skrzypiąc niemiłosiernie i cała zawartość, wszystkie jej rzeczy, rozsypały się po kuchni.
Lucy, wciąż nie podnosząc się z podłogi, najpierw z niedowierzaniem, a potem z bezsilną złością patrzyła na to pobojowisko.
Złośliwość przedmiotów martwych!
Jak to mogło się stać? Dlaczego znowu nic nie szło po jej myśli?
Cholera jasna! Cholera! Cholera!
Pieprzone życie!
Zupełnie bez sensu...
Już nie potrafiła się opanować. Łzy, dotąd skutecznie ukrywane, teraz już bez przeszkód płynęły po policzkach. Miała dosyć tego odludzia, tego domu, tej sytuacji, a przede wszystkim Syriusza.
Posykując z bólu, podniosła się odrobinę i usiadła na najniższym stopniu. Ukryła twarz w dłoniach i rozkleiła się na dobre.
Płakała. Z każdą chwilą coraz przeraźliwiej. I po raz pierwszy od wielu lat ryczała wyłącznie z własnego powodu.
Ale po jakimś czasie uświadomiła sobie, że to nieprawda. Płakała także nad Syriuszem.
Nad jego krzywdą i cierpieniem. Choćby nie wiadomo jak się starała, nie potrafiła przejść obok niego obojętnie. I nie zmienią tego żadne jego słowa, nawet te najbardziej przykre i bolesne.
Boże, co się z nami stało?
Kiedy po kilkudziesięciu minutach wreszcie się uspokoiła, dobrze wiedziała, że stąd nie odejdzie. Niezależnie od tego, co dziś się wydarzyło, niezależnie od tego, co sobie nawzajem powiedzieli, była pewna, że właśnie tutaj jest jej miejsce.
4.
6 lipca 1995, Chata Dumbledore'a,
Jeszcze Bardziej Zakazany Las
Była siódma rano, kiedy Remus aportował się na łące, tego dnia rozpościerającej się z boku Chaty. Przez chwilę spoglądał na chmury, które zwiastowały rychłe pogorszenie się pogody, a potem z niepokojem popatrzył na uśpiony dom. Budynek wyglądał tak spokojnie, ale Merlin raczył wiedzieć, co działo się tam w środku. Na tę myśl Lupin znowu poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Już dawno powinien się tu wybrać i sprawdzić, co słychać u Syriusza i Lucy. Niestety, praca dla Zakonu tak go pochłonęła, że w ciągu ostatnich dni nie mógł znaleźć ani jednej wolnej chwili. Dopiero dziś udało mu się wyrwać. Zabrał więc starannie zapakowane przez Andreę zapasy i wybrał się na rekonesans.
Prawdę mówiąc, wciąż miał wrażenie, że pomysł Dumbledore'a, aby umieścić tych dwoje razem na tym odludziu, nie był najlepszy. Co też knuł stary czarodziej, że tak uparł się, aby to właśnie Lucy tu przyjechała? Czyżby uważał, że jest jeszcze jakaś szansa na pogodzenie dawnych kochanków?
Z jednej strony Remus był skłonny zgodzić się z dyrektorem, że to byłoby nienajgorsze rozwiązanie, zwłaszcza dla Syriusza. Bo co by nie mówił i jak by się na nią nie wściekał, to jednak Lucy była jedną z najbliższych mu osób. Jedyną dziewczyną, która naprawdę liczyła się w jego życiu. A podobno stara miłość nie rdzewieje... Tak, związek z kimś kochanym, kimś, kto znał go tak dobrze i tak długo, kimś, komu nie musiałby tłumaczyć najoczywistszych rzeczy, na pewno dobrze by na niego wpłynął. Tylko, że oni oboje tyle przeszli, tak bardzo się zmienili, że równie dobrze zamiast zakochać się w sobie na nowo, mogli się tu pozabijać w afekcie. Albo skrzywdzić w jakiś inny sposób.
No tak, ale nie ma co gdybać. Trzeba czekać. Jeśli wciąż coś do siebie czują, to może się dogadają, a jeśli nie, to nawet wspólna zsyłka im nie pomoże, choćby miała trwać i sto lat.
Wspiął się na schody, zbliżył do drzwi i mocno nacisnął klamkę. Ustąpiła bez problemu, najwyraźniej mieszkańcy nie używali żadnych zaklęć zabezpieczających. Ale czego mieli się bać? Najwyżej jakiś zabłąkany wampir mógłby tu do nich wstąpić z sąsiedzką wizytą.
Remus wszedł do mrocznej sieni i zostawił na ławie wszystkie pakunki, a potem skierował się do kuchni. Kiedy przestąpił próg, aż zatrzymał się ze zdziwienia. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby przeszła przez nie trąba powietrzna. Na samym środku leżał wywrócony do góry nogami kufer, dookoła którego walały się różne elementy damskiej garderoby, książki, długopisy, tajemnicze pudełeczka tudzież tubki. I jeszcze jakieś kawałki cienkiego szkła. Zaś na najniższym stopniu schodów, oparta o ścianę, siedziała Lucy. Nie, nie siedziała. Ona tam spała.
Zaniepokojony Remus zrobił krok w jej kierunku i wtedy poczuł, że nadepnął na coś twardego. Pochylił się i podniósł z podłogi łyżeczkę do odmierzania eliksirów. Odruchowo włożył ją do kieszeni i z trudem wymijając różne przedmioty, dotarł wreszcie do schodów i pochylił się nad śpiącą kobietą.
— Lucy — delikatnie potrząsnął jej ramieniem. — Lucy, co tu się stało?
Poruszyła się niespokojnie, a potem bardzo wolno otworzyła oczy, podpuchnięte i zaczerwienione. Najwyraźniej przepłakała kilka godzin. Przez chwilę patrzyła zupełnie nieprzytomnym wzrokiem, jakby go w ogóle nie poznawała. I jakby nie miała pojęcia ani gdzie jest, ani jakich wydarzeń była świadkiem. Wreszcie jednak oprzytomniała.
— Remus... — wyszeptała, próbując wstać. Ale prawie natychmiast zrezygnowała z tego zamiaru. Najwyraźniej zdrętwiało jej ramię, bo skrzywiła się z bólu i zaczęła je wolno rozcierać
— Lucy, co tu się stało? — powtórzył.
— Trochę się pokłóciliśmy — odpowiedziała spokojnie, ale kiedy znowu spojrzał jej w oczy zrozumiał, że był to pozorny spokój. Nerwy miała napięte do ostatnich granic.
— Trochę? — spytał z niedowierzaniem. — To wygląda — zatoczył ręką dookoła — jakbyście się chcieli pozabijać.
— No nie, obyło się bez rękoczynów — wyjaśniła dosyć niechętnie. — Ale Syriusz wyrzucił mnie z domu. Miałam zamiar wyjechać, ale... ale się rozmyśliłam — dodała po chwili.
— Boże, co wyście sobie nagadali?
— Nic miłego — powiedziała, spuszczając głową. — Samą prawdę.
— A co z nim?
— Chyba jest u siebie — spojrzała z wahaniem na drzwi do pokoju. — Nie zauważyłam, żeby wychodził. A siedziałam tu kilka godzin.
Ból ramienia chyba już ustąpił, bo zaczęła wolno podnosić się z schodów. Remus podał jej rękę. Natychmiast, gdy wstała, zaczęła uważnie lustrować podłogę, najwyraźniej chcąc coś odnaleźć.
— Czego szukasz? — spytał.
— Tu gdzieś powinna być taka brązowa buteleczka z moim eliksirem — wyjaśniła, rozgarniając stos książek. — Muszę go zaraz zażyć. Naprawdę się zdenerwowałam — dodała.
Remus rozejrzał się uważnie i bez problemu dostrzegł zgubę. Leżała pod stołem. Podszedł tam szybko, pochylił się i ostrożnie sprawdził, czy szklane naczynie się nie potłukło. Na szczęście było całe. Podniósł je ostrożnie, a potem wyciągnął rękę w stronę Lucy:
— Proszę. To chyba to.
— Dziękuję — na jej twarzy malowała się ulga.
— Tu mam jeszcze twoją łyżeczkę — sięgnął do kieszeni, bo przypomniał sobie o niedawnym znalezisku.
Ona jednak nie słuchała jego słów. Pospiesznie odkręciła korek i wpiła duży łyk prosto z butelki. A potem przymknęła oczy. Otworzyła je po krótkiej chwili i z rezygnacją popatrzyła na swoje porozrzucane rzeczy.
— Przydałoby się to pozbierać i zanieść z powrotem na górę. Mógłbyś mi pomóc? — spojrzała na niego prosząco.
— Tak, oczywiście — zgodził się natychmiast.
Wystarczyło jedno zaklęcie, by jej ubrania, książki i drobiazgi znowu znalazły się w skrzyni. I drugie, by bagaż spokojnie pofrunął na górę. Mocne stuknięcie, które usłyszeli po chwili świadczyło to tym, że kufer wylądował na korytarzu pod drzwiami jej pokoju.
— Jak ty to robisz? — powiedziała z podziwem. — Dalej już sobie poradzę — po raz pierwszy tego ranka uśmiechnęła się do niego.
— Powinnaś położyć się spać — powiedział. — Wyglądasz jak swój własny duch.
— A on? — zaniepokoiła się. — Chyba powinniśmy sprawdzić...
Jeszcze raz na nią spojrzał.
— Idź spać — powtórzył. — Ja to zrobię. Ty mu się lepiej na razie nie pokazuj na oczy.
— Masz rację — westchnęła ciężko i poszła na górę.
*
Była wykończona. Bolała ją głowa, oczy, plecy i chyba wszystkie możliwe kości i mięśnie. Marzyła tylko o tym, żeby paść na łóżko i spać, spać do oporu. Jednak co najdziwniejsze, psychicznie czuła się całkiem znośnie.
Może dlatego, że ta kłótnia i słowa, które podczas niej padły, były tym, czego obawiała się najbardziej? Teraz już nic gorszego nie mogło jej spotkać. A coś lepszego? Na to pytanie nie potrafiła sobie odpowiedzieć.
Wolno wspinała się po schodach, kątem oka obserwując poczynania coraz bardziej zdenerwowanego Remusa, który próbował dostać się do pokoju Syriusza. Sama też martwiła się o niego i gdyby nie to, że zasnęła na tym przeklętym niewygodnym stopniu, to pewnie już kilka godzin temu zaczęłaby się tam dobijać, ryzykując nawet kolejną kłótnię.
Dotarła już prawie na górę, gdy Remus wreszcie uporał się z zamkiem (o ile się nie myliła, użył zaklęcia magicznej dźwigni) i wreszcie wszedł do pokoju przyjaciela. Coś go tam musiało poważnie zaniepokoić, bo dobiegł ją jego trwożny okrzyk:
— Na jaja Merlina! Różdżka ci wybuchła?!
Zaniepokojona Lucy momentalnie stanęła w miejscu, a potem, niewiele myśląc odwróciła się, cichutko zeszła na dół i przemierzyła kuchnię. Musiała wiedzieć, co tam się wydarzyło. Stanęła więc o kilka kroków od drzwi i przywarła do ściany, nasłuchując. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale…
— Trzeba to zaraz ogarnąć — Remus wyraźnie silił się na beztroski ton. — Bo jeśli Dumbel zobaczy ten bajzel, to cię żywcem oberwie ze skóry. Jego ukochana kolekcja artefaktów! W takim stanie!
Lucy poruszyła się niespokojnie. Czyżby Syriusz zdemolował swój pokój? Tak, to było całkiem prawdopodobne.
Tymczasem Remus, najwyraźniej nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, odezwał się znowu:
— Stary, co cię, do jasnej cholery, ugryzło?
Znowu cisza, aż wreszcie to jedno pytanie zadane głosem pełnym tłumionego napięcia. Pytanie, które sprawiło, że zamarła:
— Wyjechała?
— Nie — odpowiedział Lupin. — Pozbierałem ją przed chwilą z podłogi i odesłałem do łóżka.
— Coś się jej stało?! — w głosie Syriusza dźwięczało najprawdziwsze przerażenie.
Boże, a więc martwił się o nią... Na tę myśl poczuła, że coś zaczyna dławić ją w gardle. Wstrzymała oddech i jeszcze mocniej przykleiła się do ściany.
— Nic jej nie jest. Tylko pół nocy przesiedziała na schodach.
— Na schodach? Dlaczego?
— Bo żeś ją trochę zdenerwował i miała problemy z zaśnięciem...
Trochę? Ładnie powiedziane. Remus zawsze był niezwykle oględny.
— ... i kufer jej zleciał z góry z hukiem. Naprawdę nic nie słyszałeś?
— Nie, rzuciłem zaklęcie wygłuszające.
A więc dlatego nie zareagował na ten piekielny hałas.
— Ale wszystko z nią w porządku? — zapytał po chwili Syriusz dosyć niepewnie.
— Naprawdę się o nią martwisz — stwierdził Lupin ze zdziwieniem.
— Jest chora! — Black prawie warknął.
— Powiedziała ci? — zdziwił się Remus.
No tak, dobrze wiedział, że nie lubiła się afiszować ze swoją chorobą.
— Widziałem ją w Hogwarcie w dniu finału turnieju. Była nieprzytomna.
Lucy mocno wciągnęła powietrze i zesztywniała. Boże, a więc to nie był sen ani przywidzenie! Syriusz był tam. Przy niej... Był.
Znowu poczuła podejrzane pieczenie pod powiekami. Nie, nie mogła się teraz rozpłakać. Nie tutaj. On nie powinien się dowiedzieć, że słyszała to wszystko. Że wie, jak bardzo się o nią martwił. Ostrożnie odsunęła się od ściany i, starając się stąpać jak najciszej, ruszyła w kierunku schodów.
5.
Kiedy się wreszcie obudziła, było późne popołudnie. Zanim jednak postanowiła wstać z łóżka, jeszcze przez kilkanaście minut leżała prawie bez ruchu, wpatrując się w sufit i zastanawiając intensywnie — co dalej? Jak powinna postąpić? Czy spróbować porozmawiać z Syriuszem na temat tego, co się stało? A może zostawić sprawy własnemu biegowi i udawać, że nic się nie wydarzyło? O wiele bardziej skłaniała się ku temu drugiemu rozwiązaniu, mimo że na wspomnienie podsłuchanej rozmowy, robiło jej się dziwnie ciepło na sercu. Jednak świadomość, że będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz, budziła niepokój i zdenerwowanie. Dlatego wcale nie kwapiła się, żeby zejść na dół. Aby więc czymś się zająć i zapewnić sobie alibi, wypakowała kufer i z powrotem, bardzo starannie poukładała w szafie swoje rzeczy, myśląc przy tym z podziwem o zaklęciach Lupina. Były niezawodne. No, prawie niezawodne. Do kompletu brakowało tubki kremu do rąk, mugolskich tabletek przeciwbólowych. I jednej książki. O ile tamte rzeczy nie były istotne, to książkę powinna koniecznie odnaleźć, bo... Bo to rzadka i cenna rzecz.
Wreszcie uporała się z porządkami i uznała, że już dłużej nie może zwlekać. Powinna się wykąpać i wreszcie coś zjeść. Narzuciła szlafrok i wyszła z pokoju.
Na dole było cicho i pusto. Remus pewnie już kilka godzin temu teleportował się do Londynu, zaś Syriusz najwyraźniej nie miał zamiaru opuścić swojego azylu. Odruchowo spojrzała na zamknięte drzwi do jego pokoju, próbując odgadnąć, co też się za nimi dzieje. A może wcale go tam nie było? Może zamienił się w psa i pobiegł do lasu, żeby jak najmniej przebywać z nią pod jednym dachem? Może tylko wyobraziła sobie, że niepokoił się o jej zdrowie? Może martwił się tylko dlatego, że nie chciał mieć w domu kłopotliwej nieboszczki? Stop! Nie, tak nie można. Potrząsnęła głową, jakby miała zamiar wyrzucić z niej wszystkie niewygodne myśli, a potem ruszyła w stronę łazienki. Kiedy mijała kuchenny zlew, zatrzymała się gwałtownie, bo zauważyła w nim coś... Mocno wciągnęła powietrze. Whisky?!
Skąd się tu wzięła? Przecież w całym domu nie było kropli alkoholu. Czyżby Remus ją przywiózł? Niemożliwe, przecież sam niegdyś martwił się, że Syriusza za bardzo ciągnie do kieliszka. Cofnęła się więc, wzięła do ręki butelkę i przyjrzała się jej dokładniej — była pełna, ale już co najmniej raz otwierana. Ciekawe? Lucy wprawnym ruchem odkręciła korek i aż ją odrzuciło. Alkohol śmierdział tak niemiłosiernie, że chyba nawet największy desperat by go nie tknął. Co to może być? Andrea i jej czary! — błyskawicznie przypomniała sobie opowiedzianą jej niegdyś przez Lupina historię o antyalkoholowych zabezpieczeniach panny Swift i po raz pierwszy od kilku dni zaśmiała się cicho. Po chwili jednak posmutniała. To, że Syriusz wyciągnął tę whisky i najwyraźniej próbował złamać zaklęcie, nie oznaczało nic dobrego. Nie zastanawiając się długo, przechyliła butelkę i wylała do zlewu całą jej zawartość.
*
Lucy zamknęła drzwi łazienki, mocniej zawiązała pasek szlafroka i weszła do kuchni. Tym razem Syriusz tam był. Siedział przy stole i opierając brodę na nadgarstku, zastanawiał się nad czymś intensywnie. Zatrzymała się o kilka kroków od niego, a wtedy on obrócił głowę i spojrzał na nią wzrokiem, który absolutnie nic nie wyrażał.
Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa.
— Wstawiłem wodę na herbatę — powiedział wreszcie zupełnie spokojnie.
Poczuła ulgę. Nic, żadnych tłumaczeń, wyjaśnień. Nie wracamy do tego się wydarzyło. Przynajmniej na razie...
— Jesteś głodny? — zapytała, starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej naturalne brzmienie..
— Trochę — powiedział. — Ty chyba też?
— Zrobię coś — szybko wycofała się do sieni. Jednak zanim dotarła do spiżarni, zatrzymała się na chwilę i dotknęła czołem chłodnej ściany. Boże, dlaczego tak bardzo denerwowała się, gdy był blisko? Czy to coś, co stoi między nimi kiedykolwiek zniknie? A jeśli tak, co będzie dalej?
Nagle usłyszała za sobą szelest. Drgnęła i natychmiast się odwróciła.
Był tam. Stał w progu kuchni i wyglądał jakoś tak... bezbronnie? Cholera jasna! Trzeba coś z tym zrobić. Tak dłużej być nie może.
— Syriusz — znowu zaczęła mówić zanim zdążyła pomyśleć. — Przepraszam za to, co wczoraj powiedziałam. Naprawdę wcale tak nie myślę.
— Wiem — powiedział cicho, a po chwili dodał: — Ja też mogłem sobie darować.
— Mogłeś — zgodziła się. — Ale najwyraźniej czasem tak trzeba...
6.
8 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Siedziała w lśniącej czystością kuchni i próbowała zabrać się do napisania kolejnego kawałka biografii Dumbledore'a. Wybierając się do Chaty, miała nadzieję, że znajdzie na to wolną chwilę, wzięła więc ze sobą kilka najpotrzebniejszych książek i komplet notatek do pierwszego rozdziału. Teraz porozkładała wszystko na stole i przyglądała się temu bezradnie. Ostatnimi czasu zupełnie nie mogła się skupić na pracy naukowej. Nic dziwnego, inne sprawy pochłaniały ją o wiele bardziej, niż studiowanie drzew genealogicznych Dumbledore'ów, Llywellynów i Meredithów. Ale dziś mogła spróbować, czemu nie... W zasadzie od dwóch dni relacje między nią i Syriuszem były nieco lepsze, zupełnie jakby ta kłótnia oczyściła atmosferę. Oczywiście nadal dużo brakowało do ideału i szczerych rozmów, ale przynajmniej on zauważał jej istnienie i nawet starał się być miły, na swój sposób. To sprawiło, że trochę się uspokoiła i zaczęła myśleć o innych zajęciach, niż tylko przeżywanie jego złych humorów i swojego nieszczęścia. No to do pracy. Spojrzała na równo poukładane tomy. Zaraz, zaraz... Coś nie gra — zastanowiła się. No tak! Jak mogła zapomnieć o swojej zgubie! Zerwała się z krzesła i uważnie rozejrzała po kuchni. Książka musiała wpaść gdzieś głębiej, bo podczas wczorajszego sprzątania nigdzie się na nią nie natknęła. Nie było więc innego wyjścia:
— Accio Pamięć kruków!
Nie minęło nawet pięć sekund, a już trzymała w dłoni niewielki tomik z wizerunkiem kruka odciśniętym na okładce. Przez chwilę przypatrywała się mu z uśmiechem. Miała do niego ogromy sentyment. No cóż, w końcu był to spóźniony gwiazdkowy prezent. Prawdę mówiąc, początkowo nawet ją trochę zdenerwował, ale później...
Jeszcze raz uważnie obejrzała wolumin, starła z niego widzialne i niewidzialne pyłki, a potem położyła na stole, tuż obok pozostałych książek i z powrotem usiadła. Otworzyła notatnik i zaczęła czytać konspekt podrozdziału poświęconego matce dyrektora i jej roli w zwycięstwie nad Napoleonem. Studiowała uważnie zdanie po zdaniu, w wielu miejscach dopisując uwagi. Kiedy skończyła, wyjęła z teczki plik fiszek i sprawdziła kilka faktów, a następnie bawiąc się długopisem, wbiła wzrok w pustą kartkę. Wreszcie, po długiej chwili namysłu, napisała pierwsze zdanie, a potem drugie i trzecie. Po kilkudziesięciu minutach miała już prawie stronę tekstu, który — oczywiście po pewnych poprawkach — może się nawet do czegoś nada.
Nalała sobie herbaty z dzbanka, odruchowo spoglądając na ścienny zegar. Dochodziła jedenasta, a Syriusz wciąż jeszcze spał. Nie, nie miała zamiaru go budzić. Niech porządnie odpocznie.
Wróciła do przerwanej pracy i przez następne trzy kwadranse próbowała napisać coś jeszcze.
Zbliżało się południe, kiedy w pokoju obok usłyszała skrzypienie łóżka, a potem odgłosy kroków. Wyglądało na to, że jej towarzysz obudził się i zamierza opuścić swoje królestwo.
Stuknęły drzwi i Syriusz stanął w progu. Miał zmierzwione włosy, podpuchnięte oczy i z trudem tłumił ziewanie.
— Dzień dobry — uśmiechnęła się do niego, odkładając na bok notatki.
— Dzień dobry — odpowiedział schrypniętym głosem i ruszył w stronę łazienki. — Chyba trochę zaspałem.
— Przecież nie musisz się nigdzie spieszyć.
— Masz rację — odpowiedział, znikając za drzwiami.
Wyszedł stamtąd po kilkunastu minutach. Wciąż był jeszcze w piżamie, ale wyglądał już o wiele przytomniej. Usiadł przy stole i popatrzył na nią bez słowa.
— Napijesz się herbaty? — spytała, chcąc przerwać to milczenie.
— Za chwilę — powiedział, z zaciekawieniem przyglądając się porozkładanym na stole papierom. — Co to jest?
— Wymyśliłam sobie kiedyś, że napiszę biografię Dumbledore'a, i tak się z tym męczę od ponad roku — wyjaśniła.
— Ciekawe — powiedział, kartkując Bibliografię przełomu wieków. — Facet musiał mieć interesujące życie. A raczej ma — dodał po chwili.
— Pewnie — zgodziła się skwapliwie. — Nieźle namieszał. Szczególnie w mugolskiej historii. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to opisać w jakiś sensowny sposób.
— Widziałem w Hogwarcie jedną twoją książkę. O magii i narodzie — powiedział, sięgając po niewielki tomik.
— To moja pierwsza poważniejsza praca — wyjaśniła. Nie musiała pytać kiedy i przy jakiej okazji to widział. Wiedziała. — Nie do końca mi wyszła. Teraz napisałabym to lepiej.
— Taaaa — mruknął. — Wcale się nie zmieniłaś. Nieuleczalny perfekcjonizm — dodał, rzucając okiem na okładkę. — Odczytywanie pamięci kruków jako pomocnicze źródło historyczne. Coś takiego naprawdę się stosuje?
— I owszem. Sama bym spróbowała, gdyby udałoby mi się dopaść jakiegoś kruka, który znał dyrektora. Ciągle nie tracę nadziei.
Nic nie odpowiedział, tylko otworzył książkę i spojrzał na pierwszą stronę, gdzie widniała, wypisana wyraźnym, równym pismem, dedykacja ofiarodawcy. Lucy poczuła bliżej nieokreślony niepokój.
— Kingsley? — przeczytał Syriusz półgłosem.
— Shacklebolt — wyjaśniła szybko, siląc się na obojętność. Cholera jasna, dlaczego tak się zdenerwowała? — To ten auror, który prowadzi śledztwo w twojej sprawie.
— Wiem, kto to jest — uciął szybko lodowatym tonem, a ona poczuła się okropnie. — Nie podejrzewałem, że masz takie rozległe koneksje — dodał ironicznie.
— Ja... — chciała mu się wytłumaczyć, ale szybko zrezygnowała. Była zła. Jakim prawem odzywał się do niej takim tonem? — Wybacz, ale moje znajomości, to wyłącznie moja sprawa.
Spojrzał na nią w taki sposób, że aż się przestraszyła. Potem szybko wstał od stołu, gwałtownie odsuwając krzesło i poszedł do swojego pokoju. Lucy patrzyła w ślad za nim, mrugając powiekami. Nie do końca potrafiła zrozumieć, co tu się przed chwilą stało. Boże, czyżby on... Czyżby Syriusz...?
Niemożliwe...
7.
Wszedł do pokoju, z całej siły zatrzasnął za sobą drzwi i zablokował je zaklęciem. Potoczył wzrokiem po wnętrzu, które — schludne i uporządkowane — nie nosiło już nawet najmniejszego śladu jego wybuchu złości sprzed dwóch dni. Na wspomnienie tamtej kłótni i tego, co zaszło przed chwilą, mocno zacisnął pięści i zapragnął rozwalić to wszystko jeszcze raz. Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Bólu, który wciąż nosił w sobie, nie da się zagłuszyć w taki sposób. Nie tak…
Odruchowo sięgnął po kubek stojący na stole i podniósł go do ust. Woda była tak przyjemnie chłodna.
— Syriusz! Wszystko w porządku? — zza drzwi dobiegł go pełen niepokoju głos Lucy.
A co cię to obchodzi? — pomyślał. — Cholera jasna! Znalazła się siostra miłosierdzia!
— Syriusz! — zawołała jeszcze raz i poruszyła klamką, ale drzwi nie ustąpiły.
— Idź stąd! — rzucił ze złością. — I nie wchodź nigdy bez mojego pozwolenia!
— Syriusz…
— Ogłuchłaś?!
Nie odpowiedziała. Za drzwiami zaległa cisza. Najwyraźniej dała sobie spokój i odeszła.
— Idź do diabła! — krzyknął i z całej siły rzucił kubkiem w ścianę. Patrzył jak naczynie rozpryskuje się na drobne kawałeczki i nie czuł żadnej ulgi.
*
Nie powinienem tak mówić. Nie powinienem! Przecież ją… — ta myśl dręczyła go od kilku godzin. Prawie od chwili, gdy Lucy odeszła od drzwi jego pokoju.
Nerwowo krążył po wnętrzu. Co robić? Oszaleję! — dotknął spoconego czoła. Myśl rozsądnie! — z całej siły uderzył ręką w stół. Cholera jasna, jakby to było takie łatwe. Starał się, Bóg świadkiem. Tyle, że nie wychodziło. W takich sytuacjach jak ta, emocje zawsze brały górę. Wystarczyło naprawdę niewiele, a zrywały tamy, niczym zbyt długo powstrzymywana fala. Wiedział o tym. Miał pełną świadomość. Ale co z tego? Co innego wiedzieć, a co innego umieć się opanować.
Już dawno zauważył, że najgwałtowniejsze uczucia wywoływała w nim Lucy. To do niej miał największy żal. To na nią był najbardziej wściekły. To jej wciąż najmocniej dawał odczuć swoje niezadowolenie, mimo że — sam nie wiedząc kiedy — zrozumiał i wybaczył. A może właśnie dlatego...
Nie, nie miał prawa wciąż jej osądzać i dręczyć wypominaniem tamtej winy. Zwłaszcza, że sam nie był święty. A ona... Ona... Swoje wycierpiała. W ogóle powinien jakoś inaczej z nią rozmawiać. Inaczej traktować. Tyle, że... Nikt inny nie potrafił wyprowadzić go z równowagi tak skutecznie, jak Lucy. I prawdę mówiąc, wciąż nie był pewny, czy to dobrze, że tu przyjechała. Może byłoby mu łatwiej bez tej świadomości, jak bardzo jest dla niego ważna.
Bardzo ważna.
Ale jako kto? — na to pytanie wciąż jeszcze szukał odpowiedzi.
Czy jako dawna ukochana? Jako ciotka Harry'ego? Jako przyjaciółka? Jako osoba, dzięki której mógł odzyskać wspomnienia? I dlaczego ta w zasadzie niewinna dedykacja doprowadziła go prawie do szału? Dlaczego nie mógł znieść myśli, że w jej życiu byli inni mężczyźni, których zapewne kochała? Dlaczego...
8.
9 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Nie musiał nawet otwierać oczu i spoglądać w okno, aby mieć pewność, że w końcu się rozpadało. Zawsze bezbłędnie wyczuwał nadejście takiej pogody. Chyba przez tę unoszącą się w powietrzu wilgoć. Nienawidził jej. Przede wszystkim dlatego, że bezlitośnie przypominała jego ciału o latach spędzonych w celi. Kiedy woda lała się z nieba, bolały go wszystkie kości, tym nieznośnym, ćmiącym bólem, którego nie zna nikt, kto nie spędził przynajmniej kilku miesięcy w zagrzybionym, zimnym miejscu. Najgorsze jednak było to, że odczuwał nie tylko fizyczny ból. W takie dni wracały do niego wszystkie najgorsze wspomnienia, mimo że rozpaczliwie starał się przed nimi bronić. Jednak kiedy tylko zamykał oczy, miał wrażenie, że zlatują się do niego wszystkie zjawy, że zaraz usłyszy czyjś krzyk. I trząsł się ze strachu, w oczekiwaniu na pojawienie się tego paraliżującego chłodu, oznaczającego, że któryś z nich znowu stoi za jego drzwiami. Od dwóch lat, mobilizując wszystkie siły, starał się walczyć z tym uczuciem. Bezskutecznie. Wciąż mu się wydawało, że ucieczka i wolność to tylko sen, z którego za chwilę się obudzi. Na dodatek przekonał się, że w takich chwilach nie potrafi znieść niczyjego towarzystwa. Spędzał więc całe godziny w samotności. Przeważnie leżał w łóżku, wpatrzony w sufit, nie ruszając się, nie śpiąc i nie jedząc. Nic go nie obchodziło.
Ani nikt.
9.
Był już wieczór. Na zewnątrz panowały egipskie ciemności i zimno zupełnie nie pasujące do tej pory roku. Od rana lało niemiłosiernie tak, jakby już nigdy nie miało zamiaru przestać.
Lucy przez cały dzień snuła się po domu, na siłę szukając sobie zajęć. Wysprzątała więc zupełnie czystą kuchnię i ugotowała obiad, którego tak naprawdę nie było komu jeść, a potem próbowała pisać, ale zupełnie nie mogła się skupić. Częściej patrzyła w okno na smagany deszczem las i miała wrażenie, że jest zupełnie sama na świecie.
Siedząc w kuchni, co jakiś czas spoglądała na drzwi do pokoju Syriusza od kilkunastu godzin zamknięte na głucho. Bardzo się o niego martwiła, wiec wreszcie za którymś razem nie wytrzymała. Podeszła i przyłożyła ucho do chropowatego drewna. Nic. Cisza. Zaniepokoiło ją to jeszcze bardziej. Powinna sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nie miała jednak odwagi, przecież zabronił jej tam wchodzić bez pozwolenia. Zawołała go kilkakrotnie, ale nie odpowiadał. To jego milczenie ciążyło okropnie, przytłaczało ją i męczyło. Miała wręcz wrażenie, jakby nad Chatą unosiła się nie tylko deszczowa chmura, ale także jakaś inna, jeszcze ciemniejsza. Zupełnie czarna. Najgorsze, że nie była pewna, co tak naprawdę spowodowało ten jego zły humor. Czy ta niewinna dedykacja Kingsleya, którą wczoraj zobaczył? Czy pogoda? Czy coś zupełnie innego, o czym nie miała zielonego pojęcia?
Mimo że robiło się coraz później, nie chciało jej się spać. Jednak kiedy minęła północ, uznała że takie bezproduktywnie siedzenie i zamartwienie do niczego nie prowadzi. Powinna pójść na górę i przynajmniej spróbować zasnąć, choć to pewnie nie będzie wcale takie łatwe — ciężar w piersiach nie chciał ustąpić.
Kiedy położyła się do łóżka, poczuła się jakoś dziwnie. Bała się. I najgorsze, że sama nie wiedziała czego. Dlatego nie odważyła się zgasić światła. Ciepły promień magicznej latarni dodawał jej otuchy.
Przez długą chwilę wpatrywała się w cienie owadów tańczące na ścianie. W końcu jednak mocno zacisnęła powieki i przykryła się kołdrą tak, że na zewnątrz wystawał jej tylko czubek głowy. Próbując zasnąć, wsłuchiwała się w uspokajający szum kropel deszczu uderzających o dach.
10.
Obudził ja przeraźliwy krzyk.
Otworzyła oczy i gwałtownie usiadła na łóżku.
Cisza.
Rozejrzała się dookoła wystraszonym wzrokiem. Sen! Najwyraźniej jakieś koszmarny sen. Boże, ale to rozpaczliwe wołanie było takie realne, takie straszne... Odetchnęła ciężko i przycisnęła ręce do piersi, nasłuchując w napięciu. Mijały sekundy i minuty długie jak godziny.
Cisza...
— To tylko sen — powiedziała do siebie z ulgą i już miała kłaść się z powrotem, gdy nagle... Znowu! Usłyszała głos człowieka przerażonego do granic możliwości.
Syriusz!
Boże, co się stało? — poruszyła się gwałtownie.
Nie zastanawiając się dłużej, wyskoczyła z łóżka, odruchowo wsunęła kapcie i wypadła na korytarzyk. Trzymając się blisko ściany, zeszła na dół. Przebiegła przez kuchnię i już stała pod drzwiami jego pokoju.
A on znowu krzyczał. Tak, jakby umierał ze strachu. Albo wzywał pomocy.
Dreszcz przerażenia przebiegł jej po plecach. Boże, trzeba go jakoś uspokoić. Przerwać tę mękę. Chwyciła klamkę i bez wahania, niepomna już żadnych zakazów, nacisnęła ją. Drzwi natychmiast ustąpiły, najwyraźniej zapomniał ich zablokować. Wpadła do środka. Wnętrze było oświetlone tylko wątłym światłem magicznej latarni. Spojrzała w stronę łóżka. Syriusz leżał na wznak, bez ruchu i przez ułamek sekundy miała wrażenie, że nie żyje. Zrobiła krok do przodu. Wtedy on błyskawicznie zerwał się na równe nogi. Trzęsły mu się ręce i patrzył zupełnie nieprzytomnym wzrokiem. I chyba nie wiedział, kto przed nim stoi.
— Syriusz! — zawołała.
Wycelował w nią różdżkę.
— Zostaw mnie! — krzyknął. — Verbero!* — niebieski płomień błyskawicznie pomknął w jej kierunku. Krzyknęła i odskoczyła dosłownie w ostatniej chwili. Zaklęcie minęło ją o włos i całym impetem uderzyło w drzwi. Natychmiast pękły na pół. Lucy rzuciła się do wyjścia. Ile sił w nogach przemknęła przez kuchnię, sień i wypadła na zewnątrz. Zimny, ulewny deszcz momentalnie przemoczył do nitki wszystko co na sobie miała. Chłód ją otrzeźwił. Zatrzymała się na moment, próbując zebrać myśli. Dygotała z przerażenia. Co robić? Dokąd iść? Nagle usłyszała głośne trzaśnięcie i wołanie. Boże, to on! Zupełnie nie myśląc, zeskoczyła ze schodów. Do lasu! Przeklęta łąka! Pędziła w kierunku czarnej linii drzew, starając się nie poślizgnąć na mokrej trawie. Woda zalewała jej oczy, spływała po skórze lodowatymi strużkami.
Biegł za nią i chyba był coraz bliżej. Słyszała wołanie, niewyraźne słowa zagłuszane szumem deszczu. Szybciej! Uciec stąd jak najdalej! I nigdy nie wracać! Do lasu.
— Puszczaj!
Chwycił ją za rękę i pociągnął tak mocno, że momentalnie stanęła w miejscu. Szarpnęła z całej siły, próbując się wyrwać.
— Lucy! — unieruchomił jej drugi nadgarstek
Na dźwięk jego głosu zamarła w bezruchu i wreszcie odważyła się na niego spojrzeć. Podkrążone oczy błyszczały mu nienaturalnie i wyglądał jak zjawa nie z tego świata. Oddychał ciężko.
Znowu zadygotała. Mocno chwycił ją za ramiona. Gdyby nie to, chyba by upadła.
— Lucy — powtórzył łagodniej. — Już dobrze! Już wszystko w porządku!
Łzy mieszały się z kroplami deszczu. Zaczęła szczękać zębami
— Uspokój się — powtórzył łagodnie. — Już dobrze.
Wciąż wpatrywała się w niego, wystraszona i bezsilna. Napięcie powoli opadało. Docierało do niej, że już po wszystkim. Że znowu ma przed sobą tego Syriusza, którego nie musi się bać. Boże... Nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, poczuła się samotna jak nigdy w życiu. Ze wszelką cenę chciała się pozbyć tego uczucia. Spojrzała na niego jeszcze raz i nagle zapragnęła, żeby ją objął, przytulił, pogłaskał po głowie. Ale on wciąż się w nią wpatrywał i mocno ściskał ramiona, najwyraźniej na nic więcej nie potrafił się zdobyć. Stali więc tam, wciąż oddaleni od siebie o długość jego ręki.
— Już dobrze — powiedział znowu. — Chodźmy do domu.
Nie czekając na odpowiedź, chwycił jej dłoń. Posłusznie poszła za nim.
*
Znowu stali w milczeniu naprzeciwko siebie.
— Jesteś cała mokra — powiedział wreszcie Syriusz, siląc się na spokój. — Trzeba to..
Podniósł różdżkę dokładnie w taki sam sposób, jak kilkanaście minut wcześniej. Drgnęła i odruchowo zasłoniła głowę rękami.
— Nie chcę!
— Lucy — rzucił różdżkę na stół i znowu chwycił ją za nadgarstek. — Już dobrze! Nic ci nie zrobię.
— Wiem — w tej chwili potrafiła już w to uwierzyć. — Wiem.
— Nie powinnaś była tam wchodzić bez pozwolenia. Ja…
— Wiem — powtórzyła cicho.
— Posłuchaj… — mocniej ścisnął jej dłoń.
— Nie chcę teraz niczego słuchać! — szarpnęła się mocno. Nie miała siły na żadne poważne rozmowy ani tłumaczenia.
— Dobrze — puścił ją niechętnie. — Odpocznij.
Odwróciła się i bez słowa poszła na górę. W jej pokoju magiczna latarnia wciąż się paliła. Lucy usiadła na krześle i wbiła wzrok w ciemny kwadrat okna. Była potworne zmęczona, smutna i zniechęcona. Nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach myślała, że ma już wszystkiego dosyć. Że tęskni za spokojem, własnym cichym kątem i poczuciem bezpieczeństwa. Łzy znowu pchały się pod powieki. Otarła je szybkim ruchem.
Zadygotała… Napięcie opadło na tyle, iż wreszcie poczuła, że jest jej przeraźliwie zimno. Wstała, zrzuciła z siebie mokrą piżamę, a potem sięgnęła po ręcznik. Ubrała się w dres i ciepły sweter i dopiero wtedy poczuła trochę lepiej. Poprawiła pościel i już miała się kłaść do łóżka, gdy nagle jej wzrok padł na niewielką książeczkę w wizerunkiem kruka na okładce. Wzięła ją, przez chwilę ważyła w dłoni, a potem — zupełnie nie wiadomo czemu — bardzo mocno przycisnęła do piersi. Nie umiała jej odłożyć na półkę, więc zabrała ze sobą do łóżka i zasnęła, wciąż trzymając w dłoni.
* Verbero, 1. — (łac.) uderzać, trafiać, bić, boleśnie dotykać; ciekawostka — jako rzeczownik — „często bity" lub „zasługujący na bicie" Jest to zaklęcie wymyślone przez Silene i wykorzystane w „Czarnym kamyku".
11.
Syriusz stał bez ruchu, patrząc jak Lucy, przemoknięta do nitki i wciąż drżąca z zimna i strachu, wolno wspina się po schodach. Nie mógł oderwać od niej wzroku i nie odwrócił oczu nawet wtedy, gdy usłyszał głośniejsze niż zazwyczaj trzaśnięcie drzwi jej pokoju.
A potem zaległa cisza.
Głucha, przytłaczająca.
Zakłócana tylko jednostajnym szumem deszczu za oknem.
Koszmar — wzdrygnął się.
I na dodatek ta wilgoć wciąż unosząca się w powietrzu. Taka sama, jak tam.
Zadygotał, a potem poruszył się gwałtownie, jakby chciał przepłoszyć złe wspomnienia. Bezskutecznie. Chłód przenikał jego ciało. Sprawiał, że czuł w głowie pustkę. I strach. Podniósł rękę i ostrożnie dotknął twarzy. Wtedy ze zdumieniem uświadomił sobie, że jego włosy ociekają wodą. Tak samo jak ubranie. To dlatego... — odetchnął z ulgą i prawie odruchowo rzucił na siebie zaklęcie osuszające. Po chwili poczuł się na tyle lepiej, że mógł przynajmniej spróbować zebrać myśli. Nerwowo chodząc po pokoju i klnąc pod nosem, starał się dopasować wszystkie elementy układanki. Zorientować się, co jest prawdą, a co obrazami podsuwanymi mu wyłącznie przez wyobraźnię. Co snem, a co jawą.
Okrążające go postacie w szarych kapturach... Ucisk w piersiach. Przerażenie. Krzyk zamierający na ustach...
Ta wizja nawiedzała go od ponad dwóch lat. Nie potrafił obronić się przed nią w żaden sposób — ani za pomocą własnej siły woli, ani nawet najmocniejszego eliksiru nasennego. Powracała zawsze podczas zimnych deszczowych nocy tak, jakby chłód i wilgoć atakowały nie tylko jego obolałe mięśnie i kości, ale także umysł...
Lucy!
Tak nieoczekiwanie wpadła do jego pokoju… Mimo zakazu. Zareagował szybciej, niż zdążył pomyśleć.
Za szybko. Tym razem za szybko!
Tak niewiele dzieliło ich od tragedii.
Boże — obiema rękami złapał się za głowę. — Boże!
Nie mógł znieść tej myśli. I tego, że po raz pierwszy od dnia ucieczki z więzienia przestraszył się samego siebie.
Tak, zdawał sobie sprawę, że nie można bezkarnie spędzić tylu lat w takim miejscu jak Azkaban. Budziło w ludziach najgorsze instynkty, widział to wielokrotnie, ale przez długi czas łudził się, że jest wyjątkiem. Że jego to nie dotyczy.
Ale to nieprawda...
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy — zmienił się, był niebezpieczny. I najbardziej zagrażał osobie, którą zamierzał chronić. Zawsze... Nie wyszło. Ani wtedy, ani teraz. A przecież chciał... Tak, chciał. I co z tego. Swoje dobre chęci mógł potłuc o kant dupy!
Czy powinien odejść? Zostawić ją? Zapomnieć i nigdy nie wracać?
Na tę myśl poczuł, że wszystko się w nim buntuje. Nie! — pokręcił głową i spojrzał w górę tam, gdzie zniknęła ona.
Kiedyś już pozwolił, żeby ich rozdzielono.
O jeden raz za dużo!
Ale z drugiej strony czy miał prawo obciążać Lucy swoimi problemami? Przecież nawet nie potrafił jej pocieszyć...
Ze złością uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż zabolało. Syknął, a potem rozejrzał się nerwowo po kuchni.
Napić się...
Tak, to było najprostsze wyjście. Przez ponad rok za pomocą alkoholu tłumił w sobie strach i ból. Pomagało. Na bardzo krótko, ale pomagało. Ale tutaj, do jasnej kurwy nędzy, nie było ani kropli whisky! Niech diabli porwą Andreę Swift i jej pieprzone sztuczki! — podszedł do kredensu i pootwierał na szeroko wszystkie szafki, chcąc jeszcze raz sprawdzić, czy jednak przypadkiem nie znajdzie jakiejś butelczyny. Może coś przegapił. Gorączkowo i bezładnie przesuwane talerze i szklanki z brzękiem lądowały na podłodze i rozpadały na kawałki.
Nic.
Kurwa mać! — z całej siły trzasnął drzwiczkami i znowu zaczął chodzić po pomieszczeniu.
12.
10 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Ocknął się dopiero wtedy, gdy na policzku i ramionach poczuł nieznośne ciepło. Podniósł głowę, odrzucił do tyłu włosy i odruchowo zmrużył powieki, próbując uniknąć natrętnych promieni słońca. Przez chwilę siedział bez ruchu, zupełnie nie mogąc przypomnieć sobie, co się stało i dlaczego śpi tutaj, w kuchni, oparty na stole, a nie — jak Merlin przykazał — w łóżku w swoim pokoju. Wstał i odgiął ręce do tyłu, chcąc rozprostować zesztywniały kark, a potem wolno podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Niebo wciąż było zasnute chmurami, ale promienie słoneczne, tak samo uparte jak te, które niedawno go obudziły, przebijały się przez zbite kłęby szarości, sprawiając, że las zaczął wyglądać nieco mniej ponuro niż poprzedniego dnia. Nawet trawa i liście były jakby bardziej zielone.
Patrząc na świat za oknem, przypominał sobie wydarzenia poprzedniej nocy. W świetle dnia wydawały się tylko koszmarnym snem.
Gdyby to naprawdę był sen...
Niespokojnie spojrzał w górę na podest schodów.
Co z nią?
*
Już dawno minęło południe, a Lucy wciąż nie wychodziła ze swojego pokoju. Syriusz — coraz bardziej zdenerwowany — krążył po kuchni, zupełnie nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Co chwila spoglądał na schody z nadzieją, że wreszcie ją zobaczy.
Ale minuty mijały, a jej nadal nie było... I ta nieznośna cisza. Wciąż mu się wydawało, że jest sam w tym przeklętym domu.
A może wyjechała kiedy spał?
Na tę myśl zdenerwował się jeszcze bardziej. Nie chciał, tak bardzo nie chciał, żeby odchodziła.
Wreszcie uznał, że dłużej nie wytrzyma niepewności. Musiał sprawdzić, co się z nią dzieje.
Kiedy już podjął decyzję, nie zwlekał ani chwili dłużej. Przeskakując co drugi stopień, szybko pobiegł na górę, Zatrzymał się dopiero pod drzwiami jej pokoju. Zapukał i zawołał głośno:
— Lucy! Wszystko w porządku?
Nie odpowiedziała. Zapukał więc drugi raz, o wiele mocniej. Też żadnej reakcji.
Postanowił wejść bez zaproszenia. Uchylił drzwi i ostrożnie wsunął się do środka. Tuż za progiem zatrzymał się i rozejrzał dokoła w poszukiwaniu lokatorki. Lucy leżała na łóżku, skulona niczym embrion. Kiedy nad nią stanął, bardzo wolno wyprostowała się i odwróciła głowę. Miała wypieki, zamglone spojrzenie i chyba... chyba dreszcze. Przez chwilę patrzyła na niego z narastającym przerażeniem, a potem poruszyła się gwałtownie tak, jakby chciała przed nim uciec albo gdzieś się schować. Boże, wciąż się go bała. Mimo że sam wczoraj przyznał, iż miała powody, to jednak ten jej strach zabolał bardzo mocno. Mocniej, niż mógł się tego spodziewać.
— Lucy — powiedział prawie szeptem. — Już dobrze — pochylił się nad nią. Bez namysłu odgarnął z jej twarzy wilgotne od potu włosy, a potem dotknął rozpalonego czoła. — Ty masz gorączkę!
Nie odpowiedziała, tylko usiadła, z trudem zachowując równowagę, a potem gwałtownie cofnęła się w kąt.
— Lucy — powtórzył łagodniej.
Znowu czuł się zupełnie bezradnie. Co robić? Wezwać kogoś? Panią Pomfrey? Andreę? Ale jak? Kominek w Chacie nie był podłączony do sieci Fiuu, a o tym, żeby na wszelki wypadek zostawić im piórko feniksa, jakoś nikt nie pomyślał.
Cholera jasna!
Spojrzał jeszcze raz na Lucy, która wyglądała na coraz bardziej nieprzytomną.
Co robić?
Zaraz, zaraz… Andrea zostawiła mu przecież kilka eliksirów na przeziębienie. Może któryś się nada.
— Poczekaj, zaraz wrócę — powiedział i szybko zawrócił do drzwi.
Zszedł na dół i pobiegł do swojego pokoju. Dopadł stołu. Podnosił kolejne buteleczki i uważnie czytał wykaligrafowane równym pismem informacje na etykietkach. Bogu dzięki, że były takie dokładne. Nigdy nie przypuszczał, że nadejdzie chwila, gdy będzie błogosławił pedantyzm przyjaciółki Lupina. Wreszcie wybrał trzy eliksiry i wrócił na górę.
Usiadł na łóżku obok Lucy. Ona wciąż tkwiła bez ruchu w kącie i patrzyła na niego czujnym, nieufnym wzrokiem. Nie mógł tego znieść. Postawił buteleczki na stole, a potem rozejrzał się bezradnie dookoła. Na półce obok książek leżała łyżeczka. Wziął ją i odmierzył potrzebną ilość piramidonowego eliksiru na obniżenie temperatury.
— Wypij to — usiadł na łóżku obok Lucy. — Proszę — dodał ciszej. — To ci pomoże.
Miał wrażenie, że bardziej ze strachu, niż z przekonania wypełniła jego polecenie.
— Połóż się — powiedział. — Już dobrze — wyciągnął rękę w jej kierunku, ale w ostatniej chwili coś, to przeklęte coś, od czego nie umiał się uwolnić, powstrzymało go.
Lucy z ciężkim westchnieniem opadła na poduszki, odsunęła się od niego najdalej jak się dało i odwróciła głowę w kierunku ściany. Leżała tak bez ruchu przez kilka dłużących się w nieskończoność minut. A on wciąż siedziała łóżku i patrzył. I znowu czuł ucisk w sercu, tak samo jak w dniu finału Turnieju, kiedy czuwał nad nią w szpitalnej sali. Znowu myślał o tym jak bardzo jest krucha, bezbronna i delikatna. Jak bardzo potrzebuje opieki. Czy on mógłby…? Czy byłby w stanie…?
Wreszcie Lucy odwróciła się. Przez długą chwilę patrzyła na niego bez słowa. W jej spojrzeniu już nie było strachu tylko smutek; najwyraźniej eliksir zaczął działać
— Syriusz — wyszeptała i rozpaloną, drżącą dłonią poszukała jego ręki. Ścisnęła ją mocno. — Syriusz — powtórzyła. — Ja nie mogę… Ja… Ja już nie mogę… Nie wytrzymam…
Rozpłakała się tak nieoczekiwanie, że zupełnie stracił głowę. Zawsze tak było, nie mógł patrzeć obojętnie na jej łzy.
Łkała prawie bezgłośnie, wtulona w poduszkę, a on patrzył na jej drgające ramiona, na włosy bezładnie rozsypane dookoła głowy i próbował się przemóc. Zrobić gest, na który do tej pory nie potrafił się zdobyć. W końcu udało mu się — wyciągnął rękę i nieśmiało dotknął jej pleców. A potem trochę niezgrabnie pogłaskał po głowie.
— Przepraszam — wyszeptał. — Przepraszam cię za wszystko.
13.
12 lipca 1995,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Lucy usiadła na łóżku i wprawnym gestem strząsnęła swoją poduszkę, a potem podniosła z podłogi książkę, którą przy tej czynności niechcący strąciła z szafki. Położyła się z powrotem do łóżka, szczelnie okrywając kołdrą, bo mimo że na dworze panowała dosyć wysoka temperatura, to jej wciąż było zimno. Sięgnęła po różdżkę i jej końcem dotknęła czoła. Wtedy drewienko zagwizdało i wypuściło z siebie pasemka pary, które ułożyły się w napis: 37,5 C
Westchnęła. Za dużo, żeby wstać, a za mało, żeby móc się pogrążyć w bezpiecznym otępieniu. A tak bardzo by tego chciała, zważywszy na okoliczności. Nie chciała myśleć. Nie chciała myśleć o nim. A wciąż nie mogła się uwolnić od refleksji, wspomnień i porównań.
Syriusz…
Musiała przyznać, że naprawdę ją zaskoczył. Opiekował się nią z prawdziwym oddaniem. Z troską i cierpliwością, o które go nie posądzała. To znaczy — nie posądzałaby go teraz, po tym wszystkim co między nimi zaszło. Bo kiedyś to tak, jak najbardziej. Tamtej nocy pokazał jakie pokłady czułości w sobie skrywa, ile jest w stanie jej z siebie dać. W ciągu ostatnich dni okazało się, że — wbrew wszystkim pozorom — wcale się tak bardzo nie zmienił. I mimo, że starał się jak mógł, aby to ukryć, bez trudu mogła to nim odnaleźć cechy chłopaka, w którym się kiedyś zakochała. I dlatego stał się jej bliższy. Wyglądało więc na to, że — paradoksalnie — wydarzenia ostatnich dni zrobiły dużo dobrego. Bariera, która ich dzieliła, jakby trochę zmalała.
I co najważniejsze — Lucy westchnęła z ulgą — w końcu jej wybaczył.
Ale co dalej?
Przyjaźń? Czy znowu mogliby zostać przyjaciółmi?
Gdyby potrafili się wreszcie zdobyć na wzajemną szczerość, to być może.
Wzajemna szczerość — powtórzyła w myślach. Nie była pewna, czy umiałaby, czy chciałaby opowiadać Syriuszowi o tym wszystkim, co jej się przytrafiło po wyjeździe...
A miłość? Czy udałoby się posklejać to, co kiedyś pękło z takim hukiem?
Nie z ich winy.
Miłość? Bez szczerości?
*
Usłyszała jego kroki na schodach. Usiadła na łóżku i szybkim ruchem wytarła oczy, a potem chwyciła lusterko, chcąc sprawdzić, czy widać, że płakała.
— Kto mi powie, że kobiecie
Niepotrzebna jest uroda
Temu wsadzę nóż do rzyci
I kopniaków kilka dodam — wyrecytowało natychmiast zwierciadełko z ponurą satysfakcją.
— Czy tobie się to jeszcze naprawdę nie znudziło? — westchnęła Lucy i z rezygnacją pokręciła głową..
— Puk puk? — zawołał Syriusz, szeroko otwierając drzwi. Do pokoju wlewitowała taca ze śniadaniem. Chwyciła ją i postawiła sobie na kolanach. Kakao, bułki, masło, jajka na twardo. I kwiatek w wazoniku. Uśmiechnęła się na ten widok, prawie zapominając o zmartwieniach.
— Ależ ty o mnie dbasz. Dziękuję.
— Muszę się jakoś zrehabilitować za wszystkie wyczyny — odwzajemnił uśmiech i usiadł na łóżku.
Żeby zawsze tak było... — pomyślała, a głośno powiedziała:
— Uważaj, bo się zarazisz.
— Nie bój się, biorę codziennie łychę eliksirów. Jedz — dodał. — Bo ci wystygnie.
Wolno smarując chleb masłem, obserwowała go spod spuszczonych rzęs. Z każdym dniem wyglądał lepiej. Zdawała sobie sprawę z tego, że piętna Azkabanu nigdy nie da się zmyć do końca, ale mimo tego przyjemnie było na niego popatrzeć. Tylko te włosy… — Lucy przygryzła wargę. No cóż, nigdy nie lubiła długich włosów u mężczyzn, ale dla niego najwidoczniej te kudły miały jakieś znaczenie.
— O czym myślisz? — zainteresował się wreszcie.
— O twojej fryzurze — odparła w zasadzie zgodnie z prawdą. — Nie podoba mi się. Wolałam cię z ostrzyżonego na krótko.
— A ja ciebie w warkoczach — odciął się natychmiast.
Jak kiedyś pokazała mu koniec języka i sięgnęła po kubek.
— Z kimś rozmawiałaś, kiedy to szedłem? — zmienił temat.
— Z tym — wskazała mu brodą leżące na szafce lusterko. — Wyjątkowo złośliwe draństwo — dodała. — Uwielbia mi dokuczać.
— Coś ty? — zdziwił się, sięgając po magiczny przedmiot. — A podobno...
— Witam szanownego nabywcę! — przerwało mu natychmiast zwierciadło. — Ileż to czasu nabywcy nie widziałom!
— Wiedziałam — szepnęła Lucy.
— Normalnie się stęskniłom — perorowało tymczasem zwierciadło z wyraźnym entuzjazmem w metalicznym głosiku. — Ale nic się nabywca nie zmienił. Kudłaty jak zawsze, he he. Lepiej dostać kopa w krocze, niż facetem być z warkoczem.
Syriusz czerwieniał i bladł na przemian, w osłupieniu wpatrując się srebrną taflę.
— Co to jest, do jasnej cholery? — zapytał, kiedy już wreszcie odzyskał zdolność mówienia.
— Jak to — co? — zachichotała. — Wyrafinowany prezencik, który mi przysłałeś na Gwiazdkę.
— To miało być magiczne zwierciadło najwyższej jakości.
— I jest — odezwało się lusterko, najwidoczniej urażone.
— I owszem — potwierdziła ze śmiechem. — Takiego sarkazmu nie spotkałam w życiu. Nawet Smarkerus wysiada. Jak się tego słucha, można zupełnie zwątpić w siebie.
— Ja przepraszam. Lucy… Nie chciałem ci zrobić przykrości — tłumaczył się gorliwie Black.
— Przestań — machnęła ręką. — Naprawdę nie musisz się przejmować. Na szczęście poczucia humoru jeszcze nie straciłam.
— To dobrze — uśmiechnął się z wyraźną ulgą, a jego ręka znalazła się dziwnie blisko jej dłoni.
— Chciałam cię tylko lojalnie uprzedzić, mój drogi — oświadczyła z udawaną powagę — że kiedyś obiecałam sobie, że jeśli dorwę ofiarodawcę, to ogolę go na łyso. Sam więc rozumiesz… — mrugnęła okiem.
— Poważna sprawa — stwierdził tym samym tonem. — Chyba się zaczynam bać.
— Lepiej skonać pod pierzyną, niż oślepiać lud łysiną — wtrąciło tymczasem zupełnie nie zrażone tą dyskusją lusterko.
— No widzisz — ucieszył się wyraźnie Syriusz. — A ja bym jeszcze trochę pożył — dodał po chwili, patrząc na nią w taki sposób, że poczuła niepokój i podciągnęła kołdrę pod samą szyję.
14.
13 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Siedzieli przy stole w kuchni, pijąc herbatę, którą zaparzył Syriusz. Nie mówili zbyt wiele, ale ten rodzaj ciszy im nie przeszkadzał. Nie było w nim tajonego napięcia, nie ciążył ołowiem, ale pozwalał odpocząć.
— Co będziemy dziś robić? — zapytał wreszcie Black, patrząc na nią z uśmiechem, który tak dobrze pamiętała z dawnych lat. W ogóle ostatnio bardzo często, obserwując jego zachowanie, miała wrażenie, że cofnęli się w czasie.
— Może pójdziemy na spacer? — zaproponowała z nadzieją. Na zewnątrz było naprawdę ciepło. I już dawno przestało padać.
— O nie — pokręcił głową. — Nie ma mowy. Jeszcze nie jesteś całkiem zdrowa.
— Nie chce mi się czytać ani pisać — westchnęła.
— To może zagramy w karty? — podsunął. — Chyba widziałem talię w swoim pokoju.
— W sumie, czemu nie? — zgodziła się raczej bez entuzjazmu. Naprawdę najchętniej wyszłaby na zewnątrz. Od kilku dni siedziała w domu i czuła się już trochę jak więzień. Ale Syriusz był nieugięty. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko poddać się tej jego tyranii. W końcu robił to w jej dobrze pojętym interesie.
Wstał od stołu i poszedł do siebie. Po chwili wrócił, niosąc aż dwa komplety kart. Położył je na stole przed Lucy. Ona natychmiast wzięła do ręki jeden z nich i zaczęła go odruchowo tasować. Z widoczną wprawą.
— No, no — popatrzył na nią z podziwem. — Idzie ci to jeszcze lepiej, niż kiedyś.
— Miałam trochę okazji, żeby potrenować — powiedziała. — Lojalnie uprzedzam.
— Wiesz, że zawsze lubiłem ryzyko.
I nie wyszło ci to na dobre — przemknęło jej przez głowę, ale nie powiedziała tego głośno, tylko spytała:
— To w co gramy?
— Na pewno nie w krwawego mariszka — uśmiechnął się. — Jestem dziwnie przywiązany do swoich członków. Może zwabimy dwa wampiry albo jakieś inne strzygi i utniemy sobie partyjkę gwinta?
— Lepiej złupsa — rzuciła. — Ty rozdawaj — podsunęła mu talię.
*
Wygrywała raz za razem.
— Gdybym grał z tobą na pieniądze, szybko przepuściłbym cały majątek — pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Kusząca perspektywa — zmrużyła jedno oko i uśmiechnęła się łobuzersko. — To co stawiasz najpierw?
— Dom po rodzicach. Chętnie się go pozbędę. Nie zamierzam tam nigdy wracać ani nawet go oglądać — mimo pozornej beztroski w jego głosie wyczuwała tłumione napięcie.
— Tylko co ja zrobię z taką zaniedbaną ruderą? — spytała. — Na pewno się tam nie przeprowadzę.
— Mówisz tak, jakbyś go już wygrała.
— Mówisz tak, jakbyś zapomniał, że ja z reguły wygrywam. Jak to nazywał Jim? — zastanowiła się. — Gen Martina P. Niezawodny. Podczas podróży poślubnej o mało co nie puściłam z torbami kasyna w Las Vegas. Ochrona już się mną...
— Kochałaś go? — przerwał jej szybko.
— Kogo? — spytała, choć wiedziała świetnie, o co tak naprawdę mu chodzi. Ale chciała zyskać na czasie. Odsunąć nieuniknione najdalej jak się da.
— Swojego męża.
Poproszę o inny zestaw pytań. Spojrzała mu prosto w oczy. Wiedziała, co chciał usłyszeć. To, że mimo wszystko był jedyny i niezapomniany. Że nikt inny się nie liczył. Że nadal nikt inny się nie liczy. Ale tego właśnie nie mogła mu powiedzieć. Żałowała, że nie zdołała powściągnąć języka i w ogóle weszła na taki zdradliwy grunt.
— Dzięki niemu żyję — odpowiedziała wymijająco.
— A przeze mnie chciałaś umrzeć — raczej stwierdził niż zapytał.
— Syriusz — poruszyła się niespokojnie i odruchowo wyciągnęła rękę. Nie wiedziała, czy może go dotknąć, czy powinna się od tego powstrzymać. W takich momentach nic już nie wiedziała. I niczego nie była pewna. — Nie mówmy...
— Dlaczego? Masz coś do ukrycia?
Tak. Lata poniewierki. Długą listę kochanków. Nieudane małżeństwo. I... i jedną przyjaźń.
— Syriusz — spojrzała na niego błagalnie. — Nie chcę rozmawiać o przeszłości. Nie możemy...
— Nie — pokręcił głową. — Ty jesteś moją przeszłością, a ja twoją. Chcę wiedzieć, co się z tobą działo.
— Ale ja nie chcę o tym mówić — powiedziała z naciskiem.
Z tobą...
Nie z tobą... Ty byś tego... nie zrozumiał? Nie zniósł? Nie możesz wiedzieć. Nie powinieneś!
Nie będzie przyjaźni... Ani niczego więcej.
— Lucy... — zaczął.
— Nie! — powiedziała z całą stanowczością, na jaką mogła się zdobyć. A potem dodała już spokojniej: — Jestem okropnie zmęczona. Położę się spać
Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, żeby ukryć łzy znowu cisnące się do oczu. Żeby uciec przed jego pytaniami. Przed natłokiem wspomnień, która pchały się do Chaty wszystkimi szczelinami. Przed przyszłością, której tak bardzo się bała.
I przed uczuciami, które przerażały ją jeszcze bardziej, a których wciąż nie potrafiła nazwać.
*
Znowu patrzył, jak wchodzi po schodach. I znowu nie potrafił jej zatrzymać...
Kiedy zniknęła mu z oczu, to tak jak poprzednim razem, przez długą chwilę stał bez ruchu, wpatrując się w schody.
Dlaczego?
Nie ufała mu? Chciała mu oszczędzić kolejnych wyrzutów sumienia? Coś przed nim ukryć? Odciąć się od swej własnej przeszłości?
A może po prostu ją przestraszył?
Nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Wiedział tylko, że chce dowiedzieć się o niej wszystkiego. Chce poznać jej myśli i uczucia. Chce, żeby była blisko. Naprawdę blisko.
A tymczasem tego wieczoru znowu się od niego oddaliła. I nic nie mógł na to poradzić.
— Niech to jasna cholera! — powiedział z wściekłością, chwycił kubek i z całej siły rzucił nim w ścianę.
*
Usłyszała brzęk tłuczonego szkła.
Boże... — skuliła się na łóżku i nakryła głowę kołdrą. — Daj mi siłę, bo dłużej tego nie wytrzymam.
15.
14 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Czarny pies biegł przez las, z trudem roztrącając krzaki, które z każdym metrem stawały się coraz gęściejsze i coraz bardziej dokuczliwe. Kluczył, starając się je wyminąć, ale to nie zdało się na wiele. Gałęzie i liście smagały go bezlitośnie po głowie, grzbiecie i bokach.
Czubki drzew z łagodnym szumem kołysały się na wietrze, a ściółka ledwo dosłyszalnie szeleściła pod łapami przemykającego psiska..
Niosący się od bagien zapach zgnilizny mieszał się z delikatną wonią paproci, mięty i sosnowych igieł. Ziemia była coraz bardziej grząska, ale zwierzak nie zatrzymywał się. Gnał przed siebie tak, jakby chciał uciec od czegoś. Albo od kogoś.
Przeskoczył głęboki, porośnięty tarniną parów. Spłoszone stadko hołoty rozpierzchło się z głośnym wrzaskiem.
Wreszcie dotarł do samej granicy bagien. Musiał się zatrzymać. Przez chwilę stał bez ruchu, a potem rzucił na ziemię i wytarzał w trawie, cały przesiąkając zapachem błota.
Otrząsnął się gwałtownie, a potem obejrzał za siebie i nagle poczuł, że musi wrócić. Po prostu musi.
Biegł niespiesznie po swoich własnych śladach, tym razem już nie zbaczając z drogi i po kilkudziesięciu minutach znalazł się na skraju lasu.
Tam zamienił się w człowieka.
16.
Odrzucił do tyłu splątane włosy i popatrzył na Chatę. Tego dnia wędrująca łąka rozpościerała po drugiej stronie polany, więc skarpa, na której położony był dom, wydawała się jeszcze wyższa niż zazwyczaj.
Syriusz szybko przemierzył niewielką odległość dzielącą go od kamiennych stopni, wspiął się po nich, otworzył drzwi i wszedł do chłodnej sieni, a potem do kuchni. Pusto. Z wahaniem spojrzał na schody. Może powinien zajrzeć do Lucy?
Nie widział jej od kilku godzin i już tęsknił. Zresztą od kilku dni tęsknił i myślał o niej praktycznie bez przerwy. W dzień i w nocy. Przed snem i zaraz po przebudzeniu. Kiedy był zdenerwowany i spokojny. Kiedy się wściekał i kiedy miał dobry humor. I najlepiej czuł się, kiedy ją widział.
Przeskakując po dwa stopnie, pobiegł na górę. Drzwi do pokoju były uchylone. Zapukał, ale nie doczekał się zaproszenia. Mimo tego — nauczony doświadczeniem — wsunął się do środka.
Nie było jej. Powinien więc chyba natychmiast stąd wyjść — ale nie mógł. Miał wrażenie, że coś przygwoździło go w miejscu. Stał bez ruchu, rozglądał się dokoła i wciąż wydawało mu się, że czuje tu jej obecność. Jak zawsze we wszystkich miejscach, w których mieszkała, tak i w tym pokoiku panował idealny porządek. Prawie idealny, gdyż z krzesła zwisały: szlafrok i piżama, a po podłodze walało się kilka książek. Schylił się i podniósł jedną z nich. Niedużą, z wizerunkiem kruka na okładce. Kurwa mać! Ze złością rzucił tomik i odwrócił się gwałtownie.
Tak! Cholera jasna, tak! Był o nią zazdrosny. Musiał się sam przed sobą do tego przyznać już kilka dni temu. Świadomość, że przez te wszystkie lata w jej życiu działy się rzeczy, o których nie miał pojęcia, doprowadzała go do białej gorączki. Wiedział, że dopóki nie wypełni tej luki, nie zazna spokoju. Wolał najgorszą prawdę od swoich własnych domysłów i wyobrażeń.
I skąd, do kurwy nędzy, ten Shacklebolt?!
Niestety, pewnie tak szybko się tego nie dowie. Dyskusje z Lucy nie należały do najłatwiejszych. Była uparta i skryta jak wszyscy diabli.
Prawie tak, jak on sam.
Zbliżył się do okna, oparł o parapet i zacisnął ręce na jego krawędziach tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Wychylił się do przodu i wtedy ze zdziwieniem dostrzegł Lucy. Leżała pod drzewem, na leżaku, który musiała sobie z czegoś transmutować.
— Wariatka! Normalnie nieodpowiedzialna wariatka! — na ten widok naprawdę się zezłościł. Przecież kategorycznie zabronił jej wychodzić z domu! A tu wygląda na to, że skorzystała z pierwszej okazji, żeby się wymknąć.
Szybko zbiegł po schodach, wypadł na zewnątrz i okrążył dom. Miał zamiar natychmiast przyprowadzić ją z powrotem do Chaty, ale zanim się do niej zbliżył, złość zdążyła mu już przejść. Bo z drugiej strony... Pogoda naprawdę bardzo się poprawiła, było ciepło, a ona już prawie wyzdrowiała. Nic dziwnego, że ciągnęło ją na powietrze.
Stanął nad nią. Nie ruszała się. Tak go to przeraziło, że już miał chwycić za ramię i potrząsnąć nią.
Spała, równo oddychając. Merlinie, już dawno nie była tak spokojna. I taka ładna… Piekielnie ładna. Najładniejsza.
Usiadł na zwalonym pniu, wciąż nie spuszczając z niej wzroku.
Jak zwykle miała na sobie długie spodnie i koszulkę na ramiączkach, która więcej odkrywała, niż zakrywała. Spróbował odwrócić wzrok, bezskutecznie. Musiał na nią patrzeć. Co więcej, chciał jej dotknąć. Nie, nie tak ostrożnie, jak do tej pory. Chciał przytulić ją mocno, przylgnąć do niej całym ciałem, poczuć jej ciepło, zapach i zanurzyć twarz we włosach, pocałować. Kochać się z nią.
Ale co z tego, że chciał, skoro wiedział świetnie, iż — nawet jeśli ona nadal byłaby gotowa z nim być — nie potrafiłby się na to zdobyć.
Jej dotyk był taki przyjemny. ZA przyjemny. A w nim, niestety, tkwiło głębokie przeświadczenie, że każde miłe doznanie natychmiast może sprowokować atak obezwładniającego chłodu i bólu, których już chyba nie umiałby znieść. Oczywiście wiedział, że póki jest na wolności, nic takiego mu nie grozi, ale ten strach tkwił w nim tak głęboko i był silniejszy niż rozum i zdrowy rozsądek.
Nagle Lucy poruszyła się, nieświadomie zsuwając z ramienia ramiączko koszulki. Syriusz przeniósł wzrok z twarzy na dekolt i przygryzł wargę. Chęć dotknięcia jej stała się tak silna, że prawie nie do zniesienia. Co robić? Pochylił się i szybkim ruchem zerwał długie źdźbło trawy. Delikatnie dotknął nim ust Lucy. Obrysował ich kontur, następnie musnął brodę, szyję i wolno zjeżdżał coraz niżej i niżej...
Pragnął jej. Tak samo jak tamtej nocy. A może nawet jeszcze bardziej... Tylko czy...?
Wtedy — uśmiechnął się do swoich wspomnień — wtedy żadne z nich nie zastanawiało się ani chwili.
Nie bali się niczego.
Tak bardzo chcieli być razem, że nic innego się nie liczył. Tak bardzo chcieli... Oboje.
Lucy...
Najpiękniejsza. Najbardziej pożądana.
Jedyna.
Najważniejsza.
Najdroższa...
Była ostatnią dziewczyną, z jaką kochał się przed pójściem do Azakabanu. I wtedy wierzył święcie — z całą żarliwą wiarą młodości — że ostatnią w jego życiu.
Zresztą nadal tylko ona go interesowała. Zdawał sobie sprawę, że nawet gdyby miał możliwość poznawania innych kobiet, to żadna nie wytrzymałaby konfrontacji z nią. Ze wspomnieniami i z tym, co do niej czuł. Wtedy. I teraz.
Co przez pewien czas wydawało mu się, że nie chce mieć z nią nic wspólnego, że jej nienawidzi, że nie będzie potrafił — że nie chce — jej wybaczyć tego, co zrobiła. Pomylił się jednak. Wystarczyło kilka wspólnych dni, by się przekonał, że Lucy — obok Harry'ego — jest dla niego najważniejsza na świecie. Tak bardzo jej potrzebował…
I właśnie w tej chwili po raz pierwszy od dnia ucieczki z więzienia pomyślał, że być może mógłby jeszcze poskładać to, co zostało z jego życia.
Jeśli tylko zdoła uwolnić się od strachu.
Tylko czego tak naprawdę się bał? Na to pytanie wciąż nie potrafił sobie odpowiedzieć.
17.
Śniło się jej coś dobrego i ciepłego. Jakiś słoneczny ogród, kwiaty i kot wylegujący się na parapecie. I muszki brzęczące nad głową. Dlatego, kiedy poczuła delikatne łaskotanie na twarzy, szyi i dekolcie, pomyślała, że to jedna z nich. Nie otwierając oczu, uniosła rękę chcąc strzepnąć natrętnego owada ze swojej klatki piersiowej.
Trawka?
Otworzyła oczy i aż drgnęła z zaskoczenia. Tuż nad sobą zobaczyła skupioną twarz Syriusza. Oczy mu błyszczały i było w nich coś takiego... Patrzył na nią dokładnie w ten sam sposób, jak wtedy.
O, Boże! — na chwilę wstrzymała oddech. Jedną rękę przycisnęła do piersi, próbując uspokoić serce, które zaczęło bić bardzo mocno, a drugą podniosła do góry, ale nie zdążyła dotknąć jego policzka. Błyskawicznie złapał ją za nadgarstek i ścisnął tak mocno, że aż syknęła z bólu. To go otrzeźwiło.
— Przepraszam — speszył się i natychmiast puścił jej rękę.
Krzywiąc się, masowała obolały przegub, a on nie odrywał wzroku od jej palców. A właściwie od cienkiej platynowej obrączki, którą przed laty dostała od matki Michaela.
— Co zrobiłaś z pierścionkiem, który ci dałem? — zapytał wreszcie.
Zesztywniała. Pytanie padło zupełnie nieoczekiwanie. Co prawda kiedy dowiedziała się, że Syriusz jest niewinny, wielokrotnie przyrzekała sobie, że spróbuje odnaleźć ten klejnocik, jednak do tej pory jakoś nie zdołała dotrzymać tej obietnicy.
— Co z nim zrobiłaś? — powtórzył.
Spuściła wzrok. Boże, tak bardzo nie chciała odpowiadać na to pytanie, nie sprawiać mu więcej bólu. Ale najwyraźniej nie było innego wyjścia.
— Wyrzuciłam. Wtedy... — powiedziała cicho, wciąż nie patrząc mu w oczy.
— Wyrzuciłaś mój pierścionek? — zerwał się na równe nogi.
Skuliła się i znów, po kilku dniach względnego spokoju, poczuła, że się go boi. Jednak za wszelką cenę próbowała się opanować.
— Syriusz — wstała z leżaka i odwróciła się ku niemu — Ja wtedy myślałam...
— Wiem co myślałaś — przerwał jej szybko.
— Przepraszam... — przerwała, bo uciszył ją gestem.
Przez jakiś czas nic nie mówił, tylko stał nieruchomo, oparty o drzewo, ze spuszczoną głową. Mijały minuty, ciągnące się niczym godziny.
— Muszę zostać sam — powiedział wreszcie spokojnym tonem, wciąż nie podnosząc wzroku.
Nie dodał już nic więcej, tylko odwrócił się i odszedł w kierunku Chaty. A Lucy patrzyła za nim i myślała uparcie tylko o jednym — ile kosztowało go to, żeby się na nią nie obrazić.
18.
15 lipca 1995 roku,
Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie
Obiad upływał im w milczeniu. Tym razem był to ten rodzaj milczenia, który drażnił i niepokoił, ale mimo tego pozostawiał jakąś nadzieję na przyszłość.
Lucy przełknęła ostatni kęs kotleta i popatrzyła na swojego towarzysza.
— Jutro czeka nas poranne polowanie na borsuki — odważyła się wreszcie odezwać. — Albo musimy zastawić sidła na hołotę.
— Czemu? — Syriusz spojrzał na nią nieco rozkojarzonym wzrokiem. Był spokojny, uprzejmy, ale zupełnie nie przypominał mężczyzny, który poprzedniego dnia wpatrywał się w nią z takim zachwytem i czułością
— Zapasy się kończą — wyjaśniła. — A w Londynie najwyraźniej o nas zapomnieli.
— Widocznie mają ważniejsze sprawy — mruknął niechętnie.
— Może posłać Remusowi sowę? — zamyśliła się. — Albo Andrei.
— Zanim sowa dotrze, to my będziemy musieli usmażyć jajecznicę z jej dzieci — powiedział Syriusz ponuro. — Szybciej będzie, jak sama skoczysz na Pokątną.
— Ja? — spojrzała na niego niespokojnie. — Chyba nie powinnam zostawiać cię samego.
— Bez przesady, nie jestem dzieckiem — wzruszył ramionami. — Zresztą i tak mam zamiar iść do lasu — rzucił, wstając od stołu. Wyszedł z kuchni i tyle go widziała.
Znowu.
Co dręczyło go tym razem? Sprawa pierścionka? A może coś zupełnie innego?
Ale tego pewnie nie dowie się nigdy. Był tak bardzo zamknięty w sobie i niczego nie mówił wprost. Denerwowało ją to straszliwie. Początkowo próbowała coś z niego wydobyć, ale po tym, jak sama posłała go do diabła, całkowicie straciła prawo, by zadawać mu niewygodne pytania lub co gorsza czynić wyrzuty.
Nie była do końca pewna, czy postąpiła dobrze. Może naprawdę powinna opowiedzieć mu o tym, co się z nią działo po wyjeździe? Może wtedy byłoby im łatwiej się porozumieć? Może... Tyle, że panicznie bała się jego reakcji. Jego pogardy. Słów, które musiałyby paść. Wybaczył jej co prawda, że zostawiła jego i chłopca, ale czy znalazłby w sobie tyle zrozumienia, żeby odpuścić jeszcze i to, do jakiego świata i życia odeszła?
Nie, to chyba byłoby już za wiele. Za bardzo by bolało.
Dlaczego muszę o tym ciągle myśleć?
Z ciężkim westchnieniem przelewitowała talerze do zlewu i rzuciła na nie zaklęcie zmywające. Zwykle szorowała je sama, ale tym razem wyjątkowo nie miała ochoty na żadne prace domowe, była zbyt rozkojarzona i zdenerwowana.
Patrząc na lecącą z kranu wodę i raźno uwijającą się szczotkę, pomyślała, że w sumie Syriusz miał rację, mogłaby się wybrać na Pokątną i szybko wrócić. Oczywiście pod warunkiem, że użyłaby teleportacji. Na samą myśl o tym sposobie podróżowania coś zakuło ją w sercu. Ale jeszcze gorzej poczuła się, gdy uświadomiła sobie, że musiałaby się przyznać Syriuszowi do swojego strachu.
Poza tym zmiana otoczenia, nawet tak krótka, chyba dobrze by jej zrobiła. Pozwoliła choć na kilka godzin oderwać od problemów, z którymi musiała się tu borykać.
19.
15 lipca 1995 roku,
ul. Pokątna/dom Potterów przy Wimpole Street 17, Londyn
Udało się!
Tym razem teleportacja wyszła jej nad podziw dobrze i prawie dokładnie. Nawet kołatanie serca nie było tak dokuczliwe, może dlatego, że przezornie wzięła większą dawkę eliksiru.
Z uczuciem przyjemnego podniecenia przebyła niewielką odległość dzielącą miejsce aportacji — które tym razem wypadło jej w pobliżu stacji King's Cross — od Dziurawego Kotła, przedostała się na Pokątną i wmieszała się w różnokolorowy tłum przelewający się przez czarodziejską dzielnicę Londynu.
Wiedziona poczuciem obowiązku, najpierw postanowiła załatwić to, po co przyjechała. Weszła więc do dużego magazynu spożywczego o wdzięcznej nazwie Stoliczku, nakryj się, mieszczącego się na rogu Pokątnej i Tajemnej. Spędziła tam prawie godzinę, spacerując pomiędzy półkami zastawionymi słoikami, różnobarwnymi pudełkami i torebkami i wybierając niezbędne produkty. Oprócz chleba, sera, mięsa, wędliny i warzyw, kupiła też trochę marynowanych gumochłonów na sałatkę, kilka filetów ze szczuroszczeta i odrobinę smalcu z dźwiedzia. Sympatyczna sprzedawczyni najpierw zainkasowała należność, a potem zmniejszyła wszystkie zakupy i sprawnie zapakowała je do jednej niewielkiej papierowej torby z uchami.
Lucy wyszła na zewnątrz i na chwilę przysiadła na murku, żeby odpocząć. Chrupiąc marcepanowy batonik myślała, że w zasadzie mogłaby już wracać, ale... Naprawdę nie miała na to ochoty. Przede wszystkim bardzo stęskniła się za cywilizacją. Cóż — nigdy nie była typem dziecięcia pól i lasów. Poza tym, tu, z dala od dusznej atmosfery Chaty po raz pierwszy od dawna poczuła się wolna. Mogła oddychać pełną piersią i nie bać się, że... niczego. Dlatego postanowiła podarować sobie jeszcze kilka godzin. W końcu chyba nic strasznego przez ten czas się nie stanie, Syriusz najgorzej znosił noce, a zanim zapadnie zmierzch, ona już dawno będzie z powrotem.
To tylko kilka godzin.
Wyrzuciła papierek do kosza, mocniej ścisnęła pakunek i wolnym krokiem ruszyła przed siebie. Zajrzała do pracowni Madame Malkin i do kilku mniejszych sklepów z odzieżą. Wreszcie dowędrowała do księgarni, w której o tej porze kłębił się spory tłumek. Najpierw skierowała się do działu technicznego. Prawdę mówiąc, wcześniej nigdy tam nie bywała, ale tym razem pomyślała, że mogłaby kupić coś dla Syriusza. Miał duże zaległości w dziedzinie technologii — zarówno czarodziejskich, jak i mugolskich — i na pewno chętnie by sobie coś na ten temat poczytał. Przyjrzała więc dokładnie półki i w końcu wybrała kilka tomików z serii: Czego to mugole nie wymyślą!, dotyczących głównie komputerów i Internetu. Potem zajrzała do działu historycznego, gdzie znalazła nowe, nie znane jej do tej pory opracowanie na temat II wojny światowej (Ekipa 303, czyli polscy miotlarze w bitwie o Anglię). Potem poszła poszperać w beletrystyce. Właśnie przeglądała pierwszy rozdział powieści jakiegoś nieznanego rosyjskiego czarodzieja (Zbrodnie i czary), gdy poczuła niezbyt mocne szarpnięcie. Ktoś z tyłu pociągnął ją za żakiet. Odwróciła się i odruchowo spojrzała w dół.
— Dzień dobry!
Mała ciemnoskóra dziewczynka uczesana w dwa puszyste warkoczyki uśmiechała się do niej radośnie.
— Betsy, co ty tu robisz? — Lucy natychmiast odwzajemniła uśmiech małej, a następnie błyskawicznie omiotła wzrokiem wnętrze. Czyżby Kingsley...? Nie, nie było go tutaj. Szkoda...
— Przyszłam z babcią — panna Shacklebolt szybko rozwiała jej ostatnie nadzieje. — Po książeczkę. Ale nie możemy jej znaleźć. Chodź, pomożesz — chwyciła Lucy za rękę i pociągnęła ją za sobą.
Minęły stoisko z ruchomymi komiksami, dział podręczników i weszły do sali z literaturą dziecięcą. Tam właśnie, przy półkach z baśniami, stała matka Kingsleya i zawzięcie kartkowała jakąś książkę, kręcąc przy tym głową z niezadowolenia.
— Babciu, znalazłam panią królową śniegu! — zawołała głośno Betsy.
Kilka osób, słysząc ten okrzyk, odwróciło się. Lucy w tym momencie poczuła się nieswojo. Nie lubiła być w centrum uwagi, nawet przypadkowych osób. A teraz na dodatek — musiała to sama przed sobą przyznać — po prostu bała się Luizy Shacklebolt. Sama nie wiedziała dlaczego, przecież spotkały się do tej pory tylko jeden raz i nie było to spotkanie nieprzyjemne.
— Dzień dobry — powiedziała cicho, ze wszystkich sił starając się opanować.
— Pani Blair? — starsza czarownica oderwała wzrok od książki i zręcznym ruchem ściągnęła z nosa okulary. — Dzień dobry. Miło panią widzieć.
— Nawzajem — uśmiechnęła się blado.
— Ta księgarnia ostatnio schodzi na psy — oświadczyła Luiza. — Nie chce im się naprawdę zadbać o klienta.
— Szuka pani czegoś konkretnego? — Lucy z ulgą podchwyciła temat.
— Obiecałam Betsy „Alicję w krainie czarów". Ale niech pani popatrzy — matka Kingsleya wyciągnęła w jej kierunku spory wolumin — czy można dać dziecku książkę z takimi ilustracjami? *
— Raczej nie — przyznała, zerkając na obrazki. — To już klasyczny Tenniel ** byłby o niebo lepszy.
Czarownica spojrzała na nią z uznaniem.
— Ma pani rację — przytaknęła. — A jak na złość to jedyne wydanie. Najnowsze.
— Może w antykwariacie będzie coś ładniejszego? — podrzuciła, spoglądając z uśmiechem na dziewczynkę właśnie pochłoniętą oglądaniem obrazków w jakiejś książce. O ile wzrok i znajomość literatury dziecięcej jej nie myliły, były to przygody misia Paddingtona.
— Babciu, kup mi to — oświadczyła wreszcie Betsy.
— Kochanie — powiedziała spokojnie Luiza. — Ten tom masz już w domu. I o ile się nie mylę znasz prawie na pamięć, tata czytał ci go z piętnaście razy.
Kingsley czytywał bajki swojej córeczce? Na myśl o tym Lucy uśmiechnęła się do siebie. Merlinie, naprawdę się stęskniła. Za tym spokojem i siłą, które miał w sobie. Po prostu — za nim.
— Ta książeczka jest ina — upierała się tymczasem mała.
— Jak to, inna? — babcia popatrzyła na dziecko z zainteresowaniem. — Niemożliwe.
— Taka ładna i nowa.
Lucy uchwyciła rozbawione spojrzenie Luizy i sama przygryzła wargę, żeby się głośno nie roześmiać.
— Zaręczam ci, że to dokładnie ta sama książka — powiedziała stara czarownica. — Odłóż to, wychodzimy.
Małą z wyraźnym ociąganiem położyła tom na półce, najwyraźniej filozoficznie nastawiony do świata misiek był wyjątkowo bliski jej sercu.
— A dokąd teraz idziemy? — spytała
— Do antykwariatu. Dalej szukać twojej „Alicji”.
— Pójdziesz z nami? — Betsy popatrzyła na Lucy z nadzieją.
— Pójdę — odparła. — Też miałam zamiar tam zajrzeć.
Wyszły razem na ulicę i szybko pokonały niewielką odległość dzielącą je od drugiego sklepu z książkami. Tam — jak na złość — też nie znalazły tego, czego szukały.
— W Hogsmeade na pewno coś by było — powiedziała Lucy. — Tamtejszy antykwariat jest naprawdę wyjątkowy.
Luiza szybko spojrzała na zegarek.
— Niestety, dziś już nie mam czasu na takie wycieczki.
Betsy tym razem nic nie powiedziała, ale widać było, że jest zawiedziona. W tym momencie Lucy przypomniała sobie, że...
— Dostaniesz tę książkę — powiedziała szybko, głaszcząc dziewczynkę po głowie. — Co prawda nie taką ładną i nową, jak te prosto ze sklepu, ale za to z kolorowymi obrazkami. Sowa przyniesie ci ją wieczorem.
— Naprawdę? — ucieszyła się mała. — Prawdziwa sowa? Do mnie?
— Tak. Do ciebie.
Pani Shacklebolt przyglądała się jej bardzo uważnie. I miała coś takiego w oczach... Lucy naprawdę poczuła niepokój.
— Przepraszam — spojrzała z popłochem na czarownicę. — Powinnam najpierw panią zapytać o zgodę.
— Panno Potter...
Drgnęła. Luiza po raz pierwszy tego popołudnia zwróciła się do niej, używając jej panieńskiego nazwiska. Co to mogło...?
— Na pewno wiele osób wciąż pani to mówi...
— Tak? — podchwyciła.
— Jest pani bardzo podobna do swojej matki.
— Ja... — aż zamrugała powiekami za zdumienia. Do matki?
— I naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żeby pani przysłała Betsy książkę — dodała starsza pani, jakby zupełnie nie zauważyła jej konsternacji.
A Lucy zdołała opanować się już tylko na tyle, żeby się pożegnać. Potem zaś stała na środku chodnika, potrącana przez przechodniów, i patrzyła za odchodzącymi.
Zupełnie nie pamiętała, kiedy stamtąd odeszła i w jaki sposób dotarła do ławki. Podobna do matki... Jakim cudem? Do matki... Do tej pory zawsze słyszała, że przypomina ojca, Jamesa, Harry'ego. Ale nie matkę.
Boże, Harry! — serce podeszło jej do gardła. Zajęta swoimi problemami znowu zapomniała o bratanku. Natychmiast poczuła się jak wyrodna ciotka. Była w Londynie, miała chwilę wolnego czasu i zamiast natychmiast popędzić do chłopca, urządza sobie spacerki po sklepach i pozwala na luksus nie myślenia o kłopotach. A przecież przede wszystkim powinna sprawdzić, czy Harry jest bezpieczny. Czy Petunia i Vernon dobrze go traktują.
Co robić? Jechać do Little Whinging?
A jeśli swoją wizytą pokrzyżuje jakieś plany Zakonu lub Dumbledore'a?
Powinna koniecznie porozmawiać z dyrektorem. I to jak najszybciej.
20.
Kiedy wysiadła z taksówki, jeszcze przez długą chwilę przyglądała. się staremu domowi. Opuściła go zaledwie dwa tygodnie temu, ale już zdążyła się za nim stęsknić.
Pchnęła furtkę. Zawiasy, dawno nie oliwione, zaskrzypiały żałośnie. Przemierzając szeroką żwirowaną ścieżkę, gorączkowo grzebała w torbie w poszukiwaniu kluczy. Niepotrzebnie. Drzwi wejściowe były uchylone. Najwyraźniej tym razem zastała tu Julię.
— Dzień dobry! — zawołała głośno, kiedy tylko weszła do sieni.
Nie minęło kilka sekund, a w progu kuchni stanęła kuzynka. Wycierała ręce w fartuch, najwyraźniej przerwała jakąś pilną pracę..
— Lucy? — spytała, patrząc na nią z niedowierzaniem. — Skąd się tu wzięłaś? Dumbledore mówił, że wrócisz najwcześniej pod koniec miesiąca.
W takim razie on wie o wiele więcej, niż ja... Tylko szkoda, że zapomniał podzielić się ze mną tą wiedzą.
— Byłam na Pokątnej na zakupach — wyjaśniła, stawiając na podłodze swoje paczki. — A poza tym muszę w spokoju pogadać z dyrektorem.
— Zjesz coś?
— Nie, nie jestem głodna. Ale herbaty bym się napiła.
Julia bez słowa cofnęła się do kuchni, a Lucy powędrowała prosto do salonu. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę, szybkim incendio rozpaliła w kominku, a potem sięgnęła po puszkę z proszkiem Fiuu. Rzuciła w płomienie sporą garść pyłu, wypowiadając wyraźnie nazwisko starego czarodzieja. Niestety, najwyraźniej był nieobecny, bo odezwała się tylko jego automatyczna sekretarka.
Gdzież go, u licha, nosi? — pomyślała Lucy z irytacją.
Nerwowo przespacerowała się po salonie. Raz. Drugi. Trzeci. To z kim w takim razie mogłaby porozmawiać? Z Andreą? Z Lupinem? Z Tonks? Tak, z nią. To najlepszy pomysł. Znowu zbliżyła się do kominka. Jeszcze jedna garść proszku. Kilka długich chwil oczekiwania. Już miała zrezygnować, kiedy wreszcie w otoczeniu płomieni ukazał się różowy łebek Nimfadory.
— Lucy? — dziewczyna była na jej widok jeszcze bardziej zdumiona, niż Julia. — Co się stało? Coś z Syriuszem?
— Nie, nic — zrobiła ręką uspokajający ruch. — Po prostu chciałam się dowiedzieć, co u Harry'ego.. Martwię się.
— Spokojnie. Wszystko OK. Naprawdę pilnujemy go jak oka w głowie.
— Myślisz, że... Że mogłabym go zobaczyć?
Merlinie, musiała prosić obcych ludzi o pozwolenie na to, żeby spotkać się z własnym bratankiem.
— Profesor się nie zgodzi — rzuciła Tonks raczej beztroskim tonem. — Nie ma mowy.
Cholera jasna! — zaklęła w duchu Lucy, a tymczasem aurorka zmieniła temat.
— Co u Syriusza?
— W porządku.
— Nawet nie wiesz jak się cieszę, że jesteście razem…
Nie jesteśmy razem, tylko w tym samym miejscu.
— … i wiedziałam, że jak trochę ze sobą pobędziecie i szczerze o wszystkim pogadacie, to między wami się ułoży. Jesteście dla siebie stworzeni.
Lucy nie odpowiedziała, tylko westchnęła ciężko. Jakoś nie miała serca burzyć naiwnej wiary przyjaciółki w uzdrawiającą moc szczerych rozmów. Szkoda, że sama już dawno ją straciła.
— Harry też pewnie będzie szczęśliwy — dodała jeszcze Tonks.
Tak, chłopiec byłby niewątpliwie zadowolony z takiego obrotu spraw. W ogóle wszyscy by się z tego cieszyli. Wszyscy?
— Pozdrowię Syriusza od ciebie — powiedziała. — Muszę kończyć — nie miała ochoty dalej ciągnąć tej rozmowy.
— Pozdrów koniecznie! Chętnie bym do was wpadła, ale sama rozumiesz — obowiązki.
— Trzymaj się.
Kiedy Tonks zniknęła, Lucy wolno podeszła do okna. Oparła się o parapet i spuściła głowę. Czuła się fatalnie i zupełnie nie miała pojęcia, co robić. Posłuchać Tonks? Teleportować się do Little Whinging?
Cholera! Cholera! Cholera! — mocno zacisnęła pięści.
Płomień w kominku buchnął tak nieoczekiwanie, że aż drgnęła przestraszona. W palenisku pojawiła się głowa starego czarodzieja.
— Pan profesor... — wyjąkała zaskoczona.
— Lucy, co ty tu robisz?
— Ja... Zapomnieliście o nas. Wpadłam po zakupy.
— Nie powinnaś była tego robić.
— A co powinnam? Łapać na obiad borsuki? Czy zbłąkinie?
Dumbledore pominął jej pytania wymownym milczeniem.
— Wracaj jak najszybciej do Chaty — powiedział spokojnie. — Do Syriusza.
— A Harry? — spytała zaczepnie.
— Niedługo go zobaczysz. Obiecuję. Ale jeszcze nie dziś.
— A kiedy? W jego urodziny? Julia mówiła…
— Niedługo — przerwał jej. — Ale jeszcze nie dziś.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, wreszcie pokonana i zrezygnowana spuściła oczy.
— Dobrze — wyszeptała — Tym razem jeszcze pana posłucham.
— Cieszę się — rzucił krótko. — I wracaj szybko do lasu — powtórzył z naciskiem, a potem zniknął.
A jej zrobiło się jeszcze ciężej na sercu. Harry… Boże, czy naprawdę zawsze musiała zawodzić wszystkich, którzy jej ufali? Dlaczego nie potrafiła się nikim porządnie zaopiekować, mimo że bardzo chciała.
I wtedy nagle przypomniała sobie o Betsy. Całe szczęście. Tak, zaraz pójdzie i poszuka tej książki. Dotrzyma obietnicy złożonej przynajmniej jednemu dziecku.
Tyle, że wysłanie książki było o wiele prostsze, niż porządne wypełnianie obowiązków chrzestnej matki.
Nie chcę teraz o tym myśleć!
Wyszła z salonu i omijając wejście do kuchni, pobiegła na górę, do swojego pokoju. Starannie zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do półek zastawionych tomami różnej wielkości i koloru. Przyjrzała się im w skupieniu. Gdzie to może być?
Wreszcie znalazła. W sumie to wcale nie było takie trudne, gdyż książki stały dokładnie w takim samym szyku, jak przed laty. Delikatnie pogładziła grzbiet woluminu, a potem go otworzyła. „Alicja w krainie czarów”, wydanie z 1912 roku z ilustracjami Adamsa.*** Coś w sam raz dla pięcioletniej dziewczynki. Powinno się jej spodobać.
Przeglądając książkę — kartka po kartce — usiłowała dociec, dlaczego tak, zupełnie bez namysłu, uznała, że oddanie córce Kingsleya książki, która należała jeszcze do jej prababki, jest rzeczą zupełnie naturalną? I nie umiała znaleźć konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Po prostu w tym dziecku było coś... Coś co ją głęboko wzruszało. Do tej pory takie uczucia wyzwalał w niej tylko Harry. A teraz ta mała… Może to z tego powodu, że Betsy też wychowywała się bez matki?
Albo dlatego, że uśmiechała się dokładnie tak samo, jak jej ojciec?
Za dużo tych wszystkich pytań.
Wyciągnęła z szafki papier, napisała kilka słów do Luizy, a następnie zapakowała i zaadresowała paczkę. Powinna teraz spytać Julię, czy w tym domu uchowała się w ogóle jakaś sowa, czy też będzie musiała poszukać jakiejś poczty.
Już miała schodzić na dół, ale jeszcze raz omiotła wzrokiem pokój.
Pierścionek!
Wiedziała, że to bez sensu, że przecież od tamtego strasznego dnia minęło prawie czternaście lat, ale postanowiła go poszukać. Podeszła do łóżka i mocnym pchnięciem odsunęła je od ściany, a potem przyklękła i zaczęła przeszukiwać dokładnie każdy centymetr podłogi. Zgodnie z przewidywaniami nie znalazła niczego. Zrezygnowana, oparła się o ścianę. Co mogło się stać? Gdzie się podział? Może ktoś go znalazł. I wtedy nagle przypomniała sobie słowa niegdyś wypowiedziane przez Julię:
Trzeciego dnia po twoim wyjeździe, akurat w dniu pogrzebu Belli, przyszła brygada z Ministerstwa. Wywrócili dom do góry nogami i zabrali co się dało. Zdjęcia, listy, jakieś zeszyty. Zostawili okropny bałagan. A ja dopiero co zdążyłam posprzątać...
Najszybciej jak się dało, zbiegła na dół, mocno ściskając w ręku paczkę. Niczym burza wpadła do kuchni, Kuzynka spojrzała na nią z wyraźnym przestrachem.
— Julio — Lucy mocno chwyciła starszą kobietę za ramię — czy wtedy, po tym jak wyjechałam nie znalazłaś w moim pokoju pierścionka? Złotego. Z czerwonym oczkiem.
Staruszka nie odpowiedziała, tylko podeszła do kredensu, pochyliła się i otworzyła najniższą szufladę. Wyjęła z niej niewielkie pudełko, zajrzała do niego i po chwili na stole leżało małe złote kółeczko.
— Ten?
Lucy natychmiast chwyciła pierścionek i, obracając go w palcach, przyglądała mu się zachłannie i z niedowierzaniem. Tak, to ten sam. Tylko, że oczko... Nie było ani czerwone, ani przezroczyste, tylko mlecznobiałe, jakby zamglone.
— To dlatego, że go wyrzuciłaś — wyjaśniła Julia. — Ten ktoś, kto ci go podarował, musiałby to zrobić drugi raz.
Nawet nie spytała skąd kuzynka wie takie rzeczy, tylko wciąż bez słowa wpatrywała się w odzyskany klejnocik.
21.
Kiedy aportowała się w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, było już późno. Z rosnącym niepokojem popatrzyła na tonący w mroku dom. Naprawdę powinna wrócić wcześniej. Przełożyła wszystkie paczki do jednej ręki, wyjęła różdżkę, zapaliła ją i szybkim krokiem ruszyła w kierunku Chaty.
Zostawiła zakupy w sieni i weszła do kuchni. Było tu pusto, cicho i ciemno. Natychmiast poczuła dreszcz przebiegający jej po plecach. Już miała zapalić lampę, gdy nagle jej uwagę przykuł szmer w kącie. Odwróciła się błyskawicznie i skierowała różdżkę w tamtą stronę.
O, Boże! Syriusz.
Siedział na podłodze, wciśnięty w kąt i wpatrywał się w nią, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ona..
Niewiele myśląc, uklękła na podłodze koło niego.
— Co się stało? — chwyciła go mocno za rękę.
— Jesteś — powiedział stłumionym głosem. — Wróciłaś.
— A dlaczego miałabym nie wrócić? — zdziwiła się szczerze. — Przecież poszłam tylko na zakupy.
Usiadła, opierając się plecami o ścianę, a potem uniosła rękę i delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. Drgnął, ale się nie cofnął.
— Obiecuję, że więcej nie zostawię cię samego — wyszeptała.
Nie odpowiedział, tylko wciąż na nią patrzył, a po chwili, z wyraźnym wahaniem — tak jakby staczał walkę sam ze sobą — pochylił się i położył głowę na jej ramieniu.
Rozdział II
Pod prąd
15 lipca 1995 roku, Ministerstwo Magii, Londyn,
1.
Sobota. Późne lipcowe popołudnie.
Słońce pracowicie wyczarowane przez speców od pogody, świeciło łagodnie, a cienie przedmiotów kładły się na ścianach prawie pustych korytarzy Ministerstwa Magii.
Kingsley Shacklebolt zatrzymał się przed drzwiami gabinetu ministra Knota i z wyraźną przyjemnością wsłuchał w ciszę, tylko od czasu do czasu zakłócaną odgłosami kroków nielicznych urzędników podążających przyległymi korytarzami.
Bardzo lubił tę wakacyjną porę. Mniej ludzi, to mniejsze zamieszanie, mniejszy chaos i hałas. Ale także więcej pracy. Tyle, że to ostatnie akurat zupełnie mu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Studiowanie dokumentów, czytanie sprawozdań, wyciąganie z nich wniosków, wyszukiwanie śladów i powiązań zawsze sprawiało mu przyjemność. Ostatnio tym większą, że były to zajęcia tak absorbujące, że nie miał już czasu na myślenie. Ani na wątpliwości.
Cholera jasna! Jakie wątpliwości?
Przecież podjął decyzję już kilka miesięcy temu. Przemyślał ją dokładnie — wszystkie za i przeciw. Rozważył, przeanalizował i uznał, że aby być w zgodzie z własnym sumieniem, nie może postąpić inaczej. Potem się zdeklarował i nawet złożył przysięgę. Nie było więc odwrotu.
Stało się.
Nie, wcale nie miał zamiaru zawracać, nigdy nie podejmował pochopnych decyzji. Tyle, że do tej pory zawsze starał się iść prostą drogą, nie kłamać więcej, niż to było konieczne z punktu widzenia jego zawodu.
Teraz zaś to się zmieniło.
Przez kobietę.
Nie, nie zrobił tego dla niej. Zrobił to dzięki niej.
Wierzył jej i ufał na tyle, że postanowił sprawdzić przyniesione przez nią rewelacje na temat niewinności Blacka. Dlatego niezwłocznie skontaktował się z Dumbledore'em. Dyrektor, najpierw był zaskoczony i chyba nawet zły na Lucy za to samowolne działanie, ale szybko uwierzył w szczerość intencji aurora, wszak dobrze pamiętał go ze szkoły. A Kingsleya interesowała wyłącznie prawda. Dlatego wielokrotnie spotykał się ze starym czarodziejem, a potem także z Remusem Lupinem. Wersje ich obu były prawdopodobne i miały ręce i nogi. Kawałki układanki, które mu podsunęli, pasowały do tych, które zdołał zgromadzić wcześniej. Przekonali go. Na dodatek okazało się, że mają zbieżne poglądy także w wielu innych kwestiach. Szalę przeważyło zaś przekonanie, że dzięki współpracy z nimi będzie mógł wreszcie dopaść człowieka, który zabił jego ojca. *
I to dlatego musiał teraz bez przerwy lawirować i wkładać masę wysiłku w to, aby nie schwytać zbiega, mimo iż kilkakrotnie był tego bardzo bliski. Dopiero ostatnimi czasy Black zaszył się gdzieś tak dobrze, że Kingsley — ku swojej uldze — zupełnie stracił go z oczu.
Tyle, że teraz będzie musiał zdać relację z wyników śledztwa coraz bardziej niecierpliwiącemu się Knotowi i ponieść konsekwencje własnej rzekomej nieudolności.
Nie ma na co czekać. Lepiej mieć to już za sobą.
Nacisnął na klamkę i niechętnie wszedł do sekretariatu. Urzędująca tam młoda i wyjątkowo ładna czarownica (tajemnicą poliszynela było, że minister ma nieodpartą słabość do urodziwego personelu biurowego) siedziała za biurkiem z rozczapierzonymi palcami, a dookoła jej rąk unosiły się dwie buteleczki z lakierem do paznokci. Kingsley skrzywił się na ten widok, w jego wydziale coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Dziewczyna zaś wreszcie spojrzała na niego i uśmiechnęła się promiennie.
— Dzień dobry — powiedział.
— Dzień dobry — odparła szybko. — Pan minister czeka na pana.
Kiedy przekroczył próg gabinetu, natychmiast zaklął w myślach, ponieważ oprócz Knota zobaczył tam też Lawrance'a, który do tej pory nie mógł się pogodzić z faktem, ze odebrano mu to — najważniejsze dla Ministerstwa — śledztwo. Dla niego była to sprawa prestiżowa. Początkowo niechętnie, wręcz z nieukrywaną wrogością, obserwował poczynania Kingslya. Jednak kiedy zobaczył, że przez kilka miesięcy jego następca nic nie zwojował, złość ustąpiła miejsca złośliwej satysfakcji.
— Dzień dobry — przywitał się ponownie Kingsley, zamykając za sobą drzwi.
— Shacklebolt, siadaj — Knot, który na jego widok wyraźnie się ożywił, wskazał mu krzesło. — Mów, co słychać. Już wiesz, co z Blackiem?
— Jestem na tropie — odpowiedział dokładnie tak samo, jak podczas poprzedniej odprawy. — Tu opisałem wszystko szczegółowo — położył na biurku zwój pergaminu.
— Nie mam czasu w tym grzebać. Powiedz w trzech słowach, co słychać.
— Jestem na tropie — powtórzył jeszcze raz. Nic dziwnego, że ten cały urząd stał na głowie, skoro sam minister lekceważył najważniejsze raporty.
— Ale jakoś nie posuwasz się do przodu — zauważył tymczasem Lawrance.
Kingsley wolno odwrócił głowę i zmierzył kolegę lodowatym spojrzeniem.
— Działam wolno, ale skutecznie.
— Doprawdy?
— Czy masz jakieś uwagi do mojej pracy? — wycedził, mrużąc powieki.
— Panowie... — Knot zrobił ręką uspokajający ruch.
— Najbardziej interesuje mnie odpowiedź na pytanie, dlaczego spuściłeś z oka pannę Potter? — Lawrance jakby zupełnie nie zauważył gestu ministra.
— Ponieważ uznałem, że nic jej nie łączy z tą sprawą — odpowiedział tym samym tonem, co poprzednio..
— Była kochanką Blacka. Musi...
— Bardzo trafnie zauważyłeś — przerwał mu szybko Kingsley. — Była! Kilkanaście lat temu. A potem zasadniczo zmieniła o nim zdanie. Sam pan minister był tego świadkiem — przypomniał tę, prawdę mówiąc, już zupełnie nieaktualną wersję, która jednak na użytek Ministerstwa wciąż obowiązywała.
— Tym niemniej... — zaczął Knot, ale nie dokończył.
Zamiast niego znowu odezwał się Lawrance.
— Moim zdaniem, właśnie Lucy Potter jest kluczem do całej zagadki. Powinieneś ją przycisnąć mocniej. Wyśpiewałaby...
— Sugerujesz, że nie potrafię prowadzić własnego śledztwa? — spytał cicho Shacklebolt i znowu zmrużył powieki. Naprawdę był już zły, ale, jak zwykle, starał się tego nie okazywać. Jednak najwyraźniej wyraz jego twarzy mówił sam za siebie, bo drugi auror zmitygował się.
— Ależ skąd — powiedział pospiesznie. — Ja tylko radzę.
— Nie potrzebuję niczyich rad. Zresztą — dodał po krótkiej chwili — miałeś dużo czasu, żeby stosować swoje metody. Jakoś nic z nich nie wyszło. Nawet ze straszenia Lucy Potter.
— Bo to twarda sztuka — warknął Lawrance.
— Panowie! — powtórzył Knot głośniej.
Obaj ucichli i spojrzeli na niego wyczekująco. Minister tymczasem patrzył na Kingsleya.
— Myślę... — zaczął z namysłem — że Lawrance ma rację. Panna Potter, a raczej pani Blair, jest zbyt cenna, nie powinieneś spuszczać jej z oka. A właśnie, gdzie ona teraz jest?
— Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Nie interesuje mnie to — tym razem już skłamał. Od kilkunastu dni starał się namierzyć Lucy, tyle że zupełnie z innych powodów, niż te, które sugerowali jego rozmówcy.
— Jak to — nie wiesz? — powieka ministra zadrgała nerwowo. — Nie wiesz gdzie jest najważniejszy świadek? Znajdź ją i przesłuchaj. Jak najszybciej.
— Przesłucham — Kingsley zastukał paznokciami w blat biurka. — Jeśli uznam to za uzasadnione z punktu widzenie śledztwa.
*Informacje na temat śmierci ojca Kingsleya można znaleźć w „Niewybaczalnych" Silene
15 lipca 1995 roku, Dom Kingsleya Shacklebolta, Greenbank Terrace 27, York, Anglia
2.
Kilka godzin później aportował się ogródku okalającym dom matki. Słońce już zachodziło i zaczynał się chłodny i raczej wietrzny wieczór. Kingsley, mocno wciągając w płuca woń maciejki wciąż nieodparcie kojarzącą mu się z dzieciństwem, omijał ukwiecone grządki i już po chwili znalazł się na schodach. Zdjął z drzwi wejściowych zaklęcie ochronne i prawie bezszelestnie wszedł do sieni. Tu — jak zwykle w sobotę — powitał go słodki zapach świeżego ciasta z owocami. To dobrze — pomyślał — że są miejsca, w których nic się nie zmienia. Tak, matka była bardzo mocno przywiązana do swoich zwyczajów, do znanych miejsc i ludzi. Nigdy nie ośmielił się jej o to zapytać, ale miał wrażenie, że po tragicznej śmierci ojca to właśnie stałość i niezmienność pozwalały jej zachować poczucie bezpieczeństwa.
Podłoga zaskrzypiała pod jego butami i już miał przekroczyć próg kuchni, gdy nieoczekiwanie potknął się o jakiś twardy przedmiot. Zaniepokojona Luiza, która właśnie rozstawiała na stole talerze, przestała nucić Summertime, szybko odwróciła głowę i spojrzała na niego uważnie, zaś Betsy, do tej chwili pochłonięta przeglądaniem jakiejś książki, zerwała się z krzesła.
— Tata! — zawołała radośnie.
Tymczasem on pochylił się i podniósł z podłogi duży drewniany klocek. Położył go na stole i popatrzył z wyrzutem na córkę.
— Elizabeth — powiedział. — Ile razy ci mówiłem, żebyś po skończonej zabawie zawsze zbierała wszystkie swoje zabawki.
Matka wciąż nie spuszczając z niego wzroku, pokręciła głową z wyraźnym rozbawieniem. Nigdy nie traktowała poważnie jego drobnych dziwactw. A może inaczej — mając przez długi czas do czynienia z dwoma pedantami — zdążyła już dawno nabrać dystansu.
— Może byś się najpierw przywitał — powiedziała. — W końcu nie było cię cały tydzień.
— Dobry wieczór — zmitygował się natychmiast, a potem pochylił się i przytulił naburmuszoną córkę. — Co słychać? — spytał.
— Czytam — odpowiedziała z powagę. — Sama!
Delikatnie odsunął małą od siebie i z zainteresowaniem zerknął na sporych rozmiarów książkę leżącą na stole.
— Babcia ci wreszcie kupiła Alicję? — bardziej stwierdził, niż zapytał.
— Nie! Sowa ją przyniosła. To prezent.
— Od kogo? — zainteresował się natychmiast. Bardzo nie lubił, gdy jego bliscy otrzymywali podarunki niewiadomego pochodzenia.
— Od pani królowej śniegu — wyjaśniła szybko mała.
— Od Lucy Potter, to znaczy pani Blair — uzupełniła matka, stawiając na stole chleb i masło.
— Od Lucy? — aż usiadł na krześle ze zdziwienia, a Betsy natychmiast to wykorzystała i wpakowała mu się na kolana. — W jaki sposób? Chyba wszystko się dziś sprzysięgło...
— Spotkałyśmy ją na Pokątnej. Pomagała nam szukać książki. Nigdzie nie mogłyśmy znaleźć, więc pani Blair była tak miła, że postanowiła podarować Betsy własną. Spójrz, to naprawdę przepiękne wydanie. Jeszcze sprzed pierwszej wojny — tłumaczyła Luiza, jednocześnie krojąc ciasto.
Kingsley posłuchał zachęty i — jedną ręką głaszcząc córkę po głowie — drugą ostrożnie przekartkował wolumin. Rzeczywiście był to unikalny egzemplarz. Wspaniałe obrazki Adamsa, a na pierwszej stronie ruchomy exlibris Arabel Barret-Potter (to drugie nazwisko wyraźnie dopisano później, innym atramentem) i data: 1915. Rodzinna pamiątka — przemknęło mu przez głowę i poczuł się dziwnie — to było chyba wzruszenie — na myśl, że Lucy była zdolna do oddania tak cennej rzeczy. Jego córce. Uświadomił sobie też z całą ostrością, że bardzo długo się już nie widzieli.
Za długo.
Cholera, nigdy więcej nie powinien spuszczać jej z oka!
Podniósł głowę i nieoczekiwanie napotkał uważny wzrok matki. Wiedział doskonale, że przed nią nie jest w stanie niczego ukryć, bo ona zna go na wylot. Była to z jednej strony świadomość nieco irytująca, ale z drugiej — Luiza nigdy nie wykorzystywała swojej wiedzy. Teraz zaś, być może, nawet mogła mu pomóc. Posadził Betsy na jej stałym miejscu i zaczął ostrożnie:
— Mamo, czy ona... czy Lucy powiedziała ci może, gdzie teraz mieszka? Próbują ją znaleźć.
— Nie — pokręciła przecząco głową. — Nic o tym nie wspominała. Ale wyglądała na bardzo zmęczoną i wystraszoną...
Zmęczona? Wystraszona? — poruszył się niespokojnie. W co ona się znowu, do jasnej cholery, wpakowała? Naprawdę miała niebywały talent do ładowania się w kłopoty.
— ...zrobiła też masę zakupów.
— Wróciła do domu — powiedział do siebie.
— Nie sądzę — matka usiadła wreszcie przy stole. — Do domu nie targałaby aż tylu zapasów.
— Dlaczego? — był wyraźnie zaintrygowany. — Skoro nie było jej tam dwa tygodnie...
— Problem w tym — przerwała mu Luiza z uśmiechem — że przedwczoraj widziałam w sklepie jej kuzynkę. Nie sądzę, żeby w tak błyskawicznym tempie zdążyły zjeść to wszystko, co Julia wtedy kupiła.
Lucy, gdzie ty, u diabła, jesteś? — w roztargnieniu sięgnął po chleb. — Mniejsza o to. I tak cię znajdę.
3.
— Alicja nie poniosła najmniejszej szkody i już po chwileczce zerwała się na nogi: uniosła głowę, lecz w górze było zupełnie ciemno. Przed nią rozciągał się następny długi korytarz, a pędził nim ciągle jeszcze widoczny Biały Królik * — Kingsley ściszył głos i i popatrzył na oddychającą równo dziewczynkę. Już dawno temu przekonał się, że najszybciej zasypiała wtedy, gdy jej czytał.
Przez chwilę wpatrywał się w nią, chcąc sprawdzić czy się jeszcze nie obudzi, a potem przeniósł wzrok na półkę, gdzie stało jedno z ostatnich zdjęć jego żony. Jak zwykle miał nieodparte wrażenie, że Elizabeth przygląda mu się z wyrzutem. Tak, zdecydowanie się z nią zgadzał. Za mało czasu poświęcał własnemu dziecku. To się powinno zmienić. Tylko kiedy? Kiedyś...
Wstał z fotela, potem ostrożnie zgasił lampę i — wciąż ściskając w ręce książkę, z którą jakoś nie mógł się rozstać — wyszedł z pokoju. Minął korytarz i pchnął drzwi gabinetu. Przemierzył go szybko, energicznym ruchem odsunął zasłony i otworzył okno na całą szerokość. Blask księżyca w pełni i mętne światło ulicznych latarni natychmiast oświetliły wnętrze. Rozejrzał się dookoła i po raz kolejny tego wieczora uświadomił sobie, jak mocno jest przywiązany do tego domu, który w odróżnieniu od londyńskiego mieszkania, kojarzył mu się z wieloma wydarzeniami — dobrymi i złymi. To tu zawsze łatwiej było mu się pozbierać po życiowych niepowodzeniach. To tu wrócił z dzieckiem po śmierci Elizabeth.
Pogodzenie się z odejściem żony zajęło mu sporo czasu. Musiał przejść przez wszystkie etapy rozżalenia i bólu. Tak więc najpierw było niedowierzanie, potem wściekłość i bunt. I okropna pretensja do Losu. Potem zaś praca, praca, praca i tylko praca.
Kobiety? Nie, przez pierwsze dwa lata nie były dla niego ważne, zupełnie nie brał pod uwagę tego, że mógłby się znowu z kimś związać na stałe. Jednak wreszcie uświadomił sobie, że przecież jego córka potrzebuje matki. Wprawdzie babcia zajmowała się nią najlepiej jak potrafiła, ale w głowie wciąż tłukła mu się uparta myśl, że dziecko powinno się wychowywać w pełnej rodzinie. Być może dlatego tak go to męczyło, że sam bardzo wcześnie stracił ojca.
Postanowił więc ożenić się ponownie. Jednak to wcale nie było takie proste. Przez długi czas nie mógł — a może po prostu nie chciał — znaleźć odpowiedniej osoby. Albo zabierał się do tego za mało umiejętnie. Nie, to nie była kwestia braku powodzenia. Podobał się kobietom i, prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie musiał walczyć o żadną. To one wybierały jego, a on ewentualnie dawał się im uwodzić. Tak było także w przypadku jego żony. Nie, to nie była żadna wielka miłość, po prostu do siebie pasowali, rozumieli się. Początkowo traktował ją jak jedną z wielu, dopiero z czasem uznał, że to ktoś wyjątkowy. Dlatego po kilku latach znajomości zdecydował się na ślub.
O tym, ile naprawdę dla niego znaczyła, przekonał się dopiero po jej śmierci. Nie doceniał tego, co miał, więc być może właśnie dlatego to stracił.
Nie narzekał na brak kandydatek na bliską znajomą. Jednak przelotne romanse już go nie interesowały. Jakoś nie potrafił uwierzyć, iż po raz drugi w życiu będzie miał tyle szczęścia, aby wśród tych wszystkich chętnych pań znaleźć kogoś takiego jak Elizabeth. Wydawało mu się, że mógłby się związać na stałe tylko z kimś, kto byłby do niej podobny.
Aż wreszcie spotkał kobietę, która w niczym nie przypominała zmarłej pani Shacklebolt. Co więcej, obiektywnie patrząc, absolutnie nie nadawała się na żonę ani tym bardziej na matkę jego córki. Tylko, że on zdążył już posłać do diabła cały swój obiektywizm i rozsądek. Pragnął tylko Lucy. I wcale nie wyłącznie dlatego, że była ładna. Oczywiście na początku jej uroda miała znaczenie decydujące. Tak samo jak ten wyjątkowo irytujący fakt, iż ona absolutnie nie była nim zainteresowana. Chciał więc za wszelką cenę udowodnić jej, że nie może go minąć obojętnie. Przeliczył się. Lucy nadal nie zwracała na niego uwagi, a za to on sam — ku swemu niewyobrażalnemu zdumieniu — zakochał się w niej jak sztubak. Fascynowało go w niej tak wiele rzeczy, między innymi to dziwne połączenie siły i kruchości, lekkomyślności i odpowiedzialności. A nade wszystko dobroć i łagodność. Inteligencja. I uczciwość. Choć prawdę mówiąc, wolałby, żeby była mniej szczera... W końcu chyba żaden mężczyzna nie lubi wysłuchiwać szczegółowych opowieści o swoich poprzednikach. Nawet jeśli — chwilowo — zadowala się rolą przyjaciela.
Ale z drugiej strony był szczęśliwy, że darzyła go zaufaniem pozwalającym jej na absolutną szczerość. To oznaczało, że jednak coś dla niej znaczył, był kimś ważnym. To mu jednak nie wystarczało. Chciał jej miłości. Chciał poukładać wreszcie sprawy ich obojga. Chciał się z nią ożenić.
Tylko, że ona wcale nie była takim rozwiązaniem zainteresowana. Na to najwyraźniej wciąż jeszcze było zbyt wcześnie. Za bardzo pochłaniały ją sprawy bratanka, a także Black i kwestia jego niewinności. Kingsley zaś na tyle dobrze znał kobiety, by zdawać sobie sprawę, że żywy mężczyzna nie ma żadnych szans w konfrontacji z romantycznym cieniem przeszłości. Lucy w tym względzie wcale nie różniła się od innych przedstawicielek swojej płci.
Żeby tylko teraz nie byli razem. Żeby tylko...
Od kilku dni podejrzewał, że to jednak jest, niestety, prawdopodobne. Oboje zniknęli bez śladu. Najprawdopodobniej maczał w tym różdżkę Dumbledore, którego — to było widać na milę gołym okiem — dręczyły wyrzuty sumienia w stosunku do Blacka. Chciał mu więc teraz najwyraźniej wynagrodzić krzywdy. Kosztem Lucy. To dziwne, ale nie tylko stary czarodziej uważał, że czas można zawrócić, a pewne rzeczy wymazać. Wierzyła w to i Tonks, i nawet, zdaje się, Lupin. I kilka innych osób, które Kingsley podejrzewał niegdyś o większą dawkę rozsądku.
Cholera ciężka — mocno uderzył pięścią w parapet — czy naprawdę nikt, ale to nikt nie dostrzegał, że tej kobiecie przydałoby się wreszcie trochę spokoju i stabilizacji, a nie kolejna szarpanina? Czy ona sama mogła to zauważyć? No cóż, bardziej prawdopodobne, że nawet jej do głowy nie przyjdzie, iż mogłaby sobie ułożyć życie inaczej, i znowu się w coś wpakuje. A Black, który — nawiasem mówiąc — po dwunastu latach Azkabanu, po prostu nie ma prawa być normalnym człowiekiem, w żaden sposób jej przed tym nie powstrzyma.
Do jasnego ghula, gdyby miał postąpić w tej chwili tak, jak miał na to ochotę, to zapomniałby o wszelkiej przyzwoitości, dorwał skurwiela i zamknął na cztery spusty. Jak najdalej od niej.
Wiedział jednak, że nigdy nie byłby w stanie tego zrobić.
Ale mógł przynajmniej skonfrontować swoje domysły z rzeczywistością i sprawdzić, co się dzieje z Lucy. Przy okazji przypilnować jej spraw. Ktoś powinien się nimi zająć, jeśli ona sama tego nie potrafi. A o miejsce pobytu trzeba by podpytać Dumbledore'a. Groźba utraty kontroli nad śledztwem to całkiem dobry pretekst. I na dodatek prawdziwy.
Położył książkę na biurku, szybko podszedł do kominka i sięgnął po puszkę z proszkiem Fiuu. Nabrał pełną garść pyłu i rzucił w płomienie, wypowiadając nazwisko dyrektora Hogwartu. Po długiej chwili, kiedy już tracąc nadzieję, myślał jaką wiadomość pozostawić na sekretarce, w palenisku ukazała się głowa starego czarodzieja.
— Dobry wieczór, panie profesorze — zaczął uprzejmie Kingsley, oddychając z ulgą. — Przepraszam, że pana niepokoję, ale potrzebuję pilnie pewnej informacji.
— Nie szkodzi, drogi chłopcze — Dumbledore rozgryzł dropsa. — W czym mogę ci pomóc.
— Szukam Lucy Potter — oświadczył bez żadnych wstępów.
Dyrektor milczał przez moment, aż wreszcie spytał ostrożnie:
— A można wiedzieć w jakim celu?
— Mam kłopoty w Ministerstwie. Lawrance zarzuca mi niekompetencję. Muszę koniecznie przesłuchać Lucy. Dla pozoru.
— Skoro tak...
— Gdzie ją mogę znaleźć?
— Tam, gdzie w tej chwili jest najbardziej potrzebna — odparł enigmatycznie Dumbledore.
— To znaczy — gdzie? — zniecierpliwił się nieco. Wyglądało na to, że stary czarodziej nie ma ochoty podzielić się z nim swoją wiedzą. — Profesorze, to naprawdę ważne. Jeśli mnie odsuną od tej sprawy... — zawiesił głos.
— Masz rację. Lucy jest... jest razem z Syriuszem.
— Z Syriuszem?! — Kinsley mocno zacisnął dłonie na poręczy krzesła. Niech to jasna cholera! Wiedziałem! — Z Blackiem?
— Tak, z Syriuszem — powtórzył dyrektor. — Ktoś musiał się nim zająć.
— A dlaczego właśnie ona? — Kingsley za wszelką cenę starał się ukryć irytację. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby Dumbledore domyślił się, co tu jest naprawdę grane. — W końcu mogłoby to zrobić tyle innych osób.
— Lucy z wielu względów najlepiej się do tego nadaje. Wiesz, że oni kiedyś mieli się ku sobie. I nadal się chyba lubią. Rozumiesz, Syriusz zasługuje na trochę spokoju i szczęścia.
— A Lucy tylko na pokutę — mruknął ironicznie. Wygląda na to, że i tym razem też miał rację. Wszystkim zależało na szczęściu Blacka. Ona była w całej tej sprawie najmniej istotna. — Wystarczy jeden rozkaz... — wyszeptał.
— Mówiłeś coś?
Głos dyrektora natychmiast przywołał go do rzeczywistości.
— Muszę się z nią skontaktować — powtórzył.
— Dobrze — zgodził się wreszcie Dumbledore. — Muszę do nich wpaść, może nawet jutro. Przekażę jej twoją wiadomość.
Kingsley błyskawicznie podjął decyzję.
— Nie — powiedział stanowczo. — Sam muszę z nią porozmawiać. Powinniśmy ustalić kilka szczegółów na wypadek, gdyby ktoś chciał mi poasystować w pracy.
— Skoro to naprawdę konieczne... — westchnął dyrektor. — Bądź gotowy jutro o dziewiątej wieczorem.
Kiedy Dumbledore zniknął, Kingsley gwałtownie odwrócił się od kominka.
Niedoczekanie!
Spojrzał w okno, szyba natychmiast pękła i szkło z głośnym brzdękiem posypało się na podłogę. Hałas momentalnie go otrzeźwił. Przez długą chwilę stał bez ruchu. Po raz pierwszy od lat nie wiedział, co powinien zrobić.
Bez pardonu zapakować Blacka do Azkabanu?
Poddać się? Nigdy.
W końcu jednak dotarło do niego, że chyba... że nie ma tego złego... Skoro Lucy naprawdę była razem z Syriuszem, oznaczało to, że jej dawny ukochany nie jest już romantycznym wspomnieniem, że znowu stał się kimś z krwi i kości. Z takim zaś rywalem mógł się zmierzyć.
— Jutro wieczorem — wyszeptał, a potem sięgnął po różdżkę i jednym ruchem spokojnie naprawił pękniętą szybę.
16 lipca 1995, Chata Dumbledore'a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, Anglia
4.
— Napijesz się jeszcze herbaty? — Lucy z obawą spojrzała na Syriusza, który od kilku minut bez słowa grzebał w talerzu.
Prawdę mówiąc, praktycznie nie odzywał się do niej od chwili jej powrotu z Pokątnej. A ona od dwóch dni bez powodzenia usiłowała dociec, czy to jest tylko chwilowe pogorszenie nastroju spowodowane kilkugodzinną samotnością, czy też znowu się na nią obraził.
— Nie, dziękuję — powiedział cicho, wciąż unikając jej wzroku. — Zabierz to — odsunął od siebie talerz.
Znowu umilkł, pogrążając się w rozmyślaniach. Miał swój świat, do którego nie chciał jej wpuścić. Ona zaś nie mogła się nawet o to gniewać. Ale nie musiała też się na to godzić. Powinna — oboje powinni — coś zrobić z tym wszystkim, bo dalej w ten sposób żyć nie można. Widziała to coraz wyraźniej.
— Syriusz — zaczęła tak cicho, że jej nie usłyszał. — Syriusz — powtórzyła po chwili głośniej. — Co się znowu stało?
— Nic — wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od wzorów na obrusie.
— Coś jednak musiało. Dlaczego tak mnie traktujesz?
— Jak? — wreszcie spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.
— Tak... — nie potrafiła nazwać tego jednym słowem. — Tak, jakbyś się na mnie gniewał.
— Wydaje ci się — odparł i powrócił do swoich obserwacji.
— Syriusz, ja naprawdę nie chciałam ci zrobić przykrości. Tak się to jakoś... — rozejrzała się bezradnie dokoła.
— Daj spokój — mruknął.
Tłumiąc westchnienie, wstała od stołu i jednym zaklęciem posłała do zlewu wszystkie talerze i kubki. Potem ustawiła na tacy to, co zostało z kolacji i ruszyła w kierunku drzwi do sieni. W zasadzie to też mogłaby odstawić za pomocą magii, ale chciała choć przez chwilę pobyć sama. Uspokoić się. Spróbować znowu nad wszystkim zapanować, bo na to, że kiedyś zrozumie postępowanie Syriusza, już straciła wszelką nadzieję. Trudno, nie musiała niczego rozumieć. Po prostu wystarczy, że będzie silna i cierpliwa.
Ale właśnie siły i cierpliwości brakowało jej ostatnio najbardziej.
Zamknęła za sobą drzwi, postawiła tacę na półce i bardzo, bardzo wolno zaczęła z niej zestawiać słoiczki i pojemniki. Kiedy skończyła, oparła się o ścianę i zacisnęła powieki próbując powstrzymać łzy, które cisnęły się jej do oczu. Boże, jak zmienić to wszystko? Jak sprawić, żeby Syriusz...
Nagle usłyszała głośny suchy trzask. Tak nieoczekiwany, że aż drgnęła. Nie, nie mogła się pomylić, ktoś aportował się przed domem. Remus? Bo któż to mógł być inny?
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem i do sieni prawie bezszelestnie wsunęła się jakaś wysoka postać w pelerynie. Nie, to na pewno nie był Lupin. Lucy mocno wciągnęła powietrze i na moment zamarła w bezruchu. Gdzie, u diabła, zostawiła różdżkę?
Postać odwróciła się w jej stronę...
— Kingsley? Skąd się tu...? — na widok aurora poczuła taką radość, że w pierwszym odruchu chciała mu się rzucić na szyję. Dopiero po chwili dotarło do niej, że być może Shacklebolt przybył tu służbowo, żeby aresztować Syriusza. Boże, tylko nie to! Tylko nie to.
Nie śmiała zapytać wprost, więc wpatrywała się w niego bez słowa. On też nic nie mówił, a ona miała wrażenie, że też się ucieszył z tego spotkania. Ale jeśli... Zebrała całą swoją odwagę:
— Kingsley, czy ty...
Nie zdążyła jednak skończyć pytania, bo zza pleców aurora wyłonił się nieco zadyszany profesor Dumbledore.
— Witaj, Lucy — uśmiechnął się do niej, a potem spojrzał na Shacklebolta — Chyba wyszedłem z wprawy — oświadczył ze zdziwieniem — albo ty teleportujesz się za szybko.
— Pan... — wyszeptała, otwierając oczy jeszcze szerzej.
Wtedy zza drzwi kuchennych dobiegł ich zaniepokojony głos Syriusza.
— Lucy! Co tam się dzieje?
— Wszystko w porządku — odpowiedziała najspokojniej jak mogła, chwytając za klamkę. — Mamy gości. Zapraszam panów do środka.
Spojrzała na przybyłych i przekroczyła kuchenny próg.
*
— Chłopcy, wy się chyba znacie? — Dumbledore spoglądał naprzemian na obu mężczyzn.
— Tak — mruknął Syriusz, zerknął na aurora spode łba, a potem niechętnie wyciągnął rękę.
Kingsley wciąż nic nie mówiąc, podał mu swoją. Patrzył przy tym na Blacka lekko zmrużonymi oczami w taki sposób, jakby chciał prześwietlić go na wylot.
Lucy przyglądała się im ze zdziwieniem. Prawdę mówiąc, absolutnie nie spodziewała się czegoś takiego, takiej... wrogości? Czyżby w przeszłości mieli ze sobą jakieś poważne zatargi? Niemożliwe. Gdyby tak było, Kingsley niewątpliwie by jej o tym powiedział.
— Kingsley jest jednym z naszych najnowszych nabytków — wyjaśnił tymczasem Dumbledore. — Niezwykle cennym.
Był w Zakonie? Naprawdę? Spojrzała na niego jeszcze raz. Dlaczego? Co się stało? Bo to chyba nie jej zasługa... Zresztą, czy to ważne?
— To rzeczywiście niesamowite — wycedził Black, nie spuszczając wzroku z Shacklebolta, a potem przysunął się do Lucy i zupełnie niespodziewanie objął ja ramieniem.
Kingsley w tym momencie drgnął, ale nic nie powiedział. Lucy zaś poczuła złość. Nie wiedzieć czemu ten władczy gest okropnie ją zirytował.
— Co panów do nas sprowadza? — spytała szybko, chcąc ukryć zmieszanie. — Czy coś się stało? Z Harrym? — aż bała się dokończyć.
Na dźwięk imienia chrześniaka Syriusz też się wyraźnie zaniepokoił. Wyczekująco spojrzał na dyrektora.
— Z Harrym wszystko w najlepszym porządku — uspokoił ich stary czarodziej. — Po prostu Kingsley ma sprawę do Lucy, a ja do ciebie — spojrzał na Syriusza. — Moglibyśmy porozmawiać na osobności?
— Jeśli to konieczne.
— Konieczne. Mamy problem i wydaje mi się, że ty jeden mógłbyś nam pomóc.
— Dobrze — Syriusz niechętnie odsunął się od Lucy, jeszcze raz spojrzał wrogo na aurora, a potem wolno ruszył za Dumbledorem w kierunku pokoju. Mijając próg, obejrzał się jeszcze raz, a potem — zdecydowanie odrobinę za głośno — zamknął drzwi.
— Napijesz się herbaty? — Lucy zupełnie nie patrząc na Kingsleya, rzuciła się w kierunku pieca.
— Nie trzeba. Zostaw to i usiądź — dotknął jej ramienia.
Zatrzymała się gwałtownie w miejscu. Stali tak blisko siebie, a jej po raz pierwszy zupełnie to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie — chciała, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. Poza tym było w tym jego geście coś takiego, co sprawiło, że po raz kolejny tego wieczora poczuła łzy cisnące się pod powieki. Cholera! Przecież obiecała sobie, że nie będzie się rozklejać. Odsunęła się szybko od aurora i usiadła, opierając łokcie na stole. On spokojnie zajął miejsce dokładnie naprzeciwko niej. Wciąż przyglądał się jej uważnie.
— Dziękuję ci za książkę — powiedział po chwili. — Elizabeth była zachwycona.
— Naprawdę? — Lucy ucieszyła się szczerze. — Bałam się, że taki staroć jej się nie spodoba.
— Ale to wyjątkowo piękny staroć.
— Tak — powiedziała cicho.
Przez bardzo długą chwilę siedzieli w milczeniu. Nic nie zakłócało ciszy. Nawet z pokoju obok nie dochodziły żadne odgłosy. Najwyraźniej wygłuszające zaklęcia Syriusza nadal działały.
Lucy spod spuszczonych rzęs patrzyła na Kingsleya. Dopiero teraz, gdy był tak blisko, na wyciągnięcie ręki, uświadomiła sobie, jak bardzo go jej brakowało. Jego siły, spokoju, zdecydowania. Uparte łzy wciąż piekły pod powiekami, a ona, powstrzymując je całą siłą woli, myślała, że teraz najchętniej rozryczałaby się na cały głos i wyrzuciła z siebie to, co się nazbierało przez kilka miesięcy, a już zwłaszcza przez ostatnie dwa tygodnie. Była pewna, że on by tego wysłuchał. I wszystko zrozumiał.
A potem... Potem?
Nieważne.
Tymczasem on wciąż nic nie mówił, o nic nie pytał. Była mu za to wdzięczna. Bo gdyby zaczął, to naprawdę nie powstrzymałaby tego ataku histerii, który czaił się tam, w głębi niej. Nie, tak nie można dłużej. To do niczego nie doprowadzi. Do niczego dobrego...
— Podobno masz do mnie jakąś sprawę? — odezwała się wreszcie. Jej głos drżał, ale tego już nie potrafiła opanować.
— Potrzebuję twojej pomocy — powiedział poważnie. — Mam problem ze śledztwem.
— Słucham? — zainteresowała się natychmiast. — Jeśli tylko mogę, zrobię wszystko...
— Muszę cię przesłuchać, przynajmniej raz.
— Dlaczego? — przestraszyła się. Aurorskie przesłuchania kojarzyły się jej ze wszystkim, co najgorsze.
— Lawrance kopie pode mną dołki — wyjaśnił. — Nie w smak mu to, że ci odpuściłem. Powinienem cię wezwać. Dla dobra nas wszystkich.
— W porządku — zgodziła się natychmiast. — Wyznacz termin, to przyjdę. O ile ktoś mnie tu zastąpi — drugi raz nie zaryzykowałaby pozostawienia Syriusza bez towarzystwa.
— Zastąpi. Już o tym rozmawiałem z Dumbledore'em.
— To dobrze. Kiedy mam się w takim razie zgłosić?
— Myślę, że przyszły poniedziałek będzie najlepszy. O jedenastej.
— Dobrze.
— Postaram się przesłuchać cię sam, bez świadków. Jednak gdyby ktoś uparł się nam towarzyszyć, to powinniśmy ustalić kilka rzeczy.
— Dobrze.
Przez następne kilkanaście minut tłumaczył jej zawiłości śledztwa. Wsłuchiwała się w uspokajający dźwięk jego głosu, z trudem wyłapując sens słów. Była chyba za bardzo zmęczona i zdenerwowana, aby się porządnie skupić.
— Zapamiętasz? — spytał wreszcie.
— Tak — skinęła głową.
Popatrzył na nią, jakby nie do końca przekonany tą deklaracją.
— Nie martw się — powiedział. — Przecież tam będę.
Bogu dzięki. Gdybyś jeszcze...
Znowu siedzieli w milczeniu. Ta cisza zupełnie jej nie przeszkadzała. Denerwowała się teraz tylko tym, że nie ma pojęcia, na jaki temat rozmawiają dwaj mężczyźni zamknięci w sąsiednim pokoju. Bała się, że ich ustalenia mogą dotyczyć także jej, a ona jak zwykle o wszystkim dowie się ostatnia. Nie śmiała jednak o to zapytać Kingsleya.
Wreszcie drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł najpierw wyraźnie zadowolony Dumbledore, a za nim Syriusz — ewidentnie wściekły. Na ten widok Lucy zadygotała. Zrozumiała bowiem, że ma przed sobą ciężkie chwile.
— I jak? Dogadaliście się? — spytał Dumbledore.
— Tak — Shacklebolt skinął głową.
— To w takim razie na nas pora.
— Może jednak coś zjecie... — zerwała się z krzesła.
Nie chciała, żeby odchodzili. Nie chciała, żeby on odszedł.
— Już bardzo późno — odpowiedział Dumbledore. — Musicie odpocząć — dodał i ruszył w kierunku drzwi wyjściowych.
Odpocząć?
*
Syriusz siedział przy stole i wciąż się do niej nie odzywał. Wyraźnie był zły. Prawdę mówiąc, zupełnie nie miała ani siły, ani ochoty na kolejną kłótnię, a na to się najwyraźniej zanosiło. Chciała wreszcie pójść na górę i położyć się do łóżka. I pomyśleć.
Popatrzyła na niego jeszcze raz. Z wahaniem.
— Idę spać — powiedziała cicho, a potem odwróciła się i zrobiła kilka kroków w kierunku schodów.
— Na pewno nie masz mi nic do powiedzenia? — dogonił ją jego gniewny głos.
— Co masz na myśli? — odwróciła się ku niemu. — Bo jeśli prośbę Kingsleya, to Dumbledore chyba powiedział ci, w czym rzecz.
— Jestem po prostu ciekaw, co cię łączy z tym panem. Szczerzyłaś się do niego jak... jak pierwsza lepsza.
Drgnęła, a potem poczuła narastającą wściekłość. Zrobiła jednak wszystko, żeby się opanować.
— Lubię go — powiedziała spokojnie. — To porządny człowiek.
— Tak, jak cholera — zakpił.
— Masz coś przeciwko niemu? Bo mnie się wydaje, że powinieneś być mu wdzięczny.
— Wdzięczny? Za co?
— Chociażby za to, że cię jeszcze nie zawlókł z powrotem do Azkabanu.
— Zawlókłby — powiedział zimno. — Możesz mi wierzyć. Gdyby nie resztki przyzwoitości, wlókłby mnie tam, aż by się kurzyło.
— Głupstwa gadasz — zdenerwowała się. — Kingsley nie mógłby...
— A czemu ty go tak bronisz? — Syriusz podniósł się zza stołu i jednym susem znalazł się przy niej.
— Bo on naprawdę robi dla ciebie dużo i...
— Taa — przerwał jej. — Prześpij się z nim, to pewnie zrobi jeszcze więcej. Może mnie nawet uniewinni.
To był odruch. Podniosła rękę... Popatrzyła mu prosto w oczy i zamarła. Jego spojrzenie, wyraz twarzy sprawiły, że znowu się zatrzęsła. Ze strachu.
— Są chwile, kiedy cię naprawdę nienawidzę — powiedziała głucho, zanim zdążyła pomyśleć.
— Nawzajem — warknął i rzucił się do drzwi.
*tłum. Macieja Słomczyńskiego
Noc z 20 na 21 lipca 1995 roku, Chata Dumbledore'a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, Anglia
5.
Raz, dwa, trzy, cztery — liczyła w myślach, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie wbijały się w skórę dłoni. — Raz, dwa, trzy, cztery...
Tak, zgadza się, już cztery noce i cztery dni spędziła prawie w zupełnej samotności. Syriusz unikał jej, cały czas spędzając w lesie. W Chacie zjawiał się tylko wtedy, gdy miał pewność, iż się na nią nie natknie. Tylko jeden jedyny raz, bezsennie przewracając się z boku na bok, usłyszała, że wraca. Uradowana natychmiast zbiegła na dół. Jednak on nawet na nią nie spojrzał, zignorował wszystkie pytania i szybko poszedł do swojego pokoju. Potem straszliwie krzyczał, a Lucy, skulona, płakała w poduszkę, nie mogąc znaleźć w sobie tyle odwagi, aby przynajmniej spróbować zainterweniować.
Niech już przyjdzie...
Chciała, żeby wrócił. Jego nieobecność dokuczała niczym najgorszy wyrzut sumienia. Cholera, że też nie ugryzła się w język! A tak, nagadała kompletnych głupot. Całkowitych, niewybaczalnych głupot. Nie potrafiłaby przecież znienawidzić jednego z najbliższych sobie ludzi. Co najwyżej mogła być na niego wściekła.
I była, bo zachowanie Syriusza okropnie ją zirytowało. W końcu, do diabła, chyba mogła żyć po swojemu i nikt nie miał prawa kwestionować jej wyborów. Zwłaszcza w tak gwałtowny sposób. Toż to wyglądało na scenę zazdrości! A przecież nie była ani jego narzeczoną, ani nawet kochanką. Już nie po raz pierwszy pomyślała, że najwyraźniej, zdaniem Syriusza, umowa, którą zawarli czternaście lat temu, nadal obowiązuje. Mimo że wiele się zmieniło.
Wszystko się zmieniło.
Noc z 20 na 21 lipca 1995 roku, Jeszcze Bardziej Zakazany Las, Anglia
6.
Chmury gęstniały z minuty na minutę, aż wreszcie zupełnie zasłoniły księżyc. Tylko delikatna poświata, z trudem przesączająca się przez pierzaste kłęby, przypominała o tym, że zaledwie trzy dni temu była pełnia. Las tonął w mroku. Wzmagające się wciąż porywy wiatru niepokojąco kołysały czubkami drzew i przynosiły znad bagien drażniący zapach zgnilizny.
Syriusz wolno przewrócił się na plecy i spojrzał do góry. Prawdę mówiąc, mógłby wpatrywać się w niebo całymi godzinami. Uwielbiał je tak samo, jak uwielbiał nieograniczone przestrzenie. W takich miejscach mógł skupić się o wiele łatwiej, niż w nagrzanych słońcem ścianach. To dlatego nie potrafił się zmusić do powrotu do Chaty, która na dodatek jednoznacznie kojarzyła mu się z Dumbledore'em. A stary czarodziej — z pytaniem, na które należałoby udzielić odpowiedzi...
Kurwa mać, jakiej odpowiedzi? Ze złością uderzył pięścią w miękką ściółkę.
Nie ma się już nad czym zastanawiać. Klamka zapadła w dniu, w którym kompletnie niefrasobliwie zaproponował dyrektorowi stary dom rodziców na siedzibę Zakonu. Jednak kiedy przemyślał sprawę, zaczął mieć wątpliwości. Zdecydowanie postąpił zbyt pochopnie. Ale stało się. Teraz nie wypadało się wycofać, mimo że absolutnie nie chciał wracać na stare rodzinne śmieci. Choć gdyby... Gdyby Lucy przeprowadziła się na Grimmauld Place razem z nim... Jeśli ona będzie blisko, to...
No właśnie, Lucy. — westchnął.
O niej też w ciągu minionych dni myślał prawie bez przerwy. Początkowo był na nią wściekły, w myśl zasady, że nikt nie potrafi człowieka doprowadzić do szału tak skutecznie, jak najbliższa mu osoba.
Na jaja Merlina! Jak mogła mu to zrobić?! Jak mogła tak go zawieść?! Czemu zachowywała się, jak gdyby Shacklebolt coś dla niej znaczył?!
A może to prawda?
Nie, niemożliwe!
To ten skurwiel namieszał jej w głowie! — na samo wspomnienie aurora Syriusz zgrzytnął zębami i poczuł chęć mordu. — Kretyn. Już w szkole miał pieprzony zwyczaj wchrzaniania się między wódkę a zakąskę. I najwyraźniej do tej pory mu nie przeszło. Tak samo jak ta świętoszkowata poza, na którą Lucy z całą babską naiwnością dała się nabrać. A przecież widać gołym okiem, że temu palantowi chodzi wyłącznie o zaciągnięcie jej do łóżka. Ale na szczęście on jest tu, przy niej, i dopilnuje, aby nie brnęła dalej w tę bezsensowną znajomość.
Czyżby? — pytanie, które nieoczekiwanie przyszło mu do głowy, było okropnie irytujące. Musiał przyznać sam przed sobą, że wcale nie miał pewności, czy Lucy zechce się liczyć z jego zdaniem.
Musi!
Kiedyś była inna. Słuchała i Jamesa, i jego. Polegała na ich osądzie. Czasem wręcz wyglądało to tak, jakby nie miała własnego zdania. Tym bardziej, że tylko w ostateczności żądała czegoś wprost albo dobitnie wyrażała swą opinię. Zdarzało się to jednak niezwykle rzadko, bo jako mała dziewczynka była aż do przesady opanowana.
Teraz też w zasadzie sprawiała takie wrażenie.
No właśnie — wrażenie. Myśląc o dorosłej Lucy, mógł się opierać wyłącznie na wrażeniach i domysłach. Widział, że się zmieniła, ale nie potrafił ocenić, jak głęboko sięga ta zmiana, i co — oprócz przekonania o jego zdradzie — mogło ją spowodować. Denerwowało go to cholernie, bo lubił jasne sytuacje. Tymczasem z narastającą irytacją stwierdzał, że zupełnie nie może rozgryźć swej dawnej narzeczonej. Czasem wydawało się, że ona żyje w swoim własnym świecie, że mu się wymyka. Na dodatek wciąż nie miał zielonego pojęcia, kim właściwie dla niej jest.
Odzyskanym po latach ukochanym?
Skrzywdzonym przez los przyjacielem?
A może wyrzutem sumienia i niezałatwioną sprawą z przeszłości?
Na tę ostatnią myśl aż się żachnął. Do jasnej kurwy nędzy! Nie, tylko nie to!
Nie zniósłby, gdyby okazało się, że Lucy jest z nim tutaj tylko z litości. Już chyba łatwiej przeszedłby do porządku dziennego nad tym, że jakiś mężczyzna — na przykład mąż, niech go jasna cholera — był dla niej tak samo ważny jak niegdyś on.
A oprócz męża? Czy był jeszcze ktoś oprócz męża?
Na pewno. Naiwnością byłoby sądzić, że tak atrakcyjna kobieta mogłaby żyć samotnie. Jednak w głębi duszy miał nadzieję, iż nie spotkała na swojej drodze nikogo naprawdę wartego miłości. Gdyby było inaczej, miałaby przecież dom i rodzinę.
Nagle znowu, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie o Kingsleyu. Niech go szlag! Jeśli ten ministerialny hycel dotknie Lucy choćby małym palcem, to on własnoręcznie wyrwie mu jaja!
A jeśli ona pozwoli się dotknąć? Niedoczekanie!!! Gdyby zrobiła coś takiego, to chyba by ją... Chyba by jej...
Szlag!
Niemożliwe! Koniec. Kropka. Nie Lucy... Absolutnie niemożliwe. Już dawno temu zauważył, że to kobieta, która kocha tylko raz. Dlatego nie powinien tak się zadręczać. Tym bardziej, że zawsze była szczera, zawsze uczciwa. Nie potrafiłaby go oszukać. Zresztą widać jak na dłoni, że to on jest dla niej najważniejszy. W innym wypadku dawno by już stąd wyjechała. W innym wypadku...
Kocha mnie. Musi... Gdyby tylko była bardziej wylewna, czulsza, nie tak skryta.
Westchnął i pomyślał, że chyba jednak zbyt wiele od niej wymaga. W końcu zawsze miała problemy z okazywaniem uczuć. To, że tamtej nocy przed laty wyznała mu miłość, wręcz graniczyło z cudem.
Tak naprawdę, nic się nie zmieniło...
Podmuchy wiatru przybrały na sile, a egipskie ciemności spowiły las. Deszcz wisiał w powietrzu. Mimo że nie miał ochoty moknąć, Syriusz nadal leżał na trawie, wpatrując się niebo. Już dawno nie był tak spokojny.
21 lipca 1995 roku, Chata Dumbledore'a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, Anglia
7.
Lucy z trudem otworzyła zapuchnięte oczy, przetarła je i popatrzyła na zegarek. Południe dawno już minęło. Wolno przewróciła się na drugi bok i bez zdziwienia stwierdziła, że nie ma siły wstać. Czuła się bardziej rozbita i zmęczona niż wieczorem, dlatego jeszcze przez kilkanaście minut leżała bez ruchu, próbując odgadnąć, co czeka ją tego dnia. Zapewne nic nowego. Z dołu nie dochodził żaden dźwięk, który mógłby wskazywać na to, że Syriusz wrócił do domu.
W końcu jednak uznała, że dłużej już nie wytrzyma tego bezruchu. Zeszła na dół, wzięła długi chłodny prysznic, ale wcale nie poczuła się po nim lepiej. Może powinna coś zjeść? Czemu nie. Ale bardziej chyba po to, żeby się czymś zająć, niż z głodu.
Kuchnia wyglądała na opuszczoną, ale wszystko wskazywało, że Syriusz wpadł tu w nocy. Na stole stał kubek z niedopitą herbatą, na talerzu dosychały pozostałości jego posiłku, a podłoga tuż przy drzwiach była zabrudzona błotem. Przynajmniej zadbał, żebym miała co robić — pomyślała z przekąsem.
Chcąc się upewnić, że naprawdę go nie ma, ostrożnie zajrzała do pokoju. Pusto. Równo ułożona na łóżku pościel świadczyła, że i tej nocy nikt tu nie spał.
Nastawiła wodę na herbatę, wyjęła talerze z szafki, dokładnie wytarła i równiutko ułożyła sztućce. Następnie pokroiła chleb, starając się uzyskać idealnie równe kromki. Zaparzyła herbatę i poszła do sieni, zastanawiając się, co też mogłaby w siebie wmusić.
Zaświeciła różdżkę, a potem z niechęcią popatrzyła na wędlinę i ser — w końcu ile można jeść to samo? A może tylko napije się herbaty? Przez chwilę stała niezdecydowana. Już miała wracać do kuchni, gdy przypomniała sobie, że kiedy ostatnio robiła tu porządki, znalazła kilka słoiczków konfitur. Nie ruszała ich do tej pory, bo oboje z Syriuszem nie przepadali za słodkimi przetworami. Jednak tym razem przyda się jej drobna odmiana.
Przykucnęła i zaczęła przeszukiwać najniższą półkę. Odsunęła butelki z sokami, a potem na chybił trafił wybrała słoiczek. Zbliżyła się do drzwi wejściowych i popatrzyła na niego pod światło, starając się zidentyfikować zawartość. Wiśnie? Na to wygląda. I bardzo dobrze, może dadzą się zjeść bez zbytniego poświęcenia.
Kiedy po powrocie do kuchni odkręciła wieczko zaleciał ją dziwny zapach. Czyżby konfitura sfermentowała? Niemożliwe. Przecież są na to odpowiednie zaklęcia. Chcąc sprawdzić, czy aby się nie pomyliła, ostrożnie powąchała zawartość i zdębiała. A niech to hipogryf kopnie! Spirytus. Autentyczny spirytus.
No tak, to pewnie wisienki z jednej z tych sławnych nalewek dyrektora — z mimowolnym uśmiechem pokręciła głową, a następnie zamknęła naczynie i odstawiła je na kredens. Jeszcze tylko brakowało, żeby jadła na śniadanie konfitury z procentami.
*
Godziny mijały bardzo powoli, Lucy miała wręcz wrażenie, że rozciągają się w nieskończoność. Na dodatek zbierało się na burzę. Może to dlatego nie mogła się na niczym skupić ani spokojnie usiedzieć w miejscu.
Było koszmarnie parno. Mimo iż pootwierała wszystkie okna, miała wrażenie, że za chwilę udusi się z braku tlenu. Koszulka przylepiała się do spoconych pleców, a wilgotne kosmyki opadały na czoło. Nawet chłodny prysznic — już czwarty tego dnia — zupełnie jej nie pomógł. Czuła coraz większe zniechęcenie i rozdrażnienie. Miała dość tego miejsca, tej sytuacji, a przede wszystkim Syriusza. A może siebie samej?
Nie wytrzymam tego dłużej.
Postanowiła położyć się i przespać całe popołudnie. Czas wtedy minie szybciej i nie będzie trzeba o niczym myśleć.
Wdrapała się na stryszek i z niechęcią rozejrzała się po pokoju. Spędziła tu już kilka tygodni, ale wciąż nie potrafiła przyzwyczaić się do tego miejsca. A teraz po raz pierwszy pomyślała, że wręcz go nienawidzi. Kojarzyło się jej z klatką, albo więzieniem. Nie chciała tu zostać ani chwili dłużej. Najszybciej jak się dało zbiegła na dół, a potem wyszła na zewnątrz. Jednak przed Chatą też nie zabawiła długo. Co chwilę pojawiające się nad lasem błyskawice i odległe pomruki grzmotów skutecznie ją przepłoszyły — zawsze panicznie bała się burzy.
Wróciła do kuchni, pozamykała i zasłoniła wszystkie okna, a potem usiadła przy stole. Tępo wpatrując się w ścianę, pomyślała, że nie pamięta, kiedy tak mocno pragnęła czyjegoś towarzystwa. Chciała móc się do kogoś odezwać, usłyszeć czyjś głos, popatrzeć na życzliwą twarz.
Prawdę mówiąc był tylko jeden człowiek, którego chciałaby zobaczyć, dotknąć. Tak bardzo za nim tęskniła.
Za nim?
A może po prostu za świętym spokojem?
Albo za zwykłym, poukładanym życiem.
Z jednej strony chciała znaleźć odpowiedź na to pytanie. Ale z drugiej koszmarnie się bała. Co będzie, jeśli...?
— Lucy Potter, nie komplikuj jeszcze bardziej tego, co i tak jest już wystarczająco skomplikowane — powiedziała głośno, jakby chciała przekonać samą siebie. — Tu jest twoje miejsce i tu zostaniesz.
Ale po co?
Czy Syriusz w ogóle jej potrzebował? Czy naprawdę coś dla niego znaczyła? Bo prawdę mówiąc wygląda na to, że była tylko kimś, na kim bezkarnie mógł odreagowywać swoje żale i frustracje.
Po co?
Ponieważ go…
Bzdura! To nie jest miłość.
A może tak?
Podniosła ręce i mocno ścisnęła skronie, chcąc opanować chaos myśli.
Co robić?
A gdyby... Gdyby tak się napić? Nie! Obiecała sobie przecież, że nigdy więcej. Poza tym w domu nie było żadnego alkoholu.
Zaraz, zaraz…
Podniosła głowę i popatrzyła na słoik z wiśniami. To świetny pomysł. Nie upije się nimi przecież, a tylko odrobinkę znieczuli.
Nie oszukuj się, idiotko!
No dobrze, a nawet jeśli się i upije, to i tak nikt tego nie zobaczy. Przecież zostawili ją tu samą. Dla dobra Syriusza. Wszystkich obchodzi tylko jego los.
Tylko Kingsley...
Nie, nie mogła o nim myśleć! A w zasadzie dlaczego?
Bo nie!
Powinna pamiętać tylko i wyłącznie o Syriuszu. Powinna, cholera jasna, powinna...
Pierwszy owoc zjadła z wahaniem i poczuciem winy, kolejnych kilka z o wiele mniejszym, a po chwili przestała się już przejmować czymkolwiek.
*
Lucy wypluła pestkę prosto na spodeczek. Popatrzyła na opróżniony do połowy słoik i uśmiechnęła się do siebie.
O, tak, od razu lepiej.
Szkoda tylko, że nie udało się odłożyć łyżeczki na stół. Zresztą nieważne. Niech sobie leży na podłodze. Posprząta się. Kiedyś...
Najważniejsze, że świat stracił już ostre kontury. Wydawał się łagodniejszy, lekko rozmyty, pełen jasnych barw. Miała wręcz wrażenie, że wnętrze Chaty zostało pomalowane pastelami. Och, jakże lubiła to uczucie. To delikatne falowanie oraz odzyskiwaną w takich momentach wiarę, że życie jest o wiele prostsze, niż jej się na trzeźwo wydawało.
Sięgnęła po drugą łyżeczkę. Jeszcze tylko kilka wisienek i będzie miała wystarczająco dużo odwagi, żeby zrobić porządek z całym tym burdelem. Poszuka Syriusza i wygarnie mu prosto w twarz, że zachował się jak podły sadysta albo całkowity gówniarz. Powie, że ma dosyć tej chorej sytuacji, że ich związek nie ma sensu. Potem spakuje kufer, wsiądzie w samochód i pojedzie prosto do Londynu. Albo może do Yorku.... Bo przecież... Nie, to też nieprawda. Tylko jej się tak wydaje. A może?
Nie myśleć o Kingsleyu! Nie myśleć!
Jeszcze tylko kilka wisienek i będzie lepiej. Jeszcze tylko kilka... Pychota.
Nieważne. Nic nie jest ważne.
Pora iść do lasu, po Syriusza.
Wstała od stołu i, lekko się zataczając, podeszła do drzwi. Ciężko oparła się o futrynę i wyjrzała na zewnątrz. Zupełnie ciemno, ale burza wciąż jeszcze się nie zaczęła.
Chrzanić burzę!
Z trudem zeszła na dół po kamiennych stopniach i ruszyła w stronę lasu. Miała wrażenie, że pokonanie odległości pomiędzy Chatą a pierwszą linią drzew zajęło jej o wiele więcej czasu niż zwykle.
No to co dalej? W którą stronę? — niepewnie rozejrzała się dookoła. — Na bagna? A jeśli się utopię?
Nieważne.
Chrzanić życie.
— A ty dokąd się wybierasz? — głos Syriusza zabrzmiał tak nieoczekiwanie, że przestraszona drgnęła i zachwiała się. W ostatniej chwili uchwyciła się pnia sosny. Kiedy stwierdziła, że nie upadnie, odetchnęła z ulgą i wytężając wzrok, starała się zlokalizować swojego towarzysza. Wreszcie go spostrzegła. Wyłonił się z ciemności i wolno szedł w jej kierunku.
— Coś się stało? — był najwyraźniej zaniepokojony.
— A gówno cię to obchodzi — odpowiedziała wyzywająco. Kurwa mać, znalazł się troskliwy przyjaciel.
Zatrzymał się o kilka kroków od drzewa, przy którym stała i spoglądał na nią z niedowierzaniem.
— Lucy...
— Mam dosyć! — krzyknęła wreszcie. — Wyjeżdżam! Dzisiaj! Nie potrzebujesz mnie!
— No coś ty... — jednym susem już był przy niej. Mocno chwycił ją za ramiona. — Nawet tak nie żartuj!
Nie wiedzieć czemu ta sytuacja ją rozbawiła. I przypomniała, że już kiedyś, gdzieś, ktoś tak się na nią gapił.
— Nie pocałujesz mnie? — zapytała kpiącym tonem. — Wszyscy faceci w takich sytuacjach mnie całują.
— Ty jesteś kompletnie pijana! — zrozumiał wreszcie. Miał przy tym tak zabawną minę, że nie wytrzymała i roześmiała się głośno.
— Jestem — zgodziła się skwapliwie. — I zabieram się stąd.
— Nigdzie nie pójdziesz.
— A właśnie, że pójdę — oświadczyła uparcie.
Nie odpowiedział, tylko chwycił ją za rękę i pociągnął z powrotem w kierunku Chaty. Syknęła głośno, bo szarpnięcie zabolało, a poza tym nie znosiła, gdy ktoś próbował podporządkować ją sobie przy pomocy siły fizycznej. On jednak zupełnie nie zwrócił uwagi na jej reakcję, a nawet przyspieszył kroku. Puścił ją dopiero, gdy weszli do kuchni.
— Siadaj — przysunął krzesło. — I mów, co tu się stało.
Usiadła, popatrzyła na niego spode łba, ale nie powiedziała ani słowa. Tymczasem Syriusz rozglądał się dookoła, jakby czegoś szukał. Najwyraźniej rozglądał się za butelką.
Szukaj zdrów — pomyślała i uśmiechnęła się z satysfakcją.
Wreszcie odnalazł dowody przestępstwa. Popatrzył z niedowierzaniem na pestki leżące na talerzyku, a potem powąchał słoik.
— Cholera jasna — mruknął. — Jak mogłaś się tak pomylić? Chyba od razu czuć, że to nie konfitura.
— Czy ty jesteś naiwny, czy tylko udajesz? — spytała z politowaniem, mrużąc oczy.
Zrozumiał i coś, jakiś cień, szybko przemknął po jego twarzy. A dobrze mu tak! Cholerny egoista!
— Dlaczego? — spytał łagodnie, stając tuż koło mniej. — Lucy, przecież ty nigdy... Ty nigdy w życiu nie piłaś.
Już miała mu powiedzieć, że jej życie, które tak dobrze znał, skończyło się w dniu śmierci Lilki, Jima i Ciotki. Jednak nie wystarczyło jej odwagi. Popatrzyła na niego ze złością.
— Mam dosyć! Wszystkiego! — zatoczyła dookoła ręką. — A najbardziej ciebie! Co się gapisz?! No co?! Miałam czekać?! Tak? Wtedy miałam czekać i teraz też. Aż się łaskawy panicz zlituje... Tylko... Tylko o sobie myślisz! Podły drań!
Odwróciła się w stronę schodów z mocnym postanowieniem, że natychmiast idzie na górę, pakuje kufer i zabiera się stąd. Byle dalej od niego. Ale to nie było takie proste. Syriusz, nie ruszając się z miejsca, chwycił ją za rękę, ścisnął mocno nadgarstek i przyciągnął do siebie. Widziała jego pobladłą twarz i szeroko otwarte oczy.
— Chcę wiedzieć... — zaczął chrapliwie.
— Co? — przerwała mu podniesionym głosem.
— Wszystko.
Wszystko? Dobre sobie.
— Po co?
— Chcę wiedzieć, co się z tobą działo. Muszę wiedzieć... Nie rozumiesz?
Przez chwilę poczuła pokusę, żeby wreszcie opowiedzieć mu cała prawdę o swojej przeszłości. Myśl, że kilkoma słowami mogłaby zabić w nim resztkę wiary, że po jego aresztowaniu tu, na zewnątrz, pozostał zupełnie normalny świat, sprawiała jej jakąś perwersyjną przyjemność. Co ma go oszczędzać, powinna mu pokazać w jakim błędzie żył do tej pory — na tę myśl uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. On chyba naprawdę myślał, że ucieczka i małżeństwo to były jej dwa najcięższe grzechy. A tu proszę bardzo, niespodzianka — wyidealizowana narzeczona okazała się zwykłą szmatą.
Ale... Nie. Nie była aż tak pijana, żeby nie zdawać sobie sprawy, jakie mogłyby być konsekwencje takiego wybuchu szczerości. I nic nie pomogą tłumaczenia, że sam tego chciał. To będzie absolutny koniec tego, co było, jest i mogłoby być między nimi. Nawet przyjaźń nie pozostanie.
— Daj spokój — powiedziała prawie szeptem. — Wcale nie musisz.
Buńczuczny nastrój opuścił ją w jednej chwili. Może po prostu alkohol przestawał działać, ale ogarniał ją coraz większy smutek, coraz większe poczucie bezsilności.
Odwróciła się tyłem do Syriusza, oparła głowę o ścianę i poczuła, że chyba zaraz się rozpłacze. Paradoksalnie w tej chwili wolałaby, żeby sobie poszedł, żeby ją zostawił samą, nie dręczył dłużej, pozwolił zapomnieć, a może nawet odejść.
— Lucy... — zaczął znowu.
— Przestań — ostrzegawczo uniosła rękę. — Nie chcę rozmawiać o przeszłości. Zrozum to wreszcie.
— Dobrze — zgodził się.
Zdziwiona jego uległością odwróciła się i popatrzyła na niego, z trudem powstrzymując łzy. A on wyraźnie posmutniał.
Boże, jaka jestem podła!
Poczuła, że powinna go przeprosić za wszystkie wypowiedziane dziś słowa. Tylko, że nie mogła z siebie nic wykrztusić.
Przez długą chwilę stali w milczeniu naprzeciwko siebie, a ona intensywnie próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie: co będzie z nimi dalej?
Nic dobrego. Tego nie da się posklejać.
Ta myśl sprawiła, że nie mogła już dłużej wytrzymać i rozpłakała się zupełnie otwarcie.
Czyżby to był naprawdę koniec pewnej epoki w jej życiu?
Na widok jej cokolwiek nieoczekiwanej reakcji Syriusz poruszył się gwałtownie. A ona szybko wycierając oczy, przypomniała sobie, że nigdy nie mógł spokojnie patrzeć na jej łzy. Teraz też był wyraźnie zdenerwowany. Przez chwilę wydawało się nawet, że znowu pobiegnie do lasu.
Jednak najwyraźniej podjął inną decyzję, bo zbliżył się do niej, ujął jej twarz w dłonie i przez długą chwilę, oddychając ciężko, wpatrywał się w nią tak, jakby czegoś szukał.
Tamtej dziewczyny, którą kiedyś kochał?
Utraconej niewinności ich obojga?
Przeszłości, o której nie chciała mu opowiedzieć?
W końcu westchnął ciężko, a potem przyciągnął ją do siebie i przytulił z całej siły. Odruchowo objęła go ramionami, zamknęła oczy i pomyślała, że za chwilę znowu się rozpłacze, tym razem dlatego, że już od dawna nie było jej tak dobrze. Nadspodziewanie dobrze...
Mimo upływu lat świetnie pamiętała jego zapach. I delikatny dotyk palców wplątujących się we włosy.
Dopiero po długiej chwili odważyła się podnieść głowę. Gdy zobaczyła wyraz z jakim na nią patrzył, zadrżała. On ją chyba nadal...
— Wszystko w porządku — wyszeptał.
A po chwili już ją całował. Mocno, zachłannie, zupełnie tak samo, jak tamtego wieczoru.
Przez chwilę miała wrażenie, że czas się cofnął. Boże, tak bardzo chciałaby uwierzyć, że powrót do przeszłości jest możliwy. Oddałaby wszystko, aby zacząć od nowa, być znowu osiemnastolatką pełną marzeń, nadziei i planów na przyszłość. Zakochaną bez pamięci i bez żadnych wątpliwości.
Tak samo jak tamtej nocy. Jedynej. Niezapomnianej.
Czy teraz mogłoby być tak samo?
Szare oczy patrzące z zachwytem. Dotyk szorstkiego policzka.
Cofnęła się o krok i natrafiła na krawędź blatu. Stół zachybotał, potem rozległ się brzdęk szkła spadającego na podłogę.
Pospiesznie ściągane ubranie, niecierpliwe pieszczoty, twarde deski pod plecami.
Można zacząć od nowa?! — zacisnęła powieki najmocniej jak się dało.
Ciepło dłoni na ciele, zachłanne pocałunki, słony smak rozgrzanej skóry. Najwspanialsza z możliwych bliskość. Świat wirujący z zawrotną prędkością.
Można zacząć?
Delikatne muśnięcia oddechu. Przyspieszony rytm serca. Ciepło, tyle ciepła i szept, docierający jakby z innej galaktyki:
— Kocham cię.
Można...
22 lipca 1995 roku, Chata Dumbledore'a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, Anglia
8.
Kiedy się obudziła, już świtało. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest, skąd nad jej głową wziął się szklany sufit i dlaczego jest jej tak gorąco. Co się, u diabła, dzieje? Czyżby...
Nagle tuż obok niej ktoś zachrapał. Najszybciej jak się dało odwróciła głowę i wtedy uderzyła nosem w nagie ramię Syriusza.
O, Boże.
Obrazy wczorajszych wydarzeń powróciły do niej błyskawicznie.
— O, Boże — wyszeptała i zamarła.
Mijały minuty, a ona, wpatrując się w śpiącego mężczyznę, z którym kochała się minionej nocy, uświadamiała sobie z coraz większą ostrością, że to stało się za wcześnie.
Tak naprawdę to nie powinno było stać się nigdy.
Merlinie, był taki dobry, sprawił, że czuła się prawie tak samo jak podczas ich pierwszej wspólnej nocy, ale...
Dała się ponieść emocjom i złudzeniu, że można cofnąć czas. Teraz jednak patrząc na niego, zrozumiała, że nie ma drogi powrotnej.
Przygryzła wargę i wstrzymała oddech. Coś kłuło ją w sercu, a łzy znowu pchały się pod powieki.
O, Boże!
Nie ma się co dłużej oszukiwać. To naprawdę okropne, że dopiero w takiej sytuacji zdołała odkryć prawdę. Tym jedynym i najważniejszym mężczyzną na świecie nie był dla niej Syriusz Black, tylko ktoś zupełnie inny.
24 lipca 1995 roku, Chata Dumbledore'a, Jeszcze Bardziej Zakazany Las, Anglia
9.
Lucy odstawiła pustą filiżankę i dyskretnie zerknęła na zegarek. Właśnie dochodziła dziewiąta. Za dwie godziny powinna stawić się w Kwaterze Aurorów. Co prawda udział w grze, jaką Zakon prowadził z Ministerstwem, uważała za swój obowiązek, ale wciąż jeszcze nie była pewna, czy naprawdę chce pójść na to przesłuchanie. Bała się. I to wcale nie przykrych niespodzianek, jakie mógł dla niej przygotować inspektor Lawrance…
Pół nocy przeleżała bezsennie, wsłuchując się w niespokojny oddech Syriusza i próbując znaleźć odpowiedzi na dziesiątki pytań. Chciała ogarnąć i uporządkować to wszystko, co ją ostatnio spotkało.
Niespecjalnie jej to szło. A szczerze mówiąc — nie szło w ogóle. Na przykład wciąż nie miała pewności, czy naprawdę kocha Kingsleya Shacklebolta. Fakt, zawsze był dla niej kimś wyjątkowym, ale jeszcze trzy dni temu przysięgłaby, że może mu zaofiarować tylko i wyłącznie przyjaźń.
Nieprawda!
Już kiedyś myślała o nim w ten sposób. Pewnego czerwcowego dnia... Tylko, że wtedy były to rozważania czysto teoretyczne, bo po pierwsze zadręczała się problemami z Harrym, po drugie — nie miała w zwyczaju zaczynać kolejnego romansu nie skończywszy poprzedniego. Romans... Tak, jakby Kingsley mógł zgodzić się na zwykły romans. Nawet ślepy by spostrzegł, że są rzeczy, które traktuje ze śmiertelną powagą.
A po trzecie... Po trzecie, nagle okazało się, że Syriusz jest niewinny i wszystkie inne sprawy stały się nieważne, wobec świadomości, że tak bardzo go skrzywdziła. Za wszelką cenę chciała naprawić swój błąd. Tak się zapędziła że zupełnie nieświadomie po raz kolejny zagmatwała własne życie. To wręcz niewiarygodne, jak mało znała samą siebie. Potrzebowała uderzenia obuchem w głowę, żeby móc zorientować się, co naprawdę czuje.
Czy ja go kocham?
Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie musiała dziś pójść do Ministerstwa. Musiała zobaczyć Kingsleya. Przekonać się, czy nie wyobraziła sobie tego uczucia, czy nie jest to po prostu żart spłatany jej przez wyobraźnię. Efekt zmęczenia, zniechęcenia, tęsknoty za normalnością i chęci wyrwania się z tego cholernego miejsca.
Tak, zrobi to! Zdecydowanym ruchem odstawiła filiżankę i podniosła się z krzesła.
— Idziesz tam? — Syriusz bardziej stwierdził fakt, niż zapytał.
Zmieszała się, bo dopiero teraz zdała sobie sprawę, że on przez cały czas nie spuszczał z niej wzroku. I nie musiała długo myśleć, aby dojść do wniosku, że jej planowana wyprawa nie budzi w nim entuzjazmu.
— Tak — odparła krótko. — Powinnam. Wiesz, że muszę to zrobić. Ze względu na twoje bezpieczeństwo.
Na myśl o własnej hipokryzji zrobiło jej się niedobrze. Ale przecież nie mogła powiedzieć mu prawdy. Jeszcze nie teraz. A może w ogóle…
— Nie będziesz sam. Zaraz powinien się zjawić ktoś od Dumbledore'a — dodała tonem usprawiedliwienia.
Wolno odwróciła się w stronę schodów i już miała zrobić krok, gdy Syriusz nieoczekiwanie zastąpił jej drogę.
— Lucy — zaczął, chwytając ją za rękę. — Nie chcę, żebyś tam szła. Proszę.
— Dlaczego? — w zasadzie to pytanie nie było potrzebne. Po prostu chciała zyskać na czasie, aby opanować narastające zdenerwowanie.
— Bo wcale nie musisz — uparcie wpatrywał się w jej twarz. — Mnie naprawdę nic nie grozi. Naprawdę.
Patrzył na nią tak dziwnie. Czyżby... Czyżby się czegoś domyślał i był o nią zazdrosny? No cóż, musiała uczciwie przyznać, że miał powody. W końcu od sobotniego poranka unikała wszelkich czułości. Nie mogła z nim sypiać, mając świadomość, że tak naprawdę pragnie innego mężczyzny. Na razie wymawiała się niedyspozycją, ale przecież nie da się tego robić w nieskończoność. Należało coś wreszcie postanowić.
Co robić?
— Proszę cię, nie idź tam — powtórzył tymczasem Syriusz, a Lucy poczuła bolesny skurcz serca i pomyślała, że oddałaby wszystko, aby móc kochać tylko jego. Aby to on był tym jedynym, najważniejszym. Aby choć raz w życiu to, co miała, było jednoznaczne z tym, czego pragnęła. Aby nie musiała sprawiać mu bólu.
— Ja... — zaczęła z wahaniem. — Muszę tam iść.
Chciała jeszcze dodać „dla twojego dobra", ale uznała, że to będzie już zbyt wiele.
— Jak uważasz — powiedział zimno i odsunął się od niej z nachmurzoną miną, która kontrastowała z czułością, jaką jej okazywał w ciągu ostatnich dwóch dni. Jaką okazywał jej jeszcze przed chwilą.
Czyżby znowu się obraził?
Nie odezwał się więcej. Przez moment wpatrywał się w ścianę gdzieś ponad jej głową, a potem odwrócił się i szybko poszedł do swojego pokoju. Trzasnął drzwiami tak mocno, że drgnęła przestraszona.
Co robić?
Przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. To był jeden z tych momentów, w których pragnęła uciec od wszystkiego albo sięgnąć po kolejny słoik wisienek dyrektora.
Co robić?
Potarła ręką czoło, nerwowo przełknęła ślinę i znowu spojrzała na zegarek. Dwadzieścia po dziewiątej. Jeszcze chwila i na pewno spóźni się na przesłuchanie. Na tę myśl znowu się zdenerwowała. Musiała zobaczyć Kingsleya. A potem niech się dzieje, co chce!
Żeby tylko przyszedł ktoś od Dumbledore'a...
10.
Remus Lupin aportował się przed Chatą dokładnie o dziewiątej czterdzieści pięć. Przez chwilę cieszył oczy widokiem lasu, a potem zapukał do wejściowych drzwi. Niestety, nie usłyszał żadnego zaproszenia. Poczekał więc jeszcze chwilę, a potem nacisnął masywną klamkę, mocnym pchnięciem otworzył podwoje domu i wszedł do środka.
W kuchni było pusto, ale zastawiony stół świadczył o tym, że mieszkańcy przed chwilą skończyli jeść śniadanie.
— Jest tu kto?! — zawołał, rozglądając się dookoła.
Znowu żadnej odpowiedzi. Czyżby się pokłócili i pochowali po kątach? Tak, to było zupełnie prawdopodobne. Uparta myśl, że umieszczenie pary dawnych narzeczonych razem w tym domu nie było najlepszym pomysłem, znowu zaświtała mu w głowie. Dumbledore, co prawda, twierdził z pełnym przekonaniem, że Lucy i Syriuszowi należy się druga szansa, jednak on sam wcale nie był tego pewny. Nie zaprzeczał, że chciałby, aby ułożyli sobie wspólnie życie. Tak byłoby najlepiej dla Harry'ego, dla wszystkich, ale... Ale czy dla niech dwojga? Łapa nigdy nie miał łatwego charakteru. Dwanaście lat Azkabanu też zrobiło swoje. A Lucy? Lucy nie brakowało dobrej woli. Tylko skąd się u niej ta dobra wola brała? Chwilami miał nieodparte wrażenie, że wyłącznie z ogromnego poczucia winy.
Nie, to już nie była miłość. Chyba.
Choroba, należałoby z nimi delikatnie porozmawiać i dowiedzieć się, jak sprawy naprawdę wyglądają. Na tę myśl Remus wzdrygnął się i westchnął ciężko, bo jeśli czegoś w życiu konsekwentnie unikał, to delikatnych rozmów z nerwowymi kobietami. Ale chyba tym razem powinien się przemóc, bo z Lucy, mimo wszystko, łatwiej można było coś wyciągnąć niż z Syriusza.
— Jest tu kto?! — zawołał jeszcze raz, zastanawiając się jednocześnie, czy najpierw powinien przeszukać pokój przyjaciela, czy też od razu iść na górę.
Na szczęście nie musiał podejmować tej decyzji, bo wreszcie usłyszał skrzypnięcie drzwi i po chwili u szczytu schodów pokazała się Lucy.
— Remus — w jej głosie dało się wyczuć wyraźną ulgę. — Już myślałam, że nikt nie przyjdzie.
— Przepraszam — stropił się. — Miałem dyżur…
— Najważniejsze, że już jesteś — przerwała mu szybko, a potem zawróciła do pokoju.
Po chwili pojawiła się ponownie już z torebką w ręku i ze spiętymi włosami. Kiedy zeszła na dół, przyjrzał się jej dokładniej. Wygląda na chorą albo czymś zmartwioną. W sumie — nic nowego. Oznaczało to jednak, że przebywanie pod jednym dachem z dawnym ukochanym nie daje jej powodów do radości i odprężenia.
— Syriusz jest u siebie — powiedziała szybko, unikając jego wzroku.
— Wszystko w porządku? — nie spuszczał z niej uważnego spojrzenia.
— Przepraszam, teraz nie mam czasu — wyminęła go szybko, wciąż na niego nie patrząc. — Spytaj jego. Może z tobą będzie chciał rozmawiać — dodała z goryczą.
A jednak… Odkrycie, że jego podejrzenia były słuszne, wcale nie sprawiło Remusowi satysfakcji.
Z zamyślenia wyrwał go suchy trzask. Obejrzał się odruchowo. Lucy już nie było i tylko rozpływający się ślad poteleportacyjny świadczył o jej niedawnej obecności. Lupin postał jeszcze przez moment w kuchni, usiłując zebrać myśli, a potem wolno podszedł do drzwi pokoju i zapukał.
— Zostaw mnie! — doszedł go ze środka gniewny głos Syriusza.
— Lucy już poszła, to ja — Remus ostrożnie otworzył drzwi i zajrzał do środka.
Black siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Słuchaj, Łapa — zaczął Lupin beztroskim tonem, którym zawsze starał się łagodzić takie sytuacje. — Mógłbyś mi wyjaśnić, co tu się dzieje?
— Nie twój zasrany interes? — warknął Syriusz, nie zmieniając pozycji.
— Może i nie mój, ale chciałbym…
— Co byś chciał? — przyjaciel spojrzał na niego z nieukrywaną wrogością, a po krótkiej chwili dodał kpiąco: — Dać mi dobrą radę? Spieprzaj.
Lupin nie podjął dyskusji, tylko wolno wycofał się do kuchni. Nie, słowa Syriusza nie sprawiły mu przykrości. Podobne słyszał już nie raz — i przed laty, i całkiem niedawno. Świadczyły tylko i wyłącznie o bezsilności Łapy i o tym, jak bardzo się męczył. Remus wiedział o tym świetnie, ale czy wiedziała także Lucy? Jeśli Syriusz traktował ją w podobny sposób, to nic dziwnego, że wciąż nie mogli się dogadać.
24 lipca 1995 roku, dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn, Anglii
11.
Kiedy Lucy aportowała się na podwórku domu przy Wimpole Street, była dziesiąta piętnaście. Przez chwilę stała bez ruchu, czekając aż serce, które podeszło jej do gardła, wróci na swoje właściwe miejsce. Nadal nie znosiła teleportacji, ale zdołała się już trochę przyzwyczaić do tego sposobu podróżowania. Oprócz samych wad miał jedną istotną zaletę — pozwalał zaoszczędzić na czasie. No i nie brudził jak sieć Fiuu.
W sumie to dobrze, że Remus przyszedł tak późno. Mogła ograniczyć rozmowę z nim do niezbędnego minimum. Nie chciała mu nic wyjaśniać. Nie chciała mu się z niczego zwierzać. I nie miała ochoty wysłuchiwać kolejnych opinii na temat swojego postępowania.
Stop! Przecież Lupin nigdy jej nie oceniał, nigdy niczego nie sugerował. Ale był najbliższym przyjacielem Syriusza i, gdy zajdzie taka potrzeba, na pewno stanie po jego stronie.
Jestem zupełnie sama — pomyślała ze smutkiem. Wszyscy — Dumbledore, Harry, Tonks, Weasleyowie — martwili się tylko o Syriusza. To było takie cholernie niesprawiedliwe. Ale z drugiej strony ona była ostatnią osobą mającą prawo domagać się sprawiedliwości. Nie zasłużyła sobie na to.
Znowu spojrzała na zegarek i to sprawiło, że wróciła do rzeczywistości. Naprawdę było skandalicznie późno, a ona nienawidziła niepunktualności.
Podbiegła do drzwi wejściowych i szarpnęła klamkę. Zamknięte. Gorączkowo grzebiąc w torbie, szukała kluczy. Jak zwykle zawieruszyły się na samym dnie.
W sieni panował przyjemny chłód. Lucy, nawet nie zaglądając do kuchni, pobiegła na górę, pokonując po trzy stopnie naraz. Rzuciła torbę na łóżko i dopadła do szafy. Powinna przebrać się jak najprędzej.
Szata? Nie. Wszystkie trzy oficjalne stroje były już podniszczone nieustannym używaniem ich w szkole. Poza tym, zupełnie tak samo, jak przed poprzednią wizytą w Kwaterze, czuła przemożną ochotę zupełnego odcięcia się od Ministerstwa, pokazanie swojego dystansu do sprawy. Tak, do tego nadawała się tylko mugolska garsonka.
Zręcznie przesuwając wieszaki, oglądała ubrania. Wreszcie z czeluści szafy wyłowiła beżowy żakiet i pasującą do niego spódnicę, a także ciemnobrązową bluzkę z krótkim rękawem. Tak, to będzie w sam raz. Jeszcze tylko buty. Zanurkowała do wnętrza i z najniższej półki wyciągnęła zamszowe sandałki na obcasach. Świetnie.
Szybko zdjęła dżinsy i podkoszulkę, odrzucając je na oparcie krzesła. Ubrała się. W pierwszej chwili poczuła się dziwnie. Rzadko nosiła spódnice, zwłaszcza takie przed kolana i buty na obcasie wyższym, niż dwa centymetry. Ale cóż, nie ma się nad czym zastanawiać. Jak pełna gala, to pełna gala. Wyciągnęła z torby kosmetyczkę. Przypudrowała nos, starannie pomalowała usta, poprawiła włosy. Jeszcze tylko odrobina perfum...
Spojrzała w lustro. Tak, wyglądała całkiem dobrze. Na tę myśl poczuła zadowolenie. Tego dnia chciała być ładna. Chciała... Ale kiedy uzmysłowiła sobie z jakiego powodu, znowu pojawił się strach. Może… Może jednak należało posłuchać Syriusza i odwołać to spotkanie. Może nie powinna igrać z ogniem?
Przymknęła oczy i w myślach zobaczyła twarz Kingsleya. Musiała go zobaczyć. Musiała się przekonać...
Dziesiąta czterdzieści.
Cholera jasna, nie obędzie się bez kolejnej teleportacji.
24 lipca 1995 roku, Ministerstwo Magii, Londyn, Anglia
12.
Wszystko odbyło się dokładnie tak samo, jak poprzednim razem. Pusta budka telefoniczna i tajemniczy głos w słuchawce, a potem — przyprawiająca o ból zębów i palpitacje serca — podróż w głąb ziemi. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz dostała identyfikator, na którym napisano po prostu: Lucy Blair — przesłuchanie świadka. Zaiste, postęp w jej stosunkach z Ministerstwem wart starannego odnotowania.
Kiedy znalazła się w holu urzędu była dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Nie rozglądając się dookoła, podeszła do strażnika, który na jej widok niechętnie odłożył Żonglera.
— Nazywam się Lucy Blair — powiedziała, uprzedzając pytanie. — Jestem umówiona z nadinspektorem Shackleboltem z Kwatery Aurorów.
Mężczyzna zmierzył ją nieco zdziwionym spojrzeniem, nagryzmolił coś na kawałku papieru, który następnie zwinął w zgrabny samolocik i posłał w powietrze.
— To chwilę potrwa — powiedział. — Przez ten czas dopełnimy formalności. Proszę oddać różdżkę.
13.
Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy z korytarza obok portierni wyłoniła się młoda jasnowłosa dziewczyna. Przez chwilę rozglądała się, jakby kogoś szukała, aż wreszcie niepewnie zbliżyła się do Lucy.
— Pani Blair? — spytała. — Jestem Julien Andrews z Kwatery. Mam panią zabrać na górę.
— Dzień dobry — Lucy zerwała się z krzesła. Była pewna, że przyjdzie po nią Tonks i ta perspektywa naprawdę ją martwiła. Nie miała ochoty udawać przed przyjaciółką, że wszystko jest w porządku, że jej wspólny pobyt w Chacie z Syriuszem to sielanka. Niestety, Nimfadora, kierowana zwykłym młodzieńczym romantyzmem, nie chciała przyjąć do wiadomości, że może być inaczej.
Wsiadły do windy. Młoda aurorka przyglądała się swojej towarzyszce z nieukrywanym zainteresowaniem.
Efekty ponurej sławy — pomyślała Lucy z przekąsem. — Nie codziennie można sobie obejrzeć kochankę mordercy, nawet, jeśli się pracuje w organach ścigania.
Kiedy przekroczyły próg Kwatery okazało się, że większość zdjęć Syriusza nadal wisi na ścianach. Nie zrobiły na niej tak wielkiego wrażenia, jak dwa lata temu. Cóż, w końcu wiele się od tamtej pory zmieniło. Pomimo tego czuła się dziwnie. Kiedy tak na nią spoglądał z dziesiątek fotografii, znowu miała wrażenie, ze to ona jest wszystkiemu winna i w dodatku — najpodlejsza na świecie.
Kingsley, gdzie jesteś?
Nigdzie go nie widziała. Za to zobaczyła Tonks. Dziewczyna też ją spostrzegła i zerwała się z krzesła. Widać było, że aż płonie chęcią rozmowy. Na szczęście, w tym biurze dyskusje na interesujące je obydwie tematy nie wchodziły w grę.
Idąc za swoją przewodniczką, Lucy minęła sporą salę podzieloną na boksy, w których urzędowali aurorzy i wreszcie dotarła do pokoju przesłuchań. Julien otworzyła drzwi na całą szerokość i powiedziała:
— Proszę tu zaczekać. Nadinspektor Shacklebolt zaraz przyjdzie.
Lucy weszła do środka i rozejrzała się dookoła. Ściany pomalowane oślepiająco białą farbą, stół, lampa, dwa krzesła, stanowisko protokolantki... Wzdrygnęła się na wspomnienie przesłuchania, które miało tu miejsce zaraz po jej powrocie do Anglii. I nagle poczuła prawdziwe przerażenie. A co będzie, jeśli i tym razem dopadnie ją Lawrance? Jeśli ten człowiek znajdzie sposób, żeby pokrzyżować plany kolegi? Niemożliwe. To Kingsley teraz tym rządzi. On nie pozwoli. — uspokajała się w duchu.
— Dzień dobry, pani Blair.
W progu pokoju stał mężczyzna, o którym myślała niemal bez przerwy przez kilka ostatnich dni. Jak on to robił, że zawsze pojawiał się tak niepostrzeżenie?
— Dzień dobry — odpowiedziała.
. Nie mogła oderwać od niego oczu. Serce zaczęło bić jak oszalałe i nagle zrobiło jej się tak słabo, że musiała się chwycić oparcia krzesła... Kingsley patrzył na nią rozjaśnionym wzrokiem.
— Wolałbym, żebyśmy spotkali się w innym miejscu — powiedział, kiedy już starannie zamknął za sobą drzwi. — Ale i tak się cieszę, że cię widzę.
A ona nie mogła wykrztusić słowa, tylko wciąż patrzyła na niego jak zaczarowana. Miała już pewność. Jeśli w ogóle była zdolna do takiego uczucia, to kochała właśnie jego. Tylko jego. Nikt inny się nie liczył.
Boże, co robić? — poruszyła się niespokojnie.
— Wszystko w porządku? — spytał, podchodząc bliżej.
— W porządku — wyszeptała wreszcie.
— Siadaj — wskazał jej miejsce przy biurku. — Wygląda na to, że będziemy mieli spokój. Nawet protokolantki się pozbyłem.
— A to? — Lucy wskazała ręką samopiszące pióro.
— Nie na darmo mój ojciec był mistrzem artefaktów* — łobuzersko zmrużył jedno oko. — Pomajstrowałem przy tym trochę. Napisze, co trzeba.
— To znaczy — co? — zainteresowała się.
— To znaczy to, że nie widziałaś Syriusza Blacka od czternastu lat i że mimo moich uporczywych wysiłków niczego nowego sobie nie przypomniałaś — uśmiechnął się.
Lucy odwzajemniła uśmiech, a następnie siadła przy biurku i obie mocno zaciśnięte w pięści dłonie położyła na blacie.
Tymczasem Kingsley rzucił jakieś zaklęcia na przybory do pisania i zajął miejsce dokładnie naprzeciwko niej. Spoglądała na niego spod spuszczonych rzęs, myśląc jednocześnie, że chyba umrze, jeśli jeszcze jeden raz w życiu straci go z pola widzenia. W ogóle miała wrażenie, iż świat skurczył się do powierzchni tego małego pokoju, który — niczym za dotknięciem różdżki — przestał być ponury i nieoczekiwanie zamienił się w miejsce, w którym mogłaby spędzić całe życie.
Byle z nim.
Czy on… Czy on czuł to samo?
A jeśli tylko sobie wyobraziła, że jemu też na niej zależy? Albo jeśli wcześniej mu zależało, ale już przeszło? Przecież przez cały czas robiła wszystko, żeby go zniechęcić.
Co robić?
Żadne z nich nic nie mówiło. Słychać było tylko delikatne skrzypienie pióra, przesuwającego się po pergaminie.
Co powiedzieć?
Była tak zdenerwowana, że nie mogła usiedzieć na miejscu. Wstała z krzesła i starym zwyczajem zaczęła krążyć po pokoju. Zatrzymała się dopiero przy oknie, zaniepokojona widokiem burzowych chmur, zbierających się na czystym do tej pory niebie. Było w nich coś złowrogiego. A może tylko tak jej się wydawało...
Stanął tuż za nią. Czuła ciepło jego ciała. Tym razem nawet nie pomyślała, żeby się od niego odsunąć. Chciała, żeby był blisko, jak najbliżej. Jak najdłużej. Zawsze...
Kiedy dotknął jej ramienia przebiegł ją dreszcz. Natychmiast odwróciła się ku niemu całą postacią. Wtedy Kingsley jedną ręką przyciągnął ją do siebie, a drugą delikatnie dotknął jej twarzy. Kciukiem wolno obrysował kontur ust.
Mocno wciągnęła powietrze i wreszcie odważyła się spojrzeć mu w oczy. Patrzył na nią tak, jakby wszystko wiedział, wszystkiego się domyślał. I jeszcze tak, jakby poza nią nic na świecie dla niego nie istniało. Dokładnie tak samo, jak tamtego wieczoru w Hogsmeade. Natychmiast zalała ją fala gorąca i poczuła, że nie może złapać tchu.
Przytulił ją mocniej, a ona wiedziała dobrze, co za chwilę nastąpi. I pragnęła tego tak bardzo. Pocałował ją. Miała wrażenie, że nikt nigdy tak jej nie całował.
Nikt... Nigdy...
I ona nigdy nikogo tak nie całowała…
Kręciło się jej w głowie. Jego usta, dłonie, zapach, dotyk...
A gdyby tak ulec temu, co wydaje się nieuniknione? Tu i teraz. Ten jeden raz.
Jeden, jedyny...
— Kingsley — powiedziała prawie bezgłośnie pomiędzy jednym zachłannym pocałunkiem, a drugim. — King... Mój...
— Kocham cię — dobiegł ją jego stłumiony szept. — Kocham...
I nagle — niczym uderzenie pioruna — dotarło do niej, że kilka dni temu słyszała już takie słowa. Takie same... Kilka dni temu... Momentalnie zrobiło jej się zimno. Zamarła w bezruchu.
— Co się stało? — spojrzał na nią lekko zamglonym wzrokiem.
— Nie! — powiedziała głośno, odpychając go od siebie. — Nie mogę tak!
14.
— Dzisiaj przyjdzie do mnie Lucy Blair — powiedział rano Kingsley, a Tonks słysząc to, o mało nie upuściła kanapki z bekonem na arcyważne akta właściciela Żonglera, Cumulusa Lovegooda.
— Jak to? — spytała mało inteligentnie, starając się jak najszybciej przełknąć kęs.
— Normalnie. Będę ją przesłuchiwał w sprawie Blacka — wyjaśnił krótko, a na odchodnym dodał z naganą: — Ile razy ci mówiłem, że biurko to nie stół w jadalni?
— Trujesz — mruknęła pod nosem, kiedy miała pewność, że szef już jej nie słyszy.
Spokojnie dokończyła kanapkę, wytarła usta i ręce, a potem oparła brodę na nadgarstkach i zamyśliła się głęboko. Lucy przyjdzie. No, no.
Knot i Lawrance naprawdę musieli nieźle przycisnąć Kingsleya, skoro zdecydował się wezwać świadka, którego do tej pory starał się chronić i trzymać jak najdalej od śledztwa. Oczywiście Tonks nie miała absolutnie żadnych wątpliwości, że to przesłuchanie jest jedną wielką lipą. Ale cóż, jeśli istnieje taka potrzeba, pozory trzeba zachować. Lucy też najwyraźniej to rozumiała, skoro dała się namówić na to przedstawienie.
Młoda aurorka naprawdę cieszyła się z tego, że zobaczy przyjaciółkę. Szkoda tylko, że spotkają się w miejscu, gdzie nie da się zamienić ani jednego słowa na temat, który ją najbardziej interesował. A mianowicie — czy stara miłość nie zardzewiała?
Wreszcie kilka minut po jedenastej spostrzegła wreszcie Lucy, która wyglądała na okropnie nieszczęśliwą. No cóż, Tonks nie od dziś wiedziała, że Potterówna wręcz organicznie nie znosi aurorskich przesłuchań. Uśmiechnęła się więc do przyjaciółki, chcąc dodać jej otuchy. Lucy tylko skinęła głową, a potem zniknęła za drzwiami pokoju przesłuchań. A po chwili pojawił się Kingsley.
— Pani Blair już jest — rzuciła krótko, pomna wymogów ostrożności.
Zmienił się na twarzy, chwycił ze swojego biurka samopiszące pióro, przy którym majstrował rano sam, zamiast oddać je do serwisu, i popędził do sali. A aurorce ten jego pośpiech jakoś wyjątkowo się nie spodobał. Sama nie wiedziała, dlaczego. Może z tego powodu, że po raz pierwszy od wielu miesięcy przyszło jej do głowy, że być może szefowi wcale nie przeszedł zachwyt, w który popadł, kiedy to pierwszy raz zobaczył panią Blair.
— Choroba, jeszcze tylko tego by brakowało — mruknęła pod nosem dziewczyna i nagle poczuła się dziwnie zazdrosna. Oczywiście w imieniu Syriusza. To on miał prawo być z Lucy. Kingsley nie powinien się mieszać do ich związku.
Czas mijał, a Tonks miała coraz gorsze przeczucia. Wierciła się nerwowo, zupełnie nie mogąc skupić się na pracy, i co jakiś czas rzucała ukradkowe spojrzenia w kierunku pokoju przesłuchań. Bardzo chętnie dowiedziałaby się, o czym oni rozmawiają. No, bo przecież nie o prawdziwym miejscu pobytu poszukiwanego.
A może wymyślić jakiś pretekst i po prostu tam wejść?
Cholera jasna, tylko jego jeszcze tu brakowało! — drgnęła nerwowo, a potem wyprężyła się na krześle jak struna.
W stronę jej boksu podążał właśnie inspektor Lawrance. Jak zwykle czujny i skupiony. Nic nie mogło umknąć jego uwagi.
— Shacklebolt u siebie? — spytał krótko, mrużąc powieki.
— Nie — odparła Tonks służbiście. — Przesłuchuje.
— Kogo tam ma?
— Świadka — odpowiedziała ostrożnie.
Nie uważała za stosowne informować inspektora o szczegółach pracy przełożonego, ale niestety Julien, wciąż podekscytowana tym, że wreszcie mogła zobaczyć na własne oczy legendarną narzeczoną legendarnego Blacka, wypaliła bez zastanowienia:
— Lucy Po.. Blair.
— Doprawdy? — Lawrance uniósł jedną brew. — Dobrał się jej w końcu do skóry — dodał po chwili z nieukrywaną satysfakcją. — Świetnie. Chyba powinienem tam zajrzeć.
— Nie sądzę — przerwała mu szybko Tonks. — Kingsley bardzo nie lubi, jak mu się przeszkadza w pracy.
Spojrzał na nią z przyganą. Najwyraźniej nie zamierzał przejmować się zdaniem funkcjonariuszki niższej rangi, bo odwrócił się i ruszył w stronę sali. Już był prawie przy drzwiach, gdy te otworzyły się gwałtownie. Inspektor miał świetny refleks, uchylił się więc dosłownie w ostatniej chwili, unikając uderzenia. Tymczasem z pokoju wybiegła roztrzęsiona Lucy, odepchnęła gwałtownie Lawrance'a, stojącego na jej drodze, a potem pomknęła w stronę windy. Tonks zerwała się z miejsca, zupełnie nie wiedząc, co robić. Nie upłynęło nawet pół sekundy, a w progu sali ukazał się Kingsley. Nie wyglądał na zmartwionego, wręcz przeciwnie — z jakiegoś powodu był wyraźnie zadowolony i chyba miał zamiar gonić spłoszonego świadka.
Co tam się, u diabła, stało?
— Nieźle musiałeś ją nastraszyć — Lawrance zwrócił się do kolegi ze szczerym uznaniem. — Mnie się nigdy nie udało. Jak to zrobiłeś?
Shacklebolt żachnął się i chciał szybko wyminąć aurora, ale ten chwycił go za rękaw szaty i powiedział już o wiele chłodniejszym tonem:
— Knot cię wzywa.
— Teraz? Czego chce? — zniecierpliwił się Kingsley. Nie patrzył w ogóle na Lawrance'a, tylko starał się sprawdzić, czy Lucy nie odbiegła za daleko.
— Natychmiast — odpowiedział z naciskiem drugi auror. — Sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Shacklebolt wahał się przez chwilę, ale wreszcie chyba podjął decyzję, bo rzucił krótko:
— Idziemy.
Co tam się stało?
Tonks przez chwilę miała ochotę odnaleźć Lucy i zapytać ją, o co tu, u diabła, chodzi. Jednak, zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu, miała wrażenie, że obok niej dzieje się coś, w co nie powinna się mieszać.
24 lipca 1995 roku, okolice Wimpole Street 17, Londyn, Anglia
15.
Rozdygotane ręce. Żołądek podjeżdżający do gardła.
Jedna teleportacja. Druga.
Zawroty głowy. Serce prawie wyrywające się z piersi.
Trzecia...
Nie zastanawiała się, nie miała czasu na obawy, to był po prostu odruch. Chyba dlatego znalazła się właśnie na Wimpole Street, kilkanaście metrów od własnego domu.
Nie, nie mogła tam teraz wrócić. Najpierw powinna choć trochę ochłonąć, zebrać myśli, zastanowić się w spokoju.
Co dalej?
Co robić?
Jak wszystko poukładać?
Cofnęła się prawie od furtki. Patrząc gorączkowo na boki, przebiegła na drugą stronę ulicy, a potem szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Zupełnie nie zastanawiała się nad tym, dokąd w ogóle idzie.
Byle dalej stąd.
Niepostrzeżenie minęła osiedle identycznych, otynkowanych na biało domków. Dwie przecznice. I jeszcze jedną…
Zaraz, zaraz... Tknięta nagłym impulsem, raptownie zatrzymała się w miejscu. Rozejrzała się dookoła i z wrażenia mocno wciągnęła powietrze. Właśnie znalazła się w miejscu, które wielokrotnie powracało do niej w koszmarnych snach i symbolizowało koniec wszystkiego, co było dobre w jej życiu.
Przez ostatnie dwa lata konsekwentnie starała się omijać tę część dzielnicy, a dziś — nieoczekiwanie — nogi same ją tu przyniosły. Jeszcze raz dokładnie zlustrowała okolicę i pomyślała, że przypadkowy przechodzeń, patrząc na niewielki zadbany skwer i równo przystrzyżone trawniki, nie byłby w stanie domyślić się, że kiedyś rozegrała się tu tragedia. Lucy westchnęła ciężko, przyciskając do piersi trzęsące się ręce. W powietrzu unosił się zapach skoszonej, nagrzanej słońcem trawy, z pobliskiego parku dochodziły głosy beztrosko bawiących się dzieci, a ona stała bez ruchu.
Już od dawna, w zasadzie od dnia, w którym dowiedziała się, że Syriusz jest niewinny — nie wracała myślami do wydarzeń z 2 listopada 1981 roku. Najchętniej zapomniałaby o nich i o latach, które potem nastąpiły. Tymczasem teraz tamten straszliwy dzień znowu stanął jej przed oczami. Widziała martwe, obryzgane błotem twarze, błyskające światła mugolskich karetek i czarne peleryny aurorów.
Drzewo... Tam, pod tamtym drzewem stał Syriusz, kiedy go okrążyli — Lucy zrobiła kilka kroków do przodu. — A ja stałam tutaj. Nie — rozejrzała się krytycznie i przesunęła trochę w lewo. — O, tutaj. A on... On coś do mnie krzyczał.
Teraz już prawie ze stuprocentową pewnością, mogła się domyślić, co takiego chciał jej powiedzieć w chwili swojego aresztowania. Nie, wtedy by mu nie uwierzyła. Uznałaby to za kolejną podłą sztuczkę. Choć, gdyby... Gdyby udało jej się go znaleźć, gdyby spotkali się wcześniej, to najprawdopodobniej by ją przekonał.
Tak bardzo go wtedy kochałam... — Lucy dotknęła ręką spoconego czoła. Nagle poczuła zbliżający się zawrót głowy. Z trudem, bo nogi miała jak z waty, dotarła do ławki i opadła na nią ciężko, starając się ukryć w skąpym cieniu rzucanym przez pobliskie drzewa.
Co by z nami było?
Co by było, gdyby tamto się nie stało?
Gdyby Jim i Lilka żyli? Albo gdyby chociaż udało się schwytać prawdziwego zdrajcę?
Wielokrotnie się nad tym zastanawiała i uważała, że w takim wypadku pewnie od kilkunastu lat byłaby panią Black. Może miałaby już dziecko w Hogwarcie. Albo dwoje... — na tę myśl uśmiechnęła się blado. I pewnie nawet do głowy by jej nie przyszło, żeby zainteresować się jakimś innym mężczyzną. Nie byłoby takiej potrzeby… Może tliły się w niej jeszcze resztki dawnego, niepoprawnego idealizmu i młodzieńczych złudzeń, ale miała niezachwianą pewność, że jeśli zaczęliby budować wspólne życie piętnaście lat temu, na pewno by im się udało. Byli przecież tacy młodzi — nauczyliby się żyć wspólnie, rozmawiać ze sobą, dzielić na pół smutki i radości.
Gdyby... Gdyby... Czasu nie da się zawrócić. Trzeba uporać się z tym, co dzieje się tu i teraz. Na tę myśl poruszyła się niespokojnie.
Co robić?
24 lipca 1995 roku, Chata Dumbledore'a, Jeszcze Bardziej Zakazany Las, Anglia
16.
Stary zegar stojący na parapecie, wskazywał pierwszą po południu. Lucy jeszcze nie wróciła z Ministerstwa, a Syriusz nadal uparcie tkwił w swoim pokoju i wyglądało na to, że szybko stamtąd nie wyjdzie. Remus spędzał więc czas samotnie. Chyba udzieliło mu się napięcie, w jakim najwyraźniej ostatnio żyli mieszkańcy Chaty, bo tego dnia brak towarzystwa wyjątkowo go irytował.
Dam mu jeszcze pół godziny — pomyślał wreszcie. — A potem pójdę tam i normalnie go opieprzę.
Tak, Łapa nigdy nie miał sobie równych we włażeniu ludziom na głowę. Wyglądało to, jakby sprawdzał, na ile może sobie pozwolić w stosunkach z drugim człowiekiem i chyba wynikało z tego, że w rodzinnym domu trzymany był bardzo krótko. Od kiedy stamtąd odszedł i zabrakło mu nad głową rodzicielskiego bata, pewnych rzeczy nie potrafił wyczuć, wyważyć. Czasem jego emocje zupełnie nie były adekwatne do siły bodźców, które je wywołały. Po Azkabanie to się nie zmieniło, wręcz przeciwnie. Doszły do tego — mniej lub bardziej świadome — szantaże emocjonalne. Jedyne lekarstwo, które w takich sytuacjach działało, to przestać się z nim cackać. Wtedy błyskawicznie wracał do pionu.
Pół godziny… Ani minuty dłużej.
Może przez ten czas udałoby się przygotować jakiś obiad? Tak, najwyższa pora, bo głód zaczynał dawać mu się we znaki. Nie zamykając za sobą drzwi, poszedł do sieni i zaczął sprawdzać zawartość półek. Wybór artykułów żywnościowych był naprawdę niewielki. Trochę wędliny, ser, jakieś konfitury, kilka konserw i dwa podeschnięte ogórki. Nic dziwnego, w Londynie ciągle zapominano o zesłanych do lasu dawnych narzeczonych. Lucy natomiast nie robiła regularnych zakupów, bo po pierwszym i ostatnim eksperymencie nie chciała zostawiać Syriusza samego. W tej sytuacji nasuwało się tylko jedno rozwiązanie — trzeba przygotować nieśmiertelny kawalerski misz-masz.*
Remus zabrał do kuchni znalezione zapasy, otworzył konserwy i pokroił mięso w całkiem zgrabną kostkę. Potem wyciągnął z szafki patelnię, przy okazji nie mogąc się nadziwić, że Lucy potrafiła utrzymać tak idealny porządek. Chyba nic nie robi, tylko przez całe dnie sprząta — pokręcił głową z niedowierzaniem. — A swoją drogą, ciekawe, jak bardzo ona pozwoliła sobie wejść na głowę.
Jako młoda dziewczyna umiała sobie z nim radzić całkiem nieźle. Mimo, że nieśmiała i raczej zamknięta w sobie, była wygadana i słała błyskawiczne riposty, które szły Łapie prosto w pięty. Raz podobno nawet dała mu w twarz. Ciekawe za co?
Inna sprawa, że Syriusz potrafił wybaczyć jej rzeczy, których nie darowałby nikomu innemu. Zdarzały się też sytuacje, kiedy ustępował bez słowa. Prawdę mówiąc, Remusa zawsze to dziwiło, dopóki nie okazało się, że Łapa po prostu kochał się w siostrze przyjaciela. To rozwiązanie — choć proste i nasuwające się wręcz samo — jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy. Może dlatego, że tak bardzo nie pasowało do stylu bycia Syriusza. Tylko jeden raz, na dzień przed śmiercią Jima, zachowanie Łapy mocno go zastanowiło. Tylko jeden raz…
Inna sprawa, że Syriusz nigdy nikomu, nawet najbliższym przyjaciołom, nie opowiadał o swoim życiu uczuciowym. Dlatego, gdy po jego aresztowaniu okazało się, że coś naprawdę łączyło go z Potterówną, Remus tak bardzo się zdziwił.
Lucy zresztą też nie była lepsza. Bardzo różniła się od Jamesa, który o swojej sympatii do Lily trąbił na prawo i lewo.
Z zamyślenia wyrwał Lupina dopiero swąd przypalającego się mięsa.
— Cholera jasna! — zaklął pod nosem, błyskawicznie ściągnął patelnię z ognia i z hukiem postawił ją na kredensie.
Z niezadowoleniem popatrzył na swoje dzieło. Wyglądało na to, że przez nieuwagę popisowo spaprał dzisiejszy obiad. Za to zrobił wszystko z takim hałasem, że Syriusz powinien był zareagować.
Tymczasem nic. Cisza. No cóż, najwyraźniej znowu rzucił zaklęcie wygłuszające.
Nie, nie można już dłużej czekać. Remus zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę, gwałtownie otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Naprawdę był zły. Ból bólem, nieszczęście nieszczęściem, ale starych numerów nie powinno się nadużywać.
— Łapa, do jasnej kurwy nędzy! Rusz wreszcie du... — kiedy spojrzał na przyjaciela, ostatnie słowo zamarło mu w gardle. — Coś ty zrobił? — spytał już o kilka tonów ciszej i po chwili sam sobie odpowiedział: — Dlaczego obciąłeś włosy?
Syriusz, który do tej pory siedział zupełnie nieruchomo, podniósł wreszcie głowę, a wtedy krótkie nierówne kosmyki rozsypały mu się dookoła twarzy.
— Lucy nie lubiła tych kudłów — powiedział, siląc się na beztroski ton. Bezskutecznie, bo głos mu drżał. — Postanowiłem zrobić jej przyjemność.
Lupin nie miał wątpliwości, że coś się kryje za tym poświęceniem. Wiedział też, że od Syriusza raczej się tego nie dowie.
— Lucy na pewno to doceni — odpowiedział wreszcie dyplomatycznie, bo nie wiedział jak skomentować tę całą sytuację.
— Nie — powiedział krótko Syriusz.
— Jak to — nie? Dlaczego miałaby nie docenić? To mądra kobieta.
— Lucy już tu nie wróci — Łapa nadal starał się zachować spokój, ale zbielałe kostki dłoni zaciśniętych na krawędzi stołu, świadczyły o tym, jak bardzo jest zdenerwowany.
— Dlaczego?
— Nie wróci... — niczego nie wyjaśniał, ale wyglądał na najzupełniej pewnego tego, co mówi. — To koniec.
Lupin patrzył na niego bez słowa i już chciał zapytać wprost, o co tu tak naprawdę chodzi, ale nagle zabrakło mu odwagi.
24 lipca 1995 roku, okolice Wimpole Street 17, Londyn, Anglia
17.
Czas mijał, cienie rzucane przez okoliczne drzewa wydłużały się coraz bardziej, a Lucy wciąż siedziała na tej samej ławce. Miała wrażenie, że nie będzie w stanie się z niej ruszyć, dopóki nie znajdzie jakiegoś wyjścia z tej koszmarnej sytuacji.
Co robić?
Gdyby miała postąpić zgodnie z tym, co w pierwszej chwili podpowiadały jej uczucia, natychmiast poszłaby do domu i zaczekała na Kingsleya, bo co do tego, że on zjawi się tam najszybciej jak się da, nie miała najmniejszych wątpliwości.
Kochany…
A jeśli... Jeśli ta miłość to tyko złudzenie i efekt pobożnych życzeń? Co będzie, jeśli po kilku miesiącach, po roku uzna, że to pomyłka, a potem porzuci go tak, jak innych? Bo czy ona w ogóle potrafiła kochać?
Nie chciała się oszukiwać, nie była łatwą partnerką. Miała mnóstwo wad i jeszcze więcej fobii. Ale Kingsley… Kingsley dałby sobie z nią radę. Był pewny siebie i zrównoważony. Był niczym skała, o którą rozbijały się wszystkie jej lęki. Przy nim czuła się bezpiecznie, wyciszała się. Poza tym fascynował ją. Ten jego spokój, sprzeczności, które w sobie godził. Tak, jeśli miałaby być absolutnie szczera, to właśnie z nim, i tylko z nim, chciałaby być na co dzień, obok niego budzić się co rano, z nim jeść śniadanie i z nim mieć dzieci.
Dom i rodzina to było coś, o czym marzyła przez całe życie. Okrutnie męczyła ją samotność i ciągłe przenoszenie się z miejsca na miejsce. Chciała gdzieś wreszcie zostać na dłużej. I miała świadomość, że jedyną szansą na spełnienie tych marzeń był związek z Kingsleyem. Z nim mogłoby się jej udać to, co nie wyszło z żadnym innym mężczyzną. Coraz ostrzej zdawała sobie sprawę z tego, że Syriusz jest tylko częścią jej przeszłości. Przyszłość chciała budować z kimś innym.
Z kimś, dla kogo mogłaby spróbować się zmienić. Tak, wiedziała, że to możliwe. W końcu potrafiła przyznawać się do błędów i mimo swego wewnętrznego rozedrgania, umiała wziąć się w garść. Przecież właśnie tak się stało, kiedy spotkała Michaela.
A na Kingsleyu zależało jej o wiele bardziej, niż na byłym mężu. Poza tym on miał potężnego sprzymierzeńca — małą córkę, a Lucy prędzej by umarła, niż skrzywdziła jeszcze jakieś dziecko.
Dziecko… No właśnie, Harry… Świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że związek jej i Syriusza uszczęśliwiłby bratanka. Wiedziała też, że dla chłopca ojciec chrzestny jest ważniejszy niż ciotka. Nic dziwnego. .
Ale jak miała związać się z dawnym narzeczonym, skoro wciąż wydawało jej się, że oddziela ich od siebie jakaś niewidzialna bariera. Zresztą nigdy z żadnym mężczyzną nie była tak naprawdę blisko. Może po prostu wybierała niewłaściwych partnerów? Albo rzeczywiście — jak to już kiedyś powiedziała — to niewłaściwi partnerzy wybierali ją? Wszyscy żyli jakby obok, zadowalając się tym, co mogła im ofiarować. Żaden nie zadał sobie trudu, by zajrzeć głębiej. Zresztą żadnemu z nich tak naprawdę nie ufała. Dopiero Kingowi.... Wierzyła mu chyba nawet bardziej, niż samej sobie. On po prostu był wyjątkowy.
Boże, czy wszystkie zakochane kobiety tak myślą? — uśmiechnęła się zupełnie mimowolnie.
A może musiała przez to wszystko przejść, żeby wreszcie umieć docenić to, co teraz miała w zasięgu ręki?
Ale Syriusz...
Powinna mu przynajmniej dać szansę na szczęście, na normalne życie…
Szansę?! Jaką szansę? On nie był kimś, z kim można było być na próbę. Jeśli zdecyduje się na ten związek, nie będzie odwrotu. Wszystko albo nic.
Odpowiedzialność. To słowo żarzyło się jej przed oczami jak wielki czerwony neon.
Co robić?
Czy potrafiłaby uszczęśliwić Syriusza? Wcale nie była tego pewna. Ale skoro on tak uważał… Skoro chciał z nią być… Czy miała prawo odbierać mu złudzenia? Nie, chyba nie zdobyłaby się na to, aby powiedzieć mu, że odchodzi. I to nie tylko dlatego, że miała wobec niego poczucie winy. Naprawdę był dla niej kimś niezwykle ważnym, bardzo bliskim. Mogła śmiało powiedzieć, że to właśnie jemu zawdzięczała najszczęśliwsze chwile swojej młodości. Tylko on jeden — oczywiście oprócz Jamesa — naprawdę ją kochał. Takich rzeczy się nie zapomina. Dlatego nie potrafiłaby żyć normalnie ze świadomością, że go porzuciła, zawiodła jego zaufanie.
Ale z drugiej strony, czy mogła być z nim, nieustannie tęskniąc za innym mężczyzną?
Gdyby przynajmniej nie kochała nikogo…
Boże…
18.
Kiedy minęła czwarta, Lucy — pozornie całkowicie uspokojona — podniosła się wreszcie z ławki. Wiedziała, co powinna zrobić. Wiedziała też, że stare porzekadło, mówiące, iż nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, jest jak najbardziej zgodne z prawdą. Tylko że…
24 lipca 1995 roku, Dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn, Anglia
19.
Tak, jak się spodziewała, zobaczyła go, gdy tylko minęła furtkę. Siedział na schodkach, a na kolanach trzymał jej żakiet. Torebka stała obok. Kiedy tylko ją spostrzegł, zerwał się z miejsca z rozjaśnioną twarzą. Lucy ze wszystkich sił starała się zachować obojętność, choć w środku wszystko się do niego wyrywało. Miała ochotę rzucić mu się na szyję, wybuchnąć płaczem i poprosić, żeby zabrał ją gdzieś, gdzie będą mogli być tylko we dwoje. Tylko, że to było absolutnie niemożliwe.
Bez słowa zbliżyła się do niego, podniosła torebkę i tym razem bez problemu wyłuskała z niej klucze. Weszła do środka i skierowała się prosto do kuchni. Kingsley wszedł tam za nią, powiesił jej żakiet na poręczy krzesła i odwrócił się do niej. Patrzył dokładnie w taki sam sposób, jak w Ministerstwie. Poczuła, że wszystkie postanowienia, które podjęła w ciągu minionego popołudnia, momentalnie słabną.
Jak ja mam to zrobić? Jak mu odmówić?
Jeszcze tam, na skwerze, zastanawiała się poważnie, czy nie powiedzieć, że to, co się wydarzyło przed kilkoma godzinami, było tylko grą, czczą kokieterią, że udawała, bo chciała się zabawić jago kosztem. Gdyby w to uwierzył, zacząłby nią gardzić, mógłby ją nawet znienawidzić. A tak byłoby najlepiej. Dla niego.
Wiedziała jednak świetnie, że ten numer nie przejdzie. Kingsley za dobrze ją znał. Czytał w niej jak w otwartej księdze. Nie umiałaby przekonująco go okłamać.
Podszedł bliżej, a ona znowu nie mogła oderwać od niego wzroku. Krew w skroniach pulsowała, bolało ją serce.
— Nie musisz tam wracać — powiedział. — Jeśli chcesz, jeszcze dziś zabiorę stamtąd twoje rzeczy. Zamieszkasz tutaj — rozejrzał się po kuchni — albo u mojej matki. Mam jeszcze służbowe mieszkanie. Sama zdecyduj.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Ta jego pewność siebie była wręcz niewiarygodna. Czy naprawdę uważał, że ona natychmiast zostawi wszystko i pójdzie za nim? Ta myśl nieco ją zirytowała. Jednak zanim zdążyła zdenerwować się na dobre, pojawiła się inna — nie, to nie była nadmierna wiara w siebie, tylko prostolinijność. Dla niego wszystko było jasne. Skoro się kochali, powinni być razem. Tylko, że ona nie umiała, nie mogła myśleć w ten sposób.
Spróbował ją objąć. Lucy cofnęła się gwałtownie, choć to wymagało ogromnego wysiłku. Chciała być blisko niego, chciała go dotykać.
— Nie — udało jej się wreszcie odezwać. Głos drżał i nie brzmiał zbyt pewnie. — Nie! — powtórzyła głośniej. — Niczego nie będziesz zabierał. Ja zostaję z Syriuszem.
— Żartujesz? — ze zdumienia aż zamrugał powiekami. — Żartujesz — powtórzył chyba zupełnie odruchowo.
— Mówię jak najbardziej poważnie — wyjaśniła już nieco pewniejszym tonem, starając się na niego nie patrzeć. — Wracam do Chaty.
Przez długą chwilę spoglądał na nią w milczeniu, lekko przygryzając wargę. Dużo dałaby za to, żeby wiedzieć, o czym myślał.
— Przecież nie będziesz go okłamywać? — odezwał się w końcu.
— Jeśli trzeba, to będę — odpowiedziała twardo. — To mój problem.
Ze wszystkich sił starała się wierzyć w to, że wybrała swoją przyszłość, i że od tej decyzji nie ma już odwrotu.
— Lucy, jeśli chcesz, to ja z nim porozmawiam — nadal nie rezygnował. Chyba uważał, że to zwykła babska przekora.
— Ani się waż! — ostrzegawczo podniosła rękę. — Tak będzie lepiej — dodała po chwili. — Zresztą wszyscy uważają, że na ciebie nie zasługuję.
— Po pierwsze — zaczął, najwyraźniej już lekko zdenerwowany. Tak, naprawdę liczył na to, że ta rozmowa będzie miała inny przebieg. — Jacy: wszyscy? A po drugie… Po drugie, pozwól, że sam zdecyduję, z kim chciałbym być.
— To dlaczego mnie odmawiasz tego prawa? — zaatakowała.
Znowu zamilkł. A potem, zanim się zorientowała, błyskawicznie pokonał dzielącą ich odległość. Nie protestowała, kiedy ujął jej twarz w dłonie i popatrzył prosto w oczy, jakby chciał w nich znaleźć wyjaśnienie tego, co tu się właśnie działo.
Jeśli mnie teraz pocałuje, to koniec.
Na szczęście dla jej z trudem podjętych decyzji, Kingsley nie wpadł akurat na ten pomysł.
— Lucy… — powtórzył — Nie możesz się zmuszać. To przecież nie ma sensu.
Ma — pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. — Bo… ma.
Nie umiała znaleźć żadnych logicznych argumentów, którymi mogłaby go przekonać. Do głowy przychodziły jej tylko jakieś beznadziejnie sentymentalne farmazony. Gdyby była kompletną idiotką, mogłaby jeszcze poprosić, żeby spróbował ją zrozumieć. Coś takiego nie przeszłoby jej jednak przez usta. Mimo, że — jakby nie patrzył — to była święta prawda. Wyrzekała się miłości, żeby spełnić swój obowiązek. Dlatego należało wreszcie zakończyć całą sytuację jakimś zdecydowanym cięciem. Kingsley jest silny — poradzi sobie. On sobie poradzi...
Łzy zbierały się pod powiekami, a płacz był najgorszą rzeczą jaka mogła się jej w tej chwili przydarzyć.
— Przestań! — warknęła, próbując mu się wyrwać. — Daj mi spokój! Postanowiłam! Nie będziemy o tym dyskutować.
— Uspokój się! — po raz pierwszy podniósł na nią głos, a potem chwycił za ramiona i mocno potrząsnął. — Najpierw się uspokój, a potem zaczniemy od początku.
— Nie będziemy niczego zaczynać! — rzuciła, próbując mu się wyrwać. — Rozumiesz?! Idź już.
— Nie histeryzuj!
— To mnie zostaw!
Znowu chwila milczenia.
— Dobrze — w końcu skapitulował i puścił ją. — Niech będzie. Dziś dam ci spokój, ale wrócimy jeszcze do tego tematu.
— Nie! To koniec wszystkich rozmów! — wyminęła go szerokim łukiem, wybiegła z kuchni i pomknęła na górę. Wpadła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła się o nie, oddychając ciężko.
Dlaczego to tak strasznie boli?
Dopiero po kilku minutach odważyła się wyjrzeć na zewnątrz. Widziała, jak wychodził. Mijając furtkę, nieoczekiwanie odwrócił się i spojrzał w stronę jej okna. Cofnęła się gwałtownie. Nie chciała, żeby ją zauważył. Nie chciała go widzieć już nigdy w życiu. Jedyne, o czym marzyła, to zapomnieć, że kiedykolwiek był ktoś, kogo kochała bardziej niż Syriusza Blacka.
Bardziej...?
I czy naprawdę z tego powodu musiała płakać aż tak rozpaczliwie?
20.
Kiedy się w końcu uspokoiła, za oknem już szarzał zmierzch. Spłoszona tym odkryciem, popatrzyła na zegarek. Już po ósmej. Merlinie, Remus ją zabije za tę zwłokę. Przecież obiecała wrócić najwcześniej jak się da.
Z trudem podniosła się z podłogi i, ocierając oczy wierzchem dłoni, poszła do łazienki. Starała się nie myśleć o tym, co się dzisiaj wydarzyło. Tym bardziej, że musiała choć trochę doprowadzić się do porządku. To nie było wcale takie łatwe. Podpuchnięte oczy, zaczerwieniony nos, wargi przygryzione do krwi. Wyglądała jak zmokła kura, a nie jak szczęśliwie zakochana kobieta. A właśnie o swej wielkiej miłości będzie musiała za kilkadziesiąt minut przekonać Syriusza. Ostatecznie rozwiać wątpliwości, które jej postępowanie wzbudziło w nim w ciągu ostatnich dni.
Wszystko albo nic…
Ze wszystkimi konsekwencjami…
Przecież nie będziesz go okłamywać? — nagle wróciły do niej słowa Kingsleya.
Nieprawda! To nie były żadne kłamstwa, Syriusz naprawdę wiele dla niej znaczył. Bardzo wiele.
Kingsley…
Nie myśleć o nim — rozkazała sobie w duchu. — Nigdy więcej. Jego nie ma!
Jednakże czuła, że unikanie go nie będzie takie proste. Auror zupełnie nie wyglądał na przekonanego. I nagle, gdy to sobie uświadomiła, poczuła nieoczekiwaną radość. Najwyraźniej gdzieś w zakamarkach jej serca tliły się jeszcze iskry buntu.
Stop! — natychmiast zganiła samą siebie. — Jego nie ma!
Sięgnęła po puder w kremie. Choroba, nic prawie nie pomógł. Jak brzmiało to zaklęcie maskujące? Nie mogła go sobie za nic przypomnieć, więc była zdana tylko na własne siły.
Wreszcie — po pół godzinie i po użyciu sporej ilości kosmetyków — osiągnęła zadowalający efekt.
Teraz należało się przebrać. Zerknęła na dżinsy. Nie… Nagle przypomniała sobie, że kiedy rano szukała garsonki, mignęło jej coś, co mogłoby się nadać na tę okazję. Szybko rzuciła się w kierunku szafy.
Jest. Wisiała na samym wierzchu. Niebieska sukienka, którą kupiła dwa lata temu na Pokątnej. Do tej pory nigdy nie miała okazji jej włożyć. Ale dziś… To chyba odpowiednia chwila na małą podróż sentymentalną.
Ofiara musi być zawsze odpowiednio ubrana — zabrzęczała gdzieś w głowie uparta myśl.
Stop! Koniec.
Wbij sobie do głowy Lucy Potter, że postępujesz słusznie.
To jedyna droga.
Drugiej nie ma.
I nie będzie.
Nigdy.
EPILOG
listopad 2005 roku, Lotnisko Heathrow, Anglia
Właśnie minęła dziesiąta przed południem, kiedy z terminalu numer 3, w którym właśnie odprawiano pasażerów opóźnionego lotu American Airlines z Nowego Jorku, wyszedł wysoki, opalony, jasnowłosy mężczyzna. Ciągnął za sobą dużą lotniczą walizę na kółkach, a w drugim ręku trzymał plastikową tubę na rysunki.
Na zewnątrz wiało niemiłosiernie, a gęstniejące z każdą chwilą chmury, wskazywały na to, że za chwilę spadnie deszcz.
— A niech to… — mruknął mężczyzna z wyraźnym amerykańskim akcentem i pospiesznie skierował się w stronę postoju taksówek.
Zbliżył się do pierwszego w kolejności caba. Taksówkarz natychmiast wysiadł, aby zająć się bagażem.
— Dziękuję — Amerykanin odetchnął z wyraźną ulgą.
Chwycił klamkę i już miał otworzyć drzwi auta, kiedy zupełnie nieoczekiwanie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Przestraszony drgnął i szybko odwrócił głowę. Tuż obok niego stało trzech ponurych panów ubranych w długie czarne peleryny.
— Czy pan John Barret? — spytał najniższy z nich, łysiejący blondyn.
Aurorzy — natychmiast przemknęło mężczyźnie przez głowę.
Co prawda wyglądali zupełnie inaczej, niż funkcjonariusze czarodziejskich służb w Stanach, ale nie wiedzieć czemu, nie miał wątpliwości co do profesji tego zaskakującego powitalnego komitetu.
— Tak, to ja — odparł wreszcie, siląc się na spokój. — Czym mogę służyć?
— Nadinspektor Edgar Lawrance, Kwatera Aurorów Ministerstwa Magii — powiedział cicho ten sam blondyn; najwyraźniej nie chciał, by treść rozmowy dotarła do uszu ciekawskiego taksówkarza. — Jestem zmuszony prosić, żeby udał się pan z nami.
KONIEC CZĘŚCI CZWARTEJ
1