Exodus
Szczepan Twardoch
Agacie, na urodziny
I rzekł Pan: Widząc widziałem utrapienie ludu mojego, który jest w Egipcie, a wołanie ich słyszałem przed przystawy ich; bom doznał boleści jego. Przetoż zstąpiłem, abym go wybawił z ręki Egipskiej i wywiódł go z ziemi tej do ziemi dobrej i przestronnej, do ziemi opływającej mlekiem i miodem, na miejsce Chananejczyka, i Hetejczyka, i Amorejczyka, i Ferezejczyka, i Hewejczyka, i Jebuzejczyka. A teraz oto krzyk synów Izraelskich przyszedł przed mię: i widziałem też ich ucisk, którym je Egipczanie uciskają. Przetoż teraz, pójdź, a poślę cię do Faraona, abyś wywiódł lud mój, syny Izraelskie z Egiptu.
Exodus, 3:7-9
Open your eyes and look within:
Are you satisfied with the life you're living?
We know where we're going;
We know where we're from.
We're leaving Babylon, y'all!
We're going to our Fathers land.
Bob Marley, “Exodus”
Plugawy boże poranków, boże rogaty, boże spodów moich powiek. Smak powietrza daje mi znać, że muszę amputować sobie puchowe ciepło kołdry, by przez cały dzień odczuwać bóle fantomowe łóżka, od którego oderżnęło mnie ostrze budzika. Gdy otwieram oczy, siedzisz na mojej piersi. Spycham cię i wlekę się do łazienki. Czekasz na mnie w kryształowym lustrze.
Jestem Pip. Jestem małym, murzyńskim chłopcem, który ze strachu wyskoczył z wielorybniczej szalupy. Samotność czarnej, wełnistej głowy wśród widnokręgu i pogarda dla samego siebie - kiedy wyciągali mnie z morza, byłem już szaleńcem. Zostałem drugim szaleńcem na pokładzie statku, który ścigał Moby Dicka - obwieszczając światu swoje tchórzostwo, podparłem kapitana Ahaba, który oszalał z brawury.
Jestem Pip. Swoich Ahabów ustawiłem rzędami na półkach w moim nowojorskim penthouse, stoją tam i pysznią się niemieckimi nazwiskami. Sam nie zapoluję na białego kaszalota, więc mam swoje książki, moich kapitanów, którzy oszaleli z odwagi i rzucili wyzwanie całemu światu.
***
Dotknąłem aluminiowego kubka. Przyjemnie parzył skostniałe palce, ciepło przesączało się przez rękawiczki. Upiłem trochę, kawa była wstrętna jak wczoraj i przedwczoraj. I taka sama będzie jutro. Sąsiedzi z namiotu mieli kawę z paczek, jej zapach wsączał się pod folię naszego schronienia. Zwykła, rozpuszczalna nescafe, którą kiedyś gardziłem, wybierając espresso.
Maleńkie filiżanki z grubej porcelany, w nich esencja kawy, gorący, gęsty płyn. Na spodku złożona papierowa serwetka i dodawana do kawy firmowa czekoladka. Na stole popielniczka, w wycięciu ulatujący w powietrze w smużce dymu marlboro light. Gazeta, albo książka - jakaś przeciętna powieść, czytana z przyjemnością, acz bez koncentracji. Niezbyt wygodne krzesło w kawiarni, godzina trzynasta, może wpół do trzeciej. Kwadrans wytchnienia od pracy, bieganiny - życia, po prostu. Po kawie jeszcze szklanka wody mineralnej, gazowanej, z cytryną i lodem, dziękuję, kartą, do widzenia.
Świat, który miał trwać wiecznie - braliśmy przecież kredyty, wpłacaliśmy pieniądze na fundusze emerytalne, odkładaliśmy wymarzone wakacje na później, aż dzieci podrosną, planowaliśmy, że za dziesięć lat kupimy nowy dom. Świat który miał trwać wiecznie, a umarł w tydzień, tak zwyczajnie i nieodwracalnie.
Kiedy myśleliśmy o końcu tego świata, wydawało nam się, że jeżeli ma się kończyć (o czym nikt nie myślał poważnie), to musi skończyć się wielkim uderzeniem. Musiał zadrżeć w posadach. Powiedzmy - wielka światowa wojna, ładunki nuklearne śmigające po niebie tam i z powrotem. Albo kometa. Albo wybuch wulkanu w Yellowstone. A potem, pustynia z Mad Maxa. Tymczasem, świat się skończył, a w Paryżu ludzi dalej chodzą do kawiarń. W Londynie Marek dalej programuje komputery i w BBC wygląda newsów o swojej ex-ojczyźnie. W Australii Monika pracuje w firmie projektowej - a już, już miała wracać, planowaliśmy - tak, wszystko planowaliśmy - planowaliśmy powitalną imprezę. W Nowym Jorku na Manhattanie pewnie nic się nie zmieniło. Byłem tam dwa lata temu, służbowo, na targach, chodziłem po ulicach, które pewnie teraz wyglądają tak samo. Ten sam Hindus rano wyłazi na ulicę i pcha stalowo-srebrny wózek z hot-dogami. Albo znalazł lepszą pracę i sprzedaje dietetyczne kanapki w Subwayu. Gruby Pete, z którym dopinałem spory kontrakt na prawa do kilkunastu nudnych książek o marketingu, Pete Amerykanin - z wielkim samochodem, wielkim brzuchem i grubą żoną, rano wstaje w swoim domu w New Jersey, wsiada do swojego SUVa i jedzie półtorej godziny do pracy, tam wita się ze znajomymi swoim szerokim uśmiechem “hello everybody”, a wszyscy odpowiadają chóralnie przeciągłym “hi, Pete!”. Może nawet myśli o nas czasem - ciekawe, co się dzieje z tymi miłymi ludźmi z Polski, z którymi kiedyś robiliśmy biznes? Może ktoś go pyta - “hej, Pete, ty kiedyś podpisywałeś parę kontraktów z Polakami, masz jakieś wieści od nich” - a on kręci głową i ku własnemu zaskoczeniu - to miłe zaskoczenie - odkrywa, że jest nawet trochę smutny. A wieczorem, oglądając newsy w NBC podskakuje podniecony na kanapie i woła żonę - “hej, Lucy, patrz - Gliwice pokazują. Byłem tam, zanim to wszystko się zaczęło, o, o, poznaję tę ulicę, byliśmy tam z ludźmi z Jarczynski Press”. Lucy odwraca się od komputera (właśnie pisze maila do mamy, która mieszka w Nebrasce) i patrzy na swojego męża, nawet z podziwem - jednak jej Peter trochę wyrasta ponad przeciętność. Na przykład, kiedyś był w Polsce i w Rosji też był. Ma znajomych, którzy pewnie teraz nie żyją, albo są uchodźcami.
Woooow. Miesiąc później, na kolacji, Lucy postanawia dowartościować męża i w rodzinnej dyskusji o polityce zagranicznej ustawia go w roli eksperta - Pete się zna, bo Pete zna Europę Wschodnią, bywał tam nie raz, miał znajomych Polaków - byli nawet kiedyś u nas w domu, tak, bardzo mili ludzie, sporo od nas kupowali, tak, nie, nie wiemy co się z nimi teraz dzieje.
Pete wam powie o co tam chodzi, dlaczego uciekają. Pete robi dobrą minę do złej gry i bełkocze coś bez sensu, bo nie ma zielonego pojęcia o tym, co się u nas dzieje. Teściowa uznaje że jest zbyt głupia i patrzy na Pete'a z podziwem, teść i tak uważa, że Pete jest idiotą i bełkot, który Pete z siebie wyciska to potwierdza. Z ustawionego obok kominka wózka inwalidzkiego odzywa się dziadek James, i z namaszczeniem wygłasza swoje nieśmiertelne “a jak ja byłem w Europie na wojnie…” ale nikt go nie słucha, bo co może mieć ciekawego do powiedzenia pensjonariusz domu starców?
A może, Pete, leżysz teraz w szpitalu, nie pracujesz w Tylmann Publishing., bo tłuszcz, który tak malowniczo odkładał ci się na podgardlu, w końcu zapchał żyły i teraz Lucy siedzi przy twoim łóżku i patrzy na świecące trójkąty ekg, podskakujące na monitorze. W tak młodym wieku, Pete? Pamiętasz, jak żartowaliśmy, na firmowym bankiecie w Bottino (to ta mała restauracja na West Endzie) z naszej tuszy? Licytowaliśmy się przekornie, kto więcej przybrał na wadze, robiąc wrażenie na dwóch szczebioczących, maleńkich Japonkach, na które obaj chyba mieliśmy ochotę. Mnie powstrzymała myśl o żonie, ciebie to nigdy nie powstrzymywało, przynajmniej tak twierdziłeś kiedyś w Warszawie, pamiętasz? Ale wtedy Japonki zwędził nam twój kolega, ten, który nauczył się wulgarnych toastów po rosyjsku, pił gin z kieliszków do wódki i wznosił okrzyki “szczo by diengi byli, a chuj stajał”, czym wyraźnie imponował sepleniącym po angielsku kobietkom. Przestaliśmy się wtedy klepać nawzajem po brzuchach. Powiedziałeś mi potem przy barze, kiedy upiłeś się zupełnie, że cholernie wstydzisz się swojej tuszy - fakt, byłeś grubszy ode mnie, poza tym brzydko utyłeś, wielki połeć sadła zwieszał ci się od uszu, tworząc wielką poduchę, na której spoczywała wystająca broda. Mówiłeś, że nie możesz znieść wzroku twojej Lucy, kiedy patrzy na twojego brata, który wygląda jak z reklam bielizny Calvina Kleina, pamiętasz? Zazdrościłbyś mi teraz.
Zgubiłem brzuch w obozie - z nudów, zacząłem nawet chodzić na prowizoryczną siłownię, zjednoczony w nieszczęściu z warszawskimi dresiarzami. Zniknęły zwały tłuszczu z pośladków, talii i ud - okazało się, że nogi mam nawet ładnie umięśnione, pewnie od tego, że przez dziesięć lat musiały dźwigać taki ciężar. Ale nie martw się, Pete, nie wyglądam dobrze. No i dawno skończył mi się ten zapach Hugo Bossa - twoja żona pochwaliła moją wodę kolońską, gdy już wychodziliśmy po tej nudnej kolacji u was. Nigdy ci tego nie mówiłem, ale dostrzegłem wtedy, w jej oczach, kobietę - schowaną w obszernym przebraniu amerykańskiej housewife. Nie jest taka zła, ta twoja Lucy, Pete. A może już się z nią rozwiodłeś, co? Wy się zawsze rozwodzicie, prawda, Pete?
Ja dalej jestem tutaj, z moją Anetą. Spotkaliśmy cię kiedyś przypadkiem w klubie w Gliwicach. Przyjmował cię u nas prezes, ja miałem wolne, i akurat szef zabrał cię na tę samą imprezę. Na pewno pamiętasz moją żonę, w obcisłej bluzeczce z dekoltem i krótkiej spódnicy - w zasadzie tylko się przywitaliśmy, ja bawiłem się z przyjaciółmi, ty siedziałeś przy stoliku z szefem, ale widziałem, że patrzysz, jak tańczymy, jak razem pijemy wódkę, ja, Marek, (ten, co teraz jest w Londynie), Piotrek i Marcin i nasze kobiety, wszystkie piękne, szczupłe, seksowne - widziałem, jak nam zazdrościsz, dziwiąc się, że w prowincjonalnym mieście tego zapadłego kraju w Europie są takie kluby, w których dobrze ubrani, uśmiechnięci chłopcy tańczą z pięknymi dziewczynami.
Tak, to prawda, Pete. Żyliśmy pełnią życia naszej cywilizacji, korzystaliśmy z jej wszystkich dobrodziejstw. Ale nie ma już czego zazdrościć. Wyglądamy teraz wszyscy jak ci, których widujesz w telewizji, Pete. Nie nosimy już modnych, jasnych spodni, włoskich mokasynów na gołą stopę i do pępka rozpiętych, kolorowych koszul z krótkim rękawem. Nasze dziewczyny nie zakładają bielizny Triumpha i nawet, kiedy jest okazja, nie wkładają pończoch. Mamy na sobie mieszaninę szarych dresów z pomocy i tego co udało nam się wynieść z domów. Aneta i ja uratowaliśmy część naszego ekwipunku z górskich wypraw - ciągle mamy nieprzemakalne kurtki, polary i buty z goretexu, a resztki naszego dobytku nosimy we wspinaczkowych plecakach. Śpiwory, w których spaliśmy na grenlandzkim lodowcu, ktoś nam ukradł, więc przykrywamy się już tylko kocami, Pete. Tutaj nikt nie przejmuje się wyglądem. Ani zapachem.
Nigdy nie rozumiałeś naszego życia, prawda? Niczego nie potrafiłeś pojąć, Pete. Najpierw wydawaliśmy ci się radykalni, buntowniczy - po twoich pierwszych odwiedzinach u nas, kiedy na firmowym bankiecie, bełkotliwą, pijacką angielszczyzną wygłosiłem anty-rządową tyradę. Widziałeś jak się bawimy, jak pijemy - a potem, zdziwiony, patrzyłeś, jak idziemy do kościoła. Wydawaliśmy Ci się kimś podobnym do twoich rodziców, myślałeś, że jesteśmy spóźnionymi hippisami - ze względu na nasze polityczne zaangażowanie, którego wektora nie potrafiłeś rozpoznać, a które odróżniało nas od naszych obojętnych równolatków z USA. Gdy zrozumiałeś, że na ścianie zamiast plakatu Che Guevary powiesilibyśmy raczej portret Pinocheta, doznałeś poznawczego dysonansu. Całe twoje demokratyczne, nowojorskie doświadczenie wołało, że masz do czynienia z polską wersją skrajnych republikanów, bigotów, religijnych, jakby powiedziała twoja żydowska mama, faszystów. Tymczasem, nijak nie wyglądaliśmy na rednecków. Nasze dziewczyny bardziej przypominały ci paryżanki, na których elegancję i wdzięk popatrywałeś przestraszony, niż przygłupie blondynki z Alabamy, które przyjeżdżały do twojego miasta w poszukiwaniu szczęścia i były w nim bardziej obce niż Rosjanie i Latynosi, którzy wszędzie czują się jak u siebie.
Chciałbym mu to wszystko powiedzieć. Mam nawet gdzieś jego numer, zapisany w telefonie komórkowym, który dawno przestał działać. Ale czym byłby dla niego taki telefon, z drugiej strony telewizyjnego ekranu? Zapytałby pewnie, czy może nam jakoś pomóc.
Tak, Pete, możesz. Chcemy po prostu wrócić do naszego świata. Przywróć go nam.
W Londynie poznałem pewnego nowojorskiego Irlandczyka, na oko w moim wieku. Spotkałem się z nim potem znowu w NY, na targach, rozmawialiśmy może pół godziny. Przypomniałem sobie wtedy, jak, wiele lat temu, poszedłem do kolegi zobaczyć na czym polega IRC. W domu stało jeszcze wtedy stare 386, a kumpel miał nowe, lśniące pentium i modem. To był chyba mój pierwszy kontakt z internetem (przez pierwsze klasy liceum nie miałem nawet swojego adresu e-mail, potrafisz to sobie wyobrazić? Teraz znowu nie mam.), ale nie w tym rzecz. Chciałem sprawdzić na żywo swoją znajomość angielskiego, nigdy nie dane mi jeszcze było rozmawiać po angielsku z native speaker. Wszedłem więc na jakiś anglojęzyczny kanał i zacząłem rozmowę z trzydziestoletnim Anglikiem. Było to dla mnie jak lądowanie na księżycu, jak odkrycie życia na Marsie, jak kontakt z obcą cywilizacją.
Człowiek z innego kraju zawsze był dla mnie czymś paraliżująco odległym, Czechów wyobrażałam sobie jako jakiś egoztycznych mieszkańców Andamnanów, zaś Francuz, Norweg czy Amerykanin byli dla mnie już kimś z innej planety. Z trudem byłem w stanie uznać, że przeżywamy te same emocje, kierujemy się podobnymi gustami, nie wierzyłem, że kiedy Francuz mówi dziewczynie, że ją kocha, to ma na myśli z grubsza to samo, co ja w takim momencie. Pierwsza prawdziwa, długa rozmowa z cudzoziemcem była jak odkrycie nowego lądu. Gadając przy kieliszku wina z moim nowojorskim rówieśnikiem - pamiętam twój śmieszny, irlandzki akcent i irlandzkie imię, Sean - zdałem sobie sprawę, że jesteśmy tacy sami. Żadnego odkrycia nie było. Moje lądowanie na księżycu, na Marsie, moje odkrycie Ameryki było blagą - przepraszamy, ale to nie Ameryka, to Pcim. Żyliśmy w tym samym świecie. Jasne, szczegóły były różne, ty miałeś mortydż na hałs, ja kredyt na mieszkanie, ty miałeś “maj gerlfrend”, ja miałem żonę (you haven't lived with your fiancé in one apartment before a wedding? why? how come that you are able to live together now? weren't you afraid that you don't fit to each other? didn't you want to try it - you know, living together - first? - pytaleś, zdziwiony) - jasne, szczegóły były inne. Ale żyliśmy w jednym świecie.
Rozmawialiśmy o tych samych filmach i książkach, nosiliśmy takie same jeansy, w soboty chodziliśmy potańczyć do klubów, razem patrzyliśmy w telewizji na Mickey Mouse i na uchodźców w Kosowie. Martwiliśmy się tym samym, marzyliśmy o tym samym, po tej samej stronie ekranu.
Żyliśmy w tym samym świecie, Pete - Sean, ty i ja. I nas z niego wyrzucono, a ja wolałbym, żeby to Ciebie wyrzucono. Jak w tym katastroficznym filmie, w którym uciekinierzy ze skutego nowym lodowcem USA masowo przekraczają granicę Meksyku, a tamtejszy rząd organizuje dla nich obozy uchodźców. Wcale nie cieszyłbym się z upokorzenia imperium, którym jest Twój kraj. Lubię was i szanuję. Po prostu, wolałbym zafrasowany siedzieć po tej stronie ekranu, po której ty się znajdujesz, Pete. Myślę, że bylibyśmy bardziej empatyczni, niż ty - z powodu środkowo-europejskiej mentalności i doświadczeń historycznych, które w swoich opowiadaniach przekazali nam rodzice i dziadkowie, a o których nie mieli pojęcia twoi przodkowie, żyjący w pięknych czasach skrzydlatych samochodów, rock-and-rolla i amerykańskiego snu. Dla was, Pete, brudni ludzie w szarych dresach, uciekający przed kimś dokądś, to zawsze ktoś po drugiej stronie ekranu, nie potraficie wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji. Ja bym potrafił. Nasz prezydent, wygłosiłby przemowę, solidaryzując się z tragedią narodu amerykańskiego i przypominając o naszych rodakach, o tych, Pete, którzy czyszczą wasze kible, wdychają wasz azbest i niańczą wasze bachory. Odwołałby się do naszych doświadczeń historycznych, o tym, że my, naród ze środka Europy, tak ciężko doświadczony przez historię, szczególnie dobrze dostrzegamy dramatyzm sytuacji, w jakiej się znajdujecie. Tak, dostrzegalibyśmy.
Ale mielibyśmy to w dupie, tak samo jak mieliśmy w dupie tragedię tysięcy uchodźców w Jugosławii i jak ty masz w dupie nas. Trudno mieć do kogoś o to pretensje, kilometry zabijają współczucie. Dwieście lat temu jeden człowiek we Francji pytał, czy dla dużej sumy wydalibyście wyrok śmierci na niewinnego chińskiego mandaryna. Świat od tego czasu zmalał, ale dla miłości bliźniego wszędzie jest daleko, kamery cnn nie zmniejszają tego dystansu.
Do tej pory zawsze przedstawiano to jako kwestię geopolityczną. Mówiono: mój drogi, miałeś pecha urodzić się w nieodpowiednim czasie, w miejscu, które od wieków służy jako pole bitwy między wschodem a zachodem, dlatego tak się składa, że masz pół godziny na spakowanie bagażu ręcznego, po dziesięć kilogramów na osobę, i opuszczenie tego domu. Klucze należy pozostawić w drzwiach. Coś przynajmniej tłumaczyło pecha naszych przodków. Chociaż to było tylko zaklęcie, magiczne słowo - geopolityka. Wydaje mi się, że tak było nawet lepiej. Zawsze można było znaleźć pocieszenie w ideologii, zawsze można było walczyć, albo nawet umrzeć dla ojczyzny, tej czy innej. Zawsze można było winić kogoś, Niemców, Rosjan, Zachód, Wschód, demokrację, brak demokracji, cokolwiek. Było kogo nienawidzić, było nawet do kogo strzelać. A kiedy to po prostu ślepy traf zdecydował, że to wylazło akurat u nas, można już tylko tępo gapić się w rozmoczone, rozdeptane błoto, w jakie zamieniła się dawno podłoga w namiocie. Podnoszę oczy i napotykam spojrzenie mojej żony, która siedzi na pryczy naprzeciwko. Nie musimy mówić sobie o smutku. Smutek to wszystko, co czujemy. Żal za życiem, które wyparowało, zniknęło za nami. Żal za mieszkaniem, które dopiero zaczęliśmy remontować. Żal za samochodem, który tak lubiliśmy. Żal za kręgielnią, na którą chodziliśmy w soboty. Żal za kotem, którego zostawiliśmy w pustym mieszkaniu. Leżał na parapecie w oknie, przekonany, że wrócimy, jak zwykle. Smutek to uczucie bezradności wobec straty - jeżeli możesz coś zrobić, możesz walczyć, wtedy czujesz gniew. Smutek to myśl o przyszłości, która nijak nie chce się nam ukazać - zgubliśmy po drodze naszą przyszłość - dzieci, które właśnie chcieliśmy mieć, Anety karierę na politechnice, moją pierwszą książkę. Zgubiliśmy po drodze całe proste, prowincjonalne życie klasy średniej. Życie w mieszkaniach ze ścianami zastawionymi książkami, życie spędzane na poszukiwaniu małych, niedrogich luksusów, życie, na solidnym fundamencie religii i tradycji. Chcieliśmy być prawdziwymi burgeois, a historia zdawała się mówić - tak, oto po raz pierwszy od niepamiętnych czasów możecie sobie wieść takie życie.
Od was tylko zależy, czy znajdziecie dobrą proporcję między konsumowaniem dóbr materialnych, a transcendencją - i, na Boga, znaleźliśmy, gniotąc kolana o marmur posadzek, gnąc kark przed Najświętszym Sakramentem. Nasze miejsce na planecie Ziemia było chyba ostatnim miejscem, gdzie można było być burgeois - bez anachronizmu, na miarę swoich czasów, bo jednocześnie byliśmy tacy nowocześni, otoczeni technologią, przemawiającą do nas z ekranów naszych komputerów, z wyświetlaczy automatycznej klimatyzacji i nawigacji gps w samochodzie, z komórek i palmtopów, a jednocześnie - organicznie konserwatywni (tego właśnie nie potrafiłeś zrozumieć Pete, prawda?). Nie byliśmy sfrustrowani, bo świat dawał nam to, czego od niego chcieliśmy. Nasz kraj nie pchał się zbytnio w wyścigu europejskiej awangardy, a my również, czuliśmy się władni go powstrzymać, gdyby nagle zapragnął dołączyć do plugawego towarzystwa eutanazyjnych, aborcyjnych i pedalskich rajów na zachodzie. Nie byliśmy ani biedni, ani bogaci, ani na szczycie, ani dnie - byliśmy tam, gdzie chcieliśmy być, Pete.
Kiedy już wiedzieliśmy, co się stanie, zza łez patrzyliśmy na ściany naszych domów jak na ściany nieistniejące. Otwieraliśmy kredensy pełne talerzy - nowoczesna, kwadratowa zastawa, tutaj rosenthal, zielony w kwiatuszki, po prababci, piękny, na dwanaście osób, ale brakuje filiżanek i spodeczków do kawy, które może uda się kiedyś dokupić, na allegro, albo na jakiejś giełdzie, tutaj codzienne kubki i talerzyki z porcelitu, wesoło zielone i żółte.
Patrzyliśmy na przedmioty, których niewielka wartość materialna nie miała dla nas znaczenia, bo były elementami pulchnego i wygodnego kokonu, który budowaliśmy dookoła siebie, były dla nas drogocenne, cenniejsze od złota, bo były nasze. Siedzieliśmy z Anetą przed otwartym kredensem, wpatrując się w zastawę stołową. Nasze własne talerze nagle pozbawione zostały formy. Nie były już talerzami, zastawą, której możemy użyć przy różnych okazjach - na rosenthalu podać rosół i roladę z kluskami na rodzinnym, śląskim obiedzie, na nowoczesnych talerzach pesto na bazylii i oliwie, a na porcelitowych dwie kanapki z serkiem topionym. Nie będzie już żadnej z tych okazji, a naszą szafę wypełniały pozbawione znaczenia kawałki wypalonej glinki, uformowane w określony sposób, ale pozbawione nagle sensu, przeznaczenia - nasz świat, pieczołowicie ułożony na półkach, w kredensach, w szafach nagle pozbawiony został swojej teleologii, a razem z celowością zniknęła forma. Otaczały nas dziwaczne, puste przedmioty.
Chcieliśmy ostatni raz ten świat ożywić. Zrobiliśmy więc ostatnią imprezę, jak węgierska burżuazja w 1944 roku, przed nadejściem Sowietów.
Zamrażalnik wypełniły butelki wódki - absoluta, finlandii i bolsa - zabrane za darmo z supermarketu. W lodówce butelki wina. Na kredensie po raz ostatni stanęły miski z ociekającą oliwą sałatką grecką, w piekarniku skwierczał cicho karczek, a ja po raz pierwszy i ostatni polerowałem kieliszki. Wielkie, pękate, do czerwonego wina, mniejsze do białego - i cała kompania kieliszków do wódki, w karnym dwuszeregu na tacy. Potem przyszliście, w imię przyjaźni, rozumiejąc bez słów nasze intencje. I bez słów się obyło, nikt nie wspomniał nawet o tym, co - jak już doskonale wiedzieliśmy - nieuchronnie miało nadejść. Po raz ostatni pokłóciliśmy się o muzykę. Wódka zapiekła nas w przełyki - po raz ostatni kieliszek do ust, zamoczyć wargi w mroźnym, oleistym płynie, po czym odrzucić głowę do tyłu, pozwalając ogniowi rozlać się w ustach i w gardle. Krzyk i śmiech - i nasze kobiety, jak na ostatnim balu na statku, w swoich najlepszych bluzkach, malowały się o wielu dłużej niż zwykle.
W powietrzu, obok muzyki, drga przyjaźń - wiemy, że po raz ostatni, bo, chociaż wiele prób przetrwała, tej próby nasza przyjaźń nie przetrwa. Los nas rozerwie i rozrzuci, wiemy to dobrze - zwierzęta się nie przyjaźnią, a staniemy się jak zwierzęta, pędzone na południe starożytnymi traktami. Tak obwieszczają dekrety o ewakuacji. Ale jeszcze nie dziś. Jeszcze dzisiaj nasza przyjaźń żyje - obejmujemy się w tańcu, pijani, w powietrzu szarym od dymu z papierosów. Zmęczeni, leżymy razem na dywanie, promieniście, z głowami na poduszkach i palimy nargile. Chłodny dym o aromacie jabłek i bananów wypuszczamy pod sufit w ogromnych chmurach, białych i nieprzejrzystych i uspokojeni, zapominamy o świecie na zewnątrz. A potem jeszcze puszczamy rzewną piosenkę i kiwamy się na parkiecie, zawodząc razem z wokalistą. Pierwszy nie wytrzymuje Maciek, zamiast słów z ust wydobywa mu się szloch, rzeczywisty żal zmieszany z pijaną wrażliwością udziela się nam wszystkim i płaczemy. Płaczemy, dopijając resztę wódki, płaczemy bo jesteśmy rozpieszczonymi mięczakami, przywiązanymi do tego, czego nawet nie nazywaliśmy “naszym stylem życia”, bo było dla nas takie oczywiste. Nie chcemy żyć w świecie, w którym już za parę dni niezawodnie musimy się znaleźć, jesteśmy rozwydrzeni i wymagający.
Chętnie odrywaliśmy się od naszego świata - wyjeżdżaliśmy w dzicz, w góry, do Azji, na Syberię, do Afryki, na dwa tygodnie, miesiąc, trzy miesiące, po to tylko, aby po powrocie na nowo smakować zimne piwo w knajpie, sycić oczy błyszczącą posadzką supermarketu i poświęcić kwadrans na wybór wina do obiadu. Nasze ucieczki miały tylko dodać pikanterii naszemu zmysłowemu romansowi z komórkami, laptopami, swetrami z resereved, półbucikami z koźlęcej skóry od gino rossi, które kupowaliśmy, mimo, że były dla nas ze trzy razy za drogie - a może właśnie dlatego, dla samej przyjemności myślenia o wsuwanych półbutach za osiem stów. A teraz nagle ta kochanka-Lewiatan, dobrotliwy potwór którego członki składały się ze sklepów, butików, supermarketów, sprzedawców i dealerów, aukcji internetowych i bankowości elektronicznej, limitu na kartach kredytowych i telefonów pre-paid, nasza zmysłowa pani, miała po prostu odejść. Nie zostawialiśmy jej już na tydzień, aby wrócić i na nowo kosztować rozkoszy w jej objęciach - raczej, to ona leżała martwa, a my odchodziliśmy. W pustkę.
Na drugi dzień poranek nie był już tym cudnym porankiem po zabawie, kiedy razem lecząc kaca siedzieliśmy do późnego popołudnia nad śniadaniem przy stole w kuchni, racząc się maślanką, żartami i leniwą rozmową. Przeszłość tego ranka stawała się już coraz bardziej wyblakła, wszyscy spakowali szybko rzeczy - uścisnęliśmy się po raz ostatni i przyjaźń odeszła, zostały tylko gigabajty zdjęć i wspomnienia.
Mógłbym powiedzieć teraz, nostalgicznie - cóż się z wami teraz dzieje, ówcześni przyjaciele? O Marku wiemy, udało mu się, jest znowu człowiekiem, mieszka w Londynie, ma pracę - a reszta? Reszta pewnie siedzi gdzieś, jak my, w nylonowym namiocie na twardej pryczy. Wielu z was pewnie nie żyje, ktoś podobno porwał się na własne życie, inni umarli od chorób, inni od bezsensu. Mógłbym powiedzieć - ale łgałbym. Nic mnie to nie obchodzi, co się z wami dzieje, obchodzi mnie tylko, to, jak znowu zacząć żyć. Wiedziałem to już wtedy.
Poszliśmy więc rano do kościoła. Minęliśmy farę, z której stary proboszcz i dwóch wikarych wynosili bez sensu niepotrzebne rzeczy, upychając je do podstawionego Bóg wie skąd dostawczego samochodu. Nie spojrzeli na nas, pochłonięci ratowaniem tego, co do tej pory stanowiło tylko spokojne tło ich życia, a nagle, przez swoje zaprzeczenie, wyszło na plan pierwszy. Kościół był otwarty. Wiatr, który od pięćdziesięciu lat nie miał okazji pohulać pod pokrytym freskami sklepieniem, teraz odbijał sobie pół wieku absencji i po całej nawie rozrzucił nuty, które organista niedbale odłożył na poręczy chóru. Przeciąg radośnie trzaskał drzwiami, które nie chciały się zamknąć i po każdym trzaśnięciu, po chwili, otwierały się powoli, jęcząc o oliwę do zawiasów. W prezbiterium księżowska gospodyni szorowała posadzkę. Tak, jak gdyby nic się nie stało - wiadro z parującą wodą, stara, zgięta wiekiem kobieta klęczy i oddaje cześć Panu Jezusowi szorując ponure lastryko wielką szczotą, którą raz po raz zanurza w wodzie. Podniosła wzrok gdy weszliśmy, chwilę patrzyła na nas, po czym wróciła do swojej pracy. Zgiąłem kolana przed Najświętszym Sakramentem, pokłoniłem się Panu, w którym chciałem odnaleźć nadzieję, gdy podniosłem głowę, wieczna lampka przy tabernakulum, zgasła. Gospodyni, przesuwając swoje wiadro, przez przypadek wyszarpnęła kabel z gniazdka. Wetknęła wtyczkę zaraz z powrotem i lampka zaraz rozżarzyła się czerwienią. Uklęknąłem w ławce - a Pan powiedział do mnie: sprzedaj wszystko co masz i rozdaj ubogim. Pomyślałem sobie, że gdybym był prawdziwym chrześcijaninem, klęczałbym tutaj i dziękował Panu, że zabiera mi wszystko, aby lżej było mi wspinać się ku niemu. Ale do tego trzeba by twardziela, a ja jestem rozleniwionym mięczakiem, któremu chrześcijaństwo dobrze smakuje tylko wtedy, gdy poparte jest kieliszkiem chabilis, (byle tylko wino miało właściwą temperaturę!) i paroma kawałkami sera pleśniowego. Dobrego sera pleśniowego, dodajmy.
Pochyliłem więc twardy kark i prosiłem Pana o łaskę.
Dwa dni później człapaliśmy po czeskiej autostradzie, noga za nogą, w długim sznurze uchodźców.
Och, było tak pięknie. Ta nasza belle epoque - która stała się belle tylko dlatego, że już się skończyła. Pamiętacie? Gdy trwała, wcale nie było tak pięknie. Wyszarpywaliśmy z niej to piękno, ale przecież otwierając rano oczy, nie myślałem - “ach, cóż za szczęście, żyć w tak pięknych czasach”. Kiedy jeszcze czytałem książki - “Wtedy”, jak to się teraz mówi, “Wtedy” - czytałem również miażdżącą charakterystykę przedwojennej Rzeczypospolitej, pióra Cata - Mackiewicza. Całe bagno, w jakim tkwiła ówczesna Polska, do złudzenia przypominało to bagno w którym żyliśmy sami. To piękne bagno, bagno moich marzeń, do którego chciałbym powrócić, o którym śnię, bagno, w którym chciałbym się znowu zanurzyć - pewnie po jakimś czasie poczułbym znowu obrzydzenie - ale żyłbym, żyłbym! Tutaj, teraz, ciągle ktoś mówi o Wtedy. Wtedy było pięknie. Wtedy to było życie. Wtedy to była kawa.
Wtedy to były sklepy. Ciekawe, jak teraz wygląda mój dom - wtedy miałem piękny dom pod Radzyminem. A ja mieszkanie w bloku na Wilanowie - wtedy to było warte jakieś pół miliona. Ech, wtedy to się jadło. Obok mieszkają, Bóg raczy wiedzieć czemu, ludzie spod Zielonej Góry. Z popegieerowskiej wsi. Ukradli nam kiedyś jedzenie - myślę o ich życiu, tak drastycznie różnym od naszego, że ewakuacja i obóz mogą się wydawać logiczną kontynuacją życia Wtedy. A jednak nawet oni w samych superlatywach mówią o czasach, w których istniał świat. Wspominają supermarkety, do których nie mogli pójść na zakupy, bo nie mieli za co, piękne samochody, których nie posiadali, piękne domy, które oglądali z daleka, piękne kobiety, które mijali na ulicach. Wreszcie z patriotyczną nostalgią wspominają Polską, którą wtedy mieli w dupie. Tymczasem, ja pamiętam.
Wcale nie było pięknie. Nasz konsumpcjonizm (ach, cóż za słowo, fanfary i czerwony dywan, każdy publicysta, który go używał z łamów swojego tekstu wyłaniał się w glorii, odziany w habit świętego Franciszka lub szmaciane ciuszki Dalaj Lamy, a nagłówki i ilustracje padały mu do stóp, całując je w poszukiwaniu stygmatów), powściągany nieco surowym spojrzeniem figury Chrystusa, tkwiącej wysoko na filarze w głównej nawie katedry - podnosiłem do niej wzrok, gdy chciałem skupić się na modlitwie - nasz konsumpcjonizm (fanfary!) i tak miał zgrzebny, prowincjonalny wymiar. Nasz luksus do prawdziwego luksusu miał się jak hyundai do merecedesa es klasy. Ale przecież nie w tym rzecz.
Nie było pięknie, bo żyliśmy w kraju, rządzonym przez idiotów reprezentujących idiotów - III RP była prawdziwą demokracją - rządzili głupcy i łajdacy, wybierani przez nieprzebrane rzesze głupców i łajdaków. Żyliśmy, klnąc na banki, w których kredyt może dostać tylko ten, który go nie potrzebuje. Na urzędy skarbowe, które zabierają nam większość tego, co zarobimy. Na nepotyzm, który nie pozwala tym, pozbawionym koneksji, “zaczepić się” - jak mówilismy - gdzieś w urzędzie. Na nepotyzm klęliśmy wszyscy, nie wyłączając tych, którym stary załatwił doktorat na uczelni, aplikację radcowską czy posadę w ministerstwie. W zasadzie dopiero teraz rozumiem, że dzięki temu, nasz świat był ciągle ludzki - nepotyzm to przecież nic innego jak miłość ojca do syna, znajdująca przesadny upust. Pomstowaliśmy na skurwieli, którzy władali wtedy naszym krajem - ach, gdzie jesteście teraz, włodarze naszych podatków? Czy uciekliście rządowymi samolotami, czy zdechliście, wyrzygując żołądki na mahoniowe blaty biurek, czy, pozbawieni wszystkiego, człapaliście na południe, tak jak my? Czy któryś z was siedzi teraz i wspomina - tak jak ja - świat, który zdechł w kilka dni? Wspominacie może świat limuzyn z jasną, skórzaną tapicerką i ciemnymi szybami, świat dyskretnego szurania skórzanych podeszew na marmurach, skrzypnięć ciężkich drzwi i zaaferowanych spojrzeń tkaczy w garniturach od Zegny, snujących złożone intrygi, świat ponad wiadomościami w tvp, ponad konfliktem dla plebsu, świat byłego solidarnościowca w czułym uścisku z byłym komuchem, liberała bratającego się z etatystą, katolika z antyklerykałem, narodowca, syna ofiary UB z Żydem, synem ubeka, w sekretnym, ezoterycznym wtajemniczeniu tych, którzy wiedzą.
Ci, którzy żyjecie - czy biedujecie teraz na Greenpoincie, szukając zaczepienia w organizacjach polonijnych, czy może żyjecie z procentów, wygrzewając się na riwierze? Czy może zgniliście, wsiąkając w wygarbowane pory skórzanych obić foteli za lotniskami biurek, czy zagotowaliście się w jaccuzi, razem z kurwami z najwyższej półki, które razem z wami witały koniec świata i pierwszy raz nie patrzyły na was jak na bankomaty, którym bierze się do buzi, zamiast wsadzić kartę? Nie potrafię pozbyć się nienawiści, kiedy myślę o was, skurwysyny, a jednak, przecież wasze smsy, krążące po narodzie jak grepsy z reklamy, wasza „chwała naszym kolegom” to właśnie wasze ludzkie, lepsze oblicze. Ktoś, kto ma kumpli, kto ma przyjaciół, którym jest wierny i lojalny - nie przestaje być skurwysynem, któremu należy się pluton egzekucyjny albo stanowcza pętla szubienicy, ale jest jeszcze człowiekiem. Kiedy myślałem o tym, że spotykacie kumpli ze studiów i wciągacie ich do ministerstw, a potem w swoich luksusowych mieszkaniach wyciągacie butelki drogiej wódy, chlejecie i, objęci, śpiewacie studenckie piosenki i przypominacie sobie samych siebie, niewinnych i szlachetnych, dwadzieścia lat wcześniej, to widzę, że jestem do was podobny i, oprócz nienawiści, dobrze was rozumiem. Dopiero teraz widzę, że moja nienawiść tylko trochę wynikała ze wstrętu do waszego zepsucia, bardziej mnie irytowało, że folgujecie swojemu egoizmowi za moje pieniądze, a wolałbym, aby to mój dom wzrastał w marmurach i złocie za wasze podatki.
Sądzę, że uczyniliście ten kraj tym, czego nienawidziliśmy, właśnie wy, nikt inny. To przez was najlepsi i najgorsi z nas z zaciętymi minami patrzyli na chmury nad Atlantykiem, ścigając marzenia aż za ocean. Takie same twarze w samolocie mają ci, którzy jadą powoli umrzeć i ci, którzy jadą dowieść, że są wielcy, wynajdując nowe planety i wyrąbując sobie miejsce na uczelniach, w korporacjach i kancelariach. To przez was przeciętne kraje były ciągle lepsze od naszego. A jednak, myślę, że byliście tacy sami, jak ci, którzy spluwali na was. Statystycznie, tacy sami. Bardziej zdemoralizowani - bo wasz zawód należy, razem z poziomym rzemiosłem, szpiegostwem i gangsterką do tych, których nie da się pełnić, nie plamiąc duszy . Statystycznie jednak, tacy sami.
A zanim wszystko się zaczęło, po raz ostatni żyliśmy, podejmując decyzję. Nie czekamy na swoją kolej, nie zapuka do naszych drzwi przerażony, młody żołnierzyk, obwieszczając konieczność ewakuacji, nie - odejdziemy sami. Nie będziemy pakować się w pośpiechu, porzucać naszego życia pod przymusem. Po prostu, zostawimy go sami. Spokojnie spakujemy plecaki, jak na długie wakacje, weźmiemy starego mercedesa, którego kiedyś kupiłem za grosze, dla zabawy i z miłości - wystarczy mu ropa do baku, olej do silnika i woda do chłodnicy, żeby po prostu jechał, naprawić można go młotkiem, kombinerkami i drutem, na całym świecie są do niego części i mechanicy, którzy potrafią wyprostować drążki, wymienić skrzynię biegów albo spalone sprzęgło. Błyszcząca, niby-terenowa Toyota, za którą płaciliśmy trzema godzinami snu w tygodniu, fuchami, branymi na drugi i trzeci etat i brakiem czasu i sił na seks, pewnie dalej stoi w garażu, nie ruszyła jej rdza, bo garaż jest suchy. Ściągnąłem klemy z akumulatora, podparłem ją na cegłach, żeby nie stała na felgach, gdy w końcu zejdzie powietrze z opon. Liczyłem przecież, że wrócę. Mógłbym teraz otworzyć garaż, podnieść maskę i podłączyć uśpiony samochód do krwiobiegu akumulatora, nacisnąć przycisk pilota i szczęknęłyby siłowniki centralnego zamka, rozjarzyłoby się światełko w kabinie. Kompresorem naładować sflaczałe opony. A po przekręceniu klucza w stacyjce, zaświeciłby przyjaźnie pokładowy komputer, informując mnie, że baku jest jeszcze szesnaście litrów benzyny, której ceną kiedyś emocjonowaliśmy się, pomstując na wysokość akcyzy, a która teraz nie ma ceny. Ten samochód, który był przenośną tablicą z napisem „udało nam się, skurwsyny, mimo wszystko - bo ciężko pracujemy, bo kiedy byliśmy młodzi to chciało nam się uczyć, udało nam się, bo jesteśmy dobrzy, udało nam się i stać nas na auto za sto tysięcy” teraz stoi w garażu i jest tylko przypadkową kupą blach, tapicerki i mechanicznych części, bezsensownym, bo żadna dłoń nie gładzi kierownicy. Pojechaliśmy więc starym mercem, którego i tak musieliśmy porzucić pięćdziesiąt kilometrów dalej i dwie doby później, przed czeską granicą, w gigantycznym, biblijnym korku samochodów, autobusów i ciężarówek, należących do tych, którzy, tak jak my, wzięli swój los w swoje ręce. Jednak - ciągle żyliśmy, podejmowaliśmy decyzje, mieliśmy siebie - zostawiłem więc kluczyki i dokumenty na siedzeniu kierowcy, razem z zeszytem, w którym notowałem wykonane naprawy, wymiany i remonty (sześć stron drobnym tekstem). Dopisałem też, że do wymiany jest pompa wodna i tylny, prawy wahacz, głupio łudząc się, że ktoś kiedyś skorzysta jeszcze z samochodu, któremu takim nakładem czasu i pieniędzy w ciągu paru lat przywróciłem młodość. Pewnie oblazłaś już z farby i przerdzewiałaś na wylot, beczko, rdza chętnie żarła twoją trzydziestoletnią blachę. Może przynajmniej zamieszkała w twoich bebechach kuna, albo lis umościł sobie jamę w tylnej kanapie? Zostawiłem cię tam, w nadgranicznym lesie, bez żalu, i poszliśmy dalej, nie na przejście, tylko w góry, nielegalnie przekroczyć granicę. Udało nam się, mieliśmy w kieszeniach sporo zawczasu kupionych dolarów, tyle, że musiało starczyć na bilet na lot do wszędzie. Myśleliśmy - co tam, polecimy do Ameryki, albo do Irlandii, gdzieś, gdzie mówią po angielsku - bo wszędzie ludzie budują domy, więc zapłacą architektom, i wszędzie są wydawnictwa, które kupują prawa do książek.
Myśleliśmy - zaczniemy od nowa, od wynajmowane pokoju, który będzie malutki i ubogi, ale zmieści się w nim łóżko, w którym nasze ciała udzielą sobie nawzajem ciepła, zmieści się w nim stolik, przy którym będziemy siedzieć razem, rano sycąc się swoim towarzystwem, dotykiem ciepłych dłoni, pocałunkami i rozkosznym “kocham cię” tak, żeby starczyło na cały dzień w pracy, aż spotkamy się ponownie wieczorem i będziemy leżeć w pościeli i w ciemności, opowiadając sobie cały dzień ten, i każdy inny. A potem będzie większy pokój, potem mieszkanie, potem wreszcie będziemy mieli dzieci, a potem - bo przecież to nie może trwać wiecznie, prawda? - sprzedamy wszystko, i kiedy się wszystko już wreszcie skończy, wsiądziemy w samolot z powrotem i wylądujemy w Pyrzowicach, albo w Balicach i wrócimy do naszego życia. Albo nasze życie wróci do nas? Odnajdą się przyjaciele, odnajdzie się rodzina (tato, mamo, dlaczego nie chcieliście wyjechać?) i tam, w Nowym Jorku, w Sydney albo w Dublinie zbudujemy z powrotem świat.
Czescy żołnierze zatrzymali nas kilometr dalej. Nasycony opowieściami dziadków i babć, spodziewałem się najgorszego, rewizji, grabieży, gwałtu, kuli - tymczasem, byli uprzejmi i, nawet, współczujący, chociaż swoją stanowczość popierali palcami na spustach. Mieli maski gazowe i gumowe ubiory przeciwchemiczne i nie dotykali nas w żaden sposób - sprowadzili nas z gór w dół, posadzili na dwóch krzesłach i kazali czekać - a my, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, czekaliśmy. Może sądziliśmy, że to już początek nowego życia? Potem był autobus, na polskich rejestracjach, z kierowcą Czechem. Czechów już zawsze będę widywał w snach, w maskach gazowych i kombinezonach. Jechaliśmy tylko kawałek, do głównego strumienia, który w ludzkich atomach płynął czeską autostradą, pilnowany przez wszystkich chyba czeskich i słowackich żołnierzy, widywałem też mundury Bundeswehry.
Główny strumień człapał bez przerwy, niektórzy przystawali na przygotowanych postojach, gdzie można było z wojskowej kuchni zjeść jakiejś breji, napić się wody i dostać pluszowego misia, jeśli było się rozkosznym dziecięciem - ale większość szła. Wtedy milczeliśmy, siedząc na krawężniku i patrząc na Rzeczpospolitą Polską, jak przechodzi obok. Droga do obozu, który miał być przejściowy, zabrała dwa dni. Przejściowy obóz pożarł już trzy lata naszego życia, i teraz, syty, wyciągnął się spokojnie, trawiąc, bekając i pierdząc z zadowolenia, pewien, że reszta posiłku nigdzie mu nie ucieknie, że nasze całe życie spokojnie poczeka na wąskiej pryczy namiotu, na błotnistej podłodze, we wspólnych umywalniach, w których i tak nie ma ciepłej wody, z bandziorami, którzy grasują po obozie i przed którymi bronimy się jak zabiedzone, samotne szczury przed tłustymi i leniwymi kotami.
A ty, skurwysynu, stoisz przed moim namiotem z kamerą i mikrofonem wyposażonym w plakietkę z nbc lub cnn. Stoisz i pytasz mnie o życie, a ja mam ochotę wydrzeć ci ten mikrofon, wepchnąć ci go do gardła i zatłuc cię statywem od kamery. Jak inaczej mogę powiedzieć, że nie należę wcale do świata uchodźców, że jestem z tego samego miejsca, co ty, z tą twoją przejętą i współczującą miną, że powinienem być twoim kumplem z redakcji, albo przynajmniej jednym z twoich grubych widzów, którzy, przejęci twoim reportażem, zdejmują stopy w papuciach ze szklanych stolików i pochylają się ku ekranom telewizorów.
Jest jedno pytanie, którego nie zadaje się Bogu; jest to pytanie “dlaczego?”. My pytaliśmy ciągle, i Bóg nam w końcu odpowiedział, mówiąc “a dlaczego nie?”.
Żyliśmy jak gdyby tutaj nigdy nie było żadnej wojny, a przecież gdy rano w kapciach człapaliśmy do łazienki, kości z trzech wieków chrzęściły nam pod stopami, usypane z opowiadań dziadków, babć, rodziców i tych, których nigdy nie spotkaliśmy, a którzy żyli w łańcuchu rodzinnej pamięci, powoli gasnącym wraz z dziesięcioleciami. Byliśmy pierwszym od trzystu z okładem lat pokoleniem, dla którego wojna była czymś równie odległym, jak polowanie z harpunem na wieloryby - wiemy co to jest, czytaliśmy o tym książki, ale nie byliśmy jej w stanie w żaden sposób przyłożyć do naszego położenia. Na Boga - dalej nie potrafimy, przecież to, co się stało nie było żadną wojną! Gdyby to była wojna, byłoby prościej. Na wojnie możnaby boleśnie przekuć dziecięce lektury na rzeczywistość. Można by umrzeć śmiercią słodką i piękną, lub zdechnąć jak pies. Można by po heglowsku spolaryzować siebie, być tchórzem albo bohaterem, zerwać z półcieniami. Czytałem: długą wojnę niewielu zniesie bez szkód na duszy, długiego pokoju bez szkód na duszy nie zniesie nikt. Na każdy pacyfistyczny argument z obecności, stary jak bellum dulce inexpertis - dobrze ci gadać o wojnie z ciepłego fotela; Remarque był na wojnie i on, przeciwieństwie do ciebie, wie co to znaczy - miałem kontrargument z obecności, którym najczęściej był Jünger czy nawet Saint-Exupery, walący się w swoim zwiadowczym Lightningu w fale Morza Śródziemnego. Gdyby to wojna miała być końcem naszego świata! Ale nie było nam to dane, nie trzeba było wojny, aby dać nam zasmakować chleba powszedniego naszych przodków, który do tej poru oglądaliśmy przez farbę drukarską w pięknych albumach.
***
Agata i ja żyliśmy w dwóch światach, zupełnie różnych od siebie - ona w świecie zależności, powinności, obowiązków i konieczności. Jej świat składał się z ogromu tego, co musi i siłą zdobywanego marginesu wolności, kwadransów, wykradanych po kryjomu wieczorem, albo przed wyjściem do pracy. Patrzyła na swoje życie z perspektywy papierowej łódeczki, niesionej strumieniem - płynie tam, gdzie niesie ją bezwzględny nurt, nieodmiennie przerażona, wyczerpana, zamęczona. Często usiłowałem ją wyrwać z spod tego ciężaru, który sama sobie nakładała - czasem perswazją, bezskutecznie, czasem przemocą, odciągając ją od komputera i zabierając do kina, na spacer albo na lody.
Ja żyłem w świecie woli. Świat musiał się giąć pod moimi zachciankami - jeżeli się nie giął, to tylko dlatego, że nie chciałem dostatecznie mocno. Słowo “konieczność” było dla mnie tchórzostwem i słabością.
Świat Agaty był prawdziwszy, mój przyjemniejszy. Agaty nigdy nie potrafiła uwierzyć w siłę woli; ja nie umiałem przyjąć brzemienia obowiązku.
Może z powodu tej fundamentalnej różnicy, nigdy by mi nie uwierzyła, gdybym jej powiedział, że to ja sam byłem sprawcą końca naszego świata. Ja - Pip, tchórzliwy wielorybnik.
Nienawiść ma moc sprawczą.
Myślicie pewnie: rąbnęło mu się, a redakcja nie zauważyła - zamiast Anety, bo tak nazywała się żona autora w tekście, zrobiła mu się Agata? Nie, moi drodzy, to nie tak.
Zacząłem pisać ten tekst kilka lat temu, pod koniec sierpnia 2005 roku. Mojemu pokoleniu (urodziłem się w 1979 roku) nie przydarzyło się żadne nieszczęście, a ja zapytałem: dlaczego? Z tego pytania wykluł się tekst - wyznanie. Chciałem spojrzeć na świat, w którym żyłem (wtedy: ja, Szczepan Twardoch, lat 26, od dwóch lat żonaty, dzieci brak, zamieszkały w Pilchowicach, pracuję w wydawnictwie, piszę opowiadania i eseje) z sztucznie wytworzonego dystansu - dystansu, który odnajdywałem we wszystkich opowiadaniach dotyczących światów minionych. Pisząc to opowiadanie, poczułem się jak dziecko, które wyobraża sobie śmierć rodziców - autosugestia była tak udana, że wywołała autentyczne emocje, które łatwo spływały na klawiaturę laptopa. Nie miałem nawet w głowie ułożonej historii, nie miałem pomysłu na fabularną warstwę tekstu - po prostu pisałem o naszym życiu, tak, jakby go już nie było. Może miało to nawet jakąś wartość terapeutyczną? Świat, w którym żyliśmy, darzyłem klasyczną hassliebe. Kochałem burżuazyjną zwyczajność, małe przyjemności - dobre wino i papierosy, wygodne mieszkanie, fajny samochód. Pisałem o tym - projektowałem nawet naszą przyszłość, która wtedy wydawała się tak przewidywalna, pisałem o samochodach, których jeszcze nie mamy, o mieszkaniu, którego jeszcze wtedy nie kupiliśmy. Chciałem też obnażyć nadmierne przywiązanie do rzeczy, jakie bez wątpienia stało się naszym udziałem. Oczywiście, pozmieniałem jakieś szczegóły - żonie nadałem inne imię, zmieniłem nazwę firmy. Pisałem ten tekst przez kilka dni - nie mając zbyt wiele czasu, godzina rano, przed wyjściem do pracy, czasem godzina lub dwie popołudniu, w kawiarni, czekając wracającą pociągiem z Katowic Agatę. Emocje, które chciałem przelać na papier (a raczej, do pamięci laptopa) minęły, a ja nie miałem w ogóle historii - nie wiedziałem nawet, cóż takiego miało zmusić nas do porzucenia wszystkiego. Zostawiłem więc ten tekst, jak wiele innych, z myślą, że kiedyś do niego wrócę - i skończyłby pewnie tak, jak wszystkie inne porzucone pliki z rozszerzeniem .rtf, które leżą sobie na twardym dysku mojego komputera.
Kiedy słuchaliśmy w radiu i oglądaliśmy w sieci tragedię, jaka na początku września 2005 nawiedziła Nowy Orlean, pomyślałem sobie - psiakrew, nie dalej jak dwa tygodnie temu, pisząc opowiadanie, życzyłem Amerykanom bycia uchodźcami. Uznałem to za zbieg okoliczności, dość przykry i zaniechałem w ogóle myśli o dalszym rozwinięciu tego niewielkiego opowiadania. Przeniosłem plik do folderu zatytułowanego “Cmentarzysko Nieukończonych Tekstów” i zapomniałem o nim.
Potem rzeczy miały się inaczej. Wojna z Białorusią, na temat której osobiście gardłowałem, że “nie nadejdzie, gdyż nie ma geopolitycznych podstaw ku temu - nie nadejdzie, a cały ten konflikt to tylko zwykłe, dyplomatyczne pobrzękiwanie szabelką, nic więcej” jednak przyszła. Zaczęło się od, przyznajmy szczerze, wzajemnych prowokacji. Nasz rząd liczył na wywołanie niepokojów wewnętrznych na Białorusi i powtórkę z “pomarańczowej rewolucji”, Mińsk liczył z kolei na wybuch konfliktu i interwencję Rosji. Ku zdziwieniu świata Rosja ogłosiła swoją neutralność, oceniając możliwości swojej armii realniej, niż mógł ocenić miński władca. Nie było więc wielkich operacji pancernych, obie strony obawiały się zaangażowania potęg - my baliśmy się, że jeżeli nasze dywizje pancerne wjadą do Mińska, to Ruscy nie wytrzymają i rozjadą nas w tydzień, albo, co gorsza, zrobią z Polski wielkie pole bitwy. Łukaszenko bał się, że kiedy spróbuje potężnej ofensywy, ruszą się Amerykanie. Kraje NATO, na prośbę naszego rządu, nie interweniowały bezpośrednio, ograniczając się do dostaw sprzętu (Niemcy zafundowali nam dwie dodatkowe brygady pancerne Leopardów, Amerykanie dostarczyli samoloty, etc.). Konflikt przypominał drôle de guerre na Linii Maginota. Miast nie ruszano, w obawie przed reakcją opinii publicznej, która mogłaby zmusić którąś ze stron do interwencji, więc wojna ograniczała się do dywersji na tyłach - gdzieś na poleskich błotach operował polski 1 PSK, za naszą linią frontu pętały się białoruskie specnazy i połowa wojska zajmowała się ganianiem dywersantów po lasach. Na linii frontu, pokrywającej się nieomalże idealnie z granicą, zapanował nieformalny rozejm, który czasem dowództwo łamało płytkimi rajdami kawalerii powietrznej, lub ostrzałem artyleryjskim. Newsów było tak niewiele, że nie starczało na codzienny materiał do wiadomości.
I tak było, do dnia, w którym ludzie zaczęli kichać. W Warszawie, Gdańsku, Katowicach, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie, ludzie na ulicy nagle zaczęli kichać. Kichać zaczęli również żołnierze na granicy z Białorusią. A potem zaczęli umierać. Choroba trwała dwa dni, najpierw katar, kaszel, wysoka gorączka, i śmierć. Więc wszyscy zdrowi zaczęli uciekać, na południe.
Wyglądało to trochę inaczej, niż opisałem. Nigdzie nie dojechaliśmy samochodem, nie było czasu na spakowanie plecaków i namiotu. Pisząc to opowiadanie, chciałem mojemu bohaterowi - sobie*, dać pewną niezależność - może iluzoryczną, ułudną, nieudaną - ale chciałem, aby przynajmniej spróbował. Cóż, autor opowiadania w którym ja jestem bohaterem, nie dał mi nawet tej szansy. Agata wracała z pracy, ja czekałem na nią na dworcu w Gliwicach. Był marzec 2006 roku, na ziemi leżał rozmoczony śnieg, siedziałem w samochodzie, Agata wsiadła i pojechaliśmy do domu. Nie minęliśmy nawet rogatek miasta, gdy zatrzymał nas młody żołnierzyk. “Ewakuacja” - warknął. Musieliśmy zostawić samochód na miejscu - kluczyki w stacyjce, w samochodzie proszę umieścić kartkę z informacją o właścicielu i miejscu zamieszkania, dowód rejestracyjny zabrać ze sobą. Agata miała swoją torebkę, dokumenty i w połowie pełną butelkę soku, ja torbę z laptopem - i poszliśmy, ulicą Rybnicką, w kierunku na Chałupki, w człapiącej masie uchodźców. Tam, gdzie na Rybnickiej jest skrzyżowanie - w prawo na Pilchowice, w lewo Knurów - chcieliśmy skręcić, wyrwać się z tej pielgrzymki do piekła, pójść do domu, odnaleźć bliskich, zaryglować się, zabarykadować przed światem i przeczekać - powstrzymał nas zaraz żołnierz, grożąc nam karabinem - nikt się nie odłącza, taki jest rozkaz! Zastanawiałem się, czy ten młodszy ode mnie o kilka lat gówniarz będzie w stanie do mnie strzelić, kiedy po prostu odejdę - ale szybko okazało się, że nie mam dość odwagi, aby spróbować.
Dalej już wszystko było ta samo. Obóz na Morawach, parszywa egzystencja intelektualisty w świecie, w którym tylko mięśnie i spryt warte są cokolwiek. Dziękuję Bogu, że nie obdarzył mnie wątłym, patykowatym ciałem stereotypowego inteligenta - sto kilogramów (bo dwadzieścia szybko zgubiło się po drodze) i sto osiemdziesiąt pieć centymetrów ciała daje mi tę gorzką satysfakcję, że czasem ci, z którymi się biję drogo kupują swoje zwycięstwo. Okradziono nas ze wszystkiego - tylko laptop, tak niewiele warty w tym świecie, udało mi się zachować, schowany głęboko, pod materacem. Wyjmuję go nocami (jeśli jest prąd, to ładuję baterię) i piszę. Bardzo trudno mi się pisze, siedzę na pryczy z komputerem na kolanach, obok leży zawsze pałka, którą sporządziłem sobie ze znalezionej rurki, Agata, stoi blisko wyjścia i pilnuje, gotowa ostrzec mnie, kiedy ktoś nadchodzi. Tekst, który od tak dawna spoczywał w folderze - cmentarzysku, wskrzeszam z martwych.
Oddzielam to co wcześniej trzema gwiazdkami, jak zwykle: ***, i skrótowo - bo nie ma czasu do stracenia, minuty naszego życia wsiąkają w śmierdzące moczem błoto - opisuję to, co było naprawdę. Aż wreszcie jestem w tym miejscu, piszę właśnie to zdanie, które czytasz - literacka przeszłość, gnająca pospiesznym ekspresem, dogoniła sapiącą lokomotywę rzeczywistej teraźniejszości. I mija ją.
Nie mam czasu do stracenia. Poza tym, chcę, żeby było jak najprościej. Chyba mogę być lakoniczny? Trzy gwiazdki.
***
Wydostaliśmy się z obozu. Uciekliśmy do Stanów, zamieszkaliśmy w Nowym Jorku, odnaleźliśmy rodzinę, przyjaciół, dostaliśmy pracę i zaczęliśmy znowu żyć.
***
Tym razem, ze względu na ogólnikowość poprzedniego akapitu, wszystko się zgadzało.
Pamiętacie Irlandczyka, o którym pisałem, jeszcze w tamtym świecie? Wszystko się zgadzało, poza tym, że wcale nie był Irlandczykiem i nie miał irlandzkiego akcentu, mówił jak zwykły nowojorczyk. Ale naprawdę nazywał się Sean. Otóż, Sean, który wcześniej robił to co ja, tyle, że w nowojorskim oddziale Simon & Schuster i za dwanaście razy wyższą pensję, kiedy zostawiła go żona, rzucił branżę wydawniczą i wrócił do dziennikarstwa. Został korespondentem New York Post i wyjechał zrobić reportaż o uchodźcach. Przyjechał do obozu i szukał kogoś, kto mówi po angielsku, żeby porozmawiać z ludźmi. Ktoś wskazał na mnie - a Sean był silniejszy niż standardowy uczestnik psychologicznych eksperymentów, poświęconych utożsamieniu się z rolą - i nie spojrzał na mnie jak dziennikarz na uchodźcę, tylko jak kumpel na kumpla w opałach. Pierwszą noc spędziliśmy w trójkę w obozowej kwaterze Seana, pijąc jego whisky (och, jak szybko uderzała do głowy!) i wtedy Sean powiedział - wyciągnę was stąd, bo w Nowym Jorku nie ma nikogo, z kim mógłbym się napić. I Sean dotrzymał słowa. Zapłacił bandziorom, zawodowo trudniącym się wyciąganiu ludzi z obozu, przekupił czeskiego urzędnika - dziesięć tysięcy dolarów! - i załatwił dla nas przepustki, świadectwa zdrowia - a potem czeskie paszporty. I cały czas przepraszał nas, że wtedy, kiedy my żyliśmy tutaj, on siedział w NYC nad samotną szklanka burbona i nie wiedział, po co żyje. W Niemczech przestaliśmy udawać Czechów, wróciliśmy do polskich dokumentów. W końcu wylądowaliśmy na JFK i długimi terminalami, przez długie kolejki Polaków doszliśmy do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Sean dał nam pieniądze, więc wynajęliśmy pokój niedaleko siedziby UN, na skrzyżowaniu czterdziestej piątej ulicy i trzeciej alei, w okolicy, która wydawała mi się tak bliska i znajoma, że prawie domowa - tutaj zwykle zatrzymywałem się podcza służbowych wizyt w Nowym Jorku. Potem, rzeczywiście, odnaleźliśmy rodzinę i przyjaciół. Niektórych znaleźliśmy na cmentarzach, inni są dalej w Londynie czy w Sidney, rodzice są w jednym z obozów - wyciągniemy ich, kiedy tylko zarobimy trochę pieniędzy.
Boimy się, że pieniądze szybko się skończą - a w Nowym Jorku nie ma pracy dla każdego z miliona Polaków, którzy dostali się do USA różnymi, legalnymi i nielegalnymi kanałami. Piszę więc dalej moje opowiadanie.
Jestem pisarzem z Polski, a w USA Polska jest modna. Przy okazji, pracowałem przecież tyle czasu w branży wydawniczej i znam kogoś w każdym liczącym się wydawnictwie. Odnajduję więc w archiwum e-maili w laptopie wszystkie pożyteczne kontakty, i całe dnie poświęcam na umawianie się z dawnymi znajomymi z wydawnictw - Simon & Schuster, Pearson, Barrett and Koehler, Wiley - i wręczam im próbki mojej prozy. Za tłumacza zapłacił Sean.
Agata ma przecież i talent i pracowitość i umiejętności - a dla architektów wszędzie jest praca, znajduje więc tę pracę, w pięknym biurze w przeszklonym biurowcu, w biurze projektowym, jak z amerykańskiego serialu. I proponują jej pensję, od której kręci się w głowie.
I, oczywiście, po paru tygodniach, sypią się na mnie propozycje! Po propozycjach przychodzą pierwsze honoraria, a książka sprzedaje się znakomicie. Nie staję się gwiazdą, ale w branży jestem znany i rozpoznawalny - i dostaję zaliczki. I pieniądze, dużo pieniędzy. Pieniądze. W przelewach, w czekach, w gotówce, na konto. A za te pieniądze kupuję sobie nowe życie. Nowe meble, nowe samochody, nowe dywany, nowe wina, garnitury, laptopy, zegarki, drogie buty, francuskie sery, komórkowe telefony i domowe kino.
No, życie, po prostu.
***
Mogłem zrobić coś innego. Mogłem wrócić do domu, mogłem otworzyć obozy i napisać o tym, jak wszyscy wracają do Polski. O tym, jak zapakowana w szczelne, żółte kombinezony komisja - jak w filmie “Wirus” - stwierdza, że nasze miasta są już bezpieczne. O tym, jak Białorusini wycofują swoje wojska z tego, co zostało z Polski. O tym, jak wszyscy powoli wracają do swoich domów i swojego życia. Jak obozy stają się historią - mogłem to jakoś nazwać, może Wielkim Exodusem, aby tak zapamiętały to pokolenia.
Nie, żebym nie próbował. Wiele razy, różne wersje. Za późno, słowo już nie stawało się ciałem. Pisałem i czekałem, kiedy nic się nie działo, kasowałem, i pisałem na nowo.
Cóż więc teraz mogę zrobić? Siedzę przy mahoniowym biurku na samym szczycie jednego z wysokościowców przy trzydziestej szóstej, w ogromnym penthousie, przez szklaną ścianę patrzę na Manhattan, wijący się u moich stóp w setkach światełek. Gdybym poszedł do salonu, patrzyłbym na pulsujący neonami teatrów Broadway i Times Square, tutaj, w oknach gabinetu, w niebo strzela świetlisty, skręcony wieżowiec, wybudowany na Ground Zero. W milczącym serwisie cnn na ściennym telewizorze spiker porusza bezgłośnie ustami, a za nim obrazy z obozów na Morawach.
Mogłem napisać coś innego. Coś większego, niż perspektywa pełnego brzucha i pełnej sakiewki. Wiara może góry przenosić - a Bóg dał mi do ręki dźwignię - chciałeś zmieniać świat, to proszę, zmieniaj. Czego mi zabrakło? Wiary?
Jestem Pip. Jestem małym, murzyńskim chłopcem, który ze strachu wyskoczył z wielorybniczej szalupy.
Czas kończyć. Dopisuję więc jeszcze, aby oddać światu sprawiedliwość, te trzy akapity wstępu. Wracam na koniec tekstu i stawiam kropkę.
Szczepan Twardoch
Pilchowice - Prostĕjov - New York
lipiec 2005 - grudzień 2009