426 Sharpe Alice Cicha woda


ALICE SHARPE

Cicha woda


ROZDZIAŁ PIERWSZY

John Vermont, kapitan parowca rzecznego „Ruby Rose", nie cierpiał udzielania ślubów. Po pierwsze, ostatnimi czasy więcej przebywał na brzegu niż na pokładzie, więc wyszedł z wprawy i zamiast z pamięci recytować słowa przysięgi swoim głębokim, dźwięcznym barytonem, musiał czytać je z książki. Po drugie, osobiste doświadczenie nauczyło go, że coś takiego jak szczęśliwe małżeństwo nie istnieje. Jego zdaniem to sformułowanie zawierało wewnętrzną sprzeczność.

Ot, weźmy na przykład parę, którą właśnie miał przed sobą. Za kilka minut ogłosi ich mężem i żoną, choć to z pewnością nie był dobry pomysł. Naprawdę nie miał pojęcia, po jakie licho się w to pakują.

Narzeczony mógł być mniej więcej w jego wieku, po trzydziestce. Z dumą obnosił zbyt głęboką jak na tę porę roku opaleniznę oraz drogi garnitur. Wcześniej, jeszcze przed ceremonią, John zaobserwował, jak ten facet łaził po całym statku z taką miną, jakby był jego właścicielem. Za nim dreptało stadko kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, przymilnie chichocząc po każdej uwadze, jaką rzucał.

Ona z kolei, młodsza o jakieś pięć, sześć lat, miała krótko obcięte blond włosy, drobniutką figurę i ogromne niebieskie oczy - pełne wątpliwości. Co chwila rzucała niepewne spojrzenia na przyszłego pana młodego, lecz ten, zajęty sobą, zupełnie tego nie zauważał.

Po kiego więc diabła wydawała się za niego?

Z tego, co John usłyszał, w grę wchodziły - jak to, niestety, często bywa - pieniądze. Pani Colpepper, jego asystentka, wspomniała, iż to ten goguś płacił za to całe wystawne przyjęcie, za szampana, homary, znany zespół, który właśnie stroił instrumenty na pokładzie, girlandy kwiatów, którymi przyozdobiono relingi...

Tak więc kolejna kobieta wydawała się nie tyle za mężczyznę, co za jego konto w banku. Skąd on to znał?

Odegnał od siebie bolesne wspomnienia i powrócił do czytania, przypominając solennie wszystkim zgromadzonym, a narzeczonym w szczególności, że związek między dwojgiem ludzi jest rzeczą poważną i że nie należy go zawierać pochopnie. Podchwycił przy tym zalęknione spojrzenie panny młodej i przez moment miał wrażenie, że powinien przerwać i zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze.

Kapitan John Vermont nie umiał jednak nikogo pocieszać, a szczególnie kobiet. Zresztą, pewnie gdyby nawet próbował, to nic by z tego nie wyszło, gdyż jego rzeźbione wiatrem rysy wyjątkowo rzadko przybierały łagodny wyraz, tubalny głos nawykły do wydawania komend z pewnością nie brzmiał kojąco, zaś nieco szorstkie maniery wywoływały u przedstawicielek płci pięknej przekonanie, że mają do czynienia z nieokrzesanym gburem. Żadnej z nich nigdy nie przyszło do głowy, że on w ten sposób starał się przed nimi bronić.

Kapitan John Vermont nie bał się absolutnie niczego... z wyjątkiem kobiet. Nie rozumiał ich kompletnie i nie potrafił z nimi postępować. Oczywiście nikt nie miał o tym najmniejszego pojęcia.

- Ktokolwiek zna jakiś powód, dla którego tych dwoje nie może połączyć się węzłem małżeńskim, niech powie to teraz lub na wieki zachowa milczenie - z namaszczeniem wygłosił patetyczną formułę, jak zwykle w głębi serca żywiąc pragnienie, by może ktoś wreszcie przerwał nieznośną monotonię tych ślubów i z jakichś powodów nie dopuścił do zakończenia ceremonii.

Jak zwykle, nikt tego nie zrobił. To znaczy, skorygujmy: nie zrobił tego człowiek.

Na pokładzie pojawiła się Mgiełka. Była to bezdomna kotka, którą John znalazł w starym doku, związaną i porzuconą. Przygarnął ją bez namysłu, za co odwdzięczyła mu się pętaniem pod nogami, sypianiem na jego koi i w ogóle traktowaniem statku jako swej posiadłości.

Teraz przedefilowała z wdziękiem pomiędzy ławkami pełnymi wystrojonych gości, szerokim łukiem omijając panią Colpepper, która nie znosiła zwierząt, a zwierząt spodziewających się potomstwa w szczególności. Mgiełka podeszła do panny młodej i miauknęła zachęcająco. Na twarzy blondynki po raz pierwszy pojawił się delikatny uśmiech, który odmienił ją niemal nie do poznania.

Z jakichś zagadkowych przyczyn John Vermont pomylił się w połowie następnego zdania. Odchrząknął, odwrócił wzrok od stojącej przed nim prześlicznej kobiety w bieli i tym razem gładko powiedział to, co miał powiedzieć. Jednocześnie dostrzegł kątem oka, jak Mgiełka, podbiwszy serce panny młodej, zwróciła się teraz w stronę jej oblubieńca. Ten zmarszczył się, a gdy kotka otarła się o jego wypolerowany do blasku pantofel, gniewnie odsunął ją nogą.

Kapitan przysiągłby, że asystentka piorunuje go teraz wzrokiem, próbując na nim wymóc, żeby usunął to wstrętne miauczące stworzenie, to nic dobrego. Nie zamierzał tego robić, by nie wywoływać zamieszania i by nie zaistniała konieczność powtarzania ceremonii od początku. O, co to, to nie!

Na szczęście spostrzegł, że nie tylko blondynka uśmiechnęła się do kota, goście też wydawali się mile rozbawieni pojawieniem się nowego uczestnika ceremonii. Młody chłopak, uwieczniający ceremonię na wideo, parokrotnie skierował kamerę w stronę Mgiełki.

Nadszedł najbardziej podniosły moment - wygłaszanie przysięgi. Był to jednocześnie moment najbardziej znienawidzony przez Johna. Starał się z przekonaniem wymawiać słowa, które miano po nim powtarzać, ale w rzeczywistości myślał sobie, że to wszystko, to jedna wielka bzdura. Ci dwoje rozstaną się tak samo jak wielu innych przed nimi. Jak on i jego była żona.

Zerknął do swojej księgi, gdzie na marginesie pani Colpepper wypisała ołówkiem dane dzisiejszej młodej pary. Nietypowej pary, trzeba przyznać. Panna młoda bowiem w ogóle już nie patrzyła na swego wybranka, tylko na niego!

- Czy ty, Megan Ashley Morison... - zaczął.

Niemal podskoczyła, słysząc swoje nazwisko, zupełnie tak, jakby do tej pory łudziła się nadzieją, że to wszystko dotyczy kogoś innego. Jej zachowanie było tak dziwne, że John miał nadzieję, że ona rozmyśli się w pół słowa i poczuł rozczarowanie, gdy cichutkim głosikiem jednak wypowiedziała sakramentalne:

- Tak.

Jednocześnie ani na chwilę nie spuściła z niego coraz bardziej błagalnego spojrzenia tych swoich fantastycznie błękitnych oczu.

John w końcu złożył to na karb normalnego w takich wypadkach zdenerwowania i zwrócił się do pana młodego, niejakiego Roberta Winslowa, który wciąż próbował zniechęcić do siebie przyjacielsko nastawioną kotkę. Właśnie mu się udało, gdyż usiadła z łagodną rezygnacją i zaczęła lizać sobie łapkę. Pech chciał, że usiadła akurat na nodze mężczyzny, ten zaś parsknął z wściekłością i kopnął ją z całej siły.

Vermontowi mignęła przed oczami szara smuga, zdołał tylko dostrzec przerażone, szeroko otwarte ślepia. Zanim zdążył skoczyć i złapać kotkę, ta przeleciała nad relingiem i plusnęła w wodę.

Pierwsza znalazła się przy barierce panna Morison, upuszczając swój piękny bukiet z róż i lilii. Vermont był drugi i oboje zaczęli gorączkowo wpatrywać się w fale.

- I co teraz zrobimy? - W panice chwyciła go za ramię i zacisnęła palce.

Za nimi rozległy się głosy zaskoczonych sytuacją gości, a nad gwarem górował nieznośny dyszkant pani Colpepper, która domagała się kontynuowania ceremonii.

John nie słuchał jednak, myśląc wyłącznie o ratowaniu zwierzęcia. Gdy panna młoda zaoferowała pomoc, zadziałał instynktownie.

- Chodźmy. - Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Chwileczkę! - zaprotestował Winslow, lecz zignorowali go i zbiegli na dolny pokład.

Dopiero tam John puścił dłoń Megan, zerwał z haka koło ratunkowe i otworzył drzwiczki, którymi wychodziło się na niczym nie zabezpieczony pas pokładu. Gdy podążyła za nim, powstrzymał ją ruchem ręki. Przecież lada moment potknie się o tę swoją długą kieckę i wleci do wody. Jeszcze tego mu brakowało.

- Nic mi nie będzie - zaprotestowała z przekonaniem, jakby czytając w jego myślach.

- Pasażerowie za burtą podnoszą mi koszty ubezpieczenia - mruknął, lecz nie spierał się z nią, gdyż nie było na to czasu.

Oboje w napięciu zaczęli wpatrywać się w falującą powierzchnię wody. Niestety, jej szarobury kolor dokładnie odpowiadał barwie futerka kota, więc nic nie mogli spostrzec.

John zaczął dochodzić do wniosku, że nie zdążyli i że Mgiełka utonęła.

- Jest! - zakrzyknęła Megan i wskazała wyciągniętym palcem na rozpaczliwie szamoczące się zwierzątko.

- Ani na chwilę nie trać jej z oczu - przykazał, z wprawą rozhuśtał koło i rzucił je tak, by znalazło się za kotem, a następnie zaczął je powoli przyciągać do siebie.

Gdy przepływało obok Mgiełki, ta zawahała się na moment, po czym rozpaczliwie wbiła w nie pazurki. John mógłby przysiąc, że pomyślała sobie: „Co to za dziwna rzecz? Nieważne, wszystko lepsze od tej wstrętnej, mokrej wody!".

Gdy ostrożnie holował koło ratunkowe do burty, usłyszał za plecami pogardliwy głos Winslowa:

- Ten zapchlony kocur dostał to, na co sobie zasłużył. Vermont obejrzał się, oczywiście nie ze względu na tego pajaca, tylko po to, by powiedzieć Megan, żeby wzięła linę, on tymczasem przyklęknie i wyciągnie kota z wody. Zanim zdążył otworzyć usta, Robert Winslow z głośnym okrzykiem wpadł do rzeki, wzbijając fontannę wody.

Megan stała z zaciśniętymi pięściami, potwornie blada, pani Colpepper krzyczała wniebogłosy, wspomagana przez kilka kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, słowem, rozpętało się istne pandemonium. Na szczęście kotka ani na chwilę nie puściła zbawczego koła.

Vermont ani przez sekundę nie miał wątpliwości, kogo wyciągać najpierw. Jak ten kretyn wskoczył do wody, to niech sobie trochę popływa, nic mu się nie stanie, a Mgiełka miała przecież wkrótce urodzić młode.

- Niech pan natychmiast ratuje pana Winslowa! - zapiszczała mu histerycznie nad uchem pani Colpepper.

John po omacku sięgnął ręką do tyłu, znalazł dłoń Megan i wcisnął jej linę.

- Trzymaj - rozkazał, po czym położył się na brzuchu, wyciągnął ramię jak najdalej i chwycił kotkę.

Megan odebrała mu ją natychmiast i opiekuńczym gestem przycisnęła do piersi tę ociekającą wodą kupkę nieszczęścia, nie bacząc na to, że niszczy sobie nieskazitelnie białą suknię. Śmiertelnie przerażone zwierzątko próbowało uciec, lecz choć skończyło się to dla Megan podartym rękawem i czerwonymi szramami na ramieniu, nie puściła kotki.

- Robert nie umie pływać! - wykrzykiwała tymczasem matka pana młodego.

Kapitan spojrzał ponownie na rzekę i faktycznie - Winslow wydawał się mieć pewne kłopoty... Rzucił mu więc koło ratunkowe, które ten złapał, lecz zamiast z jego pomocą podpłynąć do statku, poczekał bezczelnie, aż zostanie podciągnięty ! Vermonta zaczął trafiać lekki szlag.

- Skoro nie umie pływać, to po co wskakiwał do wody? - wycedził, równomiernymi ruchami wybierając linę. - Mógł zwyczajnie przeprosić, nie musiał robić z siebie bohatera.

- On nie wskoczył, to ona go wepchnęła! - Oskarżycielski palec został wycelowany w Megan.

Zerknął na nią ze zdumieniem, zaś ona hardo kiwnęła głową.

- Naprawdę to zrobiłaś? - upewnił się.

- Aha.

Miał diabelną ochotę złożyć jej wyrazy uznania i podziękować w imieniu Mgiełki, lecz uznał, że to mogłoby dodatkowo zaognić już i tak mocno napiętą sytuację. Bez słowa wciągnął Winslowa na pokład.

- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał ten natychmiast władczym głosem.

- Bo kopnąłeś bezbronne zwierzę - odparła.

Zbył tę odpowiedź lekceważącym machnięciem ręki.

- Zobacz, co narobiłaś! Zepsułaś ceremonię, nie mówiąc już o moim garniturze i swojej sukience. A czy wiesz, jak trudno było znaleźć jakąś łajbę w tak krótkim czasie? Muszę teraz wszystko załatwiać od nowa!

- Nie sądzę - padła zaskakująca odpowiedź. Pan młody popatrzył na swoją narzeczoną takim wzrokiem, jakby postradała zmysły.

- Meg, nie myślisz teraz rozsądnie...

- Właśnie, że nareszcie myślę rozsądnie, po raz pierwszy od jakiegoś czasu - oświadczyła bardziej zdecydowanym tonem niż poprzednio. - I nie nazywaj mnie Meg!

Położył palec na jej ustach, by ją uciszyć, lecz ona odtrąciła jego rękę.

- Chyba nie chcesz wszystkiego popsuć - przekonywał.

- Przede wszystkim nie chcę za ciebie wyjść!

- Ależ, moja droga, to normalne, to nerwy, to nic takiego - zaszczebiotała pani Colpepper. a gdy jej słowa pocieszenia nie przyniosły żadnego rezultatu, odwróciła się do kapitana, którego spiorunowała wzrokiem. - Jak pan mógł ratować kota, gdy nasz klient tonął? - wysyczała mu z wściekłością do ucha.

- Z łatwością - mruknął, zastanawiając się przy tym, jak zażegnać awanturę, bardziej niż ślubów nie cierpiał bowiem scen i skandali.

Nie wyglądało jednak na to. by inni tak samo jak on cenili spokój.

- I o co te fochy? - natrząsał się Winslow. - O jednego głupiego kota?

Stanowcze postanowienie Johna, że nie włączy się do kłótni i zachowa swoje zdanie dla siebie, prysnęło niczym bańka mydlana.

- O żywą istotę, której omal nie zabiłeś! - ryknął swoim tubalnym głosem.

Wszyscy zamarli i na pokładzie nareszcie zapanowała błoga cisza. Dopiero po chwili przerwało ją czyjeś nieśmiałe pytanie:

- Panie Winslow, czy nadal mam nagrywać?

Jak jeden mąż zwrócili się w stronę wynajętego chłopaka, niespełna dwudziestoletniego, który z przejęciem wykonywał swoje obowiązki. Właśnie stał na krześle, by mieć lepszy widok, a przy oku trzymał działającą wciąż kamerę.

- Wyłącz to, debilu! - ryknął Winslow.

- Nie mów tak do niego! - zażądała z oburzeniem Megan. Odwrócił się do niej ze zdziwieniem.

- Co cię właściwie obchodzi, jak ja do niego mówię? Znasz go?

- Nie, ale to nie ma znaczenia. To przecież człowiek...

- No i co z tego? - Robert wzruszył ramionami, po czym zwrócił się do kapitana: - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Opowiem właścicielowi tej firmy, jak to przez jakiegoś parszywego kota nie doszło do ślubu wartego w sumie trzydzieści tysięcy dolarów! Postaram się, żebyś nie mógł dostać pracy nawet przy szorowaniu pokładu.

Zanim John zdążył go z pełną satysfakcją poinformować, że to on jest owym szefem, ponownie odezwała się Megan:

- Ach, więc chodzi o pieniądze? - zawołała takim głosem, jakby w jej głowie nareszcie zapaliła się jakaś lampka.

- Zawsze chodzi o pieniądze - skwitował jej narzeczony, po czym on również coś zrozumiał, a przynajmniej tak mu się wydawało. - Ha, mam cię! Jesteś wściekła o to, że uparłem się przy spisaniu kontraktu przed ślubem.

- Jestem wściekła, bo zawsze myślisz tylko o sobie o i swoim koncie w banku.

- Jakoś ci to nie przeszkadzało, gdy wypisywałem czeki dla ciebie i dla twojego wujaszka - szydził. - Dorośnij, Meg.

Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie. Przestań więc stroić fochy, bo oboje wiemy, że nie wyrzekniesz się luksusu przez jakiegoś zawszonego zwierzaka...

Jeden Vermont, który przyglądał jej się z prawdziwą uwagą, spostrzegł, iż oczy Megan zalśniły podejrzanie, a na ustach pojawił się mściwy uśmiech. W niczym nie przypominał tego poprzedniego - wtedy, gdy patrzyła na wdzięczącą się Mgiełkę - i trwał jedynie przez ułamek sekundy. Zanim John zrozumiał, co to oznacza, było za późno. Ręka Megan wystrzeliła do przodu i Robert Winslow ponownie wylądował w wodzie.

Rozległy się krzyki i piski, goście zaczęli się miotać w tę i z powrotem, rzucając mu wszystkie koła ratunkowe, jakie były pod ręką i których ilość wystarczyłaby chyba do wyłowienia nieszczęsnych pasażerów „Titanica". John ponownie musiał zająć się akcją ratunkową, zaś Megan uciekła po schodkach na górę, cały czas tuląc w objęciach Mgiełkę, choć ta w panice znów wbiła pazurki w jej ciało.

Gdy znalazła się na wyższym pokładzie, stanęła twarzą w twarz z gośćmi weselnymi, większość z nich bowiem nie była żądna sensacji i nie zbiegła na dół, tylko czekała na powrót państwa młodych i kontynuację ceremonii. Matka Megan oraz wuj Adrian ruszyli w jej stronę, niechybnie z zamiarem zażądania wyjaśnień, co się właściwie dzieje. Obróciła się na pięcie i w popłochu uciekła na jeszcze wyższy poziom, gdzie wpadła do jakiejś nadbudówki.

Na końcu korytarza znajdowały się drzwi z napisem: „Mostek kapitański. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Ponieważ tam mógł znajdować się ktoś z załogi, zaś Megan nie życzyła sobie absolutnie niczyjego towarzystwa, miała do wyboru dwoje innych drzwi, znajdujących się po przeciwnych stronach korytarza. Pchnęła te z prawej i - ku jej uldze - ustąpiły. Błyskawicznie zamknęła je za sobą, przekręciła klucz w zamku i dopiero teraz poczuła się w miarę bezpieczna.

Wyplątała wczepione w koronkę pazurki kota, ostrożniej obchodząc się ze zwierzątkiem niż ze swoją sukienką. Mgiełka z wyraźnym zadowoleniem zeskoczyła na miękki dywan, wybrała nasłonecznione miejsce i zaczęła pracowicie lizać zmierzwione futerko.

Megan, nieco uspokojona co do stanu kota, rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w przytulnie urządzonej kajucie, całkowicie wyłożonej drewnem, z którego ciepłą barwą harmonizował złocisty połysk mosiężnych detali. Na ścianach wisiały olejne obrazy przedstawiające różne rodzaje statków, barek i holowników. Na umeblowanie składał się stół z czterema krzesłami oraz przykryta granatowym kocem koja. Na oparciu jednego z krzeseł wisiała długa kurtka z dystynkcjami kapitana. Na ten widok jej myśli w naturalny sposób skierowały się ku niemu.

Zaskoczył ją jego widok. Spodziewała się jowialnego jegomościa z siwą brodą i tryskającymi humorem oczami, a zamiast tego ujrzała młodego człowieka, czarnowłosego, bardzo wysokiego, o przenikliwym spojrzeniu. Nie było w nim nawet śladu jowialności, za to emanował z niego głęboki spokój i jakaś wewnętrzna moc. Megan uświadomiła sobie nagle, że nie bez powodu wpatrywała się w jego niebieskie oczy, szukając pomocy - i znalazła ją właśnie u tego obcego człowieka. To jego postawa dała jej siłę, by zrobić to, co zrobiła.

A tak mało brakowało, by podpisała cyrograf... Inaczej nie potrafiła tego teraz nazwać. Omal nie wyszła za skończonego... Właściwie nie wiadomo, jakie słowo należałoby tu wstawić. W żadnym języku nie znalazłoby się adekwatne określenie dla kogoś takiego!

Szkoda, że nie zaczęła myśleć wcześniej. Jednakże presja ze strony rodziny była zbyt silna i okres narzeczeństwa zbyt krótki, w dodatku Robert wydawał się taki zakochany i taki szlachetny... Przecież nikt mu nie kazał wspierać finansowo szpitala, w którym pracowała, zrobił to z własnej inicjatywy. Nic dziwnego, że ufała mu bez zastrzeżeń.

Dzwonek alarmowy zadźwięczał w jej głowie dopiero przed paroma godzinami, gdy narzeczony zażądał spisania intercyzy - a raczej, by podpisała tę, którą już miał przygotowaną. W pierwszej chwili pomyślała, że to żart. Przecież małżeństwo opiera się na miłości i wzajemnym zaufaniu, więc po co kontrakty, umowy i zabezpieczenia, jakby miało się do czynienia z partnerem w interesach? Co gorsza, właśnie nie miała być jego partnerem w interesach, dokument stwierdzał to wyraźnie. Nie miała też żadnego prawa do dzielenia z nim majątku, w razie rozstania otrzymałaby tylko to, co wniosła do związku.

Jak mogłam podpisać coś takiego, pomyślała ze zgrozą i pospiesznie usiadła na krześle, gdyż nogi się pod nią ugięły. Jak mogłam się okazać tak potwornie naiwna? Proszę, tak kończy kobieta, która chce się oprzeć na mężczyźnie, nie ufając we własne siły. Oto, do czego prowadzi słuchanie innych. Ale od tej pory zacznę ufać własnym osądom.

Buńczucznie uniosła głowę. Niedługo ją tu znajdą i spróbują ponownie przekabacić na swoją stronę. No, to bardzo się zdziwią! Niech tylko tu przyjdą!


ROZDZIAŁ DRUGI

Na statku wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało, jednakże niemal każdy widział co innego i w rezultacie między gośćmi krążyły najróżniejsze wersje wydarzeń. W prywatnym rankingu Vermonta na pierwszym miejscu plasowała się ta wersja, według której Robert bohatersko wskoczył do wody ratować tonącą kotkę, wrzuconą tam mściwie przez Megan za uszkodzenie sukienki.

Zaledwie wydał rozkaz podniesienia kotwicy, opuszczenia malowniczej zatoczki i zawrócenia do Portlandu, gdy dopadła go rodzinka niedoszłej panny młodej - postawny i raczej otyły mężczyzna koło pięćdziesiątki oraz kobieta, która bez wątpienia musiała być kiedyś prawdziwą pięknością.

- Czy moja córka zwariowała?! - wykrzyknęła, nie zawracając sobie głowy przedstawianiem się. - Rzucić tak nadzianego faceta? Ale nie chce nas słuchać, zamknęła się tam na górze i tylko powtarza, że nic z tego. Och, mówię panu, gdyby jej ojciec żył, to przemówiłby jej do rozumu. - Zwróciła się do swojego brata: - Mój George był dokładnie taki sam jak Robert, prawda?

- No, są trochę podobni. Nie martw się, ona szybko zacznie żałować i zmieni zdanie. - Mężczyzna wyciągnął potężną dłoń w stronę Vermonta. - Pan pozwoli, Adrian Haskell, wuj Megan.

Pani Morison najwyraźniej nie miała ochoty tracić czasu na zbędne uprzejmości.

- Nie wie pan, gdzie jest nasz biedny Robert?

- Na dole - odparł raczej sucho kapitan, który nigdy nie angażował się emocjonalnie w scysje innych ludzi, ale tym razem wyjątkowo zirytowała go postawa tych dwojga. Dobra, nic mu do tego, jeśli chcą się wygłupiać i brać stronę nie tej osoby, co trzeba, to ich sprawa...

Gdy wreszcie poszli, ruszył na górę, przy czym oczywiście dopadła go pani Colpepper, która już od dłuższego czasu czekała, aż zostanie sam.

- Ponosi pan całkowitą odpowiedzialność za ten skandal - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Mówiłam, żeby nie trzymać tu tego kota, no i proszę! Pan Winslow chce podać nas do sądu! Zaczynam się zastanawiać, czy nie złożyć wymówienia. Ciekawe, skąd pan weźmie nową asystentkę? - spytała z przekąsem.

- Porozmawiamy o tym jutro - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Na razie proszę nie wpuszczać nikogo na górę, zanim nie dowiem się, jakie są zamiary panny Morison.

- Z całą pewnością nie zamierzam zabraniać narzeczonemu...

- Zwłaszcza jemu - uciął i zostawił ją stojącą u dołu schodów z otwartymi ustami i wyrazem świętego oburzenia w oczach.

Na samej górze, oprócz mostka, znajdowały się dwie kabiny, w tym jedna jego własna. Otworzył drzwi po lewej stronie, prowadzące do biura asystentki. Nikogo. Drugie zastał zamknięte, więc spokojnie sięgnął do kieszeni po klucz. Dopiero gdy go nie znalazł, przypomniał sobie, że zostawił go w kurtce, a kurtkę w kajucie... Nie pozostało mu nic innego, tylko zapukać.

- To ja, kapitan - odezwał się surowo. - Proszę otworzyć.

- Proszę mnie zostawić samą.

- Mam na pokładzie ponad setkę ludzi, którzy chcą panią zobaczyć.

- Ale ja nie chcę widzieć ich!

- To niech pani porozmawia tylko ze mną. Cisza. Długa cisza.

- A jest pan sam? - spytała z wahaniem.

- Na razie tak - odparł, kładąc nacisk na „na razie". Westchnienie.

- A czy nie mógłby pan zawrócić do portu, wysadzić ich na brzeg i pozwolić mi tu zostać do tej pory? - spytała błagalnym tonem, lecz kapitan pozostał nieugięty.

- Może i mógłbym, ale nie widzę powodów, dla których miałbym to zrobić.

Upłynęło kilka długich chwil, po czym drzwi uchyliły się nieco, a w nich pojawiła się panna Morison - z zaczerwienionymi od płaczu oczami i w poszarpanej, poplamionej krwią sukience. Kwiaty częściowo wysunęły się z potarganych włosów i smętnie zwisały jej nad uchem. Jednak nic nie mogło zmienić faktu, że John Vermont miał przed sobą piękną kobietę. Jego spojrzenie przesunęło się po lekko kręcących się jasnych włosach przez wysokie kości policzkowe ku ślicznie wykrojonym ustom. Aż się prosiły, żeby je całować...

Chłopie, czyś ty oszalał, zganił się w duchu. Co też ci chodzi po głowie?

Pospiesznie odwrócił wzrok od jej warg, a wtedy jego spojrzenie padło na jej ramię.

- Ma pani poranioną rękę. Proszę ze mną, w sąsiedniej kabinie jest apteczka. Zaraz to opatrzę.

- Dziękuję, ale nie widzę takiej potrzeby. Spróbował z innej strony.

- Pani matka przestraszy się, gdy zobaczy panią w takim stanie. Pewnie zaraz przyjdzie tu z pani narzeczonym...

- Nie chcę więcej widzieć tego człowieka - oznajmiła z zaskakującą energią. - To łajdak - skwitowała krótko.

Zdziwił się. Czy to możliwe, żeby dopiero teraz zorientowała się, za jakiego człowieka chciała wyjść? Ech, sam diabeł nie dojdzie, co kobieta naprawdę myśli.

- Panno Morison, rozumiem, że przeżywa pani stres, ale...

- Nie - powiedziała, zanim dokończył. - Myślałam, że potrafię stawić im czoło, ale pomyliłam się. Wiem, że to tchórzostwo z mojej strony, ale nie mam siły teraz walczyć z nimi wszystkimi. - Jej oczy zaszkliły się łzami. - Potrzebuję trochę czasu, żeby dojść do siebie. Proszę im to przekazać, dobrze? - dodała przepraszającym tonem i cicho zamknęła drzwi.

Z furią walnął pięścią o udo.

- Do diabła z tymi ślubami! - warknął pod nosem.

Z posępną miną skierował się z powrotem, postanawiając w duchu, że nie chce mieć więcej do czynienia z urządzaniem takich szopek. Owszem, firma nadal będzie prosperować, gdyż pomysł okazał się całkiem dochodowy, ale on pozostanie tylko właścicielem. Do udzielania ślubów zatrudni jakiegoś innego kapitana.

Mniej więcej godzinę później przestał bronić rozwścieczonemu panu młodemu dostępu do panny Morison. Miała trochę czasu do namysłu, może więc zmieniła zdanie i zgodzi się wyjść, a on wtedy odzyska swoją kabinę...

- Meg, wpuść mnie. porozmawiajmy - przekonywał Robert pieszczotliwym głosem.

- Nie.

Stojący nieopodal kapitan pokiwał głową z niechętnym podziwem. Chociaż zależało mu na tym, żeby wreszcie móc zamknąć się u siebie i mieć choć chwilę spokoju, musiał przyznać, że zaczęła mu imponować stanowczość tej kobiety. Jej postawa źle wróżyła temu zarozumiałemu bubkowi... Naraz uzmysłowił sobie, że źle wróżyła. również jego drzwiom, które chyba trzeba będzie w końcu wysadzić, by dostać się do środka.

- Meg, zachowujesz się jak małe dziecko, które nabroiło, przestraszyło się i wlazło w mysią dziurę. Wiesz o tym przecież - argumentował Winslow, przybierając uspokajający, nieco wyrozumiały ton, właśnie taki, jakim dorosły zwraca się do nic nie rozumiejącego malucha. - Przynosisz wstyd mnie i twojej rodzinie. I to przez jakiegoś głupiego kocura. Przecież nic się nie stało. Wspaniały, dzielny kapitan uratował go, więc o co tyle krzyku? Otwórz i pogadajmy jak ludzie.

John impulsywnie zacisnął dłoń w pięść i mało brakowało, by skoczył i dał temu draniowi w zęby - za obrażanie kobiety, pogardliwy stosunek do zwierząt oraz drwienie z niego samego. Ponownie jednak powtórzył sobie, że to wszystko nie jego sprawa i że nie powinien się angażować.

Tymczasem dobiegł go cichy odgłos oddalających się kroków, co oznaczało, że panna Morison odeszła od drzwi, kończąc w ten sposób rozmowę. Robert odwrócił się i podszedł do kapitana, mierząc go nienawistnym spojrzeniem.

- Podobno jesteś pan właścicielem tej krypy?

Skinął głową, myśląc przy tym, że ten człowiek zmieniał się jak kameleon w zależności od tego, z kim miał do czynienia i co chciał osiągnąć.

- Otwórz więc pan te drzwi, chyba masz pan klucz? John uśmiechnął się.

- Tak się składa, że zostawiłem go w kabinie.

- To wyłam pan zamek!

- I co? Może jeszcze mam wyciągnąć tę damę za włosy? A potem zakuć ją w dyby? Albo powiesić na rei? - naigrawał się John.

Zauważył z satysfakcją, że przynajmniej raz ten zarozumiały goguś na chwilę zapomniał języka w gębie.

- Czekaj, Vermont, doigrasz się - syknął wreszcie. Odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się i dodał z pogróżką w głosie: - Mam przyjaciół na wysokich stanowiskach.

- Pan w ogóle ma jakichś przyjaciół? - zdziwił się uprzejmie.

Megan zaciągnęła zasłony, by dodatkowo odizolować się od świata i zapaliła światło. Dopiero wtedy zauważyła swoje odbicie w lustrze. Nie zastanawiając się ani przez moment, zdarła z siebie znienawidzoną sukienkę i z furią wyszarpnęła z włosów te idiotyczne kwiaty. Z odrazą cisnęła to wszystko na podłogę, po czym weszła do łazienki, by doprowadzić się trochę do porządku.

W bezlitosnym blasku świetlówki ujrzała zaczerwieniony od płaczu nos, spuchnięte powieki i błędny wzrok. Może Robert miał rację? Może po prostu zareagowała jak histeryczka? Może naprawdę przesadziła?

Poprawiła włosy i zmyła rozmazany makijaż, cały czas bijąc się z myślami. Gdy jednak jej spojrzenie padło na czerwone szramy na ramieniu, wszelkie wątpliwości znikły w mgnieniu oka.

Przemyła rany i wyjrzała przez bulaj. Bez wątpienia zbliżali się do portu, już było widać nabrzeże. Istniała więc szansa, że kapitan spełni jej prośbę, wysadzi wszystkich na brzeg i oszczędzi jej - przynajmniej na jakiś czas - bolesnych rozmów z rodziną i byłym narzeczonym.

Wróciła do kabiny i spojrzała po sobie bezradnie. Ma tak chodzić w samej bieliźnie i pończochach? O ponownym założeniu sukni ślubnej nawet nie mogło być mowy. Naraz jej wzrok padł na kapitańską kurtkę. Lepsze to niż nic, zdecydowała Megan i włożyła ją.

Okazała się na nią sporo za duża, sięgała jej za kolana, a rękawy musiała podwinąć, gdyż zakrywały jej całe dłonie. Gdy zapięła guziki, poczuła się nagle dziwnie bezpiecznie - jakby ktoś wziął ją w objęcia, zapewniając jej opiekę i bezpieczeństwo. Postawiła kołnierz, bezwiednie przy tym wdychając unoszący się z materiału korzenny zapach wody kolońskiej.

Przez ten cały czas zza drzwi dobiegały ją błagania i perswazje różnych osób, lecz ignorowała je twardo. Na przemian proszono ją i grożono, przymilano się i odwoływano się do jej rozsądku, apelując, by wreszcie zaczęła się zachowywać jak dorosła osoba, a nie jak dziecko.

- Właśnie zaczęłam - szepnęła sama do siebie w zamyśleniu.

John Vermont jeszcze nigdy nie czuł takiej ulgi po powrocie do portu jak teraz. Ale też nigdy dotąd nie miał za sobą równie wyczerpującego rejsu. Sztormy i huragany wydawały mu się dziecinną igraszką w porównaniu z piekłem, jakie przed dwoma godzinami rozpętało się na pokładzie jego statku.

Gdy „Ruby Rose" bezpiecznie zacumowała przy nabrzeżu, puścił ster i zdjął rękawiczki, by schować je do niewielkiej szafki. Otworzył ją i dopiero wtedy uprzytomnił sobie, że przecież cały czas miał dostęp do zapasowych kluczy do swojej kabiny. Zdjął je z haczyka, ze śmiechem podrzucił wysoko w powietrze i złapał zręcznie. Nieproszona sublokatorka wreszcie przestanie się u niego szarogęsić...

Niezmordowana pani Colpepper czaiła się za drzwiami sterówki i dosłownie napadła na niego, gdy tylko wychynął na korytarz.

- Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy nie rzucić tej pracy. Jak sobie pomyślę, ile czasu zmarnowałam, przygotowując tę ceremonię... - rozległ się jej jazgotliwy głos.

Kapitan miał serdecznie dość tej upiornej kobiety, ale pech chciał, że była mu potrzebna na statku.

- Rozumiem. Mówiłem już jednak, że porozmawiamy o tym jutro. - Wykręcił się i uciekł na dolny pokład, gdzie właśnie powinno było się odbywać przyjęcie weselne.

Zabrał z jednego ze stołów butelkę szampana oraz półmisek z homarami i tak wyposażony udał się z powrotem na górę. Zapukał do drzwi swojej kabiny, lecz odpowiedziało mu tylko zachęcające miauknięcie. Skorzystał więc z zapasowego klucza i wszedł do środka.

Ku swemu zaskoczeniu ujrzał Mgiełkę wygodnie przytuloną do boku panny Morison, która spała na jego własnej koi, w jego własnej kurtce. Kątem oka dostrzegł porzuconą na podłodze sukienkę, ale wolał przyglądać się jej właścicielce - zgrabnym nogom, unoszącej się w miarowym oddechu piersi, rozsypanym wokół twarzy włosom, długim rzęsom, które rzucały cienie na policzki, rozchylonym wargom...

Ponownie ogarnęło go przemożne pragnienie, by poznać ich smak. Wyobraził sobie, jak klęka przy niej i budzi ją pieszczotliwymi pocałunkami, jak bierze ją w ramiona, jak ona podnosi powieki i jak patrzy na niego...

Gwałtownie potrząsnął głową. Oprzytomniej, stary! Co też ci do łba strzeliło? Odwrócił się więc plecami i postawił na stole przyniesiony prowiant. Następnie wyjął z szafki kieliszki, talerze, sztućce oraz serwetki, a w końcu nalał sobie nieco szampana i wygodnie wyciągnął się na krześle, nieuchronnie powracając spojrzeniem do uroczego widoku. Do diaska. Megan Morison była równie śliczna jak uparta. Wiedział, że właściwie nie powinien się tak gapić, ale nie miał ochoty jej budzić. Prawdę mówiąc, obawiał się kolejnych kłopotów.

Już zmierzchało, gdy Megan się wreszcie poruszyła. Jej powieki uniosły się leniwie, a na ustach pojawił się uśmiech, gdy spostrzegła przytulone do niej zwierzątko. Vermont wiedział, że powinien uprzytomnić jej, że nie jest już sama, ale zachowywała się tak rozkosznie, że nie odmówił sobie przyjemności przyglądania się, jak Megan przeciąga się z lubością niczym kotka.

Wreszcie spostrzegła go. Oprzytomniała w jednej chwili i zerwała się z koi.

- Pożyczyłam sobie pańską kurtkę, bo musiałam się w coś przebrać - wyjaśniła skrępowana. - Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciw temu?

- Nie. Bardziej w tym pani do twarzy niż w tym białym fru - fru... - Naraz ugryzł się w język, gdyż zauważył, iż w jej oczach pojawiły się łzy. Pospiesznie chwycił półmisek i wyciągnął go w jej stronę. - Proszę, może pani coś zje?

- Nie cierpię homarów - chlipnęła, wycierając oczy rękawem swojej, to znaczy jego, kurtki.

- Ale to z pani własnego wesela... - zająknął się. - Eee, no prawie wesela - sprostował gorączkowo, gdyż ta uwaga wywołała prawdziwą fontannę łez.

Zerwał się w miejsca i podał Megan płócienną serwetkę. Osuszyła twarz i opadła na krzesło.

- To Robert uparł się przy homarach, ja nie miałam nic do gadania - jęknęła. - A właściwie, gdzie oni są?

- Poszli sobie.

- Wszyscy?

- Tak. Wysadziłem ich przy głównym molo, jakiś kilometr stąd, teraz jesteśmy w stałym doku „Ruby Rose". Aha, pani matka kazała powtórzyć, że może pani nocować u niej. Musiałem obiecać w pani imieniu, że pojedzie pani do domu.

Megan rozszlochała się ponownie.

- Na śmierć zapomniałam... Wynajmowałam mieszkanie, ale wyprowadziłam się, bo przecież miałam zamieszkać z Robertem...

- Jeszcze nic straconego - wtrącił, lecz ona z uporem pokręciła głową.

Stłumił westchnienie i zastanowił się, jak by tu dyplomatycznie dać jej do zrozumienia, żeby sobie poszła. Coraz bardziej zaczynało mu zależeć na tym, by ta półnaga ślicznotka zeszła mu z oczu. Należała do innego faceta, więc po kiego diabła robiła mu coraz większy apetyt? Była niczym cudze konto w banku - budzące pożądanie i absolutnie niedostępne. ..

- Robi się późno - zauważył od niechcenia. - Wysłałem kogoś do tego salonu, gdzie dziś panią przygotowano do ślubu, i oddali pani ubranie. Znajdzie je pani w kabinie po przeciwnej stronie korytarza. Proszę iść się przebrać, a ja zadzwonię po taksówkę.

- Kiedy ja nie mam dokąd iść - szepnęła przez łzy. Pociągnął spory łyk szampana i spojrzał na nią badawczo.

- Ale pani matka...

- Nic pan nie rozumie. - Wstała i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju. - Ona uważa, że Robert to ósmy cud świata! Nie da mi spokoju, dopóki nie przekona mnie, jaką głupotę zrobiłam. Nie mam teraz siły wysłuchiwać jej kazań.

Uprzytomnił sobie nagle, że nie spuszcza spojrzenia z jej nóg. Czym prędzej podniósł wzrok wyżej - to znaczy, tam też nie powinien patrzeć - więc jeszcze wyżej - nie, tylko nie na usta - tak, chyba najbezpieczniej będzie patrzeć jej w oczy.

- No, a pani wujek? - podpowiedział pospiesznie.

- Gdyby nie pieniądze Roberta, interesy wujka Adriana byłyby w opłakanym stanie. Zrywając zaręczyny, odcięłam wujka od pomocy finansowej. Musi być na mnie wściekły, nie mogę mu się pokazać na oczy w tej sytuacji.

- A przyjaciele?

- Czy pan nie rozumie, że wszyscy uwielbiają Roberta? Przystojny, bogaty, wykształcony, obyty w świecie... Czego więcej chcieć?

Tak, jak myślał - facet omamił ją pieniędzmi. Przypomniało mu to Betsy - jego pierwszą miłość i byłą żonę. Wyszła za niego, skuszona stanem jego konta bankowego, ale nie minęło nawet pół roku, kiedy znudziła się nim, a zwłaszcza jego zasadami i poważnym stosunkiem do pracy. Zaczęła sobie szukać nowych podniet...

Rozwiodła się z nim dwa lata temu, oskubawszy go niemal doszczętnie ze wszystkiego, ponieważ John nie zamierzał walczyć o pieniądze z kobietą, którą wciąż jeszcze kochał. Dopiero przed paroma miesiącami dotarło do niego, że nie powinien rozpaczać z powodu utraty Betsy, lecz cieszyć się że udało mu się od niej uwolnić. W każdym razie - nigdy więcej.

- Niechże pan coś wreszcie powie - odezwała się panna Morison, zakłopotana jego przedłużającym się milczeniem. - Czy pan też uważa, że głupio dziś postąpiłam?

- Ujmijmy to tak - powiedział z namysłem. - Gdyby pani nie wyrzuciła go za burtę, to sam bym to zrobił. Nie był wart, żeby chodzić po moim statku.

Obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- Dziękuję. Cieszę się, że ktoś jest po mojej stronie...

- Naraz coś jej przyszło na myśl. - Chwileczkę! Powiedział pan, że to pański statek? Jest pan więc właścicielem tej firmy i nie straci pan przeze mnie pracy? - W jej głosie zabrzmiała niekłamana ulga.

Miło mu było słyszeć, że w tym całym zamieszeniu zatroszczyła się również o niego, a nie myślała tylko i wyłącznie o sobie, co przecież byłoby całkiem naturalne w jej sytuacji.

- Proszę się nie martwić, pan Winslow nic mi nie zrobi. Nie wylecę na bruk.

- Dobrze panu. Ja nie mam nawet pracy - wyznała drżącym głosem. - Pracowałam w szpitalu, ale odeszłam przed dwoma tygodniami. Po pierwsze, wychodziłam za Roberta, więc nie potrzebowałam zarabiać pieniędzy, po drugie, sądziłam, że będę mu pomagać w jego pracy. Dopiero dziś rano okazało się, że on nawet nie myśli o partnerstwie i że nie zamierza mnie dopuszczać do swoich spraw! I co ja mam teraz ze sobą zrobić? - zakończyła z jękiem rozpaczy.

John nie odpowiedział, tylko w zamyśleniu potarł brodę dłonią. Właściwie nie rozumiał, nad czym się zastanawiał. Przecież to jej problem, nie jego, w końcu był kapitanem statku, a nie psychologiem w poradni złamanych serc.

- Może jechać do hotelu? - zaproponował. Westchnęła ciężko, a jej drobna sylwetka przygarbiła się

pod niewidocznym ciężarem.

- Nie mogę sobie na to pozwolić. Chyba jednak muszę pojechać do mamy - zdecydowała, sprawiając mu tym niebotyczną ulgę. Wyglądało na to, że wreszcie uda mu się pozbyć kłopotu. Ucieszył się aż tak bardzo, że zaproponował bez namysłu:

- W takim razie podwiozę panią. I tak jadę do siebie, więc nie zrobi mi różnicy, jeśli trochę nadłożę drogi.

Zaskoczona, rozejrzała się po przytulnie urządzonej kabinie.

- To pan tu nie mieszka? Czasem zdarza mi się tu przenocować, ale nic poza tym.

Muszę urządzać dom nad rzeką, jakąś godzinę jazdy stąd. te codzienne dojazdy są trochę męczące, ale mam nadzieję znaleźć kogoś, kto by dowodził statkiem. Sam zadowoliłbym się rolą właściciela.

- W takim razie to bardzo miło z pana strony, że choć musi pan jechać taki kawał drogi, to jeszcze chce mnie pan podrzucić do domu. Tylko machnął ręką.

- Nie ma sprawy. Wiem, że jest pani zmęczona i smutna i że ten dzień miał zupełnie inaczej wyglądać...

Jej wargi znów zaczęły podejrzanie drżeć, co uświadomiło mu że ponownie palnął piramidalną głupotę. Po kiego diabła wspominał ten nieszczęsny ślub? Skonfundowany, naprędce wymyślił jakieś usprawiedliwienie i pospiesznie opuścił kajutę.

- Same kłopoty z tymi kobietami. Psiakość, trzeba było jednak zadzwonić po taksówkę - mruknął ze złością, gdy znalazł się na korytarzu. - Miałbym teraz święty spokój.

Mgiełka, która wyskoczyła tuż za nim, otarła się o jego nogi i miauknęła głośno, co zabrzmiało tak, jakby w pełni zgadzała się z jego zdaniem.


ROZDZIAŁ TRZECI

- Wiem, że spieszy się pan do domu, ale jestem strasznie głodna. Właściwie od czterech dni nic nie jadłam. To z nerwów - wyznała z pewnym zawstydzeniem. - Ale gdybyśmy mogli na moment przystanąć, o, tam. - Wskazała na przydrożną restaurację dla zmotoryzowanych.

Kapitan Vermont skinął głową, zatrzymał swojego wysłużonego jeepa przed uśmiechniętą twarzą kolorowego klowna i opuścił szybę w drzwiach - zwyczajnie, kręcąc korbką. Natychmiast stanęło jej przed oczami srebrzystopopielate BMW i Robert, który opuszczał szybę nonszalanckim dotknięciem jakiegoś przycisku. Oczywiście nigdy w takim miejscu jak to. Jej były narzeczony prędzej by umarł, niż pokazał się wśród zwykłych śmiertelników. O, nie, Robert Winslow nie pospolitował się z motłochem!

- Co pani zje?

Omal nie rzuciła mu się na szyję z wdzięczności za to pytanie. Robert nigdy nie pytał jej, tylko zamawiał to, co jego zdaniem było zdrowe, niskokaloryczne i dające energię. W dodatku cały czas tłumaczył jej, że powinna, biorąc z niego przykład, dbać o siebie, uprawiać jogging, ćwiczyć na siłowni... Ciekawe, że nigdy nie wspomniał o pływaniu, pomyślała mściwie i w jej oczach błysnęła przekora.

- Hamburgera. Podwójnego. I koktajl owocowy. I frytki - wyrecytowała, przypominając sobie uwagi Roberta na temat niezdrowego odżywiania.

Vermont bez słowa komentarza powtórzył jej zamówienie do otwartych ust klowna, skąd po chwili odezwał się głos, proszący o przygotowanie odpowiedniej kwoty i podjechanie do znajdującego się nieopodal okienka. Megan otworzyła portmonetkę i spojrzała na jedyny banknot, jaki jej został. Jej ostatnie dwadzieścia dolarów.

- A pan nic nie chce? Ja stawiam - zaproponowała wspaniałomyślnie.

- Dziękuję, nie jestem głodny - odparł, biorąc od niej pieniądze. Po chwili podał jej resztę oraz papierową torbę z jedzeniem.

Gdy ruszyli, zauważyła, że lekka mżawka niemal niepostrzeżenie przeszła w silny deszcz, z którym wycieraczki samochodu ledwo dawały sobie radę. Megan smętnie pokiwała głową. Pod tym względem chyba nic nie mogło się równać z Oregonem - tu jak padało, to już padało. Wzdrygnęła się. Było ciemno, mokro, zimno, nieprzyjemnie... Gdyby nie wypchnęła Roberta za burtę, siedziałaby teraz w samolocie niosącym ją w kierunku słonecznych australijskich plaż...

Nie, kochana. Nie siedziałabyś. Siedzielibyście oboje, a to wielka różnica. I pewnie nawet nie miałabyś pojęcia, do jakich świństw ten człowiek jest zdolny. Ten człowiek. Twój mąż.

Zrobiło jej się słabo na myśl, jak mało brakowało, by zmarnowała sobie życie, poślubiając kogoś takiego. W jej uszach ponownie zabrzmiały oskarżycielskie słowa Roberta. Jak on śmiał? Powiedział to tak, że wszyscy musieli sobie pomyśleć, że brała od niego pieniądze, a przecież prawda wyglądała zupełnie inaczej! Owszem, wręczał jej czeki opiewające na całkiem spore sumy, ale wyłącznie dlatego, że Megan pracowała dla szpitalnej fundacji zbierającej środki na budowę nowego centrum rehabilitacyjnego.

Nie prosiła też Roberta, by ratował skórę wuja Adriana, więc nie miał prawa czynić jej wyrzutów z tego powodu. To była jego własna decyzja, niech teraz nie udaje, że jej rodzina oskubała go z pieniędzy!

W rzeczywistości Megan wyszła na tym narzeczeństwie fatalnie również pod względem finansowym. Mama zaklinała ją na wszystkie świętości, by nie przyniosła Robertowi wstydu, więc w końcu wydała swoje oszczędności na niezwykle kosztowną suknię ślubną. Gorzej. Oszczędności okazały się niewystarczające, żeby zapłacić za kompleksową obsługę w renomowanym centrum ślubnym, które zapewniało strój, dodatki, makijaż i fryzurę. Musiała wziąć kredyt w banku. Niewielki, ale jednak.

Gdy tak teraz ponuro rozważała swój związek z Robertem, z coraz większą oczywistością nasuwał się wniosek, iż przez cały ten czas zachowywała się jak marionetka pociągana za sznurki. Ciągle się na wszystko zgadzała - na przejęcie jego stylu życia, z dietą włącznie, na szybki ślub, choć znali się dość krótko, na luksusowe wesele przeznaczone głównie dla jego rodziny i przyjaciół, a nawet na podpisanie upokarzającej umowy przedślubnej.

Chyba zgłupiała doszczętnie.

Chyba? Z całą pewnością, skorygowała ponuro. Przestałam samodzielnie myśleć, bo mi woda sodowa uderzyła do głowy, gdy ktoś tak przystojny i zamożny jak Winslow zaczął mi czynić awanse. Wydawało mi się, że trafił mi się książę z bajki!

Nigdy więcej, przysięgła sobie w myślach. Zacznę wszystko od nowa. Uporządkuję moje życie, ale po swojemu. Nikt więcej nie będzie mi mówił, co mam robić. I nikt więcej nie zawróci mi w głowie. Kobieta może się doskonale obejść bez mężczyzny!

- Słucham?

Z wrażenia upuściła torebkę z jedzeniem i część frytek wysypała jej się na kolana. Nie miała pojęcia, w którym momencie zaczęła myśleć na głos i czy mówiła na tyle wyraźnie, że kapitan zrozumiał jej słowa.

- Nic takiego - wymruczała pospiesznie. - O, już prawie jesteśmy na miejscu. Teraz niech pan skręci w lewo... Jeszcze kawałeczek... To będzie ten biały dom po prawej i... Niech się pan nie zatrzymuje! - wykrzyknęła nagle, gdy akurat zaczął zwalniać.

Posłał jej zdumione spojrzenie.

- Ależ, panno Morison...

- Nie widzi pan tego szarego samochodu? Robert jest tutaj! Jedźmy stąd! - błagała, gdyż właśnie dostrzegła przez okno znajomą sylwetkę.

Jej były narzeczony stał w salonie ze szklaneczką w dłoni. To znaczy, że po tej całej historii matka nadal podejmowała go jak mile widzianego gościa. Poczuła się zdradzona. Mama do upadłego trzymała stronę Roberta!

Vermont skręcił w wąską boczną uliczkę i zatrzymał się w cieniu wysokiego drzewa, które osłaniało ich przed zimnym światłem lamp. Zgasił silnik i odwrócił się do niej.

- I co teraz? - spytał chłodno.

Nerwowo spojrzała przez ramię, by sprawdzić, czy aby na pewno nikt się nie zorientował, że to ona siedziała w samochodzie, który przed chwilą przejechał przed jej rodzinnym domem. Nonsens, przecież ani mama, ani Robert nie znali wozu kapitana Vermonta, nie mogli się więc niczego domyślić. Tym niemniej przez chwilę rozglądała się z przestrachem. Dookoła nie było żywej duszy. Deszcz padał nieustannie, bębniąc o dach nad ich głowami.

- I co teraz? - powtórzył. - Oni czekają na panią.

Megan kurczowo splotła dłonie i wzięła głęboki oddech, by się choć trochę uspokoić.

- Gotowa?

- Na co?

- No, żeby iść do nich. Niemal podskoczyła na miejscu.

- Nigdy w życiu! - wykrzyknęła histerycznie.

Co ona miała teraz zrobić? Co miała zrobić? Z całej siły zatęskniła za swoim wynajętym mieszkaniem, którego się tak lekkomyślnie pozbyła. Mogłaby teraz skulić się pod kołdrą i płakać w poduszkę, ile wlezie. Na pewno by jej choć trochę ulżyło.

Miała znikome szanse na znalezienie noclegu za mniej niż piętnaście dolarów. Ale przecież nie będzie spała pod mostem...

- Czy może mnie pan zawieźć do wujka Adriana? - szepnęła cichutko. - To tylko kawałek stąd, naprawdę.

Nie odpowiedział. Pomyślała, że jest to potępiające milczenie, że kapitan Vermont ma jej już serdecznie dosyć i że nawet on jej nie rozumie. Ogarnęło ją tak dojmujące uczucie osamotnienia, że nie wytrzymała i łzy napłynęły jej do oczu a z gardła wyrwał się szloch.

Nagle poczuła, jak dwie silne dłonie ujmują ją za ramiona Podniosła zdziwiony wzrok na poważną twarz kapitana. Łagodnie przyciągnął ją do siebie, powoli otaczając ramionami. Megan była tak zgnębiona, że nie protestowała. Bezradnie oparła głowę na jego piersi. Jeden z guzików przy jego kurtce wbijał jej się w policzek, ale to nie miało znaczenia.

Vermont trzymał Megan bardzo lekko, bez śladu obcesowości i nieco niezdarnie poklepywał ją po plecach, co - o dziwo - zdawało się pomagać. Uspokajała się powoli. Zaczynała się czuć bezpiecznie w objęciach tego potężnego mężczyzny. Lekko pociągnęła nosem. Pachniał wiatrem. Na karku czuła ciepło jego oddechu. To było takie miłe.

Naraz w jej umyśle eksplodowała pewna myśl. Czy naprawdę chciała być kobietą, która przechodzi z rąk do rąk?! Wyprostowała się gwałtownie, a kapitan puścił ją natychmiast. Nie patrzyła na niego, lecz czuła jego spojrzenie na swojej twarzy.

- Dziękuję - szepnęła wreszcie.

- Nie ma za co.

- Nawet nie wiem, jak masz na imię - zauważyła z lekkim skrępowaniem, uznała jednak, że nie ma sensu nadal pozostawać przy oficjalnej formie.

- Jonathan, ale mówią mi John.

- John... - powtórzyła, oczywiście bez żadnej potrzeby.

- Czy już ci trochę lepiej?

- Tak. Niedługo zupełnie dojdę do siebie. Widzisz, ja zazwyczaj jestem bardzo opanowana, w ogóle nie zdarza mi się płakać, to tylko dzisiaj... Strasznie cię przepraszam.

- Nie, to ja przepraszam. Powinienem był zrozumieć, jak bardzo jesteś zestresowana. Oczywiście, nie ma potrzeby, żebyś teraz spotykała się z nimi na siłę. Jedziemy do twojego wujka. Gdzie on mieszka?

Z lekkim ociąganiem wyznała, że ładnych parę kilometrów stąd, ale na szczęście okazało się, że kapitan Vermont - to znaczy, John - i tak jechałby w tamtym kierunku. Musieli zawrócić na główną drogę, ale ponieważ nie miała ochoty ponownie przejeżdżać obok domu mamy, wybrała okrężną trasę, przez co stracili trochę czasu, lecz przynajmniej mniej się denerwowała.

Gdy zbliżali się do malutkiego, dość biednie wyglądającego domku na dalekich przedmieściach, wyminął ich szary samochód o smukłej sylwetce i zgrabnie zaparkował przy rozwalającej się bramie.

- Jedź dalej! - zażądała natychmiast Megan, przytomnie rzuciwszy okiem na rejestrację. Nie mogło być najmniejszych wątpliwości.

- Znowu? - jęknął.

- Powinnam była się domyślić. Robert nie znosi biernego czekania, woli działać. Skoro nie wróciłam do mamy, to szuka mnie w innych miejscach i jak zwykle nie spocznie, dopóki nie dopnie swego!

Przez parę minut jechali w milczeniu, wreszcie John zjechał na pobocze, wyłączył motor i ponownie zwrócił się do swojej kłopotliwej pasażerki:

- Nie możesz się ukrywać w nieskończoność.

- Wiem.

- W końcu będziesz musiała stawić im czoło. Nie ma sensu udawać, że obejdzie się bez tego - przekonywał.

Z desperacją spojrzała mu prosto w oczy.

- Zapewniam cię, że stawię im czoło i że powiem, co myślę o dalszych próbach kierowania moim życiem. Ale dlaczego akurat dzisiaj? Ja chcę tylko spędzić tę jedną noc w spokoju, a nie na awanturach. Czy ja naprawdę tak wiele wymagam?

- Właściwie nie - przyznał, stłumił ziewnięcie i zerknął na zegarek. - Hm, prawie północ. Megan, będę z tobą szczery. Lecę z nóg, a jutro muszę wstać o szóstej rano, jestem z kimś umówiony, potem jeszcze mam dwa śluby, muszę się choć trochę wyspać. Ale wiesz co? Mieszkam dwadzieścia minut drogi stąd, w ogrodzie stoi taki mały letni domek, bardzo porządny. Jest łazienka, jest piecyk, dam ci klucz, żebyś mogła się tam bezpiecznie zamknąć, a jak rano będę jechał do miasta, to zawiozę cię tam, dokąd tylko będziesz chciała. Co ty na to?

Spotkali się zaledwie przed paroma godzinami. Musiałaby zupełnie oszaleć, żeby pojechać do nieznajomego mężczyzny. Jednak z tym zupełnie obcym człowiekiem czuła się bezpieczniej niż ze swoim niedoszłym mężem. W dodatku jego dom jest ostatnim miejscem, gdzie Robert mógłby jej szukać.

- Dzięki. Myślę, że to rzeczywiście jedyne wyjście - zdecydowała, podnosząc wzrok.

Ku swemu nieopisanemu zdumieniu dostrzegła wyraz popłochu na jego twarzy. Wyglądało to tak, jakby on obawiał się bardziej niż ona!

Co za niedorzeczna myśl.

Niespełna pół godziny później otworzył przed nią drzwi swojego domu. Na spotkanie jak zwykle wybiegła Lily, piękny płowy labrador. Nieco podejrzliwie łypnęła na Megan, polizała dłoń Johna i machając ogonem, wyskoczyła na zewnątrz. żeby pomyszkować w ogrodzie.

- Wygląda mi to na kawalerskie gospodarstwo - oceniła Megan, rozejrzawszy się dookoła po dość surowym wystroju wnętrza. - Czyżby nie było żadnej pani Vermont?

- Była kiedyś, ale zmieniła zdanie.

- Och, przepraszam.

- Nie ma za co, to ja się wygłupiłem. Jak widzisz, jeśli chodzi o zawieranie małżeństw, to mam jeszcze gorsze doświadczenia niż ty.

Natychmiast pożałował tej uwagi, gdyż jej śliczne oczy zalśniły podejrzanie. Kretyn.

Szybko podszedł do przesuwanych, całkowicie oszklonych drzwi, które prowadziły na taras i dalej do ogrodu. Gdy je odsunął, kompletnie mokra Lily wpadła z powrotem, otrząsnęła się energicznie, a potem wyciągnęła się na swoim legowisku przed kominkiem i utkwiła nieufne spojrzenie w Megan.

John zrobił to samo - to znaczy jeśli chodzi o spojrzenie, a nie o legowisko i otrząsanie się.

Co go podkusiło, by ją tu ściągnąć? Mało miał kłopotów Don Kichot się znalazł, psiakość! Zachciało mu się po rycersku ratować uciemiężoną białogłowę!

Nagle przypomniało mu się, jak ją trzymał w ramionach i zrobiło mu się jakoś dziwnie. Poddała mu się wtedy taka miękko... I włosy jej pachniały... Ale nie to spowodowało; że nagle zapragnął jej pomóc, choć zawsze starał się trzymać z dala od cudzych kłopotów.

Owszem, była naprawdę urocza, lecz nie to tak go ujęło, Mało ślicznotek chodzi po świecie? Nie, Megan miała coś więcej, coś, co mogło faceta przyciągnąć jak magnes. Wrażliwość. Dobre serce. A do tego nie stosowała gierek, tylko mówiła wprost, co myśli. A gdy już powiedziała, to trzymała się tego, nie było w niej ani śladu tej okropnej kobiecej niekonsekwencji i nieznośnego braku zdecydowania. Nie kaprysiła. I wypchnęła Winslowa za burtę! I to dwa razy.

Co za kobieta! Nic dziwnego, że zdecydował się jej pomóc.

Zmusił się, by odwrócić od niej wzrok. Do diabła, wcale nie chciał na nią patrzeć. Ani o niej myśleć. Po odejściu Betsy zastanawiał się nieraz, czy jeszcze kiedyś będzie miał ochotę związać się z kobietą. Teraz już wiedział, że tak, że mimo wszystko kiedyś spróbuje. Oczywiście nie z tą. To była tylko nieznajoma, której zdecydował się pomóc, nic ponadto. Dlatego nie było sensu za dużo o niej myśleć.

- Chcesz może coś zjeść albo napić się czegoś? - zaproponował, by przerwać przedłużające się milczenie.

- Szczerze mówiąc, lecę z nóg.

- Dobrze, pokażę ci, gdzie będziesz spać. - Zaprowadził ją na taras. - Weź sobie parasol, wisi na haku po twojej lewej stronie.

Megan otworzyła parasol, lecz trzymała go tak, by chronił ich oboje. Szybko przeszli alejką do domku w ogrodzie. Znajdował się w nim tylko jeden, za to całkiem obszerny pokój oraz łazienka. Powstał jako tymczasowe lokum Johna i Betsy, którzy potrzebowali gdzieś mieszkać, gdy John budował dla nich prawdziwy duży dom. Żona jednak opuściła go tak szybko, że nawet nie zdążyła przekroczyć progu nowego domu. Jej obecność wyczuwało się tylko tutaj, dlatego John właściwie w ogóle tu nie zaglądał.

Wszedł pierwszy, zapalił światło i włączył piecyk, a tymczasem Megan otrząsała parasol, stojąc na ganku.

- Wejdź - zaprosił ją do środka.

Gdy go mijała w wąskim przejściu, musnęła ramieniem jego tors. Było to przypadkowe, zupełnie niewinne dotknięcie, jednakże serce Johna chyba miało na ten temat inne zdanie.

Nagle poczuł się jak człowiek balansujący na brzegu wezbranej rzeki, spienionej, zdradliwej, pełnej wirów topieli...

- Tam masz łazienkę. W szafce znajdziesz czyste szczoteczki i ręczniki. Zaraz przyniosę ci dodatkowy koc, tu jest pioruńsko zimno - dodał pospiesznie, wycofując się na ganek.

- Słuchaj, ty musisz być całkiem zamożny - powiedziała nagle Megan. - Masz własną firmę, luksusowy parowiec, piękny dom... Nieźle.

Zmarszczył brwi.

- Nie narzekam - przyznał niechętnie. - Pójdę po ten koc.

Czyli jednak pierwsze wrażenie nie zmyliło go. Zwracała uwagę przede wszystkim na pieniądze. Jak to Winslow powiedział? Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie...

Proszę, czyli mądrze zdecydował, że nie powinien o niej myśleć.

Kuląc się w ulewnym deszczu, pobiegł do domu, znalazł ciepły pled i nie używaną flanelową piżamę, którą dostał od jednej z ciotek na Gwiazdkę i wrócił do Megan. Siedziała na łóżku, przeciągając się i ziewając niemal nieprzerwanie. Naprawdę musiała być wykończona, lecz tym niemniej wstała i uśmiechnęła się na jego widok.

Nagle poczuł, że jemu wcale nie chce się spać. Nic a nic.

- Przyniosłem ci piżamę. Jest zupełnie nowa.

- Dziękuję. Nie tylko za to. Za wszystko, John. Aha, przepraszam, ale pozwoliłam sobie zadzwonić do mamy. Nie chciałam, żeby się denerwowała.

- Słusznie.

- Oczywiście nie powiedziałam, gdzie jestem. Starannie rozpostarł pled na łóżku, z całej siły walcząc z różnymi obrazami, jakie nieposłuszna wyobraźnia zaczęła znienacka podsuwać mu przed oczy. Megan, z rozkosznie potarganymi włosami, leżąca tutaj, ubrana tylko w tę niebieską piżamę i wpatrzona w niego roziskrzonym wzrokiem... Dosyć tego!

- Wychodzisz?

Czy mu się zdawało, czy w jej głosie pojawił się ślad rozczarowania?

- Eee... - zająknął się. - Podobno jesteś zmęczona.

- Właśnie i boję się, że się rano nie obudzę. Mogłabym dostać budzik?

Na moment odjęło mu mowę. Przez chwilę zdawało mu się, że chciała, żeby z nią został, i choć na sto procent - no, na dziewięćdziesiąt procent, powiedzmy sobie szczerze - nie skorzystałby z tej propozycji, to jednak poczuł się lekko rozczarowany. Nie potrzebowała jego, tylko budzika!

- Zapukam rano i obudzę cię - zakomunikował sucho. - Dobranoc - oznajmił i stanowczo zamknął za sobą drzwi.

Tym razem nie biegł do domu, tylko szedł w tym paskudnym deszczu, traktując go jako coś w rodzaju naturalnego zimnego prysznica, który podobno dobrze robi na pewne rzeczy. A z pewnością przyda mu się taki prysznic, bo co i rusz zapominał, że ta obca kobieta zupełnie go nie interesuje.

Megan obudziła się sama, John nie musiał pukać. Sączące się przez żaluzje blade światło uświadomiło jej, że nastał kolejny dzień, najprawdopodobniej równie okropny jak wczorajszy. Wstała z westchnieniem i poszła do łazienki, starając się przy tym nie nadepnąć na przydługie nogawki piżamy.

Nieco półprzytomnie rozejrzała się dookoła - podłoga z różowego marmuru, ogromna wanna z hydromasażem, odrębna kabina prysznicowa, świetliki w suficie, umożliwiające kontemplowanie nieba podczas kąpieli... Czy ona w kółko musiała wpadać na facetów, którzy tarzali się w forsie? A może nie wszyscy oni byli tacy jak Robert, który próbował kupować ludzi?

Pewnie, że nie, pomyślała żartobliwie, by poprawić sobie humor. Robert zaczął od wręczenia mi czeku, a John od podania mi kota!

Gdy odświeżyła się i ubrała, wyszła na zewnątrz, ale nie od razu skierowała się do domu. Zauważyła, że posesja jest znacznie większa, niż sądziła w nocy i że wyłożone kamiennymi płytami patio jest wyjątkowo długie i kończy się tak jakoś dziwnie - jakby naturalnym skalnym murem niespełna metrowej wysokości. Podeszła, wyjrzała z ciekawością i na dobrą minutę zastygła w bezruchu. Przed nią roztaczał się urzekający widok.

Dom wznosił się w bardzo malowniczym miejscu na stromej skarpie nad rzeką. W dole znajdowała się mała przystań, w której cumowała niewielka łódź, kołysząca się lekko na leniwej fali. Dookoła panowała cisza i spokój. Nawet wiszące nisko ołowiane chmury nie psuły urody tego miejsca.

Megan zawróciła. Szklane drzwi były rozsunięte, weszła więc do środka.

- John? - zawołała nieco niepewnie. Odpowiedziało jej jedynie warknięcie Lily, która wylegiwała się wygodnie na skórzanej kanapie.

- Masz wątpliwości co do mnie, prawda? - uśmiechnęła się, lecz w tym momencie spojrzenie Megan padło na wiszący na ścianie zegar i wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie. Dziewiąta! Zaspali! A John miał jakieś ważne spotkanie i jeszcze te śluby!

Zaczęła gorączkowo pukać do kolejnych drzwi i otwierać je, wołając Johna. Pokoje były jeszcze pozbawione mebli, jedynie biblioteka została urządzona. 1 sypialnia Johna, na którą trafiła na końcu. Na ogromnym starodawnym łożu z baldachimem leżała jedynie rozrzucona pościel. Megan po chwili namysłu ruszyła z powrotem i przeszła na drugą stronę domu, zgadując, iż tam pewnie znajduje się kuchnia.

I to jaka kuchnia! Istne marzenie - wspaniale przestronna, urządzona w jasnym złocistym drewnie. Na razie wszystko przykrywała folia, gdyż pomieszczenie było w trakcie malowania. Na jednym z blatów stały puszki z farbą i słoiki z pędzlami. Megan zauważyła też drabinę i odruchowo powiodła wzrokiem do góry. Aha, sufit między tamtymi dwoma belkami jeszcze nie został pomalowany.

Już miała wyjść, gdy spostrzegła karteczkę na drzwiach lodówki.

„Megan, nie mogłem cię dobudzić. W dzbanku jest zaparzona kawa, zrób sobie tosty, jajecznicę, czy co tam chcesz. Przepraszam za ten bałagan. Aha, w cukiernicy jest cała masa drobnych - uzbiera się parę dolców, gdyby ci brakowało na taksówkę. Weź, ile ci będzie trzeba. John".

Została więc zupełnie sama w domu obcego człowieka, gdzieś na kompletnym odludziu. W pierwszej chwili przestraszyła się. W drugiej - rozzłościła. W trzeciej - poczuła ulgę.

Nalała sobie kawy, a potem zdjęła z wieszaka ciepłą kurtkę i wyszła na zewnątrz, ostrożnie niosąc pełen kubek. Przysiadła na skale i zapatrzyła się na toczącą szare wody rzekę.

Miała czas. John wróci pewnie dopiero wieczorem, więc nie ma się co spieszyć. Zresztą, nie miała się dokąd spieszyć. Nie przychodziło jej na myśl żadne inne miejsce, gdzie mogłoby być jej równie dobrze jak tutaj.


ROZDZIAŁ CZWARTY

John po raz kolejny spojrzał na zegarek, choć od poprzedniego - równie nerwowego - zerknięcia na cyferblat nie minęła nawet minuta. Co mogło zatrzymać tę nieszczęsną Colpepper? Nigdy się nie spóźniała. Ponieważ ktoś musiał powitać wchodzących na pokład gości weselnych, John wysłał do nich pierwszego oficera, Danny'ego Borela, zaś sam powrócił myślami do swego domu. To znaczy, powiedzmy sobie szczerze - do kobiety, którą tam zostawił.

Próbował ją rano obudzić, pukając, a raczej waląc w drzwi, wołając jej imię. ale nie przyniosło to żadnych rezultatów. Ponieważ uznał, że wyważanie drzwi i wyciąganie jej z łóżka siłą nie ma najmniejszego sensu, dał sobie spokój. Jak się wyśpi, to sama pojedzie do miasta, w końcu jest dorosła.

Danny wszedł do sterówki i przyjrzał mu się z zaciekawieniem.

- Co jest, szefie?

- Nic.

- To co się pan tak marszczy?

- Przez tę kobietę - warknął z furią. - Gdzie ona się, do diabła, podziewa?

- Colpepper?

- Pewnie, że Colpepper! A co. mamy tu na statku jakąś inną?

Danny uśmiechnął się.

- No, nie wiem... Wczoraj jedna ślicznotka wykopała pana z pańskiej własnej kajuty. Siedzi tam do tej pory? - zainteresował się z niewinną miną.

- Na szczęście wczoraj wieczorem zmądrzała i zabrała się stąd - odparł z rosnącą niecierpliwością. Zaczynała boleć go głowa. - Słuchaj, czy Colpepper nie wspominała na przykład o tym, że weźmie sobie jeden dzień wolnego albo coś w tym stylu?

- Nie przypominam sobie... - W zamyśleniu potarł brodę. - Wiem tylko, że była niewąsko wkurzona.

- Czyżby tym razem mówiła poważnie? - zaniepokoił się John.

- Niby o czym?

- Wiesz, zawsze powtarzała, że rzuci tę robotę, ale myślałem, że tylko tak gada, żeby mnie postraszyć. Widocznie dziś postanowiła mnie postraszyć trochę bardziej... - Wyjrzał przez szybę na zbierający się na pokładzie tłumek gości. Państwo młodzi, kulący się pod ogromnym czarnym parasolem, z którego smętnie ściekała woda, mieli wyjątkowo niewesołe miny. - Czy oni na pewno przyszli tu wziąć ślub? - zdziwił się. - Wyglądają raczej jak kondukt pogrzebowy.

Danny westchnął rozdzierająco.

- Są niezadowoleni, że wyszedł do nich byle marynarzyna, w dodatku spóźniony. Szefie, nie możemy ich tak traktować. Musi pan sam do nich iść i trochę ich ugłaskać. Aha, czy Colpepper nie zostawiła tu jakichś swoich papierów?

- Tutaj? Wszystko znajdziesz w jej biurze. Ból głowy dokuczał mu coraz bardziej.

- Szukałem, nic tam nie ma. A przecież będą potrzebne formularze, no i dane tych smutasów, co tam stoją.

John zajrzał do szuflady, mając nadzieję, że zaplątała się tam może jakaś aspiryna. Niestety, nadzieja okazała się płonna.

- Wybacz, Danny, ale zwalę to na twoją głowę. Zdobądź skądś te przeklęte papierki i dowiedz się, jak oni się nazywają - zakomenderował, zatrzaskując szufladę.

- Dobra, ale pod warunkiem, że od jutra wszystko będzie po staremu - odparł z ponurą miną Danny, otwierając drzwi.

- Niech pan ściągnie Colpepper z powrotem, szefie, nawet gdyby musiał pan paść przed nią plackiem i pocałować ją w piętę. Leżymy bez niej.

John z roztargnieniem pogłaskał Mgiełkę, która dopraszała się o swoją porcję pieszczot, nie bacząc na jego problemy. Melancholijnie pokiwał głową. Z nimi zawsze były same kłopoty, niezależnie od tego, czy były stare, czy młode, ładne czy brzydkie, w ludzkiej skórze czy kociej... Zawsze takie same.

Właśnie kończyła zmywać - chociaż w ten sposób próbowała odwdzięczyć się Johnowi za gościnę - gdy usłyszała szczekanie psa. Wytarła dłonie w ściereczkę i pospieszyła do drzwi wejściowych, pod którymi szalała Lily. Megan wyjrzała przez szybę i zauważyła jakąś kobietę, oddalającą się szybkim krokiem. Zanim zdążyła otworzyć drzwi, zawołać za nią i spytać, o co chodzi, tamta doszła do zaparkowanego przed bramą samochodu i odjechała. Megan nie zdołała nawet dojrzeć jej twarzy, gdyż zasłonił ją parasol, który trzymała nad głową.

Ciekawe... Była żona? Aktualna przyjaciółka? Szkoda, że nie mogła jej obejrzeć. Nie wiedzieć czemu, zainteresowało ją - oczywiście tylko przełomie - jakie kobiety podobają się Johnowi. Już miała zamknąć drzwi, gdy zauważyła, że na wycieraczce leży jakaś paczka, a na niej karteczka zapisana równym pismem. Wiedziona nieposkromioną ciekawością, pochyliła się i przeczytała suchą notatkę:

„Składam formalną rezygnację z pracy. Dołączam wszystkie dokumenty dotyczące zamówionych ceremonii na sześć tygodni naprzód. Proszę wysłać wynagrodzenie (jest mi pan dodatkowo winien za osiem nadgodzin) pod moim domowym adresem. Jeśli uzna pan za stosowne mnie przeprosić, może pan zadzwonić. Agnes Colpepper".

Megan zamknęła drzwi i w zamyśleniu położyła paczkę na stole w holu. Naraz zrozumiała parę rzeczy. Po pierwsze, John nie miał pojęcia o tym, że stracił asystentkę. Czekał więc teraz na statku, mając w perspektywie dwa śluby i zachodząc w głowę, gdzie podziewa się pani Colpepper. Po drugie, nikt inny, tylko ona sama, Megan Ashley Morison, była za to odpowiedzialna. Domyślała się, że gdyby nie wypchnęła Roberta za burtę i nie zepsuła ceremonii, pani Colpepper nie pokłóciłaby się z Johnem i nie rzuciłaby pracy.

Trudno, co się stało, to się nie odstanie. Teraz nie mogła nic na to poradzić. Zawróciła do kuchni, ale po chwili ponownie znalazła się przy stole z nieszczęsną paczką. Dotknęła jej niezdecydowanie. To nie twoja sprawa, nie mieszaj się do tego, odezwał się nagle głos rozsądku. A właśnie, że moja, odpowiedziało coś buntowniczo. Megan przysunęła sobie krzesło, rozcięła papier i położyła przed sobą plik dokumentów.

W trakcie lektury zorientowała się, że rejsy luksusowym parowcem zamawiano w celach wycieczkowych i bankietowych, że na jego pokładzie odbywały się też uroczyste przyjęcia organizowane przez firmy, różne uroczystości rodzinne oraz, oczywiście, ceremonie ślubne i weselne. Gdy przeglądała papiery dotyczące tych ostatnich, nieuchronnie przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia.

Po raz pierwszy zastanowiła się, co czuje teraz Robert. Czy zdał sobie sprawę z niewłaściwości swego postępowania? Czy żałował, że ją stracił? Co byłby gotów zrobić, by ją odzyskać? Pod powiekami poczuła łzy.

A jakie to ma znaczenie, co Robert sobie myśli? Z determinacją zacisnęła dłonie w pięści i wysiłkiem woli stłumiła płacz w zarodku. Nie będzie więcej tego przeżywać. Koniec z histerią! Wystarczy, że wczoraj roztkliwiała się nad sobą, przez co tylko narobiła Johnowi kłopotu.

Właśnie, powinna się stąd zabierać, by wreszcie zacząć załatwianie swoich spraw. Niepotrzebnie szpera w dokumentach swego uczynnego gospodarza. Wcale by mu się to, nie spodobało.

Gdy porządkowała porozkładane na całym stole dokumenty, wpadły jej w oko słowa napisane czerwonym ołówkiem na małej kartce doczepionej do papierów dotyczących jakiegoś przyjęcia weselnego: „Pan młody - poważna alergia na jajka. Pod żadnym pozorem nie używać ich w żadnym daniu".

Z zaciekawieniem zerknęła na menu. Sałatki... Pewnie bez majonezu. Cała masa ciast, no i oczywiście tort... Na upartego da się obejść bez jajek, ale ktoś będzie musiał się naprawdę postarać. To znaczy, już musiał się postarać, bo dotyczyło to akurat jednego z dzisiejszych wesel.

Megan zaczęła nerwowo bębnić palcami po blacie. Karteczka z ostrzeżeniem znajdowała się w domu Johna, a nie u kucharza na statku. Nie było pewności, że ktokolwiek został powiadomiony o przypadłości pana młodego. Ale to przecież nie jej sprawa.

Dobrze, a co będzie, jak stanie się coś złego? Z alergiami nie ma żartów. A co, jeśli biedny pan młody rozchoruje się i to poważnie, na samym środku rzeki, kilkanaście kilometrów od najbliższego szpitala? Co wtedy zrobi? I co wtedy zrobi John Vermont? Czy wolno jej w tej sytuacji siedzieć z założonymi rękami, tylko dlatego, że niezręcznie się przyznawać, iż z ciekawości wtykała nos w cudze sprawy?

John zatrzasnął drzwiczki samochodu i popędził do domu, starając się jak najmniej zmoknąć. Co za cholerny dzień! Miał wszystkiego serdecznie dosyć! A wszystko przez tę jędzę Colpepper, która bez słowa ostrzeżenia zostawiła go z tym całym kramem na głowie. Och, gdyby tylko ją dorwał, chyba skręciłby jej kark! Chociaż nie, może by jej darował, w końcu wykazała przynajmniej tyle przyzwoitości, że zadzwoniła na statek i powiedziała o tym alergiku. Jeszcze teraz włosy jeżyły mu się na myśl, co by się stało, gdyby tego nie zrobiła.

W holu paliło się światło, widocznie Megan zapomniała je zgasić, wychodząc. Na moment zrobiło mu się trochę niewyraźnie, gdyż dom wydał mu się jakoś wyjątkowo opuszczony i nieprzytulny, ale po chwili John machnął ręką, odganiając od siebie tę myśl. Tak naprawdę to był bardzo zadowolony z tego, że ma tu święty spokój i nikt od niego niczego nie chce. Jak to dobrze, że ta dziewczyna sobie poszła.

Dopiero gdy powiesił kurtkę na wieszaku, zorientował się, że czegoś mu brakuje. Właśnie, gdzie się podziewa Lily? Zawsze niecierpliwie czekała pod drzwiami na jego powrót i natychmiast wyskakiwała na zewnątrz. Naraz poczuł kuszący zapach, dolatujący z głębi domu. Czyżby Megan była tak miła, że upichciła coś dla niego, zanim wyszła?

Kiedy wszedł do kuchni, Lily powitała go radośnie. Miała wilgotną sierść, więc Megan musiała ją wypuścić i to chyba całkiem niedawno. Dostrzegł na kuchni jeszcze parujący rondelek i zrozumiał, że musiała dopiero co wyjść. Minęli się najwyżej o kilka minut...

Coś go dziwnie ścisnęło w żołądku, ale zinterpretował to jako objaw głodu.

Naraz ponownie zorientował się, że coś mu nie pasuje. Chwileczkę! A gdzie folia, drabina, farby i pędzle? Jego spojrzenie odruchowo powędrowało ku temu kawałkowi sufitu, którego od jakiegoś czasu nie mógł skończyć malować, gdyż po prostu nie miał kiedy. Irytująca biała powierzchnia między belkami znikła. Przyjrzał się dokładniej. Żadnych chlapnięć farbą na drewno, żadnych śladów pędzla. Równiutko, starannie. Nie miał się do czego przyczepić, a szkoda. Wcale mu się nie podobało, że jakaś kobieta malowała sobie po jego suficie!

Za jego plecami trzasnęły drzwi. Odwrócił się ze zdumieniem.

Wpadła do kuchni niczym burza, wnosząc ze sobą świeżość wczesnowiosennego wiatru, zdyszana, z zarumienioną twarzą, skręconymi od wilgoci włosami. W rękach trzymała jakieś zielsko. Uśmiechnęła się promiennie na widok Johna i mało brakowało, by w odpowiedzi uśmiechnął się również. Pohamował się w ostatniej chwili. Co ona sobie właściwie wyobrażała, rządząc się w jego domu?

- Ha! Zaskoczyłam cię moją obecnością, co? - ucieszyła się.

- Nie przeczę - skomentował chłodno, oczekując jakichś wyjaśnień, lecz ona tymczasem umyła pod kranem rachityczną natkę i szczypiorek, które jakimś cudem przetrwały zimę.

Następnie posiekała je, wrzuciła do rondelka, zamieszała, zwiększyła gaz. John przyglądał jej się w milczeniu. Miała na sobie jego fartuch, którego on używał tylko od wielkiego dzwonu. Do twarzy jej było... Psiakość, jej we wszystkim było do twarzy! Spochmurniał.

- Widzę, że niezbyt ci się podoba, że jeszcze mnie tu zastałeś - zauważyła z zakłopotaniem. - Widzisz, nie mogłam się tak wynieść bez podziękowania.

- Podziękowałaś mi wystarczająco. - Wskazał na sufit. - Ale przecież nie musiałaś tego robić.

- Kiedy ja bardzo lubię malować...

Poirytowany rozwojem wypadków, szukał czegoś, do czego mógłby się przyczepić. Wiedział, że wtedy czułby się bezpieczniejszy.

- Gdzie są pędzle? Trzeba je natychmiast umyć, inaczej będą się nadawać tylko do wyrzucenia.

- Umyłam. - Uśmiechnęła się leciutko. - Lubisz włoską kuchnię? Nie miałam tu zbyt wielkiego wyboru, więc zrobiłam spaghetti z sosem.

- Niepotrzebnie - mruknął. - Zazwyczaj jem po drodze do domu.

Megan zmarkotniała.

- O, czyli już jadłeś...

- Nie, akurat dzisiaj nie - przyznał z lekkim ociąganiem. Właściwie nie miał pojęcia, czemu tak się stało, że w drodze powrotnej ominął swoją ulubioną knajpę i od razu wrócił do domu, który zawsze stał pusty i gdzie oprócz psa nikt na niego nie czekał.

- To świetnie. - Rozpromieniła się znowu i zakrzątnęła szybko dookoła, nakładając na talerze obfite porcje fantastycznie pachnącego spaghetti.

John spróbował i musiał przyznać, że gotowała też całkiem nieźle. Hm...

- Tak prawdę mówiąc, to nie zostałam tylko po to, żeby ci podziękować - oznajmiła, zręcznie nawijając makaron na widelec. - Owszem, to też, ale było coś jeszcze.

Serce zabiło mu szybciej, choć oczywiście nie było ku temu żadnych powodów. Czyżby została ze względu na niego? Niewykluczone. Wcale by się nie zdziwił, gdyby desperacko zaczęła szukać nowego faceta.

- Byłam ciekawa, jak dzisiaj poszło. No, z tymi dwoma ślubami. Przecież nagle musiałeś się obejść bez asystentki.

- Skąd o tym wiesz? - zdumiał się.

Wstała i wyszła na chwilę, po czym wróciła z naręczem papierów i z jakąś kartką w ręku. Gdy przeczytała mu krótki list od Agnes Colpepper, we wzburzeniu walnął pięścią w stół. Nakrycia zabrzęczały.

- Prędzej mnie szlag trafi, niż do niej zadzwonię! Megan przyglądała mu się z uwagą, lecz nie wyrzekła nawet słowa komentarza.

- Szkoda, że nie widziałaś tego pierwszego ślubu. Mówię ci, na pogrzebach jest weselej. Państwo młodzi byli na nas wściekli, bo najpierw nikt ich godnie nie przywitał, potem musieli trochę poczekać, bo nie mogliśmy znaleźć formularzy, nie mieliśmy też pojęcia, jak się nazywają... - opowiadał, znajdując pewną ulgę w fakcie, że może się przynajmniej wygadać. - Żeby ją tak pokręciło! - huknął. - Nie mogła mnie powiadomić osobiście?

- Może się ciebie bała? - podsunęła Megan.

- Mnie? - spytał z niedowierzaniem.

Pospiesznie zasłoniła twarz serwetką, by ukryć uśmiech, lecz John i tak dostrzegł jej rozbawienie. Żachnął się.

- Dobra, nieważne. Ale przynajmniej trochę się zrehabilitowała, bo zadzwoniła i ostrzegła, że ten drugi pan młody ma alergię na jajka. Lepiej późno niż wcale. Jedzenie było już na stołach, ale nasz kucharz szybko skombinował specjalne dania tylko dla nowożeńców. Megan odchrząknęła.

- To nie ona dzwoniła. To byłam ja. John znieruchomiał w pół gestu.

- Że co???

- Zostawiła tę paczkę pod drzwiami z samego rana. Dobra, jestem ciekawska, zajrzałam do środka, trudno. Zobaczyłam notatkę, pomyślałam, że lepiej nie ryzykować i na wszelki wypadek zadzwoniłam do was.

- Chcesz mi powiedzieć, że Colpepper zabrała się, poszła i nie raczyła nikogo powiadomić, że ten facet jest chory?

- Przykro mi, ale na to wygląda. Widelec wyleciał mu z ręki.

- Wiesz, co się mogło stać? - zapytał ze zgrozą. - Musiałem wyjaśnić, dlaczego dla państwa młodych przygotowano oddzielne menu i tym samym przyznać, że nastąpiło pewne niedopatrzenie. Ten biedny chłopak powiedział mi wtedy, co się dzieje, gdy zdarzy mu się nieopatrznie zjeść jajka. Cały puchnie. Rozumiesz, co to znaczy? Cały, więc gardło i krtań również, on zaczyna się po prostu dusić i potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej - tłumaczył, czując, jak na czoło występuje mu zimny pot. - Mało brakowało... Zanim zdążyłbym wezwać helikopter przez radio, facet mógłby wyzionąć ducha na rękach świeżo poślubionej panny młodej! No, niech ja tylko dopadnę tę przeklętą babę! - zakończył gromko.

Przez chwilę panowała cisza. John ochłonął nieco i naraz dotarło do niego, że choć Colpepper pokpiła sprawę, to siedząca przed nim blondynka zdołała wszystko naprawić.

- Dzięki, Megan. Mam wobec ciebie dług wdzięczności. Uśmiechnęła się, lecz potem spoważniała. Pomyślał, że wyglądała na nieco zdenerwowaną.

- Nawet wiem, jak możesz mi się odpłacić - powiedziała cicho.

Mimo iż wiedział, jaką wagę przykładała do pieniędzy, zrobiło mu się przykro. Owszem, to prawda, że cały czas próbował doszukać się w niej jakichś słabych punktów, ale przecież to jeszcze nie znaczy, że naprawdę chciał je znaleźć.

Westchnął.

- Ile? - spytał krótko.

Megan zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc.

- Ile czego?

- Nieważne - odparł pospiesznie. - Powiedz, jak mam ci się odwdzięczyć.

- Weź mnie na swoją asystentkę - wypaliła.

Chyba musiał źle usłyszeć. Pochylił się ku niej nad stołem.

- Proszę?

- John, naprawdę dam sobie radę. Pozwoliłam sobie przejrzeć te wszystkie dokumenty i powiem ci, że to dla mnie nic trudnego. Jak pracowałam w fundacji, to nieraz musiałam organizować różne przyjęcia i spotkania, podczas których zbieraliśmy pieniądze na nowe centrum rehabilitacyjne. Oczywiście nie musisz wierzyć mi na słowo, postaram się o referencje w moim byłym miejscu pracy.

Patrzył na nią podejrzliwie. Jedyne, co mu przychodziło do głowy, to myśl, że nieopatrznie pozbywszy się nadzianego faceta, zarzucała teraz sieć na innego. Niby dlaczego pomalowała mu kuchnię, posprzątała, ugotowała obiad i jeszcze wyprowadziła psa?

- John, to czysto zawodowa propozycja, nic poza tym - zastrzegła, jakby czytając w jego myślach.

Z powątpiewaniem pokręcił głową. Nie podobało mu się to. Trzeba ją zniechęcić.

- Widzisz, nie chcę ci robić przykrości, ale...

- Ale co?

- Są tu pewne okoliczności natury prywatnej... - ciągnął, coraz bardziej zakłopotany.

- To znaczy? - naciskała. - Powiedz wprost, o co ci chodzi.

- O twoje uczucia.

Tym razem ona popatrzyła na niego podejrzliwie.

- A co one mają z tym wspólnego?

- To, że musiałabyś wrócić na pokład mojego statku, tego samego, gdzie miałaś szczęśliwie wyjść za mąż, ale się nie udało. Nie wmówisz mi, że naprawdę chcesz zajmować się kojarzeniem par i biernie przyglądać się cudzej sielance.

Zdawał sobie sprawę z tego, że postawił sprawę mało dyplomatycznie, ale po cichu liczył na to, że po takiej przemowie Megan rozpłacze się, wyjdzie, trzasnąwszy drzwiami i tym samym da mu spokój.

- Taak? A w takim razie może mi wytłumaczysz, jak sobie z tym radzą twoje uczucia?

- Moje?

- Aha - przyświadczyła spokojnie. - Twoje małżeństwo rozpadło się, jesteś zawiedziony w miłości, ale dzień w dzień udzielasz ślubu zakochanym parom. To musi być dla ciebie straszne.

- Hej, nie mówimy o mnie, tylko o tobie! - zaprotestował gniewnie.

- Mówimy o pracy, a to nie ma nic wspólnego z uczuciami i niepowodzeniami natury prywatnej. To, że nie wyszło mi z Robertem, wcale nie oznacza, że nie mogę się zajmować organizowaniem czyichś ślubów. Przecież to czysty absurd.

John błyskawicznie wymyślił nową linię obrony.

- A nie masz ochoty wrócić do swojej dawnej pracy? - podsunął. - Wydawało mi się, że ją lubiłaś - dodał podstępnie.

- Owszem - westchnęła. - Dzwoniłam do szpitala, ale okazało się, że znaleźli już kogoś na moje miejsce. Nie mogę się domagać, by wyrzucili tę osobę i przyjęli mnie z powrotem, to byłoby niepoważne. Może nawet i dobrze się stało. Chętnie podejmę się jakiegoś nowego wyzwania.

Plan obronny numer trzy powstał w ciągu ułamka sekundy.

- Hm, prawdę mówiąc, szukam kogoś nowego na stanowisko kapitana. Mam dość zajmowania się tym wszystkim osobiście, muszę sobie znaleźć zastępcę.

- Ale to mi w niczym nie przeszkadza. - Wzruszyła ramionami. - Bez problemu dogaduję się z każdym, naprawdę.

Taktownie przemilczał fakt, że z narzeczonym dogadała się tak świetnie, że własnoręcznie wrzuciła go do rzeki, i to dwukrotnie.

- No tak, ale nie wiedząc nic o twojej propozycji, zadzwoniłem dziś do agencji, która szuka dla mnie kapitana i poleciłem im natychmiast znaleźć mi asystentkę.

- Jeśli przyślą ci kogoś naprawdę kompetentnego, to nie będę się upierać i zrezygnuję. Jednak zanim to nastąpi, możesz mnie zatrudnić na próbę. Przecież na razie zostałeś sam z tym całym kramem na głowie - przekonywała. - Mówię ci, nie będziesz żałował, że wziąłeś mnie do tej pracy. Zaręczam, że gdybym się na tym nie znała, nie rwałabym się do tego.

Wpatrywał się w nią bez słowa, z jednej strony poirytowany jej uporem, z drugiej przerażony perspektywą borykania się samemu z tą całą robotą. Na następny dzień zaplanowano nie tylko ślub, ale również rejs z wycieczką szkolną. Już na samą myśl o tym zaczynała boleć go głowa. Naprzeciw niego siedział ktoś, kto proponował mu wybawienie z tych wszystkich kłopotów, a on jednak wciąż się wahał.

- W dodatku, jeśli dasz mi tę pracę, to będę miała ci z czego zapłacić za wynajmowanie letniego domku.

Co? Chciała tu mieszkać? Po jego trupie!

- Wykluczone - oznajmił kategorycznie.

- Dlaczego?

- No, bo... - zająknął się. - Dlatego, że...

- Proszę, zastanów się, zanim odmówisz. Jeśli ci w jakiś sposób przeszkadzam, to postaram się jak najrzadziej wchodzić ci w drogę. - Zerknęła na jego pusty talerz, z którego już dawno wszystko znikło. - Mogłabym też gotować - zaproponowała.

John nie odpowiedział.

- U mamy w garażu stoi mój stary samochód. Pojadę po niego i będę z niego korzystać, żebyś nie musiał mnie nigdzie wozić. Nie będziesz miał ze mną najmniejszych kłopotów.

Akurat, pomyślało coś ponuro w jego głowie. Chłopie, jeśli ustąpisz, jeśli zostawisz ją tutaj choć na jeden dzień dłużej, to popełnisz piramidalną głupotę, ostrzegał sam siebie. Przecież ona nawet nie ukrywa, że interesują ją zamożni faceci. Z byka więc spadłeś, czy co? Nie zgadzaj się.

Durny będziesz, jak się nie zgodzisz, odezwał się jednocześnie jakiś zdradliwy głos w jego myślach. Masz tu materiał na świetną asystentkę, uwolni cię od papierkowej roboty i tysiąca innych spraw, poradzi sobie w każdej sytuacji, w razie czego może nawet pomóc kucharzowi.

I tak miło się z nią siedzi przy stole...

Potrząsnął głową. Jego myśli stanowczo zaczynały przybierać niepożądany obrót.

- Ale gdybym się zgodził, to nasze kontakty ograniczałyby się wyłącznie do spraw zawodowych.

Megan spojrzała na niego jakoś dziwnie, pomyślał więc z satysfakcją, że trafił w czuły punkt. Chciała go usidlić, a tu nic z tego!

- To raczej oczywiste - odparła z urazą.

- Nie myśl sobie, że to taka lukratywna posadka - lojalnie ostrzegł. - W rzeczywistości jest dość słabo płatna.

- Nie szkodzi, ja nie potrzebuję dużo.

Przyjrzał jej się uważnie i wytoczył najcięższe działa.

- Chodzi o to, że wciąż się ukrywasz, prawda? Dzwoniłaś dziś do matki i Winslowa?

- Wybacz, ale nie wydaje mi się, byś miał prawo do wtrącania się...

- Wybacz, ale wydaje mi się, że jeśli zamierzasz traktować mój dom jako kryjówkę, to mam prawo o tym wiedzieć.

Megan pokręciła głową.

- Chwileczkę. Przecież dopiero co powiedziałeś, że nasze kontakty dotyczyłyby wyłącznie spraw zawodowych, nie prywatnych.

- W takim razie dziękuję bardzo za twoją ofertę, ale nie skorzystam. Wezmę kogoś, kogo przyśle mi agencja - oznajmił z satysfakcją.

No, jednak postawił na swoim. Poczucie triumfu mąciła mu jedynie myśl, że poprzednio przysłano mu kogoś takiego jak Colpepper, bo nikogo lepszego nie było. Mogło to znaczyć, że teraz trafi się ktoś jeszcze gorszy...

Megan posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie.

- Skoro tak stawiasz sprawę... - westchnęła. - Zadzwoniłam do Roberta, a ponieważ nie zastałam go, zostawiłam mu wiadomość na sekretarce. Rozmawiałam z mamą, przyjedzie tu po mnie niedługo i zabierze mnie do domu, żebym mogła spakować sobie trochę rzeczy i wziąć swój samochód. Muszę też zająć się odesłaniem prezentów wraz ze stosownymi przeprosinami. Oczywiście, o ile aprobujesz taki plan - zakończyła kąśliwie.

Zrobiło mu się diabelnie głupio. Co go podkusiło, żeby wtrącać się w jej sprawy i robić jej przykrość? Lepiej wrócić do meritum.

- A gdybym cię jednak nie zatrudnił? Ponownie wzruszyła ramionami.

- Coś wymyślę. - Naraz jej oczy przybrały rozmarzony wyraz. - Widzisz, tak sobie pomyślałam o tym twoim statku, bo liczyłam na to, że zyskam trochę czasu na przemyślenie paru rzeczy, na zdecydowanie, co chcę w życiu robić... Tam, na wodzie, znalazłabym ciszę i spokój, a bardzo tego teraz potrzebuję.

Ciszę i spokój? John popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby miał przed sobą największe dziwo świata. Czy ona w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co mówi? Będzie musiała wypełniać papierki, biegać na posyłki, wydzwaniać w różne miejsca, użerać się z dziesiątkami ludzi, znosić ich humory i kaprysy... Byłoby całkiem ciekawie poobserwować, co się stanie z jej romantycznymi wyobrażeniami o życiu na statku, gdy zetknie się z twardą rzeczywistością. Mógłby kazać jej szorować pokład...

Czego się właściwie obawiał? Co z tego, że jest ładna i ma w sobie coś, skoro on wie, że naprawdę zależy jej tylko na pieniądzach? Znajomość prawdziwej natury Megan powinna go uchronić przed kobiecymi sztuczkami i zakusami. To go uodporni na ten blask w jej niebieskich oczach, i na to, jak uroczo wygląda w jego fartuchu w zielono - białe paski, i na jej śmiech, i na jej obecność, która przydawała domowi ciepła, którego tak tu brakowało.

- Ale nasze stosunki pozostawałyby czysto zawodowe - zastrzegł ponownie na wszelki wypadek.

Megan aż wzniosła oczy do nieba.

- O rany, John! Tak czy nie?

Wiem, że będę tego żałował. Ja to po prostu wiem, pomyślał, lecz tym niemniej wyciągnął rękę ponad stołem.

- Tak.

Uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła jego dłoń.

- Tak się cieszę. Och, żebyś wiedział, ile już mam pomysłów! Ta cała Colpepper w ogóle nie myślała o tym, jak by tu usprawnić pracę, a przy tym więcej zarobić dla firmy. Na przykład, czy na pokładzie są jakieś aparaty fotograficzne?

- Nie, a co?

- Nie rozumiesz? Podczas różnych spotkań i wycieczek część ludzi zawsze żałuje, że nie wzięła ze sobą aparatu. Gdybyśmy zawsze mieli kilka na sprzedaż...

- My?! - wykrzyknął w popłochu. Hola, hola! Czy aby nie za szybko na takie rządzenie się? Póki co, to on jest szefem. I jako taki nie życzy sobie żadnych zmian. Życie nauczyło go, że zmiany rzadko wychodzą człowiekowi na dobre. Lepiej trzymać się tego, do czego się przywykło, co zostało już sprawdzone.

- To znaczy ty - poprawiła Megan, lecz ciągnęła dalej, bynajmniej nie speszona jego wybuchem: - Myślałam też o tym, że można by dołączyć do oferty wystawne obiady w weekendy.

- W weekendy? - powtórzył głucho.

- Aha - przyświadczyła z przekonaniem. - Wystarczyłoby zatrudnić kilka osób więcej. Dobrze byłoby też zastanowić się nad urozmaiceniem menu, może podjąć współpracę z dobrymi restauracjami...

Z rosnącą zgrozą słuchał jej perory i obserwował wyraz twarzy. Megan wyglądała tak, jakby zamierzała zreformować cały świat i nie sądziła, by ktokolwiek mógł jej w tym przeszkodzić. Na szczęście przeszkodził jej dzwonek do drzwi.

W jednej chwili zmieniła się nie do poznania. Ucichła i skuliła się. Wyglądała teraz jak przestraszone kurczątko.

- To na pewno mama - szepnęła i nerwowo zagryzła wargi. - John, powinnam cię uprzedzić. Ona potrafi być... No, jakby to powiedzieć...

- Nie z takimi dawałem sobie radę - zapewnił buńczucznie, wstając od stołu. - Nie myśl, że twoja mama owinie mnie sobie wokół palca!

- Żebyś się przypadkiem nie zdziwił... - mruknęła.


ROZDZIAŁ PIĄTY

John poszedł otworzyć drzwi, zaś Megan rozejrzała się za swoją torebką. Nigdzie nie było jej widać. Wydawało jej się, że ją tu przyniosła, ale widocznie miała tylko taki zamiar. Skleroza...

Zawahała się, gdyż usłyszała ostry głos swojej matki oraz głęboki bas wuja Adriana. Znając tych dwoje, podejrzewała, że John znalazł się w opałach, ale chwilowo nic nie mogła na to poradzić, musiała biec do letniego domku po torebkę. Wróciła pędem, modląc się w duchu, by zdążyła, zanim mama zrobi biednemu Johnowi awanturę.

Gdy ich dopadła, cała trójka odwróciła się do niej jak jeden mąż. Jej gospodarz wyglądał na mocno poirytowanego, wuj na nieco rozbawionego, zaś mama - jak zwykle zresztą - na potwornie zdenerwowaną.

- Nareszcie! Umierałam ze strachu o ciebie! - wykrzyknęła na widok córki, rzuciła się ku niej i chwyciła ją za ręce.

- Nic ci nie jest? - spytała natarczywie i spojrzała na Johna podejrzliwym wzrokiem. - Kiedy wczoraj dzwoniłaś, miałaś taki przestraszony głos.

- Wydawało ci się - odparła uspokajająco.

- Właśnie mówiłam temu... temu panu, co mi powiedział Robert, jak do niego zadzwoniłam.

- Mamo, czy ty po tym wszystkim jeszcze do niego wydzwaniasz? - jęknęła z rozpaczą.

- Oczywiście - potwierdziła z mocą pani Morison. - Od tamtego nieszczęsnego wypadku jesteśmy w starym kontakcie.

- To nie był żaden wypadek - sprostowała Megan. - Popchnęłam go celowo.

- W ogóle nie chcę tego słuchać! - ucięła i ponownie skierowała oskarżycielski wzrok na Johna. - Musi pan zrozumieć, że moja córka ma możliwość zrobienia znakomitej partii. Robert jest człowiekiem znanym, zamożnym i wpływowym. Zajmie się nią i zapewni jej wszystko, czego kobieta potrzebuje. Dlatego nie może się roznieść, że zamieszkaliście razem.

- Już pani mówiłem, że nie mieszkamy ze sobą - wycedził kapitan Vermont przez zaciśnięte zęby.

- Nic mnie nie obchodzi, jak pan to nazywa, ale... Wuj Adrian dotknął ramienia swojej siostry.

- Lori, pohamuj się. Ten pan jest...

Pani Morison zignorowała go i ciągnęła dalej:

- ...ale fakt pozostaje faktem. Stanowi pan zagrożenie dla szczęścia mojej córki. Robert jest idealnym kandydatem na męża i Megan musi zrobić wszystko, by się z nim pogodzić. Nie życzę sobie, żeby...

- Mamo, proszę, daruj sobie resztę tej przemowy, dobrze? - wtrąciła z rezygnacją Megan. - Po pierwsze, nie wrócę do Roberta i koniec. A po drugie, Johna to wszystko nie interesuje.

- Jakiego znowu Johna? Wuj zakasłał znacząco.

- Próbowałem ci to powiedzieć, od chwili kiedy tu weszliśmy - mruknął i wskazał na coraz bardziej zirytowanego pana domu. - To kapitan Vermont, nie poznajesz? Ten, który wczoraj miał udzielić im ślubu.

To wystarczyło, by pani Morison przyjrzała mu się z jeszcze większą dozą nieufności.

- Czy mogłabym się dowiedzieć, w jakim celu przywiózł pan moją córkę na to odludzie? I czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co Robert sobie o tym pomyśli?

Zmierzył ją zimnym spojrzeniem.

- Szanowna pani, nic mnie obchodzi, co Robert sobie o tym pomyśli - odparł mało uprzejmym tonem.

Żachnęła się, odwróciła do córki i zasypała ją gradem pytań:

- Co tu się właściwie dzieje? Żyjesz z człowiekiem, którego dopiero co spotkałaś? Jak to możliwe? A może znałaś go przedtem?

Megan podchwyciła udręczone spojrzenie Johna i postanowiła zaoszczędzić mu dalszego ciągu. Zdecydowanie ujęła mamę pod rękę.

- Idziemy. Możemy porozmawiać po drodze, jeśli tak ci na tym zależy. - Łagodnie, lecz zdecydowanie wypchnęła ją na ganek.

Wuj Adrian ze śmiechem klepnął po ramieniu kapitana Vermonta, który wyglądał tak, jakby zamierzał wysłać uciążliwych gości do wszystkich diabłów.

- Serdeczne dzięki, że zajął się pan naszą małą. Ale przyszła kryska na Matyska. Będzie w końcu musiała wypić piwo, którego nawarzyła.

Buntowniczo pokręciła głową.

- Ostrzegam cię, wujku, że nic nie wskórasz. Wiem, że Robert postawił twoją firmę na nogi, ale to naprawdę nie moja sprawa, wybacz.

Zaśmiał się tym swoim bardzo zaraźliwym, rubasznym śmiechem.

- Nic się nie bój, mała. - Naraz spoważniał i popatrzył na nich oboje ze smutkiem. - Ciekawa rzecz z tą jego pomocą. Jak przyjdzie co do czego, to trzeba za nią diabelnie słono płacić. Wiecie, że już nie jestem właścicielem mojej firmy? Jedynie członkiem zarządu, figurantem właściwie. Wszystkim rządzi Winslow. I dlatego, mała, nic ci nie grozi z mojej strony. Nie zamierzam cię do niczego namawiać. - Skinieniem głowy pożegnał kapitana Vermonta i wyszedł, by zaprowadzić siostrę do samochodu.

Megan odwróciła się do Johna. Widziała, że miał serdecznie dość tej całej awantury.

- Przepraszam cię za to wszystko - powiedziała. Zabrzmiało to bardzo szczerze i John rozchmurzył się nieco. - Naprawdę nie wiem, skąd mamie przyszło do głowy...

- Nie ma sprawy - skwitował wspaniałomyślnie.

- Czy to znaczy, że nadal mam u ciebie pracę? - spytała nieśmiało.

Po chwili namysłu uśmiechnął się w tak cudownie rozbrajający sposób, że poczuła... Właściwie nie potrafiła sprecyzować, co poczuła. Coś bardzo dziwnego.

- Jeśli twoja mama nie oskarży mnie o porwanie i zmuszanie cię do wykonywania ciężkich robót, to tak.

- A nie będziesz więcej wtrącał się do moich rodzinnych spraw?

Uniósł ręce obronnym gestem.

- Zapewniam cię, że nie! - oznajmił z pełnym przekonaniem.

John wpatrywał się w otwartą książkę, starając się skoncentrować na tym, co czyta. Jego wzrok prześlizgiwał się po zadrukowanej stronie, lecz słowa zdawały się nie docierać do jego umysłu. Wreszcie poddał się, wstał, odłożył ukochanego Steinbecka z powrotem na półkę i zaczął nieco bezcelowo kręcić się po pokoju. Zgasił światło, dołożył drew do kominka, poklepał po łbie przyglądającą mu się Lily, stanął przy drzwiach na taras i kolejny raz spojrzał na zegarek.

Gdzie też ona się podziewa?

Minęła północ, a Megan ciągle nie wracała. Już kilka godzin temu zaniósł do letniego domku budzik, a potem kartkę z propozycją, że rano zawiezie ją na statek. Następnie wrócił do siebie, ale pamiętał o tym, by zostawić zewnętrzne światła zapalone. Powinien był się dawno położyć, zmęczenie coraz bardziej dawało mu się we znaki, ale jednak postanowił, że jeszcze trochę posiedzi i poczyta.

Właściwie nie był pewien, czemu tak zwlekał z pójściem spać. Dopiero, kiedy przed pierwszą w nocy ujrzał ją, jak szła przez ogród do letniego domku objuczona całą masą jakichś paczek i toreb, zrozumiał, że cały czas podświadomie bał się, że Megan nie wróci. Wiedział już, że jej matka ma ogromną siłę przebicia i sądził, że mogła nakłonić córkę do zmiany zdania.

Oczywiście chodziło mu tylko o to, że w takim wypadku straciłby kolejną asystentkę, co przysporzyłoby mu kolejnych kłopotów. Owszem, wciąż nie był przekonany, czy Megan okaże się w tym dobra, ale podobno na bezrybiu i rak ryba, więc...

Przyglądał się ukradkiem, jak ona otwiera kluczem drzwi, wchodzi do domu, zapala światło, rzuca wszystko na podłogę i wychodzi ponownie, by przynieść następne rzeczy. John natychmiast sięgnął po kurtkę. Przecież nie może pozwolić, by kobieta sama dźwigała ciężary, prawda?

Naraz zastanowił się, co też ona sobie pomyśli, gdy okaże się, że czekał na nią. A jeśli go spyta o powód, co jej wtedy odpowie? Gdy tak bił się z myślami, ponownie przeszła przez ogród, niosąc kolejne paczki.

Odwrócił się powoli i ściągnął kurtkę. Czy on już zupełnie upadł na głowę? Stał po ciemku w środku nocy i obserwował - by nie rzec podglądał - właściwie obcą kobietę. Przecież znali się zaledwie od poprzedniego dnia!

- Powiem ci, że ona jakoś dziwnie na mnie działa - zwierzył się Lily, która dreptała za nim, gdy szedł do sypialni.

Lily taktownie wstrzymała się od komentarza.

Megan zerwała się jeszcze przed świtem, a teraz po raz kolejny przerzucała zawartość paczek z ubraniami. Nie miała pojęcia, co na siebie włożyć, gdyż nie wiedziała, czego klienci mogą od niej oczekiwać. Agnes Colpepper ubrała się na jej ślub bardzo elegancko, ale Megan nie mogła zrobić tego samego. Przecież mieli tego dnia w planie nie tylko wesele, ale i wycieczkę szkolną. Nie wyobrażała sobie, by miała ganiać za rozbrykanymi kilkulatkami w jedwabnej kiecce do kostek.

Wreszcie wybrała białą bluzkę, pąsowy żakiet i granatową spódnicę, co wydawało się rozsądnym kompromisem. Włożyła pantofle na obcasie, narzuciła płaszcz na ramiona, po czym w ostatnim momencie chwyciła reklamówkę z nową niebieską sukienką i wybiegła z domu, w popłochu sprawdzając czas. John zostawił jej wiadomość, że wyjeżdża o siódmej. Nie chciała, by musiał na nią czekać.

- Dzień dobry - powiedziała z udawanym ożywieniem, zajmując miejsce pasażera.

W rzeczywistości była wyjątkowo speszona i zdenerwowana, lecz tłumaczyła sobie, że to naturalne, gdy się zaczyna nową pracę.

- Dzień dobry. Jak się spało? - spytał, uruchamiając silnik.

- Dziękuję, znakomicie - skłamała gładko.

Przecież nie zdradzi, że przewracała się z boku na bok aż do trzeciej nad ranem. Z każdą chwilą ogarniał ją coraz większy niepokój, aż w końcu zapragnęła zadzwonić do Roberta i usłyszeć jego głos. Na szczęście zorientowała się, co oznaczało takie pragnienie - to, że bała się rozpoczęcia życia na własny rachunek, odpowiedzialności, samodzielnego podejmowania decyzji, ponoszenia ryzyka. Wciąż potrzebowała mężczyzny, by ten otaczał ją opieką. Gdy tylko to sobie uświadomiła, ogarnął ją gniew na samą siebie.

W rezultacie solennie postanowiła, że nie podda się więcej słabości i że da sobie radę sama bez oglądania się na czyjąkolwiek pomoc. Dopiero to przyniosło jej pewną ulgę i w końcu zasnęła, uspokojona nieco.

- Ładnie to dzisiaj nie będzie, ale przynajmniej dobrze, że nie pada - zagaił John.

W milczeniu skinęła głową, czując, jak ogarnia ją przygnębienie. Właściwie nic o sobie nie wiedzieli, nic ich ze sobą nie łączyło i w rezultacie mogli rozmawiać jedynie o pogodzie...

Chciałabym go lepiej poznać, pomyślała nagle.

Gdy wychodzili z portu, ponad dwadzieścioro siedmiolatków piszczało z uciechy i przechylało się przez reling, omal nie wypadając za burtę. Megan, nauczyciel oraz dwójka rodziców mieli pełne ręce roboty, pilnując najbardziej rozbrykanych urwipołciów.

Gdy po jakimś czasie maluchy obejrzały już wszystko, co było do obejrzenia i początkowy zachwyt nieco przygasł, zaczęły dokazywać, co się zowie. Megan zastanawiała się gorączkowo, czym by ich tu zainteresować i nagle przyszedł jej do głowy zbawienny pomysł. Zyskał on aprobatę nauczyciela, podzielono więc dzieci na cztery grupy i Megan zaprowadziła pierwszą z nich na najwyższy pokład.

- Tylko pamiętajcie, że macie się zachowywać bardzo grzecznie - przypomniała podekscytowanym dzieciom. - To jest bardzo specjalne miejsce, najważniejsze na całym statku. Tu pracuje sam pan kapitan.

Zapukała do drzwi wiodących na mostek i otworzyła je. John stał przed pulpitem wyposażonym w całą masę jakichś tajemniczych urządzeń - wyprostowany i skupiony. Jego dłonie spoczywały lekko na mosiężnych dźwigniach, które służyły do sterowania.

Obejrzał się ze zdumieniem, gdy usłyszał za plecami szuranie kilku par stóp.

- Co tu się, do cho...

- Przyprowadziłam pańskich pasażerów, kapitanie - powiedziała Megan, przytomnie przerywając mu w pół słowa. - Nie dotykaj - ostrzegła szybko, zauważając, jak łapki jakiegoś malca wyciągają się w stronę jednego z urządzeń.

- Megan... - zaczął dość ostrym głosem John, lecz w tym momencie jedna z dziewczynek podskoczyła i zaczęła piszczeć.

Przez moment nie mieli pojęcia, co się dzieje, lecz potem mała klasnęła w ręce i wykrzyknęła uszczęśliwiona:

- Kiciuś!

Mgiełka, całkiem obojętna na całe zamieszanie, siedziała na krześle i leniwie przyglądała się otoczeniu. Dzieci otoczyły ją wianuszkiem i zaczęły głaskać, najpierw ostrożnie, a potem coraz śmielej. Znosiła dotyk wielu rąk z zadziwiającym spokojem.

John skorzystał z okazji i nachylił się do ucha Megan.

- To nie jest odpowiednia pora na przyprowadzanie mi kogoś na mostek - wyszeptał z naciskiem.

- Nie? - spytała z rozczarowaniem. Naprawdę wydawało jej się, że miała bardzo dobry pomysł. Szkoda, że Johnowi się nie spodobał.

- Nie.

- A kiedy jest odpowiednia pora?

Popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby miała coś nie w porządku z głową.

- Nigdy. Nie życzę tu sobie żadnych gości, a szczególnie dzieci.

- Ale przecież one niczego nie zepsują - broniła się.

- Nie o to chodzi - uciął. - Zabierz je stąd na dół. Poproś kucharza, żeby rozdał im jakieś soki albo coś innego i niech się czymś zajmą.

- Dobrze, ale najpierw musisz pozwolić, żeby pozostałe trzy grupy też się tu rozejrzały.

John aż zaniemówił na chwilę.

- Nigdy w życiu!

- Ty chyba w ogóle nie znasz się na dzieciach - zawyrokowała. - Jeśli pozwolisz na coś jednym, a drugim nie, skończy się to prawdziwym buntem na pokładzie.

W tym momencie maluchy straciły zainteresowanie kotem i podeszły do szepczących coś dorosłych. Jedna z dziewczynek pociągnęła Johna za brzeg kurtki.

- Czy to coś to jest telewizor? - Wskazała palcem na radar.

- Eee... Nie, to nie telewizor.

- No, to co to jest? - Mała nie dawała za wygraną, więc John poddał się i wyjaśnił, co to za urządzenie, starając się mówić jak najprościej i jak najprzystępniej.

- A jak się nazywa ten kot? - zainteresował się z kolei przysadzisty chłopiec ubrany tak ciepło, jakby wybierał się na wyprawę polarną.

- Mgiełka.

- A dlaczego ona jest taka gruba?

- Bo będzie miała małe kotki.

- Ojej, jak fajnie! Mogę dostać jednego?

- I ja, i ja!

- I ja też!

- Zobaczymy - odparł, posyłając przy tym Megan mordercze spojrzenie.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Gdyby miał pojęcie, jak cudownie wyglądał, otoczony tymi brzdącami, które przypatrywały mu się z podziwem!

Ich uwielbienie wzrosło, gdy pociągnął za mosiężną rączkę i rozległo się donośne buczenie. W polu widzenia pojawiła się barka, która płynęła rzeką w przeciwną stronę i powoli zbliżała się ku nim.

- Czy ja też mogę zatrąbić? - spytał błagalnie jeden z chłopców i oczywiście wszystkie pozostałe maluchy natychmiast zaczęły domagać się tego samego.

John nie miał wyboru i w końcu każde mogło na króciutką chwilę uruchomić syrenę. Wreszcie pękające z dumy dzieci z ociąganiem pożegnały dzielnego pana kapitana oraz Mgiełkę i wyszły na korytarz, niemal wypychane przez Megan.

- Zaraz przyprowadzę następną grupę - rzuciła Johnowi na odchodnym.

- Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Zapłacisz mi za to - odparł złowieszczym tonem.

Zaśmiała się perliście.

- Możesz mi potrącić z pensji - zażartowała.

- Nie myślałem o pieniądzach...

Wyobraźnia natychmiast podsunęła jej przed oczy wizję tego, w jaki sposób mogłaby mu zapłacić. Niezwykle wyrazistą wizję. Oblało ją nieznośne gorąco, więc czym prędzej zamknęła drzwi i oddaliła się nieco niepewnym krokiem.

Cud, że nie zleciała ze stromych schodków, gdy schodziła na niższy pokład.

Ranek był upiornie męczący, lecz w niczym nie umywał się do tego, przez co musiała przejść po południu. Okazało się, że John jednak miał rację i że asystowanie przy czyimś ślubie niemal przekraczało jej siły.

Przystojny pan młody ani na moment nie spuszczał zachwyconego spojrzenia z młodziutkiej i prześlicznej panny młodej. Gdy powtarzali za Johnem słowa przysięgi małżeńskiej, wpatrując się sobie w oczy rozkochanym wzrokiem, Megan z coraz większym trudem walczyła z narastającym w jej duszy rozżaleniem. Ci dwoje nie zawahali się ani na moment, widać było, iż są absolutnie pewni uczuć zarówno własnych, jak i partnera.

Wreszcie kapitan ogłosił ich mężem i żoną, uśmiechnęli się wtedy do siebie promiennie i pocałowali, co przekroczyło granice wytrzymałości Megan. Zwalczane z takim wysiłkiem łzy spłynęły jej po policzkach. Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi, gdyż wszyscy otoczyli wianuszkiem nowożeńców, składając im powinszowania i życzenia.

No, prawie nikt...

John podszedł do niej i uśmiechnął się nieznacznie, gdy pospiesznie osuszyła twarz chusteczką.

- Czyżby jednak nie dało się do końca oddzielić pracy od uczuć? - mruknął z ledwo zauważalną nutką satysfakcji.

Nie zamierzała przyznawać się do porażki, wzruszyła więc ramionami i odparła nonszalanckim tonem:

- Och, nie było tak źle. Właściwie to był całkiem udany ślub, oczywiście, jeśli ktoś gustuje w takich nudnych ceremoniach, podczas których pan młody nie wskakuje do rzeki.

Zaśmiał się, słysząc tę ciętą ripostę, po czym oparty wygodnie o reling zaczaj się jej bez słowa przypatrywać. Stał tak przed nią - milczący, wysoki, bardzo męski - i Megan poczuła, iż dłużej tego nie wytrzyma. Nie wiedzieć czemu, wydawało jej się to bardzo intensywnym doznaniem, choć właściwie nic się nie działo.

- Popatrz na te czerwono - czarne barki przy brzegu - powiedziała, byleby tylko przerwać milczenie. - Wyglądają bardzo malowniczo.

- To holowniki. Dokładnie osiem - odparł, nie odrywając od niej uważnego spojrzenia.

- Skąd wiesz? Nawet nie spojrzałeś.

- Ponieważ zawsze cumują w tym miejscu i ponieważ kiedyś należały do mnie.

Pożałowała, że poruszyła ten temat, gdyż jego głos zabrzmiał dość smutno. Zanim zdążyła wymyślić, co by tu powiedzieć, by odwrócić jego uwagę od holowników, John odezwał się pierwszy:

- Ładna ta sukienka.

Najpierw poczuła się zaskoczona, potem zrobiło jej się bardzo przyjemnie, a na koniec zawstydziła się niczym pensjonarka.

- Dzięki - wymruczała pod nosem, nie mając pojęcia, czemu tak przesadnie reaguje na niewinny komplement.

- Podkreśla kolor twoich oczu.

- Miło mi, że ci się podoba - ucieszyła się i natychmiast postanowiła, że będzie ją nosić jak najczęściej. - Zostawię ją tu na statku jako mój oficjalny strój na takie uroczystości - zdecydowała, po czym zawahała się. Tak dużo chciałaby mu powiedzieć. Przeprosić go za to, że rano zwaliła mu te dzieci na głowę, naprawdę nie chciała sprawić mu przykrości, sądziła, że to całkiem niezły pomysł. Przeprosić go za wczorajsze zachowanie mamy. Podziękować za wyrozumiałość. - Muszę wracać do roboty - powiedziała tylko.

- Ja również - przytaknął.

Podeszli razem do schodów, po czym John udał się na górę na mostek, zaś Megan zeszła na dolny pokład, gdzie czekała już orkiestra, wykwintny bankiet oraz wyjątkowo przykre wspomnienia...

Gdy „Ruby Rose" przybiła do swego stałego miejsca przy nabrzeżu, zaczęło padać. Na statku panował spokój, bowiem gości wysadzano zawsze wcześniej - w najbardziej reprezentacyjnej części portu.

Megan usiadła przy biurku w kajucie, która uprzednio należała do Agnes Colpepper. Starannie przejrzała harmonogram na najbliższy tydzień, wykonała spis tego, co należało załatwić i od razu zadzwoniła w kilka miejsc. Najmniej przyjemne zadanie zostawiła sobie na koniec.

Musiała zorganizować wielką galę, która miała odbyć się na statku za parę tygodni. Bankiet, tańce, tłumy gości, znane nazwiska, prasa, telewizja... Problem polegał na tym, że Megan znała część tych ludzi, gdyż siłą rzeczy spotykała się z nimi, gdy pracowała w fundacji. Niektórzy z nich zostali nawet zaproszeni na ten nieudany sobotni ślub i stali się świadkami skandalu. Tak, skandalu, gdyż z pewnością tak właśnie komentowano owo kompromitujące zajście i gwałtowne zerwanie zaręczyn.

Nie miała najmniejszej ochoty spojrzeć tym ludziom w oczy. W dodatku istniała możliwość, że Robert również został zaproszony. Niedobrze. Ale może jakoś uda jej się uniknąć uczestniczenia w samej gali. Będzie musiała porozmawiać o tym z Johnem.

Wstała od biurka, z ulgą zrzuciła pantofle i boso podeszła do okrągłego bulaju, by wyjrzeć na zewnątrz. Mięciutki dywan przyjemnie masował jej obolałe stopy. Szkoda, że nie wpadła na to, by przywieźć tu sobie jakieś zapasowe obuwie. Bieganie przez wiele godzin na wysokich obcasach nie okazało się dobrym pomysłem.

Nieco markotnie zapatrzyła się na przesłonięte kurtyną deszczu doki. Miała już po dziurki w nosie tej okropnej pogody. Och, żeby wreszcie było lato, słoneczne i upalne... Wyobraziła sobie romantyczne wieczorne rejsy, zespół grający nastrojowe melodie, taniec na pokładzie pod rozgwieżdżonym niebem, otaczające ją mocne ramiona, zapach wody i wiatru...

Zamyślona, nie usłyszała pukania do drzwi.

- Gotowa? - rozległ się nagle za jej plecami znajomy głos.

Megan błyskawicznie wróciła z obłoków na ziemię, by z zawstydzeniem zdać sobie sprawę z tego, że ramiona mężczyzny z marzeń należały właśnie do Johna.

- Tak - wymruczała, pospiesznie wróciła do biurka, schowała notatki do szuflady i sięgnęła po pantofle. Niestety, nie dało ich się już nałożyć na opuchnięte stopy. W końcu poniechała wysiłków i podeszła do Johna boso, trzymając buty w ręku. Uśmiechnął się na ten widok.

Wcale nie była pewna, czy chciała, by się do niej uśmiechał, już i tak prezentował się stanowczo zbyt atrakcyjnie jak na jej skromne potrzeby. W dżinsach i sztormiaku wyglądał bardziej młodzieńczo i zawadiacko niż w kapitańskiej kurtce.

Włożyła sztormiak, który jej przyniósł i wyszli na pokład.

- Może jednak włóż teraz buty - zaproponował.

- Nie dam rady, moje nogi zastrajkowały - zaśmiała się niewesoło.

- Chyba żartujesz. Nie zgadzam się. żebyś łaziła po dokach boso. Zaraz mi się tu gdzieś skaleczysz.

- Masz rację - westchnęła i schyliła się, by jakoś wcisnąć obolałe stopy w znienawidzone pantofle.

Nagle, ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, poleciała do góry lekko niczym piórko.

- Hej, co ty wyprawiasz?! - wykrzyknęła, odruchowo otaczając szyję Johna ramionami. Najzupełniej odruchowo.

- Spełniam dobry uczynek - uśmiechnął się szeroko. - Zaniosę cię do samochodu, to dla mnie pestka.

Właściwie powinna zaoponować, ale jakoś nie mogła się na to zdobyć. Oczywiście tylko dlatego, że nie miała ochoty męczyć się w za ciasnych butach, a nie dlatego, że twarz Johna znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy.

- Tylko mnie nie upuść - przykazała.

- Postaram się - mruknął, schodząc ostrożnie po trapie.

Bardzo dobrze, że idzie tak ostrożnie, w ten sposób potrwa to dłużej, pojawiła się w jej głowie zdradliwa myśl, lecz Megan nawet nie starała się z nią walczyć. Czuła, że nie miałaby absolutnie nic przeciw temu, by John trzymał ją tak bezpiecznie w ramionach i niósł na sam koniec świata, a niechby nawet i dalej.

Niestety, widziała już blaszany barak, za którym znajdował się równy chodnik, jasno oświetlona ulica i samochód Johna.

- Jesteś cięższa, niż na to wyglądasz - zauważył.

- No wiesz! Dżentelmen by tak nie powiedział - zganiła go żartobliwie. - A może to ty nie masz siły? Może nie jesz wystarczająco dużo szpinaku?

- Wykluczone! Jestem znanym maniakiem racjonalnego odżywiania - zaśmiał się.

Wszedł pod wysunięty dach baraku i zatrzymał się. Nad ich głowami krople jednostajnie bębniły o blachę, lecz poza tym nie było słychać żadnych innych odgłosów. Z twarzy Johna znikło rozbawienie, zaś wyraz jego oczu zmienił się. Po włosach i policzkach ściekały mu strużki deszczu, lecz zdawał się tego nie zauważać.

W zupełnym milczeniu wpatrywał się w Megan takim wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Czuła, jak napięcie między nimi rośnie z każdą upływającą sekundą, aż wreszcie stało się nie do zniesienia i Megan impulsywnie zrobiła to, co podpowiadała jej intuicja.

Podniosła głowę i pocałowała go prosto w usta - takie wilgotne od deszczu...

Ujrzała błysk zaskoczenia w jego oczach. Uśmiechnęła się niepewnie i chciała wyjaśnić, że wcale nie zamierzała go uwodzić i że to tylko z sympatii, ale nie zdążyła. John odpowiedział pocałunkiem, ale takim, o jakim dotąd nawet nie śniła. Ten człowiek niczego nie robił połowicznie, we wszystko wkładał całą duszę, czego Megan mogła właśnie w pełni doświadczyć.

Przygarnął ją do siebie niemal z całej siły i całował z taką zachłannością, z jaką spragniony wędrowiec na pustyni rzuca się na zbawienne źródło, które pragnie wypić do samego dna. . Naraz było po wszystkim.

Oszołomiona Megan zamrugała powiekami i z niepewnym uśmiechem zerknęła na Johna. Na jego twarzy malował się wyraz przerażenia, by nie rzec paniki. Zrozumiała, iż był zdumiony i wstrząśnięty swoją własną reakcją. Wcale jej się to nie podobało.

- Możesz mnie już postawić - zauważyła nieco chłodno.

Posłuchał jej bez słowa. Omal się nie przewróciła, gdy stanęła na ziemi, gdyż nogi zdrętwiały jej zupełnie. Przytrzymał ją w ostatniej chwili, lecz wciąż milczał jak zaklęty.

- John, zlituj się! Powiedz coś w końcu - zażądała z irytacją.

W zamyśleniu potarł brodę dłonią, po czym zaśmiał się cicho, nie spuszczając z niej wciąż płonącego wzroku.

- Ale z ciebie cicha woda, Megan.

- Słucham?

- Nie przyszłoby mi nawet do głowy, że zaczniesz mnie całować.

Jej uraza wzrosła jeszcze bardziej, w miarę jak z każdą chwilą rosło nie zaspokojone pragnienie.

- Ty chyba sobie żartujesz. Przecież to ty zacząłeś.

- Ja???

- Nie udawaj niewiniątka, Johnie Vermont - zaatakowała. - Gdybyś nie zaczął na mnie patrzeć w taki sposób, to do niczego by nie doszło. Nie wykręcaj się teraz. Zresztą, i tak musisz przyznać, że mój pocałunek był czysto przyjacielski. To ty się zapomniałeś, a nie ja!

- Co do tego ostatniego, to obawiam się, że masz rację

- westchnął ciężko. - A przecież umawialiśmy się, że będą nas łączyć tylko sprawy zawodowe.

Megan oparła się o ścianę budynku i z trudem próbowała włożyć pantofel na zziębniętą, mokrą stopę. Zupełnie jej to nie szło, ponieważ obuwie wyślizgiwało się ze zgrabiałych palców.

- Skoro tak ci na tym zależy, to nie noś mnie na rękach i nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakbyś chciał mnie zjeść - burknęła, nie przerywając swoich wysiłków.

- Ja tak patrzyłem?

- Owszem.

- Nie miałem takiego zamiaru.

- O? - zdziwiła się uprzejmie.

- A w ogóle myślę, że najlepiej będzie zapomnieć o tym całym zdarzeniu - oznajmił. - Czy możesz założyć buty?

Wyprostowała się gniewnie.

- Nie, ciągle nie mogę. Ale tym razem wolę iść piechotą! - Zdecydowanym krokiem wyszła spod zadaszenia.

Deszcz zaatakował ją ze zdwojoną siłą, więc przyspieszyła, biegiem wypadła zza rogu budynku na ulicę i zderzyła się z idącym z przeciwnej strony człowiekiem. Ku jej zaskoczeniu chwycił ją mocno za ramiona.

- Robert?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem. Usłyszała za plecami kroki Johna, potem zapadła cisza, w której rozległo się zduszone warknięcie:

- A niech to!

Robert w ogóle nie zwrócił na niego uwagi, cały czas wpatrując się przenikliwie w byłą narzeczoną.

- Meg, dosyć tej dziecinady. Zacznij się wreszcie zachowywać jak dorosła kobieta. Wracasz ze mną.

Deszcz lał się z nieba strumieniami, a oni stali we trójkę na pustej ulicy, ociekający wodą, nieruchomi, spięci, wyczekujący. Megan zerknęła przez ramię, lecz z twarzy Johna nie udało jej się nic wyczytać.

Odwróciła się ponownie w stronę Roberta i przecząco pokręciła głową.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Obserwowała, jak wyraz twarzy Roberta zmienia się. Były narzeczony popatrzył na nią łagodnie i cierpliwie niczym cudownie wyrozumiały starszy brat. Dziesiątki razy była świadkiem takiej metamorfozy, ale dopiero teraz zrozumiała, że Robert z łatwością zmienia maski, dostosowując się do okoliczności równie sprawnie jak kameleon.

- Meg, zainwestowałem w nasz związek masę czasu i pieniędzy, nie chcę tego marnować. Jedźmy do mnie i porozmawiajmy, dobrze? - namawiał przekonującym głosem.

- Ile razy prosiłam, żeby nie nazywać mnie Meg? - syknęła. - Czy to naprawdę tak trudno zapamiętać?

Uspokajająco pogłaskał ją po policzku.

- Kochanie... Odtrąciła jego rękę.

- I nie mów do mnie „kochanie".

- Posłuchaj, przemyślałem to sobie. Powiemy ludziom, że byłaś trochę wytrącona z równowagi, bo nie przyszło ci na myśl, że spiszemy intercyzę...

- Nie. Byłam wściekła, bo skrzywdziłeś bezbronne zwierzę - sprostowała.

- Ty wciąż o tym kocie? - zdumiał się.

- Wyobraź sobie; że tak!

- W porządku, w porządku... A czy pomoże, jak powiem, że żałuję, że w ogóle spotkałem to nieszczęsne zwierzę na mojej drodze?

- Najlepiej pomoże, jak się stąd zabierzesz i zostawisz mnie w spokoju! - wypaliła, coraz bardziej rozsierdzona jego tonem.

- Znakomity pomysł - rozległo się za jej plecami. Robert spojrzał wymownie ponad jej ramieniem, po czym wrócił wzrokiem do jej twarzy.

- Czy to prawda, co powiedziała twoja matka? No, że ty i ten marynarzyna...

Spąsowiała. Przecież wciąż czuła na wargach żar tamtego pocałunku...

- Absolutnie nie! John jest moim pracodawcą, to wszystko.

Winslow ponownie utkwił oczy w stojącym za jej plecami mężczyźnie.

- Coś ty taki podejrzanie milczący? Nie masz nic do powiedzenia w tej sprawie? - spytał drwiącym tonem, wyraźnie szukając zaczepki.

John tylko się roześmiał.

- Ta dama nie potrzebuje niczyjej pomocy, gdy chce sobie z tobą poradzić - przypomniał i natychmiast wszystkim stanęła przed oczami scena, gdy Megan wypchnęła Roberta za burtę.

- Była zupełnie inna, dopóki nie znalazła się na pokładzie tej twojej śmierdzącej łajby!

W tym momencie kapitan Vermont po raz pierwszy podniósł glos:

- Może po prostu w ostatniej chwili poszła po rozum do głowy?

- A może po prostu podam cię do sądu za zrujnowanie mojego ślubu i narażenie mnie na straty finansowe?

- Na co więc czekasz? - odparował John. Przestraszona Megan chwyciła Roberta za ramię.

- Proszę, uspokój się...

On jednak wyrwał rękę z jej uścisku i spojrzał na nią z nie skrywaną pogardą.

- Z nami koniec, złotko! Sama się o to prosiłaś. - Następnie przeniósł wzrok na Johna. - A z tobą policzę się w sądzie - warknął i zawrócił do swego samochodu, ścigany ironicznym śmiechem Johna, który zawołał za oddalającym się Winslowem:

- Umieram ze strachu!

Megan z dezaprobatą pokręciła głową.

- Mężczyźni - skomentowała zwięźle.

- Hej, tylko bez uogólnień, dobrze? - zaperzył się. - Nie jestem taki jak on.

- Wszyscy mężczyźni zachowują się jak chłopcy na podwórku... Przepychają się, żeby pokazać, który z nich jest większym bohaterem!

- Nieprawda. Ja zachowywałem się spokojnie i dojrzale.

- Dopóki nie nadepnął ci na odcisk - skorygowała. - Wystarczyło, że wyraził się lekceważąco o twoim statku.

- Są granice, których przekraczać nie wolno - zawyrokował stanowczo John. - Ten bubek posunął się za daleko. Wiesz co? - Przyjrzał jej się z nagłym namysłem. - W ogóle nie rozumiem, jak mogłaś się kochać w takim typku.

Zadrżała, chyba nie tylko z zimna.

- Powiem ci, że ja też nie.

Telefon dzwonił uporczywie, więc John w końcu podniósł się niechętnie z kanapy i podszedł do biurka. Podnosząc słuchawkę, popatrzył z niejaką zazdrością na Megan, która nigdzie nie musiała chodzić, tylko siedziała z podkulonymi nogami w jego ukochanym przepastnym fotelu i nadal grzała się w cieple trzaskającego na kominku ognia.

Rozchmurzył się, gdy usłyszał, że dzwoni człowiek zarekomendowany przez agencję pracy. Jego rozmówca wydawał się być kompetentny i rzeczowy, co od razu nastawiło Johna pozytywnie do niego. Niewykluczone, że właśnie znalazł się poszukiwany kapitan i że nareszcie będzie można uciec od tej całej szopki z udzielaniem ślubów.

- Coś ważnego? - spytała Megan, gdy odłożył słuchawkę.

- Chyba mam kogoś na stanowisko kapitana - odparł, z powrotem moszcząc się wygodnie na kanapie.

Odwróciła twarz do ognia i nie odpowiedziała. John mógł teraz bez przeszkód obserwować, jak na jej skórze kładą się złocistopomarańczowe refleksy, nadając Megan zjawiskowy wygląd. Jej włosy wyschły już i zwinęły się w niesforne loczki...

Znowu zaczynasz, ofuknął w myślach sam siebie. Przecież wiesz, że ona na ciebie poluje, najlepszy dowód, że zaledwie parę dni temu wydawała się za tego całego Winslowa, a dzisiaj już całowała się z tobą. No, jeżeli chodzi o to ostatnie, to ja też nie jestem bez winy, przyznał ze skruchą.

- Nie mogę uwierzyć, że Robert myślał, iż tylko kiwnie palcem, a ja polecę do niego, jakby się nic nie stało - powiedziała w przestrzeń.

- Ma facet tupet - zgodził się.

- Dobrze przynajmniej, że nie przyszedł chwilę wcześniej...

Aha! Wiedziałem, że nie wytrzyma, że wróci do tego tematu, pomyślał z satysfakcją. Jeśli chciała, to owszem, mógł o tym pogadać, czemu nie. Lepiej wyjaśnić sobie wszystko otwarcie. On ze swojej strony powtórzy, że z tym całowaniem się to nie był najlepszy pomysł i że powinni zapomnieć o całej sprawie.

Już otwierał usta, żeby zaprosić ją, by usiadła przy nim na kanapie, gdyż tak będzie im się lepiej rozmawiać... W ostatniej chwili zdał sobie sprawę z tego, co chciał zaproponować i co tak naprawdę - ale tak naprawdę - chodziło mu po głowie.

Czym prędzej ugryzł się w język.

- Gdyby nas wtedy zobaczył, od razu wyciągnąłby niewłaściwe wnioski. - Nadal mówiła w zamyśleniu, wciąż nie patrząc na niego.

Hm, czyżby jednak zależało jej na tym, żeby były narzeczony nie pomyślał o niej nic złego? Czyżby, mimo wszelkich zapewnień, wciąż miała do niego słabość?

Megan zmieniła pozycję i usiadła przodem do Johna.

- Tak się zastanawiałam nad tym, co mi wtedy powiedziałeś. O tym, że nie rozumiesz, co ja w nim widziałam - dodała, zauważając jego pytające spojrzenie.

No tak! Cały czas myśli o tym bubku!

- Sądzę, że to ma coś wspólnego z moim tatą.

Dobrze, o ojcu mógł słuchać. O niedoszłym mężulku - nie.

- Widzisz, on zmarł, kiedy miałam dwanaście lat. Był naprawdę cudowny, uwielbiałam go... - Wyraz jej twarzy zmienił się na chwilę, jej oczy zdawały się patrzeć gdzieś bardzo, bardzo daleko. - Nazywał mnie Meg. Gdy go zabrakło, zabroniłam komukolwiek innemu mówić do mnie w ten sposób.

Przypomniał sobie, jak Winslow w kółko nazywał ją tym imieniem, mimo jej ciągłych protestów. Widocznie powód, dla którego było to dla niej takie ważne, uznał za zupełnie błahy, a to sporo mówiło o jego charakterze. Co ciekawe, ona zaś mimo wszystko nadal chciała za niego wyjść, choć traktował lekceważąco jej wspomnienia związane z ojcem. To z kolei mówiło coś o jej charakterze...

- Kiedy tata odszedł, wszystko się zmieniło. Ponieważ mama nie pracowała, została nam tylko renta po tacie, ale to nie wystarczało, by utrzymać dotychczasowy standard życia. Nie zauważyłeś, bo było ciemno, ale nasz dom to zupełna ruina... Mama zawsze wierzyła, że los się w końcu odmieni i czekała na sprzyjającą okazję.

- I wtedy na scenie pojawił się Winslow - domyślił się John.

Skinęła głową.

- Poznaliśmy się podczas balu, z którego dochód był przeznaczony na cele charytatywne. Mama zauważyła, że Robert czyni mi pewne awanse i daję ci słowo, że już następnego dnia wiedziała o nim wszystko, co tylko się dało. Nie mam pojęcia, jak to zrobiła. Następnie zaczęła jakoś tak sprytnie manewrować, że w kółko wpadaliśmy na siebie. Potem to już jakoś samo poszło.

John zawsze unikał cudzych zwierzeń niczym diabeł święconej wody, lecz tym razem wyjątkowo korciło go, by dowiedzieć się czegoś więcej.

- To wciąż nie wyjaśnia, dlaczego się w nim zakochałaś - zauważył.

- Bo ja chyba wcale się w nim nie zakochałam - odparła cicho. - Mama wmówiła mi to, czułam, że tego właśnie ode mnie oczekiwała. Ciągle była taka niezadowolona, już nie wiedziałam, co mam robić, żeby ją wreszcie uszczęśliwić. Dlatego nie zastanawiałam się nad tym, czego ja bym chciała.

On nie musiał się zastanawiać, wiedział doskonale, na czym tak naprawdę zależało jej najbardziej. Przypominała swoją matkę w większym stopniu, niż jej się wydawało. Najlepszym dowodem było to, że przecież doszło do ceremonii, w czasie której Megan jednak powiedziała: „Tak".

Musiał się strzec tej kobiety.

- Opowiedz mi o swojej byłej żonie - zaproponowała znienacka.

O, psiakość, musiał się strzec nawet bardziej, niż mu się to przed chwilą wydawało.

- Nie zamierzam rozmawiać o Betsy - zaprotestował dość gwałtownie.

- Miała więc na imię Betsy - uśmiechnęła się przebiegle Megan. - A jaka była? Ładna?

- O tak.

Jej rozbawione spojrzenie spoważniało.

- Dlaczego się rozstaliście?

- Różnica poglądów na temat istoty małżeństwa - uciął i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. - Późno już.

Przeciągnęła się niczym rozleniwiony kot, po czym zręcznie zeskoczyła z fotela.

- Niech ci będzie, chwilowo ci daruję - zaśmiała się i żartobliwie pogroziła mu placem. - Ale ostrzegam, że prędzej czy później i tak wyciągnę z ciebie wszystkie szczegóły.

John zbył tę pogróżkę milczeniem.

- Jutro wyjeżdżamy z samego rana. Wiem już, jak mi odpłacisz za dzisiejszy najazd na mostek - dodał złowieszczym tonem.

- Założę się, że wynalazłeś dla mnie jakąś wyjątkowo niewdzięczną robotę.

- To zależy. Masz lęk wysokości?

- A powinnam?

Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł.

- John, naprawdę nie chcesz być dłużej kapitanem „Ruby Rose"? - zagadnęła, przypatrując mu się tymi swoimi dużymi oczami o barwie pogodnego nieba.

- Naprawdę.

Zmarkotniała i John nagle zapragnął, by ten facet, z którym dziś rozmawiał, okazał się absolutnie beznadziejny. Miałby wtedy pretekst, żeby go nie zatrudniać.

Chyba zwariował! Przecież jeszcze przed chwilą marzył o tym, żeby znaleźć zastępcę!

Tymczasem Megan znowu znienacka zmieniła temat.

- Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie za tamto. Nie miałam zamiaru cię wykorzystać, słowo - zapewniła z nutką rozbawienia w głosie.

- Może daruj sobie te złośliwości, co? Ze śmiechem wyciągnęła do niego rękę.

- Przybijmy więc piątkę na zgodę... szefie.

Z pozornym spokojem uścisnął jej dłoń, podczas gdy w rzeczywistości najchętniej przyciągnąłby ją do siebie i dokończył to, co dużo wcześniej zaczęli. Nie wątpił, że tylko na to czekała.

- To do jutra - rzuciła i zanim się obejrzał, już jej nie było.

Oczywiście wyjrzał za nią. W półmroku dostrzegł oddalający się czerwony parasol, a pod nim parę zgrabnych nóg... Odwrócił się, zły na siebie.

Jeśli jutro ten facet okaże się w miarę do rzeczy, zatrudni go z miejsca. To mu zdejmie jeden kłopot z głowy. Megan wykazuje całkiem niezłą smykałkę do organizowania różnych rzeczy, więc można zadzwonić do agencji z wiadomością, że już znalazł asystentkę. Znowu o jeden kłopot mniej. W efekcie zyska wreszcie czas na zajęcie się domem, trzeba przecież wykończyć pokoje, zająć się ogrodem, wysypać drogę żwirem, naprawić sypiący się w paru miejscach mur, pomyśleć o basenie...

Tak, najwyższy czas, żeby w końcu zrobił coś dla siebie.

Megan zaryzykowała i zerknęła w dół, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Pokład znajdował się prawie dziesięć metrów pod nią, a powierzchnia wody dwa razy dalej. Zakręciło jej się w głowie.

Kołysała się przy maszcie flagowym, siedząc w jakimś dziwnym rodzaju uprzęży. Stojący poniżej John równomiernie pociągał za sznury i Megan stopniowo wjeżdżała coraz wyżej. Miała tylko nadzieję, że on nie puści. Dosłownie miał jej życie w swoich rękach.

- No i jak ci tam na górze? - zawołał.

- Świetnie, tylko trzymaj mocno! - odkrzyknęła. - Pamiętaj, że jestem cięższa, niż się wydaję!

W końcu znalazła się na wysokości ułamanego zaczepu, który miała naprawić. Odkręciła go śrubokrętem i wymieniła na nowy, co zajęło jej kilka minut. Następnie przewlokła przez lśniące chromowane ucho linę do flagi, przesuwając ją tak długo, aż oba końce spoczęły na pokładzie.

- Gotowe!

Gdy powoli zjeżdżała na dół, zaryzykowała i rozejrzała się dookoła, wiedząc, że to jej jedyna szansa, by obejrzeć statek z lotu ptaka. Widok był doprawdy niecodzienny, przypłaciła to jednak wyjątkowo nieprzyjemnym skurczem żołądka.

- I co? Nie było chyba aż tak źle? - zagadnął z niewinną miną John, gdy z ulgą dotknęła stopami pokładu.

- Tak źle nie - mruknęła, wyplątując się z uprzęży. - Było gorzej.

Uśmiechnął się łobuzersko.

- Czyli jesteśmy kwita.

- Zapewniam cię, że już nigdy nie zrobię nic takiego, żebym musiała ci to wynagradzać - przysięgła i pomasowała bolący brzuch.

- Wcale nie musiałaś się na to zgadzać - zauważył. - Ale fajnie, że dałaś się namówić. Już od dawna trzeba było to naprawić, ale nie miał kto tego zrobić, bo maszt jest dość cienki i wygiąłby się, gdybym wciągnął tam kogoś postury Danny'ego. Nareszcie znowu będziemy mogli rozwijać flagę.

Cóż, z jednej strony cieszyło ją, że okazała się niezastąpiona, ale chyba wolałaby, żeby nie mógł się bez niej obejść w całkiem innych sytuacjach...

Właśnie skończyło się szalone przyjęcie urodzinowe młodej dziewczyny, a miał zacząć się typowy rejs wycieczkowy, kiedy na statek przybył nieznajomy trzydziestoparoletni mężczyzna. Niewysoki blondyn o jasnej cerze i bardzo przeciętnych rysach twarzy stanowił zupełne przeciwieństwo charyzmatycznego kapitana Vermonta. John przywitał go przy trapie, po czym weszli na górę i znikli w sterówce.

Megan domyśliła się, że to kandydat na kapitana, więc kiedy jakieś pół godziny później schodził na dół, obserwowała go uważnie, starając się odgadnąć rezultat rozmowy. Niestety, zachowanie przybysza w żaden sposób nie zdradzało, czy wynik wstępnych negocjacji okazał się po jego myśli, czy też nie.

Płonęła z ciekawości i najchętniej pobiegłaby do Johna, by go o wszystko wypytać, jednakże właśnie musiała zacząć wpuszczać na statek uczestników wycieczki, która opłaciła rejs. Gdy po dwóch godzinach turyści zeszli z pokładu, trzeba było czym prędzej zająć się przygotowaniami do podwójnej ceremonii ślubnej. Ledwie zdążono zastawić stoły i umocować dekoracje, gdy pojawiły się obie panny młode wraz z rodzicami. I wtedy się zaczęło...

Megan zrozumiała, że wszelkie wysiłki tego dnia, jakie miała już za sobą, stanowiły zaledwie mizerne preludium do tego, co właśnie nastąpiło. Klienci, jakby się umówili, przypuścili na nią zmasowany atak. A to kosze z kwiatami stoją nie tam, gdzie trzeba, a to girlandy należałoby powiesić wyżej, a to chodnik za wąski, a to krzesła należy inaczej ustawić, a to zastawa nie taka... Znosiła te fanaberie z uśmiechem na twarzy, choć wszystko zaczynało się w niej gotować. W końcu przekazała grymaszących klientów Danny'emu, gdyż musiała iść do swojej kabiny, żeby się przebrać. I żeby do kogoś zadzwonić.

Wykręciła dobrze znany numer. Sekretarka bez przeszkód połączyła ją z biurem Roberta, a Megan mogłaby się założyć, że tamta wisi teraz na słuchawce, wyłażąc ze skóry z ciekawości.

- O co chodzi, Meg? - spytał szorstko.

Wiedziała, że celowo tak ją nazwał, lecz tym razem zignorowała to.

- O to, żebyś zostawił kapitana Vermonta w spokoju - odparła równie zwięźle.

Usłyszała nieprzyjemny śmiech.

- Strach go obleciał, kazał ci więc do mnie zadzwonić, co?

- John o niczym nie wie. Nie mieszaj go do tego, co się wydarzyło między nami. On nie ma z tym nic wspólnego.

- Powiedz mu, że jak chce mnie przeprosić, to niech sam to zrobi, a nie wysługuje się kobietą.

Rozzłościł ją jeszcze bardziej, lecz wciąż starała się trzymać nerwy na wodzy.

- Mówiłam już, że dzwonię z własnej inicjatywy.

- Nie wciskaj mi kitu, Meg. Ty sama nie potrafisz nic zrobić, zawsze musi ci ktoś pokazywać palcem. Zginiesz bez faceta - stwierdził niemiłosiernie. - Wiesz o tym, skoro natychmiast znalazłaś sobie innego. A może jednak znałaś go już wcześniej i właśnie dlatego wystawiłaś mnie do wiatru?

Choć kosztowało ją to wiele trudu, nie dała się sprowokować.

- Powtarzam ci jeszcze raz, żebyś nie mieszał go do tego.

- Sam się w to wmieszał, więc zapłaci mi za to. Mój prawnik już siedzi nad tą sprawą - poinformował z satysfakcją i odłożył słuchawkę.

Nie miała pojęcia, czy tym telefonem dodatkowo nie pogorszyła sprawy, ale nauczyła się już, że czynienie sobie wyrzutów do niczego nie prowadzi. Z rezygnacją przebrała się w swoją niebieską sukienkę, poprawiła włosy, włożyła znienawidzone pantofle na obcasie i opuściła kabinę.

Ponieważ do rozpoczęcia ceremonii zostało jeszcze trochę czasu, przystanęła na chwilę na rufie i oparła się o reling. Nie dlatego, by potrzebowała odpoczynku. Obiektywnie rzecz biorąc, ta praca była wyczerpująca zarówno fizycznie, jak i psychicznie, lecz Megan prawie tego nie czuła. Podobało jej się, że wciąż działo się coś nowego, że musiała nieustannie podejmować decyzje, że wciąż stawały przed nią kolejne wyzwania. A co ważniejsze, od razu widziała efekt swoich wysiłków, co sprawiało jej ogromną satysfakcję.

Kolejnym plusem było towarzystwo Johna. Oszukiwałaby sama siebie, gdyby udawała, iż nie sprawia jej przyjemności ciągłe spotykanie go, rozmawianie z nim, patrzenie na niego. Do tego dochodziło jeszcze wspomnienie tamtego upojnego pocałunku i puszczanie wodzów fantazji, która podpowiadała jej, co by było, gdyby...

Nie powinna była sobie pozwalać na takie myśli. Już raz związała się z mężczyzną niemal bez zastanowienia, drugi raz nie popełni takiego błędu, o nie!

- Cześć, ślicznotko - usłyszała nagle za plecami głos Danny'ego.

- Cześć - uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Twoje owieczki zbierają się już przy trapie - zażartował, wskazując na rosnący tłumek gości weselnych. - Czekają na swoją piękną pastereczkę.

Pierwszy oficer miał przejrzyste zielone oczy, płowe włosy i czarujący uśmiech. Z tego, co zdążyła o nim usłyszeć, cieszył się dużym powodzeniem u płci pięknej. Megan odruchowo porównała go z Johnem, przy czym to porównanie nie wypadło zbyt pomyślnie dla Danny'ego.

- Właściwie nie mieliśmy do tej pory okazji, żeby się lepiej poznać - zagaił od niechcenia, jednocześnie przesuwając nieco kołowrót windy kotwicznej i naciągając mocniej łańcuch.

Nie było najmniejszej potrzeby, dla której miałby to robić. Megan wiedziała, że „Ruby Rose" nie stała przy nabrzeżu na kotwicy, lecz na cumach. Niechybnie chciał się przed nią popisać swoją tężyzną fizyczną. Kolejny chłopiec z podwórka, pomyślała z rozbawieniem.

- Może byśmy kiedyś po pracy wyskoczyli na lampkę wina albo coś takiego? - zaproponował.

Nie miała najmniejszych wątpliwości, co miało oznaczać owo „coś takiego".

- Ponieważ przyjeżdżam do pracy i wracam zawsze razem z Johnem, musiałbyś uwzględnić w swoich planach również jego - odparła gładko.

Przyjrzał jej się uważnie.

- Domyślałem się, że wy dwoje... - zaczął ostrożnie, lecz Megan przerwała mu pospiesznie:

- Nic z tych rzeczy. Po prostu jeździmy razem, bo tak jest nam wygodniej.

- Ale chyba już niedługo? - zauważył, bacznie obserwując jej reakcję.

- Słucham?

- To nie wiesz o Normie Richardsonie? To ten facet, z którym John dziś rozmawiał. Nowy kapitan. Zamieniłem z nim kilka słów, wygląda na równego gościa - wyjaśnił, po czym zmienił temat na ciekawszy. Oczywiście, ciekawszy dla niego: - To co z naszym spotkaniem?

- Obawiam się, że gdybym się z tobą umówiła, to twoje wielbicielki rozszarpałyby mnie na strzępy - zażartowała, choć serce w niej zamarło na myśl o tym, że John jednak opuszczał „Ruby Rose"... A bez niego to wszystko nie ma sensu!

- Nie będzie znowu tak źle - uśmiechnął się zabójczo Danny.

Gdy John wygłaszał słowa przysięgi, jego wzrok mimowolnie powędrował ku twarzy Megan. Nic dziwnego, że zająknął się w pewnym momencie i zapomniał, co dalej. Pospiesznie wrócił spojrzeniem do rozłożonej przed sobą księgi i wszystko poszło już gładko.

Tak, najwyższy czas wycofać się z tego, ten cały Norm Richardson spadł mu jak z nieba. Tylko dlaczego, gdy spoglądał na Megan, zaczynał czegoś tak bardzo żałować?

Po skończonej uroczystości podeszła do niego, on zaś szybko wytłumaczył sam sobie, że to nieprawda, że jej bliskość sprawia mu przyjemność. Absolutna nieprawda!

- Słyszałam, że mamy nowego kapitana - rzuciła pozornie obojętnym tonem.

- Tak, zaczyna w poniedziałek. To znaczy, nie ten najbliższy, tylko przyszły. Porządny facet, dogadacie się bez trudu.

- A lubi dzieci?

- Nie wiem, ale chyba tak. Podobno ma trójkę własnych.

- Myślisz, że trzeba mieć dzieci, żeby je lubić? - spytała, uśmiechając się nieco tajemniczo.

Czuł przez skórę, że do czegoś zmierzała, ale nie mógł odgadnąć, co to miało być. Do diaska, znowu zastawiała na niego jakąś pułapkę.

- Nie wiem - odparł ostrożnie.

- A ja wiem - stwierdziła triumfalnie. - Wcale nie trzeba, a ty jesteś tego najlepszym dowodem. Uwielbiasz dzieci i tak naprawdę wcale ci nie przeszkadzało, że je wtedy przyprowadziłam, ale prędzej skoczysz między stado rekinów, niż się do tego przyznasz!

Popatrzył na nią uważniej, lecz natychmiast tego pożałował. Znowu musiał sobie powtarzać, że to tylko złudzenie, że wcale nie pragnie porwać jej w objęcia, całować do utraty tchu, słuchać jej urywanego oddechu, czuć, jak się poddaje jego pieszczotom...

Opanował się jakoś, ale nie przyszło mu to łatwo.

- Ciekawe, jak doszłaś do tego cokolwiek zaskakującego wniosku? - spytał sarkastycznie. - Ja bym w życiu na to nie wpadł, choćbym myślał i sto lat.

- Obserwowałam cię wtedy - przyznała bez cienia zażenowania. - Widziałam, jak pomagałeś dzieciom, które nie mogły dosięgnąć tej rączki od uruchamiania syreny, widziałam, jak poklepałeś po ramieniu najmniejszego z chłopców i jak pogłaskałeś po głowie tę dziewczynkę z loczkami.

- Ależ z ciebie ciekawskie stworzenie - zażartował, wciąż nie mogąc się zorientować, o co jej tak naprawdę chodzi.

Spuściła wzrok i zapatrzyła się w czubki swoich butów.

- John, próbuję ci powiedzieć, że być może nie znasz siebie aż tak dobrze, jak ci się wydaje - powiedziała cicho.

- To znaczy?

Wyprostowała się nagle, jakby podjęła decyzję i spytała wprost:

- Naprawdę chcesz zostawić „Ruby Rose"?

- Oczywiście - odparł ze zdumieniem.

- A ja myślę, że nie! Oszukujesz sam siebie. Żachnął się.

- Jasne, znasz mnie od całych czterech dni, a już doskonale wiesz, czego ja tak naprawdę chcę i czego potrzebuję. A ja, kiep, nie doszedłem do tego przez ponad trzydzieści lat!

- John, nie irytuj się...

- Chwileczkę, a czy to przypadkiem nie ty omal nie zrujnowałaś sobie życia, wybierając niewłaściwego faceta na męża? To nie ty zwierzałaś mi się, że popełniłaś błąd, bo słuchałaś innych, a nie siebie? A teraz masz czelność mówić mi, że to ja nie wiem, czego chcę? - wybuchnął.

- Jesteś zły i nie wiesz, co mówisz - wtrąciła uspokajająco, lecz tylko dolała oliwy do ognia.

- Trudno, żebym nie był zły, jak ktoś mi wmawia, że zna mnie lepiej niż ja sam. Wczoraj chciałem cię pocałować, chociaż sam nie miałem o tym pojęcia, dzisiaj upieram się, żeby przestać być kapitanem, choć w rzeczywistości bardzo mi na tej funkcji zależy - ciągnął drwiącym tonem. - Jakie to szczęście, że mam cię pod ręką i że zawsze mi powiesz, co tak naprawdę mam na myśli. Co ja bym bez ciebie zrobił? Zginąłbym marnie.

- To, że tak się wściekasz, tylko potwierdza moją teorię - upierała się Megan. - Przestraszyłeś się, bo odgadłam twoje pragnienia.

- Nie. Nie odgadłaś i w życiu nie odgadniesz - odparł twardo.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

- W takim razie przepraszam bardzo - odezwała się cicho i odeszła.

John z całej siły walnął pięścią o barierkę, po czym zaklął z furią i pomasował bolącą dłoń. Jedno nie ulegało wątpliwości - same niebiosa zesłały mu tego Richardsona. To tamtemu już wkrótce Megan będzie ciosać kołki na głowie, a nie jemu.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przez całą drogę powrotną nie odezwali się do siebie ani słowem. Megan ledwo to wytrzymywała, ale przysięgła sobie, że za nic w świecie nie odezwie się pierwsza. Tym bardziej że podejrzewała, iż John może skorzystać z pierwszej okazji, by oznajmić jej, żeby szukała sobie nowej pracy i nowego miejsca zamieszkania.

Kiedy skręcili z głównej drogi w stronę jego posiadłości, odezwał się w końcu:

- Jeśli chcesz się jutro ze mną zabrać, będę wyjeżdżał o tej samej porze, co zwykle.

- Dziękuję, ale pojadę własnym samochodem - odparła impulsywnie.

- Świetnie. - Zatrzymał się przed bramą i zgasił światła, ale nie wyłączał silnika. Przez dłuższą chwilę siedzieli tak w ciemności. Nic się nie działo. - Megan, będziemy pracować razem jeszcze przez prawie dwa tygodnie. Nie chcę, żeby to tak wyglądało.

Ucieszyła się, gdyż John wyraźnie proponował zawieszenie broni.

- Ja też nie.

- To wcale nie oznacza, że zgadzam się z tym, co wtedy powiedziałaś. Ja zawsze dobrze wiem, czego chcę i już.

Nie zamierzała ponownie się z nim kłócić. Zresztą, nie miała stuprocentowej gwarancji, że nie pomyliła się w ocenie sytuacji.

- Prawie nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, ile czasu spędziłem na wodzie ani jak mnie męczy udzielanie ślubów i wygłaszanie słów, w których znaczenie nie wierzę, ani jak nie cierpię nieporozumień i scen. Mam po prostu dosyć.

- W porządku, rozumiem.

Przez chwilę znów panowało milczenie.

- Myślę, że skoczę do knajpy na kolację - mruknął pod nosem. - Dawno nie widziałem kilku znajomych.

- Jasne - przytaknęła, choć zrobiło jej się przykro, że nie zaproponował, by mu towarzyszyła.

Widocznie miał ochotę uwolnić się od niej, przynajmniej na jakiś czas, ale nie mogła mieć o to do niego żalu. Wysiadła z samochodu, lecz jeszcze nie zamykała za sobą drzwi.

- John, jeżeli wolisz, żebym zrezygnowała z pracy u ciebie i wyniosła się stąd... - zaczęła z wahaniem.

- Nawet mi to nie przyszło do głowy. Chcę, żebyś nadal pracowała jako asystentka, teraz moja, a potem Richardsona. Ale wszystko wyłącznie na gruncie zawodowym, żadnych prywatnych uwag i tym podobnych. Czyli mniej więcej tak, jak do tej pory... No, z małymi wyjątkami.

- Dobrze, będę pamiętać - odparła i dodała, zanim zamknęła drzwi: - Myślę, że w tej sytuacji możemy jednak jechać jutro do pracy razem.

Nie poszła do domu od razu. Patrzyła, jak zapalają się światła, a samochód wykręca i odjeżdża. Odprowadzała go wzrokiem tak długo, aż czerwone punkciki rozpłynęły się w mroku.

Postarała się, by dalej potoczyło się tak, jak sobie życzył. Była życzliwa, uśmiechnięta, pomocna, niezawodna. W domu gotowała kolacje, John zaś zmywał. Czasami siedzieli potem razem przed kominkiem, omawiając bieżące sprawy i narzekając na ciągle padające deszcze. Panujące między nimi stosunki można by określić jako doskonale poprawne i doskonale obojętne. Godziła się na to, ponieważ on właśnie tego pragnął, jednakże nie mogła odżałować tej nici zrozumienia i przyjaźni, jaka się zadzierzgnęła między nimi na samym początku. Stali się sobie bardziej obcy, niż byli wtedy, gdy jeszcze zupełnie nic o sobie nie wiedzieli.

Jednak podczas ceremonii ślubnych na pokładzie „Ruby Rose" coś się zmieniało. Niemal zawsze, ilekroć John wygłaszał słowa przysięgi, w której znaczenie nie wierzył, jego wzrok kierował się w stronę Megan. Niemal zawsze, ilekroć podchwyciła wtedy jego spojrzenie, nie była w stanie odwrócić oczu w inną stronę.

Miała wtedy wrażenie, jakby to, co mówił, nabierało jakiegoś specjalnego znaczenia, jakby kryła się w tym jakaś tajemna wiadomość, jakby słyszała obietnice kochanka... W takich momentach nieuchronnie powracało do niej wspomnienie chwili, gdy John trzymał ją na rękach i całował, jakby świat miał się skończyć.

Tak szybko się między nimi zaczęło. Tak szybko się między nimi skończyło.

Teraz już rozumiała, dlaczego wciąż roni łzy podczas ceremonii zaślubin, choć od dnia jej niedoszłego ślubu minęły już dwa tygodnie. Tak naprawdę nie płakała za Robertem. Płakała za Johnem.

Chyba musi być ze mną coś nie tak, pomyślała z zawstydzeniem, ocierając oczy rąbkiem rękawa i starając się nie patrzeć na kolejną całującą się parę. Nie miałam pojęcia, że jestem taka płocha i niestała w uczuciach. Głupio mi.

Po raz pierwszy poczuła zadowolenie na myśl o tym, że wkrótce na statku pojawi się nowy kapitan. Nie będzie wtedy miała powodu, by przeżywać takie chwile jak teraz. Chyba same niebiosa zesłały Norma Richardsona!

W poniedziałek rano John jak zwykle obudził się z samego rana. Wyskoczył z łóżka, wziął prysznic, ogolił się, nastawił ekspres do kawy - i dopiero wtedy dotarło do niego, że mógł spokojnie jeszcze trochę się powylegiwać. Przecież nie idzie do roboty. Teraz jednak nie było sensu kłaść się ponownie. Odbiję to sobie jutro, pomyślał.

Wprawiło go to wszystko w tak świetny humor, że impulsywnie zrobił kawę dla Megan, zastawił tacę i udał się do letniego domu. Nawet deszcz przestał wreszcie padać, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nad głową pojawiło się coś na kształt błękitu. Proszę, sama matka natura świętowała jego uwolnienie z okowów!

Ponieważ jednak nie znalazł w sobie dość odwagi, by zapukać do drzwi Megan, podszedł do muru, postawił na nim tacę i rozejrzał się po okolicy. Na gałęziach pojawiły się pierwsze pąki, gdzieniegdzie pokazywała się nieśmiało zielona ruń. Poziom rzeki podniósł się po ostatnich deszczach, lecz utrzymywał się w normie.

- Dzień dobry - rozległo się za jego plecami.

Nie dość, że wyglądała przeuroczo, świeża i promienna niczym poranek, to jeszcze obdarzyła Johna prześlicznym uśmiechem, gdy zaproponował jej kawę. Od jakiegoś czasu bardzo rzadko uśmiechała się w ten sposób, ale tłumaczył sobie, że tym lepiej dla niego. Bezpieczniej. Tym bardziej że przecież wciąż myślała o tamtym...

Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Spoglądał na nią czasami podczas udzielania ślubów - to naturalne, że od czasu do czasu porozumiewał się wzrokiem ze swoją asystentką, prawda? - i niemal zawsze widział wtedy łzy w jej oczach. Dlatego powiedział sobie, że musi się strzec przed zgubnym wpływem jej uroku i trzymać się od niej z dala. Ponieważ jednak od tej chwili mieli się widywać znacznie rzadziej, mógł sobie pozwolić na odrobinę zażyłości.

Megan jednak podziękowała za kawę, twierdząc, że robi się późno.

- Masz jeszcze trochę czasu, zdążysz się napić - przekonywał.

- Nie chcę się spóźnić od razu pierwszego dnia i podpaść nowemu szefowi na samym początku. Zwłaszcza że potrzebuję wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie.

- A czemuż to? - zainteresował się może cokolwiek zbyt gwałtownie.

Szelmowsko mrugnęła okiem.

- Chcę mu napomknąć o aparatach fotograficznych. Myślałeś, że zrezygnowałam?

Chociaż nigdy tego nie powiedział, od samego początku uważał, że to całkiem niezły pomysł. Nie mógł jednak pozwolić, żeby zaczęła mu się szarogęsić na statku, więc zachował to dla siebie. Wyglądało na to, że zamierzała sprawdzić, czy uda jej się wejść na głowę następnemu kapitanowi. Uśmiechnął się mimowolnie. Ciekawe, czy Richardson miał pojęcie, co go czeka?

Spędził caluteńki dzień na wbijaniu gwoździ, machaniu pędzlem i noszeniu dziesiątków rzeczy. Starał się przy tym nie myśleć o tym, co działo się na pokładzie „Ruby Rose", o tym, jak sprawdzał się nowy kapitan, czy Megan porównywała ich obu i na czyją korzyść wypadło porównanie. Nie zdziwiłby się, gdyby na korzyść Norma, przecież do niego, Johna, miała całą masę zastrzeżeń.

Nie, nie chciał myśleć o Megan. Lepiej zastanowić się, co z Mgiełką. Lada dzień urodzi małe, szkoda, że ominie go to wydarzenie. Trzeba się nią zająć, najlepiej niech Megan zaniesie jakieś pudło do jego kajuty... Chwileczkę, to przecież już nie jego kajuta. Nie wypadało mu prosić zupełnie obcego człowieka, jakim był Richardson, żeby zechciał dzielić kabinę razem ze spodziewającą się potomstwa kotką.

Może przywieźć Mgiełkę tutaj? Lily co prawda miała dość zdecydowaną opinię na temat kotów, ale można by trzymać kocią rodzinę na przykład w garażu. Nie, może jednak nie należy stresować kotki i przenosić jej w zupełnie nowe miejsce. Na statku czuła się jak w domu, lepiej ją tam zostawić.

Megan będzie więc musiała znaleźć jakiś bezpieczny i spokojny kąt i doglądać wszystkiego. On tymczasem może sobie bez przeszkód urządzać bezpieczny i spokojny kąt dla siebie...

Wróciła późnym popołudniem. John właśnie ustawiał grill na tarasie, uznał bowiem, że Megan coś się należy po pierwszym dniu samodzielnej pracy. Musiała przecież radzić tam sobie ze wszystkim sama.

No, nie taka sama, odezwał się w jego głowie jakiś głos. Miała przecież Norma i Danny'ego - pierwszy rozwiedziony, drugi playboy co się zowie. Wolał o tym nie myśleć.

- Gotujesz? - zdziwiła się, podchodząc bliżej.

- Czas na pierwsze barbecue w tym roku.

Z powątpiewaniem zerknęła na zbierające się nad ich głowami chmury. Po jednym ładnym dniu pogoda znów zaczynała się psuć.

- Czy to nie zbyt duża doza optymizmu? Zaraz lunie.

- Lubię ryzyko - zażartował. - A tak naprawdę, to pomyślałem sobie, że coś ci się należy za twoje wysiłki. Zaraz przyniosę kurczaka, będzie się piekł jakąś godzinę, więc możesz się w tym czasie wykąpać... albo w ogóle coś zrobić - zakończył nieco niezręcznie, ponieważ nagle przed oczami stanął mu czarowny obraz Megan pluskającej się w wannie. Oczywiście, już nie mógł się od tej wizji uwolnić.

- Rzeczywiście z przyjemnością wezmę kąpiel - przytaknęła z uśmiechem.

- Zanim pójdziesz, zdradź mi, jak ci poszło z tymi aparatami.

- W porządku - odparła dziwnie bezbarwnym głosem, po czym spytała szybko: - Jak się siedziało w domu?

- Fantastycznie - odparł z pełnym przekonaniem. - A tobie, jak się ułożyło z Normem?

- Świetnie.

Spodziewał się jakichś szczegółów, lecz Megan oddaliła się w stronę letniego domku, nic więcej nie mówiąc. John postanowił w duchu, że i tak ją później przyciśnie.

Gdy wróciła po jakimś czasie, właśnie skończył nakrywać do stołu, który ustawił pod obszerną markizą, więc nie groziło im zmoknięcie, gdyby jednak zaczął padać deszcz. Ponieważ zrobiło się trochę chłodniej, przyniósł z domu piecyk, więc byli już zupełnie niezależni od kaprysów pogody.

W dawno nie otwieranej szufladzie kredensu znalazł biały obrus i różowe serwetki, kupione jeszcze przez Betsy. Kolor serwetek podsunął mu pewien pomysł. Zauważył rano w ogrodzie pierwsze tulipany - akurat ciemnoróżowe. Zerwał je więc, a ponieważ w kawalerskim gospodarstwie flakonów raczej nie uświadczysz, włożył je do dużego kieliszka.

- Jak ładnie - powiedziała z uznaniem Megan, zaś on miał ochotę stwierdzić to samo, spojrzawszy na nią.

Zbiegiem okoliczności włożyła sukienkę w pastelowym odcieniu różu. Jej policzki pałały tym samym kolorem, a wilgotne po kąpieli włosy zwinęły się w pierścionki - istne wcielenie wiosny.

- Chciałem z tobą obgadać parę spraw - zagaił, gdy zajęła miejsce za stołem.

- Słucham.

- Po pierwsze, chodzi o Mgiełkę. Na statku jest cała masa niebezpiecznych miejsc, a nie chcę, żeby urodziła małe w którymś z nich...

- Nie musisz się o to martwić. Ustawiłam duże pudło ze starymi ręcznikami w najciemniejszym kącie mojego biura. Nikt niczego nie zauważy, a Mgiełce całkiem się tam podoba.

- Och - powiedział tylko, cokolwiek zbity z tropu faktem, że ta wyjątkowo samodzielna kobieta i tym razem zrobiła wszystko po swojemu.

- Coś nie tak?

- Nie, dlaczego, świetnie.

- O co jeszcze chciałeś spytać?

- To potem, najpierw zjedzmy - zdecydował i podszedł do grilla.

Zjedli kurczaka i sałatkę, którą John również przygotował, napili się wina i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, patrząc w zamyśleniu w stronę otwartej przestrzeni. Zaczęło padać.

- To co, nie powiesz mi, jak ci dzisiaj poszło? - zagadnął, gdyż jej zachowanie, gdy wróciła do domu, zdawało się wskazywać na to, że coś było nie tak.

- Mówiłam ci, że w porządku. - Wzruszyła ramionami.

- A jakieś szczegóły?

- Naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić.

- Jak ci się podoba Norm? - Spróbował z innej beczki.

- Wydaje się, że wie, co robi - odparła, ponownie unikając udzielenia konkretnej odpowiedzi.

- Ma niezłe kwalifikacje - podsunął, lecz nie zareagowała. - A jak tam dzisiejsza wycieczka szkolna?

- Wszystko poszło gładko - mruknęła, po czym nagle uśmiechnęła się z satysfakcją. - Czyżbyś już zatęsknił za statkiem? Szybko.

- Nic z tych rzeczy - zaśmiał się. - Czekaj, opowiedz mi, bo to ciekawe. Założę się, że swoim zwyczajem zwaliłaś nowemu kapitanowi wszystkie te dzieciaki na głowę. I co? Podobało mu się, że ma takich gości na mostku?

- Chyba tak.

- I dał im uruchomić syrenę? - dopytywał się, party przemożną ciekawością, jak też Richardson wypadł w porównaniu z nim.

Pochyliła się ku niemu nad stołem.

- John, mogę być mało taktowna, ale za to szczera? Nie, nie możesz, miał już na końcu języka. Jak była z nim szczera jakieś dwa tygodnie temu, to skończyło się dość nieprzyjemnie. Czy nie mogłaby wyciągnąć z tego nauczki na przyszłość?

- Wal.

- Jak chcesz wiedzieć, co ktoś na „Ruby Rose" zrobił albo pomyślał, to sam go o to zapytaj. Nie będę na nikogo donosić, to obrzydliwe. I nie rób mi na drugi raz obiadków, żeby mnie pozytywnie nastroić do takich przesłuchań!

- Uważasz, że właśnie to mną kierowało? - warknął.

- A nie?

- Nie - odparł, a głos ledwo wydobył się ze ściśniętego gardła.

Czuł, jak wszystko się w nim napina. Ta rozmowa zaraz zakończy się awanturą, tyle razy już tego doświadczył przy Betsy, że potrafił bezbłędnie wyczuć, kiedy nastąpi spięcie.

- Jaki był więc prawdziwy powód, dla którego zadałeś sobie dziś tyle trudu?

- Właściwie sam nie wiem. - Uniósł ręce obronnym gestem.

- A mnie się zdawało, że wiesz wszystko - skwitowała kąśliwie, po czym podniosła się od stołu. - Dziękuję za kolację. Skoro dziś ty gotowałeś, to ja pozmywam.

Kompletnie zbity w tropu siedział w milczeniu, kiedy sprzątała ze stołu. Gdy wreszcie na dobre znikła w kuchni, gwizdnął na Lily i nie bacząc na padający coraz mocniej deszcz, poszedł na spacer. Potrzebował ochłonąć.

- Panno Morison, powtarzałem już dziesiątki razy, że najbardziej cenię sobie u moich pracowników punktualność.

Megan starała się wyglądać na skruszoną, podczas gdy w duchu myślała sobie mało pochlebne rzeczy na temat Richardsona. Owszem, zaczęła wprowadzać gości weselnych na pokład nieco później, niż to wynikało z planu, ale akurat tak się złożyło, że Mgiełka wybrała sobie ten dzień na rodzenie małych. Megan nie miała serca zostawić jej samej w takim momencie i poczekała, aż na świat przyjdzie cała piątka popielatych kociątek.

Potem, aby nadgonić stracony czas, zorganizowała wszystko nadzwyczaj sprawnie i w rezultacie ślub zaczął się zaledwie z parominutowym opóźnieniem, czego większość gości mogła nawet nie zauważyć. Oczywiście, Norm nie przepuścił takiej okazji.

Został kapitanem zaledwie przed dziesięcioma dniami. Pod koniec każdego z tych dziesięciu dni wzywał wszystkich, którzy mu się czymś narazili i metodycznie wytykał im błędy. Na przykład Danny został wezwany na dywanik już trzy razy - za flirtowanie z klientkami. Kucharz usłyszał reprymendę za niewłaściwe parzenie kawy, w dodatku bezkofeinowej, czyli jakiegoś paskudztwa, którego kapitan nie życzył sobie w ogóle brać do ust.

Megan też już raz dostała za swoje, gdy jeden ze ślubów zaczął się później niż powinien. Prawda była taka, że panna młoda wpadła w histerię i Megan zabrała ją do swojej kabiny, by móc ją uspokoić bez niepotrzebnej asysty dziesiątków gości. Norm Richardson nie chciał jednak słuchać żadnych wyjaśnień.

No, i jeszcze ta sprawa z aparatami fotograficznymi... Nawet nie wysłuchał jej do końca, tylko oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu, że pomysł jest i - dio - ty - czny, kropka.

- Ten facet z pewnością ma kwalifikacje i jest kompetentny - mruknął jej kiedyś na ucho Danny - ale charakterek ma taki, jak nasza nieświętej pamięci Colpepper...

Amen, dodała w duchu Megan.

- Jaką ma pani tym razem wymówkę? - spytał Norm tym swoim pełnym wyższości tonem, który znali już aż za dobrze.

- Żadnej.

Przecież nie powie mu o Mgiełce! Jakimś cudem kotka do tej pory unikała wchodzenia mu w drogę i najlepiej, żeby tak zostało. Megan nie potrafiła sobie wyobrazić, by kapitan miał się ucieszyć z posiadania na pokładzie całej kociej rodziny. Najbezpieczniej będzie ukrywać przed nim ten fakt, a gdy małe trochę podrosną, oddać je po cichu w dobre ręce.

Albo powiedzieć o wszystkim Johnowi...

Miała na to ogromną ochotę już po pierwszym dniu pracy z nowym kapitanem. Chciała poskarżyć się, że Norm Richardson jest beznadziejnie wprost zasadniczy, że wprowadził na statku pruski dryl, że atmosfera stała się nieznośnie napięta. I że dzieciom wcale się nie podobał. Ale gdy John zaczął zasypywać ją pytaniami, coś w niej stanęło okoniem i oznajmiła mu wyniośle, że nie będzie na nikogo donosić. A odkąd ty się taka święta zrobiłaś, wyrzucało jej potem sumienie, lecz było już za późno. John nie zadawał już więcej takich pytań, jej zaś - po tak dumnej deklaracji - głupio było zaczynać rozmowę na ten temat. Została więc sama ze swoim problemem.

Cóż, skoro aż tak bardzo jej się nie podobała współpraca z nowym kapitanem, to przecież zawsze mogła zrezygnować i poszukać sobie innej roboty.

I zwalić Johnowi na głowę problem szukania kolejnej asystentki? Nie mogła mu tego zrobić.

- Proszę, żeby mi się to więcej nie powtórzyło - zażądał surowo. - Jutro mamy trzy ceremonie.

Skinęła głową. Wiedziała, jak to będzie wyglądać: Norm, patrząc przed siebie pozbawionym wyrazu wzrokiem, wygłosi monotonnym głosem słowa przysięgi, którym dźwięczny baryton Johna Vermonta potrafił nadać taką głębię, takie pokłady znaczenia...

Ten człowiek w ogóle nie umywał się do Johna. Żaden inny też, jeśli się nad tym dłużej zastanowić.

- Jak idą przygotowania do tej wielkiej gali w przyszłym tygodniu?

- Wszystko w porządku - odparła lakonicznie. Nie życzyła sobie, by wtykał nos w szczegóły, potrzebowała bowiem choćby odrobiny niezależności.

- To dobrze. Proszę nie zapominać, że właściwe planowanie to podstawa.

- Tak jest, panie kapitanie - mruknęła, co dla bardziej wyćwiczonego ucha mogło przypominać raczej ciche warknięcie.

Łódź Johna przybiła do brzegu. Lily, nie bacząc na komendę, wyskoczyła na pomost i pobiegła ścieżką na górę. Zanim złożył wiosła i przykrył pokład brezentem, już znikła za murem na szczycie.

John z dezaprobatą pokręcił głową, zabrał wędki i również zaczął się wspinać w stronę domu. Zatrzymał się na moment na jednym z zakrętów i spojrzał w dół na rzekę. Znów trochę przybrała po ostatnich deszczach, lecz na szczęście jej poziom nie dawał powodu do obaw. Poszedł więc dalej, machając pustym wiadrem.

Nic nie złowił, żadna ryba nawet nie chciała choćby spróbować przynęty, lecz nie zależało mu na tym aż tak bardzo, Cieszyło go samo przebywanie na wodzie. Oczywiście, byłoby miło upiec własnoręcznie złowioną rybkę na grillu i pochwalić się przed Megan...

Megan. Niech to Ucho! Codziennie wracała do domu z ustami pełnymi pochwał pod adresem Richardsona, wręcz piała peany na jego cześć. Nie zdradzała przy tym żadnych szczegółów, chyba że dotyczyły Mgiełki. Na temat spraw dotyczących „Ruby Rose" milczała jak zaklęta. Wciąż nie rozumiał, dlaczego. Przecież nie chodziło mu o to, by obmawiała kogoś za plecami i plotkowała jak najęta. Po prostu był ciekaw, jak tam sobie radzą bez niego. Milczenie Megan sprawiało mu przykrość, ponieważ czuł się zupełnie odizolowany od życia statku, zapomniany i niepotrzebny.

Niedobrze. Wychodzi na to, że jednak miała rację. Tęsknił za "Ruby Rose". Niepotrzebnie stamtąd odszedł.

- Ile?

Megan przerwała struganie marchewki i podniosła wzrok na Johna.

- Pięć. Wszystkie szare. I takie malutkie... - Jej głos cichł stopniowo, gdyż na twarzy Johna pojawił się przepiękny uśmiech. Pewnie oczyma wyobraźni ujrzał swoją kotkę wraz z jej pociechami. Wyglądał teraz tak pięknie, że coś ją ścisnęło w gardle.

- Normowi też się podobały?

- Cóż...

- Dobra, nie ma sprawy - przerwał jej. - Wiem, że nie życzysz sobie, żebym wypytywał o takie rzeczy.

Sięgnęła po cukinię, zawahała się i zerknęła na Johna nieco niepewnie. Siedział na blacie szafki i przyglądał się, jak Megan krząta się po kuchni. Ponieważ ostatnio to on w kółko przygotowywał coś na grillu, miał teraz święte prawo odpocząć.

- Wiesz, że nie lubię plotkować. Ale ponieważ to twój statek i twoje koty, wydaje mi się, że powinnam ci powiedzieć przynajmniej tyle, że Norm nie zdaje sobie sprawy z obecności zwierząt na pokładzie.

Spojrzał na nią z niepokojem.

- Hm... To chyba dla ciebie niełatwa sytuacja. Oczywiście, ja się do tego nie wtrącam, takie są reguły gry.

- Nic się nie martw - zapewniła go. - Będą bezpieczne w mojej kabinie. On nigdy tam nie zagląda. - Nie dodała, że dzieje się tak dlatego, że zawsze starannie zamykała drzwi na klucz.

Uspokojony, wrócił myślami do kotki i znów twarz mu się rozpogodziła.

- To Mgiełka ładnie się spisała. Szkoda tylko, że mnie przy tym nie było.

- Ja też żałuję. Będziesz musiał wpaść któregoś dnia, żeby obejrzeć te maluchy. Są rozkoszne.

- No, nie wiem, czy przyjdę... - Wykonał nieco nerwowy gest.

- Dlaczego?

- Nie powinienem wtykać nosa w sprawy statku. Załoga pomyśli, że sprawdzam Richardsona, a to może poderwać ich zaufanie do niego. Nie chcę stwarzać niepotrzebnych problemów.

- Ale przecież nie przyjdziesz kontrolować Norma, tylko zobaczyć swoje własne koty - zaoponowała.

Aż mu oczy zalśniły. Pewnie nie miał o tym pojęcia, ale chwilami mogła czytać w jego twarzy jak w otwartej księdze. Ucieszył się na myśl o tym, że ma pretekst, by choć na trochę wrócić na statek. Popatrzyła na niego z czułością. Uparciuch. Gdyby jej posłuchał, to nie popełniłby błędu i nie zrezygnowałby z funkcji kapitana.

Udusiła warzywa, wymieszała z makaronem, polała sosem i dodała cieplutkie chrupiące grzanki z masłem czosnkowym. Ku jej głębokiej dezaprobacie John dorzucił do swojego dania porcję żeberek, które zostały jeszcze z wczorajszego barbecie.

- Przecież żeberka do makaronu nie pasują - jęknęła.

- Nie rozumiem, dlaczego mężczyźni nie potrafią wytrzymać bez mięsa?

- Za to kobiety nie mogą żyć bez makaronów i klusek

- odparował. - Betsy w kółko mnie nimi karmiła.

Megan omal nie udławiła się kawałkiem cukinii. John z własnej nieprzymuszonej woli mówił o byłej żonie! Niesamowite! Spojrzała na niego zachęcająco, starała się jednak nie zdradzić, że wręcz płonie z ciekawości, gdyż to mogło go zniechęcić do zwierzeń.

- Nie przepadała za pichceniem, zresztą, nie bardzo umiała to robić, ale ponieważ zagotowanie wody i wrzucenie do niej jakichś ziemniaczanych czy pszennych kluchów nie stanowiło problemu nawet dla niej, jedliśmy je do oporu. Powiedz, skąd umiesz tak dobrze gotować?

Wolałaby nadal słuchać o Betsy, która z nie znanych przyczyn szaleńczo ją ciekawiła.

- Kiedy tata zmarł, nie stać nas było na dalsze utrzymywanie gosposi, więc mama musiała sama zająć się domem, ale miała do tego dwie lewe ręce. W końcu instynkt samozachowawczy podpowiedział mi, że dłużej nie pociągnę na samych kanapkach i kupiłam książkę kucharską za pierwsze pieniądze, jakie zarobiłam na roznoszeniu gazet.

- Żartujesz. Naprawdę roznosiłaś gazety? Dałaś radę?

- No pewnie. Zobacz. - Ze śmiechem zgięła ramię, by zaprezentować mu mięśnie.

- Ja też to robiłem. Do tego sprzedawałem napoje w budce, musiałem się nieźle zwijać, mieszkaliśmy w południowej Kalifornii, żar lał się z nieba.

- I co jeszcze?

- Najmowałem się do koszenia trawników i strzyżenia żywopłotów.

- A ja do opieki nad dziećmi.

- A ja nie.

- Domyślam się - mruknęła z rozbawieniem, przypominając sobie jego uwagi na temat przyprowadzania mu dzieci na mostek kapitański. - Też jesteś jedynakiem?

- Tak, ale nie od początku. Jak miałem pięć lat, mój brat zginął w wypadku samochodowym razem z naszą mamą. Zamieszkaliśmy potem z ojcem na jachcie, zresztą tata wciąż na nim mieszka. To świetny facet, polubiłabyś go.

- Chciałabym go poznać.

To wywołało uśmiech na twarzy Johna, a Megan poczuła się tak, jak tamtego dnia, gdy wisiała wysoko nad pokładem i naprawiała złamany zaczep na maszcie flagowym. Wtedy też kręciło jej się w głowie i żołądek wyprawiał dziwne harce, ale wtedy istniały po temu powody. A teraz?

- Betsy też była jedynaczką - powiedział z ociąganiem.

- Potwornie rozkapryszoną najładniejszą dziewczyną w okolicy. - Umilkł, a gdy wydawało się, że już więcej nie poruszy tego tematu, dodał nieoczekiwanie: - Nie mam pojęcia, czemu za mnie wyszła.

Zdumiała się. Nie ma pojęcia? To co, w ogóle w lustro nie patrzy, czy jak? Albo... Albo w jej oczy?

- Bzdura - oznajmił nagle, zdecydowanie odkładając widelec. - Oszukuję sam siebie. Betsy nie wyszła za mnie, tylko za moje pieniądze. Kiedy jednak przekonała się, że muszę porządnie i dużo pracować, żeby je mieć, zaczęła sama sobie szukać rozrywek, których ja nie miałem czasu jej dostarczać. - Spojrzał Megan prosto w oczy, a kąciki jego ust uniosły się w pełnym goryczy uśmiechu. - Pierwszy był zawodowym golfistą. Potem kierowca rajdowy. Dalej piłkarz. I znany tenisista, jeśli mnie pamięć nie zawodzi.

Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Niby rozumiała każde słowo z osobna, lecz całość wydawała się pozbawiona sensu. Jakim cudem jakakolwiek kobieta mogłaby zdradzać kogoś takiego jak John Vermont? Chyba tylko ślepa, głucha i niedorozwinięta umysłowo!

- Na szczęście udało mi się kupić moją wolność. Pamiętasz holowniki, które mi pokazałaś na rzece? Sprzedałem je, bo rozwód kosztował mnie diabelnie dużo. Nie pozbyłem się parowca, ponieważ dopiero co go kupiłem i wyremontowałem. Betsy nie miała nawet pojęcia o jego istnieniu, nigdy na niego nie spojrzała, nigdy nie stanęła na jego pokładzie. "Ruby Rose" była nieskażona, stała się więc moim azylem. Wiem, że to brzmi idiotycznie...

- Wcale nie - zaprotestowała stanowczo. - Rozumiem cię doskonale, pamiętasz, jak obeszłam się z moją suknią ślubną, bo przypominała mi Roberta? Powiedz mi jeszcze jedno. Wiem już, dlaczego Betsy wyszła za ciebie. A dlaczego ty się z nią ożeniłeś?

Westchnął, nadział kęs na widelec, zaczął podnosić do ust, po czym rozmyślił się i ponownie odłożył go na talerz. Najwyraźniej stracił apetyt.

- Myślałem, że ją kocham. Wydawało mi się, że potrzebuje mojej opieki, że sama nie da sobie rady...

- Aha. Rycerz w lśniącej zbroi.

- Mniej więcej. Tyle że taki typ faceta zawsze przyciągnie kobietę bluszcz. Wiesz, taką, co się owija dookoła podpory i zwisa na niej całym ciężarem. Najzdrowiej jest, gdy spotyka się dwoje w pełni dojrzałych, samodzielnych ludzi, bo tylko tacy potrafią stworzyć stabilny związek. Dlatego nie wierzę w małżeństwo - powiedział z uporem. - Ludzie są bardzo różni i rzadko dobierają się w udane pary.

- Ale wraz z upływem czasu wiemy coraz więcej i możemy mądrzej budować nasze związki - zaprotestowała stanowczo. - Weźmy na przykład ciebie. Po takim doświadczeniu będziesz już wiedział, jakich kobiet unikać.

- A żebyś wiedziała, że wiem - mruknął ponuro.

W jego głosie było coś takiego, że Megan oniemiała. Czyżby mówił o niej? Czy to możliwe, by porównywał ją z Betsy, by uważał ją za słabą kobietę, szukającą zaradnego, silnego mężczyzny, na którym można się oprzeć? Czy właśnie tak ją postrzegał?

- Skorzystajmy z tego, że wyjątkowo nie pada i chodźmy na spacer - zaproponował nieoczekiwanie i wstał od stołu.

Bez słowa skinęła głową. Niewykluczone, że spacer rzeczywiście dobrze im zrobi. Przede wszystkim przerwie tę rozmowę, która przyjęła niespodziewany obrót i zmierzała w stronę niezbyt przyjemnych konkluzji.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Księżyc wisiał na niebie niczym wielka srebrna piłka i lśnił silnym blaskiem, który przyćmiewał gwiazdy. Dookoła panowała cisza. Powietrze było rześkie i wilgotne.

- Na pewno chcesz zejść nad rzekę? - upewnił się John. - Ja znam każdy zakręt tej ścieżki, więc mnie nie przeszkadza, że nie jest widno, ale ty...

- Jest wystarczająco jasno - odparła z przekonaniem.

Na wszelki wypadek wziął ją za rękę. I gdy tak szli, poprzedzani przez szalejącą z radości Lily, wydało mu się zupełnie naturalne, że spaceruje po nocy, trzymając Megan za rękę. Dziwne, jej obecność zdawała się koić jego nerwy, jednocześnie burząc przy tym jego spokój...

Co go napadło, żeby tak się rozgadać o Betsy? Przecież nigdy nikomu o tym nie wspomniał, nawet ojcu, który przejrzał ją na wylot już od pierwszego spojrzenia. Nie żeń się, powtarzał, zwiewaj, gdzie pieprz rośnie. Jest leniwa, próżna i zachłanna... Zadręczy cię wymaganiami, będzie chciała gwiazdki z nieba, wspomnisz moje słowa.

Oczywiście John wiedział lepiej i w efekcie nieźle się na tym swoim zadufaniu przejechał.

- Tu jest najlepszy punkt widokowy - powiedział, zatrzymując się.

Usiedli, ponieważ trawa była dość sucha. Rzeka szumiała pod ich stopami, połyskując tajemniczo w świetle księżyca, który zdawał się wisieć bardzo nisko, niemal na wyciągnięcie ręki.

- Piękny - szepnęła z zachwytem. - Widziałeś kiedyś coś równie urzekającego?

Właśnie widzę, odparł w myślach, ani na chwilę nie odrywając od niej zachwyconego wzroku.

- John? - zagadnęła cicho.

- Słucham?

- Powiedz mi o tej wielkiej gali, która ma się odbyć w przyszłym tygodniu.

Przez chwilę nie miał pojęcia, o czym mowa, ponieważ jego myśli krążyły wokół innych, znacznie przyjemniejszych spraw.

- Co konkretnie chcesz wiedzieć?

- Cóż, nie będę owijać w bawełnę. Nie orientujesz się przypadkiem, czy Robert Winslow również się tam pojawi?

Szlag by to trafił, pomyślał ponuro. Nie życzył sobie, by kiedykolwiek wymawiała imię tego bubka, a już szczególnie nie w tak czarowną noc jak ta.

- Myślę, że znasz szczegóły lepiej ode mnie - uciął.

- Sugerujesz, że...

- Nic nie sugeruję. Masz wszystkie papiery, jakie zostawiła Colpepper, po prostu przejrzyj je dokładnie.

- Wiem, co należy przygotować i na ile osób, ale nie znalazłam listy gości, mogła się gdzieś zapodziać. Właściwie nie jest nam do niczego potrzebna, więc to nie problem. Ja tylko chciałam się dowiedzieć, tak na wszelki wypadek... - Umilkła.

Zastanawiał się przez chwilę.

- W tym ci nie pomogę, ale zamienię parę słów z Normem, żeby cię zwolnił na ten wieczór. Powiem, żeby na te kilka godzin wynajął kogoś innego.

- Podobno miałeś się nie wtrącać, bo takie są reguły gry.

- Wszelkie reguły są po to, by je zmieniać - oznajmił.

Nie odpowiedziała, tylko położyła się na trawie i zapatrzyła w niebo. John po chwili wahania położył się również, jednak na boku, a nie na plecach. I nie patrzył na gwiazdy, lecz na Megan. Wyglądała tak prześlicznie...

Ale manipulowała nim tak samo jak Betsy. Przecież musiała widzieć, że dosłownie pożerał ją wzrokiem, lecz udawała, że nie zwraca na to uwagi. John poczuł, że porównywanie jej z byłą żoną unieszczęśliwia go w jakiś sposób. Coś podpowiadało mu, że powinien raczej skupić się na różnicach.

Odwróciła twarz w jego stronę.

- Dzięki, że chcesz mnie uwolnić od konieczności pójścia na to przyjęcie. To bardzo miłe z twojej strony.

Głos. Tak, głos miała inny. Ton Betsy nie pozostawiał nigdy wątpliwości co do tego, że John w jakiś sposób nie spełnił jej oczekiwań. Zawsze miała o coś pretensje.

- Ale tym niemniej nie rozmawiaj z Normem, dobrze? Nie będę uciekać przed Robertem. Jakoś dam sobie z nim

radę.

Była psychicznie silniejsza niż Betsy, odważniejsza, bardziej zdecydowana. Niezależna.

- Zresztą, założę się, że on i tak przyjdzie z jakąś kobietą i ostentacyjnie nie będzie mnie zauważał.

- Dlaczego miałby to zrobić?

- Żeby wywołać moją zazdrość.

- I? - spytał niecierpliwie.

- Nie ma szans.

Impulsywnie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Betsy, choć ładna, w ogóle nie mogła się z nią równać. Megan wszystko miała piękniejsze - delikatniejszą cerę, bardziej błyszczące oczy, bardziej kuszące usta... Nagle wszelkie wspomnienia o byłej żonie znikły niepostrzeżenie, a w jego myślach niepodzielnie zapanowała Megan.

- Znowu na mnie patrzysz w ten sposób - ostrzegła.

- Nic nie mogę na to poradzić.

- Przyznajesz więc, że wtedy to ty zacząłeś?

- Tak.

- Ale mówiłeś, że to moja wina...

- Wiem - odparł i nie zastanawiając się dłużej, pochylił się, by ją pocałować.

Gdy poczuł dotyk jej ust, zrozumiał nagle, że tęsknił za tym nieprzerwanie od tamtej chwili, gdy poznał ich smak. To pragnienie żyło w nim, silniejsze z każdym dniem, z każdą godziną... W ostatniej chwili powściągnął swoją gwałtowną reakcję i uniósł głowę, by pytająco spojrzeć na Megan.

Chyba śnił. W jej oczach pojawił się jakiś dziwny blask, a na wargach błąkał się niezwykły, zagadkowy uśmiech, w którym była i świeżość wiosennego poranka i mądrość sięgająca początków świata...

Megan delikatnie pogładziła go po policzku i serce omal nie wyrwało mu się z piersi. Miał wrażenie, jakby nie mieścił się w sobie. Dawno nie przeżył czegoś takiego. To znaczy, nie oszukujmy się. Nigdy nie przeżył czegoś takiego. Takie uniesienie było dlań zupełnie nowym doznaniem.

- Odmawiam brania na siebie pełnej odpowiedzialności za to... - wyszeptała.

- Przyjmuję na siebie moją część winy... - odszepnął i ponownie pochylił głowę.

Musnął wargami jej powieki, następnie odsunął jej włosy z czoła, by je pocałować. Potem przyszła kolej na policzki, a gdy dotarł do ust, eksplodowało w nim pragnienie. Zaczął ją całować bez opamiętania, a gdy odpowiedziała mu z równą siłą, jego dłonie wsunęły się pod jej talię, by przyciągnąć ją mocno do siebie.

Był odurzony, upojony, nie dbał o nic, chciał jedynie zanurzyć się bez reszty w Megan - Megan Ashley Morison, najcudowniejszej kobiecie, jaką znał. Pragnął się z nią kochać od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał na pokładzie swego statku. Stała przed nim cała w bieli, gotowa poślubić innego, a on, w najtajniejszym zakątku swojej duszy, pieścił ją i kochał najpiękniej jak potrafił...

Wiedział, że miał się pilnować, by nie ulec jej urokowi.

Nic nie pomogło, przepadł z kretesem. I jakoś wcale go to nie martwiło.

Czuła się niczym liść unoszony na grzbiecie fali w stronę otwartego oceanu. Wiedziała, że nie ma sensu walczyć z taką siłą. więc poddała się niemal bez namysłu, tym bardziej że wcale nie chciała walczyć. Właśnie przydarzało jej się coś tak niezwykłego, tak wspaniałego, tak oszałamiającego... Nie przypuszczała. Niemal nie wierzyła. Ale nigdy by się tego nie wyrzekła.

Ujęła jego twarz w dłonie i w uniesieniu całowała każdy centymetr jego skóry. Robiła to gorączkowo, gdyż miała wrażenie, że zaraz zemdleje z nadmiaru emocji, spieszyła się więc. by zdążyć, by nasycić się jak najbardziej...

- Och, Meg - przy jej uchu rozległ się urywany szept. - Jesteś taka cudowna...

Meg.

Natychmiast stanęła jej przed oczami twarz Roberta. Znikła w ułamku sekundy, lecz to wystarczyło. Megan odepchnęła Johna od siebie i usiadła, oddychając ciężko.

- Co się stało? - spytał z niepokojem.

- Nic.

- Nie rozu... Och! Nazwałem cię Meg - domyślił się. Usiadł również i przepraszająco dotknął jej włosów. - Wybacz, zapomniałem, że tak mówił twój tata.

- I Robert.

Ręka Johna opadła.

- Wybacz mi - poprosiła Megan i przepraszająco dotknęła jego policzka. John jednak odsunął jej dłoń.

- Ja cię całuję, a ty myślisz o innym!

- To nie tak...

- A jak? Przecież nie pomyślałaś o tacie, tylko o niedoszłym mężu - zaatakował.

Spojrzała w jego oczy, lecz dostrzegła w nich tylko chłód. Nagle poczuła się bezradna i nieszczęśliwa. Przed chwilą byli sobie tak bliscy, zaś teraz oddzielał ich mur, zbudowany z uprzedzeń i podejrzeń. Ponownie stali się sobie zupełnie obcy.

- John, ja właściwie nie bardzo wiem, co się stało - wyznała. - Na sekundę ujrzałam przed sobą twarz Roberta, to podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody.

- Na mnie twoje słowa działają dokładnie tak samo - skwitował.

- Może ja po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby wszystko przemyśleć i jakoś to sobie poukładać - zaczęła, lecz nie chciał jej słuchać, gdyż szybkim ruchem podniósł się z ziemi.

- I będziesz go miała. - Wyciągnął rękę, ale jedynie po to, by pomóc jej wstać. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. - Gdybym nie złamał naszej umowy, to mogłabyś sobie nadal spokojnie myśleć.

- Ale ja...

- Megan, lepsze jest wrogiem dobrego - przerwał jej oschłym tonem. - Nie majstrujmy przy tym, co dobrze działało.

- Chcesz więc wrócić do naszych dotychczasowych stosunków, poprawnych i nijakich?

- To się sprawdzało.

- Nie możemy wracać do poprzedniego układu, John - przekonywała. - Sytuacja się zmieniła. My się zmieniliśmy.

- Wcale nie. Ty jesteś dokładnie taka sama, jaka byłaś od początku.

Nie do końca zrozumiała, o co mu dokładnie chodziło, lecz jedno nie ulegało wątpliwości - miał na myśli coś obelżywego. Bardzo obelżywego. Sama świadomość faktu, że John oceniał ją negatywnie, była nie do zniesienia.

Megan odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła ścieżką na górę. Po chwili zaczęła biec. Słyszała, jak John wołał za nią, lecz nawet nie zwolniła kroku.

Następnego ranka obserwował z okna sypialni, jak Megan zamyka drzwi letniego domku i wychodzi do pracy. Ona mogła swobodnie iść na jego statek, podczas gdy on nie. Poinformował zbyt wiele osób, że nie widzi potrzeby kontrolowania poczynań nowego kapitana, więc nie będzie pojawiał się już na pokładzie parowca.

Teraz co prawda miał pretekst - koty. Gdyby nie wczorajsze.. zajście, mógłby teraz jechać razem z nią i już za godzinę cieszyłby się i Mgiełką, i „Ruby Rose", i oczywiście samą Megan - wszystkimi trzema. I całą piątką małych kociaków. A tak został sam jak palec w pustym domu. No, prawie pustym, poprawił się w myślach, spojrzawszy przepraszająco na Lily, która siedziała już przy drzwiach sypialni, niecierpliwie czekając na poranny spacer.

Wyjątkowo długa przechadzka zaowocowała uporządkowaniem sobie w głowie paru rzeczy oraz podjęciem pewnej decyzji, która rozwiązywała większość problemów, choć oczywiście nie wszystkie. Od razu poprawił mu się humor. Pogwizdując, wrócił do domu i poszukał notesu z telefonami.

Przyjaźnił się z Tonym Christinasem od niepamiętnych czasów, znali się jeszcze ze szkoły. Tony był szefem konkurencyjnej firmy, posiadał trzy parowce i wiecznie narzekał na brak ludzi. No, to miał dla niego odpowiedniego kandydata. Jak ktoś chce pływać, to chyba mu obojętne, na jakim statku, prawda?

Sięgnął po słuchawkę.

Po raz pierwszy od czasu, gdy tu zamieszkała, Johna nie było w domu, kiedy wróciła. Dom stał ciemny i pusty. Właściwie nie zdziwiła się, że po wczorajszej scenie wolał jej unikać, ale i tak poczuła rozczarowanie. Chowanie się po kątach niczego nie załatwi. Muszą porozmawiać.

Przez cały dzień układała sobie w głowie, co ma mu powiedzieć i jak go przekonać, że ona w niczym nie przypomina Betsy, że nie zależy jej na jego pieniądzach, że jest samodzielna i że nie potrzebuje mężczyzny po to, by go opleść niczym bluszcz.

Tylko jak miała mu to wyjaśniać, skoro on sobie gdzieś poszedł? Naraz coś jej się przypomniało. Miał tu niedaleko swoją ulubioną knajpkę, pokazał ją kiedyś, gdy przejeżdżali obok. Mógł się zaszyć właśnie tam. A jeśli nawet nie, to możliwe, że zajrzy tam po drodze do domu, bo pewnie dziś nie będzie planował wspólnej kolacji z Megan.

Pół godziny później stanęła na progu tawerny i zawahała się. Miała przed sobą dość mroczną salę, wypełnioną tytoniowym dymem i gwarem głosów. Lustro nad szynkwasem zmętniało ze starości, belki pod sufitem poczerniały od sadzy, z osadzonych w butelkach ogarków ściekała na drewniane stoły stearyna, tworząc fantastyczne narośle. Chyba nigdy ich nie sprzątano, więc geolog mógłby zbadać kolejne warstwy i na ich podstawie ocenić wiek knajpy...

- Pani sobie życzy? - zagadnęła nieco podejrzliwie mocno umalowana kelnerka w średnim wieku, która stanęła przed Megan.

- Chciałam coś zjeść. Kelnerka nawet nie drgnęła.

- Wszystko zajęte. Pani nietutejsza, co?

- I tak, i nie... Przyjaciel polecił mi to miejsce.

- To znaczy niby kto?

- John Vermont.

Karminowe usta kelnerki rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

- Naprawdę? To ty jesteś tą dziewczyną, co z nim mieszka?

- Nie z nim, tylko u niego - sprostowała, lecz miała wrażenie, że jej słowa trafiły w próżnię.

- Poznajmy się, jestem Shirl. Ale się cieszę, że wpadłaś! Wszyscy umieramy z ciekawości, żeby poznać dziewczynę Johna. Już przestaliśmy wierzyć, że w końcu znajdzie sobie kogoś, od rozwodu wciąż sam jak ten kołek w płocie, aż żal patrzeć - trajkotała, prowadząc ją za sobą w głąb sali.

Że też nie zostałam w domu, jęknęło coś w jej głowie z przerażeniem. Co mnie podkusiło?

Shirl wskazała jej wolny stołek przy szynkwasie.

- Chłopaki, zgadnijcie, kogo tu mamy! To ta mała od Johna.

Jeden z mężczyzn podniósł na nią nieco zmętniałe oczy. Stojący przed nim potężny kufel był prawie pusty.

- Ooo! Ale mu się poszczęściło - powiedział z nie skrywanym podziwem.

- Dzięki - bąknęła coraz bardziej zmieszana Megan. Shirl niemal wepchnęła ją na stołek.

- Rozgość się. Chłopcy się tobą zaopiekują, zanim nie zwolni się dla ciebie jakiś stół. I nie przejmuj się. Tu, nad rzeką, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.

- Ha, więc to przez ciebie ostatnio rzadko go widujemy - odezwał się inny z bywalców tawerny. - Ale trudno się chłopakowi dziwić.

- Kiedy my nie...

- Nie masz się czego wstydzić, mała. Właśnie dobrze, że się z nim spiknęłaś. Od czasu, jak ta cała Betsy puściła go w trąbę, łaził z nosem na kwintę. Nareszcie mu się humor poprawi.

- I za to stawiam ci kolejkę! - ryknął trzeci mężczyzna, waląc kuflem w stół. - Billy, najlepsze piwo dla dziewczyny Johna! Ale migiem!

- Jak John cię kocha, to my też - zadeklarował z całym przekonaniem pierwszy i Megan, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, nagle poczuła się tak, jakby siedziała wśród starych dobrych przyjaciół.

Podsunięto jej pod nos kufel pieniącego się piwa i miskę orzeszków.

- Twoje zdrowie, mała! A tak w ogóle, to jak masz na imię?

Nie wahała się ani przez moment.

- Meg.

Przez lata nie pozwalała nikomu zwracać się do niej w ten sposób, bo tak miał prawo nazywać ją tylko zmarły ojciec. W ustach innych to brzmiało jak świętokradztwo. Lecz ostatniej nocy John powiedział to z taką czułością, że w jakiś sposób uwolnił ją od smutku związanego z tym słowem. W jakiś sposób zwrócił jej imię.

Nowi znajomi przekrzykiwali się tymczasem:

- Wypijmy więc za naszą małą Meg!

- Chcesz coś zjeść?

- Radzę ci, nie bierz nic smażonego. Stary Billy nie zmieniał tłuszczu na patelni co najmniej od dwóch miesięcy.

- Słyszałem to, O'Donnell! - zawołał krzątający się nieopodal otyły mężczyzna.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Kiedy wróciła do domu, był już późny wieczór. Zauważyła, że na podjeździe nie ma wysłużonego jeepa. Niestety. Weszła jednak do domu, by sprawdzić, czy John nie zostawił dla niej jakiejś informacji. Na sekretarce nie było żadnych wiadomości. Megan nie znalazła też kartki czy listu do siebie.

Dookoła panowała niczym nie zmącona cisza. Kominek, przy którym siadywali razem, był ziejącym czarnym otworem, na dnie którego leżały zimne resztki popiołu. Lily znikła. Dom był kompletnie wymarły.

Przygnębiona, powlokła się do siebie. Na klamce letniego domku wisiała foliowa torebka ze zwitkiem papieru w środku.

„Megan, jest wpół do dziewiątej, a ciebie wciąż nie ma. Wyjeżdżam, dziś już nie wrócę. Zabieram Lily. Do zobaczenia, John".

Czyli czekał tu na nią, kiedy ona siedziała sobie w knajpie z jego kumplami! Co za pech! Trudno, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, stało się. Porozmawiają dopiero jutro.

Wzięła prysznic i włożyła piżamę, którą dostała od Johna pierwszej nocy. Co prawda była na nią sporo za duża i wygodniej by jej było nosić swoją nocną koszulę, ale... Ale w piżamie Johna czuła się szczególnie dobrze.

Wsunęła się pod kołdrę, zwinęła w kłębek i zaczęła sobie powtarzać, co mu jutro powie. Że wie, iż on się jej obawia, ale nie ma takiej potrzeby. Jest silną, dojrzałą i samodzielną kobietą, która doskonale wie, czego chce. Chciała tego od samego początku, ale potrzebowała trochę czasu, żeby to zrozumieć. Czego więc chce? To proste... Jego.

Gdy następnego ranka weszła na pokład parowca, spostrzegła ku swemu zdziwieniu, że kilku marynarzy ciągnie jakieś kable i wiesza lampki na burtach.

- Co tu się dzieje? - spytała ze zdumieniem. Nadzorujący całą operację Danny skrzywił się tak, jakby właśnie łyknął octu.

- Kapitan kazał zrobić iluminację do tej cholernej gali, niech ją szlag! Żeby ładnie wyglądało, psiakość!

Megan oniemiała. Norm Richardson nigdy nie przejmował się takimi drobiazgami jak estetyczny wygląd. Dla niego liczył się tylko porządek. No, no, kto by pomyślał?

Zanim jednak zdążyła się do końca nadziwić, Danny'emu coś się przypomniało:

- Aha, Megan, kapitan chce cię widzieć jak najszybciej. Jęknęła w duchu. Co też znowu mu się nie spodobało?

Musiało to być coś poważnego, skoro wzywał ją z samego rana, nigdy mu się to nie zdarzało.

- Już idę - westchnęła.

- Czeka w twojej kabinie - dodał jeszcze pierwszy oficer. Przez sekundę nie rozumiała, co to oznacza, a potem do niej dotarło. Koty! Richardson jakimś cudem dowiedział się o kotach! No, to zaraz rozpęta się piekło!

Nie bacząc na nic, ruszyła na górę, niemal przewracając się na stromych schodkach. Wpadła do kabiny jak burza i...

I zamurowało ją dokumentnie.

Na podłodze, otoczony całą kocią gromadką, siedział John Vermont.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Co ty tu robisz?! - wykrzyknęła uszczęśliwiona.

- Bawię się z kotami - odparł spokojnie, żartobliwie pukając palcem w malutki szary nosek jednego kocurka.

- Czyż nie są kapitalne?

- Cudowne - przyświadczyła z przekonaniem. Nagle coś jej się przypomniało i z niepokojem rozejrzała się dookoła. Zauważyła jedynie Lily, która wylegiwała się na sofie, przypatrując się kociej rodzince nieco nieufnie, lecz bez wrogości.

- Gdzie jest Norm?

- Poszedł sobie.

- Ale Danny powiedział, że kapitan chce się ze mną widzieć.

John włożył kocięta do pudła i wstał.

- Ja jestem kapitanem - zakomunikował uprzejmie.

- Ty???

- Przecież to mój statek.

- No tak, ale...

- I jak ktoś rezygnuje, to mam obowiązek znaleźć zastępcę, nie?

- Chcesz mi powiedzieć, że Norm zrezygnował?

- Aha. Dostał znacznie ciekawszą propozycję pracy, więc odszedł. Żałujesz?

- Nigdy w życiu!

Stali tak przez chwilę i patrzyli na siebie. Zauważyła, iż było w nim dzisiaj coś niezwykłego, jakaś chłopięca radość, jakaś dziecinna przekora - i Megan czuła, że nie powinna tego psuć, zaczynając poważną rozmowę o uczuciach, zaufaniu i tym podobnych rzeczach.

- Gdzie ty się wczoraj podziewałaś?

- Piłam w knajpie z twoimi kumplami - zachichotała.

- Żartujesz!

- Nie. Poznałam Shirl, Lesa, Boyda, O'Donella. Przemili ludzie.

- Pewnie naopowiadali ci o mnie niestworzonych historii - mruknął. - Nie wierz w ani jedno ich słowo.

- A ty gdzie byłeś?

- Tutaj.

- Przeprowadzasz się na statek? - zdumiała się.

- Nie, zostałem tylko na tę noc. Wydawało mi się, że dobrze nam zrobi, jak trochę od siebie odpoczniemy. To, co się wtedy zdarzyło... Nie powinienem był cię całować. To było pochopne i nieprzemyślane. Więcej się nie powtórzy, masz na to moje słowo. I przepraszam. Wcale ci się nie dziwię, że uciekłaś.

- Uciekłam, ale nie dlatego, że mnie pocałowałeś. Nieco nerwowo przestąpił z nogi na nogę.

- Wiem - mruknął. Znowu patrzyli na siebie w milczeniu i znowu zaczynało między nimi coś iskrzyć... John odchrząknął.

- Skoro zamknęliśmy już tamtą sprawę, przejdźmy do rzeczy. Rozumiem, że będziesz obecna na jutrzejszym przyjęciu? Mogę na tobie polegać i nie muszę szukać zastępstwa?

To było dla niego ważniejsze niż rozmowa o nich? Miała szczerą ochotę palnąć go w ucho i kazać mu się opamiętać. Jednocześnie marzyła o tym, by porwał ją w objęcia i znów zaczął całować - oczywiście w sposób bardzo pochopny i nieprzemyślany, gdyż to mu wychodziło nadzwyczaj dobrze...

- Nie boję się stawić czoła Robertowi - poinformowała go chłodno.

- Tym bardziej ja. Nawet mam nadzieję, że on z czymś wyskoczy i da mi pretekst... Zobaczymy. Aha, wydaje mi się, że powinniśmy rano zabrać ze sobą stroje wieczorowe i przebrać się tutaj, żeby nie wracać niepotrzebnie do domu. Co o tym myślisz?

Myślę, że jak nie przestaniemy zachowywać się jak para bezdusznych automatów, to zaraz zwariuję.

- Świetny pomysł. Przepraszam, ale muszę już iść. Mam masę roboty - zakomunikowała bezbarwnym głosem.

Razem ruszyli ku drzwiom,' jednocześnie sięgnęli ku klamce i ich dłonie zetknęły się. Cofnęli się oboje niczym oparzeni. Zapadła cisza. Bardzo wymowna cisza.

- Chyba będziemy musieli pogadać, co? - mruknął ponuro John.

No, nareszcie do niego dotarło!

- Owszem. Sądzę, że...

- Poczekaj, załatwmy najpierw przyjęcie, żeby przynajmniej to mieć z głowy. Potem sobie spokojnie usiądziemy i zastanowimy się, co dalej.

- Wrócimy też do tego, co się stało przedwczoraj - nalegała - Muszę ci coś wyjaśnić.

- Nie widzę potrzeby - uciął zdecydowanie. - Było, minęło.

- Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał...

- Nie cierpię wracać do przeszłości, Megan.

To nie ma sensu, pomyślała z rezygnacją. Beznadziejny przypadek.

I znów słyszała, jak John wygłaszał wspaniałe słowa przysięgi małżeńskiej tym swoim przepięknym głosem, który nadawał im całą głębię znaczeń. Gdy mówił je Norm, niemal zasypiała pod wpływem jego monotonnego tonu.

Patrzyła na wysoką, wyprostowaną sylwetkę, imponującą w granatowej kapitańskiej kurtce ze złotymi dystynkcjami. Na ciemne włosy, które co jakiś czas niesfornie burzył powiew wiatru. Na spojrzenie, jakim John obrzucał stojącą przed nim parę - młodziutką, może jeszcze nastoletnią pannę młodą i dwa razy od niej starszego mężczyznę w bardzo drogim garniturze.

Megan doskonale wiedziała, co John sobie myślał. Że to kolejna para, której się nie uda, ponieważ ich związek nie jest zbudowany na prawdziwej miłości. Zresztą, on już chyba w ogóle nie wierzył w miłość.

Ale przecież ja cię kocham! - zakrzyknęło nagle coś w niej. Kocham twoje oczy. I twój uśmiech. I to, jak mówisz. I jak się poruszasz. I to, że się boisz zostać znowu zranionym. Kocham nawet twój upór. Kocham w tobie wszystko...

Naraz spojrzał na nią i przestraszyła się, że mógł coś wyczytać z wyrazu jej twarzy. Wbiła wzrok w deski pokładu. Nadal dolatywał ją spokojny głos Johna i ledwo słyszalny szum kamery. Pomyślała sobie nagle, że mogłaby potem porozmawiać z operatorem i poprosić, żeby zrobił kopię również dla niej. Miałaby wtedy Johna przynajmniej na taśmie filmowej.

Wiedziała, że nie może mieć go w życiu. On jej nie pokocha, ponieważ uważa ją za drugą Betsy i cokolwiek Megan zrobi lub powie, nic go nie przekona. Jest potwornie uparty i jak już sobie wbije coś do głowy, to przepadło. Wie, że , popełniła poważny życiowy błąd, wybrała niewłaściwego mężczyznę, wykazała się słabością charakteru i kompletnym brakiem rozeznania w swoich własnych potrzebach. I nigdy nie dopuści do siebie myśli, że to ją właśnie sporo nauczyło i że w efekcie zmieniła się. Będzie ją wiecznie postrzegał przez pryzmat bolesnej przeszłości - zarówno jej, jak i swojej własnej.

Zrozumiała, że musi wyprowadzić się z jego domu i znaleźć sobie inną pracę. Jeśli zostanie, to codziennie będzie wodzić żałosnym wzrokiem za mężczyzną, który jej nigdy nie pokocha, codziennie będzie katować się jego widokiem. Przecież to obłęd!

Odchodzę, zdecydowała z mocą. Ale najpierw uporządkuję wszystkie sprawy i znajdę mu kompetentną asystentkę, nie zostawię go z kłopotami na głowie. I znajdę jakiś sposób na Roberta. Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale na pewno nie dopuszczę do tego, by ciągał Johna po sądach.

- Przepraszam, ale czy nie mogłaby pani tego trochę potrzymać? - szepnął jej do ucha operator kamery. - Kończy mi się bateria, muszę poszukać nowej. Proszę oprzeć na ramieniu i skierować obiektyw, o, tam.

Gdy spojrzała przez wizjer, nagle przypomniała jej się inna ceremonia ślubna, którą również filmowano. Nieoczekiwanie w jej głowie skrystalizował się pewien pomysł, a na twarzy pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.

- Dziękuję. - Operator odebrał od niej kamerę.

- Nie ma za co - mruknęła.

W zasadzie to ona powinna mu dziękować.

"Ruby Rose" wyglądała olśniewająco - wszędzie pyszniły się kosze kwiatów oraz wypożyczone z oranżerii rośliny doniczkowe o imponujących rozmiarach, dziesiątki lampek i świec stwarzały romantyczny nastrój, a okrągłe stoliczki, przykryte śnieżnobiałymi adamaszkowymi obrusami, mogłyby stanowić ozdobę najbardziej wykwintnej restauracji.

Megan uznała, iż musi ubrać się stosownie do okazji, by nie odbiegać wyglądem od gości. Reprezentowała przecież firmę Johna i nie zamierzała przynieść mu wstydu. Mimo początkowych ostrzeżeń, płacił jej całkiem nieźle za tę pracę, a ponieważ Megan nigdy nie była rozrzutna, z łatwością zaoszczędziła wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić elegancką kreację oraz dodatki.

Właśnie kończyła się przebierać w swojej kabinie. Miała na sobie długą czarną suknię z dość śmiałym dekoltem, trzymającą się jedynie na cieniutkich ramiączkach. Włożyła też nowe srebrne kolczyki oraz pasującą do nich bransoletkę. Ponieważ materiał był gładki, a biżuteria dość skromna, śmielszy niż zazwyczaj makijaż pasował do tego doskonale i nie wydawał się ani trochę przerysowany, czego się początkowo trochę obawiała.

Z włożeniem szpilek zwlekała do ostatniej chwili, gdyż wiedziała, że nie minie nawet godzina, a jej stopy zaczną rozpaczliwie domagać się swoich praw. Następnie udała się do kabiny Johna. Zapukała i weszła, nie czekając na odpowiedź, gdyż drzwi i tak były uchylone.

- A niech mnie! - zawołał, mierząc ją pełnym zachwytu wzrokiem.

- Mogłabym powiedzieć to samo - odparła z przekonaniem.

W wyjściowym mundurze wyglądał absolutnie zabójczo. I do tego patrzył na nią tak, jak żaden inny mężczyzna. Tylko John potrafił jej się tak przyglądać, jakby była dlań cenniejsza niż świeża woda dla umierającego z pragnienia, jakby pragnął się w niej zanurzyć i sycić się bez końca...

- Znowu to robisz - zauważyła, przezwyciężając dziwną suchość w gardle.

- Co takiego? - spytał i podszedł bliżej.

- Przyglądasz mi się w ten swój sposób.

Gdy stanął przed nią, miała nadzieję, że za moment znajdzie się w jego objęciach i zatraci się w pocałunkach Johna. Niestety, cały czas trzymał ręce opuszczone.

- Obiecałem, że to się więcej nie powtórzy, więc nie masz się czego obawiać - powiedział cicho. - Ale chyba mogę przynajmniej patrzeć? A jeśli cię dotknę, to tylko na parkiecie, oczywiście, jeżeli mogę sobie zamówić taniec.

- Dobrze, jesteś już w moim karneciku - zażartowała, by ukryć swoją reakcję.

Na samą myśl o tańczeniu z Johnem ogarnęła ją dziwna słabość. Przecież właśnie to sobie kiedyś wymarzyła! Czyżby...? W jej sercu nieśmiało piknęła nadzieja.

Stojąc u boku Johna, z uśmiechem witała przybywających na bal wytwornych gości. Wielu z nich poznała swego czasu, część nawet uczestniczyła w tamtej żałosnej ceremonii i wszyscy przyglądali jej się teraz z wyraźną ciekawością. Niektórzy posunęli się do tego, że wygłaszali pewne uwagi na ten temat:

- Widziała pani Roberta od tamtego czasu?

- Hej, kopę lat! Czy Winslow już wyżął garnitur?

- Och, moja droga, to musi być dla pani okropne, patrzeć teraz w oczy wszystkim tym ludziom... Jest pani naprawdę bardzo odważna, ja bym tak nie potrafiła.

Megan zniosła wszystko z uśmiechem, który ani na moment nie zniknął z jej twarzy, nawet gdy znacząco przenoszono wzrok z niej na Johna i z powrotem, ewidentnie zastanawiając się nad istotą łączących ich stosunków. W znacznej mierze to jego obecność dodała jej sił do przetrwania tej wyjątkowo ciężkiej próby.

Roberta wciąż nie było widać, zaczynała więc mieć nadzieję, że albo nie został zaproszony, albo postanowił nie przyjść, by uniknąć konfrontacji na oczach wszystkich. Pomyliła się jednak. Robert Winslow uwielbiał znajdować się w centrum zainteresowania, zaś każdy środek był dobry do osiągnięcia tego celu.

Zjawił się jako ostatni z gości, by już od samego wejścia ściągnąć na siebie uwagę. Tak, jak Megan przewidziała, towarzyszyła mu kobieta - olśniewająca, rudowłosa o dziwnych oczach, bardzo pięknych, lecz pozbawionych wszelkiego wyrazu, jakby martwych. Stojące wokół osoby umilkły, gdy ci dwoje podeszli do Megan. Na moment skóra na niej ścierpła. Pech chciał, że John niedawno odszedł na chwilę, aby upewnić się, czy wszystko przebiega sprawnie.

- Dobry wieczór. - Megan spokojnie wyciągnęła dłoń.

- Miło mi was widzieć na pokładzie „Ruby Rose".

Robert zaśmiał się cokolwiek zbyt hałaśliwie i zupełnie ignorując jej wyciągniętą dłoń, objął ramieniem swoją partnerkę.

- Jak już tu pracujesz, to przynieś nam coś do picia. Szampana dla Fontaine, a dla mnie to co zwykle, tylko podwójne.

- Tym zajmują się kelnerzy - rozległ się za jej plecami głos Johna. - Można też udać się do barku, tam w rogu. Zapraszam.

- A, jesteś. Poznaj mojego prawnika - zażądał Winslow.

- Fontaine Montague z kancelarii Montague i Hindle. Na pewno o nich słyszałeś, są niezrównani.

- Oczywiście, że słyszałem. - Uścisnął dłoń rudowłosej, która posłała mu uwodzicielskie spojrzenie, co oczywiście nie umknęło uwagi Megan.

Poczuła nagle ukłucie zazdrości. Owszem, John był szaleńczo przystojny, ale to jeszcze nie powód, żeby pierwsza z brzegu modliszka przymierzała się, by go schrupać.

Fontaine uśmiechnęła się, zresztą po raz pierwszy od chwili, gdy znalazła się na pokładzie statku.

- Jeśli chodzi o tę sprawę, to sądzę, że powinniśmy się spotkać, na przykład w przyszłym tygodniu i... porozmawiać - zakończyła dwuznacznym tonem.

- W takim razie skontaktuję się z moim adwokatem - odparł spokojnie John.

Rudowłosa ani na chwilę nie przestawała mu się przyglądać przymrużonymi kocimi oczami.

- Może to nie będzie konieczne - odezwała się niskim, zmysłowym głosem. - Umówmy się najpierw prywatnie. Możemy dużo ustalić podczas... Podczas miłej przyjacielskiej pogawędki.

- Proszę mi wybaczyć, panno Montague, ale wiem z własnego doświadczenia, że przyjacielskie pogawędki z prawnikami z reguły bywają bardzo kosztowne. Wolę więc oddelegować do pani mojego adwokata.

- Jak pan sobie życzy - odparła z niechęcią, z powrotem przeistaczając się z seksownego kociaka w modliszkę o pustych oczach.

- Nie myśl sobie, Vermont, że ja żartuję - zagroził Robert. - Ona tak przygotuje sprawę, że puścimy cię w samych skarpetkach!

- Oskarżą cię wtedy o obrazę moralności publicznej - zakpił John.

Nie przyzwyczajony do wysłuchiwania drwiących uwag, Winslow wyglądał tak, jakby miał za chwilę dostać apopleksji. Na szczęście Fontaine odciągnęła go w stronę baru, tłumacząc mu coś po drodze.

John zwrócił się do Megan:

- Myślisz, że ktoś by za nim tęsknił, gdyby któregoś dnia zniknął w nie wyjaśnionych okolicznościach? - zainteresował się.

- Wątpię, raczej wielu by się ucieszyło. A co? Masz jakieś plany?

- Na razie to marzenia, ale kto wie... - odparł z łobuzerskim uśmiechem.

Opiekuńczym gestem położyła dłoń na jego rękawie.

- Żarty żartami, John, ale nie lekceważ go. Potrafi się uwziąć, ma pieniądze i znajomości. Może ci naprawdę narobić kłopotów - ostrzegła z troską w głosie.

- Zobaczymy - powiedział tylko i zajrzał jej głęboko w oczy. - Pamiętasz, że obiecałaś mi taniec?

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Przede wszystkim obiecała ten taniec sobie. Niestety, akurat w tym momencie dołączył do nich Danny.

- Szefie, grupa dziennikarzy pyta, czy nie zechciałby pan oprowadzić ich po statku.

John posłał Megan przepraszający uśmiech.

- Muszę iść. Zobaczymy się później.

Wszystko toczyło się gładko, przyjęcie udało się znakomicie, goście nie posiadali się z zachwytu.

- Jesteś prawdziwą czarodziejką, Megan. Ta nasza stara krypa jeszcze nigdy nie wyglądała tak rewelacyjnie - przekonywał z zapałem Danny. - Już cztery różne firmy chcą u nas urządzić coś podobnego. Wszystkim powtarzam, żeby jutro z samego rana skontaktowali się z tobą. Wybacz, ale chyba się nie wyśpisz.

Normalnie ucieszyłoby ją, że jej wysiłki przyniosły rezultaty, niestety, obecność i zachowanie Roberta skutecznie zepsuły jej humor. Im więcej pił, tym głośniej rozpowiadał wszem i wobec, jak się rozprawi z tym całym Vermontem. Sprawa była już prawie gotowa, by ją skierować do sądu i opracowana tak, że mucha nie siada. Zasądzą mu takie odszkodowanie, że ten marynarzyna nie da rady się wypłacić. Komornik zajmie między innymi również ten statek, który przejdzie na własność Roberta.

Stawał się coraz bardziej agresywny. Megan słuchała go z przerażeniem. Nawet gdyby połowa z jego pogróżek miała się spełnić, John znalazłby się w poważnych opałach. Pomyślała o holownikach, których musiał się pozbyć z winy Betsy. Miałby teraz stracić również parowiec - tym razem przez nią? Nie mogła do tego dopuścić!

Ponieważ Fontaine, wyraźnie znudzona mało interesującym towarzystwem swego monotematycznego klienta, opuściła w końcu statek, Megan przystąpiła do działania. Podeszła do topniejącej grupki słuchaczy Roberta.

- Muszę z tobą porozmawiać.

- Za późno - odparł twardo.

Zawsze, gdy wypił, stawał się bezlitosny i zawzięty ponad wszelką miarę. Kiedyś przymykała na to oczy.

- Chcę ci coś pokazać. Coś ciekawego.

To go zaintrygowało. Położył rękę na jej nagim ramieniu.

- Hm, może ten jeden raz zrobię dla ciebie wyjątek...

- Świetnie - odparła z uśmiechem. - Chodź.

Zignorowała znaczące spojrzenia jego znajomych i wyprowadziła go na pokład. Gdy tylko znaleźli się sami, przyciągnął ją chciwie do siebie i wydyszał jej do ucha:

- Czy o to ci chodziło?

Odepchnęła go z furią, podświadomie licząc na to, że on straci równowagę i znowu wleci do rzeki. Nic takiego nie nastąpiło.

- Nie dotykaj mnie, tylko chodź za mną - przykazała.

- Ale ty dziś seksownie wyglądasz - zamruczał, próbując objąć ją ponownie. - Nigdy cię takiej nie widziałem...

Wywinęła się zręcznie i pobiegła na górę. Słyszała za sobą jego kroki i naraz zlękła się, czy aby nie kusi licha, postępując w ten sposób. Robert zachowywał się naprawdę nachalnie, nie znała go od tej strony.

Gdy ją dogonił, otwierała drzwi kabiny. Ponownie zaczął się do niej dobierać, lecz znów mu się wymknęła.

- Usiądź. - Wskazała krzesło. - Coś ci pokażę. Chyba wreszcie dotarło do niego, że zachowywał się jak

napalony szczeniak, bo poprawił krawat, przygładził włosy i usiadł. Megan wsunęła kasetę do magnetowidu i włączyła telewizor. Na ekranie ujrzeli swoje własne twarze. To było nagranie z ich przerwanego ślubu.

- Co to za komedia? - zdenerwował się po chwili Robert.

- Nic nie mów, tylko patrz.

- Mam dość tych twoich gierek. Wcale mnie to nie bawi.

- Mnie też nie, zapewniam cię. O, jest! Uważaj, teraz będzie, jak kopnąłeś Mgiełkę!

- Co, do wszystkich diabłów...

- Siedź i patrz! - przykazała głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Na ekranie widać było wyraźnie, jak Winslow kopie kota, który przelatuje nad burtą i znika. Następuje zamieszanie, kapitan i panna młoda biegną ratować zwierzę. Kot zostaje uratowany, a pan młody wpada do rzeki, gdzie zaczyna się topić. Wyłowiony, nie dziękuje wybawcy, tylko awanturuje się z narzeczoną, a wreszcie wymyśla operatorowi kamery od debili. Koniec.

Zaskoczony Robert w milczeniu wpatrywał się w migający ekran, podczas gdy Megan przewijała kasetę.

- Mam kilka kopii, które z przyjemnością rozdam znajdującym się na dole dziennikarzom - poinformowała go z satysfakcją. - Ale najpierw pokażę im kocięta, które Mgiełka zdołała urodzić mimo brutalnego potraktowania. Są wyjątkowo urocze i z pewnością bardzo fotogeniczne. Niezła gratka dla lokalnych mediów. „Znany biznesmen niedoszłym mordercą bezbronnych zwierząt. Oglądajcie główne wydanie wiadomości". Widzę też nagłówki w gazetach i reakcję obrońców praw zwierząt. Zostaniesz skompromitowany, nikt nie będzie chciał nawet podać ci ręki w obawie, że i on narazi się opinii publicznej...

- Wystarczy - przerwał jej, wstając i wyciągając z kieszeni książeczkę czekową. - Czego chcesz?

Podniosła się również i twardo spojrzała mu prosto w oczy.

- Zostawisz Johna Vermonta w spokoju i nie wytoczysz przeciw niemu sprawy ani teraz, ani nigdy. Jeżeli nawet za dziesięć lat choć kiwniesz palcem, żeby mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić, natychmiast roześlę kasety wszystkim dziennikarzom w całym stanie. Masz na to moje słowo.

Położył rękę na ramieniu byłej narzeczonej i przyjrzał jej się uważniej niż dotychczas.

- Zmieniłaś się.

- Mam nadzieję.

Skinął głową i zanim zdążyła się zorientować, co się święci, pocałował ją.

Kiedyś jego dotyk wywierał na niej silne wrażenie, teraz nie poczuła zupełnie nic. Odsunęła się i uśmiechnęła z politowaniem, by mu okazać, że jest żałosny i że jego zachowanie tylko ją śmieszy. Naraz kątem oka dostrzegła jakiś ruch i zerknęła w bok.

W drzwiach stał John, a wyraz jego twarzy zdradzał aż nadto wyraźnie, że był świadkiem tego pocałunku i że zrozumiał go zupełnie opacznie. Megan natychmiast ruszyła ku niemu, lecz Robert chwycił ją za ramię, przyciągnął z powrotem do siebie i ostentacyjnie machając książeczką czekową, spytał:

- To ile chcesz tym razem, Meg? Tyle samo, co poprzednio?

Wyrwała mu się z wściekłością, lecz było już za późno. John zniknął.

- Widziałaś tę jego głupią minę? - zachichotał szatańsko Robert. - Masz za swoje, Meg. Twój nowy kochaś już nie będzie cię chciał!

Aż klasnęło, gdy wymierzyła mu siarczysty policzek, po którym zdecydowanie przeszła mu wszelka ochota do śmiechu. Zaciskając bolącą dłoń w pięść, wybiegła z kabiny.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

John stał na rufie ze spuszczoną głową, oczami wbitymi w mokre deski pokładu, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na barierce. Nie zważał na padający coraz silniej deszcz, nie czuł, jak ubranie nasiąka mu wodą.

Bolało. Nawet bardziej niż wtedy, gdy dowiedział się o zdradzie Betsy.

Znowu dał się omamić. Czy on nigdy się niczego nie nauczy? Powinien był wiedzieć. Już od jakiegoś czasu musiała grać na dwa fronty, obłudna, fałszywa kobieta!

Usłyszał za plecami stuk szpilek, a potem w polu jego widzenia ukazały się seksowne czarne pantofle. Zamknął oczy.

- John...

- Nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień - uciął ostro. - Widziałem, co zrobiłaś i to wystarczy.

- Taak? A co ja takiego zrobiłam?

- Coś, co zachęciło go, żeby wypisać ci czek. Zaczęłaś od całowania się z nim.

- Mylisz się. To on mnie pocałował.

- A co to za różnica? - burknął.

Tracąc cierpliwość, szarpnęła go za rękaw.

- Skoro już oskarżasz mnie o branie pieniędzy od Roberta i świadczenie mu w zamian usług erotycznych, to przynajmniej miej odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy. Spójrz na mnie!

Zrobił to, lecz z wyraźną odrazą.

- Gra skończona, Megan, wszystko jasne - oznajmił oskarżycielskim tonem. - Zabezpieczałaś się na dwa fronty, ponieważ cały czas nie miałaś pewności, czy uda się mnie usidlić. Od samego początku podejrzewałem, że za tym anielskim wyglądem kryje się zwykła materialistka, dlatego zachowywałem dystans.

Zacisnęła usta w wąską kreskę, przeszywając go lodowatym spojrzeniem.

- Ty po prostu chcesz wierzyć, że jestem cyniczna i wyrachowana, bo tak jest dla ciebie najbezpieczniej i ponieważ pasuje to do twojej opinii o kobietach - wycedziła. - Myślisz, że wszystkie jesteśmy takie jak Betsy. A ja nie jestem taka! - wybuchnęła nagle histerycznie, tracąc panowanie. Zaczęła na oślep okładać go pięściami. - Czy ty nie widzisz, że ani trochę jej nie przypominam? Znasz mnie przecież, czy choć raz cię zawiodłam?

Chwycił ją za ręce i unieruchomił. Stali tak w ulewnym deszczu, mierząc się wzrokiem.

- Owszem, przed chwilą, kiedy obściskiwałaś się z Robertem.

- Mówiłam ci, że to była jego inicjatywa!

- Ale podobało ci się - obstawał przy swoim. - Widziałem twój uśmiech.

- Uśmiechnęłam się z wyższością, bo zrozumiałam, że cokolwiek Robert zrobi, to dla mnie nie ma już żadnego znaczenia. Uwolniłam się od niego raz na zawsze.

- Aha, i zabrałaś go do swojej kabiny tylko po to, żeby się od niego pouwalniać?

Z furią wyrwała jedną rękę i pchnęła go tak mocno, że poleciał do tyłu i boleśnie uderzył plecami o barierkę. Ponieważ jednak nie puścił jej drugiej dłoni, pociągnął Megan za sobą i w rezultacie wpadła wprost w jego objęcia.

- Zabrałam go tam, bo tam jest wideo, wybacz, ale nie noszę takiego sprzętu w torebce! - syknęła ze złością. - Pokazałam mu nagranie z naszego ślubu i zagroziłam, że skompromituję go i rozdam kasety wszystkim dziennikarzom, jakich mamy teraz na pokładzie, jeśli nie zostawi cię w spokoju. Uciekłam się do szantażu, żeby ratować ci skórę!

Zrozumiał, że przez cały czas modlił się w duchu. żeby istniało jakieś wytłumaczenie, które oczyści ją z wszelkich zarzutów. Jakaś część jego duszy mimo wszystko wciąż wierzyła, że jest to możliwe. I stało się! W sercu Johna eksplodowała tak szaleńcza radość, że z całej siły przytulił Megan do siebie i zaczął ją całować bez opamiętania, nie zważając już na nic.

Ku jego zdumieniu wyrwała mu się i odskoczyła na bezpieczną odległość. Poślizgnęła się przy tym na mokrym pokładzie i złamała sobie obcas. To jeszcze zwiększyło jej furię. Zerwała z nogi uszkodzony pantofel i cisnęła go do rzeki.

- Tobie się wydaje, że można mnie obrażać, oskarżając o najgorsze świństwa, a potem wystarczy zacząć mnie całować, żebym potulnie zapomniała o wszystkim - wygarnęła mu prosto w oczy. - Myślisz, że jesteś taki cudowny, że możesz mnie mieć, kiedy tylko kiwniesz palcem? - Drugi pantofel poleciał śladem pierwszego.

- Oczywiście, że nie...

- Robert był pewien, że kupi mnie bez trudu, a kiedy zrozumiał, że nic z tego, postanowił mnie upokorzyć fizycznie i psychicznie. Stąd ten pocałunek i blef o wypisywaniu czeków. I to również by mu się nie udało, gdybyś nie chwycił tej przynęty! - zaatakowała. - A chwyciłeś, bo ty też uważasz, że można mnie kupić! Jesteś taki sam jak Robert Winslow!

- O, wypraszam sobie! Megan, posłuchaj... - Wyciągnął ku niej rękę, lecz ona parsknęła niczym rozwścieczona kotka:

- Mam tego dosyć! Nie cierpię mężczyzn! Nie chcę mieć już z żadnym więcej do czynienia!

- Nie mówisz poważnie.

- Nie? No, to się przekonasz! - Smagnęła go tym jak biczem i uciekła.

Został sam w deszczu i ciemności. Słychać było tylko jednostajne bębnienie kropel o pokład oraz dobiegającą z wnętrza statku muzykę. Mieli teraz razem tańczyć, trzymałby ją właśnie w ramionach i wtulał twarz w jej włosy...

Już drugi raz na tym statku z furią zdzierała z siebie przemoczoną, zniszczoną sukienkę. Na szczęście tym razem miała się w co ubrać, inaczej mogłaby się nabawić zapalenia płuc. Nieznośny ziąb przenikał ją aż do kości, wciągnęła więc szybko ciepły sweter i dżinsy. Starannie wysuszyła też włosy ręcznikiem, jednak wszystko to nie pomagało w najmniejszym stopniu. Cały czas ruszała się niczym automat, kompletnie odrętwiała z zimna.

Gdy jakiś czas później rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi, od razu odgadła, że to John. Najchętniej kazałaby mu iść precz i dać jej spokój, ale postanowiła, że tym razem nie będzie się kryć i stawi czoło mężczyźnie, który ją zranił.

- Proszę.

Drzwi otworzyły się, lecz John zatrzymał się w progu, nie wchodząc do środka. Nie przebrał się i nie osuszył, jego włosy, twarz oraz galowy mundur ociekały wodą.

- Przyjęcie już się skończyło - wyjaśnił. - Wszyscy są pod wrażeniem i chcą korzystać z naszych usług. To twoja zasługa. Dziękuję.

- Proszę - odparła sztywno. - Mam nadzieję, że moja następczyni spisze się równie dobrze. Jedna z moich koleżanek z fundacji, bardzo obrotna dziewczyna, miała ochotę zmienić pracę. Postaram się, by przyszła na "Ruby Rose" jak najszybciej. Ja rezygnuję. Jutro zabiorę moje rzeczy od ciebie.

Przez długą chwilę nie wiedział, jak zareagować.

- Megan, pojedźmy do domu i porozmawiajmy - zaproponował wreszcie.

Do kabiny wbiegła Lily, polizała Megan po ręku, po czym wsadziła nos w pudło z kociętami i zaczęła je obwąchiwać, machając radośnie ogonem i wydając z siebie przyjazne posapywania. Mgiełka, z lubością prężąc grzbiet, otarła się o jej łapy.

Pies z kotem dogadali się lepiej niż ludzie, pomyślała z rozgoryczeniem Megan. Gdyby nie nieufność Johna, nie musiałaby opuszczać tych rozkosznych zwierzaków, które pokochała całym sercem, tego statku, który również pokochała całym sercem i tego mężczyzny, którego...

Gdyby nie jego brak wiary, nie musiałaby tego tracić.

- Nie pojadę z tobą - powiedziała zdławionym głosem. - Nie mogę. Zostanę tutaj na tę jedną noc.

Wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami, nic nie rozumiejąc.

- Aha, pewnie powinnam najpierw poprosić cię o pozwolenie, to przecież twój statek.

John odzyskał mowę.

- Rób, co chcesz - zirytował się. - Widzę, że swoim starym zwyczajem znów zamierzasz się ukrywać.

- Nie ukrywam się. Chcę tylko uniknąć bycia z tobą sam na sam.

- Megan, przecież już cię przeprosiłem!

- Nie przypominam sobie nic takiego.

- Jak to? Pocałowałem cię, a to to samo.

- Nie, to nie to samo - zaoponowała z całym przekonaniem.

John stracił cierpliwość.

- Coś ci powiem, Megan. Ty po prostu sama nie wiesz, czego chcesz, ot, co!

Tu się akurat grubo mylił, lecz nie zamierzała mu tego tłumaczyć. Żadne wyjaśnienia czy wyznania nie miały już teraz żadnego sensu.

- Ja też coś ci powiem, John. Nie możesz sobie wyobrazić, że jakaś kobieta mogłaby cię kochać dla ciebie samego, a nie dla twoich pieniędzy. To jest największa głupota, jaką w życiu słyszałam, ale ty w to święcie wierzysz. Twoja sprawa. Lily, idź do pana! - zakomenderowała, po czym zamknęła drzwi.

Dopiero wtedy po jej policzkach zaczęły spływać gorące łzy.

Coś go obudziło. Mogła to być Lily, która bezczelnie wierciła się w nogach jego łóżka. Mógł to być też sen o Megan, która od tamtej sceny na statku niepodzielnie królowała w jego umyśle. Leżał więc teraz w ciemności, wpatrując się w sufit i rozważając wszystko od nowa.

Jak to się mogło stać? Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej dochodził do przykrego wniosku, że miał sporo na sumieniu. Megan okazała się niewinna. A on?

Marzył o niej wielokrotnie, po nocach wyobrażał ją sobie leżącą tu, w jego łóżku, śnił o jej dotyku - a jednocześnie w myślach odmawiał jej wszelkich duchowych zalet. Podejrzewał ją, ale to nie przeszkadzało mu pragnąć jej fizycznie.

Wychodziło na to, że to on był nieuczciwy, nielojalny i dwulicowy! On, nie ona!

Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju, bijąc się z myślami. Wreszcie oparł czoło o chłodną szybę, szukając choć odrobiny ukojenia. Za oknem szalała wichura, a deszcz lał się z nieba kaskadami. Niewykluczone, że właśnie to go obudziło.

Nagle przez zamęt w jego głowie przedarła się pewna myśl. Boże wielki!

Naciągnął tylko dżinsy i buty i chwyciwszy latarkę, wybiegł do ogrodu. Przechylił się przez mur i poświecił. Drewniane molo znikło, łódka również. Poziom wody sięgał aż do tego punktu widokowego, gdzie kiedyś całowali się z Megan. Powódź!

A ona została zupełnie sama na pokładzie parowca...

W ciągu kilku sekund znalazł się z powrotem w domu. Telefon nie działał. Kluczyki! Chwilę później silnik jeepa ryknął ogłuszająco i John zjechał szaleńczym slalomem ku głównej drodze, omijając po drodze przewrócone drzewo, którego korona zerwała przewody.

Trasę do Portlandu pokonał w rajdowym tempie, nie bacząc na warunki. W pewnym momencie zauważył kątem oka, iż jego ulubiona nadrzeczna knajpa prawie kompletnie skryła się pod wodą.

W mieście panowało pandemonium. Wozy strażackie, ciężarówki pełne worków z piaskiem i oczywiście wozy transmisyjne, jakżeby inaczej...

Lekceważąc zakazy oraz własne bezpieczeństwo, wjechał na teren doków, gnając przed siebie jak szalony. Niemal w ostatniej chwili nacisnął gwałtownie na pedał hamulca i zatrzymał się na samej krawędzi nicości. Stare drewniane molo, „Ruby Rose", a z nią Megan, znikły, jakby nigdy nie istniały.

Obudził ją jakiś dziwny głuchy łoskot. Usiadła półprzytomna na koi, z głową pełną snów o Johnie. Minęła dłuższa chwila, zanim dotarło do niej, że statek płynie, kołysząc się i szarpiąc na wszystkie strony. Ale przecież silniki milczały!

Oprzytomniała w jednej chwili i zeskoczyła na podłogę. Ponieważ spała w dżinsach i swetrze, wystarczyło jedynie włożyć tenisówki. W ciągu kilku sekund znalazła się na pokładzie, a wtedy jej oczom ukazał się straszliwy widok.

Rzeka szalała. Ogromne ilości wody kłębiły się dookoła, pędząc przed siebie z zatrważającą prędkością i zmiatając wszystko, co stanęło im na drodze. Na powierzchni unosiły się wyrwane z korzeniami drzewa, powyginane puste metalowe beczki, potrzaskane jachty i łodzie oraz cała masa najróżniejszych rzeczy i śmieci. W bladej poświacie poranka wyglądało to jeszcze bardziej upiornie.

Ponownie rozległ się ów głuchy łomot. Megan podbiegła do burty i zauważyła, iż cumy „Ruby Rose" nie puściły - wciąż były obłożone na portowych pachołkach. Co jakiś czas fala rzucała statkiem w nabrzeże i wtedy rozlegał się nieznośny huk.

W tak dramatycznej sytuacji Megan nawet nie zdążyła się przestraszyć. Poczuła gwałtowny skok adrenaliny. Jej umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach, wydając szybkie i precyzyjne komendy.

Siekiera!

Gablota ze sprzętem gaśniczym znajdowała się przy drzwiach sterówki. Megan szalonym sprintem pokonała trasę w tę i z powrotem. Nie dała rady przerąbać lin za jednym zamachem, ale w końcu puściły.

Teraz musiała zatrzymać statek.

Pobiegła na mostek. Przez moment bezradnie przyglądała się różnym dźwigniom i przełącznikom. Nie miała pojęcia, jak uruchomić silniki, a wraz z nimi koło napędowe i w ten sposób uzyskać możliwość sterowania parowcem. Trzeba pomyśleć o czymś prostszym.

Radio! Wezwij pomoc.

Gorączkowo naciskała po kolei wszystkie przyciski od różnych elektronicznych urządzeń, ale aparatura nie działała. Wielki Boże, widocznie coś się stało z generatorem. Musiała wymyślić coś innego. Ponownie wybiegła na pokład.

Och, John, przyjdź, błagam...

Jej myśli natychmiast skierowały się ku niemu i ten moment nieuwagi wystarczył. Poślizgnęła się na zalanym wodą pokładzie i z impetem uderzyła głową o metalową ścianę nadbudówki. Gwiazdy rozbłysły przed jej oczami. Z jękiem chwyciła się za czoło, lecz wiedziała, że to nie czas, by rozczulać się nad sobą.

Kotwica!

Gdy znalazła się przy windzie kotwicznej, przyjrzała jej się uważnie. Znajdował się tam kołowrót z uchwytem. Niedawno widziała, jak Danny popisywał się głupio, naciągając mocniej łańcuch kotwiczny. Pchnął wtedy kołowrót w tę stronę, to znaczy, że ona musi to zrobić w przeciwną. Odłożyła siekierę, którą kompletnie nieświadomie nosiła ze sobą i złapała za uchwyt.

Kołowrót nawet nie drgnął. Spróbowała ponownie, podwajając wysiłki, lecz bezskutecznie. W przypływie rozpaczy chwyciła siekierę, wzięła potężny zamach i z całej siły walnęła obuchem w uchwyt.

Rozległ się przeraźliwy grzechot, gdy uwolniona kotwica runęła w dół, ciągnąc za sobą metry łańcucha. Oby tylko wbiła się w dno i zatrzymała statek!

Szarpnęło mocno i Megan przez sekundę myślała, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Niestety, chwilę później „Ruby Rose" popędziła dalej w dół rzeki.

Megan bezsilnie usiadła na pokładzie, obejmując dłońmi potwornie bolącą głowę. Krew sączyła jej się przez palce, lecz nie zważała na to. Wiedziała, że szalejąca woda może w każdej chwili cisnąć statkiem o urwisty brzeg. Miała małe szanse, by przeżyć coś takiego.

Pozostawało jej tylko jedno. Dokonać cudu i uruchomić generator.

W rekordowym tempie znalazł się w najbardziej odległej części portu. Zostawił samochód na chodzie i popędził do małego blaszanego baraku. Po drodze wpadł na jakiegoś człowieka z latarką.

- Vermont? - zdumiał się tamten, oświetlając jego bladą twarz i nagi tors.

John z ulgą rozpoznał głos Bentona Yatesa, bardzo dobrego znajomego, któremu kiedyś sprzedał swoje holowniki.

W paru słowach wyjaśnił, iż powódź porwała „Ruby Rose", na której pokładzie znajdowała się co najmniej jedna osoba i że trzeba ruszyć na ratunek.

- Potrzebuję łodzi. Natychmiast!

- Straż rzeczna...

- Nie mam na to czasu, Benton! Daj mi jakąś łódź!

Przyjaciel potrzebował zaledwie ułamka sekundy do namysłu. Wskazał potężną odkrytą motorówkę, a John błyskawicznie wskoczył na jej pokład.

- Odcumuj! - krzyknął, uruchamiając dieslowski silnik o bardzo dużej mocy.

Benton zwolnił liny i również znalazł się na pokładzie.

- Płynę z tobą! - krzyknął, przekrzykując ryk silnika. - Ja steruję, ty patrz!

John włączył radar oraz wszystkie reflektory, których światła omiatały wzburzoną rzekę. Opatrzność chyba zlitowała się nad nim i wybaczyła mu jego głupotę i złe traktowanie Megan, skoro w takim momencie zesłała mu na pomoc jednego z najodważniejszych ludzi na rzece. Miał tylko nadzieję, że ta pomoc nie okaże się daremna. Jeżeli Megan coś się stało...

Odpędził od siebie tę myśl. Skupił się wyłącznie na obserwowaniu. Motorówka gnała naprzód, ślizgając się po powierzchni kłębiącej się topieli i brawurowo wymijając dziesiątki przeszkód. Johnowi zdawało się, że trwa to w nieskończoność.

Zaczynało świtać i w tej upiornej sinawej poświacie dostrzegli majaczący w oddali niewyraźny ciemny kształt, który rósł im w oczach. Wkrótce nie mieli wątpliwości, że znaleźli „Ruby Rose". John zauważył przez lornetkę, że zdawała się tkwić pośrodku szalejącego nurtu, który nie unosił jej dalej. Łańcuch kotwiczny był naprężony.

- Całe szczęście, że miałeś kogoś na pokładzie! - krzyknął Benton. - Wygląda na to, że kotwica utrzyma. Jak do tej pory jej nie porwało, to już i nie porwie. Wracamy po holownik, zaciągnę cię z powrotem.

John potrząsnął głową i podszedł do przyjaciela, żeby nie musieli do siebie krzyczeć.

- Możesz podpłynąć tak blisko, żebym dostał się na pokład?

- Mówisz poważnie?

- Jasne. Słuchaj, ty będziesz potrzebny innym, trzeba zająć się ewakuacją setek ludzi. Ja wejdę na "Ruby Rose", upewnię się, czy nic się nie stało mojej.. mojej załodze i przeczekam to jakoś. Nie będę próbował wracać, ona ma za słaby silnik, żeby popłynąć pod taki prąd. W razie czego mogę wezwać pomoc przez radio, a prowiantu starczy choćby i na tydzień. Dopiero, gdy pomożesz innym, wrócisz po mnie, dobra?

Benton skinął głową.

- Dzięki, stary - powiedział z wdzięcznością John.

- Tylko się nie roztkliwiaj - burknął po swojemu jego przyjaciel i nie bacząc na ryzyko podpłynął do parowca.

Gdy burty statku i motorówki niemal zetknęły się, John chwycił za reling najniższego pokładu „Ruby Rose", wspiął się po nim i zeskoczył na deski. Benton odpłynął natychmiast, by fala nie roztrzaskała jego łodzi o parowiec.

John najpierw podbiegł do windy kotwicznej i upewnił się, że łańcuch, choć wypuszczony do samego końca, trzyma mocno i nie powinien puścić. Naraz zobaczył wbitą w pokład siekierę i ślady krwi. Serce w nim zamarło.

Ponieważ kotwica jednak w końcu chwyciła, Megan postanowiła zająć się rozbitą głową. Zeszła do kuchni, wyjęła z zamrażalnika trochę lodu i nasypała go do foliowej torebki. Wyprostowała się, przykładając ją do bolącego czoła i wtedy przez bulaj zauważyła odpływającą motorówkę. Zmartwiała. Straciła szansę na ratunek! A może jednak jeszcze uda się ją zatrzymać? Wybiegła na pokład i nagle stanęła jak wryta.

John! Jedyny, cudowny, nad wszystko ukochany John!

Przez moment przypatrywali się sobie z równie zaskoczonym wyrazem twarzy, po czym podbiegli do siebie i... I zatrzymali się o kilkanaście centymetrów od siebie.

- Myślałem, że już cię nie zobaczę... - John nieśmiało wyciągnął rękę, by delikatnie odgarnąć jej z czoła potargane mokre włosy. - Zraniłaś się!

- Już nie boli. - Z uśmiechem skłoniła głowę na jego dłoń, a tak pięknego uśmiechu nie widział jeszcze nigdy.

W dodatku był on przeznaczony wyłącznie dla niego... - Uratowałam twój statek - szepnęła, gdy czule gładził ją po policzku.

- To prawda. Nie wiem, jak ci dziękować.

- Ale ja wiem, przysługuje mi dziesięć procent znaleźnego - zażartowała. - Przecież straciłeś go, a ja go dla ciebie odzyskałam.

Przyciągnął ją lekko do siebie, a Megan poddała się bez oporu.

- Kobiety lubią dostawać róże, zwłaszcza czerwone, prawda? - wymruczał, chowając twarz w jej włosach. - Dam ci więc „Ruby Rose".

- Och, John! - ucieszyła się jak dziecko. - To by było cudownie, ja ją uwielbiam. Tak się bałam, że coś jej się stanie. Radio nie działało. Nic nie działało - relacjonowała gorączkowo. - Wszystkie te zdobycze techniki nie zdały się na nic.

- Musiał pójść generator, ale można włączyć zasilanie awaryjne.

- Tylko skąd ja mogłam o tym wiedzieć? Nie miałam pojęcia, co robić, umierałam ze strachu!

Przytulił ją mocniej.

- Ja też.

- Ale udało mi się! - zawołała z triumfem, prostując się i patrząc na niego roziskrzonymi oczami. - Powiem ci, że nigdy bym nie przypuszczała, że potrafię tak sobie poradzić.

- Miałem rację, że jesteś cicha woda. Drobna blondynka o niewinnym spojrzeniu, która potrafi wyrzucić narzeczonego za burtę, zapanować nad statkiem, przeciwstawić się sile żywiołu, a przede wszystkim przemeblować w głowie komuś, kto myślał, że pozjadał wszystkie rozumy. Dla ułatwienia dodam, że ten ktoś to ja.

W tym momencie obdarzyła go takim uśmiechem, że nie wytrzymał i pocałował ją. Tym razem jednak nie dał się ponieść fali emocji i pragnienia. Jeszcze nie. Najpierw bowiem...

- Kocham cię - wyznał żarliwie. - Od samego początku, od chwili gdy miałem ci udzielić ślubu z innym mężczyzną. Ale jednocześnie uważałem cię za drugą Betsy i ciągle spodziewałem się najgorszego. Nie chciałem zrozumieć, że jesteś zupełnie inna. Miałaś rację, tak było dla mnie bezpieczniej. Wybaczysz mi?

Z zakłopotaniem spuściła wzrok.

- Ja też mam coś na sumieniu - westchnęła. - Przyznaję, że moje zachowanie mogło czasami budzić podejrzenia. Raz wyglądałam na słabą kobietkę, szukającą męskiego ramienia, żeby się wypłakać, kiedy indziej wydawałam się zbyt pewna siebie. Na przemian lądowałam w twoich ramionach i uciekałam od ciebie. Przepraszam cię. Ale widzisz, ja po prostu przez tych kilka tygodni, odkąd się znamy, uczyłam się prawdy o sobie. Uczyłam się odwagi bycia sobą.

- Teraz rozumiem. Ale wciąż mi jeszcze nie powiedziałaś najważniejszego. Czy... Czy ty mnie kochasz? - Z niepokojem zajrzał jej głęboko w oczy. - Czy nie jest dla nas za późno?

Uśmiechnęła się przekornie.

- Och, to zależy od kilku rzeczy. Po pierwsze, chciałabym, żeby ojciec moich dzieci nie tylko je kochał, ale również lubił.

- No... To się jakoś da zrobić.

- Po drugie, wymagam, by mój związek z drugą osobą opierał się na absolutnym obopólnym zaufaniu. Żadnych podejrzeń.

- Masz to jak w banku.

- Po trzecie, żądam wyłączności i wierności, ale skoro ktoś jest przeciwnikiem małżeństwa...

- A ktoś tu jest przeciwnikiem małżeństwa? - zdziwił się.

- A po czwarte, życzę sobie, żeby mój pomysł z aparatami fotograficznymi został w końcu zaaprobowany!

- Od dziś jesteś kapitanem tego statku - podkreślił z mocą. - Możesz tu robić, co ci się tylko żywnie podoba.

Ujęła jego twarz w dłonie.

- W takim razie moja odpowiedź brzmi: kocham cię. Z całego serca. Kocham cię, odkąd cię ujrzałam, kocham cię już na zawsze.

Uniósł ją w ramionach i zakręcił się radośnie dookoła, spoglądając w górę na jej roześmianą twarz. A potem opuścił ją i całował, całował, całował bez końca.

- Wyjdziesz za mnie? - spytał w końcu.

- Oczywiście! - odparła bez wahania.

I wtedy nareszcie ogarnęło go poczucie absolutnego spokoju. Teraz nie musiał się już niczego lękać. Jego potrzaskane życie znów ułożyło się w całość, a sprawiła to ta oto niezwykła kobieta. Nigdy by nie przypuszczał...

Jego spojrzenie padło na pozrywane kable i potłuczone lampki, zwisające smętnie z barierki. Przypomniało mu się wczorajsze przyjęcie.

- No i jednak nie udało się nam zatańczyć - mruknął sam do siebie.

Odpowiedział mu perlisty śmiech.

- A nie możemy zrobić tego teraz?

Tańczyli powoli w rytm melodii, którą słyszeli tylko oni. Świat zewnętrzny przestał dla nich istnieć, nawet nie spostrzegli helikoptera, który przez jakiś czas krążył nad „Ruby Rose".

I gdy potem przez wiele tygodni nadawano reportaże o walce z powodzią, stałą czołówkę stanowiły ujęcia nakręcone z powietrza w pierwszy świt katastrofy i ukazujące parę, która tańczyła na pokładzie uwięzionego na środku rzeki parowca. Nie mając o tym pojęcia, stali się dla wszystkich symbolem nadziei i siły ludzkiego ducha, zdolnego przezwyciężyć wszystko.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sharpe Alice Cicha woda
Alice Sharpe Cicha woda
Cicha woda, Teksty piosenek, TEKSTY
Cicha Woda (3)
0404 cicha woda brzegi rwie z kurtycz WAKZPO5HOR7TVAKMJ3LB5LMXHMRFJ2BDGL6T3EI
Cicha woda (5)
CICHA WODA, Teksty 285 piosenek
Cicha woda, teksty piosenek
CICHA WODA, Teksty z akordami
CICHA WODA
Cicha woda, teksty
CICHA WODA (2)
Cicha woda
cicha woda
Cicha woda, Teksty piosenek, TEKSTY
CICHA WODA
Cicha woda akordeon

więcej podobnych podstron