Piotr Pałagin
Tłumaczenie z jęz. rosyjskiego Alla Alicja Chrzanowska
Seria: „Człowiekoznawstwo”
wydawca: Ars Scripti-2
rok wydania: 2004, wydanie: I,
wymiary: 20,5x14,5 cm, oprawa: miękka,
liczba stron: 224, ISBN: 83-920498-3-7
Spis treści
Wstęp
1. Człowiek nie jest workiem kości, ale dużo mu jeszcze brakuje do świadomości kosmicznej
2. Fizyczne ciało człowieka posiada mądrość kosmiczną, ale automatyczny charakter funkcjonującego ciała sprowadza je do poziomu uduchowionych kamieni
3. Energia mężczyzny płynie z góry w dół, a energia kobiety - z dołu ku górze
3.1. Czakra trzeciego oka - zasada łącząca człowieka, jako jedynej całości, ze światem
3.2. Czakra gardła - krzyk o dobru i złu, o anielskim i demonicznym
3.3. Czakra serca - „… i nam współczucie dano, tak jak dano nam błogostan”
3.4. Czakra splotu słonecznego - „nie szczędząc żywota swego”
3.5. Czakra seksualna - „lód i płomień”
3.6. Czakry górna i dolna - „Jak na górze, tak na dole”
3.7. Całościowy model współdziałania między czakrami
4. Świetlany obraz socjalistycznego pacjenta
4.1. Wpływ wyobrażeń na stan zdrowia
4.2. Wydaje mi się
4.3. Wiem
4.4. Czuję
4.5. Dokonuję
4.6. Jesteśmy z Tobą
4.7. W odniesieniu do pytania o sens
5. „Mądra głowa ofiarowana głupcowi”, jak mówiła moja babcia
5.1. „Belladonnę można podawać tylko mądrym dzieciom” - twierdziła pewna moja znajoma
5.2. Zmuś głupca, by się modlił do Boga - na pewno sobie głowę rozbije
5.3. Klepsydra… odlicza czas
5.4. „Popiół Klaasa stuka do mojego serca…”
5.5. Kiedy czakra manipury jest zbyt otwarta, to życie staje się trudne
5.6. Orgazm jako wyższy przejaw myślokształtów
5.7. Magia granatowo-zielona
Zakończenie
Dedykuję mojej ukochanej żonie, to w trakcie niekończących
się rozmów z nią zrodziła się idea napisania tej książki
Modlitwa św. Franciszka z Asyżu
Panie, uczyń mnie instrumentem Twojego pokoju.
Tam, gdzie istnieje nienawiść, pozwól mi siać miłość.
Gdzie krzywda, wybaczenie.
Gdzie wątpliwość, wiarę.
Gdzie rozpacz, nadzieję.
Gdzie ciemność, światło.
A gdzie smutek, radość.
O Święty Władco, spraw, abym nie tyle poszukiwał
Pocieszenia, co pocieszał;
Nie tyle szukał zrozumienia, co rozumiał;
Nie tyle szukał miłości, co kochał;
Ponieważ poprzez dawanie otrzymujemy,
Poprzez wybaczanie sami uzyskujemy przebaczenie,
A poprzez śmierć rodzimy się do życia wiecznego.
Amen.
Wstęp
Chciałbym napisać o wszystkim, co jest związane z człowiekiem. Sam niedawno zrozumiałem, że JESTEM CZŁOWIEKIEM. Patrzę na siebie w lustrze i myślę… Taaak…
Jednak przed końcem świata, który wszak człowiek już prawie wymyślił, chciałoby się mimo wszystko coś zrozumieć. Ale od czego zacząć?
Jestem lekarzem, leczę ludzi, widzę ich, gdy są chorzy, gdyż zdrowi do mnie nie przychodzą. Zaklęty krąg zmusza ich i nas (lekarzy, terapeutów) do nieustannej pogoni za lekarstwami, coraz bardziej oddalając od prawdziwych i głębokich przyczyn choroby.
Ale jak określić stan choroby lub stan zdrowia? Niedawno zacząłem rozumieć, że granica między tymi dwoma pojęciami jest bardzo względna. Dzisiaj przeczytałem wywiad z jednym „naszym”, który pojechał do Ameryki i nostryfikował tam dyplom. Przeczytałem i rozzłościłem się na niego z powodu snobizmu i lekceważenia ludzi, których on ma zamiar leczyć. Wszędzie widać tylko pieniądze i aparaturę do leczenia. Pojawia się pytanie - a co leczymy i jak? Czy po prostu sprowadzamy fizjologiczne parametry do mitologicznej normy, która zawiera uśrednione wskaźniki zdrowia (lub uniwersalnej choroby), czy też próbujemy oddziaływać na świadomość (największy dar od Boga, a może zwyczajne nieporozumienie), która kontroluje w ogóle wszystko na świecie, szczególnie jeśli jest świadomością zbiorową.
Wydaje mi się, że jest nieco poniżające porównywać człowieka do worka kości, flaków i mózgu, ale z drugiej strony naiwnością jest sądzić, że proces myślenia może znacząco zmienić kod genetyczny lub los, którego sami sobie wymyśleć, niestety, nie możemy. A cóż na to On (Stwórca)? Patrzy i śmieje się z naszych głupich prób poznania samych siebie lub choćby wyjaśnienia czegokolwiek z tego, co się z nami dzieje.
„Czyżby wszystko było takie beznadziejne” - sennie spytał głos wewnętrzny - „może jednak się skoncentrujesz, wytężysz i porozmawiasz o różnych rzeczach, które są na świecie, a potem - zobaczymy.”
1. Człowiek nie jest workiem kości, ale dużo mu jeszcze brakuje do świadomości kosmicznej
Kiedy Bóg tworzył człowieka, nie przyszło mu do głowy, że jego twór okaże się tak niedoskonały. Nie chcę nawet poruszać tematu rozwoju związanego z dojrzewaniem, w związku z którym dopiero po 18 latach od momentu urodzenia człowiek jest zdolny do ponoszenia odpowiedzialności za wszystkie swoje działania. Co prawda bez trudu można zauważyć, że nawet po uzyskaniu pełnoletności do rzadkości nie należą osoby, które raczej są przykładem tego, jak nie należy żyć i postępować. Czy myślał Bóg o tym, że tak będzie? Czy miało sens, aby On, biedny, stworzył człowieka, a potem myślał, męczył się z nim, sprawiedliwie karał wszystkie błędy tej istoty popełnione względem doskonałego planu stworzenia. I w ogóle kto dał prawo Bogu decydować o nas po tym, jak stworzył Pierwszego Człowieka, spuścił go z krótkiej smyczy i dał mu wolną wolę?
Wszystko, co się z nami dzieje, inicjujemy sami. Za wszystko, co nas boli, odpowiadamy sami. Za wszystkie nasze wzajemne relacje… (no wystarczy tego prawienia morałów).
Pozostaje jedynie znaleźć odpowiedź na jedno proste pytanie: „Co to takiego Ja?”. Czy wystarczy jedynie samoświadomość fizycznych odczuć, czy też należy do tego koniecznie dodać coś jeszcze? Na różnorodnych seminariach i u rozlicznych grup ludzi uporczywie próbowałem znaleźć odpowiedź na to pytanie. Czegóż ja nie proponowałem! Ludzie mówili, rysowali, pisali, pokazywali, gestykulowali i … Można na przykład zaproponować prosty test: „Narysuj siebie w postaci domu”, który polega na tym, iż trzeba przedstawić siebie w formie idealnego domu, w którym trzeba umieścić własne „Ja” i wszystko, co się do niego odnosi.
Tutaj nasze zadanie nie polega na ocenie, a na sposobie przedstawienia. Żeby Tobie, mój miły Czytelniku, było łatwiej wyrazić to, co „zabolało” (lub „zachorowało”). Można pomyśleć, że „TO bolące” (lub chorujące) jest oddzielone od Ciebie granicą. Nic podobnego - „ONO” żyje w Tobie jako nierozłączna część, o czym łatwo można się przekonać, patrząc na rysunki („Chcesz się dowiedzieć - przynieś go mi”, „Chcesz schudnąć - zażywaj Herba Life”, „Jeśli przeżyjesz, to przyjdź, jeśli nie przeżyjesz, to miej pretensje do siebie”).
Tego, co zostało napisane w nawiasie można nie czytać, żeby się nie pogubić lub nie stracić całościowości swego stanu. Nawiasem mówiąc, reklama jest również chorobą, którą bardzo trudno jest zaobserwować i wyróżnić, a szczególnie zauważyć moment, w którym zaczęła ona „działać” w sposób chorobotwórczy na względną wagę „Ja” w naszym organizmie. Przy czym nie mam tu na uwadze reklamy proszku do prania, lecz całkiem inny jej rodzaj. Taka reklama nazywa się cudzym „Ja”, to cudze słowa, które przez cały czas oddziaływują na nas i są jak lustro, w którym widoczny jest autor, ale którego w istocie rzeczy nie ma.
Dopiero kiedy określimy, czym jest ja, to możemy pomówić o tym, jak jest ono zbudowane. Jeśli pod słowem „Ja” rozumiemy osobowość człowieka, to nadmieniam, że istnieje kilka dziesiątków teorii na ten temat, zaczynając od teorii „staruszka” Freuda, a kończąc na mojej własnej, a być może, że i na Twojej mój drogi Czytelniku. Prawie wszystkie wyróżniają w człowieku jego świadomą część (tą, którą on kontroluje) i całą resztę (to, czego on nie kontroluje). W związku z tym aktualne staje się pytanie o nasze wyobrażenie na temat „Ja”. Jeśli jest to tylko to, co kontrolujemy, uświadamiamy sobie lub to, o czym mamy własne zdanie, odczucie, wrażenie itd., to co robić z tą naszą częścią, której nie kontrolujemy, nie uświadamiamy jej sobie lub nie mamy na jej temat żadnego zdania, odczucia, wrażenia itd.?
Wróć teraz Czytelniku do swojego rysunku „Ja” i spróbuj od nowa siebie określić. Pewnie zechciałeś coś dorysować, a może coś zetrzeć. A teraz uchwyć moment i pomyśl (lub poczuj różnicę) na temat tego, czego Ci brakuje (lub czego masz w nadmiarze). To właśnie tutaj ukrywa się nasza (Twoja) nieadekwatność i powiem Ci w sekrecie znacznie więcej - to tutaj ukrywa się nasza (Twoja) choroba.
Jeśli diagnoza tej choroby nie jest jeszcze jasna, to podążajmy dalej, jeśli zaś wszystko jest zrozumiałe, dalej tej książki można nie czytać. Jestem bardzo dumny z tego, że wymyśliłem algorytm diagnostyki od podstaw i postaram się stopniowo opisać go na stronach tej książki.
Tam, gdzie Ty mój drogi Czytelniku z radością klaśniesz w ręce i powiesz, że wszystko jest już jasne, bezwzględnie musisz zatrzymać się i przerwać czytanie. Może minąć pewien czas, zanim Ty znów poczujesz potrzebę dalszego czytania tej książki, a może być i tak, że owa potrzeba nie pojawi się u Ciebie nigdy.
W takim przypadku, korzystając z prawa zachowania energii, mogę Ci powiedzieć co następuje: „Straciwszy określoną sumę pieniędzy i rozwiązawszy swój problem prawie na samym początku i tak jesteś wygrany, bez względu na to, że za wydane przez siebie pieniądze przeczytałeś tylko około 10 stron, zamiast 200, które mógłbyś przeczytać do końca książki, ale bez gwarancji rozwiązania swego problemu.
Znalazłeś to, czego szukałeś, tracąc na to minimalną ilość swego drogocennego czasu, a ten czas, który zaoszczędziłeś możesz przeznaczyć na swoje „uleczenie” lub „uzdrowienie”, a cudowne sposoby na to możesz znaleźć na stronach mojej kolejnej książki (jeśli oczywiście trafi ona w Twoje ręce) lub bądź też może ono nastąpić w dowolnym momencie Twego życia, którego nie przeznaczysz na czytanie tej lub dowolnej innej książki (o tym mówię, jak zwykle w ramach reklamy)”.
Jeśli zaś okazało się tak, że nie zrozumiałeś mojego zadania lub do swojego rysunku nie chciałeś niczego dodać ani usunąć, to wspólnie kontynuujmy dalszą drogę.
Kiedy przychodzi do mnie na wizytę człowiek i mówi, że ma kamienie w nerkach, prosząc o ich rozpuszczenie lub usunięcie, to opowiadam mu anegdotę Viktora Frankla (znanego psychiatry i psychoterapeuty): „Syn prosi ojca, by ten wyjaśnił mu, czym jest Bóg, na co ojciec odpowiada:
- Widzisz synku, Pan Bóg wszystko może i jak zachorowałeś na odrę, to on Cię wyleczył.
Na to bystry chłopczyk zauważył:
- No tak, ale najpierw ten sam Pan Bóg zesłał na mnie tą chorobę”.
Oczywiście kamienie w nerkach pojawiły się na skutek tego, że człowiek zjadł lub wypił coś nie tak (jak w „Alicji z Krainy Czarów”), ale z jakiegoś powodu u jednych osób to „coś” żadnych kamieni nie powoduje, a u innych nawet bardzo. Tę uwagę można odnieść do innego wymiaru. Często przychodzą do mnie kobiety, które absolutnie nie mogą urodzić dziecka. Często jedyną przyczyną tego zjawiska jest dokonana w przeszłości aborcja*. Ale, jak łatwo zauważyć, nie wszystkie kobiety, które poddały się temu zabiegowi, nie mogą potem rodzić.
Bardzo dawno temu, kiedy pracowałem na oddziale patologii noworodków, zwracałem szczególną uwagę na anamnezę (historię choroby). Czasami czytałem na przykład taki zapis: „Dziecko urodzone z JEDENASTEJ ciąży, poród PIERWSZY…”. Jak już umówiliśmy się, nie wolno mi być oceniającym, lecz tylko obserwatorem (i Tobie radzę przyjąć to stanowisko), ale kiedy na pytanie cierpiącej na bezpłodność kobiety, dlaczego jej sąsiadka Marysia, która wciąż dokonuje aborcji, a mimo to co i rusz zachodzi w ciążę, a ona zaledwie jeden raz to zrobiła w dodatku wiele lat temu i to wystarczyło, by urodzenie dziecka stało się dla niej niemożliwe, odpowiadam, że Pan Bóg wie, co robi. Jedna kobieta może robić wszystko co chce, nawet usuwać ciążę, a inna nie może nawet o tym pomyśleć.
* W Rosji aborcja jest prawnie dozwolona (uwaga tłum.).
Pytanie dotyczy tutaj sumienia, duszy, świadomości, losu, karmy i innych nad wyraz prostych rzeczy (które bardzo chciałoby się rozumieć). Jeśli człowiek jest istotą unikalną, to przyczyny jego istnienia i chorób w unikalny sposób są w nim skoncentrowane, tworzą lub choćby lekko dotykają do jego „Ja”.
Któż wie, na ile ciężką będzie karma w następnym wcieleniu u tej kobiety, która zrobiła wiele aborcji (lub u przysłowiowego żołnierza, który broniąc Ojczyzny zabił wielu wrogów lub po prostu złych ludzi) i czy Pan Bóg pozwoli jej rodzić dzieci w następnym życiu (lub za karę wcieli ją w postać przywołanego wcześniej żołnierza, który w ogóle nie umie rodzić dzieci), ale jasne jest to, że w tym życiu jej karma okazała się na tyle „dobra”, że żadna ilość zabiegów usunięcia ciąży nie przeszkadza jej w tym, by stała się matką.
Rozumiem, że podobne rozważania mogą wydać się zbyt paradoksalnymi, ale w świecie faktów można spotkać bardzo dużo paradoksów (które w świecie wartości zdarzają się bardzo rzadko). „A jak jest z karą za grzechy w tym życiu (jak uczy nas religia)?” - spytasz.
Odpowiem Ci lakonicznie: „Los…” Właśnie los (zestaw faktów życiowych) jest kryterium uczciwości człowieka. Dużo łatwiej można zabić, jeśli niczego się nie wie o tym, jak cenne jest życie, ale ciężko o tym nawet pomyśleć, gdy człowiek funkcjonuje w świecie duchowych przeżyć.
Bardzo łatwo można doprowadzić do powstania kamieni w nerkach, szczególnie jeśli się wie o tym, że nerki we własnym organizmie znajdują się gdzieś w dole pleców, a kamienie powstają na skutek tego, że człowiek je zbyt dużo solonych bananów (których, nawiasem mówiąc, wszyscy „normalni” ludzie nie lubią i wcale ich nie jedzą), ale bardzo trudno pojąć duszy, dlaczego umarło jej ciało lub to, gdzie był umiejscowiony ból, dopóki ono jeszcze żyło, jeśli słowo „nerki” świadoma część tego indywiduum kojarzyła ze słowem „tramwaj”.
Jak widzicie, stopień naszej świadomości (to znaczy kontrola „Ja”) i „nieświadomości” (na razie nie będę tego pojęcia komentował) określa, a być może jest określany przez Los. Ponieważ jeśli grzeszymy, wiedząc, że jest to grzech, nie uzyskamy przebaczenia i „Los” nas nie oszczędzi, a Bóg ześle na nas wszelkie choroby, jakie tylko zna. Jeśli zaś grzeszymy nie mając o tym pojęcia (czyli nasza świadomość całkowicie śpi), to wątpliwe, aby czekała nas równie surowa kara.
Możesz teraz Czytelniku zadać całkiem słuszne pytanie: „czyżby ten, kto niczego nie rozumie (nie przejawia oznak świadomości) i nie czuje (nie przejawia oznak „nieświadomości”, o której na razie nie mówimy) jest przykładem szczęśliwszego Losu i umiera w stanie spokoju i zdrowia, zaś człowiek, który choćby cokolwiek pojmował z istoty rzeczy i choćby minimalnie „czuł” temat męczy się tak, jakby tylko od niego zależał los całego cierpiącego świata?”. I tu odpowiedź będzie również lakoniczna: „Tak”.
Co więcej, można powiedzieć, że skomplikowane wyobrażenia o świecie i wciąż rozwijające się wyobrażenie człowieka o sobie samym, znacząco rozszerzają „zachorowalność” (na wszystko oprócz gorączki porodowej u mężczyzn i impotencji u kobiet) i „śmiertelność” z powodu powszechnie znanych przyczyn.
O ile wcześniej ludzie umierali po prostu z powodu choroby i nieprawidłowego odżywiania się (brzmi lakonicznie, ponieważ nauka nie była rozwinięta i prawie nikt nie umiał ani czytać, ani pisać, ani liczyć, ani myć zębów, ani uprawiać gimnastyki), to współcześnie umieramy: w 45% na skutek chorób sercowo-naczyniowych, w 23,5% na choroby onkologiczne, w 12,8% umieramy na … i tylko w 0,78% umieramy na starość (dane Światowej Organizacji Zdrowia - WHO, które brzmią ironicznie, jak wszystko, co „myśli” o człowieku współczesna nauka).
A tak nawiasem, co Ty myślisz z naukowego punktu widzenia na temat własnej skłonności do powstawania kamieni w nerkach i perspektywach ich usunięcia poza przestrzeń Twego cennego organizmu?
Dlatego nie będziemy tutaj używać taniej symboliki, jak wyraził się pewien mój przyjaciel, po przeczytaniu „Doktora Żiwago” i w ogóle postaramy się nie wykorzystywać symboliki i pozostaniemy przy opisie świata faktów, choć zrezygnujemy z oceniającego stanu świata wartości.
Jak tylko „Ja” zaczyna się rozwijać, obejmuje wciąż obszerniejszą przestrzeń „nieświadomego” (o którym na razie nie mówimy) i w sposób oczywisty zwiększa stopień ryzyka utraty samego siebie w niezliczonej ilości wariantów wewnętrznych związków, co w świecie faktów może wywołać „zły los”. Niedawno oglądałem film „Amadeusz”, w którym „ucieszyła” mnie reżyserska interpretacja tak tytanicznej sytuacji, kiedy Los człowieka znacząco różni się od losu jego dzieł (produktów - mówiąc współczesnym językiem).
Przypomina mi to sytuację chorób autoimmunologicznych, kiedy to układ odpornościowy, który z założenia powinien chronić nietykalność wewnętrznego „Ja” na poziomie ludzkiego ciała, faktycznie „pożera” część własnych tkanek (niszcząc część „Ja”), co może doprowadzić do bardzo ciężkich następstw, utraty zdrowia i śmierci.
Pewnego razu przyszła do mnie na wizytę kobieta, o przyjęcie której poprosiła mnie bliska znajoma. Pacjentka cierpiała na astmę oskrzelową (którą także można odnieść do chorób autoimmunologicznych), a oprócz tego demonstrowała objawy wszelkich możliwych nerwic, jakie tylko może sobie wyobrazić doświadczony psychoterapeuta (proszę wybaczyć mi brak skromności).
Wywarła ona na mnie na tyle męczące i odstręczające wrażenie, że nie mogłem powstrzymać się od złośliwej uwagi pod jej adresem, którą przekazałem mojej znajomej. W odpowiedzi ona milcząc dała mi posłuchać nagranie cudownej autorskiej piosenki w wykonaniu … (jak zapewne domyśliłeś się Czytelniku) mojej wczorajszej pacjentki.
Najbardziej zaskakujące było to, że na słuch nie można było wychwycić nawet najmniejszych oznak tego, że wykonawczyni tych cudownych pieśni ma problemy z oddychaniem, które w dużych ilościach bez problemu zauważało się podczas badania lekarskiego. Kiedy ona przyszła do mnie kolejny raz, nie mogłem powstrzymać się od tego, żeby nie powiedzieć jej, że jej zdrowie zależy od tego, co ona wybiera: siebie czy swoje pieśni.
Tutaj muszę zrobić liryczną dygresję i opowiedzieć znaną powszechnie sufijską przypowieść: „Do Hadżdży Nasrudina pewnego razu przyszedł sąsiad, żeby pożyczyć osła, który był mu potrzebny do pracy. Hadżdży zrobiło się żal swego czworonożnego przyjaciela i skłamał, mówiąc, że pożyczył go drugiemu sąsiadowi. W tym momencie ze stajni rozległ się ryk osła. Rozzłoszczony sąsiad oskarżył Nasrudina o kłamstwo, na co ten ostatni odpowiedział pytaniem:
- A ty komu bardziej wierzysz - mi czy mojemu osłowi?”
Oczywiście lepiej jest wierzyć sobie, a nie swojemu osłowi, to samo można powiedzieć i o chorobie. Lepiej wierzyć sobie niż swojej chorobie. Problem zawiera się w tym, co należy uznać za chorobę. Komuś może się wydawać, że w przypadku mojej pacjentki wszystko jest jasne. Dopóki astma oskrzelowa jej nie zabije, ONA będzie śpiewać swoje przepiękne pieśni czystym, czarującym głosem. Ale jak mi się wydaje, świat faktów przekonuje nas o tym, że dopóki ona siebie okłamuje, wierząc swojemu „osłowi”, jej astma jest bardziej prawdziwa niż sceniczny, niedościgły obraz ideału.
Nawiasem mówiąc tak romantyczne określenie nie zostało wymyślone przeze mnie, lecz sformułowane przez pacjentkę podczas jej trzeciej wizyty u mnie. W realnym życiu w świecie faktów ona musi przez cały czas z kimś współpracować, być od kogoś zależna, kiedy każdy ruch, dowolny dźwięk i dowolna myśl prowadzi do postępującego pogorszenia i bez tego już opłakanego duchowego i fizycznego stanu (nabierając powietrza, znajdując się nieustannie na fali maksymalnego napięcia na skutek nieudanych kontaktów z innymi ludźmi, ona nie mogła oddać im choćby milimetra swojej przestrzeni, a tym samym wciąż przebywała w stanie chronicznego skurczu oskrzeli).
Kiedy jednak tylko wychodziła na scenę - w świat nierealny, ale w sensie wartości bardzo dla niej znaczący - a w dodatku pod wymyślonym imieniem (naturalnie tak „chory” człowiek musiał sobie wymyśleć bardzo „zdrowy” pseudonim), uwalniało ją to od realnych współzależności, albowiem oddzielona światłami rampy, stawała się niedostępna w sensie fizycznym dla wszystkich tych potencjalnych partnerów, którzy tak bardzo męczą ją w świecie faktów. Jej oddech stawał się swobodny i nie wstępowały żadne spazmy.
Wszystko byłoby wspaniale, gdyby równolegle z jej scenicznymi sukcesami poprawiało się również zdrowie. Jednakże świat faktów uporczywie zmuszał ją do coraz częstszego korzystania z inhalatora. Okazało się, że jej cudowne piosenki stały się właśnie immunologicznym „agresorem”, niszczącym jej ciało, choć jednocześnie były mechanizmem kompensacyjno-ochronnym dla jej „Ja”, które nieustannie się zmniejszało i zmniejszało w świecie wartości.
Jak widzisz, Czytelniku, poruszyliśmy tutaj temat hierarchii wartości, ponieważ pacjentka, która do mnie przyszła, w rezultacie nieadekwatnej oceny własnego Losu, doprowadziła do uruchomienia mechanizmu samozniszczenia, co w świecie faktów przejawiło się chorobą. Nie będę tutaj szczegółowo wyjaśniał mechanizmów terapeutycznych (o tym w następnej mojej książce) z tego powodu, że możemy nie zdążyć ogarnąć wszystkich, najważniejszych moim zdaniem, przyczyn choroby, a przecież to jest prawdziwym celem tej książki.
Bazując jednak na tym przykładzie chciałbym podkreślić ważność tego, co przywykliśmy nazywać Losem czy też egzystencją człowieka lub jego przeznaczeniem bądź też głównym życiowym zadaniem, wypełniając które przybliża się do największej adekwatności, to znaczy do zdrowia, zaś przy rezygnacji z niego ryzykuje, że umrze „przed czasem przeznaczonym na jego wypełnienie”. To tutaj właśnie stykamy się z takim pojęciem egzystencjalnym, jak sens życia.
Osobiście mi swego czasu bardzo pomogła książka wspomnianego już wcześniej V. Frankla „Człowiek w poszukiwaniach sensu” (którą on, nawiasem mówiąc, początkowo wydał pod pseudonimem, widocznie dlatego, że bardzo bał się być sobą w oczach innych).
Z łatwością mogę założyć, że dla niektórych ludzi sens życia zawiera się w odchyleniach od „normalności”. I gotów jestem się z tym zgodzić, jeśli przy tym owi „wariaci” okażą się szczęśliwymi ludźmi (zrealizowanymi, adekwatnymi, zdrowymi itd.) w świecie faktów. Wtedy ich wartości mogą zostać uznane za pozytywne zarówno dla nich samych, jak i dla otoczenia, z którym będą się stykać w świecie faktów, tak że nie będą odczuwać na sobie wpływu (lub nacisku) „odchyleń”.
Ale jeśli wskazany powyżej sens i odchylenie od „normalności” doprowadzi tych ludzi do choroby, frustracji, nieszczęścia, nieadekwatności itd., w związku z czym będą oni zmuszeni zwrócić się po pomoc do lekarza, duchownego, psychologa lub innego specjalisty w sferze wiedzy o człowieku, albo zrobią to za nich ich krewni, przyjmując na siebie odpowiedzialność za ich nieszczęsny los. Wtedy sens i wartości trzeba będzie odrzucić, wybierając dla siebie inny rodzaj egzystencji skoro ich „wspaniałe” życie okazało się tak nieszczęśliwe. Trzeba będzie zmienić całe swoje życie i zrezygnować z „przyjemnych” wspomnień dotyczących przeszłości.
Oczywiście daleki jestem od myśli, że dla tych wszystkich ludzi trzeba coś wyciąć, a tym bardziej nie można tego zrobić w sztuczny zewnętrzny sposób. Oni sami powinni wykonać pewne całościowe, wewnętrzne działanie po to, aby dać sobie szansę na normalne i adekwatne życie w świecie faktów (można oczywiście obrazić się na cały świat, ale jaki to ma sens; co prawda można całe życie spędzić, jak Śpiąca Królewna w niedostępnym zamku swego mikroskopijnego, nieprzystosowanego, śpiącego „Ja”, mając nadzieję, że „Ono” samo zmieni się na lepsze. Rozwijanie pozytywnego myślenia jest pożyteczne wtedy, kiedy w świecie faktów realizuje się pozytywne życie).
W związku z tym w egzystencjalnym sensie po to, żeby pozostawać w dobrym zdrowiu, człowiek powinien nie tylko „zrodzić” sam siebie, ale i podtrzymywać proces własnych narodzin przez całe swoje świadome życie (w świecie faktów). Przy takim całościowym podejściu, nawet jeśli na człowieka „napadnie” jakaś choroba, to tylko wtedy można mówić o jej obiektywnym charakterze losowym.
Dlatego jeśli wydaje się Tobie Czytelniku, że chorujesz sobie tak po prostu, to nie zawsze to odpowiada realności świata faktów. „Ale jakie jest kryterium oceny?” - spytasz. Ponieważ znajdujemy się na pozycji obserwatora, a nie oceniającego, to musimy skonstatować, że takiego kryterium nie ma - odpowiem. U jednego człowieka katar rzeczywiście pojawia się przypadkowo, a u drugiego jest spowodowany jego Losem. Wszystko zależy od stanu „względnej” równowagi wewnętrznej, to znaczy adekwatnego, wewnętrznego przezywania tego, co dzieje się na zewnątrz (w świecie faktów). Dlatego w związku z tym znów chcę zwrócić Twoją uwagę na to zadanie, wykonanie którego zaproponowałem na początku tego rozdziału. Może w końcu teraz uda Ci się mimo wszystko choć cokolwiek dorysować lub zetrzeć na swoim rysunku. Jeśli zaś nie jest to możliwe, to idziemy dalej (mój miły i ukochany Czytelniku).
Tutaj musimy jeszcze rozwikłać problem genetyki, który został już dawno temu sformułowany w postaci mądrości ludowej: „Jabłko pada niedaleko od gruszki… czy też jabłko od jabłka…” Dokładnie nie pamiętam, ale fakty uznaję. Jeśli dwoje rodziców jest czarnoskórych, to „białoskóre” dziecko u nich się nie urodzi nigdy pod żadnym warunkiem (oczywiście jeśli faktycznie wiadomo, że oni obydwoje są jego rodzicami).
To samo można powiedzieć o Losie. Wyobraź sobie Czytelniku, że nagle znalazłeś się w pobliżu jeziora Czad („gdzie spaceruje elegancka żyrafa…”), ale nie jako turysta, ale jako pokojowy mieszkaniec Afryki. No i co? Jak Ci się tam żyje (przy tym „świadomość” masz europejską)? Dlatego lepiej jest urodzić się tu i teraz, niż nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. I to w zasadzie wszystko, co mogę w tym momencie powiedzieć o genetyce. Całej reszty domyśl się sam lub poczekaj.
Teraz możemy wyciągnąć wnioski.
Jeśli człowiek nie jest tylko workiem kości, to wszystko, czego on dokonuje w świecie faktów odzwierciedla się w jego Losie, zaś to, że jego świadomości jest jeszcze bardzo daleko do kosmicznej doskonałości, zmusza go do robienia pomyłek i odchyleń od linii tegoż Losu. Jeśli Twój stan jest na tyle „opłakany”, że z biegiem czasu znacząco zmniejszasz swoje możliwości samorealizacji tracąc swój potencjał i chorując, to umieść siebie na miejscu osła z przytoczonej wcześniej przypowieści i krzyknij jak najgłośniej! Tylko nie na kogoś, a na samego siebie (gospodarza każdej sytuacji) i w dodatku w najbardziej niesprzyjającym dla siebie momencie.
Naturalnym będzie założenie, że z punktu widzenia świata wartości pieśni mojej pacjentki, jak i niezrównana muzyka Mozarta są znacznie ważniejsze niż kilka dziesiątków kilogramów tych „ciał”, które cudownym sposobem okazały się nosicielami niezrównanej twórczości. Nie wolno jednak zapominać, że tej oceny dokonujemy z punktu widzenia całej ludzkości, a nie wymienionych jednostek.
Wybacz mi proszę takie straszne, bluźniercze słowa, ale jeśli już mowa o ocenianiu lub miłości, których to spraw nie można przedstawić obiektywnie i sam sobie zakazałem omawiać je na kartach czytanej przez Ciebie, mój drogi Czytelniku, książki, lecz tym niemniej znacznie bardziej cenne wydaje mi się życie człowieka tak w ogóle i jego Losu, niż los wszystkich genialnych dzieł muzycznych razem wziętych, stworzonych przez wszystkich geniuszy wszystkich czasów, narodowości, planet i światów.
„Kosmiczność” świadomości w tym sensie jest określana stopniem zgodności Losu człowieka i Losu jego Dzieł (biedny Bóg! Gdyby On wiedział, ile niedoskonałości rozwinie w sobie człowiek z tak doskonałego Jego dzieła, to chyba nie traciłby całego dnia swego Boskiego życia na to, by go tworzyć). Podobny temat interesował tak znanych „twórców” jak Honore de Balzak (Szagrynowa skóra) i Oskar Waite („Portret Doriana Grey'a), gdzie umiejętność wypełniania losu i oszukiwania go zostały przedstawione nie w kontekście działalności lekarskiej, jak to się dzieje na kartach tej książki, lecz na poziomie wysokiego artyzmu, umiłowania ludzi (?) i wyjątkowego opisu.
Niestety, przykłady życia Mozarta, jak i, na ile by to nie było dziwne, Balzaka i Waite'a, jak i wielu innych takich „twórców” są obrazowym dowodem na nieprawidłowy stosunek do własnego życia tych ludzi. Choć wartość tego, co oni stworzyli, niestety, zmusza ich następców do dążenia ku jeszcze większym, wręcz bezgranicznym, twórczym wzlotom i tym samym do zmiany elementarnych podstaw własnej egzystencji. Przy czym nikomu do jego „świadomej” głowy (a tym bardziej do „głowy” świadomości zbiorowej) nigdy nawet na myśl nie przyjdzie zrezygnować z ich twórczości w imię zbawienia konkretnego autora. Co więcej, męki twórcze w dowolnym swoim przejawieniu ocenia się raczej pozytywnie. To właśnie w takiej chwili natchnienia i oświecenia zawołał jeszcze jeden taki „twórca” Fiodor Michajłowicz*: „Piękno zbawi świat!” i przegrał w karty… (trudno dokładnie policzyć ile, dobrze, że nie samego siebie).
* Dostojewski (przypis tłum.).
I tak stopniowo, zaczynając od kamieni w nerkach doszliśmy do głównej tezy pierwszego rozdziału, którą pozwoliłem sobie umieścić już w jego tytule: „Człowiek nie jest workiem kości, ale dużo mu jeszcze brakuje do świadomości kosmicznej”.
Cały „bukiet chorób” można znaleźć w warstwie egzystencjalnej.
Iluż ludzi umarło tuż tuż przed wypełnieniem swego przeznaczenia i zrealizowaniem Losu. Większość z nas wychodząc poza przedziały własnych ograniczeń, coraz bardziej ryzykuje utratę samych siebie lub częściowo wspiera samolikwidację. Proces ten wciąż się pogłębia. Kobiety coraz rzadziej chcą rodzić dzieci, a u mężczyzn (być może co prawda chęci mają dostatecznie dużo, ale…) w spermie jest coraz mniej żywych plemników, zaś wręcz przerażający stopień „swobody” i możliwości „wyboru” sposobów egzystencjonowania wciąż bardziej przekształca człowieka w nieadekwatny instrument walki z samym sobą. A wszystko to dlatego, że zdobywając wolność zwyczajny człowiek na razie jeszcze nie otrzymał własnego „ja”.
W związku z tym pojawia się pytanie - czy potrzebna jest mu wolność, jeśli w swoich własnych oczach człowiek jest tylko przerażającym zestawem wszelkich możliwych strachów i blokad?
W ramach przykładu chciałbym poruszyć główną psychologiczną potrzebę ludzi z tego kraju, w którym aktualnie mieszkam (mieszkałem?), a konkretnie Polski. Jak się okazało, główną psychologiczną potrzebą zwyczajnego Polaka jest to, co on nazywa „poczuciem bezpieczeństwa”.
Wyobraźcie sobie wolnego, dorosłego Polaka, któremu nic nie grozi. Co w takiej sytuacji będzie robił z tym swoim uczuciem? Odpowiedź jest prosta: albo wymyśla sobie zewnętrznego wroga, albo znajdzie tego wroga w swoim wnętrzu. Z jednej strony normalny Polak jest wyjątkowo dobrze wychowanym i religijnym człowiekiem (w każdą niedzielę większość ludzi idzie do kościoła i tam uśmiecha się do siebie).
Jednakże w krytycznych sytuacjach większość z tych doskonale wychowanych ludzi wykazuje niezwykłą wręcz pod względem destrukcji agresję, która w pierwszym rzędzie uderza w nich samych. Naturalnie, że ta agresja nosi wyraźnie obronny charakter, ale „obronność” tego rodzaju akurat odzwierciedla wysoką potrzebę zapewnienia sobie „poczucia bezpieczeństwa”. Frustracja tego rodzaju może być przyczyną wielu „chorób”, w których ukształtowanie się trwałej psychicznej dominanty jest jednym z głównych patogenetycznych mechanizmów.
Najbardziej strasznymi „chorobami” tego rodzaju są dolegliwości onkologiczne, pod względem zapadalności na które Polacy (szczególnie kobiety) zajmują pierwsze miejsce w Europie (w przeliczeniu na 100 000 mieszkańców). Tak wysokich wskaźników chorób onkologicznych nie można w tym wypadku wytłumaczyć tylko złymi warunkami ekologicznymi czy niskim poziomem medycyny. Moim zdaniem to właśnie opisana powyżej przeze mnie przyczyna, wywołująca trwałą, głęboką frustrację, w następstwie powodująca ukształtowanie się psychicznej dominanty, prowadzi do raka i jest wiodąca w patogenezie.
Egzystencjalne podstawy tego można znaleźć w historii tego wspaniałego kraju, kiedy to na przestrzeni dość długiego czasu Polska nie istniała na mapie Europy, a wszystko, co polskie było metodycznie niszczone i likwidowane z jednej strony przez pruskich i austriackich, zaś z drugiej strony przez rosyjskich zaborców. Chociaż chciałbym tu dodać, że nie jest wykluczone, iż ten fizycznie (faktycznie) zrealizowany „zabór” (od słowa „zabrać”, zabawne - w języku rosyjskim to słowo oznacza „nie oddać swego”) mógł zostać dokonany tylko dlatego, że wymieniona wcześniej psychiczna potrzeba „poczucia bezpieczeństwa” znacząco osłabiała „Ja” Polaków, a w związku z tym nie byli oni w stanie utrzymać tego („nie oddać swego”), co posiadali.
Jak pamiętacie, już wcześniej wykazałem to, że rozszerzenie przestrzeni wewnętrznej jest związane z ryzykiem utraty siebie i swego „ja” w tej przestrzeni, zaś w następstwie może dojść do utraty tej przestrzeni z punktu widzenia kontroli „ja” nad tym, co „powinno być moim”. Prowadzi to albo do dysocjacji, albo, jako reakcja obronna, do kształtowania się trwałej dominanty psychicznej.
Analogicznie do powyższego opisu Polaków, możemy mówić również o głównej psychicznej potrzebie Rosjan (a raczej nie Rosjan, lecz ludzi mówiących po rosyjsku, jako że to właśnie język kształtuje „Ja”), potrzebie wolności (lub „szerokiej duszy rosyjskiej”). Frustrująca potrzeba wolności i różnorodność wypaczeń tej potrzeby dały światu potworności caryzmu lub komunizmu.
W Rosji ludzie dzielą się na dwie kategorie. Do pierwszej zaliczmy tych, którzy unikają władzy i nienawidzą jakichkolwiek jej przejawów. Nawiasem mówiąc to właśnie ta część ludzi „rozszerzyła” Rosję do jej obecnych granic, przy czym praktycznie bez wojen. Do drugiej można zaliczyć ludzi, którzy „biegną” do władzy, a otrzymując ją uważają, że tylko oni mogą robić co chcą i być takimi, jakimi tylko im się zechce (wolnymi), zaś ci, którzy władzy nie mają, powinni im się podporządkować, służyć im, stać się niewolnikami, robić nie to, co by chcieli, lecz to co jest niezbędne dla interesów „państwa” - partii będącej u władzy, jak to nazywają współcześni rządzący lub „narodu” - jak o tym mówiono w czasach socjalistycznych.
W każdym przypadku, według mniemania człowieka posiadającego władzę, wolnym może i powinien być tylko ten człowiek, który ją posiada. Jednakże bardzo ważne jest, aby tu rozdzielić wolność na wewnętrzną i zewnętrzną. Naturalnie, że władza daje przede wszystkim wolność zewnętrzną, zaś frustrujący brak wewnętrznej wolności zmusza władców do wymyślania wciąż bardziej wyrafinowanych tortur dla zniewolonych zewnętrznie, ale wolnych wewnętrznie ludzi.
I tak, w śród najczęstszych przyczyn śmierci w Rosji, a to znaczy, że i zachorowalności, pierwsze miejsce zajmują choroby sercowo-naczyniowe, to znaczy zawał serca lub udar mózgu. I w tym wypadku nie wolno wszystkiego zrzucać na charakter jedzenia. Polacy, na przykład, jedzą znacznie więcej tłustego mięsa, zawierającego cholesterol (wieprzowina) oraz mniej się ruszają i zajmują sportem niż Rosjanie, tym niemniej to właśnie ci ostatni częściej umierają na skutek problemów sercowo-naczyniowych.
Przy czym wódki mimo wszystko więcej piją Rosjanie, a jak wiadomo, alkohol w określonym stopniu utrudnia powstawanie uszkodzeń serca i naczyń krwionośnych pod wpływem cholesterolu. To właśnie nie przeżyte w wolny sposób życie i frustracja podczas realizacji tego, czego człowiek chce dokonać, lecz nie może (przeszkadza mu w tym władza, która zawsze wszystkiemu jest winna w przypadku przeciętnego Rosjanina, w odróżnieniu od przeciętnego Polaka, w przypadku którego wszystkiemu są winni „wrogowie”) „rozrywają” jego serce i naczynia krwionośne tą ogromną tęsknotą za wolnością i szczęściem, która „płynie w żyłach” każdej osoby mówiącej po rosyjsku. Wystarczy porównać wielkość europejskich (szczególnie w małych krajach) i rosyjskich miast* i wszystko stanie się jasne.
Tak, Rosjanin nie chce siedzieć w więzieniu, ale jeśli wyobrazi sobie, że wszystkie więzienia zostały zlikwidowane, to zacznie natychmiast budować nowe i co więcej, znów zrobi wszystko, żeby trafić do niego, to znaczy budować te więzienia będzie oczywiście dla siebie.
* Moskwa jest największym europejskim miastem. Ma 10 milionów mieszkańców, nie licząc rejonów podmiejskich (przyp. tłum.).
Jeśli udało Ci się czytelniku wychwycić tak subtelnie przedstawioną przez autora różnicę w stosunku do wolności, jaka występuje między Rosjanami a Polakami, to dużo łatwiej będzie Ci zrozumieć, na przykład różnicę między „Ja” i „ulubionymi chorobami „Ja”, na które zapadają przedstawiciele tych narodów.
Jeszcze raz chcę podkreślić, że problem „Ja” stoi przy analizie egzystencjalnej na pierwszym miejscu. Co więcej, w miarę rozwoju cywilizacji rozwija się również i stosunek „Ja” do chorób. Nie ważne, co boli, najważniejsze, że w świecie faktów występuje taka kategoria, jak „choroba”.
Pojawiła się cała infrastruktura, która delikatnie, lecz zbyt cynicznie nazywa się „ochrona zdrowia”. Niestety, ona tylko konstatuje to, że „choroba” stała się faktem. Istnieje również cała infrastruktura, która nazywa się „medycyna”, „farmakologia”, „psychologia” i wiele innych „…logii”, które w „najbardziej naukowy” sposób podtrzymują i rozwijają fakt obecności „choroby”. I tylko „Ja” - całościowe, pełne, niepodzielne, prawdziwe - może w istocie rzeczy odpowiedzieć na pytanie dotyczące przyczyn. „Ja” może okazać się „W OGÓLE WSZYSTKIM”, a co za tym idzie - być może da adekwatność w tej lokalnej przestrzeni, którą to „WSZYSTKO” obejmuje.
Ale nieprzerwany proces Tworzenia jest kontynuowany i dlatego to, co zrozumieliśmy przed chwilą już okazuje się niewystarczające, zaś „WSZYSTKO” nigdy nie będzie adekwatne z „WSZYSTKIM”. Dlatego w egzystencjalnym sensie „Ja” jest skazane na grę w wyścigi z realnością (zarówno faktów, jak i wartości), zaś lekarz (patolog (patoanatom) Dawydowski) ze smutkiem stwierdza, że nie ma ludzi zdrowych, są tylko niedokładnie zdiagnozowani.
Jednakże przy tak pesymistycznym egzystencjalnym podejściu zawsze jest nadzieja (nowy potencjał), że proces leczenia chorego, który polega na zmniejszeniu nieadekwatności jego „ja” (fizycznego, energetycznego, psychicznego, duchowego i innych) jest możliwy zarówno w świecie faktów (przecież czasami dzieje się coś pozytywnego), jak i w świecie wartości (albowiem można osiągnąć pożądane zmniejszenie STOPNIA nieadekwatności).
Urodzenie „Ja” jest głównym zadaniem człowieka w sensie egzystencjalnym i zapobiega większości chorób, jakie są zapisane w jego Losie.
2. Fizyczne ciało człowieka posiada mądrość kosmiczną, ale automatyczny charakter funkcjonującego ciała sprowadza je do poziomu uduchowionych kamieni
Często sam sobie zadaję pytanie, na ile „przypadkowym” i „bezwarunkowym” procesem jest życie w każdym swoim przejawie? Mniej mnie tutaj interesuje teoria doboru naturalnego, zgodnie z którą z czegoś prostego w przypadkowy sposób przy pomocy „wygodnych” mutacji rozwija się coś złożonego. Mniej mnie to interesuje, ponieważ „proste” w kontekście badań ostatnich dwustu lat okazało się takim (!), że pragnienie zrozumienia „złożonego” okazuje się w ogóle nieosiągalne.
Kiedy przychodzi do mnie człowiek i mówi, że ma kamienie w nerkach (myślę sobie: „Dobrze mu tak”), zaczynam długo tłumaczyć mu, że każdy człowiek ma swój unikalny zestaw genów, które połączone w chromosomy, mieszczą się w jądrze każdej komórki wchodzącej w skład tkanek i narządów organizmu człowieka, a w związku z tym u niektórych ludzi przemiana materii i metabolizm organizmu ukształtowany jest w taki sposób, że nie wolno im jeść na przykład „kości ryb”, które zawierają dużo fosforu, jako że jego nadmiar z powodu opisanych powyżej właściwości organizmu, może odkładać się w nerkach, które nie mogą wydalić go na zewnątrz, co z kolei prowadzi do powstawania kamieni w nerkach (to konkretne wyjaśnienie zawiera równo 87 słów, nie licząc znaków przestankowych). Radzę takiemu człowiekowi zrezygnowanie z jedzenia „rybich kości”, co doprowadzi do zmniejszenia ilości fosforu w organizmie, a to znaczy, że zmniejszy się ryzyko pojawienia się kamieni.
Jednakże dość często tego rodzaju rady są pozbawione większego sensu, jako że chory często mówi, że on po prostu organicznie nie znosi „rybich kości”, a w związku z tym w ogóle nie rozumie, dlaczego mimo to on „dorobił” się kamieni nerkowych. Może też być odwrotna sytuacja, kiedy do lekarza przychodzi pacjent z niskim poziomem magnezu we krwi. Lekarz przepisuje mu tabletki z magnezem, które nie tylko nie zwiększają jego ilości w organizmie, lecz odwrotnie, obniżają jego poziom jeszcze bardziej.
Podobne okoliczności można zaobserwować na poziomie systemu odpornościowego, gruczołów wydzielania wewnętrznego, enzymów i innych subtelnych fizycznych fenomenów naszego organizmu. Czasami pojawia się wrażenie, że ktoś niewidzialny swoją żelazną ręką robi wszystko, żeby organizm z chorego przekształcić w bardzo chory, a potem cóż -wziął i umarł. Ta „niewidzialna ręka” przedstawia sobą „reakcję zwrotną” w regulacji homeostazy (stałości wewnętrznego środowiska organizmu).
Ten mechanizm na wszystkich poziomach bardzo twardo kontroluje stopień reakcji zarówno całego organizmu, jak i poszczególnych jego komórek, a nawet części komórek. Dlatego często zewnętrzne wysiłki nie dają żadnego rezultatu, ponieważ tenże regulujący mechanizm, który doprowadził do obniżenia (podwyższenia) poziomu magnezu (lub czegoś innego), który możemy zdiagnozować, będzie następnie walczyć z „dowolnym przejawem magnezu w organizmie”, a tym bardziej z jego przenikaniem ze środowiska zewnętrznego.
W wyniku leczenia tej sytuacji wyłącznie tabletkami magnezu można uzyskać dwa rezultaty: albo poprawa w ogóle nie nastąpi, albo (przy zaordynowaniu baaardzo dużej ilości magnezu „po pięć złotych”) na jakiś czas jego poziom we krwi podwyższy się, ale czasowo - dopóki organizm nie zaktywizuje jeszcze silniejszych sposobów walki z nim. Przy tym zaprzestanie podawania magnezu będzie oznaczać jeszcze gorszy stan, niż było to przed jego podaniem, gdyż doprowadzi do uzależnienia organizmu od lekarstwa o nazwie „magnez”, którego poziom w „naturalnych warunkach” z jakiegoś powodu wciąż się zmniejszał i zmniejszał w organizmie.
Oczywiście czasami zdarzają się sytuacje, kiedy określonego elementu faktycznie nie wystarcza w przyrodzie jakiegoś lokalnego regionu, jak to zdarzyło się jakiś czas temu z jodem lub żelazem w trudno dostępnych górzystych okolicach. Jednakże wraz z rozwojem cywilizacji takie sytuacje stają się coraz rzadsze. Tym niemniej badania krwi, moczu i inne, które zlecają lekarze, regularnie pokazują zmniejszenie lub zwiększenie określonych wskaźników w wymienionych substancjach, co z kolei wywołuje uzasadnione zaniepokojenie u tego, kto uważa, że wszystko powinno mieścić się w granicach normy. Będąc „normalnym” lekarzem, myślę podobnie, ale wyjaśnienie „nienormalności” pacjenta (a co za tym idzie, również sposobów jej usunięcia) szukam nie w przyczynach zewnętrznych (braku lub nadmiarze czegoś gdzieś tam), ale w wewnętrznych mechanizmach regulacji, przy czym całego człowieka, a nie jego poszczególnych, oddzielnych części.
Prawie zawsze poszukiwaną przyczyną wewnętrzną jest automatyzm przejawień fizjologicznych, biochemicznych, endokrynologicznych, immunologicznych, nerwowych i innych reakcji, które inaczej nazywamy stereotypami adaptacyjnymi.
Jak łatwo się domyśleć są one zapisane w genach, które tworzą chromosomy, te zaś stanowią jądro każdej komórki, tkanki i części naszego organizmu (śmierć Kościeja* znajduje się na końcu igły, która znajduje się w jajku, które…). Automatyzm, jak uczą nas mądrzy następcy Darwina, być może ukształtował się w ciągu ewolucyjnego rozwoju człowieka od poziomu ameby (lub jeszcze lepiej od poziomu pierwotnego bulionu), zaś jak nas uczy religia, być może był wręczony człowiekowi przez Boga (razem ze zdolnością genetycznego przekazywania tych mechanizmów potomstwu), a być może, jak uczą nas oświeceni ezoterycy, jeszcze jakimś sposobem (na przykład według opinii Gurdżijewa poprzez „śpiącą świadomość człowieka-maszyny”).
* Kościej Nieśmiertelny - bohater baśni i bylin rosyjskich (uwaga tłum.)
Głównym sensem istnienia tych automatyzmów jest to, że one są niezbędne do adekwatnego zharmonizowania mnóstwa niezależnych procesów podtrzymujących życie, jednego z drugim, po to, by poszczególne części organizmu nie pożarły siebie na wzajem, a także po to, żeby jakikolwiek, nawet „najważniejszy” fizjologiczny, biochemiczny, endokrynologiczny, immunologiczny czy nerwowy mechanizm nie zabrał dla siebie całego zapasu energii, sił życiowych i innych, kosztem pozostałych mechanizmów. A dokładniej, jeśli by wziął na jakiś czas, w związku z bardzo silnym czynnikiem rozdrażniającym (zewnętrznym konfliktem) lub przejawionym problemem (wewnętrznym konfliktem), to po pewnym czasie cały system (czyli cały organizm) powinien obowiązkowo wrócić do stanu początkowej równowagi i prawidłowych proporcji wszystkich jego części. Tutaj nasza myśl może pójść jednocześnie w wielu kierunkach, ponieważ wszystko, co zostało powiedziane powyżej wydaje się mi osobiście bardzo ważne i interesujące, jednakże na razie próbujemy rozmawiać tylko o samym fakcie istnienia takiego pojęcia jak automatyzm.
Pewnego razu na wizytę przyszła do mnie miła babunia, która miała bardzo wysoki poziom glukozy we krwi - 350 mg/% (norma 80-120) i bardzo chciała, żeby zrobić coś, by się on obniżył. W czasie rozmowy okazało się, że w niedalekiej przeszłości babunia leżała w klinice psychiatrycznej z powodu napadów agresji, co by nie powiedzieć wściekłości. Jak uczy nas partia, głodny człowiek (szczególnie mężczyzna) to zły człowiek, a wszystko dlatego, że u niego we krwi jest mało glukozy, co z kolei pobudza określone komórki układu nerwowego (na przykład przy pomocy adrenaliny, która jest antagonistą insuliny), co…, co czyni głodnego człowieka złym i agresywnym.
Opisany automatyzm jest bardzo potrzebny do tego, żeby nie umrzeć z głodu, szczególnie wtedy, kiedy jedzenia nie wystarcza dla wszystkich, ponieważ ten, kto przejawi więcej agresji, najprawdopodobniej dostanie najwięcej „żarcia”, a to znaczy, że nie umrze z głodu i przeżyje nawet w trudnych warunkach.
W tym miejscu można napisać długą liryczną dygresję na temat walki o byt i o doborze naturalnym, które powinny były doprowadzić do tego, że przy życiu pozostawaliby tylko wyjątkowo agresywni ludzie, szczególnie w czasach totalnego braku „pożywienia”, ale nie chciałbym oceniać oczywistych faktów (czy tak jest, czy nie), lecz zająć się samymi faktami, jak już napisałem wcześniej. Rozmyślając na temat opisanej powyżej babuni, doszedłem do wniosku, że może dla niej będzie lepiej z podwyższonym poziomem glukozy, niż gdyby miała wciąż awanturować się z ukochanymi wnukami czy dziećmi, choćby tylko z tego powodu, że oni ją „objadają”.
Spytałem ją, jak wyglądają jej relacje z dziećmi i wnukami. Moje pytanie wywołało u niej łzy (odwrotna strona agresji, choć być może poziom glukozy był już tak wysoki, że zabrakło sił do walki). Ona odpowiedziała, że przez całe życie harowała na nich, karmiła ich i poiła, a oni, świnie takie (cytuję) po pierwsze jej kosztem się nażyli, a po drugie wymawiają jej, że ma niską emeryturę i im trudno ją wyżywić. Natomiast emeryturę ma niską dlatego, że mało w swoim życiu pracowała zawodowo, poświęcając cały swój czas i siły wychowaniu dzieci.
Być może historia ta nie była tak dramatyczna, być może ją wymyśliłem przypadkiem, ale faktem jest to, że sama myśl o krzywdzie wywołała agresję, której siła była tak wielka, że dla jej zmniejszenia „zdrowy pierwiastek” organizmu, a być może reakcja ochronna doprowadziła do podwyższenia poziomu glukozy we krwi aż trzykrotnie (w stosunku do „normy”).Automatyzm zadziałał zadziwiająco. No i co?…
Jak mówią w Rosji: „Zmuś durnia, żeby się modlił do Boga, to on sobie łeb rozwali”. Lub jak mówi jeden mój znajomy: „Jeśli człowieka postawi się przy korbie, żeby nią kręcił, to po pewnym czasie ta korba nakręci na siebie jego kiszki”. Tutaj najważniejsze polega na tym, by nie wykorzystywać „taniej symboliki” i nie szukać ani w przytoczonym, ani w podobnych przykładach żadnych wyższych przejawień. W istocie rzeczy automatyzm został zbadany i opisany tak dokładnie, że niczego nowego powiedzieć o tym, na przykład mi, się nie uda.
Jednakże koniecznie trzeba zauważyć, że automatyzmy mieszczą się na bardzo wysokich i subtelnych poziomach organizmu, kory mózgowej i struktur diencefalnych. Piętnaście lat temu trafiła mi w ręce wspaniała książka profesora Dilmana z Sankt Petersburga pod tytułem „Cztery modele medycyny”. Według tej książki najbardziej skomplikowanym jest model ontogenetyczny (od słowa „ontogeneza” - rozwój indywidualny), która opisuje automatyzmy mieszczące się na poziomie przysadki mózgowej. Według autora mechanizm, który u dziecka prowadzi do wzrostu i rozwoju, z biegiem czasu prowadzi do procesów starzenia się (i śmierci). Dzieje się tak dlatego, że wrażliwość struktur centralnych (przysadki i podwzgórza) na działanie hormonów peryferycznych zmniejsza się z biegiem czasu.
W związku z tym po to, żeby „normalnie” (cyklicznie) funkcjonowały „wzajemne powiązania” w regulacji podstawowych sześciu hormonalnych mechanizmów (którym odpowiada sześć podstawowych hormonów: somatotropina (hormon wzrostu), tyreotropina (reguluje pracę tarczycy), adrenokortykotropina (ACTH, reguluje pracę nadnerczy), folikulotropina i lutropina (reguluje pracę jajników), parathormon (reguluje pracę przytarczyc), konieczne jest, żeby peryferyjne narządy z biegiem czasu wypracowywały wciąż większą ilość peryferyjnych hormonów.
Wskazaną tendencję bardzo dobrze opisuje praca kobiecych narządów rozrodczych. U małej dziewczynki do tej pory nie następuje dojrzewanie płciowe, dopóki minimalnej ilości hormonów wypracowywanych przez jej niedojrzałe jajniki, wystarcza do tego, żeby zgodnie z zasadą „wzajemnych powiązań” zablokować odpowiednie tropiczne hormony przysadki. Jak tylko wrażliwość przysadki na hormony peryferyczne (w pierwszym rzędzie na estrogeny) obniża się na tyle, że te minimalne ilości estrogenów u dziewczynki już nie są w stanie zablokować wypracowywanie folikulotropiny, to przysadka zaczyna aktywnie pracować, wywołując podwyższenie poziomu estrogenów w organizmie, to z kolei prowadzi do zainicjowania rozwoju płciowego i rozpoczęcia cykli miesiączkowych u dziewczyny, w którą przekształca się teraz mała dziewczynka.
Następnie działa właśnie automatyzm, dzięki któremu u kobiety z biegiem czasu jajniki wypracowują wciąż większą ilość hormonów płciowych, zaś kobieta staje się bardziej „kobieca”. Następnie, w określonym momencie, przychodzi taka sytuacja, że przysadka jeszcze „potrzebuje” estrogenów, lecz jajniki nie mogą wytworzyć ich więcej. Wtedy następuje załamanie się opisanego mechanizmu regulacji wypracowywania hormonów, co prowadzi do klimakterium, to znaczy do przerwania funkcjonowania automatyzmu. Jak łatwo zauważyć. „kiszki nakręciły się na korbę” (patrz wyżej).
Opisane automatyzmy funkcjonują również na poziomie wszystkich pozostałych hormonów przysadki, co więcej, podobnego rodzaju procesy można obserwować na „terytorium” całego naszego ciała, to znaczy wszędzie. Wiele chorób przejawia się w taki sposób, że opisane automatyzmy wydostają się spod kontroli… (czego?)… „organizmu?”, „człowieka?”, „świadomości?”, „mózgu?”, ducha?” itp.
Ale po co organizm sam sobie zaczyna szkodzić (lub „pomagać”, ale w baaardzo szkodliwy sposób, jak to było w przypadku opisanej przeze mnie babuni)? Dlaczego zostaje naruszona tak dokładnie i subtelnie utrzymywana równowaga wszystkich fizjologicznych, endokrynologicznych, immunologicznych i nerwowych procesów zachodzących w naszym ciele?(Ja tak się nie bawię! Już prawie wszystko powiedziałem.)
Na problem automatyzmu możemy popatrzeć też z drugiej strony. Wszyscy wiemy o istnieniu tak zwanych układów nadających rytm, jednym z nich jest na przykład układ bodźcoprzewodzący serca. Czym jest układ bodźcoprzewodzący? To relatywnie maleńka grupa komórek, która nadaje rytm funkcjonowania niezwykle dużej, innej grupie komórek. Układ bodźcoprzewodzący serca, z niejasnych przyczyn wciąż niepojęty dla nauki (w istocie rzeczy nikt nie może tego pojąć), przez cały czas generuje określony rytm, w którym pracuje przez całe swoje życie serce (co jest wskaźnikiem „zdrowia”, mam tu na względzie serce, choć, jak uczą nas małe dzieci, serce jest „najważniejszym narządem”, a kiedy przestanie ono bić u „wodza narodu”, to całe społeczeństwo ma duże kłopoty, co by nie powiedzieć, że wszystkich ogarnie żałoba).
Układ bodźcoprzewodzący serca generuje swój rytm wbrew wszystkim znanym mechanicznym fizycznym prawom. Wtedy, kiedy ten rytm jest obecny w organizmie, można w mniejszym stopniu niepokoić się o los serca, ponieważ ono będzie otrzymywać konieczny impuls do pracy, będzie „wiedzieć” w jakim rytmie „skurczać i rozkurczać” swoje nadzwyczajne włókna mięśniowe. Ale jak tylko ten rytm się „wyłączy” to każde, nawet najmniejsze, włókno mięśniowe będzie pracować tak chaotycznie, że człowiek długo nie pociągnie.
Podobną sytuację można obserwować wtedy, kiedy układ nadający rytm pracuje, ale jego impulsy nie dochodzą do każdej komórki, przerywając się po drodze. Prawda, że w tym przypadku tak skomplikowanie zorganizowane włókna mięśniowe przypominają po prostu „żywe kamienie”, posiadające potencjał wielkiej, kosmicznej mądrości. Wystarczy usunąć z organizmu wszystkie układy nadające rytm, a cała jego wyjątkowa złożoność i dyferencjalność okazuje się zbędna.
Co więcej, przy zaburzeniach tegoż układu bodźcoprzewodzącego serca żadne świadome wysiłki właściciela serca - człowieka, nie zmuszą go do pracy (jeśli oczywiście dana osoba nie posiada wyjątkowych zdolności do „kierowania” swoimi automatyzmami w sposób świadomy, co potrafią na przykład hinduscy jogini).
Zwykły człowiek, nawet bardzo wykształcony i mądry, nie jest w stanie wtrącić się w pracę swoich procesów automatycznych na poziomie swego organizmu. Przypomina mi to moją ulubioną wypowiedź Kartezjusza o tym, że Bóg stworzył ten świat, ale teraz nie może już z nim nic zrobić (czyli wtrącić się w jego funkcjonowanie). Człowiek, którego każda komórka ciała zawiera w sobie identyczną informację (przy tym nie oznacza to, że każda komórka jest dokładnie taka sama jak inne…), nie ma sił, by wpłynąć na automatyczny charakter funkcjonowania komórek, tkanek, narządów i układów, ponieważ… (no, już do roboty!!!… myślcie!!!…).
Podejdziemy teraz do tego problemu z trzeciej strony… Kiedy żeńska komórka jajowa zostaje zapłodniona przez plemnik, a potem zaczyna się dzielić, to nie ma żadnego wyjaśnienia (oczywiście w ramach ortodoksyjnej nauki), dlaczego z dwóch, czterech, ośmiu, szesnastu itd. komórek, które teoretycznie powinny być jednakowe jako wynik dzielenia jednej i tej samej zapłodnionej komórki, tworzą się coraz bardziej zróżnicowane. Co więcej, za dziewięć miesięcy ciąży ta jedna jedyna wyjściowa komórka w rezultacie kolejnych podziałów da taką różnorodność różnych komórek, które już nie mogą „przekształcać się” w siebie na wzajem, choć wszystkie pochodzą z tego samego „źródła”.
Jak uczy nas embriologia, proces dyferencjacji ma bardzo subtelny, ale jednoznacznie ukierunkowany charakter. Można pomyśleć, że ta komórka, która znajduje się „na zewnątrz” lub „z lewej” w stosunku do drugiej, dokładnie „wie”, że to ona powinna wzrastać w kierunku rozwoju skóry lub wątroby (jeśli można się tak wyrazić), zaś inna komórka z tych dwóch, czterech, ośmiu, szesnastu itd., „wie”, że to ona z kolei powinna przekształcić się w mózg i z biegiem czasu nauczyć się „wiedzieć wszystko o wszystkim”.
W opisanym powyżej przypadku znów stykamy się z automatycznym charakterem rozwoju, który wbrew ogólnie przyjętej logice, robi swoje. Przecież jeśli założymy, że każda komórka posiada swoją własną „pamięć”, która stopniowo wyklucza z zakresu jej funkcjonowania wszystko, co zbędne, pozostawiając jedną jedyną, niechby nawet bardzo złożoną funkcję, to dlaczego ta pamięć jest przekazywana tak nierównomiernie, że prowadzi do tego, iż jedna komórka pamięta jedno, a druga drugie. Ciekawe, jak te komórki współdziałają ze sobą.
Jeden mój znajomy patolog, który zajmował się zagadnieniami embriologii odkrył pewną, bardzo ciekawą, rzecz: jeśli u płodu podczas rozwoju wewnątrzmacicznego został zaatakowany jeden określony organ lub jego część na przykład przez wirusa, to nie tylko naruszało to rozwój porażonej części, ale i prowadziło do znaczących deformacji i wad rozwojowych wszystkich pozostałych części i płodu w całości. Okazuje się, że dla podtrzymania określonych funkcji, konieczna jest obecność wszystkich pozostałych, do zaistnienia jednej reakcji automatycznej konieczne jest występowanie wszystkich pozostałych automatyzmów.
Mój Boże!, ale kto tym wszystkim kieruje. Jeśli ten ktoś znajduje się blisko, to czemu się nie odzywa? Oczywiście można założyć, że organizm matki (przecież nie sama kobieta w sposób świadomy, wolicjonalny lub inny) kontroluje ten proces dyferencjacji i rozwoju. Ale dlaczego w takim przypadku nie następuje leczenie chorób płodu, co więcej, czasem w związku z obecnością automatyzmów immunologicznych zachodzi negatywny wpływ na płód ze strony matki.
Jednak widzimy tak zwaną „niedźwiedzią przysługę” wynikającą z samych najszlachetniejszych pobudek pewnego złożonego automatyzmu, który z jednej strony uczestniczy w procesie dyferencjacji i rozwoju, a z drugiej bardzo szkodzi organizmowi płodu, na przykład przy niezgodności pod względem czynnika Rh pomiędzy matką a dzieckiem. Jeśli zaś mechanizm kierujący znajduje się pod kontrolą płodu, to pojawia się pytanie, a kto go tego nauczył i dlaczego z biegiem rozwoju wewnątrzmacicznego niektóre komórki zaczynają być ważniejsze, a inne drugoplanowe. I w ogóle kto, jak i kiedy zaczął pierwszy?!?!…
Jako wynik trzech naszych analiz wręcz narzuca się wniosek o tym, że bez wątpienia za „automatyzmem” kryje się coś innego, noszącego zewnętrzny i absolutny charakter dla tego wszystkiego, co można nazwać wewnętrznym. Wewnętrzne wzajemne powiązania tak skomplikowanej maszynerii jaką jest organizm są wzajemnie zależne. Ta zależność w widoczny sposób jest związana z tym, że w procesie „ewolucji” lub „tworzenia” rozwijały się nie tyle same struktury nazywane komórkami lub reakcjami chemicznymi, co mechanizmy przekazu informacji na temat kształtowania się struktur po to, żeby każda komórka nie musiała przechodzić skomplikowanych „ewolucyjnych” lub „boskiego tworzenia” procesów rozwoju skomplikowanego z prostego,, zaś prostego z „niczego”.
Kierowanie i kontrola procesów dyferencjacji wyraźnie zamyka się w umiejętności „zapamiętywania” i przekazywania zgromadzonych w ciągu milionów lat (lub nawet jednego jedynego momentu, który już bezpowrotnie się dokonał) informacji o tym, w jaki sposób powinien funkcjonować automatyzm każdej komórki, tkanki, narządu lub układu na poziomie fizjologicznych, biochemicznych, endokrynologicznych, immunologicznych, nerwowych i innych reakcji, a oprócz tego w jakim kierunku powinna rozwijać się każda(!), podkreślam KAŻDA komórka, najpierw zarodka, a potem płodu, do tej pory, dopóki nie nastąpi poród. Co więcej, w organizmie, który się urodził już powinien być ukształtowany mechanizm wewnętrznej autonomicznej „pamięci” dalszego rozwoju organizmu ze wszystkimi możliwymi automatyzmami, reakcjami przystosowawczymi i innymi.
W dzisiejszych czasach nadal prawie niczego nie „wiemy” o budowie najprostszych elementów, które możemy nazwać żywymi. Możemy tylko zakładać coś, co wiąże się z naszą skąpą wiedzą. Ale możemy także czuć i wychwytywać wibracje, które zawsze są obecne wokół nas. Chciałbym teraz spróbować zaprezentować pewne intuicyjno-uczuciowe założenia, jednocześnie opierając się na konkretnej tradycji ezoterycznej, po to, żeby choćby dla siebie samego wyjaśnić w jaki sposób mogła rozwinąć się owa „pamięć” i „automatyzmy”, o których tak długo i nudnie pisałem analizując je z logicznego punktu widzenia.
Fale, które emituje nasz mózg uznali już nawet fizycy (których ja nie znoszę, dlatego że zanim zostałem lekarzem, chciałem być fizykiem), w sensie ezoterycznym zawsze nazywały się „wibracjami”, „fluidami”, „kosmicznym promieniowaniem” lub „Duchem Świętym”. Naturalnie sprawa nie w nazwie, a w sednie rzeczy. Tylko wtedy możemy zmusić siebie do posiadania pamięci doskonałej na wszystkich poziomach naszej egzystencji i tylko wtedy choćby częściowo nauczymy się kierować naszymi automatyzmami, kiedy będziemy umieli wychwycić „skąd wieje wiatr”, to znaczy kiedy choćby w formie aluzji zrozumiemy naturę (oczywiście zewnętrzną) i mechanizmy identyfikacji (oczywiście wewnętrznych) fal, które tworzą i nas, i świat.
Nawet przy najbardziej powierzchownym rozpatrywaniu źródeł ezoterycznych sformułowanych na „Szmaragdowych Tablicach” Hermesa Trismegistosa okazuje się, że człowiek jest odbiciem i podobieństwem Kosmosu (Boga). Jasne, że wszystko zaczął Bóg, który był pierwszym i głównym winowajcą tego, że my teraz mówimy na przykład o automatyzmach, próbując określić ich charakter.
W tym miejscu musimy mocno się skoncentrować, żeby wyłapać analogie z różnych dziedzin ludzkiej działalności. Na początku zajmiemy się muzyką. Jeśli drogi Czytelniku masz w domu (lub na przykład w krzakach w ogródku) przypadkiem fortepian, to spróbuj usiąść przy nim i naciśnij pedał, który podniesie tłumiki we wszystkich dobrze nastrojonych strunach. Potem radzę Ci, naciskając pedał zagrać, na przykład nutę DO małej i wielkiej oktawy. Następnie, nie puszczając pedału, zdejmij palec z tej nuty.
Ze zdziwieniem odkryjesz, że nie nastąpi cisza, odwrotnie - zaczniesz słyszeć wszystkie nuty DO wszystkich pozostałych oktaw. Zjawisko to wyjaśniają prawa harmonii dźwięków, ponieważ „ktoś” tak sprytnie to wymyślił, że w fortepianie długości strun nuty DO dwóch sąsiednich oktaw znajdują się w stosunku1/2. To samo odnosi się do wszystkich jednoimiennych nut, których jest siedem, zaś ich kolejność tworzy oktawę.
W tradycji ezoterycznej owa harmonia nazywa się „prawem oktaw”. Wykorzystywali je w swojej praktyce sufi po to, żeby integrować swoją świadomość przy pomocy „pracy” jednocześnie na wszystkich poziomach. Wtedy, kiedy zachodzi synchronizacja wszystkich oktaw przy równoczesnym brzmieniu, na przykład wszystkich możliwych nut DO, to zgodnie z wymienioną zasadą chaotyczne świadome procesy wewnętrzne dostrajają się do jednej wibracji, która krystalizuje jedną jedyną funkcję „Ja” (do czego właśnie dąży każdy „normalny” człowiek w swoim rozwoju duchowym).
Mówiąc inaczej „prawo oktaw” można nazwać zasadą „rezonansu”. W Indiach uczniowie, którzy zwracają się do Nauczyciela, otrzymują swoją indywidualną mantrę, która jest kombinacją wibracji niezbędnych, by uczeń zsynchronizował swoje indywidualne, chaotyczne, (MAŁO) świadome procesy. W wyniku wielokrotnego śpiewania jednych i tych samych dźwięków i rytmicznej kombinacji określone struktury wnętrza ucznia rezonują i rozwijają się, a inne nie rezonują i przestają się rozwijać. STOP!…