Tomasz Pacyński Komu wyje pies(1)


Komu wyje pies

Tomasz Pacyński

0x01 graphic
-I-

Dziewka służebna siedziała pod ścianą. Dłoń zaciskała na drewnianej rękojeści kuchennego tasaka, lecz długie na pół łokcia, lśniące ostrze, do którego przywierały jeszcze włókna wieprzowego mięsa spoczywało nieruchomo na podołku. Spoglądała spokojnie szeroko otwartymi błękitnymi oczyma, w których zastygło bezbrzeżne zdumienie.

Człowiek obok niej wyglądał na starego żołnierza. Też był uzbrojony, w krótki, jednosieczny kord, podniszczony solidnie, z klingą pocieniała od ostrzenia i wyślizganymi, prawie czarnymi okładzinami rękojeści, w które nieraz wsiąkały pot i krew. Ale trzymał swój oręż jak, nie przy­mierzając, chłop drzewce wideł do przerzucania gnoju, bez niedbałej nonszalancji starych wojaków. Zupełnie jakby ktoś włożył broń w martwą dłoń, zamknął przemocą palce.

Blady, czarnowłosy mężczyzna podniósł się, popatrzył krytycznie na swe dzieło. Prawie dobrze, ocenił, tak po­winno być. Siedzą i patrzą. I choć są już martwi, widzą wszystko.

Pozostali dwoje też. Jeszcze dzieci, choć paniczowi wąs już się nieźle sypał. Oni nie mieli broni, zresztą po cóż broń niedorostkowi, a tym bardziej ośmioletniej dziew­czynce. Zwłaszcza tutaj, w komnacie sypialnej nad wielką izbą stołpu, za murami zamku, którego wszak nikt prze­cież nie oblegał.

Nie, jeszcze nie jest dobrze. Policzek czarnowłosego drgnął nerwowo, mężczyzna znów przykucnął. Tępo chrupnął wyłamywany palec. Teraz lepiej. Kord nie wypadnie z garści, zbrojny trzyma go jak należy.

Na dźwięk łamanej kości od szerokiego łoża dobiegło westchnienie. Tylko tyle, może zresztą to jedynie odgłos spazmatycznego oddechu. Twarz bladolicego ściągnęła się, wargi wykrzywił grymas, odsłaniając zęby. Dłoń sięg­nęła do rękojeści sejmitara wystającej znad ramienia.

Mężczyzna odwrócił się powoli. Popatrzy na łoże, na nagą, rozkrzyżowaną kobietę, której zaciśnięte mocno rze­mienie raniły boleśnie kostki i nadgarstki. Nie walczyła, nie krzyczała. Nawet nie błagała o litość. Oddychała tylko coraz szybciej i coraz głośniej, jakby zdawała sobie spra­wę, że każdy oddech może być ostatnim.

Nie broniła się też wcześniej, choć przecież mogła. Rysy zabójcy drgnęły nagle, zmiękły. Tak bywa często. Nie bronią się, choć mogą. Nie próbują. Tylko czekają, jakby w poddaniu się dostrzegali ostatnią, cienką nić nadziei.

Zaciśnięte na rękojeści sejmitara palce pobielały. Klin­ga nawet nie zgrzytnęła, tak powolny był ruch. Nad poch­wą pokazał się cal jasnej stali.

Mężczyzna wpił wzrok w twarz leżącej. Tak znaną, tak bliską. Teraz martwą i nieruchomą jak maska, zastygłą w przeczuciu bliskiego końca. W wargi, spuchnięte i roz­bite.

Wydawało się, że jego ręka żyje własnym życiem, wbrew woli właściciela. Ostrze wyłoniło się na kolejny cal, potem następny. Zacisnął usta. Zdawało się, że jego blada już twarz stała się zupełnie bezkrwista, niczym u marmurowej rzeźby. Na skroniach nabrzmiały niebies­kawe żyły. Cicho zgrzytnęła klinga, wpychana przemocą z powrotem do pochwy. Oczy skrępowanej ofiary za­szkliły łzy szalonej nadziei. Wstrzymała oddech, nie chwytała już konwulsyjnie powietrza.

I wtedy przez oblicze zabójcy przebiegł nagły skurcz. Pod jego czaszką rozbrzmiało wycie bestii. Aż skulił się raptownie, i w tej samej chwili zasyczał dobywany sejmitar. Ręka nie dała się już powstrzymać.

Zdawało mu się, że widzi psa, jak wyje długo, wznosi ostry, wilczy pysk ku pochmurnemu niebu. Wychudzone boki, pokryte skołtunioną sierścią zapadają się, po czym stercząca klatka żeber znów się wznosi, a przejmujący od­głos milknie, by za chwilę ponownie rozbrzmieć pełną mocą.

Nie widział już niczego poza swą wizją. Komnaty o bielonych ścianach, szerokiego loża, upiornej widowni pod ścianą. Tylko psa. Jego skowyt, natarczywy i prze­nikliwy wypełniał cały umysł. Przyzywał i nakazywał.

Wargi bladolicego ściągnęły się jeszcze bardziej, z gar­dła, do wtóru, dobył się głuchy charkot. Mężczyzna spieszył na wezwanie bestii. Stawał się nią.

Szerokie, zadane na oślep cięcie trafiło bezbłędnie, sa­mym piórem klingi. Wachlarzyk małych, karminowych kropel splamił odsunięte na boki zasłony, zwisające z bal­dachimu wielkiego łoża. Ciężkie, niegdyś jasne, błyszczą­ce złotem haftów, teraz pociemniałe od dymu z wielkiego komina i kopcia woskowych świec. Pani nigdy nie pozwa­lała świecić w sypialnej łuczywem, właśnie ze względu na kotary. Kosztowały majątek, nikt inny nie miał takich, może sam król albo któryś z biskupów. Teraz troska i ostrożność nie na wiele się zdały.

Krew bryznęła na tkaninę, ożywiła wypełzłe hafty świeżą czerwienią. Rzemienie napięły się do granic moż­liwości, zdawało się, że popękają, zawibrowały jak na­pięte cięciwy. Ale wytrzymały, kiedy bose pięty bębniły chwilę w miękką skórę. Coraz słabiej, w miarę jak gasł upiorny skrzek, który miał być wołaniem o litość, i milkł poświst powietrza w przeciętej tchawicy.

Wycie też zamarło, urwane na najwyższej nucie. Cisza uderzyła nagle, aż ogłuszająca. Dzwoniła w uszach, które zabójca przed chwilą jeszcze chciał za­kryć dłońmi. Zdawała się spływać gęstą mgłą w głąb czaszki, tłumić miękko kołaczące się wspomnienie psiego zawodzenia.

Cisza. Pies opuścił pysk ociekający śliną, zwisającą srebrnymi nitkami spomiędzy pożółkłych kłów. Dyszał ciężko, a jego czerwony język drgał w takt oddechu niczym skrawek mięsa.

Mężczyzna przecierał ostrze krzywego sejmitara lnia­ną szmatką - krew nie powinna zasychać w pochwie, po­krywać rdzawymi wżerami wykutej w Damaszku klingi. Skupił się na tej czynności, odurzony jeszcze nagłym mil­czeniem, zdającym się napierać zewsząd. I zamarł nagle wpół ruchu, kiedy przez mgłę, w której błądziły myśli, przedarł się cichy skowyt.

W gardzieli bestii narastało bulgotliwe warczenie. Nie zaspokoiła jeszcze głodu. Damasceńskie ostrze spadło z brzękiem na kamienną posadzkę. Do zabójcy dotarło, że zabrakło perfekcji.

Nie zauważył, kiedy czoło panicza skłoniło się ku pier­si. Widać było tylko jasną, zlepioną krwią i mózgiem czuprynę. Dwoma krokami dopadł ściany, chwycił ciało chłopaka za ramię. Potrząsnął, aż głowa zakołysała się bezwładnie. Teraz to na nic, refleksja przedarła się przez odrętwiały umysł, za późno. Zapiekły oczy, łzy wściekłoś­ci spłynęły po policzkach, rozprysnęły się na kamieniach, znacząc je ciemnymi plamami. Wszystko na nic.

Szarpnął za włosy, sztywne od krwi. Popatrzył w sze­roko otwarte oczy. Nie wyrażały nic, ani strachu, ani zdzi­wienia. Były puste, jakby spoglądał w przygasły błękit wczesnojesiennego nieba. Szkliły się spokojem śmierci.

Za późno, pojął zabójca. On już nie dostąpi oświece­nia. A bestia nie odejdzie, nadal szarpana łaknieniem. Dostała zbyt mało, zaledwie marny ochłap, niczym dla kundla na gościńcu. Dla demona śmierć jest niczym. Wyznawcy wszystkim, nawet martwi.

Zwłaszcza martwi, bo tylko tacy staną się chciwymi wyznawcami. Zaśmiał się zgrzytliwie. Też jestem trupem, przypomniał sobie. Umarłem już dawno, niewiele pozo­stało z tego, kim byłem kiedyś. Ale wciąż mogę zabijać.

Poczuł szaloną chęć, by obudzić chłopaka, wyrwać ze snu śnionego z otwartymi oczyma. Spróbować jeszcze raz, choć jakaś racjonalna jeszcze część umysłu, resztki czło­wieczeństwa krzyczały głośno, że to niemożliwe.

Bez trudu stłumił ten krzyk, zepchnął go na dno świa­domości. Ale nie zrobił nic. Wpatrywał się tylko długą chwilę w twarz, na której śmierć położyła się cieniem i wyostrzyła rysy, dodając wieku i powagi. To nie było już oblicze niedorostka, straciło chłopięcą miękkość i nie­winność. Należało do młodzieńca, który już nigdy nie sta­nie się mężczyzną.

Ale było obce. Nie budziło wspomnień ani uczuć. Prócz złości.

Rozwarł palce wczepione we włosy i pchnął mocno, otwartą dłonią, aż czaszka uderzyła z głuchym trzaskiem o ścianę. Wstał, słysząc w uszach narastający skowyt, co­raz bardziej natarczywy. Bestia jęczała z żalu i niedosytu. Wzdrygnął się, kiedy w jej głosie doszukał się groźby.

Z trudem powstrzymał odruch, by zatkać uszy. Zdawał sobie sprawę, że to nic nie pomoże. Jest tylko jeden sposób, by demon zamilkł.

Dokądkolwiek by ruszył, bestia pobieży za nim. Bę­dzie szła krok w krok, wciąż będzie czuł na plecach jej oddech, słyszał bolesny jęk, upiorne wezwanie. Nigdy nie zdoła jej nasycić, płonne są wszelkie nadzieje. Nie ma na świecie tyle cierpienia. Wciąż będzie głodna. I wkrótce sko­wyt znów zamieni się w wycie i nie ucichnie, dopóki bes­tia nie dostanie znów jadła. Wtedy zamilknie. Na krótko.

Podniósł sejmitar, machinalnie obejrzał ostrze, czy nie doznało szwanku od uderzenia o twardą posadzkę. Ostroż­nie powiódł opuszką palca po lśniącej krawędzi i ode­tchnął z ulgą, gdy nie wyczuł żadnej, nawet maleńkiej szczerby.

Teraz wyjdę, myślał mozolnie. Zejdę po drewnianych, wąskich schodach do słonecznej izby. Potem na podwó­rzec. Pewnie ktoś zastąpi mi drogę...

Uśmiechnął się. Samym koniuszkiem języka przeje­chał powoli po górnej wardze.

Niech tylko, kurwa, spróbuje...

* * *

Płomyki wystrzeliły wyżej, zatańczyły nad suchą ga­łązką. W jasny dzień pod warstwą szarego popiołu nie było widać żarzących się węgli. Ale od małego ogniska promieniował żar, a co ważniejsze, snuły się z niego smużki dymu.

Nie pomagało to jednak za wiele. Claymore Ramirez zaklął, po czym klepnął się z rozmachem po karku. Jak zwykle za późno, skonstatował spojrzawszy z obrzydze­niem na umazane krwią wnętrze dłoni.

Wytarł rękę o spodnie, powstrzymując się ze wszyst­kich sił od drapania pokłutej szyi. Mełł pod nosem przek­leństwa na myśl o potencjalnym zleceniodawcy, który uparł się, by spotkać się właśnie tutaj, z dala od miasta, na pieprzonej polance pod pieprzonym dębem, pełnej pie­przonych komarów.

Dym zgęstniał, owionął skulonego przy ognisku Wa­lijczyka. Brzęcząca chmura uniosła się wyżej, za to Clay­more począł krztusić się i kasłać. Przetarł załzawione oczy, nieledwie współczuł owadom, które pobzykiwały wściekle w bezpiecznej odległości.

Gałązka dopaliła się szybko, ale na szczęście w zasię­gu ręki miał spory zapas. Ramirez miał nadzieję, że nie zbraknie ich do czasu, aż tajemniczy szlachcic wreszcie nadjedzie. Zapewne z całym pocztem, tacy nie zapuszcza­ją się do lasu samopas czy nawet samo wtór, z wiernym giermkiem jeno. Wydął wargi z pogardliwą złością. Dla­czego mamy spotykać się właśnie tutaj, pomyślał po raz któryś z rzędu, skoro i tak gówno z dyskrecji. Czeladź niechybnie rozgada.

Nie znosił pańskich fanaberii. O wiele lepiej współ­pracowało się z kupcami, oni rozumieli wszystko. A nawet i obiadem potrafili podjąć, co było istotną rzeczą w ciężkich czasach. Choć mieli też wady, byli skąpi i liczyli się z każdym pensem. Tu szlachta rzeczywiście miała przewagę, zwłaszcza jeśli chodziło o tak dziwne i nieuchwytne sprawy jak honor. Claymore już dawno odkrył, jak wysoko to właśnie cenią dobrze urodzeni. I jakże łatwo zazwyczaj przeliczają na srebro.

Płomyki tańczyły nad zwijającymi się w ogniu, czer­niejącymi gałązkami, a Claymore kasłał i przecierał oczy. Komary mimo dymu próbowały kąsać, co więcej, nie były to bynajmniej próby bezskuteczne.

Dorzucił następną gałązkę. Już nie klął nawet. Myślał tylko melancholijnie, że jeśli szlachcic się spóźni, zastanie tylko suchy, wysączony z krwi zewłok. I znów ludziska będą bajać o wampirach z puszczy Sherwood.

* * *

Niełatwo było zaskoczyć Ramireza. Ale szlachcicowi się udało. Przybył sam.

Claymore zdołał jakoś ukryć zdziwienie. Kiedy przy­bysz zeskoczył z konia najemnik wciąż grzebał patykiem w popiele, wzbijając rój iskierek, które wzlatywały w ciemniejące już niebo. Nie okazał też zniecierpliwienia, mimo iż musiał czekać całe popołudnie.

Wierzchowiec odszedł spokojnie, kiedy tylko jeździec puścił wodze. Dobry, wyszkolony bojowy koń, zauważył mimochodem Walijczyk. Musiał kosztować majątek, co naj­mniej dobrą wieś. Potężne zwierzę nie płoszyło się na wi­dok obcego, nie przeszkadzał mu dym z ogniska, który po­czął słać się nisko, nad samą polaną. Tylko gładka, kasz­tanowa skóra drgała lekko na zadzie, kiedy potężny ogier smagał się ogonem, odganiając natarczywe gzy i bąki.

Szlachcic nie odzywał się, mierzył tylko Claymore'a badawczym spojrzeniem, skrzywiony lekko, jakby spo­dziewał się zastać kogoś innego. Ramirez bez trudu po­wstrzymał kpiący uśmiech. Zawsze tak było.

Potrzebowali jego usług. Często zdarzało się, że nawet o nie błagali. Nie od razu, naturalnie. Ale przychodziła taka chwila. Prędzej czy później.

Najpierw była wyższość, zabarwiona odrobiną po­gardy. Nawet kupcy nie potrafili się powstrzymać, by nie spoglądać z góry na kogoś, kto był przecież tylko na­jemnikiem. A nawet gorzej, imał się spraw, których nie ruszyliby szanujący się cottereaux. A cóż dopiero szlachta. Ci okazywali pogardę szybciej. Dawali do zrozumienia, że są nieskończenie lepsi, że nie ubrudzą sobie przecież rąk.

Claymore wstał niespiesznie, by zajrzeć przybyłemu prosto w twarz, zimnym, wypraktykowanym przez lata

spojrzeniem. Zazwyczaj skutkowało natychmiast. Ale nie tym razem.

Szlachcic, posunięty już nieźle w latach, nie uciekł wzro­kiem w bok, nie maskował zdenerwowania odruchowym zacieraniem rąk. Pokryta zmarszczkami jak suszone jabł­ko twarz pozostała niewzruszona.

Ramirez drgnął, zaskoczony. Sądził, że to on pierwszy będzie musiał się odezwać.

Claymore uznał, że najlepszy będzie nieznaczny uśmiech. Niezbyt wyzywający, ot, życzliwe zainteresowa­nie, dowód sympatii, może współczucia z powodu kło­potów tego niemłodego już człeka.

Choć niemłody, szlachcic trzymał się prosto, wysoki i chudy jak maszt, siwy jak popiół. Właśnie, jak popiół, pomyślał Claymore, krótko przycięte włosy rycerza nie miały odcienia mlecznej bieli czy połyskliwego srebra. Miały barwę zmatowiałej szarości.

Nie ma przy sobie broni, spostrzegł Walijczyk. Zerknął nieznacznie na wierzchowca, który oddalał się powoli, poskubując trawę. Zauważył przytroczoną do siodła pochwę, sterczącą rękojeść półtoraręcznego miecza. Poczuł respekt dla starego. Człowiek, który wyrusza do puszczy samo-pas, z mieczem jeno, zasługuje na szacunek. Jest odważny, przemknęło mu przez myśl, albo głupi, co jakże często idzie ze sobą w parze. Ale raczej nie w tym wypadku. Idioci nie dożywają tak podeszłego wieku.

Była jeszcze trzecia możliwość i pomyślawszy o niej, Claymore opuścił na moment powieki, by ukryć błysk w oku. Szlachcic albo jest odważny, albo zdesperowany.

Pozwolił sobie na jeszcze jedno taksujące spojrzenie. Nie chciał przeciągać struny, ale intrygował go ten czło­wiek. I niepokoił.

Śmiech starego był zgrzytliwy i nieprzyjemny, roz­brzmiewały w nim świszczące tony, gdy rycerz zaczerpywał powietrza między kolejnymi paroksyzmami. Odrzucił głowę i śmiał się na całe gardło, aż wreszcie zaniósł się su­chym, rzężącym kaszlem. Niewzruszona dotąd twarz po­czerwieniała, łzy pociekły po pobrużdżonych policzkach.

Ramirez bezwiednie odetchnął z ulgą. Oto wreszcie pojawiła się pierwsza rysa. Pierwsza słabość, którą będzie . można wykorzystać. I wykorzystał ją bezwzględnie.

Kaszel przeszedł w rzężący chichot. Jest szalony, zro­zumiał nagle Claymore, szalony jak marcowy zając. Nie boi się niczego i nikogo, nawet własnej, bliskiej śmierci, którą człek w jego latach winien już mieć na uwadze. Chłodny dreszcz przebiegł Walijczykowi po krzyżu, kiedy tak stał i słuchał, jak uspokaja się świszczący i płytki oddech. To nie jest zwykła sprawa, uświadomił sobie, ten człowiek nie chce pomsty na nieuczciwym dłużniku, nie chce się wyręczyć cudzymi rękoma, żeby własnych nie zbrukać. To nawet nie rodowa wróżda czy zatarg z nie­miłym sąsiadem, którego miejsce nie na kasztelu, ale w ziemi, na głębokość sztychu.

To coś więcej, pomyślał, czując jak mrówki spacerują mu wzdłuż krzyża. Ale zaraz złe przeczucia odeszły, zastąpiła je ciekawość. Jak zwykle, kiedy Claymore sta­wał naprzeciw tajemnicy.

Szlachcic charknął, splunął na mech gęstą flegmą. Roztarł ją butem.

Splunął ponownie i jeszcze szybciej roztarł plwocinę. Ale nie dość szybko, by nie można było dostrzec w niej czarnych nitek zakrzepłej krwi. Zostało mu niewiele czasu, zrozumiał Walijczyk.

Bardzo niewiele.

Otarł ostatnią łzę spływającą po policzku. Oddychał już normalnie, wyprostował się nawet. Znów górował nad Walijczykiem, znów roztaczał aurę pewności i siły.

Stulił usta jak do gwizdnięcia, ale spomiędzy cienkich, sinych warg wydobył się jedynie cichy syk. Wystarczyło, by skubiący trawę koń zastrzygł uszami i powoli ruszył do swego właściciela.

Claymore drapał się po swędzącym od ukąszeń karku, czuł pod palcami nabrzmiewające bąble. Nieważne dokąd pojedziemy, przemknęło mu przez głowę, wszędzie będzie lepiej niż tutaj. Cóż za pomysł, spotykać się w puszczy, zwłaszcza w deszczowe lato.

No właśnie, nagle dotarło do niego z całą jasnością, cóż za pomysł. Przecież było tyle miejsc zapewniających dyskrecję, z dala od ciekawskich oczu. Mało to karczem przy traktach, mało wiosek, gdzie kmiecie choć piwskiem podejmą człowieka? A i nie chlapną nic, bo wiedzą, co ich za to może spotkać. Nic przyjemnego przecież, kiedy się płonąca strzecha za kołnierz sypie.

Co więcej, jak uświadomił sobie właśnie Claymore, nie znał tego człowieka. Było to tym dziwniejsze, iż zda­wał sobie sprawę, że to bez wątpienia ktoś znaczny. A jed­nak dotąd go nie spotkał, choć kręcił się już od dłuższego czasu w okolicy, wyjątkowo, jak się okazuje, sprzyjającej interesom. Zawsze tak jest w hrabstwach spustoszonych wojną, nawet niewielką i całkiem prywatną.

Nigdy nie zapominał twarzy. Ale mógł przysiąc, że to wychudłe, pobrużdżone zmarszczkami oblicze z głęboko zapadniętymi, zimnymi oczyma widzi po raz pierwszy. Dziwne, skrzywił się nieznacznie.

Zaśmiał się, ale po chwili umilkł, kiedy chichot się nie­pokojąco załamał. Odkaszlnął i wrócił do sprawdzania uprzęży, powoli i systematycznie dociągając rzemienie.

Claymore uśmiechnął się pod nosem. Te machinalne, rutynowe czynności wiele mówiły o starym. Nawet teraz, kiedy czeka ich tylko przejażdżka, sprawdza wszystko jak przed pojedynkiem.

Ale uśmiech Walijczyka maskował też irytację. Dał sobie wytrącić z ręki inicjatywę i musiał ze złością przy­znać, że szlachcic ma przewagę. Nie doczekał się skamlą­cych próśb ani prób podbijania ceny. Nie usłyszał wyrzu­canej z siebie w gorączkowym pośpiechu historii, z tych niezbyt prawdziwych, ale kryjących gdzieś sedno sprawy, którą miałby za zleceniodawcę załatwić. Zazwyczaj tak było, wystarczyło odrzucić ozdobniki, niepotrzebne i nie­proszone usprawiedliwienia. Żaden z klientów nie zdawał sobie do końca sprawy, że nie mają one najmniejszego znaczenia. Ale wszyscy starali się przedstawić siebie w jak najlepszym świetle.

Ten był inny. Claymore przyłapał się na myśli, że to właściwie stary szlachcic czyni mu zaszczyt, chcąc wta­jemniczyć w swe sekrety. I aż zmełł pod nosem prze­kleństwo. Jak na razie wcale nie wtajemniczył.

Ramirez zacisnął bezwiednie pięści. Musiał przyznać, że rycerz potrafi wyprowadzić go z równowagi. Odetchnął głęboko. Bo też zdawał sobie sprawę, że szlachcic czyni to celowo.

Stary zaciął wąskie wargi, dając tym Claymore'owi okazję do przelotnej satysfakcji. Jednak można cię trafić, staruchu, pomyślał Walijczyk.

Kolejna myśl nie była już jednak tak optymistyczna. O ciekawości, która kiedyś może przywieść do zguby.

* * *

Odstawiony kubek uderzył o blat z nieheblowanych desek mocniej niż Claymore zamierzał. Resztki wina chlusnęły, wsiąkły w drewno.

Walijczyk pokręcił głową.

Zapadła cisza, słychać było tylko potrzaskiwanie polan na palenisku i niewyraźne przekleństwa, dochodzące zza ścian z grubych poczerniałych bali.

Mieli dla siebie całą karczmę, a raczej podły, przydroż­ny zajazd. I tak nie było żadnych gości. Claymore zastana­wiał się, z czego właściwie żyje właściciel, mały, szczurowaty osobnik z wystającymi, śmiesznymi siekaczami. Zwłaszcza teraz, kiedy rozsądni ludzie nadal szerokim łu­kiem omijają puszczę, choć rebelia zakończyła się już całe lata temu. Ale wciąż nikt nie odbudował puszczańskich przysiółków, osadnicy nie kwapili się do karczowania po­ręb czy choćby do obsiania leżących odłogiem poletek nieopodal zrębów spalonych sadyb.

Karczma, spora i przysadzista, kryta zapadniętym da­chem z pozieleniałych od mchów gontów, stała pusta. Niedaleko wprawdzie od traktu, ale i gościniec porastał chwastami, pieniły się na nim już całkiem spore brzózki. Widać niewielu jeździło tędy, a i kolein właściwie nie było już widać, znaczy żaden wóz nie przebył tej drogi od niepamiętnych czasów.

Kłótnia za ścianą dobiegała coraz głośniej. Nad baso­we pohukiwanie karczmarza wybijał się wyraźniej kobiecy jazgot.

Szlachcic odchylił się na swym zydlu, przymknął oczy. Ale Claymore widział, że spod spuszczonych powiek śledzi go wciąż uważne spojrzenie. Stary nawet się nie skrzywił, usłyszawszy zdecydowaną odmowę. Jego twarz, martwa niczym maska wyrzeźbiona ze stoczonego przez czerwie drewna, nawet nie drgnęła.

Aby zająć czymś ręce, uniósł ponownie kubek do ust, po­ciągnął łyk z samego dna. Wino już wystygło, splunął po chwili czymś, co mogło być goździkiem albo rozmoczonym karaluchem. W każdym razie po smaku nie sposób było stwierdzić. Stary miał jednak wyjątkowy dar do wy­prowadzania go z równowagi.

Jazgot za ścianą osiągnął najwyższą nutę i urwał się nagle jak ucięty nożem, kiedy rozległo się donośne klaśnięcie.

Po twarzy szlachcica przemknął cień uśmiechu.

Rozciągnął szerzej bezkrwiste wargi na widok zdzi­wienia towarzysza. W świetle paleniska błysnęły żółtawo zęby.

Walijczyk był zdziwiony. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie leniwej, przyjaznej pogawędki, wprawdzie prze­platanej złośliwościami. Jakby dwóch przyjaciół gwarzyło sobie przy kominie. A przecież właśnie przed chwilą od­mówił i oczekiwał, w najlepszym razie, wyniosłego i gniewnego spojrzenia, może nawet przekleństw i wy­zwisk. Chyba jednak wyzwisk, bo stary zdążył już dać do zrozumienia jak wielka przepaść dzieli jego, szlachetnie urodzonego, leciwego rycerza od yeomana, który w do­datku zajmuje się podejrzanymi sprawkami.

Już nie mrużył oczu, utkwił w Walijczyku ciężkie spoj­rzenie. Coś było w tym wzroku takiego, że tamten zamilkł natychmiast.

Już nie „panie Ramirez". Claymore bezwiednie pokrę­cił głową. W głosie starego nie wyczuwał teraz kpiny. Tyl­ko zniecierpliwienie. I .chyba starannie. maskowany zawód.

Postukiwał palcami o brzeg glinianego kubka, zajrzał doń, jakby prócz rozmiękłych korzeni spodziewał się znaleźć w nim coś jeszcze. Nic nie było, podobnie jak w dzbanie. Z irytacją odstawił naczynie.

Claymore pokiwał głową. Już zaczynał co nieco rozumieć.

***

Zastanawiał się, ile z tego, co mówi, trafia do starego rycerza. Bo też nie dawał on po sobie nic poznać, znów przymknął oczy, jakby drzemał, już nawet spod opusz­czonych powiek nie widać było błysku spojrzenia. Wielkie, kościste łapska, poznaczone starczymi plamami spoczywały w bezruchu na rękojeści trzymanego między kolanami miecza. Ciekawe, jak szybko potrafiłby obnażyć ostrze, przemknęło Walijczykowi przez głowę. Przełknął ślinę. Doprawdy wolałby nie sprawdzać.

Claymore parsknął śmiechem, miał nadzieję, że nie zabrzmiał on zbyt nerwowo. Dostrzegł, że kostki zaciśnię­tych na rękojeści dłoni lekko zbielały.

Claymore przetarł oczy. Zaczynały mu łzawić, zu­pełnie jak staremu. Izba pełna była dymu, wtłaczanego przez dymniki porywami wiatru.

Pięść uderzyła o stół. Stary pochylił się, otworzył wreszcie oczy.

Burczał coś jeszcze pod nosem. Zaciskał i otwierał na przemian kościstą dłoń. Claymore poczerwieniał. Bardziej ze złości na własną reakcję niż ze wstydu.

Przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach. Zydle były niewygodne. Dość tego, pomyślał, stary chyba się nie wścieknie. A i tak trzeba się jakoś wykręcić. Domyślał się kim jest siwy jak popiół szlachcic. Skoro słudzy nie dali rady, musiał się sam pofatygować.

Rycerz prawie niedostrzegalnie kiwnął głową. Oczy zabłysły mu w mroku i Claymore ze zdziwieniem stwier­dził, że tli się w nich coś na kształt wesołości.

Claymore zdążył tylko zaczerpnąć oddechu, szykując się do dłuższej przemowy. Nie dane mu było nawet zacząć.

Ramirez odsunął się nieznacznie. Owionął go oddech, nawet niespecjalnie smrodliwy. Ale mógł w nim wyczuć trawiącą rycerza gorączkę, niepochwytny zapach bliskiej śmierci. Wstrząsnął nim dreszcz.

Walijczyk milczał chwilę, postukując pustym kubkiem w zalany winem, poplamiony starym tłuszczem blat. Spo­dziewał się czegoś innego. Zwykłej próby wytargowania -nie zgadniesz, mniejsza zapłata. Albo w ogóle bez zapłaty, tak też się zdarzało. Nigdy nie dawał się nabierać na takie układy.

Ale tym razem postanowił zaryzykować. Usiadł wygodniej

Urwał, rzucił spojrzenie na starego szlachcica. Ten zdawał się drzemać. Tylko kościste palce drgały ledwie widocznie, wybijały rytm na pociemniałym drewnie stołu.

Claymore zawiesił głos.

No pewnie, że wiesz, pomyślał Claymore niechętnie. Właśnie zbliżał się do mniej bezpiecznych fragmentów swej opowieści.

I zastanawiał się, jak rycerz, niewątpliwie żywotnie zainteresowany, na nie zareaguje.

Palce starego zamarły, dłoń znów zacisnęła się w pięść.

Walijczyk uśmiechnął się przepraszająco, choć pewnie rycerz i tak tego nie widział.

Sięgnął do kubka, jakby spodziewał się, że cudownym zrządzeniem przybyło w nim wina.

Pytanie zawisło w powietrzu. Stary rycerz nie odpo­wiedział. Oddychał tylko głośniej i szybciej. Claymore zaczynał mieć dość.

Stary otworzył oczy, popatrzył przeciągle prosto w twarz Walijczykowi. Mętna, połyskująca w świetle węgli na palenisku łza wezbrała w kąciku oka.

Milczał.

Roześmiał się pogardliwie.

Łza spłynęła po pooranym zmarszczkami policzku starego, zabłysła jaśniej, kiedy w palenisku strzelił smolny sęk i drewno zajęło się żywszym płomieniem.

Sięgnął po omacku, zgarnął swoją sakwę i pas z mie­czem, który cisnął przedtem na skrzynię.

- Siadaj - głos starego szlachcica zabrzmiał cicho, lecz z naciskiem.

Claymore żachnął się, lecz posłusznie usiadł.

- Przecież powiedziałem wam, panie, nic tu po mnie - mruknął po chwili. - Sam przyznasz, wszystko się zgadza, wiesz przecież. Twoim synom też odmówiłem. Nawet ich widzieć nie chciałem. - Stary rycerz zaśmiał się złośliwie.

- Istotnie, panie Ramirez. Opowiedziałeś wszystko dokładnie, nie pominąłeś niczego. I niczym mnie nie zaskoczyłeś. Za to ja cię zaskoczę.

Zawiesił głos na chwilę.

- Nie nazywam się de Lisle - dokończył wreszcie i znów rozkaszlał ze śmiechu na widok miny Walijczyka.

* * *

Szczuropodobny karczmarz zmaterializował się błys­kawicznie, Claymore nie musiał nawet zbytnio nadwerę­żać gardła. Widać łobuz podsłuchiwał. Wino pojawiło się równie szybko, nawet nie najgorsze, jak zauważył Rami­rez, kiedy już skosztował. Nigdy by się nie spodziewał, że na takim zadupiu mają coś takiego.

Przerwał, pociągnął łyk wina. Skrzywił się z obrzy­dzeniem.

Claymore uwierzył. Wierzył we wszystko, odkąd usły­szał imię starego. Wciąż był jak ogłuszony, zupełnie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Bardzo nie lubił się mylić.

- Rozmawiałem ze starym towarzyszem, hrabią Gisbourne. Sądzisz pewnie, że niewiele powiedział? Mylisz się. Wystarczająco. Chociaż nie wchodził zbytnio
w szczegóły.

Wino jednak nie jest takie złe, pomyślał Walijczyk i wzruszył lekceważąco ramionami. Guy był dobrym klientem, zbyt wiele nie gadał. We własnym, dobrze poj­mowanym interesie.

To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Chwilę trwało milczenie. Ramirez siedział nieruchomo, wpatrywał się z zamyśleniem w powierzchnię trunku w swoim kubku.

Claymore istotnie zastanawiał się usilnie, jak się z wy­kpić z całej sprawy. Nie bardzo wiedział jak, gdyż okazało się, że polecił go nie byle kto, a sam hrabia, Walijczyk zmełł pod nosem kilka serdecznych życzeń pod adresem de Reno. Ale teraz, kiedy już wiedział, z kim miał wąt­pliwą przyjemność, sprawa wyglądała gorzej niż z począt­ku. Znacznie gorzej.

Nie chodziło o zemstę. Zapewne o coś wręcz przeciw­nego. Wyglądało na to, że biedny William Hawes, od nie­dawna wdowiec, nie ma przyjaciół. Ma tylko bogatego i bezwzględnego ojca. A jedynym przyjacielem i ochroną ma stać się niejaki Claymore Ramirez, którego można wy­nająć do wszystkiego. Do obrony przed braćmi de Lisle na przykład, którzy dyszą żądzą pomsty za siostrę.

Wino chlusnęło na stół, kiedy gliniany kubek trząsł w pięści szlachcica.

Nie doczekał się odpowiedzi.

Jego oczy zwęziły się złośliwie.

Rycerz nie potrafił zataić pogardy, która dźwięczała w jego głosie. Ale to akurat Ramirezowi zwisało.

Tym razem Claymore miał już rzeczywiście dość.

Oczekiwał wybuchu złości i był gotów stawić mu czo­ło. Zawiódł się po raz kolejny.

Claymore postanowił jednak posłuchać. I rzeczywiś­cie, musiał się zgodzić ze starym szlachcicem.

Ogień zalśnił krwawym odbiciem w załzawionych oczach.

Głos starca załamał się, przez chwilę słychać było tyl­ko ciężki, świszczący oddech. Nagle chuda dłoń pozna­czona wątrobianymi plamami zacisnęła się mocno na nadgarstku Ramireza, niczym szpony drapieżnego ptaka. Wa­lijczyk aż syknął z zaskoczenia i bólu, stary człowiek miał żelazny uścisk.

Gorąca łza kapnęła na nadgarstek Claymore'a.

* * *

Stary rycerz odjechał, dawno ucichło już poparskiwanie wielkiego bojowego rumaka. Ogień na palenisku do­palił się już prawie, jaśniejące węgle powlekła warstwa popiołu. Wino smakowało niczym ocet.

Claymore nie mógł się zebrać do drogi. Nie zamierzał nocować tu, w tej izbie, na brudnej i zmierzwionej słomie pod ścianami. Oczyma wyobraźni widział legiony ro­bactwa, które ją niewątpliwie zamieszkiwały. A nie mógł d & liczyć nawet na siano w stodółce, z braku stodółki. Zostały z niej tylko zwęglone zręby, ktoś widać nieostrożnie ob­chodził się z łuczywem. Nie robiło to wielkiej różnicy w karczmie na uboczu, której jedynymi gośćmi byli za­pewne kłusownicy, smolarze i zapijaczeni borowi.

Czas nie naglił zbytnio. Ramirez nigdy nie zaczynał działać gorączkowo, zawsze starał się wszystko starannie przemyśleć. Przygotować się jak najlepiej, by pozbawić przeciwnika wszelkich szans. Ale teraz nawet nie zaczął snuć planów, nie zaczął analizować opowieści starego szlachcica, nieskładnej i przerywanej, wyrywanej zdanie po zdaniu, kiedy rycerz w końcu zaczął odpowiadać na pytania.

Gdyby ktoś powiedział mu jeszcze dzisiejszego ranka, że podejmie się takiego zlecenia, Walijczyk popukałby się tylko w czoło. Gdyby ów ktoś obstawał przy swoim, spy­tałby tylko uprzejmie, z kim się na łeb zamienił. Nawet, jeśli pytającym byłby sam hrabia Gisbourne.

Gisbourne. Na wspomnienie tego nazwiska Claymore zaklął głośno i plugawię. Jak spod ziemi pojawił się karczmarz.

Mały człowieczek zerkał rozbieganym wzrokiem. Naj­wyraźniej miał nadzieję na dodatkowy zarobek.

A od kiedy to u was, kłusowników, przednówek?, pomyślał Claymore. Sądząc po smrodzie tych skór, świeżych niewątpliwie, obżarliście się mięsa po dziurki w nosie, i to całkiem niedawno. A zresztą, machnął ręką, co mnie obchodzą królewskie jelenie, skoro i szeryf, i borowi mają to najwyraźniej głęboko w dupie.

Zwrócił się wprost do karczmarza, który stał w wycze­kującej, służalczej pozie.

Dolał sobie wina, którym wzgardził sir Hawes. Znów powróciły niewesołe myśli. Zwłaszcza jedna, ta najgorsza.

Wspomniał starego rycerza, który wyrzucił już z siebie nieskładną opowieść, cały ból i rozpacz. I jedno imię, na „ dźwięk którego aż cały zesztywniał.

Przymknął oczy. Znów widział sir Hawesa, już nie że­laznego starca, trzymającego się prosto, z lodowatym spojrzeniem. Raczej złamanego, dobiegającego kresu swych dni człowieka, który stracił wszystko. Syna i wnu­ki. I teraz chce już tylko poznać prawdę, w nadziei, że ona go wyzwoli. Złudnej nadziei.

Rycerz mówił cicho, ramiona opadły mu bezradnie. Ale Claymore nie słuchał już uważnie, wystarczyło to imię, by wróciły wspomnienia, które starał się wyrzucić z pamięci.

To na pewno, przebiegło przez głowę Walijczyka, Zwłaszcza teraz, kiedy jak ludzie mówią, sir Bertrand zaczął zwalczać zło w każdej postaci. W imię zasad.

Claymore otrząsnął się. Odegnał wspomnienia, te dal­sze i te bliskie.

Ale gdzieś głęboko, zepchnięte z trudem na dno świa­domości tkwiły słowa, którymi Bertrand de Folville, prawy rycerz bez skazy zarekomendował jego usługi. Rami­rez obracał je w głowie, aż w końcu musiał wypowiedzieć na głos.

-II-

Brama była zamknięta.

Claymore wiercił się w siodle, jego wierzchowiec tań­czył w miejscu. Pod kopytami cmokało błoto, głębokie ślady w gliniastej drodze wypełniała powoli brudna woda. Deszcz wciąż zacinał ostro niczym jesienna ulewa.

Zimne krople siekły twarz, kiedy uniósł skraj przemo­czonego, ociekającego kaptura, by przez gęste strugi zoba­czyć cokolwiek. Przetarł oczy, przy tym ruchu poczuł ostry zapach nasiąkniętej skóry jeździeckiej rękawicy, zesztywniałej od wilgoci. Naturalnie znów niczego nie zobaczył.

Niczego ani nikogo.

Nienawidził takich sytuacji. Przestał już nawoływać, by nie zedrzeć sobie całkiem gardła, poza tym własny głos brzmiał w jego uszach jak niepoważne skrzeczenie, tłu­mione przez głośny szum deszczu, chlupot kałuży pod kopytami niespokojnego wierzchowca i jęk wiatru w zało­mach murów. Na blankach i krenelażach nie dostrzegł ni­kogo, żadnego zasmarkanego zbrojnego, który wypatry­wałby nadjeżdżających. A przecież zamek wyglądał jak przygotowany do oblężenia, z zamkniętą bramą, podnie­sionym na łańcuchach mostem nad fosą, w której siwa wo­da, smagana strugami ulewy i marszczona wichurą, zdawała się wrzeć.

Zimne strumyki spłynęły po szyi, pod skórzany kaftan. Claymore wstrząsnął się, opuścił kaptur. Zaklął plugawię, przekleństwo też utonęło w szumie ulewy.

To nie była burza z piorunami, jakiej można było spo­dziewać się na początku lata. I nic nie zwiastowało desz­czu ani huraganu, kiedy wyjeżdżał z Nottingham ani póź­niej, gdy podążał traktem wijącym się po obrzeżach pusz­czy, pośród pastwisk poprzekreślanych niskimi, zrujnowa­nymi kamiennymi murkami, które w większości poza­rastały chwastami i wysoką, wybujałą trawą.

Dopiero gdy dotarł do włości młodego pana Hawesa, poczęło ciemnieć. Jakby znikąd nadciągnęły chmury, nis­kie i ciężkie, brzemienne, o barwie ołowiu. Pierwsze po­dmuchy zaszumiały w gałęziach przydrożnych drzew, uniosły z traktu kłęby kurzu. Wiatr wzmagał się gwałtow­nie, cisnął raz i drugi w twarz drobnym piaskiem. W po­wietrzu można było wyczuć zapach nadchodzącego deszczu, ciężką, chłodną wilgoć, która po ciepłym, niemal upalnym dniu przenikała do szpiku kości. Claymore przy­spieszył wtedy, przynaglił niespokojnego konia do galopu. Chciał jak najszybciej stanąć pod zamkiem, którego syl­wetka majaczyła już w oddali, słabo jeszcze widoczna, przesłonięta wirującym pyłem.

Deszcz lunął niespodziewanie. Niepoprzedzony grzmotem ani nawet pomrukiem nadchodzącej burzy. I wciąż siekł z niepowstrzymaną siłą. Ciemne chmury kot­łowały się nisko, sprawiały wrażenie, jakby ich najciem­niejsze, najgęstsze centrum znajdowało się dokładnie nad wieżą, której sylwetka zakończona spiczastym dachem górowała nad zamkiem. Okazałym i bogatym, ale bez ży­wej duszy na murach i w czatowniach, z zamkniętą na głucho bramą. Nieliczne chaty na podgrodziu sprawiały wrażenie opustoszałych - żadnych szczekających psów, żadnych pałętających się pospołu z nierogacizną i równie umorusanych bachorów.

Gdyby Ramirez był przesądny pomyślałby może, że to znak. Ostrzeżenie. Ta ulewa, tak dziwna i niespotykana o tej porze roku, chmury ciemne i złowieszcze, które nijak nie chcą się rozwiać, utrzymywane tajemniczą siłą w jed­nym miejscu. I pustka.

Warownia jak przygotowana do oblężenia, pomyślał Claymore, ocierając twarz i obwisłe, ociekające wąsy. Albo wymarła.

Tkwił tu już na tyle długo, by złość przeszła w rezyg­nację. Przemókł do cna. I nie widział żadnego sposobu, jak zwrócić na siebie uwagę kogokolwiek, kto krył się za murami z wielkich, ciosanych wapiennych bloków. Po raz któryś z rzędu, odkąd zgodził się na tę robotę, klął cicho pod nosem. Klątwy padały zresztą wcale nie pod adresem sir Hawesa. Ramirez wciąż nie mógł się nadziwić, że przyjął jednak to zlecenie.

Coś nagle się zmieniło, Walijczyk w pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co właściwie. Dopiero po dłuż­szej chwili dotarło do niego, że ulewa słabnie. Na kału­żach i rozlewiskach, które utworzyły się na zrytym podko­wami i kołami wozów trakcie, pryskały wesoło bąbelki. Krople siekły coraz rzadziej, coraz słabsze były podmuchy zimnego wiatru. Wartkie strumyki wypłukiwały żwir, spływały do fosy, marszczonej teraz drobną falką.

Claymore pomyślał, że może teraz ktoś wreszcie po­każe się na blankach. Bo nadal nie widział sensu w nawo­ływaniu, skoro jak dotąd nikt nawet nie kwapił się spraw­dzić, kto zacz jest ten, który przybył pod mury.

Nie krzyknął więc, zajęty niewesołymi myślami, sie­dział zgarbiony w siodle, na wierzchowcu, który uspokoił się już, nie mieszał podkowami błota. Czekał i ocierał wilgoć z twarzy, teraz już raczej z przemoczonych włosów i kaptura niż rzedniejącego deszczu. I wciąż zastanawiał się, po co się w to wszystko wpakował.

Nikt nie pojawił się na murach, nie wyjrzał zza blank ani z wąskich wykuszy. Nikt nie wezwał nieznajomego, przemoczonego do cna przybysza, by okrzyknął się wedle zwyczaju. Zahurkotał tylko kołowrót, pośród skrzypienia i pobrzękiwania łańcuchów pociemniałe bale mostu drgnęły i powoli zaczęły się opuszczać.

Claymore odrzucił na plecy ciężki, nasiąknięty kaptur. Odlepił od czoła kosmyk włosów. Sprężył się cały, tknięty złymi przeczuciami. To wszystko było dziwne, choć mógł się domyślać przyczyn. Wiedział przecież dobrze, co się tu wydarzyło.

Świat znów pojaśniał, kontury zamku ostro rysowały się w przejrzystym, spłukanym deszczem powietrzu. Sza­re, gdzieniegdzie prawie białe, wapienne bloki lśniły ocie­kając wilgocią. Ciężki most z głuchym stęknięciem osiadł nad fosą.

Wierzchowiec, przynaglony lekkim uciskiem kolan, ruszył powoli, pod kopytami znów chlupotało i cmokało błoto. Potem podkowy zadudniły głucho na moście. Clay­more wpatrywał się w ciemną czeluść bramy, za którą rozciągał się równie mroczny dziedziniec. Nikt nie wy­szedł mu na spotkanie. Nawet ludzie, którzy musieli prze­cież zmagać się z wielkim kołowrotem, gdzieś zniknęli.

Walijczyk pochylił machinalnie głowę, gdy ogarnął go cień i podkowy zastukały po bruku. Domyślał się, jakiego może oczekiwać powitania już wcześniej, jeszcze kiedy nawoływał bez rezultatu w strugach deszczu, pod murami i zamkniętą bramą. Teraz podejrzenia przeradzały się w pewność i niepokój mocniej ścisnął mu żołądek.

* * *

Szli szybko, przodem zgarbiony pokurcz w zgrzebnej opończy. Był to chyba najbardziej pośledni sługa, jakiego dało się znaleźć na zamku.

Idąc podrygiwał śmiesznie, podrzucał jednym, unie­sionym wyżej barkiem, powłóczył wyraźnie nogą. Co chwila oglądał się za siebie, wbijał w Claymore'a przynag­lające i natarczywe spojrzenie, po czym, jakby wystraszo­ny własną śmiałością i bezczelnością, potrząsał głową, chował ją głębiej w ramiona i szparko ruszał naprzód. Walijczyk ledwie za nim nadążał, obdartus pomykał żwa­wo niczym pająk, którego w rzeczy samej przywodził uporczywie na myśl.

Krople z przemoczonego płaszcza padały na zakurzo­ne, posypane starą, zdeptaną słomą kamienie posadzki. Rozpryskiwały się, zostawiały ciemne ślady, które w mi­gotliwym, mdłym blasku niesionego przez pokurcza łu­czywa były prawie czarne. Jak krew, nasunęło się Ramirezowi skojarzenie, wyjątkowo na miejscu, z czego natychmiast zdał sobie sprawę.

Kąty wielkiej sali ginęły w mroku. Przez wąskie okna, osłonięte błonami rozpiętymi w drewnianych ramach, niczym w środku zimy, wpadało niewiele światła. Pod ścianami coś majaczyło, Claymore przyjrzał się bliżej. Czarne, nieregularne kształty, jaśniejące gdzieniegdzie bielą. Potrzaskane, zwalone na sterty ławy.

Zatrzymał się. Nie zwracał uwagi na sługę, który też stanął i teraz kręcił się niecierpliwie. Światło zadrgało, łuczywo trzęsło się w niepewnym uchwycie, pokurcz wy­dawał niemiłe dźwięki, przypominające cmokanie lub posysanie zepsutego zęba.

Na nic więcej się nie ośmielił.

Ramirez rejestrował szczegóły. Wielki stół, przewró­cony na bok, w blacie z grubych dębowych desek ziały szerokie szczerby. Ławy potrzaskane ciosami mieczy albo toporów. Ktoś bronił się za nimi, zwalił niczym barykadę. Chyba nie pomogło, ocenił Claymore beznamiętnie.

Nie oglądając się za siebie, wyciągnął rękę w stronę garbusa. Odgłos ssania ucichł jak ucięty, ale niewydarzeniec zrozumiał od razu. Walijczyk poczuł, jak wciska mu w dłoń łuczywo.

Krąg chwiejnego światła sięgnął dalej. I zadrżał jesz­cze bardziej. Claymore nie mógł powstrzymać odruchu, choć przecież spodziewał się już, co zobaczy. Zanim jesz­cze zobaczył, poczuł zapach, którego nie sposób pomylić z niczym innym. Ciężki, słodkawy zaduch zakrzepłej krwi. Intensywny i mdlący, choć w mrocznej sali było zim­no, z wygasłego komina wiało przejmującym chłodem.

Blask łuczywa położył się na bielonej ścianie. Ramirez usłyszał sapnięcie, nie wiedział w pierwszej chwili, czy to on sam wciąga powietrze przez zęby, czy może stary sługa zaczął dyszeć, szybko, spazmatycznie i zgrzytliwie.

Ciemne bryzgi plamiły wapno. Wachlarze drobnych kropelek wsiąkły w zaprawę, łączyły dziwacznym wzo­rem większe kleksy, rozlane jak inkaust na pergaminie. Dużo tego, pomyślał niejasno Claymore. Bardzo dużo.

To jednak stary sapał. W świszczący odgłos wplótł się szept. Słowa wyrzucane rytmicznie i pospiesznie. Z po­czątku Ramirez sądził, że to modlitwa, że garbaty sługa wzywa świętych Pańskich dla dodania sobie odwagi albo błaga o spokój dla dusz tych, których pomordowano w tej mrocznej sali. Ale kiedy wsłuchał się uważniej, pojął, że się myli. Nie rozróżniał słów, czasem tylko padało jakieś

O bardziej znajomym brzmieniu. To nie była modlitwa. Wręcz przeciwnie.

Dreszcz przebiegł po okrytym przemoczonym odzie­niem grzbiecie Walijczyka. Słyszał już kiedyś podobne wersy, zrodzone w mrocznych lasach, wśród omszałych głazów ułożonych w kręgi. Kim ty jesteś, garbusie, po­myślał Claymore, unosząc łuczywo, którego blask odbił się czerwienią w oczach sługi. Skąd znasz te słowa, kto dał ci siłę, byś przeklinał i rzucał urok? I kto dał ci prawo, byś przeklinał w imieniu tych, którzy...

Szept umilkł, pokurcz osłonił dłonią porażone świat­łem oczy. Claymore odwrócił się powoli, słysząc pisk i skrobanie drobnych pazurków. Opuścił niżej dymiącą
i skwierczącą żywicą pochodnię.

Tych, którzy tu zostali, dokończył myśl. Spłoszone szczury pryskały w ciasne kąty z kręgu światła, jeden tylko przypadł do posadzki, zbyt przerażony, by uciekać, a może przeciwnie, odważniejszy od innych albo zbyt zachłanny by pozostawić posiłek. Claymore nachylił się, czuł narastające mdłości. Dłoń wystająca spod stosu zwalonych, potrzaskanych ław zaciskała palce, pozbawio­ne już ciała, tylko białawe ścięgna utrzymywały razem małe koraliki kosteczek.

Wyprostował się gwałtownie, cofnął omal nie wpada­jąc na garbusa. Zatrzymał się tak blisko, że poczuł odór niemytego ciała, smród nieświeżego oddechu, który za­głuszył na chwilę wszechobecny zaduch skrzepłej krwi.

Odetchnął głęboko, starając się czynić to przez usta. Łomot serca uspokoił się powoli, mdłości ustępowały, ale nie ustępował ciężar zalegający w piersi. Lecz tym razem był to gniew.

Claymore zrozumiał, że rycerz go okłamał. Potrząsnął głową. Nie okłamał, ale nie powiedział wszystkiego. Na jedno wychodzi.

Młody Hawes nie wyszedł ot tak, ze swego rodowego zamku. Wyrąbał sobie drogę, choć nikt nie ośmielił się go zatrzymywać. Bo jakże to tak, sprzeciwić się panu, choćby dokonał przed chwilą ohydnego i niezrozumiałego czynu? Zapewne stali i patrzyli ze zgrozą. Aż zaczął zabijać. Wtedy ci, którzy nie zdołali uciec, zaczęli się bronić. Ale też bezskutecznie.

To dlatego nikt nie wyszedł na spotkanie, nawet nie pojawił się na murach. Być może w zamku został tylko ten staruch. Inni uciekli albo leżą tu, pod zwałami potrzaska­nego drewna albo i gdzie indziej, w miejscach, w których dopadł ich gniew pana.

Garbus pokiwał głową, dość groteskowo, zważywszy, że prawie nie miał szyi. Wyglądało, jakby rzadką siwą brodą zmiatał sobie okruchy z opończy.

Jeśli szczury cokolwiek zostawią, przemknęło Claymore'owi przez głowę i poczuł, jak znów żołądek pod­jeżdża mu do gardła. Opanował się z trudem.

Stary sługa milczał przez chwilę. Zmrużył oczy, wy­krzywił i tak zniekształconą twarz. Głowa zaczęła mu się trząść, świszczący oddech przyspieszył, aż przeszedł w chichot.

Nie potrafił dokończyć. Po policzkach popłynęły łzy.

Gdybyś widział, leżałbyś tu teraz, przywalony ławami, skorupami glinianych garncy, pomyślał Claymore. Ogryzałyby cię szczury. Nie, nie leżałbyś, nie miałby cię kto nimi przywalić, ale szczury i tak by się pożywiły.

Garbus uspokoił się wreszcie. Otarł łzy rękawem brud­nej opończy.

Urwał i trzęsącą się dłonią wskazywał gdzieś pod ścianę.

Zatoczył się, prawie upadł. Poczuł nagłe ukłucie bólu pod czaszką. Pociemniało mu w oczach.

Kiedy znów odzyskał wzrok, uświadomił sobie, że sie­dzi na zimnych kamieniach, posypanych zdeptaną słomą. Ktoś pochylał się nad nim, potrząsał za ramię. Z wysiłkiem zogniskował spojrzenie, przez krótką chwilę miał zupełną pustkę w głowie. Powoli wracała świadomość, gdzie jest, po co tu przybył. I kim jest szpetny staruch, który się nad nim pochyla.

Przyjął wyciągniętą rękę, z jej pomocą dźwignął się ciężko. Krew pulsowała w skroniach. Mimochodem za­rejestrował, że garbus jest nadspodziewanie silny. Uścisk kościstej dłoni niemal zmiażdżył mu palce, a kaleka nawet się nie zachwiał. Tylko jego świszczący oddech stał się głośniejszy, Claymore słyszał go wyraźnie poprzez łomotanie własnego tętna.

Dopiero teraz dotarło do niego, że nie wypuścił łuczy­wa. Dopalało się już, miał szczęście, że nie poparzył się skapującymi wciąż kroplami płonącej żywicy.

Stary kiwał głową z wyraźnym niedowierzaniem.

Ramirez z trudem powstrzymał się, by nie chwycić go za odzienie, nie potrząsnąć z całej siły. A może i zdzielić kułakiem prosto w pomarszczoną gębę. Czuł z rozpaczą, że właśnie coś mu umyka, coś nieuchwytnego i niezwykle istotnego, a ten swoim burczeniem nie pozwala się skupić, nie pozwala zebrać myśli, które uciekały na wszystkie strony niczym stado spłoszonych ptaków. Została pustka.

Stary sługa urwał wpół słowa. Ale rozpierzchłe wraże­nia, niejasne obrazy nie chciały powrócić.

Podmuch wiatru zajęczał w dawno wygasłym kominie. Ramirez ocknął się, powrócił do rzeczywistości. To bzdu­ra, powiedział sobie, to tylko... No właśnie, co? Reakcja na to, co zobaczyłeś, podpowiedział rozsądek. Czego się nie spodziewałeś.

Walijczyk się wstrząsnął.

Ruszył nie odwracając się nawet.

Claymore stał jeszcze przez chwilę na środku ciemnej sali. Z trudem powstrzymywał dreszcze, mokre ubranie przywarło do grzbietu, dopiero teraz czuł, jak zmarzł przedtem, na deszczu, i teraz, otoczony murami, które za­chowały w sobie jeszcze zimowy chłód. To dobrze, po­myślał, przecież oni tu leżą już dobrych parę dni. I będą leżeć, bo nie ma ich kto pogrzebać, poza szczurami.

Łuczywo zamigotało, płomienie już przygasały. Claymore opanował nagłą chęć by cisnąć je na stertę po­łamanych ław i stołów, żeby zajęły się z trzaskiem, żeby ogień oczyścił to przeklęte, naznaczone śmiercią miejsce. Ale zamiast tego uniósł smolną szczapę wyżej i podążył za starym, garbatym sługą.

* * *

Małe, mętne szybki, osadzone w ołowiu podzwaniały cicho. Ramirez zdjął mokry płaszcz, cisnął go, zwinięty niedbale, na posadzkę. Miał nadzieję, że kubrak choć trochę podeschnie, zanim trzeba będzie wracać.

Wciąż wiało, choć już nie tak mocno, jak kilka pacie­rzy wcześniej, kiedy stał pod bramą. Wiatr jednak nie rozgonił do końca chmur wiszących nad zamkiem, światło wpadające przez okno było szare i rozproszone.

Garbaty sługa zniknął. Nie odezwał się już ani sło­wem, sapał tylko i mamrotał niezrozumiale, kiedy Clay­more próbował go zagadywać. Zupełnie jakby zapomniał języka w gębie. Na pożegnanie, kiedy już zaprowadził gościa do komnaty sypialnej, burknął coś głośniej. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi ani nawet pytania, odwrócił się po prostu i odszedł.

Claymore go nie zatrzymywał. Jeszcze wciąż nie do­szedł do siebie. A teraz był po prostu zaskoczony. Uznał już, że garbus jest jedyną żywą istotą, która pozostała na zamku. Ludzką istotą, bo szczury nie zamierzały się ni­gdzie wynosić. Ale okazało się, że ktoś jednak go ocze­kiwał. Pod ścianą, na prostym zydlu, siedział mnich.

Kolejna sprawa, o której sir Hawes nie raczył mnie uprzedzić, pomyślał Ramirez. Był coraz bardziej zły.

Zakonnik nie dał po sobie poznać, że choćby zauważył przybysza. Siedział nieporuszony, z pochyloną głową. Pod nasuniętym nisko na twarz kapturem habitu można było dostrzec tylko wąskie wargi, które poruszały się bezgłoś­nie. Palce spoczywającej na kolanach dłoni przesuwały paciorki różańca.

Tu też było zimno. Obłoczek oddechu mnicha rozwie­wał się w strudze światła wpadającego przez szybki. W końcu Claymore zdecydował się przemówić. Głośno pochwalił imię Pańskie.

Żadnej reakcji. Braciszek wciąż szeptał coś, nie pod­niósł nawet głowy. Ramirez poczuł, jak zalewa go fala złości. Nie znosił takich sytuacji. Ale postarał się opanować. W końcu zakonnik robił swoje, modlił się zapewne o spokój dusz tych, którzy zginęli pomordowani w tej właśnie izbie. I czynił to rzetelnie i starannie, widać sir Hawes nie pożałował grosza.

Nie zwracał już uwagi na zajętego modłami mnicha. Zaczął się rozglądać, w końcu po to tu przyszedł, choć z początku nie bardzo rozumiał potrzebę, wszystko przecież było jasne. Ale stary szlachcic nalegał.

I słusznie nalegał, zreflektował się Ramirez. Nie po­wiedział przecież całej prawdy, sporo zataił. Można było się tylko domyślać dlaczego. Może chciał, by wynajęty przez niego człowiek sam zobaczył całą niecodzienność i potworność wypadków. Może chciał nim wstrząsnąć, by bardziej przyłożył się do swego zadania. A może był po prostu złośliwy.

W tej izbie było przynajmniej jasno. Kiedy zewsząd nie napierały ciemności odór zakrzepłej posoki wydawał się znośniejszy, choć nie dało się przed nim uciec. Krwi było dużo, plamiła ściany i posadzkę, ale Claymore wie­dział, czego się spodziewać. Szlachcic opowiedział dokładnie. Bardzo dokładnie, jak mógł teraz się prze­konać.

Skóry na szerokim łożu były skotłowane, miękka, dob­rze wyprawiona wilcza sierść zastygła w czarnych strą­kach. Niegdyś złote, teraz wypełzłe i ściemniałe zasłony zwisały sztywne. Wszystko się zgadzało. Coś zalśniło na wezgłowiu, Ramirez podszedł bliżej. Pasmo jasnych loków, zlepione na końcu tak jak włos na skórach okrycia. Tak było, pomyślał Claymore. Lady Olwyn zginęła właśnie tutaj. I aż zatrzymał się tknięty nagłą myślą. Nie, nie zgadza się.

Odszedł parę kroków, popatrzył na łoże. Potem na ściany, na plamy krwi, która wsiąkła w zaprawę. Na po­sadzkę, poznaczoną ciemnymi smugami.

Młody rycerz wrócił z Ziemi Świętej. I w jakimś nie­wytłumaczalnym szale pozabijał sługi, własną małżonkę, na koniec własne dzieci. Tak miało to wyglądać. Cóż, zdarza się, jeśli pani na zamku pod nieobecność męża ślubów nie dochowuje. Ale tym razem coś tu bardzo nie pasowało.

Claymore przetarł z namysłem twarz. Wciąż ciężko mu było się skupić, wciąż czuł tępy ból pod sklepieniem czaszki. Mozolnie spróbował uporządkować myśli, nadać im jakiś logiczny bieg.

Już wcześniej się nie zgadzało. Kimże był ów młody człowiek, skoro udało mu się pozabijać wszystkich? No, prawie wszystkich, jeśli wziąć pod uwagę starego garbusa. Ale to też było niewytłumaczalne. Owszem, mogli pró­bować go powstrzymać, nie bacząc na strach i wpojony posłuch. Ale kiedy zaczął zabijać i widać było, że w szale nie przestanie, musieli się bronić. Słudzy, a i na zamku była wszak załoga. A on w pojedynkę.

Ramirez wymruczał przekleństwo, splunął na posadz­kę. Zupełnie nie wiedział dlaczego, ale był pewien, że wszystkiego dokonał jeden człowiek. Zacisnął dłoń na rękojeści korda, trochę, by dodać sobie otuchy, a może ukryć jej drżenie. Zastanawiał się ponuro, co będzie, kiedy spełni życzenie starego rycerza i stanie twarzą w twarz z jego synem.

Kogo wtedy przed sobą ujrzy?

Odepchnął te myśli, czując, że jeszcze trochę, a wy­biegnie z komnaty i ruszy przed siebie, nie oglądając się • nawet, by zatrzymać się dopiero w sąsiednim hrabstwie. A może nawet i w następnym, dla pewności. Odetchnął głęboko, spróbował wziąć się w garść.

Nie tylko jatka w wielkiej sali nie dawała mu spokoju. Te plamy krwi na ścianach, coś z nimi było nie tak. Zmusił się, by podejść bliżej, przyjrzeć dokładniej. Po chwili już wiedział, szybki rzut oka na łoże upewnił go do końca.

Z gardła wydobył mu się nerwowy śmiech. Zamasko­wał go zaraz pokasływaniem, rzucając ukradkowe spoj­rzenie na mnicha. Ten jednak siedział wciąż nieruchomo, nie zwracał na nic uwagi.

Sir Hawes łgał jak pies, przemknęło Claymore'owi przez głowę. A raczej nie łgał, zreflektował się po chwili, tylko sam niewiele wiedział. Opowiadał wszystko jak najprościej, też podświadomie trzymał się wersji szału, gniewu zdradzonego męża, diabli zresztą wiedzą czego dokładnie. Ale nie był tutaj, nie widział zwłok. I nie został przy życiu nikt, kto mógłby opowiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło.

Ramirez pożałował, że nie mógł przybyć wcześniej. Lady Olwyn i jej dzieciom nie był pisany los pozostałych, których pochlastane ścierwa dogryzają teraz szczury. Ktoś zatroszczył się o godny pochówek, ale też zabierając zwłoki utrudnił zadanie. Na szczęście nie uniemożliwił, zostały ślady.

Smugi posoki ciągnęły się z korytarza. Szerokie, roz­mazane, ale niezbyt obfite. Oni już nie żyli, zrozumiał Claymore. Ktoś ich tu wciągnął i usadził pod ścianą, o czym świadczyły plamy wżarte w wapienną zaprawę. Któreś z ciał nie chciało się trzymać, osuwało się raz za razem, zanim znieruchomiało, być może oparte o martwego współtowarzysza.

Rozejrzał się. Izba była za mała, by w niej walczyć, usiec czworo ludzi. Pięcioro w zasadzie, ale lady Olwyn można było nie liczyć, ona zginęła właśnie tutaj. Jej krew trysnęła wysoko, kiedy ostrze przejechało po szyi. Na baldachimie łoża pozostał makabryczny wzór.

Teraz wszystko się zgadza, uznał Claymore. Tak mu­siało być, innego wytłumaczenia nie ma. Był pewien, że zginęła ostatnia, choć nie potrafił powiedzieć skąd ta pew­ność. Z wysiłkiem rozwarł palce zaciśnięte na rękojeści korda, czuł dreszcze, wmawiał sobie, że to skutek prze­moczenia i wyziębienia. Ale nie miał złudzeń. Po prostu zaczynał się bać.

I wciąż nie rozumiał. Spoglądał tępo na splamioną zaciekami ścianę. Nie dostrzegał celu.

Claymore wzdrygnął się, zaskoczony. Właśnie usły­szał odpowiedź na niewypowiedziane pytanie. Odwrócił się powoli.

Zakonnik wciąż siedział na zydlu. Tylko spod nasunię­tego kaptura błyskało uważne, zimne spojrzenie jasnonie­bieskich oczu.

Zakonnik zaśmiał się bezdźwięcznie, samym skrzy­wieniem wąskich, bladych warg.

Wstał powoli. Był wysoki, prawie równy wzrostem z Walijczykiem. Ten ze zdziwieniem spostrzegł, że nie­znajomy na biodrach zamiast zwykłego powrósła, jakie zwykli nosić zakonni bracia, ma solidny, skórzany pas. W dodatku obciążony krótkim kordem. Powiódł wzro­kiem po całej postaci człowieka, który jeszcze przed chwi­lą sprawiał wrażenie pokornego braciszka, w kącie i w ci­chości klepiącego zamówione modlitwy za spokój duszy zmarłych.

Mnich odrzucił kaptur na plecy. Włosy miał gęste, nie zajaśniała wygolona łysina. Claymore zmrużył oczy.

Kord u pasa, zamiast sandałów jeździeckie buty. To świecki brat, zrozumiał. W dodatku niezły twardziel, oce­nił spoglądając na chudą, ascetyczną twarz.

Ramirez odetchnął głęboko, by nie bluznąć zbyt nieprzystójnym słowem.

* * *

Świecki brat nosił imię Lance. Przynajmniej tak kazał się nazywać.

Stali na zamkowym dziedzińcu, pustym i przestron­nym. Garbaty sługa zniknął nieodwołalnie, a przynajmniej nie pojawił się mimo nawoływań, a potem i wywrzaskiwanych przekleństw, jakich nie poskąpił Claymore. Walij­czyk sam się sobie dziwił, ale kiedy tylko znów znalazł się na świeżym powietrzu, kiedy przestał mieć wrażenie, że mury warowni, schlapane krwią przytłaczają go i chcą w końcu zgnieść - musiał odreagować. Gdzieś głęboko w podświadomości czaił się strach, który należało ode­pchnąć daleko, choćby na chwilę.

Lance obserwował go spod oka. Ramirez miał wraże­nie, że na wąskich wargach braciszka błąka się ironiczny uśmiech. Na razie się nim nie przejmował, rad, że już niedługo opuści przeklęty zamek, jak zaczął go w myślach nazywać. Był tylko jeden problem, zupełnie nie wiedział, co robić dalej.

Ale zdawał sobie sprawą z jednego. Już nie odpuści. Poniesie każde ryzyko, żeby tylko odkryć prawdę. Aż zgrzytnął zębami, kiedy sobie to uświadomił. Stary szlachcic, sir Hawes, miał dobre oko i dobre informacje. Wybrał właściwego durnia.

Musiał poczekać chwilę na odpowiedź. Twarz Lance'a nie zmieniła wyrazu, jakby w ogóle nie usłyszał pytania. Spoglądał w przestrzeń, nieobecnym wzrokiem, nad ramieniem rozmówcy. Jakby liczył właśnie wapienne bloki w jasnoszarej ścianie stołpu.

Claymore zaklął tylko. Nigdy w ten sposób nie myślał o swych poczynaniach. Zawsze powtarzał, sobie i innym, że to tylko interesy, nic osobistego. Żadnych wzniosłych porywów.

W jego głosie zadrgały złowróżbne nutki. Z tym Ra­mirez akurat się zgadzał. Nie, żeby obawiał się jakiegoś konkretnego niebezpieczeństwa, ale czuł, że nie chce spędzić ani chwili dłużej w wymarłym, opustoszałym zamku, w miejscu niepojętej tragedii, której przyczyny, i przebieg zamiast znajdować wyjaśnienie gmatwały się coraz bar­dziej, im więcej się dowiadywał. A wstręt brał go już na samą myśl, że mógłby zostać tu po zmroku, w towa­rzystwie niepogrzebanych trupów i szalonego garbusa. Tak, szalonego, pomyślał zaskoczony, że od początku tego nie spostrzegł.

Wskazał niecierpliwie na rozklekotany wóz, przechy­lony na bok, wskutek braku jednego koła. Wierzchowiec Ramireza przestępował w miejscu, podrzucał łbem i parskał szarpiąc wodze przerzucone przez porozsychane des­ki. Może dochodził go zapach krwi, a może coś więcej. Najwyraźniej zwierzę czuło śmierć, która czaiła się w oko­licy, nie odeszła widać, mimo że jatki się zakończyły.

Claymore już chciał posłuchać, ale w ostatniej chwili zatrzymał się. Podszedł do świeckiego brata, stanął tuż przed nim.

Wyraz twarzy Lance'a nie zmienił się nawet odrobinę. Może tylko zimne, błękitne oczy zwęziły się nieco.

Był przygotowany na wybuch gniewu, może na lekce­ważący gest. Ale nie na uśmiech. Lance wyglądał na szczerze rozbawionego.

Pytania istotnie kłębiły się pod czaszką Walijczyka. Te właściwe również. Zadał więc jedno z nich.

Sam nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy. Lance spoważniał momentalnie. Chwilę przyglądał się rozmówcy.

Teraz Claymore roześmiał się głośno.

Pokręcił głową, ale niepotrzebnie. Lance nie zamierzał mu przerywać.

Ze złością uderzył dłonią po rękojeści korda. Koń, spłoszony tym nagłym gestem, zachrapał. Przechylony wóz zaskrzypiał, kiedy zwierzę szarpnęło się na uwięzi.

Lance zachichotał cicho.

Na ustach Walijczyka zamarło przekleństwo, które już miał cisnąć na sam dźwięk ironicznego chichotu świeckie­go brata. Zamarł z półotwartymi ustami, zdając sobie spra­wę, że dopiero teraz wygląda jak dureń.

* * *

Świecki brat tylko skinął głową.

Lance znów potaknął.

Dociągnął wreszcie oporny rzemień. Uprząż była mokra, wolał się upewnić, że wierzchowiec nie nabawi się odparzeń. Nie miał ochoty wlec się, wzorem braciszka, na piechotę.

Ramirez nie odpowiedział. Zastanawiał się wciąż, jaki cel miał biskup w wysyłaniu kogoś takiego jak Lance. I jakim cudem zwrócił w ogóle uwagę na kogoś tego pokroju, co on sam.

Poklepał wierzchowca po szyi. Zwierzę, czując obok swego pana, było już spokojniejsze.

W jego oczach zabłysła chłodna ironia.

Claymore poczuł, że ma dość. Dość przeżyć jak na je­den dzień, dość koszmarnych widoków. Dość wszyst­kiego. Chwycił Lance'a za habit na piersi, przyciągnął do siebie.

Parsknął gniewnie, aż drobne kropelki śliny padły na twarz świeckiego brata.

Ten milczał chwilę. Nie opuścił wzroku, nie odepchnął Ramireza. Nawet nie otarł twarzy.

Nagłym ruchem chwycił za nadgarstek ręki trzyma­jącej fałdy materiału. Ścisnął. Palce Claymore'a rozwarły się same. Dopiero teraz Lance go odepchnął. I uśmiechnął się tylko, tym razem szeroko i szczerze.

W palcach Claymore wciąż czuł mrowienie. Rozcierał nadgarstek.

Ramirez poczuł, jak odchodzi go złość. Roześmiał się.

De Reno, pomyślał Claymore, a gdy tylko spojrzał w złośliwie zmrużone oczy zrozumiał, że nie trafił za pierwszym razem. Odwrócił się, nagle zmieszany, by zys­kać na czasie, włożył nogę w strzemię, dźwignął się.

Z wysokości kulbaki widział, jak braciszek z trudem ha­muje wesołość.

De Folville, pomyślał.

Urwał. Jego dłoń opadła na rękojeść korda za pasem.

Wtedy Ramirez też usłyszał. Bale mostu zadudniły, w tętent kopyt wmieszał się ochrypły okrzyk.

* * *

Obaj jeźdźcy byli do siebie podobni. Tak bardzo, że Claymore ani przez chwilę nie musiał się zastanawiać, kto zacz.

Bracia de Lisle.

Niestety, nie miał też wątpliwości, jakie są ich zamiary. Mimo to postanowił udawać durnia. Choćby po to, by zys­kać na czasie. Spostrzegł, że Lance cofnął dłoń z rękojeści, stanął nawet tak, by przybyli nie dostrzegli od razu, że jest uzbrojony. Pochylił głowę, można by go wziąć za pokornego braciszka, który nie śmie nawet wzroku pod­nieść na jaśnie panów.

Claymore poczuł nagły przypływ nadziei. Może jeszcze uda się wykpić, pomyślał, przecież, do wszystkich diabłów, nie mam na czole napisane kim jestem, i co tu robię. A nawet jakbym miał, to oni i tak nie potrafią czytać, błysnęła myśl w przypływie wisielczego humoru.

Starał się trzymać ręce z dala od pasa, w taki sposób, by je było widać. Nie chciał prowokować, może wezmą go za miejscowego zbrojnego. I aż chciał się palnąć w czoło, kiedy dotarło do niego, jak jest głupi. Przecież to bracia lady Olwyn. Musieli tu bywać nie raz, znają sługi swej siostry. A raczej znali, przypomniał sobie wystającą spod sterty potrzaskanych ław ogryzioną do czysta dłoń.

Jeden za drugim odrzucał kolejne pomysły na wy­dobycie się z opałów możliwie najmniejszym kosztem. Wiem, błysnęła myśl, powiem, że jestem eskortą tego klechy, powinni...

Bliższy z jeźdźców brutalnie szturchnął wierzchowca ostrogami. Zwierzę chrapnęło, naparło na konia Walij­czyka, który podrzucił łbem i począł się cofać.

Starał się je uspokoić, ale teraz zwrócony był bokiem, co go wyraźnie denerwowało, obawiał się stracić ofiarę z oczu. Także Lance, na pierwszy rzut oka niegroźny, bu­dził jego wyraźny niepokój. Claymore dostrzegł, jak jeździec zaciska wargi ze złością, jak po policzkach spły­wają mu strużki potu, żłobiąc w pokrytej kurzem twarzy brudne smugi.

Przeniósł wzrok na tego bliższego, starszego, ale wi­dać bardziej zapalczywego. Eric de Lisle, przemknęło mu przez głowę. Chyba jednak ten głupszy. Dobrze.

Pozwolił, by wierzchowiec kroczył do tyłu, miał tylko nadzieję, że zwierzę nie potknie się na wyboistym bruku podwórca. Dwóch to jeszcze nie jest tak źle, kalkulował, starając się jednocześnie sprawiać wrażenie przestraszo­nego i ogłupiałego. Podejrzewał, że nieźle mu to wycho­dzi, naprawdę był zaskoczony i zdezorientowany. Kiedy mówił staremu Hawesowi o możliwości, iż bracia lady Olwyn opacznie ocenią jego intencje, nie brał tego poważ­nie, a raczej traktował jako argument w negocjacjach. Teraz ledwie się powstrzymał, by nie splunąć ze złością. Udało mu się wykrakać.

Eric de Lisle sapał chrapliwie, głośniej chyba nawet od swojego wierzchowca, wciąż bezlitośnie kłutego ostro­gami. Nie żałował ich też pewnie po drodze, jabłkowitą, spienioną sierść znaczyły ciemne smugi. Claymore poczuł przypływ irracjonalnej złości, tym bardziej bezsensownej zważywszy na to, co zamierzał zrobić za chwilę. Dwóch to jeszcze nie jest tak źle, pomyślał raz jeszcze.

Wciąż się cofał. Chciał rozdzielić przeciwników, dać sobie więcej czasu i swobody ruchu. Nie wiedział, czy może liczyć na Lance'a, choć braciszek kord nosił za­pewne nie tylko po to, by mu pas obciągał.

Jego twarz poczerwieniała, kosmyki tłustych jasnych włosów lepiły się do czoła. Był gruby i ciężki, co z satys­fakcją zanotował Claymore. Pewnie jest nieruchawy, pomyślał z nadzieją.

Godfrey niepokoił się coraz bardziej. Raz po raz rzucał wściekłe spojrzenia, to na Claymore'a, to na brata. Udało mu się uspokoić swojego konia, widać traktował go lepiej, zwierzę, choć pokryte pianą po wyczerpującym galopie, nie nosiło śladów nadużywania ostróg.

Jeszcze nie czas, żeby posłuchać, ocenił chłodno Clay­more. Starszy brat był za blisko. Ale napór zelżał, nie było wątpliwości co do tego, który z nich naprawdę decyduje.

Brutalnie zdarł wodze swego wierzchowca. Zwierzę wspięło się, chwilę zatańczyło na tylnych nogach. Eric chlasnął je otwartą dłonią między uszy.

Claymore wzruszył ramionami, przerzucając nogę nad łękiem siodła. Nie zamierzał dyskutować, jeszcze nie te­raz. Zanim dotknął stopami bruku, poczuł już w garści rękojeść noża. Chłodne ostrze przylgnęło do nadgarstka.

Młodszy de Lisle był bystry. Dostrzegł luźno zwisa­jącą rękę, chwilę wpatrywał się w Claymore'a z niedo­wierzaniem. Przed momentem był jeszcze pewny siebie, przekonany, że ofiara im nie ucieknie. Że nikt nie poważy się powstrzymać rodowej zemsty. Żaden najmita za brudne pieniądze, które obiecał mu ojciec mordercy. Tym większe było zaskoczenie.

Zareagował szybko. Jego dłoń wystrzeliła prosto do rękojeści przerzuconego przez plecy miecza.

Błąd, pomyślał Claymore rzucając się do przodu, Zdążył jeszcze zauważyć, jak oczy Erica robią się coraz większe, niemal wyłażą z orbit. I zaraz przestał je widzieć, kiedy zanurkował pod końskim brzuchem. Wierzchowiec wspiął się z donośnym chrapaniem, tuż obok głowy Ramireza błyszcząca podkowa przecięła powietrze. Chrapanie zamieniło się w bolesny kwik, kiedy ostrze noża wbiło się po rękojeść w bok zwierzęcia.

Claymore nie próbował uskakiwać. Ciął, jak mógł naj­szerzej. Poczuł jak na dłoń chlusta mu ciepła, gęsta jucha. Zwinął się, przekoziołkował po bruku. Zapulsował bólem bark, kiedy wbiły się weń sterczące kamienie. Za sobą usłyszał głuche uderzenie i jeszcze jeden paskudny dźwięk, niezbyt głośny, ale przejmujący. Jakby pod stopą pękła nagle spróchniała gałąź. Starszy de Lisle nie zdążył wyjąć stóp ze strzemion, śmiertelnie zraniony rumak zwalił się wraz z nim.

Ramirez przetoczył się po bruku, chciał się poderwać, by stawić czoła przeciwnikowi, który jeszcze pozostał. Niepotrzebnie.

Różaniec Lance'a świsnął tylko, ołowiane kulki nani­zane na solidny rzemień z trzaskiem uderzyły w wyciąg­niętą rękę trzymającą miecz. Siła uderzenia owinęła je wokół nadgarstka, palce nieszczęsnego młodzieńca roz­warły się natychmiast i oręż poszybował wysoko. Zanim jeszcze spadł, braciszek szarpnął, wrzask Godfreya, gdy spadał z kulbaki, rozbrzmiewał już tylko strachem. Trwał krótko, ucichł zakończony uderzeniem bezwładnego ciała o bruk.

Wierzchowiec Erika wciąż kwiczał. Unosił głowę, wielkie, migdałowe oko zaszło mgłą bólu. Kopyta tylnych nóg, oplatanych wylewającymi się z rozchlastanego brzucha wnętrznościami podrygiwały w bezładnych drgawkach.

Godfrey był przytomny. Nie mógł się jednak poruszyć. Lance klęczał nad nim, wbijał mu w plecy kolano, wykręcał rękę. Drugą dłonią trzymał za włosy, brutalnie zadzierając głowę w górę. De Lisle jęczał cicho. Z jęków można było wyłowić jedno słowo.

Claymore podniósł się, postękując. Kulał lekko, prócz barku stłukł sobie kolano.

I dałby wiele, żeby wreszcie ucichł szarpiący nerwy, bolesny koński kwik.

Powlókł się powoli, obszedł nieszczęsnego wierz­chowca, ostrożnie, by nie podejść pod młócące wciąż ko­pyta. Spoglądał chwilę.

Kiedy odwrócił się, był blady.

Splunął, powstrzymując się przed obscenicznym porównaniem.

Claymore poczuł, jak miękną mu kolana. Z całej siły powstrzymywał chęć, by usiąść na podwórcu. Nadeszła reakcja po walce, zaczynał się trząść.

Niech to szlag, pomyślał. Nie dali szansy wyjaśnić. Przecież nie będę bronił mordercy, chociaż wynajął mnie jego ojciec. To wszystko było niepotrzebne.

Lance znów kiwnął głową z aprobatą. A potem puścił wykręconą rękę chłopaka, pochylił się i objął jego szyję.

Szarpnął. Chrupnęło i głowa Godfreya de Lisle opadła bezwładnie. Świecki brat począł odplątywać różaniec za­motany wokół nadgarstka zakrwawionej ręki.

Claymore przymknął oczy. Poczuł nagłą suchość w gardle. Właśnie dowiedział się czegoś nowego o swoim towarzyszu. Następna myśl była jeszcze gorsza. Przecież byli do siebie podobni. Nawet mówiono o nich to samo.

-III-

W przekleństwie była tylko rezygnacja. Elsie przeszła już złość, bo i ile można się dławić bezsilnością? Trzeba minimalizować straty.

Życie ją tego nauczyło. Raz jest się na wozie, raz pod wozem, normalna kolej rzeczy. Co prawda niepokoiło ją mocno, że ostatnio stale jest pod wozem. Tym razem na­wet w sensie dosłownym.

Miało to nawet swoje dobre strony. Grube deski osłaniały nieco przed zacinającym deszczem, zza litego, okutego rdzawą żelazną taśmą koła można było wyglądać bezpiecznie na świat. Niestety, złe strony też były.

Siedziała w podejrzanej kałuży i miała już coraz mniej wątpliwości, że barwę nadają wodzie głównie rozmoczone końskie pączki. Nasiąknięta wilgocią spódnica oklejała gołe łydki, a z zadrapań spływały strumyczki krwi, blade i wodniste w kroplach deszczu. Co gorsza, Elsie czuła też ciepło na policzku, kiedy już ustało nieco bolesne pulsowanie.

Ostrożnie dotknęła twarzy i zaklęła znów, widząc na palcach lepką czerwień. Pomyślała przede wszystkim o barwiczce. Kosztowała ładny grosz, a kupiec przysięgał, że pochodzi prosto z zamorskich krajów. Zapewne w rze­czywistości składała się głównie ze startej cegły, ale też pachniała ładnie. I długo trzymała się na twarzy. Teraz się zmywa, pomyślała, a w mieszku zostało jej już niewiele. Elsie mogła sobie ostatecznie darować czernienie brwi węgielkiem . Ale nie była już taka młoda, by nie ukrywać zmarszczek.

Już niedługo, a będę mogła pracować tylko nocą, przemknęło jej przez głowę i aż zgrzytnęła zębami. Za­częła się gramolić spod wozu. Paznokcie zgrzytnęły na żelazie, kiedy chwyciła za koło. Zabolało. Ból spowodował, że wróciła wściekłość.

Dźwignęła się z trudem, otarła twarz. Splunęła, w plwocinie zabłysły czerwienią nitki krwi.

Wciąż kręciło jej się w głowie. Rozejrzała się, jakby po raz pierwszy widziała błotnisty zaułek na tyłach kar­czmy, pociemniałe od wilgoci ściany szop. Niestety, nie był to bynajmniej pierwszy raz.

Kiedyś było inaczej. Ale lata biegły nieubłaganie. Aż nawet pieprzony karczmarz zaczął się domagać zapłaty w brzęczącej monecie, nie w naturze. Skończyły się czasy, kiedy klientów przyjmowała w karczemnej alkowie. Co­raz częściej pozostawały cuchnące zakamarki, a nawet wóz - czego jeszcze niedawno nikt by jej nie śmiał zaproponować. Ale wciąż miała niezłe powodzenie.

Ale miała świadomość, że nie odłożyła wystarczająco, nawet nie na dostatnie życie, ale zwykłe, spokojne. A też szansę na to, że w ogóle jeszcze odłoży, malały i malały... Nieraz żałowała, że nie przystała do wesołego domku mateczki Annis. Zbytnia pewność siebie okazała się błędem. Była najpiękniejszą dziewką, nie tylko na podgrodziu. Nawet sam szeryf docenił, raczył zerżnąć nie raz i nie dwa razy, a i pensów nie skąpił. Ale to było dawno. Tłumaczyła sobie, że dobry pan de Reno w leciech się posunął i nijak mu za każdą dziewką ganiać, ale i zdawała sobie sprawę, że prawda leży pośrodku. W najlepszym razie.

Mateczka Annis była wredną, mściwą jędzą. Teraz Elsie nie mogła już liczyć na to, że przyjmie ją pod swój dach, zapewni ochronę, ciepły kąt i jadło nawet wtedy, kiedy nikt nie skusi się na wdzięki. Nie po tym, kiedy raz odmówiła. Nawet więc nie próbowała, reputacja pamiętliwej mateczki była znana, a z drugiej strony było przecież tyle lepszych kandydatek.

Lepszych, bo młodszych. Elsie splunęła tylko. Coraz lepiej zdawała sobie sprawę.

Pocieszające było, iż w ślinie nie widać było już krwi. Kobieta, ostrożnie dotknęła językiem rozciętego od wewnętrznej strony policzka. Na szczęście zęby się nie ruszały.

Ruszyła powoli. Człapała ciężko, bez lekkości i gracji. Buciki z cienkiej, miękkiej skórki przemokły, pociem­niały. Elsie machinalnie starała się omijać kałuże i błocko, unosiła rąbek uwalanej spódnicy, która lepiła się do ud i łydek. Klęła teraz cały czas, wymrukiwała klątwy pod nosem. Tak to się musiało skończyć, myślała ponuro.

Była tylko zwykłą, starzejąca się dziwką. Nigdy by nie pomyślała, że jej życzenia mogą się wkrótce spełnić. Gdyby wiedziała, pewnie nie zawahałaby się wcale, tłusty sukinsyn zasłużył niewątpliwie na swój los.

Popatrzyła z nienawiścią na ślepą, szczytową ścianę karczmy, starej już i przechylonej pod ciężarem lat, wroś­niętej w ziemię. Nie mogła przebić wzrokiem grubych, nadżartych przez próchno i czerwie belek, ale znakomicie wiedziała, co się za nimi kryje. Ciepłe, mroczne wnętrze, rozjaśniane żarem węgli na wielkim kominie, długie stoły i ławy. Nawet zaduch, który pamiętała tak dobrze, woń polewki i grzanego piwa zmieszana ze smrodem przemo­czonych, parujących skór kojarzył się teraz tylko z przytulnością.

Wstrząsnęła się, jakby dopiero teraz zdjął ją przejmu­jący chłód. Po udach i po grzbiecie ciekły strumyczki, wełna zdążyła przesiąknąć na wylot.

Wcześniej była zbyt wściekła, nie czuła zacinającego deszczu, który wkrótce miał przeobrazić się w prawdziwą ulewę. Snuła się po pustych, wymarłych uliczkach. Nie śmiała zajrzeć do innych oberży, niepisane prawa zabra­niały tego srodze, a za naruszenie ich dziwki bijały dotkli­wie. Wróciła w końcu tam, skąd wyszła. Do zaułka na tyłach karczmy. To wciąż był jej teren.

Gdy z wieży opactwa St. Mary's rozbrzmiały dzwony na nieszpory, była już zdesperowana. Tak bardzo, że opuś­ciła ją zwykła ostrożność...

To szlachcic, pomyślała, zanim jeszcze przyjrzała się bliżej nieznajomemu. Nagle rozbudzona nadzieja pod­suwała obrazy bogatego pana, który nie poskąpi pensów. Może nawet zabierze do karczmy, by swym chuciom folgować w sposób bardziej przystojny dla ludzi jego stanu. Nie na stojąco na deszczu, w plugawym zaułku cuchnącym końskim łajnem i zgniłymi resztkami kapusty.

Zdawało jej się, że ukryte w mroku oczy błysnęły czerwienią.

A co mi tam, pomyślała, choć dreszcz przebiegł jej po mokrych plecach. Dałabym samemu diabłu byle tylko zapłacił. Byle coś zarobić, nie tylko po łbie. Wrócić do izdebki na stryszku, zakopać się w skórach.

Jak mi się wiedzie?, pomyślała w budzącym się popłochu. Jak kurwie w deszcz...

Omal nie powiedziała tego na głos, powstrzymała się w ostatniej chwili. Coś zmusiło ją, by powiedzieć prawdę.

Opuściła głowę, mokry warkocz zwisł ciężko. Nagle zorientowała się, że płacze. Ciepłe łzy mieszały się z zim­nym deszczem, spływały po policzkach. Ależ ja, kurwa, wyglądam, uświadomiła sobie z nagłym ukłuciem wstydu. Stara, mokra, w dodatku rozmazana. A ten to jakiś zbo­czeniec, że chce spojrzeć na takie pomiotło. Toż dziewek pełno, młodych, cycatych. Nie takich, którym klienci za­miast zapłacić dają po łbie. Musi stary dziad albo szpetny jakiś, co uczciwej dziewce boi się gęby paskudnej po­kazać.

Wyprostowała się. A co mi tam, pomyślała. Dam na­wet samemu diabłu. Byle już więcej nie oglądać tego pierdolonego zaułka.

Nie bacząc na deszcz nieznajomy odrzucił kaptur w twarzy. Elsie aż syknęła, zaskoczona.

Nie był wcale stary. Młody, przystojny, czarnowłosy. W twarzy o barwie kredowych klifów czarne oczy błysz­czały jak w gorączce.

Dziewka znów poczuła lodowaty chłód. Ale podświa­domie rejestrowała szczegóły. Ciężki, złoty pierścień na palcu dłoni równie bladej jak twarz. Rękojeść o dziwnym kształcie wystająca znad ramienia. Nie znała się na broni, ale takiej jeszcze nie widziała. Drobne kropelki lśniące na czole. Nie wiedzieć skąd była pewna, że to nie deszcz, tylko pot. Nawet wąskie wargi były sine, prawie szarawe.

Kiedy sprzed oczu zniknęły czerwone i czarne plamy, kiedy ocucił ją chłód, siedziała pod wozem. Głowa pulso­wała, tępy ból promieniował od dołu krzyża. Widać cham i kopniaka nie pożałował.

Elsie podrzuciła głowę, spojrzała prosto w czarne, pałające gorączką oczy. Uśmiechnęła się.

Teraz będzie inaczej. Była tego dziwnie pewna. Czarne źrenice nieznajomego panicza przyciągały ją, nie mogła już odwrócić wzroku. Będzie inaczej.

Już nigdy nie zobaczę tego parszywego miejsca. Pójdę z nim, tak, na pewno z nim. Zabierze mnie stąd, przecież nie raz się zdarzało, że i królewicz zakochał się w dziwce. Nie tylko w bajkach. Dziś zdarzyło się mnie.

Pasmo mokrych czarnych włosów przylgnęło do po­liczka. Drobne kropelki lśniły na nich srebrem niczym delikatna siwizna. Młodzieniec wyciągnął rękę, dotknął policzka umazanego krwią zmieszaną z barwiczką. Pogła­dził delikatnie opuszkami i cofnął gwałtownie rękę.

Przyglądał się przez chwilę, jak z palców spływają wraz z deszczem różowe kropelki.

Zadrżał. Zadrżeli oboje.

Elsie posłuchała.

* * *

Wierzchowiec Godfreya był narowisty. Wielkie, bojo­we bydlę, warte dobrą wieś, widać rodzinie de Lisle nieźle się powodziło. Wcale nie było znać po zwierzęciu, że poprzedni właściciel gnał do zamku na złamanie karku. Jakby miał się do czego spieszyć, pomyślał mętnie Claymore, po własną śmierć.

Lance szybko poskromił rumaka, choć ten chrapał i wspinał się, kiedy świecki braciszek zbliżył się do niego po raz pierwszy. Wydawało się, że jak każdy dobrze wy­szkolony bojowy koń nie odejdzie od ciała swego pana, że rozniesie na wielkich kopytach każdego, kto ośmieli się zbliżyć.

Ale Lance, choć szczupłej i mizernej postury poradził sobie szybko. Nie zwracał uwagi na przekrwione ślepia, na wyszczerzone żółte zębiska, które błyskały matowo, kiedy zwierzą podrzucało łeb. Poradził sobie po swojemu. Żadnego uspokajającego przemawiania, żadnego po­klepywania po szyi. Lance nie bacząc na ostrzegawczy okrzyk Claymore'a zręcznie uchylił się przed złośliwym ugryzieniem, aż końskie zęby szczęknęły tylko, zamiast zacisnąć się i zgruchotać mu ramię, po czym chwycił zwisające wodze, szarpnął brutalnie. I drugą dłonią zwiniętą w kułak gruchnął rozszalałe zwierzę prosto w nozdrza.

Ramirez tylko przymknął powieki, oczekując wściekłego kwiku i łomotu padającego na bruk ciała mni­cha. Kiedy je otworzył, Lance siedział już w siodle. Rumak stał spokojnie, tylko jego oczy wciąż połyskiwały złością.

Gnali teraz gościńcem, koń Claymore'a chrapał z wy­siłku. Świecki brat pochylił się nad szyją zdobycznego wierzchowca, który biegł równym kłusem. Posłuszny pod swoim nowym panem.

Odsądzili się daleko od zamku, który zniknął już daw­no za zakrętami gościńca. Walijczyk nawet nie wiedział, ile ich minęli. Klął pod nosem, cicho i nieustannie, czasem głośniej, kiedy jego koń przesadzał wykroty i wymyte przez deszcz głębokie bruzdy w trakcie. Już pojmował, w co się wplątał, i zastanawiał ponuro, jak wybrnąć. Jak na razie nie miał pomysłu.

Po bokach traktu kończyły się uprawne pola i pastwis­ka. Wjeżdżali pomiędzy ugory, od dawna nie tknięte le­mieszem, zarośnięte chwastem i burzanem. Niektóre z nich porastały całkiem już spore brzózki-samosiejki, przysadziste krzaki tarniny i młode sosenki. Kamienne murki oddzielające pola były zrujnowane, pozostały po nich tylko kopczyki kamieni, porośnięte zielonym mchem. W mostkach nad strumykami pomiędzy omszałymi, popróchniałymi balami ziały szerokie szczerby. Tymcza­sem Lance, który wysforował się naprzód, nawet nie pró­bował powstrzymać konia, choć trochę zwolnić biegu.

Claymore otrząsnął się już na tyle, że zaczął się nie­pokoić. A złość na niechcianego towarzysza poczęła ustępować miejsca złości na siebie samego.

To nie była droga do miasta. Lance prowadził w zu­pełnie innym kierunku, zapuszczali się właśnie w dzikie, spustoszone wieloletnią rebelią obrzeża przeklętej pusz­czy Sherwood. Napotkają tu tylko zrujnowane wioski, wrośnięte w ziemię zręby spalonych chat i rozwalone cembrowiny studni.

Wojna skończyła się przed laty. Krwawy Wieprz przy­stał do szeryfa, banici poszli w rozsypkę, zostali wybici lub sami powymierali, kiedy na darmo było szukać opar­cia w spalonych do cna wioskach. Nikt jednak nie kwapił się do osiedlania na rubieżach przeklętego lasu. Rebelia dobiegła końca, klątwa pozostała.

Świecki brat nawet się nie obejrzał, zamiast tego stuk­nął zdobycznego rumaka piętami po bokach, przynaglając do szybszego kłusa. Claymore chciał głośno zakląć i tylko przygryzł sobie język, gdy jego koń przesadzał właśnie spory krzak, który wyrósł na środku nieuczęszczanego od dawna gościńca.

Poczekaj, skurwysynu, pomyślał bez nijakiego sza­cunku dla mnicha, nieważne, świeckiego brata, ale prze­cież w habicie. I splunął, celnie trafiając własnego wierzchowca między uszy.

Będzie musiał zwolnić, myślał widząc coraz częściej zarośla wpełzające z poboczy na trakt, pieniące się po­między wrośniętymi w ziemię kamieniami. Aż uśmiechnął się pod nosem. Poczekaj, powtórzył w myśli. Teraz ja cię zaskoczę.

Nie musiał czekać długo.

Gościniec omijał niewielki wzgórek i skręcał u jego podnóża. Kiedyś, gdy jeszcze turkotały tędy wozy wy­ładowane ziarnem i owczą strzyżą, ludzie troszczyli się o stan drogi, ale już od lat nikt tędy nie jeździł i teraz wiodła donikąd. I nikomu nie przeszkadzały spoczywają­ce w poprzek olszyny, którym deszcze podmyły korzenie, a jesienne wiatry dokończyły dzieła, zwalając drzewa w splątany stos. Zbyt szeroki, by go przeskoczyć.

Ciężki bojowy koń zarżał. Lance brutalnie zdarł wo­dze, zorientował się, że zwalisko można tylko objechać,

I to od strony koron. Zbocze, z którego zwaliły się drzewa, jaśniało piaskiem, było teraz bardziej urwiskiem niż ła­godnym wzgórkiem. Zaś łąka po drugiej stronie, po­rośnięta turzycą i sitowiem, wyglądała na podmokłą.

Claymore odetchnął głęboko. Wiedział, że złość jest złym doradcą. Trzeba załatwić sprawę spokojnie.

Zajechał z tyłu, powoli. Świecki braciszek nawet nie odwrócił głowy, spoglądał na łąkę. Pewnie zastanawia się, czy konie nie zelgną w tej młace, pomyślał Claymore. Podjechał bliżej, wyciągnął rękę, by chwycić za uzdę konia, który jeszcze niedawno należał do nieszczęsnego Godfreya. Powstrzymał go cichy głos.

Lance nawet nie odwrócił głowy. W jego słowach nie było złośliwości, tylko znużenie. I coś na kształt polito­wania.

Claymore sapnął, wciąż jeszcze nie zamierzał rezyg­nować. Ale zamarł, kiedy świecki brat uniósł wolną rękę, i pokazał szczupłą dłoń oplecioną paciorkami różańca. Wolny koniec, zakończony niewielkim krucyfiksem ko­łysał się, zataczając nieznaczne kręgi.

Może Lance tylko się modlił, być może posądzenie, iż za chwilę ołowiane koraliki spadną Ramirezowi na nad­garstek, oplotą go druzgocząc kości było niesprawiedliwe. Jednak Claymore uznał, że lepiej będzie nie zakłócać bratu medytacji.

Opuścił rękę, dla pewności odjechał nieco w bok. Jego koń chrapał ciężko, daleko było mu do wytrzymałości wielkiego bojowego bydlęcia.

Świecki brat odwrócił się wreszcie. Jego twarz była tylko plamą jaśniejącą w zapadającym wzroku. Milczał.

Podjechał do Lance'a i spojrzał mu prosto w bladoniebieskie oczy.

Lance wciąż milczał. W końcu jego wąskie wargi wy­krzywiły się w uśmiechu.

Claymore'a zatkało. Nie załapał w pierwszej chwili.

Świecki brat pokiwał z politowaniem głową.

Za późno było na przekleństwa. Zostałem wrobiony, zrozumiał Walijczyk. Wypuścił ze świstem powietrze.

W oczach mnicha błysnęło zniecierpliwienie.

Ciekawe co?, zastanowił się Ramirez niewesoło. Na pewno nie świra, obaj jesteśmy równo porąbani. A ty w dodatku jesteś wrednym, zdradliwym sukinsynem. Jestem ci potrzebny, powiadasz? Czyli tak naprawdę komu?

Claymore przytaknął skinieniem głowy. Istotnie, sam nie miał żadnych szans wyplątać się z tego bez szwanku, zdawał sobie sprawę. Ale też poprzysiągł sobie, dokładnie w tej chwili, że kiedyś przyjdzie taki czas, kiedy Lance akurat nie będzie się modlił. Kiedy będzie już po wszystkim.

Jeśli kiedykolwiek będzie po wszystkim, napłynęła niewesoła myśl. I zaraz druga. O co w tym wszystkim, kurwa, chodzi?

Kopyta bojowego konia grzęzły w miękkim błocie, kiedy Lance zjechał z traktu. Claymore chwilę stał, po czym stuknął konia piętami. Ruszył za mnichem.

Świecki brat nie odpowiedział. Nie odwrócił się nawet.

* * *

Na tle nieco jaśniejszego nieba ciemniała zrujnowana więźba dachowa chałupy. Na wpół zwęglone krokwie i łaty wyglądały niczym żebra martwego smoka. Duża wioska, pomyślał Ramirez, kiedyś była duża. I ludna. Po­zostały jeszcze rozwalające się ściany z grubych bali, gdzieniegdzie niestrawione pożarem. Ale opłotki dawno zarosły, musieli przedzierać się przez krzaki ostrożnie, by nie trafić na tkwiące jeszcze w ziemi, spróchniałe kołki. Obórki i chlewiki, postawione z cienkich desek i żerdzi rozsypały się już dawno.

Zgrzytnął zębami.

Lance przestał dmuchać. Ostrożnie podkładał cienkie strużyny na żarzącą się hubkę. Zamigotały pierwsze nie­pewne płomyczki.

Ramirez kopnął pierwszy z brzegu wapienny złom z rozsypującej się cembrowiny studni. Trafił, kamień wpadł w ciemną otchłań, ale nie usłyszeli plusku, tylko głuchy łomot. Studnia też dawno wyschła.

W dłoniach Lance'a trzasnęła sucha gałązka, potem druga. Pełgające płomyczki przeżarły wysuszone drewno, wystrzeliły wyżej. Chwiejny krąg blasku poszerzył się, wydobył z mroku twarz mnicha. Uśmiechał się złośliwie.

Świecki brat powstał. Podrzucił ostatnią gałązkę do ognia, otarł dłonie o habit.

Wskazał na coś na skraju świetlnego kręgu, co Ra­mirez w pierwszym momencie uznał za okrągły, omszały kamień. Dopiero po chwili dotarło do niego, że spogląda na ludzką czaszkę, wrośniętą do połowy w ziemię i mech.

Coś było takiego w głosie mnicha, że Walijczyka prze­szedł dreszcz, zanim sobie uświadomił, co w istocie usły­szał. W głosie Lance'a po raz pierwszy zadrgał lęk.

* * *

Świt wstawał zimny, srebrny od rosy i mgieł. Wilgoć przyciemniła rozsypane, zmurszałe belki, lśniła na końskiej sierści. Drobne paciorki kropelek, nawleczone na nitki pajęczyn połyskiwały niczym klejnoty. Gdzieś niedaleko załopotały skrzydła, zaszumiały liście i gałęzie. Ochryple wrzasnął pierwszy, poranny ptak.

Ramirez usiadł ciężko, oburącz ścisnął skronie. Głowa ciążyła jak ołów, myśli z trudem przebijały się przez spo­wijającą umysł gęstą, lepką mgłę. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest, skąd się tu wziął. Słabe światło po­ranka raziło oczy, zanim się zdążył rozejrzeć musiał za­cisnąć powieki. Świadomość wracała powoli.

Stary szlachcic. Krew na pobielanych ścianach. Eric de Lisle wyje jak pies z przetrąconym krzyżem, biała, skrwa­wiona kość sterczy z rozdartych skórzanych spodni. Jasna krew tryska łukiem, rozlewa się na bruku, drobne kropelki rozpryskują się, łączą w strumyki.

Rozszerzone rozpaczą oczy Godfreya. Źrenice ucieka­ją do góry, tańczą, kiedy z głuchym chrupnięciem pękają kręgi.

Claymore zacisnął szczęki, aż naruszony w niedawnej bójce ząb zapulsował bólem. Ten ból otrzeźwił go nieco. Wciąż nie otwierał oczu, kiedy spróbował wstać. Udało się, zachwiał się, ale nie upadł. Nogi miał miękkie w kolanach. Powoli wracała pamięć. Najświeższe wspomnienia. Wtedy Claymore znów poczuł, że koniecznie musi usiąść, i zanim skończył tę myśl, już ciężko gruchnął tyłkiem o ziemię. Tym razem nawet nie poczuł bólu.

Lance, pomyślał. Zmusił się do rozchylenia powiek, mimo iż światło wbijało się pod czaszkę niczym ostrze sztyletu.

Początkowo widział tylko rozmazane plamy. Po chwili z trudem zogniskował wzrok. Krąg wydeptanej trawy, po­piół wygasłego ogniska. Derka, ciśnięta niedbale. I obok niej brunatna plama habitu.

Claymore przyczołgał się do nieruchomej postaci. Wi­dział już lepiej, świecki brat leżał na wznak, nieruchomo. Zwykłą u niego bladość twarzy podkreślały głębokie cienie pod oczyma, które, przymknięte, jakby zapadły się w głąb czaszki. Splecione na piersi dłonie zdawały się kru­che jak u nieboszczyka w krypcie, białe i wręcz przejrzyste niczym żyłkowany sino marmur.

Pamiętaj, jeśli ockniesz się pierwszy... w skołatanym umyśle Walijczyka wróciło echem wspomnienie słów. Jeśli ockniesz się pierwszy, nic nie rób, poczekaj. Nie dotykaj mnie nawet.

Lance powtarzał to kilkakrotnie, z naciskiem, zanim... Nie chciał sobie przypominać, jeszcze nie teraz, jeszcze będzie czas. Odganiał natrętne strzępy obrazów, które układały się w to, co przeżył zaledwie wczoraj, tu, w rui­nach spustoszonej przed laty wioski. W ruinach, które tchnęły chłodem śmierci i zapomnienia. Jeszcze nie teraz. Jeszcze będzie czas. Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć splecionych dłoni mni­cha, przygotował się, że poczuje zimno, a może nawet szczupłe palce z wyraźnie widocznymi stawami rozsypią się pod dotknięciem. W ostatniej chwili się powstrzymał. Nie •dotykaj! Mnich powtarzał to po wielokroć, chciał widać, by jego słowa zapadły Claymore'owi głęboko w pa­mięć. Z początku jakby mimochodem, jakby nie było to nic specjalnie ważnego, potem coraz bardziej natarczywie, w miarę jak Ramirez, powodowany ciekawością, uśmie­chał się tylko wymijająco. Tak, uświadomił sobie teraz Clay­more, to była ciekawość, a poza tym złośliwość. Po raz pierwszy zauważył, że świeckiemu bratu na czymś zależy, że stara się skłonić do czegoś, czego nie może nakazać.

Uśmiechnął się. I zaraz uśmiech spełzł z jego twarzy. Przypomniał sobie, co w końcu powiedział doprowadzony do ostateczności Lance.

Uważaj. Bo nie wiadomo, kogo obudzisz. Albo co obudzisz.

Claymore przełknął głośno ślinę. Jego wyciągnięta wciąż dłoń drżała. A potem zamknął oczy i zacisnął palce na splecionych dłoniach mnicha.

Przez nieskończenie długą chwilę nie czuł nic. Ani spodziewanego zimna, ani trupiej kruchości.

Lance wpatrywał mu się w twarz szeroko otwartymi oczyma. Zapewne nie widział jeszcze wiele, jego wzrok wciąż był mętny i przymglony, w kącikach pod powiekami wzbierały łzy. Ale uśmiechał się, po raz pierwszy chyba szczerze, nie tylko ironicznym skrzywieniem bladych, bezkrwistych warg.

Claymore odwzajemnił uśmiech. A potem pociemniało mu w oczach i znów ciężko klapnął na tyłek.

* * *

Pod grubą warstwą popiołu tlił się jeszcze żar. Wy­starczyło odgrzebać, dorzucić garść suchej trawy, kilka cienkich gałązek, by wśród niebieskawego dymu znów zatańczyły płomyki. Było już całkiem widno, poranek wstawał pochmurny, lecz jasny.

Żaden z nich się nie odzywał. Widać obaj musieli się pozbierać, dojść do siebie po przeżyciach długiej nocy.

Przeżyciach? Claymore zacisnął zęby. Nie mógł do­świadczyć tego wszystkiego, co zobaczył, co pojął, a cze­go strzępy kołatały się pod czaszką, napierały zewsząd, układały w ciągi obrazów i zdarzeń. To niemożliwe, po­myślał. Nie można tego przeżyć i pozostać sobą.

Wyciągnął przed siebie dłoń, zacisnął ją w pięść, aż do bólu, kiedy paznokcie wpiły się w ciało. To wciąż ja, powtórzył z uporem. To były tylko majaki. Powtarzał to sobie cały czas, jak litanię, nawet wtedy, kiedy roz­prostował dłoń i w jej wnętrzu ujrzał głęboko odciśnięte ślady. Te świeże i te starsze. Wczoraj jeszcze ich nie było. Lance, zgarbiony w kucki jak chudy, nastroszony ptak, grzebał patykiem w ognisku. Jego rysy wyostrzyły się jeszcze bardziej, wyglądał na ozdrowieńca po długiej, ciężkiej chorobie. Poruszał wargami, jakby się modlił. Może istotnie się modli, pomyślał Claymore, kiedy do­strzegł, że świecki braciszek przesuwa w palcach paciorki swojego różańca. Może się modli, a może tylko zamyśla, komu tym różańcem przypieprzyć.

Roześmiał się. Pochylone plecy mnicha drgnęły, ale Lance nie odwrócił głowy.

Śmiech Claymore'a urwał się nagle. Walijczyk nie był jeszcze gotów, by wrócić do koszmarów, by przypomnieć je sobie dokładnie, zanalizować. Ale wiedział, że były ważne, i wiedział też, że przyniosły rozwiązanie. Przy­niosły pewność.

Popatrzył znów na zgarbionego, pogrążonego w roz­myślaniach mnicha. Uśmiechnął się, tym razem bezgłoś­nie. Mylisz się, Lance, myliłeś się od początku. Ale w jed­nym miałeś rację, jestem ci potrzebny. Bo tylko świr może złapać świra.

Omal nie wypowiedział tych słów na głos. I aż się zdziwił, kiedy pojął, że straciły swój szyderczy wydźwięk. Wszyscy jesteśmy porąbani, pomyślał. Ty, Lance, też, i ja. I on. Jedyna różnica między nami jest taka, że umiemy zapanować nad swymi demonami. Nie odwrotnie.

I uświadomił sobie jeszcze jedno, zerkając spod oka na zgarbioną, chudą postać, na ostry profil. Nie miał już żalu do Lance'a. Świecki brat nie był już kimś, kto wrobił na­jemnego zabójcę, wykorzystał jego naiwność i ciekawość, a może nawet chciwość dla własnych, niepojętych celów. Claymore zrozumiał, że są towarzyszami.

Lance odwrócił się. Długo spoglądał ciężkim, nieru­chomym wzrokiem. Wreszcie skinął głową.

Ramirez uśmiechnął się złośliwie. Owszem, przyjacie­lu. Ale jeśli chodzi o sedno sprawy, to się srodze mylisz.

* * *

Lance może się i mylił. Ale Claymore musiał przy­znać, że bez niego nigdy by owego sedna nawet nie ujrzał. Nie sam i nie bez pomocy.

Claymore skrzywił się. W pierwszej chwili wydawało mu się, że mnich powtarza znów to samo, co zdążył powiedzieć wczorajszej nocy. Ale nie. Lance odwrócił się, znów zgarbił nad ogniskiem, zgiął chude plecy i objął kolana rękoma. To tylko wyobraźnia płata figle, zrozumiał Walijczyk. To tylko wspomnienie, sugestywne jak rze­czywistość. Potrząsnął głową. Ciągle nie mógł się pozbyć szumu w uszach, myśli nadal płynęły ospale.

Postanowił wziąć przykład z Lance'a. Podświadomie czuł, że nie siedzą bezczynnie bez powodu, choć wczoraj zaledwie wydawało się, że nie ma ni chwili do stracenia, a przynajmniej świecki brat tak uważa. Że należy gnać przed siebie, im szybciej tym lepiej, zanim stanie się...

Właśnie, pomyślał Ramirez. Stanie się. Wciąż miał wrażenie, że czas się kurczy, że zbliża się coś złego. Ktoś umrze. Może właśnie umiera. A może już umarł.

Sam się dziwił. Widział niejedną śmierć, niejedną sam zadał. Umiał odbierać życie bez refleksji i bez złości. Taka praca, potrafił nawet powiedzieć. A teraz czuł, jak coś nadchodzi, świadomość, że jeśli niczego nie zrobi...

Claymore skinął głową, choć mnich nie odwrócił się nawet.

Roześmiał się gorzko.

Wstał. Tym razem nie poczuł już łupnięcia w skro­niach, nie pociemniało mu w oczach. Może to złość spo­wodowała, iż nie zwracał uwagi, a może mijały skutki działania podejrzanych mikstur mnicha.

Szarpnął Lance'a za ramię. Przygotował się na opór, na zaciśnięcie dłoni na nadgarstku, może na cios. Albo wręcz na uderzenie różańcem z ołowianych paciorków. Na wszyst­ko był gotów, tylko nie na uśmiech, który zobaczył, kiedy Lance spokojnie odwrócił głowę i spojrzał mu w oczy.

Claymore puścił ramię obleczone w bury, zaplamiony i wytarty, jak spostrzegł teraz, habit. Zrozumiał, że i z tym się pogodził. Przynajmniej na razie.

Usiadł obok świeckiego braciszka. Zapatrzył się w bla­de, nieśmiałe płomyczki, w smużkę sinego dymu, która wiła się wspinając w równie sine niebo.

Mnich nie odpowiadał. Jakby chcąc zyskać na czasie rzucił na żarzące się węgle cienką suchą gałązkę, spoglą­dał, jak zajmuje się ogniem, skręca i czernieje. Dopiero gdy zamieniła się w popiół, powiedział:

Popatrzył na swego młodszego towarzysza.

I zobaczyłem, przytaknął milcząco Claymore. Wiele zobaczyłem. Przyszedł czas, żeby to wszystko poukładać, choćby nie wiem jak było paskudne.

Z wysiłkiem odepchnął dręczący niepokój. Nie potrafił go zbagatelizować, tkwił wciąż gdzieś głęboko, ciężki i lodowaty, niczym bryła zmarzniętego śniegu. Ale już nie przeszkadzał jasno myśleć. Wspominać i klecić strzępy obrazów, tych, które Claymore widział wczoraj, i tych, co do których był pewien, że realnie nigdy nie ujrzał. Nie wiedział, czy zdarzyły się kiedyś, czy może dopiero na­dejdą.

Wstrząsnął się. Wolałby, żeby nie nadeszły. Kim ty naprawdę jesteś, Lance?, pomyślał po raz nie wiadomo który. Sługą Bożym? Zabójcą, takim jak ja i nie lepszym ode mnie? A może czarownikiem, druidem nie-ledwie? Cóż, to ostatnie było prawdopodobne.

Popatrzył z ukosa na mnicha. Ten zdawał się drzemać. Oczy, ukryte pod powiekami zapadły się głęboko, światło poranka, który przechodził powoli w pochmurny, ponury dzień, kładło głębokie cienie w oczodołach i pod kośćmi policzkowymi. Twarz Lance'a przywodziła na myśl czasz­kę, obciągniętą wyschłą, pergaminową skóra.

Claymore uświadomił sobie, że świecki brat zawsze tak wyglądał. Zwłaszcza kiedy się zamyślił lub po prostu odgradzał od rozmówcy barierą milczenia.

Tak też wyglądał wczorajszej nocy, kiedy ognisko roz­gorzało już blaskiem, a Ramirez ciskał się, klął i prosił na przemian. Wydawało się, że zakonnik nie słyszy. Siedział nieruchomo, z przymkniętymi oczyma, a tańczące płomie­nie wydobywały z mroku jego twarz niczym trupią maskę. Tylko nieznaczny ruch palców, które przesuwały paciorki różańca, i bezgłośne poruszenia wąskich warg świadczyły, że w ogóle żyje.

Walijczyk zachrypł w końcu. Jego przekleństwa, wy­zwiska, groźby, a w końcu i błagania odbijały się nie­szkodliwie od muru milczenia i obojętności, jakim Lance odgrodził się od doczesnego świata. Mnich poruszył się, dopiero gdy zapadła cisza. Wstał w milczeniu i ruszył do wierzchowców.

Siedziałem wtedy jak głupi, wspomniał Ramirez. Ten głuchy pień nie poświęcił mi odrobiny uwagi, zdawał się nie słyszeć, co do niego mówiłem, w końcu wykrzykiwałem. I już wtedy...

Uświadomił sobie, że już wtedy jego wściekłość po­czął przesłaniać lęk. Irracjonalny i nieokreślony, nie strach przed konsekwencjami masakry na zamkowym dziedziń­cu, nie obawa przed zemstą licznej i skoligaconej familii de Lisle. Co gorsza, zasobnej. Walijczyk podejrzewał, że bliżsi i dalsi pociotkowie Erica i Godfreya będą rozsądniejsi, a może po prostu bardziej leniwi. I niekoniecznie zginie od ciosu jaśniepańskiego miecza, prędzej ktoś, taki sam yeoman jak on, wepchnie mu sztylet między żebra, kiedy będzie się najmniej tego spodziewał.

To było realne zagrożenie, prawdziwy problem. Dał się wrobić jak dziecko, powtarzał to sobie kręcąc bez­radnie głową. Ale nie tego się bał.

Lance niedługo przebywał poza chwiejnym kręgiem światła rzucanym przez ognisko. Claymore usłyszał poparskiwanie uwiązanych koni, które głucho tłukły kopy­tami w ziemię, pomyślał wtedy, że może wielkie bojowe bydlę kopnie złośliwie nowego właściciela. Ale nic takie­go nie nastąpiło, usłyszał łagodny głos, nie rozróżniał wprawdzie słów, ale widać Lance zmienił postępowanie w stosunku do zwierzęcia, nie tłukł kułakiem, by okieł­znać i zmusić do posłuszeństwa. Wszystko ucichło, i mnich po chwili wrócił.

Bez słowa wyjaśnienia starannie rozesłał na ziemi derkę, złożył na niej podróżną, mocno podniszczoną sak­wę. Wyślizgana przez lata używania, gładka skóra lśniła w blasku płomieni. Przypomina właściciela, błysnęło Claymore'owi niespodziewane skojarzenie. Równie zuży­ta, równie twarda jak stare rzemienie. Równie mocna. Pojawiła się też ciekawość, co kryje się pod zniszczoną skórą. Tak jak i pod kapturem burego habitu.

Nic specjalnego na pierwszy rzut oka. Lance wyjmo­wał małe woreczki, starannie zasupłane rzemykami. Nie­które podnosił do ucha, naciskał, jakby słuchał dźwięku, jaki pod naciskiem wydaje zawartość. Niektóre wąchał, nawet nie rozwiązując, kiwał głową z aprobatą.

Zioła, domyślił się wtedy Claymore i jego zacieka­wienie wzrosło jeszcze bardziej. Kim ty jesteś? Przy­pomniał sobie teraz, że o mało nie powiedział tego na głos. Roześmiał się. Na głos też pytał. I też nie otrzymał odpo­wiedzi.

Zioła i małe, misterne gliniane flakoniki, zatkane rdze­niem czarnego bzu, zalepione gipsem nie pasowały do mnicha, nawet świeckiego brata. Trąciły czarami i herezją, starym kultem, który kościół pragnął wytrzebić, by ślad nawet po nim nie został. Walijczykowi kojarzyły się z ro­dzinnymi lasami, gęstymi i mrocznymi, które jak sądził, dawno już przepadły w mrokach niepamięci, tak wiele wiosen upłynęło, odkąd je opuścił.

Przestał się dziwić. Wszystko zaczynało się składać, nawet to miejsce, tchnące wonią śmierci, martwa wioska, po której zostały zręby chat, popalone, spróchniałe belki i rozsypane kamienie. I kości zabitych, których nikt nie grzebał, pozostawione tak, by rozwłóczyły je lisy, objadło ptactwo, a z resztek ciała oczyściły pracowite owady. By szkielety z tkwiącymi między żebrami ułomkami bełtów, roztrzaskane ciosami czaszki mogły wrastać w ziemię, po­krywać się zielonym liszajem mchów i zapomnienia. By półkręgi szczęk mogły szczerzyć się szyderczo spośród chwastów i burzanów.

Zaczynał rozumieć, że tylko tutaj, gdzie wciąż krążyła śmierć, której nikt z tego miejsca nie odpędził od lat, nie ułagodził pochówkiem ani ofiarą, mogą dokonać tego, co zamierzał Lance.

Na derce pojawiły się miseczki, wyrzezane z drewna, pociemniałe od mikstur i płynów, które wsiąkały w nie przez lata. Dwa kubki, też drewniane, obciągnięte skórą. Lance, skupiony i uważny przetarł je czystą, lnianą szmat­ką, która nie wiedzieć skąd pojawiła się nagle w jego dłoni.

Pierwsza garść ziół wpadła w ogień. Ognisko buchnęło płomieniem, złociste iskry, w które zamieniły się wysu­szone, drobno cięte listki, uniosły się w niebo migotliwym kłębem. Wirowały niczym robaczki świętojańskie, gasły niesione wiatrem, spadały na trawę w lekkich, nieważkich płatkach popiołu. Dym stał się słodki i gęsty. Wtedy Lance zaczął mówić.

Claymore z początku myślał, że mnich mamrocze coś do siebie. Może przepowiada sobie tajemnicze formułki, może modli się tylko. Nawet nie zastanawiał się do kogo. Kogo może wzywać na pomoc ten okrutny, beznamiętny człowiek o błyszczących fanatyzmem bladych oczach. Kogo przyzywa, błaga, a może odpędza.

Wstrząsnął się. Od słodkawego zapachu zaczynało mu się kręcić w głowie. Myśli poczynały się rwać. Zapłonęła następna garść wysuszonych listków i łodyżek, tuman unoszący się nad płonącymi żagwiami zgęstniał, jego woń stała się ostra i dusząca. Dym począł ścielić się nisko, ciężki i lepki, otulał siedzące postaci, wspinał się białymi, prawie dotykalnymi pasmami do ust i nozdrzy. Ramirez przez chwilę wstrzymywał oddech, oczy mu łzawiły, nie widział już prawie świeckiego brata, jego postać rozmy­wała się w opalizujących, prześwietlonych płomieniami kłębach, które zdawały się przybierać fantastyczne, niespotykane kształty,

Wreszcie odetchnął. Wciągnął opary głęboko do płuc. Glos Lance'a stał się wyraźniejszy, Claymore dokład­nie rozróżniał już poszczególne słowa.

Istotnie, pomyślał Walijczyk. Ale ta myśl nie niosła już ze sobą złości, zaakceptował ją jak obiektywną prawdę, z którą trudno walczyć. I trudno się na nią obrażać. Czuł... Otępienie? Nie, to złe słowo. Tylko obojętność, jakby stał się samym umysłem, oderwanym od ciała. I być może na­wet tak było, bo choć miał świadomość iż, to ciało posia­da, to utracił nad nim władzę. Czuł ostre kamyki wpijające się w tyłek. Czuł ból mięśni, nadwerężonych w krótkim starciu z braćmi de Lisle. Mrowienie w nodze, która ścierpła od niewygodnej pozycji. Ale ciało było odległe, przesyłało sygnały tylko w jedną stronę. Nie słuchało.

Czegoś ty dosypał do ognia, Lance?, błysnęła trzeźwiejsza myśl. I zaraz zgasła. Nieistotne.

Wąskie wargi mnicha lśniły czarnym, oleistym połys­kiem. Pusty flakonik upadł na derkę. Claymore patrzył zafascynowany, jak toczy się powoli, jakby czas rozciągał się do granic możliwości. Jak roni z szyjki pojedyncze, ciemne krople, które zamiast wsiąknąć w tkaninę, roz­biegają się na boki jak żywe.

My, czyli kto? Walijczyk popatrzył w oczy Lance'a, które nie były już bladoniebieskie i spłowiałe, nie było w nich chłodu jesiennego nieba ani zimnego połysku stali. Źrenice rozszerzyły się, zniknęły całkiem tęczówki. Claymore miał wrażenie, że zagląda prosto w pustkę ciemnej, bezdennej studni.

W głosie nie było szyderstwa, była pewność.

Kłąb iskier strzelił w niebo. Claymore poczuł na war­gach zimny dotyk naczynia, smak płynu, niespodziewana paląca gorycz ściągnęła mu twarz mimowolnym grymasem. Mikstura paliła w ustach, drapała w gardle, rozpły­wała się ciepłem promieniującym od trzewi. Wszystko dokoła poczęło się rozmywać, malało w oddaleniu. Pozo­stały tylko oczy Lance'a, czujne i uważne.

Jestem, pomyślał Claymore. Jestem gotów słuchać. I może uwierzyć.

Otrząsnął się na chwilę. Z szarego nieba zaczynał sią­pić deszcz. Kropelki chłodziły rozpalone czoło. Przetarł je dłonią. Przez chwilę przypatrywał się, jak drżą mu palce.

To dopiero początek, pomyślał. Później było gorzej. Znacznie gorzej. Kiedy już zaczął rozumieć, kim jest. A raczej kim może się stać.

Jestem gotów, zdecydował wtedy, choć decyzję raczej podjęła ostatnia przytomna jeszcze część jego umysłu. Bo też wiedział, że nie ma innego wyjścia.

Szczupła twarz mnicha perliła się kropelkami potu. Błyszczące strumyki spływały po czole i policzkach.

Lance wstał.

Równowaga. Claymore mozolnie obracał to słowo w umyśle. Coś mu się kołatało, coś niepochwytnego. Zło i dobro.

Nie, to nie może być takie proste.

My?, zdziwienie przebiło się przez mgłę, która tłumiła myśli. A co ja, kurwa, mam do tego? Poza tym, że jestem świrem?

Błysk i nagły ból. Czarne, zaschnięte sople spływające po bielonych ścianach. Świst powietrza w przeciętej tcha­wicy. Głęboki warkot głodnej bestii.

Czarny pies unosi ostry pysk, z pożółkłych kłów spły­wa gęsta ślina.

Czy to złudzenie, czy piekielny mnich śmieje się szy­derczo. Znów zimny dotyk na wargach, znów do gardła spływa palący płyn.

Już tylko obrazy. Strzępki wspomnień. Tych, co się wydarzyły. Tych, co dopiero nadejdą. Gorąca krew spływa na dłonie, w szczelinach kamiennego muru zielenią się i szarzeją porosty. I nie ma prostej odpowiedzi na proste pytanie mordowanego na zimno człowieka.

Dym gęstnieje, ciężki i duszący. Już nie ma nic poza nim. Poza opalizującą bielą i czarnymi, bezdennymi źre­nicami. Dalej, Raimirez. Czyżby w głosie mnicha brzmia­ło zniecierpliwienie? Claymore nie jest pewien, czy rze­czywiście coś usłyszał, czy to może echo poprzednich słów tłucze się pod czaszką.

Głęboki wykop, który bez wątpienia jest mogiłą. Ciało owinięte w całun. Miękkość i ciepło dziewczęcej dłoni. Słowa gdzieś, kiedyś zasłyszanej ballady.

...Promise me, when you see a white rose you'll think ofme...

Nie zapomnę. I nagły skurcz serca. Nie zapomnę, na­wet kiedy cię stracę. Claymore potrząsa głową, usilnie stara się zogniskować wzrok. Przecież nie straciłem. Na­wet jeszcze nie poznałem.

Wciąż nie takie. Trupią maskę mnicha ściąga gniew. Lance coś mówi, natarczywie i gniewnie, słowa rozpły­wają się, rozpadają na poszczególne dźwięki i echa.

Kosmyk jasnych włosów, czerń brwi, dotyk gładkiej skóry. Smak miodu na wargach.

...I will be your ghost of a rose...

Policzek pali ogniem. Czy to już? Nie. Świadomość wraca na chwilę. To tylko ten skurwysyn dał mi w pysk, orientuje się Claymore.

Nie ma?

Wewnętrzny chichot wstrząsa ciałem. Nie wiesz, Lance, jak wiele mogę wytrzymać. Sam się nie spodziewałem.

Głowa pod uderzeniem przetacza się z boku na bok.

Ech, poczekaj, jak tylko będę mógł wstać...

Ciało wciąż nie słucha. Nie ma go, rozpłynęło się w rozkołysanej, skłębionej przestrzeni.

Twarde palce chwytają podbródek, unieruchamiają głowę. Można już tylko patrzeć w szkliste, pozbawione tęczówek oczy.

Tak, nie jest. Claymore chce się uśmiechnąć, ale nie może, wargi ma zdrętwiałe i nieczułe. Nie on pierwszy wrócił z tej wojny, niepotrzebnej i krwawej. I nie jemu pierwszemu odbiło.

My, czyli kto? Wciąż wraca jedna, natrętna myśl. Kim ty jesteś, Lance, kim są ci, których obchodzi, co będzie za sto lat? Za kilkaset?

W oczach mnicha, czarnych punktach w bladym owalu twarzy lśni złość. Dotyk palców na policzkach przeradza się w twardy uchwyt, kiedy mnich przemocą rozwiera mu zaciśnięte zęby. Claymore krztusi się, choć lepki płyn nie pali już tak bardzo. Mgła gęstnieje.

Claymore. I niczego nie powiem, jak mi będziesz zatykał gębę. Wręcz czuje chrzęst, kiedy dłoń Lance'a przesuwa się po pokrytym krótkim zarostem policzku i brodzie. Już może zaczerpnąć powietrza.

Nic nie widzę. Tylko mgła, biały, opalizujący dym. I słońce. Skąd tu słońce? Skąd błękit nieba? Przecież jest noc. Głowa uwolniona z uchwytu przetacza się po derce. Z boku na bok.

Błysk. Bliźniacze wieże lśnią bielą na tle błękitnego, jasnego nieba. Dym nie jest już biały, wznosi się skłę­bionymi kolumnami.

Drugi błysk. I ciemność.

* * *

Suchy patyk trzasnął nagle, ostry koniec wbił się w dłoń. Claymore syknął. Zlizał krew, która spłynęła na nadgarstek.

Drzazgi weszły głęboko. Posykiwał jeszcze, kiedy klnąc pod nosem wyciągał cienkie, łamliwe drewniane włókienka. Lance, zgarbiony nad dogasającym ogniskiem, poruszył się i otrząsnął, zupełnie jak wielkie, chude pta­szysko.

Padał drobny deszcz.

Ramirez miał dość. Już wszystko zrozumiał. Nie chciał już przeżywać wszystkiego raz jeszcze. Właśnie przeżywać, bo choć zdawał sobie sprawę, iż to, co ujrzał to tylko wizje, pozostawały przeraźliwie realne, nawet jeśli pominąć ich treść. Wiedział, że nie wyzwoli się od ich już nigdy, że położą się cieniem na całe przyszłe życie. Nic już nie będzie takie jak przedtem.

Cisnął ze złością ułomki patyka. Wpadły w wygasły, okryty mazią z padających kropli popiół.

Lance drgnął.

Urwał.

Uświadomił sobie właśnie, że nie jest już pacynką na patyku, laleczką, która tańczy, jak chce ukryty za kurtyną kuglarz. Już nie Lance trzyma patyk, którego koniec jak dotąd tkwił w jego własnym tyłku.

Uśmiechnął się złośliwie, mimo bólu, który wciąż łomotał w skroniach, mimo paskudnych obrazów, które chciałby wyrzucić z pamięci, choć wiedział, że wypaliły się w jego umyśle i pozostaną tam na zawsze. Ale coś się mieniło.

Świecki brat odwrócił się powoli. Claymore widział jego twarz, wyczerpaną i postarzałą, zda się, przez tę jedną o co całe lata. Zapadnięte głęboko oczy łzawiły, źrenice wciąż były rozszerzone. Cokolwiek to było, cokolwiek zażyłeś, pomyślał Walijczyk, kosztowało cię wiele. Widocznie było warto.

Splunął. Sam mocno powątpiewał. Bo wiedział już, że Lance się myli. Że mylą się jego nieznani mocodawcy.

Pokręcił głową. Nie do końca. Bo przecież wiedział iż, że to co ujrzał, jest prawdą. Będzie prawdą. Ta świadomość spowodowała, że znów poczuł w żołądku twardy, lodowaty ciężar.

Zaklął bezradnie. Już nie czuł się oszukany i wplątany wbrew swej woli w wydarzenia, których nie rozumiał, miał przewagę nad mnichem, teraz to on sam będzie dyktował warunki.

Wstał. Zachwiał się lekko, jego twarz pobladła jeszcze bardziej. Ale zaraz wziął się w garść.

Uśmiechnął się zimno.

Pochylił się, zaczął zwijać derkę. Pod podeszwą jego ciężkiego jeździeckiego buta coś trzasnęło. To pękł pusty, niepotrzebny już, gliniany flakonik. Lance odtrącił niecierpliwie skorupy.

Podniósł głowę na chwilę, wykrzywił się szyderczo.

Jego glos stwardniał.

Świecki brat cisnął sakwę. Claymore znów wyczuwał w jego głosie emocje. A nawet coś więcej. Wyczuwał nie­nawiść.

Kościste dłonie mnicha zacisnęły się na jego ramio­nach. Spojrzenie oczu, które były znów wyblakłe i załza­wione, ale pałały fanatycznym blaskiem, wpiło się w twarz Walijczyka.

- Jest świat Dar al-Islam - Lance mówił teraz cicho, ale z pasją. Obce słowa wypluwał, jakby były przekleń­stwem. - I Dar al-Harb, świat, w którym żyją niewierni.

Zaśmiał się. Krótki śmiech zabrzmiał niczym zgrzyt.

Ramirez poczuł, jak twarde palce mnicha wbijają mu się w ramiona. Miał już dość. I tak czuł się, jakby ktoś wrzucił go do worka, a potem młócił kijem. Zresztą, pomyślał, może to i prawda. Ten szalony sukinsyn byłby do tego zdolny, żeby tylko zatrzymać dżihad.

I zaraz przyszła refleksja. Skąd ja, kurwa, znam takie słowa?

Kropelki śliny spadły na twarz Ramireza. Umiesz zachęcić, doprawdy, pomyślał Walijczyk kpiąco.

Już chciał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Lance'a, odepchnąć go, kiedy poczuł, że nacisk zelżał. Mnich sam wstał, odstąpił o krok. W jednej chwili zniknęła złość, zgasł fanatyzm w spojrzeniu.

Claymore nawet nie drgnął. Rozcierał sobie ramiona. Przysięgał w myśli, że jeśli ten szalony mnich jeszcze raz go dotknie, to dostanie w pysk aż się nogami nakryje. Bez względu na konsekwencje.

Podszedł do świeckiego brata, stanął blisko.

Musiał przyznać, że świecki brat umiał nad sobą pa­nować. Tylko oczy rozszerzyły mu się nieco, nozdrza drgnęły. Zdążył nawet powstrzymać grymas, jego twarz pozostała dalej nieodgadnioną maską.

Claymore od razu zrozumiał, że nie chodzi tu o kwes­tię, czy reguła zakonu, do którego Lance przynależał, jest wystarczająco elastyczna, by mnich mógł spełnić propo­zycję. Pokiwał głową z niechętnym uznaniem. Zakonnik umiał grać według zasad przeciwnika. Gdy tylko pojął, że układ się zmienił, potrafił natychmiast się dostosować.

Skrzywił się, choć ta myśl nie złościła go już tak jak kiedyś.

Lance skinął tylko głową.

* * *

Jechali powoli, obok siebie. Nie musieli się spieszyć, już obaj byli o tym przekonani. Dziś i tak było za późno.

Paskudna świadomość, myślał Claymore. Nic nie mogłem zrobić. Nie mogliśmy.

Konie szły wolno, stępa. Można było puścić wodze, nawet przymknąć oczy. By, mimo wszystko, przywołać wizje jeszcze raz.

Zaśmiał się, aż mnich spojrzał na niego uważnie. Pokręcił głową, machnął lekceważąco ręką.

Popatrzył na towarzysza. Widział tylko profil, kaptur znów naciągnięty na czoło, chociaż deszcz już nie padał. Wąską kreskę zaciśniętych warg.

Milczeli obaj przez chwilę. Wjeżdżali już między uprawne pola, między pastwiska poprzekreślane murkami z jasnego kamienia, popstrzone białymi plamkami pasą­cych się owiec.

Daleko za nimi została wymarła, spalona przed laty wioska, przesiąknięta aurą śmierci i zgnilizny.

Claymore wstrząsnął się w siodle, przez chwilę roz­cierał ramiona w złudnej nadziei, że to powstrzyma dresz­cze. Po chwili zaczął jeszcze raz, analizując i ważąc każde słowo.

Znów mrówki przebiegły Ramirezowi wzdłuż krzyża.

Wstrzymał konia, Lance uczynił to samo. Jechali po­woli, zakonnik słuchał uważnie, by nie uronić ani słowa. Bo też za każdym razem Claymore dodawał nowe szczegóły.

Smagnął konia między uszy. Mocno, ze złością, jaka w nim wciąż wzbierała. Zwierzak chrapnął tylko i znów ruszył stępa.

Lance szybko zrównał się z Walijczykiem.

Claymore brutalnie szarpnął wodze. Gwałtownie wstrzymany wierzchowiec wspiął się na chwilę, a gdy opadł znów na przednie kopyta, przez chwilę tańczył w miejscu na gościńcu. Walijczyk osadził go mocnym szarpnięciem.

Miał dość.

Świecki brat walczył przez chwilę z bojowym ruma­kiem Godfreya. Trwało to dłużej, zwierzę było silne i nie ufało do końca nowemu jeźdźcowi. Kiedy Lance już nad nim zapanował, podjechał bliżej, chwycił wodze wierz­chowca Walijczyka.

Omal nie wykrzyknął na głos, że gówno mnichowi do tego, co tak naprawdę zobaczył. I do tego, co dowiedział się o sobie samym.

Spojrzał braciszkowi prosto w twarz.

Głos mu zadrgał.

Lance spoglądał nieruchomym wzrokiem.

Wyrwał wodze z ręki mnicha, smagnął nimi wierz­chowca. Po chwili świecki brat ruszył za nim.

Lance zrównał się z nim, przez chwilę jechali obok siebie.

Wargi mnicha wykrzywił uśmiech.

Obaj jednocześnie puścili wierzchowce w kłus. W od­dali majaczyły już mury i wieże Nottingham.

-IV-

Ochrypły głos górował nad szemraniem tłumu. Ale same okrzyki nie wystarczały. Ludzie rozstępowali się niechętnie, zbrojni musieli rozpychać ciżbę, pomagać so­bie ciosami łokciem, a czasem i styliskiem topora.

Guy hrabia Gisbourne był zły. Co za brak szacunku, myślał ponuro, przedzierając się za rosłym żołnierzem przez podniecone, cuchnące piwskiem i przetrawioną cebulą zbiegowisko. Jakaś tłusta mieszczka boleśnie nastą­piła mu na nogę.

Jak dotąd hrabia wyszedł w miarę cało, jeśli nie liczyć szwanku poniesionego na ambicji. Musi to być nie lada widok, uświadomił sobie, skoro hałastra nie chce się roz­stąpić i udaje, że nie poznaje najznaczniejszej w hrabstwie osoby.

Wojacy zaczęli się wreszcie niecierpliwić. Z tyłu, tam gdzie za idącymi ciżba zamykała się natychmiast, dobiegł bolesny okrzyk, z przodu zgrzytnęła obnażana klinga. Ten najroślejszy, Wulf, jak przypomniał sobie Gisbourne, po­czął wreszcie płazować gawiedź, która teraz rozstępowała się szybciej.

Wreszcie posuwali się do przodu.

Tłum rzedniał, pierzchał przed ostrzem nieźle już ze­złoszczonego żołnierza. Ludzie cofali się pod ściany zauł­ka, kobiety nie podsadzały już dzieci w górę, by te miały jak najlepszy widok.

Jeszcze parę kroków. Jakiś ubogi, sądząc z odzienia, szlachciura zakwiczał cienko, kiedy klinga Wulfa z pias­kiem spotkała się z chudą, acz szlachetnie urodzoną rzy­cią. Jakaś kobiecina, pchnięta brutalnie potoczyła się po bruku.

Głos załamał się nagle. Zbrojny stanął jak wryty. Już zobaczył.

Gisbourne chciał go odsunąć. Równie dobrze mógłby próbować poruszyć skałę, Wulf był pleczysty i ciężki. Więc tylko wyjrzał ostrożnie zza jego pleców.

Przez chwilę nie mógł pojąć, co widzi. Błotnisty zau­łek, wyprzężone wozy. Stare, porozsychane beczki, które gubiły klepki i obręcze. Góra odpadków, zgniłej kapusty i czegoś jeszcze, po której harcowały tłuste szczury.

Nie tylko po niej. Belki starej, wrośniętej w ziemię karczmy plamiły ciemne smugi. Coś zwisało z pociem­niałej ściany

Gisbourne spróbował przyjrzeć się bliżej. Istotnie, zdążył pomyśleć, nie ma się co dziwić tym tłumom, jest na co popatrzeć. Odwrócił się, zasłaniając usta dłonią. Bulgotliwy odgłos spowodował, że Wulf ocknął się szybko.

* * *

Gisbourne doszedł już na tyle do siebie, że mógł trzeźwo myśleć. Wstydził się chwili słabości, pocieszała go tylko bladość na twarzy Wulfa, którego, nie bez racji, uważał za twardego człowieka. Zbrojny spluwał co chwila i mełł pod nosem przekleństwa.

Wulf wzruszył ramionami. Sam trzymał się lepiej. Ale choć był doświadczonym żołnierzem, nawykłym do okrucieństwa, nie widział jeszcze czegoś takiego. I nie chciał więcej zobaczyć.

Wciąż zbierało mu się na mdłości. Odszedł parę kro­ków, rozejrzał się.

Gawiedź nie zbliżała się już, utrzymywana z dala przez rozstawionych strażników. Hrabia zorientował się, że Wulf wezwał posiłki. Nowi strażnicy mieli już glewie, stali szeregiem, nie dopuszczając tłumu bliżej. Nie wyglą­dali na specjalnie zmartwionych faktem, że stoją odwró­ceni i nic ciekawego nie widzą.

Wulf wahał się chwilę, po czym zbliżył się do ciała, które zwisało przybite za nadgarstki do belek ściany starej, przysadzistej karczmy. Wysunął przed siebie ostrze, chciał jego sztychem unieść opuszczoną na piersi głowę. Klinga drżała, ostrze odbijało mętne światło pochmurnego dnia.

Zbrojny zdecydował się wreszcie. Zgrzytnęła stal cho­wana do pochwy, Żołnierz powoli wyciągnął dłoń, wreszcie dotknął zimnego podbródka. Uniósł opuszczoną na piersi głowę. Za sobą usłyszał sapnięcie.

Wulf nie wytrzymał napięcia. Cofnął gwałtownie rękę, głowa opadła znów na pierś, całe ciało szarpnęło się, omal nie wyrywając wbitych w nadgarstki noży. Zbrojny dusił się ze śmiechu widząc, jak bladość na twarzy Gisbourne'a przechodzi gwałtownie w purpurę.

Gisbourne był zupełnie wytrącony z równowagi. Prze­żegnał się nerwowym gestem.

Zbrojny skinął poważnie głową. Gisbourne, mimo iż zarozumiały chłystek, mówił nad podziw rozsądnie. I tym razem Wulf wyjątkowo się z nim zgadzał, choć ta świadomość powodowała, że ciarki przebiegały mu wzdłuż krzyża. Tego nie mógł uczynić człowiek.

Gdzieś za miejskim murem zawył pies. I wył długo i przeciągle.

* * *

W pierwszej chwili hrabia pomyślał, że jego życzenia spełniają się w lot, kiedy tylko zostaną wypowiedziane. Ale coś się nie zgadzało. Człowiek, który przepchnął się przez ciżbę i odsunął niedbale skrzyżowane glewie zagra­dzające przejście, miał na sobie brudny, bury, połatany ha­bit. Był szczupły i niepozorny, w niczym nie przypominał kleryków z opactwa St. Mary's, choć jak i oni miał na biodrach pas obciążony kordem.

Szedł śmiało, nie obejrzał się nawet na skonsternowa­nych zbrojnych. Jego twarz, zastygła w maskę, nie zmie­niła się, gdy stanął przed hrabią i popatrzył na ścianę karczmy, na ciało do niej przybite. Może tylko lekko zwęziły się oczy.

Jak zauważył Gisbourne, blade i zimne.

Głos przybysza był cichy, lecz stanowczy. Oczy hra­biego o mało nie wyszły z orbit, znów poczerwieniał.

Ktoś jeszcze stanął przed hrabią. Trzymał się nieco z tyłu. Ramirez, poznał Gisbourne, zanim wściekłość cał­kiem zaćmiła mu wzrok. Też z kordem u boku.

Hrabia odetchnął głęboko.

Mnich uśmiechnął się samym skrzywieniem wąskich warg.

Claymore zbliżył się, szarpnął zakonnika za rękaw ha­bitu. Nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Ten skinął głową.

Tego już było dla Gisbourne'a za wiele. Zniósł wiele, ale tak jawne lekceważenie jego osoby dopełniło miary. Za kogo, u diabła, uważa się tych dwóch, żeby wydawać rozkazy? Żeby się jeszcze przedtem naradzać? Znał Ramireza, korzystał nawet z jego usług. Mgliście przypominał sobie, ze nawet komuś ostatnio polecał, Walijczyk zna0x08 graphic
komicie wywiązywał się z ryzykownych zleceń. Ale tym razem przebrał miarę.

Zbrojny niespiesznie popatrzył na Gisbourne'a, który wyglądał jakby za chwilę miała zalać go krew. Potem prosto w blade oczy mnicha. I bardzo nie spodobało mu się to, co tam zobaczył.

Gisbourne przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa, porażony taką bezczelnością. Kiedy wreszcie wydobył głos, nie był już nawet w stanie krzyczeć.

Dowódca straży znów skrzyżował spojrzenie z mni­chem. Potem popatrzył na Claymore'a, który uśmiechał się szeroko i bezczelnie. Wiedział doskonale, że zbrojni mają przewagę, nawet taka zbieranina, uzbrojona w glewie i topory da sobie radę z dwoma mężczyznami. Ale miał paskudne przekonanie, że będzie to trochę kosztowało.

Przeniósł wzrok na hrabiego, który zaciskał pięści i mamrotał pod nosem plugawe wyzwiska.

Istotnie, wyjaśniło się rychło.

Robert de Reno, szeryf Nottingham przepchnął się przez szemrzącą wciąż gawiedź. Podszedł bliżej, minął mnicha i Claymore'a, nie zaszczycił hrabiego nawet jed­nym spojrzeniem. Stanął pod ścianą z grubych belek, przyglądał się przez chwilę. Po czym skinął na Wulfa.

Ten znów uniósł głowę martwej, przybitej do ściany, zamęczonej kobiety. Szeryf wpatrywał się chwilę w szkliste, otwarte oczy, które powlekła już mgiełka śmierci, spoglądał na blade, bezkrwiste rysy. Po jego twarzy przebiegł ledwie widoczny skurcz.

Hrabia chciał coś powiedzieć, ale widząc ściągnięte rysy szeryfa rozsądnie zrezygnował. Wulf sięgnął do ręko­jeści wbitego w nadgarstek noża.

Lance miał głos nawykły do komendy. Zbrojny znie­ruchomiał w jednej chwili. Mnich postąpił krok, skłonił głowę.

Szeryf milczał. Ale też skinął głową. Nie był zasko­czony.

De Reno zwlekał z odpowiedzią. Przymknął na mo­ment powieki, a pod nimi miał wciąż obraz twarzy, pięknej i pociągającej, pełnej życia. Nie takiej, jaką ujrzał przed chwilą.

Kiedy spojrzał na mnicha, ten wyczytał w jego wzroku decyzję.

* * *

Karczmarz miał pecha. Nie dość, że spełniło się jedno z ostatnich życzeń nieszczęsnej Elsie, to jeszcze długo nikt nie zwracał na niego uwagi. Co prawda i tak było mu już wszystko jedno.

Leżał na wznak tuż obok sterty cuchnących odpadków. Szczury zdążyły mu ogryźć palce, białe kości sterczały wśród różowych i woskowożółtych strzępów ciała. Dobrały się też do twarzy, mógł już tylko spoglądać w chmurne niebo czarnymi jamami oczodołów.

Szczury niechętnie pierzchały z piskiem, kiedy pod­chodzili bliżej. Jeden, bardziej bezczelny, a może zbyt obżarty nie zdążył, celny kopniak Ramireza posłał go prosto na ścianę. Gryzoń uderzył w nią głucho i legł nieruchomo u podnóża budynku. Nie zdążył się ocknąć, kiedy but szeryfa z cichym chrupnięciem zmiażdżył mu czaszkę.

Lance zachichotał z aprobatą. Claymore aż drgnął, tak zaskoczył go ten dźwięk.

Ramirez zrozumiał, że i Lance jest na granicy wyczer­pania nerwowego. Stąd ten chichot, to gadanie błahostek. Odsunął stanowczo świeckiego brata, sam przyklęknął nad zwłokami.

Wpatrywał się chwilę w zalane krwią krocze. Wreszcie wstał.

Lance już się uspokoił. Uśmiechał się krzywo.

Elsie wciąż wisiała przybita do ściany. Krew na udach zakrzepła w czarnych soplach, stężała kałuża pod stopami, bosymi i poobijanymi. Claymore poczuł, jak dłoń szeryfa zaciska mu się na ramieniu.

De Reno odtrącił jego rękę. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie. Ale tylko pokręcił głową.

Świecki brat skłonił się lekko.

Wskazał ruchem głowy na Claymore'a.

De Reno chwilę spoglądał na Walijczyka.

Ramirez przez chwilę nie wiedział, o kogo chodzi sze­ryfowi. W końcu zorientował się, że o niego.

Lance nie odpowiadał.

* * *

Claymore potrząsnął głową z irytacją. Wiedział już wszystko, był pewien. Ale potrzebował dowodów, by przekonać samego siebie.

Tam ofiara, sam ostateczny akt odbijał się tylko w martwych oczach. Teraz Hawes chciał mieć pewność. Dlatego nie zabił Elsie od razu. Przybił do ściany, by wciąż przytomna była świadkiem, jak bestia się pożywia.

Bo bestia nie pragnie tylko krwi. Pragnie przerażenia. Tylko to może ją nasycić.

Ramirez spojrzał. Kiedy już wiedział, gdzie patrzeć, wreszcie zobaczył. Miał ostateczne potwierdzenie.

W ciemnej belce jaśniały drzazgi. Ktoś wbił ostrze tuż nad głową Elsie.

Odwrócił się od ściany, odszedł parę kroków. Lance i szeryf podążyli za nim.

Spojrzał na pobladłą twarz szeryfa.

Odszedł na bok. Przykucnął na bruku, kiedy poczuł nagłą miękkość kolan.

W śmiechu Ramireza zabrzmiała gorycz.

* * *

Wulf chciał wydać rozkazy. Skinął już ręką na zbroj­nych. Ale de Reno powstrzymał nadbiegających nie­cierpliwym gestem.

De Reno złożył je ostrożnie na bruku.

Nie wiadomo skąd pojawił się nagle Gisbourne. Chyba znów rzygał, bo jego zwykła bladość miała osobliwie zie­lonkawy odcień.

Szeryf spojrzał na niego, jakby ujrzał pierwszy raz w życiu. Wstał niespiesznie. Hrabia chciał coś jeszcze po­wiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Za chwilę zatoczył się, pchnięty otwartą dłonią w pierś.

Jego twarz ściągnęła się nagle i opuścił wzniesioną do ciosu rękę.

Znów przyklęknął przy zwłokach. Patrzył chwilę w zamglone oczy, w których zastygły przerażenie i ból. Nie mógł się zdobyć, by zamknąć martwe powieki.

Hrabia stał nad nim. Z jego twarzy zniknęły złość i obrzydzenie. Rozejrzał się szybko, jakby ze wstydem, i też przyklęknął.

Szeryf wreszcie wyciągnął rękę. Nie zdążył, ubiegł go Gisbourne. Kiedy już zamknął powieki, pogładził zimny, umazany krwią i barwiczką policzek.

Chwilę trwali nieruchomo, wstydząc się spojrzeć w twarz jeden drugiemu. Wreszcie ich spojrzenia się spotkały.

* * *

Gapie nie rozchodzili się wciąż, choć już w zasadzie nie było na co patrzeć. Ale nie codziennie trafiają się takie jasełka. Pochlastana dziewka i oberżysta bez jajek.

Claymore wpatrywał się w gawiedź. Był dość daleko, zbrojni sprawiali się nieźle, trzymali pospólstwo z dala. Wi­dział tylko sylwetki, bezimienny, pozbawiony twarzy tłum podnieconych sensacją, dyszących piwskiem i cebulą ludzi.

Jesteś tam, Hawes?, zastanawiał się. Pewnie jesteś. Patrzysz na swoje dzieło. Sycisz głód bestii.

Zapamiętaj mnie. Zapamiętaj dobrze.

Ramirez podjął już decyzję. Była ryzykowna, ale nie chciał przeżywać wszystkiego kolejny raz. Spoglądać w następne martwe oczy.

Lance i szeryf stali na uboczu. Rozmawiali cicho. Pod­szedł do nich hrabia. Wciąż był blady, ale stracił już interesujący, zielony odcień.

Elsie leżała spokojna. Spod opończy, która ją przykry­wała wystawały bose, poranione i poobijane stopy. Clay­more poczuł, jak zimny, lodowaty ciężar w żołądku za­mienia się w równie zimną, spokojną wściekłość.

Przed oczyma stanęła mu ziemia pomiędzy brukowca­mi, splamiona zakrzepłą krwią, zryta i skopana. Elsie umierała długo. Nie mogła się szarpać, zaciskać dłoni, ostrza przecięły ścięgna. Nie mogła nawet tłuc głową o belki, w nadziei, że straci przytomność.

Mogła tylko patrzeć i kopać twarde kamienie, śliskie od spływającej po udach krwi.

Tłum zaszemrał. Wreszcie coś się działo.

Twarz Lance'a ściągnęła się gniewem. Co ty wypra­wiasz, durniu?, chciał krzyknąć mnich. Szarpnął się, chciał ruszyć do Claymore'a, ale powstrzymał go twardy uchwyt szeryfa. De Reno spoglądał Claymore'owi prosto w oczy.

Walijczyk uśmiechnął się nieznacznie.

Wskazał na zwłoki oberżysty, których nikt nie pokwapił się nawet okryć. Zbrojni przewrócili go tylko na brzuch. Blade, tłuste pośladki sterczały w górę, budząc jednoznaczne skojarzenia.

Lance już zrozumiał. Pokręcił głową z podziwem zmieszanym z dezaprobatą.

Właśnie mnie wystawił, zorientował się Claymore. I o to przecież chodziło. Puścił nieznacznie oko do sze­ryfa.

Tłum zaszemrał z aprobatą, dały się słyszeć urągliwe okrzyki. Claymore spod oka powiódł wzrokiem po tłusz­czy. Był pewien, że wśród tłumu stoi ktoś, komu nie jest do śmiechu. Przepełnia go wściekłość, że jego czyn i jego ofiara zostały zbrukane. Wyśmiane i upodlone.

A czarna bestia wyje mu nad uchem, żądna następnej śmierci.

Czas kończyć, zdecydował Ramirez. Nie zawiedź mnie, Williamie Hawes. Czekam na ciebie, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Obiecuję, że uwolnię cię od demona.

Albo stanę się jego strawą. Odegnał tę myśl.

Gawiedź rozchodziła się z wolna. Tłum nie był już stłoczoną ciżbą, rozpadał się na grupki, na pojedynczych ludzi, którzy cichli, w miarę jak opadało podniecenie. Wymykali się z zaułka, wsiąkali w wąskie uliczki.

Szeryf podszedł do Claymore'a.

De Reno pokiwał głową.

Claymore miał nadzieję, że źle nie pójdzie. Do włas­nych jaj był osobliwie przywiązany.

* * *

Od ziemi ciągnęło chłodem. Nie pomogła derka, choć gruba i złożona wpół. Tyłek po prostu marzł, a Claymore nie zamierzał nic z tym zrobić. Absurdalnie pasowało mu to do nastroju.

Spoglądał na polanę, tę samą, co przed kilkoma mie­siącami. Trawy i sitowie poczynały już schnąć, szarzały i złociły się w promieniach nisko stojącego słońca. Wkrótce posrebrzy je szron, a potem ugną się pod śnie­giem, który skryje je aż do wiosny.

Długo to trwało, pomyślał, za długo. Jednak dziś się skończy definitywnie, co do tego miał pewność. Prze­ciągnął palcami po rękojeści miecza, który spoczywał w poprzek jego kolan. Poczuł szorstki dotyk jaszczura, chłód ciężkiej głowicy. Żelazo, ozdobione runicznym wzorem było zimne. Zimniejsze nawet, niż prześwietlony bladym słońcem jesienny dzień.

Dziś się skończy. Wciąż jednak zadawał sobie pytanie, czy na pewno wszystko. Czy bestia, którą ścigał, umilknie na pewno, kiedy już ten, kto przywołał ją z niebytu zamknie na zawsze oczy. Czy może zamiast umilknąć pogna dalej w świat, wyjąc z bólu i głodu, dopóki nie znajdzie następnej ofiary.

Claymore westchnął. Uświadomił sobie, że równie dobrze on sam może zostać na polanie, już na zawsze. Było to wielce prawdopodobne.

Szorstki dotyk rękojeści uspokajał. Ramirez zacisnął palce, pociągnął. Nad pochwą zalśnił może cal jasnej stali. To był dobry miecz. Podarunek od przyjaciela. Wargi Walijczyka wykrzywiły się w uśmiechu. Jeszcze niedawno nie potrafiłby sobie wyobrazić, że nazwie Lan­cet, bezwzględnego i wyrachowanego świeckiego braciszka, swym przyjacielem. Nawet w myśli.

Cóż, pomyślał, równie dobrze może to być prezent na ostatnią drogę. Żebym nie odszedł do Walhalli z pustymi rękoma. Do Walhalli czy gdzie tam się idzie po śmierci. Tak naprawdę było mu wszystko jedno.

Odpędził te myśli. Nie były zbyt bezpieczne, nie warto przed walką zbyt wiele się zastanawiać. I tak będzie trudna.

Odruchowo poruszył ręką. Zabolało. Już nie tak, jak przed kilkoma dniami, mógł teraz unieść lewe ramię wy­żej, panował nad mięśniami i ścięgnami. Ale wiedział, że w walce będzie zdany tylko na jedną rękę. Żadnych sztu­czek z płaszczem, żadnego przerzucania do lewicy. Nie wróżyło to najlepiej, zważywszy na to, z kim miał się spotkać.

Po raz pierwszy od lat myślał z wdzięcznością o sta­rym draniu, panu de Folville. Ciekawe, przemknęła myśl, co powiedziałby rycerz, gdyby się dowiedział. Gdyby domyślał się, że wszystko, czego kiedyś nauczył Claymore'a tym razem posłuży w dobrej sprawie.

Walijczyk roześmiał się na głos. Folville pewnie tylko splunąłby i życzył wszystkiego najgorszego. Długiej i bo­lesnej śmierci, stary drań miał zasady. I nigdy nie wy­baczał.

Śmiech umilkł szybko. Bo też i specjalnie nie było się z czego śmiać. A i co do tego, czy sprawa jest dobra, można było mieć wątpliwości.

Za późno na sprawiedliwość. Można ją wymierzyć, ale i tak jest za późno. Dla wszystkich, którzy zginęli. Dla wszystkich, których zostali wykorzystani i oszukani. I tyl­ko bestia winna wrócić tam, skąd przyszła, do mrocznych czeluści, które ją wypluły. Pytanie, czy zechce, wciąż nienasycona.

Claymore mocniej zacisnął palce na rękojeści. Za­uważył z niezadowoleniem i odrobiną lęku, że dłoń spotniała, a wilgoć wsiąka w przemyślnie wyprawioną skórę morskiego potwora. Nieważne, pomyślał, i tak się nie będzie ślizgać, to dobry, drogi miecz. Postarałeś się, Lance...

Nie chciało mu się rozpalać ognia, choć chłód był co­raz dotkliwszy. Nie chciało mu się nawet wstać, mimo iż wiedział, że" to niezbyt rozsądne. Powinien rozruszać mięśnie. Nie miał złudzeń, wiedział, że choć na tej polanie spotka się dwóch ludzi, to odjedzie w najlepszym wy­padku tylko jeden.

Zacisnął zęby. Dwóch ludzi i bestia, skorygował w myśli.

Czekał już długo. Dziś, na polanie, i w ogóle. Kiedy rzucał wyzwanie, kiedy drwił, by sprowokować bestię do ataku, by skierować jej nienawiść przeciwko sobie nie przypuszczał, że potrwa to tyle czasu. Nie spodziewał się, że demon będzie tak sprytny.

Już dawno przestał myśleć o przeciwniku jako o czło­wieku. William Hawes był nieważny. Był tylko narzę­dziem, bezwolnym, choć sprawnym.

Claymore znów roztarł lewe ramię. Zbyt sprawnym, pomyślał. Oby dziś było inaczej.

Słońce, czerwone i chłodne znikało już za drzewami. Prześwietlone jego promieniami jesienne, złote i czerwo­ne liście wydawały się prawie czarne. Długie cienie kładły się na polanie, kreśliły smugi na szarzejących sitowiu i trawach.

Gdzieś w lesie wrzasnęła sójka. Raz i drugi. Ktoś wreszcie nadjeżdżał.

Claymore dźwignął się ciężko ze złożonej derki. Sta­nął w rozkroku, z mieczem zarzuconym na ramię. Oddech skraplał się w zimnym, przejrzystym powietrzu.

Leśny ptak rozdarł się jeszcze raz, tym razem bliżej. Dukt był ciemny, nie sposób było jeszcze czegokolwiek zobaczyć, ale tętent był coraz głośniejszy. Ten, kto przybywał na spotkanie, spieszył się, jakby gnały go demony. Albo co najmniej jeden.

Claymore mocniej ujął rękojeść. Był gotów.

* * *

We wzroku przybyłego widniała tylko pogarda.

Sir Hawes stękając zeskoczył ze swego wielkiego, bo­jowego konia. Poklepał zwierzę po zadzie, nie zaszczy­ciwszy Claymore'a jak na razie następnym spojrzeniem. Grzebał w jukach, klnąc pod nosem i sapiąc, jak zwykle.

Nie, nie jak zwykle, pomyślał Ramirez. Coraz bar­dziej. Niewiele ci życia zostało, Hawes. A i tak żyłeś za długo.

Stary szlachcic wreszcie klepnął wierzchowca jeszcze raz i odwrócił się do Claymore'a. Zmierzył spojrzeniem owych załzawionych, starczych oczu. Jego wzrok zdawał się prześlizgiwać po postaci Walijczyka, przenikać na wskroś. Jakby stary spoglądał na przedmiot, niewart jego wagi. Albo wręcz na psie gówno, pomyślał Claymore, które paskudzi zamkowe posadzki.

Sir Hawes sapnął głośniej. Po czym cisnął coś pod nogi Walijczyka.

Ramirez nie przestawał się uśmiechać, spoglądając prosto w oczy starego. Są martwe, zrozumiał nagle, mętne jak ślepia wyrzuconej na brzeg śniętej ryby. Nie ma w nich już nic. On cały jest martwy, już dawno powinien nie żyć, stoczony od wewnątrz przez starość i chorobę.

Wciąż z zastygłym uśmiechem, nie zdejmując miecza z ramienia, Claymore przytrzymał drugą dłonią pochwę. Odezwał się znajomy ból, ale nie zwrócił nań uwagi, pociągnął rękojeść. Stary drgnął, wciągnął ze świstem powietrze. Był zbyt pewny siebie, jego wysłużony półtorak v wytartej pochwie pozostał przytroczony pod siodłem.

Klinga błysnęła w ostatnich promieniach słońca, wyostrzony sztych przeciął bez trudu skórę pękatej sakiewki. Po zdeptanych turzycach i sitowiu potoczyły się srebrne krążki.

Claymore gwizdnął tylko. Dużo tego, pomyślał. Mała fortuna, zważywszy nawet, że to zapłata za syna. Za jego życie.

Nie miał broni, jego pasa nie obciążał nawet sztylet. Ale przez chwilę Claymore miał wrażenie, że rycerz rzuci się na niego, nie bacząc na nagie ostrze. Że zaciśnie kościste, poznaczone starczymi, wątrobianymi plamami dłonie na jego gardle, będzie smakował, jak pod palcami uchodzi życie.

Poczuł dreszcz. To chodzący trup, zrozumiał. I wal­czyć przyjdzie nie z nim, a z bestią, która nim kieruje, która wlewa w stygnące już członki życie i wściekłość.

Pora kończyć. Jeśli tylko dam radę, pomyślał. Odetchnął głęboko i opuścił wzniesione ostrze.

Wskazał rozsypane srebro.

Istotnie, zarobiłem co do pensa, pomyślał Ramirez. Miał już wszystkiego dość.

Rycerz charknął tylko, jakby się zachłysnął. I drgnął, chcąc rzucić się na Ramireza z gołymi rękoma. Powstrzy­mał go uniesiony sztych.

Wyblakłe, załzawione oczy zezowały na ostrze, wiel­kie, kościste pięści zaciskały się, aż bielały kostki pod wątrobianymi plamami. Ale klinga nie drżała, a na war­gach Ramireza, pod czujnie błyszczącym spojrzeniem, błąkał się drwiący uśmiech.

Chuda postać zamarła nagle. Rycerz opamiętał się w ostatniej chwili. I nieoczekiwanie poznaczona bruzdami twarz odprężyła się, już nie była ściągnięta złym gryma­sem. Tylko wzrok pozostał czujny i zły.

Claymore kiwnął głową. Mimo to wciąż nie opuścił wzniesionego ostrza. Stary żachnął się ledwie dostrzegal­nie. Sapał ciszej, już nie tak świszczące

Uwierzyłem w mętne, starcze łzy, pomyślał. Ale nie wiedziałem, nad czym je uroniłeś. Teraz już wiem.

Tylko nad sobą. Nad niespełnionymi pragnieniami. Nad rozczarowaniem.

Claymore wiedział, jak może zranić nieczułego starca, boleśnie i do głębi. Jak wytrącić go z wyniosłej obojętnoś­ci. I jak zranić bestię, która zrodziła się w jego umyśle, powstała z chorobliwych ambicji. I zamiast owładnąć nimi, ruszyła w świat, głodna krwi i cierpienia.

Wystarczy powiedzieć prawdę. Tę, którą stojący już nad grobem szlachcic zna bardzo dobrze. Ale której nie chce usłyszeć, choć za to zapłacił.

* * *

Człowiek o długich czarnych włosach i bladej twarzy, w której gorączkowym blaskiem pałały oczy, roześmiał się drwiąco.

Claymore nawet się nie skrzywił. Hawes miał rację.

To też była prawda. Wciąż szedł śladem, które znaczy­ły trupy. I wciąż przybywał za późno.

Śmiech zabrzmiał gorzko,

W ciemnych oczach, nieobecnych i rozgorączkowanych, teraz błysnął gniew.

Dłoń Williama drgnęła, jakby chciał już chwycić rę­kojeść sejmitara sterczącą nad barkiem. Ale tylko drgnęła.

Claymore widział, jak po twarzy Williama przebiega skurcz, jak wargi drżą, próbują się układać do wypowia­dania zupełnie innych słów niż te, które słyszał. On nie jest sobą, zrozumiał. Zaczyna przez niego przemawiać bestia.

Był gotów dobyć broni na pierwszy gwałtowniejszy ruch Williama. Byli sami, to się miało rozstrzygnąć między nimi dwoma. Ramirez już dawno przekonał się, że William nie da się wciągnąć w zasadzkę. Choć szalony i opętany, był sprytny. I w końcu Walijczyk musiał się pogodzić, że walka będzie uczciwa. On sam przeciwko Williamowi.

I bestii, która nim zawładnęła.

Twarz Williama wygładziła się nagle, mięśnie nie drgały już w nienaturalny, niekontrolowany sposób. Palce dłoni, gotowej chwycić rękojeść, wyprostowały się. Hawes popatrzył na własną dłoń jak na coś obcego, jak na żywe, nie dające się kontrolować stworzenie.

Claymore zrozumiał i nagle poczuł współczucie. Pozo­stało jeszcze tylko jedno pytanie, które trzeba było zadać.

Odpowiedź nie zdążyła paść. Dłoń młodego Hawesa skoczyła do rękojeści, syknęła dobywana klinga. Choć Claymore był gotów, to ledwie odbił cięcie zadane od ra­zu, bez przygotowań i ostrzeżenia. Było silne, aż rękojeść zadrgała w dłoni, i poczuł, jak drętwieje mu ramię.

Całym wysiłkiem odepchnął Hawesa, który wywrzaskiwał mu prosto w twarz jakieś straszliwe klątwy, pryskał śliną, a jego głos załamywał się w skowyt. Nie mógł szybko unieść broni, przed następnym cięciem spróbował się tylko uchylić, i wtedy poczuł piekący ból w ramieniu. Klinga sejmitara cofnęła się, ciągnąc za sobą warkocz lep­kich, karminowych kropelek. Claymore mimo oszołomie­nia zyskał moment, żeby odskoczyć.

Przez chwilę stali nieruchomo, wodząc przed sobą żądłami sztychów. Hawes wyglądał znów normalnie, bla­dy, dyszący ciężko młodzieniec, któremu pasmo długich czarnych włosów przylepiło się do spotniałego policzka.

W jego oczach Claymore dostrzegł odpowiedź na swoje pytanie. I przez moment jeszcze coś innego. Prośbę.

* * *

W oczach starego Hawesa nie było prośby. Tylko złość.

Odwrócił się, nie bacząc, iż Claymore znów uniósł miecz, mierząc sztychem tym razem prosto w gardło. Był pewien, że nie pchnie z tyłu. To nie byłoby przecież rozwiązanie.

Kościstymi paluchami o zgrubiałych stawach rozsupływał spokojnie rzemienie przy siodle. Gdy skończył, równie spokojnym, wyćwiczonym ruchem obnażył klingę. Niedbale odrzucona pochwa spadła na schnącą już je­sienną trawę.

Oddech starego już nie był starczy i świszczący.

Mimo napięcia Claymore parsknął śmiechem.

Claymore nieznacznie opuścił ostrze. Odstąpił o krok. Rycerz zamarł, zdezorientowany. Spodziewał się czegoś innego. Może rozpaczliwego ataku, może wykrętów, a nawet błagania o litość. Był pewien swej przewagi.

Pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z przeciwnika.

W oczach starego zapalił się zły błysk, który zgasł jed­nak równie szybko, jak się pojawił.

Roześmiał się.

Ku jego zdziwieniu szlachcic tylko kiwnął głową. A potem ciął, wrednym cięciem, wyprowadzonym bez żadnego ostrzeżenia.

Zadźwięczała stal. Ale klinga długiego, półtoraręcznego miecza ześlizgnęła się nieszkodliwie po ostrzu Clay­more'a, zatrzymała na jelcu, aż rękojeść zadrżała Walijczykowi w dłoni. Chwilę stali, spoglądając na siebie znad skrzyżowanych kling, ziejąc w twarze oddechem. Potem obaj, jak na komendę odepchnęli się nawzajem.

Chwilę krążyli wokół siebie. Hawes poruszał się jak wielki kocur, nie pozostało nic ze starczego, podrygujące­go kroku, kanciastych ruchów. Wciąż badali się nawzajem.

Krótkie ścięcie. Odskok. Wargi starego wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.

Cios padł w połowie zdania, szybki jak uderzenie żmii. Claymore ledwie zdążył go odbić.

Zamarkował wypad. Ramirez dał się nabrać, spróbo­wał zastawy. Wtedy świat rozbłysnął nagle i zapadł się w ciemność.

Zbierał się z trawy, potrząsał głową. Kiedy już zniknęły czerwone tańczące plamy, zobaczył starego, który opierał się na swoim długim mieczu. Dmuchał na kostki zaciśniętej pieści.

Zdzielił mnie piąchą, zrozumiał Claymore w przy­pływie rozpaczy i rezygnacji. Obawy przerodziły się w pewność, nie strzyma temu niesamowitemu staruchowi.

Ramirez poczuł w dłoni rękojeść miecza. Poczuł, jak spływa na niego lodowata wściekłość. I spokój.

Hawes już się nie uśmiechał. Też zauważył zmianę.

Nie dokończył. Stary rycerz skoczył do przodu. Już się nie bawił, jego ciosy padały szybko, silne, trudne do za­trzymania. Claymore pojął, że już nie będzie kpin, nie będzie rozmów. Tylko walka, aż do końca.

Przez chwilę było nawet łatwiej, bo stary nie chciał już go upokorzyć, tylko zabić jak najszybciej. Nie próbował sztuczek. Ale i nie musiał. Jego ciosy były trudne do powstrzymania. W końcu któryś będzie skuteczny, przed którymś Claymore nie zdąży się osłonić drętwiejącą coraz bardziej ręką.

Hawes był nadspodziewanie silny i sprawny. A przy tym nieskończenie bardziej doświadczony.

Ostrza powtórnie zderzyły się z całą siłą, klingi zawib­rowały od uderzenia. Lodowaty spokój Claymore'a po­czynał się wyczerpywać.

Znów zwarli się na chwilę, znów dyszeli sobie prosto w twarze. Załzawione oczy Hawesa nie były już puste i bez wyrazu, pobłyskiwał w nich triumf.

Odepchnął Ramireza pozornie bez wysiłku. Wzniósł miecz do szerokiego, sygnalizowanego cięcia, jakby spo­dziewał się, że i tak Claymore nie zdoła się już zasłonić. Klinga błysnęła, chwytając ostatnie promienie słońca.

Spadała już, kiedy nagle zmieniła kierunek.

W nagłym przebłysku intuicji Ramirez skulił się, przetoczył po ziemi. Krwawa od słońca błyskawica ostrza minęła go ze świstem, wcięła się w ziemię. Claymore wyrzucił z wysiłkiem rękę do przodu. Pchnął mając nadzieję, że trafi górujący nad nim chudy, czarny kształt.

Trafił. Poczuł, jak sztych zgrzyta o żebra.

Hawes stał jeszcze przez chwilę, nawet po tym, jak Walijczyk wyszarpnął ostrze, czerwone do połowy, dymiące w rześkim, jesiennym powietrzu. Wreszcie ugięły się pod nim kolana, upadł ciężko na twarz.

Claymore wciąż na klęczkach przysunął się do starca. Nie wypuszczając miecza z dłoni przewrócił go na plecy. Aż stęknął przy tym, stary był ciężki.

Na ustach Hawesa pękały krwawe bąble. Spoglądał w niebo załzawionymi, nieruchomymi oczyma.

Wargi szlachcica drgnęły. Walijczyk z satysfakcją spostrzegł, że rycerz wciąż go słyszy.

Większy, krwawy bąbel pękł na wargach. Hawes nie patrzył już w niebo, wpatrywał się natarczywie w twarz Claymore'a.

Kiedy się wyprostował i wstał, był bardzo blady. Od­szedł parę kroków. Za sobą słyszał bulgotliwy poświst. To już nie był starczy oddech, sir Hawes topił się powoli we własnej krwi.

Odgłosy były coraz cichsze. Wreszcie umilkły. .

Odszedł chwiejnym krokiem. Pod nogami, w zdepta­nej trawie coś zalśniło. Srebrna moneta.

Ramirez opadł na kolana. Może i nie zarobił, nie zabił przecież Williama, nie wykonał zlecenia. Ale srebro nie powinno się zmarnować.

W zapadających już ciemnościach przeczesywał suchą trawę palcami, wyławiał z niej zimne krążki monet. Starał się nie myśleć o niczym, a już najmniej o tym, co zrozumiał z rwącego się, świszczącego szeptu.

Jesteś taki sam jak on, Ramirez. Nic z ciebie nie będzie. Ciekawe, kiedy zawyje twój pies.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tomasz Pacyński Komu Wyje Pies
Pacyński Tomasz komu wyje pies
Pacyński Tomasz Cykl Sherwood 05 Komu wyje pies
Tomasz Pacyński No Pasaran
Tomasz Pacynski Nic osobistego
Tomasz Pacyński Opowiadania
Tomasz Pacyński Nagroda
Tomasz Pacynski Dziedzictwo
Tomasz Pacynski Nagroda
Tomasz Pacynski Diabelska alternatywa
Tomasz Pacynski Noc i mgla
Tomasz Pacynski Opowiesc wigilijna
Tomasz Pacyński Szatański interes
Tomasz Pacynski Wspomnienie

więcej podobnych podstron