锱糝eymont W艂adys艂aw Stanis艂aw
BURZA. AVE PATRIA. T臉SKNOTA. W PALARNI OPIUM. SIELANKA. LOS TOROS. OSTATNIA.
W艂adys艂aw St. Reymont.
BURZA.
BURZA.
AVE PATRIA.
T臉SKNOTA.
W PALARNI OPIUM.
SIELANKA.
LOS TOROS.
OSTATNIA.
WARSZAWA.
Nak艂ad i druk Tow. Akc. S. Orgelbranda Syn贸w.
Sk艂ad g艂贸wny w ksi臋garni E. Wende, i S-ka,
BURZA.
PORANEK.
Dawno ju偶 nie spa艂; przebudzi艂 si臋 jeszcze nad ranem, w g艂uch膮 noc i le偶a艂 z przymkni膮-temi oczami, bez ruchu, zas艂uchany w monotonne bicie fal, w dzik膮 wrzaw臋 morza, be艂koc膮cego gdzie艣, w przestrzeni nieodgadnionej鈥" jakby le偶a艂 na dnie konchy wiecznie roze艂-kanej konaj膮cymi szumami m贸rz dalekich...
Godziny przesuwa艂y si臋 niemym, l臋kliwym korowodem milczenia, niby widma trwo偶-nie p艂owiej膮ce od 艣wit贸w i w sobie zas艂uchane...
W martwej ciszy domu tylko zegar dzwoni艂 przejmuj膮cym g艂osem, 偶e d藕wi臋k zimny po艂yskliwem a bolesnem ostrzem przebija艂 go na wskro艣 i mar艂 w zapomnieniu鈥"dzie艅 wciska艂 szczelinami okienic r贸偶ane palce i zwolna
wy艂ania艂 wiotkie majaki sprz臋t贸w i 艣cian, rozpylaj膮c jeszcze martwy i zimny brzask.
Nie wiedzia艂 o niczem, zapomnia艂 nawet
0 sobie, ko艂ysz膮c si臋 leniwie wraz z falami poszum贸w, wznosi艂 si臋 i zapada艂, jak morze, budz膮ce si臋 a jeszcze senne w mrocznych g艂臋biach, kr膮偶y艂 w艣r贸d rozpierzch艂ych i roz-b艂膮kanych my艣li, w najg艂臋bszej niepami臋ci ciszy
1 bezczucia.... Ni贸s艂 si臋, jak fala; urodzona w beskresie i do nieodgadnionych brzeg贸w p艂yn膮ca...
Naraz okienica szcz臋kn臋艂a o mur i struga ostrego 艣wiat艂a lun臋艂a na pok贸j, uni贸s艂 si臋 pr臋dko i pad艂 z powrotem, b艂膮dz膮c cichemi, jeszcze nie艣wiadomemi oczami po zczernia艂ych belkowaniach sufitu i nas艂uchuj膮c mocniejszych krzyk贸w morza.
鈥" Odp艂yw?
鈥" Tak, ale morze z艂e, niewiele sieci dzisiaj wyjecha艂o na po艂贸w...
鈥" Pogoda przecie偶... 鈥"szepn膮艂, przymykaj膮c oczy przed 艣wiat艂em.
鈥" Niech pan spojrzy...鈥"odrzek艂a Breton-ka, otwieraj膮c okno i podaj膮c mu paczk臋 list贸w i gazet.
Mglisto i ciep艂o!鈥"Pie艣ciwy powiew ogarn膮艂 mu twarz.
鈥" Za ciep艂o; tak jasno na wybrze偶ach, 偶e nawet witia膰 Czerwone Ska艂y!
鈥" To na drugim przyp艂ywie burza...
鈥" Mo偶e przyj艣膰 i wcze艣niej, bo 偶agle si臋 nie wzdymaj膮.
Przerzuca艂 szybko gazety, czyta艂 adresy na listach i zwala艂 wszystko do艣膰 niecierpliwie na dywan, a偶 zapomniawszy znowu o sobie, zapatrzy艂 si臋 w omglon膮, b艂臋kitnaw膮 tafl臋 morza, w niesko艅czon膮 topiel, przez kt贸r膮 偶eglowa艂o blade, ogromne s艂o艅ce.
鈥" Przynie艣膰 艣niadanie?
鈥" Zejd臋 do jadalni!鈥"szepn膮艂 niech臋tnie, srogo na ni膮 spogl膮daj膮c.
鈥" Wie pan, panie z wie偶y jutro odje偶d偶aj膮!鈥"powiedzia艂a, staj膮c przy dzwiach.
鈥" Jutro odje偶d偶aj膮?...鈥"Usiad艂 na 艂贸偶ku ze zdumienia.
鈥" By艂a w nocy depesza i panienka m贸wi艂a patronowi, 偶e jutro...
鈥" Jutro... nie, to niemo偶ebne!鈥"wykrzykn膮艂 do siebie.
鈥" Tak m贸wi艂a, 偶膮da艂a rachunku!...
Nic si臋 ju偶 nie odezwa艂, ale skoro Bretonka wysz艂a, zakl膮艂 mocno i zapali艂 papierosa, nie smakowa艂 mu jednak i tak mu r臋ce dr偶a艂y, 偶e rzuci艂 go przez okno i uton膮艂 oczami
w s艂onecznej po偶odze, slirz膮cej si臋 w koliskach fal, wzdymaj膮cych si臋 leniwie pod wiotk膮 przys艂on膮 mgie艂, prze偶uwa艂 t臋 wie艣膰 niespodziewan膮 i bolesn膮.
鈥" Odjad膮 jutro i... po wszystkiem... 鈥" wykrzykn膮艂 naraz i zerwa艂 si臋 nagle, aby si臋 ubiera膰, ale wszystko lecia艂o mu z r膮k, myli艂 si臋, bo zapomina艂 z po艣piechu, stawa艂 przy oknie i patrzy艂 t臋pym, niewidz膮cyni nic wzrokiem w czarne 偶agle, majacz膮ce na horyzoncie.
鈥" Odjad膮 jutro!鈥"szepn膮艂 znowu, wstrz膮saj膮c si臋 lodowatym dreszczem, z艂y i nami臋tny u艣miech prze艣lizgn膮艂 si臋 przez jego usta zaci臋te, oczy szare trysn臋艂y ponurem 艣wiat艂em, w twarzy za艣 wyry艂o si臋 jakie艣 zagadkowe, nieugi臋te postanowienie, przygi膮艂 si臋 jakby do skoku drapie偶nego.
Jeszcze nie wszystko stracone, nie...
Ubra艂 si臋 pr臋dko i wyszed艂 na balkon, z kt贸rego granitowe schody o 偶elaznych por臋czach, spi臋tych bluszczem i czerwonemi r贸偶ami, prowadzi艂y na nizki w tem miejscu brzeg morza, 偶e fale, na wi臋kszym przyp艂ywie, podp艂ywa艂y niemal pod okna.
Na wybrze偶u by艂o jeszcze pusto; ocean, jak zielonawy 艂an, omglony, ko艂ysa艂 si臋 wolno, z g艂uchym, ci臋偶kim poszumem, jakie艣 statki
nierozpoznane, jakby zawieszone w powietrzu, czernia艂y na horyzoncie, niby ptaki z rozpo-startemi skrzyd艂ami.
Po prawej stronie zatacza艂o olbrzymi 艂uk wybrze偶e 偶贸艂t膮 lini膮 偶wir贸w i postrz膮pionemi, dzikiemi zwaliskami ska艂 granitowych, na kt贸rych gdzieniegdzie wznosi艂y si臋 ogromne Menhiry lub pochyla艂o si臋, jakby zas艂uchane w g臋d藕b臋 oceanu jakie艣 drzewo samotne, a na ko艅cu tego p贸艂kola, ledwie ogarni臋tego wzrokiem, wychyla艂a si臋 pot臋偶na grupa Ska艂 Czerwonych, wci艣ni臋ta w ocean niby pi臋艣膰 olbrzymia,
0 kt贸r膮 roztr膮ca艂y si臋 z w艣ciek艂o艣ci膮 i hukiem wzburzone, wzd臋te fale.
Spieniony wr臋b oceanu ko艂ysa艂 si臋 leniwie, bi艂 miejscami o wystaj膮ce z dna kamienie, tryska艂 fontannami i cofa艂 si臋 wolno z g艂uchym, monotonnym szumem.
Mewy cicho 偶erowa艂y w艣r贸d nik艂ych, poszarpanych mgie艂, 偶e tylko niekiedy j臋kliwy krzyk rozdziera艂 senn膮 cisz臋 poranku.
Cofn膮艂 si臋 rych艂o z balkonu, razi艂o go s艂o艅ce zbyt jaskrawe i dysz膮ce upa艂em, rozdra偶nia艂 ostry i przykry zapach morszczyzn
1 przejmowa艂o gor膮czk膮 wzmagaj膮ce si臋 zniecierpliwienie.
W sali jadalnej nie by艂o jej, ni matki.
Kilkana艣cie os贸b siedzia艂o przy g艂贸wnym, 艣rodkowym stole.
Czarno odziane Bretonki, w bia艂ych, sztywnych kornetach na g艂owach, podobne do mniszek z surowo艣ci wychud艂ych twarzy, porusza艂y si臋 oci臋偶ale, roznosz膮c kaw臋...
Jadalnia o gotyckich sklepieniach, pokrytych wyblad艂膮, odwieczn膮 polichromi膮, wysoka by艂a, jak ko艣ci贸艂, olbrzzmie okna ostro艂ukowe w g贸rnej po艂owie jeszcze witra偶owe, rozsiewa艂y gor膮ce blaski na kwiaty, poustawiane na stole, niby wytryski purpury i drogich kamieni, rozsiewa艂y mdlej膮c膮, mocn膮 wo艅, otwartemi oknami zawiewa艂 dusz膮cy, nami臋tny zapach heliotrop贸w i sypki przewalaj膮cy si臋 po ostrych 偶wirach grochot fal.
Przywita艂 si臋 z grup膮 malarzy, kt贸rzy ze sztalugami na plecach, w 偶贸艂tych bluzach z 偶aglowego p艂贸tna i w sabotach, 艣piesznie dopijali 艣niadania.
Usiad艂 pod oknem, przy ma艂ym stoliku.
Cisza zaleg艂a ch艂odna i dyskretna, spojrzenia krzy偶owa艂y si臋 zimne, prawie niech臋tne.
Kilka kobiet patrzy艂o sennie w morze. Jaki艣 Anglik z oczami pastora i ze szcz臋k膮 ludo偶ercy, siedzia艂 przy wyzywaj膮co strojnej
Pary偶ance, daj膮cej znaki naalarzom, 偶e wybuchali 艣miechem i z艂o艣liwemi uwagami.
鈥" Wonne! 鈥" szepn膮艂 do jednej z Breto-nek. 鈥" Czy panie z wie偶y by艂y ju偶 na 艣niadaniu?
鈥" Dosy膰 dawno.
鈥" S膮 teraz u siebie?
鈥" Nie, siwa pani pojecha艂a do Fonesnant, a panienka mia艂a i艣膰 malowa膰 do lasu.
鈥" Gdzie Tabbe Binet?
鈥" Pojecha艂 ze starsz膮 pani膮.
Poszed艂 艣piesznie w las, rozci膮gaj膮cy si臋 doko艂a zamku, na urwistym brzegu, zarzuconym potrzaskanymi granitami, wiecznie szarpanymi falami oceanu. Las by艂 rzadki, martwy, tragiczny jaki艣, drzewa sta艂y pos臋pnie, ciche i pochylone od burz i walki, bia艂awe pnie buk贸w wznosi艂y si臋 ci臋偶ko z nad z艂om贸w, a gdzieniegdzie d臋by olbrzymie, pokr臋cone, podarte, d藕wiga艂y si臋 z trudem i, jakby zastyg艂e w w艣ciek艂o艣ci, czepia艂y si臋 nami臋tnie d艂ugimi korzeniami ziemi w nieub艂aganej, odwiecznej walce o byt z oceanem i granitami, st臋偶a艂y zda si臋 na stal i rozwichrzonemi koronami szemra艂y z艂owrogo...
S艂o艅ce 艣wieci艂o z boku, d艂ugie wilgotne cienie k艂ad艂y si臋 na spalone i zrudziale mura-
Wz, ch艂odem dysza艂y granity, cisza le偶a艂a odr臋twia艂a w krzakach 偶贸艂tego janowca, pal膮cego si臋 rado艣nie w rumowiskach, gwizda艂y kosy, krzaki jerzyn, pokryte owocem, g膮szczem kolczastych p臋d贸w okrywa艂y zsypiska zwietrza艂ych ska艂, zielonawe jaszczurki szele艣ci艂y w艣r贸d zesz艂orocznych, wype艂z艂ych li艣ci, a d艂ugie szare w臋偶e sun臋艂y cicho po kamieniach, chwiej膮c rdzawemi g艂owami.
Nie by艂o jej w lesie, szuka艂 wsz臋dzie, docieraj膮c a偶 do kamiennych p艂ot贸w, okalaj膮cych las i powr贸ci艂 na wybrze偶e.
Brzeg by艂 wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych z艂om贸w wznosi艂o kilka araukaryi sztywno rozpi臋te ga艂臋zie, podobne do szkielet贸w parasoli wywr贸conych, a gdzieniegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane z gruba, pokryte przedwieczn膮 ple艣ni膮, pos臋pne, samotne i tajemnicze, 艣wiadki niewiadomych czas贸w, znaki nieodgadnionych poraarlych narod贸w, p艂awi艂y si臋 w s艂o艅cu, sta艂y jak gro藕ne str贸偶e Oceanu...
Nie znalaz艂 jej i tam, w za艂omach skat i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwy偶szym stopniu powraca艂 do zamku, kt贸ry d藕wiga艂 si臋 szarymi murami, jakby wprost z oceanu, odwieczny
by艂, surowy w liniach, postrz臋piony przez czas i burze, 偶e zdala wydawa艂 si臋 tylko kup膮 granitu, bluszcze go obwija艂y zielonymi splotami, dar艂y si臋 na dachy, pe艂za艂y po murach, spowija艂y balkony, przys艂ania艂y gotyckie okna, sp艂ywa艂y z teras贸w kaskadami, wgryza艂y si臋 w kamienie i jakby dusi艂y w mi臋kkich, zielonych zwojach.
Pod murami wi艂y si臋 偶贸艂te 艣cie偶ki, obramowane b艂臋kitem i bladym koralem kwiat贸w hortensyi, wa艂ami barw roz偶arzonych w s艂o艅cu, kt贸re rozbiega艂y si臋 na wszystkie strony, wiesza艂y si臋 tu偶 nad wybrze偶em, zag艂臋bia艂y si臋 w las, znacz膮c szerok膮 drog臋, wiod艂y do zacisznych altan, opi臋tych caprifolium i ca艂膮 fal膮 spi臋trzon膮 barw przyblak艂ych op艂ywa艂y wie偶臋 z臋bat膮, stoj膮c膮 tu偶 przy zamku i tak obro艣ni臋t膮 bluszczami, 偶e wznosi艂a si臋 jak s艂up zielony, po艂膮czony z zamkiem, na wysoko艣ci pierwszego pi臋tra, kamiennym mostem, przys艂oni臋tym por臋czami, 偶e wydawa艂 si臋 girland膮 kwiat贸w 偶贸艂tych i purpurowych.
Okr膮偶a艂 wie偶臋, spogl膮daj膮c nieznacznie w otwarte okna.
鈥" Panienka posz艂a na pla偶臋鈥"zawo艂a艂a pokoj贸wka.
鈥" W kt贸r膮 stron臋?
wy, ch艂odem dysza艂y granity, cisza le偶a艂a odr臋twia艂a w krzakach 偶贸艂tego janowca, pal膮cego si臋 rado艣nie w rumowiskach, gwizda艂y kosy, krzaki jerzyn, pokryte owocem, g膮szczem kolczastych p臋d贸w okrywa艂y zsypiska zwietrza艂ych skal, zielonawe jaszczurki szele艣ci艂y w艣r贸d zesz艂orocznych, wype艂z艂ych li艣ci, a d艂ugie szare w臋偶e sun臋艂y cicho po kamieniach, chwiej膮c rdzawemi g艂owami.
Nie by艂o jej w lesie, szuka艂 wsz臋dzie, docieraj膮c a偶 do kamiennych p艂ot贸w, okalaj膮cych las i powr贸ci艂 na wybrze偶e.
Brzeg by艂 wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych z艂om贸w wznosi艂o kilka araukaryi sztywno rozpi臋te ga艂臋zie, podobne do szkielet贸w parasoli wywr贸conych, a gdzieniegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane z gruba, pokryte przedwieczn膮 ple艣ni膮, pos臋pne, samotne i tajemnicze, 艣wiadki niewiadomych czas贸w, znaki nieodgadnionych pomartych narod贸w, p艂awi艂y si臋 w s艂o艅cu, sta艂y jak gro藕ne str贸偶e Oceanu...
Nie znalaz艂 jej i tam, w za艂omach skal i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwy偶szym stopniu powraca艂 do zamku, kt贸ry d藕wiga艂 si臋 szarymi murami, jakby wprost z oceanu, odwieczny
by艂, surowy w liniach, postrz膮piony przez czas i burze, 偶e zdala wydawa艂 si膮 tylko kup膮 granitu, bluszcze go obwija艂y zielonymi splotami, dar艂y si臋 na dachy, pe艂za艂y po murach, spowija艂y balkony, przys艂ania艂y gotyckie okna, sp艂ywa艂y z teras贸w kaskadami, wgryza艂y si臋 w kamienie i jakby dusi艂y w mi臋kkich, zielonych zwojach.
Pod murami wi艂y si臋 偶贸艂te 艣cie偶ki, obramowane b艂臋kitem i bladym koralem kwiat贸w hortensyi, wa艂ami barw roz偶arzonych w s艂o艅cu, kt贸re rozbiega艂y si臋 na wszystkie strony, wiesza艂y si臋 tu偶 nad wybrze偶em, zag艂臋bia艂y si臋 w las, znacz膮c szerok膮 drog臋, wiod艂y do zacisznych altan, opi臋tych caprifolium i ca艂膮 fal膮 spi臋trzon膮 barw przyblak艂ych op艂ywa艂y wie偶臋 z臋bat膮, stoj膮c膮 tu偶 przy zamku i tak obro艣ni臋t膮 bluszczami, 偶e wznosi艂a si臋 jak s艂up zielony, po艂膮czony z zamkiem, na wysoko艣ci pierwszego pi臋tra, kamiennym mostem, przys艂oni臋tym por臋czami, 偶e wydawa艂 si臋 girland膮 kwiat贸w 偶贸艂tych i purpurowych.
Okr膮偶a艂 wie偶臋, spogl膮daj膮c nieznacznie w otwarte okna.
鈥" Panienka posz艂a na pla偶臋鈥"zawo艂a艂a pokoj贸wka.
鈥" W kt贸r膮 stron臋?
Ku Czerwonym Ska艂om!
Spiesznie poszed艂 na pla偶臋.
Morze le偶a艂o pomarszczone, jak pole 艣wie偶o zbronowane, cofa艂o si臋 wci膮偶, z g艂uchym j臋kiem, ods艂aniaj膮c poro艣ni臋te, kamieniste dno, jakie艣 dzieci brodzi艂y z sieciami po o艣lizg艂ych! szlamach, mewy kr膮偶y艂y nizko, zawzi臋cie ko艂uj膮c i krzycz膮c niekiedy, od 偶贸艂tych, ubitych piask贸w wybrze偶a bucha艂 dusz膮cy 偶ar, cisza le偶a艂a w rozpra偶onem powietrzu, s艂o艅ce p艂yn臋艂o w m臋tnym tumanie, ani jeden powiew nie zadrga艂 w powietrzu, fale szemra艂y monotonnie, usypiaj膮co, niebo zaci膮ga艂o si臋 p艂askiemi rozsypiskami chmur 偶贸艂tawych, horyzont by艂 blizki, rudawy, ci臋偶ki, chwilami rwa艂 si臋 stamt膮d jaki艣 be艂kot gro藕ny, pi臋trzy艂y si臋 zwa艂y fal, niedochodz膮ce brzeg贸w, to jakie艣 艂odzie z obwis艂emi 偶aglami wynurza艂y si臋 jakby z g艂臋bin i gin臋艂y w roz偶arzonych blaskach s艂o艅ca.
Niepok贸j g艂uchy jeszcze, przyciszony i trwo偶ny, zda si臋, przenika艂 odr臋twia艂膮 w upale cisz臋, tylko niekiedy fala jaka艣 b艂臋dna za艂ka艂a silniej przy kamieniach, to spalone, n臋dzne porosty zaszele艣ci艂y trwo偶nie, albo jakie艣 drzewo, zwieszaj膮ce si臋 z rumowisk podmytych, zdawa艂o si臋 szemra膰 偶a艂o艣nie konaj膮cemi ga艂臋zi膮
mi, a czasem kamienie sypa艂y si臋 z urwisk w przyczajone morze.
Dojrza艂 naraz pomi臋dzy skalami czerwon膮 parasolk臋.
Obejrza艂 si臋 uwa偶nie, nikogo nie by艂o wida膰, zamek ledwie majaczy艂 w s艂onecznej po偶odze w艣r贸d za艂om贸w brzegu.
Mery malowa艂a na nizkich sztalugach.
Usiad艂 cicho za ni膮 i zajrza艂 w obraz.
鈥" Doskona艂a ta fala konaj膮ca, doskona艂a.
鈥" Dzie艅 dobry!鈥"Spojrza艂adzi臋kczynne-mi oczami.
鈥" S膮dzi艂em, 偶e pani pojecha艂a z mam膮.
鈥" Chcia艂am sko艅czy膰 ten obrazek, dzie艅 taki dziwny, m臋tny i dusz膮cy, morze jest jakby strwo偶one, dr偶y jak膮艣 obaw膮 utajon膮...
鈥" B艂ogos艂awi臋 ten dzie艅 jednak...鈥"szepta艂, pochylaj膮c si臋 nad ni膮 tak nizko, 偶e gor膮cym oddechem wion膮艂 na jej kark ods艂oni臋ty: pochyli艂a g艂ow臋 ni偶ej nad p艂贸tnem, aby ukry膰 pomieszanie i rumieniec.
鈥" Odje偶d偶amy jutro-powiedzia艂a cicho.
鈥" Nie chc臋 i nie potrafi臋 w to uwierzy膰!
鈥" Mama dosta艂a wa偶ne listy i musimy.
鈥" W po艂owie sezonu, w najwi臋ksze upa艂y!
鈥" C贸偶 robi膰, co鈥"doda艂a ciszej, wspiera-j膮c czo艂o o sztalug臋.
鈥" Do Pary偶a?
鈥" Ai pod Marsyli臋, na wie艣...
鈥" Wi臋c to ju偶 nieodwo艂alne?
鈥" Nieodwo艂alne. Po偶egnamy si臋 dzisiaj, bo jutro bardzo rano jedziemy.
鈥" A wszystko pozostanie!
鈥" Tak, morze i wszystko!
鈥" 1 wspomnienia?
鈥" Tak, i wspomnienia.
鈥" I dr臋cz膮ce t臋sknoty!
鈥" Pojad膮 ze mn膮, pojad膮!鈥"m贸wi艂a cicho 艂zawo.
鈥" A pami臋膰 tych dni czarownych, tych jedynych, tych 艣wi臋tych dni!
鈥" Powinna umrze膰, aby mog艂 trwa膰 dzie艅 dzisiejszy, ci臋偶ki i smutny dzie艅鈥"szepta艂a z naciskiem.
鈥" Ale nie umrze, b臋dzie jeszcze wzrasta艂a.
鈥" Tem gorzej dla... pami臋taj膮cych.
鈥" A jednak smutek zad藕wi臋cza艂 w g艂osie pani!
鈥" Bom smutna, 偶almitego, co przechodzi, co ginie bezpowrotnie, jak cie艅 o zmierzchu i czego ju偶 nie mo偶na powstrzyma膰...
鈥" Mery!-j臋kn膮艂 cicho, wyznanie mia艂 ju偶 na ustach.
Drgn臋艂a, odwracaj膮c si臋 nieco, dopiero p贸藕niej, z艂o偶ywszy sztalugi, podnios艂a obci膮偶one 偶alem oczy i szepn臋艂a;
鈥" Nie jutro to za miesi膮c, a sta膰 si臋 musi, wi臋c ju偶 woi臋 pr臋dzej, nawet sama chc臋 tego.
鈥" Nawet pani chce?鈥"powiedzia艂 z wyrzutem.
鈥" Tak. Tak...鈥"powt贸rzy艂a z moc膮. D艂ugo patrzyli w siebie bez s艂owa.
鈥" Podobno w cz艂owieku, w chwilach niebezpiecze艅stwa, zawsze budzi si臋 instynkt samozachowawczy 鈥" i wtedy si臋 broni jak umie i mo偶e.
鈥" Z pewno艣ci膮, ale jeszcze nikt nie uciek艂 przed przeznaczeniem.
鈥" Pan wierzy w przeznaczenie?鈥"zapyta艂a ciszej, z l臋kiem prawie.
鈥" Wierz臋 najzupe艂niej! 鈥" odpowiedzia艂 ogarniaj膮c j膮 rozgorza艂em! nagle oczami, pe艂-nemi si艂y i mi艂o艣ci.
鈥" Zawsze si臋 staje, co przeznaczone?
鈥" Musi, musi. musi...鈥"powtarza艂 z moc膮 i pewno艣ci膮.
Poruszy艂a si臋 niespokojnie, odwr贸ci艂a oczy i zrobiwszy kilka nerwowych ruch贸w parasolk膮, szepn臋艂a prawie, prosz膮co;
鈥" P贸jd藕my naprzeciw mamy, upa艂 ju偶 jest niedozniesienia.
鈥" To p贸jd藕my naprze艂aj, cieniami dr贸g ch艂odniej b臋dzie, ni藕li tem wybrze偶em roz-pra偶onem...
Wyszli z niema艂ym trudem na urwisty i wysoki brzeg.
鈥" A nie zb艂膮dzimy?
Obejrza艂a si臋 na morze. Le偶a艂o nieobj臋-tem zwierciad艂em, jakby o艣lep艂em i pokry艂em s艂onecznemi bielmami.
鈥" Znam dobrze drogi, wejdziemy na szos臋 od Fouesnaut.
Zamilkli, przedzieraj膮c si臋 wskro艣 nizkich, kolczastych krzew贸w, porastaj膮cych dzikie ugory nadbrze偶ne, nad kt贸rymi wyrasta艂 pos臋pny granitowy las Menhir贸w鈥"sta艂y jak pnie dawno pomar艂e i skamienia艂e w 偶a艂obnej cicho艣ci, a wpo艣r贸d nich czerwieni艂y si臋 grzbiety kr贸w, to d藕wiga艂y si臋 ku nim olbrzymie rogate 艂by i patrzy艂y wielkie, puste oczy. Jakie艣 czarne ogromne ptaki zrywa艂y si臋 z pod n贸g, polatuj膮c bez krzyk贸w na Menhiry.
S艂o艅ce pra偶y艂o niemi艂osiernie, 偶e szli coraz wolniej.
Zaraz za tym rozlewem ugor贸w i resztek, wlok艂a si臋 r贸wnolegle z brzegiem, pogi臋ta
linia granitowych p艂ot贸w, obsadzonych pod-krzesanemi d臋bami i g膮szczami jerzyn.
Weszli na jak膮艣 drog臋 pokr臋con膮, obwa艂owan膮 i obsadzon膮 pot臋偶nemi d臋bami, nakryt膮 baldachimem ga艂臋zi, 偶e by艂a tylko tunelem zielonym, przez kt贸ry przesiewa艂y si臋 ostre plamy s艂o艅ca, s艂odki zapach gryki kwitn膮cej zalatywa艂 z za p艂ot贸w.
Ogarn臋艂a ich g艂臋boka, uroczysta i ch艂odna cisza, kosy gwizda艂y w g膮szczach, a czasem daleki szum morza przesiewa艂 si臋 przez drzewa lub niewiadomo sk膮d p艂yn膮cy ryk byd艂a.
SzH wci膮偶 w milczeniu przej臋ci wilgotnym ch艂odem cieni贸w, pe艂ni ciszy i uroczystego dr偶enia, oboje czuj膮c, 偶e zbli偶aj膮 si臋 zwolna do czego艣 niewiadomego 鈥" do jakiej艣 wymodlonej w milczeniu chwili...
Przesuwali si臋 jak cienie wskro艣 nieroz-pl膮tanego labiryntu dr贸g, 偶ywop艂ot贸w i mrocznych sad贸w, niekiedy przez pnie drzew z艂oci艂y si臋 pola dojrzewaj膮cej pszenicy, to jab艂oniowe sady zwiesza艂y nad jasnymi trawnikami ga艂臋zie obci膮偶one czerwonym owocem, to miejscami, fijolet 艣liwek majaczy艂 w mrocznych g艂臋biach, a gdzie zn贸w szarza艂y granitowe 艣ciany dom贸w i dachy pokryte bluszczem.
Na pstrych rozstajach, w cieniu odwiecznych d臋b贸w, wznosi艂y si臋 granitowe krzy偶e i patrzy艂y Chrystusy polichromowane i obwieszone powi臋d艂emi wiankami kwiat贸w.
Po艣lep艂e, zielonawe wody ka艂u偶 nigdy nie wysychaj膮cych, tai艂y si臋 w wiecznych cieniach dr贸g, jak czatuj膮ce oczy.
Szli coraz bli偶ej siebie, chwilami, bezwiednie spotyka艂y si臋 ich d艂onie rozpalone, to dotykali si臋 ramionami, albo oczy rozmarzone, oczy g艂odne i 艣lepe na wszystko, wziera艂y si臋 w siebie niespodziewanie i ucieka艂y jak sp艂oszone, trwo偶ne ptaki, rozbiega艂y si臋 po drzewach, bieg艂y w chaos dr贸g i 艣cie偶ek, 艣lizgaj膮c si臋 wskro艣 pustek mrocznych i spowitych sennem, upalnem milczeniem...
Bali si臋 m贸wi膰 i brakowa艂o im s艂贸w, bali si臋 niemal oddycha膰, t艂umi膮c gor膮czkowe, nami臋tne bicie serc, ale wreszcie przysz艂a taka chwila, 偶e przystan臋li bezwiednie, zatapiaj膮c w sobie omdla艂e, upalne oczy, i ju偶 dr偶a艂 w nich jaki艣 krzyk niewypowiedziany, ju偶 ramiona pr臋偶y艂y si臋 do siebie, ju偶 piersi dysza艂y 偶arem i usta ci膮偶y艂y ku sobie nabrzmia艂e t臋skliw膮 偶膮dz膮 poca艂unk贸w... gdy naraz odskoczyli od siebie, suchy klekot sabot贸w spieszy艂 czar...
Sz艂a jaka艣 Bretonka, przesun臋艂a si膮 jak czarne widmo 艂ub jak mniszka rozmodlona cicho w tym zielonym ko艣ciele milczenia, przewlok艂a po nich surowemi oczami, 偶e za-rumienili si臋, d艂ugo patrz膮c za jej kornetem, bielej膮cym w cieniach, s艂uchali ostatnich odg艂os贸w jej krok贸w, ale sp艂oszona chwila wyzna艅 nie powr贸ci艂a.
鈥" Wi臋c jutro, jutro?鈥"szepta艂, aby skry膰 pomieszanie.
鈥" Jutro! 鈥" odpowiedzia艂a jak echo.
鈥" A c贸偶 si臋 ze mn膮 stanie?鈥"wykrzykn膮艂 z bole艣ci膮, przysuwaj膮c si臋 do niej.
Automobil zaturkota艂 gdzie艣 tak blizko, 偶e znowu si臋 rozpierzchli.
鈥" Wyjd藕my na szos臋, wyjd藕my!鈥"prosi艂a omdla艂ym g艂osem.
Na szosie wl贸k艂 si臋 jeszcze zapach spalonej nafty, wraz z tumanem kurz贸w i dymu, turkot zcicha艂 w oddali.
Pusto by艂o i tutaj, szeroka, bia艂a wst臋ga szosy p艂awi艂a si臋 w s艂o艅cu i le偶a艂a, jakby omdlewaj膮c z gor膮ca, ostre 艣wiat艂o bole艣nie razi艂o oczy. Przysiedli na stopniach jakiej艣 kapliczki, jakby w g艂臋bokiej niszy z bluszcz贸w, za niemi sta艂a granitowa Madonna, ledwie widna z zieleni.
Byli bardzo zm臋czeni, dusz膮cy upa艂 la艂 si臋 ogniem z bladego nieba, suche, rozpalone powietrze zatyka艂o oddechz; siedzieli chwil臋, dysz膮c ci臋偶ko i nie patrz膮c na siebie, naraz obj膮艂 j膮 ramieniem i szepn膮艂;
鈥" Mery!
鈥" Kocham!
I nic wi臋cej, usta si臋 ich zwar艂y z 偶ar艂oczn膮 rozkosz膮, ramiona si臋 oplot艂y z tak膮 moc膮, 偶e stopili si臋 jakby w jedno nieugaszo-ne pragnienie, w jeden niemy i oszala艂y u艣cisk mi艂o艣ci, i偶 zgo艂a przepadli w sobie na d艂ug膮 chwil臋... Padli wreszcie obok siebie, niemal omdlali z wyczerpania, nieprzytomni i po-艣lepli 鈥" on ci臋偶ko dysza艂, nie mog膮c s艂owa wydoby膰, a ona buchn臋艂a p艂aczem.
鈥" Cicho! Mery!鈥"uspokaja艂 j膮, nie wiedz膮c co m贸wi, ale gdy chcia艂 j膮 zn贸w obj膮膰, wyrwa艂a mu si臋 z ramion i pobieg艂a naprz贸d, zabraniaj膮c i艣膰 przy sobie, 偶e szli po obu stronach drogi, przystaj膮c niekiedy w milczeniu, tylko oczy krzy偶owa艂y si臋 niememi b艂yskawicami鈥"oczy pe艂ne 偶ar贸w nieugaszonych i omdla艂o艣ci, a usta szepta艂y s艂odkie dzi臋kczynienia.
Jakie艣 male艅kie miasteczko roz艂o偶y艂o si臋 przed niemi niespodzianie, szereg dom贸w wyci膮gni臋tych na wysokim brzegu ma艂ej zatoki,鈥"
szare granitowe domy patrzy艂y w dal b艂yszcz膮-cemi oknami; na progach siedzia艂y kobiety w bia艂ych kornetach na g艂owach, robi艂y po艅czochy i patrzy艂y pustemi oczami w po艂yskliw膮, niesko艅czon膮 p艂yt臋 morza; to sz艂y 艣rodkiem drogi, po kilka, klekocz膮c sabotami, przebieraj膮c drutami i patrz膮c bezmy艣lnie w olbrzymi rozlew Oceanu, po艂yskuj膮cy, niby z艂ota patyna.
Kilka rybackich statk贸w le偶a艂o przy brzegu, oczekuj膮c przyp艂ywu, niebieskie sieci suszy艂y si臋, rozwieszone po z艂omach wybrze偶a, jakie艣 drzewo, na wp贸艂 uschni臋te w艣r贸d kamieni, kona艂o w spiekocie, gromady dzieci brodzi艂y w zielonym cuchn膮cym szlamie zatoki.
鈥" Straszny upa艂! 鈥" Szepn膮艂, cofaj膮c si臋 w cie艅 dom贸w.
鈥" Ju偶 jad膮!鈥"wykrzykn臋艂a prawie rado艣nie, wskazuj膮c na tuman kurzawy, tocz膮cej si臋 z szosy na ulic臋 miasteczka.
Chcia艂 j膮 o co艣 prosi膰, ale ju偶 nie zd膮偶y艂, pow贸z przystan膮艂, siwa pani o fijo艂kowych oczach siedzia艂a ze starym abbe z dobrotliw膮 twarz膮, nawo艂uj膮c ich do siadania.
鈥" Nie moge jeszcze uwierzy膰 w wyjazd pa艅,鈥"zacz膮艂 po przywitaniu.
鈥" Musimy niestety i to najp贸藕niej jutro rano...鈥"powiedzia艂a cicho.
鈥" A nasza wycieczka do groty?鈥"przypomnia艂 ksi膮dz.
鈥" Zrobimy j膮 jeszcze przed wieczorem.
鈥" Pod Czerwone Ska艂y?鈥"pyta艂 Jan.
鈥" Dzie艅 niepewny, a w burz臋 tam niebezpiecznie!鈥"rzuci艂 poufale wo藕nica, zwracaj膮c si臋 do siwej pani.
Jan zadr偶a艂 rado艣nie i m贸wi艂 pr臋dko i gor膮co prawie:
鈥" Czas zupe艂nie pewny, morze ciche, pogoda sta艂a... a jak si臋 tam panie dostan膮, to ogromny kawa艂 drogi...
鈥" Powozem do ska艂, a potem wybrze偶em do groty b臋dzie jeszcze z kilometr...
鈥" Pewna pogoda 鈥" szepta艂, rozgl膮daj膮c si臋 po niebie m臋tnem i zbyt przepalonem, rzuci艂 przelotnie oczami na Mery, siedzia艂a sp艂oniona nieco, opowiadaj膮c matce o dzisiejszem malowaniu.
Nie przy艂膮czy艂 si臋 do rozmowy, siedzia艂 z zamkni臋t膮 surow膮 twarz膮, wa偶膮c w sobie my艣l jak膮艣 uporczyw膮 i tylko ukradkowo badaj膮c niebo; nie podoba艂o mu si臋 dzisiaj, czu艂 nerwami, 偶e zbiera si臋 na burz臋, koguty pia艂y po zagrodach i omdla艂e w spiekocie drzewa sta艂y bez ruchu.
Rozstali si臋 przed zamkiem, panie z ksi臋
dzem posz艂y do wie偶y, a on pobieg艂 na lewo, za las, do nagich, wysuni臋tych w morze skal, stanowi膮cych ochron臋 dla zatoki, gdzie tuli艂o si臋 kilka rybackich chat.
鈥" Pogoda pewna dzisiaj, mo偶na jecha膰 po po艂udniu na morze? 鈥" pyta艂 jakiego艣 staruszka, grzej膮cego si臋 w s艂o艅cu.
鈥" Wiatr z morza suchy i rozpalony, na przyp艂ywie mo偶e by膰 burza.
鈥" Znacie Czerwone Ska艂y?
鈥" Znam. Jest tam grota z cudown膮 Matk膮 Bosk膮, p贸艂 Bretanii tam chodzi na odpust we wrze艣niu. Z艂e miejsce, cho膰 cudowne, dosy膰 si臋 tam ju偶 rozbi艂o statk贸w i potopi艂o ludzi...
鈥" A grota le偶y wysoko?
鈥" Pod samemi ska艂ami, na linii 艣redniego, lipcowego przyp艂ywu, idzie si臋 do艂em, ale trzeba wraca膰 w po艂owie przyp艂ywu, bo potem woda zalewa przej艣cie... a niema ucieczki... g艂膮b, albo sto metr贸w g艂adkiej jak szyba 艣ciany! Wielu ju偶 przyp艂yw z艂apa艂 i wci膮gn膮艂. Znam dobrze to miejsce, tam si臋 艂owi najwi臋ksze homary, bo tam poluj膮 na g艂owo-nogi.
鈥" Ale na zwyk艂ym [przyp艂ywie niebezpiecze艅stwa niema?
鈥" Nie, trzeba tylko przeczeka膰 a偶 si臋 sko艅czy鈥"ale dzisiaj nie radz臋, mo偶e z艂e... za bardzo 艣wieci, z艂e...
Nie pyta艂 ju偶 wi臋cej, powr贸ci艂 do zamku i siedzia艂 w czytelni, zatopiony w rozmy艣laniach jeszcze ,chwiejnych i niepewnych, bo cz臋sto si臋 zrywa艂 i patrzy艂 w morze... chwilami wstrz膮sn膮艂 nim zimny dreszcz i oczy p艂on臋艂y ponuro, 偶e rozgl膮da艂 si臋, czy go kto nie widzi.
I znowu przygl膮da艂 si臋 morzu.
II.
PO艁UDNIE.
Siedzia艂 zatopiony w niepokoj膮cych roz-my艣艂aniach, ty艂ko przyczajone 藕renice, jak roz-w艣cieldone p艂owe lwy, szarpa艂y si膮 w ciasnym kr臋gu, rzucaj膮c si臋 niekiedy przez okna w rozgorza艂膮 to艅鈥"w ukrop bia艂ego wrz膮cego powietrza i powraca艂y o艣lep艂e od 偶ar贸w i oszala艂e z bezsilno艣ci...
鈥" Pan dzwoni艂? 鈥" pyta艂a Bretonka.
鈥" Dzwoni艂em? By膰 mo偶e, a tak... opu艣ci膰 偶aluzye.
鈥" Straszny upa艂, ju偶 niekt贸re 艂odzie wracaj膮 z morza...
鈥" Wracaj膮 z morza?鈥"Nic jej nie rozumia艂.
鈥" Przed burz膮, bo napewno przyjdzie na Wysokiem morzu...
鈥" Burza!
鈥" Ju偶 s艂ycha膰 by艂o dalekie grzmoty...鈥" szepta艂a z trwog膮.
鈥" A niechaj przyjdzie, och艂odzi si臋 powietrze.
鈥" M贸j Bo偶e, tylu naszych na morzu, a o nieszcz臋艣cie nie trudno...
鈥" Wszystko mi jedno, byle si臋 tylko och艂odzi艂o... -rzuci艂 twardo.
Spojrza艂a na niego ze zgroz膮 i odesz艂a.
Przez 藕aluzye k艂ad艂y si臋 na pok贸j poprzeczne pr臋gi bia艂ego 艣wiat艂a.
Cisza le偶a艂a zupe艂na, martwa, dom by艂 og艂uch艂y.
Jan po艂o偶y艂 si臋 na kanapie, aby przyciszy膰 w sobie te ukropy nami臋tnych po偶膮da艅, jakie w nim wrza艂y coraz pot臋偶niej.
Le偶a艂 bez ruchu i prawie bez my艣li, dr臋twia艂 zwolna jak drzewo opite s艂oneczn膮 po偶og膮, 偶e ju偶 chwilami na oczy mu pada艂y senne bielma i pogr膮偶a艂 si臋 w rozpalonej ciszy omdla艂ego po艂udnia, jak kamie艅 w toni, ale nagle, niespodziewanymi wytryskami 偶ar贸w, bucha艂 w nim strach, 偶e ona odjedzie, chwyta艂 go za gard艂o i wl贸k艂 na ja藕nie dzikich, nienasyconych po偶膮da艅!
鈥" Nie, nie!鈥"krzycza艂 w sobie, wyci膮gaj膮c drapie偶ne r臋ce.
Pad艂 znowu w p艂omienne marzenia 鈥" poczu艂 szarpi膮cy g艂贸d jej cia艂a, wypr臋偶a艂 r臋ce g艂odne jej kszta艂t贸w鈥"r臋ce oszala艂e z t臋sknoty i b艂膮dz膮ce w pustce marze艅 za niepocbwyt-nym, kusz膮cym majakiem, wo艂a艂 jej warem krwi, niemym krzykiem straszliwej 偶膮dzy, o艣lep艂ej z chciwo艣ci, ca艂膮 pot臋g膮 rozszala艂ej, nienasyconej nami臋tno艣ci... Pragn膮艂 jej a偶 do nienawi艣ci 鈥" i prawie z nienawi艣ci膮 wywo艂ywa艂 jej obraz z pami臋ci... jej smuk艂e, mi臋kkie linie i spadek ramion przejmowa艂 go obezprzy-tomniaj膮cym dreszczem, zarys bioder i piersi wyrywa艂 mu zduszone j臋ki, a te usta pal膮ce, te usta nabrzmia艂e rozkosz膮, przepala艂y go na wskro艣鈥"a te oczy dziwne, oczy ciche i zagadkowe, pal膮ce otch艂anie obietnic pe艂ne, oczy 艣wi臋te, oczy grzechu niewiedz膮cego o swej pot臋dze i rozkoszy... ach, pi艂by j膮 do dna,, 偶eby ugasi膰 straszne pragnienie i nasyci膰 ten g贸d rozrywaj膮cy mu wn臋trzno艣ci鈥" t臋 straszliwie 艂akn膮c膮 spiekot臋 napoi膰 i cho膰by przepa艣膰 potem.
Upalne po艂udnie wrza艂o w nim p艂omieniami, 偶arem, kt贸ry si臋 sam spala艂 w straszliwej, g艂odnej 偶膮dzy...
1 znowu le偶a艂 martwo, jak kamie艅, prawie nieprzytomny od tej wewn臋trznej spiekoty, machinalnie 艣ledz膮c posuwaj膮ce si臋 leniwie wskaz贸wki zegara...
鈥" Panie prosz膮 do siebie na kaw臋 鈥" powiedzia艂a pokoj贸wka, wchodz膮c do pokoju, i uciek艂a z krzykiem, bo rzuci艂 si臋 do niej jak
tygrys!
Na jedno kr贸tkie, jak b艂yskawica mgnienie, wyda艂o mu si臋, 偶e to ona, 偶e to Mery, 偶e przysz艂a na jego nami臋tne, nieme wo艂ania!...
Umy艂 si臋 i oprzytomnia艂 nieco, ale upa艂 by艂 tak dusz膮cym, 偶e ka偶dy ruch wyczerpywa艂, ka偶dy wysi艂ek by艂 m臋k膮, przebiera艂 si臋 jednak do艣膰 艣piesznie i poszed艂 napo艂y pijany od tych 偶ar贸w nieugaszonych.
Mery siedzia艂a przy pianinie, pake jej b艂膮dzi艂y po klawiszach, 偶e niekiedy jaki艣 ton podobny do nami臋tnego westchnienia zrywa艂 si臋 w upalnej ciszy.
Usiad艂 przy niej z jakiem艣 bezsilnem, banalnem s艂owem.
Matka grata z ksi臋dzem w szachy.
Rozmowa si臋 rwa艂a, s艂owa pada艂y jak suche li艣cie, lub gas艂y niedopowiedziane, poblad艂e oczy b艂膮dzi艂y bez celu.
Przez otwarte okna la艂a si膮 ulewa rozpalonego, suchego powietrza, uwi膮d艂y cie艅 araukaryi przes艂ania艂, jakby paj臋czyn膮, ca艂y pok贸j.
Pokoj贸wka przygasza艂a maszynk膮 na bocznym stoliku.
鈥" Nie pojedzie pani z mam膮 do groty, b艂agam!鈥"Szepn膮艂.
Nie odezwa艂a si臋, ogarniaj膮c jego twarz badawczem, cichem spojrzeniem i spotkawszy jego oczy nami臋tnie rozgorza艂e, zadr偶a艂a w g艂臋bokiem westchnieniu, rumieniec owia艂 blad膮 twarz.
鈥" B艂agam o to na wszystko! 鈥" Doda艂 ciszej i gor臋cej.
鈥" Pojad臋... pojad臋... 鈥" odpowiedzia艂a, uderzaj膮c mocno w klawisze.
Zerwa艂 si臋 zdumiony i ju偶 chcia艂 m贸wi膰 o pewnej burzy na przyp艂ywie i niebezpiecze艅stwie, gdy siwa pani j臋艂a zaprasza膰 do kawy.
Mery zaj臋艂a si臋 rozlewaniem, kr膮偶膮c doko艂a sto艂u.
鈥" Straszny upa艂!鈥"Westchn膮艂 ksi膮dz, wycieraj膮c twarz spocon膮.
Tak, dosy膰 ciep艂o... 鈥" odpar艂, 艣ledz膮c jej poruszenia i usi艂uj膮c spotka膰 si臋 z jej oczami.
鈥" Dosy膰! Ale偶 w Afryce nie poci艂em si臋 do tego stopnia!
鈥" Niemia艂 te偶 ksi膮dz jeszcze takiej tuszy..,鈥"偶artowa艂, czuj膮c, i偶 przechodz膮c mimo, dotkn臋艂a r臋kawem jego plec贸w.
鈥" To prawda, chocia偶 to chorobliwe... od tylu lat si臋 lecz臋...
Nie dos艂ysza艂! bo tu偶 przy twarzy wysun臋艂a si臋 z szerokiego r臋kawa jej bia艂a, obna偶ona r臋ka z fili偶ank膮鈥"wypuk艂e piersi wspar艂y si臋 przez mgnienie o jego rami臋 i kr贸tki, dysz膮cy oddech owia艂 mu twarz, ale nim podni贸s艂 oczy, ju偶 odesz艂a.
鈥" B臋dziemy mieli ci臋偶k膮 drog臋 do groty鈥"odezwa艂a si臋 matka.
鈥" Wyjed藕my p贸藕niej nieco, przed samym wieczorem...
鈥" Zosta艅! 鈥" B艂aga艂 j膮 oczami.
Mery odwr贸ci艂a si臋 nagle i, przechodz膮c z tylu krzes艂a, dotkn臋艂a ko艅cami pak贸w jego karku, 偶e drgn膮艂, jak oparzony.
鈥" Mo偶emy jecha膰 zaraz po k膮pieli, ko艂o pi膮tej!鈥"powiedzia艂a.
鈥" Pojad膮 panie drogami zacienionemi, tam upa艂 nie przenika i jest dziwnie ch艂odno,.. 鈥" doda艂 z naciskiem, przypominaj膮c jej oczami ch艂贸d dr贸g, kt贸remi szli przed po艂udniem.
Zrozumia艂a, spogl膮daj膮c na艅 wyzywaj膮co.
鈥" Cz臋sto pan b艂膮dzi po tych drogach?
鈥" Bardzo, bo s膮 cudowne do samotnych spacer贸w i do zwierze艅...
鈥" Przed samym sob膮? 鈥" Za艣mia艂a si臋 nerwowo.
鈥" Chodz臋 po nich codziennie z brewiarzem... 鈥" odezwa艂 si臋 ksi膮dz.
鈥" A jest tam niedaleko szosy kapliczka, granitowa nisza, zakryta prawie bluszczami, jakby umy艣lnie stworzona dla schadzek zakochanych. Spotka艂em tam kt贸rego艣 dnia dwoje ca艂uj膮cych si臋 艂udzi!...
Mery upu艣ci艂a fili偶ank臋 na ziemi臋, r臋ce opad艂y jej bezradnie, spojrza艂a na niego z wyrzutem bolesnym i uciek艂a do drugiego pokoju...
Ale powr贸ciwszy, mia艂a zmatowan膮 od 艂ez twarz, wyzywaj膮ce oczy i dziwnie sponso-wia艂e, nabrzmia艂e usta.
Sko艅czyli kaw臋 i Jan podni贸s艂 si臋 do wyj艣cia.
鈥" Spotkamy si臋 na pla偶y, nieprawda偶?
鈥" Jak zwykle, o czwartej, b臋d臋 ju偶 na stanowisku...
鈥" Ostatnia k膮piel!鈥"westchn臋艂a cicho.
鈥" Ale, je艣li pani jedzie do groty, na k膮piel nie b臋dzie czasu...
鈥" Nie wiem jeszcze... Powinnam jecha膰 szepn臋艂a.
Spojrza艂 na ni膮 prosz膮co, 偶a艂o艣nie i wyszed艂.
Wybieg艂a za nim, gdy ju偶 wchodzi艂 na most.
鈥" Zostan臋! - Zawo艂a艂a, wyci膮gaj膮c przez drzwi r臋k臋.
Uca艂owa艂 j膮 gor膮co, musn臋艂a mu pakami po ustach i uciek艂a.
Schodzi艂 na d贸艂 do hotelowej kawiarni, pe艂en radosnego wzruszenia, oczekiwa艅 i niepokoj贸w gor膮czkowych. W sklepionej sali by艂o nieco ch艂odniej, na werandzie, przys艂oni臋tej przejrzyst膮 艣cian膮 zieleni, le偶a艂 cie艅; d艂ugo patrzy艂 na morze dziwnie omdla艂e i nieruchome.
Malarze grali w bilard w drugim ko艅cu sali. Wybrze偶e by艂o zupe艂nie puste, bucha艂o upa艂em.
Usiad艂 w zacienionym k膮cie werandy i spogl膮daj膮c niekiedy na Ocean, pogr膮偶a艂 si臋 w senn膮 kontemplacy臋.
鈥" Moja partya! Stawiaj likiery! 鈥" za-krzycza艂 naraz kt贸ry艣 z malarzy.
Jan ockn膮艂 si臋, by艂a ju偶 trzecia, powl贸k艂 sennemi oczami po roz偶arzonych do bia艂o艣ci obszarach鈥"Ocean ju偶 budzi膰 si臋 zdawa艂, ruch jaki艣 drga艂 w przepalonych pustkach,
鈥" Nic si臋 jej nie stanie, cho膰by i burza przysz艂a... przeczekaj膮 w grocie do odp艂ywu, a w rezultacie gor臋tsze pacierze, troch臋 strachu i mo偶e katar... Mery ze mn膮 zostanie! Ostatni dzie艅 i jutro rozjedziemy si臋 na zawsze w dwie strony 艣wiata... na zawsze i mo偶e ju偶 nigdy si臋 nie spotkamy, nigdy!...
Opad艂 w siebie, jak fala wyrzucona na ska艂y, stoczy艂 si臋 znowu w g艂膮b p贸艂snu, w nie-rozpl膮tane strz臋py marze艅 i obraz贸w nie-pochwytnych, w odr臋twienie upalne.
Nie chcia艂o mu si臋 otworzy膰 oczu, kt贸艣 nawet m贸wi艂 do niego, ale nie wiedzia艂, czy to nie sen, my艣li snu艂y si臋 leniwie, strz臋pami, jak niepochwytne, paj臋cze nici, a ca艂ego przejmowa艂a dziwna apatya i takie znu偶enie, 偶e zapomnia艂 o wszystkiem, ale gdy wreszcie powsta艂, w sali ju偶 nie by艂o nikogo. Dochodzi艂a czwarta.
Pierwszy wiatr, jeszcze s艂aby i upalny powia艂 z morza.
S艂o艅ce le偶a艂o na olbrzymiej, rudawej chmurze.
Przyp艂yw zaczyna艂 si臋 ju偶 na dobre.
Ocean poszarpa艂 s艂oneczn膮, cich膮 mask臋, le偶a艂 teraz, jak zielonawe, niobj臋te pole i ko艂ysa艂 si臋 leniwie; szum cichy, jednostajny p艂yn膮艂 z g艂臋bin z pod wysokiego i czarniawego horyzontu, niby rozproszone stado owiec, wychyla艂y si臋 bia艂awe grzywy fal, sz艂o ich coraz wi臋cej, bieli艂y si臋 zewsz膮d, wstawa艂y wsz臋dzie, podnosi艂y si臋 na ka偶dem miejscu, zwiera艂y si臋 w rozdrgane 艂awice, w nieprzeliczone chmury i sz艂y coraz pr臋dzej, pr臋dzej, pr臋dzej.
O wybrze偶e bi艂y coraz d艂u偶sze i mocniejsze fale, rzuca艂y si臋 z gruchotem na ostre 偶wiry, z sykiem szorowa艂y bia艂ymi j臋zorami po sypkich, rozpalonych piachach, przeskakiwa艂y g艂azy, rzucaj膮c si臋postrz臋pionemi, spienio-nemi wargami na wysch艂e 艂o偶ysko i mar艂y wyczerpane, ale ju偶 za niemi spada艂y drugie, wznosi艂y si臋 nowe, narasta艂y zielonymi zwa艂ami dalsze i sz艂y nieprzeliczon膮 i krzykliw膮 ci偶b膮.
Wiatr naraz za艣wista艂, sk艂臋bi艂 si臋 w kurzawie i pogna艂 jak oszala艂y rozpalonem wybrze偶em.
S艂o艅ce zwali艂o si臋 za rdzaw膮 chmur臋 i przygas艂o, pos臋pny cie艅 pad艂 na ziemi臋 i pokry艂
ocean m臋tn膮, brudnaw膮 p艂acht膮, w kt贸rej wody zaliot艂owa艂y gwa艂towniej.
Ocean pot臋偶nia艂 coraz gro藕niej, nabrzmiewa艂 iak ci臋偶ka, sinawa chmura, przewalaj膮c si臋 z gniewn膮 wrzaw膮, poradlone wody chwia艂y si臋 niesko艅czonemi zagonami, stada olbrzymich fal wychlustywa艂y z g艂臋bin, rozpryskaj膮c si臋 w spienione bryzgi...
Jan z pewn膮 trwog膮 przygl膮da艂 si臋 oceanowi 鈥" wygi臋ty olbrzymi 艂uk wody wrza艂 coraz mocniej, k艂臋bi艂 si臋 i miota艂; nabrzmia艂ym, spienionym wa艂em ko艂ysa艂 si臋, wygina艂 i bi艂 z hukiem o wybrze偶a!
Zaczyna艂 si臋 niestrudzony i gro藕ny b贸j z ziemi膮, z艂o艣膰 zdawa艂a si臋 wzbiera膰 w otch艂aniach, jaki艣 mus nieodgadniony wypiera艂 fale i bi艂 niemi w granity z nieub艂agan膮 zawzi臋to艣ci膮.
Przyp艂yw wznosi艂 si臋 coraz burzliwej, 偶e wystraszone mewy, z j臋kliwymkrzykiem, ucieka艂y z zalewanych ska艂.
Wybrze偶e zaczyna艂o si臋 o偶ywia膰, szereg kabin, namiot贸w i foteli, os艂oni臋tych daszkami wysuwano na rozpalone piaski, a gromady dzieci ju偶 wychodzi艂y na codzienny b贸j z morzem.
Pla偶a zaroi艂a si臋 lud藕mi.
Upa艂 si臋 zmniejszy艂, ale parno by艂o do niewy trzy mania, nieby艂o czem oddycha膰, nawet wilgotne tchnienie w贸d dusi艂o 偶arem, wiatr cichy i pal膮cy zawiewa艂 z p贸l.
Jaki艣 malarz siedzia艂 na ska艂ach przed roz艂o偶onemi sztalugami. Anglik wraz z Pary偶ank膮 fotografowali przyp艂yw.
Jan, dojrzawszy Mery, zeszed艂 na brzeg i siedli razem na piasku przed ich kabin膮, rozmawiaj膮c prawie szeptem, bo ryk morza tworzy艂 ju偶 og艂uszaj膮c膮 muzyk臋, fale zwala艂y si臋 z tak膮 si艂膮, 偶e ziemia dr偶a艂a i strz臋py pian wytryskiwa艂y 艣nie偶nymi pi贸ropuszami.
鈥" Morze jest dzisiaj bardzo gro藕ne 鈥" zauwa偶y艂a matka.
鈥" Jak zwykle na przyp艂ywie...
鈥" Jako艣 si臋 dziwnie l臋kam tej wycieczki, morze takie straszne...
鈥" Zapewniali mnie rybacy, 偶e burzy dzisiaj nie b臋dzie...
Odwr贸ci艂 szybko oczy, bo Mery patrzy艂a w niego z niepokojem...
鈥" A podobno najwy偶szy przyp艂yw nie zalewa 艣cie偶ki, wiod膮cej tam pod ska艂ami. 鈥" Doda艂 spiesznie, patrz膮c ju偶 w ich twarze.
鈥" Jednak ostrzegali nas dzisiaj, 偶e nieraz ju偶 tam by艂y wypadki...
鈥" Bo czemu pani nie od艂o偶y tej wy-cieczki? Czemu si膮 nara偶a膰 cho膰by nawet na poz贸r niebezpiecze艅stwa鈥"powiedzia艂 z obaw膮, aby si臋 nie cofn臋艂a.
鈥" M贸wi艂am to samo, ale mama nie chce s艂ucha膰...
Spojrza艂 na ni膮 tak dziwnie, 偶e dziewczyna si臋 zmiesza艂a.
鈥" Musz臋, zrobi艂am pewne wotum i nie moge odk艂ada膰, bo nie wiem, kiedy b臋dziemy po raz drugi w Bretonii, a zreszt膮 ksi膮dz b臋dzie stra偶膮...
鈥" Intencya b臋dzie najlepiej strzeg艂a 鈥" wykrztusi艂 ksi膮dz chmurnie.
鈥" Wola艂abym, aby艣my nie jechali, g艂owa mnie boh, troch臋 si臋 boj臋 i...
鈥" To zosta艅, roztroi艂 ci臋 upa艂!
鈥" Nie, pojad臋, ale i mama by wypocz臋艂a przed podr贸偶膮, rano musimy wsta膰, upa艂 i tyle godzin do Pary偶a. Niech mama zostanie!鈥" Prosi艂a gor膮czkowo, nie zwa偶aj膮c na jego b艂agaj膮ce, smutne spojrzenia.
鈥" Mery ma najzupe艂niejsz膮 s艂uszno艣膰 鈥" przytwierdzi艂 ksi膮dz.
鈥" Rzeczy jeszcze nie spakowane, a Luiza nie da sobie rady...
鈥" Zosta艅, pomo偶esz jej, ale ja pojad臋, tembardziej, skoro nie grozi 偶adne niebezpiecze艅stwo, nieprawda偶?
Zwr贸ci艂a si臋 do Jana, ale on tak gwa艂townie zakrztusi艂 si臋 dymem, 偶e nie odpowiedzia艂 na pytanie.
鈥" Czas ju偶 do k膮pieli 鈥" zauwa偶y艂 spokojnie.
鈥" Niech pan Mery nie pozwala p艂yn膮膰 za daleko, fale s膮 dzisiaj tak wielkie...
鈥" Ostatni raz dzisiaj, musi mi mama pozwoli膰 u偶y膰...
鈥" B臋d臋 pani膮 srogo pilnowa艂.
鈥" Zobaczymy, czy si臋 pozwol臋 tyranizowa膰.
Odszed艂 do swojej kabiny, s艂ysz膮c jak matka prosi艂a j膮, aby nie siedzia艂a d艂ugo w wodzie.
Wkr贸tce wyszli oboje z kabin. Mery, w czerwonym kostjumie, sz艂a 艣mia艂o i pierwsza wesz艂a do wody, za ni膮 dopiero rzuci艂 si臋 Jan i poszli ju偶 razem, dygoc膮c lekko z ch艂odu, naprzeciw fali, co jak ko艅 wspi臋艂a si臋 przed nimi i run臋艂a im na g艂owy, 偶e padli oboje w艣r贸d 艣miechu. Uj膮艂 j膮 silnie za r臋k臋 i przechyleni nieco, dziwnie rado艣ni, roz艣miani, szcz臋艣liwi, szli w g艂膮b naprzeciw olbrzymiej
g贸ry, kt贸ra niby stop wrz膮cego szk艂a toczy艂a si臋 na nich z krzykiem...
Niezliczone skr臋ty 偶y艂 艣wietlistych gra艂o w wodzie, dno mieni艂o si臋 popr臋gowane z艂otem, bia艂e, g艂adkie kamienie ugina艂y si臋 pod stopami, ch艂odz膮ce fale obejmowa艂y ich rozkoszn膮 pieszczot膮, smaga艂y twarze, chwyta艂y rozwiewnemi grzywami, otaczaj膮c kr臋giem ruchomym, rozdrganyra, p艂ynnym i rozkrzyczanym szumami.
Szli nieustraszenie, zapatrzeni w rozko艂ysane, pi臋trz膮ce si臋 wody, rzucaj膮c niekiedy s艂owa bez zwi膮zku i wymowne spojrzenia, pe艂ni radosnej mocy, rozko艂ysani jak Ocean, jak Ocean pe艂ni upojenia i bezwiednych, dzikich miot贸w si艂y, odwracaj膮c si臋 czasami do brzeg贸w; matka powiewa艂a chustk膮, ludzie zaledwie czernieli, g艂osy ju偶 nie dochodzi艂y, padaj膮c martwo, w spienionym huku, jak kamienie. Wzburzone wody obejmowa艂y ich tysi膮cami ramion, nieprzeliczono艣ci膮 gro藕nych, zwe艂nio-nych grzbiet贸w, przewalaj膮cych si臋 z krzykiem nad nimi...
Ocean wstawa艂, podnosi艂 si臋, spi臋trza艂 i par艂 si臋 wci膮偶 ku brzegom, szed艂 niestrudzenie, szed艂 niepowstrzymanie, spienion膮 horda fal, a z pod widnokr臋gu podnosi艂y si臋 nowe
zwa艂y, sz艂y nieprzejryane, gwarliwe ci偶by, t艂oczy艂y si臋 stada pot臋偶ne i z szumem, krzykiem i z moc膮 niepoj臋t膮 rzuca艂y si臋 na granitowe brzegi!
Wszystko by艂o ju偶 tylko ruchem, drganiem, pr臋偶eniem si艂, wzbieraniem strasznych pot臋g otch艂ani鈥"gniewn膮 wrzaw膮 chaosu. Nieobj臋ta, cicha topie艂 nieba wisia艂a nad nimi, s艂once, jak blada hoslya, zdawa艂o si臋 spada膰 z przera偶aj膮cych g艂臋bin, czu膰 by艂o, i偶 leci w niezg艂臋bionem mikzeniu, 偶e spada po prostej linii, w jakim艣 rozpalonym, strasznym bezw艂adzie.
Brak艂o im naraz ziemi pod stopami, porwa艂 j膮 w p贸艂 i wyrzuci艂 na nadbiegaj膮c膮 fal臋, sam wychlustuj膮c obok, 偶e p艂yn臋li przy sobie, rami臋 w rami臋, g艂owa w g艂ow臋, jak foki w艣r贸d wzburzonych odm臋t贸w, nadstawiaj膮c z rozkosz膮 rozpalone twarze na bolesno pie-艣ciwe smaganie w贸d, przewalaj膮c si臋 z lubie偶nym dreszczem na rozko艂ysanych, aksamitnych trapezach fal, kt贸re co mgnienie wynosi艂y ich na grzbiety spienione i zwala艂y w nagie rozwarte otch艂anie 鈥" rzucali si臋 tam z okrzyldem uniesie艅 i w艣r贸d dzikiej wrzawy Oceanu, w艣r贸d wir贸w, tryskaj膮cych pi贸ropuszami pian, w艣r贸d spi臋trzonych i rozwala
j膮cych si臋 w bryzgi w贸d i w艣r贸d krzyk贸w mew, ko艂uj膮cych tu偶 nad nimi, przyciskali si臋 do siebie, nami臋tnie chwytaj膮c wp贸艂, 偶e padali ci臋偶ko, a偶 w sam膮 g艂膮b oceanu; to uciekali od siebie w rozkrzyczane odm臋ty, aby si臋 zn贸w znale藕膰, zn贸w chwyta膰, zn贸w opasywa膰 rozgorza艂emi cia艂ami i wrze膰 rozszala艂ym warem rado艣ci...
Ledwie ju偶 dyszeli z upojenia, przenikni臋ci szalon膮 moc膮 istnienia, pijani ruchem, o艣lepli od s艂onych bryzg贸w, rozko艂ysani jak Ocean i tak pe艂ni mocy i po偶膮da艅, 偶e co chwila rzucali si臋 g艂owami naprz贸d, pod ka偶d膮 wstaj膮c膮 fal臋, aby prawie na dnie, w zielo-nawych ciemniach chwyta膰 si臋 o艣lizg艂emi, g艂od-nemi r臋kami, zwiera膰 si臋 w strasznych u艣ciskach i z niemym krzykiem szale艅stwa wychlusty-wa膰 na powierzchni臋.
鈥" Zosta艅! Nie jed藕!鈥"Szepta艂 niekiedy resztkami 艣wiadomo艣ci.
鈥" Kocham ci臋, go艅!鈥"wo艂a艂a, uciekaj膮c na jak膮艣 ska艂臋, jeszcze wystaj膮c膮 nad wod膮 i rzucaj膮c si臋 z niej nurkiem, 偶e skoczy艂 za ni膮, pochwyci艂 nami臋tnie i wyni贸s艂 z toni, jak trzepi膮c膮 si臋 ryb臋.
鈥" Szalej臋! 鈥" Dysza艂 p艂omiennie nad jej twarz膮, ale dziewczyna wyrwa艂a mu si臋 z ramion,
chlusn臋艂a wod膮 w twarz i ucieka艂a ku brzegowi, gdzie matka czeka艂a na ni膮 z prze艣cierad艂em.
鈥" Zobaczysz!鈥"Odkrzykn臋艂a mu wreszcie, wychodz膮c na p艂ytsze dno i przewracaj膮c si臋 co chwila ze 艣miechem, bo fale rozdrganemi g贸rami zwala艂y si臋 na ni膮.
Spotka艂 si臋 z niemi dopiero przed zamkiem, matka wraz z ksi臋dzem sadowi艂a si臋 do powozu. Mery sta艂a obok.
Poszli oboje przy powozie, wolno jad膮cym.
鈥" A jednak poczyna si臋 co艣 z艂ego,鈥"mrukn膮艂 ksi膮dz, wskazuj膮c na posinia艂e niebo i s艂once, otoczone czerwon膮 obr臋cz膮.
鈥" Jeszcze jest czas zawr贸ci膰!
鈥" Za godzin臋 sko艅czy si臋 przyp艂yw, b臋dziemy ju偶 wracali z groty. Na obiad wr贸cimy z pewno艣ci膮!鈥"Doda艂a, wychylaj膮c si臋 do nich.
Rozstali si臋 z powozem na skraju lasu.
Patrzyh d艂ugo za nimi, nie 艣miej膮c spojrze膰 sobie w oczy.
鈥" Dzi臋kuj臋!鈥"Szepn膮艂 dzi臋kczynnie, 艣ciskaj膮c jej dion rozpalon膮.
鈥" Boj臋 si臋 czego艣... zad艂ugo by艂am w k膮-pieli...鈥"U艣miechn臋艂a si臋 bole艣nie, wyprzedzaj膮c go nieco, jakby bezwiednie chc膮c uciec.
鈥" Mery!鈥"Przysun膮艂 si臋 bli偶ej, zagl膮daj膮c jej w oczy.
Po艂o偶y艂a palec na ustach tak tajemniczo, 偶e si臋 obejrza艂, nikogo jednak nie dojrza艂 鈥" tylko las ko艂ysa艂 si臋 ci臋偶ko, przez wybrze偶ne ska艂y i araukarye. Ocean czernia艂 niby chmura spi臋trzona i rozchwiana, wicher zamiata艂 coraz pot臋偶niej, dzika wrzawa fal hucza艂a pod ska艂ami.
Nie mogli m贸wi膰, rado艣膰, przesycona l臋kiem, oczekiwaniem, dr偶a艂a w nich tak pot臋偶nie, 偶e szU coraz wolniej, przysuwaj膮c si臋 do siebie i ju偶 r臋ce si臋 chwyta艂y bezwiednie i par艂y si臋 ramiona, gdy ona odsuwa艂a si臋 szybko, odwracaj膮c zmieszan膮 twarz i rozgorza艂e oczy, wzdycha艂a przeci膮gle, trwo偶nie znowu wysuwaj膮c si臋 naprz贸d.
Ale nie uciek艂a, nie zdo艂a艂a, nie mia艂a si艂, sz艂a prawie nieprzytomna i tak wyczerpana, jak te drzewa rozpra偶one upa艂em i tak bezwolna, oci臋偶a艂a w sobie, jak te kwiaty Hor-tensyi, po kt贸rych wlok艂a rozpalon膮 d艂oni膮, tajemniczym zgie艂kiem przepe艂niona i wirami bole艣nie pr臋偶膮cych si臋 si艂, jak Ocean.鈥"Jaki艣
niemy, a pot臋偶ny krzyk wzbiera艂 w jej sercu i wrza艂 w Ita偶dym nerwie鈥"krzyk 偶ycia, krzyk si艂 rozp臋tanych, jak te fale, przewalaj膮ce si臋 z hukiem na wybrze偶ach, i偶 zapomnia艂a
0 wszystkiem, zas艂uchana w siebie, przera偶ona
1 porywana jednocze艣nie, ale szelest krok贸w i jego oczy pal膮ce budzi艂y j膮. 鈥"
Doszli do zamku, nie wym贸wiwszy ani jednego s艂owa, dopiero na podje藕dzie przystan臋艂a nagle z jaka艣 pro艣b膮 w poblad艂ych i 艂zawych oczach, usta jej dr偶a艂y, a w twarzy ry艂 si臋 niepok贸j鈥"ale gdy spotka艂a si臋 z jego oczami odwr贸ci艂a si臋 艣piesznie i posz艂a do mieszkania.
W wie偶y nie by艂o nikogo.
鈥" Luiza! Luiza!鈥"Wo艂a艂a przestraszona, ale Luiza nie przysz艂a, mieszkanie by艂o puste, okna pootwierane, wiatr miota艂 firankami, chodzi艂a bezradnie z pokoju do pokoju, jakby szukaj膮c s艂u偶膮cej, a czuj膮c, 偶e on chodzi za ni膮, jak cie艅, a jego rozgorza艂e, czychaj膮ce oczy, obmotuj膮 j膮 w nierozerwane wi臋zy.
Stan臋艂a przy oknie, biegaj膮c oczami po wzburzonym oceanie; z pod widnokr臋gu wyp艂ywa艂y rybackie barki, sz艂y jak ptaki ogromne d艂ugim kluczem, z rozpostartemi skrzyd艂ami.
podrywaj膮c si臋 na falach i gin膮c co mgnienie w otch艂aniach.
鈥" Chyba burzy nie b臋dzie, jako艣 spokojniej...
鈥" Tak, nieb臋dzie...鈥"wyszepta艂, staj膮c tu偶 przy niej i obejmuj膮c j膮 nami臋tnie.
Zadrga艂a mu w ramionach, jak ptak i poblad艂a straszliwie.
鈥" Mery!
鈥" Jan!
Oto, jak b艂yskawice skrzy偶owa艂y si臋 krzyki, a jak nieme, ra偶one pioruny spad艂y na siebie g艂odne, czychaj膮ce usta...
Pociemnia艂o nagle na 艣wiecie. Ocean przycich艂 na chwil臋, tylko gdzie艣 w dali, w po偶贸艂k艂em, m臋tnem niebie zacz臋艂y hucze膰 gromy i wi艂y si臋 skr臋ty o艣lepiaj膮cych b艂yskawic...
III.
WIECZ脫R.
Siedzieli na schodach, wiod膮cych z wybrze偶a do jego mieszkania, przytuleni do siebie i zgubieni w mrokach 鈥" morze hucza艂o im u n贸g, fale sk艂臋bione w straszne rojowisko potwor贸w, tysi膮cami rozchwianych, sycz膮cych k艂贸w rzuca艂o si臋 ku nim, plwaj膮c pian膮 i 偶wirem.
Ozwa艂a si臋 pierwsza, ale g艂os jej brzmia艂 tak przejmuj膮co 偶a艂o艣nie, jak krzyk mew, po-b艂膮kanych w ciemno艣ciach.
鈥" P贸藕niej i ty wyjedziesz i wi臋cej nie wr贸cisz...
鈥" Powr贸c臋, odwiedz臋 swoich, zobacz臋 kraj i powr贸c臋.
鈥" Zabierasz obrazy?
鈥" Tak, bo urz膮dzam w kraju zbiorow膮 wystaw臋.
鈥" Czy to daleko?
鈥" Trzy dni drogi.
鈥" Wiem, to gdzie艣 na p贸艂noc, tam, sk膮d noc przychodzi i ten zimowy, okropny 艣nieg...
鈥" Tak, tak鈥"tara jest ten cudny, bia艂y puszysty 艣nieg, tam, gdzie nie obj臋te niebo, wsparte na przemarz艂ych drzewach, wisi, jak tafla lapislazuli, roziskrzona srebrnymi gwo藕dziami, gdzie lasy nieprzebyte, zastyg艂e w lodowatym ukropie mroz贸w, 艣ni膮 o wio艣nie dalekiej, gdzie spieczona mrozem ziemia dzwoni, jak spi偶, gdzie 艣wiat przemieniony w bia艂y cud, trwaj膮cy d艂ugie miesi膮ce, tam... tam!...
鈥" T臋sknisz?
鈥" Nie, przypomnienia zaroi艂y si臋 we mnie...
鈥" Teraz ju偶 wiem, 偶e si臋 nigdy nie spotkamy, nigdy...
Nie potrah艂 zaprzecza膰, nie mog艂 si臋 zdoby膰 na s艂owa k艂amstwa ni przecze艅.
鈥" Nigdy, nigdy, nigdy! 鈥" Powtarza艂a umieraj膮cym g艂osem, jakby tym falom szumi膮cym m贸wi艂a i g艂臋biom, co si臋 otwiera艂y u st贸p, 偶e tylko jeden ruch i poch艂on膮 na zawsze.
Umilkli na d艂ugo.
Zmierzch opada艂 popieln膮 i ci臋偶k膮 mg艂膮鈥" sm臋tna szaro艣膰, rozj臋czona wichrami, rozdrga-na dzik膮 wrzaw膮, pe艂na miota艅 odm臋t贸w roz-szala艂ych, o艣lepia艂a 艣wiat.
Niebo i morze wisia艂y nad sob膮, jak dwie pos臋pne chmury, nabrzmia艂e piorunami, tylko na zachodzie nad spi臋trzonymi zwa艂ami w贸d rozhukanych, 偶arzy艂y si臋 jeszcze ostatnie, czerwone smugi, jak wydarte, krwawe oczy na trupio-sinej twarzy鈥"jak oczy konaj膮ce w艣r贸d wycia nocy mia偶d偶膮cej.
Ocean z rykiem wali艂 w j臋cz膮ce granity, a wt贸rowa艂 mu rozw艣cieklony, przeci膮g艂y skowyt wichr贸w.
Pioruny bi艂y bezustannie, a niekiedy, wskro艣 po艣lep艂ych sinych ciemnic, przewija艂y si臋 ogniste skr臋ty niemych b艂yskawic, jawi膮c na mgnienie, szamocz膮ce si臋 z orkanem drzewa; ska艂y podobne do fal zastyg艂ych w przera偶eniu i Ocean, zwalaj膮cy si臋 z ponurym hukiem na wybrze偶a鈥"straszliwe widma rzeczy struchla艂ych w grozie i przepadaj膮cych w ciemno艣ciach.
Rzuci艂a si臋 naraz w ty艂, jakby si臋 na ni膮 mia艂y zwali膰 te chaosy majak贸w i l艣nie艅. 鈥" Boisz si臋?
Poczu艂, 偶e zacz臋艂a dygota膰.
鈥" Zda艂o mi si臋, 偶e te b艂yskawice chc膮 mi wydrze膰 oczy.
鈥" To burza si臋 rozgl膮da, gdzie uderzy膰 pot臋偶niej.
鈥" Te straszne ognie przenikaj膮 mnie po偶arem, czuj臋 w sercu piek膮ce rojowisko.
鈥" Dziwnie blada w ich l艣nieniu i strasznie pi臋kna g艂owa Gorgony!
鈥" Malarz! Rado艣膰 huczy we mnie i krzyk dziwnego, nienazwanego szcz臋艣cia...
鈥" O moja jedyna!
鈥" Mam w sobie wezbran膮 pie艣艅 tych 偶ywio艂贸w oszala艂ych.
鈥" To 艣piewajmy j膮 poca艂unkami, uto艅my w szale艅stwie...
Zwarli si臋 na d艂ug膮 chwil臋.
鈥" Czemu tak patrzysz niespokojnie? 鈥" Spyta艂a po藕niej.
鈥" Denerwuje mnie to rozp臋tanie Oceanu i przera偶a, boj臋 si臋...鈥"szepn膮艂.
鈥" A ja uwielbiam burz臋, porywa mnie ta straszna pot臋ga, posz艂abym z rado艣ci膮 w te rozpadaj膮ce si臋 g贸ry, w krzyk fal, w te tajemnicze otch艂anie鈥"chcia艂abym by膰 na chwil臋 t膮 niepoj臋t膮 i cudown膮 pot臋g膮.
鈥" By膰 burz膮 i Oceanem!
鈥" By膰 wszystkiem, co jest.
鈥" Dusza jest wszech艣wiatem ca艂ym!
鈥" Nie, nie, jest tylko mo偶e zwierciad艂em wszech艣wiata, a ja chcia艂abym by膰 b艂yskawic膮 i piorunem, wichrem i tem drzewem z nim wakz膮cem, by膰 fal膮 wiecznie rozbijan膮 o poszarpane brzegi, a wiecznie wstaj膮c膮 i nie-zmo偶on膮, by膰 tym ruchem burzy i Oceanu nie艣miertelnym w trwaniu 鈥" by膰 noc膮 i zarazem krwawymi skr臋tami b艂yskawic, drze膰 sob膮 ciemno艣ci, pl膮sa膰 wskro艣 pustek niesko艅czonych, przebiega膰 daie nie do pomy艣lenia i czu膰 ten lot wieczny, si艂臋, rado艣膰 pot臋gi nie艣miertelnej i lecie膰, wi膰 si臋, by膰 zawsze, zawsze, zawsze...
Pochwyci艂 j膮 wp贸艂, bo si臋 zerwa艂a, jak ptak do lotu, w burz臋.
Opad艂a ci臋偶ko i nadstawiaj膮c d艂onie na zimne bryzgi fal, zacz臋艂a m贸wi膰 偶a艂o艣nie:
鈥" Ale nie p贸jd臋 tam, niemam si艂, cz艂owiek jest kamieniem zaledwie na dnie Oceanu, kamieniem, marz膮cym niekiedy o locie ptak贸w...
鈥" Jest jak 藕d藕b艂o, krzewi膮ce si臋 trwo偶nie pod grobowym kamieniem...
鈥"- Przem贸dz 艣mier膰, potarga膰 wi臋zy i ulecie膰 w niesko艅czono艣膰!...
鈥" Mery! Mery!鈥"szepta艂 trwo偶nie, przytulaj膮c j膮 do siebie.
鈥" Jestem tak n臋dzna, 偶e nie potrafi艂abym si臋 nawet zapami臋ta膰, aby i艣膰 w 艣mier膰 bez trwogi! Ach, jaki cz艂owiel? jest obcy wszystkiemu, jaki daleki, jak odgrodzony od przyrody, 偶e ani na chwil臋 nie umie zapomnie膰 o sobie.
鈥" Bo艣my zdziczeH, b艂膮kaj膮c si臋 w pustyniach miast!
鈥" Zimno mi! 鈥" Wstrz膮sn臋艂a si臋 gwa艂townie.
鈥" Wr贸膰my do domu...
鈥" Nie, tam si臋 czego艣 boj臋...
鈥" To do mnie... chod藕... par臋 krok贸w, zanios臋 ci臋...
鈥" P贸藕niej jeszcze... p贸藕niej...鈥"Prosi艂a, ogarniaj膮c go naraz ramionami, upalnemi ustami, szukaj膮c ust jego, 偶e zwarli si臋, jak fale ogniste, przepadaj膮c w rozgorza艂ej nagle otch艂ani!...
Noc si臋 ju偶 sta艂a nieprzenikniona, b艂yskawice tylko niekiedy wi艂y si臋 ognistemi ko艂tunami, pioruny hucza艂y coraz rzadziej i dalej, ale ocean pot臋偶nia艂 jeszcze i burza zaczyna艂a szale膰, ryki w贸d i huraganu, zwite w og艂uszaj膮c膮, straszn膮 wrzaw臋 miota艂y si臋 o艣lep艂e i pijane; olbrzymie ba艂wany, jak stada roze
grzanych ogier贸w, z dzikim kwikieni, spienione, oszala艂e, rzuca艂y si臋 na siebie, przewalaj膮c z kra艅ca w kraniec, r偶膮c i goni膮c si臋 z t臋tentem...
Faie z krzykiem wdziera艂y si臋nju偶 na schodz 偶e bryzgi pian, jak bia艂e motyle fruwa艂y nad niemi, ale w nich rozlewa艂a si臋 cisza omdlewaj膮ca; oplatani sob膮, przywarci jak polipy, ko艂ysali si臋 ruchem burzy i odm臋t贸w, niekiedy szept jaki艣 hucza艂 w nich, jak piorun; niekiedy chciwe, g艂odne dotkni臋cie ust przenika艂o odr臋twieniem, 偶e padali na jakie艣 dno bezprzytomni zgo艂a, niekiedy za艣 zapominali
0 sobie, wodz膮c o艣lep艂emi oczyma po ciemnicach, jakby szukaj膮c tam samych siebie.
鈥" Co to?鈥"odezwa艂a si臋 gwa艂townie do niego.
鈥" Statek sp贸藕niony!
W 艣wietle b艂yskawic na spi臋trzonych
1 przewalaj膮cych si臋 g贸rach w贸d zamigota艂o czerwone 艣wiat艂o niby oko krwawe rozpacz膮, i czarny kad艂ub statku, niekiedy 偶agiel bia艂y b艂ysn膮艂 i zatrzepota艂 si臋, jak z艂amane skrzyd艂o-statek wakzy艂 z burz膮, wznosi艂 si臋 i spada艂 w otch艂anie, a偶 znikn膮艂 w艣r贸d rozwichrzo-nych fal.
-鈥" To nic!鈥"j臋kn臋艂a.
鈥" Nic, nic, steruje ku zatoce, skry艂 si膮 za ska艂ami 鈥" spojrza艂 naraz ku Czerwonym Ska艂om i zadr偶a艂.
鈥" Przepad艂 jak widmo!鈥"szepn臋艂a. Pr贸偶no go szukali strwo偶onemi oczyma
w艣r贸d burzy, nas艂uchuj膮c z niepokojem jakich艣 rozpacznych wo艂a艅; przepad艂 w nocy, a z huku oceanu wydobywa艂 si臋 ponury, jednostajny j臋k i brzmia艂 g艂ucho, brzmia艂 wci膮偶, jakby j臋k ziemi, rozszarpywanej przez morze.
鈥" Deszcz, uspokaja si臋 ju偶 鈥" szepn膮艂, powstaj膮c.
鈥" Uspokaja si臋.
鈥" Zacz膮艂 si臋 odp艂yw, morze si臋 ucisza. 鈥"')Tak... prawda... zdaje mi,si臋, 偶e wicher
mniejszy...
鈥" Z pewno艣ci膮, chod藕my! 鈥" prosi艂.
Ale nim odrzek艂a, porwa艂 j膮 na r臋ce i poni贸s艂 wolno po stromych schodkach; nie broni艂a si臋 i dygoc膮c, jak ptak pochwycony w jastrz臋bie szpony...
Wicher zatrzasn膮艂 za nimi drzwi.
Ogarn膮艂 ich sza艂...
...jak ogarnia wszystko, kiedy si臋 ma sta膰 jaka艣 rzecz niepoj臋ta...
I uczyni艂a si臋 w nich noc, poczynaj膮ca w tajemniczych trzewiach鈥"noc, zwita z rojowiska o艣lepiaj膮cych b艂yskawic i huku piorun贸w, pe艂na upalnych miota艅 偶ywio艂贸w rozp臋tanych i huraganowych odm膮t贸w, szal 艣wiat贸w druzgotanych, wy艂aniaj膮cy z chaosu tajemnice, noc rado艣ci zamierania w upojeniu.
Padali w siebie z krzykiem ocean贸w. Jak gwiazdy, ci膮偶膮ce ku sobie t臋sknot膮 od prawiek贸w, stapiaj膮 si臋 gdzie艣 w nie-sko艅czono艣ciach i przepadaj膮 w sobie.
I stawa艂y si臋 w nich nag艂e cicho艣ci g艂臋bin st臋偶a艂ych w mrokach; chwiejne, nieprzytomne, drgania w贸d o艣lep艂ych od przera偶aj膮cych b艂yskawic; majaczenia rzeczy zgo艂a nieodgadnio-nych; rozpra偶one j臋ki ziemi przepalanej potokami wrz膮cych metal贸w; sny kwietnych aromat贸w w omdla艂e, letnie noce; pr臋偶enia las贸w w s艂onecznej po偶odze; omdla艂e ruchy fal na rozpalonych wybrze偶ach, niepochwytne majaczenia o samych sobie, i dreszcze gwiazd konaj膮cych, dreszcze bezw艂adnego spadania w bezmiary w upojeniu 艣mierci s艂odkiej i cichej.
Czy to dnie przechodzi艂y, z wyciem i zgie艂kieni szturmuj膮c do okien?
Czy to lata targa艂y zgrzytaj膮cemi k艂ami za mury i ze skowytem 偶a艂osnym mar艂y gdzie艣, nigdy nie widziane?
Czy to wieki snu艂y si臋 przez nich sennym, niezapami臋tanym korowodem umar艂ego czasu?...
Tyle wiedzieh o tem, co fale wiedz膮 gdzie i kiedy jakie obmywa艂y brzegi i zatapia艂y okr臋ty鈥"co pami臋ta b艂yskawica 藕renice przez si臋 ol艣nione, co wie dusza o w艂asnych awa-tarach, d膮偶膮ca wiecznie do Niego...
艢nili sen gor膮czkowy o sobie...
P艂yn臋li ku sobie z g艂臋bin przeznaczenia, na falach t臋sknoty od tysi臋cy, tysi臋cy lat i spostrzegali si臋 zdumieni w ot臋czy mi艂o艣ci, w ja艣ni pragnie艅 nieugaszonych, w tej kropH czasu, zawieraj膮cej wszystk膮 t臋skno艣膰 wiek贸w wszystkich...
Odnajdywah si臋 na mgnienie w po偶arach dusz w艂asnych.
To gubili si臋, jak ptaki zb艂膮kane w艣r贸d burzy i nocy.
Tak im przep艂ywa艂y d艂ugie chwile uniesie艅 niewypowiedzianych.
To trwali obok siebie bez my艣li i bez czucia, zatopieni w sen jaw niezrozumia艂ych, spojeni cia艂ami a rozt臋sknieni za sob膮, jak fale, odp艂ywaj膮ce z brzeg贸w, musz膮 t臋skni膰 do g艂臋bin, jak dusze, kt贸re na mgnienie zajrza艂y w siebie, sta艂y si臋 jednem i znowu pad艂y w orbity w艂asnych lot贸w, znowu sta艂y si臋 sob膮, lecz ju偶 dalekie i 偶a艂o艣nie porwane w wichur臋 t臋sknic nieukojonych...
To dysz膮c, przyciskali usta do ust, cia艂o do cia艂a i zatapiali otch艂anie 藕renic w 藕renicach, przenikaj膮c si臋 ciep艂em w艂asnem, krwi膮, tchnieniem, 偶e jednako bi艂y im serca, jednaki rytm 偶ycia czuli, jednak膮 moc膮 po偶膮da艅 szli w siebie, stapiaj膮c si臋 na chwil臋 w jedno i budz膮c si臋 z przera偶eniem w samotno艣ci, po za sob膮, niepoj臋ci dla si臋 zgo艂a.
鈥" Mery!鈥"Chcia艂 si臋 upewni膰, 偶e to ona.
鈥" Jan! 鈥" Szepta艂a zdumiona samym d藕wi臋kiem g艂osu!
Patrzyli na siebie z dziwn膮, niepokoj膮c膮 ciekawo艣ci膮, spostrzegali si臋 znowu, wy艂aniaj膮c dusz臋 z mgie艂 oczarowa艅 na ostre 艣wiat艂o zwyk艂ego dnia, budzi艂a si臋 w nich 艣wiadomo艣膰, wyp艂ywali z niepami臋tnych g艂臋bin, jak kawa艂y drzewa, zatopione przed wiekami na dnie ocean贸w i wydarte przez burze...
S艂odkie wzruszenie, pe艂ne tkliwo艣ci, nie艣mia艂e i dr偶膮ce, i wonne jak m艂ode p臋dy brz贸z, zatrzepota艂o si臋 w jej sercu, 偶e uj臋艂a w d艂onie jego g艂ow臋 i ca艂owa艂a mu oczy z niewypowiedzianem rozrzewnieniem, szepcz膮c cichutko:
鈥" M贸j! M贸j! Na zawsze! Na zawsze!...
鈥" Na zawsze, tak... jedyna! 鈥" Odpowiada艂 oci臋偶ale, poddaj膮c si臋 biernie pieszczotom, wpatrzony przez jej oczy gdzie艣 jakby w burz臋, targaj膮c膮 murami, zas艂uchany w ryki oceanu, czy te偶 w odg艂osy w艂asnej, przycich艂ej ju偶 burzy, st臋pia艂y ju偶 na wszelk膮 rozkosz w bezw艂adzie wyczerpania i apatyi.
W pokoju by艂a noc, tylko niekiedy przez okna b艂yskawice tryska艂y b艂臋kitnawemi 藕renicami, 偶e w ich ogniach spostrzegali swoje zblad艂e twarze i czarniej膮ce a omdla艂e oczy.
Nie mogli m贸wi膰, wszystkie s艂owa zda艂y si臋 im g艂upie i nic nie wyra偶aj膮ce, a nawet poca艂unki i u艣ciski by艂y jak zaschni臋te i bez woni kwiaty, spadaj膮ce martwo na ich cia艂a.
Zacz臋li ju偶 s艂ysze膰, co si臋 dzia艂o doko艂a i czu膰 drgania mur贸w, i prz膮艣膰 my艣li w艂asne, i stwarza膰 samych siebie i by膰 czem艣 tak obcem, odleg艂em i tak niezrozumia艂em dla siebie, jak zwykle 鈥" ale dusze le偶a艂y jeszcze
w omdleniu, roz艣piewane konaj膮cymi hymnami wspomnie艅, jeszcze 艣lepe od 偶ar贸w stygn膮cych, peJne gwiazd gasn膮cych i uniesie艅 przebrzmia艂ych, ca艂e w pami臋ci nadludzkich rozkoszy, rozpraszaj膮cych si臋 jak mg艂y, ca艂e jeszcze w dreszczu 艣wi臋tej ekstazy, w zdumieniu jakiego艣 niepoj臋tego cudu, kt贸ry si臋 w nich sta艂, rado艣ci niew3'powiedzianej i ca艂e ju偶 w cichym nie艣wiadomym 偶alu i t臋sknocie za tem, co ju偶 przechodzi艂o...
Naraz rozleg艂 si臋 poszarpany, kr贸tki g艂os dzwonu, p艂yn膮cy z huraganem ponuremi d藕wi臋kami, a r贸wnocze艣nie do drzwi z korytarza kt贸艣 si臋 zacz膮艂 dobija膰.
Oprzytomnieli zupe艂nie, nie wiedz膮c co pocz膮膰...
鈥" Kto tam? 鈥" Trwoga chwyci艂a go za gard艂o.
鈥" Nie wie pan, gdzie posz艂a panna Mery? Szukamy jej od godziny po ca艂ym domu 鈥" wo艂a艂a Bretonka.
鈥" Co to za dzwon? Nie wiem, gdzie jest panna Mery!
鈥" Dzwoni膮 na trwog臋 w miasteczku! Jaki艣 statek rozbija si臋 o brzegi, burza!...
鈥" Burza!鈥"Powt贸rzy艂a z przera偶eniem.
Ledwie j膮 przyciszy艂, ale i w niego to s艂owo uderzy艂o piorunem i rozdygota艂o mu serce strachem lodowatym.
Dzwon hucza艂 coraz pos臋pniej i trwo偶niej.
Wybiegli na wybrze偶e.
Ocean ju偶 szala艂, utopiony w nieprzeni-knionej nocy targa艂 si臋 w rozw艣ciekleniu, rycza艂 tysi膮cami g艂os贸w i przewala艂 si臋 w ciemno艣ciach, jak sp臋tane i rozjuszone bydl臋...
Niekiedy trzaska艂y pioruny, niekiedy przelatywa艂y trwo偶ne b艂yskawice, a w tem bolesnem l艣nieniu, wody zda艂y si臋 si臋ga膰 nieba, rozchwiane g贸ry spada艂y potrzaskanemi kad艂ubami, tysi膮ce widz贸w zawodzi艂o przera偶aj膮cy tan, tysi膮ce wodnych wulkan贸w 偶yga艂o spienio-nemi falami, nieprzeliczone ci偶by, nieprzejrzane stada potwor贸w k艂臋bi艂y si臋 z szumem, chlusta艂y z wyciem, gryz艂y si臋 z przera偶aj膮cym kwikiem, po偶era艂y si臋 z w艣ciek艂o艣ci膮, jak oszala艂e hordy wieloryb贸w.
Ziemia dr偶a艂a od bicia fal, huragan wy艂 na wybrze偶ach, przera偶enie dygota艂o we wszystkiem i rozpacz zielonawemi oczami b艂yskawic dar艂a si臋 mi臋dzy ska艂ami, jakie艣 g艂osy strachu, g艂osy ob艂臋dne, pijane przera偶eniem szarpa艂y si臋 z huraganem.
鈥" Matka? 鈥" Krzykn臋艂a naraz strasznym g艂osem.
Ale matka nie wr贸ci艂a jeszcze...
Zamykano hote艂 od morza, tarasowano drzwi i 偶elazne okiennice, ludzie biegali gor膮czkowo, krzyki przyciszone, trwo偶ne, nasi膮k艂e 艂zami brzmia艂y w艣r贸d 艂omot贸w oceanu i j臋k贸w ziemi.
Dzwon wci膮偶 艂iucza艂 j臋kiem rozpaczy.
Stali na deszczu, trzymaj膮c si臋 jakich艣 kamieni, zapatrzeni os艂upia艂emi z trwogi oczami w rozszala艂膮 burz臋, nieprzytomni zgo艂a.
P艂acze kwili艂y w ciemno艣ciach, jakie艣 Bretonki kl臋cza艂y na wybrze偶u, odmawiaj膮c g艂o艣no, rozp艂akanemi g艂osami modlitwy za konaj膮cych 鈥" bo jaki艣 pot臋偶ny kad艂ub statku ukazywa艂 si臋 coraz bli偶ej ska艂, w 艣wietle b艂yskawic wida膰 by艂o, jak sig zmaga艂 z burz膮 ostatkami si艂, okr臋ca艂 si臋 w k贸艂ko, pada艂 na boki, to jakby ko艅, 藕gni臋ty ostrog膮, stawa艂 d臋ba i skaka艂 z fali na fal臋, a偶 run膮艂 w nagle rozwart膮 otch艂a艅, zion膮c膮 艣mierci膮.
Krzyk si臋 wyrwa艂 ze wszystkich piersi, ale statek jeszcze wyp艂yn膮艂, jakie艣 ludzkie zarysy powiewa艂y bia艂emi p艂achtami, a czasem z wichur膮, w艣r贸d piekielnych szum贸w, nap艂ywa艂y straszne, b艂agaj膮ce g艂osy ton膮cych.
Dzwon bi艂 bezustannie, dalekie latarnie stra偶nicze rozb艂yskiwa艂y smugami 艣wiat艂a, zobaczono w ich 艣wietle, 偶e pot臋偶ne barki wyp艂ywa艂y z zatoki na pomoc, zielone latarnie b艂yska艂y na masztach pochylonych, widziano, jak si臋 par艂y nieust臋pliwie wskro艣 spi臋trzonych zwa艂贸w i wskro艣 otch艂ani roz-wytych.
Dwie pot臋gi zwar艂y si臋 w b贸j na 艣mier膰 i 偶ycie.
Mery oprzytomnia艂a naraz, rzucaj膮c si臋 w las, chcia艂a bied藕 naprzeciwko matki, jakby na ratunek; pogoni艂 za ni膮, ale niepodobna by艂o i艣膰 drog膮, rozsro偶one drzewa ko艂ysa艂y si臋 tak strasznie, zdava艂y si臋 rozczapierzonemi ga艂臋ziami chwyta膰 noc, drze膰 burz臋, smaga膰 huragan z ponurem wyciem, 偶e dusze pad艂y im w trwog臋 i zawr贸cili chy艂kiem.
Powr贸cih do wie偶y.
Mury si臋 trz臋s艂y, szcz臋ka艂y okna, 艣wiat艂a drga艂y konwulsyjnie, nie mogh m贸wi膰, nie mieh si艂, serca p臋ka艂y im z b贸lu, a jak ogie艅 krzewi艂o si臋 i jak ogie艅 przepala艂o ciche jeszcze poczucie winy 鈥" szarpi膮ca zgryzota grzechu - straszny jad wsp贸lnej zbrodni.
Nie poszli na obiad.
Siedzieli, nie 艣miej膮c si臋 rozsta膰, nie mog膮c si臋 obz膰 bez siebie, a nie maj膮c dla si臋 ani jednego sfowa, ni spojrzenia przyjaznego.
Mi艂o艣膰 jakby skona艂a w poczuciu w艂asnej winy, napr贸偶no rzucali si臋 sobie w ramiona z nag艂膮, rozpaczliw膮 czu艂o艣ci膮, napr贸偶no chcieli zgin膮膰 w uniesieniu, napr贸偶no wskrzeszali rzeczy umar艂e 鈥" ramiona opada艂y bezw艂adnie, zimne usta ze艣lizgiwa艂y si臋 bez poca艂unk贸w, z poblad艂ych warg wydobywa艂 si臋 j臋k g艂uchy, serca bi艂y tylko trwog膮, a oczy spostrzega艂y w sobie przera偶enie jednakie, i noc, i jednakie przera偶aj膮ce jawy, od kt贸rych uciekali oboje.
Rozchodzili si臋 prawie z nienawi艣ci膮, obcy sobie i nieznani i znowu si臋 szukali bezwiednie, jakby 偶ebrz膮c u siebie ratunku.
Mery, nie wiedz膮c o tem, p艂aka艂a 艂zami 偶al贸w i zgryzot
Nie uspakaja艂 jej, nie potrafi艂, sam r贸wnie偶 po偶erany poczuciem winy i obawami.
Chodzili jak b艂臋dni z pokoju do pokoju, nas艂uchuj膮c co chwila, czekaj膮c z jak膮艣 utajon膮 jeszcze nadziej膮 鈥" wybiegali na most, bo ydalo si臋 im s艂ysze膰 znajome kroki...
Nikt nie szed艂, huragan tratowa艂 艣wiat przera偶ony.
D艂ugie chwi艂e stali z czo艂ami na szybach, wpatrzeni w punkt, gdzie by艂y Czcwone S艂ta艂y, a艂e tam ocean przewala艂 si臋 w piekielnych konwulsyach, rycza艂y wody rozbijane i hucza艂y gromy!
Biegli znowu na drug膮 stron臋, aby spojrze膰 na drog臋 w las rozwichrzony, w las, zmagaj膮cy si臋 z huraganem.
Ale nic i tam nie by艂o pr贸cz miot贸w i wycia burzy.
To stawali na 艣rodku pokoju, z uchem wyt臋偶onem, z dusz膮 skupion膮, ws艂uchani w te okropne szamotania wichr贸w i oceanu, i ka偶dy nerw napina艂 si臋 m臋k膮, ka偶dy ruch by艂 b贸lem, ka偶dy huk przebija艂 im serca, i rani艂 艣miertelnie i zabija艂.
Matka nie powraca艂a.
Zapomnieh o sobie, zapomnieli o wszystkiem w tej rozkrzy偶owuj膮cej m臋ce oczekiwania, w tym b贸lu niewypowiedzianym zawi艣ni臋cia na wci膮偶 rozmia偶d偶onej nadziei.
Ju偶 nie mieli sil na ruch wszelki, padli pod okna i wtopieni ca艂膮 dusz膮 w ocean szalej膮cy, siedzieli martwi, g艂usi, trupi...
Chwilami ocean wzdyma艂 si臋 tak wysoko, 偶e fale, p臋kaj膮c, bucha艂y jak wulkany slupami wody, a偶 pod same okna, i偶 oboje z jedna
kim krzykiem trwogi cofali si膮 w tyl, bo si臋 im zdawa艂o, 偶e ze spienionych, roztrzaskanych odm臋t贸w wychyla si臋 siwa, trupia g艂owa matki, 偶e jakie艣 sztywne r臋ce wyci膮gaj膮 si臋 do nich z otch艂ani, 偶e jaki艣 g艂os konaj膮cy wo艂a...
鈥" To moja wina, moja wina!鈥"Zacz臋艂a naraz krzycze膰 oszala艂ym g艂osem.
Ale ja j膮 zabi艂em, to moja zbrodmal鈥" Szepta艂 cicho, zsuwaj膮c si臋 nieprzytomnie do jej n贸g.
.
Ave Patria, Morituri te salutant...
Kamimura umilk艂 na chwil臋, nape艂ni艂 czar臋 wod膮 i, podnosz膮c j膮 zwolna, powl贸k艂 ci臋偶kiemi oczami po 偶o艂nierzach.
Wszyscy jakby nagle skamienieli, 偶e tylko spojrzenia zamigota艂y i twarze spr臋偶y艂y si臋 w oczekiwaniu.
鈥" Za wasz膮 艣mier膰 bohatersk膮 pij臋! Wypi艂 do dna i, pochylaj膮c si臋 ku nim,
wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zn贸w zawo艂a艂:
鈥" A teraz id藕cie! Id藕cie na swoje trumny鈥"brandery i zgi艅cie co do jednego! Japonia potrzebuje 艣mierci waszej... czeka na ni膮... Id藕cie i zgi艅cie!
Wo艂a艂 ogromnym g艂osem鈥"jakby g艂osem wszystkiej ojczyzny.
鈥" Banzaj! 鈥" wyrwa艂 si臋 ze wszystkich piersi jeden krzyk pot臋偶ny.
鈥" Banzaj! 鈥" run膮艂 powt贸rnie, jak hura-gan; szable wy艣wisn臋艂y z pochew i t艂um m艂odzie艅c贸w sk艂臋bi艂 si臋, zako艂ysa艂, rozwin膮艂 w mieni膮c膮 wst臋g臋 i ruszy艂 ku schodom na pok艂ad鈥"twarze wyb艂yskiwa艂y z mrok贸w sali, niby miecze ogniste, a oczy lwie, oczy zapami臋ta艂e, oczy piorun贸w pe艂ne i mocy, strzeli艂y b艂yskawicami uniesie艅 i bezgranicznego szcz臋艣cia.
Szli parami, mocnym a elastycznym krokiem marynarzy.
Szli w dumnem mikzeniu wybranych na 艣mier膰 niezawodn膮.
Szli cich膮 kohort膮 piorun贸w, rzuconych d艂oni膮 przeznaczenia.
Cisza si臋 sta艂a, mikzenie grobu wion臋艂o tchem lodowatym. Tylko szum morza przedziera艂 si臋 z pok艂ad贸w, dalekie bicie fal i po-wi臋d艂e, rozwiane echa jakich艣 g艂os贸w鈥"a oni przechodziH niemym szeregiem, dumni, m艂odzi, szcz臋艣ni jak bogowie, szable zni偶ali przed wodzem, podnosili g艂owy, a oczy wierne topili w jego oczach, a u艣miechy tkliwe, niby kwiaty oroszone, rzucali mu do st贸p...
鈥艣Nie zgin臋艂a! Oto 'na jej g艂os 艣wi臋ty, podni贸s艂 si臋 ofiarny huf i z u艣miechem szcz臋
scia idzie na b贸j nieub艂agany, na 艣mier膰 pewn膮, na zatrat臋...
鈥艣Nie zgin臋艂a! O te piersi bohaterskie rozprysn膮 si臋 wra偶e fale! Po艣wi臋ceniem przemog膮, a mi艂o艣ci膮 zwyci臋偶膮 nawet 艣mier膰 sam膮...
鈥艣O ziemio wschodz膮cego s艂o艅ca! Wr贸g nie stratuje twoich p贸l kwietnych, nie spluga-wi twoich 艣wi膮ty艅 serdecznych, nie poha艅bi ci臋 niewol膮... bo oto stado or艂贸w zerwa艂o si臋 z gniazd, rzuci艂o wszystk膮 s艂odycz 偶ycia i leci os艂oni膰 ci臋 swojemi piersiami, leci spa艣膰 na wroga, zwyci臋偶y膰 i umrze膰 dla ciebie!
鈥艣O ziemio moja 艣wi臋ta!"
Modli艂 si臋 Kamimura, id膮c za nimi na pok艂ad.
S艂o艅ce ju偶 zachodzi艂o za g贸ry dalekie, czerwony brzask pyli艂 si臋 na falach rozdrga-nych, mrok niby ciche, omdla艂e westchnienia obtula艂 zwolna 艣wiat, a s艂odki spok贸j wieczora sp艂ywa艂 z bladego, ostyg艂ego nieba.
Tylko morze hucza艂o gniewnie, chlustaj膮c bryzgami pian i szalupy szarpa艂y si臋 niecierpliwie u bok贸w pancernika.
Schodzili do nich, w g艂臋bokiem mikzeniu, niby korow贸d widm, zst臋puj膮cych do wsp贸lnego grobu.
By艂o ich stu dwudziestu.
Hirosze i Kataoka zamykali poch贸d.
Kamimura, wsparty o burt臋, patrzy艂 za nimi, ca艂a za艂oga oddawa艂a im ostatnie honory, po偶egnalna flaga miota艂a si臋 na maszcie.
Naraz, 艣wist rozdar艂 powietrze, 艣ruby zawarcza艂y i szalupy rzuci艂y si臋 na morze, lec膮c wierzchem fal i roztr膮caj膮c grzbiety spienione...
Kamimura d艂ugo sta艂 na pok艂adzie, prowadz膮c ich zadumanemi oczami, p贸ki nie przepadli w oddaleniu, 偶e tylko smugi dym贸w b艂膮dzi艂y za nimi i stado mew rozkrzyczanych.
A szalupy p臋dzi艂y wci膮偶 szerokim gar-dzielem zatoki ku morzu, niekiedy zapada艂y jakby w przepa艣cie, ale po chwili wznosi艂a si臋 fala i sun臋艂y niby bia艂e, ogromne ptaki; b艂臋kitnawe warkocze dym贸w przys艂ania艂y je p艂aszczem, przez kt贸ry ledwie widnia艂y brzegi uciekaj膮ce.
S艂once ju偶 zasz艂o, na zachodzie rozlewa艂y si臋 ka艂u偶e purpury i z艂ota, morze zczerwie-nia艂o, poczynaj膮c wrze膰 i przewala膰 si臋 ci臋偶ko, fale, niby w臋偶e rdzawe, zaroi艂y si臋 rozpluska-nemi stadami, pr臋偶y艂y si臋 z g艂臋bin i, wynosz膮c 艂by okrwawione w brzaskach, lecia艂y
z krzykiem na szalupy, ogarniaj膮c je d艂ugiemi cielskami, targa艂y zawzi臋cie, jakby chc膮c powstrzyma膰 i zawr贸ci膰, ale podarte i stratowane opada艂y z j臋kiem.
Mewy krzycza艂y nad niemi j臋kliwie, d艂ugo i 偶a艂o艣nie.
Ale w szalupach wci膮偶 trwa艂o mikzenie, nikt nie wiedzia艂, co si臋 doko艂a dzieje, bo wszystkie dusze kr膮偶y艂y ostatnim, po偶egnalnym lotem, tam nad Japoni膮, nad zarysami, gin膮cemi na zawsze, w ostatnie brzaski zachodu nios艂y si臋 roze艂kane 偶alem i t臋sknot膮...
Port si臋 zapada艂 za niemi w g艂臋bie w贸d, las maszt贸w mala艂, zdawa艂 si臋 ju偶 paj臋czyn膮, miasto stawa艂o si臋 majaczeniem, forty na wybrze偶ach p艂aszczy艂y si臋 niby kraby, wyrzucone przez fale, a olbrzymie doki, fabryki, wynios艂e drzewa jakby ucieka艂y od nich w g艂膮b las贸w, w chaos mrok贸w, 偶e tylko jeszcze niekiedy hucza艂y za niemi pierzaste g艂osy syren i s艂abe, konaj膮ce echa jakich艣 d藕wi臋k贸w...
Zbierali je w rozmodlonem mikzeniu, jak te ostatnie, przenaj艣wi臋tsze tchnienia ojczyzny, traconej na zawsze鈥"gdy naraz, szalupy spi臋艂y si臋, niby konie sp艂oszone, olbrzymie fale wynios艂y je nagle i, strz膮saj膮c z grzbiet贸w, rzuci艂y w rozszumia艂e przepa艣cie.
Byli ju偶 na pe艂nem morzu, wichry zaj臋cza艂y nad nimi, spienione bryzgi j臋艂y skaka膰 doko艂a, niby psy rozjuszone.
Hirosze da艂 sygna艂, zatoczyli kr贸tkie p贸艂kole i lec膮c jakby na prze艂aj fal, a bli偶ej brzeg贸w zaledwie dojrzanych, wpadli w ca艂y archipelag wysepek, g臋sto rozrzuconych i tak pe艂nych sad贸w rozkwit艂ych, 偶e wynosi艂y si臋 z w贸d niby bia艂e chmury, zr贸偶owione zachodem.
Wili si臋 niepostrze偶enie wa偶kimi przep艂ywami, jakby niesko艅czon膮 kwietn膮 alej膮. Ptaki 艣piewa艂y w g膮szczach, a bia艂y, wonny okwiat sypa艂y na nich wi艣nie pochylone; gdzieniegdzie przeb艂yskiwa艂y 艣wiat艂a; gdzieniegdzie w 艂odziach, ko艂ysz膮cych si臋 pod ob艂okami kwiat贸w, 艣piewa艂y dziewczyny, czasem przecina艂a im drog臋 barka rybacka, ci臋偶ko pochylona pod 偶aglem wzd臋tym, a niekiedy ponury, daleki huk morza przedziera艂 si臋 wskro艣 sad贸w, jakby ich wo艂a艂.
P臋dzili ca艂膮 si艂膮 pary, 偶e wkr贸tce i te wysepki przepad艂y w mrokach morza i nocy, jak sen przesz艂y, jak sen prze艣niony niepo-wrotnie, i偶 niejedno serce 艣cisn膮艂 偶al gryz膮cy, niejedna dusza zatka艂a bole艣nie 鈥" ale twarze
by艂y zawarte ca艂膮 moc膮 woli, oczy nieodgad-nione i u艣miechy wi艂y si臋 na ustach poblad艂ych.
Niebo zagas艂o, ostatnie chmury dopala艂y si臋 na zachodzie, a bezmierna pustka w贸d i przestrzeni opad艂a na nich i niby w ca艂un siny spowija艂a.
By艂o ju偶 prawie ciemno, gdy zawin臋li do jakiej艣 wysepki, samotnie stercz膮cej dzikiemi rumowiskami ska艂 poszarpanych.
W ma艂ej zatoce, wci艣ni臋tej g艂臋boko i zamaskowanej ruchom膮 tam膮, pokryt膮 drzewami, tuli艂o si臋 dziesi臋膰 statk贸w, podobnych do czarnych, olbrzymich p艂az贸w, odpoczywaj膮cych w cicho艣ci, a kilka torpedowc贸w le偶a艂o na kotwicach, niby psy przyczajone.
Wysiedli z szalup i, jak cienie, bez szmeru, rozpe艂zli si臋 w mrokach.
Mikzenie znowu zapad艂o, statki le偶a艂y niby trupy, wyrzucone na brzeg, pok艂ady by艂y puste, okna ciemne, kominy nie dymi艂y, 偶aden g艂os si臋 nie rozlega艂, nawet wody zatoki le偶a艂y martw膮 tafl膮 o艂owiu, tylko morze hucza艂o, bij膮c nieustannie, a jakie艣 ptaki krzycza艂y w艣r贸d ska艂.
Noc szybko zapada艂a, ca艂y 艣wiat gr膮偶y艂 si臋 w zielonawe odm臋ty mrok贸w, na horyzon
cie niebo stapia艂o si臋 ju偶 z morzem w jedn膮 nieprzeniknion膮 otch艂a艅, pe艂n膮 wrzawy pos臋pnej, be艂lotliwych ruch贸w fal, majacze艅 sinawych grzyw i rozdrganej pustlti, dysz膮cej zgroz膮 i l臋kiem.
Jaki艣 niepo艂i贸j rodzi艂 si臋 w przestrzeniach, wichry przelatywa艂y ze sliowytem, a zadyszany, gniewny krzyk morza, wrza艂 coraz pot臋偶niej, sk艂臋bia艂 si臋 niekiedy w g艂uche, zd艂awione t臋tenty, jakby tysi膮ce koni lecia艂o po ziemi spieczonej, wybucha艂 kr贸tkim, wstrz膮saj膮cym rykiem i opada艂, wali艂 si臋 ci臋偶ko w przepa艣cie, jak trup.
Burza sro偶y艂a si臋 gdzie艣 daleko. Ale w cichej zatoce jakby nie wiedziano o tem, bo d艂ugo jeszcze le偶a艂o martwe mikzenie. Dopiero gdy nad portem dalekim roz偶arzy艂y si臋 blade ledwie dojrzane 艂uny, rozpocz膮艂 si臋 gor膮czkowy, pospieszny ruch, zaskrzypia艂y naraz windy, buchn臋艂y 艣wiat艂a, kolosy j臋艂y si臋 porusza膰, a torpedowce przewija艂y si臋 ze 艣wistem pod ich bokami.
Hirosze, jako w贸dz wyprawy, lustrowa艂 wszystkie statki.
Na ka偶dym maszyny by艂y ju偶 pod par膮, kapitanowie stali na swoich mostkach, a za艂ogi zajmowa艂y zwyk艂e stanowiska!
Niewymowne mikzenie zaleg艂o pok艂ady.
Hirosze przesuwa艂 si臋, jakby w艣r贸d mar.
Ni jeden g艂os nie zerwa艂 si臋 z ust dr偶膮cych, tylko serca pr臋偶y艂y si臋, rozsadzane niemym krzykiem, a u艣cisk r臋ki starczy艂 za rozmow臋, spojrzenia stawa艂y si臋 poca艂unkami, u艣miechy by艂y po偶egnaniem, giesty 鈥" przysi臋g膮...
艢mier膰 wion臋艂a tchem lodowatym, sta艂a si臋 chwila jakby wyzna艅 najtkliwszych i namaszcze艅 ostatnich.
Jeszcze jedno spojrzenie na 艣wiat, jeszcze jedno nieme, dr臋cz膮ce pytanie i 偶ywi zaczn膮 zst臋powa膰 do grob贸w.
Hirosze szed艂 coraz ciszej i l臋kliwiej, ale chocia偶 bezmierny smutek przygni贸t艂 mu dusz臋, wype艂nia艂 surowo sw贸j obowi膮zek, sprawdza艂 wszystko, co by艂 powinien, zagl膮da艂 nawet pod pok艂ady do magazyn贸w,, wype艂nionych olbrzymiemi g艂azami, pospajane-mi 偶elazem, schodzi艂 do kom贸r maszynowych, gdzie w krwawych brzaskach uwijali si臋 p贸艂nadzy palacze, a potem oddawa艂 kapitanom zapiecz臋towane rozkazy, ogarnia艂 raz jeszcze wilgotnemi oczami salutuj膮ce za艂ogi i znika艂 jak cie艅.
A偶 przyszed艂 moment ostatni, otwar艂a si臋 fama, b艂ysn膮艂 sygna艂 i statki zacz臋艂y wycho-dzi膰, ustawiaj膮c si臋 kilwatorem, torpedowce sz艂y po bokach, jak psy owczarskie, strzeg膮ce stada.
Wyprawa ruszy艂a i przepad艂a w ciemno- 艣ciach.
Morze otworzy艂o ramiona bezmierne i ob- j臋艂o ich w moc swoj膮.
Hirosze sta艂 na rufie przodowego, za- patrzony w dalekie gasn膮ce 艂uny.
P艂yn臋li bez 艣wiate艂, czo艂gaj膮c si臋 ostro偶- nie wskro艣 burzy i nocy, niby ci膮g dzikich zwierz膮t, spiesz膮cych na krwawy 偶er.
Noc by艂a nieprzenikniona; czarna, rozwichrzona topiel przewala艂a si臋 z g艂uchym i porykiem; ni jednej gwiazdy w przepa艣ciach nieba, ni jednego zarysu rzeczy sta艂ej, nic, pr贸cz spienionych odm臋t贸w ciemno艣ci, ko艂ysa艅 i szum贸w z艂owrogich.
Statki sz艂y pe艂n膮 par膮, wakz膮c zawzi臋cie z morzem鈥"burza podnosi艂a coraz wy偶ej sw贸j 艂eb rozszczekany, wichry zlatywa艂y z ciemnic rozwytemi stadami, a fale, niby ogiery nieprzeliczone, goni艂y si臋 z dzikim kwikiem, skaka艂y do burt i wali艂y si臋 na pok艂ady.
I tak przechodzi艂y ca艂e godziny. ;
Burza stawa艂a si膮 ju偶 chaosem 偶ywio艂贸w rozp臋tanych, g贸ry wody wzdyma艂y si膮 z g艂膮bin i p膮ka艂y ze 艣wistem, niewypowiedziany wrzaslt przepe艂nia艂 powietrze, krzycza艂o morze, lkrzy-cza艂y wichry, krzycza艂y maszyny, pracuj膮ce nieustannie, zapami臋ta艂y wir rzuca艂 statkami, 偶e rozlatywa艂y si膮 na wszystkie strony, jak drzazgi, ale wstawa艂y niezmo偶one i wyci膮gni臋te w lini臋, sz艂y dumnie wskro艣 ta艅ca si艂 po偶eraj膮cych si臋 nawzajem, sz艂y niepowstrzymanie, cho膰 bi艂y w nie wybuchy 艣lepej i bezmy艣lnej pot臋gi, a pijane, oszala艂e moce wali艂y taranami huragan贸w.
Hirosze wi贸d艂 wypraw臋 z nieul臋k艂膮 pewno艣ci膮, zamienia艂 jakie艣 s艂owa ze sternikiem, wo艂a艂 co艣 tuba do maszyn, sprawdza艂 sekstans, podawa艂 niekiedy sygna艂y, kt贸re b艂yskawicami rozpruwa艂y ciemnice i znowu sta艂 na rufie, chciwie zapatrzony tam, gdzie by艂y ju偶 tylko mroki nieprzejrzane.
A powraca艂 cz臋sto, prawie bezwiednie i patrzy艂 t臋skliwie, bacz膮c jednocze艣nie na za-rysy statk贸w, p艂yn膮cych za nim niby szeregi czarnych trumien, zasypywanych ustawicznie burzliwym piaskiem ciemno艣ci.
I naraz drgn臋艂o mu serce, zakute w surow膮 moc obowi膮zku, trysn臋艂y ol艣niewaj膮ce
wspomnienia, rozwar艂a mu si臋 dusza do g艂臋bi, podnios艂a si臋 w niej wszystka pami臋膰 偶ywota, wszystkie dnie wstawa艂y z zapomnienia i sz艂y przez pami臋膰 czarownym, weselnym korowodem. Spowi艂 go r贸偶any ob艂ok marze艅 i, ko艂ysz膮c pie艣ciwie, wi贸d艂 w okwiecony gaj cichego, cz艂owieczego szcz臋艣cia i 艣piewa艂 hymny istnienia.
Bezmierna t臋sknota w偶aria mu si臋 w serce.
鈥" Nigdy! Nigdy! Nigdy! 鈥" zaskowycza艂 偶al, dziki, niewypowiedziany 偶al.
Sto 偶elaznych pazur贸w zakr臋ci艂o mu wn臋trzno艣ci, 偶e porwa艂 si臋 oszala艂y, jakby chc膮c run膮膰 w burz臋, uchwyci膰 si臋 wichr贸w i ucieka膰 z tego grobu i powr贸ci膰 do 偶ycia.
Ale stan膮艂, wodz膮c przera偶onemi oczami doko艂a, bo rozleg艂 si臋 w nim surowy, mocny g艂os matki:
鈥" Ciesz臋 si臋, 偶em ci臋 wyda艂a na 艣wiat, bo teraz moge ci臋 odda膰 ojczy藕nie. B膮d藕 dumnym, 偶e mo偶esz za ni膮 umrze膰.
To by艂 jej ostatni g艂os po偶egna艅! Pami臋ta艂 go i czu艂 w sercu, jak p艂omie艅 nie-zgaszony; wyprostowa艂 si臋 naraz i szepn膮艂 pokornie:
鈥" Umr臋, matko! Umr臋!
Rozpr臋偶y艂 si臋 dumnie, wzgard膮 zabi艂 chwil臋 s艂abo艣ci, sta艂 si臋 znowu wodzem nieustraszonym, sta艂 si臋 ju偶 tylko zimnym, nieub艂aganym ciosem, jakim mia艂 spa艣膰 na wrog贸w.
By艂o ju偶 po p贸艂nocy, gdy torpedowce wysun臋艂y si臋 pospiesznie i polecia艂y na zwiady, a statki zmieni艂y szyk, ustawiaj膮c si臋 w d艂ug膮, 艂aw臋, sko艣nie rzucon膮 na fale.
Mieli jeszcze kilka godzin drogi przed sob膮, ale ju偶 przys艂oni臋to najszczelniej wszystkie otwory, aby najmniejszy b艂ysk si臋 nie przedziera艂, nawet kominy dosta艂y z wierzchu rodzaj kaptur贸w, poch艂aniaj膮cych 艣wiat艂o, a ludzie, czepiaj膮c si臋 lin i baryer na wy偶szych pomostach, wlepiali w ciemno艣ci niespokojne oczy i kamienieli w cichej grozie oczekiwania.
Ale niewiadome' czai艂o si臋 jeszcze gdzie艣 daleko.
Burza si臋 ucisza艂a, jeszcze niekiedy zrywa艂y si臋 z g艂臋bin stada bydl膮t rycz膮cych, a czasami zawy艂 huragan, rozmi贸t艂 fale i grzmotn膮艂 w olbrzymy, 偶e pok艂ada艂y si臋 z j臋kiem, ale oszala艂e ramiona burzy bi艂y ju偶 coraz s艂abiej i bezsilniej.
Tylko poblad艂a ze z艂o艣ci, dzika noc marcowa sz艂a z nimi nieodst臋pnie, sz艂a podobna
do otch艂ani zfelonawych Jod贸w, sz艂a rozdygotana, siej膮c doko艂a wiatry skaml膮ce a tak zimne, 偶e obmarzafy pok艂ady i fale gryz艂y niby ogniem, a niekiedy wybucha艂a gwa艂tow-nemi, d艂ugiemi ulewami, to sypa艂a g臋st膮 艣nie偶yc膮, co jak pierzaste, bia艂awe chmury sp艂ywa艂y mi臋kko, opadaj膮c bez szmeru falami szarego zmarzni臋tego 艣wiat艂a, i偶 wszystko stawa艂o si臋 sypk膮, rozdrgan膮, cich膮 szaro艣ci膮, w kt贸rej statki b艂膮dzi艂y niby widma wyl臋k艂e鈥" a czasami opada艂a g艂臋boka cisza, jakby noc przyczaja艂a si臋, nas艂uchuj膮c trwo偶nie jakich艣 g艂os贸w dalekich.
1 tak naprzemian sz艂y monotonne, d艂ugie godziny.
Ale te chwile ostatnie zda艂y si臋 by膰 wiekami, wlok艂y si臋 tak wolno, a tak ci臋偶ko, tak d艂ugo, jakby si臋 ju偶 nigdy sko艅czy膰 nie mia艂y.
Mi臋dzy za艂og膮, 'z godziny na godzin臋, wzrasta艂o coraz wi臋ksze zdenerwowanie, z ka偶dego statku jakie艣 rozpalone oczy b艂膮dzi艂y z niepokojonem w nieprzebitej, nocn膭kurza-wie i na ka偶dym z ut臋sknieniem czekano tej chwili ostatniej 鈥" chwiU boju. Liczono ju偶 minuty, liczono sekundy, liczono nawet uderzenia 艣r贸b, be艂koc膮cych w g艂臋biach.
I nic doko艂a, wci膮偶 pustka i noc.
Tylko Kataoka spokojnie sta艂 przy sterze, a Hirosze, chodz膮c po mo艣cie, czuwa艂 nad wszystkiemi i my艣la艂 wci膮偶 jedno i to samo:
鈥" Oto zwolna, niepostrze偶enie, nieub艂aganie zbli偶a si臋 艣mier膰.
By艂 gotowy. Nieczu艂 ni 偶al贸w, ni trw贸g, trzyma艂 dusz臋 w 偶elaznej uwi臋zi woli niez艂omnej. Wiedzia艂, 偶e musi umrze膰 i spr臋偶a艂 si臋 do ostatniego skoku, jak tygrys... Jeszcze chwila i runie w b贸j 艣miertelny, w b贸j nieub艂agany... Ojczyzna wys艂a艂a ich na 艣mier膰, to zgin膮膰 musz膮 co do jednego... B膮d偶 b艂ogos艂awiona twoja wolo, Japonio, b艂ogos艂awiona i 艣wi臋ta.
Marzy艂, patrz膮c na wszystko, jakby z po za mgie艂 niesko艅czono艣ci, ju偶 czu艂, 偶e 艣mier膰 zbli偶a si臋 w ciemno艣ciach, 偶e te ciche wiatry co艣 szepc膮 tajemnie, 偶e wo艂aj膮 go fale, 偶e wieczno艣膰 ogarnia go w s艂odkie obj臋cia, a noc ca艂uje ch艂odnemi ustami i tuli, do piersi, i wyjawia nieodgadnione...
鈥" C贸偶 to cz艂owiek?鈥"my艣la艂 niekiedy鈥" to fala, kt贸ra wynosi si臋 z g艂臋bin na mgnienie, a przepada na zawsze. Kt贸偶 wie, 偶e by艂a? Morze jest wiecznem, Japonia nie艣mierteln膮! Jestem i przepadn臋, rozprysn臋 si臋 i mo偶e za
ledwie b臋d臋 cieniem, jaki drzewa k艂ad膮 o zachodzie...
Dziwna s艂odycz go przejmowa艂a, jakby s艂odycz sp艂ywania w cisz臋. - A mo偶e?
Za艂ka艂a w nim jaka艣 nieumar艂a jeszcze nadzieja i zgas艂a.
Cichy sygna艂 przeszy艂 powietrze. Rzuci艂 si臋 na dzi贸b statku; jaki艣 brzask blady, podobny do rozpierzch艂ej z艂otawej plamy, m偶y艂 na horyzoncie. Statki zwolni艂y bieg.
Na pok艂adach zawrza艂a ostatnia, gor膮czkowa praca ostatnich przygotowa艅, wysuwano pospiesznie gardziele armat, rychtowano kartaczownice i nabijano karabiny. Olbrzymie lawety okr臋ca艂y si臋 bez szmeru, ani jedna winda nie zgrzytn臋艂a, nie szcz臋kn膮艂 艂a艅cuch, a ludzie uwijali si臋 cicho, jak cienie.
Niezmierna rado艣膰 rozpiera艂a serce, uniesienie powia艂o bohaterskim, pal膮cym wichrem, prawie szaleli z rado艣ci.
A daleki, blady brzask by艂 coraz bli偶ej, ko艂ysz膮c si臋 na falach, niby str贸偶uj膮ce, czujne oko.
Torpedowce wr贸ci艂y z doniesieniem, 偶e na zewn臋trznym reidzie niema ani jednego statku.
Powlekli si膮 jeszcze wolniej, czo艂gaj膮c si膮 prawie po falach, jakby wilki z przytajo-nym oddechem i 艣ci膮gni臋tymi pazurami.
Cisza znowu spada艂a na ludzi, cisza spadaj膮cej chmury nim 偶ygnieTpiorunami. Wszyscy jakby zamarli na swoich miejscach, tylko nieme, rozognione 藕renice wisia艂y na tem 艣wietle, wynosz膮cem si臋 z w贸d, niby czerwony ksi臋偶yc, wiruj膮cy w z艂otej obr臋czy blask贸w.
By艂a ju偶 pi膮ta nad ranem.
Morze znowu zacz臋艂o si臋 burzy膰 1 szarpa膰, od l膮d贸w jeszcze niewidzialnych zimny wiatr zagania艂 ze 艣wistem ca艂e stada kr贸tkich, a wysokich fal, miota艂 niemi i rozbija艂 o statki, 偶e piany pokry艂y morze niby 艣niegiem.
G臋sta bia艂awa mg艂a rozpe艂z艂a si臋 od wybrze偶y.
鈥" To reflektor na Tygrysim Ogonie 鈥" szepn膮艂! Hirosze.
鈥" Za dwadzie艣cia minut dosi臋gnie nas jego 艣wiat艂o.
鈥" Uderzymy z boku, z pod ska艂, bo ca艂e wej艣cie o艣wietlone.
鈥" Gr贸b czeka otwarty. Ju偶 na nim za-palili pochodnie鈥"rzek艂 cicho Kataoka.
鈥" Tam, tam pomrzemy, tam.
鈥" Ale tak im sob膮 zapchamy gardziel, 偶e si膮 ud艂awi膮.
Wysoko, nad nimi, przelecia艂o kilkana艣cie wiruj膮cyck smug 艣wiat艂a.
鈥" Nowy reflektor! Za chwil臋 nas odkryj膮)
Kr贸tki u艣cisk d艂oni, g艂臋bokie spojrzenie sobie w oczy i rozbiegli si臋 艣piesznie.
Wida膰 ju偶 by艂o go艂em okiem dwa pot臋偶ne reflektory. Smugi 艣wiate艂, niby 艣migi wiatrak贸w, migota艂y ko艂owrotem nieustannych b艂yskawic, szukaj膮c zajadle w pustych przestrzeniach, zakre艣la艂y coraz szersze i dalsze kr臋gi, przecinaj膮ce noc jakby b艂yszcz膮cymi sztychami szpad.
Brzeg by艂 ju偶 niedaleki, morze t艂uk艂o si臋 o ska艂y z w艣ciek艂o艣ci膮, uparte, nieustanne bicie fal wstrz膮sa艂o powietrze g艂uchym gro-chotem, wiatr przewala艂 si臋 z szumem, a z po za mgie艂 wynosi艂y si臋 coraz bli偶ej i wyra藕niej, ciemne, pogi臋te zarysy wzg贸rz.
Port Artura le偶a艂 niby potw贸r czarny, waruj膮cy w艣r贸d w贸d rozhukanych i tocz膮cy doko艂a krwawemi 艣lepiami reflektor贸w, strome g贸ry obejmowa艂y go nieprzebytym pier艣cieniem, przez kt贸ry wiod艂o tylko jedno w膮skie przej艣cie do wn臋trza.
statki rzuci艂y si臋 nieco w bok, pod brzegi, a unikaj膮c wci膮偶 odkrycia, lecia艂y rozci膮gni臋tym szeregiem prosto ku czerniej膮cej gardzieli.
Czarne, olbrzymie kad艂uby, ko艂ysz膮c si臋 niby na trapezach, sz艂y ju偶 pe艂n膮 par膮, prze- myka艂y si臋 jak widma wskro艣 migot贸w 艣wiate艂 i wskro艣 fal spi臋trzonych, zapada艂y co chwila i i co chwila wynosi艂y si臋 zuchwale, par艂y si臋 niepowtrzymane, lecia艂y z wichrami w zawody, jak burza gro藕ne, i jak burza pe艂ne piorun贸w.
A na pok艂adach stali ju偶 wszyscy, gotowi, nieul臋kli mikz膮cy.
Niesko艅czenie d艂ugie chwile przechodzi艂y w 艣miertelnej ciszy oczekiwa艅.
Jeszcze tysi膮c metr贸w... podrywaj膮 si臋 ; gwa艂townie... wznosz膮... lec膮 w przepa艣cie... mkn膮 niby ptaki ogromne, a wszystkie serca bij膮 w rytm maszyn, pr臋偶膮 si臋 do b贸lu, a偶 do niemego krzyku, 偶e oczy zachodz膮 mg艂膮 i dusze kamieniej膮.
Jeszcze sze艣膰set metr贸w... my艣li s膮 wirem | b艂yskawic, dr偶e艅 i l臋k贸w, mo偶e zd膮偶膮...; O trwaj nocy... o trwaj... byleby run膮膰 w to przej艣cie... by艂e je zapcha膰 w艂asnymi trupami...
鈥" Pr臋dzej, pr臋dzej! 鈥" krzycz膮 鈥" do ma-,
szzm!
Brak ju偶 tchu, brak si艂, nieruchomiej膮 oczy, zimny deszcz pokrywa cia艂a p艂aszczem lodowatym. Rozbite bryzgi siek膮 twarze, wiatr 艣wiszcz臋, wiosy si臋 podnosz膮.
Jeszcze pi臋膰set... Karabiny drz膮 w r臋kach... ob艂膮kane oczy t艂uk膮 si臋 o bia艂e ska艂y... ju偶 艣wiat艂a migoc膮 w g艂臋bi... jakie艣 domy... wszystko zaczyna wirowa膰... dr偶y, chwieje si臋...
Jeszcze czterysta... tysi膮c s艂o艅c kr臋ci si臋 nad g艂owami... fale si臋 pal膮... po偶ar doko艂a... spadaj膮 jakby w przepa艣cie ogniste...
Naraz ze wszystkich wzg贸rz 偶ygn臋艂y potoki 艣wiate艂 i run膮艂 grzmot.
Wtedy Hirosze, jak trup blady, a jak b贸g spokojny, da艂 sygna艂;
Japo艅czycy! Niech ka偶dy spe艂ni sw贸j obowi膮zek!
鈥" Banzaj! Naprz贸d鈥"wyrwa艂 si臋 jeden okrzyk i zamar艂.
Nadesz艂a chwila ostatnia.
Hirosze, stoj膮c po za szeregiem, spokojnie i nieub艂aganie rzuca艂 ich w paszcz臋 艣mierci.
Brandery wzi臋艂y najwi臋kszy p臋d i sz艂y niby lwy rozjuszone.
Ale i 艣mier膰 czuwa艂a. Ju偶 ich dojrzeh. Krwawe strugi buchn臋艂y znowu, hukn臋艂y
grzmoty, grad kul za艣wista艂, a sto s艂o艅c elektrycznych lun臋艂o na nich potopem 艣wiat艂a i naprzeciw wysuwa艂y si臋, niby jaszczury, czarne, d艂ugie torpedowce...
Pierwszy brander zamigota艂 w 艣wietle i rzuci艂 si臋 naprz贸d, ku wjazdowi, jakby unosz膮c si臋 w powietrzu, ale, przywitany huraganem kul, zakr臋ci艂 si臋, niby zwierz raniony, rykn膮艂 ze wszystkich armat, wspi膮艂 si臋 jak ko艅 i przepad艂 w g艂臋biach.
Za nim wynurza艂y si臋 z cieni贸w drugie i, jak stado rozszala艂ych potwor贸w, rzuci艂y si臋 niepowstrzymanie w huragan ognia i 偶e-aza, jaki si臋 nagle rozsro偶y艂 nad niemi.
Zatrz臋s艂a si臋 ziemia, fale j臋艂y si臋 miota膰 i wy膰, niby bydl臋ta, ogarni臋te strachem, a wzburzone ciemno艣ci dygota艂y nieustannemi b艂yskawicami, bo ju偶 ze wszystkich wzg贸rz bi艂y armaty, gruchota艂y kartaczownice, sypi膮c g臋stym, 艣miertelnym gradem, a wstrz膮saj膮ce ryki dzia艂 obl臋偶niczych rozlega艂y si臋 co chwila i co chwila z dzikim 艣wistem i warkotem przelatywa艂y kloce stalowe i co chwila straszliwy trzask, jakby tysi臋cy piorun贸w, rozdziera艂 powietrze, a morze, od p臋kaj膮cych w g艂臋biach pocisk贸w, tryska艂o wulkanami.
Ale brandery, zasypywane ogniem i 偶elazem, bite ulew膮 granat贸w, rozdzierane szrap-nelami, sz艂y wci膮偶 naprz贸d z radosnym szumem bander, powiewaj膮cych na masztach, sz艂y niczem niepowtrzymane; ju偶 wali艂y si臋 po艂dady, pada艂y maszty i kominy, pryska艂y burty, woda wdziera艂a si臋 przez boki potrzaskane, po偶ary, ogarnia艂y pomosty, wybucha艂y komory amunicyjne鈥"ale pod dumnym znakiem wschodz膮cego s艂o艅ca ludzie wakzyli do ostatniego tchu, i nieul臋kli, zapami臋tali, o艣lepli od dym贸w, cali w krwi i ranach, rozrywani 偶ywcem, zamiatani straszliw膮 wichur膮 kartacz贸w, spowici w chmury dym贸w i p艂omieni, walili si臋 na dno gorej膮cymi stosami trup贸w, padali w otch艂a艅 z krzykiem bohaterskiego szale艅stwa i tryumfu.
A Hirosze, jak b贸g ukryty w ciemno艣ciach i jak b贸g nieub艂agany, wci膮偶 rzuca艂 ich na 艣mier膰. Co pewien czas wytryskiwa艂y ognie sygna艂贸w i nowy brander wyrywa艂 si臋 z mrok贸w, lecia艂 z krzykiem wskro艣 rozmigotanej wichury piorun贸w i, okryty ob艂okami p艂omieni umiera艂 iam, gdzie ju偶 mia艂 gr贸b naznaczony.
1 tak jeden za drugim, 鈥艣jak kamienie, r臋k膮 Boga rzucone na szaniec," wali艂y si臋 na dno trupy statk贸w i 艂udzi; jeden za drugim umiera艂y rado艣nie dla ojczyzny dalekiej, jeden za drugim
k艂ad艂y si臋 stosem bo艂iaterskim, sz艂y w przepa艣cie ze straszliwym majestatem po艣wi臋ce艅 i obowi膮zku.
艢wit si臋 ju偶 robi艂, niebo zaja艣nia艂o, ci臋偶ki, przesmutny dzie艅 podnosi艂 si臋 ze wschodu, a od wybrze偶y pe艂za艂y mg艂y coraz g臋stsze, 偶e szarawy, nieprzenikniony mrok zatapia艂 z wolna morze, wzg贸rza i statki, a偶 wszystko przepad艂o w m臋tnej topieli.
Tylko bitwa nie ustawa艂a ani na chwil臋.
Dziki, oszala艂y huragan miota艂 si臋 coraz sro偶ej i pot臋偶niej.
Wszystkie baterye pracowa艂y nieustannie, setki armat bi艂o, co chwila tysi膮ce kul przelatywa艂o z gwizdem i 艣wistem, tysi膮ce b艂yskawic przedziera艂o si臋 krwawemi 藕renicami, tysi膮ca grzmot贸w wstrz膮sa艂o powietrzem鈥"strzelano ze wszystkich fort贸w i sza艅c贸w; bito ci膮gle, bito bezustanie, bito z przera偶aj膮c膮 monotonno艣ci膮, 偶e ju偶 te niemilkn膮ce ani na chwil臋 ryki dzia艂, wybuchy granat贸w, trzask p臋kaj膮cych szrap-neh, szumy morza rozhukanego i wycia wichr贸w, zlewa艂y si臋 w jeden j臋kliwy, 偶a艂osny hymn, przy kt贸rym umiera艂y brandery.
Ju偶 ich siedem le偶a艂o na dnie w膮skiej gar-dzieli, a 贸smy kona艂 rozszarpany przez kule, gdy Hirosze krzykn膮艂 do steru:
- A teraz my!
-- Ostatni! 鈥" szepn膮艂, jak echo, Kataoka. Zabeikota艂y 艣ruby, drugi brander przesun膮艂 si臋 cicho, szcz臋kn臋艂y lancuchy, sprz臋gli si臋 ze sob膮, burta w burt臋, i niby Lelum Po-leium rzucili si臋 w b贸j, na wsp贸ln膮 艣mier膰.
Forteca wy艂a piorunami, jak furya, ulewa b艂yskawic przeszywa艂a mroki straszliwym migotem, a huragan kul spada艂 bezustannie, gdy brandery ostatnie wysun臋艂y si臋 nagle w kr膮g 艣wiate艂 i skoczy艂y do przej艣cia ca艂膮 moc膮 maszyn.
鈥" Banzaj! Banzaj! - krzyczeli, lec膮c jak wicher.
Hirosze sta艂 na kapita艅skim mo艣cie, zimny i spokojny.
R贸j statk贸w zagrodzi艂 mu drog臋 czarn膮, rozb艂yskan膮 chmur膮.
鈥" Ognia!鈥"zagra艂y tr膮bki sygna艂owe.
Rykn臋艂y salwy, zaszczeka艂y pompony z kapita艅skich pomost贸w i jakie艣 szcz膮tki zamajaczy艂y na falach, jakie艣 wrzaski nieludzkie podnosi艂y si臋 w pluskach i grzmotach, ale brandery p臋dzi艂y jak burza, tratuj膮c wszystko po drodze. P臋dzi艂y na 艣mier膰 i zwyci臋stwo.
A bitwa sta艂a si臋 ju偶 sza艂em 艣mierci, kule przeorywaly pok艂ady, 偶ygaj膮c stal膮 i ogniem.
druzgotaly boki, a sypi膮c si臋 nieustaj膮cym gradem, niby 偶elaznemi cepami, rozraia偶d偶a艂y rzecz ka偶d膮.
Huragan piorun贸w spada艂 potopem, ludzie marli doko艂a, padaj膮c jak drzewa podarte, walili si臋 trupami na stosy jeszcze drgaj膮ce, spadali w morze jak kamienie, wili si臋 w ka艂u偶ach krwi, w kupach cia艂 straszliwie poszarpanych, ale pozostali porwani bojow膮 wichur膮, o艣lepU w dymach, pijani szale艅stwem mordu, wakzyli do ostatniego tchu, wakzyli ju偶bezpami臋ci, o艣mier膰 tylko i m臋stwo. Nawet ci臋偶ko ranni, prawie umieraj膮cy, czo艂gaj膮c si臋 w艣r贸d szcz膮tk贸w cia艂 i pocisk贸w, strzelali jeszcze z karabin贸w i mio-talo r臋cznymi granatami do torpedowc贸w, uwijaj膮cych si臋 doko艂a stadem zg艂odnia艂ych potwor贸w.
Brandery sta艂y si臋 ju偶 jakby wulkanem, bo co chwila wybucha艂y s艂upami ognia i 偶elaza, co chwila tryska艂y po偶ary fontannamj!, co chwila wznosi艂y si臋 w powietrze okrwawione strz臋py cia艂, drzewa i stali, a nieustanny grzmot hucza艂, jakby w kraterze...
Ju偶 pomilk艂y tr膮bki sygna艂owe, pomilk艂y pompony z kapita艅skich most贸w, ucich艂y dzia艂a porozbijane, ale brandery jeszcze wci膮偶 sz艂y naprz贸d; ju偶 s艂ab艂y w p臋dzie, ju偶 si臋 przechy
la艂y na boki, drgaj膮c jakby w dreszczach przed艣miertnych, ju偶 by艂y niby trupy odarte i nagie, i stratowane鈥"bez pok艂ad贸w, bez armat, bez komin贸w, bez burt i pomost贸w, a pe艂ne ran 艣miertelnych, krwi, j臋k贸w i zgrozy nieopowie-dzianej, i 艣wi臋tego szale艅stwa...
Ju偶 p臋dzi艂y ostatkami si艂 maszyn konaj膮-i 艂udzi dobijanych...
Nadchodzi艂a chwila ostatnia! A Hirosze ju偶 zapomnia艂 o sobie, by艂 tylko ciosem nieodpartym.
鈥" Pr臋dzej! Pr臋dzej鈥"wo艂a艂 niekiedy tuba do maszyn s艂abn膮cych.
Jeszcze 偶y艂, jeszcze wakzy艂, jeszcze rozkazywa艂, jeszcze sam zabija艂, ale ju偶 jaki艣 wicher kosmiczny ponosi艂 go ponad wszystko i rozwiewa艂 w niesko艅czono艣ciach i zatapia艂 w niebycie...
Jeszcze 偶y艂, a co艣 dr臋cz膮co s艂odkiego przejmowa艂o mu serce, w oczach, wpatrzonych w dymy i ognie, rodzi艂o si臋 widzenie rzeczy niepoj臋tych, a na ustach wykwita prze-siodki u艣miech powita艅.
Ju偶 si臋 chwia艂, jak cie艅 mr膮cy w niesko艅czono艣ciach, ju偶 si臋 stawa艂 tylko 艣nieniem o sobie.
I by艂 tylko wichur膮 uczucia, rado艣nie gin膮c膮 w spolioju.
A艂e sta艂 nieruchomie w艣r贸d padaj膮cych granat贸w i czuwa艂 nad wszystkiem, i chocia偶 艂crew za艂ewa艂a mu twarz, dojrza艂 kres ostatni, da艂 sygna艂 maszynom, brandery spi臋艂y si臋 nag艂e i pad艂y ci臋偶ko, jak trupy, w gr贸b rozwarty...
鈥" Kingstony! 鈥" rozleg艂 si臋 jego rozkaz ostatni.
Nie by艂o ju偶 potrzeba zatapia膰.
Brandery osuwa艂y si臋 wolno i cicho w g艂膮b rozszumia艂膮, gr膮偶y艂y si臋 w wodzie z uroczystym majestatem 艣mierci, morze z sykiem wdziera艂o si臋 przez boki poszarpane, fale przelewa艂y si臋 przez kad艂ub... ju偶 szcz膮tki burt ton臋艂y... ju偶 trupy i ranni sp艂ywali... ju偶 艣mier膰 ko艅czy艂a swoj膮 ko艣b臋 niemi艂osiern膮.
A tylko na rejach ostatniego mostu, pod s艂oneczn膮, poszarpan膮 bander膮, tuli艂a si臋 jeszcze gar艣膰 niedobitk贸w.
Opadah jednak coraz ni偶ej, kule w nich bi艂y nieustannie, granaty rwa艂y te nik艂e paj臋czyny, na kt贸rych zwisali, 偶e co mgnienie kt贸艣 puszcza艂 rej臋 i, bij膮c o liny, jak ptak przestrzelony, spada艂...
Tylko jeden Hirosze, mimo ran, trzyma艂 si臋 jeszcze pod sam膮 bander膮 i resztkami si艂, g艂osu i przytomno艣ci, wo艂a艂 niekiedy;
- - Banzaj! Banzaj!
Odpowiada艂y mu kartacze i nieustannz 艣wist kul i pluski fal.
Dzie艅 jasny podnosi艂 si臋 coraz wy偶ej...
A on opada艂 zwolna, woda chwyta艂a go za nogi, 偶e wdrapa艂 si臋 na szczyt masztu i przz wi膮za艂 szcz膮tkami bandery, ale woda podnosi艂a si臋 wci膮偶, nieub艂aganie, by艂a mu ju偶 po pas... podnosi艂a si臋 do piersi... plu艂a mu w twarz... wspina艂a si臋 do ramion... liza艂a po szyi... i do ust j臋艂a si臋ga膰 lodowatym, gorzkim poca艂unkiem... na oczy k艂ad艂a zielone, ch艂odne p艂etwy... i szemra艂a mu jak膮艣 pie艣艅... koj膮c膮 pie艣艅 zapomnienia...
Ostatnim, nadludzkim wysi艂kiem uni贸s艂 si臋 nieco, wyrwa艂 si臋 jeszcze na chwil臋 z u艣cisku 艣mierci i odwr贸ci艂 twarz na wsch贸d, tam, sk膮d p艂yn膮艂 r贸偶any poranek, gdzie ju偶 s艂o艅ce wynosi艂o si臋 ponad fale wzburzone.
Spojrza艂 z uniesieniem w t臋 p艂omienn膮, przenaj艣wi臋tsz膮 twarz, niby w bo偶e, mi艂osierne oblicze, i oczy jego zatrzepota艂y si臋 jak ptaki, strzeli艂y b艂yskawicami szcz臋艣cia i dzi臋kczynie艅.
i polecia艂y lotem nie艣miertelnym w niesko艅czono艣膰...
Spi臋trzone fale porwa艂y go w odm臋ty i ponios艂y na zielonych grzbietach ku s艂o艅cu, do ojczyzny dalekiej...
Wszystko si臋 sko艅czy艂o,
I pomarli na swoich trumnach-branderach; umarli wszyscy co dojednego.
Ave patria!...
T臉SKNOTA.
S艂oneczny dzie艅 ju偶 si臋 艣ni艂 domom 艣pi膮cym w zimnych mg艂ach, 艣ni艂 si臋 drzewom skulonym i dr偶膮cym, 艣ni艂 si臋 morzu be艂koc膮cemu sennie u brzeg贸w, i 艣ni艂 si臋 t臋sknie wszystkiemu, co w odr臋twia艂ej, zimnej cicho艣ci nocy marcowej cierpi i czeka, i pragnie.
Naraz, jak zwiastun 艣witu, gdzie艣 z bardzo daleka, zarycza艂a syrena okr臋towa; chrapliwy, pierzasty g艂os z trudem przedziera艂 si臋 wskro艣 mgie艂 lodowatych i jakby si臋 skar偶y艂 偶a艂o艣nie, 艂kaj膮co i d艂ugo w pustych uHcach na 艣pi膮cych jeszcze pilot贸w.
A偶 miasto us艂ysza艂o, wci艣ni臋te pomi臋dzy ocean i g贸ry, ulice zasypane ko艂tunami mgie艂, zacz臋艂y si臋 budzi膰, zapotnia艂e szyby pi臋ter patrzy艂y jeszcze nieprzytomnie, ale ju偶 na dole w szarych tumanach wykwita艂y 艣wiat艂a, za
klekota艂y saboty na o艣lizg艂ych chodnikach, otwiera艂y si臋 drzwi, jaka艣 klapa sklepu opad艂a ze szcz臋kiem 艂a艅cuch贸w, mur obci膮偶ony kurzami wy艂ania艂 si臋 z mgie艂 a od portu rozleg艂y si臋 艣piewne wo艂ania rybaczek id膮cych z koszami na g艂owach.
1 niebo ju偶 blad艂o jak twarz po 艣nie niespokojnym, mg艂y osuwa艂y si臋 z dom贸w niby ci臋偶kie, przemi臋k艂e szare p艂aszcze, 偶e ju偶 gdzie niegdzie szyby spogl膮da艂y r贸偶anym brzaskiem dnia; zamigota艂y 偶贸艂te i zielone dach贸wki, pokrywaj膮c 艣ciany nieprzemakaln膮 艂usk膮, i stare, odwieczne domy, wisz膮ce wysuni臋temi nad ulic膮 pi臋trami, wynurza艂y swoje bole艣nieoci臋-偶a艂e cielska.
Od strzelistych szczyt贸w i wie偶 katedry majacz膮cej nad miastem w sinych tumanach, za艣piewa艂a sygnaturka; niby g艂os dnia si臋 rozdzwania艂. Wtedy w膮sk膮 i strom膮 uliczk膮 spadaj膮c膮 od katedry, zacz臋艂a schodzi膰 jaka艣 wysmuk艂a, czarna posta膰 i jakby jeden z d藕wi臋k贸w p艂yn臋艂a przez mg艂y. A gdy min臋艂a domek przyczepiony w po艂owie wzg贸rza, wysz艂a za ni膮 druga, w czerni r贸wnie偶 i w kapturze na g艂owie.
Drabina stromych stopni zda艂a si臋 niesko艅czon膮, miasto le偶a艂o pod stopami, z morza
mgie艂 wzburzonych wynosi艂y si膮 wie偶e i dachy spadziste, iak ostre ska艂y, a z nieprzejrza-nych, sinych dali sz艂y g艂uche pos膮pne gwary oceanu.
A kiedy sz艂y obok domu, co spi膮ty czarnemi belkami, b艂yszcz膮cy czerwonym fajansem szczyt贸w, tuli艂 si膮 do st贸p g贸ry,鈥"trzecia posta膰 ukaza艂a si膮 za niemi.
I wszystkie trzy, jakby o sobie nie wiedz膮c, posz艂y ku morzu.
Przysta艅 jeszcze spa艂a okutana we mg艂y, niby w 艣lecie ociekaj膮ce wod膮, fale z dzikim be艂kotem gryz艂y kamienne 艣ciany i spienionemi 艂bami wali艂y si臋 o brzegi, stado czarnych i d艂ugich statk贸w, podobnych p艂azom na 艂a艅cuchach, miota艂o si臋 niekiedy w艣ciekle i jakby gryz艂o mi臋dzy sob膮 t艂uk膮c si臋 zajadle bokami.
Gdy dochodzi艂y g艂贸wnego basenu, ma艂y holownik z przeszywaj膮cym 艣wistem zamajaczy艂 na chwil臋 i przepad艂 w mg艂ach.
Z morza zarycza艂y znowy syreny.
A one sz艂y wci膮偶 jedna za drug膮 ku tamie wysuni臋tej daleko w morze.
Przemyka艂y si臋 jak cienie l臋kliwe wskro艣 nieodgadnionych zarys贸w rzeczy, wskro艣 majak贸w jakich艣 dom贸w, jakich艣 poci膮g贸w, jakich艣 wind szarzej膮cych rz臋dem, niby 藕贸ra
wie u艣pione na omglonej i膮ce, i gin臋fy jedna za drug膮 na tamie w zielonych mg艂ach, ociekaj膮cych deszczem.
Z niewidzialnej latarni rozkr膮藕a艂y si臋 ustawicznie smigi bladych po艂ysk贸w i b艂yskawicami migota艂y w sk艂臋bionych tumanach.
Nie by艂o nic pr贸cz nieprzeniknionej topieli mgie艂, ocean le偶a艂 prawie niemy; szare, nieprzejrzane pustynie drga艂y zd艂awionemi szumami, z ci臋偶kiej szaro艣ci dr膮偶y艂y si臋 ciche j臋ki fal konaj膮cych u zagubionych wybrze偶y; pos臋pny ruch oci臋偶a艂ych szamota艅, wszystkie huragany le偶a艂y teraz w sennym bezw艂adzie przera偶aj膮cej ciszy, wzdychaj膮c tylko niekiedy nieprzytomnym be艂kotem.
Ka偶dy g艂os cz艂owieczy mar艂 bez echa, spojrzenia wraca艂y oszala艂e, jak ptaki o艣lep艂e, my艣l wi艂a si臋 w trwodze 艣miertelnej przed otch艂ani膮.
Ale one sta艂y cicho, jak co dnia i wsparte o balustrad臋 patrzy艂y t臋sknemi, wo艂aj膮cerai oczami w nieodgadniona przestrze艅.
Smaga艂 je deszcz, oblewa艂y z艂e fale, s艂one bryzgi wy偶era艂y twarze i przenika艂y bole艣nie j臋ki mew, odprawiaj膮cych sw贸j pacierz poranny.
Nie wiedzia艂y o tem, czekaj膮c jak codnia na statek zawijaj膮cy do portu.
Ryk syren ju偶 zachucza艂 gdzie艣 bli偶ej, 偶e prawie zwis艂y z balustrad i przechylone czatowa艂y gorej膮cemi oczyma na potwora.
Bia艂e cielsko statku wynurza艂o si臋 zwolna w kanale: p艂yn膮艂, nie przestaj膮c hucze膰 niskim, wstrz膮saj膮cym basem.
Zamar艂e prawie z oczekiwa艅, gorej膮cemi oczami przepatrywa艂y pok艂ady statku, ale w艣r贸d mgie艂 i dym贸w, ludzie mrowili si臋 jak cienie niepochwytne, wi臋c bieg艂y spiesznie naprz贸d i niby psy przywarowa艂y na przystani.
Statek zwolna i ostro偶nie si臋 podci膮ga艂; setki ludzi czernia艂o na pomostach, a setki na brzegu par艂o si臋 gor膮czkowo do barjer; wy-chlusn臋ly spienione gwary, kt贸艣 chustk膮 powiewa艂 na dziobie okr臋tu, kt贸艣 r臋ce wyci膮ga艂 przez burty, kt贸艣 krzykn膮艂 jakie艣 imi臋 i krzyk przej臋ty rado艣ci膮 mu odpowiedzia艂, rado艣膰 zawrza艂a jak burza.
Olbrzym wreszcie przystan膮艂, zwi膮za艂y go z ziemi膮 liny i pomosty, i jakby z niezg艂臋bionej gardzieli zacz臋li wychodzi膰 ludzie.
A one blade, przyczajone w sobie i jakby przywarte do miejsca, g艂uche na wrzaw臋, nieczu艂e i martwe na wszystko, nie przepuszcza艂y ani jednej postaci, wysiadaj膮cej ze statku. Chwyta艂y ka偶d膮 st臋sknionemi, oczami i ka偶da
przepadaa w zapomnieniu, i ka偶da budzi艂a sro偶szj b贸l zawodu 鈥" a przewija艂y si臋 niesko艅czonym szeregiem, by艂y dobre i z艂e, pi臋kne i smutne, starcze i dziecinne, by艂y i bia艂e, i 偶贸艂te, i czarne, i zgo艂a niepodobne do wiary; twarze wszystkich stron 艣wiata, wszystkich ras i klimat贸w tylko nie by艂o ty ell, na kt贸re czeka艂y...
Ju偶 statek opustosza艂, skrzypia艂y tylko windy zawzi臋cie pracuj膮ce, odchodzi艂y zape艂nione poci膮gi, wybrze偶a rozlega艂y si臋 g艂osami, a one jeszcze d艂ugo nie mog艂y uwierzy膰, 偶e i dzisiaj nie by艂o tych, na kt贸rych czeka艂y.
A potem, kiedy ulewny deszcz zatopi艂 mg艂y, kiedy zielonawy dzie艅 marcowy wy艂oni艂 poczernia艂e miasto, kiedy ocean przebudzony j膮艂 trzepa膰 p艂etwami przyp艂ywu, kiedy blada 藕renica s艂o艅ca b艂ysn臋艂a z za powiek pos臋pnych, 偶e ju偶 ksztali ka偶dy i rzecz ka偶da sta艂a si臋 tylko smutn膮 rzeczywisto艣ci膮 i b贸lem 鈥" sz艂y za miasto, na wzg贸rza nagie i puste, siada艂y na urwisku i, zawieszone nad przepa艣ciami, wtapia艂y si臋 w niesko艅czono艣膰, nas艂uchuj膮c g臋d藕b oceanu鈥"przejmuj膮cego wo艂ania przestrzeni, a za ka偶dym statkiem wisz膮cym na widnokr臋gu rwa艂y si臋 ich dusze oczekuj膮ce, za ka偶dym 偶aglem nios艂y si臋 ich oczy
rozt臋sknione, za ka偶d膮 chmur膮 lecia艂y my艣li : wo艂aj膮ce...
A potem, sz艂y przed Madonn臋 z Lourdes, co ze ska艂 wyci膮ga艂a r臋ce b艂ogos艂awi膮ce 艣wiatu, i tam si臋 modli艂y 偶arliwie.
1 tak by艂o codzie艅 od wielu, wielu dni. 1 tak by膰 mia艂o jeszcze przez wiele jednako ci臋偶kich, jednako d艂ugich i jednako t臋sknych dni. 1 zawsze nadaremnie. A偶 po wielu ta- kich tygodniach spostrzeg艂y si臋 i pozna艂y.
鈥" Na kogo czekasz?-鈥"spyta艂a najstarsza.
鈥" Na m臋偶a!鈥"szepn臋艂a 艂zawo kobieta ze jstarego domu.
鈥" A ty na kogo?
鈥" Na kochanka, na przyjaciela鈥"odrzek艂a smuk艂a, kryj膮c twarz.
鈥" A ja czekam na syna 鈥" powiedzia艂a pierwsza.
Poda艂y sobie d艂onie i zajrza艂y w dusz臋鈥" t臋sknota je wi膮za艂a kokzastym 艂a艅cuchem ju偶, ordzewia艂ym od 艂ez. Uca艂owa艂y si臋 serdecznie jak siostry i zajrza艂y sobie w twarz.
Pierwsza by艂a najstarsz膮, szczup艂a, wyso-; ka, o twarzy jakby z bia艂ego wosku, oczy jej gorza艂y gromnicznym blaskiem i m膮dro艣膰 cierpienia opromienia艂a siw膮 g艂ow臋. ;
Druga byla w pe艂ni Jat, siina, r贸偶owa, o stro-mych piersiach i nienasyconych ustach, oczy mia艂a pe艂ne obietnic i d艂onie 艂altn膮ce obejmowali.
Trzeci膮 by艂a m艂oda dziewczyna smuk艂a i 艣wie偶a jak p臋d wierzbowy, w oczach mia艂a niebo przeczyste, a pe艂ne usta nabrzmiewa艂y krwi膮 偶膮dzy, niby d藕wi臋k miedzi w poranek wio艣niany -pachnia艂a kwiatem jab艂oni.
鈥" M贸j m膮偶 zrobi艂 maj膮tek w Klondylte i powraca bogaty.
鈥" M贸j narzeczony powraca z Kanady, pobierzemy si臋 i wyjedziemy daleko.
鈥" M贸j syn powraca do mnie, powraca!鈥" Szepta艂a s艂odko matka.
Ju偶 si臋 teraz zna艂y i kocha艂y wsp贸艂czuciem t臋sknoty.
Mieszka艂y na tej stromej uliczce spadaj膮cej od katedry.
I ju偶 odt膮d jednocze艣nie budzi艂 je ryk syren i razem schodzi艂y do portu, razem na wybrze偶e i razem do katedry, w cie艅 g艂臋boki naw i razem la艂y 艂zy b艂agaj膮ce i szepta艂y modlitwy.
Ale dnie przechodzi艂y nieub艂agane.
Wiosna ju偶 nadesz艂a i dnie niza艂y si膮 w r贸偶aniec blask贸w, woni i kwiat贸w, w hymn wszechmocnego s艂o艅ca.
...I by艂y iak marzenia m艂odzie艅cze r贸偶an膮 mg艂膮 przys艂oni臋te, pe艂ne cichych westchnie艅, u艣miech贸w, t臋sltnych 艣piewa艅, zapach贸w rozbrzmiewaj膮cych p臋艂c贸w, nag艂ych smutk贸w i s艂odlich 艂ez zarazem.
A one czelta艂y:
...I by艂y ja艂tby utkane z p艂omienistych barw, ziemia l艣ni艂a szmaragdem, niebo wisia艂o p艂yt膮 b艂臋kitu a morze by艂o jakby czarodziejskim kwietnikiem鈥"ka偶da fala tryska艂a purpur膮, z艂otem i szafirem, ka偶da struga pian wykwita艂a 艣nie偶nemi liljami, nawet mewy wa偶膮ce si臋 nad oceanem mieni艂y si臋 srebrem i fioletem.
A one wci膮偶 czeka艂y.
I by艂y dnie jak muzyka nieopowiedziana, huragan gra艂 na starych rozjerzonych drzewach, pluska艂y drzewa, gra艂y rynny starych dom贸w, 艣piewa艂y wie偶e katedry, 艣wista艂y poci膮gi, ludzie, holuj膮cy w porcie ci臋偶kie statki, krzyczeli smutn膮 pie艣艅 trudu, a ocean hucza艂 dziki hymn pot臋gi, hymn 艣mierci i zniszczenia...
A one jakby umar艂e, na te dnie czeka艂y niestrudzenie.
鈥" 鈥艣Nadzieja" ju偶 bardzo dawno wysz艂a z Rio-Janeiro!
鈥" Od rniesi膮ca ju偶 powinna zawin膮膰 do portu.
鈥" To op贸藕nienie mnie niepokoi.
鈥" Wysz艂a i przepad艂a, a mo偶e... M贸wili raz w porcie, ale one dos艂yszawszy, u艣miechn臋艂y si臋 pob艂a偶liwie i posz艂y na wzg贸rza patrze膰 w niesko艅czono艣膰 i czeka膰.
鈥" Ludzie ma艂ego serca!鈥"my艣la艂a o nich matka.
鈥" Przecie偶 to m贸j m膮偶, czekam na niego鈥"my艣la艂a zona.
鈥" Pobierzemy si臋 i ju偶 go nie puszcz臋 na morze!鈥"postanawia艂a dziewczyna.
A w mie艣cie trwo偶ono si臋 coraz bardziej
0 los 鈥艣Nadziei." Wielu m臋偶贸w, wielu syn贸w
1 wielu narzeczonych mia艂o na niej powr贸ci膰.
Ju偶 sz艂y pytaj膮ce depesze na wszystkie strony 艣wiata, ju偶 k艂opota艂y si臋 gazety i nawet gie艂da si臋 trwo偶y艂a, bo statek by艂 kosztowny, a co dzie艅 wi臋cej kobiet kl臋cza艂o zalanych 艂zami w mrokach naw wynios艂ych, wi臋cej mszy wychodzi艂o i obhtsz膮 bra艂 ja艂mu偶na stary 偶ebrak pod katedr膮, i d艂u偶ej w noc pali艂y si臋 w oknach 艣wiat艂a... Ale one jakby o tem nie
wiedzia艂y, zatopione w t臋sltnocie oczekiwania, w marzeniu o szcz臋艣ciu powrotu ukochanych.
Przep臋dza艂y ju偶 ze sob膮 dnie ca艂e i d艂ugie wieczory.
Dla pokrzepienia serc zebra艂y si臋 najpierwej u 偶ony, kt贸rej dom d藕wiga艂 si臋 u st贸p g贸ry. Odwieczne izby o po偶贸艂k艂ych 艣cianach i zczernia艂ych belkach, ogarn臋艂y je cich膮 b艂ogo艣ci膮 i spokojem, kominki z niebieskiego fajansu bucha艂y ogniem, l艣ni艂y si臋 cynow膮 zastaw膮 na pu艂kach i stare, poszczerbione dzbany z Limoges be艂kota艂y z gardzieh s艂odkim, szumi膮cym cidrem. Siedzia艂y oczarowane bogactwem, a ona z zapa艂em opowiada艂a
0 jego dobroci, pokazywa艂a podarunki od niego, i pokazywa艂a stroje przygotowane na jego przyj臋cie; pokazywa艂a z wilgotnym blaskiem ust i ze dr偶eniem piersi, ma艂偶e艅sk膮 ich komnat臋, a potem, gdy ju偶 dzban sta艂 pusty
1 na kominku tylko w臋gle 偶arzy艂y si臋 krwawo, i ciep艂a, pachn膮ca pi偶mem cisza przejmowa艂a lubie偶nym dreszczem, zwierza艂a si臋 ze 艣miechem, 偶e s膮siad, pi臋kny oficer kwiaty jej przysy艂a i listy nami臋tne...
鈥" Niech "wr贸ci m贸j m膮偶, niech jaknaj-pr臋dzej wr贸ci bo oszalej臋! 鈥" wo艂a艂a ze 艂zami ca艂uj膮c nami臋tnie przyjaci贸艂ki niedoli.
A p贸藕niej schodzi艂y si臋 u matki, w starym dominu co niby gniazdo jas艂c贸艂cze przylepiono w po艂owie wzg贸rza; stare po艂cr臋cone wi膮zy go otacza艂y, i stare bluszcze go spowi艂y a偶 po granitowe p艂yty dach贸w. IV niskich pokoikach pachnia艂o jab艂kami i suszonem zielem, bretoriskie stare szafy 艣wieci艂y mosi臋偶nemi ozdobami, stary zegar kaleka mamrota艂 godziny jak dziad bezz臋bnemi ustami, a matka usadzi艂a je w nizkich fotelach, sp艂owia艂a kanw膮 wybitych i otworzywszy drzwi do pokoju syna, siad艂a w progu i zacz臋艂a snu膰 swoj膮 serdeczn膮 pie艣艅 t臋sknoty.
Ze 艣cian, z szerokich ram, patrzy艂a ognista twarz m艂odzie艅cza o purpurowych ustach i o oczach lwich i pot臋偶nych, jak morze wzburzone.
鈥" Pi臋kniejszy ni藕li ten oficer, co .mi kwiaty przysy艂a!
鈥" Pi臋kniejszy ni藕li nasz organista katedralny!
To on, to m贸j syn! Umr臋 spokojnie, gdy powr贸ci!鈥"szepta艂a z duma matka, a tamte d艂ugo patrzy艂y w cudn膮 twarz m艂odzie艅ca.
Wiele d艂ugich wieczor贸w snu艂a swoj膮 prz臋dz臋 nadziei, a one patrzy艂y w portret pobo偶nej adoracyi.
Poczu艂em obrzydliwy, wstr臋tny wprost zapach spalonego opium. Oci臋偶a艂o艣膰 niezmierna zacz臋艂a si臋 rozlewa膰 po moich 偶y艂ach, powieki mi zapad艂y, fajka wysun臋艂a mi si膮 z r膮k, ale jej nie mia艂em si艂y zatrzyma膰. Czu艂em, 偶e spadam, chcia艂em si臋 zerwa膰, ostatkiem 艣wiadomo艣ci rzuci艂em si臋 naprz贸d, ale b贸l dziwny i mocny mi臋 przenikn膮艂 鈥" i pami臋tam, 偶e lecia艂em w ten basen czarodziejski.
Ockn臋艂em si臋. Pami臋ta艂em, 偶e pali艂em opium. Pami臋ta艂em wiele rzeczy poprzedzaj膮cych. S膮dzi艂em, 偶e ju偶 po wszystkiem, wi臋c si臋 obejrza艂em na pok贸j. Nic ze艅 nie zosta艂a. B艂臋kitna niesko艅czona przestrze艅 mnie otacza艂a. Bia艂awe jakie艣 艣wiat艂o przes膮cza艂o si臋 zewsz膮d. Czu艂em, 偶e mnie ogarnia ten rodzaj zdumienia silnego, kt贸ry prowadzi do ob艂臋du. Strach samotno艣ci i szale艅stwa przenikn膮艂 mnie, ale to kr贸tko trwa艂o.
鈥艣艢ni臋!" 鈥" pomy艣la艂em. Spojrza艂em na siebie. Nie zobaczy艂em nic. Tak, kiedy jakim艣 ruchem sta艂ym m贸zgu chcia艂em podnie艣膰 r臋k臋, nie by艂o jej. Nie zajmowa艂em wcale miejsca.
Uczu艂em, 偶e jestem tylko 艣wiadomo艣ci膮. Pozna艂em, 偶e nie widz臋, nie czuj臋, nie s艂ysz臋鈥"tylko wiem. Bia艂awy ob艂oczek mg艂y鈥" to by艂em ja. Ilekro膰 przypomina艂em sobie cokolwielk, to p艂omienie b艂臋kitne i purpurowe, niby b艂ysltawice, wylatywa艂y jakby "z tego mojego ja.
Spok贸j szcz臋艣cia niezmiernego czu艂em w sobie. Przebiega艂em jakie艣 艣wiaty czarodziejskie. P艂yn膮艂em w zielonym strumieniu 艣wiat艂a. By艂em we wszech艣wiecie. Miliardy s艂o艅c ko艂ysa艂y si臋 doko艂a, jakby kwiaty bia艂e, 偶贸艂te i purpurowe. Niezliczone wiry p艂omieni przebiega艂y przestrzenie. Widzia艂em u艣miechy gwiazd. Nie czu艂em nic, pr贸cz niewypowiedzianego szcz臋艣cia. By艂em wsz臋dzie, a nie mog艂em chcie膰, by艂em jak rozp艂yni臋ty, przenikaj膮cy, wsz臋dzie obecny. Wtem poczu艂em okropny b贸l, jakby kto wzi膮艂 dusz臋 moj膮 w 偶elazne, rozpalone r臋ce i 艣cisn膮艂 z ca艂ej mocy. Straci艂em przytomo艣膰.
鈥" Wci膮gnij pan wszystko, 鈥" szepta艂a Japonka, zapalaj膮c jeszcze wi臋kszy sto偶ek opium.
Wci膮gn膮艂em.
Znowu inne 艣wiaty!
Czarodziejskie ba艣nie Szecherazady, ogrody Loreley, jask贸艂czane pa艂ace w g艂臋biach jezior鈥"nie by艂y tak pi臋kne, jak to, com ujrza艂. Nie by艂a to ziemia, ani niebo, ani sen, ani rzeczywisto艣膰, by艂o to co艣, czego j臋zyk ludzki nie nazwie, a m贸zg nie wy艣ni.
Otacza艂y mnie drzewa, ludzie, ziemia 鈥" z p艂omieni. Wszystko by艂o w zarysach. O艣lepiaj膮cy blask pe艂en u艣miech贸w, s艂贸w, spojrze艅, otacza艂 mnie zewsz膮d. Te kontury porusza艂y si臋, sz艂y, rozsypywa艂y 艂膮czy艂y z powrotem. S艂upy 艣wiat艂a kolorowego, deszcze ognia, kule p艂omieni鈥"wirowa艂y nieustannie doko艂a mnie.
Potem te b艂yski, jakby si臋 rozpierzch艂y, ujrza艂em ciemny granat nieba pe艂nego gwiazd jasnych i jakie艣 czerwone kobierce pod sob膮. Niesko艅czone szeregi z艂otych kolumn wyrasta艂y niby las. Olbrzymie li艣cie paproci o twarzach d艂ugich, poznaczonych zielonemi 偶y艂ami, ko艂ysa艂y si臋 z u艣miechem sennym. Nie widzia艂em oczu, ust, wyraz贸w鈥"widzia艂em tylko u艣miechy. Potem co艣, jak muzyka harf, p艂yn臋艂a z przestrzeni, i z tych d藕wi臋k贸w 艣wietlanych wy艂ania艂y si臋 postacie kobiet. Pochyla艂y si臋 do mnie, bra艂y wp贸艂 za r臋ce i ta艅czy艂y. Widzia艂em je, jak bia艂膮 wst臋g臋 na tle z艂ota
i purpury migota艂y przede mn膮 szatami mieni膮cemi si臋, niby r偶yko na jesieni, omotane paj臋czyn膮.
Przesuwa艂y si臋, wraca艂y, okr膮偶a艂y mnie tali, 偶e czu艂em dotkni臋cie ramion z艂otych, czu艂em ogie艅 藕renic b艂yszcz膮cych jakiem艣 karbunku艂owem 艣wiat艂em, widzia艂em, jak te z jaspisu cia艂a zarumienia艂a krew, niby zorze wschodu szyby staw贸w. U艣miecha艂y si臋. Ten u艣miech nie mia艂 ust, wyrazu, znaczenia, a by艂 wsz臋dzie i przyci膮ga艂 nieprzeparcie. Lecia艂em jakby na jego fali, jakie艣 w艂osy d艂ugie os艂oni艂y mnie, i czu艂em usta jakie艣 na ustach, i szepty s艂odkie, i dotkni臋cia 艣wietlane przenika艂y czem艣 niewypowiedzianie s艂odkiem.
Potem jaka艣 g艂臋bia lasu olbrzymiego. D臋by olbrzymy, pinie o twarzach ludzkich,
0 r臋kach d艂ugich w miejsce ga艂臋zi 鈥" sta艂y
1 艣piew g艂臋boki, pot臋偶y, rytmami szerokimi, jak 艣wiat, p艂yn膮艂 ze wszystkich stron, 艂膮czy艂 si臋 i rozlewa艂 w przestrzeniach ciemnych, deszczem b艂ysk贸w coraz niklejszych. Olbrzymie strumienie wody p艂yn臋艂y w powietrzu, ponad lasem, a te t艂umy kobiet znowu sp艂ywa艂y zewsz膮d, przechodzi艂y obok ranie i ton臋艂y
w kaskadzie 艣piew贸w. Snilem, a z ca艂膮 艣wiadomo艣ci膮 my艣la艂em.
鈥" Czy ja 艣pi臋, 偶yj臋 czy umar艂em? Naraz znik艂o wszystko. Zobaczy艂em ten
sam pok贸j. Chodzi艂em od niszy do niszy, odchyla艂em wachlarze i ogl膮da艂em wszystko鈥" a nie by艂o nic, i nie by艂o nikogo. By艂a tylko jakby emanacya wszystkiego, tylko cia艂a astralne drzew, ludzi, sprz臋t贸w, co艣, jak cienie nik艂e majaczy艂y. Szed艂em dalej.
Zobaczy艂em samego siebie.
Nie, nie potrafi臋 stre艣ci膰 cho膰by wra偶enia.
Patrzy艂em na siebie, le偶膮cego na sofie. Gdybym wtedy mia艂 m贸zg, jak zwykle, oszala艂bym.
Chcia艂em zawo艂a膰 na tego sobowt贸ra, nie mog艂em, chcia艂em go poruszy膰, nie mog艂em, bo nie mia艂emczem, nie by艂em 偶adn膮 form膮, by艂em eterem, poj臋ciem. Burza strasznego ucisku wrza艂a we mnie.
鈥艣Umar艂em... umar艂em..."鈥"my艣la艂em z jak膮艣 niewypowiedzianie 偶r膮c膮 rozpacz膮, zimno okropne mnie owion臋艂o.
鈥" Gdzie ja jestem? Co si臋 sta艂o ze ran膮?鈥"oto mniej wi臋cej wten spos贸l? formu艂u-waly si臋 my艣li we mnie. B艂膮dzi艂em po tym pokoju, wraca艂em do tej sofy, na kt贸rej wi
dzia艂em si臋 rozci膮gni臋tym, a偶 znalaz艂em si臋 przed du偶em zwierciad艂em. Zobaczy艂em g艂adk膮 powierzchni臋, jak przez mg艂臋 odbijaj膮c膮 zarysy przedmiot贸w 鈥" ale siebie w niem nie widzia艂em.
Ratunku! Obud藕cie mnie!...
Zdawa艂o mi si臋, 偶e krzycz臋, zd艂awiony kurczem strachu bezmiernego.
鈥" Chcesz pan jeszcze? 鈥" zapyta艂a cicho Japonka,
Wachlarz szele艣ci艂 cicho i rozwiewa艂 ch艂贸d orze藕wiaj膮cy. Czu艂em to, s艂ysza艂em g艂os, ale nie 艣mia艂em otworzy膰 oczu, bo nie wiedzia艂em dobrze gdzie jestem. Dopiero poczuwszy poprawianie poduszki pod g艂ow膮, otworzy艂em oczy i machinalnie wzi臋艂em fajk臋 do ust i jeszcze raz d艂ugo wci膮ga艂em dym w siebie.
To samo wra偶enie zapadania si臋 i przebudzenia.
By艂em na morzu. Czu艂em, 偶e p艂yn臋 roz-krzy偶owany, mia艂em zwyk艂e kszta艂ty.
Zdawa艂o mi si臋 wtedy, jak i dzisiaj, kiedy to pisz臋, 偶e mam zupe艂n膮 przytomno艣膰.
P艂yn臋艂em, nie zdaj膮c sobie sprawy, sk膮d si臋 wzi臋艂em. Widzia艂em jasny b艂臋kit nad sob膮.
s艂o艅ce i zielone wody oceanu, czu艂em pieszczotliwe muskanie wiatru, s艂ysza艂em odleg艂y szum fal, bij膮cych o jakie艣 ska艂y. Mewyz krzykiem przeci膮g艂ym unosi艂y si臋 nade mn膮, p贸藕niej ogarn臋艂a mnie wielka cisza, jakby wszystko obumar艂o i oniemia艂o. Morze si臋 rozst膮pi艂o pode mn膮 i zlecia艂em w g艂膮b na jak膮艣 tafl臋 wody, a z tej spada艂em wci膮偶 coraz ni偶ej. Zielony mrok przes艂ania艂 mi wszystko, widzia艂em przez wod臋, 偶e niebo jest czerwone, a s艂o艅ce pomara艅czowe 鈥" i spada艂em. Ani strach, ani b贸l, ani zadziwienie nie poruszy艂o si臋 we mnie. Potem p艂yn臋艂em jak膮艣 wewn臋trzn膮 rzek膮 Oceanu, przep艂ywa艂em doliny pe艂ne ska艂, ro艣linno艣ci dziwnej, nisz 鈥" i wy-p艂yn臋艂em na jak膮艣 przestrze艅, gdzie wszystko by艂o bia艂e.
Zadr偶a艂em i jakbym si臋 ockn膮艂 z dr臋twienia, ujrzawszy nagle, z rozwianymi w艂osami, oczyma wytrzeszczonemi, postacie ludzkie doko艂a. P艂yn臋艂y wprost na mnie, czu艂em ich dotkni臋cie, lodowat膮 艣lizgo艣膰 ich cia艂, wstr臋tn膮 mi臋kko艣膰 ich w艂os贸w. 艁膮czy艂y si臋, jak w wieniec, i otacza艂y mnie coraz cia艣niej. Gdziem spojrza艂, g艂owy zielonawe, oczy, r臋ce, nogi, cia艂a porozrywane, usta otwarte jakby do krzyku, d艂onie zaci艣ni臋te, 鈥" istny
sabat trup贸w nap贸艂 roz艂o偶onych na dnie Oceanu.
Cisza by艂a bezmierna, a ja nabrzmiewa艂em wprost obrzydzeniem i strachem, ale krzykn膮膰 ni poruszy膰 si臋 nie mog艂em.
Spada艂y na mnie, zagradza艂y mi drog臋, zaczepia艂y o mnie, a ja, jak jeden z nich, le偶a艂em martwy, bez ruchu, na dnie g艂臋bin nieznanych, z krzykiem rozpaczy coraz wi臋kszym w duszy.
Potem, te wszystkie cia艂a, jakby si臋 艂膮czy艂y z sob膮 i zrasta艂y; by艂 to niby polip olbrzymi o tysi膮cach g艂贸w i ramion, 艂tt贸ry goni艂 mnie. Widzia艂em, 偶e te sine usta odmykaj膮 si臋 i z臋by d艂ugie, ostre po艂yskuj膮 z艂owrogo, a oczy zaczynaj膮 艣wieci膰 p艂omieniami krwawymi.
Odzyskiwa艂em woi臋 i moc jak膮艣 ogromn膮, rzuca艂em si臋 naprz贸d z rozpacz膮 szale艅stwa, ucieka艂em w g艂臋bie, wychlustywa艂em na powierzchni臋, rozp艂aszcza艂em si臋 na fal臋, rozlewa艂em si臋 w grzywach pian, ale ten potw贸r bieg艂 za mn膮, goni艂 mnie po wszystkich szlakach, chwyta艂 i otacza艂 ze wszystkich stron, czu艂em ostro艣膰 jego szpon贸w, owiewa艂 mnie oddech gor膮cy.
Kiedym ju偶 ani cala przestrzeni wolnej nie ujrza艂, tylko te skr臋ty potworne woko艂o鈥" spot臋偶nia艂em. Widzia艂em si臋 w ich mocy, widzia艂em, 偶e si臋 podnosz膮 g艂owy, wyci膮gaj膮 r臋ce, cia艂a wyd艂u偶aj膮, 偶e potw贸r rzuca si臋 na mnie.
Nie, niemo偶ebnem jest opisa膰 tej walki, tego ucisku, gdy mnie opl膮tywa艂y cia艂a, b贸lu niewypowiedzianego, gdym poczu艂 miliardy z臋b贸w w sobie i tej si艂y, jak膮 poczu艂em.
Pami臋tam tylko, 偶e bra艂em si臋 wprost za bary, bi艂em pi臋艣ci膮, rwa艂em z臋bami, mia偶d偶y艂em g艂owy i czu艂em ciep艂y strumie艅 krwi, p艂yn膮cej po mnie.
Potem ju偶 ani b贸lu, ani nic... ow艂adn膮艂 mn膮 sza艂 walki i zwyci臋stwa.
Morze si臋 rozko艂ysa艂o, fale pi臋trzy艂y si臋, niby porwane szczyty g贸r, pioruny niebieskimi wst臋gami bi艂y w morze, wichry wy艂y, jak stado szatan贸w. Woda we w艣ciek艂ych wirach bi艂a w niebo, a orkan zamiata艂 dno. Le偶a艂em na grzbiecie fal i p艂yn膮艂em. Poczu艂em si臋 tak pot臋偶nym, 偶e widzia艂em, i偶 przeze mnie przep艂ywa strumie艅 wszelkiej pot臋gi.
Takie bezbrze偶ne, boskie uczucie szcz臋艣cia i spokoju by艂o w mnie, i偶 czu艂em, 偶e
w m贸zgu moim jest wszystko: 偶ycie i 艣mier膰, zniszczenie i tworzenie鈥"wszech艣wiat ca艂y.
Kiedym si臋 obudzi艂, m贸j towarzysz siedzia艂 przy mnie. Chcia艂em jeszcze opium, a艂e prawie mnie si艂膮 wyprowadzi艂. Sara nie pali艂, czuwa艂 nade mn膮.
Gdy to pisz臋, jesienny wiatr szumi na dworze, a drobny deszcz sp艂ywa po szybach i jest tak zimno i pos臋pnie na 艣wiecie szarym, na polach ogokonych ze zb贸偶, w powietrzu sinem, 偶e z rozkosz膮 wspominam obrazy tego nie snu, lecz rzeczywisto艣ci czarodziejskiej. Niedok艂adny opis, ale j臋zyk ludzki to top贸r, kt贸rym trzeba rze藕bi膰 kryszta艂y czucia: nic dziwnego, 偶e bry艂y nieforemne i szpetne wychodz膮, zamiast pos膮g贸w.
SIELANKA.
(FRAGMENT).
I.
Na Saskiej K臋pie w niedziel臋.
鈥艣Pod D臋bem" rojno i ludno jak na jarmarku. Pe艂no ludzi w ogrodzie przy bia艂ych stolikach, pe艂no na hu艣tawkach, pe艂no na karuzelach, pe艂no przy kr臋gielni, pe艂no po altanach skrytych ja艣minami rozkwit艂ymi 鈥" i pe艂no w sali, gdzie ta艅czono mazura.
Stary fortepian brz臋cza艂 jakby szk艂em po-t艂uczonem, flet gwizda艂 niby kos schrypni臋ty, skrzypce j臋cza艂y zm臋czone, a ro偶ek 艂ka艂 jakby przez pijack膮 czkawk臋 鈥" a wt贸rowa艂y im tupania siarczyste, pokrzyki dysz膮ce, 艣piewy, szcz臋ki kufli, ostre g艂osy mo藕dzierzy, w kt贸re dzwoniono w kuchni, 偶e ,,goto we" i krzyki dzieci i strza艂y w strzelnicy i popsute g艂osy katarynki przy karuzelach i g艂uchy gruchot
kul w kr臋gielni i dalekie, g艂臋bokie szumy Wis艂y.
W ogromnej izbie, przyciemnionej mocno, bo drzewa zagl膮da艂y do okien, ta艅czono zapami臋tale, pod艂oga skrzypia艂a i gi臋艂a si臋 pod nogami niby klawisze, sufit czarny, pop臋kany zdawa艂 si臋 le偶e膰 na g艂owach tej zbitej, spl膮tanej g臋stwy ludzkiej, kr臋c膮cej si臋 zapami臋tale w k贸艂ko. Kilkadziesi膮t os贸b sta艂o pod 艣cianami, a drugie tyle ta艅czy艂o w po艣rodku. Tupot by艂 og艂aszaj膮cy, tumany kurzu pokrywa艂y szarym ob艂okiem ca艂e wn臋trze, 偶e tylko czerwone twarze migota艂y, bia艂e sukienki, koszule tancerzy i niewyra藕ne zarysyr膮k i n贸g...
Jaki艣 ogromny ch艂op bez surduta, z czerwon膮 g艂ow膮, ta艅czy艂 na przodzie, porywaj膮c za sob膮 t艂ust膮 dziewczyn臋. Macha艂 serwet膮 i schryp艂ym g艂osem, przytupuj膮c ogni艣cie, rycza艂:
鈥"- Mazur wszystkie pary, mazurr!...
R偶a艂 jak 藕rebiec i z pasy膮 szalon膮 rzuca艂 si臋 po sali, przebiega艂, bi艂 obcasami w pod艂og臋, zakr臋ca艂, przestawa艂, a co chwil臋 wo艂a艂:
鈥" Z 偶yciem, panowie! Z 偶yciem! Rum, rum! Dy藕! dy藕! dy藕!
1 znowu bieg艂, a za nim wali艂a ci偶ba ludzka, niby ogromna fala, przewala艂a si臋 z ko艅
ca w koniec sali porwana muzyk膮, kt贸rej szalony, pijacki rytm z dzik膮 sil膮 porywa艂 w wir, w zapami臋tanie, w sza艂...
Widzowie z pod 艣cian, ze drzwi, z okien, z ogrodu nawet pomagali ta艅cz膮cym鈥"g艂osami, przytupywaniem, 艣piewami.
A偶 naraz ci偶ba zatrzyma艂a si臋 tak gwa艂townie, 偶e kilka par polecia艂o w bok, na 艣ciany i na bufet, bo rudy pan zatrzyma艂 si臋 na czele i za艣piewa艂:
鈥艣Uciek艂a mi przepi贸reczka w proso鈥" A ja za ni膮 nieboraczek boso'."
T艂um si臋 roz艂ama艂 na dwoje i uformowa艂 dwie groble wzd艂u偶 sali, a 艣rodkiem przelatywa艂, pan z czerwon膮 g艂ow膮 i goni艂 tancerk臋. Fortepian przycich艂, tylko skrzypce, do sp贸艂ki z fletem, zacz臋艂y przy艣piewywa膰 jakby m艂odymi g艂osami dziewczyn... igra膰 swawolnie... przekomarza膰 si臋... to ucieka艂y to zdawa艂y si臋 rwa膰... to s艂ania艂y si臋 jakby zm臋czone... to znowu wybucha艂y kaskad膮 ton贸w pe艂nych rado艣ci... a gwaru... a 艣miechu...
鈥艣Trzeba mi si臋 pani matki spyta膰. Czy pozwoli przepi贸reczk臋 chwyta膰?
艢piewali wszyscy i po tych pojedynczych, solowych zap臋dach, znowu wir porywa艂 wszystkich, fortepian da艂 pobudk臋, a ro偶ek grzmia艂 fanfar膮 tryumfaln膮, t艂um si臋 rozszed艂 i taniec ju偶 szed艂 dziki, zadyszany, bez艂adny, a ognisty..,
鈥" Z 偶yciem panowie! Dy藕! Dy藕! Dy藕! Dom dr偶a艂 w posadach, szyby brz臋cza艂y bufet dygota艂, pot zalewa艂 twarze, kurz przys艂oni艂 wszystkich, zm臋czenie obezprzytomnia艂o, ale ta艅czono wci膮偶, ta艅czono bez odpoczynku... do upad艂ego... po polsku...
鈥" Dy藕! Dy藕! Dy藕!鈥"rycza艂 pan z czerwo n膮 g艂ow膮.
Obok sali, w ma艂ym pokoju o jednem oknie, sta艂a para ludzi tak zatopiona w sobie, 偶e prawie nie s艂yszeli ta艅ca.
鈥" Odprowadz臋 pani膮 do domu, dobrze?
鈥" Musia艂by pan d艂ugo czeka膰, do zamkni臋cia.
鈥" Zaczekam.
鈥" Panienko! Cztery piwa!
鈥" Zaraz. A przytem... odprowadza mnie zawsze... kt贸艣...
鈥" Ten rudy, wiem. Niech pani zapomni, 偶e on istnieje.
鈥" Dobrze, ju偶 nie pami臋tam, je艣li pan chce tego 鈥" szepn臋艂a mi臋kko.
鈥" Zo艣ka! Do pani, pr臋dzej! - krzykn膮艂 kt贸艣 z drzwi bocznych.
鈥" Zaraz! Co si臋 sta艂o, 偶e pan dzisiaj przem贸wi艂?...
鈥" Chcia艂a pani tego?
鈥" Czeka艂am... tak czeka艂am... 鈥" doda艂a cicho, z naciskiem, pochylaj膮c si臋 ku niemu,鈥" poca艂owa艂 j膮 nami臋tnie w r臋k臋. Cofn臋艂a si臋 pr臋dko... blad膮, matow膮 jej twarz powl贸k艂 r贸偶o wy cie艅; bezwiednie poprawi艂a ciemnych, puszystych w艂os贸w i przejrza艂a si臋 w lustrze wisz膮cem na 艣cianie. Radosne zak艂opotanie j膮 przej臋艂o i pe艂na pomieszania rozkosznego i trwogi zarazem, trwogi denerwuj膮cej, szepn臋艂a.
鈥" Czeka艂am dawno, od Nowego Roku, jeszcze tam... pod 鈥艣Gwiazd膮!"
Spojrza艂 na ni膮 tak dzi臋kczynnie, mi艂o艣膰 buchn臋艂a z jego ogromnych niebieskich oczu i taki 偶ar, 偶e dziewczyna sponsowia艂a.
鈥" Musz臋 i艣膰, bo gospodyni mnie zwymy艣la.
鈥" Ale zajrzy pani do mnie?
艢piewali wszyscy i po tych pojedynczych, solowych zap臋dach, znown wir porywa艂 wszystkich, fortepian da艂 pobudk臋, a ro偶ek grzmia艂 fanfar膮 tryumfaln膮, t艂um si臋 rozszed艂 i taniec ju偶 szed艂 dziki, zadyszany, bez艂adny, a ognisty..,
鈥" Z 偶yciem panowie! Dy藕! Dy藕! Dy藕! Dom dr偶a艂 w posadach, szyby brz臋cza艂y bufet dygota艂, pot zalewa艂 twarze, kurz przys艂oni艂 wszystkich, zm臋czenie obezprzytomnia艂o, ale ta艅czono wci膮偶, ta艅czono bez odpoczynku... do upad艂ego... po polsku...
鈥" Dy藕! Dy藕! Dy藕!鈥"rycza艂 pan z czerw-n膮 g艂ow膮.
Obok sali, w ma艂ym pokoju o jednem oknie, sta艂a para ludzi tak zatopiona w sobie, 偶e prawie nie s艂yszeli ta艅ca.
鈥" Odprowadz臋 pani膮 do domu, dobrze?
鈥" Musia艂by pan d艂ugo czeka膰, do zamkni臋cia.
鈥" Zaczekam.
鈥" Panienko! Cztery piwa!
鈥" Zaraz. A przytem... odprowadza mnie zawsze... kt贸艣...
鈥" Ten rudy, wiem. Niech pani zapomni, 偶e on istnieje.
鈥" Dobrze, ju偶 nie pami臋tam, je艣li pan chce tego 鈥" szepn臋艂a mi臋kko.
鈥" Zo艣ka! Do pani, pr臋dzej! - krzykn膮艂 kt贸艣 z drzwi bocznych.
鈥" Zaraz! Co si臋 sta艂o, 偶e pan dzisiaj przem贸wi艂?...
鈥" Chcia艂a pani tego?
鈥" Czeka艂am.., tak czeka艂am... 鈥" doda艂a cicho, z naciskiem, pochylaj膮c si臋 ku niemu,鈥" poca艂owa艂 j膮 nami臋tnie w r臋k臋. Cofn臋艂a si臋 pr臋dko... blad膮, matow膮 jej twarz powl贸k艂 r贸偶o wy cie艅; bezwiednie poprawi艂a ciemnych, puszystych w艂os贸w i przejrza艂a si臋 w lustrze wisz膮cem na 艣cianie. Radosne zak艂opotanie j膮 przej臋艂o i pe艂na pomieszania rozkosznego i trwogi zarazem, trwogi denerwuj膮cej, szepn臋艂a.
鈥" Czeka艂am dawno, od Nowego Roku, jeszcze tam,., pod ,,Gwiazd膮!"
Spojrza艂 na ni膮 tak dzi臋kczynnie, mi艂o艣膰 buchn臋艂a z jego ogromnych niebieskich oczu i taki 偶ar, 偶e dziewczyna sponsowia艂a.
鈥" Musz臋 i艣膰, bo gospodyni mnie zwymy艣la.
鈥" Ale zajrzy pani do mnie?
鈥" Niech pan si膮dzie na werandzie, tam b臋d臋 mog艂a pr臋dzej przylecie膰, albo chocia偶 zdaleka zobacz臋 pana...
鈥" Dobrze... ale... czy ten rudy, to mo偶e narzeczony?...
鈥" I... chcia艂 nim zosta膰, ale jest tylko takim tancusiem od odprowadzania... Przyczepi艂 si臋 i pozby膰 si臋 go nie moge. G艂upi facet, my艣li, 偶e za pudry i perfumy, to u mnie co wsk贸ra! Za艣mia艂a si臋 cynicznie i pobieg艂a, zbieraj膮c po drodze ze stolik贸w pr贸偶ne kufle.
Zapi膮艂 mundur i przeni贸s艂 si臋 na werand臋, pokryt膮 starym spr贸chnia艂ym dachem, przez kt贸ry, niby przez g臋ste sito, przesiewa艂y si臋 s艂oneczne blaski na t艂um rosiad艂y przy stolikach.
Nie mog艂 si臋 skupi膰, dr偶a艂 jeszcze wewn臋trznie od wra偶enia tej sceny z Zo艣k膮. Po ca艂ym roku zdecydowa艂 si臋 przem贸wi膰 do niej... i teraz czu艂, 偶e obcym ani oboj臋tnym dziewczynie nie jest. Z rado艣ci膮 g艂臋bok膮 chwyta艂 teraz jej spojrzenia, przesuwa艂a si臋 pomi臋dzy stolikami, przez werend臋, to widzia艂 j膮 w ogrodzie, to wychyla艂a si臋 za nim, z sali, kt贸rej okno wychodzi艂o tu偶 przy nim.
鈥" Niech pani odpocznie troche...鈥"prosi艂 cicho.
鈥" Nie, nie mo偶na, jutro mam odpoczynek.
鈥" Ma pani dzie艅 wolny, co?
鈥" Ca艂y dzie艅, a偶 nie wiem, co z nim zrobi臋...
鈥" Pomog臋 pani!
鈥" Hej! Panno, piwo!鈥"krzycza艂 kt贸艣, wi臋c pobieg艂a.
A on pozosta艂 przy nietkni臋tem piwie, goni艂 j膮 wzrokiem, ale zapada艂 w jakie艣 g艂臋bokie odr臋twienie, w dziwny spok贸j, p艂yn膮cy z nerwowego wyczerpania.
Restauracya wrza艂a krzykami i muzyk膮, a z ca艂ej wyspy, ze wszystkich stron dolatywa艂y g艂osy 艣piew贸w, muzyk, katarynek, krzyk贸w 鈥" parowce co pewien czas dar艂y 艣wistami powietrze- widzia艂 ich czarne, postrz臋pione dymy na tle czystego, bezchmurnego nieba. Wzg贸rza warszawskie, obsiad艂e szeregami dom贸w, wie偶, dach贸w, l艣ni膮cych kopu艂 i ogrod贸w鈥"majaczy艂y blado w rozpra偶onem, upalnem powietrzu. Drzewa sta艂y bez ruchu, pi艂y s艂o艅ce i ten kurz szalony, kt贸ry bi艂 z dr贸g i z plac贸w i zacienia艂 k臋p臋 niby mg艂a. Upa艂 si臋 ko艅czy艂, bo s艂once si臋 ju偶 zsuwa艂o za Prag臋 i 艣wieci艂o sko艣nie, ale natomiast podnosi艂 si臋 鈥艣pod D臋bem" coraz wi臋kszy gwar i krzyk. Spocone 鈥艣bawarki"
garsoni w brudnych koszulach i poplamionych frakach biegah jak op臋tani w艣r贸d go艣ci.
Naraz w dali przycich艂a muzyka i ca艂a fala zm臋czona, rozgrzana, przepocona wyla艂a si臋 na werend臋 i w ogr贸d ju偶 i tak dosy膰 zape艂niony. Gwar si臋 podni贸s艂 nie do opisania, wszyscy m贸wili naraz, 艣miali si膮, szcz臋kali kuflami, krzyczeli na garson贸w, 艣piewali ch贸rem.
鈥" Dokaruzeli! Do karuzeli! 鈥" krzycza艂 chudy, ma艂y 偶yd przeciskaj膮c si臋 przez g臋stw臋 z koszem.
鈥" Cetno licho! Kto gra, ten wigra. Do szcz臋艣cia panowie, do szcz臋艣cia! Cetno-licho! Mam dzisiaj pech! Do karuzeli! Do karuzeli!鈥" krzycza艂 coraz g艂o艣niej, natarczywiej i jakby b艂agalnie.
A z drugiej strony ogrodu, pomi臋dzy stolikami obsiad艂emi przez ca艂e rodziny, przesuwa艂 si臋 wysoki, chudy cz艂owiek o wype艂z艂ych oczach, trupio bladej twarzy, czarnych w膮sach i br贸dce; frak mia艂 wyplamiony, niby bia艂y krawat i jakie艣 podejrzane ordery na piersiach. Pochylony mocno, wyci膮ga艂 r臋ce podobno do szpon贸w nad stolikami, pokazywa艂 sztuki magiczne.
鈥" Szanowne pea艅stwo! Jestem wendrow-ny prefesorczearnejmagiej鈥"kr贸la egipetskiego
i Szkockiego. We przeje藕dzie z Londonu do Pary偶a na kr贸tk膮 chwil臋 wpad艂em na Sask膮 K臋p臋... Kto ciekawy! Nadzwyczajne tajemnice! Czytam w my艣lach! Wr贸偶臋 z r臋ki i z kart! Kto ciekawy! Za p贸艂 rubla tajemnice przesz艂o艣ci i przysz艂o艣ci! Za dwa z艂ote! Kilka sztuk magicznych, kt贸re wykonywa艂em w haremie, przed su艂tanem! Szanowne publiczno艣ci! By艂 widelec, co? Niema wideka! Gdzie widelec?... We brzuszku moim! Kto nie wierzy... Szanowne... i t. d. Krzycza艂 w k贸艂ko przy stolikach i bra艂 cz臋sto to dziesi膮tk臋, to kufel piwa, to inny pocz臋stunek, to kopni臋cie albo wymy艣lanie鈥"nie zwa偶a艂 na takie drobiazgi, wytrwale bawi艂 go艣ci.
W jednej z aUan, g臋sto pokrytej winem i krzakami ja艣minu, rozleg艂 si臋 pijacki 艣piew.
鈥" Mikze膰 tam, cicho! 鈥" wo艂ali gro藕nie w ogr贸dku, bo 艣piew by艂 rosyjski. Wi臋c 艣piew umilk艂 natychmiast, a w miejsce tego jaki艣 g艂os krzycza艂 pot臋偶nie:
鈥" Panna Zosia! Panna Zosia do nas! Zosia!
A ona znowu sta艂a za nim, w oknie.
鈥" Kto to wo艂a?
鈥" To te oficery z altany...
鈥" Nie p贸jdzie pani przecie偶 do moskali?!
鈥" J, nie boj臋 si臋, c贸偶 mi zrobi膮.,.
鈥" Niech panna idzie do oficer贸w, kaza艂a gospodyni!鈥"wo艂a艂 garson.
鈥" Nie p贸jd臋, niech Ma艅ka idzie...
鈥" Bardzo pani zm臋czona?
鈥" O, ja ju偶 przywylt艂am, jutro odpoczn臋.
鈥" Moze pani co zje?
鈥" Nie mam czasu, a przytem w niedzie艂臋 stara nie da siedzie膰 z go艣膰mi na saH, chyba w gabinecie...
鈥" To chod藕my do gabinetu.
鈥" Zo艣ka! Id藕 mi natychmiast do oficer贸w! Ale, b臋dzie mi si臋 tu gzi膰 z go艂ymi studentami, przy piwie, a tam szampa艅skie pij膮 panowie oficerowie i chc膮, 偶eby艣 przysz艂a... 鈥" krzycza艂a gospodyni.
Zo艣ka zerwa艂a si臋, jakby bied藕 chcia艂a.
鈥" Prosz臋 dla mnie gabinet, kolacy臋 na dwoje i szampa艅skiego!鈥"krzykn膮艂 przez okno do gospodyni i tak piorunuj膮co spojrza艂 na ni膮, 偶e cofn臋艂a si臋 i przez drzwi zawo艂a艂a:
鈥" To ju偶 nie chod藕, powiem tamtym, 偶e艣 ju偶 wysz艂a...
鈥" Dobrze tak, dobrze! pyta艂.
鈥" Strasznie pana... lubi臋, szepn臋艂a mu cicho, bo jej zaimponowa艂 ogromnie tem ener-gicznem wyst膮pieniem.
鈥" Gdzie to ten gabinet?
鈥" Zaprowadz臋 pana.
Spiesznie wyszed艂 z werendy, bo mu wstyd by艂o, 偶e zwr贸ci艂 tem g艂o艣nem poleceniem uwag臋 publiczno艣ci...
Ale ju偶 w sali zabiega艂 drog臋 ten z czerwon膮 g艂ow膮...
鈥" Panno Zosiu, prosz臋 do naszej kompanii, obieca艂a pani...
鈥" Nie mam czasu...
鈥" E, czas to wida膰 jest, ale dla student贸w...鈥"doda艂 wyzywaj膮co.
鈥" Nie zawracaj pan kontramarki!鈥"krzykn臋艂a gro藕nie, wprowadzaj膮c go do gabinetu.-Niech si臋 pan do niego nie odzywa, to awanturnik... Zaraz przyjd臋.
Otworzy艂 jedyne, ma艂e okienko, bo duszno by艂o w tym niby porz膮dnym pokoju. Okno wychodzi艂o na ogr贸d warzywny, zas艂oni臋ty ogromnnym klombem r贸偶 dzikich i ja艣min贸w, a wysoko ponad zr臋bami drzew majaczy艂y czerwone mury Starego Miasta.
A on sta艂 przy oknie, wdycha艂 zapach ja艣minu i rozmy艣la艂, 偶e za chwil臋 ona tutaj przyjdzie, 偶e b臋d膮 sami... A co dalej? Co z tego b臋dzie? Nie, nie chcia艂 nic wiedzie膰, nie my
艣le膰, bo dobrze mu tak by艂o, jak by艂o, jaK zaraz b臋dzie, gdy ona powr贸ci...
S艂ucha艂鈥"ale tylko wrzawa ogr贸dka szumia艂a i drzewa pod oknami zacz臋艂y szemra膰 jakby pacierz wieczorny, jakby po偶egnanie dnia, a fale Wi艣lane 艂ka艂y coraz g艂o艣niej i coraz bli偶ej...
Zo艣ka wpad艂a z po艣piechem.
鈥" Zaraz przynios膮 szampa艅skie.
鈥" Albo偶 ja czekam na wino!
鈥" Nie?,..
鈥" Nie wie pani na kogo, co?...
Stali na wprost siebie, pier艣 w pier艣, oddychali pr臋dko, twarze im p艂on臋艂y, oczy 艣wieci艂y gor膮czk膮, 偶arem, po偶膮daniem... Mia艂 szalon膮 ch臋膰 uj膮膰 j膮 w ramiona i ca艂owa膰- nie 艣mia艂, tylko pochwyci艂 r臋ce i pokrywa艂 poca艂unkami.
Zo艣ka tak si臋 wygi臋艂a, 偶e wypuk艂emi piersiami dotyka艂a jego piersi, chcia艂a go r贸wnie偶 ca艂owa膰. Odsun膮艂 si臋 nieco鈥"a ona dotkn臋艂a tylko pakami jego ust pensowych.
鈥" Dobry pan jest, dobry m贸j Stach... 鈥" szepta艂a.
鈥" Zosia!
Siedli przy sobie na kanapce鈥"nie widz膮c nic dooko艂a, ni brud贸w wstr臋tnych tego gabinetu, ni, 偶e ju偶 mecz贸r mrokami ws膮cza艂 si臋 do _
pokoju, trzymali si臋 za r臋ce, czasem m贸wili co艣 bez zwi膮zku, czasem wybuchali 艣miechem bez przyczyny, patrzyli sobie w oczy, patrzyli g艂臋boko, dotykali si臋 ramionami鈥"a nie 艣mieli si臋 ca艂owa膰, nie potrzebowali nawet tego, do艣膰 im by艂o by膰 przy sobie i czu膰 t臋 wio艣nian膮 szcz臋艣liwo艣膰 pierwszych chwil kochania...
鈥" Zosiul
鈥" Stachu!
Szeptali zduszonemi, rozpalonemi s艂owami i w tych s艂owach kr贸tkich zamykali wszystko, co ich serce przepe艂nia艂o. Nie powiedzieli sobie tego s艂owa, kocham! Bo i po co? Albo偶 nie wiedzieli o tem, nie m贸wili sobie oczami, mikzeniem, t膮 cisz膮 serca! Odsun臋li si臋 nieco od siebie, bo garson wnosi艂 kolacy臋 i wino... Nie, nie mogli je艣膰, pili tylko dosy膰.
Stach by艂 blady jak p艂贸tno, rozpi膮艂 mundur, tak mu by艂o gor膮co, a Zo艣ka po kilka razy ociera艂a twarz kolo艅sk膮 wod膮, 偶eby si臋 och艂odzi膰.
Ale teraz Stach ju偶 umy艣lnie trzyma艂 si臋 od niej zdaleka, ba艂 si臋 dziewczyny, ba艂 si臋 jej ufno艣ci bezgranicznej, ba艂 si臋 samego siebie 鈥" po偶era艂 j膮 oczami, a cofa艂 r臋k臋, gdy si臋 mimowolnie spotka艂a z jej r臋k膮, a usuwa艂 si臋 na drugi brzeg kanapki, bo cia艂a si臋 ich gi臋艂y, pr臋偶y艂y.
sz艂y i nieprzeparcie ci膮偶y艂y ku sobie. Zauwa偶y艂a t臋 jego walk臋 i spogl膮da艂a na艅 z jak膮艣 dziwn膮 cznlo艣d膮 i duma...
鈥" Pan nie taki facet jak wszystkie! Wychyli艂a si臋 przez okno i urwa艂a ca艂y p臋k
ja艣min贸w.
鈥" Niech pachnie, b臋dzie nam jeszcze lepiej.
鈥" Dlaczego ja pani nie zna艂em dawniej?
鈥" Nie wiem, 偶al mi tylko, 偶e tyle lat 偶y艂em i nie zna艂em pani...
鈥" Prawda, czemu si臋 nie znamy dawniej! Prawda!...鈥"szepta艂a przyciskaj膮c ja艣miny do ust zgor膮czkowanych, opar艂a g艂ow膮 na ty艂 kanapy, zamkn臋艂a oczy i tak d艂ugo le偶a艂a bez ruchu i bez s艂owa. Czasem otwiera艂a oczy i spotkawszy jego gor膮ce, nami臋tne spojrzenie u艣miecha艂a si臋 s艂odko.
鈥" Stachu! Stachu! 鈥" skandowa艂a cicho, z lubo艣ci膮...
鈥" Znam pani膮 ju偶 ca艂y rok, ca艂y rok!
鈥" Pami臋tam dobrze ten dzie艅 poznania pani, by艂o tak samo jak dzisiaj, w czerwcu, byli艣my tutaj ca艂膮 gromad膮...
鈥" Mia艂 pan taki bia艂y mundur, pami臋tam.
鈥" A pani by艂a w jedwabnej czarnej sukni.
鈥" Nie, nie mam jedwabnej sukni. Gdy
bym tylko chcia艂a... ale nie mam.鈥"Zapali艂a papierosa, poci膮gn臋艂a kilka razy i w艂o偶y艂a mu do ust.
鈥" Niech pan Stach paU! Pan jest medykiem?
鈥" Tak, tak.
鈥" To pan kraje trupy! 鈥" Wzdrygn臋艂a si臋 nerwowo...
鈥" Nie, ma艂o, bo przecie偶 nigdy nie b臋d臋 leczy艂 nikogo.
鈥" A po co si臋 pan Stach tego uczy?
鈥" Ojciec chcia艂 tego, ale mnie medycyna nie obchodzi wiele..
鈥" A co?
鈥" Panna Zosia przedewszystkiem! Dyalogowah naiwnie, bezmy艣lnie prawie,
aby tylko pokry膰 t臋 burz臋 jaka si臋 w nich podnios艂a.
鈥" Gor膮co strasznie!
鈥" Strasznie gor膮co!鈥"odpowiedzia艂. Usiad艂a na oknie, przyci膮gn臋艂a ga艂膮藕 ja艣minu i li艣ciami ch艂odzi艂a czo艂o i twarz.
鈥" A ten brunet, co to by艂 przesz艂ej nie-dzieh z panem!
鈥" To m贸j przyjaciel.
鈥" Widzia艂am go na sali, ta艅czy艂.
鈥" Dzisiaj?
鈥" Mo偶e przed godzin膮. 艢liczny ch艂opak, ale pan Stach 艂adniejszy.
Poczerwienia艂 i mia艂 ochot臋 poca艂owa膰 j膮 w nog臋, kt贸r膮 buja艂a i wybija艂a w 艣cianie takt, bo muzyka znowu gra艂a w sali.
鈥" A panna Zofia to wprost 艣liczna!
鈥" Blaguje pan! Panowie to wszystkie tak blaguj膮.
鈥" Ja nie.
Zerwa艂a si臋 z okna i d艂ugo przed oknem poprawia艂a w艂osy, wyj臋艂a mu z kieszeni grzebyk i przyczesa艂a grzywk臋.
鈥" Niech panna idzie do pani! 鈥" zawo艂a艂 garson przy drzwiach!
鈥" Zaraz powr贸c臋!
Jako偶 i przysz艂a w jakie艣 par臋 minut, a raczej wpad艂a z ogromnym po艣piechem zatrzaskuj膮c drzwi za sob膮.
鈥" Panno Zosiu! Pomi艂uj, otw贸rz go艂膮bko, otw贸rz krasawica! Wo艂a艂 kt贸艣 po rosyjsku za drzwiami i dobija艂 si臋 energicznie.
-- Id偶 pan do dyab艂a, odczep si臋 pan odemnie! 鈥" krzykn臋艂a.
Stach si臋 rzuci艂 do drzwi.
鈥" Daj mu pan spok贸j, pijanica, oficer zrobi zaraz awantur臋. Wie pan, wyjdziemy oknem, a on niech si臋 modli za drzwiami.
鈥" Duszo ty moja, go艂膮bko, 艂ubko, otw贸rz, panna, Zosia!鈥"b艂aga艂 oficer.
鈥" A Stach, 偶e okno by艂o dosy膰 wysoko nad ziemi膮, wyskoczy艂 pierwszy.
鈥" Znios臋 pani膮! 鈥" szepn膮艂 wyci膮gaj膮c
r臋ce.
鈥" Boj臋 si臋... boj臋 si臋...鈥"szepn臋艂a, ale nie ba艂a si臋, spu艣ci艂a nogi na drug膮 stron臋, a on j膮 uj膮艂 mocno i przycisn膮艂 do siebie tak szalenie, 偶e krzykn臋艂a z bolesnej rozkoszy, obj臋ta go ramionami, usta si臋 ich spotka艂y.
Uni贸s艂 j膮 w cie艅 g艂臋bszy, pod ja艣miny, kt贸re ich pokry艂y okwiecionym dachem i nie pu艣ci艂 z r膮k, ca艂owa艂 nami臋tnie, obejmowa艂 sob膮, czu艂 j膮 w sobie, jej piersi wypuk艂e, jej nogi, jej plecy, jej biodra, jej ramiona, ca艂膮... ca艂膮...
Nie by艂o czasu na s艂owa, a 偶e si艂y ich opad艂y, przysiedli na zroszonej trawie i nowa, straszna, niezmo偶ona fala po偶膮dania, rzuci艂a ich sobie w ramiona. Po偶eraH si臋 poca艂unkami, 艣wiat przepad艂 dla nich, nic nie wiedzieli, nic nie widzieli.
鈥" Stachu m贸j, Stachu, co pan robi! 鈥"-oprzytomnia艂a pierwsza.
鈥" Kocham ci臋, kocham!
鈥" Nie, ju偶 nie mo偶na, nie...
鈥" Nie chcesz? Boisz si臋?
鈥" o tak si臋 boj臋, tak nie chc臋, tak! Rzucita si臋 wprost na niego i ca艂owa艂a mu g艂ow臋, oczz usta, rzuci艂a si臋 przed nim na ziemi臋, obj臋艂a jego kolana i nim zd膮偶y艂 j膮 podnie艣膰, ca艂owa艂a jego nogi...
Kt贸艣 szed艂 obok domu, wi臋c si臋 rozerwali, zd膮偶y艂a tylko powiedzie膰;
鈥" Zaczekaj na sali!
Siedzia艂 na sali i czeka艂, s艂ysza艂 jakby muzyk臋, jakie艣 艣piewy gdzie艣 si臋 rozlega艂y, jakie艣 krzyki, jaka艣 bijatyka wrza艂a w ogrodzie.鈥"Co艣 jak cienie, jak emanacya tylko g艂os贸w, ruch贸w, rzeczy 鈥" przewija艂o si臋 przez m贸zg jego, nic nie widzia艂, 偶y艂 teraz w dreszczu tych poca艂unk贸w, w ekstazie zmys艂贸w rozbujanych; spostrzega艂 czasami Zo艣k臋 przebiegaj膮c膮 przez sale i mia艂 wtedy szalon膮 ochot臋 wsta膰 i krzycze膰: Zo艣ka! Zo艣ka!... I d艂ugie godziny tak przesiedzia艂 nieprzytomnie, a偶 dobrze po dwunastej ocuci艂a go cisza i trzask zamykanych okienic. Zo艣ka sta艂a przed nim ju偶 ubrana do wyj艣cia.
- Idziemy!
鈥" Idziemy!--zawo艂a艂 rado艣nie.
1 poszli przed pust膮, u艣pion膮 wysp臋 ku Pradze.
Ksi臋偶yc 艣wieci艂 wspaniale, cisza le偶a艂a ogromna, a gdzieniegdzie w g臋stwach nad
brze偶nych pogwizdywa艂y ptalti. Chlodne, bia艂e mg艂y niby wody ogromne zalewa艂y 艂膮ki i przys艂ania艂y plony dalsze. Daleki, przesiany przez cisz臋 i przez be艂kot g艂uchy fal, gwar Warszawy jak echo ech dr偶a艂 w powietrzu.
呕aby rechota艂y gdzie艣 na 艂膮kach...
Szli mocno przywarci do siebie, czasem przystawali, patrzyli sobie w oczy i w cieniach drzew przydro偶nych ca艂owali si臋 d艂ugo i nami臋tnie...
鈥" Odpoczniemy mo偶e, zm臋czona jeste艣!...
鈥" Nie, nie!鈥"protestowa艂a energicznie. - -Ty! m贸j 艂obuzie 鈥" doda艂a z przesad膮 i ugryz艂a go w szyj臋.
鈥" O kt贸rej przyj艣膰 jutro po pani膮?
鈥" Po pani膮 to mo偶na si臋 wcale nie fatygo wa膰, a po swoj膮 Zo艣k臋 mo偶na przyj艣膰 przed sam膮 sz贸st膮. Musz臋 si臋 wyspa膰, musz臋 i艣膰 do krawcowej, musz臋 sobie nowy gorset kupi膰. Potem zajrz臋 do siostry... tak o sz贸stej.
鈥" B臋d臋 przed sz贸st膮.
鈥" A potem co! Frajda i wielka ekstrawa-gancya!
鈥" Co tylko zechcesz
鈥" Ju偶 dom wida膰!
Mieszka艂a z rodzicami w ma艂ym drewnianym domku, przyci艣ni臋tym bokiem do wa艂u, tu偶 prawie ko艂o rze藕ni.
Przystan臋li przed bram膮.
鈥" Do jutra!
鈥" Do jutra!鈥"Poca艂owa艂 j膮 w obie r臋ce, nie 艣mia艂 w usta, bo latarnia sta艂a przed domem, ale ona nie zwatza艂a na 艣wiat艂o, obj臋艂a go mocno i znowu si臋 zwarli w szalonym, onieprzy-tomniaj膮cym poca艂unku...
Na mo艣cie ockn膮艂 go z zadumy odg艂os szybkich krok贸w jakby goni膮cych.
鈥" Hej, panie student! 鈥" pos艂ysza艂 g艂os i drgn膮艂 nieprzyjemnie zdziwiony, to ten pan z czerwon膮 g艂ow膮 bieg艂 za nim, a zr贸wnawszy si臋, zajrza艂 mu g艂臋boko i z blizka w oczy.
鈥" Tylko s艂贸wko powiem kawalerowi... Jak si臋 Zo艣ce stanie krzywda, to jak mi B贸g mi艂y dam majchrem w brzuch... Nie chcia艂a mnie, ale krzywdy nie dam jej zrobi膰 nikomu... 呕eby pan nie by艂 studentem, to ju偶by by艂o aus!鈥"Spojrza艂 na niego gro藕nie i b艂ysn膮艂 mu przed oczami no偶em.
Stach przystan膮艂 i powiedzia艂 szczerze:
鈥" O偶eni臋 si臋 z ni膮, to si臋 jej 偶adna krzywda nie stanie.
鈥" R臋ka? 鈥" zawo艂a艂a gwa艂townie czerwony pan!
Poszli dalej w najlepszej zgodzie i tak si臋 szybko porozumieli, 偶e Stach zabra艂 go do siebie na noc, na Ho偶膮, bo czerwony mieszka艂 a偶 za Wolskiemi rogatkami, pracowa艂 w jakiej艣 fabryce, wi臋c Stach b艂yskawicznie powzi膮艂 jakie艣 zamiary na niego.
II.
Na drugi dzie艅 pos艂a艂 jej ogromny bultiet kwiat贸w, pude艂ko cukierk贸w i pude艂ko perfum, bo jej heliotropowych znosi膰 nie mog艂 鈥" a ju偶 w p贸艂 do sz贸stej szturmowa艂 do ma艂ego domku.
鈥" Czego 鈥" krzykn臋艂a ostro stara pani wysuwaj膮c g艂ow臋.
鈥" Pana Zofia w domu?
鈥" Zaczeka膰! Zo艣ka! Jaki艣 pan do ciebie!鈥"zawo艂a艂a g艂o艣no.
Ale Zo艣ka ju偶 bieg艂a naprzeciw niego i, nie przedstawiaj膮c go matce, poci膮gn臋艂a za sob膮 do drugiego pokoju.
鈥" Ba艂am si臋, 偶e pan zapomni! 鈥" wykrzykn臋艂a rado艣nie.
鈥" Czy m贸g艂bym!
Przywitali si臋 spokojnie, bo drzwi do matki by艂y otwarte i stara co chwila zagl膮da艂a do nich.
Po偶era艂 j膮 oczami, bo wygl膮da艂a dzisiaj nadzwyczajnie, jaka艣 prosta blado-fio艂kowa suknia tak podnios艂a delikatno艣膰 jej bladej twarzy, 偶e patrzy艂 na ni膮 ze zdumieniem.
鈥" Ale偶 w tej sukni jest pani cudownie.
鈥" To nie w sukni, a 偶e pan przyszed艂...
鈥" Ju偶 u偶ywa艂am pa艅skich perfum, niech pan pow膮cha jakie!...
Nadstawi艂a mu gors zlany wonno艣ciami鈥" nachyli艂 si臋 i d艂ugo ca艂owa艂... Ale og贸lnie czuli si臋 dziwnie dzisiaj skr臋powani i onie艣mieleni... Siedzieli z daleka od siebie, to rumienieji si臋 oboje i uciekali z oczami, bo r贸wnocze艣nie przypominali sobie wiecz贸r wczorajszy. Nie wiedzieli oboje co m贸wi膮 ze sob膮... Tam, w restauracyi Zo艣ka by艂a 艣mielsza, przyzwyczai艂a si臋 do go艣ci," umia艂a z nimi m贸wi膰, 艣mia膰 si臋 i prowadzi膰 ten specyalny, restauracyjny flirt, ale teraz, teraz... ten elegancki, wykwitny, m艂ody ch艂opak, o takiej cudnej a dziwnej twarzy, onie艣miela艂 j膮, onie艣miela艂a j膮 jego prostota, jego szlachetno艣膰, jego maniery, wszystko 鈥" bo by艂 tak r贸偶nym, tak zupe艂nie innym od 鈥艣go艣ci" zwy
klych, a wyda艂 si臋 jej fak obcym i dalekim, ze zabola艂o j膮 serce ze zgryzoty.
鈥" Nie, to nie mo偶e byc, 偶eby to on j膮 kocha艂, on, nie... 鈥"my艣la艂a ci臋偶ko i bezwiednie, cichutko szepn臋艂a:
鈥" Stachu. Stachu m贸j!
鈥" Zo艣ka! 鈥" odpowiedzia艂 r贸wnie偶 cicho i szybko j膮 poca艂owa艂 w usta.
鈥" Tak, to ty鈥艣 to ty... 鈥" o偶ywi艂a si臋 ogromnie powesela艂a.
鈥" Tak. to ja, ten sam, ten wczorajszy, pami臋tasz?
Odpowiedzia艂a mu r贸wnie偶 szybkim a gor膮cym poca艂unkiem.
鈥" Gdzie p贸jdziemy wieczorem, co b臋dziemy robi膰.''
鈥" Gdzie pan tylko chce, co pan tylko chce... Ja ju偶 nie jestem, ja teraz jestem pan Stach, co, dobrze?
鈥" Czy dobrze? By艂aby si臋 zacz臋艂a serya d艂u偶szych poca艂unk贸w, ale wszed艂 niziutki, chudy, dosy膰 czysto ubrany pan; mia艂 rzadk膮 br贸dk臋 偶贸艂taw膮, w膮siki jak sznureczki opada艂y mu na brod臋, czerwone oczy i ca艂a twarz dziwnie zmi臋ta, pomarszczona, pofa艂dowana...
鈥" Strasznie chcia艂em pana pozna膰! 鈥" zawo艂a艂, gdy Zo艣ka ich zapozna艂a ze sob膮.
鈥" Zawraca ojciec! -
鈥" Dziecino moja, b膮d藕 cicho!鈥"zawo艂a艂 patetycznie, a ze s艂odycz膮 krokodyl膮. Czerwonemi oczliami obmacywa艂 Stacha, d艂ugi, czerwony nos jego by艂 w ci膮g艂ym ruchu, jak tr膮ba s艂onia. 鈥" Strasznie pi膰 mi si臋 chce! 鈥" wy-krzy艂cn膮艂.
鈥" Mama da herbat臋...
鈥" Herbat臋! Strasznie lubi臋 herbat臋; nie uwa偶a pan widz臋 herbaty za wskazan膮 do picia, co?
鈥" Ani uwa偶am ani nie, pijam, ale mi to oboj臋tnem!
鈥" Pan dokt贸r sta艂y mieszkaniec Warszawki! Strasznie lubi臋 Warszaw臋!
鈥" O nie, jestem z kieleckiego, ze wsi...
鈥" Ze wsi, ze wsi! Strasznie lubi臋 wie艣!
鈥" Zo艣ka, cukru niema ani nic do herbaty, dajno pieni臋dzy!
鈥" Dziecino moja, daj, to przynios臋 sani, mnie zabrak艂o drobnych.鈥"Ale Zo艣ka spojrza艂a na niego, a偶 si臋 niby zakas艂a艂.
鈥" Sama p贸jd臋.
鈥" To pani膮 wyr臋cz臋.
鈥" Nie, nie, nie wie pan gdzie czego szuka膰.
鈥" A przynie艣 groczku, dziecino moja, do herbaty!鈥"szepn膮艂 papa i gdy Zo艣ka wysz艂a przysun膮艂 sic do Stacha, odkaszla艂, skrzywi艂 si臋.
鈥" Co, prawda, jaka 艣liczna ta moja dziecina' Strasznie j膮 kocham! Poznasz pan starsz膮, jeszcze pi臋kniejsza, ale straszna dama, strasznal Mieszka jak ksi臋偶niczka, powozy, lokaje.., Ale Zo艣ka lepsza, o lepsza! M贸wi臋: daj rubla!鈥"da zaraz, a z tamt膮 nie zawsze widzie膰 si臋 mo偶na. A pieni膮偶ki potrzebne, strasznie potrzebne... proces prowadz臋, straszny proces., o miliony! Wygram, ale tymczasowo n臋dza... straszna n臋dza... dziecina moja pracowa膰 musi... urodzi艂a si臋 na pani膮... a pracuje jak... Ale wygram... teraz w艂a艣nie zak艂adam opozycy臋... do senatu... zw艂贸czy si臋, bo brak mi paru rubli na marki! Od paru rubli zale偶y los ca艂ej rodziny!... Straszne rzeczy nie mie膰 paru rubli... straszny...
鈥" Moge panu s艂u偶y膰!鈥"powiedzia艂 Stach, bo zrozumia艂 to dobrze.
鈥" Wstyd mi, strasznie mi wstyd... od nieznajomego bra膰... ale... tak z dziesi臋膰... z pi臋tna艣cie... ze dwadzie艣cia rubelk贸w 鈥" to zbawienie by by艂o... straszne zbawienie.
鈥" Dam panu dziesi臋膰, s膮az臋, iz to ostatecznie wystarczy!
鈥" Zbawco m贸j! Mo偶e da膰 kwit, albo na zastaw jak膮 kosztowno艣膰 rodzinn膮.... Mojej dzieciny nie wida膰 jako艣.. A jaka ona w pasie.:. A jakie ma biodra! Strasznie 艂adna...鈥"wykrzykiwa艂.
A Zo艣ka w kr贸tce przybieg艂a i siedli do herbaty.
Papa gada艂 niestworzone rzeczy a pi艂 tak sumiennie, 偶e pod koniec araku ju偶 zabrak艂o, wi臋c si臋 po偶egna艂 1 wyszed艂 za 鈥艣interesami."
A mama nie odzywa艂a si臋 prawie, tylko raz w raz co艣 poprawia艂a na Zo艣ce, to jak膮艣 wst膮偶k臋, to co艣 zeszywa艂a na niej, to pocze-sywa艂a jej w艂os贸w, a potem robi艂a po艅czoch臋, liczy艂a oczka i biega艂a oczami po c贸rce, wyszukiwa艂a coby jeszcze poprawi膰, to podnosi艂a si臋 i przynosi艂a herbat臋.
Sko艅czy艂o si臋 to pr臋dko, odetchn臋H ca艂膮 piersi膮 na wale praskim, a szczeg贸lniej Stach, kt贸ry si臋 dusi艂 poprostu w dusznej atmosferze.
鈥" Dojdziemy do Zjazdu, co
鈥" Mam doro偶k臋!鈥"Skin膮艂 i ,,guma" potoczy艂a si臋 ku nim. Wsiedli i jak wicher pomkn臋li do Warszawy.
鈥" Dobrze?鈥"pyta艂.
鈥" Dobrze! 鈥" odpowiedzia艂a, rado艣nie 艣ciskaj膮c mu r臋k臋.
Objechali wa偶niejsze ulice i wyjechali w Aleje, w d艂ugi sznur powoz贸w i doro偶ek ci膮gn膮cych do Lazienek...
鈥" Moja siostra!鈥"wykrzykn臋艂a, k艂aniaj膮c si臋 jakiej艣 rozpostartej w piaskowym powozie z tak膮偶 libery膮; dama by艂a bardzo pi臋kn膮, bardzo wymalowan膮 i bardzo jaskrawo ubran膮.
鈥" Mieszka w Warszawie?鈥"zapyta艂 niemile dotkni臋ty.
鈥" Jest w teatrze! Oho! to wielka pani! 呕yje z hrabi膮...
鈥" Pani膮 to cieszy?...
鈥" Tak, bo ona zrobi艂a grub膮 karyer臋, ten hrabia si臋 z ni膮 o偶eni... czeka tylko jeszcze... bo matka jego si臋 nie zgadza... I zacz臋艂a opowiada膰 ze szczerym i naiwnym zachwytem o siostrze, o jej toaletach, ile ona wydaje pieni臋dzy. Zupe艂nie, zupe艂nie nic w tem jej 偶yciu z艂ego nie widzia艂a!鈥"przeciwnie, czu膰 by艂o w jej g艂osie jakby zazdro艣膰 cich膮.
Stach s艂ucha艂, ale posmutnia艂 i 'siedzia艂 mikz膮cy i chmurny.
鈥" Co panu? Gniewa si臋 pan na mnie, co? Niech si臋 pan Stach nie gniewa! Zo艣ka
g艂upia, Zo艣lia niedobra, ale strasznie kocha, i dot膮d b臋dzie prosi膰, a偶 si臋 Stach rozchmurzy.
Roze艣mia艂 si臋 rado艣nie, bo tyle g艂臋bokiego uczucia d藕wi臋cza艂o w jej g艂osie, tak膮 mi艂o艣ci膮 pa艂a艂y jej oczy, tak pi臋kn膮 by艂a! A potem c贸偶 mu winna, 偶e nie ma poczucia 偶adnej moralno艣c,i 偶adnej etyki? Trzeba j膮 wychowa膰 na nowo鈥"my艣la艂.
Przejechah 艁azienki, siedzieh troch臋 na Patelni i pojechali do teatru na operetk臋, a potem na kolacy臋.
Bawili si臋 wy艣mienicie, nie widzieli co ich otacza艂o, ale bawili si臋 sob膮, mi艂o艣ci膮 swoj膮.
Do艣膰, 偶e ju偶 dobrze po p贸艂nocy odwi贸z艂 j膮 do domu.
鈥" Starzy 艣pi膮, niech pan wejdzie鈥"zrobi臋 herbaty na maszynce... Posiedzimy troch臋 i pogadamy...
Nie wiele gadali, nie wiele... Stach ju偶 tam pozosta艂 u niej, za daleko mia艂 chodzi膰 do domu. Tylko rano Zo艣ka nie posz艂a do zaj臋cia, napisa艂a list i papa zani贸s艂 go do gospodyni...
I tak si臋 ci膮gn臋艂a ta ich s艂odka sielanka, a偶 do jesieni.
Stach codziennie odprowadza艂 j膮 do domu, cz臋sto zostawa艂 u niej, nie zwa偶aj膮c na rodzic贸w.
Papa cz臋sto 艂apa艂 go w bramie i po cichu, 偶eby Zo艣lia si臋 nie dowiedzia艂a, po偶ycza艂 rubelka, to dwa... ile si臋 da艂o.
A mama czuwa艂a tylko nad garderob膮 Zo艣ki, bo nie by艂o dnia, 偶eby swoim l臋kliwym g艂osem nie m贸wi艂a:
鈥" Widzia艂em dzisiaj w ko艣ciele 艣liczn膮 sukienk臋 r贸偶ow膮. Zosi by艂oby w takiej do twarzy...
Wi臋c Stach dawa艂 na r贸偶ow膮, dawa艂 na czarn膮, na wszystkich barw i odcieni, dawa艂 na kapalusze, na chustki, a potem i na naft臋 i na mieszkanie, na wszystko... Obdzierali go uczcziwie..,
A dawa艂, bo kocha艂 Zo艣k臋 naprawd臋 i g艂臋boko.
Uplanowa艂 sobie, 偶e zaraz po wakacyach, od kwarta艂u, wynajmie specyalne mieszkanie i wtedy nie da ju偶 jej chodzi膰 do knajpy.
Ju艣ci, 偶e Zo艣ka zgodzi艂a si臋 na to z rado艣ci膮, kocha艂a go nami臋tnie 艣lep膮 mi艂o艣ci膮, tak mu ufa艂a bezgranicznie, tak go czci艂a 鈥" 偶e 偶ycie jej by艂o teraz ogromn膮, pe艂n膮 pie艣ni膮 szcz臋艣cia. Nawet nie pomy艣la艂a, 偶e wszystko
si臋 sko艅czy膰 mo偶e 鈥" 偶e wszystko si臋 sko艅czy膰 musi.
I Stach nie my艣la艂 o tem.
A tymczasem kochali si臋 ca艂膮 m艂odo艣ci膮 i sza艂em...
Pewnego dnia, matka zacz臋艂a j臋cze膰...
鈥" Dobrze to wszystko 鈥" kochacie si臋! Widz臋... widz臋... ju偶 drugie 艂贸偶ko popsute... O偶enisz si臋 z Zo艣k膮! to dobrze. Nie o偶enisz鈥" to jej sprawa... Ale pami臋taj pan, 偶e Zo艣ka ju偶 zasz艂a... i na chorob臋 trzeba b臋dzie du偶o pieni臋dzy... du偶o pieni臋dzy!...
Ju偶 na drugi dzie艅 Zo艣ka nie posz艂a do zaj臋cia, ale pod wiecz贸r, bo Stach ca艂y dzie艅 u niej siedzia艂, przylecia艂 ten pan z czerwon膮 g艂ow膮... i co艣 mu d艂ugo i two偶nie gada艂... Stach po偶egna艂 si臋 i wyszed艂... a rudy mu wy艂uszcza艂 kogo wzi臋li dzisiejszej nocy... i dok膮d powie藕li.
鈥" Ma pan papiery jakie, to zabior臋 i schowam...
Ale nim zd膮偶yH to zrobi膰, schowali obu, 偶andarmi ju偶 czekali na nich na schodach i w mieszkaniu Stacha.
Nie poszed艂 ju偶 na drugi dzie艅 do Zo艣ki, ani nast臋pnych...
Sielanka si臋 przerwa艂a...
LOS TOROS.
z. Casanowie Lutos艂awskiej W dow贸d szczerej admiracyi i g艂臋bokiej przyja藕ni.
By艂 zwyli艂y dzie艅 sierpniowy.
I chocia偶 nie bi艂y odpustowe dzwony, a nawet ko艣cio艂y sta艂y pozamykane, ale ju偶 od samego rana zapanowa艂o na calem po-brze偶u jakby uroczyste 艣wi臋to, gdy偶 tysi膮ce olbrzymich, 偶贸艂toczerwonych afisz贸w, niby nieprzeliczone stado ptactwa spad艂o na wioski, g贸ry i miasteczka, rozg艂aszaj膮c ze wszystkich mur贸w i dom贸w, ze wszystkich drzew przydro偶nych i z tablic, wynosz膮cych si臋 z p贸l zielonych, ze ska艂 nawet i urwisk鈥"偶e w nowej, wspania艂ej 鈥艣Pla偶a de Toros w S. Sebastian" odb臋dzie si臋:
鈥艣Seis grandes corridas de Toros."
Wi臋c jeszcze przed po艂udniem tego uroczystego dnia, we wszystkich miastach i wioskach, zamykano po艣piesznie sklepy, rzucano
By艂 zwyk艂y dzie艅 sierpniowy.
I chocia偶 nie bi艂y odpustowe dzwony, a nawet ko艣cio艂y sta艂y pozamyltane, ale ju偶 od samego rana zapanowa艂o na ca艂em po-brze偶u jakby uroczyste 艣wi臋to, gdy偶 tysi膮ce olbrzymich, 偶贸艂toczerwonych afisz贸w, niby nieprzeliczone stado ptactwa spad艂o na wioski, g贸ry i miasteczka, rozg艂aszaj膮c ze wszystkich mur贸w i dom贸w, ze wszystkich drzew przydro偶nych i z tablic, wynosz膮cych si臋 z p贸l zielonych, ze ska艂 nawet i urwisk鈥"偶e w nowej, wspania艂ej 鈥艣Pla偶a de Toros w S. Sebastian" odb臋dzie si臋:
鈥艣Seis grandes corridas de Toros."
Wi臋c jeszcze przed po艂udniem tego uroczystego dnia, we wszystkich miastach i wioskach, zamykano po艣piesznie sklepy, rzucano
roboty w polach i szykowano si臋 gor膮czkowo do drogi, nie bacz膮c na coraz wi臋ksz膮 spiekot臋.
Upa艂 by艂 straszliwy.
Po niebie rozpalonem do bia艂o艣ci, toczy艂o si臋 s艂o艅ce w rozwichrzonych ko艂tunach p艂omieni.
Rozpra偶one powietrze wrza艂o falami o艣lepiaj膮cych blask贸w, jakby szkliwem rozto-pionem.
Ognisty, suchy i dusz膮cy py艂 zapiera艂 piersi.
Parzy艂a spieczona ziemia, parzy艂o powietrze, parzy艂y mury a nawet cienie parzy艂y, niby blachy, zrudzia艂a w po偶odze.
Pastwiska le偶a艂y puste i spalone, strumienie wysch艂y, 偶e po zboczach g贸r, w艣r贸d, drzew pomdla艂ych w spiekocie, bieli艂y si臋 suche, spragnione gardziele 艂o偶ysk.
Ca艂a dolina, zalana s艂onecznym wrz膮tkiem, zion臋艂a niby krater ognisty, za艣 niebosi臋偶ne szczyty Pirenej贸w, potrzaskane zwa艂y i rumowiska, pos臋pne 艣ciany granit贸w, podarte ranami przepa艣ci, wyd藕wiga艂y si臋 doko艂a olbrzymim amfiteatrem p艂omieni, rozmigotanym z艂otawym fioletem 鈥"jakby te wszystkie pust kowia, i te dzikie poszarpane, spi臋trzenia
kamieni, zap艂on臋艂y cichym, straszliwie pal膮cym I ogniem.
A upa艂 jeszcze sie wzmaga艂 i pot臋偶nia艂.
I kiedy nadesz艂y pomdla艂e godziny po艂udnia, wszystek 艣wiat, jakby si臋 zapad艂 w otch艂a艅 ognist膮 i sp艂yn膮艂 w bia艂y, o艣lepiaj膮cy war s艂o艅ca, 偶e g贸ry stawa艂y si臋 ju偶 tylko rozdrganemi ob艂okami ognia, mury i dachy widnia艂y rozpalonemi p艂achtami bia艂awego 偶aru, a wie偶e ko艣cio艂贸w, bucha艂y, niby z艂ote, roziskrzone pochodnie.
呕e ju偶 ni jeden ptak si臋 nie wa偶y艂 w powietrzu.
I ni jeden powiew ch艂odz膮cego wiatru nie zawia艂 od morza.
Tylko chwilami, w g艂uche, rozmigotane mikzenie po偶ogi, sypa艂 si臋 przyt艂umiony, daleki grochot kamieni, spadaj膮cych w niewidzialne przepa艣cie.
I przez g艂臋bokie rozpaliny g贸r, podobne do zwalonych bram jakich艣 zamk贸w prawiecz-nych, gdzie艣 daleko, jakby w z艂udnym mira偶u t臋sknoty, b艂yska艂 ocean modro zielonaw膮 tafl膮, a niekiedy g艂uchy 艂oskot fal wali艂 si臋 omdlewaj膮cym krzykiem w martw膮 rozpalon膮 cisz臋.
Czasami i niewiadomo zk膮d, chrapliwe g艂osy syren okr臋towych wo艂a艂a przeci膮gle
i strz臋piasty zwa艂 dym贸w rozk艂ada艂 si臋 na niebie czarn膮, leniw膮 pr臋g膮.
Lecz mimo tej nieopowiedzianej spiekoty, na o艣lepiaj膮co bia艂ych drogach, zaczyna艂 si臋 ju偶 zgie艂kliwy, przy艣pieszony ruch.
W kurzawie, wisz膮cej nad drogami, bia艂ym i ci臋偶kim ob艂okiem, coraz cz臋艣ciej turkota艂y powozy, wi艂y si臋 d艂ugie, b艂yszcz膮ce automobile, brz臋cza艂y zaprz臋gi mu艂贸w, a bokami, w powi臋d艂ych cieniach drzew, czernia艂y ludzkie mrowiska.
I zwolna pusta i obumar艂a w upale dolina, zacz臋艂a si臋 nape艂nia膰 gwarem i ruchem, bo ju偶 ze wszystkich stron i drogami wszystkiemi, z rozpalonych w膮woz贸w, z dolin i z g贸r, z miast, bielej膮cych na zboczach i z dom贸w zawieszonych nad przepa艣ciami, nadci膮ga艂y ca艂e t艂umy ogorza艂e, pokryte kurzem, zm臋czone a tak radosne, 偶e w艣r贸d krzyk贸w, py艂贸w i spiekoty par艂y si臋 rozszumia艂膮, weseln膮 rzek膮 ku cyrkowi, kt贸rego olbrzymie mauryta艅skie 艣ciany, r贸偶owi艂y si臋 nad miastem, na tle zielonych wzg贸rz i oceanu.
Cyrk sta艂 na urwistym brzegu, w gaju kwitn膮cych oleandr贸w, samotnie jak 艣wi膮tynia 鈥" ocean przynosi艂 mu do st贸p, jakby w ho艂dzie nieustannym, spienione, grzmi膮ce
fale, oleandry obwiewa艂y wonnym i r贸偶anymi okwiatem, a przes艂oneczniony b艂臋kit obtulal go w z艂otaw膮 mg艂臋 tajemniczego mikzenia.
A z doliny, z dr贸g, z ulic i plac贸w, lecia艂y ku niemu rozgorza艂e t臋skni膮ce oczy t艂um贸w, oczy nami臋tnych upragnie艅, westchnienia pe艂ne 偶aru i tysi膮ce zgie艂kliwych g艂os贸w, bo ju偶 szerokim, do艣膰 stromym podjazdem, obramowanym zielonemi wa艂ami strz臋piastych tuj, p艂yn臋艂o ca艂e morze g艂贸w.
Czerwono-偶贸艂te pi贸ropusze 偶andarm贸w konnych, stoj膮cych nieruchomo co kilkana艣cie krok贸w, wytryskiwa艂y jak rozmigotane w s艂o艅cu fontanny.
T艂oczono si臋 zawzi臋cie, posuwaj膮c si臋 zwolna, krok za krokiem w ci偶bie i nies艂ychanym upale, tysi膮ce g艂os贸w wrza艂o nieustannie i tysi膮ce parasolek i wachlarzy, niby r贸j barwnych motyli, chwia艂o si臋 w s艂onecznej topieli.
T艂um zbit膮, nierozpl膮tan膮 g臋stw膮, zajmowa艂 ca艂膮 drog臋, 偶e 艣rodkiem, z wielkim trudem, posuwa艂 si臋 d艂ugi szereg powoz贸w i automobil贸w, pe艂rfych cudownych kobiet, w bia艂ych mantylach na g艂owach, z rozwini臋temi wachlarzami w r臋kach.
Niekt贸re z powoz贸w jecha艂y na 鈥艣corrid臋," przystrojone wspaniale, wedle starego zwy
czaju, wykryte kapami z jedwabi贸w koloro- wych, 偶e czerwie艅 i ztoto, fiolet i biel 艣nie偶na, jakby si臋 rozbryzguj膮c z powoz贸w, laiy si臋 po ko艂ach a偶 w kurz i pod nogi przechodni贸w. Witano je rz臋sistemi barwami, a z pod bia艂ych mantyl b艂yska艂y wdzi臋czne spojrzenia, u艣miechy i purpurowe, dumne usta.
Lecz ca艂y ten korow贸d posuwa艂 si臋 coraz wolniej i zatrzymywa艂 si臋 co chwila mimo po艣piechu, gdy偶 przed bram膮 cyrku, ju偶 zapanowa艂 t艂ok straszliwy i nieopisana wrzawa.
Chaos krzyk贸w, 艣piewa艅 i turkot贸w, hucza艂 w powietrzu jak burza, a tysi膮ce handlarzy przekrzykiwa艂o si臋 nawzajem, wij膮c si臋 w艣r贸d ci偶b, t艂ok贸w i niebosi臋偶nych wrzask贸w.
T艂um nap艂ywa艂 wci膮偶 i k艂臋bi艂 si臋 coraz pot臋偶niej, ko艂ysa艂 si臋 jak morze, roztr膮ca艂 o powozy i o zwarte szeregi 偶andarm贸w, bi艂 w pot臋偶ne mury i wdziera艂 si臋 wreszcie do 艣rodka z szumem w贸d wzburzonych.
Ogromny, cichy cyrk, zalany o艣lepiaj膮cem 艣wiat艂em s艂o艅ca i rozpra偶ony niby krater, po- ch艂ania艂 coraz wi臋ksze masy. ,
Wielk膮 jak piae aren臋, okre艣lon膮 kr臋giem amfiteatralnych siedze艅, a偶 po w膮ski skrawek
czerwonego dachu, nakrywa艂o niebo b艂臋kitnawym, rozpalonym namiotem, a grupa oleandr贸w, nachylona z bliskiego wzg贸rza, kwitn膮cemi czubami, chwia艂a si臋 nad ni膮 ki艣ciami kwiat贸w, jak r贸偶an膮 kadzielnic膮.
Za艣 w zgie艂ku coraz wi臋kszym p艂yn臋艂y t艂umy, rozlewaj膮c si臋 prawie bez 艣ladu w olbrzymich, bia艂ych przestrzeniach, jak wody w suchym, g艂臋bokim piasku, nadp艂ywa艂y wci膮偶 i la艂y si臋 z g艂uchym be艂kotem nieustanie.
Muzyka, umieszczona na balkonie, wprost g艂贸wnego wej艣cia, stroi艂a do艣膰 ha艂a艣liwie instrumenty, zag艂uszane jednak przez te niesko艅czone potoki ludzkie, zalewaj膮ce zwolna wszystkie miejsca, 偶e ju偶 cyrk, niby wielka koncha, rozszumia艂 si臋 i rozgwarzy艂.
Na jakim艣 zegarze wydzwoni艂a czwarta.
Muzyka zagrzmia艂a ze wszystkich si艂.
G艂os tr膮b mosi臋偶nych wznosi艂 si臋 pot臋偶nym, dzikim krzykiem, jakby m艂oty spada艂y na wr臋by s艂onecznego dzwonu, i偶 od brzmie艅 rozdrga艂o powietrze, a kwiaty oleandr贸w, posypa艂y si臋 deszczem r贸偶anym.
Cyrk by艂 ju偶 prawie pe艂ny, wszystkie miejsca po s艂onecznej stronie i w cieniu, zape艂nia艂a g臋stwa, nieprzeliczona, tylko do
l贸偶, wchodzi艂y wci膮偶 jeszcze bia艂e i czarne; mantyle.
Co chwila suchy trzask braw, wita艂 jak膮艣 pi臋kno艣膰, lub popularn膮 osobisto艣膰.
Nie by艂o jeszcze wp贸艂 do pi膮tej, a cyrk si臋 zape艂ni艂 do ostatniego miejsca.
Kr膮g 艂aw amfiteatru od pustej, 偶贸艂c膮cej si臋 areny, a偶 po w膮ski skraj dachu, mrowi艂 si臋 lud藕mi i falowa艂.
Muzyka umilk艂a, ale szmer g艂os贸w roz-drgany i sypki, niby szum morza, falowa艂 i i wichrzy艂 si臋 nieustannie, niekiedy stacza艂 si臋 z g贸rnych 艂aw wrz膮c膮 kaskad臋, to wybucha艂 w g贸r臋 miotem huraganu, a chwilami by艂 i tylko trzepotem wachlarzy, poruszaj膮cych si臋 i we wszystkich r臋kach. i
Upa艂 by艂 jeszcze niemi艂osierny.
Ale ju偶 chwilami, przez mury chlusta艂y fale ch艂odu, wraz z kr贸tkiemi grzmotami oceanu, wal膮cego o ska艂y.
Tylko wachlarze pracowa艂y z jednak膮 za- : wzi臋to艣ci膮, jakby nieprzeliczone stado ptactwa opad艂o na amfiteatr i trzepi膮c tysi膮cami skrzyde艂, szamota艂o si臋 gwa艂townie, przys艂aniaj膮c wszystkich pierzast膮 chmur膮 barw.
Nie mo偶na dojrze膰 nikogo, wszystko si臋 migocze w blaskach s艂o艅ca i oddaleniu, mieni,
drga i faluje, 偶e tylko w najbli偶szych lo偶ach, wykwitaj膮 nieco wyra藕niej, jakie艣 cudowne g艂owy Hiszpanek, jakie艣 oczy otch艂anne, jakie艣 dumne usta si臋 purpurz膮, jakie艣 orle twarze o pos臋pnym wdzi臋ku, wychylaj膮 si臋 na mgnienie z poza wachlarzy.
Naraz g艂uchy ryk wydar艂 si臋 z podziemi z tak膮 si艂膮, 偶e cyrk oniemia艂, a za tym d艂ugim i 偶a艂osnym krzykiem byka, pop艂yn膮艂 w ciszy s艂aby 艣piew modlitw, z kaplicy niedalekiej.
Opad艂y wachlarze, cyrk si臋 zas艂ucha艂 na mgnienie, niekt贸re usta porusza艂y si臋 w modlitwie, a gdzie niegdzie bia艂a r臋ka, czyni艂a 艣piesznie znak krzy偶a.
鈥" To 艣piewali w kaplicy cyrkowej ci, kt贸rzy mieli wakzy膰.
Ale t艂um wybuchn膮艂 niecierpliwie, niespodziany grzmot tupa艅 i krzyk贸w zatarga艂 murami.
Mosi臋偶ne tr膮by daj膮 uroczysty sygna艂.
Opadaj膮 wachlarze, staje si臋 cisza.
Wypada na aren臋 dw贸ch je藕d藕c贸w w 艣redniowiecznych strojach, p臋dz膮 galopem pod lo偶臋 kr贸lewsk膮, po klucze od stajni byk贸w i pozwolenie na zacz臋cie walki.
Po chwili, gdy muzyka grzmi tryumfalnym marszem, otwieraj膮 si臋 szerokie wre-rzeje, i wywala si臋 wspania艂y poch贸d.
Na bokach jad膮 konno picadorzy z pikami w r臋kach, cali w 偶贸艂tych sk贸rach i w stalowych pancerzach na nogach, id膮 banderilierzy z czerwonemi i 偶贸hemi kapami na r臋kach, idzie s艂u偶ba przybrana w czerwien, id膮 mu艂y w czerwonych zaprz臋gach i w pi贸ropuszach, id膮 stajenni, a w po艣rodku, z nakrytemi g艂owami id膮 espady dumni, strojni, wspaniali...
Ci膮gn膮 zwart膮 falang膮 doko艂a areny, kr臋giem, zamkni臋tym wysokim parkanem, dziel膮cym plac walki od widz贸w, po 偶贸艂tym piasku, id膮 mocnym, rytmicznym krokiem, niby gladyatorzy, id膮cy na 艣mier膰, z oczami w oczach t艂um贸w, w ciszy podziwu, w mikzeniu grozy, 偶e zdaje si臋 i偶 w tej chwili podniesie si臋 przeci膮g艂y straszny 艣piew:
鈥艣Ave caesar, morituri te salutant."
Mikzenie wa偶y si臋 jak ptak, nim runie, 偶e tylko s艂ycha膰 brz臋k zaprz臋g贸w, skrzyp piasku i uderzenia kopyt a w rozmigotanych blaskach wiruje rzeka barw, wybucha czerwie艅, p艂awi si臋 z艂oto, kwitnie b艂臋kit, gr膮偶y fiolet, mrowi膮 si臋 b艂yskami z艂ote i srebrne
hafty, chwiej膮 si臋 pi贸ropusze i p艂on膮 roz- | gorza艂臋 oczy.
Naraz grzmot braw i krzyk贸w stoczy艂 si臋 jak lawina i wrza艂 d艂ugo, a偶 si臋 rozp艂yn臋li niby obraz czarodziejskiego snu.
Wyr贸wnywano 艣piesznie stratowany piasek.
Muzyka wybucha nagle hukiem tr膮b i kot艂贸w.
Picadorzy ju偶 stan臋li w r贸偶nych punktach areny, czekaj膮, nogi wparte w strzemiona, cugle skr贸cone, piki gotowe do ciosu...
Banderilierzy w bia艂ych po艅czochach i b艂臋kitnych kaftanach, z kapami w r臋kach, pochyleni nieco, czuwaj膮 w napr臋偶eniu...
Czerwona s艂u偶ba kryje si臋 za ko艅skiemi zadami.
Tylko espady siedz膮 z boku, rozgl膮daj膮c si臋 po amfiteatrze.
Nagle wszystkie zgie艂ki, jakby si臋 zapad艂y.
Trzasn臋艂y wrota, wszystkie oczy run臋艂y w jeden punkt, wachlarze zwis艂y bezw艂adnie, z czarnej czelu艣ci wydar艂 si臋 艣ciszony ryk i zamajaczy艂 rogaty, pot臋偶ny 艂eb...
Byk wyskoczy艂 ogromnemi susami i na 艣rodku areny przystan膮艂.
By艂 wprost cudowniepi臋kny, d艂ugi, l艣ni膮cy, czarny, pot臋偶ny, r贸藕owemi 艣lepiami zatoczy艂 doko艂a i pogna艂 z powrotem do stajni.
Ale kapy czuwa艂y; czerwone, 偶贸艂te i zielone p艂achty zast膮pi艂y mu drog臋, opad艂y ze wszystkich stron, zatrzepa艂y si臋 doko艂a, 偶e jakby o艣lepiony jaskraw膮 szumi膮c膮 wichur膮, zakr臋ci艂 si臋 w ko艂o i run膮艂 na nich gwa艂townie, rozprysn臋li si臋 po arenie, rzuca艂 si臋 za niemi zajadle, ju偶 dop臋dza艂 niejednego... ju偶 schyla艂 rogi... uderza艂, ale zawsze w pr贸偶ni臋 lub w nastawione kapy, gdy偶 ludzie wymykali si臋 ciosom z jak膮艣 cudown膮 zr臋czno艣ci膮.
Przystan膮艂 na chwil臋, zarycza艂 i j膮艂 grzeba膰 kopytami.
Kapy znowu go napad艂y; wiej膮, dra偶ni膮, migoc膮 przed 艣lepiami, rozwijaj膮 si臋 z szumem, fruwaj膮 doko艂a, niby skrzyd艂a czerwone, 偶贸艂te i zielone, wabi膮 i rozw艣cieklaj膮 coraz bardziej.
Brawa ju偶 trzeszcz膮 salwami, gor膮czka si臋 podnosi.
A byk wakzy na o艣lep, kr臋ci si臋 og艂upia艂y, przelatuje aren臋, uderza w pr贸偶ni臋, miota si臋 na wszystkie strony w ob艂okach kurzawy, naraz dojrza艂 na drugim ko艅cu siwego konia, spr臋偶y艂 si臋 i pogna艂 wielkiemi susami,
nie widzi ju偶 ludzi... tratuje kapy... omija przeszkody... leci jak burza...
Amfiteatr niemieje, oczy p艂on膮, wachlarze trz臋s膮 si臋 nerwowo.
Picador osadza si臋 mocniej w strzemionach, opuszcza ni偶ej drzewce... mierzy... ale ko艅 poczu艂 niebezpiecze艅stwo, cofa si臋, r偶y 偶a艂o艣nie... bij膮 go z ty艂u, 偶e zerwa艂 si臋 i rusza naprzeciw...
Byk dobiega... pochyla strasznie rogi... pr臋偶y si臋 do ciosu... 艣wiec膮ce 偶膮d艂o piki trafia go w grzbiet i orze krwaw膮 bruzd臋, zmagaj膮 si臋 przez mgnienie... drzewce si臋 wygina w kab艂膮k... byk prze si臋 ze wszystkiej mocy b贸lu i w艣ciek艂o艣ci... pochyla 艂eb coraz ni偶ej... pr臋偶y si臋, przemaga... i bije rogami w brzuch ko艅ski z tak膮 si艂膮, 偶e rozleg艂 si臋 trzask jakby rozdartego b臋bna, bluzn膮艂 strumie艅 krwi, ko艅 pada, picador wylatuje w powietrze i wali si臋 plecami na ogrodzenie.
Kr贸tki, straszliwy krzyk przelecia艂 po amfiteatrze.
Jakie艣 angielki dostaj膮 spazm贸w i morskiej choroby.
Byk rozjuszony dobija konia, pastwi si臋, drze rogami wyprute wn臋trzno艣ci, tratuje,
ledwie go odd膮gn膮艂y kapy, skoczy艂 za niemi, ale po drodze rozpru艂 bok drugiemu koniowi, trzeciego zabi艂 i lecia艂 ju偶 z rykiem na czwartego...
Wreszcie kapy osaczy艂y go w po艣rodku areny rozwian膮, wiruj膮c膮 chmur膮 barw.
Picadora wynie艣li, krew zasypali, zabite konie 艣ci膮gni臋to pod p艂ot, a muzyka buchn臋艂a grzmi膮c膮 fanfar膮.
Na jaki艣 znak, kapy rozbieg艂y si臋 na wszystkie strony.
Byk zosta艂 sam jeden, podni贸s艂 zbroczony 艂eb i toczy艂 krwawemi 艣lepiami.
Naprzeciw niego wyszed艂 banderilleros, bez kapy i bez broni, tylko z czerwono-偶贸艂temi chor膮giewkami w r臋ku, kt贸re musi wbi膰 w grzbiet.
Ruszaj膮 ku sobie zwolna, ostro偶nie, cza-tuj膮co.
Zawi膮zuje si臋 walka.
Byk napada, atakuje, uderza, gwa艂townie... banderilleros wyprysn膮艂 mu z pod rog贸w... skacze w bok... zawraca w miejscu... goni膮 si臋 w k贸艂ko, przystaj膮, mierz膮 oczami, biegn膮 na siebie, i rozlatuj膮 si臋 na mgnienie.
Cyrk cichnie, ale co chwila zrywaj膮 si臋 brawa i krzyki, i co chwila zapada ekstatyczne, gor膮czkowe mikzenie.
Tylko w s艂onecznej po偶odze areny, wci膮偶 migoce czarne cielsko i skrwawione rogi bij膮 zapami臋tale w banderillera, sto razy cios ju偶 by艂 tak niechybny, 偶e przera偶enie d艂awi艂o, ale sto razy wymkn膮艂 si臋 艣mierci, sto razy jakim艣 niepochwytnym, cudownym ruchem wydar艂 si臋 z pod cios贸w, i偶 straszne rogi tylko 艣wisn臋艂y ko艂o piersi, a on znowu wyzywa, rzuca si臋 naprz贸d, wykr臋ca, trzepie chor膮giewkami, dra偶ni, p臋dzi zuchwale wprost na rogi, a偶 byk jakby zm臋czony zwolni艂 rzuty, idzie niby spokojnie, ale 艣lepie mu b艂yszcz膮 i 艣lina cieknie z pyska, posuwa si臋 mi臋kko... banderillero stan膮艂, czeka pochylony, gotowy, spr臋偶ony... a gdy, pot臋偶ny 艂eb przygi膮艂 si臋 tu偶 przed nim do uderzenia... run膮艂 mi臋dzy rogi jak tygrys, wbi艂 mu w grzbiet chor膮giewki i prysn膮艂 w bok.
Huragan krzyk贸w zatrz膮s艂 amfiteatrem.
Byk oszala艂y z b贸lu i zestrachany szumem chor膮giewek, co jak drapie偶ne ptaki spad艂y mu na grzbiet i trzepocz膮c si臋, szarpi膮 stalo-wemi pazurami, rzuca si臋 z rykiem po arenie, t艂ucze rogami w deski ogrodzenia i tak zajadle goni za lud藕mi, 偶e musz膮 skaka膰 przez p艂ot.
Cyrk wprost szaleje z rado艣ci.
Wyst臋puje espada i amfiteatr si臋 uciesz膮.
Ukazuje si臋 w s艂onecznych blaskach wytryskiem bieli i fioletu, jak kwiat rozmigotany ros膮 z艂otych i srebrnych ozd贸b i haft贸w. Jest smuk艂y, m艂ody i pi臋kny, ma ruchy jaguara i nogi jakby ze stali, z pod beretu wymyka mu si臋 na plecy czarny, ma艂y warkoczyk, obna偶on膮 szpad臋 trzyma w lewej r臋ce, a w prawej kap臋 czerwon膮.
鈥" Bombita! Bombita!鈥"krzycz膮, ze wszystkich stron.
K艂ania si臋 szpad膮 i dzi臋kuje z u艣miechem. A byk przystan膮艂 pod p艂otem, patrzy w s艂once i porykuje zcicha, 偶a艂o艣nie, jakby do pastwisk dalekich鈥"do zielonych, szumi膮cych p贸l Andaluzji. Nie spostrzeg艂 espady, nie s艂yszy wrzask贸w, jakby zapomnia艂 gdzie jest, zdaje si臋 nawet ran swoichniepami臋ta, wyci膮gn膮艂 skrwawiony 艂eb i zas艂ucha艂 si臋 jakgdky w jakie艣 odg艂osy dalekie... dalekie... mo偶e w ch艂odny be艂kot strumieni, w poszum d臋b贸w, w ryki braci, a mo偶e w nawo艂ywania pastuch贸w.
Kapy zaczynaj膮 gra膰, fruwaj膮 doko艂a niego, jak ptaki.
Nie widzi nic, stoi nieruchomo, zapatrzony w s艂o艅ce.
Krowa! Nie dobry! Za ma艂o z艂y. Wrzeszcz膮 w anfiteatrze.
Bombita idzie na niego, dra偶ni go kap膮, fascynuje oczami, przesuwa si臋 przed 艂bem, migoce szpad膮, krzyczy, bije kap膮 po rogach, a偶 byk jakby si臋 nagle przebudzi艂, rykn膮艂 gniewnie, rzuci艂 si臋 i przelecia艂, zatacza p贸艂kole i pot臋偶nemi susami skacze, a偶 piasek wypryskuje z pod racic.
鈥" Ostro偶nie! Uwa偶aj! Ostro偶nie! Podnosz膮 si臋 trwo偶liwe g艂osy. Wreszcie zapada 艣miertelne mikzenie, 偶e s艂ycha膰 be艂kot oceanu, 艣wiegot jask贸艂ek, przelatuj膮cych nad cyrkiem i mdlej膮cy szelest wachlarzy.
Amfiteatr zamiera ze wzruszenia, dwadzie艣cia tysi臋cy serc pr臋偶y si臋 w ekstazie, wychylaj膮 si臋 z l贸偶, le偶膮 na parapetach, prawie wisz膮 nad aren膮, a wszyscy z rozgorza艂emi oczami, bez tchu, nieprzytomni, pijani ju偶 rado艣ci膮, podziwem i entuzjazmem.
Bo walka ju偶 si臋 toczy na 艣mier膰 i 偶ycie.
Jeden zgin膮膰 musi, a zdaje si臋 i偶 obaj wiedz膮 o tem, i byk, i cz艂owiek.
Atakuj膮 si臋 zimno, m膮drze a okrutnie, kr臋c膮 si臋 prawie w k贸艂ko, z oczami w oczach, o par臋 krok贸w a czasem tak zbliska, 偶e rogi o艣lizguja si臋 po 偶ebrach espady.
Byk naciera, bije i zawraca z szalon膮 szybko艣ci膮, wali si臋 jak huragan, ale espada
czuwa, wykr臋ca si臋 z pod rog贸w, zas艂ania kap膮, odskakuje; wij膮 si臋 doko艂a siebie jak b艂yskawice, goni膮, zataczaj膮 kr臋gi, a szpada wci膮偶 czycha zdradliwie i migoce g艂odnem 偶膮d艂em, a straszne rogi bod膮 zapami臋tale, uderzaj膮 niestrudzenie i nadaremnie, 偶e byk ju偶 szaleje z w艣ciek艂o艣ci, grzebie racicami, ryczy i tak si臋 gwa艂townie miota, i偶 niepodobna pochwyci膰 ruch贸w, robi si臋 zawrotny wir, a w tej kurzawie zarys贸w, tylko niekiedy zawieje kapa, b艂y艣nie szpada, zaczerni膮 rogi...
Niekiedy czyni si臋 mgnienie pauzy... staj膮 naprzeciw... dysz膮... mierz膮 si臋 z艂owrogo... czaj膮 i wal膮 si臋 na siebie jak gromy...
A co chwila za jaki艣 gest bohaterski, za jaki艣 ruch szalony, za jakie艣 unikni臋cie ciosu, ulewa braw i krzyk贸w, ale je艣li kapa wion臋艂a nieprawid艂owo, je艣li skok by艂 niezr臋czny, je艣li jawi艂 si臋 cho膰by cie艅 I臋ku, amhteatr syczy, gwi偶d偶e, wymy艣la i 艣mieje si臋 ur膮gliwie.
Lud si臋 zna na odwadze, wielbi bohaterstwo i lud czuwa nad prawid艂ami walki, nie pozwala na odst臋pstwa.
Znerwowanie jednak tak wzrasta, 偶e ju偶 coraz g艂o艣niej krzycz膮:
鈥" Zabij! Dosy膰! Zabij!
Bombita ciska kap臋 daleko od siebie, przerzuci艂 szpad臋 do prawej r臋ki, przystan膮艂, nogi wpar艂 w piasek, nieco si臋 przegi膮艂, podnosi bro艅 i mierzy w nadbiegaj膮ce zwierz臋...
Mgnienie ciszy... byk dobiega... rzuca si臋 na niego z pochylonym 艂bem... ale nim zdo艂a艂 uderzy膰, espada zwali艂 mu si臋 pomi臋dzy nogi, wbi艂 ostrze w nasad臋 karku i odskoczy艂.
Lecz cios by艂 za s艂aby, szpada utkwi艂a tylko do po艂owy.
鈥" Z艂e, 藕le! Popraw! Krzycz膮 doko艂a.
Byk ciska si臋 po arenie oszala艂y, szpada trzepie mu si臋 przez chwil臋 w grzbiecie i wylatuje, krew bucha z rany strumieniem.
Bombita bierze now膮 szpad臋 i blady, skupiony i gro藕ny, idzie.
Nowa kr贸tka walka i spada cios b艂yskawiczny, cios niechybny, pr臋dki, twardy, nieub艂agany cios 艣mierci.
Wbi艂 szpad臋 pod r臋koje艣膰.
Ale byk jeszcze nie pad艂, uskoczy艂 w bok i bluzn膮艂 krwi膮; zatacza si臋, chwieje, rz臋zi chrapie, pada na kolana, porywa si臋 ostatnim wysi艂kiem, chce ucieka膰 i wali si臋 w ci臋偶kiej m臋ce konania.
Dobi艂 go jaki艣 n贸偶 lito艣ciwy.
Pierwsza walka sko艅czona.
Cyrk jednak mikzy, espada schodzi z areny bez braw.
Og艂aszaj膮 dziesi臋膰 minut pauzy. Ma艂e koniki, strojone w pi贸ropusze, wy-w艂贸cz膮 pobite, s艂u偶ba uprz膮ta aren臋, zasypuje krwawe place i r贸wna poryt膮 ziemi膮.
Po korytarzach i w przej艣ciach ju偶 krzycz膮 sprzedaj膮cy wod臋, lody, programy i tysi膮ce r贸偶nych rzeczy.
Gwar coraz wi臋kszy, lo偶e si臋 odwiedzaj膮, zaczynaj膮 wrze膰 艣miechy, g艂osy powita艅 lec膮 z ko艅ca w koniec amfiteatru; t艂um si臋 ju偶 k艂臋bi, przewala, wo艂a, krzyczy gestykuluje, a gdzie niegdzie 艣piewa i gwi偶d偶e.
Wachlarze trzepi膮 si臋 gor膮czkowo i nieustannie.
Wielu cudzoziemc贸w wynosi si臋 ostentacyjnie鈥"偶egnaj膮 ich z艂o艣liwie brawa i 艣miechy.
Ju偶 nieco ch艂odniej. S艂o艅ce przetoczy艂o si臋 nad ocean, 偶e p贸艂 areny pogr膮偶a si臋 w przez艂oconych cieniach, a nachylone ki艣cie oleandr贸w, p艂on膮, niby skamienia艂e wytryski krwi, fale przyp艂ywu hucz膮 coraz pot臋偶niej, za艣 wysoko ponad cyrkiem i gwarem tysi臋cy, przez lazurowe g艂臋bie, ci膮gnie klucz bia艂ych, ogromnych ptak贸w... lec膮 na zach贸d... za s艂o艅cem.
Muzyka daje grzmi膮cy znak.
Rozpoczyna si膮 nowa walka.
Picadorzy, Banderilierzy, kapy i s艂u偶ba, zajmuj膮 swoje miejsca.
Trzaskaj膮 wierzeje stajni.
Wypada byk. Przystan膮艂 ol艣niony s艂o艅cem, olbrzymie rogi b艂yszcz膮 mu jakby z czarnej polerowanej stali, zatrz膮s艂 艂bem, rozejrza艂 si臋 i jak czarny tuman run膮艂 ku koniom.
Najbli偶szy picador rusza na niego z pik膮 z艂o偶on膮 do ciosu.
Gasn膮 wrzawy. Spotykaj膮 si臋, pika trafia wgryza si臋 w grzbiet, i bodzie, ryj膮c straszn膮 br贸zd臋, byk si臋 szamoce pod ostrzem, ryczy, wpiera kopytami w ziemi臋 i z w艣ciek艂ym miotem usi艂uje trzasn膮膰 rogami w konia; mocuj膮 si臋 jak lwy, pr臋偶膮, zmagaj膮.
鈥" Uderzy! Uderzy! Wion膮 zgor膮czko-wane szepty.
鈥" Nie!
鈥" Rozpruje! Z pewno艣ci膮!
鈥" Nie! Nie! O zak艂ad, 偶e nie!
Sto zak艂ad贸w staje. Tysi膮ce ludzi czeka z zapartym tchem. Mikzenie si臋 rozsiewa. Niepok贸j wstrz膮sa. Obawa i zachwyt, rado艣膰 i zgroza. Chwila ju偶 si臋 zdaje by膰 godzinami.
Wachlarze pomdla艂y, oczy gorzej膮, twarze bledn膮, serca si臋 t艂uk膮.
Ale pika wci膮偶 trzyma zwierz臋 na uwi臋zi, nie puszcza, gnie si臋 w pa艂膮k, zwija si臋 ju偶 prawie w obr臋cz i z tak膮 si艂膮 odpiera, 偶e byk nie wytrzyma艂 odskoczy艂 w bok.
Amfiteatr chlusn膮艂 niebosi臋偶n膮 wrzaw膮 braw, zwyci臋ski Picador k艂ania si臋 na wszystkie strony, a byk rozsro藕ony b贸lem, spieniony, buchaj膮cy krwi膮, co go oblewa, niby p艂aszczem purpurowym, rzuca si臋 z dzikim rykiem na ludzi.
Kapy otaczaj膮 go szumi膮cym wirem b艂yskawic.
Nie pozwala si臋 osaczy膰, przelatuje jak wicher, zabija konie, rwie kapy, zawraca niespodzianie, napada podst臋pnie, bije w ci偶by, miota si臋 jak grom, chce przerwa膰 t臋 straszn膮 obr臋cz i uciec...
Ale napr贸偶no, niema ju偶 ratunku, 偶elazny kr膮g doko艂a, wsz臋dzie zast臋puje kapa, grozi pika, straszny krzyk鈥"wsz臋dzie nieprze艂amany mur ludzi, wsz臋dzie 艣mier膰 czycha i przera偶enie.
Banderillero wbi艂 mu w grzbiet dwie chor膮giewki.
Byk ju偶 roszalaly ciska si臋 nieprzytomnie.
Drugi banderillero wbija mu jeszcze dwie Zarycza艂 przeci膮gle, bije ogonem po bokach skrwawionych i okr臋ca si臋 w miejscu, chc膮c si臋 pozby膰 tych straszliwych pi贸ropusz贸w.
Naraz trzeci banderillero biegnie na niego, rzuca si臋 zuchwale wprost na rogi i wbija mu trzeci膮 par臋 chor膮giewek.
Orkan uniesie艅 zerwa艂 si臋 z 艂aw.
Byk ju偶 dostatecznie przygotowany do ostatniej walki.
鈥" Fuentes! Fuentes! Krzycz膮 imi臋 ulubie艅ca.
Espada wyst臋puje powoli z b艂yszcz膮cem ostrzem w r臋ku.
Pierwsza szpada Hiszpanii, niezwyci臋偶ony, niepokonany, nieustraszony, bo偶yszcze t艂um贸w, chwa艂a ich i duma, posuwa si臋 w ulewie spojrze艅 mi艂osnych i braw dumnym, wynios艂ym krokiem, i zimnemi oczami 艣ledzi niepokoj膮ce ruchy byka.
Ruszyli na siebie.
Wi膮偶e si臋 walka cicha, gwa艂towna i nieub艂agana.
Byk ca艂y we krwi, straszny jest w skupionej, dzikiej w艣ciek艂o艣ci.
Co mgnienie staj膮 naprzeciw i co mgnie- nie straszne rogi uderzaj膮 tak zblizka i niechyb-nie, 偶e zamieraj膮 serca i mdlej膮 dusze, ale espa- da wykr臋ca si臋 艣mierci, odskakuje i jakby gardz膮c niebezpiecze艅stwem, spokojnie zast臋puje drog臋 bykowi, wieje kap膮 przed krwawemi 艣lepiami, migoce szpad膮, wyzywa, staje tu偶 przed rogami i zimny, cudowny w zuchwa艂o艣ci, czeka nowego ciosu.
Zapada cisza jak w chwili podniesienia.
S艂ycha膰 tylko nad aren膮 szczebiot ko艂uj膮cych jask贸艂ek. i
鈥" Ostro偶nie! Pilnuj si臋! Niech ci臋 B贸g strze偶e!
Pojedynek si臋 ko艅czy, Fuentes odrzuci艂 kap臋, szpada zamigota艂a.
Wzruszenie ju偶 dusi, twarze p艂on膮, wszyscy powstaj膮 z miejsc, oczy pe艂ne b艂yskawic, kobiety prawie wisz膮 nad aren膮, nozdrza maj膮 rozd臋te, oczy oszala艂e, nieme krzyki na ustach purpurowych, bia艂e z臋by b艂yskaj膮, jak k艂y wilk贸w...
Jaki艣 p艂acz si臋 zerwa艂 kr贸tki, zd艂awiony, nerwowy; jaki艣 krzyk wion膮艂 mdlej膮cy, jakie艣 nieprzytomne brawa zahucza艂y i znowu d艂ugie, napi臋te a偶 do b贸lu mikzenie.
Wszyscy ju偶 wniebowzi臋ci, wszyscy ju偶 jakby zaczadzeni krwi膮, pijani 偶膮di-膮 m臋ki, ran i 艣mierci, porwani bohaterstwem, wa偶膮 si臋 w oniemieniu na ostatnich rzutach walki.
Fuentes podnosi 偶elazo, skupia si臋 do ciosu, mierzy... byk si臋 przygi膮艂, rogi pod-garn膮艂 i uderza ze straszn膮 si艂膮, a szpada tylko mu b艂ysn臋艂a nad karkiem, cich膮, kr臋t膮 b艂yskawic膮...
Byk skamienia艂 jakby ra偶ony piorunem, skurczy艂 si臋, 偶ygn膮艂 krwi膮 i bez j臋ku pad艂 trupem u samych jego st贸p...
Fuentes ani drgn膮艂.
Cyrk zamiota艂 si臋 jak ocean wzburzony do dna, lun臋艂y rozszala艂e krzyki i brawa. Wszyscy porwali si臋 z miejsc. Sza艂 ogarn膮艂 t艂umy. Posypa艂 si臋 deszcz kwiat贸w, a potem grad, ulewa, potop zwali艂 si臋 na aren臋, rzucano kapelusze, cygara, parasolki, nawet buk艂aki z winem, wszystko; nawet mantyle i wachlarze, i kosztowno艣ci, ubrania nawet, co kto mia艂 pod r臋k膮, chwyta艂, zdziera艂 ze siebie i rzuca艂, w艣r贸d og艂uszaj膮cych wrzask贸w.
鈥" Niech b臋dzie b艂ogos艂awiona twoja matka!
鈥" Niech b臋dzie 艣wi臋tym dzie艅 twoich urodzin!
鈥" Cze艣膰 ci niezwyci臋偶ony! Krzyczano z p艂aczem rado艣ci, krzyczano z uniesieniem, krzyczano z duma bezprzytom-nego entuzjazmu.
Fuentes, podobny do zwyci臋skiego boga, k艂ania艂 si臋 doko艂a, skrwawion膮, a偶 po gard臋, szpad膮.
Muzy艂ca zagrzmia艂a tryumalnym marszem, zasypuj膮c wszystltie g艂osy mosi臋偶nym d偶wi臋-kiem tr膮b i hukiem kot艂贸w.
Ale jeszcze si臋 zrywa艂y brawa i wywo艂ywania, jeszcze niekiedy lecia艂y kwiaty pod stopy Espady, otoczonego ci偶b膮 wielbicieli, jeszcze t艂umy, nie mog膮c si臋 uspokoi膰, wrza艂y, jak morze rozko艂ysane.
Amfiteatr, zalany s艂o艅cem, rozpra偶ony upa艂em, przesi膮k艂y zapachem krwi, drga艂 sypkim, niepochwytanym ruchem tysi臋cy g艂贸w, mrowi艂 si臋 i ko艂ysa艂, jak 艂an przegarniany wichur膮.
Wachlarze znowu si臋 zatrzepa艂y nieprze-liczonem stadem skrzyde艂, zaperli艂y si臋 艣miechy, zamigota艂y dumne spojrzenia, zatli艂y si臋 偶ary ust purpurowych, upojenie zabrzmia艂o w g艂osach, szcz臋艣cie widnia艂o w twarzach, czyste, nagie szcz臋艣cie istnienia, 偶e nawet powietrze by艂o przesycone weselnym 偶arem rado艣ci.
Naraz, jaki艣 pot臋偶ny glos za艣piewa艂 na g贸rnych 艂awach.
Radosna pie艣艅 zerwa艂a si臋 chybkim lotem, okr膮偶y艂a cyrk i jak ptak wzbi艂a si臋 do s艂o艅ca:
鈥" Sienta p艂aza moreno, para que veas, ,,Pom, Pom!
Amfiteatr pochwyci艂 i zawt贸rowa艂 jednym, ogromnym g艂osem:
鈥艣Pom, Pom! Pom, Pom!"
A偶 mury si臋 zatrz臋s艂y i oleandrowe kwiaty posypa艂y si臋 na g艂owy, r贸偶anym gradem.
鈥艣Lo que massedestaca en un batalion Pom, Pom! Pom, Pom!"
Wt贸rowali wszyscy 偶arliwie i pie艣艅 nabrzmiewa艂a uniesieniem, wzbi艂a si臋 pal膮cym wichrem d藕wi臋k贸w, tryumfalnym hymnem 偶ycia w b艂臋kity p艂yn臋艂a i w niesko艅czone daie oceanu si臋 nios艂a pot臋偶n膮 fal膮 ludzkiej rado艣ci.
Po nieco d艂u偶szej pauzie rozpocz臋艂a si臋 trzecia walka.
Amfiteatr tak ju偶 by艂 podniecony i zgor膮cz-kowany, 偶e dopiero na widok nowego byka troch臋 si臋 uspokoi艂o.
Byk wyskoczy艂 ze stajni weso艂o, w podskokach, jaltby wypuszczony na pastwisko;
by艂 nieco d艂u偶szy ni藕li poprzednie, p艂owy, o z艂otawych bokach i nogach.
鈥" Cenicero! Cenicero Zakrzycza艂 do niego jaki艣 g艂os p艂aczliwy.
Pokry艂y go 艣wisty i wrzaski. Walka rozpocz臋艂a si臋 zwyh艂膮 ko艂ej膮, a艂e co chwila i z innej strony cyrku rozlega艂 si臋 ten sam p艂aczliwy, 偶a艂osny g艂os. 鈥" Cenicero! Cenicero! A偶 byk dos艂ysza艂, przystan膮艂 nagle i odpowiedzia艂 przeci膮g艂ym rykiem.
Napr贸偶no kapy go dra偶ni艂y i picadorzy usi艂owali zegna膰 z miejsca, napr贸偶no zmuszano go do walki, jakby nie chcia艂 wiedzie膰
0 niczem, kr臋ci艂 si臋 tylko na wszystkie strony i, nas艂uchuj膮c, porykiwa艂...
Niepok贸j ow艂adn膮艂 t艂umami, tysi臋ce rad, krzyk贸w i z艂orzecze艅 sypa艂o si臋 na niego, tysi膮ce nienawistnych spojrze艅 bod艂o go na 艣mier膰 i rozdziera艂o 偶ywcem, a jaka艣 m艂oda przepi臋kna dziewczyna, wychyli艂a si臋 z lo偶y
1 z zacisni臋temi pi臋艣ciami, wo艂a艂a:
鈥" Bydl臋! O膰wiczy膰 go batami!
I z wielu ju偶 stron krzyczano niecierpliwie:
鈥" Innego byka! Ten nic nie wart, z艂y! Innego!
Wrzask podnosi艂 si臋 coraz wi臋kszy, rzucano ju偶 w niego kapelusze i laski, plwano wzgard膮, gdy byk jakby oprzytomnia艂, i, lawina nie stacza si臋 tak b艂yskawicowo, jak on run膮艂 na kapy i banderiller贸w.
Krzyk trwogi wydar艂 si臋 ze wszystkich piersi.
Zd膮偶yli jednak uciec, a on k艂臋bi艂 si臋 jak tr膮ba powietrzna, szala艂, goni艂 ludzi, porywa艂 rogami kapy, rozpr贸wa艂 konie niby puste p臋cherze, obala艂, tratowa艂 z nienawi艣ci膮, powraca艂 i jeszcze dobiega艂 i t艂uk艂, i skrwawiony, zdzicza艂y, dysz膮cy mordem, przelatywa艂 aren臋, z g艂uchym tententem i nawraca艂 tak szybko, skr臋ca艂 tak niespodzianie, bi艂 tak w艣ciekle, 偶e co mgnienie kapy i banderillerzy rozpierzchaU si臋 jak kury sp艂oszone.
W ko艅cu ju偶 cyrk zacz膮艂 艣wista膰 i drwi膰:
鈥" Tch贸rze! Krowy wam oprowadza膰! Mulnicy! O艣larze!
Wtedy wyst膮pi艂 jaki艣 banderillero, blady jak trup i poszed艂 naprzeciw, jakby na 艣mier膰 pewn膮.
Cyrk oniemia艂 ze wzruszenia. A on sto razy rzuca艂 si臋 prosto na rogi i chybia艂, ledwie 偶ycie unosz膮c, a偶 wreszcie
jakim艣 rozpaczliwym ruchem wbi艂 mu dwie chor膮giewki...
Nagrodzono go brawami, ale byk jakby si臋 ju偶 rozw艣ciek艂 do reszty, bo z rykiem straszliwym, oblany krwi膮, spieniony, rzuci艂 si臋 na wyst臋puj膮cego w艂a艣nie espad臋, 偶e ten z wielk膮 trudno艣ci膮, zdo艂a艂 si臋 ;'uchroni膰 od niespodzianego ciosu.
Zawrza艂 kr贸tki, gwa艂towny pojedynek. Espada pad艂 na niego strasznym, niechybnym ciosem, lecz wytr膮cona bro艅 wylecia艂a mu z r臋ki, a on zatoczy艂 si臋 w bok, dra艣ni臋ty rogami.
Podano mu drug膮 szpad臋. Po bokach czuwa艂y rozwini臋te kapy. Ale byk nie da艂 si臋 odci膮gn膮膰 wiewaj膮cym p艂achtom, nie zwa偶a艂 na nikogo, a tylko bi艂 w espad臋 z nieopowiedzian膮 furj膮, trzaska艂 w niego jak grom, napada艂 tak gwa艂townie i tak kr贸tkiemi skokami, i tak nieustannie, 偶e tamten zaledwie zd膮偶y艂 si臋 wykr臋ca膰 od rog贸w.
W 艣miertelnej ciszy wi贸d艂 si臋 ten b贸j zawzi臋ty.
Nie poruszano si臋 z miejsc, ni jeden wachlarz nie zaszele艣ci艂, ni jedna g艂owa nie
drgn臋艂a, patrzono z zapartym oddechem ocze-kiwa艅...
Espada zwolna ju偶 przechodzi艂 do ataku i natar艂 tak zblizka, 偶e byk wstrzyma艂 si臋 na mgnienie i spi膮wszy si臋 prawie w kab艂膮k, polecia艂 na niego z nastawionemi rogami.
Szpada b艂ysn臋艂a z艂owrogo do ostatniego-ciosu i...
Wtem, w upalnej ciszy, gdzie艣 blizko, zad藕wi臋cza艂 cichy, przejmuj膮cy g艂os dzwonka...
Espada przykl臋kn膮艂 bezwiednie, zni偶aj膮c szpad臋, a byk jakby nagle zmartwia艂 w rzucie, pozosta艂 przygi臋ty, skupiony, z rogami do ciosu o par臋 cali od piersi kl臋cz膮cego.
Amfiteatr r贸wnie偶 skamienia艂 i trwa艂 przez d艂ug膮 chwil臋 bez ruchu i s艂owa; ludzie jakby zastygli w podziwie cudu, wielu z podniesio-nemi r臋kami, wielu w p贸艂 oddechu, wielu z ustami szeroko rozwartemi.
Przejmuj膮cy, srebrzysty g艂os dzwonka targa艂 si臋 w przej艣ciu za barjer膮 i zwolna si臋 oddala艂, przechodzi艂.
鈥" To ksi膮dz szed艂 z Panem Jezusem do umieraj膮cego Picacadora.
Mistyczne, trwo偶ne wzruszenie przej臋艂o wszystkie serca, tysi膮ce ludzi pada艂o na kolana, bito si臋 w piersi, ods艂aniano g艂owy, a ju偶
gdzie niegdzie roznosi艂 si臋 szept modlitwy i gor膮ce westchnienie.
Gdy naraz, w tej modlitewnej ciszy, rozbrzmia艂 dono艣ny, p艂aczliwy g艂os:
鈥" Cenicero! Cenicero!
1 jaki艣 ch艂opak przedar艂 si臋 przez barjer膮, skoczy艂 na aren臋 i rzuci艂 si臋 bykowi na szyj臋.
鈥" 艁aski! 艁aski! 鈥" Zakrzycza艂 ze wszystkiej mocy.
Ca艂y amfiteatr zerwa艂 si臋 na nogi.
鈥" To m贸j Cenicero! 艁aski! 艁aski! 鈥" Krzycza艂 rozpacz膮, szale艅stwem i strachem bezmiernym, i obejmowa艂 skrwawiony 艂eb, os艂ania艂 go sob膮, 偶ebra艂 zmi艂owania, a byk liza艂 go po g艂owie i j臋cza艂 z cicha.
Podni贸s艂 si臋 straszliwy wrzask, wszystkie r臋ce si臋 wyci膮ga艂y z pro艣b膮 i wszystkie usta krzycza艂y;
鈥" To cud! Nie zabija膰! 艁aski! Nie zabija膰!
Darowano mu 偶ycie.
Wyszli ju偶 razem w艣r贸d og艂uszaj膮cych braw.
Ch艂opak, nie puszczaj膮c rog贸w przyjaciela, p艂aka艂 radosnemi 艂zami.
A oto ich kr贸tka, prawdziwa i prosta historja.
Byli przyjaci贸艂mi z pastwiska, dzielili dol臋 i niedol臋, i skwary, i burze, i ulewy, za艣 w ch艂odne, zimowe noce, byk przychodzi艂 do wygas艂ego ogniska, k艂ad艂 si臋 w popiele obok ch艂opca i ogrzewa艂 go swoim cia艂em, a kiedy doszed艂 lat pi臋ciu i powiedli go na 艣mier膰, pasterz rzuci艂 wszystko i polecia艂 ratowa膰 przyjaciela.
Ocali艂o go wspania艂omy艣lne serce Hiszpa艅skiego ludu.
Dalsze walki posz艂y ju偶 zwyk艂ym trybem, bez nadzwyczajno艣ci.
OSTATNI.
S艂o艅ce lecia艂o nisko nad wodami, niby ptak zm臋czony i z trudem wlok膮cy za sob膮 skrzyd艂a z艂ociste, a spi臋trzone wybrze偶a, wynios艂e k臋py drzew, dzikie wychlusty ska艂, rozwarte gardziele zatok, przygi臋te maszty, wie偶e ko艣cio艂贸w i samotne menhiry, zda艂y si臋 pochyla膰 za niem i wyci膮ga膰 b艂agalne ramiona jakby do powstrzymania 鈥" ale ono, poblad艂e, zm膮cone, trwo偶ne jakie艣, ucieka艂o niepowstrzymanie, opada艂o coraz szybciej, bo g贸r膮, po zas臋pionem niebie, goni艂y szare, potworne kad艂uby chmury 鈥" zabiega艂y od p贸艂nocy, pe艂za艂y gro藕nie od po艂udnia, p艂yn臋艂y nieprzeliczon膮 ci偶b膮 od wschodu, sun臋艂y trop w trop, i zwieraj膮c si臋 w p贸艂kole goni艂y ju偶 zgraj膮 zajad艂膮, jakby g艂odnem, rozw艣cieczonem stadem...
Mroczy艂o si臋 chwilami, bo ju偶 niekt贸re wyrywa艂y si臋 naprz贸d, i sko艂tunione potem szalonym a jak bydl臋ta spienione, rzuca艂y si臋 na o艣lep w roz偶arzon膮 otch艂a艅 s艂o艅ca...
Dzie艅 zadr偶a艂 niepokojem, 艣wiatem wion臋艂a trwoga, wszystek g艂os zamar艂, wszystko stworzenie dech przyfai艂o, ocean znieruchomia艂 na mgnienie, s艂a艂a si臋 cisza oczekiwa艅, cisza przera偶enia, 偶e tylko szemra艂y wody cofaj膮ce si臋 bezw艂adnie w przepa艣cie l臋ku i mikzenia, tylko w艣r贸d ska艂, szczerz膮cych czarne k艂y, ostatnie fale zatka艂y, a d艂ugie szory pian czepia艂y si臋 kamieni z 偶a艂osnym, konaj膮cym pluskiem.
Naraz, dzie艅 zacz膮艂 si臋 rozpada膰. Chmury dopad艂y s艂o艅ca ze wszystkich stron i zwalaj膮c si臋 na nie rwa艂y je w strz臋py ogniste, po偶era艂y chciwie b艂otnistemi paszczami, 偶e jakby zapad艂o si臋 w brudnych gardzielach i zgas艂o.
Popielny, 偶a艂osny mrok posypa艂 si臋 na dzie艅 o艣lep艂y.
Gdzie艣, daleko, daleko, zahucza艂 pos臋pny, g艂uchy grom.
A potem zawis艂o trupie, niezg艂臋bione mikzenie.
Na 艣wiecie stawa艂o si臋 co艣 niepoj臋tego.
Jakie艣 Niewiadome sz艂o ci臋偶ko po olo-wianych wodach oceanu, a偶 l膮dy zadygota艂y, mewy porwane trwog膮 ucieka艂y z gniazd skalnych i l臋kiem zaszemra艂y drzewa.
A z wioski rybackiej rozuconej nad zatok膮, z w膮skich uliczek, z granitowych domk贸w, z bia艂ych dr贸g obrze偶onych pogi臋temi d臋bami, wybiega艂y czarno odziane kobiety; klekota艂y saboty po granitach, chwia艂y si臋 bia艂e kornety i wst臋gi wiewa艂y za niemi; sz艂y 艣piesznie na urwisty brzeg oceanu, sz艂y po dwie, po trzy, po cztery, jak kr贸tkie spienione fale, co przed burz膮 lec膮, na skalach nieruchomo stawa艂y, a oczy ich niespokojne b艂膮dzi艂y po o艂owianych wodach, a oczy ich trwo偶ne kr膮偶y艂y w pos臋pnych mrokach, niby ptaki napr贸偶no ziemi wypatruj膮ce.
Ni jeden 偶agiel, si臋 nie wa偶y艂 w szarej topieli, ni jedna smuga dymu si臋 nie znaczy艂a, ni jeden plusk si臋 艂yska艂 w przestrzeni.
Tylko saboty wci膮偶 klekota艂y; z w膮skich uliczek, z granitowych domk贸w, z bia艂ych dr贸g, wci膮偶 wybiega艂y kobiety, sz艂y po dwie, po trzy, po cztery, robi艂y po艅czochy i sz艂y zapatrzone w dal szar膮, sz艂y 艣piesznie, a偶 chwia艂y si臋 kornety i bia艂e wst臋gi wiewa艂y za niemi.
Pi臋艂y si臋 po z艂omach na wynios艂膮 liup臋! ska艂, jakby r臋k膮 cyklop贸w zwa艂on膮 da-艂eko w morze, a偶 pod wysmuk艂膮 kaplic臋, j kt贸ra wyrasta艂a z potrzaskanych z艂om贸w zastyg艂膮, dziko spi臋trzon膮! fal膮 granit贸w, i patrzy艂y w pustk臋 oceanu, z l臋kiem nas艂uchuj膮c gro藕nego mikzenia.
A potem, siad艂y na brzegu urwistym, rz臋dem, jak 偶a艂obne, czarne ptaki z bia艂emi g艂owami; robi艂y po艅czochy, druty migota艂y im w r臋kach, a niekiedy szept si臋 zrywa艂 z ust poblad艂ych - siedziafy nieruchome, wpatrzone w ciche, nieprzejrzane dale, a dusze si臋 ich nosi艂y po g艂臋biach horyzontu, po przepa艣ciach mrocznych pustek kr膮偶y艂y, po o艂owianych wodach szuka艂y, wo艂aj膮c niememi g艂osami, wo艂aj膮c 偶a艂o艣nie.
Ni jeden 偶agiel si臋 nie wychyla艂 z g艂臋bin, ni jednym pluskiem wiose艂 nie odpowiada艂a cisza.
Jakie艣 niewiadome sz艂o ci臋偶ko ku sercom strapionym.
Stawa艂o si臋 woko艂o co艣 niepoj臋tego.
Oto niebo jakby si臋 nagle rozpad艂o, szare, olbrzymie cielska chmur run臋艂y z wysoko艣ci, j臋艂y si臋 wali膰 na wody i ziemi臋 potwornemi
k艂臋bami popio艂贸w rozsypuj膮cych si臋' w szare mg艂y.
Zerwa艂a si臋 nieprzenikniona zamie膰, za-k艂臋bi艂 si臋 niemy huragan kurzawy. W g艂uchem, bezdennem mikzeniu szare, sypkie mg艂y zasypywa艂y wszystek 艣wiat; podnosi艂y si臋 z w贸d rozchwianym tumanem, z l膮d贸w ci膮gn臋艂y k艂臋bi膮c膮 si臋, szar膮 mas膮, z nieba, jakby z niewyczerpanych krater贸w, bucha艂y s艂upami bladych dym贸w, pe艂za艂y zwolna, wznosi艂y si臋, strzela艂y spienionemi fontannami, krzewi艂y si臋 jak puszcza nieprzebyta i niesko艅czono艣ci膮 zarys贸w ledwie dojrzanych majacz膮ca, rozlewa艂y si臋 coraz szerzej i p艂yn臋艂y wci膮偶, nieustannie, Cichem, spienionem morzem szaro艣ci i smutku.
Kobiety zacz臋艂y si臋 skrzykiwa膰 i b艂膮dz膮c w tumanach zbiera艂y si臋 pod kaplic膮; tuli艂y si臋 do 艣cian, przysiada艂y we drzwiach otwartych, i nieprzestaj膮c migota膰 drutami patrzy艂y we 艣wiat 艣lepn膮cy z coraz wi臋kszym .niepokojem.
Ju偶 wie艣 uton臋艂a w szarzy藕nie, ju偶 najwy偶sze czuby d臋b贸w chwia艂y si臋 nik艂emi cieniami jakby z pod wody, menhiry str贸偶uj膮ce od prawiek贸w na wybrze偶ach by艂y tylko majaczeniem, a ocean usuwa艂 si臋 zwolna
w m臋tn膮 g艂膮b, przeb艂yskuj膮c jeszcze niekiedy z pod bielm, jak oko zasypiaj膮ce, a偶 si臋 za-pad艂 w tumanach, a偶 si臋 w ko艅cu wszyst- , ko zapad艂o w szar膮, sypk膮, nieprzeniknion膮 topiel. i
Jakby zefia艂e pr贸chno star艂o si臋 wszystko w proch i przepad艂o w bezedniach nico艣ci.
Pod kaplic膮 zaszemra艂 niekiedy g艂os trwo-偶ny, czasem sabot uderzy艂, a chwilami skar偶y艂o si臋 偶a艂o艣nie czyje艣 szlochanie.
A potem sz艂y d艂ugie, bolesne, ci臋偶kie chwile mikzenia.
Nagle, w tej 艣miertelnej ciszy rozleg艂 si臋 jaki艣 d藕wi臋k jprzenikliwy, jaki艣 .dzwon zadzwoni艂 gdzie艣 daleko, daleko.
鈥" U 艣wi臋tej Anny dzwoni膮!鈥"kt贸艣 rzek艂. I zaraz odezwa艂 si臋 drugi dzwon, jakby
z g艂臋bin w贸d si臋 wynosi艂 i b艂膮dz膮c wskro艣 mgie艂 wo艂a艂 cicho, 偶a艂o艣nie, d艂ugo. |
鈥" To u 艣wi臋tego Filiberta, w Treguen dzwoni膮!鈥"kt贸艣 rzek艂.
Potem trzeci zahucza艂, jaki艣 g贸rny, niebosi臋偶ny, jakby echem ch贸r贸w anielskich sp艂ywa艂.
鈥" To u 艣wi臋tej Zity dzwoni膮! 鈥" kt贸艣 rzek艂. i
A potem odezwa艂 si臋 czwarty, i pi膮ty, dalsze, ledwie ju偶 dos艂yszalne.
Co mgnienie nap艂ywa艂 g艂os nowy, co mgnienie z innej strony podnosi艂 si臋 g艂os i 艣piewa艂 wraz jedn膮 pie艣艅, 偶e niekiedy ju偶 razem bi艂y spi偶owym ch贸rem na wszystek 艣wiat ogromny, i na wszystek ocean, jak stado ptactwa, 偶a艂o艣nie roze艂kanym.
Za艣 niekiedy, chwilami, rwa艂 si臋 ten wt贸r zgodny, m膮ci艂, przycicha艂 i rozbiega艂, 偶e tylko pojedyncze, samotne d藕wi臋ki jak krzyki przera偶enia, jak wo艂ania ton膮cych, jak p艂acz dzieci, b艂膮dzi艂y pogubione w szarych, niezg艂臋bionych otch艂aniach.
Mg艂y, jakby podarte nieustannemi g艂osami dzwon贸w, j臋艂y si臋 miota膰 gwa艂townie, stawa艂y si臋 poczernia艂em i wrz膮cem mrowiskiem, a w zatopionych przestrzeniach plusn臋艂y fale i ci臋偶ki, przyduszony oddech oceanu si膮 wydar艂. Ciep艂y wiatr zawiewa艂 od l膮d贸w, przedziera艂 si臋 cicho przez tumany, ca艂owa艂 pieszczotliwie zap艂akane oczy kobiet i ucieka艂 trwo偶nie, przepada艂 w g艂uszy.
A dzwony wci膮偶 wo艂a艂y na pob艂膮kanych, wo艂a艂y, jak matki strapione, g艂臋bokim, serdecznym g艂osem niepokoj贸w, 偶e ju偶 ca艂e wybrze偶e si臋 rozj臋cza艂o spi偶owym szlochem,
jakby ca艂a ziemia b艂aga艂a 偶a艂o艣nie ocean
o zmi艂owanie.
Kobiety w grobowem mikzeniu wcho-dzi艂y do kaplich i we mg艂ach r贸wnie偶 nieprzeniknionych kl臋ka艂y po dwie, po trzy, po cztery.
Matka Boska, w granacie ciosana, we z艂ocie ca艂a i b艂臋kitach szat, siedzia艂a z dzieckiem na niskim o艂tarzu, jej wyci膮gni臋ta r臋ka, i twarz blada, i nieruchome oczy, ledwie widnia艂y w rozpierzch艂ych brzaskach lampek p艂on膮cych.
Kl臋ka艂y pokornie i chyl膮c czo艂o do ziemi pacierze szepta艂y gor膮ce.
Jaka艣 dziewczyna, uj膮wszy za sznur zwisaj膮cy tu偶 przed o艂tarzem, zadzwoni艂a. Pochyla艂a si臋 wolno, rytmicznie, i wpatrzona w nieruchome 艣wi臋te oczy, dzwoni艂a na trwog臋, dawa艂a znak zab艂膮kanym na oceanie, wola艂a, 偶e czuwaj膮, 偶e si臋 trwo偶膮, 偶e p艂acz膮.
Pacierze szemra艂y niby cichy i ci臋偶ki deszcz, rwa艂y si臋 niekiedy westchnienia, st艂umione 艂kania si臋 zatrz臋s艂y, czasem jakie艣 r臋ce wyci膮ga艂y si臋 b艂agalnie, a dzwon szarpa艂 si臋 bezustannie i bi艂 gor膮czkowo, jak te serca strwo偶one, a z przestrzeni zamglonej odpowiada艂y mu inne, dalekie i bliskie, jednakim.
przeci膮g艂ym j臋kiem, jak te wszystkie serca, co tam gdzie艣 po wybrze偶ach pustych, po n臋dz-nych wios艂cac艂) rybachich, po samotnych ska-艂ach, dygota艂y w trwodze 艣miertelnej.
Kobiety przyczo艂ga艂y si臋 przed sam o艂tarz i z udr臋czonych dusz wyrwa艂 si臋 b艂agalny, 艂zami przepojony 艣piew:
Ave, ave, ave, Maria! Les saints et les anges En choeurs glorieux Chantent vos louangens, O, reine des cieux.
U sznura zmienia艂y si臋 kobiety, 偶e dzwon nie milkn膮艂 ani na chwil臋, szarpa艂 si臋 bez- ustannie, 艂ka艂 gor膮czkowo, b艂aga艂, a niekiedy j臋cza艂 bole艣nie, jak te 艣piewy wznosz膮ce si臋 z pod st贸p Matki Boskiej, w serdecznym lamencie, jak te 偶a艂osne b艂agania:
Ave, ave, ave. Mana!
Soyez le retuge
Des pauvres pecheurs,
O, mere du juge
Qui sond臋 les coeurs.
Ale 艂odzie nie wraca艂y. Ju偶 noc s艂aniaj膮c si臋 w艣r贸d wzburzonych topieli rzuca艂a na 艣wiat sw贸j cie艅 z艂owrogi.
Poczernia艂e mg艂y topnia艂y, 艣cieitaj膮c drobnym i zimrtnym deszczem. Niekiedy s艂ycha膰 by艂o wiatr szarpi膮cy drzewami, a niek;iedy zawarcza艂 gro藕nie ocean, ale potem cisza stawa艂a si臋 ieszcze g艂臋bsz膮, w kt贸rej g艂osy dzwon贸w, bij膮cych nieprzestannie, wznosi艂y si臋 niby niebosi臋偶ne s艂upy d藕wi臋k贸w, wo艂aj膮ce do Pana, a 艣piew kobiet, krwawe krzyki b艂aga艅 rozpryskiwa艂y si臋 bez echa, jak kwilenie piskl膮t w niesko艅czono艣ciach nocy i mikzenia.
D艂ugie, d艂ugie godziny modli艂y si臋 偶arliwie, wpatrzone w nieruchome oczy Matki, ju偶 mdla艂y im dusze w niepokojach, gdy naraz kt贸艣 zawo艂a艂:
鈥" 艢wiat艂a na morzu! Dzwon umilk艂, pie艣艅 si臋 przerwa艂a, wybieg艂y na wybrze偶e i czepiaj膮c si臋 g艂az贸w, w偶era艂y si臋 oczami w ciemno艣ci.
Ju偶 gdzie艣 niedaleko, jakby na drodze do zatoki, zamigota艂y jakie艣 b艂yskotliwe roje, wynosz膮c si臋 niekiedy na falach nie dojrzany ch p艂ochliw膮, nik艂膮 fosforency膮 i gin膮c na niesko艅czenie d艂ugie chwile.
Kobiety przeciera艂y zap艂akane oczy i z zapartym oddechem, przyk艂adaj膮c uszy do ziemi, 艂owi艂y chciwie dalekie jeszcze, ledwie odczute brzmienia g艂os贸w i pluski wiose艂
鈥" Wracaj膮! Wracaj膮!
Wo艂ania rzuci艂y si臋 we mg艂y roz艣piewa-nem stadem g艂os贸w.
鈥" Wracaj膮! Dzwoni膰! Wchodz膮 mi臋dzy sika艂y! 艢wiate艂!
Dzwon znowu zahucza艂 z kaplicy, a na wybrze偶u, w nieprzenilnionych tumanach, zatrzepota艂y kr臋gi brzask贸w, niby z艂ote motyle, rozklekota艂y si臋 saboty, buchn臋艂a radosna, bez艂adna wrzawa, przekrzyki lata艂y roz艣wiergo-tanem, weselnem ptactwem, bo ju偶 coraz bli偶ej uderza艂y wios艂a, smugi 艣wiate艂 wype艂za艂y zwolna z g艂臋bin o艣lizg艂emi ostrzami, a tu偶 za niemi wychyla艂 si臋 korow贸d mar jakby z mgie艂 i cieni贸w utkanych, sznur 艂odzi majaczy艂 coraz wyra藕niej.
鈥" Kto na przodzie? Kto? 鈥" pyta艂y, zwisaj膮c nad oceanem.
鈥" 鈥艣艢wi臋ta Barbara," 鈥" odpowiedziano z mgie艂.
Kilka kobiet p臋dem wyrwa艂o si膮 do przystani.
鈥" Wszyscy wracacie?
鈥" Niewiadomo. Pogubili艣my si臋 w mg艂ach.
鈥" Dobry by艂 po艂贸w? Kto m贸wi?
鈥" 鈥艣Rosa Mistica."
鈥" Kto p艂ynie za wami?
鈥" 鈥艣Trzy gwiazdy." 鈥"Krzy偶owa艂y si臋 wo艂ania pomi臋dzy majakami a brzegiem. Kobiety, potykaj膮c si臋 w ciemno艣ciach, 艣piesznie wraca艂y do przystani, a liorow贸d mglistych za-rys贸w ju偶 wpiywal do zatoki, wody bulgota艂y ; rozdzierane ostremi dziobami, wios艂a bi艂y ryt- micznie, slirzypia艂y reje opuszczone.
I dzwony ju偶 milk艂y na wybrze偶ach, co chwila w innej stronie zapada艂y si臋 nagle d藕wi臋ki, noc g艂uch艂a, przez czarne mg艂y, 艣ciekaj膮ce coraz g臋stjzym deszczem zacz臋艂y si臋 przewija膰 b艂yskawicowe mioty, 艣wiat艂a niewidzial- nych latar艅 wybiega艂y na ocean czuwaj膮cemi I oczami, a w przystani by艂o coraz ludniej i rado- 艣niej. Co chwila l膮dowano, co chwila jaka艣 艂贸d藕 czarna wychlustywa艂a na brzeg niby ryba i k艂ad艂a si臋 na bok. Wybrze偶e zamrowi艂o si臋 艣wiat艂ami, w kt贸rych mg艂y chwia艂y si臋 brudne- mi strz臋pami, jak poszarpane, mokre siecie; klekota艂y saboty, trzaska艂y drzwi, pryska艂y 艣miechy i radosne krzyki powita艅, co chwila jaka艣 gromada znika艂a w granitowych domkach, w w膮skich uliczkach lub w przemglonych gardzielach dr贸g. i Tylko dzwon w kaplicy jeszcze wo艂a艂 j臋kli- wie, bo brakowa艂o trzech 艂odzi, a gromadka kobiet czuwa艂a na ska艂ach.
Ale dwie z nich wr贸ci艂y jeszcze przed p贸艂noc膮, i gdy za艂oga, pozbierawszy siecie, sz艂a ku domom, zast膮pi艂a im drog臋 stara kobieta.
鈥" Daleko jeszcze 鈥艣Je cherche?"鈥"pyta艂a cicho.
鈥" Nie wiemy, matko. Zaraz po po艂udniu chwyci艂a nas mg艂a i wiatr, pogubili艣my si臋. Mo偶e p艂ynie za niemi, mo偶e b艂膮dzi, a mo偶e czeka przy Syrenach, a偶 mg艂y opadn膮. Z艂y czas, na pe艂nem morzu fala z do艂u i kr贸tki wiatr, a mg艂a tak dusi, 偶e dopiero przy ska艂ach dos艂yszeli艣my dzwony. Ale niema obawy, powr贸c膮 rano. Dobranoc, matko Caradec.
Nie odezwa艂a si臋, zapatrzona i ws艂uchana w ocean.
Ju偶 dawno ucich艂o wybrze偶e, ju偶 ostatnie kosze ryb wyniesiono z barek, ju偶 gdzie艣 ostatnie drzwi si臋 zawar艂y, ostatni szynk zamkni臋to i ostatnie okno zagas艂o, a matka Caradec jeszcze czuwa艂a.
Czeka艂a na syna, na jego dumn膮 鈥艣Je cherche" czeka艂a.
Noc zapad艂a g艂ucha, ciemna i mokra. Mg艂y obtula艂y 艣wiat niby czarne, przemi臋k艂e ca艂uny, po kt贸rych l艣ni艂y niekiedy srebrne rzuty 艣wiate艂 dalekich. Ocean przelewa艂 si臋 ci臋偶ko w ciemno艣ciach, wzbiera艂y wody, s艂ycha膰 by艂o, jak
t艂umne roje fal nadbiega艂y z g艂臋bin i rozpryskiwa艂y si臋 z j臋kiem o brzegi. Rozpoczyna艂a si臋 zn贸w dzika, zawzi臋ta wa艂ka z ziemi膮.
Rybacka wioska spa艂a, granitowe domki usn臋艂y, a w膮skie uliczki i niesko艅czone drogi leg艂y martwo na dnie ciemno艣ci.
Tylko w przemglonej, pustej kaplicy pali艂a si臋 lampka jedyna, a z dr偶膮cych, ztotawych brzask贸w wychyla艂a si臋 widmowo sina twarz Matki Boskiej i patrzy艂y jej oczy nieruchome鈥" patrzy艂y wskro艣 mgie艂, wskro艣 ca艂ego 艣wiata.
Matka Caradec siedzia艂a w progu; przesuwaj膮c ziarna r贸偶a艅ca, i nas艂uchiwa艂a be艂kotliwej g臋d偶by oceanu.
Czeka艂a cierpliwie na syna i na jego dumn膮 鈥艣Je cherche."鈥"
Deszcz m偶y艂 nieustannie, trzepi膮c j膮 po g艂owie z monotonnym, usypiaj膮cym szmerem, czasem fale przyp艂ywu plu艂y s艂on膮, brudn膮 艣lin膮 pian, ale ona nie czu艂a zimna, nie wiedzia艂a, co si臋 doko艂a niej dzieje, pogr膮偶ona w modlitwie. Odmawia艂a r贸偶aniec, d艂ugo wa偶膮c ka偶de ziarno i ka偶de s艂owo szepc膮c z bezgraniczn膮 mi艂o艣ci膮, bo tym pacierzem broni艂a si臋 od trw贸g i niepokoj贸w, co jak ogniste w臋偶e okr臋ca艂y jej serce dusz膮cemi pier艣cieniami, 偶e ju偶 niekiedy
zapomina艂a modlitwy, r贸偶aniec wypada艂 z pak贸w, i nios艂a si臋 wyl臋k艂emi oczyma w gro藕ne, z艂owieszcze ciemno艣ci.
Syna tam szuka艂a i znajdowa艂a przera偶enie, bo jakby z mgie艂 wy艂onione otoczy艂y jej dusz臋 przera偶aj膮ce widma przesz艂o艣ci.
Zbudzi艂y si臋 w niej dawne, przebolesne, przekl臋te chwile.
鈥" Ulituj si臋 nade mn膮. Matko mi艂osierdzia,鈥"szepta艂a b艂agalnie, powracaj膮c w kr膮g z艂otawych brzask贸w i jak opuszczone piskl臋 tul膮c si臋 z ufno艣ci膮 do st贸p 艣wi臋tych. Chcia艂a uciec od tych widm z艂owr贸偶bnych, ale jak trupy wstawa艂y z trumien zapomnienia dawne m臋ki, rozpacze dawne, i przys艂ania艂y wszelk膮 nadziej臋.
Bo tak samo, jak teraz, czeka艂a kiedy艣 na m臋偶a; w tem samem miejscu, w tak膮 okropn膮, przemglon膮 noc jesieni.
1 nie powr贸ci艂.
鈥" Matko pe艂na lito艣ci, zmi艂uj si臋 nade mn膮!鈥"艂ka艂a rozpaczliwie. Nowe wspomnienie wype艂z艂o z jam pami臋ci, korow贸d zmartwychwstaj膮cych cierpie艅 rozrywa艂 jej serce.
Bo tak samo, jak teraz czeka艂a kiedy艣 na syna starszego, w straszhw膮 noc huragan贸w
czeka艂a, i u tych samych st贸p 艣wi臋tych 偶ebra艂a zmi艂owania.
艂 nie powr贸ci艂.
Wichura nag艂ej, oliropnej trwogi wyrwa艂a j膮 z miejsca i rzuci艂a w proch, przed o艂tarz, przed blade, ledwie dojrzane oblicze.
Nieruchome oczy patrzy艂y z brzas艂c贸w z艂otawych, przeszywaj膮c j膮 na wskro艣 zimno i nieub艂aganie, 偶e porwa艂a si臋 z krzykiem szale艅stwa i na wybrze偶e uciek艂a. I b艂膮dz膮c w艣r贸d ska艂, potykaj膮c si臋 w ciemno艣ciach, d艂ugo krzycza艂a krzykiem rozpaczy, d艂ugo wo艂a艂a syna i niesko艅czono艣膰 b艂aga艂a o zmi艂owanie.
Ocean pod czarnemi zwojami mgie艂 i nocy burzy艂 si臋 z艂owrogo, fale przyp艂ywu wynosi艂y si臋 z g艂臋bin, chlusta艂y coraz wy偶ej i bij膮c
0 ska艂y z hukiem wali艂y si臋 w przepa艣cie. Ocean ju偶 poczyna艂 si臋 miota膰 w swej dzikiej
1 艣lepej mocy, hymn pot臋g straszliwych roz-kr膮偶a艂 si臋 w niesko艅czono艣ciach, 偶e ten g艂os um臋czonej duszy matczynej by艂 jakby szelestem opadaj膮cego li艣cia przy biciu piorun贸w, a jej 艂zy, jej rozpacze, jej nadzieje, ca艂a m臋ka cz艂owieczego bytu wa偶y艂a niby pi贸ro porwane huraganem, by艂a kropl膮, by艂a drgnieniem przepad艂em na wieki w chaosie, niczem by艂a.
Matka Caradec, poczuwszy t臋 niemoc bezgraniczn膮, wysun臋艂a si臋 pokornie do kaplicy, uj臋艂a za sznur i zatarga艂a dzwonem z ca艂ych si艂, ze wszystkich mocy nadziei.
Ob艂膮kane rozpacz膮 oczy, oczy 偶ebracze, oczy umieraj膮ce wpi艂a w te 艣wi臋te nieruchome oczy, skoml膮c 偶a艂o艣nie:
鈥" Powr贸膰 go! Powr贸膰!
I dzwoni艂a zawzi臋cie, bezustannie, niestrudzenie.
A dzwon wo艂a艂 g艂osem trwogi, wo艂a艂 g艂osem rozpaczy, wo艂a艂 t臋sknot膮 oczekiwa艅, wo艂a艂 偶a艂o艣nie鈥"jak to serce matczyne:
鈥" niekiedy zrywa艂 si臋 gwa艂townie i jakby w 艣miertelnej gor膮czce krzycza艂 dziko i bez艂adnie, krzycza艂, jak krzycz膮 ton膮cy, miota艂 si臋 w strasznym szale bole艣ci 鈥" jak to serce matczyne.
鈥" niekiedy, jakby z si艂 wyczerpany, p艂aka艂 tylko, skar偶膮c si臋 cicho, i w艣r贸d rozdzieraj膮cych szloch贸w, w艣r贸d j臋k贸w, zanosi艂 si臋 bolesnym, wstrz膮saj膮cym krzykiem 鈥" jak to serce matczyne:
鈥" a niekiedy milkn膮艂 zdr臋twia艂y i dopiero po d艂ugiej chwili wybuha艂 pot臋偶nie, gniew nim targa艂, nienawi艣膰, i bunt ponosi艂, 偶e bi艂 gro藕nie
w noc 艣lep膮, jakby pi臋艣ci膮 zaci艣ni臋t膮, i przeklina艂 gromowym g艂osem krzywdy鈥"jak to serce matczyne...
Dzwoni艂a jednali wci膮偶, r臋ce targ臋艂y sznurem bezwiednie, grzbiet si膮 zgina艂 i pr臋偶y艂 automatycznie, ca艂a nadzieja wisia艂a u serca dzwonu i w艂asnem, st臋偶a艂em z b贸lu sercem w spi偶 bi艂a a oczyma przywar艂a w 艣wi臋te, nieruchome oczy.
Dzwoni艂a ju偶 nieprzytomna siebie, ale z coraz wi臋ksz膮 wiar膮 i ufno艣ci膮, z coraz wi臋ksz膮 nadziej膮, bo si臋 jej zdawa艂o, 偶e ta kamienna r臋ka wyci膮ga si臋 i obciera pieszczotliwie jej twarz zalan膮 艂zami, co jak niesko艅czony sznur pere艂 toczy艂y si臋 bezustannie, 偶e te nieruchome oczy za艣lni艂y si臋 wsp贸艂czuciem, a te kamienne, sine usta co艣 m贸wi膮 do niej, 偶e wyra藕nie s艂yszy s艂odki g艂os mi艂osierdzia i lito艣ci.
I dzwoni艂a wci膮偶, bezustanie, w ekstatycz-nem upojeniu, nas艂uchuj膮c tych szept贸w 艣wi臋tych, co jakby ch贸rem anielskim sp艂ywa艂y do jej duszy nios膮c ukojenie, i cisz膮, i niezmierne, niewypowiedziane scz臋艣cie zapomnienia.
Rano oderwano j膮 odsznuraj u偶bez zmys艂贸w. Zapad艂a na wieki w tamt膮 noc straszliw膮 oczekiwa艅.
Spis rzeczy.
Burza...................
Ave patria..................
T臋sknota..................
W palarni opium...............
Sielanka...................
Los toros......
Ostatni.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Los Toros W S ReymontLos ludu i idee patriotyczne w poezji KonopnickiejMALE tesknoty txtave maryja1burza TEKSTInwazja Bitwa o Los Angeles 2011 HDTVRip x264 Feel FreeLos expertos en juegos de mesa usan mejor el cerebroAkcent Przekorny losdolina el sal贸n de baile sin ba膭os o el rapto de los orinantesmejora de los pases 12Irakijczyk, kt贸ry rzuci艂 butami w Busha, podzieli艂 jego los (01 12 2009)wi臋cej podobnych podstron