Wojciech Jóźwiak
Otwieranie trzeciego oka tlenem
Indyjscy jogini przed tysiącami lat odkryli, że oddech jest bramą do doskonałości, cudownych mocy i duchowego wyzwolenia. W czasach obecnych mamy coraz więcej dowodów na to, że dawni mędrcy nie mylili się. Normalnie żyjąc, chodząc, myśląc i śpiąc wykorzystujemy tylko drobną część możliwości, jakie zawarte są w oddechu. Wyobraźmy sobie podziałkę ze wskazówką. Wskazówka pokazuje stan oddychania. Stoi pośrodku i to jest nasze oddychanie normalne. W lewo na skali zaczyna się obszar, gdzie oddech nie dostarcza dosyć tlenu i człowiek zaczyna się dusić. Na skraju podziałki jest czerwona kreska - to śmierć. A co jest na prawo? Co się dzieje, kiedy oddychając dostajemy tlenu za dużo? Do niedawna mało o tym wiedziano (chociaż jogini wiedzieli...). Okazuje się jednak, że na prawo (w myśl naszego porównania z podziałką) zaczyna się obszar zmienionych stanów świadomości - świadomość wizyjna, czyli stan, w którym otwiera się legendarne Trzecie Oko. Ten obszar ludzkich doświadczeń współcześnie na Zachodzie zaczęto badać niezależnie z różnych stron. Weszli tam twórcy rebirthingu, czyli techniki cofania się (w wewnętrznej wizji) do własnych narodzin; a także odkrywcy regresji, którzy podobnym sposobem cofają klientów aż do poprzednich wcieleń. Trzecim badaczem tego stanu świadomości został Stanisław Grof.
Osoba, prace i odkrycia Stanisława Grofa pozostają w Polsce niemal nie znane, oprócz wąskiego grona specjalistów. Grof jest Czechem, chociaż obecnie mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Urodzony w 1931 roku (dla miłośników astrologii dalsze szczegóły: 1 lipca o godz. 18:45 w Pradze; czas środkowoeuropejski bez letniej zmiany), ukończył studia medyczne i został psychiatrą. Jeszcze pod koniec studiów zainteresował się mało wówczas znaną substancją, którą podawano lekarzom, aby dać im wyobrażenie, jak postrzegają świat schizofrenicy. Ów środek wytwarzał stany zmienionej świadomości, które wówczas uważano - niezbyt słusznie - za podobne do schizofrenii. Substancja ta w późniejszych latach stała się sławna - był to LSD... Grof nadał doświadczeniom z LSD wielki rozmach. Podawał ten halucynogen swoim kolegom-lekarzom, pielęgniarkom, ochotnikom i samym psychicznie chorym. Słuchał opowieści z tego dziwnego świata, który pod wpływem LSD powstaje w umyśle. Stopniowo uświadomił sobie, że jest pionierem tej wiedzy, a reszta świata o skutkach LSD wie tyle, co nic. Postanowił więc przenieść się ze swoim warsztatem badawczym do naukowego środka świata, czyli do USA. Ale był wtedy już rok 1967 i Grof w Stanach trafił na szczyt hippisowskiej rewolucji kulturalno-seksualnej. LSD brała cała tamtejsza zbuntowana młodzież, kwas stał się popularnym narkotykiem, a powtarzające się odloty, połączone z życiem w komunach budziły coraz większe zaniepokojenie rodziców, polityków, policji i całej opinii publicznej. W końcu używanie LSD zostało prawnie zabronione i środek, który Stanisław Grof uważał za klucz do ludzkiej duszy i do samopoznania całej psychicznej złożoności człowieka, zaczął być tępiony na równi z kokainą. W tej sytuacji Grof, który nie miał ochoty wracać do Czech, zaczął poszukiwać takiej metody otwierania głębokich pokładów podświadomości, które by żadnych służb śledczych nie niepokoiły. I znalazł - głębokie oddychanie, czyli szok tlenowy.
Organizm broni się przed nazbyt głębokim oddechem. Zazwyczaj przy wdechu i wydechu wymieniamy tylko około 10 procent powietrza zalegającego w płucach. Ta oszczędność ma swój sens biologiczny: fala zbyt świeżego powietrza naraziłaby delikatne pęcherzyki płucne na wysuszenie i wyziębienie. Zresztą częstym ubocznym skutkiem głębokiego oddychania jest wychłodzenie ciała i poczucie zimna. Można jednak przełamać odruchowy opór organizmu i przejść na oddech głęboki i szybki. Następuje wtedy tlenowy szok (hiperwentylacja) - nadmiar tlenu w przyśpieszonym tempie zaczyna spalać glukozę w tkankach, głównie w mięśniach, i organizm dostaje nagle od środka taką uderzeniową dawkę energii, do której nie przywykł i z którą po prostu nie wie, co robić. Pierwsze uczucie dla kogoś nie przygotowanego jest raczej przykre. Sztuka głębokiego oddychania, które Grof nazwał oddechem "holotropowym", polega na tym, aby pozwolić owemu strumieniowi wewnętrznej energii przetworzyć się w wizje, w wewnętrzne widzenie i odczuwanie. Nie trzeba przy tym robić nic specjalnego - nie należy walczyć z energią dosłownie rozrywającą całe ciało, niby odpalony w płucach granat; nie należy jej blokować. Trzeba pozwolić jej wyrazić się tak, jak ona tego chce. Wtedy następuje otwarcie trzeciego oka.
Miałem przyjemność niedawno brać udział w warsztacie holotropowego oddychania - być może pierwszym w Polsce. Prowadził te zajęcia pan N.V. z zespołem pięciorga swoich asystentów, a działo się w miejscowości S.B. na Mazurach. Zachowuję taką tajność, gdyż ta miejscowość jest wojskowym osiedlem nie zaznaczanym na mapach; jak również dlatego, że N.V. zobowiązał uczestników do daleko posuniętej dyskrecji. N.V. jest uczniem Grofa, chociaż jego metodę wzbogacił szeregiem własnych pomysłów. W jego (jak i Grofa) wykonaniu, ta technika oddechowa służy przede wszystkim jako środek psychoterapeutyczny (jest to tzw. terapia holotropowa), ale na warsztacie, w którym brałem udział, poddali się jej ludzie zupełnie zdrowi na umyśle - w większości zresztą sami psychoterapeuci.
Mimo to, zewnętrzne wrażenie, jakie mógłby wynieść przypadkowy obserwator gdyby udało mu się zajrzeć na salę, byłoby porażające. Ludzie poddający się zabiegowi głębokiego oddychania zachowują się co najmniej dziwnie. Ciała poddane tlenowemu szokowi skręcają się w konwulsjach; nie można powstrzymać nie kontrolowanego śmiechu, płaczu i krzyku. Nad zwijającymi się "doświadczającymi" krzątają się czujni asystenci, gotowi pomóc natychmiast, gdyby ktoś miał kłopoty. Ale... wszyscy przeszli przez tę istną pralnię z wirowaniem w nader dobrej formie i wracali z warsztatu jak nowo narodzeni.
Opowiem o mojej wizji. (Każdemu wolno mówić tylko o własnej: takie są zasady.) Zaczęło się od tego, że rozpoznałem tę energię, która, jak już wspomniałem, wypełniała i rozrywała moje ciało, jako identyczną z tą, której doświadczali dawni praindoeuropejscy wojownicy po wypiciu somy (czyli zapewne kompotu z czerwonych muchomorów). Soma wprawiała adeptów w stan heroicznego uniesienia, w którym widzieli siebie zanurzonych głowami w obłokach i spoglądających na świat oczyma olbrzymów-nadludzi. Nic dziwnego, że w tym stanie szli przez pola walki jak prawdziwe demony wojny i zagłady. A to byli nasi dalecy przodkowie. Kolejne ich najazdy, które wychodziły z czarnomorskich stepów, doprowadziły do powstania plemion i państw Hetytów, Persów, Indów, Celtów, Greków, Germanów... i na ostatku Słowian. Podbijali starsze cywilizacje megalitycznej, matriarchalnej Europy. Sami byli zorganizowani w męskie wojenne klany, podległe władcom, którzy uważali się za wcielenie Słońca i Pioruna. Bóstwa, które czcili, były męskie, brodate i gromowładne. Takimi byli Zeus, Jowisz, Indra, i (poźniejsi) Thor i Perun. Ich siedzibą były najwyższe góry, drzewem dąb, ptakiem orzeł. Teraz, kiedy leżałem na materacu w S.B., ich peruniczna energia wyrywała się z mojego ciała.
Widziałem Słońce na niebie, świecące pomiędzy dwiema granatowo-czarnymi burzowymi chmurami sięgającymi nieba. Słońce prażyło pomarańczowym blaskiem ognia. Z chmur schodziła na ziemię lawa piorunów. Pod Słońcem zobaczyłem człowieka, który stał sięgając głową chmur, a w obu rękach dzierżył gromy. Ich moc czułem w swoich rękach. Ja byłem nim.
Te pioruny, gdybym miał je narysować, wyglądałyby jak złote węże. W miejscu, gdzie stał ów mocarz, rosło teraz drzewo. Nie było to zwykłe drzewo. Było to Drzewo Kosmiczne, oś i podpora świata. Był to dąb , ale nie był to dąb zwykły. Był to gatunek dębu Quercus macrocarpa, co po łacinie i grecku znaczy: dąb o wielkich owocach. To jest prawdziwy "superdąb" - ma wyjątkowo głęboko bruzdowaną korę, ogromne liście i wielkie żołędzie. Gatunek ten bardzo rzadko spotykany jest w Polsce; jeden wielki i piękny okaz rósł w warszawskim ogrodzie botanicznym. W naturze dęby te rosły - zanim wycięto ich lasy - w Ameryce nad górną Mississippi. Pień tego dębu, który widziałem w wizji, był idealnie prosty i wyglądał jak kolumna. Pokrywała go gruba kora, która okazała się czerwonawą rdzą i opadła, odsłaniając gładką i lustrzaną, ale ciemną powierzchnię stali. Oglądałem ten stalowy pień od zewnątrz, jako zewnętrzny widz, i zarazem od środka, ponieważ byłem cały zatopiony w tym pniu. I jednocześnie byłem postacią, która wisiała na tym pniu lub była do niego przytwierdzona - jak Jezus, jak Odyn, jak Wisielec z dwunastej karty taroka.
Korona drzewa była zanurzona w substancji, która dotąd była burzowymi chmurami. Listowie drzewa mieszało się z ogniem, z mokrą chmurą i z elektrycznymi wyładowaniami. Moje ciało - pień drzewa - było idealnym przewodnikiem elektryczności, i mogłem dowolnie wielkie megawolty napięcia przepuszczać przez siebie bez żadnego wrażenia. Czułem w sobie ten potężny strumień energii, idący z niebios na ziemię i z ziemi do nieba. Bo i w ziemi u moich stóp-korzeni trwała gorączkowa i heroiczna praca. W jamie pod korzeniami, wypełnionej pożogą, była kuźnia, gdzie szereg wyłaniających się z ognia barczystych i potężnych postaci wprawiał w ruch młoty w mocarnych rękach. Ujrzałem w nich i w ich pracy - Hefajstosa, który wykuwał w otchłani pod Etną tarczę dla Achillesa, a ów krąg złotej tarczy był w istocie modelem świata. Tak było i teraz - a to, czym trudzili się płomieniści kowale , było w istocie wykuwaniem form tego świata. To był moment mojego największego triumfu. Gromy, których ryk słyszałem i naśladowałem, przepływały przez moje ciało. U swoich stóp widziałem krwawiące zwłoki moich wrogów, które deptałem, tak jak przedstawia się to na rycinach wyobrażających boginię Kali albo Strażnika Mahakalę.
Rysunek wizji
wykonany zaraz potem:
1. Człowiek burzy
2. Dab Quercus macrocarpa
3. Drzewo kosmiczne
4. Zapładniacze
5. Kuźnia Hefajstosa
6. Budda Amitabha
7. Oświecenie Siakjamuniego
8. Moj ogród
9. Przemiany czasu
10. Zadowolone szkielety
11. Krąg lwów
Tymczasem gładka zrazu powierzchnia stalowo-dębowego pnia zaczęła się uwypuklać i giąć w węzły. Wyłaniały się z niej fallusy, plujące krwistym ogniem. W ślad za nimi poczęły wyłaniać się z pnia i odrywać, odpączkowywać od niego, kolejne dziwne postaci. Były to małe, miniaturowe męskie istoty, uczynione z tej samej substancji co pień drzewa - z giętkiej i ciemnej stali. Odrywali się oni od pnia i naładowani energią, biegli pędem przed siebie, każdy z fallusem podanym do przodu. Niektórzy z tych mężczyzn mieli rogi podobne do jelenich lub rogów koziorożca, niektórzy cali przypominali jelenie lub kozły; wypatrzyłem nawet wśród ich tłumu chrząszcza-jelonka z wielkimi rogami. Parzyłem na nich jak na własne dzieci... Wszyscy gnali przed siebie, na cztery strony świata, aby zapładniać wszystkie napotkane kobiety lub samice. A że tak się złożyło, że akurat niektóre z kobiet biorących udział w sesji, przeżywając swój własny "proces", zaczęły krzyczeć, więc ich głosy przyjemnie włączyły się w tę wizję, jako krzyki zapładnianych żeńskich istot.
Wydawało mi się, że ta wizja Kosmicznego Drzewa jest właśnie tym, co przeznaczone mi było zobaczyć. Ale widzenie nie chciało trwać w nieskończoność. Czułem, że muszę zejść z tego drzewa, wyjść z jego pnia. Ale żeby tego dokonać, musiałem odrzucić własne ciało. Uczyniłem to, tak iż pozostał ze mnie wielki szkielet, którego każda kość jarzyła się białym światłem. W tej postaci zszedłem do stóp drzewa, gdzie trwały tańce, i włączyłem się do tanecznego kręgu. Byłem w wewnętrznym kręgu, który tworzyli sami mężczyźni. Kobiety tańczyły w kręgu zewnętrznym; był to pierwotny taniec całego plemienia. Dodać muszę, że nieodłączną częścią holotropowego treningu jest muzyka - oddychanie i przeżywanie wizji odbywa się na tle muzyki, rytmicznej, dynamicznej, chwilami przechodzącej w hinduskie mantry. Temu tańcowi towarzyszyła właśnie taka ostra muzyka, i musiałem wtedy zabawnie wyglądać, kiedy rytmicznie wyginałem się, cały czas leżąc z zamkniętymi oczami na materacu.
Narastało tymczasem napięcie w mięśniach brzucha, jakby nagromadzona tam energia torowała sobie drogę wyjścia poprzez nowe wizje. Teraz widziałem siebie leżącego, a nad moim pępkiem krzyżowały się linie energetyczne przychodzące z wszystkich stron świata. Na skrzyżowaniu tych linii, z punktu nad moim pępkiem, zaczął wyłaniać się Budda. Rozpoznałem w nim przesyconą czerwonym światłem postać Buddy Amitabhy, z którym byłem szczególnie związany, jako że kiedyś praktykowałem do niego i odmówiłem kilkaset tysięcy jego mantr zaleconych mi przez lamę. Chciałem teraz utrzymać jego wizję, która bardzo mnie ucieszyła, ale okazało się to nie do wykonania, gdyż napierająca z brzucha energia domagała się produkowania i wysyłania w przestrzeń coraz to nowych Buddów Amitabhów, którzy ulatywali i unosili się nade mną niby kolorowe mydlane bańki. Jednocześnie przypomniało o sobie porzucone niedawno Drzewo - ale tym razem drzewo to było figowcem, pod którym Budda Siakjamuni osiągnął swoje wielkie oświecenie.
Ujrzałem Go - Siakjamuniego - siedzącego pod drzewem, przed świtem tego najważniejszego dnia w jego życiu. Świat ogarniała lekka, mglista, niebieskawa szarówka. Nad horyzontem, już zaróżowionym, unosiła się Wenus jako Gwiazda Zaranna; planeta, która była świadkiem jego wielkiego Przebudzenia. Ja byłem jednym z najbliższych towarzyszy Buddy, jednym z tych ascetów, którzy razem z nim w tym lesie spędzali kolejny rok na medytacjach. Razem z nim byliśmy oto u celu, a Przebudzony trzymał w lewej ręce biały kwiat, jakby lilię - zgodnie zresztą z legendą. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku... Widziałem też węże i inne leśne zwierzęta, które przychodziły, by go uczcić. U stóp Buddy płynęła rzeka, szeroka, bezkresna, taka, że drugiego brzegu trzeba było się ledwo domyślać. Przez moment widziałem też nagą dziewczynę z karty taroka "Gwiazda", uosobienie tej rzeki i Gwiazdy Wenus zarazem, jak przyklękała przez Buddą. Chwilami oddalałem się z tego miejsca, unosiłem się nad rzeką, widziałem szeregi widmowych łodzi z wioślarzami, które bezgłośnie we mgle na wpół płynęły rzeką, na wpół unosiły się nad nią. I wciąż widać było dwa światła: Wenus na niebie i złoty blask bijący od Buddy na brzegu rzeki. Postanowiłem jedno z miniaturowych drzewek-bonsai, małych figowców, które hoduję w domu, uformować na kształt tego drzewa, pod którym zasiadał Siakjamuni.
Wydawało mi się, że i ta wizja się nie skończy. Ale wzeszło Słońce (i jednocześnie zaszedł Księżyc) i ta przemiana przeniosła mnie do mojego ogrodu przed moim domem, gdzie zobaczyłem siebie samego, jak siedzę w ogrodzie w medytacji, a koło mnie moją rodzinę, a także moje psy i koty, także te, które już nie żyją; wszystkie w swoich ulubionych miejscach, te zmarłe tam, gdzie wylegiwały się za życia. Zobaczyłem następnie wnętrze swojego domu, i miejsce, gdzie zwykle pracuję, siebie samego przy komputerze i wykresy horoskopów na ekranie, i poczułem, że to co robię, jest dobre i właściwe, i że może jest to najwłaściwsza rzecz, spośród tych, które mógłbym robić. Poczułem się doskonale pogodzony ze sobą.
Od pewnego czasu otwierałem już oczy i okazywało się, że widok sali wcale nie przeszkadzał widzeniu wewnętrznemu. Teraz pojawił się obraz - w stylu malarstwa Henryka Wańka - który ilustrował przemiany czasu. Była to powierzchnia kuli ziemskiej, ponad którą przesuwały się w jednostajnym rytmie strefy dnia i nocy, chmur i światła, słońca i deszczu. Był to obraz doskonałości i harmonii. I tu pojawiła się myśl: przecież z tym wiąże się twoja śmierć. Czy jesteś na nią gotowy? Wtedy jako kolejna ilustracja pojawił się widok mnóstwa szkieletów, jakie pozostawiłem po moich poprzednich życiach. Leżały wszędzie pod ziemią, miejscami tworząc istne warstwy geologiczne. Widziałem, że czują się dobrze, i jest im wygodnie; leżały w niedbałych pozycjach, podpierając rękami czaszki; śmiały im się ich zębate paszcze...
Wizje powoli wygasały... Napięcia w ciele, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia, zniknęły jakby ich nigdy nie było. Nie czułem też potrzeby ruszania się. Pozostała tylko muzyka z głośników, która nadal przekształcała się w obrazy. Któryś mocniejszy rytm przeobraził się w krąg lwów, które obległy mnie ze wszystkich stron. Lwy były muskularne, rozwierały pyski, przeskakiwały ponad mną; czułem niemalże na sobie ich oddechy i wiele radości sprawiał mi ich widok. Sam pozostawałem wewnątrz ochronnego kręgu i czułem się od nich zupełnie bezpieczny. Podziwiałem je i myślałem, że praca tresera w cyrku jest zarazem pracą z energiami, które one uosabiają, a które tkwią także w ludziach. Ale te lwy, pod wpływem drobnej zmiany tempa muzyki, przemieniły się w węże i żaby, które jęły na mnie włazić, wobec czego naciągnąłem na siebie śpiwór...
Odtąd przebywałem już w zupełnie normalnym stanie umysłu. Bawiłem się skojarzeniami, przypominaniem sobie dopiero co doświadczonych wizji, zwykłą grą fantazji. Usiadłem do medytacji, patrzyłem, co robią inni; byłem jeszcze oszołomiony tą falą dziwnej mitologii, jak przewaliła się przez mój mózg. Miałem nieoczekiwanie wiele czasu - sesja była obliczona na całe przedpołudnie, a moje wizje trwały może ledwie pół godziny...