Andre Norton
Mądrość Świata Czarownic
Przełożył Jarosław Kolarski
Tytuł oryginału Lore of the Witch World
Miecz niewiary
Wiedziona wściekłością
Bolały mnie oczy, gdy zmuszałam się do uważnego obserwowania drogi. Tępy i pulsujący ból rozchodził się na oczodoły i czoło. Wytrzymały kuc górskiej rasy, którego zdołałam uratować z desperackiego spotkania z bandytami, potknął się tak mocno, że ledwie zdążyłam złapać się kulbaki. Oblizując pokryte zakrzepłą krwią wargi, na których pot zmieszał się z szarym pyłem tych ziem, czułam śmierć. Ponownie zachwiałam się — tym razem potknięcie kuca było mocniejsze. Silny i przyuczony do walki, dochodził jednak kresu swej wytrzymałości.
Przede mną rozciągał się długi, szary jęzor skał, pokrytych tu i ówdzie pokręconymi i stłamszonymi krzakami tak pokracznych kształtów, że wydawało się jakby ukształtowały je jakieś ciemne moce. Każdy zmysł ostrzegał mnie, że wokół czai się zło — zmuszałam Falona do wolniejszego marszu. Wiatr targający połami płaszcza, niosący w sobie dech Lodowego Smoka, porywał drobiny szarego piachu, które cięły niczym igły nie osłoniętą hełmem część twarzy. Musiałam znaleźć jakieś schronienie, i to szybko, aby wściekła Burza Ruchomych Piasków nie złapała mnie i nie zapewniła mi spoczynku na dzień lub stulecie, w zależności od kaprysów wiatru i piasku.
Po lewej stronie wznosił się nieregularny odłam skalny. Właśnie ku niemu skierowałam kuca. U podnóża skały zsunęłam się z siodła. Utrzymałam się na nogach tylko dzięki szybkiemu złapaniu się granitu — ból przeniósł się z głowy na plecy i ramiona.
Uklękłam obok kuca, po czym narzuciłam swój płaszcz na siebie i jego łeb. Niewielka to ochrona, ale jedyna, jaką mogłam zapewnić przed wciskającym się wszędzie szarym pyłem. Oprócz zasypania trwożyło mnie jeszcze coś innego: bałam się, że burza zatrze ślad, którym podążałam od dwóch dni i będę zmuszona polegać wyłącznie na swych umiejętnościach orientacji w terenie, których nie byłam tak pewna. Gdybym była dostatecznie wyszkolona — jak te, które mają mój Talent i moje urodzenie — mogłabym ze znacznie mniejszym wysiłkiem wypełnić swoje zadanie. Moja matka była czarownicą z Estcarpu, mnie uczyła inna czarownica i choć stoczyłam już bitwę używając swej mocy, mimo to czułam wszechobecny strach ogarniający do bólu me ciało.
Gdy tak klęczałam, nabrzmiał on we mnie jak atak nudności. Nie byłabym sobą, gdybym pozwoliła dać się owładnąć przerażeniu. Przywołałam więc znane mi doskonale siły, by uspokoić szalejące serce i plączące się myśli. Zamiast o bzdurach, powinnam pomyśleć o tym, którego wybrałam i o tych, którzy z nie znanego mi powodu go porwali. Zwyczajem bandytów było zabijanie i torturowanie więźniów. Jego poprowadzono w głąb tego zakazanego lądu. Nie rozumiałam z jakiego powodu, bo przecież nie mogli liczyć na okup.
Dopiero gdy uspokoiłam myśli, mogłam użyć daru, który był mi dany od urodzenia. Wywołałam w myślach obraz tego, z którym walczyłam i którego wybrałam — Jervona. Miałam go jeszcze przed oczami, jak w lesie ogrzewa dłonie nad ogniskiem. Był sam…
Gdy wróciłam, śnieg był splamiony krwią, a ogień doszczętnie zadeptany. Posiekane ciała dwóch bandytów spoczywały w pobliżu. Jervon zniknął. Zabrali go ze sobą. Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Zabitych zostawiłam drapieżnikom. Falona zaś, drżącego z przerażenia, znalazłam zaszytego w chaszczach. Za pomocą daru przywoływania udało mi się go uspokoić i wiedząc, że ponowna wizyta w sanktuarium Najstarszych może oznaczać śmierć Jervona, ruszyłam w drogę.
Teraz, klęcząc wśród pustkowia, przesunęłam dłonią po zamkniętych oczach. Jervon! — wołanie umysłu popłynęło w świat. Jednak między tym, którego wołałam, a mną, zawisła chmura, której nie mogłam przeniknąć. Mimo to byłam pewna, że on żyje. Kiedy dwoje ludzi zwiąże się ze sobą i kiedy śmierć przywoła jednego z nich, to ten drugi — znający jedynie Najprostsze Tajemnice — będzie o tym wiedział.
Pustkowie — ponure i nienawistne miejsce. Wiele tu pozostałości po Najstarszych, toteż zwykli ludzie nie zapuszczali się w nie dobrowolnie. Nie jestem z High Hallack, choć tu się urodziłam. Rodzice moi przybyli z osławionego, położonego za morzami Estcarpu, lądu, na którym przetrwało najwięcej Starej Wiedzy. Matka była jedną z tych, które jej używały. Działo się tak, mimo małżeństwa, pozbawiającego ją, zgodnie z ich prawami, tego przywileju.
To, co wiedziałam, zawdzięczałam Aufricu — czarownicy z Wark. Znałam dobrze zioła — zarówno leczące jak i niszczące — mogłam przywołać prawie wszystkie mniejsze siły, a czasami nawet wielkie, jak wtedy, gdy uratowałam tego, który był moim bratem. Jednak o większości sił nie miałam nawet pojęcia. Nie pozostawało więc mi nic innego, jak podążać tą drogą i zrobić wszystko, co w mojej mocy, dla Jervona. Był mi bliższy niż mój brat Elyn.
— Jervon! — tym razem krzyknęłam głośno, choć zabrzmiało to jak szept wśród wycia szalejącego wiatru.
Uspokoiłam konia i zaprzestałam bezowocnych nawoływań. Gdy zawierucha w końcu ucichła, byłam pogrążona w piachu prawie po kolana. Połą płaszcza, zmoczoną drogocenną zawartością jednej z manierek, obmyłam nozdrza i oczy zwierzęcia. Sporo czasu zajęło mi poskromienie jego próśb o wodę. Nie wiedziałam, jaki teren przed nami i kiedy napotkamy wodę nadającą się do picia.
Zbliżała się noc. Jednym z dziwów Pustkowia były stojące gdzieniegdzie strzaskane skały, które wydzielały wystarczającą ilość światła, aby móc dalej podróżować.
Szłam obok kuca, prowadząc go za uzdę, gdyż musiał odpocząć. Nie byłam ciężka, lecz w kolczudze, hełmie i z mieczem ważyłam sporo. Za plecami słyszałam jego gniewne parsknięcia. Był niezadowolony z kierunku podróży — coraz dalej w głąb tego niegościnnego bezludzia.
Ponownie posłałam penetrującą myśl i ponownie zatonęła ona w dzielącej nas chmurze. Koncentracja, z jaką to robiłam, odnowiła dokuczliwy ból głowy. Jedyną pociechą był fakt, że udało mi się w końcu odkryć kierunek, gdzie znajdowała się chmura i Jervon.
Wszędzie wokół zdawały się pełzać mroczne kształty, rodem z otchłani Mroku, wyczekujące na pierwszy znak trwogi ogarniającej przybysza, aby nabrać wy raźniej szych kształtów i z tym większą siłą go zaatakować.
Wędrując, zastanawiałam się nad losami tych ziem. Wojna toczyła się tutaj przez wiele lat. High Hallack zostało prawie opanowane przez najeźdźców, którzy przewyższali tubylców pod względem organizacji i uzbrojenia. Zanim zdołano zorganizować obronę, prawie połowa mieszkańców zginęła. Nigdy między nami nie było jednego zwierzchniego Lorda — nie było w zwyczaju troszczyć się o innych, niż mieszkańcy Warowni. Dlatego też dopóki Czterej z Północy nie zawarli paktu, dopóty o swe ziemie walczono w odosobnieniu. Nie mogło być wtedy mowy o zwycięstwie.
Wreszcie po zjednoczeniu się Lordów i dojściu do porozumienia z innymi, także z legendarnymi Jeźdźcami z Pustkowia, udało się zepchnąć Psy z Alizon do morza, gdzie czekała ich śmierć. Spustoszone, wyniszczone ziemie zaczęły z kolei nękać bandy rabusiów. Ich tropem właśnie podążałam. Mogło się zdarzyć — a na Pustkowiach wszystko jest możliwe — iż nie byli oni ludźmi, lub nie byli nimi w pełni. Niezależnie od swej formy zewnętrznej, musieli w jakimś stopniu ulec Złu, które tak długo się tu utrzymywało.
Najstarsi, wycofawszy się z Dales, pozostawili źródła różnorakiej energii: niektóre zapewniały spokój i dobre samopoczucie. Ten, kto w nie wstąpił, wychodził odświeżony na ciele i duchu, lecz były i takie, którymi w całości władał Mrok. Przybysz mógł czuć się szczęśliwy, jeśli one niszczyły go natychmiast. Częściej jednak czekał go gorszy los: stawał się stworem powolnym Mocom Ciemności.
Przede mną rozpościerał się słaby blask upiornej poświaty. Wszystkie ślady zatarł wiatr, lecz byłam pewna, że jestem na właściwej drodze. Zbliżyłam się do dwóch kolumn zwróconych ku sobie, jakby niegdyś flankowały bramę w rozciągającym się na boki murze. Z muru, jeśli w ogóle istniał, nie pozostało śladu, zaś z wierzchołków kolumn sączyła się zielonkawa poświata. Kolumny musiały być dziełem ludzi lub istot zbliżonych do nich rozumem, gdyż miały kształt mieczy o szerokich ostrzach, na których dostrzec można było zatarte przez czas otwory i linie, układające się w zarys rysunków dziwnych twarzy: długich i wąskich, z potężnymi nosami zwieszającymi się nad spiczastymi podbródkami. Miałam wrażenie jakby ich oczy, będące mrocznymi otworami, zwracały się do mnie nie z ostrzeżeniem czy zainteresowaniem, lecz z desperacją.
Choć nie czułam emanacji zła, nie podobała mi się perspektywa przejścia między nimi. Tak jednak prowadziła droga. Zanim wstąpiłam między nie, szybko nakreśliłam odpowiednie symbole. Falona musiałam ciągnąć za sobą. Kolumny tworzyły wąskie przejście do rozciągającej się niżej doliny, w której panował mrok. Zaczęłam schodzić z wielką ostrożnością, której nauczyły mnie lata spędzone na wojnie.
Na zewnątrz doliny słychać było szum wiatru, lecz tu, gdzie byłam, panowała prawie idealna cisza. Dopiero po dłuższej chwili doszedł mnie szmer płynącej wody. W powietrzu wyczułam wilgoć. Ucieszyłam się — Falon był jeszcze bardziej zadowolony i niecierpliwy. Chciał się dostać do wodopoju jak najszybciej. Dlatego też musiałam go bardzo mocno trzymać, aby nie narobił głupstw.
Gdzie była woda, tam mógł być także obóz tych, których ścigałam. Stanowczo więc powstrzymałam kuca. Ten zaś zareagował na to wściekłym parsknięciem. Zamarłam, nasłuchując czy moja obecność została dostrzeżona.
Jeśli ci, których goniłam, byli ludzkiego pochodzenia, to w tych ciemnościach widzieli jeszcze gorzej ode mnie, gdyż nie posiadali daru, który by im to ułatwił.
Nic nie usłyszałam. Ruszyłam więc powoli krok za krokiem ku wodzie i dość szybko natknęłam się na przeszkodę. Pomagając sobie rękoma odkryłam wał zbudowany z kamieni. Z tego, co mogłam wywnioskować, u mych stóp wypływał na powierzchnię podziemny strumień. Napełniał on basen, który po drugiej stronie na pewno miał jakieś ujście.
Nie wyczułam żadnego zapachu minerałów czy jakiegokolwiek innego zagrożenia. Uspokojona, obmyłam wodą twarz i napiłam się, po czym ustąpiłam miejsca niespokojnemu Falonowi. Odgłosy, z jakimi gasił pragnienie, odbijały się donośnym echem, ale nie zwracałam już na nie uwagi. Ci, których ścigałam, musieli tędy przejeżdżać.
— Jervon! — ponownie przysłoniłam dłońmi oczy, sięgając myślą tak daleko, jak tylko mogłam.
Przez chwilę owa rozdzielająca nas chmura rozrzedziła się, gdyż go odnalazłam: żył i nie był ciężko ranny. Kiedy starałam się pogłębić kontakt, aby poznać siłę, która go trzyma, połączenie zostało nagle przecięte. Naturę tego zakłócenia byłam w stanie określić. To coś, we władzy czego był Jervon, zdawało sobie sprawę z mojej obecności, ale tylko wtedy, gdy starałam się doń dotrzeć. Wypełniający mnie strach zelżał, ustąpił miejsca innemu uczuciu. Walczyłam już z prawdziwym złem, kiedy ratowałam mego brata, lecz to, co czułam do Elyna, było zaledwie cieniem mego uczucia do Jervona. W stosunku do tego, co stanęło między nami, odczuwałam wszechogarniającą złość. Właśnie ona napełniła mnie nową siłą. Strach osłabiał mą obronę, złość natomiast stawała się moim mieczem i tarczą, pod warunkiem, że byłam w stanie ją kontrolować. Tu właśnie, nad niewidoczną wodą, w mroczną noc, stworzyłam swój niewidzialny oręż, którego nikt poza mną nie był w stanie użyć.
Widmowa pogoń
Głupotą byłoby ruszać dalej w takich ciemnościach. Łatwo moglibyśmy się poturbować, a była to ostatnia rzecz, na którą miałam ochotę. Choć uczucia popychały mnie naprzód, zwyciężył rozsądek. Ciemność była tak gęsta, jakby sama ziemia ją wytworzyła. Chmury kirem zasłaniały gwiazdy.
Wydobyłam z juków suchary; były tak twarde, że można było połamać sobie zęby. Namoczyłam je więc w wodzie. Większość zjadł oczywiście mój kuc. Nakazałam mu nie oddalać się, a sama poszukałam spokojnego zakątka między dwiema skałami. Okryłam się płaszczem i postanowiłam odpocząć. Choć nie myślałam o śnie, zmęczenie wzięło górę nad zdyscyplinowaniem i zanim zdałam sobie z tego sprawę, zapadłam w ciemność równie głęboką, jak otaczająca mnie noc.
Zbudziłam się nagle w szarym półmroku poranka, miałam wrażenie jakby ktoś zawołał mnie po imieniu lub zadął w bojowy róg. Rozejrzałam się wokół. Krajobraz wyglądał tak, jak sobie go w nocy wyobrażałam. Po drugiej stronie zbiornika pasł się Falon, wyszukując kępki zielonoszarej trawy. Wokół panowały cisza i spokój.
Sprawdziłam ponownie, czy Jervon i owa tajemnicza siła są na miejscu, lecz już nie próbowałam jej przeniknąć. Zadowoliłam się samym stwierdzeniem, że są obecni i wycofałam się. Przed sobą miałam jedyną drogę, obramowaną z obu stron pionowymi ścianami skalnymi. Widniały na nich znaki — po części spowodowane erozją, po części czyimiś rękami. Wydawały się zbyt dziwaczne, bym odważyła się odszyfrować ich znaczenie. Sam ich wygląd i forma powodowały dziwny zamęt w myślach. Nie starałam się nawet dociec, co mogłoby się stać, gdybym próbowała odgadnąć ich znaczenie.
Posiliłam się sucharami. Starannie omijałam wzrokiem owe symbole i wsłuchiwałam się w odgłosy poranka. Poza pluskiem wody niczego nie słyszałam.
Napełniłam oba bukłaki, dosiadłam Falona i ruszyłam w dalszą drogę, pozwalając kucowi wybrać najodpowiedniejszą dlań szybkość. Powierzchnia usiana była rozmaitej wielkości skałami, a gdzieniegdzie natrafialiśmy na usuwiska gruntu, starannie je omijając.
Poczucie kolejnego niebezpieczeństwa dochodziło mnie powoli. W pierwszym momencie nie zarejestrowałam go, zajęta utrzymywaniem kontaktu ze spowijającą Jervona pustką. Najpierw było ono powiewem sugerującym rozkład, ale szybko spotężniało, jakbym zbliżała się do jego źródła. Nagle Falon parsknął, zadarł łeb i tylko dzięki mojej woli utrzymał kierunek.
Dziwne to było, lecz nie umiałam wyczuć obecności żadnej ze starych sił, choć wytężałam wszystkie umiejętności nabyte od Aufricii, jak i swą własny moc. To nie pochodziło z żadnego ze znanych mi źródeł. Siad prowadził do ludzi, a nie do Najstarszych. Zresztą, jak dotąd, w czasie mego polowania na bandytów nie natrafiłam na ślady mocy Najstarszych. Włosy zjeżyły mi się na głowie, jakby uderzył w nie powiew chłodu z otaczającej mnie porannej mgły, a strach usiłował wyrwać się spod żelaznej kontroli, jaką narzuciłam swym emocjom. Wraz z nim poczułam obrzydzenie i złość. Jechałam trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nasłuchiwałam, choć słuch nie rejestrował niczego, poza stukotem podków Falona.
Mgła zgęstniała, wilgoć pokryła hełm i kolczugę, zwilżyła gruby, zimowy włos kuca. Po czym… Ruch!
Falon zadrżał przerażony.
Z otaczającej mgły wyłaniało się coś nieopisanie okropnego i budzącego przerażenie: owo „coś” dosiadało rumaka, a poprzez załamanie światła we mgle wydawało się niesamowicie wielkie. Rumak przypominał tylko konia, składał się bowiem ze strzępów rozkładającej się skóry i ścięgien, które utrzymywały szkielet. Jeździec zaś był tak potworny, że nie podejmuję się go opisać. Podobnie jak koń, był już od dawna martwy, a mimo to obdarzony przerażającą formą życia. Nie posiadał typowej broni. Jego siła tkwiła w czymś innym.
Kiedy ocknęłam się z szoku i przywołałam swą moc, zrozumiałam jego istotę. To cień, materializacja myśli nadana zestarzałemu przerażeniu i nienawiści. Żywiło się to takimi właśnie uczuciami, z każdą chwilą wzrastając w potęgę.
Mój strach i gniew przywołały go i karmiły. Żywił się także przerażeniem Falona. Przylgnął do tych uczuć i wlókł się za nimi jak mokry płaszcz.
Rżąc z przerażenia, kuc cofnął się, zaś budzący grozę wierzchowiec, jakby w odpowiedzi, otworzył pysk. Zmagałam się z oszalałym z przerażenia zwierzęciem, wdzięczna, że zajęło to choć na chwilę mój umysł, odciągając myśli od przerażającego widma.
Uniesionym głosem, brzmiącym jak okrzyk bitewny, wyartykułowałam określone Słowa. Jeździec nawet nie drgnął. Stworzenie to potrzebowało strachu i desperacji, aby istnieć. Wiedziałam, że jeśli uda mi się stłumić przerażenie i zapanować nad swoimi zmysłami, nie będzie ono miało sił…
Falon zlany był potem. Jedynie moja wola utrzymywała go w ruchu. Nie kwiczał już, lecz z głębi jego gardła dochodził głos, jakby zwiastujący zbliżający się koniec. Skupiłam się i ponownie wypowiedziałam Słowa — tym razem cicho i spokojnie. Od szkarady dzieliła nas odległość nie większa niż wyciągnięcie ręki. W nosie kręciło od smrodu, patrzyłam na pozbawione źrenic oczodoły skierowane prosto w moją twarz. Nagle wszystko to rozpłynęło się we mgle.
Falon nadal jęczał, wstrząsały nim potężne dreszcze. Poruszał się niepewnie krok po kroku. Mgła, gęstniejąc, okrążała nas, jak gdyby chciała pochwycić w pułapkę.
Miałam nadzieję, że to, co wiem o tego typu zjawach, jest prawdą — że są one związane z określonymi miejscami, w których czyste uczucie spowodowało ich narodziny.
Gdy zbliżaliśmy się do strumienia, usłyszałam z tyłu odgłos końskiego galopu. Wszystko wskazywało na to, że ktoś pędzi ze zdecydowanie za dużą szybkością, jak na usianą skałami drogę. Słychać też było czyjeś głosy, ale nie mogłam ich zrozumieć, gdyż dzieliła nas zbyt duża odległość. Miałam wrażenie, że za mną odbywa się polowanie na człowieka. W umyśle pojawił mi się dziwny obraz: nieznajomy mężczyzna leżący płasko na grzbiecie konia galopującego z wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma, a za nim siejący przerażenie kościotrup. Obraz był bardzo sugestywny. Gdy zbliżyliśmy się do grupki skał, o które mogłam się oprzeć, zeskoczyłam na ziemię, trzymając w jednej dłoni miecz, a w drugiej cugle. Mgła zafalowała wokół, ale nie wyłoniło się z niej nic materialnego. Ponownie dały o sobie znać prastare cienie. Nic się nie poruszyło, nic się nie odezwało. Wokół niczego nie było. Zawstydzona własnym brakiem kontroli, ruszyłam w dalszą drogę, tym razem prowadząc Falona i przemawiając doń łagodnie, aby nabrał pewności, której ja w ogóle nie miałam.
Otaczające drogę skały zaczęły się oddalać i obniżać, zaś pierwsze podmuchy mroźnego wiatru, który nadciągał z naprzeciwka, rozwiewały mgłę. Oprócz mrozu niósł on ze sobą coś jeszcze: zapach dymu z ogniska, które niedawno zgaszono. Dotarliśmy do uskoku w jednej ze ścian. Nakazałam Falonowi pozostać na miejscu, sama zaś poszłam zobaczyć, czy przede mną są jacyś ludzie. Mój umysł nie odebrał jednak najlżejszego nawet podszeptu, pochodzącego z ludzkiego mózgu, lecz to o niczym jeszcze nie świadczyło. Tu, na Pustkowiach, zdarzały się już różne rzeczy. Mogli się znaleźć tacy, którzy byli wyposażeni w osłonę przeciwko moim umiejętnościom.
Zauważyłam, że nie tak dawno ktoś tu obozował. Zalane ognisko wydzielało jeszcze intensywny zapach, a leżące w pobliżu końskie odchody były świeże. Tropy krzyżowały się ze sobą, a sypki piasek nie pozwalał na dokładną ich identyfikację. W oczy rzucał się rysunek na wystającym ze ściany skalnym załomie. Wykonano go niedawno, gdyż ledwie zdążył wyschnąć, zaś piasek nie zdołał go jeszcze zmatowieć. Ktoś topornie namalował głowę wilka lub psa, obok drugiego — o wiele dokładniejszego i bardziej skomplikowanego — symbolu. Spostrzegłam, że stojąc przed nim wykonuję ruchy kreślące ów znak w powietrzu.
Gdy zrozumiałam, co robię, opuściłam rękę. To nie był znak z mojej dziedziny, choć również miał dużą moc. Zrozumiałam też, co oznaczają owe symbole. Tkwiła w nich dziwna obcość i nie bardzo rozumiałam ich sens, natomiast powód, dla którego zostały wykonane, był oczywisty. W High Hallack, według starego zwyczaju, kiedy Lordowie zawiązywali między sobą sojusz, w miejscu jego zawarcia malowali swoje herby na głazach.
Zrozumiałam więc, że bandyci, których ścigałam, mieli powiązania z jednym z władców Pustkowi, który nie był z ich rasy. Choć tego właśnie się spodziewałam, podążając przez nawiedzoną dolinę, niezbyt mnie ucieszyło to spostrzeżenie.
Gdybym tylko więcej wiedziała, gdybym umiała odczytać ów drugi symbol, rozszyfrowałabym, kto lub co będzie moim przeciwnikiem. Mój umysł podczas przeszukiwania obozu notował jedynie ślady tych, których od dawna ścigałam.
Byłam pewna, że Jervon był tu i to żywy. Odetchnęłam z ulgą, gdyż spodziewałam się, że odnajdę go martwego. Wilki Pustkowi nie brali jeńców, po co więc uprowadzili jego? Czy może byli jedynie sługami jakiejś innej mocy? Coraz bardziej upewniałam się w tym przekonaniu. Przywiedli go tu w określonym celu. Skoro nie pozbawili go życia, to musieli więzić go na czyjeś polecenie.
Dzięki latom nauki u Aufricii wiedziałam, że są dwa rodzaje tego, co ludzie zwą „magią” czy też „czarami”. Jednym była czysta magia oparta na wrodzonych zdolnościach i właściwościach ludzkiego umysłu. Tej właśnie używałam dotąd, aby znaleźć Jervona. Była też i druga, do uprawiania której potrzebne były określone przedmioty, i która wykorzystywała związki współzależności — z tej właśnie miałam zamiar teraz skorzystać.
Na szyi nosiłam amulet z dziwnego kamienia, ukształtowanego na podobieństwo oka. Niegdyś Jervon znalazł go i stale nosił przy sobie. Dał mi go w dniu naszych zaręczyn, nie mając nic innego, co przypominałoby biżuterię.
Z juków wydobyłam jesionową laseczkę zakończoną z jednej strony spiralą ze srebra, które jest metalem księżycowym. Stanęłam twarzą ku rysunkom, kierując na nie laskę, krótszą od mojej dłoni. Ożyła natychmiast; wykręcała się na wszelkie możliwe sposoby, aby tylko nie być skierowaną na owe znaki. Tak więc me podejrzenia były słuszne — rysunki pochodziły od Ciemności, których nie mogło znieść coś, co było powiązane ze Światłem.
Potarłam obydwa końce amuletem — jeden ku górze, drugi zaś ku dołowi, po czym wyciągnęłam dłoń, lekko trzymając laskę w połowie długości. Wykręciła się, wskazując kierunek na wprost przede mną.
Walka ze strachem zbytnio mnie wyczerpała, abym mogła polegać w pełni na sprawności moich myśli. Dzięki jesionowej laseczce miałam do dyspozycji drogowskaz tak pewny, o jakim marzyłam. Trzymałam go mocno, aby nie zmylić kierunku, gdy dosiadałam Falona i ruszałam w dalszą drogę.
Dolina poszerzała się, wychodząc na otwartą przestrzeń. Widać było zniekształcone drzewa, monolity, zwały kamieni, sugerujące wyraźnie istnienie tu starych ruin. Nie było mowy, aby ktoś z mojej rasy był w stanie określić ich wiek. Ponownie natknęłam się na ślady, które wkrótce gwałtownie skręciły w prawo, laska zaś nadal wskazywała kierunek na wprost. Jervon nie był więc już z tymi, którzy go porwali.
Zsiadłam i rozpoczęłam żmudne poszukiwania, które w końcu zostały uwieńczone powodzeniem. Część moich przeciwników faktycznie skręciła w bok, ale dwa konie nadal podążały prosto. Jeden z nich musiał nieść Jervona.
Jeśli pilnował go tylko jeden… Omal nie gwizdnęłam z radości. Miałam szansę, o jakiej dotąd nie marzyłam. Wskoczyłam na kuca, który ruszył z największą, na jaką mógł się zdobyć, szybkością. Uważnie obserwowałam otoczenie.
Zamarznięty płomień
Na otwartym terenie widoczność była dobra. Dostrzegłam błysk światła. Nie pochodził od ognia i skierowany był ku niebu. Miał kształt jakby drogowskazu.
Głazy zapomnianych ruin zaczęły zbliżać się do siebie, tworząc potrzaskane skały i ściany, W paru miejscach zauważyłam podwyższenia z obrobionego kamienia, przypominające ołtarze czy posągi. Były jednak tak zniszczone przez erozję, że pozostały jedynie ogólne kontury, przywodzące na myśl niezbyt przyjemne postaci bogów czy strażników.
Przez zwały chmur przebiło słońce, lecz jego blask przypominał poświatę pozbawioną wszelkiego ciepła. Wśród głazów nadal czaiły się cienie, które starannie omijałam wzrokiem, bowiem znałam siłę iluzji.
Przede mną wznosiła się ściana z masywnych bloków. Czas nie potraktował jej tak niszcząco. Słaby słoneczny blask odbijał się tysiącem lodowych ogni od szarobiałych kryształów, wtopionych w jej powierzchnię. Droga, którą jechałam, prowadziła do jedynego przejścia — bramy tak wąskiej, że tylko pojedynczo można było się przez nią przedostać.
Jesion w moim ręku drgnął gwałtownie. Szczęśliwie nie upuściłam go. Jego srebrzyste zakończenie wskazywało ciemną plamę rozmazaną na ścianie na wysokości mego uda. Krew! Nie miałam wątpliwości — była to krew Jervona.
Mogłam jedynie mieć nadzieję, że nie jest poważnie ranny — plama była niewielka. Wiedziałam, że nie poddał się bez walki. Był zbyt wytrawnym rycerzem, a wygląd obozowiska świadczył o skuteczności, z jaką się bronił.
Za pierwszą ścianą znajdowały się jeszcze dwie. Zewnętrzna była równie szara jak otaczający krajobraz, druga zaś ciemnozielona — była to barwa samego kamienia. Trzecią zaś stanowiły rdzawoczerwone, jakby spryskane zakrzepłą krwią, drobniejsze głazy. Przejście przez cały czas zwężało się, aż w końcu musiałam zsiąść z kuca.
Przede mną stał budynek, troszkę tylko wyższy od otaczających go ścian, pozbawiony okien, a wzniesiony z matowych, czarnych głazów. Z jego dachu wzbijał się widoczny z daleka słup światła, jakby zawstydzający przytłumione słońce. Gdy byłam bliżej, spostrzegłam, że choć buzował on jak płomienie ogniska, to jednak nie ognisko było jego źródłem.
Spostrzegłam też wejście do wnętrza tej budowli, lecz portal pozostawał tak głęboko w cieniu, że nie można było dostrzec, czy kryje się za nim jakaś niespodzianka. Przystanęłam, by mu się przyjrzeć. Ślepe wejście w pułapkę nie pomogłoby ani Jervonowi, ani też mnie.
Nie słyszałam żadnego odgłosu — nawet szelestu wiatru. Nie wyczuwałam też żadnego zapachu, który ostrzegłby mnie przed zjawą w dolinie.
Wyciągnęłam przed siebie dłoń z zaciśniętą laską, która najpierw lekko drgnęła, po chwili zaś zaczęła kołysać się na boki ze wzrastającą szybkością. Srebrne zakończenie wskazywało na znajdujące się za mną wejście. To, co przede mną, było zbyt silne dla mocy, które mogłam przywołać. Instynktownie uświadomiłam sobie, że jeśli przekroczę ten mroczny portal, napotkam niebezpieczeństwo, przy którym zjawa z doliny będzie niczym.
Gdybym wiedziała więcej!… Chociaż kiedyś już ruszyłam w bój z jedną ze złych mocy Najstarszych, zupełnie nieświadoma i wyposażona w parę kiepskich rekwizytów. Jervon, mający o wiele większe powody do strachu, gdyż nie posiadał prawie żadnych zabezpieczeń przeciwko czarom, poszedł wraz ze mną, mając do dyspozycji jedynie stal swego miecza i odwagę.
Czy mogłam pozostawić go bez pomocy? Stojąc tu zastanawiałam się, kim on dla mnie jest. Najpierw był niechcianym towarzyszem podróży przez dziki kraj; doprowadzał mnie do szału, gdyż obawiałam się, że mógłby w jakiś sposób odciągnąć mnie od celu wyprawy. Potem…
Nasze losy były ze sobą złączone. Jakakolwiek siła przywiodła go tu, mogła mieć na celu jedynie zniszczenie nas obojga. Mimo to, a może właśnie dlatego, ruszyłam ku mrocznemu otworowi.
Nie było drzwi. Kiedy postąpiłam w głąb, ogarnęła mnie ciemność tak gęsta, jakby spadła na mnie zasłona z lekkiej, ale całkowicie nieprzezroczystej materii. Uniosłam dłoń, spojrzałam na nią i nic nie widziałam. Wydało mi się, że laska znajduje się na równi z ustami. Dmuchnęłam na nią i wypowiedziałam trzy Słowa.
Światło było tak słabiutkie, jakby pochodziło od świeczki nie grubszej od palca i nieustannie drżało, lecz częściowe rozproszenie mroku podniosło mnie na duchu. Jak dotąd nic nie wskazywało na zainteresowanie moją osobą, a to już był duży sukces.
Poprzednio w podobnej sytuacji miałam tę przewagę, że to, co tak długo władało owym miejscem, stało się zbyt dufne w swoją moc, bo nie napotkało przeciwnika znającego czary, a tym samym nie widziało we mnie groźnego przeciwnika. Na podobne zlekceważenie liczyłam obecnie. Nie zdawałam sobie sprawy, co mnie czeka.
Jak zwykle w takich miejscach, czas płynął inaczej. Istnieje masa legend o tych, którzy wkroczyli do podobnych skupisk mocy na okres, który wydawał się im dniem lub rokiem, zaś do swego własnego świata powrócili po paru dziesiątkach lat. Mnie natomiast wydawało się, że jest akurat odwrotnie.
Ciemność, którą ledwie co rozświetlał ogień utrzymywany przez moce mego ducha, była jak wartki strumień, który przepływał wokół mnie. Posuwałam się powoli krok za krokiem, zupełnie jakbym brnęła przez rwącą wodę. Na razie nikt i nic mnie nie atakowało. Coraz bardziej upewniałam się w przekonaniu, że zamieszkująca to miejsce siła nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Wydawało mi się, że minęły godziny, odkąd zaczęłam zmuszać swoje ciało do męczącego pokonywania mroku.
Z ciemni do jasności przeszłam tak błyskawicznie, że chwilę trwało, nim oczy przyzwyczaiły się do światła… Gdy odzyskałam wzrok, stwierdziłam, że znajduję się w okrągłym pomieszczeniu, które wypełnione było dwoma potężnymi fotelami. Sądząc po rozmiarach, nie były one przeznaczone dla ludzi. Stały po obu stronach migoczącego filaru, zwrócone ku sobie. Nie był to filar w dosłownym znaczeniu, a raczej obracający się szybko walec migoczący blaskiem na podobieństwo płomieni ogniska.
Coś wewnątrz mnie uderzyło na alarm, toteż natychmiast odwróciłam od niego wzrok. To właśnie była moc, która skupiała się w tym miejscu. Stałam za jednym z owych foteli, gdy nagle dostrzegłam coś, co spadło z drugiego. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że jest to ciało jakiegoś człowieka o strasznie wykrzywionej twarzy, w której uwagę przykuwały wytrzeszczone oczy z wyrazem takiego przerażenia, że aż się cofnęłam. Bez wątpienia był to jeden z tropionych przeze mnie napastników.
Jervon zaś siedział na drugim fotelu, przywiązany do oparcia i nóg mebla. Nie miał hełmu, zaś na czole widać było świeżą ranę, niezdarnie obandażowaną, z której na policzki spłynęły strumyki zakrzepłej już krwi.
Laska lekko drgnęła w mej dłoni — znaczyło to, że mój towarzysz jeszcze żyje, w jego ciele tli się jeszcze iskierka życia, podtrzymywana jedynie wolą i odwagą. Oczy utkwione miał w rozbłyskującym walcu. Wiedziałam, że to, co stanowiło o duchu Jervona, powoli, lecz nieustannie jest przezeń wysysane.
Próba połączenia się z umysłem Jervona zawiodła, ponieważ zbyt głęboko tkwił w hipnotycznej mocy światła. Mogłam spróbować przerwać tę więź, ale ryzykowałam zniszczeniem efektów jego woli i determinacji — uwolnię go, ale jednocześnie stracę, gdyż jego upór nie pozwoli mu na szybkie wycofanie się. Tkwiła w nim bowiem ogromna siła woli, którą miałam okazję obserwować wielokrotnie w czasie naszych wspólnych wędrówek.
Pozostało więc tylko podążyć w ślad za nim, w płomień, i spotkać się z tajemniczą mocą na jej własnym terenie.
Żałowałam, że nic o niej nie wiem, poza tym, że jest potężna. Nie miałam pojęcia czy którekolwiek z mych umiejętności okażą się wobec niej skuteczne.
Powoli odwróciłam wzrok na martwego bandytę. Jako łatwiejszy łup, bo duchowo słabszy, został szybciej pozbawiony życiodajnej energii. Ze sposobu ułożenia ciała można było wywnioskować, że został odrzucony, gdy stał się już niepotrzebny.
Wiedziałam, że nie mogę tak po prostu zabrać stąd Jervona, nawet, jeśli ów zimny płomień pozwoliłby mi na to. Nigdy bowiem nie byłby on już w pełni sobą. Musiałam zwrócić mu to, co już do tej pory stracił, tyle tylko, że nie wiedziałam jak. Zbliżyłam się do drugiego fotela, uważając, aby nie trącić ciała, które leżało obok.
Usiadłam opierając głowę o oparcie i ujęłam w obie dłonie laskę, zmuszając ją do skierowania się w stronę piersi Jervona. Nie sądziłam, aby to, czemu miałam się przeciwstawić, pochodziło z mego świata. Te zamrożone płomienie były raczej słabą namiastką jego obecności tutaj. Musiałam mu stawić czoło w jego świecie.
Bez wątpienia zwłoki leżące u mych stóp za życia znajdowały się w jego mocy. Najprawdopodobniej został on wraz z innymi wysłany właśnie w celu znalezienia kogoś tak silnego jak Jervon. Ale ten, jak dotąd, jeszcze mu nie uległ. Istniała też szansa, że owo „coś” nigdy dotąd nie próbowało wchłonąć kogoś obdarzonego zdolnościami i będzie to dla niego nieprzyjemnym zaskoczeniem.
Słaba to była nadzieja, ale poza odrobiną wiedzy i uporem, na nic innego nie mogłam liczyć. Pewne było jedynie to, że nie opuszczę tego miejsca sama. Albo wygramy oboje, albo… Tak czy inaczej będzie to naszym udziałem.
Zaciskając dłonie na drewnie, powoli uniosłam oczy i spojrzałam prosto w pełzające promienie. Musiałam teraz jedynie trochę osłabić obronę.
Gdzie indziej i kiedy indziej
Znajdowałam się… gdzie indziej. Jak można opisać coś, co jest idealnie obce…? Były to barwy, których nazw nie znałam, odniosłam wrażenia zupełnie dla mnie nowe i obce. Nic nie zdradzało tego, abym zdawała sobie sprawę z istnienia ciała, zresztą niewiele mnie ono obchodziło. Normalne, ludzkie zmysły na nic się tutaj zdawały. Zrozumiałam, że zależę od czegoś zupełnie nowego.
Miałam tylko sekundy na ochłonięcie, nim jakaś przygniatająca siła złapała to wszystko czym byłam i pociągnęła za sobą poprzez ten fantastyczny i dziwny kraj.
Cóż to był za kraj! Choć według moich ludzkich ocen, zły kraj.
Rosły tu rośliny nie przypominające niczego, co kiedykolwiek widziałam. Wściekła żółć wraz z krwistą czerwienią wirowały walcząc z powietrzem, jakby chciały się uwolnić i zrobić to, na co mają ochotę. Czyjaś wola jednak przywiązywała je do miejsca. Gałęzie wgryzały się w ziemię lub bujały beztrosko wysoko w powietrzu.
W okamgnieniu były już poza mną, gdyż siła, której się chwilowo poddawałam, niosła mnie z błyskawiczną szybkością. Odrzuciłam zainteresowanie dziwnością tego świata, skupiając się w sobie, aby być jak najlepiej przygotowaną na ową decydującą chwile.
Musiałam przy tym ukryć, że jestem zdolna do stawienia oporu nieznanemu, które mnie przywoływało, gdyż byłam pewna, że ujawnienie tego, zanim dojdzie do konfrontacji, byłoby wielkim błędem.
Słyszałam od Aufricii legendy mówiące o tym, że gdy Najstarsi byli jeszcze władcami High Hallack, zajmowali się samą istotą życia i że udało im się otworzyć „bramy” do innych wszechświatów, w których człowiek był czymś tak nienaturalnym, jak dla mnie to, co przemykało przede mną. To właśnie mogła być taka „brama”, ale z pewnością jej strażnik był czymś obcym.
Znalazłam się nad żółtą płaszczyzną, pozbawioną monstrualnych roślin, z licznymi głęboko wyżłobionymi ścieżkami. Nie musiałam z nich korzystać — czułam, że uniesiono mnie jeszcze wyżej niż poprzednio, jakby dla pewności, że nie zetknę się z tym gruntem.
Wszystkie ścieżki i drogi prowadziły ku wspólnemu celowi, znajdującemu się gdzieś przede mną. Gdy nad nimi leciałam, zaczęłam dostrzegać poruszające się powoli, krok za krokiem, postacie. Żadna nie była wyraźnie widoczna, miałam wrażenie, jakby okrywał je jakiś kolor na podobieństwo obszernego płaszcza: niektóre były ciemnoszare, szare, inne zaś zielone lub krwistoczerwone. Gdy tak leciałam ponad nimi, wydało mi się, że od każdej emanuje ostry i gwałtowny jak cięcie miecza strach i zdesperowanie. Zrozumiałam, że są to właśnie ofiary, do grona których i ja mogę wkrótce dołączyć.
Dlaczego leciałam zamiast iść, tego nie próbowałam zgadnąć. Przypuszczałam, że władający tym krajem wiedział, kim jestem i jak najszybciej chciał mieć mnie w swej mocy. Nie była to zbyt przyjemna perspektywa, ale uważałam, że lepiej zdawać sobie z niej sprawę.
Ilość idących w dole postaci zmalała i zaczęłam wierzyć, że ich przeznaczenie jest celowo odwlekane, a beznadziejne cierpienia są dla czegoś nader miłym pożywieniem… Czy Jervon był jedną z nich?
Chciałam się dokładniej przyjrzeć którejś z ofiar, lecz po chwili doszłam do wniosku, że takie zainteresowanie może być uznane za coś nienormalnego i szybciej niż to konieczne ujawnię mój cel oraz możliwości. Pozwoliłam więc bez przeszkód nieść się, aż u kresu żółtej równiny ujrzałam zamczysko o ścianach płomiennoczerwonych i kolistym kształcie. Otoczone ono było kaskadą różnobarwnych świateł, które mieszały się ze sobą, tracąc własną oryginalność. Zorientowałam się, iż opuszczam się coraz niżej, prosto w całkowitą czerń, tracąc jakąkolwiek możliwość odbierania wrażeń. Toteż czym prędzej rozpoczęłam kontrolę swych wrodzonych umiejętności, aby nie zapomnieć, kim jestem i po co tu przybyłam. Nadal nie stawiałam oporu, potęgując swą wewnętrzną wiarę. W tym momencie musiałam nawet usunąć ze świadomości Jervona. Tak mi podpowiedział instynkt — a dla każdej czarownicy głos instynktu jest rozkazem.
Czerń rzedła — ponownie dostrzegłam światło. W okrągłym pomieszczeniu, zalanym falą żółtego blasku, nie było nic, oprócz stojącego na samym środku tronu.
Był on wykonany z czerni — z samego Mroku — a po nim przelewały się rdzawe opary, połyskujące różnobarwnymi cząsteczkami, kształtem przypominającymi klejnoty.
— Witaj.
Nie usłyszałam dźwięku, lecz poczułam wibrację, która wstrząsnęła mną, a raczej formą, którą aktualnie byłam.
Opadałam powoli, aż znalazłam się dokładnie naprzeciwko ogromnego tronu i tego, co na nim przebywało. Czułam się tak, jakbym spoglądała na olbrzymią górę.
— Dobrze… — ponownie przemówiła wibracja, łącząca w sobie ból i perwersyjną rozkosz, docierającą do najgłębszych zakamarków mojej jaźni. — Dużo czasu minęło od ostatniego razu…
Połyskliwa chmura przemieszczała się, przybierając bardziej konkretną formę.
— Czy znowu potrzebna jest Brama? — Forma pochyliła się na tronie, a błyszczące punkty skupiły się, tworząc dwa dyski służące najprawdopodobniej nieznanemu za oczy, które skupiły się na mnie. — Gdzie jest prezent, sługo…
Wypowiedź odczułam jak uderzenie ognia, tak silna była moc, jaką ze sobą niosła.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, owo „coś” potrząsnęło górną częścią ciała, jak gdyby potwierdzając przypuszczenia.
— A więc podarunek przyszedł, ale nie sądzę, żebyś to ty spowodowała. Czy sądzisz, że mnie jest tak łatwo oszukać? — postać zatrzęsła się w napadzie straszliwego śmiechu. — Twoja rasa służyła mi długo i dobrze. Nigdy zresztą nie skąpiłem nagród. Wtedy byłem nasycony tym pożywieniem. Uważaj!
Z dołu ciała wystrzeliło coś, co mogło być ręką i zobaczyłam, jak zjawa się pożywia. Ci, których wchłaniała, musieli zdawać sobie sprawę z tego, co ich czeka i bynajmniej nie wyglądali na zadowolonych.
Macka powróciła, zaciśnięta na dziko podskakującej kuli szarości, w którą zbiła się jedna z obserwowanych przeze mnie wcześniej wędrujących postaci. W chwilę potem została wsunięta do ciała, szarość zniknęła i następna siła życiowa została skazana na istnienie w strachu i zdesperowaniu.
Widząc to, coś mnie olśniło — tak jak owa zjawa w dolinie, ta przede mną była myślową materializacją, żywiącą się strachem. Obie formy były wytworem podobnych sił.
Słyszałam, że ludzie stwarzają bogów na swe własne podobieństwo, wyposażając ich w swoje uczucia, tyle, że w o wiele większej skali. To, co miałam przed oczami, zostało kiedyś stworzone, aby służyć ludziom, których bogiem zostało i którzy przez pokolenia karmili je, aż w końcu uniezależniło się od ich ofiar. Mogło kontrolować ludzkość na tyle, aby wybrać sobie daninę.
Jeśli wszystko to było prawdą, bronią przeciwko niemu była… niewiara. Należało zrobić wszystko, by oręż stał się realny. Potworne oczy nie spuszczały spojrzenia ze mnie ani na chwilę. Ani na chwilę też nie zmieniły się przerażenie i desperacja, które atakowały mnie jak fala przyboju z całą silą, jaką wniosły ze sobą pokolenia wyznawców.
— Pyle… — ponownie wstrząsnęły mną drgania jego potępieńczego śmiechu. — Ja jestem, istnieję, niezależnie od tego, jak mała była iskra myśli, która mnie zrodziła. Przyjrzyj mi się!
Materia zagęściła się, tworząc zarysy ludzkiej postaci, nagiej i pięknej niczym bóstwo, bez wątpienia męskiej. Oczy zmniejszyły się do normalnych rozmiarów, stając się częścią twarzy o klasycznych, pięknych, wręcz boskich rysach.
— Spójrz na mnie! — rozbrzmiewało w sali. — Samice twego gatunku ubóstwiały mnie, gdy jeszcze nie znudziłem się przebywaniem w waszym świecie. Zanim jeszcze nie zamknęły się bramy łączące światy. Spójrz… i zbliż się!
Tym razem ponownie napłynęła fala owej przerażającej rozkoszy. Jednak przywołując na pomoc swą wiedzę o panowaniu nad własnym ciałem, zdołałam nie spełnić jego polecenia.
Doskonałe usta wykrzywiły się ironicznie.
— Jesteś czymś lepszym od tego, co próbowałem przez wieki. To faktycznie powinna być uczta — uniósł muskularne ramię, po czym skierował w moją stronę palec. — Chodź! Nie oprzesz mi się! Chodź dobrowolnie, a wielka będzie nagroda.
Moje myśli skupiły się na imieniu, które mi podał na początku spotkania. Była niewielka nadzieja, że się uda. Niestety. Gdy odrzucił głowę i ryknął śmiechem, wiedziałam, że przegrałam.
— Imiona! Myślałaś, że narzucisz mi swą wolę, posługując się imionami? Przecież to, które ci powiedziałem, było imieniem, którym ludzie, część ludzi w zasadzie, mnie nazywali. Nie jest to moje prawdziwe imię, a bez znajomości jego jesteś bezbronna. Jednakże podnieca mnie, że ośmielasz się sprzeciwiać mej woli. Czekałem, rosnąc w siłę, na tych. którzy zamknęli bramę i być może polują na mnie. Lecz oni nie przybyli, a zjawiłaś się ty, nędzna glisto, która ośmiela mi się sprzeciwiać, a której nawet nie da się z nimi porównywać. Możesz mnie jedynie rozweselić, co będzie dużą przyjemnością. Przyszłaś tu w poszukiwaniu kogoś konkretnego, inni przybyli tu wiedzeni dumą, bądź chęcią władzy. Otrzymali swe nagrody, o czym przekonasz się, gdy do nich dołączysz. Lecz nie używaj imion, które nie mają żadnej mocy!
Tym razem nie próbowałam nawet silić się na odpowiedź. Skupiłam cały wysiłek umysłu na przypominaniu sobie różnych, często przypadkowych informacji, które słyszałam i na wydobyciu z nich czegoś, co mogłoby być pożyteczne w walce z nim.
— Doskonale! — roześmiał się po raz trzeci. — Próbuj, jeśli chcesz, to mnie rozwesela. A teraz… spójrz, kto przybywa… Wskazał w lewo, a mój wzrok podążył za jego gestem. Powoli, jakby walcząc z przyciągającą ją siłą, zbliżała się jedna z otoczonych kolumnami światła postaci. Ta była żółta. Wiedziałam, zanim jeszcze dokładnie zobaczyłam, że zawiera to, co w tym świecie było Jervonem.
Stał wyprostowany i spięty, rozpaczliwie próbował zwalczyć siłę, która emanowała od strony tronu.
— Jervon! — nie miałam nic do stracenia, wysyłając myślowe wołanie.
— Elys! — odpowiedź przyszła natychmiast, czysta i jasna. Władca tego świata spoglądał raz na jedno, raz na drugie z nas i uśmiechał się ironicznie.
Ramię przy ramieniu
— Cudowna uczta… — stwierdził oblizując się, jakby faktycznie myślał o czymś smakowitym. — Jesteście naprawdę dobrzy!
— Ale nie do końca! — odparłam.
Żółty płomień otaczający Jervona nie przybliżał się już ku niemu. Jervon stał obok mnie tak, jak wielokrotnie w przeszłości, gdy razem stawialiśmy czoła różnym niebezpieczeństwom. Wiedziałam jednak, że to nie cały on, że zatrzymał w swym spętanym ciele dość energii, aby nie stracić poczucia osobowości. Było mi raźniej.
To, co siedziało przed nami, pochyliło się z twarzą zwróconą w naszym kierunku.
— Przecież to takie proste. Jestem głodny, więc jem! — wyciągnął ramię na nienaturalną długość i wsunął w swoje podbrzusze inną szarą masę.
Coś w moim umyśle desperacko wrzasnęło.
— Widzicie, jakie to proste!
W odpowiedzi skierowałam moc ku Jervonowi i poczułam, że stoimy ramię w ramię przed tym, czego nigdy nie powinno być. Cała siła Jervona była już zaangażowana przeciw temu czemuś, toteż czym prędzej przyłączyłam doń swą moc, formując symbole i każąc im błyszczeć w powietrzu, jakby napisano je czystym płomieniem. To „coś” roześmiało się i wyciągnąwszy rękę zmiotło je w nicość.
— Małe są twe umiejętności, kobieto. Czy sądziłaś, że wywrą na mnie jakiekolwiek wrażenie? Spójrz, co z nimi zrobiłem i co mogę zrobić z każdą taką dziecinadą.
— Jervon! To odżywia się strachem!
— Tak, Elys, i duszą mężczyzny także — zabrzmiało tak pewnie, jakbym rzeczywiście znalazła bezpieczną przystań.
Dwukrotnie jeszcze forma sięgała po swe pożywienie, a oczy zawsze skierowane miała na nas. Na co czekała, tego nie byłam w stanie odgadnąć.
Przerwa ta dała mi czas na uporządkowanie myśli i zastanowienie się nad sposobem walki. Jak można zabić boga? Niewiarą — podpowiadała logika, lecz niewiara wydała się nader nieprawdopodobna do przywołania.
Obdarzeni Talentem muszą wierzyć, gdyż wiedzą, że są różne siły poza granicami naszego świata, tak dobre, jak i złe, które mogą być przez człowieka przywołane. Choć nie rozumiemy ich natury, wiemy, że istnieją. U Jervona wiara owa spowodowana była raczej instynktem, a nie wiedzą. Choć drogi nasze różniły się, prowadziły do tego samego — do określonej bramy, największej ze wszystkich, za którą leżało coś, czego nie można było ani zrozumieć, ani też sobie wyobrazić.
Tylko to „coś” nie mogło być objęte tą wiarą — nie należałam do tych, którzy bili mu w świątyniach pokłony, ani też nie potrzebowałam jego pomocy w czymkolwiek. Dlatego też dla mnie nie był on bogiem!
— Tak ci się tylko wydaje — błysnęła w odpowiedzi myśl. — Jesteś z rasy, która mnie stworzyła, dlatego są w tobie rzeczy, których mogę dotknąć i które mogę poruszyć.
Faktycznie poczułam obślizgłe, grzejące palce dotykające mej skóry i zostało we mnie coś… coś rozbudzonego. Gotowa odpowiedź na ten wstrętny dotyk. Od urodzenia miałam swoje słabości, tak jak i zdolności. Właśnie te pierwsze wzywał do walki przeciwko mnie. Ponownie usłyszałam jego śmiech.
— Elys… — wołanie Jervona wzbiło się ponad ten śmiech. — Elys! — Było to tylko moje imię, ale zdołało przełamać uczucie budzącej się odpowiedzi na potworny dotyk. Uciekłam się ponownie do pomocy logiki. Nikt nie jest doskonały i wiele z tego, co jest w nas, powinno być oglądane i sądzone z surowością. Gdyby jednak pozbawić nas tego, nie byłoby w nas równowagi dla pozytywnych cech naszego charakteru. Tak, była we mnie słabość, ale teraz, gdy o niej wiedziałam, słabość nie miała już znaczenia. Byłam Elys — czarownicą, o czym nawet Jervon przypominał mi wymawiając me imię. Nie byłam narzędziem, które przywiedziono przed ten tron — przyszłam tu z własnej, nie przymuszonej woli, a nie przyciągnięta ciemnymi mocami, które przeważały w mojej duszy. — Elys — rozległo się ponownie wołanie Jervona. Stałam się znowu sobą, przywołałam na pomoc wszystko, co było skutkiem mego długotrwałego treningu, aby posłużyło mi za broń. Piękna głowa lekko się poruszyła — nadal spoglądała na mnie, lecz teraz obejmowała swym wzrokiem także Jervona. Jej właściciel uniósł dłoń i skinął na niego. Żółty płomień skierował się ku tronowi, lecz Jervon nie poddawał się. Nie wołał mnie, sam próbował przeciwstawić się temu, co przyciągało go do siebie.
Poruszyłam się, stojąc pomiędzy nim a tym, co już wyciągało po niego monstrualną rękę. Ponownie użyłam imienia, które w swym strachu nadali mu ludzie, ale tym razem nie w formie znaków, lecz posłałam w myślach obraz pustego, zniszczonego od długiego czasu tronu. Pokonałam strach i złość, które teraz służyły moim celom. Forma zniknęła!
Nie mogłam odciąć się od zmysłów, które zapewniały mnie, że jest przeciwnie. Nie byłam jej wyznawczynią i ani ja, ani Jervon nie wierzyliśmy w nią. Dlatego ona nie istniała!
Mimo to forma stawała się coraz wyrazistsza, nawet gdy zaprzeczałam jej istnieniu! Jak mogłam zdominować pokolenia, które ciągle umacniały owo „coś” w tym przekonaniu?
Pusty tron — nieistnienie…!
Posłałam w tym obrazie wszystko co mogłam, wraz z pomocą ze strony Jervona. Nie karmiłam tego — to nie mogło istnieć!
Była to prawdziwa tortura, gdyż równocześnie przywoływało ono tę część mnie, która skłaniała się ku zaakceptowaniu go. Wstrzymywałam to jak mogłam. To nie jest mój bóg! Musi być wiara, która przywoła bóstwo do życia — bez takiej wiary nie może ono istnieć!
Nie było sensu uciekać się do pomocy mojej sztuki, gdyż w takim jak to miejscu, każdy rodzaj wiary w istnienie sił pozostających poza zasięgiem naszych zmysłów, zostałby odczytany jako właśnie konkretna wiara, niezależnie od tego, jakim mianem nazwano by przywołanego na pomoc. Bronią była tylko otwartość mego ducha i moja wiara w siebie, a także wiara Jervona. Nie akceptowałam i nie poddawałam się, gdyż tego po prostu nie było.
Mój przeciwnik stracił swą leniwą pewność siebie, złośliwy uśmieszek, a nawet pseudoludzką postać. Na tronie widniał teraz żywy płomień, przenikany głęboką czernią dominującego w nim Zła. Całość kołysała się na podobieństwo olbrzymiego węża, który przygotowuje się do ataku. Jego wściekłość była szaleńcza — długie lata istnienia nie przygotowały go na coś takiego. Był gotowy wchłonąć mnie.
Tylko czy na pewno?
Umysł ludzki składa się z wielu poziomów świadomości i uczuć. Ci, którzy władają Mocą, zdają sobie sprawę z tego lepiej od innych. To „coś” żywiło się strachem i złem mieszkającym w nas samych. Owe płomienne formy, skupione teraz ciasno wokół mnie i Jervona, były zdominowane przez te uczucia za swoich ludzkich czasów. Teraz, w więzieniu, utrzymywały je strach i złudna wiara, aż do chwili, gdy były tu przywoływane i zamieniały się w pożywienie swego władcy. Władcy, który z kolei nie mógłby nad nimi panować, gdyby nie poddali się temu, którego stworzyli i którego mogli zniszczyć, gdyby tylko chcieli!
Rozesłałam tę myśl najszerzej, jak umiałam. Jeśli wszyscy byliby pogrążeni w wierze, to nie zyskałabym niczego, ale jeśli tylko paru z nich mogłoby dołączyć do nas… tylko paru! Owo „coś” na tronie było szybkie — pochyliło się, zagarnęło pierwszy szereg form i pochłonęło je wraz z ich energią.
— Elys… Elys… — tylko imię, ale Jervon włożył w nie wszystko co mógł, aby mnie podtrzymać w walce.
Uświadomiłam sobie, że jego ogień rozgorzał jaśniejszym blaskiem. Fałszywe bóstwo ponownie sięgnęło po pożywienie; w jego ruchach było coś, co wyraźnie sugerowało, że czas przestał być jego sługą, a szybko zaczął przekształcać się w przeciwnika, wobec czego starało się jak najszybciej napełnić życiową energią ofiar, by wzmocnić swoją siłę.
Nie mogło się jednak odżywiać niewiarą — uczepiłam się tego jak ostatniej deski ratunku. Pusty tron…
Płomień zasiadający na tronie „krzyknął” rozdzierająco, po czym pochylił się w naszą stronę. Nie wierzyliśmy i dlatego nie mogliśmy być przezeń wchłonięci.
Byłam w ciemnościach, a moje zmysły całkowicie zniknęły, byłam w… Nie, nie mogłam być w czymś, co nie istniało, byłam sobą — Elys. Jervon i ja nie mogliśmy stać się mięsem dla fałszywego bóstwa, którego wyznawcy dawno zamienili się w pył, zaś świątynie rozsypały w gruzy.
Czułam się tak, jakby moje nagie ciało wystawione było na niesamowite zimno. Byłam… nie, nie byłam! Byłam Elys, a Jervon był Jervonem! Wyczuwałam go, poprzez torturę zimna, utrzymującego, tak jak ja, swą osobowość. Byliśmy sobą — nie sługami lub ofiarami tego, co nie należało do obecnego świata. Przestawaliśmy się bać, bowiem mogliśmy kontrolować coraz większe powierzchnie świadomości.
Tu stał tylko pusty tron… poza nim była nicość. Nic poza Elys i Jervonem, którzy nie wierzyli.
Ból, zimno, ból, lecz ja ciągle się trzymałam. Teraz słyszałam już wołanie Jervona. Znalazłam nawet siły, aby mu odpowiedzieć. Staliśmy ramię w ramię. Byliśmy silni, ponieważ się zjednoczyliśmy.
Ciemność, lodowaty ból — i nagłe uczucie zmiany, zagubienia. Nie pozwoliłam, aby strach wziął górę. Bóg, który nie istniał, nie mógł wyrządzić mi krzywdy.
Otworzyłam oczy wyczuwając wcześniej, że jestem już zupełnie gdzie indziej. Przede mną widniała kolumna światła — lecz ciemniała z każdą chwilą, zatapiając się w sobie.
Drgnęłam, czując sztywność i chłód. Moje stopy i dłonie były zdrętwiałe. Siedziałam w fotelu, spoglądając na coś znanego. Byłam… byłam w okrągłym pomieszczeniu, w którym znalazłam Jervona.
— Jervon! — krzyknęłam.
Zataczając się podążyłam ku drugiemu fotelowi, szukając gorączkowo sztyletu, aby rozciąć krępujące Jervona więzy. Miał zamknięte oczy, lecz jego głowa nie zwisała tak bezwładnie, jak leżącego po drugiej stronie bandyty. Cięłam więzy prawie bezwładnymi rękoma, dwukrotnie upuściłam sztylet i szukałam go w pogłębiającym się mroku. Płomienista kolumna wydzielała już teraz tak mało światła, że widać było jedynie ogólne zarysy ciał.
— Jervon! — krzyknęłam, potrząsając nim.
Jego ciało opadło do przodu, a głowa oparła się na moim ramieniu. Pod tym ciężarem omal się nie przewróciłam.
— Jervon! — powtórzyłam.
Poczułam na plecach słaby oddech, po którym nastąpił cichutki jęk. Trzymałam Jervona w takim uścisku, że nawet fałszywy bóg nie zdołałby nas rozerwać.
— Moja droga pani zamierza połamać mi wszystkie żebra… — dał się wyczuć cichutki szept.
Oboje parsknęliśmy śmiechem, będącym naturalną reakcją na przeżyte ostatnio chwile.
Ledwie mogłam uwierzyć, że wygraliśmy, ale dowód był tuż przed nami — błyszcząca dotąd kolumna wydzielała właśnie ostatnie błyski. Teraz nie było już żadnej bramy, która prowadziłaby dokądkolwiek. Możliwe, że na zewnątrz oczekiwali nas bandyci Pustkowi, ale stoczyliśmy zwycięską bitwę z czymś o wiele większym i groźniejszym od nich, toteż nie przejmowaliśmy się nimi w ogóle.
Pajęczy jedwab
I
Wielki Sztorm przyszedł późno w Roku Kobolda, długo po miesiącu, w którym zwykle oczekuje się tego kataklizmu. Spowodowało go zło ściągnięte na Estcarp przez Strażniczki, kiedy zgromadziły wszystkie swe siły, by zmienić oblicze gór i odpieczętować prowadzące przez nie drogi, którymi nadeszła inwazja z Karstenu.
Rannock było zdane na łaskę sztormu; gdyby nie ostrzeżenie, odebrane we śnie przez Ingvarnę, miejscową czarownicę i uzdrowicielkę, które sprawiło, że wyprowadzono dzieci i kobiety okoliczne wzgórza, nie obyłoby się bez ofiar. A tak ci najbardziej zagrożeni z góry obserwowali pełni niepokoju wściekłe ataki morza, które kotłowało się z nie spotykaną dotąd siłą napierając na brzeg. Smocze Kły, używane jako przystań dla łodzi, pogrążone były prawie całkowicie pod wodą; kipiel zdawała się sięgać coraz dalej — jakby chciała dotrzeć do skał, na których schronili się ludzie.
Wszyscy stracili już zupełnie nadzieję na ujrzenie łodzi, które poprzedniego dnia wypłynęły na połów — chyba, że pod postacią szczątków wyrzuconych na brzeg przez fale.
Z mężczyzn pozostała w wiosce jedynie grupka starców i podrostków oraz paru podobnych do Herdreka Kuternogi, wioskowego kowala. Rannock było ubogie w mężów, podobnie jak cały spustoszony przez wojnę Estcarp. Tymczasem na północy niczym jastrząb czaił się Alizon, gotów zaatakować w chwili jakiejkolwiek słabości; na południu wrzał nadal Karsten, odcięty co prawda nieprzebytymi obecnie górami, lecz nadal niespokojny.
Nikt nie wiedział, gdzie przebywają mężowie służący pod rozkazami Lorda Sinona Tregartha czy pod sztandarami Czarownic z Es.
Nie wierzono już nawet w ich powrót. Od czasów młodości wiekowego Nabora, który liczył ponad sto wiosen, nie było na tych ziemiach prawdziwego pokoju.
Nabór stał teraz obok Ingvarny, wtulony między skalne załomy na szczycie i opierając się wichurze, wpatrywał się w szalejące fale.
Nie ujrzeli swych kutrów, za to wśród kipieli przy Smoczych Kłach spostrzegli nagle obcy statek, a raczej jego wrak, który jakimś cudem nie roztrzaskał się o przystań i wpłynął na stosunkowo spokojny przybrzeżny akwen, zasłonięty wysokimi zboczami przed głównymi uderzeniami fal. Nabór odetchnął z ulgą. Jako były marynarz ciężko przeżywał utratę każdego statku, no a poza tym Rannock miało prawo do ładunków ofiar żywiołu. Skoro statek wytrzymał już tyle, istniała szansa, że uda się potem wydostać na brzeg zawartość jego ładowni. Odwracał się od pozostałych, którzy schronili się przed wiatrem nieco niżej, by przekazać im dobrą nowinę, gdy nagłe drgnięcie stojącej obok niego kobiety zwróciło jego uwagę.
— Ktoś przybywa… — odczytał z ruchu jej warg, gdyż wycie wiatru zagłuszało słowa.
W tym samym momencie z dołu usłyszeli potężny trzask. Obcemu statkowi udało się wyminąć niebezpieczne skały, ale potężna fala wyrzuciła go teraz na brzeg aż do połowy długości; kolejne zaś zaczęły wściekle uderzać o kadłub. Przybysz nie miał już szans na przetrwanie.
— To pirat! — Herdrek przekrzyczał ryk żywiołu. — Pewnie któryś z Morskich Wilków Alizon.
Splunął w kierunku wybrzeża, po czym ruszył w ślad za Ingvarną, która zdecydowanie przedzierała się już ku rozbitemu statkowi, jakby miało to być najważniejsze wydarzenie w jej życiu. Klnąc babską głupotę (miał nadzieję, że tego nie dosłyszała), przywołał dwóch podrostków i dogonił czarownicę przy samym wraku.
Na szczęście sztorm przycichł, gdyż inaczej nie byłoby sposobu dotarcia do pokrytego wodorostami kadłuba.
Kowal obwiązał się liną w pasie i, przypominając chłopcom, by mocno trzymali, przedarł się przez wodę sięgającą do ud. Używając resztek olinowania zwisających z burt, zdołał wspiąć się na pokład.
Luk ładowni był zamknięty i szczelnie zasłonięty płótnem żaglowym. Otwarcie włazu zajęło mu sporo czasu.
— Hej! — krzyknął w mrok. — Jest tam kto na dole? Odpowiedział mu cienki pisk, podobny do głosu mew. Ptaki zaczynały już kołować nad uspokajającym się morzem w poszukiwaniu żeru. Klnąc sztywną nogę utrudniającą ruchy, opuścił się do ładowni. To, co w niej znalazł, wzbudziło w nim szczere pragnienie dostania w ręce kogoś z załogi. Bardzo żałował, że nie jest to możliwe. Słyszał już o takich statkach, ale zobaczył po raz pierwszy łajbę, której ładunkiem był żywy towar.
Ocalała tylko jedna osoba — dziewczynka, którą Herdrek wyniósł z tego przerażającego więzienia. Była drobniutka, przypominała obciągnięty skórą szkielet z wielkimi, szeroko otwartymi, szarymi oczami. Patrzyła, lecz nic nie widziała. Ingvarna, autorytet w Klanie, wzięła ją od kowala i owinęła we własną opończę.
Skąd się tutaj znalazła dziewczynka, mieszkańcy Rannock nie dowiedzieli się nigdy. Handlarze niewolników składali wizyty w nader odległych stronach, a Dairine nie umiała powiedzieć, jak wyglądały jej ojczyste ziemie. Szybko przekonali się, że dziewczynka jest niewidoma. Ingvarna, choć posiadała wielką wiedzę o ziołach, zaklęciach leczniczych, składaniu kości i leczeniu ran, potrząsała z żalem głową. Twierdziła, że ślepota ta nie jest wynikiem choroby czy uszkodzenia ciała, lecz możliwe, że spowodowały ją tragiczne sceny, których dziewczynka była świadkiem. Prawdopodobnie umysł dziecka zamknął się w sobie, nie chcąc nic więcej oglądać z otaczającego świata. Dziewczynka miała z sześć lub siedem wiosen, zdawało się jednak, że mowę także jej odjęło. Jedyne, co pozostało — to nieustanny strach. Kobiety starały się jej pomóc, ale w skrytości ducha cieszyły się, że związała się najbliżej z Ingvarna, chociaż ta nie okazywała jej szczególnych względów. Nie starała się uprzyjemnić jej życia, jak komuś choremu na ciele lub umyśle, odnosiła się do niej raczej jak do córki wioski, wybranej na następczynię czarownicy i starała się przekazać jej swą wiedzą i sekrety.
Lata, które nadeszły, były ciężkie dla Rannock; w sztormie stracono ponad połowę floty rybackiej, nie pojawił się także żaden statek kupiecki, zimy były dłuższe i cięższe niż zazwyczaj. W tych mrocznych dniach Dairine pokazała po raz pierwszy, co umie. Jej oczy nie widziały tego, co robią dłonie, lecz mimo to, sieci wykonane przez nią były tak równe, a praca szła tak szybko, że wzbudzała podziw nawet u doświadczonych w tej sztuce niewiast. Następnego zaś lata, gdy przyszła pora zbiorów i łuskania nasion pod kolejne zasiewy, jej dłonie były najzręczniejsze w całej wiosce, a jej zbiory największe. Jesienią, gdy zabrano się do przędzenia, otrzymała swój własny kołowrotek. Palce Dairine potrafiły wysnuć najcieńszą i najgładszą nitkę — taką, jakiej nikt dotąd w wiosce nie widział. Mimo to stwarzała wrażenie niezadowolonej i ciągle próbowała uzyskać jeszcze gładszą i cieńszą.
Ingvarna nadal uczyła ją, jak używać palców i węchu przy zbieraniu ziół, przekazywała zaklęcia i czary potrzebne komuś sprawującemu taką funkcję. Dairine pojmowała szybko, a pojąwszy, jeszcze szybciej dochodziła do wprawy w wykorzystywaniu nabytej wiedzy. Pozostała jednak niecierpliwa, zaś jej wściekłość na samą siebie, gdy zdarzało się jej popełnić błąd, była ogromna. Nic pogodziła się również ze swoją ślepotą, łatwo wpadała w złość, gdy nie potrafiła opisać narzędzia, które było jej potrzebne, a którego nie znajdowała pod ręką.
Ingvarna w rozmowie z Herdrekiem, który był teraz naczelnikiem wsi, wyraziła kiedyś nadzieję, że może jej umiejętności mogłyby pomóc przywrócić pamięć dziewczynie. Gdy spytał, dlaczego dotąd nie spróbowała, powiedziała:
— To dziecko nie jest z naszej krwi i było branką Psów. Czy mamy przywoływać jej strach? Może to Gunnora, opiekunka wszystkich kobiet, odebrała jej pamięć z litości. Jeśli tak…
Przygryzł wargi, obserwując dziewczynę krążącą z pasją wokół krosien, które dla niej skonstruował. Co chwilę przystawała i uderzała w nie swą małą dłonią. Wyglądało, jakby chciała zmusić twarde drewno, by przyjęło inny, bardziej jej zapewne odpowiadający kształt.
— Myślę, że czuje się coraz bardziej nieszczęśliwa — przyznał, wolno wymawiając słowa. — Z początku była chyba zadowolona, teraz zaś są takie chwile, gdy zachowuje się jak uwięziona pantera. Niezbyt mi się to podoba.
— Cóż… — westchnęła. — Według mnie to najwyższy czas na podjęcie decyzji.
Podeszła do dziewczyny i ujęła ją za ręce. Spoglądając wprost w niewidzące źrenice, poleciła kowalowi:
— Zostaw nas same!
Dziewczyna znieruchomiała, czując jej dotyk. Tego samego dnia wieczorem Dairine przyszła do Herdreka, gdy pracował w swej kuźni. Poruszała się całkiem pewnie. Dotąd zwykle posługiwała się słuchem, bezbłędnie rozpoznając zbliżające się osoby po krokach. Teraz jednak już z daleka wyciągnęła ku niemu ręce tak, jakby witała ukochanego ojca. Wiedział już, że Ingvarnie się udało.
Wraz z nadejściem wiosny często widać ją było na polach, gdzie dotykała roślin, czasem słychać było jej śpiew w dziwnym języku. Najprawdopodobniej im śpiewała, jakby były dziećmi, którymi trzeba się opiekować.
Herdrek przebudował krosna, tak jak chciała, Ingvarna zaś wprowadziła ją w tajniki barwienia przędzy i tkanin. Wśród dzieci tej umierającej wioski Dairine nie miała przyjaciół. Po pierwsze dlatego, że poza czarownicą nie garnęła się do nikogo, a po drugie — jej zachowanie bywało niezrozumiałe, ona sama zaś wydawała się poważniejsza i doroślejsza, niż wskazywał na to jej wiek.
W sześć lat po jej przybyciu zawinął wreszcie do Rannock pierwszy od pamiętnego sztormu statek. Była to jednostka sulkaryjska, której kapitan przywiózł wieść o szczęśliwym zakończeniu długiej wojny.
Klęska najeźdźców z Karstenu, którzy tak nadszarpnęli w swoim czasie siły Strażniczek, była całkowita. Koris z Gormu był teraz dowódcą Estcarpu, gdyż Strażniczki musiały zająć się przede wszystkim uzupełnieniem swych szeregów, mocno przerzedzonych w trakcie walk z wrogiem. Nie oznaczało to jednak jeszcze zupełnego pokoju; niedobitki floty Karstenu przyłączyły się do piratów, a bandy dezerterów i wszelkich innych łupieżców napadały i paliły co się dało na lądzie, korzystając z ogólnego zamętu i braku silnej władzy centralnej. Wojska Generała Korisa strzegły granic, lecz niemożliwością było szybkie wyłapanie tych małych zwykle grup, które przenikały na ziemie Estcarpu tylko po to, by dokonać jednej lub dwóch napaści i zniknąć.
Kapitana także zaskoczyły wyroby Dairine i zaoferował Ingvarnie znacznie wyższą cenę za towar, niż spodziewał się zapłacić w tak małej osadzie. Zainteresował się też samą dziewczyną, przemawiając do niej po kolei różnymi językami, starając się mówić bardzo wolno i wyraźnie, ona jednak odpowiadała mu w miejscowym dialekcie, twierdząc, że nie zna żadnego innego. Mimo to wyznał na boku Ingvarnie, że kiedyś już widział ludzi podobnych do dziewczyny, chociaż nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Pewien był też, że nie pochodzi ona ze zwykłego rodu.
W następnym roku opiekunka zrobiła z ofiarą morskich łupieżców to, co uważała dla niej za najlepsze. Nikt nie wiedział, ile lat ma Ingvarna, gdyż po czarownicy, która znała dobrze sztukę uzdrawiania i biegła była w ziołach, nie było tak widać upływu czasu, jak po innych. Niemniej zauważono, że poruszała się już wolniej i nigdy nie chodziła sama w miejsca, gdzie żyli Najstarsi, lecz zawsze ze sobą zabierała dziewczynę. Co tam robiły, nikt nie wiedział, bo i któż ośmieliłby się podglądać osoby obdarzone Talentem?
Pewnej nocy, gdy tylko wzeszedł księżyc, udały się obie do pewnego, dawno temu przygotowanego miejsca, w głębi lądu, gdzie Ingvarna rozpaliła ogień. Płonął on nie zwyczajnym, lecz błękitnym płomieniem. Wrzuciła weń następnie kilka garści różnych suszonych ziół, tak że dym stał się bardzo duszący. Uwagę swą skupiła jednak nie na płomieniu, lecz na znajdującym się po przeciwnej stronie ogniska kamieniu, którego powierzchnia była gładka jak szkło, a kolor przypominał barwę dobrego ostrza.
Dairine stała nieco za Ingvarną. Nauczyła ją w ciągu razem spędzonych lat, jak zastąpić utracony wzrok innymi zmysłami i dziewczyna potrafiła teraz dotykiem, słuchem i węchem posługiwać się z wprawą nieosiągalną niemal dla pozostałych ludzi. Jednak, w takich właśnie chwilach, poczucie krzywdy wracało, sprawiając, że aż łzy płynęły jej po policzkach. Wiele zawdzięczała opiekunce, lecz wciąż była inna niż mieszkańcy Rannock i czasem ta samotność dotkliwie dawała o sobie znać. Teraz czuła, że Ingvarną zamierza coś zmienić w jej życiu, lecz nie miała odwagi liczyć na to, że znów będzie widzieć, tak jak pozostali ludzie.
Wyraźnie słyszała zaklęcia, a dym, który wypełniał jej płuca, powodował, że miała wyraźną ochotę odejść na bok i zaczerpnąć świeżego powietrza. Opanowywała się jednak, czekając na dalszy rozwój wypadków.
Poczuła lekkie dotknięcie w ramię, a polecenie, które rozbłysło w jej umyśle, kazało ruszyć do przodu z wyciągniętymi rękami, aż palce zetknęły się z jakąś pulsującą powierzchnią. Była ciepła, niemal parząca, zaś pulsowanie dziwnie przeplatało się z biciem serca dziewczyny. Stała jednak wytrwale, podczas gdy głos Ingvarny stawał się coraz cichszy i odleglejszy, jakby była coraz dalej i dalej. Nagle poczuła, jak wypływające z dotykanej powierzchni ciepło ogarnia jej dłonie, nadgarstki, a w końcu całe ręce. Głos opiekunki był teraz ledwie słyszalnym pomrukiem, nadal proszącym o pomoc te dziwne i na pół zapomniane moce. Powoli ciepło odpływało. Jak długo trwało to dziwne zjawisko, jak długo trzymała dłonie na powierzchni, której nie mogła dostrzec — nigdy nie ustaliła. W końcu ramiona opadły, jakby nagle stały się zbyt ciężkie.
— Co się miało stać, dokonało się. — Dolatujący z lewej strony głos Ingvarny świadczył o jej zmęczeniu. — Wszystko, co mogłam ci zaofiarować, dałam nie przymuszona, Choć jesteś ślepa w ludzkim rozumieniu tego słowa, masz ten rodzaj wzroku, jakim mogą się posługiwać tylko nieliczni. Używaj go rozważnie, moje dziecko.
Od tego dnia stało się wiadome, że Dairine faktycznie ma dziwną moc, moc widzenia poprzez dłonie. Mogła, biorąc w nie cokolwiek, powiedzieć kto i kiedy wykonał daną rzecz. Biorąc w ręce kłąb sierści górskich owiec, potrafiła wskazać zrozpaczonemu właścicielowi miejsce, gdzie zatrzymało się spłoszone, zaginione stado.
Jednakże posiadała jedno „spojrzenie”, którego nigdy nie ważyła się używać, a o którym dowiedziała się przypadkiem. Kiedyś, w czasie dożynek, ujęła dłoń małego Huldego, ale natychmiast ją puściła i z płaczem pobiegła do domu Ingvarny. W ciągu miesiąca chłopiec zmarł na febrę. Nigdy później nie posłużyła się już tym „darem”. Bała się, że mogłaby spowodować czyjąś przedwczesną śmierć.
W Roku Czerwia, gdy Dairine była już młodą kobietą, Ingvarna zmarła. Odeszła tak łagodnie, jakby przywołała śmierć podobnie, jak inni przywołują służbę.
Choć Dairine nie była prawdziwą czarownicą-uzdrowicielką, jednak przejęła wiele obowiązków zmarłej. W miesiąc zaś po pogrzebie przypłynął ponownie statek z Sulkar. Jego kapitan, przekazując wieści z szerokiego świata, co chwilę spoglądał na Dairine zajętą przędzeniem. Dziewczyna wyraźnie wyróżniała się spośród mieszkańców wioski: była jedyną osobą o srebrzystych włosach i oczach.
Sibbald Ortis — Sibbald Jednoręki, jak go nazywano odkąd w jednej z bitew stracił dłoń i zastąpił ją metalowym dziełem kowala z odległych ziem, kapitan owego statku, był młodym i mimo wszystko mało doświadczonym człowiekiem, chociaż — podobnie jak wszyscy jego ludzie — prawie całe życie spędził na morzu. Powiadomił mieszkańców osady o pokoju, jaki wreszcie zapanował w Estcarpie rządzonym przez Korisa. Alizon poniosło klęskę próbując dokonać jakiegoś podboju za morzem, a Karsten pogrążony był w chaosie. Wystąpili tam przeciwko sobie książęta i lordowie. Piraci zostali bezlitośnie wytępieni, tak że już od paru miesięcy nie doszła żadna wiadomość o pojawieniu się choćby jednego ich statku u brzegów Estcarpu.
Kiedy kapitan przekazał te nowiny, zabrał się do robienia interesów. Pytał, co też, jeśli w ogóle coś, mieszkańcy mogą mu zaproponować na sprzedaż bądź wymianę.
Herdrek za nic nie chciałby zdradzać przybyszom całego ubóstwa wsi, lecz w końcu, pomimo że miał ochotę na niektóre z ich towarów, jak broń i narzędzia, przyznać musiał, że wszystko, czym dysponuje Rannock, to trochę suszonej ryby potrzebnej do przeżycia zimy i nieco wełny.
Z trudem zdobył się na poczęstunek należny gościom, gdyż odmówienie im tego, co było określone zwyczajem, znaczyłoby wyparcie się własnych tradycji i honoru.
Dairine zaś, słuchając Sibbalda, marzyła o tym, by mieć tyle odwagi, żeby dotknąć jego dłoni. By dowiedzieć się, jakim jest człowiekiem ten, który bywał tak daleko i tyle w życiu widział. Narastała w niej tęsknota, by uwolnić się od ciasnych i aż za dobrze znanych ścieżek Rannocku, by dowiedzieć się, jak wygląda leżący na zewnątrz świat. Jej palce nieustannie przędły, lecz myśli biegły własnym torem. Nagle ruchy palców zostały zakłócone, gdyż zdała sobie sprawę, że ktoś przy niej stanął. Ktoś o zapachu słonej morskiej wody, skóry i jeszcze czegoś… ktoś obcy, z załogi statku.
— Masz zręczne palce, Pani… — rozpoznała głos Sibbalda.
— To jedna z niewielu moich umiejętności.
— Powiedziano mi, że los nie obszedł się z tobą łaskawie. Był brutalnie szczery, lecz polubiła tę otwartość.
— Nie całkiem, kapitanie. Ludzie z Rannock są mi nader przychylni, a ich czarownica była moją opiekunką… i choć moje oczy są zamknięte na świat, dłonie służą mi dobrze. Jeśli chcesz, chodź Panie ze mną, a sam zobaczysz! — powiedziała z dumą wstając i odsuwając warsztat.
Zaprowadziła go do swojego, po śmierci Ingvarny, domu, gdzie unosił się słodki aromat ziół i wskazała na krosna, które zrobił dla niej Herdrek.
— Jak widzisz, kapitanie, nie jestem niezręczna, chociaż ślepa.
Wiedziała, że w na wpół wykończonej tkaninie nie ma ani jednego błędu.
Ortis milczał przez chwilę, po czym wydał z siebie odgłos, którym mogłoby być gwizdnięcie z podziwu, gdyby nie zduszone między wargami.
— To jedna z najlepszych tkanin, jakie widziałem! Nie ma żadnej skazy ani we wzorze, ani w doborze barw… Jak tego dokonałaś?
— Tymi dłońmi! — roześmiała się. — Proszę daj mi coś, co jest twoją własnością, a pokażę ci, jak palce przejmują funkcję oczu.
Czuła dziwne podniecenie. Coś jej mówiło, że oto nadchodzi przełomowy moment w jej życiu. Usłyszała lekki szelest, jakby odwijanej tkaniny, po czym w wyciągniętej dłoni poczuła wąski pasek jedwabistej materii.
— Powiedz mi więc, Pani, skąd to pochodzi i jak zostało sporządzone.
Przesuwała materiał między palcami… Tak, to zostało utkane… ale jej dłonie nie odbierały obrazu ludzkich palców dokonujących tego… Nie, ci, którzy to zrobili, nie mieli ludzkich kształtów i byli tak szybcy, że zdawali się być zamazaną smugą, a nie postaciami. Nie były to kobiety, tego była pewna: ale bez wątpienia wykonały to istoty rodzaju żeńskiego… silne…
— Pajęczy jedwab… — dopiero gdy usłyszała swój głos, zdała sobie sprawę, że przemówiła. — Ale nie całkiem pająk go utkał… Kobieca praca, ale nie od kobiety…
Uniosła wstęgę i dotknęła policzka. To, co trzymała w dłoniach, było tak doskonałym przykładem pracy tkacza, że wzbudziło w niej silną i z każdą chwilą silniejszą potrzebę, by dowiedzieć się jak najwięcej.
— Masz rację, Pani — głos kapitana przerwał jej myśli. — To pochodzi z Ustrut. Gdybym miał tylko dwa zwoje tego materiału wśród ładunku, miałbym potrójny zysk z całego rejsu.
— Gdzie leży Ustrut? — zapytała. — Jeśli mogłabym się tam dostać, nauczyć takiej doskonałości… kim są ci, którzy to tkają? Nie mogę ich wyraźnie dostrzec, ale z pewnością nie są do nas podobni.
Usłyszała, jak westchnął.
— Zobaczyć ich to śmierć — odparł cicho. — Nienawidzą ludzi.
— Nie, kapitanie! — przerwała mu. — To nie ludzi nienawidzą… Nienawidzą tylko wszystkich, którzy nie są rodzaju żeńskiego.
Przez chwilę milczał, jakby wątpił w jej słowa.
— Może to i prawda… — przyznał w końcu. — Faktem jest, że nikt dobrowolnie tam nie popłynie… Ten zaś skrawek mam od człowieka, który ledwie uszedł z Ustur żywy… Zmarł na pokładzie wkrótce po tym, jak wyłowiliśmy go z na wpół zatopionej tratwy.
— Jeśli ten skarb jest faktycznie tak cenny… Ludzie z mojej wioski są bardzo biedni… Jeśli ktoś posiadłby sekret takiego tkania, czy nie byłoby to opłacalne dla wielu?
— Nie ma takiego sposobu! — wykrzyknął, zabierając materiał.
— Ależ jest! Kobiety… czy raczej samice to utkały. Z kobietą mogę zawsze porozmawiać na ten temat… Zwłaszcza, jeśli też jest tkaczką!
— Dziewczyno! — poczuła na ramieniu dużą, poznaczoną bliznami dłoń. — Za całe złoto Karstenu, nie posłałbym na Ustur żadnej kobiety! Nie wiesz, o czym mówisz! Może, gdybyś była Strażniczką z pełnią wiedzy i w sile lat… To, co proponujesz, jest nierealne… Co tam się dzieje, Vidruth?
Dairine już moment przed nim usłyszała odgłos czyichś kroków.
— Przypływ, kapitanie. Musimy wypłynąć za skały, by bezpiecznie zacumować.
— Jasne. Cóż, kiedy statek woła, żaden kapitan nie zwleka. Niech cię chroni prawica Lraken, Pani.
Odszedł, zanim zdążyła życzyć mu chociażby pomyślności… Siadła ciężko przy krosnach z drżącymi rękoma i załzawionymi oczami. Czuła się jak ktoś, kto przed chwilą posiadał skarb i komu gwałtownie go odebrano. Pewna była, że ma rację. Jeśli ktoś mógł się nauczyć tajników sztuki tkaczek z Ustrut, to właśnie ona. Teraz, gdy dotykała swej własnej pracy, wzór wydawał się szorstki i trywialny, prawie brzydki. W myślach nadal jawiła się jej wizja trzymanego dopiero co w palcach piękna… I tego miejsca, gdzieś w głębokim lesie, gdzie nici biegły w równych odstępach od drzewa do drzewa…
Przez otwarte drzwi wdarł się do izby morski wiatr i rozdmuchał jej włosy.
— Pani!
Podskoczyła. Tak głośny był szum wiatru, że nawet ona nie usłyszała czyjegoś nadejścia.
— Kto tam!
— Vidruth, Pani. Od kapitana Ortisa.
— Namyślił się? — wstała, nie sądząc, by marynarz mógł przybyć z jakiegokolwiek innego powodu.
— Właśnie, Pani. Oczekuje nas. Proszę dać rękę… O tak — jego dłoń zacisnęła się na jej ramieniu.
Dziewczyna wyczuła zło w tym człowieku. Próbowała uwolnić się, ale zanim zdołała to zrobić, zarzucił na nią grubą opończę tak zręcznie, że nie była w stanie się wyrwać, ani nawet zbytnio szamotać.
Materiał śmierdział i lepił się od brudu, ale najgorsze było to, że Vidruth przerzucił ją sobie przez ramię jak tobół z materiałem, który mógł spokojnie wnieść na statek.
II
Mimo tłumiącej dźwięki i zapachy materii była pewna, że znalazła się na statku, choć nie rozumiała dlaczego w taki właśnie sposób. Dlaczego Ortis tak gwałtownie i szczerze odmówił zabrania jej — wyczuła to wyraźnie w jego dotyku — a potem ten osiłek złapał ją i przeniósł, jakby porywał kobietę w trakcie nocnego napadu… Ludzie z Sulkarkeep nigdy nie parali się handlem niewolnikami, była to powszechnie znana prawda. Dlaczego zatem?…
W końcu uwolniono ją z krępujących zwojów, choć powietrze, które z ulgą wciągnęła, nie było specjalnie świeże ani przesycone morskim wiatrem. Sądząc po zaduchu, musiała znajdować się gdzieś głęboko we wnętrzu statku.
— Dlaczego to zrobiłeś? — spytała mężczyznę, którego ciężki oddech słyszała obok.
— Rozkaz kapitana — odparł pochylając się blisko, tak że poczuła nie tylko smrodek jego brudnego ciała, ale i ciepło. — Ma dobry gust… Niezła z ciebie sztuka…
— Zostaw ją, Wak! — był to głos Vidrutha.
— Pewnie, kapitanie — mruknął tamten po lekkim wahaniu. — Tu będzie bezpieczna, jak…
— I tu pozostanie bezpieczna, bez względu na takich jak ty, czy tobie podobnych. Wynoś się!
Usłyszała pomruk zdający się wskazywać, że Wak ma pewne wątpliwości co do prawa nowo przybyłego do rozkazywania, ale nie sprzeciwiał się temu otwarcie. Doleciał do niej odgłos zasuwania drewnianych drzwi.
— Ty nie jesteś kapitanem — rzuciła w otaczającą ją ciszę.
— Nastąpiła zmiana dowództwa — odparł głos. — Stary kapitan nie przyniósł nam w ostatnich miesiącach zbyt wiele szczęścia, a gdy się dowiedzieliśmy, że nie chciał w dodatku spróbować takiego szczęścia, to…
— Zabiliście!
— Nie tak szybko! Kto by się dobrowolnie narażał na zemstę krwi jego klanu? Ci z Sulkarkeep nie żartują, gdy ktoś przeleje krew z ich krwi.
— Nie rozumiem — przecież wszyscy jesteście z Sulkarkeep…
— Właśnie, że nie jesteśmy. Świat się nieco zmienił i oni nie władają już morzami sami. Byli waleczni, a waleczni giną. Walczyli z Kolderem, w tej walce wytracili wielu wrogów, ale też przepadło wielu swoich… Walczyli z Karstenem, brali udział w ataku na Górni, potem patrolowali tereny nawiedzane przez Psów z Alizon… Wielkie były ich zasługi, ale i wielkie straty. Teraz, gdy wychodzą z portu, prawie zawsze mają na pokładzie obcych do pomocy przy stawianiu żagli, czasem tylko kapitan jest ich… Nie, nie zabiliśmy Sibbalda Ortisa. Może się jeszcze przydać, ale jest bezpiecznie zamknięty i całkiem niegroźny. A teraz wróćmy do interesów, które nas łączą. Słyszałem, co mówiłaś Ortisowi, a od tych zdechlaków w wiosce dowiedziałem się kim jesteś. Masz Talent, choć nie możesz wezwać Mocy, jak Strażniczki. Sama powiedziałaś zresztą, że jeśli ktoś ma szansę porozumieć się z tym demonem z Ustrut, to musi być ktoś taki jak ty… Pomyśl o pajęczym jedwabiu. Trzymałaś ten strzęp, który miał Ortis i zapewne rzeczywiście możesz zrobić podobny. Chyba, że wszyscy w Rannock powariowali ze szczętem, w co nie wierzę. To jest szansa, jaką miewa się raz w życiu.
Wyczuwała w jego głosie chciwość, a to mogło być jej ocaleniem… Z pewnością zrobi wszystko, co tylko będzie mógł, by była bezpieczna — podobnie jak zrobił to z Sibbaldem Ortisem.
— Dlaczego więc mnie porwałeś, jeśli twoje zamiary są tak jasne? Jeśli słyszałeś, co powiedziałam kapitanowi, to powinieneś wiedzieć, że poszłabym z tobą dobrowolnie.
— Myślisz, że ci nieszczęśnicy z brzegu pozwoliliby ci odejść? — roześmiał się. — Gdy połowa Strażniczek nie żyje, a ich własna uzdrowicielka dopiero co zmarła?… Sądzisz, że oddaliby ciebie, chociaż masz tylko część Talentu? Cały kraj potrzebuje każdego, kto włada choćby najmniejszą cząstką Mocy. Nie ma się zresztą nad czym rozczulać. Tym goręcej powitają cię, gdy wrócisz bogata, z tajemnicami Ustrut. Oczywiście, jeśli wówczas nadal będziesz chciała wrócić…
— A skąd wiesz, że gdy wrócę, będę chciała pracować dla ciebie?
— Bo nie będziesz chciała, abyśmy obeszli się źle z kapitanem i zostawili go na tamtym niegościnnym wybrzeżu. Tam nie obchodzą się dobrze z jeńcami… — w jego głosie wyczuwało się strach, który usiłował bezskutecznie ukryć. — Poza tym, jeśli naruszysz naszą umowę, to po prostu odpłyniemy i zostawimy cię tam. Być może, do końca twoich dni. Żaden statek nie zawinie w tamte strony dobrowolnie. Długo będziesz czekała na śmierć, nie mając nikogo do towarzystwa… Zastanów się nad tym.
Milczał przez chwilę, po czym dodał:
— To ma być umowa — zaprzysięgniemy, na co wolisz. Ty załatwisz sprawę z Ustrutami, a my zabierzemy cię do Rannock, czy gdziekolwiek wskażesz. Jeśli zechcesz, możemy wysadzić z tobą kapitana i pozwolić ci zatrzymać jedną trzecią tego, co tam utkasz… Będziesz mogła wykupić za to trzy takie wiochy jak Rannock.
— Jeszcze jedno — przerwała Wakowi — nie jestem ; z tych, które twoi ludzie mogą posiąść, kiedy im przyjdzie ś na to ochota. Wiesz, co stałoby się wówczas z moim Talentem?
— Wiadomo, że taka jak ty, jeśli sypia z mężczyzną, traci go — odparł tonem zawierającym groźbę, lecz nie do niej skierowaną. — Możesz być pewna, że nikt cię nie tknie.
— Zgoda więc — oznajmiła ze spokojem, choć był to spokój na pokaz i wiele ją kosztował. — Masz ten fragment jedwabiu? Daj go, spróbuję dowiedzieć się z niego, ile tylko będę mogła.
Usłyszała, że odsuwa drzwi. Ledwie wyszedł, ruszyła z wyciągniętymi rękami na zwiady. Pomieszczenie było małe, z półkopodobnym posłaniem przy jednej ze ścian i stołkiem przyśrubowanym do podłogi. Zastanowiła się przez chwilę, czy Ortis znajduje się w podobnym miejscu, oraz — co bardziej nawet ją intrygowało — jak udało się Vidruthowi wyeliminować kapitana. Sądząc z tego, czego dowiedziała się o Sibbaldzie w trakcie ich krótkiego spotkania, nie należał on do ludzi, których tak łatwo zaskoczyć. Gdy mężczyzna wrócił i podał jej skrawek jedwabiu, siedziała już spokojnie na stołku, jakby oczekując na jego przybycie.
— Dowiedz się jak najwięcej. Mamy przed sobą ze dwa dni żeglugi, jeśli wiatr będzie nadal pomyślny. Pożywienie i co tylko będziesz chciała zostanie ci przyniesione. Za drzwiami stoi strażnik, nie musisz zatem niczego się obawiać.
Trzymając materiał w obu dłoniach próbowała skoncentrować się wyłącznie na nim. Co do Vidrutha i reszty nie miała złudzeń; była tylko narzędziem w ich rakach. Niemniej, ponieważ była ślepa, mógł jej nie doceniać, mimo tego całego strachliwego gadania o Mocy. W przeszłości tak się już zdarzało.
Skupiła się. Nie docierały już do niej dźwięki z zewnątrz: skrzypienie drewna, szum fal, nie czuła zapachów unoszących się w ciasnym wnętrzu. Jej „wzrok” ponownie skoncentrował się na jedwabiu… Widziała błękitne dłonie (nie będące jednak naprawdę dłońmi w ludzkim rozumieniu) zajęte tkaniem… Kolory, które dostrzegała, były tak czyste i jasne, że nie sposób ich było opisać, sam materiał zaś był wielobarwny, lecz kolory zlewały się łagodnie. Prawie cała gama tęczy…
Starała się skoncentrować na samym sposobie produkcji: jak wygląda rama, na której powstaje ten materiał… Zarysowały się wysokie, ciemne kształty. Nie były to równo obrobione i umocowane deski… Były one porowate, jak wolno stojące, żywe drzewa…
Te ręce… Błyskawicznie poruszające się dłonie…
Zdążyła tyle tylko zgłębić, gdy przywróciło ją do rzeczywistości pukanie do drzwi.
— Wejść! — rzuciła z rezygnacją.
Skrzypienie drewna, stukanie podeszwami, zapach wilgotnej od morskiej wody wyprawionej skóry. Przybyły odchrząknął jakby w zakłopotaniu, po czym powiedział:
— Oto posiłek, Pani.
Okręciła jedwab wokół przegubu i wyciągnęła ręce, zdając sobie nagle sprawę, jak bardzo jest głodna i spragniona.
— Tu jest łyżka. — Przybyły wsunął miskę w jej lewą dłoń, a uchwyt kufla w palce prawej. — Pani wybaczy. To prosty posiłek, gulasz i piwo, ale to wszystko, co mamy, Pani.
— Dzięki. Jak cię nazywają, żeglarzu?
— Rothar, Pani. Nie jestem żeglarzem, lecz najemnikiem. Nie znam jednak zajęcia innego od wojaczki, mogę się zatem przydać w takim rejsie jak ten.
— A mimo to masz co do tego rejsu wątpliwości — postawiła kufel na podłodze obok swojej nogi i szybko złapała jego dłoń. Musiała skorzystać z okazji, by dowiedzieć się czegoś o załodze.
Z pewnością był innym człowiekiem niż Wak.
— Pani — miał cichy głos i pospiesznie wymawiał słowa. — Mówili, że znasz się na ziołach, dlaczego więc Vidruth nie zaprowadził cię do kapitana, byś mogła stwierdzić, jaka to dziwna i gwałtowna, jaka zła myśl go powaliła?
— Gdzie leży kapitan? — Wiedziała, że Rothar mówi prawdę, wyczucie jej dotyku było niezawodne.
— W swojej kajucie. Ma gorączkę i majaczy, wygląda, jakby ktoś rzucił na niego urok i…
— Rothar! — rozległo się od drzwi. Dłoń szybko wymknęła się z jej palców. Dairine zdążyła jednak wyczuć, że mężczyzna się boi.
— Przyrzekłem, że nikt nie będzie cię molestował. Czy ten tu próbował? — dopytywał się Vidruth.
— Nie — była zaskoczona pewnością i spokojem swego głosu. — Był bardzo uprzejmy przynosząc mi posiłek, którego bardzo potrzebowałam.
— Skoro tak, to dobrze. Teraz odejdź.
Gdy drzwi zamknęły się za Rotharem, spytał:
— Czego się dowiedziałaś z tego kawałka materii?
— Miałam zbyt mało czasu. Muszę się dobrze skupić, by mieć jasny obraz, a to wymaga i czasu, i spokoju.
— Lepiej się postaraj — rozkazał wychodząc.
Nie powrócił już tego dnia, nie zjawił się także Rothar zjedzeniem. Przemyślała jednak dokładnie to, co zdążył jej oznajmić. Wypowiedź Vidrutha wskazywała, że cała załoga jest za nim i za rejsem do Ustrut… Istniały wszak zioła, które dodane do jedzenia czy picia mogły pogrążyć człowieka w majakach i gorączce. Gdyby tylko mogła się dostać do kapitana, wiedziałaby, co to jest, ale nie znała sposobu, by wyjść z tego zamknięcia.
Następnego dnia Vidruth wpadał często i pytał, czego się dowiedziała. W końcu, wyprowadzona z równowagi jego natarczywością i dźwięczącą w głosie chciwością, przekazała mu to, co było prawdą, jak sama wierzyła.
— Czy nie słyszałeś, że Talent nie może być przymuszony? Starałam się na wszelkie sposoby uzyskać wiadomości, lecz ten materiał nie został wykonany przez rasę nam podobną. Natura obcego rozumu nie jest łatwa do rozszyfrowania, a jeszcze trudniejsze jest jej zrozumienie. Pomimo wysiłków nie mogę sobie wyobrazić tych istot. Jedyne, co wyraźnie widzę, to samo tkanie. Milczał, więc dodała:
— To jest kwestia nie ciała, lecz umysłu, a po tych drogach człowiek porusza się jak dziecko, a nie jak młodzieniec; nie biegnie, lecz raczkuje.
— Masz mniej niż dzień. Przed zachodem słońca będziemy na miejscu. O mocach takich jak twoja wiem tyle, że wielokrotne próby wyostrzają obraz. Pamiętaj, że od tego, co „zobaczysz”, będzie przede wszystkim zależało twoje życie!
Usłyszała, że wychodzi i westchnęła. Jedwab nie wydawał się jej już lekki i miękki — bardziej przypominał ciężki niewolniczy łańcuch przykuwający ją do cudzej woli. Rozmyślała jedząc suchary. Prawdą było, że chociaż czas mijał, ona nie dokonała, jak dotąd, niczego istotnego… Owszem, mogła sobie dokładnie wyobrazić olbrzymie krosna i powstający pod błękitnymi kończynami jedwab, ale ciała, którego polecenia wykonywały, nie widziała. Podobnie nie potrafiła zgłębić obcej osobowości, umysłu tych, którym poświęciła już tyle czasu i wysiłku. Kapitan Ortis także pojawiał się w tym obrazie, jako że posiadał dość długo ten kawałek tkaniny. Vidruth zresztą też. Był jeszcze ktoś trzeci, najmniej wyraźny, skryty pod wszechogarniającym tumanem strachu… Straciła orientację w czasie i porze dnia, czuła jedynie, że nie zmienili kursu i mają sprzyjający wiatr.
Nagle odniosła wrażenie, że nie jest sama! A przecież nie słyszała ostrzegawczego skrzypnięcia drzwi. Strach spiął ją, siedzącą bez ruchu, całą zamienioną w słuch.
— Pani?
Rothar! Ale jak się tu dostał?
— Co tu robisz? — musiała zwilżyć językiem nagle spieczone wargi, by wydobyć z siebie głos.
— Przygotowuję cię do zejścia na ląd. Jesteśmy u celu, Pani. Kapitan Ortis wyszedł wsparty na ramieniu Vidrutha, cały drżał. Nie on też wydaje rozkazy, tylko Vidruth. Pani, coś bardzo złego się dzieje… Jesteśmy u brzegu Ustrut i Vidruth dowodzi. Tak nie powinno być!
— Wiem, że muszę dostać się na Ustrut — odparła. — Rotharze, jeśli jesteś wierny swemu kapitanowi, to wiedz, że jest on w jakiś sposób więźniem Vidrutha, podobnie jak ja. Jeśli nie zrobię teraz tego, co on chce, to będzie jeszcze gorzej… zginę…
— Nie rozumiem, Pani — przerwał jej. — Tam żyją potwory. Podobno wystarczy zobaczyć je, by oszaleć…
— Ale ja ich nie zobaczę. Ile mamy czasu?
— Niewiele…
— Gdzie jestem i jak się tu dostałeś?
— Jesteś Pani w osobistej ładowni kapitana, tuż pod jego kajutą, a ja wszedłem tu przez tajną klapę w podłodze, ledwie oni wyszli. Obaj są teraz na mostku, bo przy brzegu trzeba ominąć zdradliwe rafy. Kierują manewrami…
— Możesz mnie wciągnąć do kajuty kapitana? — spytała z nagłą nadzieją. Może uda jej się odkryć, co Vidruth podał Ortisowi, może zdoła pomóc temu, któremu ufa.
— Unieś ręce, Pani… Obawiam się, że mamy bardzo mało czasu.
Ledwie to zrobiła, a para silnych dłoni złapała ją za nadgarstki i niezbyt delikatnie pociągnęła. Nie protestowała jednak. Rothar musiał dokonać tego jednym ruchem, inaczej oboje wylądowaliby w jej więzieniu. Gdy stanęła, wyczuła, że znajduje się w znacznie większym pomieszczeniu, posiadającym dopływ powietrza z zewnątrz, gdyż zapach morza był tu o wiele intensywniejszy. Ale nie był na tyle silny, by zagłuszyć znany odór całego okrętu, sygnalizujący obecność zła.
— Puść mnie i nie dotykaj. Muszę znaleźć tu coś, a najlżejszy nawet dotyk może mnie zmylić.
Powoli odwróciła się w prawo od źródła świeżego powietrza.
— Co jest na wprost przede mną?
— Posłanie kapitana, Pani.
Krok za krokiem, ostrożnie ruszyła w tamtą stronę. Poczucie obecności zła stawało się coraz silniejsze w miarę jak się przybliżała. Co mogło być tego powodem — nie miała pojęcia, gdyż choć Ingvarna nauczyła ją rozpoznawać obecność sił mroku, to sama niewiele więcej o nich wiedziała… Odór czarnej mocy stał się nie do zniesienia.
— Łóżko — poleciła. — Zdejmij pościel, ale jak znajdziesz pod nią coś dziwnego, to nie dotykaj tego ręką, ale użyj czegoś, najlepiej stali, aby to zabrać i jak naszybciej wyrzucić do morza!
Nie zadawał pytań. Słyszała, jak rzucił się do pościeli.
— Tu… tu jest jakiś korzeń, całkiem bez kształtu. Był pod poduszką, Pani.
— Czekaj, możliwe, że cała pościel zdążyła przesiąknąć złem i samo usunięcie źródła nie wystarczy. Zwiń wszystko — poduszkę, kołdrę, prześcieradło i wyrzuć do morza! Opuść mnie potem na dół i, jeśli będziesz miał czas, zaściel ponownie posłanie. Nie wiem, jakiego uroku użyto, ale na pewno z Mroku, nie z Mocy. Uważaj, żeby trzymać to w dłoniach jak najkrócej.
— O to nie musisz się obawiać — mruknął. — Odsuń się, zaraz pozbędę się tego wszystkiego!
Posłusznie cofnęła się, słysząc jego kroki zmierzające ku otworowi, którym wpadało morskie powietrze.
— Teraz — był już znowu przy niej — dopilnuję twego bezpieczeństwa, Pani… albo tej jego części, która ci pozostała do czasu, aż kapitan powróci do siebie i zajmie się Vidruthem.
Jego ręce złapały ją i opuściły, tym razem delikatniej, do pomieszczenia na dole, które tak dobrze znała. Słuchała uważnie, ale mimo że wiedziała o zamykaniu włazu nad głową, nie usłyszała niczego.
III
Nie musiała długo czekać. Niebawem drzwi otwarły się ze znanym skrzypieniem i rozpoznała kroki Vidrutha.
— Posłuchaj, dobra dziewczyno. Ustrut jest jedną z łańcucha wysp ciągnących się od tego tu brzegu. Kiedyś pewnie wszystkie były jego częścią, ale teraz większość to skupiska nagich skał z taką kipielą wokoło, że nikt nie odważy się jej przebyć. Nie sądź więc, że zdołasz opuścić tę wyspę inaczej niż z naszą pomocą. Wysadzimy cię teraz na brzeg i odpłyniemy, a kiedy nauczysz się tego, po co tu przybyłaś, wróć na brzeg i ułóż trzy kamienie, jeden za drugim, wtedy po ciebie przypłyniemy…
Nie uważała, że jest to zbyt przemyślny plan, ale ponieważ jedyną jej nadzieją i tak byli Rothar oraz kapitan, nie podjęła dyskusji na ten temat. Poczuła dłoń Vidrutha na ramieniu i pozwoliła się prowadzić, dopóki jej dłonie nie napotkały szczebli drabiny.
— Na górę, dziewczyno, i dobrze graj swą rolę. Są wśród załogi tacy, co obawiają się czarów i twierdzą, że każdą czarownicę należy pozbawiać jej umiejętności. Jak — sama to wiesz…
Zadrżała. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Rozumiała jednak, że bardziej pragnie ją nastraszyć, niż przedstawić niebezpieczeństwo.
— Rothar odwiezie cię na brzeg, a my będziemy was uważnie obserwować, nie próbuj więc przekonywać go, by odstąpił od mych rozkazów… I tak nie mielibyście dokąd popłynąć.
Była już na pokładzie i słyszała wokół kilkanaście głosów. Vidruth nie dał jej czasu na odszukanie wśród nich Ortisa. Zaprowadził ją do relingu, gdzie złapał ją wpół, jakby była małą dziewczynką, i opuścił wprost w inne, wzniesione ramiona, które posadziły ją na drewnianej ławeczce. Wokół słychać było szum morza i skrzyp wioseł w dulkach.
— Rotharze, wierzysz, że jestem czarownicą?
— Nie wiem, kim jesteś, Pani, ale wiem, że ze strony Vidrutha grozi ci niebezpieczeństwo. — Po chwili dodał: — Mogę przysiąc, że tak jest. Jeśli kapitan powróci do zmysłów… W czasie wojen znienawidziłem wszystko co sprawia, że mężczyzna lub kobieta zmuszeni są bezwolnie służyć innym. Nie mam przed sobą przyszłości, gdyż stworzyła mnie wojna, nie potrafię niczego poza zabijaniem, ale zrobię, co będę mógł, żeby pomóc tobie i kapitanowi.
— Jesteś zbyt młody, by mówić o braku przyszłości.
— Jestem stary przez zabijanie — odparł spokojnie — i przebywanie wśród takich jak ci, którym przewodzi Vidruth. Pani, jesteśmy w pobliżu wybrzeża, ze statku obserwują nas uważnie. Gdy postawię cię na plaży, ostrożnie wyjmij to, co znajdziesz za moim pasem i dobrze ukryj. To nóż wykonany z metalu, który spada z gwiazd. Nie masz lepszej stali od tej właśnie. Prawdę mówiąc nie jest mój, tylko kapitana, ale to nie ma chwilowo znaczenia.
Zrobiła, jak kazał. Niósł ją przez niskie fale przyboju ku suchemu piaskowi. Obudziło to w niej wspomnienie — kiedyś poznała już taki nóż i płomienie odbijające się w jego ostrzu…
— Nie! — krzyknęła, ale jej dłoń pozostała zaciśnięta na rękojeści.
— Tak! — nie mógł zrozumieć dokładnie tego, co czuła, ale wiedział, co powinna zrobić. — Musisz go zatrzymać. Gdy dojdziemy, idź prosto zaraz, gdy cię postawię. Na statku mają wycelowaną w nas oblężniczą kuszę… Przed tobą są drzewa, wśród których, jak mówią, żyją te… pająki… Pani, nie mogę ci teraz otwarcie przyjść z pomocą, gdyż przyniosłoby to nam jedynie szybką śmierć, bez żadnego pożytku, ale co będę mógł, to zrobię.
Gdy stanęła na ziemi, zawahała się. W nieznanym terenie czuła się naga i całkiem bezbronna, wiedziała jednak, że nie może tego okazać tym, którzy ją obserwują. Wokół nadgarstka owinięty miała strzęp jedwabiu, a w fałdach sukni ukryty nóż… Powoli obróciła głowę, nasłuchując z pełną koncentracją. Ruszyła po sypkim piasku.
Poczuła, że robi się wokół niej coraz chłodniej. Musiała wejść między drzewa, wyciągnęła rękę dotykając chropowatej kory i obeszła gruby pień zasłaniając się nim od strony obserwatorów i ewentualnego ostrzału ze statku.
Niemal natychmiast, tak jak gdyby mogła to zobaczyć, zorientowała się, że obserwowana była nie tylko ze statku. Ktoś lub coś jeszcze śledziło uważnie jej kroki, tyle że z głębi lądu. Użyła swego zmysłu dotyku — wyciągnęła rękę przed siebie, tak jak robi to ktoś błądzący w ciemnościach i szukający drogi.
W chwilę później westchnęła zaskoczona. Jakiś silny umysł wtargnął do jej psychiki przez drzwi, które sama uchyliła. Poczuła się tak, jakby złapała ją potężna dłoń, uniosła na wysokość oczu tej wielkiej istoty, która obejrzała ją starannie tak z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Omal nie upadła, taka była moc tego myślowego dotyku, całkowicie przy tym nieludzkiego. Zrozumiała, że nie jest on wrogi… na razie.
— Dlaczego tu przyszłaś, samico? — pytanie odebrał jej umysł, nie słuch, lecz nadal nie umiała sobie wyobrazić tego, kto je zadał.
Powoli uniosła prawą rękę, by ukazać owiniętą wokół niej materię.
— Szukam tych, które potrafią utkać coś tak pięknego — odparła głośno, zastanawiając się, czy ci, do których mówi, mogą ją słyszeć i rozumieć.
Ponownie odniosła wrażenie, że jest badana i oceniana, ale tym razem zachowała spokój, będąc na to przygotowaną.
— Uważasz, że to jest piękne? — rozległo się znowu w jej umyśle pytanie.
— Tak.
— Ale nie masz oczu, by to ujrzeć — zabrzmiało to, jakby coś jej sugerowano.
— To prawda, ale moje palce zostały nauczone, by służyć w miejsce oczu. Ja także tkam, choć jedynie tak, jak potrafią to robić ludzie.
Cisza. Po chwili poczuła dotyk na dłoni, tak delikatny i szybki, że nie była pewna, czy nie uległa złudzeniu. Czekała cierpliwie, doskonale rozumiejąc, że znalazła się w miejscu rządzącym się innymi niż znała prawami, stawiającym własne warunki i że będzie mogła ruszyć do przodu jedynie wtedy, jeśli jej na to pozwolą. Ponownie poczuła dotyk na dłoni, tym razem dłuższy. Nie próbowała uchwycić tego, co ją dotykało, ale usiłowała coś wyczytać o tej istocie. Jedyne, co widziała, to świetliste kręgi.
— Możesz posługiwać się włóknem według topornych zwyczajów twojej rasy, ale nie nazywaj siebie tkaczką! — zabrzmiało to arogancko.
— A czy ktoś taki jak ja nie może nauczyć się sztuki, którą wy opanowaliście tak doskonale?
— Z tak nieporadnymi dłońmi jak twoje? — coś silnie uderzyło ją w palce. — To niemożliwe, możesz jednak pójść z nami i spojrzeć przez swoje palce, jak daleko ci do tego, przekonać się, że nie możesz mieć nadziei na dorównanie nam.
Dotyk okrążył jej nadgarstek, zmieniając się w elastyczną obręcz, zaciskającą się jak kajdany. Wiedziała, że nie ma już teraz ucieczki i poddała się spokojnie, ruszając w kierunku, w jakim poprowadziło ją delikatne naprężanie obręczy. Choć nie mogła odczytać natury stworzenia, które ją prowadziło, to w niejasny sposób ciągle płynął do jej umysłu obraz przebywanej drogi. Była ona nader zawiła, wiodła serpentyną między drzewami i polanami. W końcu zupełnie straciła orientację i nie wiedziała, gdzie pozostała plaża. Wyszli wreszcie na otwartą przestrzeń lecz osłoniętą czymś z góry, czymś innym niż gałęzie. Usłyszała, słabiutkie stukanie dochodzące z boków.
— Wyciągnij rękę — polecono jej w myślach — i opisz to, co znajdziesz przed sobą.
Posłuchała. Poruszała się powoli i ostrożnie… Jej palce natrafiły na twardą powierzchnię przypominającą pień drzewa, wokół którego nawinięto mocno naciągnięte nici. Przesunęła dłonie śladem nici, aż dotarła do poprzecznego kawałka gałęzi, z którego zwisał kawał materiału, tak jedwabistego jak ten, który miała przy sobie… Kończył on się pojedynczą nicią, która prowadziła do czółen tkackich, jak mogła przypuszczać…
— Jest przepiękna! — poczuła, że po raz pierwszy od czasu, gdy uczyła się u Ingvarny, brakuje jej wzroku, potrzeba ujrzenia tego, czego dotykała, płonęła w niej z wszechogarniającą siłą. Mimo to, że „widziała” strukturę i barwy utkanej materii, z postaci tkaczki dostrzec mogła jedynie wąskie i nieludzkie dłonie migające w bezustannym ruchu.
— Czy zrobisz coś takiego ty, która nazywasz siebie tkaczką?
— Nie tak doskonale — odparła zgodnie z prawdą. — To coś idealnego… Nigdy nie dotykałam czegoś, co byłoby do tego podobne.
— Wyciągnij ręce — wyczuła, że ten rozkaz pochodził od kogoś innego, z kim jeszcze dotąd się tu nie zetknęła.
Wykonała, co jej polecono, ułożyła dłonie spodem do góry i poczuła dotyk podobny do muśnięcia puchem wzdłuż każdego z palców.
— To prawda — jesteś tkaczką… do pewnego stopnia. Dlaczego przybyłaś do nas?
— Chcę się uczyć — w tym momencie plan ułożony i wymuszony przez Vidrutha nie miał dla niej znaczenia. — Chcę się uczyć u mistrzów, którzy potrafią tkać tak doskonale.
Czekała, wyczuwając, że obok niej toczy się dyskusja dotycząca jej osoby. Nie była jednak w stanie usłyszeć choćby fragmentu rozmów. Jeśli tkaczki użyczą jej miejsca u siebie, nie będzie musiała wracać i liczyć na czyjąkolwiek pomoc czy łaskę. Jeśli zyska ich przychylność, ochroni się przed złem własnej rasy.
— Twoje ręce są nieporadne i w ogóle nie masz oczu — zabrzmiało to jak uderzenie. — Pokaż nam jednak, co potrafisz.
Wsunięto jej w dłoń czółenko, które ostrożnie, ale dokładnie, zbadała dotykiem — miało nieco inny kształt niż te, do których przywykła, ale nie było to dużą przeszkodą — po czym zabrała się do sprawdzenia w ten sam sposób rodzaju wzoru na tkaninie, która przed nią wisiała. Nici były bardzo delikatne i cienkie, ale mogła je wyczuć. Powoli zaczęła tkać, jednak wykonanie półcalowego pasma zabrało jej dużo czasu i to, co zrobiła, było zupełnie niepodobne do poprzedzającej części.
Siadła zniechęcona, z drżącymi dłońmi; duma z dotychczasowej pracy i jej wyników opuściła ją. Wobec takiej doskonałości poczuła się jak dziecko próbujące uszyć ubranie nie gorzej od biegłego krawca.
Kiedy nieco odprężyła się i przypomniała sobie o obecności obserwujących ją istot, usłyszała ocenę, która wprawiła ją w zdumienie.
— Jesteś faktycznie tą, która może się nauczyć — rozległ się w jej umyśle głos. — Jeśli tego chcesz.
— Oczywiście, że chcę — odparła bez namysłu.
— Więc dobrze, ale zaczynać będziesz jako zbieraczka, bo tkaczką jeszcze nie jesteś.
— Zgadzam się — odparła.
Z lekceważeniem pomyślała o tym, ze Vidruth oczekuje jej powrotu. Rothar zaś niech lepiej zajmie się kłopotami kapitana. Dla niej w tej chwili najważniejsze było nie zawieść zaufania, jakim obdarzyły ją tkaczki.
Wydawało się jej, że jedynym terenem, na jakim przebywają, jest ta polana z warsztatami. Krosna rozmieszczone były chaotycznie, jakby bez żadnych reguł i sporo czasu zabrało jej zapamiętanie, gdzie które stoi.
Wyczuwała wokoło obecność wielu istnień, lecz żadne z nich nie próbowało nawiązać z nią kontaktu, ani bezpośredniego ani myślowego. Ona również odizolowała się, podświadomie zdając sobie sprawę, że nic by wobec nich nie wskórała.
Przyniesiono jej świeże owoce i parę pasków czegoś, co przypominało suszone mięso. Może zresztą lepiej, że nie wiedziała dokładnie, co to jest i jakiego pochodzenia.
Gdy się zmęczyła, zasnęła na stercie utkanej materii — nie tak jedwabistej jak ta, którą znała, ale wykonanej w sposób pozwalający mieć nadzieję na pomyślne przejście legendarnej próby przeniesienia wody. Po obudzeniu wypadki, które rozegrały się na statku, wydawały się jej bardzo odległe. Rothar lub kapitan przypominali jej postacie z dzieciństwa… Miejsce, w którym przebywała teraz, uważała coraz bardziej za swoje… Pragnęła jedynie uczyć się.
Nagle coś upadło przed nią i dotarło do niej jedno słowo:
— Jedz!
Wymacała przed sobą owoce, takie same jak wczoraj, a ledwie skończyła się posilać, poczuła pociągnięcie za spódnicę.
— To, co masz na sobie… Nie możesz tego nosić przy zbieraniu nici.
Nie bardzo rozumiała dlaczego, ale już wczoraj zauważyła, że fałdy jej ubrania nieustannie zahaczały o gałęzie. Odwiązała tasiemki sukni i rozpięła podtrzymujący ją pasek, po czym zrzuciła ubranie na stos materiałów, na którym spała. W samej jedynie krótkiej koszulce poczuła się swobodnie. Spięła ją paskiem, za który wsadziła nóż. Nie wiedziała do czego może się przydać, ale uznała, że mądrzej będzie nie rozstawać się z nim.
Znów poczuła leciutkie dotknięcie i skierowała się w stronę, którą jej wskazano.
— Nici wiszą pomiędzy drzewami — poinformowała ją przewodniczka, lekko pociągając za rękę i wskazując odpowiedni kierunek.
— Ale dotykaj ostrożnie. Gdy nimi potrząśniesz, staną się pułapką. Udowodnij, że masz lekkie i zgrabne palce, skoro chcesz się u nas uczyć.
Na tym instrukcje się skończyły. Zrozumiała, że ponownie poddają ją próbie: musi dowieść, że jest w stanie zbierać nici… Tylko jak? Jakby w odpowiedzi na to pytanie wsunięto jej coś w dłoń: cienki, okorowany patyk z rozwidleniami na końcach, na łokieć długi. A więc właśnie nim się posługując, należało zbierać i nawijać nici.
Ponownie złapano ją za rękę i poprowadzono z dala od krosien, pod drzewa, a gdy oparła się o pień, usłyszała polecenie:
— Zbieraj!
Rzucenie się na oślep, by za wszelką cenę nazbierać jak najwięcej, było nonsensem. Musiała skoncentrować swe dobrze przecież wyszkolone zmysły, by pomogły jej odnaleźć poszczególne nitki.
Jej wyobraźnia przywołała zamglony obraz. Mógł pochodzić z odległej przeszłości, której nigdy nie próbowała sobie przypomnieć. Na zielonej łące słońce oświetlało perlące się od kropli rosy pajęczyny. Czy teraz też szukała takich pajęczyn? Któż zdoła zebrać pajęcze nitki… Ogarnęło ją przerażenie. Już chciała odrzucić patyk i zawołać, że to ponad jej siły.
Wówczas ujrzała w myślach Ingvarnę. Ona zawsze jej powtarzała, że ktoś, kto twierdzi, iż czegoś nie potrafi, zanim nie spróbuje tego zrobić, jest głupcem; to, że dotąd jej zmysły nie miały do czynienia z czymś tak cienkim i delikatnym, o niczym jeszcze nie świadczyło. Po prostu teraz musi nauczyć się większej dokładności.
Pod bosymi stopami — sandały zostawiła razem z resztą ubrania — poczuła miękki dywan z opadłych liści. Z tego, co zdołała dotąd wyczuć, wynikało, iż poza drzewami nic więcej tu nie rosło, żadne krzewy czy porosty… Tylko drzewa.
Stanęła nieruchomo i wyciągniętą ręką wodziła wokół najbliższego pnia. Poruszała nią ostrożnie. Słabe z początku wrażenie zaczęło narastać — to było właśnie to, czego szukała.
Nagle znalazła nić przyczepioną do pnia, mocno naciągniętą, przymocowaną najwyraźniej w górze i na dole… Bardzo delikatnie oderwała ją, nakręcając jeden jej koniec wokół któregoś z rozwidleń trzymanego w ręku patyka. Ku jej uldze, nić przylgnęła tak silnie, jak do pnia, od którego ją oderwała. Teraz nie starała się nawet jej dotykać — tylko nawijała ostrożnie, starając się, by przez cały czas była naprężona. Cała operacja przebiegała gładko i nawet dość szybko.
Powtarzając sobie, by się nie spieszyć, nawijała napiętą nić i szła krok za krokiem, aż niespodziewanie szybko znalazła się przy następnym pniu. Oderwała przyczepioną doń nić i odetchnęła z ulgą.
Pierwszą nić udało jej się nawinąć bez problemów. Na ziemię sprowadziła ją myśl, że to jeszcze o niczym nie świadczy i nie należy zbyt szybko wpadać w zachwyt. Znalazła następną nić i równie delikatnie zaczęła ją nawijać.
Dla ludzi ociemniałych dzień i noc są do siebie podobne. Przestała więc żyć według rozkładu godzin uznawanych przez jej rasę. Zbierała nici nieustannie, poza przerwami na sen i posiłki, nie zwracając uwagi na porę dnia. Uwagę dziewczyny zaprzątała jedynie myśl, czy owe nici są wytworem samych tkaczek, czy też może innych stworzeń.
Dwukrotnie zdarzyło jej się popełnić błąd i znalazła się w więzach lepkiego płynu, który strąciła zbyt gwałtownym ruchem z wyżej umieszczonych nici. Musiała wówczas czekać na przybycie którejś z tkaczek, gdyż sama nie była w stanie uwolnić się od substancji, ściśle oblepiającej ciało i krępującej ruchy. Nigdy z tego powodu nie zganiono jej, ale wyczuwała, że przychodząca jej z pomocą tkaczka pełna była pogardy. Przechodziły ją wówczas dreszcze.
Szybko zorientowała się, że wszystkie tkaczki były rodzaju żeńskiego. Nadal pozostawało tajemnicą, co robiły z wytworem swych rąk. Jedno wiedziała z całą pewnością: one tego nie nosiły i nic nie wskazywało na to, by na coś gdzieś wymieniały. Możliwe, że sam fakt tworzenia był w ich przypadku zaspokojeniem jakiejś istotnej potrzeby.
Te, które tak jak ona zajmowały się zbieraniem nici, były najmłodsze w społeczności, lecz i z nimi, podobnie jak ze starszymi, nie była w stanie się komunikować.
Parokrotnie zdawało się jej, że znalazła się w pułapce. Nasuwały się jej pytania, na które nie znajdowała odpowiedzi: dlaczego wszystko, co wydarzyło się zanim tu przybyła, wydawało się jej tak odległe i nieistotne?…
Tkaczki nie posługiwały się Mocą, jeśli nie liczyć przekazywania myśli — a i to zdarzało się dość rzadko. Nie wydawały też dźwięków, poza dziwnym mruczeniem tych pracujących przy krosnach. Ta dziwna melodia nie przypominała niczego, co mogło wydobyć się z ludzkiego gardła. Dairine stwierdziła jednak, że i jej ręce poruszają się w takt owej „muzyki”, umysł zaś ogarnia wtedy dziwny spokój. Liczyło się tylko tkanie i zbieranie nici — nic więcej.
W końcu nadszedł dzień, gdy zaprowadzono ją do krosien i zostawiono przy nich, by tkała. Nawet wówczas, gdy mieszkała w Rannock, praca ta wymagała od niej maksymalnej koncentracji i ostrożności. Teraz, gdy nie znała kształtu urządzenia, było to jeszcze trudniejsze. Tkała tak długo, aż poobcierane palce i boląca głowa zmusiły ją do odpoczynku, pomimo skłaniającej do dalszego wysiłku melodii.
Gdy się obudziła, zajęła się posiłkiem.
Zdawała sobie sprawę, że jego zaniechanie może uniemożliwić dalszą pracę. Pocierając bolącą nadal głowę, stwierdziła, że palce jej zesztywniały od wysiłku. Melodia nakłaniała jednak do pracy zgodnej z owym dziwnym rytmem.
Ku jej zaskoczeniu, nikt nie przyszedł, by sprawdzić dzieło i orzec, czy jest coś warte, czy też całkiem do niczego… Gdy sztywność palców ustąpiła, zabrała się znów do pracy i stwierdziła po chwili, że też mruczy w takt hipnotyzującej melodii.
Podczas pracy wracała jej energia i choć dłonie nie poruszały się tak szybko i sprawnie jak te, które „widziała” w myślach, to jednak utrzymywały rytm nadawany przez melodię, działały z taką pewnością, jakby to nie ona, lecz jakaś inna siła je kontrolowała. Tkała. Przestało ją już zbytnio obchodzić, czy robi to dobrze, czy źle. Najważniejsze, że utrzymywała się w rytmie.
Dopiero gdy skończył się zapas nici i siadła z pustym czółenkiem w ręku, poczuła się jak ktoś, kto budzi się z głębokiego snu. Całe ciało było obolałe, a ręce opadły bezsilnie na kolana… Poczuła skręcający wnętrzności głód. Wokół panowała cisza, umilkł nawet, zawsze dotąd słyszalny, melodyjny pomruk.
Niezdarnie wstała i potykając się ruszyła ku miejscu, gdzie sypiała. Czekały tam na nią świeże owoce. Po posiłku położyła się z twarzą zwróconą ku niebu. Była bardzo wyczerpana, czuła jakby cała energia jej ciała odpłynęła. Pomyślała, że to logiczne następstwo pracy.
IV
Obudził ją strach: drżała, dłonie miała zaciśnięte w pięści. Sen, który spowodował ten stan, umknął już sprzed oczu, pozostawiając jedynie potężne poczucie zagrożenia, lęku… Dokonał też jeszcze jednego — przełamał czar rzucony przez tkaczki i jej pamięć była znów jasna i świeża.
Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła na wyspie i co mogło się wydarzyć na statku podczas jej nieobecności, ale wiedziała, że nie zazna już teraz spokoju, nim się nie dowie. Pewna była, choć nie mogła tego dostrzec, że znajdujące się w pobliżu krosna są martwe i że nie ma w okolicy ani jednej tkaczki. Zrozumiała, iż rzucono na nią jakiś czar, który skłonił ją do pozostania i podjęcia tej szaleńczej pracy… Jedwabna wstążka, którą miała dotąd owiniętą wokół nadgarstka, zniknęła. Czyżby to ona była właśnie źródłem tego czaru…
Nie mogła widzieć świata tak jak inni ludzie, a teraz jeszcze okazało się, że jej zmysły „postrzegania”, na których tak polegała, zawiodły. Wstała i przypadkiem dotknęła ręką krosna, na którym tkała: jej wyrób był na miejscu i choć nie tak doskonały jak prace tkaczek, to o wiele lepszy od tego, co do tej pory udało się jej zrobić.
Tylko… gdzie są tkaczki? Cień strachu, który ją obudził, skłonił ją teraz do poszukiwań wokół polany. Tak jak sądziła, wszystkie krosna były opuszczone… Omal się nie przewróciła zawadziwszy o niedbale rzucony pręt do zbierania nici. — Gdzie?… Gdzie jesteście?
Głos niknął w przytłaczającej groźnej ciszy. Oparła się plecami o pień, odruchowo przyjmując pozycję obronną. Nie wiedziała tylko przeciw komu lub czemu ma się bronić… Nie wierzyła, by Vidruth lub jego ludzie odważyli się zapuścić do lasu. Skąd jednak miałaby wiedzieć, czy tkaczkom nie zagrozili inni wrogowie i uciekły, nie trudząc się ostrzeżeniem jej!?
Oddychając coraz szybciej, ujęła rękojeść noża ukrytego za przepaską. Gdzie one są? Jej głos odbił się tak dziwnym echem, że nie próbowała się więcej odzywać. Wsłuchiwała się coraz bardziej w ciszę, a strach narastał.
Poza szelestem liści nic do niej nie docierało. Czyżby nieobecność wszystkich tkaczek świadczyła, że zrobiły co trzeba i odeszły w pośpiechu? Czy odnajdzie je?
Dairine postanowiła po raz pierwszy skorzystać z daru Ingvarny. Była pewna, że tkaczki mają własne, bardziej prywatne terytoria. Nie wiedziała jedynie, czy uważały, że jest na tyle groźna, by ustanowić jakąś granicę, mającą uniemożliwić szukanie ich towarzystwa… Przypuśćmy, że rozegra to tak, jakby szukała nici. Robi to przecież się poza terenem, na którym są krosna.
Najpierw jedzenie. Znalazła je kierując się węchem. Choć owoce były przejrzałe, a mięsa nie było wcale, zjadła tyle, ile mogła. Potem, z prętem w dłoni, ruszyła na poszukiwanie nici. Wszystkie znajdujące się w pobliżu kawałki musiano jednak zebrać, ponieważ kiedy na wypadek, gdyby ją obserwowano, udawała, że ich szuka, nie natrafiła na nic.
I w rzeczy samej, obserwowano ją! Podświadomie czuła, że to nie tkaczki, lecz inne stworzenia, których obrazu nie mogła sobie wyobrazić. Wiedziała, że są w pobliżu, przyglądają się jej, przesuwają równolegle z nią, nie próbują jednak nawiązać kontaktu.
Odkryła nić na drzewie i zręcznie ją nawinęła, potem drugą i trzecią. Jednakże od następnej odskoczyła. Ktoś musiał ją nieostrożnie poruszyć, gdyż wyczuła kwaśny zapach lepkiej substancji, w której dwukrotnie się znalazła. Przy następnych dwóch, sytuacja powtórzyła się. Czyżby znaczyć to miało, że jest więźniem? Skręciła lekko w prawo, znajdując się w ten sposób poza znajomym jej terenem. W każdej chwili oczekiwała reakcji obserwatorów.
Na kolejnym drzewie nie było w ogóle nici, węch podpowiedział jej, że za nim znajduje się coś w rodzaju przejścia. Miała nadzieję, że pozbawione nici drzewa wytyczają wolną drogę. Choć przyjęcie tego założenia pozwoliło jej poruszać się szybciej, nadal udawała, że poszukuje nici na każdym spotkanym drzewie. Obserwujący ją utrzymywali ciągle stałą odległość, chociaż nie zdradzał ich żaden dźwięk. Znowu natrafia na wolne drzewo. Kręta droga zmuszała do wolniejszego i bardziej ostrożnego marszu. Z lewej strony doleciał do dziewczyny jakiś dźwięk… słaby jęk. Jęk wydany przez człowieka. Co do tego nie miała wątpliwości; spotęgowało to tylko jej strach… Miała wrażenie, że sytuacja ta kiedyś już się zdarzyła w jej zapomnianym śnie, że znała tego, który jęczał. Stanęła, czując nagłe poruszenie wśród obserwatorów, którzy teraz zgromadzili się pomiędzy nią a źródłem jęku. Pozostało jej zignorować ów dźwięk lub też spróbować dotrzeć w to miejsce od tyłu.
Najważniejsze, to nie dać po sobie poznać, że coś słyszałaś — postanowiła w duchu. — Udawaj, że szukasz nici, może ci się powiedzie. Choć wszystko w niej radziło, by zaniechać pomocy pojękującemu, ruszyła przed siebie z wyciągniętą dłonią, przygotowana na wyczucie zapachu blokującego drogę. Zdawało się jej, że obserwujące ją stworzenia poczuły się niepewnie, a to mogła być jedyna szansa.
Palce napotkały znajomy kształt utkanego wzoru, tylko tym razem materiał wisiał na gałęzi i miał kształt worka, z dodaną u góry klapą, tak silnie przytwierdzoną do otworu, że nie mogła jej otworzyć. Worek był duży, jego ciężar przyginał gałąź ku ziemi, a wewnątrz… wewnątrz był ktoś uwięziony!
Odskoczyła z krzykiem. Nie wiedziała nawet, czy zawołała głośno — czy tylko w myślach. Zmysły poinformowały ją, że tam, wewnątrz, zamknięto coś, co dopiero zmarło. Zmusiła się, by ponownie przejechać palcami po powierzchni worka i odetchnęła z ulgą: to coś było z pewnością zbyt małe jak na człowieka.
Zrozumiała, że nie ma sensu przejmować się zawartością worka. Zrobiła krok w lewo i natknęła się na następny. Musiała już od jakiejś chwili poruszać się między nimi, nie zwracając na to uwagi. Zdała sobie sprawę, że jest ich wokół sporo i wszystkie zawierają śmierć, i tylko śmierć.
Stłumione jęki dolatywały jednak nadal do niej… były bez wątpienia ludzkie. Miała też wrażenie, że obserwujący ją pozostali z tyłu, jakby znalazła się w miejscu, do którego oni nie ważyli się wejść.
Nie chciała dotykać worków, ale wciąż znajdowała je na swojej drodze i wpadała na nie mimowolnie. Niektóre ciężkie i pełne tak jak pierwszy, inne puste i sflaczałe, bujały się spokojnie na wietrze. Jęk…
Zmusiła się, by sprawdzić, co przed nią wisi. Przezornie przedtem przygotowała nóż. Gdy dotknęła tego worka, poczuła słaby ruch w jego wnętrzu i usłyszała stłumiony, niewyraźny krzyk, który — była już tego pewna — był wołaniem o pomoc.
Z trudem rozcięła materiał. Był tak ciasno tkany, że poddawał się ostrzu z oporem, jakiego dotąd nie znała. Nie rezygnowała jednak, dopóki nie usłyszała wyraźnie z wnętrza:
— A niech to najczarniejsze demony…
Odsunęła rozcięty kawał jedwabiu. Wewnątrz znajdował się człowiek, spowity w lepkie sieci, których kwaśny zapach uderzył ją prosto w nozdrza. Przeciw nim nóż był równie bezużyteczny jak gołe ręce. Gdyby dotknęła sieci, sama stałaby się więźniem i nie mogłaby już nikomu pomóc. poprzez materiał zaczęła rozrywać więzy, co — ku jej bezgranicznej uldze — okazało się nawet skuteczną metodą. Niemniej czuła, że wysiłki uwięzionego były skuteczniejsze.
Wiedziała też już, o czyje życie walczy. To był Rothar! Powoli przypominał się jej dręczący sen. Zapytała go, czy jest bliski uwolnienia.
— Tak, choć nadal wiszę, ale teraz to już niewielki problem. Usłyszała silny trzask i łupnięcie, gdy spadł na ziemię, ciężko dysząc.
— Pani, nie mogłaś przybyć we właściwszym momencie. — Złapał ją za ramię; czuła, jak stopniowo odzyskiwał równowagę.
— Jesteś ranny?
— Nie, głodny i spragniony, ale cały. Nie mam pojęcia, ile czasu wisiałem w tej spiżarni… Kapitan uzna, że oboje nie żyjemy.
— Spiżarnia! — to jedno słowo uderzyło ją jak obuch.
— Nie wiedziałaś? Tak, to spiżarnia pajęczych samic, w której przechowują swoich samców…
Ledwie zwalczyła ogarniające ją mdłości. Ten prześlicznie tkany jedwab… Oczywiście, musiał mieć jakieś zastosowanie… Idiotka!
— Tu jest ktoś, czy coś… w pobliżu — mruknął. Obserwatorzy! Jej zmysły znów były sprawne i stwierdziła, że tamci szli.
— Widzisz ich? — spytała.
— Niezbyt wyraźnie… — odparł, po czym krzyknął: — Tak! Rozwijają pajęczynę z takich splotów, w jakie mnie złapali. Żadne ostrze tego nie przetnie…
— Worek!
— Co masz na myśli?
Mając palce osłonięte materiałem worka, mogła rozerwać więzy. Lepkie nici nie znajdowały na jego powierzchni punktu zaczepienia. Ledwie to powiedziała, porwał nóż i usłyszała wyraźne odgłosy rozdzierania i cięcia materiału. Skoncentrowała się na obserwatorach, podczas gdy Rothar rozcinał następny worek. Oni tymczasem zbliżyli się, ale ponownie stanęli, jakby obawiali się podejść do tego miejsca, chociaż mieli rozkaz pojmania ludzi.
— Rozciągają grubsze nici pomiędzy drzewami — poinformował ją Rothar. — Chcą nas tu uwięzić.
— Pozwólmy im wierzyć, że jesteśmy bezradni.
— A sądzisz, że tak nie jest?
— Z taką ilością jedwabiu wokoło może i nie. Gdyby tylko mogła widzieć! Chciało jej się płakać ze złości. Kim byli obserwatorzy? Wiedziała na pewno, że nie są to tkaczki, a kto zatem? Ci, którzy produkowali nici?
Rothar był znów przy niej z naręczem materiałów. Zmusiła się, by nie myśleć o tym, co było uprzednio we wnętrzach tych porozcinanych worków.
— Powiedz mi — spytała — jak oni wyglądają?
— Pająki — czuła w jego głosie odrazę i obrzydzenie. — Gigantyczne pająki pokryte sierścią, wielkie jak dorodne psy.
— Co teraz robią?
— Zasnuwają pajęczyną wejście. Skończyli już ją robić po obu bokach i kolejno znikają, został tylko jeden. Wisi pośrodku nowej sieci.
Dzięki dłoni zaciśniętej na przegubie ręki Rothara mogła czytać jego myśli i widzieć to co on, a nawet lepiej i dokładniej, niż mogły przekazać to jego słowa.
— Reszta najprawdopodobniej poszła po tkaczki — było to alarmujące przypuszczenie. — Na razie mamy tylko jednego wartownika do załatwienia.
— I pajęczynę…
Podniosła z ziemi wstęgę jedwabiu.
— Musimy się tym mocno owinąć. Jeśli będziemy dotykać pajęczyny przez materiał, nic nam nie grozi. Ja zajmę się nićmi, a ty obserwuj co się wokół dzieje. Kiedy tylko się odziejesz w jedwab, podprowadź mnie do jednego z drzew, między którymi rozpięto pajęczyny.
Poczuła jego dłoń na ramieniu i postąpiła w lewo, tak jak łagodnie nią pokierował, powoli, krok za krokiem.
— Drzewo jest przed tobą, Pani. A wartownikiem się nie kłopocz — dodał ponuro.
— Pamiętaj — tylko nie dotknij pajęczyny.
— Możesz być tego pewna.
Chwyciła porowatą powierzchnię dłonią ciasno owiniętą w jedwab. Jest, już nie nić, ale linka raczej, o wiele grubsza i silniej przytwierdzona niż poprzednio.
— Cha! — krzyknął Rothar.
Znalazła drugą linę i poczuła wibrację. Najwyraźniej strażnik się spieszył, by zasłonić przejście. Ona jednak musiała skoncentrować się tylko na odnajdowaniu i zrywaniu poszczególnych splotów. Nie wiedziała, ile musi ich zniszczyć, by utorować drogę… Z prawej strony rozległ się odgłos ciosu i zaraz potem coś sporego upadło na ziemię…
— O! — głos Rothara był nieco zdyszany, ale triumfujący. — Stwór jest zupełnie martwy, zapewniam cię, Pani. Miałaś rację, liny, jakimi mnie próbował obrzucić, osuwały się bez szkody po materiale.
— Patrz uważnie. Ci, którzy tu byli, mogą wrócić lada chwila — ostrzegła.
— Wiem, nie bój się, uważam.
Poruszała się tak szybko, jak tylko mogła, wyszukując sploty i rwąc je. Nie tylko pająki — wartownicy mogli wrócić, mogły się też zjawić tkaczki, a ich bała się najbardziej.
— Wystarczy — odezwał się Rothar. — Przejście jest tak duże, że spokojnie się zmieścimy.
Prawie nie poczuła ulgi, tak małe było to zwycięstwo wobec ich sytuacji.
— Pani, myślę, że dobrze będzie owinąć nogi i stopy.
Mogą rozsnuć to paskudztwo na ziemi.
— Masz rację! — Nie pomyślała o tym, choć powinna. Skupiła jednak całą uwagę na linach zwisających z drzew.
— Poczekaj, przyniosę więcej jedwabiu!
Zamarła w napięciu, do maksimum wytężając zmysły, by wyczuć, co mogą znaleźć przed sobą… Potem wrócił Rothar i bez słowa zabrał się do osłaniania jej nóg, ciasno wiążąc poszczególne pasma jedwabiu.
Dairine, która kiedyś uwielbiała wstęgę, jaką pokazał jej Oris, teraz z obrzydzeniem i zaciśniętymi zębami znosiła dotyk jedwabiu na swym ciele. Jedyne, co ją powstrzymywało przed zerwaniem go, to świadomość, że był ich jedynym ratunkiem.
— Zrobiłem to najlepiej, jak umiem — oznajmił, wiążąc ostatni węzeł wokół kostki — Słyszysz coś, Pani?
— Jeszcze nie, ale przybędą na pewno.
— Kim są tkaczki?
— Nie jestem pewna, ale wiem, że nie darzą ludzkiej rasy szacunkiem, ani uznaniem nawet.
— O tym sam się przekonałem — roześmiał się. — Jednak tobie nie wyrządziły krzywdy.
— Sądzę, iż dlatego, że jestem ociemniała i też rodzaju żeńskiego, a na dodatek także potrafię tkać. Są dumne ze swych umiejętności i chciały się przede mną pochwalić.
— Cóż… jak sądzisz, Pani, możemy iść?
— Tak. Szukaj drzew wolnych od nici. One wyznaczają drogę, chociaż jest ona kręta i z pozoru nie przypomina wcale drogi w naszym rozumieniu.
— Może, jeśli zaufasz mojemu wzrokowi, pójdzie nam szybciej. Widzę te drzewa bez żadnych problemów. A po drodze opowiem ci nowiny. Vidruth nie żyje. Kapitan Ortis, choć bardzo osłabiony, znów dowodzi. Tyle, że nie zdołał skłonić tej bandy tchórzy, by poszli po ciebie na brzeg. Niemniej utrzymuje ich w ryzach.
— I dlatego przybyłeś tu sam…
— Złap mnie za pas — zmienił temat. — Będę mógł wtedy szybciej cię prowadzić.
Ten sposób maszerowania był dla niej upokarzający. Tyle czasu już minęło odkąd musiała kogoś prosić o przewodnictwo. Wiedziała jednak, że Rothar ma rację.
Pomyślała przez chwilę nad tym, w jaki sposób zmarł Vidruth, gdy Ortis, uwolniony od czaru, powrócił do zdrowia i komendy, ale coś w tonie Rothara, gdy o tym mówił, powstrzymywało ją od zapytania. Teraz zresztą i tak musi się koncentrować na tym, co ich czeka. Nie wierzyła, że tkaczki pozwolą im tak łatwo uciec.
Chwilę później wiedziała już, że się nie myliła. Ponownie wyczuła, że są obserwowani.
— Przybyły! — ostrzegła go.
— Musimy dotrzeć do brzegu! Swoje pułapki mogą zakładać tylko wśród drzew. Tam, na brzegu, przygotowałem ognisko, ogień będzie sygnałem dla „Morskiego Kruka”.
— Widzisz jakieś pułapki? Wyczuła wahanie.
— Nie, ale tu nie ma prostego szlaku i drzewa zasłaniają to, co leży przed nami. Pajęczyny wiszą po obu stronach i musimy je ciągle omijać.
Nagle, gwałtownie pociągnięta przez przewodnika, poleciała w ślad za nim gdzieś w dół. Otarła się boleśnie o sterczące końce połamanych korzeni. Wyglądało to dokładnie tak, jakby niespodzianie rozwarła się pod nimi przepaść.
Czuła zapach świeżo rozkopanej ziemi. Leżała na Rotharze. Żył. Pomimo szoku spowodowanego upadkiem, była cała i stwierdziła, że może bez trudu usiąść. Gdzie byli, tego nie wiedziała. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pod ziemią.
— Jesteś ranna? — zainteresował się przytomny już Rothar.
— Nie, a ty?
— Chyba skręciłem ręką przy upadku, przynajmniej mam nadzieję, że to nie złamanie. Jesteśmy w jednej z ich pułapek. Trzeba jednak przyznać, że świetnie ją zamaskowano — mruknął zły na siebie.
Wdzięczna mu była za to, że powiedział prawdę i z wyciągniętymi rękami zabrała się za badanie dziury. Bez wątpienia była świeżo wykopana. Ziemia na jej ścianach była jeszcze wilgotna, a tu i ówdzie wystawały z niej fragmenty niedokładnie przyciętych korzeni. Zanim zdołała spytać Rothara, czy mogliby ich użyć jako szczebli przy wychodzeniu, w jej umyśle zabrzmiało pytanie:
— Dlaczego ukradłaś nasze mięso?
Uniosła głowę ku drzewom. Pytanie było tak głośne, że prawie „widziała” na tle nieba postać, która je zadała.
— Nie wiem o co ci chodzi — odparła z całą siłą umysłu, na jaką było ją stać. — Tu jest mężczyzna z mojej rasy, który przybył w poszukiwaniu mnie, gdyż był o mnie niespokojny. — To, co jest z tobą, to nasze mięso! Zimne okrucieństwo tego stwierdzenia nie wzbudziło w niej strachu, lecz wściekłość. Żaden człowiek, żaden mężczyzna nie jest i nie będzie traktowany jak żywy kawałek mięsa. To było nie do przyjęcia. Te stworzenia, tkaczki, traktowała dotąd jako większe i doskonalsze od siebie z uwagi na piękno, jakie potrafiły stworzyć; akceptowała ich arogancję, gdyż były zręczniejsze od niej w tej sztuce. Ale jakiż był cel owego tworzenia? Czemu służyły tak doskonałe dzieła? Worek na mięso — coś degradującego, upokarzającego, według jej kryteriów. Nagle pojęła, że tak naprawdę to była tu więziona do chwili, gdy obudziła się dziś wśród pozostawionych krosien. Jej umysł został złapany w pajęczą sieć, właśnie tak jak ciało Rothara w pajęczynę z lin. Teraz dokończyły dzieła, uwięziwszy ją w tym dole. — Żaden człowiek nie jest waszym mięsem! — odparła^ Odpowiedzią nie była myśl, ale błysk niekontrolowanej furii, który wstrząsnął nią, lecz utrzymała się na nogach. Usłyszała Rothara krzyczącego do niej po imieniu i poczuła jego ramię.
— Nie obawiaj się o mnie — powiedziała, starając się wyślizgnąć z jego uścisku. To była jej bitwa. Noga straciła przyczepność na wilgotnej ziemi. Rozłożyła szeroko ramiona, by oprzeć się o ścianę.
Tuż nad oczami poczuła ostry ból, a potem była już tylko ciemność, w której zagubiła się całkowicie…
Gorąco… gorąco od szalejącego ognia… krzyki, straszliwe krzyki, które raniły jej uszy… na całym świecie nie było jednego bezpiecznego miejsca. Zwinęła się w błogosławionym mrocznym kącie, starając się ukryć… ale wciąż widziała… nie chciała, nie odważyła się patrzeć na miecze błyskające w świetle ognia, ale je widziała. Widziała krwawy i przeraźliwie wyjący kształt, wiszący na dwóch ostrzach wbitych przez ciało w ścianę i utrzymujących go w tej pozycji… nie chciała tego oglądać.
— Dairine! Pani!
— Nie!… — krzyknęła. — Nie chcę patrzeć!
— Pani!
Wokół błyskało. Ogień, krew, błysk ostrza…
— Dairine!
Twarz… Rozmyta, jak obraz odbijający się w niespokojnej wodzie, twarz mężczyzny… jego miecz… podniesiony i…
— Nie! — krzyknęła ponownie.
Silny cios odrzucił jej głowę. Niespodziewanie obraz stał się wyraźniejszy. Widziała twarz mężczyzny blisko swojej, ale żadnego ognia, żadnych mieczy ociekających krwią, żadnych ścian z drewnianych bali z przybitymi do nich wrzeszczącymi ciałami… Trzymał ją delikatnie w objęciach, uważnie wpatrując się w jej oczy.
Nie, nie byli w zamku Trin… Wstrząsnął nią dreszcz. Powracająca pamięć zmąciła myśli. Trin było dawno, bardzo dawno temu… Potem było morze… Ingvarna i Rannock… A teraz, teraz byli na Ustrut… Nie bardzo wiedziała, co się właściwie działo.
Ale widziała!
Ingvarna przepowiedziała to kiedyś, oświadczając, że pewnego dnia jej wzrok może powrócić, jako że jego zaniku nie spowodował żaden uraz fizyczny. Umysł dziecka, doznawszy kiedyś szoku, zamknął się na cały świat i nigdy nie chciał już odważyć się na oglądanie okropności.
Odzyskała wzrok dzięki tkaczkom. Jednak nie to było ich zamierzeniem. Wybuch wściekłości, jaki skierowały do jej umysłu, miał ją zabić, a tymczasem dał jej nowy argument, by żyć.
Wtedy właśnie ta, która posłała ów impuls, wychyliła się, aby uważniej przypatrzeć się ofiarom. Dairine przezwyciężyła strach. Tym razem nie będzie odwrotu, musi przeciwstawić się tym stworzeniom, temu, co ją czeka. Nauki Ingvarny, przygotowujące ją na podobną chwilę, zapadły jej głęboko w pamięć, a teraz dodawały jej sił, jakby dawna opiekunka dokładnie przewidziała kiedyś te wydarzenia.
Nie podniosła ręki, ale uderzyła całą siłą umysłu, koncentrując się tylko na tym, co widziała własnymi oczyma, wzmacniając atak o obrzydzenie, jakie odczuwała. Stwór, który przykucnął na krawędzi dołu, po części pająk, po części człowiek, sprawiał odrażające wrażenie. W dodatku właśnie zbierał siły przed kolejnym, tym razem ostatecznym, atakiem. Jego wypukłe, wielosegmentowe oczy mrugnęły. Oczy Dairine pozostały nieruchomo weń wpatrzone.
— Przygotuj się — powiedziała do Rothara. — Będą nas chcieli teraz pojmać.
Do dołu spadły lepkie zwoje, tym razem o grubości lin okrętowych, czepiając się korzeni i skał wystających ze ścian, dosięgając w końcu stojącej na dnie pary.
— Niech myślą na razie — dodała — że jesteśmy bezradni. Nie zadawał pytań, obserwując, jak coraz więcej splotów opada na ich nogi i ramiona. Gdy pozostawali w bezruchu, liny układały się swobodnie i nie zbijały w pętle, jednakże wkrótce i tak byli owinięci. Liny nie posiadały już tego błysku, który sobie wcześniej wyobrażała. Zniszczyło go zło, któremu służyły.
W tym czasie dziewczyna nie spuszczała wzroku z wielkich czarnych oczu, które z zimnym, morderczym spojrzeniem wpatrywały się w nią. Całą swą siłą, którą Ingvarna w niej wzbudziła, a potem pielęgnowała, starała się wedrzeć do nich, by w końcu dotrzeć do umysłu, który nimi kierował. Intuicyjnie wyczuwała, chociaż nie miała treningu, jaki powinni mieć posiadający Talent, że jest to jedyna możliwa forma ataku. Ataku, który musiał być tutaj obroną. Czy jej się zdawało, czy też faktycznie olbrzymie oczy nieco zmętniały? Nie była pewna, nie potrafiła jeszcze aż tak dalece polegać na dopiero co odzyskanym wzroku. Pęta przestały opadać, na obrzeżu jamy dał się jednak zauważyć wzmożony ruch.
Teraz! Zebrawszy całą siłę, jaką posiadała, wykorzystując wszystkie swe rezerwy, Dairine wyprowadziła bezpośrednie pchnięcie prosto w umysł swej przeciwniczki. Ta odskoczyła wydając przeraźliwy pisk, w niczym nie przypominający ludzkiego. Przez chwilę jeszcze postać na górze była widoczna, znieruchomiała w pół gestu, po czym zwaliła się gdzieś do tyłu, znikając z pola widzenia. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że presja psychiczna, którą dotąd czuła, zniknęła. Teraz odczuwała panikę, odbierającą przeciwniczce całą siłę.
— Odchodzą! — krzyknął Rothar.
— Może tylko na chwilę — nadal nie chciała lekceważyć przeciwnika.
Tkaczki nie uważały jej przecież za godną siebie partnerkę i mogły nie zaatakować jej od razu całą siłą. Jeśli tak było, należało skorzystać z okazji, że były zaskoczone i przynajmniej jeśli nie wygrać, to zyskać na czasie.
Rothar doszedł najwyraźniej do tego samego wniosku, gdyż strząsał już z siebie sznury, które spływały bez przeszkód po okrywającej go materii. Zrobiła to samo i zamrugała. Teraz, gdy nie musiała wpatrywać się w przeciwnika, stwierdziła, że widzi niewyraźnie i że patrzenie sprawia jej dużą trudność. Najkłopotliwsze było skupienie wzroku na konkretnym przedmiocie. Tego będzie musiała się dopiero nauczyć, tak jak uczyła się kiedyś „widzieć” palcami.
Sykając z bólu przy próbach posłużenia się lewą ręką, Rothar wydostał się na górę, używając lin zaczepionych o korzenie, po czym odpiął pas i opuścił go. Ten sposób wydostania się był najszybszy.
Stojąc już na powierzchni, Dairine znieruchomiała na dłuższą chwilę. Nie mogła dostrzec niczego w mroku pod drzewami, ale wyczuła tam obecność zarówno samców jak i samic, wyraźnie wstrząśniętych. Jakby ich siła i zdolność działania zależały od tej, którą, chwilowo przynajmniej, pokonała.
Zorientowała się, że wszystkie te stwory, tak pająki jak i pająkokształtne, to dzieci tej Największej, która nie była, póki co, zdolna do walki. Stanowiły jej narzędzia, posłuszne jej woli, bez własnej inicjatywy. Jak długo ona pozostanie w szoku, tak długo będą bezpieczni. Tylko ile jej potrzeba czasu, by wrócić do zmysłów i ruszyć w pogoń za tymi. których uważała za swą zdobycz?
Przed sobą dostrzegła jaśniejsza plamę: jakby światło słoneczne przebijało się przez mrok wrogiego już teraz lasu.
— Chodź! — Rothar ujął jej dłoń, wskazując ten właśnie kierunek.
— Tam musi być morze.
Bez oporu pozwoliła się prowadzić, cały czas ostrożnie sondując poczynania przeciwnika.
— Żebym tylko zdążył rozpalić ognisko, a kapitan przypłynie po nas.
— Dlaczego właśnie ty się tu zjawiłeś… i to całkiem sam? — spytała nagle, gdy znaleźli się już na plaży oświetlonej jaskrawymi promieniami słońca, tak jasnymi, że musiała zakryć dłońmi oczy.
— Co za różnica, jaką śmiercią umrze człowiek, który już jest martwy? — poprzez palce widziała, jak wzruszył ramionami. — Była szansa, że cię odnajdę, kapitan zaś nie mógł iść, bo, po pierwsze, urok mocno osłabił jego siły, a po drugie, ktoś musiał pilnować tej bandy zwanej załogą. Nie mógł też nikomu innemu zaufać, że…
— Poza tobą! Mówisz o sobie, jak o kimś już martwym, a przecież żyjesz… Byłam ślepa, ale teraz widzę i myślę, że Ustrut dało nam obojgu coś, czego nikt nie odważy się tak łatwo odrzucić.
Oczy Rothara, zbyt stare i mroczne jak na jego wiek, pojaśniały, gdy się uśmiechnął.
— Pani, słusznie mówiono o twej mocy. Jesteś z tych, którzy potrafią sprawić, że człowiek uwierzy we wszystko… może nawet w siebie samego. A oto nasze ognisko — wskazał na stos drewna i ruszył biegiem po sypkim piasku. Podążyła wolniej jego śladem.
Pojawił się kapitan, był Rothar, który dla niej ryzykował życie, chociaż niewysoko je cenił… Może będą i inni w przyszłości, którzy znajdą miejsce w jej życiu, a może i w sercu. Wiedziała, że musi ostrożnie i umiejętnie tkać wzór swego przyszłego życia, teraz w pełnym świetle, podczas gdy uprzednio jedynie dopasowywała poszczególne włókna w mroku. Chciała stworzyć coś, co będzie warte oglądania. Lepiej zająć się przyszłością… Tam patrzeć… jak w morze, które mogło przynieść następną nić — pierwszą z nowego wzoru jej przyszłości.
Siostra piasku
I
Pora narodzin wypadła wczesnym świtem, gdy gęste mgły Tormash wciąż jeszcze snuły się wokół domu Kelvy, co samo w sobie było złym znakiem, gdyż — jak wszyscy wiedzą — w takim właśnie czasie przychodzą na świat dzieci obdarzone zdolnością zaglądania w przyszłość. Ostatnie chwile nocy i pierwsze nowego dnia to ich pora, podczas gdy Pełnia Tego, Który Lśni, jest najlepszym momentem, by powitać nowy Głos wśród Ludzi.
Nie było to silne dziecko, które przychodzi na świat z krzykiem proszącym o życie. Blada skóra pokrywała fałdami mniejsze niż zazwyczaj ciałko, nieruchomo leżące w rękach Uzdrowicielki i nie próbujące nawet złapać oddechu. Jednakże lud Tor potrzebował wszystkich dzieci i każde nowe życie było cenne dla tej wymierającej rasy. Starano się zatem usilnie, by i to uratować.
Uzdrowicielka dotknęła wargami zimnych ust dziecka i tchnęła powietrze w jego płuca. Ogrzewano je i masowano, aż w końcu słabo krzyknęło. Nie przypominało to powitania życia, lecz protest przeciwko temu, że musi je przyjąć. Na dźwięk owego głosu Mafra przekrzywiła głowę — słuchała uważnie tego, co bardziej przypominało kwilenie złapanego w sieci ptaka, niż krzyk prawdziwego dziecka ludu Tor.
Choć jej oczy od dawna były ślepe, pokryte błoną, przez którą nawet światło nie mogło przeniknąć, Mafra widziała w inny sposób. Gdy przyniesiono jej dziecko, by obdarzyła je błogosławieństwem Klanu, jako że była Matką Domu, nie wyciągnęła po nie rąk.
— Nie jest ono z naszej rasy — powiedziała, potrząsając głową.
— Duch, który je wypełnia, jest zupełnie obcy… to, co przywróciliście jednak życiu, to…
Zamilkła, a kobieta, która wydała je na świat, odsunęła się od uzdrowicielki, wpatrując się w dziecko tak, jakby czysty materiał, w który było owinięte, zawierał jakiegoś oślizłego stwora z moczarów.
Mafra powoli skierowała swoje niewidzące oczy na każdą z obecnych, po czym oznajmiła ostro:
— Niech nikt nie myśli o Czarnej Śmierci dla tego dziecka! Ciało jego jest krwią z naszej krwi i kością z naszej kości, tylko jedno wam powiem: musimy przywiązać do nas to, co rządzi tym ciałem, bo ma ono olbrzymią siłę. Z czasem dziecko nauczy się jej używać, a wówczas, gdy zrobi to dla tych, których wybierze, będzie doskonałym narzędziem i jeszcze doskonalszą bronią.
— Ale nie dałaś mu imienia, Matko. Jak ktoś może żyć w Domostwie, jeśli nie będzie nosić naturalnie nadanego imienia? — spytała najodważniejsza z obecnych.
— Nie moim zadaniem jest nadać imię… Zapytajcie Tego, Który Lśni.
Był już ranek i ciężkie opary mgły zasłaniały niebo, jednakże, jakby przywołana przez jej słowa, przeleciała między nimi jedna z dużych srebrzystych ciem, które zwykle krążą w nocnym powietrzu. Przysiadła na moment na zawiniątku z niemowlakiem, jej skrzydła drgały przez chwilę, potem zerwała się i odleciała. — Tursla… — odezwała się Uzdrowicielka. Było to imię Drużki Ciem z bardzo starej legendy — pieśni o Tursli i Ropuszym Diable. I tak dziecko duszą nie pochodzące z Klanu otrzymało imię, które nie kojarzyło się z dobrem, lecz niosło ze sobą złą sławę.
Tursla żyła wśród ludu Tor i zgodnie z jego zwyczajem nie znała tej, która wydała ją na świat. Taki bowiem panował obyczaj, a wszyscy kochali jednakowo wszystkie dzieci Klanu. Ponieważ Mafra opowiedziała się za nią, a sam Tormarsh nadał jej imię, nie czyniono różnicy między nią a resztą dzieci, których i tak było bardzo niewiele.
W rzeczy samej lud Tor był bardzo stary. Jego Pieśni pamięci zawierały wzmianki o dniach, gdy należący do niego byli bestiom podobni i pozbawieni rozumu, o czasach, kiedy Volt Najstarszy, nie będący człowiekiem, lecz ostatnim z rasy dawniejszej i mądrzejszej niż obecnie ludzie mogli zamarzyć, zjawił się jako przewodnik i wódz. Był on bowiem samotny, a w nich znalazł iskrę myśli podobną do jego rozumowania i to zaintrygowało go tak dalece, iż postanowił zobaczyć, co mógłby z nich uczynić.
Jego na wpół ptasią twarz nadal rzeźbili na totemach strzegących pól i domostw, jego pamięci ofiarowywali pierwsze zebrane plony oraz pazury i kły groźnych jaszczurów Wak, jeśli mieli akurat szczęście zabić któregoś. Jego imieniem zaklinali się i na nie przysięgali, i wiadome było, że takiej przysięgi dotrzymają nawet za cenę życia.
Tursla rosła, nabywając przez lata siłę i wiedzę o swoim ludzie, o należącej do niego ziemi. To, co leżało poza granicami kraju, nie interesowało Tor. Wiedzieli, że są tam lądy i morza i wiele dziwnych ludów je zamieszkujących, choć nie tak starych jak oni i pozbawionych mocy, ponieważ nie wybrał ich Volt i nie kształtowała ich jego nauka.
Tursla była inna. Najpierw poczuła to w snach. Nawet zanim jeszcze poznała słowa, by sny opisać, one ją posiadły i pokierowały jej życiem. Wielokrotnie inne światy, które w nich widziała, były prawdziwsze i bardziej pełne życia niż sam Tormash.
Gdy podrosła, odkryła, że opowiadanie tych snów rówieśnikom sprawiało, iż źle czuli się w jej towarzystwie i najczęściej zostawiali ją samą. To ją bolało, a nawet i złościło, lecz wkrótce sny przyniosły myśl, że należą tylko do niej i z nikim nie wolno się nimi dzielić. Za tym zaś przyszła samotność — zanim odkryła, że Tormash (chociaż nie śniła o nim ani razu) był też miejscem pełnym tajemnic i radości. Taką opinię o tej krainie mógł mieć tylko ktoś, kto naprawdę pochodził z Klanu Tor, gdyż Tormasch był ponurym lądem, z wielkimi cuchnącymi bagniskami, z których sterczały poskręcane szkielety dawno obumarłych drzew, pokrytych liszajami wilgotnych narośli.
Były tu pozostałości starych dróg łączących wyspy lądu wyniesionego ponad moczary i równie stare mury kamienne, otaczające pola i tworzące ściany domostw. Cały obszar spowijała mgła, która rankami i wieczorami tworzyła wokoło nieprzeniknioną zasłonę. Tursli kojarzyła się ona jednak ze srebrzystym welonem, a dźwięki dochodzące z bagien brzmiały swojsko i mile; mogła rozpoznawać po krzyku ptaki, jaszczurki, ropuchy, a nawet takie stworzenia, jakich nikt od dawna nie oglądał i nie myliła się nigdy. Najbliższe jednak jej sercu były ćmy, którym zawdzięczała swe imię. Odkryła, że przywabia je zapach pewnych bladych kwiatów, kwitnących jedynie nocą, a które ona także bardzo lubiła. Wplatała te kwiaty w swoje srebrzyste włosy, wiła z nich wieńce i tańczyła — chwiejąc się jak niezwykle przystrojona trzcina. Wówczas wokół niej kołowały swoim własnym rytmem ćmy, muskały jej ciało, przelatywały między rozpostartymi palcami wyciągniętych dłoni. Nie było to wszakże w zwyczaju ludu Tor, tańczyła więc zawsze samotnie i dla własnej przyjemności.
Wszystkie lata w Tormash wyglądały podobnie, mijały wolno i niepostrzeżenie. Nikt nie zadawał sobie trudu, by je liczyć, gdyż odkąd opuścił ich Volt, czas stracił znaczenie. Wiedzieli zresztą, że poza granicami ich terytorium szaleje wojna i narastają różne inne problemy i konflikty. Dziewczyna słyszała, iż jeszcze przed jej urodzeniem sprowadzono, wskutek zdrad, do Tormash wodza z obcych stron i następnie wydano go w ręce jego wrogów, z którymi zawarto niezbyt korzystny, a i tak wkrótce złamany pakt. Nie miało to dla niej większego znaczenia. Znała też jeszcze starszą opowieść szeptaną po kątach, złożoną w całość z zasłyszanych strzępków, a mówiącą o tym, że jeszcze wcześniej żył wśród nich obcy, wyrzucony razem ze statkiem na brzeg akurat w pobliżu ich siedzib. Znalazła go Matka Klanu. Ogarnięta litością dla rannego i działając wbrew zwyczajom przywiodła do niego Uzdrowicielki, co wkrótce zemściło się, gdyż rzucił on urok. Kiedy wyzdrowiał, odszedł zabierając ze sobą Pierwszą Pannę, która przystała na to, co także było przeciwne wszelkim zwyczajom. Nadszedł jednak czas, że ujrzeli ją ponownie — samotną. Podała im imię swego dziecka, a potem zmarła. Imię to pozostało w pamięci Klanu i mówiono, że noszący je stał się wielkim wojownikiem, że władał ziemiami, których nigdy nie ujrzy nikt z ich plemienia.
Tursla często myślała o tej historii, mającej dla niej o wiele głębszy sens (choć nie wiedziała dlaczego) od jakiejkolwiek innej legendy jej ludu. Myślała o tym władcy, który był półkrwi Torem. Czy kiedykolwiek czuł zew tej krwi? Czy pełnia księżyca i mgły dalekiego świata budziły w nim sny, tak realne i dziwne jak te, które ją nawiedzały? Czasem, tańcząc, wymawiała jego imię. Koris! Koris! — wołała i zastanawiała się, czy jego towarzyszka, pochodząca z obcego ludu, jest mu wierna i oddana; a jeśli tak, to jaka ona jest. Czy jest może równie rozdarty jak ona, chociaż będąca czystej krwi Tor, a jednak mająca duszę, która nigdy nie zaznała spokoju i której wzburzenie rosło razem z mijającym czasem.
Minęło dzieciństwo i Tursla posłusznie poddała się naukom, które powinna odebrać. Palce miała wprost stworzone do warsztatu tkackiego, a jej wyroby były gładkie, pokryte delikatnymi, bladymi wzorami, zupełnie odmienne od tego, co znał dotąd lud Tor. Mimo to nikt nie twierdził, że są dziwne czy inne. Ona zaś dawno już przestała wspominać swe sny. Odkryła z czasem, że zbyt głębokie wnikanie w nie niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo — uczucie, że przy braku ostrożności mogłaby się zatracić w tym innym świecie i nie być zdolną powrócić.
Sny nakłaniały ją do różnych uczynków. Lud Tor władał wieloma siłami i tego rodzaju talent nie był uważany za coś obcego czy nienaturalnego. Istniało przekonanie, że każdy ma swój dar. Jeden umie rzeźbić, inny tkać, trzeci jest biegłym tropicielem. Mafra, Elin czy Unnanna potrafiły przenosić przedmioty samą siłą myśli. Prawda, że nie na duże odległości i kosztem szybkiego wyczerpania swej wewnętrznej energii; nie można zatem było zjawiska tego szeroko wykorzystywać. W późniejszych snach Tursla nie wędrowała już po obcych krainach, lecz zwykle wracała w jedno miejsce: stała nad jakąś wodą, nie zarośniętą trzciną ani mętną jak w Tornish, lecz czystą i turkusową. Najważniejszy jednak w tych snach był czerwono— złoty piasek otaczający wodę, tak jak stare złoto, w które lud Tor oprawiał kamienie o wielkiej wartości i znaczeniu. To piasek właśnie ją tak przyciągał. Dwukrotnie przy pełni Tego, Który Lśni budziła się nagle nie w domu Kelvy, ale na otwartej przestrzeni i, co gorsza, nie miała pojęcia, jak się tam znalazła. Zaczęła się obawiać nocy i snów, ponieważ kiedyś mógł ją któryś z nich zaprowadzić prosto w bagno, z którego nigdy już się nie wydostanie. Jednak z nikim nie podzieliła się tymi troskami. Wyglądało na to, że sam Volt splątał jej myśli i swym palcem zamknął jej usta. Stawała się jednak przez to coraz bardziej niespokojna i nieszczęśliwa, a wyspa, na której stały domy Klanu, zaczęła przypominać jej więzienie. Działo się to w nocy, gdy Ten, Który Lśni wznosi się najwyżej i świeci najjaśniej. Wówczas kobiety zbierają się razem i kąpią w jego promieniach, by przygotować swe ciała na nadejście czasu brzemienności, bowiem dzieci nadal brakowało. Tursla nigdy nie brała w tym udziału i nikt jej do tego nie zachęcał, ale tej nocy nabrała ochoty i widząc, że zbierają się do wyjścia, uniosła się także…
— Tursla… — usłyszała z mroków zalegających wnętrze domu cichy głos.
Obróciła się i w blasku świetlików, które wypełzły ze szczelin i utworzyły krąg na ścianie, dostrzegła siedzącą na ławie kobietę. Skłoniła się, chociaż wiedziała, że siedząca nie może tego dostrzec.
— Jestem tutaj, Matko.
— To nie dla ciebie…
Matka nie musiała kończyć, by przekazać, o co jej chodzi. W dziewczynie rozpalił się najpierw wstyd, a potem gniew. Nie wybierała, kim ma być. Ten los został jej narzucony w chwili narodzin.
— Co w takim razie jest dla mnie? Czy nigdy nie mam dać Domowi nowego życia? Nigdy nie mam być brzemienna?
— Masz szukać własnego spełnienia, Córko Ćmy. Nie znajdziesz go między nami. Jest przyczyna, dla której jesteś taka, jaka jesteś, a jeszcze więcej czeka cię poza naszym światem — dłoń Matki wskazała otwarte drzwi.
— Gdzie mogę to znaleźć, Matko?
— Szukaj, a to cię samo znajdzie, część leży nawet już w tobie samej. Gdy ożyje, nauczysz się tego i poznasz.
— To wszystko, co mi powiesz?
— To wszystko, co ci mogę powiedzieć, choć widzę i resztę. Lecz między twoją a moją duszą leży mgła, bardziej gęsta i mroczna od tej, która zapadła kiedykolwiek nad Tormarsh, a w niej… — przerwała na dłuższą chwilę. — Ciemność leży przed nami wszystkimi… My, które możemy widzieć przyszłość, widzimy tylko jedną z wielu dróg, z każdego uczynku powstaną dwie kolejne, z których jedna jest śladem podjęcia przez kogoś decyzji, a druga zaprzeczeniem tego. Widzę, że taka decyzja leży teraz przed naszym Klanem i może powstać z tego wielkie zło. Jest wśród nas ktoś, kto zdecydował się prosić o Wielką Moc.
— Jak to możliwe? Wielka Moc nie nadchodzi na pojedynczą prośbę. Pojawia się, gdy wszystkim zagraża prawdziwe niebezpieczeństwo. Tak nauczał Volt.
— Tak było, dziecko, ale czasy się zmieniają… taka prośba wymaga krwi, by była skuteczna. Powiem ci teraz tylko tyle — idź dziś w nocy, ale nie szukaj miejsca, gdzie są ci, którzy patrzą na Tego, Który Lśni, ich myśli są dziś dziwne… idź raczej tam, gdzie nakażą ci sny i zrób to, czego się w nich nauczyłaś.
— Moje sny! Czy są one do czegoś przydatne?
— Sny rodzą się z myśli, naszych lub czyichś, a wszystkie myśli przydają się do czegoś. Nie można odwrócić tego, co się stało podczas twych narodzin… a jesteś teraz wystarczająco dorosła, by poszukać tego, co trzeba i to wykorzystać. Idź, i to zaraz!
Ostatnie słowa brzmiały jak polecenie, ale Tursla nadal się wahała.
— Czy mam twe błogosławieństwo, Matko Klanu i Domostwa?
Zadrżała, gdyż Matka milczała. Czuła się tak, jakby została wyrzucona i stała przed zamkniętymi drzwiami odgradzającymi ją od współplemieńców. Po chwili jednak Matka uniosła dłoń.
— Córko Ćmy, na tyle, na ile może to mieć w przyszłości znaczenie, gdy spełni się twój los, masz błogosławieństwo Domostwa. Musisz zarazem otworzyć swój umysł, posiąść sztukę cierpliwości i zrozumienia. Nie powiem ci, co widzę, gdyż musisz kierować się tym, co dyktować ci będą umysł i serce. Nie powinnaś wiedzieć nic z tego, co mogłabym ci przekazać, gdy nadejdzie czas próby. Teraz idź. Ufaj temu, co ci powiedziałam i swoim snom. Idź!
Wyszła więc w świat wypełniony księżycowym światłem, w którym drzewa są czarne, a mgła srebrna. Ale dokąd miała iść? Rozłożyła ramiona, lecz nie przybyła żadna ćma, by z nią zatańczyć.
Czy sny mogły ją skierować tam, gdzie miała się udać? Wzorem tych, którzy posiadają Talent, zmusiła się do oczyszczenia umysłu i nie myślenia o niczym.
Najpierw powoli, potem szybciej, ruszyła przed siebie, jak ktoś, kto ma określony cel i powód. Nie zwróciła się na wschód, lecz na zachód jedną z mniej ważnych dróg. Choć miała otwarte oczy, nie zdawała sobie sprawy z tego, co widzi, ani z tego, że w ogóle się porusza. Gdzieś przed nią leżało jeziorko z jej snów i ów, tak ważny, piasek.
Mgła otulała ją, zasłaniając całkowicie widok na to, co leżało przed nią i za nią. Mijała kolejne wyspy, a gdy wreszcie droga skończyła się, jej stopy odnajdywały bezbłędnie stały grunt. W końcu, gdy była na szczycie kolejnego wzgórza, silny wiatr rozwiał przed nią mgłę, przynosząc zapachy, jakich dotąd nie znała. Wiatr także obudził ją z transu. Zatrzymała się i rozejrzała dookoła. Była na pagórku w kształcie wyciągniętego palca olbrzyma, skierowanym wprost na zachód. Pod stopami czuła świeżą, soczystą trawę, dłońmi przytrzymywała swe srebrzyste, jedwabiste włosy, by nie zasłaniały oczu. Księżyc świecił na tyle jasno, że mogła zobaczyć, co leży przed nią…
Zaczęła biec lekko i bez wysiłku… Przełamała się w niej jakaś bariera i czuła wielką potrzebę dotarcia do tego, co leży w oddali. To czekało na nią tak długo… tak bardzo długo…
Nie była nawet zaskoczona, gdy w końcu dotarła do miejsca znanego ze snów — do jeziorka z czystą wodą i okalającego je złocistego piasku. W księżycowej poświacie zarówno woda jak i piasek były ciemne i nie lśniły barwami, które znała.
Zdarła z siebie zachlapaną błotem, sfatygowaną w marszu przez bagna suknię, ale nie dopuściła, by spadła na piasek. Podświadomie czuła, że nic nie może skalać czy naruszyć jego gładkiej powierzchni. Sama też nań nie weszła. Wspięła się na niewielki głaz i skoczyła, zanurzając się w oczekującej na nią toni. Woda zamknęła się wokół niej — ani ciepła, ani zimna, raczej jedwabiście delikatna, trzymała ją niczym olbrzymia dłoń zamknięta wokół ciała, łagodna i czuła. Poddała się temu i unosiła się bezwładnie na powierzchni. Czy zasnęła, czy też znalazła się pod wpływem nie znanych jej rodakom czarów, tego nie dowiedziała się nigdy. Wtedy była jednak pewna, że zachodzą w niej jakieś zmiany… Otwarły się drzwi, które nigdy już nie miały się zamknąć. Nie była jeszcze pewna, co się za nimi znajduje, lecz można to było już przewidzieć. Tylko najpierw…
Unosząc się na wodzie niczym na miękkiej poduszce, zaczęła nucić. Potem śpiewać. Bez słów. Przypominało to raczej ptasi trel, wpierw cichy, łagodny, a potem… przyzywający? Tak, przyzywający. Choć leżała z twarzą zwróconą ku gwiazdom, zauważyła, iż wokół niej coś się dzieje. Nie w kołyszącej ją wodzie, ale w piasku na brzegu. Częściowo zgodnie z jej pragnieniem, a raczej przez jej śpiew, a po części dlatego… że taka była czyjaś wola…
Nadal śpiewając, odwróciła głowę, by móc zobaczyć brzeg. Wyrastał tam słup piasku, z którego dobiegał słaby dźwięk jakby przesypujących się, trących i ścierających ziaren… Wirował tak szybko, iż wyglądał jak coś solidnego, a nie zbiór drobin w nieustannym ruchu. W świetle księżyca lśnił głęboką czernią… Im głośniej śpiewała, tym był większy. Nie zmieniał już wysokości — ustaliła się ona na poziomie mniej więcej jej wzrostu. Kontury kolumny zaczęły się zmieniać— gdzieniegdzie grubiejąc, w innych miejscach nabierając subtelności, upodabniając się do posągu. Głowa początkowo przypominała kulę, ciału brakowało właściwych proporcji i wdzięku, lecz zmiany następowały w oczach, coraz bardziej upodabniając twór do ludzkiej postaci.
W końcu ruch ustał. Na skale stała nieruchoma postać, której narodziny zużyły cały cenny piasek. Tursla podpłynęła do brzegu i zbliżyła się do niej — do swego dzieła — bo to ona nadała jej kształt i pieśnią powołała do życia. Pomyślała o imieniu, które powinna wymówić; imieniu mającym stworzyć stabilny pomost między nimi — choć nie próbowała sobie nawet wyobrazić natury istnienia tej drugiej postaci.
— Xactol!
Powieki kobiety z piasku drgnęły, uniosły się i ukazały źrenice niczym rozpalone węgle, wpatrzone w Turslę. Zobaczyła też, że piersi stojącej unoszą się w oddechu, a jej skóra jest tak samo gładka jak jej — tyle, że ciemna, lśniąca w promieniach księżyca.
— Siuslru…
Szept tamtej, mający w sobie coś ze szmeru przesypującego się piasku, nie przestraszył Tursli. Wygląd jej również wzbudzał zaufanie. Otwarła więc ramiona, ofiarując jej, kobiecie piasków, przyjaźń i ciepło… Rękoma ujęła dłonie równie gładkie i pewne w ruchach, oddając uścisk powitania.
— Brak mi było… — od chwili zetknięcia się ich dłoni, czuła pragnienie, głód niemal, z którego dotąd nie w pełni zdawała sobie sprawę.
— Czegoś brakowało — odparła Xactol — ale już jestem, siostro. Przybyłaś tu i znajdziesz to, czego szukasz. I dokonasz tego, co ci sądzone…
— Niech i tak będzie…
Tursla postąpiła krok do przodu. Ich dłonie rozłączyły się. Jednak po chwili obie objęły się wzajemnie, jak zwykli to robić bliscy sobie ludzie po długim rozstaniu. Tursla poczuła łzy na policzkach…
II
— Co mam robić? — spytała Tursla rozluźniając nieco uścisk i przypatrując się twarzy, tak podobnej do jej własnej. Była spokojna i łagodna, tak jak piasek, zanim jej siła ożywiła go.
— To tylko, co sama postanowisz — padła cicha odpowiedź. — Obudź myśli i serce, siostro, a we właściwym czasie zostanie ci to ukazane. Teraz zaś…
Nieco szorstkimi palcami prawej dłoni Xactol dotknęła jej czoła, następnie przesunęła je po odruchowo opuszczonych powiekach, w końcu zatrzymała na ustach. Po chwili opuściła dłoń na piersi Tursli, tuż nad szybko bijące serce. Przy każdym dotknięciu Tursla czuła przypływ energii, skóra jej drżała, jakby z powodu chłodu; niczego takiego dotąd nie znała — wypełniło ją zniecierpliwienie, potrzeba działania. Jakiego, tego nie wiedziała…
Jej własny głos był jakby zniekształcony odległością.
— Ale jak? Kiedy… Powiedz mi, siostro piasku!
— Sama będziesz wkrótce wiedzieć…
— Więc odnajdę drzwi? Będę wolna w świecie moich snów?
— Każdy ma gdzieś swoje własne miejsce, siostro. Nie szukaj bramy, póki nie przyjdzie na to czas. Masz do zrobienia coś i tu, i teraz. Przyszłość zaś jest osnową i nikt jeszcze na niej nie tkał. Spróbuj w sobie odnaleźć wzór, potem weź czółenko… i spróbuj go wykonać. W pewnym sensie jesteśmy twórcami własnego losu, ale nie całkiem. Jesteśmy też elementami innego wzoru, którego nie widzimy, umieszczeni tam przez inne siły i dla zadań, które są zbyt duże, byśmy mogli je dostrzec. Wzór jest dla nas zbyt skomplikowany i nie jesteśmy w stanie ogarnąć go w całości ani zrozumieć… A dla ciebie nadszedł czas. Masz dodać swoje dzieło do niewidzialnego wzoru.
— Ale razem z tobą…
— Siostrzyczko, moja obecność w tym miejscu i czasie nie może trwać zbyt długo, musimy się zająć tym, co nas obie czeka. Twój umysł jest już otwarty, oczy teraz widzą, usta są gotowe do wypowiadania słów. a serce oczekuje niecierpliwie. Słuchaj!
Słuchała więc nad jeziorkiem ze snu, a umysł chłonął wszystko, jakby był dotąd suchą gąbką po raz pierwszy zanurzoną w wodzie. Wymawiała dziwne słowa i słuchała dziwnych dźwięków, których miała się nauczyć. Brzmiały one obco, jakby nie wszystkie zostały stworzone dla ludzkich ust. Dłonie nauczyły się kreślić w powietrzu dziwne symbole, po których pozostawał przez chwilę migotliwy kontur, najczęściej złocistobrązowy, przypominający ciało jej siostry, czasem zielonkawobłękitny jak woda, nad którą się znajdowały. Potem znów wyginała się tańcząc w rytm muzyki rozbrzmiewającej wyłącznie w jej myślach. Dziewczyna jeszcze tego nie rozumiała, choć wszystko miało swoje znaczenie. Wiedziała tylko, że może to być wykorzystane jako narzędzie, a w razie potrzeby jako broń.
W końcu jej towarzyszka umilkła, ona zaś leżała wyczerpana na piasku, zupełnie wyzbyta sił. Przyswajanie tak upragnionej wiedzy pochłaniało wiele energii.
— Dałaś mi wiele, siostro piasku… ale dlaczego? Przecież i tak nie mogę tu zostać przywódcą… To wbrew prawom Volta.
— Nikt tego nie chce. Daj im to, czego potrzebują, lecz nie czyń niczego otwarcie. Nigdy dobrowolnie nie przyznawaj się, że władasz jakimiś mocami. Cokolwiek będziesz robiła, rób to tak, żeby nie było znać, od kogo to pochodzi… Nadejdzie czas, iż w ten sposób stworzysz swoją nową część wzoru, a wtedy, zapewniam cię, uczynisz to z całego serca.
Ta, która miała na imię Xactol i takąż formę, a której prawdziwej postaci Tursla nie próbowała sobie wyobrazić, wstała i poczęła się obracać. Najpierw wolno, potem coraz szybciej i szybciej, tworząc kolumnę podobną do tej, z której powstała. Tursla odwróciła głowę i osłoniła dłońmi oczy przed piaskiem, który unosił się wokół opadającego z wolna wiru.
Powoli osunęła się na ziemię, czując jej potężne ciepło, wszechogarniające zmęczenie i nieopanowaną senność. Prosiła naturę, siłę wszechwładną i wszechobecną, by zesłała odpoczynek bez snów… Piasek łagodnie, na podobieństwo pościeli z delikatnego jedwabiu, przykrył jej ciało. Prędzej nim zdążyła wypowiedzieć prośbę, zapadła w ciemność bez snów.
Obudziło ją południowe słońce. Usiadła, zsypując kaskady piasku. Kolory ze snu były rzeczywiste: błękit wody, złocistość piasku… ale ta ostatnia noc nie była snem… Nie mogła nim być. Wzięła garść piasku i pozwoliła, by przesypał się między jej palcami; bardziej przypominał pył lub popiół niż normalny piach.
Strzepnęła go i podeszła do wody, uklękła na brzegu. Umyła się, starannie spłukując drobiny, a wiejący nieprzerwanie wiatr osuszył ją błyskawicznie, toteż już po chwili ubrała się w porzucone nocą szaty i skierowała poza skały otaczające jeziorko.
Dotarła na plażę i po raz pierwszy w życiu ujrzała morze — tę część zewnętrznego świata, o której dotąd tylko słyszała. Oczarowały ją szum fal i ich kształty, gdy załamując rozbijały się o brzeg. Wędrowała po wygładzonym falami piasku, a silniejszy niż dotąd wiatr szarpał materiałem tuniki i rozwiewał włosy. Rozrzuciła szeroko ramiona w geście powitania — pierwszy wiatr w jej życiu, który nie niósł bagiennych wyziewów. Świetnie się czuła na otwartej przestrzeni — siedziała i patrzyła na łamiące się przy brzegu fale, nucąc melodię bez słów, starając się zgrać ją z odgłosami wiatru i przyboju. Zaskoczona i zachwycona odnajdowała muszle — wszystkie na pierwszy rzut oka podobne do siebie, a odmienne po dokładniejszym obejrzeniu. Tak jak ludzie… niby wszyscy tacy sami, ale każdego coś zawsze odróżnia od innych.
W końcu, z niechęcią, zawróciła przy świetle zachodzącego już słońca. Po raz pierwszy zastanawiała się, czy ktoś jej w tym czasie szukał i co powinna powiedzieć po powrocie, tak, by nie ujawnić prawdziwego biegu wydarzeń.
Powoli upuściła zebrane muszle — były dowodem wizyty w zwyczajowo zakazanym miejscu. Uświadomiła sobie przy tym, że nic nie może stanowić jednak dla niej przeszkody, by je ponownie pozbierać przy pierwszej okazji. Żadne z praw Volta nie mówiło nic o zakazie oglądania morza przez żyjących zgodnie z jego przykazaniami.
Kiedy znalazła się w Tormarsh, stwierdziła, że miejsce to — dobrze jej przecież znane — stało się nagle dziwnie obce… Po drodze zaczęła zbierać zioła, aby mieć wymówkę w związku z długą nieobecnością i nawet — ku miłemu zaskoczeniu znalazła parę krzewów Carfilii. rośliny będącej rzadkością w pobliżu domostw, doskonałej do produkcji czerwonego barwnika do tkanin, z których szyto zasłony. Były one zawsze potrzebne w świątyni Volta.
Związała dół tuniki w rodzaj podołka i ułożyła w nim swoje, wcale bogate, zbiory. Zanim jednak dotarła do domostwa Kelvy, natknęła się na oczekującego na nią Affrica.
— Więc jednak wpadło ci do głowy, by wrócić, Córko Ćmy? Czy skrzydlate towarzystwo już ci się znudziło, wędrująca po nocy?
Zesztywniała, najmniej ze wszystkich miała ochotę widzieć teraz Affrica, który właśnie zagrodził jej drogę, opierając się na włóczni i przyglądając bezczelnie. Jak zwykle, opinał go pas ze skóry jaszczura, a szyję zdobił naszyjnik z kłów — dowody zarówno odwagi, jak i umiejętności, gdyż jedynie ktoś obdarzony świetnym refleksem i sprytem mógł nosić takie trofea.
— Przyjemnego dnia, Affricu — nie starała się nadać głosowi przyjemnego tonu. On sam naruszył zwyczaje zbyt poufałym powitaniem i było to niepokojące.
— Przyjemnego… — odparł. — A co z nocą? Inne tańczyły przy księżycu…
Teraz już zaniepokoiła się poważnie. Żaden mężczyzna nie miał prawa tak mówić, szczególnie do niej, która dotąd nie nazwała żadnego innego przed Voltem!
— Nie zabijaj mnie wzrokiem, Córko Ćmy — roześmiał się. — Tylko córy Volta, prawdziwe córy, mogą zmusić człowieka, by zważał na język zgodnie z obyczajem. Nie szukałaś tej nocy księżyca, kogo zatem?…
Zbliżył się o krok ze złośliwym uśmieszkiem na ustach. Nie odpowiedziała. Gdyby to zrobiła, naprawdę poniżyłaby się w oczach innych, którzy z pewnością siedzieli ukryci w krzakach i pilnie słuchali. Słowa Affrica były jawną obrazą. Odwróciła głowę i poszła przed siebie. Nie ośmielił się jej zatrzymać — tego zresztą oczekiwała. Ale fakt, że mógł ją publicznie znieważyć, był przerażający. Bardziej jeszcze zaniepokoiło ją, że nikt ze słuchających nie zareagował. Przypominało to zmowę… Ale dlaczego?
Nikt nie stał przed drzwiami Domostwa, więc weszła tam z wysoko uniesioną głową, wyprostowana.
— No, jesteś nareszcie — Parva, która zarządzała zapasami, przywitała ją zimno. — Co takiego nazbierałaś, że trzeba ci było szukać tego po nocy i to akurat wówczas, gdy powinnaś być gdzie indziej?
Wytrząsnęła liście na matę i spytała głosem, który celowo pozbawiła jakiejkolwiek emocji.
— Naprawdę sądzisz, że ktoś taki jak ja powinien tańczyć dla pozyskania łaski Tego, Który Lśni?
— Co masz na myśli? Jesteś dojrzałą kobietą i twym obowiązkiem jest rodzić dzieci, jeśli tylko potrafisz.
— Jeśli tylko potrafię… Czy przez całe życie nie słyszałam, że nie jestem w pełni Tor i nie mogę przez to dać życia dziecku, gdyż mogłoby odziedziczyć po mnie moją inność?
— Jest nas zbyt mało…
— Czy dlatego Klan może przyjąć nawet bękarta… To wbrew zwyczajom, a jeśli łamie się prawa, trzeba to robić otwarcie przed obliczem Volta i w obecności całego ludu.
— Jeśli nas zabraknie — odparła tamta — Volt nie będzie miał tu już nikogo, kto by chwalił jego imię. Wszystko się zmienia, nawet zwyczaje. Zdecydowano zresztą, że odbędzie
się Wielkie Przywołanie.
Tursla była zaskoczona. Dotąd jedynie słyszała o Wielkim Przywołaniu. Ostatnie nastąpiło wówczas, gdy przyzwolili, by ich ziemie najechali obcy. Wtedy właśnie ich wódz został uwięziony wraz z tą, o której mówiono, że była wybranką Korisa. Nie ponieśli z tego powodu wielkiej szkody, chociaż — jak później się dowiedzieli — zewnętrzny świat odpowiedział wzniesieniem wokół nich bariery, która uniemożliwiała im wyjście. Sami zresztą też zamknęli moczary dla obcych. Jedni wszystko to zinterpretowali jako błogosławieństwo, inni jako krzywdę.
Prawdą jednak było, że z każdym rokiem spadała liczba urodzin. Tursla słyszała, jak Mafra i inne Matki Klanu zastanawiały się nad powodami tego zjawiska i mówiły, że być może ich rasa jest już zbyt stara, że już zbyt długo łączą się w obrębie tej samej krwi — słabszej przez to. Z tego właśnie powodu, choć tylko przy pomocy siły, mogły ją zmusić do urodzenia dziecka. Nie było wśród ludu mężczyzny, na którego patrzyłaby z upodobaniem. Tym bardziej teraz, gdy oznajmiono jej, że nie jest prawdziwą córką Volta…
— Rozważ wiec — kontynuowała Parva, przyglądając się jej zimno. — Będąc jednak czystej krwi Tor, możesz spełnić życzenie Volta.
Tursla szybko odwróciła się ku alkowie zajmowanej przez Mafrę, która już nader rzadko opuszczała swój kąt. Dopóki miała sprawne dłonie, robiła co mogła, by przydać się swoim — przędła, lepiła z gliny naczynia, i to lepiej niż ktokolwiek obdarzony wzrokiem. Teraz jednak Tursla dostrzegła, że dłonie te są dziwnie nieruchome, spoczywają na kolanach niewidomej, która siedzi w bezruchu, z głową lekko przekrzywioną, jakby nasłuchując. Tursla zastanowiła się, czy można przerwać Mafrze ten podobny do transu stan. Jednakże Mafra odezwała się sama: — Pogodnego dnia, dziecko. Niech dobre wiodą cię drogi i niech pewne będą twe kroki po niepewnym gruncie. Ręce twe niech zawsze znajdują pożyteczne zajęcie, serce ciepło, a umysł myśli, które dadzą się wykorzystać.
Tursla padła na kolana. To nie było zwyczajne powitanie!
Tak witano tylko te, które wiedziały już, że noszą w sobie dziecko… ale… dlaczego?
Matka podała jej dłoń, a ona szybko ucałowała długie, kościste palce.
— Matko… ja nie… nie przysługuje mi takie powitanie.
— Jesteś Wypełniona. Nie każde Wypełnienie polega na narodzinach życia, które o czasie odłącza się i staje samodzielne. W tobie jest teraz inne życie i we właściwym czasie da o sobie znać. Jeśli zrobi to w inny niż zwyczaj każe sposób, będzie to wola Volta lub siły, która była z nim, gdy wyprowadzał nasz lud z barbarzyństwa. Jesteś pod jego opieką jako Wypełniona i zostanie to ogłoszone w tym Domostwie i Klanie. A skoro tak stwierdzą twoi, uzna to cały lud.
Ależ Matko, moje ciało nie zawiera życia takiego, które oni są w stanie zrozumieć, a gdy przyjdzie czas, bym wydała je na świat, jak zareaguje na to Klan? Jak zachowa się wobec kogoś, kto ich oszukał?
— Nie będzie oszustwa. Masz przed sobą zadanie, które wykonać możesz tylko z pomocą wypełniającego cię życia. To, co nastąpi, będzie prowadziło do wyboru, o którym ci mówiłam, a który należy wyłącznie do ciebie. Co będzie potem, tego nie mogę dojrzeć, sądzę jednak, że postąpisz słusznie. Parva…
Ostatnie słowo wypowiedziała podniesionym głosem. Przywołana podeszła i przyklękła podobnie jak uprzednio Tursla.
— Parva, Tursla — Córka Ćmy jest Wypełniona i niech Domostwo oraz Klan strzegą jej zgodnie ze zwyczajami.
— Ale ona… nie była na tańcu… nie było Wyboru…
— Została wysiana tam, gdzie kazała skierować ją moja wiedza. Czy możesz ją podważyć? — ton Mafry stał się lodowaty.
— Poszła w noc, mając moje błogosławieństwo, a to, czego szukała i co znalazła, zgodne było z wolą Volta.
Przedstawił mi ją we śnie. Dzięki niemu też poznałam, że wróciła Wypełniona. Teraz to ogłaszam.
Parva otworzyła usta, jakby chcąc dalej protestować, lecz zamilkła. Matka Klanu przemówiła i jeśli oznajmiła, że Tursla jest wypełniona, nikt nie może tego kwestionować. Skłoniła się więc w milczeniu i ucałowała podaną dłoń, wycofując się ze wzrokiem utkwionym w Tursli. Wyraźnie nie odważyła się głośno podawać w wątpliwość opinii Mafry, lecz nadal miała wątpliwości.
— Matko — powiedziała Tursla szybko, ledwie Parva odeszła — nie wiem, czego oczekuje się ode mnie.
— To mogę ci powiedzieć. Wkrótce przybędzie ten, którego Unnanna wezwała za pomocą myśli i czarów. I on musi się podporządkować swoim więzom krwi… Cel, dla którego zostanie tu sprowadzony, to śmierć… Jego krew ma zostać przelana przed świątynią Volta i ta krew za— krzyczy… Jej wezwanie przywiedzie tu siły z dalekiego świata i przywiedzie ogień, żelazo… Lud Volta wyginie, a Tormarsh stanie się ziemią jałową i przeklętą. Widzisz, córko, my uważamy dzieci za radość całego ludu i dlatego nikt nie przywiązuje dziecka tylko do siebie. Gdzie indziej jest inaczej. Ludzie nie skupiają się tam w Klanach czy Domostwach, lec? dzielą się na mniejsze grupy, a dziecko ma zawsze tylko dwoje osób, do których może zwrócić się w każdej potrzebie: rodzicielkę i tego, który wypełnił ją nasieniem w czasie wyboru. Nam wydaje się to dziwne i złe, gdyż nie stwarza więzów, które niosą siłę, ale taki już jest ich sposób życia. Daje on jednak im rodzaj więzów, których my nie możemy ogarnąć rozumem. Niech ktokolwiek skrzywdzi dziecko, a tych dwoje, którzy uważają je za swoje, rzuci się do walki z furią wilka widzącego człowieka i nic poza śmiercią nie zdoła ich powstrzymać. Ten, którego wzywa Unnanna dla swych celów, jest synem człowieka, który stanowi dla nas największe zagrożenie, jakie może zaistnieć z zewnątrz. Boję się o naszą przyszłość, córko… Prawdą jest, że coraz nas mniej i że po każdym wyborze przybywa dzieci nie tak dużo jak po poprzednim. To jest jednak nasz problem, może to wybór losu… Ale zmieniać go przy pomocy krwawej ofiary… Nie!
— A jaka jest w tym moja rola, Matko? Chcesz, bym sprzeciwiła się Unnannie? Nawet jako Wypełnionej, nikt mnie nie wysłucha. Ona jest Matką Klanu, a odkąd ty nie przewodzisz tańcowi, ona przewodzi.
— Nie, nie takie jest twoje zadanie. Gdy przyjdzie czas, by je wykonać, sama będziesz wiedziała, co masz robić. Ta wiedza pojawi się sama… teraz podaj mi dłonie.
Mafra wyciągnęła swoje — palcami ku górze, i Tursla dotknęła ich swoimi palcami. Ponownie, tak jak wtedy, gdy porozumiewała się z Xactol, poczuła przypływ energii. Pragnęła tego, to wiedziała, ale dotąd nie rozumiała, jaki może z niej być użytek.
— Tak… — głos Mafry był ledwie słyszalnym szeptem, jakby chciała wyznać wielką tajemnicę. — Wiedziałam, ledwie się urodziłaś, że pochodzisz z bardzo daleka, ale to teraz jest jeszcze dziwniejsze…
— Dlaczego właśnie ja?
— A dlaczego dzieje się tyle rzeczy? Nie znamy wielu powodów ani celów… Gdzieś jest ogólny, najważniejszy wzór, którego wszyscy jesteśmy częścią…
— Ona też tak mówiła…
— Ona? Pomyśl o niej, wyobraź ją sobie, córko. Zobacz ją dla mnie!
Tursla posłusznie przypomniała sobie kolumnę piasku i tę, która się z niej wyłoniła.
— Naprawdę zostałaś wypełniona — westchnęła po dłuższej chwili Mafra. — Wypełniona taką wiedzą, że nie masz równej sobie na całym świecie. Chciałabym porozmawiać z tobą o niej, lecz to niemożliwe. Nie jest mi przeznaczone mieć więcej, niż posiadam. Nie dziel się z nikim tą wiedzą, córko, nawet, gdybyś bardzo chciała… Kosz na ziarno, nawet najlepszy, nie utrzyma wody, dla której przeznaczony jest gliniany dzban… Odejdź teraz i odpocznij. I żyj zgodnie z zasadami uznanymi dla Wypełnionych, aż przyjdzie czas. Będziesz już sama wiedziała, kiedy…
Tursla poszła posłusznie do swej części domu, którą przydzielono jej, gdy przestała być dzieckiem. Zasunęła maty tkane z trzciny i usiadła na łóżku pogrążona w myślach.
To, co powiedziała Mafra, nie tylko wyłączyło ją już z Tańców, ale i ściągnąć mogło karę na tych, którzy wygłaszali podobne opinie jak Affric, czy czynili jakiekolwiek gesty tego rodzaju. Wyłączało ją też z wielu prac, a jedynym ograniczeniem był zakaz samodzielnego spacerowania po wyspie. Wypełnione przez cały czas znajdowały się pod czujną strażą, dla ich bezpieczeństwa. Pozostawał tylko jeden problem — przejechała dłońmi po gładkim ciele — jak długo nie zwróci nikt uwagi na fakt, że jej brzuch nie będzie się powiększał? Kobiety są dość spostrzegawcze w takich sprawach, gdyż uważają narodzenie się dziecka za wielką własną tajemnicę i nic nie uchodzi ich uwagi. Może uda się jej zrobić coś, czym będzie mogła wypchać tunikę… Wypełnione miały też zwykle ochotę na różnego rodzaju przysmaki, poza tym zmieniały w widoczny sposób swój tryb życia. Może uda się i to, nawet z jakąś własną korzyścią… Lecz czas, gdy odkryją wybieg i tak w końcu nadejdzie — i co potem? Z tego, co wiedziała, przypadki kłamstwa nie zdarzały się dotąd w takich sytuacjach, nazbyt uderzyłyby bowiem w same podstawy ich prostej wiary.
I jaka byłaby kara za coś takiego?… Dlaczego Matka jednak to zrobiła?
Nikt z jej ludu, tego była pewna, nie zaakceptowałby pomysłu, że można być wypełnioną wiedzą. Ale Mafra była Matką Klanu… Każde naruszenie tradycji, na które się zdecydowała, miało jedynie na celu, by ona — Tursla — . uzyskała spokój potrzebny do przygotowania się do wypełnienia zadania…
Wezwanie, którego celem była krew — jeśli Mafra miała na myśli to samo, co ona — miało być wielkim naruszeniem tradycji. Ofiara… z człowieka?! Nigdy nie składano Voltowi takich ofiar… I to jeszcze z kogoś, czyja śmierć mogła ściągnąć groźbę zagłady nad Tormarsh i lud Tor. Jaka miała w tym być jej rola? Coś zabraniało na razie otworzyć owo przejście w umyśle, drogę do wiedzy, którą przekazała jej Xactol. Musiała być cierpliwa i dobrze grać swoją rolę.
Odsunęła zasłonę i wstała. Najbardziej w tej chwili pragnęła coś zjeść. Podeszła do spiżarni z mocnym postanowieniem skoncentrowania się wyłącznie na potrzebach ciała, skutecznie uspokajając w ten sposób umysł i wszystkie kłębiące się w nim myśli.
III
Minęły trzy dni, które spędziła spokojnie — pracując i bijąc się z myślami. Opinia Mafry została bez zastrzeżeń przyjęta przez Klan. Jak zresztą mogło być inaczej? Otrzymywała teraz lżejszą pracę, miała pierwszeństwo w wyborze jedzenia i spokój. Mogła więc rozmyślać, kiedy tylko miała ochotę. Trzeciego dnia zdecydowała się jednak przerwać ową bierną egzystencję, gdyż rozmyślania nie prowadziły jej do niczego konkretnego. Odkryła jedynie pewne wskazówki, co do których była pewna, że są drogowskazami do głębszej wiedzy, którą przecież miała, chociaż nadal nie mogła jej przywołać. Próby sięgnięcia do niej doprowadziły tylko do bólu głowy i bezsenności. Nie mogła też przywołać żadnego snu.
Teraz ledwie drzemała. Budził ją najlżejszy szelest — jak chociażby poruszenie się śpiących w sąsiednim pomieszczeniu.
Wiedza nie jest pomocna, jeśli nie można z niej skorzystać — rozmyślała tak z coraz większym niepokojem. Chcąc być sama, wstawała od krosien i wychodziła na zewnątrz. Raz poczuła w sobie rosnący gwałtownie strach. Tak zaabsorbowały ją własne myśli, że spostrzegła grupkę kobiet dopiero w tym momencie, kiedy między nie weszła.
Unnanna stała zwrócona twarzą do szeregu kobiet, jakby nakładała na nie jakiś obowiązek i właśnie im to oznajmiała. Teraz spojrzała na Turslę z lekkim uśmiechem, który nie miał w sobie ani odrobiny ciepła, a tylko nieprzyjemnie wykrzywiał jej usta.
— Przyjemnego dnia… — uniosła głos, zwracając się do niej. — Niech dobre będą twe szlaki i koniec, który cię oczekuje.
— Dzięki za życzenia, Matko Klanu.
— Nie wypowiedziałaś przed Voltem imienia swego wybranego. — Uśmieszek nabrał ostrości. — Czyżbyś nie była z niego dumna?
— Jeśli muszę to zrobić — Tursla odpowiedziała tym samym tonem — to chyba ktoś znacznie zmienił zwyczaje.
Unnanna przytaknęła. Nie było bowiem rzadkością, że dziewczęta po raz pierwszy Wypełnione, nie ogłaszały imienia partnera z księżycowego rytuału, choć zwykle było to ogólnie wiadome. Najczęściej Matka Klanu podawała ku powszechnej radości nowinę, na którą wszyscy tak bardzo czekali.
— Noś więc płaszcz Volta, Córko Ćmy. W dniach, które nadejdą, będziesz miała wiele sióstr. — Poparł ją zgodny chór słuchających kobiet, ale Unnanna jeszcze nie skończyła. — Nie odchodź nigdzie sama. Jesteś teraz bardzo cenna dla nas wszystkich.
— Idę tylko do świątyni Volta, by mu podziękować. Był to całkowicie zrozumiały powód, by opuścić Domostwo i nikt nie mógł jej zabronić tej samotnej wyprawy.
Minęła Unnannę, wpatrując się w pokrytą mchem powierzchnie starej drogi. Nikt nie szedł za nią. gdyż byłoby wbrew zwyczajowi, odmawiać prywatności komuś, kto z prośbą bądź podziękowaniem udawał się do świątyni Volta.
Czas nie obszedł się łaskawie z budowlą — ściany osunęły się, wchłaniane przez zawsze głodny, podmokły grunt, dach zapadł się w paru miejscach — wszystko dlatego, że żaden człowiek nie śmiał tu niczego naprawiać. Tak nakazywał zwyczaj. Były to te same kamienie, które dawno temu układał osobiście Volt, budując swój dom. Sądząc po rozmiarach budowli, Volt był bardzo duży, o wiele większy niż którykolwiek mężczyzna z ludu Tor. Mówiły o tym przekazy. Teraz można było wejść do wnętrza nie tylko przez drzwi. W ścianach widniały dziury, gdzieniegdzie ścian nie było w ogóle. Ziemia i kamienie pod stopami zbiły się w jedną, twardą masę, udeptane przez niezliczone pokolenia, które żyły po odejściu Volta i które odwiedzały to miejsce jako świątynię. Tursla weszła do wnętrza. Przez dziurawy dach słońce oświetlało to, co było sercem budynku — masywny fotel wyrzeźbiony z jednego kawałka drewna (choć nikt nie wiedział, jakie to mogło być drewno, gdyż nie gniło i nie poddawało się czasowi). Po obu jego stronach stały kamienne lampy, gotowe w każdej chwili do zapalenia, i naczynia z hubką, które przechowywały żar. Płomień mógł zatem rozbłysnąć natychmiast, skoro tylko zaistniała potrzeba.
Przez chwilę wahała się — to, co chciała zrobić, nie było zakazane przez zwyczaj, ale mógł dokonać tego tylko ktoś bardzo poruszony, w sytuacji, która go przerastała, której nie mógł sprostać ludzki umysł. Czy ona znalazła się właśnie w takiej sytuacji? Sądziła, że tak. Ale czy naprawdę? Zacisnęła zęby, dotknęła rzeźbionej poręczy, po czym, już zdecydowana, weszła na podwyższenie i usiadła na fotelu.
Czuła się jak małe dziecko zajmujące miejsce dorosłego mężczyzny. Była wysoka jak każdy Tor, a mimo to nie sięgała stopami do ziemi, kiedy oparła się na krześle, poręczy mogła dotknąć jedynie wyciągniętymi dłońmi, co nie było zbyt wygodne, lecz jednak konieczne. Odprężyła się i zamknęła oczy.
Czy Volt faktycznie słyszał ją tam, gdzie miał się znajdować od czasu, gdy odszedł z Tormarsh? Czy jego duch, esencja osoby, która mogła nadal istnieć gdzieś tam, faktycznie troszczyła się o los tych, których kiedyś chronił i uczył? Nie wiedziała tego. Nie istniał wśród ludzi Tor nikt, kto mógłby dać jednoznaczną odpowiedź.
— Volt! — przemówiła w myślach, składając słowa, które nie powstawały z dźwięków. — Oddajemy ci cześć i zwracamy się do ciebie wtedy tylko, gdy naprawdę musimy. Jeśli naprawdę spoglądasz na nas… Nie, nie płaczę, nie jestem bezbronnym dzieckiem błagającym o opiekę starszych, chcę tylko wiedzieć, kim lub czym jestem i jak mam użyć tego, co mnie Wypełniło — jak przysięga Mafra. Nie noszę w sobie dziecka. Możliwe, że coś znaczniejszego, możliwe, że coś nieistotnego… ale skąd mam to wiedzieć? Oparła głowę na zwieńczeniu tronu i zamknęła oczy. Z boków dolatywał delikatny zapach żywicy. Widziała Matki Klanów trzymające świece nasycone nią, śpiewające w kłębach wonnego dymu.
Gdzie była? Przed nią rosła zielona trawa, która sięgała do podnóży pagórków, na niej zaś, niczym rzucona w rozpędzie garść klejnotów, kwitły kwiaty o kształtach tak różnych, jak muszle na morskim brzegu. Nad nimi latały ćmy lub przypominające je skrzydlate stworzenia, tyle że kolorowo mieniące się w jasnych promieniach słońca. Nie przypominało to Tormarsh ani jakiegokolwiek miejsca ze snów. Chciała biec, by ujrzeć jak najwięcej i jej życzenie spełniło się, nie poruszała się jednak po ziemi, lecz ponad nią, tak jakby leciała w powietrzu. Dotarła do wznoszących się nad łąką skał. Wyleciawszy ponad nimi spojrzała na drugą stronę: była tam spora dolina, którą płynęła rzeka i biegła droga, obie zaś przecinały się. Na drodze — zbliżał się ku niej…
Koń… Tak to był koń. Choć nigdy nie widziała tego zwierzęcia, wiedziała, że tak właśnie się nazywa. Na nim siedział mężczyzna. Jej pragnienie, by mu się przyjrzeć, wywarło dziwny skutek: ani ona nie ruszyła się z miejsca, ani on nie osiągnął mostu, a tylko obraz przybliżył się na tyle, by mogła widzieć go jak na wyciągnięcie ręki.
Miał na sobie koszulę utkaną z drutu na podobieństwo wełnianej tkaniny. Składała się ona z maleńkich kółek połączonych w jedną całość. Z ramion spływał płaszcz, spięty pod szyją broszą, ozdobioną zielonymi i szarymi kamieniami. Takie same kamienie stroiły skórzany pas, na którym wisiał miecz w pochwie. Czapka na jego głowie była zrobiona z metalu — wykuta zapewne z jednego kawałka żelaza i ozdobiona na szczycie pękiem zielonych piór.
Wszystko to zauważyła jakby mimochodem, gdyż uwagę skoncentrowała na twarzy, ocienionej okapem stalowego nakrycia głowy, a nie na stroju.
Był to młody człowiek, o skórze o ton ciemniejszej niż u Tora, o twarzy znamionującej siłę i dobroć. Byłby zapewne dobrym przyjacielem lub bratem w Klanie, albo też najbardziej zaciętym wrogiem — takie miała wrażenie. Jechał, spoglądając daleko w przód. Zdawał się nie widzieć drogi, tak był pogrążony w myślach, i to, sądząc z wyrazu twarzy, nie najprzyjemniejszych. Nagle uniósł głowę i spojrzał wprost na nią. Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło.
Dostrzegła poruszenie jego warg, ale nie usłyszała niczego… Potem jego ręka poruszyła się i wyciągnęła ku niej… i wszystko zniknęło… zakręciło się jej w głowie. Gdy otworzyła oczy, znów siedziała na tronie Volta, widząc przed sobą jedynie zrujnowane ściany.
Ale teraz wiedziała: Volt odpowiedział na jej prośbę. Była złączona jakoś z tym jeźdźcem. I to w nie najprostszy do pojęcia sposób. Wyraźnie mieli się spotkać w niedalekiej przyszłości. To z tego spotkania miała wyniknąć owa próba sił i niebezpieczeństwo. Bała się i starała o tym nie rozmyślać. Powoli wstała wciągając powietrze, jakby już przygotowywała się do walki, chociaż wiedziała, że jeszcze ma sporo czasu. Niemniej ten jeździec wyraźnie zdawał sobie sprawę z jej obecności. Jego obraz był ciągle wyraźny, jakby było w nim coś więcej, niż to, co dostrzegła.
Tego popołudnia ponownie udała się do Mafry. Wprawdzie Matka Klanu nie chciała lub nie mogła udzielić jej odpowiedzi, musiała się jednak zwierzyć z danej przez Volta wizji z kimś, komu mogła ufać, a jedyną taką osobą była Mafra.
— Córko… — niewidzące oczy zwróciły się ku niej (Mafra nigdy się nie myliła, rozpoznając osoby po krokach). — Poszukujesz…
— To prawda, Matko Klanu, szukałam i dotarłam do wielu miejsc, których nie mogę ogarnąć rozumem, ale widziałam to z tronu Volta, w sposób, który nie daje się już w ogóle wyjaśnić…
Opowiedziała jej o swojej wizji, o jeźdźcu. Mafra przez długi czas milczała, po czym skinęła głową, jakby potwierdzała własne przypuszczenia.
— A więc zaczęło się… a jak się zakończy? Nie mogę tego dostrzec. Ten, którego widziałaś, jest rzeczywiście z nami związany. Krew, która płynie w jego żyłach, jest częściowo krwią naszego ludu.
— Koris!
Dłoń Mafry, spoczywająca na kolanie, zacisnęła się gwałtownie, a głowa drgnęła, jakby unikając ciosu.
— Więc stara opowieść nadal jest powtarzana… nie, to nie Koris. To ktoś, o kim ci opowiadałam. Dziecko tych, którzy potrafią poruszać góry, którzy posługują się stalą i pancerzem, gdy im coś zagraża. To syn Korisa — Simond, zawdzięczający imię obcemu przybyszowi, który walczył ramię w ramię z Korisem, by uchronić Estcarp od najazdu Kolderów… Jeśli zastanawia cię, skąd to wiem, powiem ci: gdy byłam młodsza i silniejsza, często odwiedzałam w snach krainy poza granicami Tormarsh, tak jak ty dziś. To właśnie przyjaciel Korisa, Simond Tregarth, został do nas sprowadzony przy pomocy obcej magii i wydany wrogom. Razem z nim była kobieta, którą Koris wybrał sobie na partnerkę, zwyczajem obcych. Dokonaliśmy wtedy złego wyboru i zostaliśmy odgrodzeni od reszty świata bagnami. Uniemożliwiło nam to wyjście poza Tormarsh, a innym dotarcie do nas.
— A brzeg morski? Też jest barierą?
— Tak. Nie można do niego dojść. A barierę można by zobaczyć, ale mgły, które ją osłaniają, są taką samą przeszkodą dla oka, jak te kamienne ściany, które nas otaczają.
— Ależ Matko! Ja szłam brzegiem morza, zbierałam tam muszle…
— Bądź cicho! Jeśli masz ten dar, by tam dotrzeć, nie pozwól, by ktokolwiek o tym wiedział. Może nadejść czas, że dar ten będzie dla ciebie bezcenny.
— Czy to właśnie widzisz, Matko?
— Widzę, ale bardzo niewyraźnie. Wiem tylko, że będziesz potrzebowała całego swego sprytu i siły. Unnanna wzywa dziś w nocy… jeśli dostanie odpowiedź, to… To pozostawiam resztę twojej zmyślności, Córko Ćmy… Zmyślności i temu, co od niedawna jest w tobie.
Tursla, zwolniona gestem dłoni, odeszła do swego pomieszczenia i zajęła się szyciem. Każdy jednak, kto by ją obserwował, dostrzegłby, że niewielkie czyniła w tej pracy postępy.
Nadeszła noc i pracujące kobiety zaczęły szeptać między sobą. Do niej nikt się nie zwrócił, gdyż Wypełnione były otoczone troskliwą opieką do tego stopnia, że nie dopuszczano do nich wiadomości o tym, co ma się zdarzyć, by lęk nie zaszkodził życiu, które w sobie nosiły. Żadna też nie zwróciła się do Mafry — wszystkie konferowały z Parvą i kolejno wychodziły na zewnątrz.
Na wyspie nie było straży, poza wartą na dwóch drogach, którymi mogły nadejść jaszczury, i nikt też nie interesował się idącymi do świątyni. Tursla czuła się więc w miarę bezpiecznie, gdy, owinięta w swą chustę, powoli szła śladem innych. Ponownie przemierzała trasę, którą przebyła już tego dnia, tyle że teraz oświetlał ją tylko blask księżyca. Było na tyle widno, by stwierdzić, że w tej dziwnej procesji biorą udział kobiety ze wszystkich domostw. W przodzie świątyni stało dziesięciu mężczyzn — widać było błyszczące groty ich włóczni — tworząc szereg zwrócony twarzą ku Tronowi, na którym spoczywała zakuta w materię postać. Kiedy Tursla znalazła kryjówkę za stertą głazów, siedząca podniosła głowę. Unnanna, mając zamknięte oczy, powoli skinęła głową, a stojący zaczęli nucić, z początku tak cicho, że w deszczu i wietrze ledwo było ich słychać. W miarę upływu czasu śpiew zaczai potężnieć. Była to sama melodia, opadająca i wznosząca się monotonnie. Czuła, że cierpnie jej od tego skóra i jeżą się włosy. Zauważyła też, że bezwiednie zaczyna kołysać się, podobnie jak reszta zebranych. Zrozumiała, iż grozi jej niebezpieczeństwo wciągnięcia do obrzędu.
Zasłoniła sobie oczy, by nie widzieć tego wciągającego kołysania. Poczęła intensywnie myśleć o siostrze, o rozpędzonych morskich falach. Nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego co robi, wstała i zaczęła przytupywać w rytmie zupełnie innym, od narzuconego przez Unnannę. Chciała przerwać czar, którym posługiwała się Matka Klanu.
Moc wokół narastała. Czuła to całym ciałem. Walczyła z silą, która napierała, by ją skruszyć. Wymawiała słowa, których dotąd nie mogła sobie przypomnieć, a które wezwało niebezpieczeństwo…
Otworzyła oczy… Wszystko wyglądało prawie tak samo. Unnanna, pochylona na tronie Volta, dotykała czół i oczu stojących przed nią mężczyzn, którzy kolejno do niej podchodzili. Z jej palców spływało słabe światło, pozostawiające na czołach odchodzących pulsujący blask. Gdy wszyscy byli już naznaczeni, wykonali zwrot i w milczeniu wyszli na zewnątrz przez otwierające się przed nimi przejście w szeregach nadal śpiewających kobiet. Przewodził im Affric, a wszyscy byli młodymi, najzręczniejszymi wśród ludu łowcami.
Unnanna znów znieruchomiała z zamkniętymi oczami. Każda ze śpiewających dostarczała jej energii, którą koncentrowała, a potem przekształcała na podobieństwo broni i wysyłała w dal.
Tursla czuła to. Do tej pory pozostawała na uboczu. Szukała jednak obrony, czegoś, co byłoby gotowe odpowiedzieć na takie wezwanie. Nie miała jednak dość siły, by stworzyć stałą barierę… Zaczęła w myślach przeglądać „arsenał” broni, jakiej używał jej lud.
Sieć!
Zaciskając pięści skupiła nie znaną dotąd energię i pomyślała o sieci — sieci, która może splątać stopy, unieruchomić tych, którzy wyszli niedawno i mają zastawić pułapkę. Teraz oni mają znaleźć się w potrzasku.
Siły uchodziły z niej jak krew z głębokiej rany. Gdyby tylko mogła odwołać się do większych zasobów energii, tak jak to robiła Unnanna!
Wciąż jednak myślała o sieci plączącej stopy i mylącej drogi Affrica…
Tak, niech to będzie sieć!
Zatoczyła się na ścianę. Nogi pod nią nagle się ugięły, ręce zwisły bezwładnie po bokach. Brakowało jej siły i woli, by je unieść. Osunęła się na ziemię. Czując pod plecami szorstkość kamieni, skryła się między nimi niczym w fortecy. Głowa opadła jej na piersi, gdy usiłowała wysłać resztę energii, jaka jej jeszcze została, by wzmocnić sieć oplątującą niepewne już teraz nogi Affrica…
Było zimno i wstrząsały nią dreszcze. Wokół panowały ciemność i cisza. Słychać było jedynie delikatny szelest jakichś skrzydeł. Uniosła głowę i spojrzała w niebo. Tańczyły tam dwie ćmy o skrzydłach otoczonych leciutkim blaskiem. Większa sfrunęła niżej i na chwilę przysiadła na piersi dziewczyny, przytrzymując się łapkami mokrej od rosy tkaniny i spoglądając swymi błyszczącymi oczkami w jej oczy…
— Siostro — szepnęła dziewczyna. — Witam cię i życzę przyjemnych lotów. Niech będzie z tobą imię Volta!
Ćma siedziała jeszcze przez chwilę, po czym odleciała, a skostniała Tursla wyprostowała się z trudem. Całe ciało miała obolałe, jakby tkała nieprzerwanie od rana do wieczora, czy raczej jak po całym dniu żniw. W jej głowie panował dziwaczny zamęt, nie mogła zebrać myśli.
Trzymając się ściany, ruszyła przed siebie. Świątynia była pusta. Ze smutkiem spojrzała na tron Volta. Chciała ujrzeć tego, którego Mafra nazwała Simondem. Dziwne, ale i pociągające brzmienie miało to imię. — Simond!
Nie było jednak odpowiedzi i nawet, gdyby wspięła się na drewniane krzesło, nie otrzymałaby jej. To, co tej nocy zrobiła, bądź próbowała zrobić, zbyt ją wyczerpało, by mogła nawiązać kontakt z siłą, która jej w tym pomogła. Powoli, łapiąc się od czasu do czasu załomów muru, opuściła świątynię. Nim jednak dotarła do Domostwa, musiała kilkakrotnie przysiadać i odpoczywać, by nabrać sił do dalszej drogi. Nim znalazła się we własnym łóżku, sporo musiała się natrudzić, by nikogo nie spotkać. Chciała opowiedzieć Matce Klanu o tym, co widziała, lecz pora nie była po temu odpowiednia: budzenie kogokolwiek było ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła. Położyła się, a przed oczami miała ciągle jeden obraz: Affric walczący z oplatającą mu stopy pajęczyną, z ustami otwartymi w krzyku i z wyrazem przerażenia w oczach. Podświadomie uśmiechnęła się i zasnęła.
IV
Mgła zawisła nad Domostwem na podobieństwo kurtyny, zamieniając sylwetki przebywających pod gołym niebem w ledwie widzialne cienie. Wilgoć spływała wielkimi kroplami ze wszystkiego, również z ubrań, a wilgotne włosy przylegały do skóry, niczym po ulewie.
Tursla znała takie opary, towarzyszyły całemu jej życiu, lecz tym razem były gęstsze niż zwykle. Nikt nie wyszedł na polowanie, zaś ognie rozniecono wysokie i rozbuchane, jak rzadko kiedy. Było przy nich tłoczno, gdyż większość chciała wysuszyć przemoczone ubrania. Sam blask ognia dodawał też każdemu otuchy.
Tursla odnalazła Mafrę, lecz ta nie zdradzała ochoty do rozmowy. Siedziała nieruchomo, wpatrując się oślepłymi oczami w ogień, jakby była zupełnie sama i nie chciała przyłączyć się do towarzystwa. W końcu Tursla odważyła się dotknąć dłoni spoczywającej nieruchomo na kolanie siedzącej.
— Matko?…
Mafra nie wykonała najmniejszego ruchu, ale dziewczyna wiedziała, że zdaje sobie sprawę z jej obecności.
— Córko Ćmy, zbliża się czas… — doleciały ją ciche jak tchnienie wiatru słowa.
— Co można zrobić, Matko? — spytała nerwowo.
— Nic, by powstrzymać tych, pozbawionych rozumu… Nie możesz już ufać nikomu i niczemu, moja córko. Zło zostało już zapoczątkowane.
W tym momencie rozległ się głos, który wszystkich poderwał na nogi. Nigdy dotąd dziewczyna nie słyszała takiego basowego, głębokiego ryku, który przypominał wołanie jakiejś bestii. Dopiero okrzyki tych, którzy przed chwilą siedzieli przy ogniu, a teraz pospieszyli do drzwi, pozwoliły jej zrozumieć. Był to Wielki Alarm, nigdy dotąd nie ogłaszany za jej życia, a być może, nieznany nikomu z żyjących, wszyscy jednak podążyli na jego zew. Musiało zajść coś nadzwyczajnego, skoro go ogłoszono.
— Dziewczyno! — Mafra także poderwała się na nogi i ścisnęła ją za ramię. — Daj mi swą siłę, córko. Zło, i to po trzykroć, już się wydarzyło i ma się jeszcze wydarzyć! Czarno widzę przyszłość!
Po czym ona, która prawie już nie opuszczała swej alkowy, ruszyła żwawo obok dziewczyny, najpierw ciężko się wspierając, potem jednak prostując plecy, jakby z każdym krokiem wracały jej siły.
Wyszły na dwór. Mgła była tak gęsta, że dostrzec można było jedynie kontury najbliższych osób lub budynków. Uścisk dłoni Mafry kierował nią tak pewnie, jakby niewidoma doskonale widziała we mgle.
— Gdzie? — spytała dziewczyna.
— Do świątyni Volta… Doprowadzą to do końca… Sprofanują miejsce, które jest sercem naszego ludu… Zabiją w jego imieniu. Jeśli to zrobią, to sami spotkają śmierć. Wybrali złą drogę, na jej końcu czeka zło…
— Zatrzymać! — nie zdążyła powiedzieć więcej, gdyż Mafra jej przerwała.
— Właśnie, zatrzymać! Otwórz swe myśli i poddaj się temu, co jest w tobie. To jedyny sposób, ale musisz się pospieszyć!
Nigdy by nie uwierzyła, że Mafra może mieć jeszcze tyle siły, by maszerować szybko po śliskich kamieniach starej drogi i nie potknąć się ani razu, mimo ślepoty. Otaczali je inni, którzy zmierzali w tym samym kierunku.
Wreszcie zamajaczyły przed nimi ruiny ścian Domu Volta, ale Mafra nie zwolniła, aż znalazła się wewnątrz, tuż pod tronem. Tutaj, może dzięki nadal trwającej mocy budowli, lub dzięki jej kształtowi, mgła zniknęła. Unosiła się nad głowami zgromadzonych niby sufit, ale pozwalała na swobodną obserwację tego, co się wokół dzieje.
Pochodnie wetknięte w szczeliny w ścianach płonęły jasnym ogniem, inne — trzymane przez część obecnych — oświetlały przede wszystkim Unnannę, znów zasiadającą na tronie i pochyloną teraz mocno, do przodu. Na jej twarzy malowała się satysfakcja. Ci, którym się przyglądała, stali tuż przed podwyższeniem. Przewodził im Affric, lecz nie ten arogancki, pewien siebie Affric, który wyruszył stąd z misją zleconą przez Matkę Klanu. Był blady, unurzany w błocie, prawą rękę miał przymocowaną łykiem do boku, tak jakby ktoś ją unieruchomił po złamaniu.
Na ten widok w umyśle Tursli pojawił się inny obraz: jego niepewnych stóp potykających się i ustających… zaczepiających o słup z wyrzeźbioną twarzą Volta. Jej pragnienie, jej sen… czyżby opłakany stan Affrica rzeczywiście był jej zasługą?
Jeśli nawet, to i tak nie spełniło się wszystko, czego pragnęła. Między dwoma mężczyznami stał obcy, którego widziała na drodze, a którego Mafra nazwała Simondem. Jego hełm zniknął, ukazując jasne włosy — prawie tak jasne, jak włosy Tursli! Teraz były zlepione krwią, a głowa bezwładnie opadała na piersi. Gdyby nie pomoc obu trzymających go, nie ustałby sam na nogach.
— Stało się — głos Unnanny wzbił się ponad szum głosów zebranych. Wszyscy zamilkli natychmiast, tak że można było słyszeć odgłosy nocnego życia z moczarów. — Stało się, stało! Oto, co da nam nowe życie! Tak jak wam powiedziałam, w nasze ręce Volt oddał tego, byśmy mogli czerpać z jego siły… i…
Dziewczyna nie wiedziała, czy Unnanna dała jakiś znak strażnikom, lecz w tej właśnie chwili puścili oni więźnia, który runął na twarz. Musiała w nim jednak pozostać jakaś cząstka świadomości, gdyż wyciągnął przed siebie ręce i choć nie zdołał się podnieść, złapał krawędź kamiennego podestu, na którym stał tron. Teraz z widocznym wysiłkiem uniósł głowę i gwałtownie podrzuciwszy ciało stanął na nogach, trzymając się tronu. Tursla nie mogła dostrzec jego twarzy. Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, wymknęła się z uścisku Mafry i podeszła bliżej, rozpychając stojących bliżej więźnia.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał, odwracając się nieco i ogarniając spojrzeniem część zebranych.
— Bękarcie! — Affric podskoczył ku niemu i splunął. — Chcemy od ciebie tego, do czego ty nie masz prawa, mieszańcu, pomiocie. Chcemy tej części ciebie, która pochodzi z Turmarsh!
Rozległ się pisk. To Unnanna się roześmiała.
— On ma rację. Jesteś po części z Tor i teraz ta właśnie część da nam to, czego potrzebujemy — pochyliła się niżej, oblizując wargi.
— Potrzebujemy życia, a krew jest życiem, mieszańcu! Respektujemy wolę Volta i nie możemy wziąć jej od naszych, nie możemy też sięgnąć po kogoś, kto jest w pełni obcy. Ty nie należysz ani do jednych, ani do drugich, i do naszych celów nadajesz się doskonale.
— Wiesz, z jakiego Domu jestem — uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. — Jestem synem tego, który wziął topór Volta, z jego woli. Czy sądzisz, że Voltowi spodoba się los, jaki mi szykujecie?
— Gdzie jest ten topór? Koris z Gorm wziął go, ale teraz już go nie ma, a przychylność Volta związana jest z tym toporem. Skoro broń nie istnieje, to i Volt nie interesuje się twoim losem.
Pomruk wywołany tą wymianą zdań ucichł. Tursla przecisnęła się jeszcze bliżej, robiąc to, co poleciła jej Mafra: otworzyła umysł na moc, która w nim była. Nie czuła jednak jej obecności, nie czuła niczego, co mogłoby jej pomóc powstrzymać zło, które miało nastąpić i przynieść w konsekwencji zagładę jej ludowi.
— Zabierzcie go… — Unnanna wstała i rozpostarła ramiona i grymasem ekstazy na bladej twarzy.
Tursla wyszła naprzód, wszyscy byli tak zapatrzeni w odbywające się przedstawienie, że zwrócili na nią uwagę dopiero wtedy, gdy minęła stojących za Affricem łowców i zatrzymała się przed Simondem, zwrócona twarzą do gotowych wypełnić okrutne polecenie.
— Dotknij mnie, jeśli się poważysz — rzuciła ku najbliższemu.
— Jestem Wypełnioną i tego oto biorę pod swoją ochronę.
Na dźwięk jej słów najbliższy mężczyzna zamarł z uniesioną ręką, podczas gdy stojący za nim cofnęli się o krok.
— Bierzcie go! — wrzasnęła Unnanna, pochylając się i wyciągając rękę, jakby chciała uderzyć Turslę.
Ta jednak nawet nie drgnęła.
— Jestem Wypełnioną! — powtórzyła.
— Odsuń się! — syknęła Unnanna, okazując furię godną bladych pająków atakujących zabłąkanego na moczarach. — W imię Volta, rozkazuję ci, ustąp! Jeśli zaś jesteś naprawdę Wypełnioną…
— Spytaj Mafrę! Powiedziała, że…
— Czy będzie konieczne — głos dopiero co wspomnianej rozległ się z tłumu — by Matka Klanu powtarzała swe słowa? Czy sugerujesz, Unnanno, że mogłabym popełnić krzywoprzysięstwo?
Tłum zafalował, cofając się i otwierając przejście, którym zbliżyła się Mafra, krokiem pewnym i zdecydowanym, jakby była w kwiecie wieku i w pełni sił.
— Wiele bierzesz na siebie, Unnanno — oznajmiła stając obok Tursli. — Zbyt wiele, być może!
— Ty bierzesz znacznie więcej — pisnęła Unnanna. — Tak, kiedyś to ty siedziałaś tu i przemawiałaś w imieniu Volta, to jednak już przeszłość! Kieruj swym Domostwem jak potrafisz, do dnia, w którym wysłannik Volta przybędzie po ciebie i nie próbuj już decydować za innych!
— Jak dotąd, wszystko co powiedziałam, było zgodne z prawem. Tyle nadal mi wolno. Jeśli twierdzę, że córka mego Domostwa jest Wypełniona, to tak jest. Czy zamierzasz w to wątpić?
— Przysięgasz przed Voltem? Wiele bierzesz na siebie tym razem. Ona nie tańczyła przy księżycu. Kto ją więc wypełnił?
— Unnanna… — Mafra podniosła prawą rękę. Jej palce poruszyły się, jakby zbierały pasma mgły, toczyły z nich kłąb…
W ciszy, jaka zapanowała, cisnęła ową niewidoczną kulę. Unnanna cofnęła się i dotknęła plecami oparcia. Nagle uniosła dłonie mamrocząc jakieś słowa, które dla zgromadzonych pozbawione były sensu. Niemniej Tursla pojęła, że przynajmniej chwilowo przeciwniczka jest w odwrocie.
— Chodź! — poleciła łapiąc Simonda za ramię.
Nie miała pojęcia czy uda się im wyjść, ani co poczną na zewnątrz, wolała jednak nie pozostawać w miejscu, w którym jedynie cienka bariera, wynikająca z zakorzenionego odruchu poszanowania zwyczaju, ustrzegła ją dotąd przed klęską. Nie spojrzała nawet na rannego, lecz jej stanowczy głos musiał zrobić na nim wystarczające wrażenie, gdyż bez słowa podążył za nią. Z nadzieją, że zdoła się jeszcze przez chwilę sam utrzymać na nogach, podążyła pierwsza do wyjścia.
Affric stanął przed nią z uniesionym ramieniem, w ręce trzymał krótką włócznię. Widząc to, dziewczyna przysunęła się do Simonda. Jej intencje były jasne: najpierw by musiano ją pokonać. Skierowanie zaś broni przeciwko Wypełnionej… Affric parsknął, ale cofnął się, a za nim utworzyło się przejście, szpaler między ludźmi — taki sam, jaki wcześniej otworzył się przed Mafrą.
Dotarli do wyjścia. Zatrzymała się na chwilę, zastanawiała się co dalej… Nie mogli wrócić do Domostwa. Nawet Mafra nie potrafiłaby ich tam ochronić… W dodatku każda chwila zwłoki odbierała im szansę skutecznej ucieczki.
Droga do jeziorka! Morze! — rozbłysło w umyśle dziewczyny, zupełnie jakby powiedział jej to ktoś ukryty za kłębiącą się wokół mgłą.
— Nie możemy tu zostać — zwróciła się do Simonda. — Nie sądzę, by Mafra mogła ich zbyt długo powstrzymać. Musimy iść. Dasz radę?
— Pani… Na śmierć Koldera… Spróbuję!
I tak zaszyli się w ten dziwny obłok kłębiącej się mgły. Nie widziała dalej niż na odległość wyciągniętej ręki. Było to szczególnie niebezpieczne, ponieważ zgubienie drogi oznaczało zapadnięcie się w bagno i zniknięcie bez najmniejszego śladu. Mimo to szła naprzód, prowadząc Simonda za sobą, a później, gdy osłabł, przełożyła na swe barki jego ramię i na wpół poniosła go. Słuchała równocześnie tego, co próbował jej powiedzieć, nie rozumiała jednak ani słowa.
Byli już dość daleko od wyspy, gdy gdzieś za nimi zabrzmiał głęboko róg, odbijając się stłumionym echem wśród bagnisk. Oznaczało to, że mogą spodziewać się pogoni, a gęsta mgła, chociaż była ich niewątpliwym sprzymierzeńcem, nie stanowiła wystarczającej ochrony. Affric i inni znali bagna lepiej. Tursla opanowała odruch ucieczki. Zadziałała resztka zdrowego rozsądku i świadomość, że mężczyzna, którego właściwie niosła, i tak nie był zdolny do szybszego marszu. Zastanowiło ją, że mimo braku dokładnej orientacji, nadal stąpa po pewnej drodze. Wewnętrzny przewodnik, instynkt, któremu zaufała, nie zawiódł jej, wspomagany przez tę dziwną, nową siłę. Może było to właśnie to samo uczucie, które poprowadziło ją przy Księżycu na pierwsze spotkanie z Xaetol? Nieustannie wytężała słuch, nic nie mąciło jednak otaczającej ich ciszy, prócz odgłosów nocnego życia bagnisk. Nie rozrzedzała się również mgła.
Straciła poczucie czasu, nie było to zresztą takie ważne. Mogła jedynie żywić nadzieję, że dostatecznie wyprzedzają tropiących. To, że ogłoszono ją Wypełnioną, stanowiło ochronę przynajmniej do czasu wykrycia fałszerstwa — lecz tylko dla niej. Simond i tak nie miałby żadnych szans. Na dobrą sprawę to sama nie wiedziała, dlaczego zaryzykowała całe swe dotychczasowe życie i miejsce w Klanie dla tego obcego mężczyzny. Wiedziała, że w jakiś sposób są połączeni. Wynikało to zarówno z jej odczuć podczas niedawnego widzenia, jak i z przebiegu dzisiejszych wydarzeń. Tak musiało się stać. Dlaczego — tego nie wiedziała.
Byli na krańcu utwardzonej drogi. Chociaż nic nie widziała, to czuła w jakiś dziwny sposób, że wiedza pojawiła się w jej głowie dzięki owemu szczególnemu darowi, a nie dzięki zmysłom. Zatrzymała się i przemówiła ostro do swojego towarzysza, chcąc wyrwać jego umysł ze stanu apatii, w jaki popadł podczas marszu.
— Simond! — imiona mają swoją moc, może więc użycie jego własnego obudzi go. — Simond!
Uniósł lekko głowę, aby spojrzeć na nią. Byli prawie równego wzrostu, toteż mogła bez trudu dostrzec jego na wpół otwarte usta i strużkę krwi spływającą spod włosów na policzek. Jego oczy błysnęły jednak przytomnie.
— Teraz musimy iść bagnem. — Mówiła wolno, robiąc długie przerwy między wyrazami, tak jak mówi się do dziecka lub kogoś ledwo przytomnego. — Nie będę mogła cię podtrzymywać…
Zacisnął usta i skinął głową, krzywiąc się jednak z bólu.
— Zrobię, co będę mógł — wydusił w końcu z siebie.
Rozejrzała się. Wędrowanie w takiej mgle było lekkomyślnością. Nie mieli jednak czasu. Mgła mogła przecież wkrótce się rozproszyć, a pogoń była tuż. Wokół panowała co prawda cisza, lecz niczego to nie dowodziło. Myśliwi nauczyli się poruszać bezszelestnie po bagnach.
— Musisz iść za mną i nie zbaczać. — Przygryzła wargę, wątpiąc, czy się to uda. Nie było jednak wyboru.
— Idę. Będę tuż za tobą — obiecał prostując sylwetkę. Obejrzała się po raz ostatni i wstąpiła w mgłę. Jej nowy przewodnik przejął znowu prowadzenie. Natrafiała stopą na twardy grunt, chociaż nie widziała niczego niżej kolan. Poruszała się powoli, zastanawiając się długo nad każdym ruchem, zostawiając zawsze czas Simondowi, by mógł ją uważnie śledzić. Dla niego ten marsz musiał być znacznie gorszy. Nie miał tej co ona pewności, kiedy stawiał stopy.
Tursla nasłuchiwała i próbowała określić, jak długo potrwa ten najtrudniejszy etap ich podróży. Wielokrotnie się oglądała i za każdym razem widziała Simonda, jak w miarę pewnie podąża za nią. Zrobiła kilka niepewnych kroków i poczuła, że napięcie ją opuszcza, dociera natomiast do świadomości zmęczenie, ból barków i pleców, drżenie nóg… byli na wyspie o kształcie palca, stanowiącej początek ostatniego etapu drogi do jeziorka. Odwróciła się na odgłos upadku. Mężczyzna klęczał tuż nad skrajem bagna, chwiał się na boki. Przyklękła obok i podtrzymała go.
Jego twarz pokrywała mieszanina potu i krwi, pierś unosiła się w nierównym, ciężkim oddechu. Z wysiłkiem skoncentrował na niej swą uwagę.
— Jestem… niemal… całkiem… wykończony… Pani — wykrztusił.
— Niebezpieczeństwo minęło. Nie dosięgną nas tutaj. Do przejścia mamy jeszcze tylko kawałek i to łatwej drogi.
— Jeśli to niedaleko… mogę pełznąć… — odparł, zdobywając się na cień uśmiechu.
— Możesz iść! — oznajmiła zdecydowanie i ujęła go pod ramiona.
Korzystając z ostatnich rezerw siły, jakie jej zostały, postawiła go na nogi i ponownie wsunęła swoje ramię pod jego. Chwilami go prowadząc, a chwilami wlokąc, dotarła do otaczających jezioro skał.
Tutaj zrzuciła ubranie, kierowana pewnością, że tak właśnie należy zrobić. Nie wiedziała przy tym, skąd ta pewność płynie. Wyczuwała jednak, że tutejsze zwyczaje są specyficzne i że należy ich przestrzegać. Tylko wypełnienie wszystkich warunków rytuału, tego była pewna, umożliwia przywołanie sił, bez których dalsza ucieczka nie byłaby możliwa. Tunika opadła na piasek. Zabrała się za Simonda, który stał nieruchomo. Mocowała się ze sprzączkami i zapinkami jego kaftana i zbroi. Czując te manewry, otworzył oczy i spojrzał na nią zaskoczony.
— Co?…
— Musisz to zdjąć — odparła, szarpiąc się z naramiennikiem.
— Tam, gdzie teraz się udajemy, nie ma miejsca na ubrania…
— Miejsce Najstarszych? — spytał mrugając oczami.
— Nie wiem nic o twoich Najstarszych, wiem za to trochę o tym, co musimy przywołać. Jeśli… — przerwała, zastanawiając się nad czymś, co dopiero teraz przyszło jej do głowy: ją to miejsce powita przyjaźnie, gdyż raz już tak się stało, ale jego?… Zresztą nie ma innego wyjścia, trzeba sprawdzić — zdecydowała.
— Musimy tak zrobić — oznajmiła. — Nie znam innego sposobu, by umożliwić ci ucieczkę.
Pomagała mu wyplątać się z pasków, stali i sprzączek, aż całe muskularne ciało, z długimi ramionami, wyraźnie wskazującymi na powinowactwo z jej rasą, było nagie. Wskazała na skałę, z której poprzednio skakała.
— Wejdź na piasek — powiedziała. — Musimy skakać do wody. Stamtąd.
— Jeśli zdołam — jęknął, wspinając się do góry. Skoczyła i ponownie woda zamknęła się nad nią łagodnie i kojąco. Tym razem jednak, nie poddała się błogiemu uczuciu, lecz odpłynęła szybko na drugi koniec zbiornika, robiąc mu miejsce.
— Skacz!
Jego ciało rysowało się białym kształtem na tle kłębiącej się dalej mgły. Stał tam, gdzie ona przed chwilą. Zobaczyła, jak napina mięśnie, wyciąga ramiona i łukiem leci ku niej… Woda przyjęła go z głośnym pluskiem.
Odwróciła się na plecy, pozwalając się unosić. Dla niej problemy się skończyły: przyprowadziła go tutaj zgodnie z nakazem instynktu. Reszta nie zależała od niej. To, jak przyjmie się tutaj Simonda, zależy od sił, z których mogła korzystać, lecz na które nie miała żadnego wpływu. Wpatrując się w niebo, widoczne przez luki w oparze, targanym tutaj morskim wiatrem, zaczęła śpiewać. Nie używała słów, a śpiew przypominał odgłosy ptaka raczej, niż człowieka.
V
Tak jak poprzednio, piasek drgnął, odpowiadając na jej wezwanie. Nie poczuła nawet podmuchu, lecz drobniutkie ziarenka uniosły się i zawirowały, tworząc kolumnę, która obracała się coraz szybciej i szybciej. Przybierała równocześnie kształt Xactol. Śpiewała nadal, zupełnie zapominając o Simondzie. Postać stawała się wyraźniejsza, rzeźbiona śpiewem. Jeśli nawet Simond obserwował to co działo się na brzegu, w żaden sposób nie zdradził zaskoczenia.
W końcu Xactol stanęła na brzegu. Widząc jej wyczekującą postawę, Tursla wyszła z wody na skałę, na której spotkały się uprzednio, a z której zniknęło najdrobniejsze nawet ziarenko piasku, by utworzyć powłokę nowo przybyłej.
— Siostro piasku… — uniosła ramiona, lecz nie objęła jej.
— Siostro… — odparła Xactol swym świszczącym szeptem. — Czego potrzebujesz?
Teraz ona wyciągnęła ramiona, dotknęły się dłońmi, piasek napotkał ciało.
— Jest tu ten, którego ścigają — powiedziała, nie odwracając głowy ku wodzie. — Nie mogą go dostać w swoje ręce.
— To jest twój wybór? — upewniła się Xactol. — Zastanów się dobrze. Taka decyzja może zrodzić wiele zdarzeń, które możesz kiedyś uznać za złe.
— Czy tylko złe?
— Nic nie jest tylko złe, musisz jednak się nad tym zastanowić… Jesteś Tor. Gdy nadal będziesz się trzymała drogi, której teraz pragniesz, nie będzie już dla ciebie powrotu… A ci z ludu Tor nie są zbyt mile widziani poza Tormarsh…
— Z Tor… — powtórzyła Tursla. — Ale tylko częściowo… tak jak on. Mam ciało Tor, ale…
— Nie mów tak! — Xactol przerwała jej gwałtownie. — Nawet jeśli tak jest, to ciało może cię zdradzić. Wokół Tormarsh jest bariera, której nikt z twego ludu nie może przejść i… pozostać żywym!
— A on?
— On jest nie tylko Tor. Został tu sprowadzony czarami tego ludu, gdyż część jego krwi na nie odpowiedziała. Ale jego obca krew jest dość silna, by mógł stąd odejść… Jeśli spróbujesz iść z nim, nie wiem, co się stanie. Ten czar nie jest zrodzony z naszej magii. Ludzie z zewnątrz mają własne zaklęcia, a ich wiedza również jest stara i głęboka… Jeśli pójdziesz, to na własne ryzyko, a może i… zgubę…
— Jeśli zostanę, to narażę się na coś więcej. Wiesz, czym osłoniła mnie Mafra i wiesz także zapewne, że mój lud nie uzna tego za prawdę…
— Decyzja należy do ciebie, siostro… Czego potrzebujesz ode mnie?
— Czy możesz sprawić, byśmy mieli dość czasu? Ci, którzy podążają za nami, niosą nam śmierć.
— Tak, ich wściekłość i tłumiony strach docierają już tutaj… Jak mgła, którą tak kochają — przyznała Xactol, uwalniając prawą dłoń z uścisku. Dotknęła palcami czoła Tursli u nasady nosa. — Daję ci to — użyj tego, jeśli będziesz chciała… Muszę już iść…
— Czy zobaczę cię jeszcze?
— Nie. Jeśli zdecydujesz się iść z nim, a taką decyzję odczytuję w twoich myślach. To miejsce, to moja jedyna brama między dwoma światami.
— Więc nie mogę…
— Przecież wybrałaś już. Wybór leży w najskrytszym miejscu twego serca, siostro. Idź w pokoju i przyjmij to, co cię czeka, z odwagą, którą nosisz w sobie. To, co przytrafia się właśnie tobie, ma swoje znaczenie. Jeśli go jeszcze nie dostrzegasz, wyjaśni się ono w miarę upływu czasu. Czyń tak, jak uznasz za stosowne.
Tursla opuściła ręce i przyklękła, zasłaniając oczy jedną dłonią, drugą zaś — otwartą, z palcami lekko wzniesionymi ku górze — opierając na kolanie.
Xactol zaczęła obracać się szybciej i szybciej… Na dłoni Tursli pozostał jedynie kopczyk piasku.
Gdy powierzchnia plaży wygładziła się, dziewczyna wstała, zaciskając dłoń w pięść. Zwróciła się do Simonda.
— Wychodź! Musimy iść dalej!
Nagle drgnęła. Z tyłu dobiegł ją dźwięk, który jednoznacznie wskazywał na bliskość pogoni. Poczuła nagle strach i wściekłość, emanujące od łowców i dopingujące ich w biegu. Nawet to, że była nazwana Wypełnioną, nie mogło zapewnić jej w tej chwili ochrony. Ich zaślepienie było zbyt wielkie. Zadrżała. Nigdy dotąd nie odbierała uczuć tak silnych, tak przerażająco jej obcych… Nie miała czasu na dłuższe refleksje.
Simond był już na brzegu. Szedł pewniej, z uniesioną głową. Jego uwaga była także skierowana na drogę, którą tu przybyli. Musiał coś usłyszeć lub wyczuć, chociaż zapewne słabiej niż ona.
Wspięła się na skałę, na której leżały ich ubrania i wyciągając ku niemu jedną ręką tunikę, spytała:
— Możesz udrzeć kawałek? To, co mam w ręku, musi być bezpiecznie niesione, przynajmniej tak długo, jak będzie nam niezbędne.
Zrobił to bez zbytniego wysiłku. Wsypała garść podobnego do pudru piasku w zagłębienie przesiąkniętej mułem tkaniny i zrobiła z tego węzełek. Założyła tunikę, Simond w tym czasie narzucił wszystko, poza kolczugą, którą pozostawił na skale.
— Utrudniałaby tylko ruchy — wyjaśnił, zauważając jej pytające spojrzenie. — Dokąd idziemy?
— Do morza — odparła.
Kontakt z wodą musiał go odświeżyć, a może nawet podziałał leczniczo, gdyż bez trudu dotrzymywał jej teraz kroku we wspinaczce na wydmy ku coraz bliższemu brzegowi. Świeży wiatr rozwiał mgłę, odegnał zapachy bagien, coraz słabsze w miarę, jak zbliżali się do morza.
Wreszcie znaleźli się na plaży. Simond rozejrzał się i objął przewodnictwo, kierując się ku południowi. — Tędy najbliżej do Estcarpu… Chodźmy. Jeśli będę mogła tam iść — pomyślała. — Jak silny jest czar bariery? Czy podziała tylko na ciało, czy także i na umysł? I czy mój umysł może złamać pęta narzucone ciału? Ale nie wypowiedziała głośno żadnej z tych wątpliwości.
Podążyli, jak mogli najszybciej pasmem plaży, tuż przy linii wody. Z tyłu rozległ się krzyk i z pluskiem zanurzyła się w falach włócznia, która miała być ostrzeżeniem. Łowcy chcieli ich złapać, a nie zabić; może Unnanna zdobędzie swą ofiarę.
Nagle Tursla krzyknęła i zatoczyła się. Tak, jakby wpadła na coś i odbiła się od tego. Nie mogła jednak dojrzeć tej ściany. Simond, który był już kilka kroków przed nią i nie napotkał żadnego oporu, zatrzymał się i obrócił, słysząc jej krzyk. Wyciągnęła ręce, macając przeszkodę. Wznosiła się przed nią niewidzialna bariera, twarda jak kamienny mur Domostwa… Ściana, którą odgrodzono Tormarsh! Wyglądało na to, że rzeczywiście nie zdoła jej przekroczyć.
— Chodź! — Simond był przy niej, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy z istnienia jakiegokolwiek oporu.
Złapał ją i pociągnął za sobą, powodując kolejne, twarde zetknięcie się jej ciała z barierą.
— Nie… nie mogę! Czary twego ludu… — jęknęła. — Idź! Oni nie mogą ścigać cię dalej…
— Bez ciebie nie! — warknął wściekle, stając obok niej. — Spróbujemy razem…. umiesz pływać?
— Nie za dobrze. — Kąpała się tu i ówdzie, ale zanurzyć się w morzu, to była inna sprawa. Nie miała jednak wyboru. Docierająca z tyłu nienawiść zapowiadała straszne rzeczy.
— Chodź…
— Stać! — był to głos Affrica. Nie musiała nawet oglądać się, by wiedzieć, że to on przewodzi pościgowi.
— Idź… — starała się przepchnąć Simonda przez miejsce, którego sama nie mogła przebyć. Nawet nie drgnął.
— Morze! — powtórzył.
Wyglądało jednak na to, że jest już za późno. Między nimi przeleciała druga włócznia, odbiła się od niewidocznej ściany i upadła na piasek. Tursla odwróciła się; ściskając w dłoni zawiniątko. Affric… Brunwol… Gawan… a za nimi grupa innych, szybko zbliżających się mężczyzn — z oczami błyszczącymi nienawiścią, jakiej dotąd nie doświadczyła. Świadomie lub nie atakowali ją swoją nienawiścią, bili w jej ciało i ducha. Było to tak silne, że zachwiała się… Miała jednak wciąż dość energii, by rozwinąć skrawek materiału i wysypać jego zawartość na dłoń. Uniosła ją na wysokość twarzy, po czym wzięła głęboki oddech. Dmuchnęła, wkładając w to wszystkie swoje siły. Rozpostarła się przed nią chmura piasku. Wtedy krzyknęła głośno, wydając raczej dźwięk o charakterystycznym brzmieniu, niż wymawiając jakiekolwiek słowo. Te czary nie mogły być przywołane ludzką mową. Dźwięk, który wydała, przypominał nieco ton, jakim ogłoszono poprzedniego dnia na wyspie alarm. Pył, który zaczai opadać, nagle jednak zgęstniał. Z plaży uniósł się na spotkanie ścigających obłok białego piasku i zaczai wirować. Wyglądało to podobnie jak wtedy, gdy powstawała Xactol. Pojawiało się coraz więcej kolumn piasku, nie próbowały one jednak przybierać żadnego kształtu. Rosły jedynie — były już wyższe od znajdujących się w pobliżu ludzi. Ścigający zatrzymali się i podejrzliwie obserwowali nowe zjawisko. Wyczuwali niebezpieczeństwo, lecz nie zdawali sobie sprawy z jego natury. Nie wycofali się zbyt daleko. Tursla wiedziała, że nie poniechali pogoni.
Czubek najwyższej kolumny pochylił się ku nim. Dziewczyna złapała Simonda za ramię. Siła poruszająca piach pochodziła od niej i zaczęła odczuwać już ogarniające ją osłabienie. Wiedziała, że nie zdoła utrzymać tego w ruchu zbyt długo.
— Morze!
Nie była pewna, czy krzyknął to Simond, czy też ona. Dość, że decyzję podjęli równocześnie. Poczuła jego ramię wokół swojej talii. Skoczyli do wody, a fale uniosły ich z łatwością. Czując już wodę, która sięgała coraz wyżej, starała się koncentrować na piaskowych kolumnach, choć nie poważyła się odwrócić głowy, by sprawdzić wyniki.
Z brzegu dobiegały krzyki — niektóre stłumione, inne przenikliwe, raptownie urwane… Straciła grunt pod nogami; równocześnie usłyszała polecenie Simonda:
— Połóż się na plecach! Nic nie rób, bezwładnie… Starała się robić, co jej kazał. Jak dotąd, nie było bariery.
Leżąc na plecach mogła zerknąć w kierunku brzegu. Zakrywała go mgła… nie, nie mgła, ale piaskowy wir, tak gęsty, że niemal przysłaniał szamoczące się w nim ludzkie postacie. Wyglądało na to, że złapani w pułapkę słabną.
Poczuła szarpnięcie — Simond zaczai ją holować, zmieniając nieco kierunek na równoległy względem brzegu. Długa koncentracja w panowaniu nad piaskiem wyczerpała ją. Czuła się wycieńczona i niezbyt zdolna, do poruszania, nawet, gdyby wiedziała, jak utrzymać się na powierzchni.
Okrzyki z brzegu stały się głośniejsze… i…
Siła… siła odpychająca ją, wtłaczająca w wodę… szarpnęła się, poczuła słoną wodę w krtani… bariera!
Chciała krzyczeć, uświadomić Simondowi, że jego wysiłki są bezcelowe… Nie było dla niej ucieczki. Jej ciało należało do Tormarsh przez czary ludzi z zewnątrz! Nie było nadziei… Bojąc się bliskiego utonięcia, starała się uwolnić z uchwytu Simonda, zanim fale przykryją ją całkowicie.
— Nie! Puść mnie! — ponownie woda zalała jej usta i nos. Skądś, niespodziewanie, przyszedł cios… Poczuła tępy ból, jakby błysk, a potem, nie było już niczego…
Powoli wracała z ciemności… woda… tonęła… Simond musiał ją puścić…
Wokół jednak nie było wody. Leżała na czymś stałym, co nie falowało jak morze… i mogła oddychać. Woda nie przykrywała jej głowy i nie wypełniała ust… Przez długą chwile rozkoszowała się samą świadomością, że nie grozi jej utonięcie… ale… Musieli chyba wrócić na brzeg. Zawierucha piaskowa zniknęła zapewne w czasie, gdy była nieprzytomna. Może Affric…
Otworzyła oczy, nad nią było czyste, błękitne niebo z chmurką czy dwiema, lecz ani śladu mgły, do której przywykła. Uniosła głowę, choć z dużym wysiłkiem. Piasek… miałki piasek plaży ze śladami przypływu… skały, morze. Nikt jednak nad nią nie stał. Siadła, podpierając się rękoma. Tunika była mokra i oblepiona piaskiem, czuła go nawet między zębami. Była sama. Jak okiem sięgnąć, nikogo nie dostrzegała. Parę minut obserwacji wystarczyło, by upewnić się, że nie jest to ta sama plaża, z której uciekli.
Po lewej, patrząc ku wydmom, w sporej odległości, wisiała szara zasłona, jakby dym z tysiąca ognisk. Rozciągała się od morza w głąb lądu, jak tylko daleko była w stanie sięgnąć wzrokiem, i ukrywała wszystko, co za nią leżało. Przebyli barierę! Była na zewnątrz!
Podniosła się na kolana, chcąc zobaczyć jak najwięcej z tego nowego dla niej świata. Piach plaży pokrywała w niedalekiej perspektywie sztywna trawa, dalej krzewy… Nigdzie nie unosiły się charakterystyczne opary bagienne. Gdzie Simond? Samotność, która była stanem komfortowym, gdy bała się Affrica i wielu innych, zmieniała się w niepewność… Gdzie on się podział? Jego nieobecność napawała ją strachem… Czy to dlatego, że była z rasy Tor? Czyżby nienawiść do mieszkańców trzęsawisk była tu aż tak silna, że po uratowaniu jej życia stwierdził, iż wyrównał dług i odszedł, nie mając ochoty na dalsze jej towarzystwo? Ze smutkiem przeszła nad tym do porządku. Może i sam Koris wstydził się swego mieszanego pochodzenia, a jego syn wychowany był podobnie? Może ta domieszka krwi czyniła ją w oczach innych kimś gorszym, podobnie jak wśród Tor nie uznawano żadnej innej krwi? Ona zaś była Tor przynajmniej dla niego…
Oparła głowę na dłoniach i postarała się uporządkować myśli. Możliwe, że stało się to, przed czym ostrzegała Xactol: odcięła się całkowicie od przeszłości, decydując się na pobyt w miejscu, gdzie jednak była nie dość że intruzem, ale jeszcze ogólnie pogardzanym intruzem…
Pierwszy raz od dnia wczorajszego pomyślała o Mafrze. Czy ktoś poza Unnanną poważył się podnieść na nią rękę… A jeśli nie, to jaki był ostateczny wynik jej pojedynku z tamtą… Przez chwilę zapragnęła odwrócić to wszystko i znów znaleźć się w Domostwie w noc poprzedzającą jej wyprawę na spotkanie z siostrą piasku. W końcu opanowała się. Rozpamiętywanie przeszłości nie miało sensu: nikt nie był w stanie cofnąć czasu, by jeszcze raz dokonać wyboru, skoro ruszył już drogą obraną pierwotnie. Podjęła decyzję i musi z nią żyć… lub umrzeć.
Rozejrzała się wokół — morze było puste, nie oczekiwała zresztą stamtąd żadnej pomocy. Poczuła głód. Słońce przesunęło się już dobrze na zachodnią część nieba. Nie miała nawet noża… Kto wie, ile niebezpieczeństw czyha na człowieka w takim miejscu po zapadnięciu ciemności? Próba wstania zakończyła się upadkiem. Była zbyt wycieńczona i głodna, by utrzymać się na nogach. Doszedł jeszcze jeden problem: pragnienie, które dawało znać o sobie coraz natarczywiej. Przypomniała sobie też o oszustwie Wypełnienia. Ciekawiło ją, jak zareagował na to Klan. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami, kuląc się, gdyż wiatr stawał się coraz zimniejszy. Był to chłód, z jakim nigdy się nie spotkała w Tormarsh.
Czy coś zmieniło się w jej życiu na lepsze, czy mogło? Bez wątpienia korzystne było to, że wydostała się z zasięgu Affrica i reszty… Że nie dosięgnie jej wściekłość i zemsta Klanu, który dowiedział się, że nie nosi w sobie dziecka. Miała też pewną wiedzę, którą otrzymała od Xactol. Nie umiała jej jednak użyć, a teraz na stałe odcięta od Xactol — nie mogła się już niczego więcej dowiedzieć. Gdzie się udać? Poszukać schronienia, żywności, wody… Co…
— Hej!
Błyskawicznie uniosła głowę. Przez krzewy przedzierał się w jej kierunku jeździec z gołą głową… Simond! Udało się jej wstać i odpowiedzieć, choć był to głos cichy i drżący…
— Simond!
Poczuła się tak, jakby coś twardego i ciężkiego pękło w niej i zachwiała się. Nie była sama! Nie porzucił jej!
Koń spokojnie stąpał po plaży… za nim dostrzegła drugiego. Simond zeskoczył z siodła, obsypując ją piaskiem i nagle znalazła się w jego objęciach. Była zdolna jedynie zapamiętale powtarzać jego imię, czując jednocześnie, jak on unosi ją w swoich ramionach.
— Wszystko w porządku! — usłyszała jego głos. — Musiałem iść. Potrzebowaliśmy koni, a niedaleko stąd jest strażnica. Wróciłem tak szybko, jak mogłem.
Udało jej się opanować.
— Simond! — zdołała spojrzeć mu w oczy; nie odkryła w nich kłamstwa. — Jestem z Tormarsh. Nie wiem, jak przedostałeś mnie przez barierę, którą zbudował przeciw nam twój lud, ale pozostałam Tor. Czy twoi rodacy przyjmą mnie?
— Tak, Tor wybrali wrogość wobec nas — odparł nie unikając jej oczu — ale my nigdy nie czuliśmy jej wobec nich. Ja też jestem półkrwi Tor, a Koris, mój ojciec, sprawił, że w Estcarpie ta właśnie krew stała się błogosławieństwem. Nie przekleństwem i wszyscy dobrze to tutaj wiedzą. Władał toporem Volta, który od niego samego otrzymał i jemu Estcarp głównie zawdzięcza, że nie stał się ofiarą tych, którzy gorsi są od najgorszych wilków. Tor nie kojarzy się tu źle… Dziwne jest coś innego: znasz moje imię, chociaż nigdy dotąd się nie spotkaliśmy, a ja nie znam twojego. Czy ufasz mi na tyle, by uwierzyć już teraz w moją dobrą wolę?
Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Ze zdumieniem stwierdziła, że też się uśmiecha.
— Jestem Tursla… Tursla z… nie, już nie z żadnego Domostwa czy Klanu… muszę się nauczyć, kim jestem.
— To nie będzie trudne — przytaknął. — Są tacy, którzy z chęcią ci pomogą.
— W to nie wątpię — odparła z przekonaniem, uśmiechając się.
Sokola krew
Tangree ssała pokaleczone opuszki palców, wyczuwając jeżykiem gorycz morskiej wody. Piekły mocne otarcia skóry na twarzy, osłoniętej teraz przez spadające w nieładzie włosy, mokre od fal.
W tej chwili starczało jej to, że żyje i że jest przy brzegu. Dla ludzi z Sulcarkeep morze było wprawdzie synonimem życia, częściej jednak przynosiło śmierć. Ją zaś do walki z żywiołem zmusił ślepy instynkt, który zagłuszył zakorzenione w umysłach jej plemienia przekonanie o bezsensie przeciwstawiania się wyrokom losu.
Kołujące w górze mewy zaskrzeczały głośno. Uniosła głowę: ich stado atakował jakiś drapieżnik o szeroko rozpostartych ciemnych skrzydłach i z charakterystycznym znamieniem w kształcie litery V na piersi. Sokół błyskawicznie runął w dół, złapał jedną z mew i wzbił się na szczyt urwiska ściskając zdobycz. Nadal pozostawał w zasięgu wzroku dziewczyny. Posilał się, rozdzierając mięso zakrzywionym dziobem i przytrzymując łapami, wokół których zawiązane były krótkie rzemienie — znak, że służył ludziom.
Wypłukała piasek zgrzytający między zębami i oparła dłonie na okrwawionych kolanach, ledwie zakrytych koszulą. Zanim wyskoczyła za burtę zmierzającego na rafy statku, zrzuciła pozostałą odzież, by nie utrudniała jej ruchu.
Statek!
Wstała spoglądając w stronę morza. Na wzburzonych falach przyboju kołysał się „Kastyjski Dzik” z rozbitą rufą i kikutami masztów. Właśnie kolejna silniejsza fala cisnęła nim o rafę, przyspieszając jego koniec. Rozpadał się w oczach.
Wzdrygnęła się i rozejrzała po wąskim pasie plaży. Ostatecznie mieszkańcy Sulcarkeep rodzili się i żyli na morzu, odkąd zniszczono ich gród. Z pewnością nie tylko ona jedna ocalała z katastrofy…
Między skałami, twarzą do ziemi, leżał jakiś mężczyzna. Jego ciało zaklinowało się między głazami, toteż cofające się fale nie mogły go zabrać ze sobą. Uniosła pokaleczone dłonie z połamanymi paznokciami i nakreśliła w powietrzu Znak Wolina, wymawiając przy tym dawną formułę prośby:
Wietrze i Falo, Morska Macierzy, Doprowadź nas do Ojczystych wybrzeży. Do przystani daleko Po wzburzonej fali Lecz Moc Twoja zawsze Sulcarów ocali!
Leżący poruszył się, choć może było to tylko złudzenie wywołane przez nieustannie nadpływające fale? On… to nie był marynarz! Do połowy ud okrywała go skórzana tunika, zaś wokół przylegających nogawic, w ciemnym kolorze, owinęły się pasma wodorostów.
Sokolnik!
Choć byli oni sprzymierzeńcami Sulcarkeep i pływali na ich statkach, stanowili osobną kastę— ludzi upartych, milczących, zawsze trzymających się na uboczu. Byli sprawni w bitwie, jeszcze lepsi w zwiadzie, ale nikt tak naprawdę nigdy nie był w stanie odgadnąć ich myśli, ani wywnioskować czegokolwiek z wyrazu twarzy, zawsze ukrytej w głębokim cieniu hełmu, o kształcie przypominającym ptaka, który użyczył im swej nazwy. Ten jednak człowiek, leżąc na plaży bez żadnej zbroi na sobie, wyglądał dziwnie bezbronnie — jak ktoś nagle obnażony.
W górze rozległ się przenikliwy krzyk. To sokół skończył jeść i kierował się w stronę leżącego. Usiadł na piasku, tuż poza zasięgiem fal, nie przerywając wydawania swych odgłosów. Zupełnie jakby chciał obudzić swego pana.
Z westchnieniem ruszyła przez piasek. Była świadoma tego, co musi zrobić. Sokół wrzasnął głośniej na jej widok.
Zatrzymała się i spojrzała na niego z nieufnością. Ptaki te były tresowane do wielu rzeczy, między innymi do udziału w bitwie, podczas której atakowały twarze, a przede wszystkim oczy wroga. Sokoły uważano za nieodłączną część uzbrojenia.
— Nie chcę zrobić krzywdy twemu panu, skrzydlaty wojowniku — powiedziała tak, jakby zwracała się do człowieka. Wyciągnęła dłonie w najstarszym geście pokoju i manifestacji dobrej woli.
Oczy ptaka przypominały rozżarzone do czerwoności węgle. Przez chwilę ogarnęło ją dziwne uczucie, była pewna, że ją rozumie. Przestał krzyczeć, lecz nadal bacznie się w nią wpatrywał, kiedy zbliżała się ostrożnie do nieprzytomnego.
Nie była słabą kobietą — wysoka i silna, jak wszyscy z jej plemienia, umiała wchodzić na maszty i przenosić w razie potrzeby ciężkie ładunki. Dla ludzi z Sulcarkeep statek był domem, płeć nie mogła stanowić przeszkody w nauce trudnej sztuki żeglowania, ani podstawy do wyróżnienia i specjalnego traktowania. Dała sobie zatem radę z odciągnięciem bezwładnego ciała na suche miejsce i przewróciła go na plecy.
W tym rejsie mieli na pokładzie z tuzin Sokolników, jako że zamierzali udać się na południowe morza, rojące się podobno od piratów. Nie wiedziała jednak, nie potrafiąc ich rozróżnić, który właśnie ocalał. Przez cały czas rejsu trzymali się na uboczu, tworząc osobne towarzystwo, z twarzami zasłoniętymi zawsze hełmami. Z załogą kontaktował się wyłącznie ich dowódca, a i to tylko w wyraźnej potrzebie.
Twarz leżącego oblepiona była piaskiem. Unosząca się w płytkim oddechu pierś świadczyła o tym, że żyje. Oczyściła mu usta i nos, obserwując nieruchomą jak maska twarz z głębokimi zmarszczkami na czole, po czym przysiadła na piętach i zamyśliła się.
O towarzyszu niedoli wiedzieć mogła niewiele. Tyle tylko, że Sokolnicy zwykli żyć zgodnie z własnymi prawami, nierzadko okrutnymi i nie akceptowanymi przez inne społeczności. Nikt nie wiedział, gdzie właściwie leżała ich ojczyzna. Już wiele pokoleń temu coś zmusiło ich do wędrówki, wtedy też naród z Sulcarkeep wszedł z nimi w kontakty bliższe niż ktokolwiek inny. Sokolnicy potrzebowali do swej pielgrzymki dokądś na południe statków, a tak daleko wypływały tylko statki z Sulcarkeep.
Wędrowców było jakieś dwa tysiące, dwie trzecie z tego to wojownicy, każdy z własnym sokołem. Ich zwyczaje sprawiały, że byli jeszcze bardziej obcy niż zwykli przybysze z dalekich stron. Mieli ze sobą kobiety i dzieci, nie istniały jednak wśród nich rodziny czy klany.
Wyznawali pogląd, że kobiety służą wyłącznie do rodzenia dzieci.
Mieszkały one zatem w oddzielnych wioskach, odwiedzanych raz do roku przez wybranych przez naczelników mężczyzn. Związki zawierano wtedy w określonym celu i na krótki czas. Była to jedyna forma kontaktów między przedstawicielami obu płci.
Najpierw zawitali do Estcarpu, gdyż dowiedzieli się, że jest to kraj otoczony przez wrogów. Jednak ich zwyczaje, a szczególnie stosunek do kobiet stanowiły zbyt silną barierę i nie przyjęto ich usług. W Estcarpie rządziła Rada Strażniczek, dla których plemię, otaczające swe kobiety pogardą, nie mogło być partnerem do wspólnego działania. Udało się jednak znaleźć kompromis, będący najlepszym wyjściem z sytuacji — Sokolnicy udali się na ziemie niczyją, w Góry Południowe graniczące z Estcarpem i związali się z nim luźnym traktatem zakładającym współpracę w razie niebezpieczeństwa. W razie konieczności każda ze stron była zobowiązana pospieszyć drugiej z pomocą. Tam też zbudowali swoją siedzibę pomiędzy ziemiami Estcarpu i Karsenu. W wielkiej wojnie walczyli razem ze Strażniczkami Estcarpu. Jednak gdy wyczerpany Estcarp musiał stawić czoła przeważającym siłom Karstenu w ostatecznej rozgrywce i gdy Czarownice użyły całej swej mocy, by zmienić oblicze ziemi, co kosztowało życie wielu z nich, ostrzeżeni w porę nie mieli innego wyjścia, jak tylko powrócić, niechętnie dość, w doliny.
Zmagania znacznie przerzedziły ich szeregi, jedynym zaś zajęciem, jakie mogli znaleźć później, w okresie chaosu i anarchii, była najemna służba, do której byli zresztą świetnie przygotowani. Choć w samym Estcarpie panował ład, o większości sąsiednich ziem nie można było tego powiedzieć i jedynie czas mógł to zmienić.
Leżący przypominał mężczyznę Starej Rasy: włosy miał czarne, twarz o jasnym odcieniu skóry, nos wydatny i podobny do solidnego dzioba, zielone oczy. Właśnie je otworzył i przyglądał się dziewczynie z wyraźnym i rosnącym niezadowoleniem.
Usiłował usiąść, lecz nie udało mu się i opadł z powrotem na piasek z grymasem bólu. Jego słabość była tak widoczna, jak ślady uderzeń na twarzy. Ponownie chciał się unieść i odsunąć od niej. Dostrzegła wtedy, że jego lewa ręka zwisa bezwładnie, nienaturalnie wykręcona. Musiał ją złamać podczas katastrofy. Podeszła bliżej, chcąc go zbadać.
— Nie! Ty… jesteś kobietą! — w jego głosie brzmiało obrzydzenie, które wzbudziło w niej gniew.
— Jak chcesz… — rzuciła i odwróciła się. Ruszyła wąską plażą u stóp skalistej ściany, pod którą morze narzuciło girlandy wodorostów.
Nie miała pojęcia, gdzie się znajdują. Burza zagnała ich tak daleko na południe, że dawno znaleźli się już poza morskimi akwenami, po których zwykli żeglować. Wszystko tutaj było nieznanym, a przed nieznanym należało się mieć na baczności.
Coś błysnęło w stercie wodorostów przyciągając jej spojrzenie. Skoczyła, by złapać to coś, nim zniknie w głębinach razem z odpływającą falą i po chwili trzymała w dłoni nóż, czy też raczej coś podobnego do krótkiego miecza wbitego w kawał drewna. Wyciągnęła ostrze z niejakim trudem i stwierdziła, że trzyma dziesięć cali dobrego żelaza, nie tkniętego jeszcze przez rdzę. Była to wspaniała i rzadka zdobycz w ich warunkach — bardzo szczęśliwy traf.
Zacisnęła usta i podeszła do rannego, który zdrową ręką zasłonił twarz, jakby chciał się odgrodzić od całego świata. Obok przysiadł ptak, pokrzykując z cicha.
— Słuchaj — odezwała się chłodno; nie potrafiła porzucić bezbronnego człowieka. — Możesz sobie myśleć o mnie co chcesz. Ja też nie pałam do ciebie gorącą przyjaźnią, lecz morze wyrzuciło nas oboje na ten brzeg i chyba jeszcze nie nadeszła godzina udania się w kierunku Ostatniej Bramy. Przyjmiesz wobec tego taką pomoc, jaką mogę ci okazać, chociaż nie będzie to wiele.
Nie odsłonił twarzy, ale tym razem nie starał się odsunąć, gdy uklękła obok i wzięła się za rozcinanie rękawa. Nie robiła tego zbyt delikatnie — dłuższe manipulacje mogły tylko spotęgować jego cierpienie. Nie odezwał się też, gdy składała połamaną kość (Najwyższa Moc sprawiła, że złamanie nie było skomplikowane), przewiązywała przedramię paskami skóry wyciętymi z jego tuniki i przymocowywała zaimprowizowane łupki.
— Czy to groźne złamanie? — spytał, spojrzawszy na nią dopiero wtedy, gdy skończyła.
— Skóra nie jest uszkodzona, ale jak zdołasz się wspiąć na to urwisko, mając tylko jedną sprawną rękę?
— Nieważne…
— Właśnie, że ważne! — wybuchnęła.
Nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób wydostaną się spod tego klifu, ale pewna była, że nie będzie tu siedzieć czekając aż morze i skały zmiłują się nad nimi.
Zacisnęła palce na sztylecie i ponownie przybliżyła się do skalnej ściany, tym razem badając możliwości wyjścia. Wodą droga była zamknięta — roztrzaskałoby ich o skały, ściana zaś tylko z pozoru wydawała się niedostępna — była popękana i zwietrzała. Mogła więc dać oparcie dla rąk i nóg. Obeszła niewielką plażę; badając wzrokiem układ szczelin. Tak jak i inni z Sulcarkeep, nie wiedziała co to lęk wysokości. Sokolnicy zaś chyba zawsze byli górskim ludem; szkoda, że nie mieli skrzydeł…
Skrzydła!
Szybko wróciła do leżącego.
— Twój ptak — wskazała na czerwonookiego sokoła siedzącego na ramieniu mężczyzny. — Jakimi mocami on włada?
— Mocami? — pierwszy raz okazał jakąś emocję, w tym przypadku było to zdumienie.
— One władają jakimiś mocami. Wszyscy to wiedza — wyjaśniła niecierpliwie. — Czyż nie są waszymi oczami i uszami? Co jeszcze potrafią poza walką i przeprowadzaniem zwiadu?
— O co ci chodzi?
— Tam są skalne iglice — wskazała na szczyt urwiska. — Twój ptak był tam już zresztą, widziałam, jak złapał i zjadł jedną z mew, tam właśnie przysiadłszy.
— Skalne iglice… i co…
— Właśnie — znów przysiadła na piętach — rzadko lina jest mocniejsza od splecionych wodorostów. Takich właśnie, jakie tu leżą. Potrafisz wspinać się przy pomocy liny?
Popatrzył na nią, jakby właśnie utraciła w jego oczach tę resztę rozumu, jaką Sokolnik był skłonny przypisać kobiecie. Potem spojrzał ponownie na skalną ścianę, a oczy zwęziły mu się w dwie szparki.
— Nie musiałabym o to prosić nikogo z Sulcarkeep — dodała złośliwie. — Tego wyczynu dokonałoby nawet dziecko.
— W jaki sposób myślisz umieścić tam linę? — przerwał ze złością, lecz nie wybuchnął gniewem, jak podświadomie tego oczekiwała.
— Jeśli twój ptak zdoła unieść cienką linkę, owinąć ją wokół jednej z iglic i spuścić tutaj, wówczas przeciągniemy tam grubszą linę, która utrzyma nasz ciężar. Dowiążemy na niej pętle, które posłużą za coś w rodzaju drabinki. Wspięłabym się tam i bez liny, ale musimy wchodzić razem. Ty, z jedną tylko ręką, nie dasz sobie inaczej rady. Poza tym, tak będzie najszybciej.
Przypuszczała, że odmówi, ale odwrócił się do sokoła i syknął jękliwie.
— Możemy spróbować — odezwał się po chwili.
Tangree cięła łodygi, on natomiast jedną ręką przytrzymywał je i pomagał skręcać linę. Wreszcie, gdy cienka rzutka była gotowa, przymocowała do niej grubą linę, a drugi koniec ujęła w dłonie.
Sokolnik wydał znów jękliwy okrzyk, ptak chwycił rzutkę w połowie długości i poszybował w górę. Dziewczyna rozwijała szybko linkę, miała nadzieję, że dobrze oceniła potrzebną długość.
Sokół zniżył lot, znikając za jedną z iglic i nagle napięta dotąd linka zwisła luźno w jej dłoniach. Starając się robić to wolno i równomiernie, zaczęła ciągnąć, by przerzucić wokół iglicy linę zdolną utrzymać ich ciężar. Wreszcie drugi koniec dotarł do niej. Związała go z pozostałą na dole resztą i odetchnęła z ulgą.
Tylko powoli — przykazała sobie w duchu, gdy rozpoczynali wspinaczkę. Sokolnik zrzucił buty, zawiesił je sobie na szyi, po czym wcale żwawo zaczął się wspinać, pomagając sobie zdrową ręką. Trzymała się blisko niego — na odległość ramienia, spoglądając to na niego to na skałę. Nieoczekiwaną pomocą okazała się niewidoczna z dołu półka skalna. Przycupnęli na niej ciężko dysząc. Mieli za sobą jakieś dwie trzecie drogi, ale z twarzy mężczyzny pot lał się strumieniami.
— Skończmy jak najszybciej — mruknął, przerywając ciszę i wstając.
— Zaczekaj — wejdę na szczyt sama, a potem spróbuję cię wciągnąć. Dobrze trzymaj się liny.
Zanim zdołał coś odpowiedzieć, była już w drodze. Gdy jednak wciągnęła się resztą sil na szczyt urwiska, długą chwilę leżała nieruchomo, ciężko dysząc. Zdawało się jej, że nie zrobi już ani ruchu, że siły wyciekły z niej jak krew z otwartej rany. Przemogła w końcu słabość i podpełzła do iglicy, wokół której zaciśnięta była pętla liny z wodorostów.
— Chodź! — krzyknęła, łapiąc ją oburącz.
Ruchem wyćwiczonym przy wybieraniu lin okrętowych zaczęła ciągnąć wolno, po kawałku, czując, jak protestują przemęczone mięśnie i jak drga lina, po której wspinał się Sokolnik.
Wpierw pojawiła się jego dłoń, po omacku badająca krawędź zbocza. Raz jeszcze zebrała swoje siły, choć nie wierzyła, że może się udać. Upadła na plecy, liny jednak nie puściła.
Mąciło się jej w głowie, ciemne plamy napływały przed oczy… Dopiero po chwili dotarło do niej, że w jej pokaleczonych dłoniach lina zwisa luźno… Czyżby spadł?
Przetarła oczy i rozejrzała się. Sokolnik leżał zwrócony głową ku niej, choć jego nogi wciąż wystawały poza krawędź urwiska. Chciała go odciągnąć w bezpieczne miejsce, tak jak przedtem na plaży, ale teraz nie miała siły, by wykonać najmniejszy nawet ruch.
Sokół zniżył lot i siadł obok głowy swego pana, wydając trzykrotnie ochrypły okrzyk. Sokolnik drgnął, po czym zaczął pełznąć oddalając się od niebezpiecznej krawędzi. Tangree wstała z trudem opierając się o skałę. Miała wrażenie, że grunt pod jej stopami kołysze się jak pokład okrętu na pełnym morzu.
Mężczyzna oparł się zdrową ręką o skałę i uniósł głowę, rozglądając się dookoła. Wyglądało na to, że mimo słabości usiłuje wstać. Właśnie wtedy jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a wzrok zatrzymał się na czymś, co znajdowało się za plecami dziewczyny.
Odwróciła się gwałtownie i znieruchomiała… Te skalne wieże i iglice nie były dziełem natury. To ludzkie ręce ułożyły kamienie, wykuły sklepienia i ciemne, nadgryzione zębem czasu ściany, które zdawały się nie mieć najmniejszej szczeliny. Dopiero wysoko, tuż pod szczytem budowli prześwitywały otwory. Długie i wąskie, wyrąbane jakby olbrzymim toporem.
Wstrząsnął nią dreszcz. W świecie, który znała, istniało wiele takich ruin. Większość nie cieszyła się dobrą sławą, była złym miejscem na nocleg czy odpoczynek. W tym świecie niezliczone plemiona sięgały szczytu potęgi, by potem obrócić się w pył. Nie wszystkie należały do rodzaju ludzkiego, ale prawie wszystkie były obeznane z magią. Mieszkańcy Sulcarkeep znali wiele podobnych zakątków i omijali je z daleka, chyba że chronił ich talizman wykonany przez jedną ze Strażniczek Estcarpu.
— SALŻARAT! — zaskoczenie zniknęło z twarzy Sokolnika, gdy przerwał jej rozmyślania.
Co ten okrzyk oznaczał? Przerażenie, strach? Nie miała jednak wątpliwości, że on zna to miejsce. Wstał, z trudem opierając się o skalne bloki.
— Salzarat… — powtórzył głosem przypominającym ostrzegawczy syk węża lub atakującego sokoła.
Dziewczyna ponownie przyjrzała się ruinom, które bez wątpienia były czymś znajomym dla jej towarzysza. Możliwe, że było to tylko złudzenie wywołane cieniami i odbiciami światła, ale ściana sprawiająca przed chwilą jeszcze wrażenie monolitu, teraz przedstawiała się zupełnie inaczej. Wyraźnie ujrzała… Nie ścianę, ale łeb olbrzymiego sokoła z oczami dokładnie zaznaczonymi za pomocą ukośnych otworów wyżłobionych nad zakrzywionym dziobem. A w dziobie… Sokół trzymał w nim zdeformowany przez czas i pogodę przedmiot, nie na tyle jednak zmieniony, by nie dało się dostrzec ogólnych zarysów sylwetki człowieka. Im dłużej się wpatrywała, tym wyraźniej widziała, jak ów dziób wyciąga się w jej stronę gotów porzucić dawny łup, a pochwycić świeży…
— Nie! — krzyknęła, zamykając oczy. To były tylko kamienie; ułożone z wielkim artyzmem, lecz jedynie stare kamienie.
Gdy uniosła po chwili powieki, widziała znów tylko gładką kamienną ścianę.
Kiedy usiłowała zwalczyć dziwne złudzenie, Sokolnik dowlókł się do drugiej grupy iglic. Ptak siedział mu przez cały czas na ramieniu, lecz jego ciężar zupełnie Sokolnikowi nie przeszkadzał. Miał oszołomiony wyraz twarzy, jakby ktoś rzucił na niego czar. Jęknął, wpatrując się w jakiś punkt na szczycie budowli.
To tylko kamienie — powtarzała sobie w duchu. Na tym lądzie można znaleźć schronienie i żywność, i wszystko co potrzebne do życia. Ruszyła w ślad za nim, trzymając przezornie w dłoni błyszczącą broń.
Mężczyzna, potykając się, szedł przed siebie. W końcu znalazł się w cieniu łupu trzymanego przez kamiennego ptaka. Wtedy wyprostował się jak żołnierz przed dowódcą, albo jak… kapłan rozpoczynający obrzęd. Powtarzał jakieś niezrozumiałe słowa, może były to jakieś nie znaczące nic dla niej dźwięki (w jego mowie pobrzmiewały tony, jakich używał w rozmowach z sokołem), budząc głuche echo wśród ruin. Zadrżała — miała dziwne przeczucie, że jest tu obecny ktoś lub coś, co może odpowiedzieć na te inwokacje.
W górze rozległ się krzyk sokoła. Ptak, dotąd siedzący spokojnie na ramieniu swego pana, poderwał się do lotu krzycząc donośnie. Głosy człowieka i ptaka zlały się w jedno, i nie była w stanie ich już rozróżnić.
Nagle obaj zamilkli, a Sokolnik ruszył przed siebie pewnym krokiem, nie szukając już podpory, jakby nabrał nowych sił. Przeszedł pod kamiennym dziobem i — zniknął!
Przygryzła wargi — tam nie było drzwi… Aż tak nie mógł zawodzić nawet jej zmęczony wzrok. Chciała uciekać, lecz gdy rozejrzała się, spostrzegła, że ruiny tworzą tunel kończący się właśnie w miejscu, w którym stała. Był on jedyną drogą na zewnątrz.
I na tej drodze czaiło się zło. Wyczuła wyraźnie jego zbliżanie się — nadchodzi podobnie jak ślimak pełznący po skórze i zostawiający śliski ślad. Zacisnęła stanowczo usta. Pochodzi przecież z Sulcarkeep i na pewno nie zawróci, skoro droga ta jest jedyną, jaką ma do dyspozycji.
Ruszyła, uważnie lustrując otoczenie i siląc się na pewny krok. Najpierw padł na nią cień kamiennego dzioba, potem zrobiło się jej nagle zimno, chociaż nie wyszła z nasłonecznionej przestrzeni. Zobaczyła drzwi — dzięki jakiejś sztuczce budowniczych, cień maskował je tak skutecznie, że widoczne były dopiero wtedy, gdy można je było już dotknąć. Westchnęła, jakby coś w niej samej buntowało się przeciw jej zachowaniu i zanurzyła się w mrocznym tunelu.
Z przeciwległej strony ujrzała szarą poświatę; zaś pomiędzy światłem a nią coś się poruszało — Sokolnik.
Przyspieszyła kroku, tak że na obszerny, otoczony murem dziedziniec wyszła tuż za nim. To, co zobaczyła, sprawiło, że zamarła wpół kroku.
Ludzie! I konie!
Dopiero po chwili zwróciła uwagę na ubytki i uszkodzenia: tu bezgłowa postać, tam zamazany wierzchowiec. Rzeźby były bardzo realistyczne, na dodatek pomalowane naturalnymi kolorami. Farba musiała wsiąknąć w materiał rzeźb, niemniej zdążyła już wyblaknąć. Nieruchome postacie stały w zwartym szyku zwrócone w jednym kierunku — mężczyźni trzymali w rękach cugle, pod pachami ściskali hełmy, na łękach siodeł przysiadły sokoły. Całość przypominała regiment zbrojnych czekających na rozkazy.
Sokolnik ominął rzeźby, nie dostrzegając czy tylko nie zwracając na nie uwagi. Poruszał się pewnie, jakby wiedział co może znaleźć dalej. Te ruiny musiały być częścią historii jego plemienia — Sulcarkeep nie miał z nimi nic wspólnego, lecz nie mogła przecież zostać w tyle… Przechodząc obok milczącego szeregu przyglądała się uważnie twarzom. Sokolnicy bez hełmów stanowili tak niecodzienny widok, iż zwrócenie uwagi na te oblicza było naturalnym odruchem. Zauważyła, że choć wszyscy należeli wyraźnie do tej samej rasy, rysy każdego były inne — posągi odwzorowywały konkretnych żywych ludzi.
Kiedy stanęła w drzwiach po przeciwnej stronie dziedzińca, znów usłyszała połączone w jeden głosy człowieka i ptaka. Nic im się dotąd nie stało, choć czuła coraz wyraźniej zalegające wokół zło.
Wewnątrz panował mglisty półmrok. Znalazła się w wielkiej sali, której ściany ginęły gdzieś w ciemności. Nie była ona pusta — zapełniały ją równie nieruchome jak te na dziedzińcu postacie, niektóre z nich przedstawione w odzieniu przypominającym długie suknie… Kobiety! Kobiety w zamku Sokolników? Podeszła jak najbliżej, by sprawdzić! Słońce, deszcz i wiatr uszkodziły posągi na dziedzińcu, nie naruszyły jednak tych pod dachem. Wprawdzie na ramionach figur leżała gruba warstwa kurzu, lecz poza tym znajdowały się w idealnym stanie. Były naturalnej wielkości, na zastygłych twarzach malował się wyraz dziwnej egzaltacji. Niecierpliwego oczekiwania? I te spoglądające przed siebie oczy… Czy nie tliły się w nich iskierki życia, czy nawet świadomości?
Odpędziła natrętne myśli podszepnięte przez wyobraźnię. Te postacie nie były przecież żywe! Są doskonałe, ale to tylko rzeźby… Chociaż… ich twarze… Przyjrzała się kolejno kobietom: twarz każdej miała ten sam, trudny do sprecyzowania, lecz niezbyt miły z pewnością, wyraz triumfu… czy też głodu, który ma zostać właśnie zaspokojony. Twarze mężczyzn były puste — pozbawione nawet pozorów życia.
Sokolnik dotarł tymczasem do przeciwległej ściany i stanął w milczeniu zwrócony w kierunku podwyższenia, na którym znajdowały się cztery posągi. Nie stały w pozycjach tak uroczystych, przypominały raczej osoby zastygłe w jakiejś gwałtownej scenie. Wyglądało na to, że była to scena walki na śmierć i życie, jak stwierdziła zbliżywszy się. Każdym krokiem wzbijała tumany kurzu, zaścielające dotąd podłogę. Mężczyzna siedział, a raczej na wpół leżał na podobnym do tronu fotelu z opuszczoną na piersi głowa i dłońmi zaciśniętymi na rękojeści wbitego w jego serce sztyletu. Drugi, młodszy, pochylony do przodu, mierzył mieczem w postać kobiety skulonej ze strachu. Na jej twarzy malowało się tyle wściekłości i nienawiści, że Tangree zadrżała. Na twarzy drugiej kobiety, stojącej nieco z boku, nie było strachu. Miała na sobie skromniejszą niż pierwsza suknię, a rozpuszczone włosy okrywały ją niemal całą, jak pancerz, i zdawały się świecić w półmroku. Nie miała żadnej biżuterii, która by odbijała światło, lecz coś rozświetlało jej postać… Oczy — ciemnoczerwone, nieludzkie, mądre i okrutne, triumfujące — żyły!
Dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie może wyzwolić się od tego spojrzenia i odwrócić wzroku. Poczuła, że coś atakuje jej umysł, sącząc się powoli i tworząc niewidzialną więź między nią a niezwykłym posągiem.
To nie był jednak kamienny posąg! Aż pochyliła się pod naporem nieznanej siły, która uderzyła w nią pragnąc owładnąć jej myślami.
— Ty diablico — Sokolnik splunął na pierś postaci.
Tangree podświadomie oczekiwała, że tamta zwróci głowę ku mężczyźnie, którego twarz wykrzywiała wściekłość, lecz postać nie poruszyła się. Natomiast okrzyk osłabił na chwilę siłę czaru, pozwalając Tangree oderwać wzrok od nieludzkich oczu.
Sokolnik odwrócił się, zacisnął zdrową dłoń na trzymanym przez posąg młodzieńca mieczu i szarpnął w bezsilnej złości. Wszystko wokół dziwnie zafalowało, jakby wielka sala była tylko malunkiem na chorągwi kołyszącej się na wietrze.
Zabij! — aż zachwiała się, z taką siłą zabrzmiał w niej ten rozkaz. — Zabij tego nikczemnika, który ośmiela się grozić, Jonkarze, Tej Która Otwiera Bramy Między Światami, Władczyni Cieni!
Rozpalił się w niej dziki gniew: szła przez krwawy blask, wiedząc jedynie, co ma zrobić z tym mężczyzną, który ośmielił się rzucić wyzwanie samej Jonkarze. Była ramieniem Jonkary — narzędziem poruszanym jej mocą.
Gdzieś głęboko w jej umyśle coś drgnęło, ożyła jakaś jego część, której obca wola nie zdołała zmusić do posłuszeństwa.
Jestem bronią, która musi być posłuszna. Jestem…
Jestem Tangree! — zawołała ta druga część. — Ten spór mnie nie obchodzi. Jestem z Sulcarkeep, z ludu morza, z innej krwi!
Zamrugała oczami. Szaleńcze falowanie ustało, widziała otoczenie takie, jakie było, a nie zza krwawej mgły. Sokolnik nadal próbował wyrwać posągowi miecz.
Teraz! — ponownie uderzyła w nią obca siła. — Zabij! Krew. Daj mi jego krew, żebym znowu mogła żyć! Obie jesteśmy kobietami, a kiedy jego krew popłynie, ofiaruję ci coś więcej. Otworzy się moja brama… Zabij! Uderz go z tyłu pod łopatkę albo lepiej poderżnij mu gardło. To tylko mężczyzna! Nasz wspólny wróg! Zabij go!
Zachwiała się, jakby nagle znalazła się w wartkim strumieniu — bez udziału woli uniosła się jej ręka trzymająca broń. Teraz będzie mogła zrobić to z łatwością. Popłynie krew i Jonkara zostanie uwolniona z więzów, które nałożyła na nią ta banda głupców. Uderz!
Zobaczyła, jak jej ręka porusza się całkiem samodzielnie, lecz ta ostatnia, niezależna część jej myśli po raz ostatni spróbowała stawić opór obcej woli.
— Ja jestem Tangree! My, z Sulcarkeep, nie słuchamy cudzych rozkazów! — musiała powiedzieć to głośno, gdyż Sokolnik odwrócił się błyskawicznie.
Ptak na jego ramieniu rozłożył skrzydła krzycząc donośnie. Nie miała pewności, ale wyglądało na to, że jego łapy okręca czerwona linka, przytwierdzająca je do ramienia mężczyzny…
— Ty dziwko! — krzyknął Sokolnik unosząc rękę, jakby chciał ją uderzyć. Z tyłu wytrysnęła czerwona smuga i okręciła się wokół przegubu jego ręki, i choć szamotał się wściekle, trzymała mocno. Uderzaj, szybko! — obca wola znów zaatakowała.
Ja nie zabiję! — Tangree rozchyliła po kolei palce, a stal z brzękiem uderzyła o kamienną posadzkę.
Głupia! — nieznana moc natychmiast zrewanżowała się wywołując potężny ból głowy.
Krzyknęła tracąc równowagę. Jej wyciągnięta dłoń zawadziła o kamienny miecz, którego Sokolnik nie zdołał wyrwać. Pod jej dotykiem broń poruszyła się i niezwykle lekko dała wyjąć. Zabij!
Nie panowała nad swym ciałem — ręce zacisnęły się wokół rękojeści, unosząc broń nad głowę. Stojący przed nią mężczyzna nie poruszył się nawet, by spróbować uniknąć ciosu. W jego oczach pojawiła się nienawiść — nie strach — równie gorąca jak ta, którą i ona czuła w głębi.
Wiedziała, że musi walczyć, tak jak walczy się ze wzburzonym morzem. Była Tangree z Sulcarkeep, a nie narzędziem powolnym złemu duchowi, który już dawno powinien odejść w Wieczny Mrok. Zabij!!!
Z największym wysiłkiem zmusiła swe ciało do ruchu, czerpiąc energię z tej cząstki siebie, która pozostała poza zasięgiem obcej mocy i miecz opadł.
Kamień uderzył o kamień. Lecz jak było naprawdę? Powietrze zafalowało, życie na ułamek sekundy pokonało śmierć. Kamienny miecz zazgrzytał o posąg Jonkary. Głupia! — usłyszała gasnący krzyk. Nie trzymała już w dłoniach rękojeści broni. Przez palce sypał się pył, a w czerwonych oczach zamierało i światło i życie… W miejscu, w które uderzyła, pojawiło się pęknięcie… po sekundzie drugie i trzecie… Kamienna postać rozleciała się, a szczątki spadły na podłogę. Lecz to, co było Jonkara, nie odeszło samotnie — pozostałe posągi też zaczęły rozpadać się, zamieniając w duszący pył. Tangree krztusiła się, jej oczy wypełniły się łzami…
Zło zniknęło. Wielka sala była zimna i pusta, wolna od tego, co czaiło się w niej tak długo. Czyjaś ręka złapała ją za ramię, odciągając w bok.
— Uciekaj! — rozległ się ludzki głos. — Uciekaj stąd! Salzaret ginie!
Przecierając piekące oczy pozwoliła prowadzić się Sokolnikowi. Zewsząd dochodził huk padających kamieni, aż narósł do ogłuszającego łoskotu. Biegli klucząc, aż wreszcie znaleźli się pod gołym niebem, z załzawionymi, zaczerwienionymi oczami i twarzami pokrytymi szarym, kamiennym pyłem.
Zerwał się wiatr, niosący rześki powiew morza. Tangree osunęła się na suchą trawę, przez którą przebijały pierwsze nowe zielone źdźbła. Tuż obok, dotykając jej ramienia swoim, przysiadł Sokolnik. Jego ptak szybował gdzieś w przestworzach. Znajdowali się na niewielkim pagórku. Nie pamiętała, by się na niego wspinali. Między nimi a skrajem urwiska, w dole leżała tylko zwykła sterta kamieni tak porozbijanych, że nikt nie odróżniłby kawałków obrobionych ręką człowieka od dziewiczej skały. Siedzący obok mężczyzna zwrócił się ku niej, przyglądając się z wyrazem ogromnego zdumienia.
— Wszystko zniknęło. Klątwa straciła moc, wreszcie została pokonana… ale… przecież ty jesteś kobietą, a Jonkara zawsze potrafiła narzucić każdej z was swą wolę! Na tym polegała jej siła i to stało się przyczyną jej klęski. Trzymała w garści każdą z kobiet. Wiedząc o tym, przedsięwzięliśmy wszelkie środki ostrożności. Nigdy nie mogliśmy ufać tym, które w każdej chwili mogły znów otworzyć jej straszliwą Bramę. A właściwie to dlaczego mnie nie zabiłaś? Moja krew uwolniłaby ją, a ona obdarzyłaby cię częścią swej mocy. Zawsze tak robiła i musiała ci to obiecywać.
— Ona nie mogła mnie wykorzystać! Nikt nie może mi rozkazywać. Jestem z Sulcarkeep, a nie z waszego rodu. To dlatego… przez nią, nienawidzicie i boicie się kobiet?
— Rządziła nami za ich pośrednictwem, jej klątwa trzymała nas w niewoli, aż do śmierci Langwarda, który, jak widziałaś, zginął z rąk własnej żony i wtedy w jakiś sposób zdołał wyzwolić część z nas. Przedtem długo szukał sposobu, by uwięzić Jonkarę i częściowo mu się to udało. Ci, którzy mogli uciec, stworzyli warunki uniemożliwiające jakiejkolwiek kobiecie ponowne zapanowanie nad nami. — Otarł rękawem twarz i ciągnął dalej: — To bardzo stary ląd i teraz już zapewne nikt tu nie mieszka. Musimy jednak tu pozostać, chyba że przybędą po ciebie twoi rodacy. Tak więc, inna bo inna, lecz jakaś klątwa ciąży nad nami nadal.
— Z mego klanu nikt nie pozostał przy życiu — wzruszyła ramionami. — Pływałam na „Kastylijskim Dziku”, ale z jego załogą nie łączyło mnie żadne pokrewieństwo. Nikt nie będzie mnie szukał ani tutaj, ani gdzie indziej. Jeśli ciąży nad nami jakaś klątwa, to musimy z nią żyć. A dopóki żyjemy, mamy przed sobą przyszłość. Dobrą czy złą, tego nie wiemy, ale musimy spotkać się z nią i zachować odważnie.
W górze rozległ się przenikliwy krzyk. W smudze słonecznego blasku przebijającego się przez chmury krążył sokół. Wstała, przyglądając mu się z rękami opartymi na biodrach.
— Ten kraj jest twoim, tak jak morze jest moim domem. Co zamierzasz teraz zrobić Sokolniku?
— Mam na imię Rivery — również wstał — a twoje słowa są słuszne, pora, aby klątwy odeszły w niebyt, zostawiając dla nas przyszłość i pełny blask słonecznego dnia.
Ramię w ramię zeszli z pagórka. Nad nimi kołował wznosząc się i opadając sokół.
Dziedzictwo Moczarów Sorn
Przy zachodnim murze Klavenport, na brzegu Morza Jesiennych Mgieł… Ale nie chcecie opowieści barda, rodacy? Doskonale. I tak nie mam harfy, aby sobie akompaniować, a to nie jest opowieść dla lordów w ich zamkach. Choć jej początek rzeczywiście sięga Klavenport.
Rozpoczyna się ona od człowieka o nazwisku Higbold. Było to po Najeździe, w czasach, gdy nic dotąd nie znaczący mężowie o bystrych umysłach mogli łatwo wybić się w świecie, jeśli sprzyjało im szczęście. Przekładając z języka bardów oznacza to, że wiedzieli oni, kiedy użyć noża, fałszywej przysięgi i położyć ręce na czymś, co nie było ich prawdziwą własnością.
Higbold miał na zawołanie bandę ślepo posłusznych zabijaków i w końcu nikt, poza dobrze uzbrojonym i rozglądającym się na boki mężem, nie odważył się wypowiadać o jego pochodzeniu. Zamieszkał w Strażnicy Bramy Klavenport, gdzie objął komendę i poślubił damę półkrwi, były wówczas takie, które za dach nad głową, miskę na stole i łyk miodu poszłyby z każdym po stracie zabitych lub zaginionych bliskich. Jego wybranka niczym nie wyróżniała się spośród innych tego właśnie rodzaju, poza tym, że zachowała pewne wspomnienia z ciężkich czasów przedmałżeńskich i być może dlatego, nawet wbrew Higboldowi, nigdy nie odmawiała wsparcia chodzącym od drzwi do drzwi i proszącym.
Między takimi właśnie zjawił się Caleb. Nie miał oka i poruszał się tak drobnym krokiem, że gdy przez zapomnienie chciał dać normalny, kończyło się to upadkiem. Jego wieku nikt nie podjąłby się określić, gdyż twarde życie nakłada na człowieka lata szybciej niż robi to czas.
Możliwe, że Lady Isabel znała go z dawnych czasów. Jeśli nawet tak, żadne z nich o tym nie wspominało. Przystał do służby, zajmując się małym, otoczonym murem ogrodem. Mówiono, że jest jednym z tych, którzy posiadają ów szczególny dar, który sprawia, że pod ich okiem zioła wyrastają dorodne i wonne, a kwiaty piękne i barwne.
Higbold nie interesował się ogrodem, chyba że miał z kimś do omówienia sprawy, o których nie chciał dyskutować w zamknięciu, gdyż — jak twierdził — ściany mają uszy. Ambicje jego nie kończyły się bowiem na tym, co już osiągnął. Dążenia takich jak on nigdy nie mają granic. Tylko do pewnego momentu można je realizować przystawiając komuś nóż do gardła, czy nie powstrzymując pięści, potem trzeba nauczyć się wpływać na umysły ludzi, nie zaś ich ciała. Higbold był pojętnym uczniem.
Tego, o czym mówiono w ogrodzie w pewną wiosenną noc, nie wiedział nikt, ale był przy niej świadek, o czym to Higbold dowiedział się o wiele za późno. Służba zawsze plotkuje o panach, stąd też poszła wiadomość, jakoby Caleb rozmawiał na osobności z Lady Isabel. Potem spakował swe skromne manatki i poszedł sobie. Nie tylko z wartowni, ale w ogóle z Klavenport, kierując się drogą na zachód.
Port był w tym czasie odbudowywany i naprawiany, zaś z lądu powoli znikały ruiny — pozostałość po najeźdźcach. Caleb nie trzymał się długo drogi. Był dość bystry, by wiedzieć, że drogi nie. tylko ułatwiają podróż, ale przyspieszają także pościg.
Droga na przełaj była ciężka, szczególnie dla jego pokręconego ciała, ale w końcu dotarł do obrzeży Moczarów Sorn. Ach, widzę, że potrząsacie głowami i krzywicie twarze! I słusznie, macie rację. Wszyscy wiemy, że są w High Hallack tereny należące do Najstarszych, na które nie wchodzi nikt z odrobiną oleju w głowie. Lecz Caleb odkrył, że byli tacy, co wchodzili. Byli to pastuchowie, zaganiający zdziczałe podczas wojny bydło ze wzgórza na targ. Coś niedawno przeraziło zwierzęta, wywołując popłoch i pognało je prosto w M oczary Sorn, i aby choć część z nich uratować, przerażeni utratą owoców ciężkiej pracy pastuchowie, rzucili się na poszukiwania.
Przy okazji znaleźli, wypłaszając z kryjówki, coś jeszcze, czego nie powinienem ważyć się opisywać. Sami wiecie, że są na moczarach miejsca otaczane najskrytszą tajemnicą. Dość powiedzieć, że była w takim pustkowiu kobieta wystarczająco ładna, aby wzbudzić pożądanie mężczyzn, od paru tygodni pozbawionych widoku spódnicy. Zaskoczywszy ją znienacka, użyli sobie, ile dusza zapragnie.
Caleb nie był bezbronny pomimo swego kalectwa. Opuszczając Klavenport miał swą ulubioną broń — kuszę, którą władał wcale nieźle. Zastawszy gwałcicieli w trakcie czynu, ponownie potwierdził dobrą opinię, jaką cieszył się jako łucznik. Dwukrotnie strzelił i mężczyźni zawyli jak zwierzęta — lub i gorzej, jeśli wziąć pod uwagę, co zrobili — nawet zwierzęta nie traktują tak swoich samic. Wrzeszcząc rozkazy, jakby prowadził ze sobą zbrojnych, Caleb ruszył naprzód, napastnicy zaś, przejęci trwogą, uciekli. Mógł więc w spokoju zejść i spojrzeć na tę, którą porzucili.
Nikt nie wie, co zastał i co się tam działo, gdyż z nikim o tym nie rozmawiał. Jednak gdy potem poszedł dalej, jego twarz była trupioblada, a spracowane dłonie drżały mu jak w febrze.
Podążył nie w głąb moczarów, lecz jak ktoś, kto ma określony cel, wzdłuż brzegów.
Dwie noce tam obozował. Kim byli ci, z którymi się spotkał, po co przyszli i o czym rozmawiali — kto to może wiedzieć? Rankiem trzeciego dnia ruszył z powrotem ku szlakowi.
Dziwne to było, lecz w miarę jak szedł, jego krok wyrównywał się i wydłużał, a pokręcone ciało prostowało się. O zmierzchu, czwartego dnia szedł prawie jak każdy zmęczony podróżny. Wtedy też dotarł do wypalonych szczątków Gospody na Rozdrożu.
Niegdyś był to nieźle prosperujący zajazd, w którym wiele srebra przetoczyło się po stołach w ręce gospodarza i jego rodziny. Zbudowany u zbiegu dwóch traktów wiodących do Klavenport — jednego z północy, drugiego z zachodu — stracił swą świetność przed bitwą pod Fallons Cut. Przez pięć zim jego zwęglone szczątki stały na podobieństwo pomnika okrucieństwa wojny, nie oferując niczego poza ponurym widokiem. Teraz spoglądał na nie Caleb.
Wierzcie lub nie, ale nagle nie było już spalonych zgliszcz lecz cała gospoda. Bez śladu zaskoczenia wszedł do środka, stając się jej właścicielem, gdyż takim właśnie mianem powitali go kręcący się po podwórzu ludzie.
Coraz więcej podróżnych jeździło obydwoma szlakami, ponieważ handel zaczął ożywać po zniszczeniach i zawierusze wojennej, a więc niewiele czasu minęło, nim wieść o odbudowanej gospodzie dotarła do Klavenport. Ci, którzy w nią nie uwierzyli, siedli na koń i przekonali się ku swemu zdziwieniu, że to prawda.
Chociaż gospoda bardzo przypominała poprzednią, to ci, którzy znali ją przed wojną, twierdzili, że są pewne różnice. Nie potrafili jednak dokładnie ich określić. Wszyscy zaś byli zgodni, że gospodarzem jest tu Caleb i to odmieniony przez dostatek, bo rzeczywiście w krótkim czasie stał się bogaty.
Higbold także posłyszał owe wieści i, co dziwne, nawet się nie wściekł, jak to miał w zwyczaju. Pocierał tylko w zamyśleniu kciukiem dolną wargę, co było jego nawykiem, gdy ciężko nad czymś dumał, po czym przywołał do siebie dziewkę o imieniu Elfra, która przy każdej okazji pchała mu się w objęcia. Wszyscy wiedzieli, że choć z początku sypiał z małżonką, aby mieć pewność, że nie będzie żadnej przyczyny do unieważnienia związku, od długiego już czasu znajdował przyjemność gdzie indziej, ale nigdy dotąd pod swoim dachem.
Teraz rozmawiał z nią na osobności, dając jej jakiś papier, po czym głośno i otwarcie wyzwał ją, i wyrzucił na ulicę w jednej zaledwie spódnicy. Rozpaczająca i chlipiąca ruszyła drogą na zachód.
Gdy dotarła do Gospody na Rozdrożu, przypominała zwykłego, brudnego i obszarpanego żebraka, których tłumy pałętają się zawsze koło domów co możniejszych kupców. Jednakże, gdy dopuszczono ją do Caleba, dała mu ów papier z wiadomością, która mogła być pisana dłonią ich dawnej pani. W efekcie Caleb przyjął ją na posadę kelnerki w barze.
Widać zajęcie to odpowiadało jej naturze, bo spisywała się znakomicie.
Dni mijały, lato przeszło w jesień i Lodowy Smok zaczai mrozić swym oddechem ziemię, gdy Elfra w tajemnicy uciekła wraz z kupiecką karawaną do Klavenport. Dowiedziawszy się o tym, Caleb wzruszył ramionami i powiedział, że każdy wybiera sobie sposób na życie.
Po dotarciu do bram miasta, Elfra poszła prosto do komnat Higbolda. Ten słuchał jej z takim złym wyrazem twarzy, że służba unikała go jak ognia, lecz dla niej nie było to ostrzeżeniem, ale wyrazem zdumienia, gdyż opowieść była zaiste dziwna. Aby dowieść prawdy swych słów, wyciągnęła nad stołem rękę. Na kciuku, gdyż jedynie na nim mogła go umieścić, nosiła pierścień wykonany z zielonego kamienia, poznaczony cieniutkimi, czerwonymi żyłkami, wyglądającymi tak, jakby nasączone były krwią. Trzymając go przed oczami Higbolda, wypowiedziała swe życzenie.
Na stole pojawiła się wówczas kolia wykonana z takich kosztowności, że były one równowartością sporego miasteczka, i to w dodatku według przedwojennych cen. Higboldowi zaparło dech w piersi, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu, zaś oczy na wpół ukryte pod powiekami. Błyskawicznie uchwycił jej dłoń w żelaznym uścisku i stał się właścicielem owego pierścienia. Zbyt późno zrozumiała, patrząc w jego twarz, że była tylko narzędziem i to takim, które już spełniło swoje zadanie, a spełniwszy je…
Zniknęła!
Higbold zaś, trzymając pierścień w dłoni, uśmiechał się jedynie złośliwie.
Wkrótce potem gospoda stanęła w płomieniach, nikt nie potrafił ugasić rozbuchanego ognia, który strawił wszystko, co czary Najdawniejszych powołały do życia. Ponownie Caleb stał na zimnie, nie mając nic prócz swej żelaznej woli.
Nie tracił czasu na próżne żale z powodu własnej nieostrożności, która przyczyniła się do utraty skarbu. Obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Nie szedł długo drogą uczęszczaną przez ludzi. Nader szybko skręcił z niej i ruszył na skróty. Choć sypał śnieg, na drodze były zaspy, a lodowaty wicher ciął plecy jak ostrze noża, niezmordowanie szedł ku Moczarom Sorn.
Znowu mijał czas. Ani magia, ani ludzie nie odbudowali Gospody. Zmiany zachodziły zaś w Higboldzie. Ci, którzy dawniej byli jego zagorzałymi przeciwnikami, stali się jego stronnikami, bądź też przytrafiały im się najrozmaitsze nieszczęśliwe wypadki. Jego małżonka przestała prawie wychodzić ze swej sypialni, a wieść niosła, że nęka ją jakaś tajemnicza choroba i że biedaczka najprawdopodobniej nie przeżyje roku.
W High Hallack nigdy nie było króla, gdyż Najwyżsi Lordowie z dawien dawna byli sobie równi i żaden nie mógłby poprzeć sąsiada, który chciałby górować nad pozostałymi.
Lecz Higbold do nich nie należał, pozostało zatem zjednoczyć się przeciwko niemu lub też uznać jego władzę.
Dziwne jednak było to, że ci, którzy pierwsi winni poczynić kroki, aby go zniszczyć, zabierali się do tego nader opieszale.
W tym czasie zaczęła też rosnąć sława człowieka żyjącego na obrzeżu Moczarów Sorn, a zajmującego się poskramianiem zwierząt i ich sprzedażą. Pewien kupiec szukający czegoś niezwykłego był tak zaciekawiony owymi opowieściami, że wybrał się doń z wizytą. Powrócił do Klavenport z trójką dziwnych stworzeń.
Były niewielkie, a wyglądały jak prawdziwe śnieżne pantery z wysokich gór, tyle że te były doskonale wytresowane, co szybko zjednało im niespotykaną łaskawość małżonek kupców i różnych innych dam, pragnących koniecznie mieć je jako żywe maskotki. Coraz częściej wyprawiał się ów kupiec ku moczarom, by kupić więcej kotów — za każdym razem wracał zadowolony z dobrego interesu.
W miarę rozwoju owego handlu zaświtała mu myśl, że można by wywozić zwierzęta poza Klavenport. Potrzebne do tego było mu pozwolenie. Udał się więc do Higbolda, przynosząc takowe zwierzę w podarunku, jak to było w zwyczaju. Higbold nie był nigdy miłośnikiem zwierząt. Dla niego konie były narzędziami przydatnymi do określonych celów, a na pokoje w jego domu nigdy by nie wpuszczono psa. Owego kota przyjął, każąc jednak zanieść go do komnat małżonki. Być może przypomniał sobie o jej istnieniu, być może był to kaprys chwili. Któż to może wiedzieć?
Krótko potem zaczął nawiedzać go sen. Z pewnością było aż nazbyt wiele spraw w jego przeszłości mogących wywołać niejeden, lecz wiele koszmarów. Jednakże nie śnił o przeszłości. W każdym z tych snów (a były na tyle realne, że budził się zlany potem, wołając o światło) tracił pierścień, który przyniosła mu Elfra, a który teraz był podstawą wszystkich jego planów. Nosił go w tajemnicy na rzemieniu zawieszonym na szyi, lecz sny pozbawiły go zupełnie zaufania do tej metody, toteż sypiał zaciskając na nim kurczowo dłoń.
Pewnego ranka budząc się, nie znalazł go na dawnym miejscu i dopiero po dokładnym przeszukaniu łóżka odkrył zgubę. Od tego czasu sypiał, trzymając go pod językiem, a jego zły humor tak się wzmógł, że służba zaczęła poważnie obawiać się o swe życie.
W końcu nadeszła noc, podczas której miał tak realny sen jak nigdy dotąd. Coś przyczaiło się w nogach łoża, po czym powoli poczęło zbliżać się ku niemu. Leżał zlany potem, nie mogąc ruszyć palcem w oczekiwaniu na nieuniknione.
Nagle ocknął się z majaków — pierścień leżał tam, gdzie go wypluł w czasie snu, zaś obok przykucnął dziwaczny kot z oczami płonącymi tak niesamowicie, że można było przysiąc, iż jest to coś zupełnie innego, obdarzonego niespotykaną inteligencją zamkniętą w małym ciele. Zwierzę obserwowało go z zimnym zainteresowaniem, podczas gdy on, zamarły nagle, nie mógł wyciągnąć ręki po pierścień.
Po chwili stworzenie wzięło ów zielono— czerwony kamyk w pyszczek, zeskoczyło z łoża i zniknęło.
Higbold rzucił się za nim z krzykiem, lecz zwierzę było już przy drzwiach, przemykając pomiędzy nogami strażnika, który nadbiegł słysząc głos pana. Higbold odtrącił go i ruszył w dziką pogoń.
— Kot! — Jego krzyki postawiły na nogi całą warownię. — Gdzie jest kot?
Działo się to godzinę przed świtem, gdy wszyscy porządni spali, ci zaś, których zbudziły krzyki, byli przez moment zupełnie zaskoczeni.
Higbold wiedział doskonale, że w warowni są setki jeśli nie tysiące miejsc, gdzie tak małe zwierzę mogło się ukryć, bądź porzucić swą zdobycz. Ta myśl ścinała lodem jego mózg tak, że z początku biegał jak oszalały tam i z powrotem, krzycząc na straż, aby łapała kota.
Opamiętanie przyszło wraz ze śmiertelnym przerażeniem, gdy jeden z wartowników zameldował, że widziano kota zeskakującego z murów i podążającego w kierunku otwartych pól. Dla Higbolda był to nieomal koniec świata. Jeśli sam zamek stwarzał tak wielką ilość kryjówek, to co dopiero otwarta przestrzeń?
Przybity stratą powrócił do sypialni, gdzie z wściekłości tłukł pięścią w mury, aż ból otrzeźwił go i przywrócił świadomość. Wraz z nią wrócił rozsądek. Na zwierzęta można polować, a on miał wcale niezłą sforę psów, choć nigdy nie tracił czasu na polowania, którymi zabawiali się wysoko urodzeni. Tym razem postanowił zapolować tak, jak nigdy dotąd nie polowano w High Hallack. Doszedłszy do tego wniosku, zaczął wydawać rozkazy takim tonem, że wszyscy wokół, zamiast go słuchać, woleliby zniknąć pod ziemią.
Polowanie rozpoczęło się tuż przed świtem, choć z niewielką ilością uczestników. Higboldowi towarzyszyli bowiem jedynie psiarczyk z pomocnikiem i najlepszymi tropicielami ze sfory, oraz jego giermek.
Trop był tak świeży, że psy rzuciły się naprzód jak szalone. Nie poszły jednak wzdłuż drogi, od razu skierowały się na bezdroża, co spowodowało zwolnienie szybkości jeźdźców. W końcu psy wyprzedziły ich znacznie i jedynie ich poszczekiwania świadczyły o tym, że są na tropie. Higbold panował teraz nad swym niepokojem i nie poganiał konia, lecz widać było, że gdyby mógł przypiąć sobie skrzydła, nie zastanawiałby się ani sekundy.
Teren stawał się coraz cięższy i bardziej dziki. Przeforsowany koń giermka okulał i wkrótce musiał zostać w tyle. Higbold nie rzucił mu nawet spojrzenia. Wschodzące słońce oświetlało rozciągającą się przed nimi łagodną zieleń moczarów. Jeśli kot skierował się tam, to nie mogło być mowy o dalszym pościgu.
Lecz gdy osiągnęli skraj bagien, trop skręcił i poprowadził obrzeżem, jakby zwierzę nie ufało bezpieczeństwu, jakie zdawały się zapewniać mu moczary.
Po pewnym czasie dotarli do niewielkiej chaty skleconej z głazów i kamieni spojonych gliną, jedynych materiałów budowlanych na tej zapomnianej ziemi, oraz gałęzi służących jako dach. Gdy zbliżyli się dostatecznie, dostrzegli psy atakujące jakąś niewidzialną przeszkodę. Wyglądało to zupełnie tak, jakby napotkały przezroczystą ścianę, od której się odbijały. Wyły, szczekały, rzucały się do przodu, lecz nieustannie padały na ziemię.
Psiarczyk zsiadł ze zgrzanego konia i ruszył ku nim. On także napotkał tę samą przeszkodę. Zachwiał się i prawie upadł. Po chwili wyciągnął ręce, ł zaczął nimi wodzić po tym, co tarasowało mu drogę. Wydawało się, że obmacuje powierzchnię niewidzialnego muru.
Higbold zeskoczył z konia i podszedł.
— Co się dzieje? — przemówił szorstko po raz pierwszy od paru godzin.
— Tu… tu jest ściana, Panie… — wyjąkał zapytany, uskakując zawczasu zarówno od przeszkody, jak i Higbolda.
Higbold ruszył naprzód, mijając wpierw jego, potem skomlące psy. Wszyscy tu najwyraźniej poszaleli. Nie było żadnej ściany, była tylko chata i to, czego szukał.
Jednym pchnięciem otworzył zniszczone drzwi. Przed nim na prostym stołku siedział Caleb, opierając się o blat stołu. Na jego powierzchni przycupnął kot, poddając się z zadowoleniem pieszczotom mężczyzny: obok zwierzęcia leżał pierścień.
Higbold wyciągnął dłoń w jego stronę. Oboje — człowiek i zwierzę — byli dla niego niczym. Dłoń Caleba nakryła jego rękę i nagle poczuł, że nie jest w stanie się ruszyć.
— Higboldzie — odezwał się Caleb, nie bawiąc się w żadne grzeczności czy tytuły — jesteś złym człowiekiem, lecz człowiekiem mającym władzę… zbyt wielką władzę. W ciągu ostatniego roku używałeś jej nader chytrze. Korona jest prawie w twoim zasięgu, nieprawdaż?
Przemawiał cicho i pewnie, jak ktoś zupełnie pozbawiony uczucia strachu, a przecież nie miał przy sobie żadnej broni. Wściekłość w Higboldzie przeważyła strach i rzeczą, której teraz pragnął nade wszystko, było uczynienie z twarzy mówiącego krwawej miazgi. Nie mógł jednak poruszyć nawet palcem.
— Jak sądzę — ciągnął dalej Caleb — byłeś całkiem zadowolony z posiadania tego drobiazgu. — Mówiąc to, uniósł nieco dłoń, aby ukazać pierścień.
— Mój! — wychrypiał Higbold przez ściśnięte gardło.
— Nie! — Caleb potrząsnął łagodnie głową, jak ktoś mający do czynienia z dzieckiem. — Opowiem ci pewną historię: Ten pierścień jest darem przeznaczonym dla mnie, Byłem w stanie trochę ulżyć umierającej, która nie pochodziła z naszej rasy, lecz została zabita przez takich jak ty. Gdyby jej nie zaskoczyli zupełnie nie przygotowanej, obroniłaby się skutecznie, ot choćby w sposób, którego właśnie doświadczasz. Ale została wzięta podstępem, a potem wykorzystana z takim okrucieństwem, że powinno to zawstydzić wszystkich zwących się ludźmi. Dlatego, że starałem się jej pomóc, choć niewiele zaiste mogłem zdziałać, otrzymałem pierścień, którego prawo własności potwierdzili jej ziomkowie. Mógł on być używany jedynie przez określony czas. Zamierzałem go wykorzystać, by pomóc ludziom. Jest to pomysł, który cię z pewnością śmieszy, prawda, Higboldzie? Wtedy to posłużyłeś się imieniem swej pani, aby wybłagać u mnie pomoc dla tej, o której sądziłem, że ją skrzywdziłeś i w swej ślepocie dałem się podejść. Jestem prostym człowiekiem, ale są rzeczy, które może zrobić nawet najprostszy człowiek. Mieć kogoś takiego jak ty za Najwyższego Króla byłoby złem, które nawet nie mieści mi się w głowie. Porozmawiałem więc ponownie z władającymi moczarami i przy ich pomocy zastawiłem pułapkę, aby cię tu sprowadzić. I przybyłeś zupełnie tak, jak tego oczekiwałem. Teraz…
Uniósł dłoń, ukazując pierścień, który zaczął nagle świecić. Ponownie Higbold wbił weń wzrok, nie dostrzegając niczego więcej. Spoza płonącego kręgu zieleni i szkarłatu dobiegł go głos:
— Zabierz pierścień, którego tak bardzo pragniesz. Załóż go z powrotem na palec i idź rządź swym królestwem!
Higbold nagle odkrył, że znów może ruszać ręką, czym prędzej więc, aby znów mu go nie zabrano, złapał klejnot i włożył na palec. Nie oglądając się na Caleba odwrócił się i wyszedł, zupełnie jakby tamten przestał istnieć. Psy leżały na obłoconych brzuchach liżąc łapy poranione podczas długiego biegu po wertepach, obok przysiadł na piętach psiarczyk. oczekując powrotu swego pana. Oba wierzchowce stały opodal z opuszczonymi głowami, ociekając potem.
Higbold nie podszedł do swego wierzchowca, nie odezwał się do psiarczyka. Zwrócony twarzą na południowy zachód ruszył prosto w bagno, jak ktoś, kto widzi przed sobą upragniony cel i nie dba o to, co się wokół dzieje. Nikt się nie ruszył, aby go zatrzymać, zaś psiarczyk obserwował to wszystko z przejęciem, dopóki oddalająca się sylwetka nie skryła się w oparach.
Caleb wyszedł z chaty, trzymając kota na ramieniu, i powiedział:
— Wróć do swej pani, przyjacielu, i powiedz jej, że Higbold poszedł szukać swego królestwa. Powiedz jej też, że już nigdy nie powróci.
Po czym ruszył śladem Hibgolda, aż i jego skryły bagienne opary. Gdy psiarczyk wrócił do Klavenport, opowiedział wszystko, czego był świadkiem. Wyglądało na to, że wieści owe przywróciły żonie Higbolda siły, jakby zniknął grożący jej cień jakiejś trucizny uprzykrzającej życie. Wyszła ze swych komnat i zajęła się zarządzaniem warownią. Wkrótce porozdawała dobra Higbolda.
Nadeszła pełnia lata, gdy pewnej nocy opuściła warownię w towarzystwie tylko jednej służącej, która przybyła wraz z nią z domu jej ojca i łączyły ją z rodem długotrwałe więzy lojalności. Widziano ją podążającą szlakiem ku zachodowi, a potem nikt nie mógł rzec nic pewnego, co się z nimi stało, gdyż nikt ich już nie widział.
Kto wie, czy wyruszyła szukać swego pana, czy też na poszukiwanie innego? Bo Moczary Sorn nie zdradzą swych sekretów istotom innej krwi.
Ropuchy z Grimmerdale
I
Śnieżne zaspy stawały się coraz wyższe i szersze. Hertha zatrzymała się, by złapać oddech i w jedną z nich wbiła drzewce włóczni. W drodze używała jej jako laski. Patrzyła teraz na wbity w dziewiczy śnieg kawałek drewna, ale nie widziała go.
U pasa miała długi sztylet, a w drugiej ręce, chronionej rękawiczką, krótką włócznię. Pod opończą niosła niewielki tobołek z rzeczami zabranymi z Horla's Hołd. Podczas tej podróży, oprócz pogody i nielitościwego dla niej losu, doskwierało jej jeszcze inne, większe i cięższe brzemię.
Mocno zacisnęła wargi, podniosła podbródek i splunęła ze świszczącym wydechem. Wstyd… Dlaczego miała odczuwać wstyd? Czy Kuno oczekiwał, że będzie rozpaczała?… A może myślał, że przyczołga się do niego prosząc o „wybaczenie”, on zaś utwierdzi czeredę pochlebców w przeświadczeniu o swej wyrozumiałości i łagodności.
Wyszczerzyła zęby, upodabniając się do zapędzonej w róg lisicy, i z furią kopnęła zaspę. Nie miała najmniejszego powodu do wstydu; po pierwsze, w tym, co się wydarzyło, nie było cienia jej winy; po drugie, takie rzeczy zdarzają się w czasie wojny. Byłoby całkiem normalne, gdyby los zrządził inaczej, gdyby sam Kuno zachował się podobnie i zniewolił kobietę wrogów.
Przypomniało jej to, że szlachetny brat wygnał ją z zamku, gdy nie pozwoliła jego służącej przyrządzić cuchnącego wywaru, którym zapewne mieli otruć nie tylko to, co nosiła w sobie, ale i ją samą. Gdyby tak się stało (oczywiście nieszczęśliwie), jej kochający brat załamałby ręce przed Ołtarzem Gromowładcy, jęcząc nad złym losem. I wszystko skończyłoby się dobrze i ładnie. Prawie wierzyła, że tak wyglądały jego prawdziwe zamiary.
Na chwilę zamarła, uświadomiwszy sobie ostatnie wydarzenia. Kuno… Kuno był jej bratem! Przed dwoma laty nigdy by tak o nim nie pomyślała. Wątpliwe zresztą, czy i o kimkolwiek w ogóle. Wtedy wojna była daleko. Stało się to nim wyruszyła do Londendale; w czasach, gdy zdawało jej się, że zna świat taki, jaki jest, a nie taki, jak wierzyła, że jest. Była wdzięczna, że szybko przejrzała na oczy: naiwne dziewczę, jakim ongi była, nie potrafiłoby sprzeciwić się Kunowi. Nie wybrałaby tej drogi.
Wściekłość przepełniała ją takim gorącem, jakby pod opończą ukrywała rozżarzone węgle. Ruszyła w dalszą drogę pewnie stawiając stopy. Ani razu nie obejrzała się ku tej kamiennej budowli, która od pięciu pokoleń była siedzibą wszystkich z jej krwi. Słońce zachodziło i musiała się spieszyć. Od czasu do czasu zmuszona była używać drzewca włóczni do badania śniegu przed sobą. Nie miała ochoty umrzeć tu, leżąc ze złamaną nogą. Utrzymanie kierunku nie nastręczało problemów, bowiem prowadziły ją z dala widoczne znaki — Igła, Mulma i Skrzydło Wyrerny.
Czuła, że Kuno oczekiwał jej powrotu, skruszonej i gotowej przyjąć jego warunki. Uśmiechnęła się mściwie… Kuno zawsze był bardzo pewien siebie, a od kiedy pobił grupę wrogów, starających się ostatkiem sił dotrzeć do wybrzeża, stał się wprost nieomylny i nie do zniesienia.
Właściwie Kotliny były już wtedy wolne od nieprzyjaciół, ale on uważał, że sam ich przepędził! Odniesienie zwycięstwa wymagało zjednoczenia wszystkich sił High Hallack i sojuszu z istotami z Pustkowia. Dopiero dzięki temu sojuszowi złamano najeźdźców i przegnano ich nad morze, skąd przybyli, a zajęło to ładnych parę lat.
Zatem Kuno pobił wrogów, którzy i tak byli więcej niż w połowie pokonani, zanim jeszcze do tej potyczki doszło.
Dotarła do zbocza i przyspieszyła. Wiatr odgarnął tu śnieg i odkrył starą nawierzchnię drogi. Była to jedna z pozostałości po poprzednich gospodarzach .tych ziem, których żaden człowiek nie pamiętał. Zniszczone przez czas i pogodę rzeźby u podstawy Skrzydła Wyrerny były już dobrze widoczne. Nie można było rozpoznać, co przedstawiają, ale bez wątpienia wytworzył je człowiek lub inne inteligentne istoty, i to dawno temu. Dotknęła ich i osobiście nie wierzyła, jak miejscowi wieśniacy, by stanowiły jakieś zagrożenie, uważała natomiast, że doskonale wyznaczają drogę.
Teraz schodziła w dół. Zbocze osłaniało ją od wiatru, ale zmuszało do przekopywania się przez zaspy. Dwadzieścia dni pozostało do Zmiany Roku. Po Roku Szerszenia miał nastać Rok Jednorożca, a to był znacznie lepszy znak.
Zwolniła. Uważniej stawiała kroki, klnąc w duchu, gdyż marsz utrudniały jej ciasno zawiązane buty. Przy każdym wejściu w głębszą zaspę śnieg przedostawał się górą i topniejąc spływał po nogach do środka. Z ulgą powitała drzewa na poboczach; choć bez liści, były jednak przeszkodą dla śniegu i zaspy pod nimi były mniejsze.
Przy skutej lodem rzece skręciła na wschód, podążając do swego celu, do świątyni Gunnory.
Najpierw zobaczyła niezbyt wysoki mur okalający martwy teraz ogród. Za nim była świątynia — niski budynek z wejściem zwróconym w jej stronę. Żadna brama ani drzwi nie zagradzały drogi, toteż weszła do wnętrza zdecydowanie, choć z duszą na ramieniu. Z ogrodu dostrzegła okrągłe okno w drzwiach, przy których wisiał mocno już wytarty sznur od dzwonka i metalowy symbol Gunnory: kłos owinięty wokół gałęzi pełnej owoców.
Oparła włócznię o ścianę i pociągnęła za sznur. Nie usłyszała dźwięku dzwonka lecz dziwny, stłumiony głos, jakby ktoś wołał w nie znanym jej języku. Przyjęła to jako coś naturalnego, tak samo jak wszystko, co dotyczyło tego miejsca, chociaż nigdy tu nie była, a całą jej wiedzę o świątyni stanowiły ukradkiem podsłyszane plotki.
Skrzydła drzwi rozsunęły się, choć nikogo za nimi nie było. Uznała, że to zaproszenie. Znalazła się w miłym cieple, przesyconym zapachem ziół i kwiatów, jakby ten jeden krok przeprowadzał z zimowego czasu śmierci w pełnię letniego życia.
Z ciepłem przyszło odprężenie. Jej napięta twarz złagodniała, a czujnie sprężone, gotowe do odparcia jakiejś niespodzianki ramiona nieco opadły. Dwie lampy, umieszczone na kamiennych kolumienkach po bokach wejścia, oświetlały wąski korytarz. Jego ściany pokrywały barwy przywodzące na myśl letni ogród w pełni rozkwitu. Przed nią zwieszały się girlandy kwiatów i dopiero po chwili zauważyła, że widzi misternie utkaną zasłonę, niemal doskonale naśladującą rzeczywistość. A ponieważ nadal nikt się nie ukazał, zdecydowanym gestem wyciągnęła rękę, by ją odsunąć. Jednak nim dotknęła zasłony, ta odsunęła się sama, ukazując dość duże pomieszczenie. Na środku stały stół i krzesło. Na stole zaś czekał posiłek.
— Jedz… Pij… — rozległ się głos w komnacie. Zaskoczona rozejrzała się, lecz nikogo nie dostrzegła.
Poczuła tylko, że jest potwornie głodna i to uczucie przesłoniło jej wszystko inne. Położyła włócznię i tobołek na podłodze, zrzuciła opończę i zasiadła za stołem. Choć nie widziała nikogo, zanim zaczęła jeść, powiedziała:
— Za posiłek podziękowanie, za gościnę wdzięczność głęboka, a gospodarzowi tego domostwa szczęśliwa przyszłość i jasne jutro.
Takie uroczyste podziękowanie brzmiało w tym domu jakoś pusto. Uśmiechnęła się w myśli. To była świątynia Gunnory; czy Wielka Dama potrzebowała przychylności i życzeń śmiertelnych? Mimo to wypadało coś powiedzieć, a nic innego nie przychodziło jej do głowy.
Nie było odpowiedzi, choć oczekiwała jej. Z lekkim wahaniem zabrała się za posiłek. Ten okazał się godny uczty u najznamienitszego z lordów Kotlin. Zielonkawy napój równocześnie odświeżał i rozgrzewał. Zostawiał delikatny posmak ziół, których jednak nie potrafiła rozpoznać.
Gdy skończyła, zauważyła, że największe z naczyń zawiera ciepłą wodę, w której pływają płatki rozmaitych kwiatów — w środku zimy! Obok był ręcznik, toteż umyła ręce. Wygodnie rozsiadła się na krześle i pomyślała, jaka następna niespodzianka czeka ją w tym zadziwiającym miejscu.
Panująca wokół cisza nieco ja zaniepokoiła. W świątyni powinny być przecież jakieś kapłanki… ktoś przygotował ten posiłek i zaprosił ją. Co prawda tylko dwoma słowami, ale zawsze. Przybyła tu w konkretnym celu i potrzeba działania podyktowała jej następny krok.
— Pani… — wstała, a nie widząc nikogo, zwróciła się do pustego pomieszczenia. — Pani… — ponownie zaczęła.
Nigdy nie była przesadnie religijna, choć w czasie żniw zawsze składała ofiary i z szacunkiem odnosiła się do rad Zakonu Astron ze Służby Morn.
Gdy była mała, przybrana matka ofiarowała jej amulet Gunnory. Zgodnie z obyczajem, leżał on potem na domowym ołtarzu aż do chwili, gdy osiągnęła wiek stosowny do zawarcia małżeństwa.
O misteriach Gunnory wiedziała tyle, ile zasłyszała od kobiet, gdy rozmawiały z dala od męskich uszu; Gunnora była bowiem tylko patronką kobiet, a szczególnie tych. które nosiły w sobie nowe życie…
Ponownie słowa ucichły w pustej komnacie. Zamiast zniecierpliwienia odczuła strach… a może szacunek… Ludzkie prawa nie liczyły się dla Gunnory i nie było ważne, czy szukająca jej pomocy była żoną, kochanką czy zgoła kimś innym.
Otwarły się następne drzwi prowadzące w głąb budynku — kolejne zaproszenie. Ruszyła ku nim, zostawiając na ziemi to wszystko, co złożyła tam przed posiłkiem. W drugiej komnacie zapach ziół i kwiatów był silniejszy. Stało tu łoże, a po obu jego stronach, na niskich kamiennych podestach, pokrytych rzeźbami owoców i zboża, umieszczono dwie brązowe misy, z których leniwie unosił się dym.
— Odpocznij… — rozległ się głos, a ona naraz poczuła się senna, tak samo niezwyczajnie, jak niedawno czuła się głodna. Podeszła do oczekującego łoża i wyciągnęła się w miękkiej pościeli. Dym zgęstniał. Okrył ją niczym zasłona. Zamknęła oczy.
Znajdowała się w miejscu pogrążonym w półmroku. Wyczuwała obecność innych, zajętych swoimi sprawami… czuła się samotna i opuszczona. Wtem ktoś zbliżył się do niej. Ujrzała znajomą twarz, choć upływ lat zamazał w pamięci rysy.
Elfreda! — pewna była, że jedynie w jej myśli pojawiło się to imię, ale jej przybrana matka uśmiechnęła się i starym, dobrze znanym gestem wyciągnęła ręce.
— Witaj, gołąbeczko. — I te słowa były znajome. Spłynęły na nią jak balsam na ranę. Poczuła łzy, którym wcześniej nie pozwoliła płynąć; nadzwyczaj jej teraz ulżyły. Potem cień będący Elfreda poprowadził ją ku miejscu wypełnionemu światłem. Poczuła Obecność. Usłyszała pytanie i odpowiedziała zgodnie ze swoimi najgłębszymi pragnieniami.
— Nie, nie chcę utracić tego, co noszę!
Jasność, tożsama z Obecnością, wzrosła. Znów usłyszała pytanie i znów odpowiedziała wedle tego, co czuła.
— Mam dwa pragnienia: pierwsze — by to dziecko było tylko moje; by nie dziedziczyło nic po tym, który je począł; by nie było w nim nic z warunków tego poczęcia. I drugie: by wyrównać rachunek z tym, który nigdy nie ogłosi, że to jego dziecko…
Odpowiedź przyszła po dłuższej chwili. Z centrum blasku wystrzeliła smuga światła, kreśląc przed nią symbol, który bez trudu pojęła, chociaż nie miała Talentu i nigdy nie pobierała żadnych nauk w tej dziedzinie.
Jej pierwsza prośba zostanie spełniona. Dziecko będzie tylko jej, nie skażone dziedzictwem po gwałcicielu. Na drugą odpowiedź czekała daremnie. Blask znikł. Elfreda nadal stała przy niej, toteż do niej skierowała pytanie:
— A co ze sprawiedliwością?
— Zemsta nie należy do Niej. Ona jest życiem, nie śmiercią. Ponieważ wybrałaś życie, będzie ci pomocna. Co do reszty, musisz udać się inną drogą… ale nie obieraj jej, najdroższa, gdyż z ciemności rodzą się jeszcze większe mroki.
Zniknęła. Jedyne co pozostało, to pamięć niedawnych zdarzeń… Zapadła w ciemność, której nie zakłócały żadne sny.
Ile czasu minęło, nim się przebudziła, nie miała pojęcia. Czuła, że jej ciało i myśli są jednakowo wypoczęte. Nie było dymu, a aromat kwiatów prawie zanikł. Wstała. Przyklęknęła przy jednej z mis i dziękczynnie skłoniła głowę… lecz nadal, mimo ostrzeżeń Elfredy, odczuwała potrzebę zaspokojenia drugiego pragnienia.
W pierwszej komnacie znowu oczekiwał na nią posiłek. Dopiero gdy najadła się, opuściła świątynię. Nie miała nikogo, kto udzieliłby jej schronienia. W odwet za sprzeciwienie się jego planom, Kuno rozgłosił o jej nieszczęściu szeroko i daleko. W ubraniu miała zaszytych nieco klejnotów, ale żadnego o większej wartości, i pieniędzy. Posiadała też pewne umiejętności, niezbyt jednak przydatne zwykłej gospodyni: znajomość ziół, sztukę wyrabiania maści, wyszywania, czytania, pisania i gry na lutni. Słowem, nic, co dałoby jej sposobność zarobienia na chleb. Mimo to nie upadała na duchu. Zaczynało budzić się w niej nowe, nieznane dotąd uczucie. Postanowiła, że najsłuszniejszą rzeczą będzie ograniczenie rozmyślań o przyszłości do najbliższego dnia.
Tam, dokąd teraz zmierzała, znajdowały się jedynie dwa osiedla.
Nordendale było niewielką miejscowością, zapewne pogrążoną w stanie całkowitego chaosu, gdyż zarówno pan jak i jego następca przed dwoma laty polegli w bitwie na Przełęczy Rotha i nie słyszała, by ktoś zajął ich miejsce. Dalej zaś leżało Grimmerdale. Grimmerdale… przypomniała sobie. Grimmerdale miało swoje własne tajemnicze miejsce, ale jeśli wierzyć plotkom, niezbyt przyjazne, a z pewnością nie witające gości zbyt ciepło. Miejsce magii równie starej jak droga, zbudowana być może po to, by tam prowadzić.
Gdzieś w górach leżał Krąg Ropuch. Ludzie chodzili tam, by prosić o pewne rzeczy i, jak wieści niosły, otrzymywali je. Przed czym ostrzegała ją Elfreda? Gunnora nie włada śmiercią…. Trzeba po nią udać się inną drogą… Być może droga do Grimmerdale była właściwa…
Rozejrzała się dookoła oczekując jakiejś reakcji na swoje myśli, ale nic takiego nie nastąpiło.
— Dzięki za poczęstunek — odezwała się — błogosławieństwo za nocleg, a na przyszłość wszystkiego, co najlepsze.
Naciągnęła opończę, założyła kaptur i trzymając w jednej ręce włócznię, a w drugiej tobołek, ruszyła w jasnym świetle dnia w kierunku Grimmerdale.
Zatrzymała się na wzniesieniu nad Nordendale. Zmieszana spoglądała na leżącą w dole osadę. Gdzieniegdzie unosił się dym z komina, a śnieg poznaczony był śladami płóz. Jednak górujący nad osadą zamek nie zdradzał żadnych oznak życia.
Nie miała pojęcia, jak daleko było do celu, który sobie wyznaczyła, a noc w zimie zapadała wcześnie. Jeden z budynków odznaczał się zdecydowanie większymi rozmiarami od pozostałych. Niegdyś osada stanowiła stałe miejsce postoju pasterzy wożących owczą wełnę na targ w Komm High. To przeszłość, ale wyglądało na to, że oberża nadal stoi i może znajdzie tu schronienie.
Nim do niej doszła, zadyszała się dość mocno. Z zadowoleniem stwierdziła jednak, że się nie myliła. Na budynku znajdował się wypłowiały szyld. Niewiele można było z niego odczytać, ale przynajmniej jednoznacznie wskazywał przeznaczenie budynku: gospoda. Ruszyła energicznie. Minęła po drodze paru mieszkańców, którzy spoglądali na nią jak na ognistego smoka albo inne dziwo. Obcy musieli tu być rzadkością.
Wewnątrz uderzyła ją mieszanina zapachów: jedzenia, piwa, tłumu ludzi zbyt długo przebywających w nie wietrzonym pomieszczeniu… Ale panowało tu przyjemne ciepło i było względnie czysto. Wszystko oświetlał ogień trzaskający w potężnym kominku. Za stołem siedziało jedynie dwóch mężczyzn nad kuflami piwa, a obok stała służąca w poplamionym fartuchu. Wszyscy przyglądali jej się tak samo, jak mijani przechodnie. Odrzuciła kaptur, po czym spojrzała wyzywająco.
— Pomyślność temu domowi.
Na chwilę jej słowa zawisły w ciszy. Czyżby obcy, który w dodatku mówi, przekraczał zdolność pojmowania tych ludzi? Pierwsza ocknęła się dziewczyna. Zbliżyła się i wycierając nerwowo ręce w i tak już brudny fartuch, odparła:
— Pomyślności… — błyskawicznie oceniła tkaninę i krój ubrania nowego gościa. — Czym możemy ci służyć, pani?
— Posiłkiem i noclegiem, jeśli to możliwe.
— Jadło mamy, pani, ale proszę… pozwólcie mi zawołać właścicielkę. — Wybiegła zamykając za sobą drzwi, jakby Hertha zamierzała ją gonić. Jej to nawet przez myśl nie przeszło. Oparła bagaże o ścianę, rozluźniła opończę i podeszła do kominka. Nie zwracała uwagi na utkwione w sobie spojrzenia nadal milczących gości.
Była przekonana, że w tę podróż odziała się w proste, nie zwracające niczyjej uwagi rzeczy: spódnicę do konnej jazdy, skróconą, by nie przeszkadzała w chodzeniu po górach, teraz już nie pierwszej czystości i w opończę, owszem, lamowaną, ale skromnie, tak jak przed wojną u niejednej zamożniejszej wieśniaczki. Włosy ciasno związała, nie zdobiąc ich klejnotami ani wstążkami; sądząc po okazywanym jej zainteresowaniu, można było pomyśleć, że wystroiła się niczym na bal. Stała nieruchomo i czekała na gospodynię.
Nagle drzwiami, za którymi zniknęła służąca, wbiegła niewiasta w zawoju matrony, luźnej chuście i fartuchu, furkoczącym dookoła jej pokaźnej postaci.
— Witamy, pani! Po trzykroć witamy! Henkim, Fim, zaraz mi wstawać i puścić panią do ognia!
Obaj wezwani wynieśli się tak żwawo, jakby za zwłokę miało ich spotkać coś groźnego.
— Malka mówiła, że pragniecie, pani, zostać na noc, przynosząc zaszczyt temu domowi.
— Jeśli nie macie nic przeciw…
— Ależ skąd! Wasi ludzie czekają na zewnątrz?
— Podróżuję sama i na piechotę — odparła, uważnie patrząc na oberżystkę. — W takich czasach jak te różnie się ludziom wiedzie i z wdzięcznością przyjmę wszystko, co mi ofiarujecie.
— Oj, to prawda, pani… samiutka prawda… Proszę, siadajcie!
— Starła fartuchem z ławy nieobecny kurz i gestem zaprosiła do zajęcia miejsca.
Później, leżąc już w łóżku w pokoju, który najwyraźniej dość długo nie był używany, rozpamiętywała usłyszane od gospodyni nowiny.
Nastały ciężkie czasy dla Nordendale; jak już słyszała, panowie zginęli w bitwie, a z nimi większość mężczyzn z osady. Tym co przeżyli i wrócili brakowało zwierzchniej władzy, do której przywykli i niezbyt przykładali się do odbudowy kwitnącej niegdyś osady. Podróżnych pojawiało się bardzo mało, ona była pierwszą od czasu, gdy spadł śnieg… Ponoć na wschodzie i południu sprawy miały się lepiej. Tak w każdym razie wieść niosła i stąd jej historia o wędrówce do bliskich w tamte góry spotkała się ze zrozumieniem.
Najlepsze nowiny dotyczyły Grimmerdale: znajdowała się tam gospoda, o wiele większa i zasobniejsza (gospodyni mówiła o niej z jawną zazdrością). A droga ze wschodu na zachód, przy której stała, była znacznie bardziej uczęszczana. Tylko właściciel miał ciągłe kłopoty z utrzymaniem służebnych dziewek, gdyż jego żona okazała się niespotykaną zazdrośnicą.
Nie odważyła się pytać o Ropuchy, a dobrowolnie nikt nie poruszał takich tematów. Jedynie gospodyni przestrzegała ją przed dalszym trzymaniem się drogi. Doradzała stary szlak, choć także niebezpieczny. Widząc jakichś podróżnych, lepiej było się schować, bo w tych czasach mogło się to różnie i nie zawsze dobrze skończyć. Jak dotąd, miała tylko szkic planu. Była jednak cierpliwa i wiedziała, że już niebawem dojrzeje on w jej świadomości — i co ważniejsze — że wkrótce zacznie go realizować.
II
Gospoda była długa lecz niska. Bierwiona powały znajdowały się na wysokości głowy rosłego mężczyzny. Na krótkich łańcuchach zwisały z nich oliwne lampy, o słabym migotliwym świetle. Tylko najdalszy kąt, częściowo osłonięty rzeźbionym parawanem i dający złudzenie odosobnienia, oświetlały trzy świece. Płonąc, dodawały swój swąd do panującego wewnątrz zaduchu. W pomieszczeniu znajdowało się tylu gości, że na stale zaciśniętych wargach oberżystki pojawiło się skrzywienie mogące ujść za uśmiech, jej małe oczka bezustannie latały po sali, nie pomijając żadnego szczegółu dotyczącego obsługi. Sama stała przy stole za parawanem — nieomylny znak wyjątkowej uprzejmości; godność gości rozpoznawała po ich wyglądzie.
Jednak tym razem, mimo długiej praktyki, niezupełnie miała rację: jeden z siedzących tutaj rzeczywiście był synem lorda, ale jego zamek zniknął w wojennej pożodze, a w całym Corriedale nie został nikt, kto nazwałby go dziedzicem. Następny był dowódcą łuczników u innego lorda, awansowanym szybko, gdy jego poprzednicy polegli. Trzeci prawie się nie odzywał i nawet jego towarzysze niewiele o nim wiedzieli.
Był w średnim wieku, choć i to nie nadto pewne, gdyż należał do tych wysokich, chudych mężczyzn, których lata ocenić można jedynie po siwiźnie. On nie miał jeszcze jej zaczątków. Podbródek przecinała mu blizna, lekko unosząca kąciki warg. Nosił włosy ścięte krócej niż większość zbrojnych, być może z uwagi na ciężki hełm, leżący teraz na stole w zasięgu ręki, wystarczająco pokiereszowany, by świadczyć o długim udziale w wojnie. Zdobiący go niegdyś grzebień zmienił się pod wpływem otrzymanych ciosów w bezkształtną bryłę metalu. Pod wytartą tuniką nieznajomego widniała dobra kolczuga. Oparty o ścianę prosty miecz oraz długi łuk były dobrze utrzymane i wskazywały na zawodowego żołnierza. Jednakże jeśli był najemnikiem, to ostatnio niezbyt dobrze mu się wiodło — nie nosił brosz ani bransolet, które ułatwiały rozliczenia za jedzenie i nocleg. Ale gdy sięgał ręką po kufel piwa, światło odbijało się od czegoś innego niż stal i skóra. Osłona, która chroniła nadgarstek, była prawdziwym skarbem. Stanowiła ona szeroki pas kutego złota, ozdobiony niewielkimi, lecz szlachetnymi kamieniami, ułożonymi przy tym w tak misterny wzór, że niepodobna było rozpoznać go jednym spojrzeniem.
Obcy milczał, niby pogrążony w rozmyślaniach, lecz naprawdę wsłuchiwał się nie w pijackie wynurzenia swoich towarzyszy, ale w co głośniej wypowiadane słowa w ogólnym gwarze.
Większość gości stanowili rolnicy. Czule tulili kufle piwa i wymieniali miejscowe plotki. Reszta to zbrojni, przemierzający te ziemie w poszukiwaniu kogoś, kto by ich zatrudnił, gdyż ich dawni panowie albo byli martwi, albo zrujnowani. Choć wojnę wygrali, to trzeba wiele czasu i wysiłków, by High Hollor powróciło do dawnej świetności.
Czego zamorscy najeźdźcy nie rozgrabili i nie wywieźli, to — gdy los wojny odwrócił się od nich — zniszczyli. Sam był tego świadkiem, kiedy dotarł z wojskiem do ostatniego portu, gdzie desperacko broniły się resztki nieprzyjaciół. Wojownicy ci nie zdążyli wsiąść na statki, znikające właśnie za horyzontem, które mogły zawieźć ich do ojczyzny.
Nad nabrzeżem unosił się ciężki dym — całą żywność, zagrabioną w okolicy, oblano olejem i podpalono. Do wiosny było daleko, a jak okiem sięgnąć nie zachowało się nic nadającego się do spożycia… prawdziwy cud, że cały ten obszar nie zamienił się w martwą pustynię. Teraz rosło tam zboże, a nawet pojawiły się stada owiec, nie wiadomo w jaki sposób ukrytych przed wrogiem, a potem przetrzymanych przez czas głodu.
Wiele zamków i osad świeciło pustkami; mężczyźni po— ginęli, kobiety uciekły, jeśli miały szczęście, lub zostały zniewolone czy też zabite… Z tego, co słyszał, te ostatnie mogły być najszczęśliwsze. Tak… Był to czas wielkich zmian i wielkich wstrząsów.
Mechanicznie odstawił kufel, osłonił rękawem złoty pas i wpatrując się w parawan nasłuchiwał.
W takich czasach odważny człowiek mógł zacząć nowe życie. To właśnie sprowadziło go w głąb lądu i skłoniło do zakończenia służby u Fitigena z Summersdale. Bo i kto pozostałby dowódcą jego straży, skoro mógł się stać kimś znacznie, naprawdę znacznie ważniejszym?
Do tej osady najeźdźcy nie dotarli, ale wiedział, że byli nieco dalej stąd. I tam zamierzał rozpocząć poszukiwania… Poszukiwania zamku, w którym nie został nikt, kto mógłby zadąć w róg wojenny i unosząc proporzec poprowadzić ludzi do boju. A jeśli byłaby tam jakaś lady, próbująca ocalić dziedzictwo, to tym bardziej odpowiadałoby to jego planom.
Nie wierzył w zły ani dobry los, a raczej wierzył, ale z zastrzeżeniem, że los zależy od tego, czy ktoś wie czego chce i czy potrafi do końca działać zdecydowanie. Miał też przeczucie, że najwyższy czas wprowadzić w życie swe zamiary, o ile chce aby spełniły się jego młodzieńcze marzenia: aby Tristan Znikąd przeobraził się w lorda Tristana z jakiegoś (mniejsza o to, z jakiego) skrawka ziemi, z własnym zamkiem i lenną osadą. Żeby tego dokonać, musiał działać teraz i tutaj.
— Pusty! — warknął młody Urre, waląc kuflem w stół, aż stojące na nim świece podskoczyły, chlapiąc naokoło gorącym tłuszczem. Zaklął, strącił z dłoni krzepnący łój i cisnął pustym naczyniem za parawan. Zabrał je posługacz, strzygąc jednym okiem na niego, a drugim na oberżystkę już nadchodzącą z pełną tacą. Tristan wstał. Zapowiadała się jeszcze jedna noc, kiedy to Urre spije się do nieprzytomności i będzie wspominał utracone majętności, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad przyszłością. Onsway zaś będzie go słuchał — dopóki tamtemu starczy pieniędzy. Gdy Urre nie będzie miał już czym płacić, zostawi go. Postanowił, że najwyższy czas zakończyć tę przypadkową znajomość. Nic mu ona nie dała i coraz bardziej zaczynała go drażnić.
Nie zamierzał jednak wyprowadzić się z gospody; jej położenie na jednym z ruchliwszych traktów handlowych pozwalało na zebranie rozlicznych informacji. Wystarczyło tylko siedzieć i słuchać. W dodatku wybrał tu już dwóch ewentualnych najemników, a miał zbyt mało pieniędzy, by werbować zbrojnych na normalnych przedwojennych warunkach. Tu trafiali ludzie pozbawieni domu i oparcia. Poszukiwali tego, co utracili, i to w lepszym wydaniu. Ci ludzie potrafili zgodzić się na ryzyko związania z kimś nowym. Umieli dostrzec korzyści, jakie sami mogą osiągnąć pomagając innemu wznieść się możliwie wysoko. A poza tym dla objęcia władzy lordowskiej nad opuszczonym zamkiem i pozbawionymi pana chłopami wcale nie potrzeba armii. Wystarczy pół tuzina, a niechby i tuzin ludzi godnych zaufania. Będzie lordem…
Jak zawsze, gdy dochodził do tego miejsca swojego planu, ogarniało go podniecenie, ale już nauczył się trzymać je na wodzy. Zawsze był taki: spokojny i opanowany. Ku zaskoczeniu swoich towarzyszy mógł grabić, zabijać i gwałcić (i wszystko to czynił), ale nie było w tym żadnego porywu, nic, tylko kalkulacja.
— Idę spać — oznajmił, sięgając po łuk. — Zrobiliśmy dzisiaj długą drogę…
Urre mógł go słyszeć, ale żadnym gestem nie zdradził tego; całą uwagę skupił na zbliżającej się tacy z pełnymi kuflami. Onsway niedbale skinął głową, jak zwykle obserwując Urrego. Natomiast oberżystka zwietrzyła dodatkowy zarobek i natychmiast się zainteresowała.
— Łóżko, dobry panie? Mamy pokoje, gdzie już napalono.
— Dobrze — zgodził się.
Przywołała kulawego posługacza wycierającego ręce lepiącym się od brudu strzępem fartucha i kazała mu zaprowadzić gościa do sypialni.
Chociaż parterowa część budynku sprawiała wrażenie przestronnej, piętro było bardzo ciasne. Pokój, do którego go zaprowadzono, okazał się wąski, z jednym tylko oknem i zamkniętymi na głucho okiennicami. Zamiast kominka stal piecyk, dający nawet trochę ciepła. Na łożu kłębiła się byle jak zwalona pościel. Obok znajdowały się niska szafka i stołek służący za stół. Tu właśnie posługacz postawił świecę, Gdy wycofywał się ku drzwiom, Tristan patrzący na zamknięte okno zapytał:
— Kto was tu oblega, chłopcze? Te okiennice zabito tak dawno, że już rdza dobrała się do gwoździ.
Chłopak opierał się o drzwi. Opadająca dolna warga nadawała mu niezbyt przyjemny wygląd półidioty. A gdy również spojrzał na okno, na jego twarzy wyraźnie pojawił się strach.
— Tttteee… Rrr…ooopuuchyyy… — wymamrotał, splatając dłonie, aż pobielały kostki palców.
Tristan słyszał już w życiu różne określenia przeciwnika, ale jak dotąd nie zdarzyło się mu, by ktoś nazywał wroga ropuchą. Nie było też zbyt prawdopodobne, by Grimmerdale miało kiedyś doświadczyć inwazji prawdziwych ropuch.
— Ropuchy? — upewnił się.
Chłopak nie patrzył już ani w okno, ani na niego i było oczywiste, że tylko patrzy, jak i którędy jak najszybciej się stąd wymknąć. Podszedł więc do niego i chwycił za ramię.
— Co za ropuchy?
— Rooo…ppuchyyy… tteee rrruo…puch…yyy — najwyraźniej sądził, że to już wszystko wyjaśnia. — Te, które siedzą w Kamiennym Kręgu… które szkodzą człowiekowi — znienacka jego wymowa poprawiła się, a twarz straciła debilny wyraz. — Wszyscy wiedzą o Ropuchach z Grimmerdale! — Iz miną wskazującą na dogłębne doświadczenie uciekł.
Tristan nie gonił go. Stał wpatrzony w płomień świecy. Ropuchy…
I Grimmerdale. Razem brzmiało to znajomo. Co wiedział o jednym i drugim?
Osada miała spore znaczenie. Teraz nawet większe niż przed wojną, gdyż przedtem podróżni woleli południowy trakt, który prawie od razu wpadł w ręce najeźdźców, został ufortyfikowany i odtąd był stale patrolowany. Pozostał ten, wcześniej używany głównie przez pasterzy. Przy zachodnim skraju Grimmerdale zbiegały się trzy różne szlaki.
Zaraz, zaraz… słyszał przecież jeszcze o czwartym, biegnącym szczytami, bardzo starym i prawie przez nikogo nie używanym. Tak… Ropuchy z Grimmerdale— jedna z wielu opowieści o tych, którzy pierwsi sprawowali władzę nad tą ziemią, a wraz z pojawieniem się ludzi w większości zniknęli. Ludzie dotarli na opustoszały ląd, gdzie jedynie stare budowle świadczyły o tym, że ktoś tu już był.
W tych budowlach i w niektórych innych miejscach — skupiskach skał czy jeziorkach, a tych było sporo — tkwiły nadal pewne siły. Mogły one być obudzone i przywołane przez tych ludzi, których przytłoczyły niepowodzenia lub byli dostatecznie szaleni, by to czynić… Czyż panowie High Hallack nie mogli poczuć się tak wyniszczeni wojną, że w końcu zdecydowali się na zawarcie paktu z Nieznanym, podpisując traktat z Jeźdźcami? Wszyscy wiedzieli, że to właśnie ich pomoc pozwoliła pokonać najeźdźców.
Niektóre z tych sił były przychylne, inne neutralne, a jeszcze inne wręcz niebezpieczne dla człowieka. Być może teraz nie przejawiały już niegdysiejszej aktywności, ale w swych siedzibach były nadal groźne dla każdego ryzykującego naruszenie ich spokoju.
Do tych ostatnich należał Kamienny Krąg Ropuch z Grimmerdale. Wieść niosła, że jego mieszkańcy zawsze zrobią to, o co się ich prosi, lecz często sposób ich działania mija się z intencjami proszącego. I zawsze każą sobie płacić za przysługę. Przez wiele już lat ludzie omijali to miejsce. Wobec tego po co te zabite okiennice? Skoro — tak słyszał — Ropuchy (nikt nie wiedział, jak naprawdę wyglądają, ale nazwa się przyjęła) nie opuszczają swej siedziby, to po co owo zabezpieczenie? I w dodatku nie na parterze, lecz na piętrze?
Wiedziony ciekawością, której zresztą w całości nie rozumiał, wyciągnął nóż i przystąpił do okiennicy. Blokującą oba skrzydła drewnianą listwę przytrzymywały dobrze już pordzewiałe gwoździe. Upewniło go to w przekonaniu, że przez lata nikt jej nie ruszał.
Praca była trudna, ale dopiął swego. Zdjął listwę i używając ostrza miecza jak dźwigni, podważył spaczone deski. Po chwili oporu skrzypiąc poddały się. Zimne, świeże powietrze nocy wpadło przez otwarte okno i szybko uporało się z odorem mało używanego i długo nie wietrzonego pomieszczenia.
Z okna rozciągał się widok na pokryte śniegiem, z rzadka porośnięte drzewami zbocze. Pomiędzy gospodą a nim nie było żadnych zabudowań. Duża ilość bezlistnych teraz lecz gęstych, zbitych krzewów porastających stok wskazywała, że nie był on uprawiany i rzadko kto tamtędy przechodził. Drzewa były niskie, zarośla gęste… ogólnie nie podobało mu się to miejsce. Dało znać o sobie wieloletnie doświadczenie żołnierskie: każdy, kto by zechciał zaatakować gospodę, mógł bez przeszkód, nie zauważony podejść na odległość mniejszą niż rzut włóczni. Wyraźnie jednak od dawna nic takiego się nie wydarzyło, a i mieszkańcy nie byli ani waleczni, ani nawet przewidujący.
W miarę wznoszenia się zbocza krzewy stawały się coraz rzadsze i od połowy było ono nagie, jakby ktoś podjął jednak środki ostrożności, o których on przed chwilą pomyślał. Całość pokrywał nieskalanie biały śnieg. Odsłonięte były jedynie skały, nie wyglądające na zjawisko naturalne lecz na efekt czyjegoś celowego działania. Nie tworzyły litej ściany. Ustawione były w regularnych, sporych odstępach. Przypominały sztachety w płocie, choć w porównaniu z nimi wydawały się zbyt wysokie i oczywiście nadmiernie masywne. Za pierwszym kręgiem mógł rozróżnić jeszcze pięć; w każdym z nich płyty stały bliżej siebie.
Uprzytomnił sobie nagle dwie rzeczy. Po pierwsze, blask panujący w kręgu. Księżyc świecił jasno, lecz nie aż tak… a ponadto tamta poświata zdawała się dochodzić z dołu, jakby świeciły skały lub ziemia otoczona nimi. Po drugie, od linii pierwszego kręgu ziemia była naga. Nie było na niej śniegu, a nad całością unosiła się przypominająca mgłę zawiesina, myląca wzrok i skutecznie zacierająca szczegóły. Zamrugał powiekami i przetarł oczy; gdy spojrzał ponownie, wrażenie było silniejsze. Zupełnie jakby to, na co patrzył, rosło w miarę oglądania. Nie wątpił, że widzi jedno z tych miejsc, którymi władają obce siły… Konkretnie te, które w okolicy zwano Ropuchami. Zrozumiał teraz, że dlatego zabito okno, by nie dopuścić do oglądania tego, co widział. Zamknął je czym prędzej. Założył też listwę. Tylko gwoździ nie mógł wbić ponownie, gdyż zbyt mocno pogiął je przy wyciąganiu.
Powoli rozebrał się. Złożył rzeczy na skrzyni i zaścielił łóżko. Zaskakujące, ale pościel, choć prosta, była czysta, a nawet — co dało się zauważyć dopiero na świeżym powietrzu— nasączona lekkim aromatem ziół. Wyciągnął się z rozkoszą, nakrył pod brodę i poczuł ogarniającą go senność.
Obudziło go stukanie do drzwi. W pierwszej chwili nie bardzo wiedział, gdzie jest. Próbował przypomnieć sobie sen, był bowiem pewien, że coś istotnego mu się śniło… ale to rozwiało się wraz z powrotem przytomności. Podszedł do drzwi i odsunął rygiel. Stał w nich stary służący, kościsty i ponury, ale czyściejszy od wszystkich spotkanych dotąd w gospodzie. Postawił na skrzyni przyniesiony sagan i dopiero wtedy przemówił:
— Gorąca woda do mycia, panie. Na dole czeka śniadanie: kasza, szynka i piwo.
— Dzięki — mruknął i zabrał się do mycia. Nie spodziewał się ciepłej wody i ten niewielki luksus przyjął za dobry znak dla rozpoczynającego się dnia.
Sala na dole była pusta i właśnie posprzątana po ostatniej nocy. Gospodyni z rękami wspartymi na biodrach, błyszczącymi oczami i wysuniętym podbródkiem wyglądała jak wrona strosząca się nad stojącą przed nią dziewczyną, dostatnio odzianą, z kapturem opadającym na plecy.
— Dobrze, ale tu się pracuje, nie obija. — Wydawało się, że gospodyni skończyła przemowę. Rzuciła mu szybkie spojrzenie i znowu wróciła do dziewczyny.
Przechodząc obok, zdołał dojrzeć jej oblicze. Każdy mężczyzna mający akurat chętkę na amory na jej widok z radością zmieniłby zdanie i co rychlej znalazł sobie inne zajęcie.
— Złóż rzeczy do skrzyni i bierz się do roboty, jeśli ci rzeczywiście na niej zależy — oznajmiła oberżystka i nie sprawdzając czy polecenie zostało wykonane, zwróciła się do Tristana, który już zdążył usiąść.
Świeża wieprzowina z kaszą… i kufel świeżo utoczonego piwa.
Z aprobatą skinął głową, odruchowo okręcając osłonę nadgarstka, myślał bowiem zupełnie o czymś innym.
Do rzeczywistości wrócił, gdy nowo zatrudniona postawiła przed nim tacę ze śniadaniem. Jej strój nie wskazywał na chłopkę — zbyt dobrze skrojony i z drogiego materiału. Miała zgrabną figurę, z którą tym ostrzej kontrastowała twarz. Nie potrzebowała oręża do obrony. Domniemanemu napastnikowi wystarczyłby widok tej fizjonomii; z nią była bezpieczna jak w klasztorze.
— Posiłek, panie — mówiła znacznie uprzejmiej i milej od oberżystki.
— Głębokie dzięki. — Stwierdził, że odpowiada tak, jak pani na zamku. Sięgnął po kufel i w tej chwili spostrzegł, że dziewczyna zesztywniała, wpatrując się w jego rękę. Ze zdziwieniem pomyślał, że złota obręcz wzbudziła w niej zainteresowanie większe niż zazwyczaj. Gdy spojrzał znowu na nią, już odchodziła ze spuszczonymi oczami, jak przystało porządnej służącej.
— Coś jeszcze, panie? — Jej głos był bezbarwny, a mimo to ją zdradzał. Nikt wychowany poza pańską siedzibą nie miałby takiego akcentu. Wiele się działo na tych ziemiach, ale wyrzucenie z zamku szlachetnie urodzonej dziewczyny, by zimą przemierzała te tereny i zarabiała jako posługaczka w gospodzie, było naprawdę trudne do pojęcia. Z taką twarzą nie mogła mieć żadnej nadziei na znalezienie męża, chyba że byłby ślepy, a i to od niedawna, gdyż inaczej rozpoznałby dotykiem.
— Nie — odparł, słuchając cichego stąpania; poruszała się sprężystym krokiem myśliwego, a czyniła to z gracją, jaką zdobywa się w możnym domu.
No cóż, on również będzie miał taki dom w przyszłym roku. Tego był pewien, tak jakby oznajmiła mu to wyrocznia. I będzie to zawdzięczał tylko swoim rękom i sprytowi — co będzie więcej warte niż dziedzictwo krwi. Ona się zdeklasowała, on się wzniesie; jej widok tylko utwierdził go w przekonaniu o potrzebie szybkiego przystąpienia do realizacji zaplanowanego dzieła.
III
Hertha odkryła, że droga wzdłuż szczytów za Nordendale jest trudna. Były miejsca, gdzie lawiny zniosły część nawierzchni. Pozostały spore wyrwy, a to znacznie opóźniało marsz. Nie rezygnowała jednak z wędrówki wiedząc, że jest to jedyny sposób osiągnięcia wyznaczonego sobie celu.
Wspinając się i schodząc, używając włóczni jako tyczki przy przeskakiwaniu co większych rozpadlin, zastanawiała się, co ją czeka. Udając się do Gunnory zrobiła to, co powinna, co było zgodne z ludzkim obyczajem. Wędrując zaś do Ropuch, narażała się na wielkie niebezpieczeństwo.
Na szyi zawiesiła woreczek z ziołami i talizmanem Gunnory. W bluzie, na piersiach zaszyty miała drugi, a w butach trzymała zioła chroniące przed zmyleniem drogi. Nim rozpoczęła tę podróż, wykorzystała wszystkie znane sobie zaklęcia ochronne. Nie wiedziała tylko, czy będą one wystarczającą obroną przeciwko tak wielkim i nieznanym siłom, jak te, które chciała odnaleźć.
Każda rasa miała własną magię. Najstarsi nie byli ludźmi, zatem ich wierzenia i zwyczaje musiały znacznie różnić się od ludzkich. Czy wobec tego nie igrała z większym złem, niż dotąd mniemała? Zawsze, gdy o tym zaczynała myśleć, wracała pamięcią do tamtych wydarzeń. Choć odległe w czasie, nadal pozostawały wyraźne.
Jechała do klasztoru w Lethendale, tak jak życzył sobie Kuno. Zresztą, może dlatego później był tak nieprzejednany, bo czuł się częściowo winny? Przez namowę i przez to, że eskorta była nieliczna. Większej nie dał, przekonany, że w tych stronach już nic jej nie zagraża, że najeźdźców w ogóle tu nie ma… Nie warto dalej wspominać, w końcu nie oni byli winni jej losowi.
Wyglądało to tak, jakby znikąd spadła nagle ulewa strzał. Długo jeszcze słyszała charkot młodego Janneska walącego się z konia z przebitym gardłem. Nie widzieli atakujących do końca, to znaczy do chwili, gdy już tylko ona pozostała żywa. Zmusiła konia do galopu, a ten zaledwie po kilkunastu krokach uderzył w rozciągniętą linę… Pamiętała tylko lot nad jego łbem. Obudziła się w ciemności. Miała związane ręce. Widziała polanę, płonące ognisko i siedzących dookoła mężczyzn, pożerających na wpół surowe mięso. Rozpoznała najeźdźców. Wiedziała, co ją czeka, gdy tylko zaspokoją głód. Przyszli do niej. Mimo związanych rąk walczyła, a oni śmiali się, przerzucali ją między sobą, zdzierali z niej ubranie bezwstydnie obmacując… Na nic więcej już im nie starczyło czasu… Nie, to już zrobił ktoś z jej rodaków! Nawet teraz, gdy o tym myślała, czuła zalewającą ją falę gorącej wściekłości. Bowiem jej napastnicy zostali zaatakowani w mroku i padali pod celnymi strzałami i włóczniami. Leżąc na wpół przytomna, widziała co się wokół dzieje, ale nie bardzo rozumiała. Dopiero gdy poczuła na sobie ciężkie łapy. wróciła do przytomności i pojęła…
Nie dostrzegła jego twarzy, ale zobaczyła (i zapamiętała na resztę życia) złotą bransoletę na ręce uciskającej jej szyję, potem straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była sama.
Ktoś okrył ją opończą i zostawił w pobliżu przywiązanego do drzewa konia. Poza tym były tylko trupy, które zaczynał przysypywać śnieg. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego ten, który ją zgwałcił, nie zabił jej. Może nie zdążył… Wtedy i tak nie miało to dla niej znaczenia. Chciała pozostać bez ruchu i pozwolić, by mróz dokończył, co inni rozpoczęli. Otrzeźwiła ją wściekłość: gdzieś żył człowiek, który winien być jej zbawcą, a zamiast tego był bandytą… który siłą wziął to, co powinno przyjść jako akt wolnej woli. Musi żyć, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość.
Kiedy odkryła, że nosi jego dziecko, wróciła ochota, by skończyć… albo, jak chcieli inni, pozbyć się płodu. Jednak nie mogła i nie chciała. Choć w części był to owoc zła, ale częściowo również należał do niej. Przypomniała jej się Gunnora i jej siła, która mogła być dla niej pomocną. Sprzeciwiła się więc i namowom, i groźbom Kunona.
Z całym uporem, na jaki mogła się zdobyć, trzymała się dwu myśli: że dziecko będzie tylko jej i że wyrówna rachunki z tym, który nigdy nie będzie jego ojcem. To pierwsze obiecała jej Gunnora, a teraz szukała spełnienia drugiego.
Poprzedniej nocy znalazła miejsce wśród skał, osłonięte od wiatru i wolne od śniegu. Musiała tam zasnąć na suchych liściach, gdyż obudziwszy się, nie bardzo wiedziała, gdzie jest. Nie od razu też zorientowała się, co ją obudziło. A było to coś niepokojącego, krążącego w powietrzu, napięcie, zapowiadające wydarzenie się czegoś ważnego.
Używając włóczni jako łaski wyszła na otwartą przestrzeń oświetloną księżycową poświatą, odbijającą się w puszystym śniegu. Rozejrzała się.
W pewnej odległości przed sobą widziała poblask nie pochodzący od ognia, a być może oznaczający miejsce, które szukała. Droga dotąd była wąska. Dla bezpieczeństwa sprawdzała ją co jakiś czas drzewcem. Czuła ogarniające ją zniecierpliwienie, potrzebę pośpiechu, jakby była z kimś umówiona i nie chciała się spóźnić.
Przed nią wyrosły ciemne kształty ustawionych rzędami kamieni. Tworzące rząd zewnętrzny rozmieszczone były dość luźno. Każdy następny był ciaśniejszy. Wreszcie doszła do litej ściany. Droga biegła prosto między rzędami, nigdzie nie skręcając.
Na szczycie każdego kamienia coś błyszczało. Te gigantyczne świece kamienne oświetlały jej drogę. Wydzielane przez nie światło było zimne, błękitne, nie mające nic wspólnego z żółto-czerwonym kolorem prawdziwego ognia. Nie docierał tu blask księżyca. Za siódmym rzędem droga przeszła w ścieżkę prowadzącą przez bramę. Dziewczyna wiedziała, że nawet gdyby chciała zawrócić, teraz nie byłoby to już możliwe. Jej stopy poruszały się niezależnie od woli, jakby żyły własnym życiem. Sunęła tą ścieżką coraz dalej i dalej… Tak dotarła do sześciokątnej polany wewnątrz kamiennych ścian. Środek tego miejsca otaczał niski murek. W każdym rogu płonął nienaturalny ogień. Stanęła, nie mogąc ani pójść dalej, ani wycofać się.
Wewnątrz otoczonej murkiem przestrzeni stało pięć bloków wyciętych z zielonkawego kamienia. Miały połysk klejnotów, a ich górne powierzchnie były gładkie i tworzyły siedzenie dla tych, którzy jej oczekiwali.
Nie była pewna, czego się może spodziewać. To, co zobaczyła, okazało się tak obce, że nawet nie poczuła strachu tylko olbrzymie zdumienie. Jak takie stwory mogą istnieć w tym samym świecie co człowiek? Zrozumiała, skąd wzięła się nazwa „Ropuchy”. Ona najlepiej określała ich wygląd, choć niezupełnie odpowiadała prawdzie.
Ze sposobu siedzenia, a ściślej — kucania, nie można było wywnioskować, czy poruszają się na dwu, czy na czterech kończynach. Z całą pewnością jednak, mimo podobieństwa, stwory te nie były ropuchami. Miały ciężkie, rozdęte ciała, przy których kończyny wyglądały rachitycznie. Duże głowy spoczywały na wąskich ramionach i stwarzały wrażenie jakby pozbawione były szyi. W ich masywnych, bezwłosych obliczach największą uwagę zwracały duże, złociste oczy, osadzone wysoko w czaszce. Nosa i ust stwory nie posiadały. Ich funkcję spełniały trzy szczeliny w skórze, dwie pionowe i jedna pozioma.
— Witaj, poszukująca… — słowa zabrzmiały nie w uszach tylko w myśli. Nie można było stwierdzić, która z istot je wypowiedziała.
Hertha poczuła pustkę w głowie. Teraz, gdy dotarła do celu, była tak ogłupiona wyglądem tych, których szukała, że nie mogła pozbierać myśli. Ale zdaje się, że nie musiała odpowiadać. Głos w jej umyśle ciągnął:
— Przybyłaś tu szukać naszej pomocy. Czy chcesz pozbyć się tego, co wypełnia twoje ciało?
— Nie. — Owo pytanie pomogło jej uporządkować myśli. — Choć nie jest to owoc legalnego związku, ale bólu i przykrości, będzie ono tylko moim dzieckiem. Tak obiecała Gunnora.
— Czego wobec tego szukasz?
— Sprawiedliwości! Sprawiedliwości wobec tego, który wziął mnie siłą i pozostawił w pohańbieniu!
— Dlaczego wymyśliłaś sobie, że ty i twoje problemy znaczycie cokolwiek dla nas, którzy byliśmy tu, zanim twoja rasa pojawiła się na tych ziemiach i będziemy jeszcze długo po zniknięciu ostatniego po niej śladu? Co mamy wspólnego z tobą?
— Nie wiem. Jedynie posłuchałam starych opowieści i dlatego przybyłam.
Poczuła coś dziwnego: nieludzki śmiech, który niepodobna usłyszeć, ale można wyczuć. Znacznie straciła na pewności siebie. Odniosła wrażenie, że stwory naradzają się między sobą. Miała ochotę uciec, ale nie mogła. Poczuła strach.
— Kim jest ten, o którym mówisz? Jakie jest jego imię i gdzie on śpi tej nocy?
— Nie wiem, nie widziałam nawet jego twarzy. Wiem jednak, jak go rozpoznać — zapomniała o strachu, teraz wypełniała ją jedynie nienawiść — i myślę, że odnajdę go w Grimmerdale. Wojna już się skończyła i droga wielu ludzi prowadzi przez tę osadę.
Głos ponownie osłabł… Potem usłyszała kolejne pytanie.
— Czy wiesz, że za nasze usługi wymagamy zapłaty? Co możesz nam ofiarować w zamian?
To ją zaskoczyło. Naprawdę, nigdy nie zastanawiała się, co może nastąpić po przedstawieniu prośby. Zapłata musi być, oczywiście, ona jednak — idiotka — nie pomyślała o tym! Instynktownie osłoniła rękami brzuch, w którym spoczywało nie narodzone jeszcze dziecko i ponownie uśmiechnęła się.
— Nie, od Gunnory masz to życie i my go nie chcemy, lecz twoje postanowienie może się i nam przydać. Damy ci klucz do tego, o co poprosisz, koniec zaś będzie należał do nas. Zgadzasz się?
— Tak — choć po prawdzie, nie całkiem to zrozumiała.
— Spójrz! — jedno ze stworzeń uniosło kończynę i wskazało coś ponad jej ramieniem.
Odwróciła się. Na jednym z kamieni ujrzała błyszczący punkt. Wyciągnęła rękę i w dłoni znalazł się maleńki odłamek skały.
— Weź go, a gdy znajdziesz tego, którego szukasz, włóż ten odłamek wieczorem do jego łóżka. Wtedy dosięgnie go sprawiedliwość, lecz stanie się to tutaj! Abyś nie zmieniła zdania lub nie zapomniała, zostawimy ci coś, co będzie ci przypominało o naszej umowie, ilekroć spojrzysz w lustro!
Stwór zwrócił się w stronę dziewczyny. Z jego kończyny wysunęła się jakby smuga mgły, która przybrała kształt kuli i poleciała ku niej. Próbowała się uchylić, kula jednak dosięgnęła jej i rozpostarła się na twarzy, wywołując dziwne uczucie jakby pieczenia, które jednak trwało ledwie z sekundę.
— Będziesz to nosić, dopóki rzeczony nie pojawi się tutaj, byś pamiętała o wszystkim!
Dalszych wydarzeń nie była pewna, zbyt dziwne i zamazane stało się jej spojrzenie…
Gdy całkowicie doszła do siebie, świtało już. Znalazła się w wypełnionym liśćmi załomie skalnym, tym samym, gdzie zatrzymała się wieczorem. O tym, że w nocy nie śniła, przekonała się rozwierając zaciśnięte palce lewej dłoni — leżał tam zielonkawy kamyk… Zatem spotkała Ropuchy z Grimmerdale.
Grimmerdale zaś rozpościerało się poniżej — dobrze widoczne w promieniach wschodzącego słońca… zamek na przeciwległym zboczu, osada przy drodze, w niej gospoda, do której musiała dotrzeć.
Pomimo wczesnej pory, z daleka widać było już oznaki życia.
Jakiś mężczyzna zniknął w stajni, gdy wchodziła na podwórze. Skierowała się ku uchylonym drzwiom, zdecydowana za wszelką cenę dogadać się z oberżystą.
Wielka sala była pusta, chwilę później pojawiła się w niej kobieta z zaciętym grymasem na twarzy i podeszła do Herthy, zamieniając grymas na złośliwy uśmiech.
— Na pewno nie będziesz sprawiać tu kłopotu, dziewko. Nie z taką twarzą — odparła, wysłuchawszy jej prośby. — Prawda, przyda się dodatkowa para rąk, nie mamy aż takich dochodów, by szastać srebrem na prawo i lewo.
W tym momencie na schodach prowadzących na piętro pojawił się mężczyzna. Zszedł i zbliżył się do stołu osłoniętego rzeźbionym parawanem. Wyglądało to tak, jakby jego pojawienie się ostatecznie przeważyło szalę na jej korzyść — usłyszała jedynie wskazówki, gdzie ma złożyć rzeczy i że ma brać się do roboty. Tak więc przyniosła temu, jedynemu jak dotąd, gościowi tacę ze śniadaniem.
Był wysoki, wyższy od Kuna, miał szerokie ramiona, ostre rysy twarzy i czarne włosy. Nie była w stanie określić jego wieku — w każdym razie nie był zbyt młody.
Gdy postawiła tacę, sięgnął po kufel. Zdało się jej wówczas, że świat zamarł — zobaczyła złotą bransoletę na jego ręku. Całą uwagę skupiła na tym kawałku metalu. Zadziałał jednak jakiś pierwotny instynkt samozachowawczy i pewna była, że się niczym nie zdradziła.
Odchodząc od stołu, zastanawiała się, czy to moc Ropuch sprawiła, że tak szybko odnalazła tego, którego szukała… Tak czy inaczej, był tutaj, ona zaś musiała dopilnować, by na noc kamyk znalazł się w jego łożu. Co się stanie, jeśli on postanowi jechać dzisiaj dalej? Czy zdoła go wyśledzić i podrzucić po zmroku odłamek skały?
Chwilowo nie spieszył się, w końcu usłyszała, ku swej uldze, że targuje się z oberżystką o cenę kolejnego noclegu.
Używając podstępu, wymawiając się koniecznością odniesienia pościeli do jednego z pokoi, udała się na górę. Tam jednak zdała sobie sprawę, że nie wie, który z pokoi przy wąskim korytarzyku należy do niego.
Tak pochłonął ją ten problem, że zauważyła czyjąś obecność dopiero wtedy, gdy poczuła ciężką rękę na barku i usłyszała szorstki młody głos.
— O, jest ta nowa… — za nią stał młody mężczyzna o chłopięcym wyrazie twarzy, choć na policzkach widać było zarost, a przekrwione oczy i potargana czupryna nie dodawały mu uroku.
Gdy zobaczył jednak jej twarz, skrzywił się z obrzydzeniem i odepchnął ją tak silnie, że upadła na podłogę.
— Ale pokraka! Masz ode mnie całusa! — chciał splunąć, ale ślina nie zdążyła opuścić jego ust, gdy para silnych dłoni złapała go i cisnęła o ścianę.
Mężczyzna ze złotą bransoletą przyglądał mu się z obrzydzeniem, nie zwalniając uchwytu.
— Co jest? — szarpnął się młodszy. — Zabieraj te łapy, kolego!
— Kolego!? Nie jestem twoim kolegą czy poddanym, Urre, a ty nie jesteś w Roxdale. Zaś co do niej, to nie jej wina, że ma taką twarz. Może z powodu takich jak ty, gotowych wleźć pod każdą napotkaną kieckę, powinna być za to wdzięczna Mocom.
— Ropucha! To twarz ropuchy… — wyglądał, jakby ponownie chciał splunąć, najwyraźniej jednak musiało go powstrzymać coś, co zobaczył w spojrzeniu tamtego. — Puszczaj!
Wyszarpnął się i przeklinając ruszył niepewnie ku schodom. Dziewczyna tymczasem pozbierała się i podniosła upuszczoną pościel.
— Zrobił ci krzywdę?
Potrząsnęła milcząco głową. Wszystko stało się tak nagle, było takie dziwne. To, że on uniósł rękę w jej obronie… Nie pojmowała tego. Najszybciej, jak mogła, poszła dalej ku zakrętowi korytarza. Tuż przed nim obróciła się i akurat dostrzegła, jak znika w drzwiach, przy których zaczepił ją Urre. Wiedziała już, gdzie mieszka. Teraz jednak co innego nie dawało jej spokoju. Ropucha… ta kula mgły. która spłynęła na nią w nocy… co takiego zrobiła z jej wyglądem?
Pomacała się po twarzy, lecz na dotyk nic się nie zmieniło. Żadnych różnic! Potrzebne jest lustro… jeśli znajdzie się w tej gospodzie taki luksus.
W końcu znalazła jedno w kuchni. Okazała się nim taca, którą kazano jej wyczyścić do połysku. Odbicie nie było zbyt ostre, dostrzegła jednak bez trudu brzydkie, brązowe plamy na skórze… Rzeczywiście, przypomniała sobie obietnicę złożoną przez głos i odetchnęła z ulgą. To okropieństwo zejdzie samo, gdy spełni swą rolę i wykona, co trzeba…
A skoro tak, to im szybciej to zrobi, tym lepiej. Tylko jak znaleźć po temu okazję? Sporo wywiedziała się o mężczyźnie z bransoletą od posługacza, który okazał się kopalnią wiadomości: mężczyzna ten nazywał się Tristan i niedawno jeszcze był dowódcą straży u jakiegoś lorda. Teraz był wolny i szukał prawdopodobnie lepszego pana, może zbierał własną drużynę. Wzmocnił ją już paroma zbrojnymi podczas krótkiego pobytu w gospodzie. Nie pił dużo, choć ci, z którymi siedział, a zwłaszcza Urre, syn jakiegoś lorda, zamawiali tyle, że można by się było w tym wykąpać.
Były to plotki, lecz zawsze lepsze niż niewiedza. Sama obserwowała go uważnie przy każdej okazji. Ogarniało ją dziwne uczucie, gdy przypatrywała mu się ukradkiem. Obserwowała tego, który ją zhańbił i teraz nawet się nie domyślał, jak bliska jest chwila, gdy zapłaci za ten uczynek.
Gdyby nie ta ozdoba, byłby ostatnim, którego podejrzewałaby spośród wszystkich w gospodzie. Urre — jak najbardziej, dwóch czy trzech innych o podobnym sposobie bycia, również. Przynajmniej tak się zachowywali, dopóki nie zobaczyli jej twarzy. Lecz Tristan był zagadką, której nie umiała rozwikłać. Jego obecne zachowanie nie pasowało zupełnie do tego, jak kiedyś z nią postąpił. W niczym nie zmieniało to jednak jej planów. Toteż gdy o zmierzchu udało jej się niepostrzeżenie dopaść schodów, od razu podążyła do jego pokoju. Pościel na łóżku była zmięta, ale nie zrobiła niczego, by ją wygładzić. Wepchnęła kamyk głęboko pod poduszkę i błyskawicznie pobiegła na dół, gdzie zaczynało się już robić tłoczno. Miała tu i tak aż za dużo zajęcia z nieustannym zbieraniem zamówień i roznoszeniem potraw oraz, częściej, kufli mocnego piwa.
Zmęczenie podróżą i całodzienną pracą, do której nie przywykła, dawało już o sobie znać. Wśród gości zaś byli i tacy o niezbyt wyrafinowanym poczuciu humoru i musiała stale uważać, by nie potknąć się o nagle wyciągniętą nogę lub uniknąć niespodziewanego złapania za ramię, gdy szła z pełnymi naczyniami. Dwukrotnie nie udało się jej to i zapłatą były policzki od oberżystki, złej z powodu straty jedzenia.
W końcu została odesłana do kuchni, którą stanowiła dziura śmierdząca resztkami i gdzie omal nie zwymiotowała. Miała zmywać naczynia. Przynajmniej nikt tam jej nie dokuczał. Jakoś udało się jej doczekać chwili, gdy gospodyni wskazała na ławę w pobliżu paleniska, mówiąc, że jest to najlepsze miejsce na nocleg, jakie może się tu dla niej znaleźć. Skuliła się na tym posłaniu i czekała aż reszta służby pozaszywa się w swoich dziurach i schowkach. Pokoje były jedynie dla gości i dla właściciela z żoną.
Ogień na noc wygaszano, ale ciepło i tak buchało od kominka po całodziennym używaniu. Teraz, gdy miała całą salę dla siebie, ułożyła się jak mogła najwygodniej, by odpocząć nie zasypiając. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to kamień powinien zadziałać. Zdecydowana była zobaczyć koniec swojego wroga. Co będzie potem? Nad tym się nie zastanawiała.
Mając pod ręką swoją opończę i włócznię, czekała całą wieczność, jak jej się zdawało, aż na schodach pojawiła się postać. Gdy ją mijała, upewniła się, że rzeczywiście jest to Tristan. Skierował się ku drzwiom, a ona, narzucając opończę, podążyła jego śladem.
IV
Trzymała się cienia przy ścianie, obawiając się, że mógłby ją dostrzec, gdyby się odwrócił. On jednak szedł prosto, krokiem szybkim i pewnym, jak ktoś, kto ma coś ważnego do zrobienia i nie chce tracić niepotrzebnie czasu.
Księżyc był w pełni, niebo jednak zaciągnęło się chmurami, przez co zostawała coraz bardziej w tyle, zajęta ponadto wyplątywaniem co chwila opończy z gałęzi krzewów. Zmęczenie też dawało znać o sobie, gdy posuwała się jego śladem ku Kamiennej Ścianie na szczycie wzgórza. Mimo to zdecydowana była na wysiłek, byle tylko znaleźć się w pobliżu, gdy on osiągnie cel. Nie bardzo wiedziała dlaczego: różne myśli kłębiły się jej w głowie. Skoncentrowała uwagę na drodze, po której stąpała, powtarzając sobie, że musi, musi być tam… Widziała już z przodu kamienie. Tristan kierował się tam najkrótszą drogą, zbaczając tylko wtedy, gdy nie był w stanie przebić się przez chaszcze. Tym razem nie dostrzegła żadnego światła, kształty stały mroczne i ciemne na tle niemal równie ciemnego nieba.
Nie oglądając się zniknął za pierwszym szeregiem kamieni; przyspieszyła kroku, zapominając o ostrożności — prawie straciła go z oczu. Kiedy ledwie dysząc dotarła tam, gdzie był przed chwilą, dostrzegła go ponownie.
Wyprzedził ją znacznie. Wiedziała jednak, że gdy dojdzie do ostatniego kręgu, w którym nie ma przejścia między głazami, będzie musiał iść wzdłuż niego, aż dotrze do starej drogi prowadzącej od bramy. Ona tymczasem może zyskać na czasie, już teraz kierując się ku drodze i idąc o wiele szybciej po jej równej powierzchni. Zadyszana dotarła do celu i zdołała jakoś złapać oddech, czując, jak coś mocno kłuje ją w boku. Ruszyła między kolejnymi rzędami kamieni. Gdy spostrzegła bramę, Tristan akurat ją przekraczał, ale odległość między nimi i tak zmalała.
Wokół pojaśniało. Zimny blask zamigotał na otaczających ją kamieniach, nadając skórze jej dłoni trupiobladą, błękitnawą barwę.
Mężczyzna stał w bramie prowadzącej na sześciokątny plac, wewnątrz ostatniego kręgu. Nieporuszony wpatrywał się przed siebie w to, co go czekało. Z mieczem przy boku i łukiem na plecach. Był w pełni uzbrojony, lecz nie poruszał się i nie próbował nawet sięgnąć po jakikolwiek oręż.
Potknęła się. Ta wspinaczka na skróty znacznie wyczerpała jej siły. Była jednak przy nim. Stanęła trochę z boku,
aby jego postać ze zwisającymi teraz bezwładnie rękami nie zasłaniała jej widoku. Spojrzała w kierunku, w którym zwrócił głowę.
Zielone bloki skalne stały jak poprzednio. Jednak nie było na nich żadnych stworzeń, jedynie ognie, migoczące w dziwnym tańcu, przechodzące od oślepiającej bieli do głębokiego szafiru, nieustannie zmieniające kształt, natężenie…
Czuła, że te światła przyciągają ją z nieodpartą siłą. Dopiero gdy zmusiła się do zamknięcia oczu, poczuła ulgę, siła z wolna słabła i znikała. Rozumiała, że stojący w przodzie został szybko i pewnie złapany w pułapkę i nie jest w stanie nie patrzeć szeroko otwartymi oczami.
Osłoniła twarz dłonią, by nie widzieć ogni w pełnym blasku i przyjrzała mu się. Nie uczynił żadnego gestu, wyglądał, jakby stał się fragmentem skały: nie mrugał powiekami, nie była nawet w stanie dostrzec, czy jego pierś unosi się, czy też pozostaje w bezruchu.
Czyżby to właśnie była ta ich sprawiedliwość? Zamiana w posąg? Coś jej jednak mówiło, że to był zaledwie początek tego, co Ropuchy zamierzały zrobić z człowiekiem złapanym przy jej pomocy. Coś w niej drgnęło, usiłowała odpędzić od siebie ten zaczątek myśli, czy też może… uczucia. Przywołała bezlitośnie wspomnienia: oto co jej zrobił, to przez niego straciła dom, ziemię, rodzinę. Nie miała nic i w dodatku była oszpecona. Cokolwiek miało go spotkać, w pełni na to zasłużył. A ona będzie tu stać i przyglądać się… a potem odejdzie syta zemsty, by urodzić syna lub córkę, którzy nie będą mieli nic ze swego ojca, jak przyrzekła Gunnora.
Obserwując go uważnie dostrzegła, że porusza palcami i zaciska je w pięść. Wiedziała, że kosztowało go to wiele, że toczy zaciętą walkę pod maską milczenia i spokoju. Że z całych sił próbuje przeciwstawić się temu, co go tak szybko i skutecznie opanowało…
Ponownie odezwał się w niej głos sumienia. Tym razem silniej i ponownie go przemogła. On nie zasługiwał na nic więcej niż to, co go spotka! Na sprawiedliwość, o której wymierzenie tak prosiła Ropuchy!
Powoli uniósł zaciśniętą pięść, jakby przykuty był do niej ogromny ciężar. Kiedy spojrzała na jego twarz, bez trudu dostrzegła, jak trudne i wymagające wysiłku było to zadanie. Oparła głowę o kamienny mur. Gdyby miała linę, przywiązałaby się, by żadna słabość nie zmieniła jej zamiaru dopełnienia zemsty.
Przed nim roztaczało się światło. Poczuł nagle coś — bezkształtnego jak dotąd, lecz mrożącego krew w żyłach, zagrożenie większe niż jakiekolwiek inne zrodzone z ludzkich poczynań. Ten lęk pochodził ze źródła starszego od całej rasy ludzkiej. Jak się tu znalazł, nie miał pojęcia. Tak samo nie wiedział, czy dzieje się to naprawdę, czy może w jakimś koszmarnym śnie… i nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać.
Wszystkie siły, jakie udało mu się zebrać, skupił na walce z tym, co trzymało go w niewoli, co chciało wypełnić go swym życiem, a na co nie mógł, nie chciał pozwolić. I wiedział, że będzie walczył, dopóki starczy mu świadomości.
Podświadomie zdawał sobie sprawę, że jeśli zdoła złamać bezruch własnego ciała, to może mu się uda wyplątać z sieci zarzuconej na jego umysł i wolę. Może odzyska kontrolę nad sobą… Całą uwagę skoncentrował więc na jednej dłoni… jej palcach. Miał wrażenie, jakby został pozbawiony nerwów. Ale udało mu się w końcu zacisnąć pięść, potem unieść rękę. Co prawda pochłonęło to wiele czasu. Wiedział, że gdyby choć na moment zdekoncentrował się, cały wysiłek poszedłby na marne. Lecz jednak się udało! Broń… czy mógł pomóc łuk lub miecz przeciwko wrogowi, którego praktycznie nie widział? Zrozumiał, że grożące mu niebezpieczeństwo mogło kpić sobie z każdej broni wykonanej i noszonej przez człowieka.
Broń… miecz… żelazo… coś kołatało mu się po zakamarkach pamięci. Nagle przypomniał sobie, jakby widział to wczoraj. Żelazo! Ten mężczyzna z Pustkowia, który przed spoczynkiem umieszczał u wezgłowia miecz, a sztylet wbijał w ziemię przy stopach, ilekroć nocleg wypadł w pobliżu jakichkolwiek ruin, twierdził, że tylko wtedy człowiek może spać spokojnie. Jedni śmiali się z niego, inni potakiwali: tak, żelazo… stal… to jest to, czego zawsze bały się Mroczne Siły z przeszłości!
Miał przy sobie miecz, a przy boku sztylet, ale walka o władzę nad ręką tak nadszarpnęła jego siły, iż obawiał się, że nie zdoła sprawdzić, kto wówczas miał rację…
Czego chciało od niego to coś? Ściągnęło go tutaj… czy raczej ściągnęli, bo pewien był, że nie jest to pojedynczy umysł. Odsunął od siebie te pytania. Musi skoncentrować się na swej dłoni… na całej ręce… Trwało to bardzo długo, ale zdołał w końcu unieść rękę na wysokość pasa. Palce dotknęły rękojeści miecza…
Nie była to broń lorda, z posrebrzaną i zdobioną klejnotami pochwą, lecz prosty miecz, w skórzanej pochwie, poszczerbiony w wielu potyczkach. Rękojeść miał prostą, stalową, owiniętą drutem, by nie ślizgał się w spoconej dłoni. Ledwo czubki jego palców zetknęły się z nią, ręka była wolna!
Błyskawicznie złapał za broń i wyciągnął ją płynnym ruchem, w którym widać było lata praktyki. Czubek miecza skierował pomiędzy siebie a owe błękitnie błyskające światła. Poczuł sporą ulgę, lecz wiedział, że nie uwolnił się całkowicie, a moment wytchnienia nie potrwa długo. To, co się tutaj zaczaiło, nie było takie łatwe do pokonania. Przystąpiło już zresztą do walki. Jakaś obca wola zaczęła oddziaływać na jego dłoń. Ostrze miecza kołysało się, trudno było utrzymać broń w jednej pozycji. Jeśli nacisk nie ustąpi, wkrótce ją wypuści.
Chciał się cofnąć, lecz nie mógł zrobić kroku, nogi nie chciały go słuchać… Miał tylko jedną wolną rękę, a w niej cięższy z każdą sekundą miecz, który opadał już z wolna ku dołowi…
Spoza błękitnego blasku wyrosła macka — fosforyzująca, obca, uniosła się i zwróciła w jego kierunku. Do niej dołączyła druga… po chwili trzecia…
Końcówka pierwszej, początkowo ostra jak grot strzały, pogrubiała teraz i zaokrągliła się. Nagle zobaczył zło w jednej z jego namacalnych postaci: groteskową kopię ludzkiej dłoni z czterema palcami skierowanymi wprost i wydłużonym cieniutkim kciukiem.
W pełni już uformowana kończyna zniżyła się ku niemu. Resztką sił uniósł miecz, starając się trafić jego czubkiem w zbliżającą się ku niemu mackę, ruchliwą i błądzącą. Ponownie odniósł chwilowe zwycięstwo. Ręka nie ośmieliła się przekroczyć granicy miecza. Atakowała z różnych stron, lecz cofała się zawsze, gdy kierował tam broń.
Hertha obserwowała ten niesamowity pojedynek z szeroko otwartymi oczami. Twarz jej wroga była mokra od potu spływającego po brodzie dużymi kroplami… Usta miał wykrzywione w grymasie ukazującym zaciśnięte zęby. Nadal jednak trzymał miecz i usiłowania Ropuch pozostawały bezowocne…
— Ty! — głos zabrzmiał w jej umyśle z zimną arogancją. — Zabierz mu ten miecz!
To był rozkaz, jaki musiała wykonać, jeśli chciała doczekać swego triumfu. Triumfu?… Obserwowała tę dziwną walkę. Miecz poruszał się tak wolno, nadążał jednak jeszcze i docierał gdzie trzeba na czas, by zastopować atak błękitnej dłoni. Mężczyzna reagował powoli, co ją dziwiło. Dlaczego Ropuchy nie spróbują sięgnąć błyskawicznie tam, gdzie nie ma miecza? Chyba że uformowanie i wprawienie w ruch tej ręki jest równie wielkim wysiłkiem jak dla niego obrona…
— Miecz! — zabolało ją, tak gwałtowne było tym razem żądanie.
— Nie mogę! — nie była pewna, czy wypowiedziała te słowa głośno. Nie wiedziała, dlaczego nie może, po prostu tak było.
Ciemność… związane ręce… walczący… ktoś pada ze strzałą wbitą w pierś… okrzyki zwycięstwa… ktoś wyłania się z mroku… wyraźnie widać tylko miecz i kolczugę… silna ręka przyciskają do ziemi… śmiech… zły, szyderczy… zrywa z niej resztki ubrania… jeszcze raz…
Nie! Nie chce sobie przypominać tego wszystkiego! Nie mogą jej zmusić! Mogą… Po chwili obrazy nikną i znów jest tutaj, obok walczącego Tristana, którego ruchy są coraz wolniejsze i który traci już nadzieję na wygraną.
— Miecz! Zabierz mu miecz!
Podrywa się… musi to zrobić… wtedy i on będzie wiedział, jak to jest być bezbronnym i zhańbionym… i, jakim? Martwym? Co właściwie Ropuchy z nim zrobią?
— Zabijecie go? — nie myślała nigdy, że to tak właśnie może się skończyć.
— Miecz! — polecenie zapaliło się smugą bólu, jak po uderzeniu biczem. Chciały, by zrobiła swoje, a nie myślała.
Nie uzyskała odpowiedzi, lecz była już pewna, że to nie śmierć mu przeznaczono. Przynajmniej nie taką, jaka jest właściwa ludziom a…
— Miecz!
Tym razem w miejsce jedynie spętanej bólem istoty stała się kimś więcej — istotą zagrożoną. To ona przywołała to coś, co nie ma nic wspólnego z jej rasą! Zrozumiała, że uwolniła niechcący siły, z którymi najpotężniejszy nawet człowiek nie da sobie nigdy rady. Tristan zasługiwał na najgorsze, ale zgodnie z ludzkimi zwyczajami. Nie na coś takiego!
Lewą dłonią złapała amulet Gunnory, prawą zacisnęła na jakimś kamieniu leżącym na ziemi. Od chwili, gdy uchwyciła amulet, głos w jej umyśle osłabł, zniknął ból… Mocniej chwyciła kamień.
Tristan obserwował kołyszącą się rękę. Jego własna, trzymająca miecz, zaczynała drętwieć i lada chwila mógł stracić nad nią kontrolę.
Hertha zerwała rzemyk, na którym wisiał amulet i potarła nim kamień, nie mając jednak pewności, czy to cokolwiek zmieni. Rzuciła z całych sił, celując w błękitną rękę i… trafiła. Ta natychmiast zmieniła kierunek ruchu, minęła Tristana i sięgnęła ku niej. Mężczyzna w lot pojął, że pojawia się dla niego jedyna być może szansa i najmocniej jak mógł ciął przelatującą obok smugę błękitu.
Ostrze przeszło przez nią i nie napotykając oporu wywołało nagły rozbłysk błękitu. Macka, wraz ze zwieńczającą ją dłonią, zniknęła…
W tejże chwili odkrył, że może się poruszać. Zatoczył się, poczuł dłoń na swoim ramieniu i szarpnął się wściekle, sadząc, że to kolejna sztuczka przeciwnika. Usłyszał krzyk i obrócił głowę…
Ciemny kształt leżał przy kamiennym portalu bramy. Zbliżył się powoli, z bronią gotową do ciosu. Kształt się poruszył, wyłoniła się biała dłoń, złapała się ściany i zacisnęła na niej, podciągając resztę…
Otumaniony umysł rozjaśnił się nieco. To była kobieta! I to ona rzuciła coś, co przeleciało mu koło głowy i trafiło w błękitną rękę. Nie była wrogiem, lecz przyjacielem!
Z tyłu usłyszał nowy dźwięk — jakby syk rozwścieczonego węża, może gromady węży. Stanął oparty plecami o ścianę obok podnoszącej się kobiety. Spojrzał ponownie na środek wyznaczonej przez kamienny krąg przestrzeni.
Macka, którą przeciął, zniknęła, pojawiły się jednak nowe. Tym razem nie połączyły się w jedną, zakończoną wspólną dłonią, lecz działały osobno. Zwieńczały je jakby wężowe łby. Było ich tyle, że nie mógł nawet marzyć o stawieniu wszystkim czoła… Wiedział jednak, że spróbuje. Ponownie poczuł dotyk na ramieniu. Jego towarzyszka stała już i trzymała jedną rękę zaciśniętą na wysokości piersi. Jej twarz ocieniał kaptur, przebił się jednak przez głośny syk jej głos mamroczący coś, czego nie mógł zrozumieć — najprawdopodobniej zaklęcia. Nie wiedział, na ile może mu to pomóc, lecz sam fakt, że ma sprzymierzeńca, dodał mu odwagi.
Jedna z macek zbliżyła się i zniknęła, gdy tylko natrafiła na miecz. Cóż to jednak znaczyło? Macek było z tuzin, a jego ręka znów zdawała się ważyć tony, powróciły problemy z poruszaniem…
Starał się uwolnić od dłoni spoczywającej na ramieniu. Nie miał jednak odwagi, by się odwrócić. — Puść mnie! — krzyknął.
Nie usłuchała i nie odpowiedziała. Słyszał tylko pomruk, jakby błagała kogoś o wsparcie dla nich obojga.
Nagle poczuł, że od jej palców rozchodzi się po jego ramieniu i plecach ciepło. Więzy, które go krępowały, jakby zelżały… Tymczasem macki poruszyły się żwawiej, niektóre z nich zetknęły się ze sobą i natychmiast zlewały w jedną, potężniejszą i żywotniejszą.
Ruszyły niezwłocznie do ataku i znów miał pełne ręce roboty, osłaniając przed nimi siebie i ją. Były teraz o wiele szybsze i trudniej było za nimi nadążyć. Bez jej pomocy, bez tego ciepła, które go teraz wypełniało, nigdy by tego nie dokonał. W otwartych pyskach niby-węży nie było zębów, lecz miał pewność, że jeśli któryś z nich dosięgnie go, to sprawa będzie przesadzona.
Odwrócił się tnąc mackę atakującą z boku i pośliznął na kamieniu. Przyklęknął, omal nie wypuścił miecza. Usłyszał krzyk i ciął na odlew. Ta, która go zaatakowała, zniknęła, gdy trafił. Okazało się, że miała ona tylko odwrócić jego uwagę od kobiety, którą w tym samym momencie złapały dwie inne. Jedna zakryła prawie całą jej głowę, tłumiąc głos, druga owinęła się wokół talii. Obie pociągnęły ofiarę ku sobie. Dziwne, ale schwytana nie opierała się temu. Jeszcze dwie następne owinęły się wokół niej i nagłe stwierdził, że żadna nie atakuje jego, wszystkie skupiły się przy porwanej.
Krzyknął ochryple i poderwał się na nogi z zamiarem zaatakowania. Nagle zamarł zaskoczony głosem, który zabrzmiał w jego umyśle.
— Cofnij się, człowieku, to nie dotyczy ciebie — ona złamała naszą umowę.
— Uwolnijcie ją! — skoczył i przeciął mackę spowijającą ją w pasie. Błysnęła znikając, lecz natychmiast następna zajęła jej miejsce.
— Ona nam ciebie wydała. Nadal chcesz jej bronić?
— Uwolnijcie ją! — Nie zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Nie interesowało go w tej chwili czy to prawda, czy nie. Wiedział jedynie, że nie będzie tu stał i przyglądał się. Uderzył ponownie.
Błękitne macki przyspieszyły i zwróciły się ku niemu, nadal trzymając bezwładną ofiarę.
— Ona jest nasza! Odejdź stąd, albo dostaniemy i ciebie! Nie tracąc sił i czasu na argumentację, wskoczył na murek okalający centralną część placu i ciął macki oplatające kobietę. Trzymał miecz oburącz, lecz i tak coraz ciężej mu było go unosić. Wyglądało jednak na to, że zyskał przewagę. Teraz spostrzegł, że błękitne sploty omijały miejsce, gdzie jej zaciśnięta na czymś dłoń dotykała piersi. Skoncentrował się zatem na tych, które owijały się poniżej. Udało mu się przeciąć wszystkie, lecz głowa i ramiona dziewczyny znalazły się już po drugiej stronie murku.
Macki ciągnęły zawzięcie, lecz nie mogły jakoś przeciągnąć jej całej, zabrał się zatem za te, które spowijały jej głowę i ramiona. Niektóre miały zamiar uchwycić ją ponownie poniżej pasa, ale musiałyby przesunąć się nad jej piersiami, a tego wyraźnie wolały uniknąć.
Za każdym razem, gdy spuszczał miecz, zdawało mu się, że nie uniesie go ponownie, ale jakoś zbierał siły, by to zrobić, aż spostrzegł, że już nic jej nie trzyma. Lewą ręką złapał ją za dłoń, szarpnięciem postawił na nogi i pociągnął za sobą. Dobiegło go jeszcze wściekłe syczenie, lecz przeciwnikowi potrzebny był wyraźnie odpoczynek. Przerzucił nieprzytomną przez ramię i wycofał się powoli, nie spuszczając oczu z centrum sześciokąta. Przez cały czas przygotowany był na kolejny ewentualny atak. Niebieskie węże poruszały się jednak wolniej i o wiele bliżej ziemi.
V
Zdawało się, że ma chwilę spokoju. Węże nie zdradzały ochoty do ponowienia ataku, odważył się więc na chwilę odpoczynku. Położył dziewczynę na ziemi i dotknął jej policzka. Skóra była zimna, a cała twarz dziwnie nieruchoma. Martwa?… Czyżby te błękitne sploty ją zadusiły?
Sięgnął pod kaptur, szukając pulsu tętnicy szyjnej, ale nie mógł znaleźć. Spróbował więc położyć dłoń bezpośrednio w okolicy serca, ale by to zrobić, musiał porozginać jej palce, kurczowo na czymś zaciśnięte… Zobaczył zaplątany o guziki rzemyk i przyczepione do niego jakieś zawiniątko. Dotknął go, a całą dłoń wnet ogarnęło ciepło. Gwałtownie cofnął rękę, zanim pojął, że to nie nowe niebezpieczeństwo, lecz źródło życia i siły.
Serce dziewczyny nadal biło, toteż zdecydował się jak najspieszniej wycofać, teraz gdy przeciwnik zbierał siły. Nie wierzył bowiem, żeby to było ostateczne zwycięstwo.
Zaryzykował. Schował miecz, chcąc mieć obie ręce wolne i podniósł ją. Była drobniejsza i lżejsza niż, sugerując się jej wyglądem, oczekiwał.
Cofał się teraz na podobieństwo kraba, obserwując pulsujący z tyłu błękitny blask na zmianę z biegnącą przed nim drogą. Spokojniej odetchnął dopiero wtedy, gdy od centrum kręgu dzieliły go dwa rzędy kamieni.
Czuł, że coś się za nim wlecze, co usiłuje zmusić go do zawrócenia. Wprawdzie siła tego słabła, lecz i tak musiał zdecydowanie się opierać. Zaciskając zęby wytężał cały instynkt samozachowawczy, by utrzymać kierunek prowadzący ku bezpiecznemu miejscu.
Po kolei mijał kamienne szeregi, a w miarę jak oddalał się od labiryntu, dookoła narastała ciemność. Dziwne światło, w centrum jasne jak słoneczny dzień, coraz bardziej słabło. Na niewiele zdawał się dobry wzrok. Dwakroć stwierdził, że zszedł z drogi i obchodził kamień, który nagle wyrósł na ścieżce, jakby tylko po to, by zawrócić go do środka Kamiennego Kręgu.
Nauczyło go to ostrożności. Wybierał teraz konkretny punkt, oddalony zaledwie o kilka metrów i nie spuszczał zeń wzroku, dopóki go nie wyminął. A potem wyszukiwał następny. Wreszcie wyszedł poza ostatni krąg. Znalazł się na otwartej przestrzeni. Pod czystym nocnym niebem poczuł się tak słaby i zmęczony, jakby po całodziennym marszu stoczył sporą bitwę. Przyklęknął i złożył bezwładne ciało na starej drodze, w tym miejscu, skąd wiatry zmiotły śnieg. Księżyc skrył się za gęstymi chmurami. Leżąca znowu była jedynie ciemnym kształtem. Przykucnął obok. Bezwładnie opuścił zmęczone ręce i starał się logicznie pomyśleć. Nie pamiętał, jak znalazł się wśród kamiennych ścian. Położył się w swym pokoju w gospodzie, a obudziło go wrażenie niebezpieczeństwa płynącego z migotliwego blasku wewnątrz kamiennego kręgu. W to, że walczył z zagrożeniem pochodzącym z dawnych czaro w, nie wątpił ani przez chwilę. Ale co go tu zwabiło? Przypomniał sobie, że poprzedniej nocy otworzył okno w gospodzie. Czyżby powodem była zwykła ciekawość? Niezbyt chciało mu się uwierzyć, by sama okiennica mogła być właściwą przeszkodą, jak i w to, by właściciele i służba żyli w tak niebezpiecznym miejscu, skoro mogli — niczego nie tracąc — przenieść się dalej… A może właśnie to, że żyli tu tyle czasu i byli potomkami innych mieszkańców Grimmerdale, dawało im immunitet od władzy Sił Mroku?
Co powiedziano mu podczas walki? Że dostarczyła im go ta kobieta. Jeśli tak, to dlaczego? Pochylił się nisko, odsłaniając kaptur. Przyglądał się jej twarzy, choć w tym słabym świetle ledwie widział zarys postaci.
Nagle dziewczyna odskoczyła z takim okrzykiem przerażenia, że zdrętwiał. Jakimś sposobem udało się jej podnieść. Po pierwszym krzyku nie wydała już żadnego głosu, tylko gorączkowo szukała czegoś w fałdach opończy.
Światło wyłaniającego się zza chmur księżyca odbiło się w tym, co trzymała teraz w dłoni. Ostrze krótkim łukiem zmierzało ku jego szyi. Zdążył chwycić rękę, zanim dosięgnęła celu. Przypominała dzikiego kota. Wyrywała się kopiąc i gryząc, aż w końcu postąpił z nią tak, jakby była mężczyzną — uderzył w szczękę. Ponownie znieruchomiała wyciągnięta na drodze. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko zanieść ją do gospody. Czyżby to, co przeżyła wewnątrz kamiennych ścian, pozbawiło ją rozumu do tego stopnia, by w każdym widzieć wroga? Westchnął zrezygnowany, oderwał z opończy kawał materii i związał jej ręce, po czym zarzucił ją sobie na plecy. Potykając się o nierówności i od czasu do czasu nasłuchując, czy jeszcze oddycha, najkrótszą drogą ruszył do gospody. Nie wiedział, która była godzina. Nad drzwiami wisiała latarnia, stanowiąc doskonały drogowskaz. Drzwi lekko otwarły się pod naciskiem ręki. Złożył ją na podłodze przy kominku i zabrał się do rozpalenia ognia, gdyż niczego w tej chwili nie pragnął bardziej niż ożywczego ciepła.
Bolała ją głowa, a raczej twarz… jedna strona twarzy promieniowała bólem na całą głowę. Naokoło był półmrok, ale widziała światło. Nie to obce, błękitne lecz normalny blask rzucany przez ogień, który właśnie ktoś z wprawą podsycał. Zaczynała czuć miłe ciepło i spróbowała usiąść. Wtedy spostrzegła, że ma związane ręce. Znowu powróciły strach i napięcie… Bacznie przyglądała się klęczącemu przy kominku.
Twarzy nie mogła dojrzeć, ale pewna była, że to Tristan… Powróciło ostatnie wspomnienie: górujący nad nią, wyciągający ręce, gotów znowu posiąść ją jak wtedy! Omal nie zwymiotowała. Rozejrzała się: to była izba na dole… musiał ją tu przynieść… chyba nie sądzi, że uda mu się w cieple… narobi takiego wrzasku, że nie tylko goście, ale pół osady się zleci…
Spojrzał na nią, a widząc, że jest przytomna, przypatrzył się uważnie. Poczuła się tak, jakby czytał jej myśli.
— Powinnam cię zabić!
— A nie próbowałaś? — pytanie brzmiało jakby zadane było z czystej ciekawości.
— Następnym razem nie zemdleję!
Roześmiał się jak nieostrożny chłopak, nie doświadczony przez życie.
— Nie zemdlałaś, panienko, miałem w tym swój udział. — Spoważniał i nadal uważnie się jej przyglądał.
Ona także nie spuszczała z niego oczu.
— Chyba masz coś innego na myśli, coś, co się stało, zanim wyciągnęłaś przeciwko mnie nóż… Czy… Czy to coś mówiło prawdę? Czy znalazłem się tam za twą przyczyną?
Musiała się zdradzić jakimś nieznacznym drgnięciem, gdyż nagle pochylił się, chwycił ją za ramiona i mimo szalonego oporu przyciągnął do siebie.
— Dlaczego? Na Prawicę Kathera, dlaczego? Co ja ci zrobiłem, dziewczyno? Czy może tym tam wystarczy dowolny człowiek na posiłek? Są twoimi podopiecznymi czy panami? A nade wszystko, jak człowiek może zadawać się z czymś takim? A jeśli już się zadaje, to… dlaczego złamałaś ich czar i pomogłaś mi? Po tysiąckroć, dlaczego?
Potrząsał nią wpierw łagodnie, ale z każdym pytaniem coraz silniej, aż wreszcie jej głowa zaczęła latać. To mu chyba uprzytomniło, że sam uniemożliwia odpowiedź. Uspokoił się więc, ale nadal trzymał ją blisko, jakby chcąc wyczytać prawdę nie tylko z jej warg, lecz także z oczu.
— Nie mam nikogo, kto wyzwałby cię na pojedynek — odparła znużona. — Dlatego musiałam sama się tym zająć. Poszukałam więc tych, którzy mogą mi pomóc znaleźć sprawiedliwość…
— Sprawiedliwość! A więc nie był to przypadkowy wybór? Ale przysięgam ci na Dziewięć Słów Min, że nigdy dotąd cię nie widziałem… Zabiłem kogoś bliskiego w bitwie… Ojca, brata, kochanka? Ale jak? Walczyłem z najeźdźcami, a ci nie mieli innych kobiet poza brankami z Dales… Czyżby któraś chciała pomścić swego gwałciciela? Czy o to chodzi, dziewczyno? Znalazłaś tam pana i władcę, zapominając o własnej krwi?
Gdyby tylko mogła, naplułaby mu w twarz. Musiał to wyczytać w jej oczach, gdyż dodał:
— Więc to nie to… Nie jestem typem, który szukałby zwady z towarzyszami broni… Nigdy też nie wziąłem kobiety, która nie przyszła do mnie z własnej woli…
— Nie? — słysząc to, odzyskała głos. — Nigdy, mój lśniący i niepokalany bohaterze? A trzy miesiące temu przy drodze do Lethendale? Czyżby to było tak normalne, że już zapomniałeś o tak błahym incydencie?
Choć była wściekła, bez trudu dostrzegła całkowite zaskoczenie, w jakie wprawiły go jej słowa.
— Lethendale? Trzy miesiące temu? Dziewczyno! Nigdy nie byłem tak daleko na północy! A trzy miesiące temu byłem dowódcą straży lorda Ingrima, póki nie padł on przy obleganiu portu.
Uwierzyłaby mu, gdyby nie obręcz na jego ręku. Mówił przekonująco.
— Łżesz! Tak, możesz mnie nie poznać, bo wziąłeś mnie w ciemnościach, pokonawszy najeźdźców, którzy mnie złapali… Zabili oni wszystkich ludzi mojego brata. Co do mnie, mieli inne plany, ale gdy pomoc nadeszła, byłam nadal do wzięcia, co sam udowodniłeś, dowódco straży! — to ostatnie rzuciła mu w twarz niczym obelgę.
— Mówię ci, że oblegałem wtedy port! — puścił ją. Skorzystała z tego natychmiast i cofnęła się pod ławę, jak najdalej od niego.
— Przysięgłabyś przed Kamieniem Prawdy, że to byłem ja? Widziałaś moją twarz?
— Przysięgłabym! A co do twarzy, to nie potrzebuję jej znać; wziąłeś mnie w mroku, ale jest dowód, który pamiętam i będę pamiętać do śmierci.
Uniósł rękę, drapiąc w zamyśleniu starą bliznę na policzku… W obręczy zamigotał ogień. Tak nie pasowała do jego ubioru, że nikt by jej nie zapomniał.
— Tym dowodem jest…?
Nosisz ją na ręku, świecąc wszystkim w oczy…. tak jak mnie, gwałcicielu. To twoja bransoleta! W zamyśleniu popatrzył na klejnot.
— I to jest twój dowód? Wystarczający, żeby mnie posłać Ropuchom? — uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia wesołości. — Posłałaś mnie tam, nieprawdaż?
Wyciągnął rękę i zanim zrozumiała jego zamiar, zrzucił kaptur i przyjrzał się jej twarzy.
— Gdzie się podziało straszydło, dziewczyno? To była farba czy jakieś zaklęcie? Naprawdę musiałaś mocno chcieć mnie dosięgnąć, jeśli zdecydowałaś się zrujnować własną urodę, aby plan się powiódł.
Uniosła związane dłonie i dotknęła policzków. Nie miała lustra, ale jeśli tak mówił, to oszpecenie musiało rzeczywiście zniknąć.
— One to zrobiły… — mruknęła półprzytomnie. Zaiste, musiał mieć dużą wprawę w takich spotkaniach, by zachować się tak, jak to robił, udając zainteresowanie drobiazgami.
— Masz na myśli Ropuchy? Wyjaśnij mi wobec tego jedno: dlaczego, mając mnie tam, gdzie chciałaś, w ich mocy, zaryzykowałaś życiem, by mi pomóc? Tego nie mogę pojąć. Gdyż zdobyć się na coś takiego, jak zawarcie umowy z tymi stworami, może jedynie ktoś zdesperowany, a to uczucie nie przemija łatwo i nie jest łatwo je zwyciężyć… — Dlaczego więc uratowałaś mnie?
Nie wiem. Może stwierdziłam, że skoro ból był mój, to zapłata też powinna być… Myślę, że trochę to, ale bardziej… — zrobiła pauzę — …ale w końcu nawet kogoś takiego jak ty nie mogłam im zostawić!
— To rozumiem i przyjmuję: nienawiść i rozpacz mogą nas wszystkich doprowadzić do rzeczy, których później żałujemy… Zrobiłaś to i stwierdziłaś, że za bardzo jesteś człowiekiem, by doprowadzić do takiego końca, a potem na drodze próbowałaś dobrą stalą i własną ręką…
— A ty… ty chciałeś mnie zmusić… znowu! — jej policzki zaróżowiły się nie od ognia lecz wielkiego wstydu.
— Tak myślałaś? Może po tym, co przeżyłaś, to normalne… Teraz kolej, byś mnie wysłuchała i to uważnie, i bez przerywania. Po pierwsze, nigdy nie byłem w pobliżu Lethendale. Ani trzy miesiące temu, ani trzy lata… nigdy! Po drugie: to, po czym mnie osądziłaś, ta bransoleta, nie była przed trzema miesiącami moją własnością. Gdy skończyliśmy oblężenie portu, było wiele wolnego czasu, a wojsko składało się z ludzi pochodzących z różnych stron i nacji. Podobni byli wszyscy… Widzisz, oblężenie jest głównie nieróbstwem, oczekiwaniem na poddanie się wroga lub na szturm. My tylko pilnowaliśmy, by nie przedarli się lądem, czekaliśmy na okręty z Handelsburga i Vennesport, gdyż główny atak miał iść od morza, dla zmniejszenia strat, gdyż z tamtej strony nie było żadnych umocnień. Czekając, zabijaliśmy czas w rozmaity sposób; dużo się grało w kości i różne gry losowe i hazardowe. A choć z natury jestem ostrożny, od czasu do czasu ryzykowałem i grałem. To właśnie jest wygrana. Ten, który przegrał, podobny do Urrego, był synem jakiegoś nieżyjącego lorda, nie miał nic prócz ruin domu… Dwa dni potem zginął, gdy oblegani urządzili wycieczkę. Błagał mnie, bym zatrzymał klejnot, obiecywał odkupić go zaraz, gdy tylko los uśmiechnie się do niego; był to ostatni z rodowych skarbów. Nie zdążył, a ja odkryłem, że nie jest to tylko ozdobą, ale też całkiem użyteczną osłoną przy strzelaniu z łuku. I zatrzymałem ją. Jak się okazało, na swoje nieszczęście… Co do niego, to nie znam nawet imienia, miał jakieś przezwisko. Połowę czasu przepijał, a drugą przeznaczał na szukanie śmierci i tak zresztą był chodzącym nieboszczykiem.
— Czym? — jego opowieść była przekonująca. Nie tylko przez to, co mówił, lecz także przez sposób mówienia.
— Tak ich nazywam, a w High Hallack jest ich wielu… Niektórzy to młokosy jak Urre, czy ten, o którym mówię. Inni są wystarczająco starzy, by być ich dziadkami. Kraj został spustoszony ogniem i mieczem, a ci, którzy nie doświadczyli najazdu, musieli żywić obie armie. Te ziemie mają dwie drogi przed sobą: zapaść się w nicość z wyczerpania, albo wyłowić nowych wodzów, którzy pokierują odbudową. Mówił teraz bardziej do siebie niż do niej. Dla niej zresztą i tak nie miało to znaczenia. Była pusta wewnątrz, jakby pozbawiono ją czegoś ważnego. Kto był ojcem jej dziecka? Chłopak, który wszystko stracił i stał się pozbawionym przyszłości trupem, żyjącym z dnia na dzień i korzystającym ze wszystkiego, co znalazł na drodze. Nie straciła dziecka, ale straciła cel, który dotąd mobilizował ją do działania — potrzebę sprawiedliwości, która ją tu przywiodła… do Ropuch. Zadrżała od nagłego chłodu, mimo opończy i bliskiego ognia; w ślepej nienawiści omal nie wydała im niewinnego człowieka… Wydała na koniec, o jakim teraz nie odważyła się nawet myśleć. To, że w ostatnim momencie uratowała go, było nie tyle zasługą jej, co Gunnory… Co mogła powiedzieć temu, który teraz patrzył w płomienie, jakby mógł w nich czytać przyszłość? Odgarnęła opadające na czoło włosy. W tejże chwili popatrzył na nią ze szczerym uśmiechem, od którego skuliła się jak od uderzenia; pamiętała, co mogłoby dziać się z nim w tej chwili.
— Nie ma potrzeby, byś była związana… Czy nadal pragniesz mojej krwi? — szybkim ruchem rozwiązał krępującą ją tkaninę.
— Nie — odparła cicho. — Wierzę ci… Ten, którego szukałam, jest martwy.
— Żałujesz, że nie zginął z twej ręki?
Wpatrzyła się we własne dłonie, zastanawiając się, co ma teraz ze sobą zrobić: pozostać dziewką karczemną?… Ugiąć się przed Kunonem?… Nie, na to nigdy się nie zgodzi!
— Pytałem, czy żałujesz, że nie zginął od twojego sztyletu?
— Nie!
— Ale ciągle masz jakieś mroczne myśli.
— To już nie twoje zmartwienie.
Chciała wstać, lecz powstrzymał ją.
— Jest taki stary zwyczaj: jeśli mężczyzna uratuje dziewczynę od śmierci, to ma pewne prawa.
Przez chwilę nie pojmowała o czym mówi, a potem jej poszarpana lecz ciągle obecna duma skłoniła ją, by spojrzeć mu w oczy.
— Nie jestem taką, do której odnosi się ten zwyczaj, już nie!
Wciągnął ze świstem powietrze.
— Więc to dlatego! Nie jesteś z plebsu i nie pogodziłaś się z tym, co ci wyrządził… Nie masz nikogo, kto by bronił twego honoru?
— Mój brat ma tylko jedno życzenie: bym poddała się starym praktykom, dla uniknięcia wstydu w oczach innych — uśmiechnęła się pogardliwie. — Gdybym na to przystała, pozwoliłby mi cierpieć w moim własnym domu i, być może, nawet nie wypominałby mi swej dobroci częściej niż trzy razy dziennie.
— Tego nie ścierpisz… Lecz, przy takiej nienawiści do ojca twego…
— Nie! — odruchowo dotknęła talizmanu. — Byłam w świątyni Gunnory, a ona przyrzekła mi, że dziecko będzie całkowicie moje.
— Ona również wysłała cię do Ropuch?
— Ona broni życia, nie ma nic wspólnego ze śmiercią… O Ropuchach wiedziałam ze starych opowieści. Zaślepiona poszłam do nich, a one dały mi to, co umieściłam w twoim łożu, by sprowadzić cię do nich. I abym pamiętała, zniekształciły mi twarz. Czy… to zniknęło?
— Zniknęło. Gdybym nie pamiętał twojego stroju, nie rozpoznałbym cię… Słuchaj, to coś w moim łożu… poczekaj tu, tylko wpierw przyrzeknij, że jeśli będę chciał odejść, to zabarykadujesz drzwi i zatrzymasz mnie za wszelką cenę!
— Przyrzekam!
Poruszał się cicho i sprężyście, jak ktoś przyzwyczajony do życia w miejscach, gdzie niepotrzebny hałas może wiele zmienić w losie człowieka. Została sama i zaczęła myśleć o sobie; kto udzieli jej schronienia… poza, być może, klasztorem w Lethendale. Innego miejsca nie widziała. Może któregoś dnia Kuno… Nie! O nic go nie będzie prosić!
Tristan wrócił. W szczypcach do rozgarniania ognia trzymał kamyk, który przyniosła z siedziby Ropuch. Wrzucił go do płonącego na kominku ognia. Płomienie wystrzeliły tak wysoko, jakby nalał oliwy. Wstrząsnęli się oboje.
— Już nie ma pułapki — mruknął — i nikt inny nie złapie się w nią.
— Powiedzieć, że mi przykro, to puste słowo, ale…
— Pani, komuś, kto tyle przeszedł, mogę tylko rzec, że rozumiem. Gdy ktoś jest zmuszony do czegoś, będzie szukał każdego sposobu, żeby się uwolnić… A zresztą, i tak mnie ocaliłaś.
— Wprowadzając najpierw w pułapkę! Powinieneś pozwolić im zatrzymać mnie tak, jak chciały, to by wszystko załatwiło.
— Wystarczy! — uderzył pięścią w ławę. — Skończmy z przeszłością. Przypominanie tego, co złe, szkodzi tak sercu jak i umysłowi. Powiedz mi, pani, gdzie zamierzasz się udać, bo rozumiem, że do brata nie chcesz wracać.
— Co do tego masz rację. Jest takie jedno miejsce. Klasztor w Lethendale, mogę tam prosić o schronienie. — Zastanowiła się, czy po tym wszystkim zaofiaruje sieją odwieźć, bo prosić o to nie miała prawa. Jego pytanie zaskoczyło ją całkowicie.
— Pani, przybyłaś tu, nieprawdaż, drogą wzdłuż szczytów.
— Zgadza się. Wydawała mi się bezpieczniejsza. Legendy mówią, że niekiedy używają jej ci, którzy ją wybudowali, ale sądzę, że są mniej niebezpieczni od niektórych moich pobratymców.
— W takim razie musiałaś mijać Nordendale. Co powiesz o tej osadzie i zamku?
Nie miała pojęcia, po co mu te wiadomości, ale opowiedziała mu o wszystkim, co widziała w osadzie.
— Masz bystre oczy. Zauważyłaś więcej niż zdarza się to innym w tak krótkim czasie. A jeszcze co innego zaprzątało ci myśli. Posłuchaj mnie teraz, gdyż może to dotyczyć nas obojga: uważam, że Nordendale potrzebuje pana, który natchnąłby ludzi otuchą i odbudował osadę. Przybyłem tu właśnie w poszukiwaniu takiego miejsca. Nie jestem taki jak Urre, urodzony na dworze i przyzwyczajony do wygód, nie mający pojęcia o tym, co los może człowiekowi spłatać. Nigdy nie słyszałem, kim był mój ojciec, choć wiem, że był dobrze urodzony. Potem matka żyła z kupcem, by mieć za co nas utrzymać. Jako chłopak wiedziałem już, że jedynie przez to mogę się wybić — dotknął miecza. — Gildia kupiecka nie przyjmuje ludzi bez imienia, ale na miecz i łuk popyt jest zawsze. Uczyłem się więc sztuki władania nimi tak dogłębnie, jak tylko mogłem. Potem przyszła inwazja; służyłem rozmaitym lordom, aż zostałem dowódcą straży. Zawsze jednak pozostawała myśl, że w tak niespokojnych czasach i przy takich stratach wśród starej szlachty nadchodzi moja szansa. Teraz wielu zbrojnych, pozostających bez pana, po tylu latach walki nie zamierza zajmować się niczym innym. Część już stała się bandytami. Część jeszcze się do nich przyłączy. Mając tuzin porządnych, mogę objąć każdy bezpański zamek, choćby Nordendale. Mieszkańcy potrzebują wodza, a dziedzictwa nie pozbawiam nikogo. Zamierzam tam zaprowadzić ład i spokój. Przez Grimmerdale ciągnie wielu zbrojnych, gotowych zaciągnąć się dla takiego celu. Wystarczy ich, bym mógł wyszukać najlepszych.
— Widzę, że ktoś naprawdę zdecydowany może to osiągnąć, tylko co to ma wspólnego ze mną?
Przyjrzał się jej i nie mogła do końca odgadnąć, co kryje się w jego wzroku.
— Myślę, pani, że jesteśmy bardzo podobni do siebie i moglibyśmy ku obopólnej korzyści kroczyć tą samą drogą. Nie proszę cię o odpowiedź dzisiaj… Jutro, nie, już teraz porozmawiam z tymi, których sobie wybrałem, jeśli mi przysięgną, pojedziemy do Lethendale, gdzie zamierzasz się schronić. To niedaleko.
— Konno ze dwa dni na zachód.
— Doskonale. Pozostawię cię tam i udam się do Nordendale. Powiedzmy, za cztery dni przyjadę po odpowiedź, czy nasze drogi się zejdą, czy nie.
— Zapominasz, że nie jestem żoną ani wdową, a…
— Czy nie masz obietnicy Gunnory? Dziecko ma być tylko twoje, a ja powitam was oboje jednako gorąco.
Przyglądała mu się, upewniając się, czy nie żartuje. To, co zobaczyła, sprawiło, że zacisnęła dłoń na amulecie i odparła cicho:
— Przyjedź, jak mówiłeś, do Lethendale. Na pewno dostaniesz odpowiedź, która powinna cię ucieszyć.
Odmieniec
Lethendale nie było fortecą ani zamkiem, lecz klasztorem i miejscem schronienia dla potrzebujących. Jednakże mimo wczesnej wiosny miało w sobie ponurość zamczyska. Nie stopione połacie śniegu zalegały błotnistą ziemie podwórza. Okna i kamienne ściany budowli były mokre od wilgoci. Uderzał o nie z wyciem zachodni wiatr, zbyt już słaby, by wedrzeć się do środka.
Hertha przycisnęła czoło do tafli grubej szyby. Zginała się wpół, jakby to mogło jej przynieść ulgę w kolejnym ataku bólu, który ostatnimi czasy regularnie targał jej ciałem. Noszone przez nią życie mogło należeć do zapalczywego wojownika, pragnącego za wszelką cenę już wydostać się na świat, gotowego walczyć ze wszystkim i z wszystkimi.
Nie zostawała długo sama — przeważnie był przy niej ktoś, kto w razie potrzeby podtrzymywał ją. Ta druga kobieta była dla niej postacią pozbawioną twarzy, kimś ze snu, a raczej z nie kończącego się nocnego koszmaru… W zaciśniętej dłoni Hertha ciągle trzymała wygładzony przez czas amulet Gunnory. Tak mocny był to uścisk, że prawie pozbawiony krawędzi przedmiot poznaczył jej skórę głębokimi bruzdami. Nie modliła się — nie teraz. Czy z tego miejsca, poświęconego zupełnie innym siłom, dotarłaby do Najstarszych jakakolwiek prośba?
Z zaciśniętymi zębami oderwała czoło od szyby. Postawiła pierwszy krok, potem drugi… i znów zachwiała się pod wpływem przejmującego bólu. Ze zlepionymi potem włosami, wygięta prawie w łuk, padła na łoże.
— Gunnora! — przeszywana rozrywającym wnętrzności bólem nie wiedziała czy krzyknęła głośno, czy tylko w myślach. Ból przeszył ją jak włócznia.
Nagle ból ustał. Ogarnął ją spokój. Poczuła się dziwnie, jakby płynęła. W otaczającej ją ciemności usłyszała głęboki rechot, złowrogi śmiech przepojony złością. W rozpraszającym się mroku dostrzegła…
Kamienne kręgi, do szczytów których przywarły zdeformowane ciała. Ni to przykucały, ni to siedziały, zwracając w jej stronę monstrualne głowy. Wytrzeszczonymi oczami obserwowały ją z triumfem i mściwą satysfakcją. Pamiętała je; teraz krzyknęła, nie po to, by wezwać na pomoc Najstarszych, lecz ze strachu, który już uważała za odległą przeszłość.
Chciała uciekać czy choćby unieść ręce i zasłonić sobie oczy, mimo iż wiedziała, że to jej nie pomoże… Ropuchy z Grimmerdale! Nierozważnie odnalazła je, potem oszukała i walczyła z nimi, a teraz one są tutaj!
— Pani! — głos dobiegał z daleka i nie miał związku z koszmarem. Ale zdawało się, że pokonuje urok, gdyż obraz zmętniał i znikł. Drżąc, Hertha otworzyła oczy.
Inghela, jedna z Dam zakonu, biegła w ziołach i pielęgnacji chorych, stała nad nią w świetle dwu lamp. Dzień, który wcześniej oglądała przez grube okna, musiał się więc skończyć, a ona pozostawała w długim omdleniu. Inghela trzymała ją za rękę i z wyraźnym niepokojem w ciemnych, czystych oczach natarczywie wpatrywała się w jej twarz. Dziewczyna zebrała resztki sił. Usta miała suche, jakby pokryte popiołem.
— A dziecko? — nawet w jej uszach głos zabrzmiał chrapliwie.
— Masz córkę, Pani.
Córkę! Przez chwilę jej serce biło hymn pochwalny. Chciała unieść ramiona, choć czuła się tak, jakby założono jej ołowiane bransolety. Obietnica Gunnory: dziecko, które nie będzie miało nic z gwałciciela — przyczyny swego istnienia. Tylko jej dziecko, jedynie jej.
— Dajcie mi je. — Miała nadal słaby głos, ale życie i wola działania wracały jej szybko. — Dajcie mi moją córkę!
Dama nie poruszyła się. Nie trzymała w ramionach zawiniątka. Wydawało się jej, że w oczach Ingheli pojawiło się więcej wątpliwości, których nie rozumiała. Spróbowała unieść się na łożu.
— Czy dziecko… nie żyje? — miała nadzieję, że udało jej się zapytać spokojnie, tonem nie zdradzającym targających nią emocji, równie mocnych jak uprzedni ból.
— Nie. — Teraz tamta poruszyła się i z podobnego do skrzyni łóżeczka podniosła zawiniątko, które nagle wydało przenikliwy dla uszu krzyk i próbowało wydostać się ze spowijającej je tkaniny.
Żywe, cóż więc się stało? Sposób zachowania Ingheli wróżył nieszczęście. Tego była pewna. Wyciągnęła ramiona, starając się, by nie drżały i przygotowując się na przyjęcie najgorszego, choć nie miała pojęcia, co to mogłoby być.
Sądząc po żywiołowości, z jaką próbowało pozbyć się okrycia, dziecku daleko było do śmierci. Wzięła je i ostrożnie rozwiązała powijaki, chcąc dokładnie przyjrzeć się, według przyrzeczeń Gunnory, jedynie jej dziecku. Pierwsze spojrzenie na czerwone ciało niemowlaka powiedziało jej wszystko. Obrzydzenie, aczkolwiek chwilowe, omal jej nie zadławiło, gdy spoglądała na żywe świadectwo zła, które musiało zawładnąć tym życiem, jeszcze nim ujrzało ono światło dzienne.
Świadectwo jej grzechu — jej kontaktów z siłami zła, starymi i wielkimi, leżało teraz przed jej oczyma — kara spadła na dziecko, nie na nią. Patrzyła na zdeformowaną twarz, ciągle wykrzywioną w tym przeraźliwym skrzeczeniu i na wyłupiaste oczy wlepione w nią z takim wyrazem, jakby to małe stworzenie wiedziało, jaki los je dotknął. Skóra zaczęła już miejscami nabierać brązowego odcienia — znaku Ropuch…
Zawinęła dziecko i opiekuńczo je przytuliła, spoglądając na stojącą obok Damę. Dłonie Ingheli wykonywały odwieczne znaki, odżegnujące siły ciemności, a usta szeptały coś, czego nie mogła dosłyszeć. Wreszcie chwyciła nawleczone na pasek pierścienie modlitewne i powoli zaczęła je przesuwać.
— Odmieniec! — Służąca, z obecności której nawet nie zdawała sobie sprawy, wysunęła się zza swojej pani w krąg światła.
To jedno słowo przywróciło jej całkowitą przytomność.
— To jest — wyrzekła z wolna, biorąc w tym momencie na siebie wszystko, co zniekształciło dziecko, cały bagaż grzechów jej szaleństwa i nienawiści — to jest moja córka Elfanor, którą ogłaszam prawowitą i która ma prawo nosić imię mojego Klanu.
— Elfanor? — zastanowiła się, skąd przyszło jej do głowy to imię, którego nigdy dotąd nie słyszała, a które wydało jej się najwłaściwsze.
Co do reszty wygłoszonej właśnie mowy, była to pusta formułka: nie miała Klanu, nie miała imienia rodowego, nie miała pana, który w centralnej komnacie podniósłby dziecko i ukazał je wszystkim jako swoje i prawe.
Była zupełnie sama, tym bardziej teraz, po tym, co spotkało jej dziecko. Słysząc szczęk pierścieni modlitewnych, wiedziała, że zostało już ono osądzone, a wraz z nim również ona.
Jej nieugięta duma, która kiedyś sprzeciwiła się żądaniom rodziny, na którą liczyć już nie mogła, była dla niej nadal tarczą, a kto wie, może nawet bronią.
— Moja córka — powtórzyła stanowczo, patrząc na Damę.
— Odmieniec! — służąca ponownie wymówiła słowo gorsze od przekleństwa i znaczące śmierć.
Dama Inghela władczo wydała szereg poleceń. Służąca zajęła się uprzątnięciem poplamionych płócien i wiader z brudną wodą, po czym wymknęła się z pokoju. Inghela, uważnie przypatrując się leżącej, ponownie zbliżyła się do łoża.
— Dziecko… — zaczęła.
Hertha uniosła głowę. Nikomu, a zwłaszcza tej kobiecie, nie wyjawi wypełniającego ją bólu i rozpaczy.
— Jest przeklęte, to chciałaś Pani powiedzieć? — dokończyła. Dama nie okazała obawy, która w tych murach uważana być mogła zgoła za herezję. Idący Śladem Płomienia nauczali, że grzech zawsze zostawia swój ślad na ciele grzesznika. Wobec tego słowa Herthy były prawie równoznaczne ze spowiedzią.
— Zło owocuje, gdy jest pielęgnowane przez wolę — powiedziała powoli, choć w jej oczach nie było potępienia.
— Znasz, Pani, moją historię — odparła dziewczyna. Patrzyła na dziecko, ciche od chwili, gdy je wzięła; leżało spokojnie z na wpół przymkniętymi oczyma, jakby słysząc i rozumiejąc, o czym obie rozmawiają. — Tak, szukałam zła, by sprowadzić je na tego, który mnie zhańbił. Szukałam zła Najstarszych otwarcie i dobrowolnie, gdyż przepełniała mnie nienawiść. Ale nie dopuściłam też, by spełniło się to zło: żyje ten, którego wysłałam Ropuchom. Walczyłam o niego i zwyciężyłam.
— Ale nie był też to ten człowiek, którego szukałaś…
— Tego dowiedziałam się później… dopiero, gdy go uratowałam. To… — przytuliła mocniej niemowlę — nie znam ani starej magii, ani wiedzy; nie sądziłam, że te moce mogą wniknąć we mnie i zmienić nowe życie, które już wtedy nosiłam. Elfanor jest moja i to też jest moim problemem. Może… może to, co uczyniła jedna moc, inna potrafi odwrócić?
Wiedziała, że tego nie należało mówić w tym miejscu, ale była to jedyna słabiutka nadzieja, jaka jej została.
— Niesłusznie mówisz — ponownie rozległ się klekot pierścieni. — My tutaj wyznajemy prawdziwą naukę, a ty już masz dowód, co spotyka zwracających się do innych mocy.
— Prawda — resztka sił powstrzymała cisnącą się na usta odpowiedź: są moce i moce — nie mogę usidlić mych myśli.
Uniosła jedną dłoń i chwyciła wiszący między piersiami amulet Gunnory. Przypomniała sobie, jak będąc ciężarną udała się do świątyni po pomoc…. jak we śnie, a może nie tylko we śnie została przywitana i jak przyrzeczone jej spełnienie jednej z próśb. I była pewna, że Elfanor nie ma w sobie nic z ojca. Wszystko, czego urok nie odmienił, pochodziło wyłącznie od niej.
Mijały dni, a ona nikomu nie wspominała, co zamierzała zrobić. Wiedziała doskonale, że jej dziecko jest tematem wielu plotek i to nie tylko w kuchni czy w stajni i że gratulacje, które słyszała, są jedynie wynikającymi z dobrego wychowania frazesami.
Zupełnie nagle nadeszły z południa ciepłe wiatry, zapowiadając wczesną wiosnę. Szybko osuszyły ziemię z resztek śniegu i wilgoci. Hertha większość czasu spędzała w swojej komnacie. Opiekowała się córką sama, nie chcąc żadnej pomocy od innych, patrzących na jej dziecko jak na istotę przeklętą. Tym niemniej jej myśli były bardziej zajęte od dłoni.
Gdy od porodu minął czwarty tydzień, poprosiła o audiencję u Przełożonej. Miała już gotowy plan. Z dzieckiem na ręku dokonała ceremonii powitania — w tej komnacie, w której prosiła o schronienie. Wspominała z żalem, jak wówczas wszystko inaczej wyglądało: wtedy miała (jakże złudną) pewność przyszłej stabilizacji, miała kogoś, na kogo (choć przez krótki czas) mogła liczyć. Teraz te wspomnienia były tylko bolesną przeszłością, toteż co rychlej odepchnęła je, skupiając się na teraźniejszości. Była głupia i płaciła za to teraz, a być może będzie to robić do końca swoich dni.
— Mówi się, Lady Hertho, że masz zamiar odjechać stąd. — Przełożona była niska, ale poczerniałe ze starości drewniane krzesło, z wysokim oparciem, całe pokryte ornamentami Ognia, dodawało jej wzrostu i powagi.
Pierwsze podejrzenie dziewczyny zniknęło. Może była złym sędzią innych ludzi, ale ani w głosie, ani w zachowaniu mówiącej nie doszukała się oskarżenia czy potępienia — pobrzmiewała w nich jedynie autentyczna troska.
— Muszę — odparła i usiadła z dzieckiem na kolanach na brzegu taboretu wskazanego jej przez Przełożoną. Elfanor nigdy nie płakała, jeśli tylko była blisko niej. Leżała nieruchomo i nie spuszczała oczu z oblicza matki. Hertha przyłapała się na tym, że unika spojrzenia tych zbyt wielkich i mrocznych źrenic, gdyż mają wyraz, jaki już raz, a właściwie dwa razy w życiu widziała…
— Ani ja, ani ono nie mamy miejsca w tych murach — dodała.
— Ktoś tak powiedział? — padło błyskawicznie pytanie.
— Takich rzeczy nikt nie musi mówić… Nie, nikt mi tego nie powiedział… ale to prawda. Przeze mnie zło dostało się tutaj, gdzie powinny panować pokój i zgoda.
— Zgodę mamy, a pokój… nie leży on w naszej tylko mocy. Jeśli odejdziesz stąd, to gdzie się udasz? Lord z Nordendale…
— Błagam… — przerwała jej — był dla mnie dobry wówczas, gdy miał pełne prawo mnie zabić. Naraziłam go na takie zło, jakiego zapewne nikt z rodzaju ludzkiego nie miał okazji napotkać. Znasz, Pani, moją historię i wiesz, że prosiłam o zemstę stwory, których natura jest mroczniejsza od najgłębszej nocy i wiesz także, że potem jego wprowadziłam w ich sieć…
— A następnie walczyłaś o niego. Czyż i wtedy nie byłaś pewna, że jest tym, który cię zhańbił?
— Tak, ale to już nie miało znaczenia. Miałam prawo zabić go sama, ale żaden człowiek, nieważne jak bardzo zły, nie powinien być wydany takim mocom jak tamte.
— — Nie potępił cię, raczej uszanował za to, że starałaś się walczyć sama ze swoją hańbą. Ten Tristan rozmawiał ze mną. nim odjechał, a potem, czyż nie miałaś od niego dwakroć wiadomości potwierdzających, że osiągnął cel, zaprowadził tam pokój, dał więcej niż cień nadziei mieszkańcom i że pragnie, byś z wszystkimi honorami została jego panią… On jest twardy ale i dobry, podobny do stali, która nosi. Co z nim? Udasz się tam?
— W żadnym wypadku. On dopiero co objął te ziemie. Jest silny i roztropny, ale jeśli tylko weźmie kobietę z „odmieńcem” przy piersi, kłopoty spiętrzą się wokół niego jak woda wokół skały i przewrócą go. Nie pójdę tam i błagam cię, Pani, abyś nie posyłała tam żadnej wiadomości. A gdyby kto pytał, to powiedz, że wróciłam do swojego Klanu.
— Mówiłaś, że go nie masz — ostro odparła przełożona — my nie uznajemy kłamstwa i nie robimy różnicy, czy jest ono użyte w dobrej, czy złej sprawie.
— Od swego Klanu oddaliłam się przez własne postępowanie… i nie wrócę tam. Pójdę w miejsce, na które winna byłam udać się na samym początku.
— Na Pustkowie? To oznacza śmierć, a rozmyślne szukanie śmierci także jest grzechem.
— Gdybym tam chciała się udać, już dawno bym to zrobiła. Nie szukam śmierci. Szukam odpowiedzi, a jeśli zaprowadzi mnie to w dziwne miejsce, to jestem na to przygotowana.
— Ich drogi nigdy nie były naszymi. W takich poszukiwaniach narażasz coś więcej niż tylko ciało.
— Zrobiłam to parę miesięcy temu, Pani. Przecież sama nie twierdzisz, że nie powinnam walczyć o to maleństwo — powiedziała z uniesieniem i oczami błyszczącymi jak u polującego sokoła. — Są stare miejsca, siedziby zła z czasów, gdy nie było tu jeszcze ludzi, ale są także takie miejsca, gdzie panuje dobro. Czyż biegła w ziołach nie używa niekiedy niewielkiej dawki groźnego leku, wiedząc, że ta ilość leczy chorobę, a większa zabija? Będę szukać uzdrowienia, ale może mi to zająć całe życie.
Przełożona długo studiowała w milczeniu twarz dziewczyny, jakby chciała samą siłą woli wniknąć w myśli kłębiące się w jej głowie.
— To twój wybór — rzekła powoli. — My nie używamy takich sił, ale niekiedy Ogień daje nam pewną wiedzę o przyszłości… Nie mogę powiedzieć ci dlaczego, ale wierzę, że jeśli cokolwiek można uczynić dla odwrócenia tego przekleństwa, to pomoc będzie ci dana.
— A jeśli przybędzie lord Tristan? — Hertha nigdy nie spodziewała się takiej odpowiedzi od kogoś tak silnie związanego z obrzędami odrzucającymi wszelką zależność od Starej Wiedzy.
— Dowie się prawdy: że dałaś życie, o które musisz walczyć i że poszłaś to uczynić, a my nie wiemy dokąd. Czy on pogodzi się z tym, tego nie wiem i decyzję jemu pozostawię. Nie mogę pobłogosławić twoich poszukiwań, ale że dobrze ci życzę, pragnę, by ci się powiodło. Masz odwagę i wolę podobną do miecza zaprawionego już w bojach, ale ciągle czystego i ostrego… Masz wierzchowca, którego zostawił dla ciebie lord Tristan i radzę ci go przyjąć, nawet gdy twoja duma będzie się wzdragać. Jucznego kuca dostaniesz od nas. Mamy ich wiele, pozostawili je uchodźcy. Nie wszyscy przeżyli, a ich bliscy nie zawsze upomnieli się o własność i pewnie już tego nie zrobią. Zapasy i to, co niezbędne w podróży wybierz sama z magazynów. Nie mogę ci dać żadnej osłony na drogę, bo tam, gdzie się udajesz, nasze umiejętności byłyby przeszkodą a nie pomocą. Nie pytam cię też o to miejsce, ale radziłabym, byś nie jechała drogą, gdyż w tym kraju chaosu wielu jest pozbawionych Pana i sumienia, gotowych napadać na podróżnych.
— Pani, dałaś mi więcej, niż ośmieliłabym się oczekiwać — Hertha wstała. — A największym z twych darów jest, żeś nie powiedziała: „Nie idź, bo to się i tak na nic nie zda!”
— A gdybym, załamując ręce i powołując się na swój autorytet, którego zresztą i tak nie mam u ciebie, tak właśnie powiedziała — po jej twarzy przesunął się cień uśmiechu — posłuchałabyś? Sądzę, żeś wszystko przemyślała i że wybrałaś to, co według ciebie jest najlepsze, więc niechże tak będzie. Sami wybieramy sobie drogi, a niewielu ma do tego tak poważne powody, jak ty.
Hertha stała nieruchomo. Było w tej kobiecie coś takiego, co w innych okolicznościach sprawiłoby, że zostałyby przyjaciółkami. Zastanawiała się przez chwilę, jakby to było, gdyby powitano ją jako „córkę” w tym domu spokoju. Była to tylko przelotna myśl.
— Za dach i poczęstunek dzięki i błogosławieństwo — powtórzyła starą formułę pożegnalną. — Na przyszłość zaś wszystkiego co najlepsze temu domowi i jego mieszkańcom.
— Idź w pokoju, Lady Hertho — przełożona skłoniła głowę. — Może znajdziesz to. czego szukasz.
Choć powiedziała wcześniej, że nie może dać jej błogosławieństwa, uniosła dłoń i nakreśliła w powietrzu jakiś znak.
Hertha i Elfanor opuściły miejsce spokoju hojnie opatrzone przez przełożoną: koń wierzchowy, szerokie, podobne do spódnicy spodnie obcego kroju, objuczony kuc, którego wiodła teraz na rzemieniu, długi sztylet i krótka włócznia z ostrzem w kształcie harpuna — to wszystko pochodziło z klasztoru.
Koń nie był zbyt okazały, ale za to spokojny. Od razu zauważyła, że jest w nim domieszka krwi dzikich koni górskich. Ucieszyła się, ponieważ ich droga wiodła przez górzystą i rzadko uczęszczaną okolicę, ponieważ zwykłym traktem, pomna rady przełożonej, nie odważyła się jechać.
Elfanor umieściła w specjalnych trokach na plecach. Wyruszyły wczesnym świtem, bo pierwszą część drogi najlepiej było pokonać wcześnie. Była zbyt znana i uczęszczana, a prócz niej nie było żadnej innej. Tylko wczesnym rankiem można przejechać nie napotykając nikogo. Gdy tylko było to możliwe, skręciła w góry. Tam prawdopodobieństwo spotkania kogokolwiek było znikome. Kraj pełen był ludzi bez wodzów i miejsc, których panowie zginęli. Ludzie i warownie oczekiwały każdego, kto chciałby nimi władać. Dla takich jak lord Tristan była to okazja do zaprowadzenia w okolicy spokoju.
Odpędziła myśl o tym, że mogłaby zasiadać obok niego, służyć mu w razie potrzeby pomocą. Było to marzenie równie nietrwałe jak dym na wietrze i niedawne wydarzenia szybko je rozpędziły.
Nim słońce wspięło się wyżej, znajdowała się już na porośniętej krzewami ścieżce wijącej się między kamieniami wyglądającymi jak naturalny element krajobrazu. Z delikatnych napomknień zasłyszanych w klasztorze wiedziała, że stanowią one barierę, za którą kryje się początek innej, znacznie starszej drogi.
Prawdą było, że Najstarsi, niegdyś władający tą krainą, bardziej lubili drogi pnące się na szczyty gór niż te wijące się dolinami. Taka właśnie górska ścieżka doprowadziła ją przed miesiącami do świątyni Gunnory a potem do siedziby Ropuch. Chciała teraz powrócić do tej świątyni, gdyż tylko od Gunnory mogła oczekiwać jakiejś rady. Kochała ona dzieci i gdy szło o ich dobro, matki zawsze mogły liczyć na jej pomoc. Czy pomoże przeklętemu… nie, nie przeklętemu. Klątwa ciążyła na niej, nie na dziecku, i to jej należała się kara. Niech ona ma plamistą skórę, wyłupiaste oczy… to wszystko, co ma teraz Elfanor. Jedyną nadzieją była wiara, że w jakiś sposób Gunnora powie jej, co czynić, by uwolnić córkę od uroku.
Jechała powoli. Od czasu do czasu zsiadała, by zająć się dzieckiem. Milczenie i bezruch Elfanor były jedną z najdziwniejszych rzeczy, bardziej nawet przerażającą od jej wyglądu, od wyrazu oczu, które, jak zauważyła, nie miały w sobie nic ludzkiego; zwyczajne małe dziecko nie mogłoby z takim skupieniem przyglądać się otoczeniu.
Chociaż droga biegła wysoko, jej budowniczowie zatroszczyli się o to, by jadący nią byli ukryci przed niepowołanymi obserwatorami. Wysokie i gęste krzewy i drzewa rosnące po obu stronach skutecznie osłaniały i podróżnych, i samą drogę.
Na noc zatrzymały się w miejscu, gdzie niegdyś mogło być obozowisko; skały ustawione były w taki sposób, że ich szczyty tworzyły coś w rodzaju dachu, wprawdzie topornego, ale nieźle spełniającego swe zadanie. Było tu nawet wgłębienie osmalone od wielu ognisk. Teraz ona roznieciła w nim ogień z pozbieranych po drodze gałązek i suchego mchu. Dodała też nieco suszonych ziół, tych otrzymanych od Damy Ingheli, nadających dymowi przyjemny aromat, a co ważniejsze, utrzymujących z dala koszmary senne. Odświeżający sen był jej teraz najbardziej potrzebny, by mogła dotrzeć do wyznaczonego celu.
Podróżując tą drogą, świadomie narażała się na wpływy, jakie mogły wywierać stare siły i każda, nawet najsłabsza ochrona, jaką mogła zapewnić sobie przeciwko złu, była cenna.
Do ogniska zbliżyły się również wierzchowce. Pożywiały się ziarnem, które wzięła na drogę. Nie odważyła się puścić je na wiosenną trawę. Sądziła, że skoro mają nie opodal wodę z górskiego źródła, a są przy tym nakarmione, nie będą chciały jej opuścić. Spała dobrze, choć czujnie. Co jakiś czas budziła się, by podtrzymać ogień. Pod ręką miała nóż i włócznię. Nic nie zakłóciło spoczynku.
Wyruszyła o świcie. Mijała skalne ściany, z których nawet czas nie starł wyrytych głęboko dziwnych symboli.
Czwartego dnia dotarła do miejsca, gdzie droga rozwidlała się na północ i na południe. Ona miała wędrować na północ; zaczęła szukać jakiegoś znaku. Jeśli się nie pomyliła i była to ta sama droga, którą przybyła tu w zimie, to powinna minąć pewne skały, które zapamiętała. Jak dotąd nie napotkała nikogo, choć parokrotnie, gdy stary szlak przybliżał się do obecnej drogi, słyszała głosy podróżnych — wtedy zamierała z przestrachu.
Na szczytach nie czuło się jeszcze wiosny. Zimny wiatr dął przenikliwie, toteż owinęła dziecko ciasno opończą i z ulgą zaczęła posuwać się w dół. Cienie już zaczynały się wydłużać, a ona jeszcze nie znalazła miejsca na nocleg. Traciła nadzieję, gdy naraz spostrzegła niski budynek, będący celem jej wędrówki. Padające światło wyraźnie ukazywało zawieszony symbol Gunnory: kłos okręcony wokół gałęzi z owocami. Koń, stąpający dotąd z opuszczonym łbem, parsknął, kuc zawtórował. Hertha rzuciła zachrypniętym głosem: — Pomyślność temu domowi i jego mieszkańcom. Drzwi otworzyły się: potok światła zalał wejście. Nim zdążyła zsiąść, zwierzęta wmaszerowały do wnętrza i zatrzymały się w pomieszczeniu przypominającym przedsionek. Zachowywały się tak, jakby trafiły do ulubionej stajni… Sztywna od całodziennej jazdy, nareszcie zsiadła i rozejrzała się.
— Wejdź do pokoju. — Głos dobiegał z powietrza i przypominał jej poprzedni pobyt w świątyni. Spojrzała na konie — musiała je rozkulbaczyć i nakarmić.
— Wejdź. — Otworzyły się następne drzwi, prowadzące do wnętrza. — Zwierzęta zostaną oporządzone, gdyż także przybyły w pokoju.
Nie ociągała się dłużej. Poczuła rozlewające się po ciele ciepło i spokój. Przy drugich drzwiach wyjęła sztylet zza pasa i zostawiła go na podłodze, gdyż nie wchodzi się z bronią do świątyni Gunnory.
Drugi pokój wyglądał tak, jak go zapamiętała: zastawiony pożywieniem stół, gotowy do przyjęcia podróżnego. Elfanor niespodziewanie poruszyła się z cichym skrzeczeniem. Wlepiła oczy w twarz matki i Hertha nigdy dotąd nie była tak pewna, że w ciele małego nieporadnego dziecka tkwi umysł starszy od tkanki, z której się składa. Podświadomie oczekiwała protestu ze strony dziecka bądź sił obecnych w tym pomieszczeniu. Czyż nie jest złem przyprowadzać istotę przeklętą do świątyni światła i pokoju? Ale Elfanor uspokoiła się. Nie nastąpiła żadna oczekiwana przez nią reakcja. Z ulgą opadła na krzesło. Lewą ręką trzymała dziecko, prawą sięgnęła po kielich, z którego unosił się aromat korzennego wina, tak miłego podróżującym w zimne i puste noce.
Posiłek napełnił ją błogim spokojem, wypierającym wszystkie troski i kłopoty. Poczuła się dziwnie wolna, tak wolna i spokojna, jak nie czuła się od poprzedniej wizyty w świątyni. Syta, oparła się wygodniej o poręcz krzesła i zapatrzywszy się w płomienie stojących po drugiej stronie stołu lamp, rzekła:
— Za poczęstunek z serca podziękowanie, za gościnę wdzięczność głęboka, a Tej, która tu włada… — zawahała się, nie znajdując właściwych słów. Po raz pierwszy uświadomiła sobie z całą wyrazistością, co zrobiła, wpuszczając do siedziby spokoju i światła swój własny grzech i mroczne zło!
Po przeciwnej stronie stołu otworzyły się niewielkie drzwi, ukazując pogrążone w półmroku pomieszczenie, skąd dolatywały aromat rozkwitłych w pełni lata kwiatów, głos pulsującego radośnie strumienia, szum pracowitych pszczół i powiew wiatru, najlżejszy, zdolny poruszyć owocujące gałęzie. Sprawiało to wrażenie, że Pani Świątyni nie oceniała jej tak, jak ona sama. Po raz pierwszy od chwili ujrzenia własnego dziecka rozbłysła w niej iskra prawdziwej radości. Szła szeleszcząc zabłoconą suknią, patrzyła przed siebie nie jak zmęczona podróżą, szukająca wytchnienia kobieta, ale jak ktoś, kto wie, że ma poważny cel i że musi go osiągnąć.
Otuliły ją pasma dymu, a aromat lata stał się całkiem wyraźny. Wydawało się jej, że dym przybierał kształt wielu ramion, przygarniających ją, tulących… Oszołomiona zapachem dotarła do posłania i wyciągnęła się w miękkiej pościeli. Oczy zamknęły się jej niemal natychmiast.
Kolumna światła o barwie tak pożądanego przez ludzi złota uniosła się z podłogi tak wysoko, że mimo uniesionej głowy nie mogła dostrzec, dokąd sięga. Widziała tylko, że światło pulsuje podobnie do bicia serca. Piękne, świetliste zjawisko budziło respekt bliski lęku; Hertha odruchowo uklękła. Chciała wyciągnąć ręce i błagać o wybaczenie, ale jej ramiona… były zaciśnięte wokół tego, co niosła. Z trudem oderwała wzrok od blasku, by się temu przyjrzeć.
Dziecko miało zupełnie ludzką postać, ale było czarne głęboką, matową czernią, rozświetloną jedynie małą złotą iskrą, słabo rozbłyskującą na piersi.
— Pani… — Nie sądziła, że przemówiła głośno. W miejscu takim jak to używa się myśli, nie słów. — Zgrzeszyłam przeciwko życiu, które jest największym dobrem, ale nie pozwól, by kara spadła na dziecko. Niech sama odpokutuję winę, gdyż niewinny nie może być sądzony i karany za czyjeś uczynki.
Boleśnie poraził ją nagły rozbłysk światła. Z załzawionymi oczami oczekiwała odpowiedzi, a gdy żadnej się nie doczekała, obudził się w niej strach. Skupiała całą siłę i odwagę, by nadal móc wpatrywać się w światło i nie opuścić oczu. Drżała, gdyż naraz wydało jej się, że owionęło ją zimno, odcinające nie tylko od łaski złotego ognia, ale także od życia. Krzyknęła. Jeśli to była śmierć, to…
— Nie dla dziecka! — słowa nie przypominały prośby, były żądaniem. Opanowało ją jeszcze większe przerażenie: nikt nie żąda od Mocy, każdy prosi. Światło zgasło. Zamiast niego zobaczyła coś innego. Przed nią, a raczej pod nią, gdyż patrzyła z góry, rozpościerały się złożone w okrąg skalne płyty. Choć z powietrza wyglądało to inaczej niż z ziemi, bez kłopotu rozpoznała miejsce, w którym była, jak dotąd, dwukrotnie — siedzibę Ropuch. Zielonkawa poświata rozświetlała skały i przez moment obawiała się, że dosięgnie jej, zupełnie bezbronnej, gdyż odmówiono jej nawet tej znikomej osłony, jaką miała swego czasu przeciwko Siłom Mroku. Jednakże One zdawały się być nieświadome jej obecności, o ile w ogóle były obecne. Poruszyła się, jakby z pomocą skrzydeł — powolnymi, miarowymi ruchami oddalała się od środka skalnego labiryntu ku jego brzegom. Wtedy zobaczyła coś nowego: większość dróg prowadzących w zielonkawą pajęczynę zastawiona była skałami, a raczej przypominającymi niewielkie drzwi kamieniami, które jarzyły się jasnym błękitnym ogniem. Pozostałe trzy drogi nie były zastawione takimi płytami. Poczuła nagle, że wie. Tak, jakby ta wiedza zawsze była w jej umyśle, ale pogrążona we śnie, z którego teraz się obudziła. Otóż wie, iż Ropuchy z Grimmerdale zostały już niegdyś osądzone i odcięte od ingerencji w ludzkie sny. Odcięte od wpływu na postępowanie jej rasy, a raczej jej przedstawicieli na tyle złych bądź głupich jak ona, gdy ich poszukiwała. I muszą do takiego stanu powrócić. Wzięła głęboki oddech: jeśli takie było jej zadanie, to była gotowa przystąpić do działania.
Nadeszło ostrzeżenie: ponieważ już próbowała użyć Ich, by osiągnąć swój cel, stawała się teraz dla tych prastarych sił o wiele łatwiejszą zdobyczą od innych. Tak bliskie przebywanie przy ich siedzibie było ryzykowne, groziło śmiercią gorszą od każdego jej rodzaju, jaki mógł pochodzić z ręki człowieka. Do niej i tylko do niej należał wybór…
Nie wiedziała, czy uratuje to Elfanor, miała jedynie nadzieję, ale silną, taką, która może poprowadzić daleko, zastępując jedzenie i odpoczynek. Uchwyciła się tej nadziei z całej duszy.
Gdy się obudziła, czekał na nią posiłek, a w przedsionku stały gotowe do drogi wierzchowce, tak wypoczęte, jakby dopiero zaczynały podróż. Wyruszyła znów na wschód. Słońce pojawiło się nad szczytami gór. Drogę wybierała starannie, tak, by prowadziła z dala od ludzkich osiedli.
Jadąc, uważnie szukała znaków widzianych dotąd tylko raz, i to zimą. Wiedziała, że musi unikać ludzi, a nade wszystko lorda z Nordendale. Jej jedyną przewagą była świadomość, że mieszkańcy tych stron omijali miejsca Najstarszych.
Droga była prosta i szeroka, ale tylko do świątyni Gunnory, teraz stawała się coraz węższa i bardziej kręta. Za Nordendale mogła na nią nie zważać i skręciwszy na południe, pojechać na przełaj. Ale dopiero za Nordendale.
Nie odważyła się przyspieszyć. Szlak był zdradziecki, usiany głazami i rozpadlinami. Na dodatek był jeszcze mokry po roztopach, które dopiero teraz ogarniały skalne wierzchołki. Co chwila musiała zsiadać z konia i idąc obok, drzewcem włóczni sprawdzać stan drogi. Jak dotąd, wierzchowiec nie opierał się przed dalszą wędrówką. Wzięła to za dobry znak. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to śmierć jej i dziecka. Miała nadzieję, że zmysły zwierzęcia, znacznie czulsze od ludzkich, zdążą w porę ostrzec je przed niebezpieczeństwem. Na nocleg wybrała zagłębienie między powalonymi przez wichurę drzewami. Z córką w ramionach spała spokojnie na posłaniu z trawy i liści, bez snów i koszmarów,
Dzień wstał mglisty. Widoczność była ograniczona. Powietrze wypełniała wilgoć, lepiąca włosy i ubrania. Z ulgą minęła Nordendale i pozwoliła sobie na krótki odpoczynek, chcąc przyjrzeć się leżącej w dole osadzie. Zmiany, jakie tu zaszły, były znaczne: na wzgórzach pasły się owce, ludzie pracowali na polach, nad większością dachów unosił się dym. Wiele zmieniło się od czasu jej zimowych odwiedzin. A jednak… nad zamkiem nie powiewał żaden proporzec, a to oznaczało, że pana nie ma. Przygryzła wargę. Było takie miejsce, do którego Tristan, jeśli zaczął jej szukać, mógł się udać i z pewnością się udał. Lethendale… Odpędziła natrętne myśli. Jedna rzecz miała dla niej teraz znaczenie: kamienny krąg nad Grimmerdale.
W górach było niewiele trawy i musiała użyć wszelkich sposobów, by zwierzęta nie zeszły w zazielenioną już wiosenną dolinę. W południe przekupiła je kawałkami placka. Potem zaczęła siąpić chłodna mżawka, a to już było wystarczającą zachętą do dalszego marszu.
Przemoczona, drżała bez przerwy, ale posuwała się naprzód. Wieczorem, o ile nie zatrzyma się za długo na posiłek czy odpoczynek, powinna znaleźć się w takiej odległości od celu, by osiągnąć go rankiem i mieć cały dzień na wykonanie zadania.
Siły, którym miała się przeciwstawić, zyskiwały największą władzę w ciemnościach. Jeśli przystąpi do dzieła, jak powinna, w ciągu dnia, będzie miała niewielką, ale zawsze liczącą się przewagę. Oczywiście, zakładając, że zdąży przed zmrokiem…
Wieczór zapadł wcześnie. Na spoczynek wybrała miejsce, skąd mogła widzieć światło latarni zawieszonej nad drzwiami gospody. W tej gospodzie nie tak dawno pracowała, czekając na znienawidzonego człowieka, któremu poprzysięgła zemstę, a która stała się przyczyną jej obecnych nieszczęść. Pragnęła ciepła i odpoczynku, szmeru ludzkich głosów, a zamiast tego miała chłód wiosennej nocy, milczenie zwierząt i dziecko, którego spojrzenie wyrażało nieludzką inteligencję i złośliwe, pełne triumfu oczekiwanie.
Odpędzała od siebie to wrażenie. Tłumaczyła je zmęczeniem i uprzedzeniem. Tuliła to dziecko i nuciła jedną ze starych pieśni, którą kiedyś śpiewała jej piastunka, by odpędzić mrok i to wszystko, co w nim pełza.
Nie spała tej nocy. Czuła się tak, jakby cel, dla którego tu przybyła, dal jej niespożytą energię. Musiała wysilić całą wolę, by nie wyruszyć natychmiast tam, gdzie czekali Oni. Ta potrzeba była tak silna, że zmusiła się do walki na klęczkach, aby tylko nie oddalić się, nie dostać się w pułapkę, z której nie miałaby wyjścia.
Noc ciągnęła się w nieskończoność. Gdy wschodzące słońce rozświetliło wzgórza, miała wrażenie, że minęły wieki. Powoli wstała, była otępiała z zimna i bólu po stoczonej walce. A przecież zadanie było jeszcze przed nią.
Troki z dzieckiem położyła na ziemi i otworzyła torbę podarowaną przez Damę Inghelę. Były w niej zioła wysuszone na proszek. Gdyby nie to, że znajdowały się we flakonach, połowy z nich nie potrafiłaby rozróżnić. Ale były i takie, które — choć suche jak wióry — zachowały kształt liści. Ostrożnie wybrała potrzebne. Zmieszała pięć rodzajów. Potem dodała jeszcze trzy, a na koniec jeden, najsilniejszy, o tak przejmującym zapachu, że z trudem powstrzymywała kichanie podczas mieszania. Spreparowaną miksturą natarła okolice oczu i brwi, nałożyła grubą jej warstwę na uszy i dłonie. Tak przygotowana, zaniosła Elfanor w najbliższe zarośla. Wepchnęła zawiniątko tak, by ledwie jeden bok był widoczny i ogrodziła je łodygami ziół, dla pewności podpartymi niewielkimi kamieniami.
Zwierzęta dotrzymywały jej kroku. Przywiązała je do okazałych krzewów, podzieliła resztę ciasta na dwie części i położyła w takiej odległości, by mogły je dosięgnąć. Po czym wstała i nie odwracając się, ruszyła przed siebie. Wszystko, co mogła zrobić dla osłonięcia Elfanor, zostało już zrobione. Teraz nie mogła sobie pozwolić na żadną rozpraszającą myśl troskę. Musiała być skupiona wyłącznie na oczekującym ją zadaniu.
Krąg zewnętrznych głazów, będący granicą siedziby Ropuch, był wyraźnie widoczny. Zbliżyła się z wyciągniętymi przed siebie, złożonymi dłońmi, które wydzielały silny zapach ziół. Powoli obchodziła naokoło ścianę. Nie rozglądała się na boki. Wzrok wbiła w ziemię, pod stopy. Poruszała się po spirali rozszerzającej się po każdym okrążeniu. Pierwszy z poszukiwanych kamieni znalazła przy trzecim nawrocie. Zadrżała: kamień był ledwie ociosanym odłamem skały. Sięgał jej do kolan, a był tak mocno wbity w ziemię, że nie miała pojęcia o jego rzeczywistej wielkości. Przyglądała mu się. Oblizując wargi, oceniała swoją siłę. Czy była w stanie poruszyć go? Uznała, że jedynym sposobem sprawdzenia będzie spróbować. Zdjęła opończę i wparła się w błękitną powierzchnię. Kamień, wrośnięty w ziemię tak mocno jak kilkunastoletnie drzewo, nawet nie drgnął. Ale… musiał istnieć sposób, by go poruszyć. Odkrył go ten, kto przyniósł kamień tu z jego właściwego miejsca. Natężając siły, ścierając dłonie o szorstką powierzchnię i ostre krawędzie, ciągnęła go i pchała na przemian, aż po dłuższej chwili głaz drgnął.
Sukces był niewielki, ale dawał nadzieję. Zadyszana, szarpiąc i pchając kamień, zostawiała na nim nie tylko maść ochroną, ale i kawałki naskórka. Nie odważyła się skorzystać z zatkniętych za pasek rękawic. Wreszcie zdołała wygrzebać go z ziemi i przetoczyć tam, gdzie stał niegdyś — w przejście, przez które dotąd wiodła otwarta dla wszystkich droga do kamiennego kręgu. Oparta o powierzchnię kamienia, mocno dysząc, zbierała siły do dalszych poszukiwań.
Wokoło coś się działo, jakby bezgłośny urągliwy śmiech z kogoś, kto podjął się zadania przerastającego jego możliwości — i to w sposób dla wszystkich prócz niego oczywisty. Wyprostowała się, unosząc głowę i zaciskając usta — trzecia część pracy poza nią, teraz trzeba poszukać następnego… Znalazła ten drugi. Był do połowy zasypany ziemią i drobnymi kamieniami. Najpierw gołymi rękami drapała go, potem próbowała go poruszyć. Był tak uparty, że omal dwakroć nie przygniótł jej nóg, jakby za wszelką cenę chciał powrócić na miejsce, gdzie tyle czasu przeleżał. Jej dłonie zostawiały na powierzchni dobrze widoczne krwawe plamy. Na koniec udało jej się go umieścić gdzie należało — na drodze, którą teraz zamykał. To już drugi… Głód skręcał jej wnętrzności. Zataczając się, ruszyła na poszukiwanie ostatniego. Nogi plątały się jej w szerokiej spódnicy, każdy krok stawiany był z takim wysiłkiem, jakby stąpała po grzęzawisku. Kamień musiał gdzieś tu być, ale nie mogła go dostrzec! Jej wizja w świątyni nie mogła być mylna. Ci, którzy władali Jasną Mocą, nikogo nie zwodzili. Mogli odmówić rady czy pomocy, ale nie oszukiwali. Gdzieś w pobliżu musiał leżeć ostatni z poszukiwanych przez nią kamieni. Powoli obróciła się. Uważnie badała grunt. Wokół znajdowało się wiele kamieni, większych, mniejszych, wbitych w ziemię i leżących na niej, ale żaden nie miał tej charakterystycznej błękitnej barwy. Co prawda, mógł być w całości ukryty pod kamieniami i ziemią, tak jak poprzedni był ukryty w połowie, ale nigdzie nie widziała usypiska na tyle dużego, by mogło go ukryć. Ponownie obeszła skalny krąg, a w miarę, jak szła, w jej umyśle narastał ów bezgłośny śmiech. Uderzał w nią na kształt wzmagającej się wichury. Była pewna, że Ropuchy poznały już jej zamiary i obserwowały ją. A w miarę jej niepowodzenia rosła ich mściwa satysfakcja i pewność, że jej wysiłki spełzną na niczym.
Zataczając coraz szersze kręgi, oddalała się od kręgu i coraz wyraźniej słyszała krzyki Elfanor. To ostatecznie skłoniło ją do przerwania poszukiwań. Swoje zmęczenie poczuła dopiero wtedy, gdy trzymając dziecko w okrwawionych dłoniach, opadła na ziemię. Wstrząsnęły nią niemożliwe do opanowania dreszcze. Gdy karmiła dziecko, sama przestała być głodna. Pozostało tylko wrażenie tępego bólu.
Zwierzęta stały przy krzewach tak, jak je zostawiła. Zjadły wszystko, co im dała, lecz nie oddaliły się. Naraz jej wierzchowiec potrząsnął łbem i nim zdołała zareagować zarżał. Odpowiedziało mu podobne rżenie dolatujące z niewielkiej odległości. Pozostając na klęczkach, znieruchomiała. Po czym odsunęła od piersi Elfanor i ułożyła ją na powrót w koszu, osłaniając go sobą. Spowodowało to pełen złości i żalu pisk dziecka. Z wysiłkiem podniosła się i uporządkowała odzienie. Ujęła rękojeść sztyletu. Nie padało, ale niebo było mocno zachmurzone i dzień przez to wydawał się mroczny. Mrok ten nie był na tyle ciemny, aby nie dostrzegła zbliżającej się postaci jeźdźca.
Na tych spustoszonych przez wojnę terenach było wystarczająco wielu banitów i rzezimieszków nie obawiających się podróżowania drogami Najstarszych. Pamiętała również przerażające opowieści o Rzeszach, które — jak powiadano — przemierzały te ziemie. Miejsce to cieszyło się złą sławą i nikt nie znalazłby się tu przypadkowo. Ale cel, w jakim ktoś zechciałby odwiedzić Ropuchy z Grimmerdale, nie mógł być ani dobry, ani szlachetny.
Przybysz wspiął się na wzgórze, pod którym obozowała. Zobaczyła, że okryty jest kolczugą, a przyłbica, mimo że uniesiona, zasłania połowę twarzy. Zwisająca z kulbaki świeżo malowana tarcza była jedyną barwną plamą w szarobrązowej sylwecie człowieka i gniadego konia. Niegdyś rozpoznałaby go po herbie. Ale panowie tych ziem spoczywali w wielu nieznanych, rozsianych po kraju grobach. Na ich miejsce pojawili się nowi. Ci wybierali własne znaki, takie jak ten, który teraz widziała.
Rysunek był toporny, wyraźnie wykonany niezbyt wprawną ręką. Wyobrażał dziwnie niewyraźną, a mimo to czyniącą wrażenie potwornej, głowę. Przed nią zaś znajdował się o wiele wyraźniejszy i znacznie lepiej wymalowany miecz; zimna, czysta stal zdawała się bronić potworowi dostępu do łupu. Nie mogła rozpoznać jego twarzy ocienionej przyłbicą, ale słysząc powitanie, rozpoznała głos i zabrakło jej sił.
Bojowy rumak czystej krwi stąpał powoli. Schodził ku niej, cugle luźno zwisały na jego szyi — znak, że jeździec w pełni ufał zwierzęciu. Chciała uciekać, lecz nie znała miejsca, w którym mogłaby się ukryć, dokąd jeździec nie podążyłby za nią… — nawet gdyby to była siedziba Ropuch, gdzie zresztą już kiedyś razem zawędrowali.
— Pani… — Powitanie zawisło między nimi, jakby zamknęła uszy na jego dźwięk. Wierzchowiec stał spokojnie. Jego pan zręcznie zsunął się z siodła i zbliżał do niej. Odzyskała głos i siły na tyle, by unieść dłoń w jedynym geście, na jaki mogła się zdobyć.
— Nie!
Jeśli usłyszał, to nie posłuchał. Dostrzegła już opalony podbródek i zdecydowane wargi. Przystanął na chwilę. Zdjął rękawice, po czym rozpiął sprzączki hełmu, ściągnął go energicznie, a jasne włosy rozsypały się na wietrze. Przymrużył lekko oczy i obejmował ją taksującym spojrzeniem, przed którym miała ochotę jak najdalej uciec i więcej go nie oglądać, ukryć się bezpiecznie przed wspomnieniami i myślami obudzonymi przez nadejście tego człowieka. Nic nie może przysłonić celu, dla którego tu się znalazła… Resztką sił wyciągnęła obtarte dłonie z połamanymi paznokciami, by bronić bliższego dostępu.
— Mój Panie… dlaczego? — Nie potrafiła nic więcej powiedzieć, choć myśli kłębiły się z zadziwiającą szybkością.
— Udałem się do Lethendale, ale ciebie tam nie było. — Mówił prosto, jak mówi się do dziecka. — Powiedziano mi, że wyruszyłaś po pomoc w niesamowite miejsce, wobec tego udałem się tam.
— To… to moje zadanie… — Próbowała się rozgniewać. Jak dotąd, tylko raz nie potrafiła obronić swej niezależności. A już własne problemy potrafiła rozwiązywać bez niczyjej pomocy.
— Nie znam się na czarach — odparł poważnie. — Może to i prawda, że tylko twoje dłonie mogą tego dokonać… ale nie jest niemożliwe, że dwoje potrafi o wiele szybciej zrobić to, co robi jedno.
Zwinnie, niczym kot, przyskoczył do niej i chciał pochwycić jej dłonie.
— One są chronione! — krzyknęła, odskakując.
— Chronione! — Jedna brew uniosła się do góry; dobrze znała ten gest. — Sądząc po ich wyglądzie, to dzisiaj ta ochrona musi być dość licha. Powiedz mi, co tu robisz i po co?
Musi go zniechęcić i to szybko. On nie ma tu nic do szukania. No i dość już miał przez nią kłopotów. Odwróciła się i wskazała na leżący za nią koszyk. Po czym uniosła okrycie, ukazując bez żadnego ostrzeżenia twarz Elfanor. Nawet przy tak słabym świetle ślady uroku były dobrze widoczne, a szczególnie te szeroko otwarte oczy, w których czaiło się mroczne zło.
— Widzisz? — Przyglądała mu się uważnie, oczekując na pierwszy objaw obrzydzenia. Musiała jednak przyznać, że nieźle się przygotował. Na jego twarzy nie dostrzegła nic z tego, czego się spodziewała.
— Powiedziano mi… odmieniec… — mówił pomału i cicho, jakby nie chciał jej przestraszyć. — Myślisz, że to jest odpowiedź?
— Możliwe, tylko możliwe. — Czuła się dziwnie, przy gotowana na reakcję, która nie nastąpiła. Jakim był człowiekiem, że bez drgnienia powiek patrzył na skutki zła?
— Możliwe, to niekiedy wszystko, o co człowiek może prosić.
Nowy błyskawiczny ruch i już trzymał koszyk w rękach. Patrzył na dziecko.
— Jak uważasz, co musisz zrobić?
Chciała mu je odebrać, zasłonić twarz, jak robiła t zawsze, by nikt ciekawski nie oglądał Elfanor. Jedna zmęczenie odebrało jej zręczność. Zatoczyła się, nieme upadając. Jedną ręką trzymał teraz kosz, a drugą ją obejmował.
— Chodź. — Pokonał słaby opór i poprowadził dziewczynę ku stercie kamieni. Usiadł i położył dziecko na kolanach. Ona także usiadła obok. Nie wiedziała, czy bardziej nie może, czy nie chce uwolnić się z tego objęcia. Patrząc na swe dłonie, bezużytecznie leżące na kolanach, zadrżała i, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, rozpłakała się. Tak bardzo pragnęła, by ktoś inny zajął się myśleniem… Ale wystarczyło, że spojrzała na cichą Elfanor, wpatrzoną wyłupiastymi oczyma w trzymającego ją mężczyznę… Zebrała siły, uwolniła się jakoś od jego ramienia, stanęła.
Kamień… ostatni… — Musiała wziąć się do roboty.
— Który kamień?— Nie usiłował jej zatrzymywać. Wstał i ostrożnie odstawił koszyk. Zdążyła się już odsunąć. Obawiała się ponownego objęcia. I tego, że poddałaby się. Zbyt silne uczucie obudziło jego przybycie, osłabiło ducha i siłę.
— Błękitny… ostatni… szukałam i szukałam… dwa znalazłam, a trzeciego nie mogę. — Zataczając się wyciągnęła pokrwawione dłonie i mruczała bardziej do siebie niż do niego. — Głazy… każdy musi być umieszczony w przejściu… jako pieczęć. To moje zadanie.
Była ledwie w połowie drogi, gdy podszedł do najbliższego wejścia i dotknął głazu, który z takim trudem tu umieściła.
— Taki jak ten? — Nie czekając na odpowiedź, przyjrzał mu się uważnie, po czym rozpoczął poszukiwania wśród gruzowiska zalegającego skraj wzgórza, na którym znajdował się kamienny labirynt. Hertha ruszyła swoim starym szlakiem. Rozgrzebywała tu i tam skupiska pomniejszych głazów z nadzieją, że pod nimi ujrzy ów poszukiwany błękit. Przebyła prawie trzy czwarte drogi, jak dotąd daremnie, gdy usłyszała jego wołanie. Odwróciła się gwałtownie, tracąc równowagę i boleśnie tłukąc kolana. Przez chwilę nie widziała Tristana. Nagle jego głowa pojawiła się tuż nad ziemią. Przypomniała sobie o znajdującej się w tym miejscu niewielkiej kotlince.
— Myślę, że jest tu w dole! — oznajmił.
Unikając kolejnego upadku, pospieszyła ku niemu. Z zapałem odrzucał niewielkie kamienie, a gdy stanęła na skraju kotliny, mogła dojrzeć połyskujący błękitno narożnik. Ten głaz był niemal zupełnie przysypany ziemią i drobnymi kamykami. Gdyby Tristan nie zszedł na dół, nigdy by go nie znalazł. Tylko jak go zdoła podnieść? Odrzuciwszy kamienie, dobył miecza i przystąpił do rozcinania jeszcze twardej po zimie ziemi. Robił to coraz delikatniej, w miarę jak zbliżał się do skały. Dobry miecz trudno było zdobyć, zatem głupstwem byłoby zniszczyć go z powodu nieostrożności. Wierzchem dłoni otarła czoło, pokrywając je przy tej sposobności ziołową miksturą. Z otępieniem w oczach patrzyła na zawzięcie pracującego mężczyznę. Jasne, że można było wygrzebać kamień z ziemi. Ale w jaki sposób wydostać go z tego ciasnego zagłębienia? Wobec tak niewykonalnego zadania siły zaczęły ją opuszczać.
— Jak… jak ktokolwiek mógłby go stamtąd wydostać? — usłyszała własny schrypnięty głos. Oczywiste było, że uniesienie go było ponad jej siły. A przecież musiała to zrobić sama. Tego była pewna od początku tej próby.
— Juki na twoim kucu są przytroczone liną. — Wstał, spoglądając na odsłoniętą powierzchnię głazu. — Z pomocą koni powinno udać się go wydobyć.
Zamrugała z wrażenia. To, co mówił, miało sens. Ona sama była tak otępiała ze zmęczenia, że podobne rozwiązanie w ogóle nie przyszłoby jej do głowy. Poderwała się i prawie biegiem ruszyła ku miejscu, w którym złożyła ładunki zdjęte z obu koni. Rzeczywiście, była tam lina i to wyglądająca na mocną. Czy jednak okaże się wystarczająco mocna? Tego nie była pewna. Rozplatała węzły, zarzuciła ją na ramię i zaniosła na skraj kotliny. Rzuciła następnie w dół. Pochwycił ją w locie. Przyklęknąwszy, starannie obwiązał głaz, omotując linę na wszystkich wystających krawędziach. Wstał i jeszcze raz obejrzawszy efekt swojej pracy, uniósł ku niej głowę.
— Przyprowadź nasze wierzchowce, zobaczymy, czy był to dobry pomysł.
Jej szkapa była posłuszna — spokojnie człapała za nią na samą krawędź. Ale rumak Tristana, to co innego. Rzucał wściekle łbem, ledwo tylko dotknęła cugli. Toczył ślepiami i parskał zawzięcie. Nie zważając na to, pociągnęła go ze wszystkich sił, zadowolona, że wokół nie rozlega się bitewny zgiełk. Pomimo nieustannego oporu, udało jej się doprowadzić wierzchowca na miejsce.
Tristan wyszedł już z kotlinki. Robił właśnie pętlę przeznaczoną do zaczepienia na kulbace jej szkapy. Drugi koniec liny, zakończony taką samą pętlą, miał być zaczepiony w identycznym miejscu rynsztunku, ale okrywającego jego rumaka. Ukończywszy tę pracę, wskoczył na siodło i cicho zagwizdał. Na ten znak oba wierzchowce ruszyły, napinając linę na podobieństwo cięciwy i wrzynając ją głęboko w ziemię na skraju stoku. Bała się, że lada chwila usłyszy ostry trzask pękającej liny. Jak dotąd, panowała jednak cisza przerywana jedynie stukiem podków. Po chwili usłyszała nowy odgłos — to kamień szorował o ziemię. Uwolniony z legowiska głaz powoli wjeżdżał po stoku. Nareszcie ukazał się nad brzegiem kotliny i z hałasem opadł u jej stóp. Schyliła się, szarpała zaciśnięte mocno węzły. Delikatnie odsunęły ją mocne ręce Tristana. On dokończył rozpoczętą przez nią pracę.
— Teraz dokąd? — zapytał.
— Ja to muszę zrobić! — potrząsnęła głową. — Mój grzech i moja zapłata!
Starała się przecisnąć obok niego, by dostać się do kamienia. To trzeba zrobić i ona musi tego dokonać.
— Nie! — Jego głos dobiegał jakby z oddali, ale jej umysł był już zbyt skoncentrowany na zadaniu, by zwracała uwagę na otoczenie. — Jeśli musisz go dotknąć, to żaden kłopot, ale pamiętaj, że ja też stawiłem już czoło Ropuchom.
— Ponieważ cię oszukałam. — Uświadomiła sobie, że płacze dopiero wtedy, gdy na wargach poczuła słony smak. — To wszystko moja wina. Puść mnie! Kamień musi być na miejscu przed zmierzchem… Musi!
Nie odpowiedział. Pochylił się i oburącz chwycił krawędź głazu. Gwałtownym szarpnięciem potoczył go naprzód. Z okrzykiem rozpaczy pobiegła za nim, a dopędziwszy kamień, który tymczasem utracił siłę rozpędu, popychała go tak mocno, jak tylko w tej chwili potrafiła. Kamień poruszył się zaledwie o parę cali w przód. Tristan był znowu przy niej.
— Niegdyś walczyliśmy razem i teraz zrobimy to ponownie. Nie po to cię odnalazłem, żeby teraz zostawić. Jeśli musisz, to z moją pomocą. Żadna siła, która cię tu przywiodła, nie może ci odmówić prawa do mojej pomocy. Nigdy, jeśli ja tego chcę.
Nie mogła złapać oddechu, żeby mu odpowiedzieć. Bez przerwy napierała na głaz, a ten poruszał się teraz łatwiej i nieco szybciej, kołysząc się przy tym na boki. Jeśli nie podoła nałożonemu na nią zadaniu, to daremne będą wszystkie poniesione dotąd wysiłki. Ale wiedziała również, że sama temu nie podoła.
Kamień toczył się wolno, a niebo nad nimi ciemniało nie z powodu nadciągających chmur, lecz zbliżającej się nocy. Zmierzch był ostoją i siłą zła. Jeśli nie zdąży przed jego nadejściem zatoczyć głazu na miejsce, później z pewnością im się to nie uda… Oddychała z trudem. Po lewej stronie widziała ostatnie wejście. Tristan również je dostrzegł. Zmienił pozycję. Toczył teraz głaz tak, by jak najkrótszą drogą zmierzał do otworu, który miał zamknąć. Wydawało jej się, że sam grunt odmawia im pomocy, że cienie specjalnie wydłużały się od kamiennych ścian, zasłaniając ziemię i czające się na niej przeszkody.
— Teraz już blisko…— On także oddychał ciężko. Mimo to przyklęknął i mocno wparł się ramieniem w skalny blok. — Odsuń się!
Widziała wysiłek jego mięśni i malujące się na twarzy napięcie… Przez długą chwilę głaz nawet nie drgnął, jakby urągał jego wysiłkowi. Nagle… powoli ruszył i lekko balansując, potoczył się dokładnie na środek drogi, pomiędzy kamienne ściany. Zerwał się przeraźliwie zimny, ostry wiatr. Szarpał ich okrycia i oślepiał kurzem. Z tej nawałnicy wyłoniły się ręce… ramiona… wreszcie cała masywna postać, która objęła Herthę i pozwoliła jej zachować równowagę… Czy poprzez wycie wichru rzeczywiście słychać było słabe zawodzenie, czy to tylko jej się wydawało?
Poczuła, że ktoś ją unosi, niesie z tej zawieruchy ku krzewom, gdzie panuje spokój i gdzie czeka Elfanor. W cichnącym wietrze usłyszała płacz dziecka. Tristan postawił ją na ziemi. Zataczając się, pospieszyła w stronę tego głosu.
Noc jeszcze nie zapadła i można było w miarę wyraźnie widzieć. Klękając, chwyciła zawiniątko i przy wtórze krzyku Elfanor rozsuwała okrycie. Zmrużonymi i załzawionymi oczami wpatrywała się w maleństwo. Wreszcie wzrok jej wyostrzył się na tyle, że mogła wyraźnie zobaczyć… Twarz córki była czerwona z wysiłku, powieki zaciśnięte, a piąstki mocno wymachiwały. Twarz czerwona, ale… Nie było już odmieńca! Wygrała! Oczy dziecka były ciemne, lecz nie przebłyskiwała w nich żadna obca świadomość, a zaczerwieniona z wysiłku skóra nie miała na sobie żadnych brązowych znamion.
— Wolna! Jest wolna! — Hertha płakała, kołysząc niemowlę.
Mocne dłonie ujęły jej ramiona. Z wolna pojęła, że przybyła nowa siła, że dłużej nie pozostanie samotna.
— Ty ją uwolniłaś — rozległ się czysty głos. Odwróciła głowę. Patrząc na niego, czuła przepełniającą ją wdzięczność.
— Mogłam tego dokonać jedynie z twoją pomocą.
— Czy sądziłaś, że ci jej odmówię? — W zapadającym zmroku wyglądał twardo i ponuro, ale wiedziała, że nie jest to jego prawdziwy obraz.
Po raz pierwszy od miesięcy, a nawet lat pozwoliła sobie na chwilę słabości, poczuła się bezpiecznie w jego objęciach. Jej niezależność padła.
— Tylko z tobą — łagodnie powtórzyła i z nagłego błysku w jego oczach zrozumiała, że usłyszał. — Wiele jest darów Gunnory, różnych i dobrych…
— Niech będzie pochwalone jej imię — odparł, choć wiedział, że była opiekunką kobiet i żaden mężczyzna nie przebywał w jej świątyni. — Dała nam obojgu wiele w godzinach próby… Robi się ciemno, Pani, czy nie powinniśmy wracać?
Spojrzała na Elfanor. Złość, jaka opanowała jej ciałko w chwili znikania mrocznych sił, odeszła i powieki dziecka unosiły się coraz rzadziej, by wreszcie sennie opaść.
— Tak! — zawołała. — Ruszajmy… do domu!
Na dźwięk tych słów jego twarz rozjaśniła się, ona zaś wiedziała, że niczego więcej nie musi pragnąć od życia.