Lewandowski Konrad Półmisek


Autor: Konrad T. Lewandowski

Tytul: PÓŁMISEK

Z „NF” 1/96

+komentarz warsztatowy

Metafizyką zainteresowałem się na pierwszym roku Politechniki. Ówczesne próby zrozumienia „o co biega” mogę porównać do poczynań muchy usiłującej przelecieć przez szybę. Po kwartale walki z trzydziestoma pierwszymi stronami „Elementarza metafizyki” M. Gogacza dałem spokój. Zostało mi z tego okresu podejrzenie, że metafizyka jest dla filozofii tym, czym matematyka dla fizyki.

Problem powrócił kilka lat później, kiedy po druku „Alternatyw ewolucji” rozważałem ogólne, filozoficzne podstawy własnej propozycji. Obmyśliłem wtedy idącą nieco dalej „teorię alternatywności”. A po roku, przy okazji pracy nad „Archetypem i schizofrenią” drążąc temat pod kątem zastosowania go w SF, otarłem się o pojęcie „bytu potencjalnego”. Skierowało mnie to powtórnie na teren metafizyki.

Tym razem byłem sprytniejszy. Zacząłem lekturę Gogacza od słowniczka na końcu książki. Znajomi studenci ATK nie potrafili mi pomóc, gdyż - jak twierdzili - uczą się metafizyki metodą wkuwania na pamięć całych rozdziałów.

Po dwóch miesiącach błądzenia po hasłach i odsyłaczach otrzaskałem się z terminologią. Trafiłem wtedy na hasło „inteligibilność” - było to coś, czego potrzebowałem. Reszta pozostawała kwestią pomysłu i doczytania odpowiednio dużych połaci tekstu. Na przykład spędziłem cały dzień zamknięty w pokoju ucząc się typów relacji.

Tak przygotowany byłem gotów do rozmowy z fachowcem, wprosiłem się więc do Piotra Zakrzewskiego, felietonisty „Ładu”. Dzięki niemu w wyniku trzygodzinnej dyskusji moje luźne pomysły skleiły się w w miarę spójną myślową konstrukcję. Pozostawało skroić na ten rozmiar odpowiednią fabułę. Znając zaś sympatię Czytelników do postaci Radosława Tomaszewskiego, nakłoniłem go do zajęcia się sprawą.

Metafizykę uważam za naukę ważną i literacko inspirującą, która jednak z powodu braku popularyzacji popadła przez wieki w zbędne hermetyzmy. Mam nadzieję, że przedstawiony w „Półmisku” model (kształtki i farba) wyda się Państwu wyrazisty i spójny, wiem, że jest uproszczony. Pominąłem, na przykład, problem duszy, który miałby w opowiadaniu niewielkie zastosowanie. Jestem pewien, że zmodernizowana, żywa metafizyka przydałaby się bardzo współczesnej fizyce, matematyce i filozofii, które z roku na rok coraz dotkliwiej odczuwają narastający problem granic racjonalności.

KTL

Książkę tę stanowi ukazywanie powodów tego, czym byt jest i że jest, zarazem wszystkiego, co podstawowe i wyjściowe w uprawianiu metafizyki.

Mieczysław Gogacz, „Elementarz metafizyki”,

Warszawa ATK 1987

I nadszedł Wodnik. A przybywszy wziął Ryby za pysk i zaprowadził porządek w stawie.

Proroctwo Przewodasa

PÓŁMISEK

Wpadłem z rumorem do redakcji „Obleśnych Nowinek”.

- Słuchajcie! - wrzasnąłem. - Ale bomba! Byłem u McDonalda!

Zbyt dobry miałem nastrój, by mogły mi go zepsuć znaczące postukiwania w czoło i żurnalistyczne zblazowane miny.

- Dotąd omijałem toto jak zarazę, ale wczoraj wieczorem głód mnie przycisnął - trajkotałem w natchnieniu. - Nie miałem wyjścia, bo inne budy były zamknięte. Wziąłem Big Maca, a to miętkie syfiliszcze rozłazi mi się w gębie, zanim zdążyłem je ugryźć. Idealne żarcie dla kogoś, kto zostawił w domu sztuczną szczękę. Można szamać gołymi dziąsłami. Olśniło mnie!

Patrzyli i słuchali. Chyba jednak ich zainteresowałem.

- Nie kapujecie? Jakie zwierzęta nie mają zębów?... -

cisza oczywiście. - Minogi! Gromada krągłouste. „Cafe pod Minogą”! McDonald to papu dla krągłoustych! Że też Wiech tego nie dożył... Dopuśćcie mnie do komputera, to zaraz dziabnę paszkwila! Może prędzej ich zamkną...

- McDonald zamówił u nas dwie kolumny reklam - oznajmiła grobowym głosem Elka, sekretarz redakcji.

Nie ma to jak kubeł zimnej wody na wenę twórczą.

- Jak to?

- Guru Ciachorowski cofnął klątwę, bo zarząd McDonalda zobowiązał się zastąpić mielone mięso serem sojowym - wyjaśniła.

Jak przystało na rasowego mięsożercę, na samą wzmiankę o wegetariańskiej diecie zrobiło mi się niedobrze.

- Z dodatkiem torfu? - spytałem, wspominając analogiczny, niemiecki precedens.

- Nie, u nas będą dodawać szczyptę złotorostu ściennego. To taki porost. Guru nalegał na akcent narodowy w menu.

- Więc o czym mam napisać? - usiadłem i z wysiłkiem ułożyłem rysy w maskę pt. „Oblicze zimnego profesjonalisty”.

- Zrobisz wywiad z Błyszko-Sażyńskim.

- Ze specem od talizmanów? Przecież to Rychu miał nagrać faceta w zeszłym tygodniu?

- Spławił mnie - odezwał się Rychu ze swego kąta. - Na dodatek poszczuł czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie kota z nietoperzem...

- Rozumiem, Rychu, byłeś naprany.

- Ani trochę.

Wkurzyła mnie perspektywa poprawiania roboty po kopniętym alkoholiku.

- Ale białe myszki widziałeś?

- Widziałem - odparł zimno Rychu. - Były w terrarium i służyły za karmę dla tego niby-kota.

- Tomaszewski, to nie są jaja - pogodziła nas Elka. - Naczelny zdecydował, że masz to sprawdzić. Właśnie ty.

- Dobra, dobra - westchnąłem i odwróciłem się do Rycha. - Za co właściwie podpadłeś Sażyńskiemu?

- To było zaraz na wstępie. Zapytał mnie, czy relacja jest bytem. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.

- Dowiedziałam się - wtrąciła Elka - że Sażyński ma głupi zwyczaj przepytywania gości z metafizyki. Dlatego jeszcze nikomu nie udało się przeprowadzić z nim wywiadu.

- Trzeba było odpowiedzieć, że to problem dyskusyjny, ale większość metafizyków twierdzi, że relacja jest bytem niesamodzielnym - odparłem. - A ty co mu powiedziałeś?

- No... - Rychu się zmieszał. - Chciałem obrócić to w żart, więc palnąłem, że nie ma bytu bez odbytu...

- Nic dziwnego, że się wściekł. I serio, nikt dotąd nie pociągnął gościa za język?

- Nikt. Przegonił nawet panienkę z „Twojego Chujoskopu”, która miała przeprowadzić z nim wywiad we wszystkich pozycjach...

- Może jest „spójny erotycznie”?

- Niekoniecznie, w młodości utrzymywał niezły harem.

To zmieniało postać rzeczy. Nie cierpię odwalania wypracowań na zamówienie, ale tu miałem przed sobą niezłe wyzwanie.

- Biorę - oznajmiłem i w ten sposób kilka dni później w moim życiu pojawił się Półmisek.

Błyszko-Sażyński, na chrzcie dali mu Jerzy Maria Eustachy, mieszkał na Saskiej Kępie w uroczym, willowym zakątku dzielnicy ograniczonym ulicami Francuską, Wałem Międzeszyńskim i zjazdem z Mostu Poniatowskiego. W tamtejszych poplątanych, czasem krętych uliczkach można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Uwielbiam kręte ulice, uważam, że mają osobowość w przeciwieństwie do tych poprowadzonych pod linijkę i przecinających się pod kątami obrzydliwie prostymi. Kiedy widzę zakręcający miękko zaułek, z mojej duszy odpada cyniczna skorupa i pozostaje czysty zachwyt.

Sażyński miał dom przy Berezyńskiej, lecz nie dane mi było zażyć rozkoszy spaceru. Zdążyłem wysiąść z tramwaju przy Rondzie Waszyngtona i wyjść z przejścia podziemnego, gdy z Francuskiej wymaszerowała bojówka Gwoździ, czyli Grono Wyższej Świadomości. Ubrani w zielone koszule, z głowami wygolonymi na pałę i pomalowanymi na zielono, zawodzili mantry wymachując do taktu kijami baseballowymi. Na nogach mieli superekologiczne sandały typu glan. Określenie „gwoździe” było początkowo obelżywym skrótowcem, ale kiedy guru Ciachorowski Swami, zwany przez niewiernych Obciachu Świru, rzekł: „Mądrej głowie dość po słowie, głupiej trzeba gwoździem”, nazwa przyjęła się.

Dla świętego spokoju, by nie wchodzić im w drogę, przystanąłem przy kiosku „Ruchu” i zacząłem oglądać gazety. Na samym wierzchu „Wyborcza” epatowała zielonym prostokącikiem obok słowa „gazeta”. Pod nagłówkiem czernił się kobylasty tytuł oznajmiający wydanie wyroku w najnowszym procesie pokazowym. Trzech chłopaków rozpaliło nad rzeką ognisko i piekło nad nim złowione ryby. Prokurator posunął ich z trzech paragrafów; zwierzobójstwo, rabunkowe zużycie tlenu i pogłębianie efektu cieplarnianego. Dostali po dwa lata bez zawieszenia. Cholera, trzy lata temu coś takiego mogłoby pójść tylko w „Obleśnych Nowinkach”, a i to wyłącznie w prima aprilis...

- Szyneczka, baleronik, świeżutki schabowy - usłyszałem nagle ochrypły szept. Obok stał nieogolony facet, gapiąc się gdzieś ponad moim ramieniem. - Tu, bliziutko, za rogiem - dodał. - W piwnicy u szwagra...

- Nie, dziękuję, mam własnych dostawców - odparłem półgłosem i natychmiast przekląłem swój długi ozór. Jeśli to był kapuś, miał mnie na widelcu!

W tym momencie z Finlandzkiej wymaszerowała na nas kolejna grupa Gwoździ. Stężałem. Skąd ich aż tylu! Wędliniarz jakby rozpłynął się w powietrzu. Kiedy Gwoździe minęły obojętnie kiosk, poczułem między brwiami kropelkę potu.

Nim dotarłem do willi Sażyńskiego, ochłonąłem trochę, i dobrze, bo gospodarz wybitnie nie był w nastroju do przyjmowania dziennikarzy.

- Czy może mi pan powiedzieć, co to jest inteligibilność?

- wygarnął z biodra ledwie zdążyłem się przedstawić. Intencja pytania była oczywista, ale w jego głosie wyczułem coś jeszcze. To coś przywiodło mi na myśl kapitana Klossa mówiącego: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”...

- „Zuzanna lubi je tylko jesienią” - wyrąbałem bez namysłu, a gdy Sażyński rozdziawił usta, zacząłem recytować:

- Inteligibilność, czyli poznawalność to akt istnienia w bycie, poprzez przejaw otwartości czyniący ten byt udostępniającym się przez spotkanie i poznanie.

Zaniemówił, lecz tylko na chwilę.

- Widzę, że szybko się pan uczy - uśmiechnął się lekko i przygładził krótkie, siwe włosy. - Pańskiego kolegę wyrzuciłem zaledwie tydzień temu.

- Gdzie tam szybko! - wyluzowałem się. - Kiedy wziąłem do ręki pierwszy podręcznik metafizyki, musiałem przez dwa miesiące studiować słownik terminów, zanim ze zrozumieniem przeczytałem spis treści.

- Interesuje się pan metafizyką prywatnie? - spojrzał badawczo.

- Owszem, i paroma innymi rzeczami.

- Niewiarygodne.

Sprawiał wrażenie człowieka, który nie wierzy własnemu szczęściu, dlatego ostro wziąłem się do roboty.

- Dlaczego pyta pan wszystkich o metafizykę?

- Bo nie mam przyjemności rozmawiać z durniem, który nie zna podstawowych terminów.

- To takie ważne?

- Proszę za mną!

Weszliśmy do salonu. Z antresoli sfrunęło wielkie ptaszysko i z łoskotem wylądowało na stole. Zdębiałem. To nie był ptak, lecz nietoperzo-kot, o którym mówił Rychu. Czyżbym też miał delirium? Sażyński podszedł do stojącego w rogu akwarium, wyjął stamtąd za ogon białą myszkę i rzucił ją na dywan. Stwór błyskawicznie furgnął ze stołu i pożarł zdobycz trzema kłapnięciami paszczy. Potem podszedł do mnie na tylnych łapach i zaczął się łasić.

- Proszę mu się dobrze przyjrzeć - polecił gospodarz.

Przyklękłem i dotknąłem zwierzaka. Z całą pewnością nie był to wybryk natury ani chirurgiczna składanka typu Frankenstein. Istota ta miała zbyt harmonijną budowę, by mogła wchodzić w grę któraś z tych możliwości. Idealnie proporcjonalne, pokryte delikatną, aksamitną sierścią skórzaste skrzydła łączyły się z odpowiednio przekształconymi przednimi łapami. Budowa tylnych kończyn była typowa dla istoty dwunożnej. Do tego dochodziły chwytne zakończenia skrzydeł oraz ogon uwieńczony wachlarzem lotek powstałych ze zmienionej morfologicznie sierści.

Nawet nie próbowałem kryć zdumienia.

- Co to jest?

- Pochodzi z przyszłości, z okresu gdy po wymarciu człowieka i większości gatunków kręgowców nastąpiła radiacja adaptatywna szczurów i kotów.

- Więc co to zwierzę robi w pańskim domu?

- Tędy proszę - wskazał kierunek.

Zostawiłem nietoperzo-kota i przeszliśmy do niewielkiego pokoju. Na stole zasłanym białym obrusem leżał owalny przedmiot kształtem i wielkością przypominający półmisek do wędlin albo raczej tackę, bo był całkiem płaski, miał może centymetr grubości. Na drugi rzut oka rzecz okazała się mozaiką czerwono-czarnych-żółto-niebieskich fragmentów połączonych techniką witrażową. Nieregularne kawałki nieprzeźroczystego materiału układały się w barwny, abstrakcyjny obraz wywołujący nieokreśloną irytację.

- Proszę to przekręcić na drugą stronę - powiedział Sażyński.

Dotknąłem Półmiska i w tym momencie wysiadła mi synchronizacja zmysłów. Wzrok mówił, że patrzę na płaski witraż, a dotyk, że macam elipsoidalną bryłę o kształcie i wymiarach piłki do amerykańskiego futbolu... Mimo to spróbowałem wykonać polecenie gospodarza i w następnej chwili stanąłem na progu szaleństwa. Bryła obróciła się w moich rękach o jakieś ćwierć obrotu, ale to, na co patrzyłem, nadal pozostało tak samo płaskie i nie zwęziło się ani trochę. A powinno być teraz wąziutkim prostokątem! Zrozumiałem, że tego przedmiotu nie dotyczą reguły rzutowania bryły na płaszczyznę i zrobiło mi się zimno. Mój przyzwyczajony do geometrii euklidesowej rozum zbuntował się przeciw doznaniom zmysłów. Cofnąłem się od stołu, machinalnie wycierając dłonie o spodnie.

- To fragment płata czterowymiarowej płaszczyzny - oznajmił Sażyński. - Proszę usiąść.

Z ulgą zwaliłem się na fotel pod ścianą unikając patrzenia na Półmisek. Gospodarz zajął miejsce naprzeciwko.

- Co to jest? - wychrypiałem.

- Z punktu widzenia metafizyki tę rzecz można nazwać inteligibilizatorem, parapsycholog określiłby ją jako nadtalizman, zaś fizyk użyłby nazwy strukturator prawdopodobieństwa. Pan niech zapamięta, że jest to urządzenie działające według praw metafizyki.

Pomyślałem o grasującym w salonie stworze i zrezygnowałem z zadania następnego pytania. Sażyński popadł w zadumę.

- Jak pan wie - rzekł po chwili - zajmuję się zawodowo wyrobem talizmanów na zamówienie. Siłą rzeczy więc zawsze interesowało mnie to, jak sprawić, by moje wyroby były możliwie najskuteczniejsze. Badałem zatem talizmany słynące z wielkiej mocy, wertowałem stare księgi i eksperymentowałem. Stwierdziłem, że przedmioty zwane talizmanami to w większości bezwartościowe błyskotki, inne niestarannie wykonane działają bardzo słabo, ale zdarzają się też, choć rzadko, niezwykle efektywne. Oczywiście, ja chciałem wyrabiać tylko te najsilniejsze. Trzydzieści lat temu odkryłem, że naprawdę skuteczne talizmany są fragmentami jednej całości - wskazał na Półmisek. - Pół roku temu udało mi się odnaleźć ostatni kawałek i połączyć je razem.

Dotknąłem już dwu dowodów rzeczowych, lecz nadal odczuwałem ochotę, by uznać jego opowieść za stek bzdur.

Tymczasem Sażyński mówił dalej:

- Działanie talizmanów, czyli przedmiotów sprawiających, że egzystencja ich właściciela biegnie wzdłuż łańcucha szczęśliwych przypadków, można wytłumaczyć za pomocą teorii metafizycznego wszechświata, którą roboczo nazwałem „teorią kształtek”. O tym jednak pomówimy innym razem. Teraz chciałbym zaproponować, by został pan użytkownikiem tego oto inteligibilizatora.

- Dlaczego? - spojrzałem na Półmisek z obawą.

- Bo inaczej nigdy mi pan nie uwierzy.

- Panu zdaje się nie chodzi o wywiad w „Obleśnych Nowinkach”? - zmobilizowałem cały swój nadwerężony już nieco spryt.

- Nie.

- A o co?

- Nie dowie się pan, dopóki nie wypróbuje pan inteligibilizatora.

Trafił w czuły punkt. Wiedziałem, że moja ciekawość w końcu mnie zgubi.

- Zgoda - oznajmiłem z rezygnacją.

W dłoni Sażyńskiego pojawiła się igła i flakonik spirytusu salicylowego.

- Proszę podejść do stołu i podać mi dłoń - polecił.

- Co pan chce zrobić?

- Potrzebuję kropli pańskiej krwi.

Nie wiedziałem, mam się roześmiać czy zdenerwować?

- Czy to będzie cyrograf?

Sażyński uśmiechnął się pobłażliwie.

- A co pan myślał? - zadrwił. - Że opowieści o cyrografach to bajkowe wymysły? Inteligibilizatory już nie raz pojawiały się w historii ludzkości. Prawdą jest, że krew łączy je z użytkownikiem, natomiast całe gadanie o pakcie z diabłem to bzdura wymyślona przez niewtajemniczonych.

Przezwyciężając wewnętrzny opór podałem mu rękę. Ukłuł mnie i po chwili na wskazującym palcu prawej ręki pojawiła się kropla krwi.

- Proszę dotknąć tym palcem inteligibilizatora i wypowiedzieć głośno swoje imię - powiedział Sażyński.

Było mi trochę głupio, więc wybrałem czarno-czerwony fragment Półmiska, na którym krew była najmniej widoczna.

- Radosław! - Dopiero teraz dostrzegłem, że na innym, błękitnym kawałku mozaiki znajduje się drugi, zrudziały odcisk palca, zapewne samego gospodarza.

- I co teraz? - spytałem.

- Inteligibilizatorem steruje się za pomocą aktów woli, to jest wyrażania świadomych życzeń typu: chcę tego, chcę tak. W ciągu nocy nastąpi nawiązanie trwałej Relacji, czyli więzi przyczynowej pomiędzy panem a tym urządzeniem. Rano proszę wyjść na spacer i trochę poeksperymentować. Kiedy się pan ostatecznie przekona, proszę przyjść do mnie, porozmawiamy. Teraz żegnam.

Następny poranek powitałem w błogim przeświadczeniu, że wydarzenia poprzedniego dnia najprawdopodobniej mi się przyśniły. Pogoda była piękna, na horyzoncie ani jednego Gwoździa, w efekcie miałem ochotę śmiać się z samego siebie.

- Chcę dostać lody! - powiedziałem w przestrzeń i wyobraziłem sobie minę Sażyńskiego.

- Hej, Radek! - dobiegło gdzieś z boku.

Na rogu Wolskiej i Zielonej Rewolucji stał wózek z lodami, a nad nim w białym kitelku i białej czapeczce tkwił, ni mniej ni więcej, tylko Jacuś we własnej osobie, który tydzień temu rzucił robotę w „Obleśnych Nowinkach”. Podszedłem.

- Cześć! Dziś rano przydzielili mi ten rejon, stoję tu już od godziny i tak czułem, że cię spotkam - gadając nakładał lodowe kulki do waflowego kubeczka. - Masz! To na koszt firmy.

- Dzięki... - wziąłem lody i polizałem. Były prawdziwe!

- Co, niedobre? - spytał Jacuś patrząc z troską na moją minę.

- Nie... skąd... w porządku - wybełkotałem. - Wiesz... mam pilnego... odezwę się...

Skołowany ruszyłem Wolską w kierunku Bema. Zdolność logicznego myślenia odzyskałem pod wiaduktem kolejowym. Skoro ten Półmisek jest taki mocny, to zobaczymy, co potrafi! Pomyślałem o latającym kocie z przyszłości odległej o kilkanaście milionów lat...

- Dobra - wycedziłem. - Chcę zobaczyć świat, w którym dominującą formą życia są istoty chrzęstnoszkieletowe!

Podszedłem do Bema. Ulica była wybrukowana kocimi łbami, a środkiem biegły tory tramwajowe. Pamiętałem ten widok z czasów podstawówki, zanim wszystko zostało zalane asfaltem. W tym momencie, dzwoniąc zawzięcie z Wolskiej w Bema skręcił tramwaj linii 11. Wóz wyglądał jak wyjęty żywcem z filmu archiwalnego. Zabytkowy wehikuł zatrzymał się na przystanku odległym o kilkanaście kroków. Zdaje się, że na początek cofnąłem się w czasie o jakieś osiemdziesiąt lat... Podbiegłem i usiłując przypomnieć sobie fragment planu przedwojennej Warszawy, wsiadłem do tramwaju. Konduktor nie zwrócił na mnie uwagi.

Pętla, jak pamiętałem, znajdowała się przy wolskiej Gazowni. Przecięliśmy Dworską, która trochę przypominała współczesną mi ulicę Kasprzaka. Pętli jednak nie było! Tory tramwajowe ciągnęły się wzdłuż Bema, hen w kierunku Ochoty. Znaczy, musiano je przedłużyć. Mój przedwojenny plan był więc zbyt stary, a jednocześnie wiedziałem, że po wojnie zlikwidowano to odgałęzienie torów. Zatem tak wygląda alternatywna historia...

Wysiadłem przy Gazowni i rozejrzałem się dookoła. Od razu dostrzegłem uliczkę, której z całą pewnością nie było tutaj ani w mojej rzeczywistości, ani na starym planie. Wszedłem w nią. „Wschowska” - przeczytałem na pobliskiej tabliczce.

Co dom to inna architektura! Kiedy dotarłem do końca, stanąłem na skraju pola, które chłop w płóciennym ubraniu orał drewnianą sochą zaprzężoną w dwa woły. Aha, średniowiecze! Niezupełnie... Teraz dostrzegłem, że zwierzęta pociągowe to nie woły, lecz udomowione tury.

Na lewo znajdował się wylot cienistego wąwozu. Ruszyłem tędy. Jar opadał łagodnie, aż przyjemnie było iść. Rośliny na stokach wydały mi się jakieś inne. Zbyt słabo znam botanikę, by określić, na czym to polegało. Potem stopniowo zaczęło pojawiać się coraz więcej paproci. Były coraz wyższe.

Wąwóz skończył się nagle jasną, oświetloną słońcem polaną. Wokół wznosiły się drzewiaste skrzypy, paprocie oraz psylofity o powykręcanych spiralnie gałęziach. Typowa roślinność przełomu dewon-karbon. Teraz spostrzegłem stworzenie warujące na środku polany i stwierdziłem, że jestem na miejscu.

Od dawna byłem ciekaw, co spowodowało, iż na ląd wyszły kręgowce kostnoszkieletowe, a nie chrzęstnoszkieletowi przodkowie rekinów. Obie te formy istot żywych pojawiły się w dziejach Ziemi równocześnie, a na dodatek ich pierwotnym środowiskiem były wody słodkie, skąd na ląd bliżej niż z głębi otwartego morza. Warunki startu miały więc identyczne. Fakt, że chrząstka jest mniej wytrzymała od kości, ale to oznacza tylko tyle, iż szkielety lądowych zwierząt chrzęstnoszkieletowych powinny się składać z krótszych i grubszych elementów. To sprawiłoby, że inny byłby kształt i sposób poruszania się tych istot, lecz na pewno nie byłyby one gorsze od swych krewniaków obdarzonych kośćmi z fosforanu wapnia. Być może nawet odznaczałyby się większą ewolucyjną plastycznością i stworzyłyby więcej różnorodnych form morfologicznych. Jednak w naszej rzeczywistości chrzęstnoszkieletowe nie wygrały losu na mutacyjnej loterii...

Podszedłem bliżej. Zwierzę siedzące na środku polany przypominało skrzyżowanie rekina z kaktusem i walcowatym pojemnikiem na śmieci. Spostrzegłszy mnie, zwinęło się w kulę i poturlało w moim kierunku z szybkością trzech kilometrów na godzinę. Z pewnością w jego pojęciu była to huraganowa szarża na zdobycz. Zrobiłem dwa kroki w bok i patrzyłem, co będzie dalej. Trzeba przyznać, że bestia miała świetne wyczucie odległości. Rozwinęła się i kłapnęła trójkątnymi zębami dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem. Była teraz tak blisko mnie, że mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Dobrze, że tego nie zrobiłem! W tym momencie w boku drapieżnika powstało głębokie, owalne wklęśnięcie tworząc pozbawioną przełyku niby-paszczę, najeżoną zębołuskami pokrywającymi całe jego ciało. (Trzeba wam wiedzieć, że łuski rekinów i płaszczek mają taką samą budowę anatomiczną jak zęby.) Ta dodatkowa paszcza służyła zapewne do przytrzymania zbyt sprytnej zdobyczy. Ledwo zdążyłem odskoczyć, zwłaszcza iż następna niby-paszcza powstała w tylnej części ciała atakującego drapieżnika. Chybiwszy po raz drugi, bestia sprężyła się jak ściśnięta sprężyna, wyskoczyła w górę i po krzywej balistycznej zwaliła się prosto na moją głowę. No, teraz to już wiałem ile sił w nogach na drugi koniec polany!

Z opresji wybawiło mnie pojawienie się roślinożercy, który wpełzł z lasu powalając po drodze jeden z psylofitów i zwracając tym na siebie uwagę drapieżnika. Nowe zwierzę przypominało wagon tramwajowy, którym jechała kompania kosynierów. Szablaste kolce wyrastające z boków i grzbietu roślinożercy przywodziły na myśl wystawione przez okna kosy bojowe. Kaktusorekin porykując chrapliwie natychmiast rozpoczął taniec wokół przybysza, usilnie szukając miejsca, z którego mógłby coś wygryźć. Napadnięty bronił się z godnością i flegmą, strosząc swoje kolce i nie przestając ogryzać psylofita.

Obserwację pojedynku przerwało mi nagłe szturchnięcie w prawą kostkę. Stworzenie podobne nieco do grzyba prawdziwka opędzlowało mi już mankiet nogawki i właśnie zabierało się do sznurowadła. Uznałem, że widziałem dosyć i pora wracać do domu. Wszedłem w paprociowy gąszcz. Zrobiło się mroczno, a za moment zupełnie ciemno. Jakbym oślepł... Nim jednak zdążyłem się zaniepokoić, ujrzałem pod nogami wąski pasek światła, prześwitującego przez szparę pomiędzy progiem a drzwiami wyjściowymi. Byłem na mojej klatce schodowej. Za mną sąsiad klnąc mocował się z zamkiem od windy, który jak zwykle się zaciął. Wziąłem głęboki wdech i popatrzyłem po sobie. Można by pomyśleć, że w ogóle nie wychodziłem na ulicę, gdyby nie to, że w dłoni wciąż trzymałem waflowe denko kubeczka od lodów, a prawa nogawka spodni znajdowała się w stanie, hm, wskazującym na spożycie.

Nie czekając na objawy szoku pognałem na górę i wypiłem dużo zimnej wody. Jeszcze więcej wylałem sobie na głowę. Potem przebrałem się i pojechałem do Sażyńskiego.

Trzy kwadranse później na Finlandzkiej minąłem się z Gronem Wyższej Świadomości. Ki diabeł? Całą drogę przez śródmieście Warszawy nie zauważyłem nawet jednego Gwoździa, a tu masz babo placek! Tak nawiasem mówiąc, zwykłych gwoździ też w Śródmieściu uświadczyć się nie dało. Zniknęły ze sklepów żelaznych po tym, gdy co poniektórzy wpadli na pomysł, by nosić je wetknięte w klapy marynarek łebkami do dołu. Obecnie gwoździe można było kupić tylko na peryferiach za okazaniem świadectwa prawomyślności wydawanego przez Ministerstwo Ochrony Środowiska.

W sumie nie było źle. W przeciwieństwie do przodujących krajów Europy w Polsce uparcie nie chciał się przyjąć system kastowy, którego pariasami byliby przedstawiciele branży mięsnej i skórzanej. Niemcy obarczeni poczuciem winy za zaszłości XX wieku bez trudu dali sobie wmówić, że „mięso to faszyzm” i pozwolili zaprowadzić u siebie zielone porządki. Z kolei Rosjanie po staremu trzymali się zasady, że wszelka prawda pochodzi od władzy. Gdyby któregoś dnia rządy w Rosji objęła partia ornitologów i ogłoszono ptasizm ideologią narodową, to następnego poranka co najmniej 10 milionów Rosjan zginęłoby skacząc z okien lub próbując wić gniazda na wysokich drzewach. Zresztą trudno im się dziwić, przecież przekręt z Rewolucją Zielonej Świadomości wydawał się znacznie mniej absurdalny. Wszystko było tu proste i logiczne. Im więcej szmalu przeznaczano na ochronę środowiska, tym większa była władza facetów dysponujących tą forsą. Im większa władza, tym więcej szmalu mogli sobie zażyczyć. I tak w kółko. W chwili, gdy macherzy od budżetów i polityki dogadali się z zielonymi czubkami (nie mylić z kiełkami!) i pozwolili im przenieść się z trawników przed gmachami rządowymi do gabinetów w tych gmachach, wydarzenia potoczyły się jak śnieżna kula po stoku. Równowagę władzy zmiotło w okamgnieniu, a my obudziliśmy się w Europie, której flaga zamiast gwiazdek miała czterolistne koniczynki. Kościół zaś dowiedział się, że jest organizacją kanibalistyczną. Jak się zmiesza ideologię z gotówką (mniejsza o ideologię, byle gotówki było dużo), to skutek może być tylko jeden. I był.

Ale w Polsce jakoś nie do końca. Coś u nas musi być w glebie albo w powietrzu, że każda gorąca idea, która dostanie się między Bałtyk a Karpaty, od razu stygnie i zamienia się w chropowatą skorupkę, pod którą kwitnie bez zmian radosne, odwieczne bezhołowie. Mnie tam wcale nie przeszkadzało, że w Polsce nawet porządnego totalitaryzmu zbudować nie można, ale guru Ciachorowski cierpiał z tego powodu ogromnie. Ciągle musiał się tłumaczyć za rodaków i świecić oczami na kolejnych Europejskich Kongresach Nadświadomości. Wracał z tych imprez bardzo sfrustrowany i potem prosił, zaklinał, straszył Gwoździami, napominał, a ostatnio nawet oznajmił, że celem poprawienia gorliwości Polaków doprowadzi do bezpośredniej, boskiej interwencji.

Sażyński, ludzkie panisko, czekał na mnie z zimnym piwem. Niedługo potem przeszliśmy na „ty”. Siedzieliśmy w pokoju z Półmiskiem. Ja zreferowałem rezultaty moich porannych eksperymentów, a następnie zaczął mówić gospodarz:

- Jak wiesz, metafizyka zajmuje się rozpoznawaniem, czyli identyfikacją bytów i określaniem zależności między nimi. Byty mogą być zarówno fizyczne, jak i niematerialne. Bytem jest przedmiot, istota żywa, prawo natury, wyrok sądowy, wydarzenie, idea czy pojęcie filozoficzne. Fizyka zajmuje się tylko niektórymi kategoriami bytów, metafizyka wszystkimi.

Pokiwałem głową.

- Dobrze! - Sażyński podniósł głos. - A teraz odstaw to piwo i posłuchaj uważnie! Wyobraź sobie, że pokój, w którym się znalazłeś, jest wypełniony bryłkami szkła. Kulkami, sześcianami, ostrosłupami, prostopadłościanami i bryłami nieregularnymi. Od podłogi po sufit! Te szklane kształtki są wielkości, powiedzmy, orzecha, przeźroczyste i bezbarwne.

- Uhm... - mruknąłem.

- A teraz od góry wylewamy na to kubeł czerwonej farby.

Co się dzieje?

- Farba ścieka w dół zabarwiając po drodze napotkane bryłki szkła - odpowiedziałem. - Powstaje poruszający się i rozprzestrzeniający obszar czerwieni. Taka wędrująca plama.

- Ta farba nigdy nie wysycha - rzekł Sażyński. - Wciąż ścieka z jednych szklanych kształtek i przemieszcza się na inne. Te bryłki szkła i płynąca wśród nich porcja czerwonej farby tworzą model metafizycznego wszechświata. Farba to poznawalność, a szklane kształtki to byty potencjalne. Zabarwiona bryłka szkła oznacza byt rzeczywisty, czyli byt udostępniający się naszym zmysłom. Tak więc obszar bytów potencjalnych naznaczonych poznawalnością, ta wędrująca plama, to obszar naszej rzeczywistości. Przykładem bytu potencjalnego jest jeszcze nie napisana książka, która wszakże istnieje jako statystycznie możliwa kombinacja słów lub nie narodzone dziecko. Trzeba przedsięwziąć pewne działania, by nadać tym bytom poznawalność, czyli uczynić je realnymi, albo - jak mówią metafizycy - zaktualizować.

- Rozumiem - odparłem. - Ruch tego zabarwionego obszaru zależy w pewnym stopniu od naszych decyzji, częściowo jest przypadkowy, a ogólnie podlega globalnym zjawiskom kulturowym i socjologicznym.

- Właśnie! - przytaknął Sażyński. - To, czy jesteśmy bierni, czy aktywni, powoduje, że aktualizują się te lub inne byty i w ten sposób kształtujemy naszą rzeczywistość. A z drugiej strony zostawiamy za sobą fakty historyczne, które stopniowo tracą poznawalność, wiemy o nich coraz mniej, przechodzą w fakty archeologiczne zawierające tylko ślady poznawalności, aż w końcu ponownie stają się bytami potencjalnymi.

- Nieźle - stwierdziłem - ale co to ma wspólnego z tym tutaj - wskazałem na Półmisek.

- Właśnie miałem mówić - zapewnił. - Powiedz mi, jak twoim zdaniem farba przepływa z bryłki na bryłkę?

- Przez miejsce, w którym te bryłki się ze sobą stykają - wzruszyłem ramionami. - To raczej oczywiste.

- Dobrze. W przestrzeni wypełnionej takimi bryłkami można zatem wyróżnić całe łańcuchy bryłek stykających się kolejno ze sobą. Te łańcuchy kształtek to ciągi przyczynowo-skutkowe, wzdłuż których przepływa poznawalność. Inteligibilizator powoduje...

- Nazwijmy go może Półmisek - wtrąciłem. - Będzie prościej.

Sażyński zerknął na stół i uśmiechnął się lekko.

- Niech będzie Półmisek - przytaknął - zatem powoduje on, że przepływ poznawalności odbywa się zgodnie z twoim życzeniem; w przód, w tył lub w bok od głównego obszaru rzeczywistości. Ty subiektywnie odbierasz to zjawisko jako podróż w przyszłość, przeszłość albo do świata alternatywnego. Jak sam stwierdziłeś, możliwa jest też dowolna kombinacja tych kierunków. Za sprawą Półmiska aktualizują się nieznane dotąd, potencjalne ciągi przyczynowo-skutkowe. W naszym modelu zabarwiają się wtedy nowe łańcuchy kształtek...

- Zgoda... Ale jak to się dzieje, że Półmisek steruje przepływem poznawalności?

- A diabli wiedzą! - odparł Sażyński i sięgnął po swoje piwo.

Skurwiel, jeśli nie wiedział, to przynajmniej musiał przeczuwać, jak blisko był prawdy!

Przez cały wieczór po wizycie u Sażyńskiego oddawałem się niezmąconemu dolce vita. Wraz z przypadającą na mnie porcją poznawalności hycnąłem do obszaru potencjalnego, w którym moi przodkowie poczynali sobie z taką przedsiębiorczością, że Imperium Otomańskie istniało nadal, a ja byłem sułtanem. Ma się rozumieć, pocwałowałem od razu do haremu i na początek przeleciałem skośnooką Mulatkę. Sażyński ostrzegał mnie wprawdzie, iż za tego typu figle płaci się nieodwracalną utratą części poznawalności, a w skrajnym przypadku można się nawet zdezaktualizować, uznałem jednak, że jeden raz nie zaszkodzi. No, może trzy razy.

Rano wpadłem na obchody 1000-lecia Monarchii Piastowskiej, przypadające w dziesiątą rocznicę koronacji Władysława XVIII, zwanego Czubatką. Ech, fajny był jubel!

Później zabawiałem się takimi drobiazgami jak zielone światła zapalające się akurat wtedy, gdy przechodziłem przez ulicę, czy podjeżdżające natychmiast na przystanki tramwaje i autobusy o odpowiednich numerach. Krótko mówiąc: odmóżdżyło mnie zupełnie! Nie powstał mi we łbie nawet cień podejrzliwości, póki po raz trzeci nie wybrałem się do Sażyńskiego.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był olbrzymi, fioletowy siniak wokół lewego oka gospodarza.

- Zabrali Półmisek - wychrypiał.

- Kto? - to było zbyt niewiarygodne, bym się nie zdumiał.

- Ludzie Ciachorowskiego...

- Gwoździe? Jakim cudem?!

- Miałem ucznia...

Moja uśpiona inteligencja obudziła się i po dwudniowym przestoju ze zdwojoną energią przystąpiła do działania.

- Do czego miałem ci być potrzebny?! - warknąłem ogarnięty nagłym wybuchem gniewu i strachu. - Gadaj, skurczybyku!

- Musimy porozmawiać - wskazał drogę w głąb willi.

- Ja myślę!

W salonie nie było już latającego kota, za to ktoś rozbił terrarium z białymi myszkami, które rozlazły się po całym pokoju. Na ten widok dostałem ataku histerycznego śmiechu.

- Może waleriany? - jak na kogoś ze świeżo podbitym okiem Sażyński był zadziwiająco rzeczowy.

W odpowiedzi wstrząsnął mną nowy paroksyzm.

- Wódka będzie lepsza - skwitował gospodarz. - Ja też się napiję.

W pomieszczeniu, w którym dotąd znajdował się Półmisek, nie było żadnych szkód. Tylko obrus leżał skotłowany na podłodze.

- Co z tym uczniem? - spytałem waląc się na fotel i ocierając łzy.

- Pomagał mi składać Półmisek, a potem, kiedy poznał jego własności, poszedł z tym do Ciachorowskiego. Chciał zrobić karierę...

- Więc te szwendające się tutaj Gwoździe... - skojarzyłem. - To o ciebie im chodziło? O Półmisek?

- Tak. Aż do dziś udawało mi się tak zmieniać układ ulic, że w żaden sposób nie mogli tu trafić.

- A dziś?

- Rano przyszedł Mietek, mój uczeń. Powiedział, że zrozumiał, że Ciachorowski to szaleniec i nie chce mieć nic wspólnego z tymi ludźmi. Mówił jeszcze dużo przekonywających rzeczy.

- I ty mu uwierzyłeś? - wpadłem w słowo. - Sentymentalny jesteś...

- A jestem - przyznał z rezygnacją. - Traktowałem go jak syna. Chciałem nawet przepisać warsztat... - machnął ręką. - Dość powiedzieć, że kiedy zostawiłem go na chwilę samego, przyszedł tutaj i starł z Półmiska mój odcisk palca. Wtedy straciłem Relację, a za moment wpadły Gwoździe. Reszty możesz domyślić się sam.

- Nie mogłeś tego przewidzieć? - zapytałem podchwytliwie.

- Nie można odróżnić przyszłości alternatywnej od rzeczywistej - odparł. - Zobaczyłbym każdy rodzaj przyszłości, który chciałbym zobaczyć, ale nie byłoby żadnego wskazania... - urwał nagle.

Cała ta sprawa zaczynała śmierdzieć. Był to jedyny w swoim rodzaju smród metafizyczny.

- Chwileczkę - odezwałem się. - Po co właściwie Ciachorowskiemu Półmisek? Ja rozumiem, że to miły gadżet, ale Naczelny Guru Rzeczypospolitej to nie naukowiec ani jakiś cholerny hedonista! Ciachorowski to charyzmatyczny fanatyk, który wierzy w to, co mówi. Więc dlaczego tak mu zależy?

- Półmisek ma jeszcze inne własności, o których ci nie powiedziałem - oznajmił Sażyński.

Z trudem powstrzymałem się, by nie podbić mu drugiego oka.

- Jakie?! - warknąłem.

- Są dwa rodzaje poznawalności...

Jasna cholera! Gdzie ja miałem mózg?! Przecież cała metafizyka opiera się właśnie na tym, że zmysły nie są jedynymi władzami poznawczymi człowieka! Teraz wypadało mi zamknąć się i słuchać.

- Zacznijmy od tego - mówił Sażyński - że ten nasz model metafizycznego wszechświata ze szklanymi kształtkami i farbą nie jest modelem trójwymiarowym. W przestrzeni trójwymiarowej jedna bryła nie może się stykać z więcej niż kilkunastoma innymi bryłami podobnej wielkości. Natomiast w przestrzeni metafizycznej są byty, które stykają się z setkami, tysiącami i milionami innych bytów na raz. Są też takie, które stykają się ze wszystkimi...

- Czy określenie „stykać się” oznacza relację? Rzeczywistą lub potencjalną? - spytałem grzecznie.

- Tak. A wracając do rzeczy; w przestrzeni metafizycznej można wyróżnić dwa typy struktur. Pierwsza to układ liniowy, czyli łańcuchy przyczynowo-skutkowe, o których już mówiłem.

- A druga struktura - dokończyłem za Sażyńskiego - to układ genetyczny, czyli taki, w którym następuje przekazywanie istnienia. Pewne byty, niezależnie od tego, czy są poznawalne, czy nie, pochodzą jedne od drugich. W naszym modelu z bryłkami szkła wyglądałoby to jak łańcuchy kolejnych wypączkowań, coś jak rozmnażające się drożdże...

- Właśnie! - ucieszył się. - Byt, który wypuszcza ten niby pączek, jest przyczyną zewnętrzną bytu, który jest owym „pączkiem”. Na przykład można powiedzieć, że Bóg jest przyczyną zewnętrzną Ewolucji, Ewolucja człowieka, a człowiek dzieła sztuki. Zatem - odchrząknął - obie struktury, liniowa i genetyczna, współistnieją jednocześnie, z tym, że farba w naszym modelu, czyli poznawalność pierwszego rodzaju rozpływa się tylko i wyłącznie wzdłuż struktur liniowych. Byty stojące w hierarchii genetycznej powyżej pewnego poziomu są przez ową farbę niezwilżalne.

- Dlatego nie możemy poznać osobiście Boga - wtrąciłem.

- Tak - zgodził się Sażyński i nie wiedzieć czemu zrobił głupią minę. - Ale jest jeszcze poznawalność drugiego rodzaju - dodał szybko. - Każdy z nas dysponuje pewną jej ilością. Jej przejawy to wyobraźnia, intuicja czy sumienie. Zauważ, że byt potencjalny możesz sobie wyobrazić, czyli poznać go abstrakcyjnie, zanim po włożeniu pewnej pracy uczynisz go bytem rzeczywistym, który możesz poznawać zmysłami.

Tylko kiwałem głową przeklinając się w duchu, że sam wcześniej na to nie wpadłem.

- Otóż Półmisek może, jeśli zechcesz, zwiększyć dostępną ci ilość poznawalności drugiego rodzaju. Możesz stać się jasnowidzem lub medium, dostrzegać byty, a raczej istoty wyższe w hierarchii genetycznej.

Słuchałem oniemiały. Zaczynałem chyba rozumieć...

- Możesz też - kontynuował Sażyński - na pierwszy rzut oka zdobywać pewną wiedzę o przedmiotach. Jeśli, na przykład, użyjesz poznawalności drugiego rodzaju, by poznać kamień, to po jednym spojrzeniu będziesz już znał jego skład chemiczny, wagę, objętość, strukturę krystalograficzną i tak dalej, aż do położenia każdej cząstki elementarnej i pola sił. Osobiście jednak odradzam ci taki eksperyment. Masz wrażenie, jakbyś dostał potężnego kopniaka w czoło...

- Dobra, dobra! - machnąłem ręką. - Czy z pomocą poznawalności drugiego rodzaju można poznać Boga? Czy o to chodzi Ciachorowskiemu?

- Niezupełnie - Sażyński spoważniał i zamyślił się. - Półmisek na twoje życzenie transformuje poznawalność pierwszego rodzaju w drugi, ale nawet gdybyś zażądał przetworzenia całej dostępnej ci poznawalności zmysłowej, to i tak będzie to za mało, by doświadczyć bytu najwyższego w hierarchii genetycznej, czyli Samoistnego Aktu Istnienia, czyli Boga.

- Za mało? A gdyby kilka osób?

Sażyński westchnął ciężko.

- Potrzebny jest zgodny akt woli dokładnie stu czterdziestu czterech ludzi - oznajmił ponuro.

- I co potem?

- Lepiej nie pytaj.

- Lepiej mi to wytłumacz!

Popatrzył na mnie uważnie i nagle zmienił temat:

- Czy robiłeś dziś jakieś eksperymenty?

Kiwnąłem twierdząco, chociaż trudno było nazwać eksperymentem trzymanie głowy w fontannie z miodem półtorakiem na przyjęciu dla ludu wydanym przez Władzia Czubatkę.

Sażyński aż podskoczył.

- Więc ciągle jeszcze masz Relację! - wykrzyknął. - Musieli przeoczyć twój odcisk palca! Więc ty... - urwał i zaczął gapić się na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy.

- Co ja?

- Słuchaj uważnie, bo teraz wszystko zależy od ciebie! Oba rodzaje poznawalności znajdują się normalnie w stanie swoistej równowagi. Chodzi o to, by poznawalności drugiego rodzaju nie było zbyt wiele, gdyż naruszałoby to zasadę zachowania wolnej woli.

- Że co, proszę?

- To podstawowa zasada rządząca metafizycznym wszechświatem. Istnienie Boga nie może być dowiedzione ani pośrednio, ani bezpośrednio, bo wtedy niemożliwe byłoby istnienie wolnej woli. Pomyśl tylko; jeżeli wiedziałbyś z całą pewnością, że istnieje ktoś, kto obserwuje każdy twój krok i każdą myśl, by potem się z tobą rozliczyć, to nie byłbyś sobą. Byłbyś skrępowany tak samo jak w obecności swojego naczelnego, nawet bardziej, bo twój szef nie zna twoich myśli. Zatem za wszelką cenę starałbyś się nie podpaść. Tak postępowaliby wszyscy. Nikt nie byłby sobą, a mnóstwo ludzi zwariowałoby wiedząc, że są bez przerwy śledzeni. Natomiast w normalnych warunkach możesz w to wierzyć lub nie, a nawet jeśli wierzysz, to możesz o tym na chwilę zapomnieć albo przyjąć, że Bóg na moment spuścił cię z oka. Póki istnienie Boga nie jest naukowym pewnikiem, póty jest luz i możność dokonywania wolnych wyborów - Sażyński zerknął jakby w górę i wziął głębszy oddech. - Dlatego właśnie zasada zachowania wolnej woli uniemożliwia poznanie Boga - oznajmił. - Uniemożliwia ona także wszelkie realne manifestacje bytów anielskich i szatańskich, gdyż byłby to dowód pośredni na istnienie Boga.

- Zaraz! - przerwałem mu. - Mówiłeś, że używając poznawalności drugiego rodzaju...

- Nawet za pomocą Półmiska będziesz dostrzegać te istoty niejasno, jak zjawy. Żadnej osobie postronnej nie zdołasz udowodnić, że nie są to twoje halucynacje.

- To wtedy, jeżeli będę działał sam - odparłem. - Lecz jeśli zbiorę tych stu czterdziestu czterech?...

Sażyński poszarzał na twarzy, nawet siniak pod okiem mu przybladł.

- Wówczas nastąpi złamanie zasady zachowania wolnej woli.

To właśnie chce uczynić guru Ciachorowski.

- Więc to o tym wspominał ostatnio w telewizji! - zawołałem podskakując w fotelu. - Chce przekonać niewiernych Polaków... - poczułem się nieswojo. - Cholera, on naprawdę oszalał!

- Gorzej niż oszalał - rzekł Sażyński. - Zasada zachowania wolnej woli może być naruszana tylko od strony bytów genetycznie najwyższych, na zasadzie aktu łaski. Mówimy wtedy o oświeceniu, czyli iluminacji. Poza tym Bóg ma alergię na wszelkie próby wyrywania go do tablicy czy zrywania zasłon. Dowiódł już tego parę razy, że wspomnę aferę z rajskim jabłkiem lub z wieżą Babel. Z pewnością i tym razem skutki będą równie opłakane.

- Czy Ciachorowski o tym nie wie?

- Dla Ciachorowskiego księgą objawioną jest Bhagawadgita, nie Biblia.

- Psiakrew! Bhagawadgita nie jest żadną księgą objawioną, tylko dziełem literackim zaliczającym się do hinduistycznej tradycji religijnej!

- Powiedz to Ciachorowskiemu.

Uznałem, że pora zacząć się bać i zacząłem.

- Co się stanie? - zdołałem wykrztusić.

- Ciachorowski chce przekonać Polaków w podobny sposób jak Kriszna przekonywał Ardżunę, to znaczy demonstrując mu kolejne postacie Boga - oznajmił gospodarz. - Sądzę, że w naszym przypadku w grę wchodzi przede wszystkim forma kosmiczna...

- „Dzierżąca wszystkie rodzaje broni” - przypomniałem sobie odnośny ustęp. - To zupełnie tak, jakby Chrystus przekonywał apostołów ze Smith & Wessonem w garści - oznajmiłem w nagłym przypływie wisielczego humoru. - Cóż, na tamte czasy byłaby to zaiste wielka manifestacja boskości...

- Nie błaznuj! - warknął Sażyński. - To, co nastąpi, wcale nie będzie śmieszne. Wydarzenia potoczą się nie tak, jak to sobie wyobraża Ciachorowski, ale tak jak opisano to w Biblii.

- Czyli?

- A pomyśl chwilę. Po zgodnym wyrażeniu woli przez stu czterdziestu czterech wybrańców Ciachorowskiego za sprawą Półmiska nastąpi nieodwracalna, lawinowa przemiana poznawalności. Można to nazwać metafizyczną reakcją łańcuchową po przekroczeniu krytycznej koncentracji woli. W efekcie dojdzie do zerwania wszystkich łańcuchów przyczynowo-skutkowych w naszej rzeczywistości. Ustanie przepływ poznawalności pierwszego rodzaju, gdyż ta w całości przejdzie w drugą postać, a wówczas Bóg objawi się w pełnej chwale i zacznie sądzić żywych i umarłych...

- Znaczy, nastąpi Apokalipsa opisana dokładnie przez św. Jana, włącznie z szarżą czterech narwańców wymuszających pierwszeństwo na czerwonym świetle... - nie wiem czemu, ale było mi i straszno, i śmieszno.

Sażyński nie zauważył dowcipu o czterech jeźdźcach Apokalipsy. Pokręcił tylko głową.

- Nie można niczego wykluczyć - stwierdził. - Przez pewien czas trwać będzie stan nieustalony, kiedy to będą ujawniać się istoty, których obecności nawet nie podejrzewaliśmy i nastąpią wydarzenia przeczące wszelkiej logice i rozumowi. Umarli wstający z grobów to najmniejsze piwo.

Zapadłem się w fotel.

- Trzeba przyznać, że niezły pasztet wyszlifowałeś z tych minerałów i kamieni półszlachetnych - powiedziałem spoglądając ponuro tam, gdzie do niedawna leżał Półmisek.

Sażyński przygarbił się i jakby postarzał.

- Nie powiedziałem ci najgorszego - w jego głosie zabrzmiało ogromne znużenie. - Ja Półmiska nie zrobiłem... Ani jednego fragmentu. Ja go z powrotem złożyłem z kawałków, na które ktoś kiedyś go rozbił... odnajdywałem je przez lata i łączyłem...

- Więc co to właściwie jest?! Skąd się wzięło?!

- Wiem na pewno, że Półmisek był kamieniem węgielnym wieży Babel, a prawdopodobnie także rajskim jabłkiem, w każdym razie tym, co później nazwano jabłkiem.

- Ty skurwielu - powiedziałem cicho i wyraźnie. - Aleś mnie wrobił!

- Potrzebuję twojej pomocy - zaskamlał. - Ja tego nie zrobiłem świadomie! Początkowo nie wiedziałem wszystkiego, a potem już nic nie mogłem poradzić...

- Kłamiesz!

- Kłamałem tylko wtedy, gdy mówiłem, że nie można odróżnić przyszłości alternatywnej od rzeczywistości. To się da zrobić, ale trzeba użyć poznawalności drugiego rodzaju.

- I co, nie mogłeś tego zrobić? - zadrwiłem.

- Ja...

- Gadaj!

- Próbowałem, nie dali mi... - wstrząsnął nim dreszcz, a usta wykrzywił nerwowy tik. Z podbitym okiem wyglądał teraz upiornie. Potem nagle wyprostował się i zaczął mówić równym, opanowanym głosem:

- Byty anielskie i demoniczne nie mogą się wprawdzie ujawniać, ale działają z powodzeniem poprzez zdarzenia przypadkowe. Istoty te potrafią zatrzymywać lub zmieniać przepływ poznawalności pierwszego rodzaju, aktualizując nowe łańcuchy przyczynowo-skutkowe. Albo przerywając dotychczasowe. Mało to dziwnych i zaskakujących wydarzeń trafia się w życiu? Niby wszystkie są logicznie wytłumaczalne, ale cień wątpliwości pozostaje... Do naszego modelu z kształtkami i farbą powinieneś teraz dodać ruchliwe bryłki, niezwilżalne przez farbę, które podstawiając się pod strumień barwnika zmieniają jego kierunek, same pozostając nie zabarwione. Tak to wygląda.

- I co z tym poznawaniem przyszłości?

Sażyński wzdrygnął się powtórnie.

- Kiedy spróbowałem użyć poznawalności drugiego rodzaju, ocknąłem się dopiero po sześciu godzinach. Miałem pogryzione kłykcie i język, a na ustach zaschniętą pianę. Nie zapamiętałem, co zobaczyłem i chyba dobrze...

- Nie miałeś potem żadnych snów?

- Nawet moja podświadomość odmówiła przechowania ich wizerunku. One mnie osaczyły. Zablokowały każdy istotny dla mnie kierunek przepływu poznawalności. Nie mogłem nic zrobić, tylko bronić się jak najdłużej i czekać na pomoc z zewnątrz. Zesłano mi ciebie - spojrzał na mnie z nadzieją.

Zrobiło mi się potwornie głupio.

- Co za „one”? - spytałem, choć doskonale wiedziałem, kogo miał na myśli.

- Jeśli Apokalipsa nastąpi przed czasem z winy mojej i Ciachorowskiego, będzie to przerwanie realizacji Bożego planu i pełny tryumf Szatana - wyszeptał z desperacją Sażyński. - Tylko ty możesz temu zapobiec.

- A jeśli i mnie osaczą?

- Ty jesteś chroniony, inaczej nie zdołałbyś do mnie dotrzeć - w jego oczach zabłysło coś takiego, że poczułem się niemal Joanną D'Arc. Ale kiedy uświadomiłem sobie, ile cierpliwości przez ostatnie dwa dni musiał mieć do mnie Facet na górze, spoważniałem na dobre.

- Co właściwie powinienem zrobić? - spytałem.

- Zająć miejsce jednego z tych stu czterdziestu czterech i wyrazić sprzeciw.

- A co potem?

- Nie zacznie się Apokalipsa, tyle wiem na pewno.

- Tylko tyle?

- Bóg nie puści tego płazem - Sażyński odruchowo schował głowę w ramiona. - Z pewnością zrobi coś jeszcze. Ciesz się, że nie jesteś w mojej skórze...

- Sądzisz? - przeszły mnie ciarki.

- Ten typ tak ma - rzekł bez uśmiechu - a sprawy zaszły już za daleko.

- Więc jutro... - zacząłem.

- Nie jutro, dzisiaj - zaoponował. - Ciachorowski nie będzie zwlekał.

- Przecież mnie kazałeś czekać całą noc?

- To dla pewności, faktycznie Relacja zaczyna działać, gdy tylko zaschnie krew, czyli najdalej po trzech godzinach.

- Zatem to już lada chwila...

Skinął twierdząco.

- W takim razie lepiej włączmy telewizor - stwierdziłem.

Przeszliśmy do salonu i chwilę później na ekranie pojawiła się twarz Naczelnego Guru Rzeczypospolitej. Jak zwykle transmisja odbywała się na maksymalnym zbliżeniu tak, że gęba Ciachorowskiego wypełniała dokładnie cały kineskop. Kolorowe ciapki na czole guru wypadały nieco powyżej środka ekranu.

Nie wspomniał o Półmisku. Mówił, że Objawienie spowoduje siła wiary jego oraz jego uczniów i że wystarczy podejść do okien, by wszystko zobaczyć. Cóż, przynajmniej miał rację, jeśli idzie o to ostatnie... Potem oznajmił, że udaje się na miejsce ceremonii i wystąpienie specjalne dobiegło końca.

Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że Sażyński patrzy w okno.

- On tu jest - szepnął.

- Kto?

- Mietek. Po nawiązaniu Relacji musiał wyczuć twoją obecność. Czeka na ulicy.

- A zatem... - zacząłem zapinać kurtkę. - Pora.

Sażyński wyglądał tak, jakby zaraz miał paść krzyżem. Bez słowa ruszyłem do drzwi. Dwie białe myszki smyrgnęły mi spod stóp, a pod butem zachrzęściło szkło.

Wyszedłem na spotkanie Mietka. Był wyższy ode mnie i szczuplejszy. Do tego lepiej

ubrany, wyglądał poważniej i godniej. Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie z odległości około dwudziestu kroków. Potem on uniósł dłoń dając znak i z dwóch przecznic, przede mną i za mną, wymaszerowały na Berezyńską dwie grupy Gwoździ. Skandując mantrę ruszyli prosto na mnie. Jakby się kto pytał; pałowali zwykle też w rytm mantrowania.

Spokojnie przeszedłem na drugą stronę ulicy i wszedłem w płot najbliższej posesji, gdzie w tym momencie pojawił się wylot przecznicy, która mogłaby tu być. Kiedy dobiegli, płot stał z powrotem na swoim miejscu. Rzucili się nań hurmą i zaczęli przełazić na drugą stronę. Za chwilę z jego szczytu jeden po drugim skakali prosto w fale pra-Wisły płynącej swoim starym korytem. Zimny, polodowcowy nurt unosząc ich, nagle ogrzał się o kilkanaście stopni i wyrzucił całą bandę na niewielką wysepkę porośniętą roślinnością typową dla górnego syluru. Tu, w okamgnieniu oblazły ich trylobity. Ciekawe, który paleontolog powiedział, że te bestie były mało ruchliwe...

Wyszedłem z powrotem na Berezyńską. Zza płotu dochodziły przeraźliwe wrzaski Gwoździ tarzających się po grządkach i rabatkach. Mietek na mój widok cofnął się o krok i rozpłynął w powietrzu.

Dokonałem transformacji części poznawalności. Znalazłem się w przestrzeni pełnej świateł i cieni. Przede mną jak ameba pulsowała plama czerni. Było w niej coś złowrogiego, strasznego do utraty zmysłów. Nim jednak zdążyłem się przerazić, pomiędzy nas wsunęła się ściana jasności. Ujrzałem świetlisty tunel i pomknąłem nim. Podróż skończyła się na porośniętej krzakami polanie, chyba w środkowej kredzie. Mietka zobaczyłem sto metrów dalej. Właśnie doprowadził do tego, że rzucał się na mnie Tyranozaurus Rex. Dotknięty trywialnością tego pomysłu, sprawiłem, że na drodze szarżującego gada pojawił się pancerny euoplocephalus, który jednym uderzeniem młotowatego ogona złamał T-rexowi nogę w kolanie. Cóż, tego u Spielberga nie było. Mogliśmy spokojnie zmienić scenografię.

Jak związani niewidzialną nicią ruszyliśmy w szaleńczą gonitwę przez światy i epoki. Szybko zorientowałem się, że mój przeciwnik ma bardzo duże braki, jeśli chodzi o znajomość historii, biologii i geologii. Mietek najwyraźniej nie odróżniał możliwego bytu potencjalnego od zmyślonych fantasmagorii albo nie potrafił precyzyjnie formułować myśli. Efekt był taki, że zamiast w świecie alternatywnym parokrotnie wylądowaliśmy w kinie lub na planie filmowym. Byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że musiałem Mietka zabić. Nie znałem innego sposobu, by pozbawić go zdolności wyrażania życzeń.

Stopniowo zwalczyłem instynktowną niechęć do przerzucania poznawalności w jednej płaszczyźnie czasu, czego rezultatem było przemieszczanie się w przestrzeni. Wcześniej nie robiłem tego ze względu na niemiłe uczucie rozdwojenia jaźni. Wrażenie to znikło, gdy postanowiłem, że suma wszystkich skoków w przestrzeni musi wynieść zero, czyli że całą akcję muszę zakończyć z powrotem przed willą Sażyńskiego.

Odtąd czułem się w metafizycznym continuum coraz pewniej.

Za to w poczynaniach Mietka widać było coraz większą panikę. Głupi szpenio myślał, że skoro może rozkazywać Gwoździom, to jest kimś! Półmisek pewnie był dla niego rekwizytem z bajki o „stoliczku nakryj się!”. Nasz pojedynek szybko przestał być walką równorzędnych przeciwników, a stał się polowaniem, w którym to ja byłem drapieżcą.

Mogłem ukatrupić Mietka na tysiące różnych sposobów, lecz wciąż się wahałem. Ograniczałem się tylko do banalnej obrony przed pułapkami rodem z kiepskich filmów dystrybuowanych na wideo. Tymczasem Mietkowi szybko skończył się repertuar filmów i książek, z których mógł czerpać inspirację. Kiedy po raz drugi stanął przede mną Rambo z cekaemem, omal nie udławiłem się śmiechem. Tym razem nie zrobiłem mu żadnego głupiego kawału z bronią, tylko poprosiłem o autograf. Sylvester Stallone, cokolwiek skołowany, odłożył giwerę i zaczął szukać notesu.

Przez te durne koszałki-opałki zlekceważyłem przeciwnika. Zapomniałem, o co toczy się gra i kto właściwie postawił Mietka na mojej drodze. Zbyt wielkie moce zaangażowały się w powstrzymanie mnie, by mój wróg miał nie dostać wsparcia. I dostał je. Kontrolowany przez Mietka obszar poznawalności został nieco przekształcony...

Po następnym przeskoku stwierdziłem, że stoję na środku torów kolejowych, a rozpędzony pociąg jest o metry ode mnie.

Nie było czasu na myślenie. Instynktownie rzuciłem się na ziemię przywierając do podkładów. Ogłuszający huragan stali przewalał się w górze. Coś musnęło mi włosy na potylicy i przez chwilę nie wiedziałem, czy było to tylko muśnięcie, czy też naprawdę urwało mi głowę.

Kiedy wstałem, nie miałem już żadnych skrupułów. Rozpocząłem szaleńczy bieg przez światy i czasy ciągnąc za sobą Mietka. Właściwie to powinienem powiedzieć, że pchała go za mną siła, której on był bezwolną kukłą. Teraz nie mogłem już dać mu żadnej szansy, bo stojąca za nim Czysta Inteligencja wykorzystałaby ją.

Chwilę później zatrzymałem się na niewielkiej skałce, wokół której po horyzont rozciągał się gąszcz smukłych roślin. Ich charakterystyczną cechą były znajdujące się pod każdym liściem pałeczkowate narządy, złożone jakby ze ściśniętych razem białych paciorków. W naszej rzeczywistości narządy elektryczne mają niektóre gatunki kręgowców. Tutaj Ewolucja obdarzyła tą bronią rośliny...

Mietek pojawił się w odległości trzydziestu metrów. Być może wcześniej, unikając mojego błędu, dopilnował, by lądowanie odbyło się na twardym podłożu o umiarkowanej temperaturze, a w pobliżu nie było ludzi, agresywnych zwierząt, trujących lub mięsożernych roślin, burzy ani maszyn.

Elektrycznych pokrzyw nie przewidział.

Pierwsze uderzenie sprawiło, że niemal zaświecił jak jarzeniówka. Rzuciło go głębiej w gąszcz, gdzie kolejne sztychy ładunków elektrycznych całkowicie pozbawiły go władzy nad mięśniami i zdolności logicznego myślenia. To, co go chroniło, nie pozwoliło go zabić, ale zaskoczenie, ból i szok uniemożliwiły Mietkowi wykorzystanie intuicji, która przed chwilą zastępowała jego niedorobioną świadomość.

O to mi właśnie chodziło. Stałem i patrzyłem, jak targany konwulsyjnymi skurczami Mietek wykonuje szaleńczy taniec świętego Wita. Nawet z tej odległości widziałem wyraźnie niebieskie skry. Nie czułem cienia litości. Spokojnie, z wyrachowaniem odczekałem kilka minut, po czym zgarnąłem swój welon poznawalności i skoczyłem w rój bytów potencjalnych.

Był mrok, chwiejny blask pochodni, łoskot wojskowych butów o bruk, gwałtowny werbel, a potem krzyk:

- Polacy, do broni!

To było Krakowskie Przedmieście w tamtą, pamiętną Noc Listopadową. Miałem na sobie mundur podchorążego. Spodnie niemiłosiernie cisnęły w kroku. Uważnie rozejrzałem się dookoła. To ta brama...

- Tam, carski szpicel! - zawołałem wskazując ręką.

Pięciu czy sześciu podchorążych poderwało karabiny wraz ze mną. W bramie zamajaczyła chwiejąca się postać. Tym razem Mietek nie poczynił żadnych zastrzeżeń. Jeśli nawet, to nie mógł wpłynąć na otaczającą mnie falę desperacji i uniesienia.

- Ognia! - krzyknął ktoś.

Grzmot wystrzałów odbił się echem od domów. Impet kul poderwał Mietka w powietrze i cisnął go w cień. Rzuciłem karabin i podbiegłem.

Trafili chyba wszyscy, lecz żaden z podchorążych nie mierzył w głowę. Tylko ja, ale mój strzał spalił na panewce. Chwyciłem mocno umierającego i razem polecieliśmy przez metafizyczne continuum.

Ostatnim przystankiem był płonący dom. Znaleźliśmy się w jego wnętrzu, urządzonym całkiem współcześnie. Poza tym nie wiedziałem, co i gdzie się paliło. Nie miałem czasu szukać odpowiedzi. Nie tylko z powodu huczących dookoła ścian ognia. Mietek skonał i teraz jako żywy trup usiłował zatrzymać mnie w płomieniach.

Mówiąc ściślej, pozbawiony duszy, a wraz z nią możliwości intelektualnych (w tym zdolności wyrażania życzeń), Mietek pozostał możnością fizyczną podległą obcej woli. Było to ewidentne złamanie reguł tej gry, ale zważywszy wysokość stawki, nie miałem do Szatana pretensji. Ten plan mógł się powieść (zwłaszcza że właśnie zaczął walić się sufit), ale tylko pod warunkiem, iż wpadłbym w panikę i zaczął szamotać się z nieboszczykiem.

Sęk w tym, że odkąd przeczytałem podręcznik medycyny sądowej, wszystkie horrory zaczęły przyprawiać mnie o ziewanie. Z drugiej strony zasada zachowania wolnej woli nie została jeszcze złamana i Szatan wciąż musiał posługiwać się narzędziami w rodzaju mocno sfatygowanego Mietka. Darujcie ten sarkazm, ale muszę jakoś odreagować...

Ponaglony żarem dokonałem transformacji całej dostępnej mi poznawalności pierwszego rodzaju w drugi. W ten sposób straciłem wrażliwość na wszelkie bodźce fizyczne, ze szczególnym uwzględnieniem ognia i łap kolegi Mieczysława. Oczywiście ryzykowałem i to bardzo, że przytrafi mi się to samo, co Sażyńskiemu i skończę jako obłąkany paranoik, ale, na szczęście, Szef jeszcze nie stracił cierpliwości do pewnego pismaka z „Obleśnych Nowinek”. I chwała Mu za to!

Płomienie przeszły w olśniewającą biel, która zawirowała raptownie i wyrzuciła mnie na ulicy Batorego, naprzeciw dawnego klubu studenckiego „Stodoła”. Miejsce to, ze względu na tradycję sabatów wyższej świadomości, odbywających się tu dość często, od kilku lat było główną świątynią Ciachorowskiego. Tutaj też miała się odbyć zapowiadana w telewizji ceremonia.

Ruch na ulicy był już wstrzymany ze względu na rosnący z każdą chwilą tłum gapiów. Budynek otaczał kordon Gwoździ. Pewnym krokiem przeszedłem przez lukę w ich szyku w chwili, gdy żaden z obecnych nie patrzył na mnie. Przy drzwiach także nikt mnie nie zaczepił. Znalazłem się w holu i ruszyłem prosto do głównej sali. Stało przed nią dwóch strażników i ci popatrzyli na mnie pytająco.

- Jestem sto czterdziesty czwarty - oznajmiłem.

- W samą porę! - warknął jeden z Gwoździ. - Mistrz już zaczął się niecierpliwić!

Drugi bez słowa uchylił drzwi i wślizgnąłem się do środka.

W wielkiej hali panował głęboki półmrok. Stu czterdziestu dwóch zebranych wyraziło już życzenie ujrzenie Boga. W efekcie utracili prawie całą poznawalność pierwszego rodzaju i wyglądali jak gromada zjaw. Przed nimi, na podwyższeniu siedział w pozycji lotosu Naczelny Guru Rzeczypospolitej - Andrzej Ciachorowski Swami. Cała rzeczywistość pomiędzy mną a nim wydawała się trzeszczeć pod naporem niepojętych sił, które już-już miały ją rozedrzeć niczym zetlałą tapetę.

Ruszyłem ku Ciachorowskiemu. Bezkształtne cienie zaczęły odrywać się od podłogi i bezsilnie czepiać mych stóp. Rozdeptywałem je i szedłem miarowo czując wzbierającą we mnie nadludzką moc. Guru zareagował, gdy znalazłem się w odległości trzech kroków.

- Przywołaj Pana! - rozkazał mi z właściwą sobie hipnotyzującą charyzmą. Potem przymknął oczy i sam dokonał aktu woli spowijając się obłokiem błękitnego światła.

Coś ciężkiego zwaliło się na mój umysł niemal rzucając mnie na kolana.

„Powiedz TAK!” - zaskrzeczało wpijając się z furią w moją świadomość. „Powiedz TAK!”

- NIE - oznajmiłem strząsając to z siebie.

Byłem sam w pustej i ciemnej sali.

Pod ścianami leżały złożone, zakurzone krzesła.

Znikąd żadnego dźwięku. Nic się nie działo.

Czyżby wszyscy stracili poznawalność? Szybko omiotłem własną ten i kilka alternatywnych wariantów rzeczywistości.

Wszędzie pustka i cisza...

Poczułem, że zasycha mi w gardle, a kolana zaczynają mięknąć. To nie była zwykła dezaktualizacja! Nastąpiło cięcie struktury genetycznej! Ustała przyczyna zewnętrzna podtrzymująca istnienie Ciachorowskiego i jego uczniów. To była kara niebytu! Tak blisko...

Usiadłem na podłodze i zacząłem głęboko oddychać. Stopniowo minęły objawy szoku. Zacząłem się zastanawiać, co stało się z Sażyńskim? Wstałem. Musiałem jeszcze zamknąć pętlę skoków w przestrzeni, a potem odnaleźć Półmisek i najlepiej zemleć go na proszek.

Idąc do drzwi, mimo wszystko zdobyłem się na uśmiech.

Ciekawe, jak teraz wygląda Warszawa?

Konrad T. Lewandowski

Warszawa, lipiec-sierpień 1995 r.

KONRAD T. LEWANDOWSKI

Rocznik 1966. Absolwent Politechniki Warszawskiej.

Fanowska ksywka - Przewodas. Wolny strzelec współpracujący z naszą redakcją, bardzo dobrze notowany jako publicysta, krytyk i autor SF. Ważniejsze teksty nieliterackie: „Stary krytyk mocno śpi” (sonda, „NF” 7/93), „Alternatywy ewolucji” (cykl, „NF” 1/93), „Zapomniana magia” („NF” 1/94), „Archetyp i schizofrenia” („NF” 3/95). Po powieściowych i nowelistycznych wycieczkach na tereny fantasy największy sukces przyniósł Konradowi bohater współczesny, Radosław Tomaszewski, dziennikarz skandalizujących „Obleśnych Nowinek”, brylujący w Warszawie niedalekiej przyszłości (powstaje parapowieściowy tom przygód tej postaci niby jakowegoś Geralta czy Pirxa). W „Pacykarzu” („NF” 3/94) szedł Tomaszewski tropem dokonań zadziwiających terrorystów; w „Notece 2015” („NF” 4/95) podpowiadał polskiej generalicji, jak odeprzeć inwazję armii USA; w drukowanym obecnie „Półmisku” stawia Tomaszewski czoło ni mniej ni więcej tylko przedwczesnej Apokalipsie.

Ortodoksyjna katolicka metafizyka jako myślowy szkielet opowiadania SF? - tego w Polsce bodaj nie było! Polecam uwadze Państwa warsztatowy komentarz Konrada towarzyszący noweli; sam zauważę, że występuje pokrewieństwo między jego „półmiskiem” a Oramusowym „tlatocetlem” („F” 7/84); że pewne konstruktywne cechy cudownej przestrzeni opowiadania (jego ontologia) nawiązują do cyberprzestrzeni Inglotowych „Inquisitorów” i Cyranowych „Śpiochów w Urlo”. Ale mam te podobieństwa raczej za nieuchronne niż bezwiedne, na pewno - nie za dezawuujące. Przeciwnie. Wydaje mi się interesującym i zacnym widoczny w polskiej fantastyce efekt zbiorowego (zespołowego) myślenia i przekazywania sobie przez autorów coraz lepiej metaforyzowanej, coraz ciekawiej ujmowanej Tajemnicy. Uwaga I: jak to nazwać, bo klerykal fiction wygląda tu na termin i zawężający, i przestarzały. Metacyber? Deopunk? Ontofiction? Uwaga II: finał „Półmiska” daje się czytać jako luźne nawiązanie do zakończenia „Karlgoro godzina 18.00” Baranieckiego, które wydrukowaliśmy też w „styczniowcu” dokładnie trzynaście lat temu (sic!). Co Państwo na to?

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Lewandowski Konrad T i Pilipiuk Andrzej Rosyjska ruletka doc
Lewandowski Konrad T El ninio 2035
Pilipiuk Andrzej, Lewandowski Konrad T Rosyjska Ruletka
Pilipiuk Andrzej & Lewandowski Konrad Rosyjska ruletka
Lewandowski Konrad T Noteka 2015
Lewandowski Konrad T Krolowa Joanna D Arc
Lewandowski Konrad T Pacykarz
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Lewandowski Konrad El Ninio 2035
Lewandowski Konrad T Saga o Kotołaku Tom 2 Wyprawa Kotołaka
Konrad Lewandowski El Ninio 2035
Pilipiuk, Andrzej Rosyjska ruletka(z Konrad Lewandowski)
Konrad Lewandowski Kosmiczna kuchnia

więcej podobnych podstron