Venom steps


Prolog

`Nie! Tylko nie to!' wykrzyknęłam w myślach gwałtownie . Poczułam, jak miękną mi kolana. Niewiele myśląc wybiegłam z domu na deszcz, zostawiając babcię i ciocię, które zdumione wpatrywały się we mnie oczyma pełnymi łez. Rzuciłam tylko przez ramię:

- Zostańcie tutaj, dopóki nie wrócę.- i już mnie nie było. Wypadłam na drogę, jednak po chwili zatrzymałam się i, kierowana impulsem, zawróciłam do drzwi, by zamknąć je na klucz.

Nieco spokojniejsza popędziłam ulicą do stojącego niedaleko, niepozornego piętrowego domku. Modliłam się, żeby nie było za późno. Modliłam się, żeby udało mi się go uratować. Czułam, że mam coraz mniej czasu, a moje stopy niosły mnie do celu w zatrważająco wolnym tempie. W końcu dobiegłam do furtki. Jakaś część mnie dziękowała Bogu za to, że jakiś czas temu ją naoliwiłam. Drzwi balkonowe były otwarte na oścież, więc skierowałam się ku nim. Skradałam się cicho, mając nadzieję, że nikt nic nie zauważy. Udało mi się niepostrzeżenie wślizgnąć do środka. Wtedy usłyszałam głos. Głos, który niegdyś tak bliski, dziś napawał mnie odrazą i przerażeniem:

- Nie, nie powstrzymasz mnie. Zrobię to, co zechcę. Żaden z was mi nie ucieknie. Wprawdzie nie jesteście TYMI dwiema, ale lepsze to, niż nic. Jeśli nie będzie was, nie będzie miał kto ich chronić. Upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu.- prawie słyszałam, jak zaciera dłonie.
Próbowałam powstrzymać obezwładniający mnie strach. Wiedziałam, że mówiąc o TYCH dwóch miał na myśli także mnie. Mnie i moją matkę. Nagle strach zmienił się we wszechogarniającą wściekłość. Jak mógł grozić komuś z moich bliskich? I dlaczego mówił w liczbie mnogiej? Kto był w pomieszczeniu oprócz niego i jego ofiary? Postanowiłam odłożyć rozmyślania na później. Ktokolwiek to był, znajdował się w wielkim niebezpieczeństwie. Rozejrzałam się, złapałam masywną figurę i wyszłam z pokoju, kierując się do źródła dźwięków.

Byłam coraz bliżej. Nagle go ujrzałam. Napastnik. Tylko to określenie przychodziło mi do głowy. Na szczęście stał tyłem do drzwi. Skradałam się najciszej jak mogłam. Podeszłam na odległość około dwóch metrów. Bałam się myśleć, co by się stało, gdyby się odwrócił. Spojrzałam ponad jego ramieniem i zajrzałam w najpiękniejsze i najdziwniejsze zarazem oczy, jakie dane było mi kiedykolwiek oglądać. Stężałam ze strachu. `Boże, co on tutaj robi! Jakby mi brakowało kłopotów!." Po chwili jakiś ruch sprawił, że rozejrzałam się po pokoju. Wtedy go zobaczyłam.

Leżał na podłodze, ze związanymi rękoma. Ale coś innego przykuło moją uwagę. Był to nóż przyciśnięty do jego szyi.
Do szyi mojego brata.

Rozdział 1.



- Mamo, nie martw się, nic mi nie będzie. Poradzę sobie. Jestem już duża.- po raz kolejny próbowałam uciszyć obawy mojej znerwicowanej rodzicielki.- Obiecuję, że będę często dzwonić. Forks to niewielka miejscowość! Niedługo pewnie będę znała tam wszystkich.- uśmiechnęłam się delikatnie.
- Ależ Bello, to nonsens. Jesteś w trakcie liceum, po co się przenosić? Przecież nadal możesz z nami mieszkać.
Trochę zniecierpliwiona postanowiłam to przerwać, zanim Renee się rozkręci:
- Mamo, proszę cię. Niedługo skończę 18 lat, w Forks większość ludzi mnie zna, przecież tam mieszkaliśmy, pamiętasz jeszcze?- spytałam. Może nieco zbyt sarkastycznie, ale zaczynałam powoli mieć tego dosyć. Kim ja jestem, małym brzdącem, którego strach spuścić z oka nawet na chwilę? Nie ma co ukrywać, przewrażliwiona mamuśka nie jest szczytem moich marzeń. Poza tym… ja naprawdę chciałam wrócić do Forks. Przeżyłam tam dużo szczęśliwych chwil- dzieciństwo i te sprawy. Lubiłam je wspominać- stary dom z werandą, wielkie cedry, na które tyle razy próbowałam się wdrapać, choć zwykle mi się to nie udawało. Nagle głos Renee przywrócił mnie do rzeczywistości:
- Kochanie, doskonale to pamiętam. Wiesz, że nigdy nie przepadałam za tą mieściną. Do tej pory pamiętam jak dziękowałam Bogu za awans Charliego i za możliwość przeprowadzki. Chociaż Port Angeles też nie jest szczytem moich marzeń- zamyśliła się.
- Tak, wiem, pamiętam. Ale biorąc pod uwagę twoje wahania nastrojów, a tym bardziej gustów, nie ośmielę się typować idealnego miasta dla ciebie.- westchnęłam- Mamo, powiedz mi, dlaczego tak nie lubisz Forks?
- Bo strasznie tam pada.- odpowiedziała szybko. Zbyt szybko jak dla mnie.
- Hmm.. coś kręcisz.- zmarszczyłam czoło- Poza tym Port Angeles leży godzinę drogi od tej `mieściny'. Pogoda jest podobna.
- Eee.. widzisz, mieszka tam jeden z moich byłych. Właściwie to były narzeczony.- teraz to ona westchnęła- Stare dzieje, ale wiesz jak to jest.
- Chwileczkę, czy ja o czymś nie wiem? Przecież- policzyłam szybko w myślach- od prawie dwudziestu lat jesteś żoną Charliego.
Obruszyła się:
- Oczywiście, że tak jest. I raczej się nie zmieni.
- Raczej?- zmarszczyłam czoło.
Roześmiała się, na powrót rozluźniona:
- Kochanie, stanowczo jesteś zbyt poważna. Nie mogę ci zagwarantować, co nas jeszcze czeka.
Akurat z tym musiałam się zgodzić.

Nie zdradziłam rodzicom głównego powodu mojej przeprowadzki. Owszem, chciałam się usamodzielnić i naprawdę tęskniłam za tym malutkim miasteczkiem, ale chodziło o coś innego. Właśnie do Forks przeniósł się jakiś czas temu Martin, mój trener. Rodzice nigdy do końca nie zaakceptowali mojej pasji. Nie wierzyli, że taniec stał się moim życiem. Do tej pory pamiętałam moje pierwsze zajęcia. Zdenerwowana dziesięciolatka stojąca przez drzwiami Szkoły Tańca w port Angeles, trzymająca się kurczowo ręki matki. Zbyt przerażona, by protestować. Mama mnie tam zaprowadziła. A potem żyła nadzieją, że mi się znudzi. Żadna z nas nie spodziewała się, że taniec stanie się dla mnie sensem życia.

Dziesięcioletnia Bella stoi przez wielkim (jak dla niej), białym budynkiem z przeszklonymi drzwiami.
- No chodź już, Bello. Spóźnimy się- Renee bierze małą za rękę i, udając, że nie czuje jej oporu, ciągnie ją w stronę drzwi.
- Ale ja nie chcę, mamo. Ja się boję.- szepcze dziewczynka z ustami złożonymi w podkówkę i wielkimi, brązowymi oczami, w których zbierają się łzy.
- Kochanie, nie ma się czego bać, będzie fajnie, zobaczysz. Zobacz, idą inne dzieci, nie będziesz sama- mama uśmiecha się uspokajająco- Jestem pewna, że to będzie super zabawa.

Dziewczynka wygląda na trochę bardziej pewną siebie. Pozwala zaprowadzić się na salę. Po chwili drugimi drzwiami wchodzi jakiś młody mężczyzna. Malutka patrzy na niego z rosnącym zainteresowaniem. Ten widzi to i uśmiecha się lekko. Staje na środku sali i zaczyna mówić:
- Witam państwa. Nazywam się Martin Anders i będę uczył tańca wasze dzieci. Jeżeli nie macie nic przeciwko to chciałbym się czegoś o was dowiedzieć. Może ty pierwsza? Jak masz na imię?- pyta, wskazując na Bellę i znów się uśmiechając. Mała lekko sztywnieje. Nie lubi mówić przed innymi. Ale patrzy w głębokie, niebieskie oczy i ciepły uśmiech nowego nauczyciela i postanawia się przełamać. Mówi więc cichutko:
- Mam na imię Bella.
- Świetnie, Bello. Miło mi cię poznać. Jestem pewien, że się polubimy.- uśmiecha się szerzej. Po chwili przenosi swoją uwagę na kolejne dziecko. Mała Bella czuje się nieco zawiedziona. Ale widzi, że Martin co jakiś czas na nią zerka i uśmiecha się, widząc, że go obserwuje.
Po jakimś czasie znów staje na środku sali i prosi dzieci, żeby ustawiły się przodem do niego. Zaczyna się jak zawsze- klaskanie do rytmu, tupanie. Bella szybko załapuje o co chodzi, a kiedy jej się to nie udaje, lekko sfrustrowana marszczy zabawnie brwi, a po chwili znów uśmiechnięta oddaje się nowej zabawie. Stresuje się trochę tylko wtedy, kiedy nadchodzi jej kolej na klaskanie cha-chy, ale mama z tyłu cicho ją dopinguje.

Po skończonych zajęciach idą wraz z mamą do domu. Podekscytowana dziewczynka opowiada, jak fajnie się bawiła i że chce tam wrócić. Mama zaś jest zadowolona, bo nareszcie znalazła coś, co zainteresowało jej małą córeczkę. Miała nadzieję, że stanie się bardziej otwarta, śmiała.

Nawet nie domyślała się w jakim stopniu jej marzenie miało się spełnić.


Po przeprowadzce Martina chodziłam na zajęcia do innych trenerów. Ale czegoś mi brakowało. Przez te kilka lat zżyłam się z Marty'm, zaprzyjaźniliśmy się. Był dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam. Mogłam z nim pogadać o wszystkim, nieraz pół zajęć płakałam mu w koszulę, kiedy rzucił mnie chłopak. Były też dni, kiedy nie mogliśmy przestać się śmiać z jego głupich żarcików. I nagle.. pustka. Wyjechał, skończyło się. Coraz rzadziej się spotykaliśmy- on nie miał czasu, ja- samochodu. Odświeżyłam więc swoje kontakty w tym małym `mieście cudów' i zaczęłam planować.

Pamiętałam szok mamy, gdy dowiedziała się o mojej decyzji. Ale w końcu się zgodziła. A Charlie.. Coraz rzadziej odzywał się w jakichkolwiek sprawach dotyczących mnie czy domu. Kiedyś był dla mnie naprawdę ważny. Teraz czułam, że się izoluje i nie potrafiłam przebić się przez ten mur obojętności. Nie wiedziałam nawet, jaki był tego powód. Po prostu któregoś dnia zrobił mi straszną awanturę o jakiś drobiazg. I tak było coraz częściej. Pozostawiony na stole kubek, zbyt głośny telewizor, niezmyte naczynia- każdy pretekst był dobry. Po pewnym czasie zaczął wyładowywać się też na mojej mamie. Miałam tego dosyć. Nie chciałam zostawiać jej samej, ale miałam wrażenie, że to chodzi przede wszystkim o mnie. Czułam, że mój wyjazd może coś pomóc.

Wstałam z łóżka z zamiarem dokończenia pakowania. Mama miała mi pomóc przewieźć rzeczy do nowego domu. Jako, że jest rannym ptaszkiem, dodajmy, że wiecznie zalatanym rannym ptaszkiem, chciała wyjechać najpóźniej o 8 rano. Mogłam się założyć, że będzie bardziej podekscytowana ode mnie.

Martwiło mnie trochę to, jak sobie poradzi beze mnie. W końcu z nas dwóch to ja jestem tą spokojniejszą. Byłyśmy do siebie bardzo podobne. Przynajmniej co do wyglądu. Obydwie miałyśmy jasną cerę i brązowe włosy. Obydwie byłyśmy nieduże i drobne. Jedyną pociechą było dla mnie to, że jestem od niej wyższa o kilka centymetrów.
Miałyśmy całkiem odmienne charaktery- jak już wspominałam, byłam raczej cicha, grzeczna, spokojna itd. A Renee… Wulkan energii po prostu. Wszędzie jej było pełno, była otwarta, wiecznie lekko rozkojarzona- zupełne przeciwieństwa. Czasem żartowałam, że to ja powinnam być jej matką. Ona przyznawała mi rację i, zupełnie w swoim stylu, dogryzała, że urodziłam się mając tyle lat, co ona. I cały czas się starzeję. Uwielbiałam się z nią przekomarzać. Moja kochana mama…

Uśmiechnęłam się i dokończyłam pakowanie. Potem szybko prysznic i do łóżka. Nie mogłam się doczekać kolejnego dnia. I trochę się go bałam. Tak, zdecydowanie grałam bardziej pewną siebie niż byłam w rzeczywistości.

Zasypiając myślałam o tym, co mnie czeka. Uśmiechnęłam się i pogrążyłam we śnie, w którym przeplatały się wątki z mojej przeszłości, teraźniejszości i, kto wie, może nawet przyszłości.

Jedno jest pewne- czekało mnie dużo więcej wrażeń niż potrafiłam sobie wyobrazić.


Rozdział 2.



Po raz kolejny tego dnia zastanawiałam się, po co ja to robiłam? Źle mi było w Port Angeles? Znów przypomniałam sobie, że przecież chciałam się przeprowadzić. Ale łatwo było o tym zapomnieć, widząc ilości mebli, pudeł, paczek i paczuszek, jakie musiałam poprzenosić tego dnia. Mimo całego mojego samozaparcia, po czterech godzinach bezustannego ich noszenia miałam zwyczajnie dosyć. Nawet mama jakby ciszej świergotała. Martin miał przyjechać dopiero za godzinę. Obowiązki nie pozwalały mu zerwać się wcześniej. Dobre i to. Pamiętam jak zareagował na wieść o mojej przeprowadzce:
- Bella, dziewczyno, tak się cieszę! W końcu będę miał z kim rozmawiać. Będziesz u mnie trenować? No jasne, że tak!…- podekscytowany odpowiadał sam sobie, nie dając dojść mi do głosu. Uśmiechnęłam się, ale znowu mnie zagadał, kiedy tylko spróbowałam się odezwać:
- Kiedy odbędzie się Twój wielki „come back” do Forks?
- Aleś ty gadatliwy. W przyszłym tygodniu, jak dobrze pójdzie.

Jak powiedziałam, tak zrobiłam. I klęłam. Ale nie potrafiłam się zmusić do żałowania swojej decyzji. Byłam… szczęśliwa.

Zrobiłyśmy sobie przerwę. Podziwiałam mój nowy dom. Kiedyś należał do mojego dziadka. Piętrowy, z trzema sypialniami i łazienką. I dużą kuchnią. To dla mnie najważniejsze pomieszczenie w domu. Od kiedy pamiętam, uwielbiałam gotować. To była jedyna rzecz (może oprócz tańca), która mi się udawała.
Nie miałam telewizora- bo i po co? Za to telefon był koniecznością, Internet także- jedyne okno na świat.

Po jakimś czasie wyszłam na dwór. Z zewnątrz domek też był ładny. Piętrowy, jak już powiedziałam, kremowy, z białą werandą biegnącą przez cały front domu. Rodem z `Ani z Zielonego Wzgórza'. Miał niepowtarzalny klimat. Mój stary dom był na sąsiedniej ulicy. Prawdę mówiąc, cieszyłam się, że nie został wystawiony na sprzedaż. Tutaj odżywały wspomnienia. To z dziadkiem spędziłam większość dzieciństwa. To on nauczył mnie jak być sobą nawet, jeśli nie jest ci to na rękę. Dzięki jego radom nigdy się nie poddawałam. To on wpoił mi tzw. `podstawowe prawdy'- bądź grzeczna, ale stanowcza, ustępuj starszym, miej swoje zdanie, ale nie staraj się narzucić go innym. Kochałam ten dom prawie tak mocno jak jego samego. Ostatni raz byłam tutaj jakieś cztery lata temu, na krótko przed śmiercią dziadka. Potem już odwiedzałam go tylko w szpitalu. Tęskniłam za nim, dużo bardziej niż kiedykolwiek się do tego przyznawałam. Brakowało mi go. A ten dom… wciąż czułam tu ducha mojego opiekuna. I że to tu jest moje miejsce.

Ktoś poklepał mnie po ramieniu. Podskoczyłam, przestraszona. Nim zdążyłam się odwrócić, usłyszałam śmiech, który dobrze znałam:
- Od kiedy jesteś taka strachliwa, Bello?
- Martin, jesteś wreszcie.- westchnęłam melodramatycznie- Już myślałam, że mnie wystawiłeś.
- Cóż za miłe powitanie. Też się cieszę, że cię widzę.- powiedział, całując mnie w policzek- Jak tam przeprowadzka?
- Zostały największe pudła, z którymi same nie mogłyśmy sobie poradzić. I ustawianie mebli.
- To bierzmy się do roboty.- klasnął w dłonie- A gdzie Renee?
- W domu. Odpoczywa.- westchnęłam - Ona się stanowczo przemęcza. Ale nie potrafi zrozumieć, że nie musi tego robić.
- Hej, ty też jak się uprzesz, to nic cię nie powstrzyma. Nie dziw się, że uważa cię za dziecko. Dla niej wciąż jesteś małą dziewczynką. Muszę się przyznać, że dla mnie czasem też. Tyle lat się znamy, Bello.- westchnął- Jesteś dla mnie jak siostra. Moja malutka siostrzyczka. Cieszę się, że przeprowadziłaś się akurat tutaj.- przytulił mnie.
Nie odpowiedziałam, zbyt wzruszona. Czym sobie zasłużyłam na takiego przyjaciela?

Ruszyliśmy w stronę domu. Renee spała w fotelu. Dałam Martinowi znak, żebyśmy jej nie budzili. Wróciliśmy do samochodu i zaczęliśmy wypakowywać resztę mojego ekwipunku. Rozprawiliśmy się z nimi w pół godziny. Potem poustawialiśmy wszystko na piętrze, żeby nie obudzić Renee. Z Martinem wszystko szło szybciej. Pod wieczór zrobiliśmy przerwę na późny obiad. Nie było innego wyjścia- zamówiliśmy pizzę. Poszłam obudzić mamę. Szturchnęłam ją lekko w ramię, po czym z uśmiechem obserwowałam jak otwiera zaspane oczy. Spojrzała na mnie, a potem na okno i widząc, że się ściemnia, przerażona zerwała się na równe nogi.
- Boże, dziecko, jak długo spałam?!- wykrzyknęła- Przepraszam cię, skarbie. Ale dlaczego mnie nie obudziłaś?
- Hej, mummy, spokojnie. Byłaś zmęczona. Poradziliśmy sobie z Martinem. Większość pracy jest już z głowy. Jeszcze tylko poustawiać jakieś drobiazgi. I koniecznie muszę uzupełnić swoje zasoby garnków, patelni i innych mikserów, bo mam poważne braki.- uśmiechnęłam się- A teraz chodź na obiad. Późny. Prawie cały dzień nic nie jadłaś. Przed chwilą dostarczyli pizzę.
- Yeee, jedzenie! Jestem głodna jak wilk!- prawie pobiegła do kuchni. Śmiejąc się z tej kochanej wariatki, podążyłam za nią. Weszłam do pomieszczenia w momencie, kiedy właśnie całowała Martina w policzek i na zmianę witała go i dziękowała za pomoc. Mój przyjaciel śmiał się i mówił, że przyjemność po jego stronie. Obserwowałam go przez chwilę. I musiałam przyznać, że mój `niemal brat' jest bardzo przystojny. Miał 26 lat, dosyć krótkie, ciemno blond włosy i niebieskie, głęboko osadzone oczy. Był wysoki- miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Przy moim marnym metr sześćdziesiąt sześć czułam się, jakbym stała koło wieży Eiffel'a- smukłej, ale cholernie wysokiej. Był też ładnie umięśniony, jak na tancerza przystało i miał boski uśmiech. Tak, zdecydowanie był przystojny, ale jakoś nigdy to na mnie nie działało. Nie powiem też, żebym była tym zmartwiona. Byłam sama od ponad dwóch lat i niespecjalnie tęskniłam za miłością. Musiałam się tylko pilnować przy komediach romantycznych i nie pozwalać sobie na zbędne rozmyślania. Bo na którą samotną dziewczynę nie działa wizja wielkiego, życiowego, BAJKOWEGO wprost uczucia? Prawdopodobnie nie ma takiej. Ale takie głupie (w moim mniemaniu) myśli napadały mnie tylko po obejrzeniu jakiegoś łzawego filmiku. Byłam zadowolona z obecnego stanu rzeczy. Nie miałam zobowiązań, mogłam całkowicie poświęcić się dla tańca.

Nagle usłyszałam:
- Znowu się zamyśliła. Ostatnio cały czas gdzieś odpływa.- zorientowałam się, że faktycznie nie słyszałam ich dotychczasowej rozmowy. No i gdzie ta przereklamowana podzielność uwagi? Zamrugałam gwałtownie:
- Przepraszam, już jestem z wami. Ostatnio tyle się dzieje. To co, siadamy do jedzenia?- spojrzałam na Martina i zobaczyłam, że uważnie mi się przygląda. Uśmiechnęłam się więc i rozglądnęłam za szklankami do lemoniady.

Jedliśmy prowadząc luźną konwersację. Poczułam, że to jest to, że to jest moje miejsce i moja rodzina. Brakowało tylko Charliego. Skupiłam się z powrotem na rozmowie, żeby znów przypadkiem nie odpłynąć. Rozmyślania zostawiłam na później.
- … i wtedy chłopiec podbiegł do mnie, krzycząc, że goni go tata-zombie.- Marty opowiadał swoje perypetie z dzieciakami, które trenował. Doprowadzał tym moją mamę do płaczu. Ze śmiechu, oczywiście. Śmiałam się razem z nimi, czując błogość tej chwili.

Po kolacji Martin pojechał do domu, a ja razem z mamą zaczęłam ustawiać wspomniane wcześniej drobiazgi. Dziękowałam Bogu, że piętro mam już skończone. Renee zadzwoniła do Charliego, żeby powiedzieć, że zostanie jednak na noc. Tata przeprosił, że nie przyjechał, ale wrócił późno z pracy i stwierdził, że nie za bardzo opłaca się jechać. Jako, że miałam jedno jedyne łóżko, zmusiłam ją, żeby z niego skorzystała, sama zadowalając się kanapą.
`Home, sweet home…'- tylko ta jedna myśl istniała w moim zmęczonym umyśle. I z nią właśnie odpłynęłam w nicość.

Kilka dni później wprowadziłam się już na stałe. Czas było więc pójść do szkoły. Cieszyłam się, że miałam blisko, bo nie dorobiłam się jeszcze samochodu.

W momencie, kiedy weszłam tam pierwszy raz, przez chwilę czułam się nieco… osaczona. Uczucie to opuściło mnie w chwili, kiedy podbiegła do mnie Jessica, krzycząc z kilkumetrowej odległości:
- Bello! Bello, tak się cieszę, że wróciłaś! Dawno się nie widziałyśmy! Co u ciebie? U mnie super! Tylko tak mało fajnych chłopaków…
Trajkotała, nie pozwalając mi dojść do głosu przez całą drogę do sekretariatu. Najpierw mnie to bawiło, ale po kilku przerwach spędzonych wspólnie z nią i innymi znajomymi zaczęło mnie to męczyć. Miałam wrażenie, że cała szkoła obrała mnie sobie za cel dla swoich taksujących spojrzeń. Nie byłam tym zbytnio ucieszona, ale postanowiłam nic nie mówiąc, wiedząc, że szybko im przejdzie. Czy może raczej modląc się o to.

Pierwszy dzień minął mi zaskakująco szybko. Podchodziło do mnie wielu starych znajomych- Jess, Mike, Taylor, Angela. Nawet Lauren, chociaż ona akurat nawet nie udawała, że się cieszy z mojego powrotu. Nie przepadałyśmy za sobą nawet bawiąc się w piaskownicy.
Poznałam też sporo nowych osób, między innymi Bena- chłopaka Angeli. Zawsze ją lubiłam, więc miałam nadzieję, że był jej wart. Wyglądał na miłego.
Cały czas czułam się nieswojo. Nigdy ludzie nie zwracali na mnie takiej uwagi, jak tutaj. I nie było to miłe. Przynajmniej dla mnie. Jess najwyraźniej się cieszyła. W końcu skoro ja jestem popularna, to i ona też, skoro się ze mną `prowadza'. Zaskoczyło mnie też zainteresowanie chłopaków. Kiedy usłyszeli, że nie mam samochodu, zaczęli jeden przez drugiego proponować mi podwózkę do domu. A ja niestrudzenie im wszystkim odmawiałam mówiąc, że mam coś do załatwienia na mieście, a poza tym mam blisko.

Plan lekcji też miałam fajny- angielski i zaraz potem biologia- moje ulubione przedmioty. Żałowałam tylko, że mam w-f. Może to dziwne, ale za nim nie przepadałam. Jedyną formą aktywności fizycznej, jaką tolerowałam, był taniec. Może dlatego, że był zarówno sportem jak i sztuką..

Nauczyciele dawali mi luzy, ale i tak byłam zmęczona. To przez tę przeprowadzkę. Zamierzałam dziś pójść wcześniej spać. Ale najpierw zajęcia. Zdążyłam o tym pomyśleć, a zadzwonił do mnie Martin. Co on, medium?
- Cześć, Bells.
- O, cześć. Właśnie zamierzałam wychodzić na trening.
- Dlatego dzwonię. Odpocznij przez resztę tygodnia, to były męczące dni.- mówił łagodnie. Chciałam zaprotestować, ale mi nie pozwolił:
- Proszę, zrób to dla mnie. Będąc zmęczoną nie nauczysz się tyle, ile możesz w normalnych warunkach. Poza tym nie skończyłoby się to dla ciebie dobrze. I pamiętaj o moim sumieniu- nie chcę, żeby mnie coś gryzło po nocach.- przerwał, zapewne czekając, aż się odezwę. Ja jednak milczałam- Hej, jesteś tam? Rozumiemy się?
Westchnęłam i odparłam zmęczonym głosem- Tak jest, panie kapitanie.
- To dobrze.- wyczułam, że się uśmiecha- Cieszę się. Muszę kończyć, bo przyszła kolejna grupa. Odpoczywaj, mała. Jutro wpadnę.
- Dobra. Pa.- rozłączyłam się.

Czułam powoli narastającą frustrację. Gorzej jak z rodzicami. Z deszczu pod rynnę. Westchnęłam i ruszyłam zrezygnowana w stronę sypialni. Nie zostało mi zbyt wiele opcji, poza tym naprawdę byłam zmęczona. Zasnęłam praktycznie w chwili przyłożenia głowy do poduszki.

Obudziłam się w środku nocy zlana potem. Coś mi się śniło, coś złego. Pamiętałam, że coś mi groziło. Nigdy nie pamiętałam swoich snów. Ten przypadek nie był wyjątkiem. Poszłam napić się wody i wróciłam do łóżka. Resztę nocy przespałam bez problemów.

A rano... Rano znów zaczęło się normalne życie.



****************************
P.s- Nie powiedziałam, że napastnik jest kobietą, tylko że nie zaznaczam, że jest facetem. Propozycji ilość nie ograniczona.



Rozdział 3.


Reszta tygodnia minęła mi w lekkim odrętwieniu. Nawet nie podekscytowaniu, tylko odrętwieniu. Miałam ochotę krzyczeć, bo Martin konsekwentnie zabraniał mi jakiegokolwiek treningu. Gorzej jak z rodzicami.

Rodzice... Tęskniłam za nimi, ale dużo słabiej niż się tego spodziewałam. Dzwoniłam często, żeby się nie denerwowali. Rzadko rozmawiałam z Charliem. Nawet jeśli to on odebrał telefon już po chwili mama pozbawiała go słuchawki. Mówił, że jest OK. Tyle. Zapytałam kiedyś Renee, czy nadal się kłócą. Wymijająco odpowiedziała, że jest to nieuniknione, ale dużo mniej razy niż dotychczas musiała oglądać jego wściekłą minę. Znowu zaczął jeździć z kolegami na ryby i się nieco wyciszył.
Brakowało mi go, ale wiedziałam, że im starsza będę, tym mniej czasu będziemy ze sobą spędzać.

Wreszcie nadszedł poniedziałek, poniedziałek z nim koniec swoistego domowego aresztu. Czułam się tak, jakbym po długim pobycie w ciemnym pomieszczeniu w końcu wyszła na świeże powietrze. Cieszyłam się jak wariatka, prawie biegnąc w stronę centrum miasteczka, gdzie mieściła się niewielka szkółka tańca, która Martin założył ponad pół roku temu. Wbiegłam do dużego, białego, ledwie zauważając tabliczkę mówiącą, że jest to Dom Kultury. Pobiegłam na piętro i wpadłam na salę. `Wpadłam' jest tu użyte celowo, gdyż wbiegając potknęłam się o próg i gdyby nie jakiś młody chłopak, który mnie podtrzymał, jak nic wylądowałabym na podłodze. Uśmiechnęłam się i podziękowałam.
Rozejrzałam się po sali. Była bardzo podobna do tej z Port Angeles, z lustrami dookoła parkietu i balustradami do ćwiczeń baletowych.

Martin miał akurat chwilę przerwy. Uśmiechnął się na mój widok i powiedział:
- Cześć Bello. Czyżbyś nie mogła się doczekać?
- Dziwisz mi się?- doskoczyłam do niego i cmoknęłam w policzek- Tyle czasu bez tańca to samobójstwo.
- Wierzę i przepraszam. Musiałem jakoś zareagować, bo wyglądałaś na przemęczoną. Ale ci to wynagrodzę.
- Jak?- zapytałam, zaciekawiona.
- Zobaczysz mała, zobaczysz.

Na zajęciach dał mi niezły wycisk. Nie miałam mu tego bynajmniej za złe. Jak dobrze było znów poczuć ten ból, rozciągające się mięśnie. Miałam ochotę się śmiać, kiedy złapał mnie skurcz.
Byłam w grupie z trzema innymi parami. Od razu ich polubiłam. Marion i Jamie przygotowywali się do swojego pierwszego turnieju. Lizzy i Dave uważali się za starych wyjadaczy, zaś Lena i Michael tańczyli bez turniejowych planów, chociaż byli bardzo dobrzy.
Już po chwili poczułam się, jakbym znała się z nimi dużo dłużej, niż w rzeczywistości.
Ale tylko ja nie miałam partnera. Tańczyłam z Martinem, jednak czułam się dziwnie. Marty nigdy nie mógł mi dobrać partnera. Jak mówił, „żaden mi nie dorównywał poziomem i szybkością uczenia się”. Z tą nauką musiałam przyznać mu rację. Wystarczyło, że coś powiedział, a ja po kilku treningach miałam to opanowane, podczas gdy inni byli dopiero w powijakach. Dlatego każdy partner, z jakim tańczyłam szybko zostawał za mną w tyle. Martin nie przestawał mi ich dobierać, mówiąc, że w pewnym momencie trafi mi się ten właściwy. Chwilowo jednak zaprzestał poszukiwań. Jak na razie ten wyśniony miał mnie w nosie, uparcie nie chciał się pojawić, więc tańczyłam z własnym trenerem.

Po zajęciach Marty zaoferował się, że mnie podwiezie. Gdy wsiedliśmy do samochodu, zapytał:
- Bello, nie chciałabyś sobie może trochę zarobić?
- Wiesz, rozglądałam się za pracą, ale w takim miasteczku bywa ciężko.- westchnęłam.
- Mam dla ciebie propozycję. Może zechciałabyś od czasu do czasu poprowadzić zajęcia w młodszych grupach? Mówiłbym ci, jaki materiał mają opanować. Widzisz, mam sporo zajęć i cały czas jestem zmęczony. A tak mógłbym sobie odpocząć raz na jakiś czas.
- Jasne, że chcę! Z nieba mi spadasz, człowieku!- rzuciłam mu się na szyję. Nie groziło to wypadkiem, bo zaparkował właśnie pod moim domem.- Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Jesteś kochany!
- Wiem.- powiedział, śmiejąc się- Czego się nie robi dla przyjaciół. Poza tym naprawdę przyda mi się pomoc. To ja ci dziękuję, mała. A teraz zmiataj, bo muszę jechać z powrotem do pracy.- wciąż się śmiejąc, bezceremonialnie zaczął mnie wypychać z samochodu. Pokazałam mu język i wysiadłam z dumnie uniesioną głową. Zbyt wysoko, bo po zrobieniu pierwszego kroku potknęłam się o krawężnik. Krzyknęłam: `Nic mi nie jest!' i zaczęłam wstawać przy akompaniamencie śmiechu przyjaciela. Sama zaczęłam chichotać, co nie sprzyjało minie obrażonej księżniczki. Zobaczyłam jeszcze, jak Martin odjeżdża, kręcąc głową i wciąż hamując kolejny atak śmiechu. Westchnęłam i powlokłam się w stronę domu.

Sprawdziłam pocztę. Miałam kilka maili od ludzi ze starej szkoły. Nie tęskniłam za nimi. Przez tyle lat z nikim wystarczająco się nie zżyłam. Mimo to postanowiłam odpisać.

Pierwszy mail był od Nancy. Jeżeli miałabym wybrać najbardziej przeze mnie lubianą osobę, to z pewnością byłaby to ona- życzliwa, sympatyczna i szczera istota.

Hej, Bello! Co u Ciebie słychać? Nudno jest bez Ciebie. Kiedy tu mieszkałaś zawsze było się z kim powyłupiać. A teraz? Nawet Danny stracił część ochoty do żartów. Swoją drogą chyba nadal się w Tobie durzy. Dlaczego go odrzuciłaś? Wiem, to nie moja sprawa…
Kiedy wpadniesz? Może wybierzemy się starą paczką do kina? Masz tam u siebie w ogóle taki wynalazek? Nawet jeśli, pewnie i tak starożytny…

Odpisz jak najszybciej. A najlepiej przyjedź!
Nancy

PS- A co słychać u Twojego przystojnego instruktora? I co z chłopakami? Przystojni?
Całuję,
N.”


Potrząsnęłam głową, śmiejąc się cicho. Cała Nan- wiecznie szukająca nowych celów. A uroda jej w tym bardzo pomagała- ładnie zaokrąglona wysoka blondynka z hipnotyzującymi, zielonymi oczyma. Raz nie zdobyła chłopaka, który jej się spodobał. Ale Martin miał wtedy dziewczynę. Poza tym Nan sama mówiła, że jest dla niej za stary.

Pomyślałam chwilę, poczym zaczęłam pisać odpowiedź:

Cześć, Nan! U mnie wszystko w porządku. Powoli się przyzwyczajam. Teraz, kiedy przeprowadzka definitywnie się zakończyła mam trochę spokoju. Wcześniej- zupełne urwanie głowy.
Heh, kina nie posiadam, ale i tak nie miałabym na nie czasu. Nie wiem też, kiedy do Was przyjadę- znalazłam pracę. Czy raczej praca znalazła mnie. Mój przystojny instruktor poczuł się zmęczony i zaproponował mi prowadzenie raz na jakiś czas treningów zamiast niego. Fajnie, nie? Robię to, co kocham i jeszcze dostaję za to pieniądze. Marzenie.
Chłopaków pewnie kilku by się znalazło, ale nic szczególnego. Chociaż, prawdę mówiąc, w ogóle się nie rozglądałam. Ale gdyby był jakiś przystojniak, to rzuciłby mi się w oczy. Pożyjemy, zobaczymy.
Napisz mi lepiej, co u Was? Coś się zmieniło?
Pozdrów wszystkich ode mnie, mimo że kilkoro do mnie napisało maile.

Śc
iskam,
Bella”


Podobnie odpisałam innym. Nie miałam do opisywania zbyt wielu rzeczy, ale tego akurat się spodziewałam. Tęskniłam za ciszą. Port Angeles było niewiele większe od Forks, ale zwykle coś się tam działo, znajomi nie dawali mi spokoju. Tutaj mogę być sobą- samotnikiem. I było mi z tym dobrze.

Zdążyłam pomyśleć o tym, że chyba zadzwonię do Renee, a telefon nagle zaczął mi wibrować. „Oho.”- pomyślałam- „Mahomet nie poszedł do góry, to góra przyszła do Mahometa.” Spojrzałam na wyświetlacz. Martin. Odebrałam, lekko zdziwiona tym że do mnie dzwoni:
- Halo?
- Cześć, Bello. Mam sprawę. Pomożesz mi?
- Jasne. Co jest?
- Postanowiłem urządzić imprezę dla tancerzy. Pomożesz mi z tym całym bajzlem?- zapytał, podekscytowany.
- OK. Ale wiesz, że nie jestem w tym najlepsza. Kiedy to ma być? I co mam zrobić?
- Pojutrze. Wiem, że super gotujesz. Stąd właśnie moja prośba- zrobisz jakieś kanapki czy coś w ten deseń?- zapytał.
Odetchnęłam z ulgą. To nie był kłopot. Już zaczęłam w myślach przygotowywać jadłospis.
- Jasne Marty. Nie ma problemu.
- To super! Kończę, bo muszę jeszcze podzwonić. Jutro wszystko obgadamy.
- OK. Trzymaj się.
- Dobranoc.
Uśmiechnęłam się. Dawno nie był tak rozemocjonowany. Naprawdę się przywiązał do tych ludzi. Z drugiej strony nie miał zbyt wielu uczniów. Im ich mniej, tym łatwiej się poznać.

Kiedy dwa dni później patrzyłam na powoli zapełniającą się salę musiałam przyznać, że wcale nie było ich tak niewielu. Młodsi, starsi- łącznie było ponad 100 osób. Martin nie powiedział, co planuje, tylko kazał dziewczynom założyć zwiewne spódnice. Miałam nadzieję, że ma naprawdę dobry powód, bo nienawidziłam chodzić w spódnicach, chyba że na treningi. Na tę okazję wyszukałam w szafie prezent od mamy- czerwoną, luźną sukienkę na ramiączkach, sięgającą do kolan, zebraną paskiem w talii. Nigdy jeszcze nie miałam jej na sobie, choć dostałam ją na 15 urodziny.

Czułam się co najmniej dziwnie, chociaż do chwilę słyszałam komplementy dotyczące mojego wyglądu- czerwona sukienka i czarne szpilki. Z dodatków zrezygnowałam, oprócz cienkiego złotego łańcuszka- prezentu od dziadka. Włosy zostawiłam rozpuszczone, lekko tylko natapirowane. Postanowiłam się nie malować- nie lubiłam stać godzinami przed lustrem. Poza tym stawiałam na naturalność. Czułam się stanowczo zbyt… kolorowa i widoczna. Ale pomyślałam, że co mi szkodzi? Ostatnio na imprezie byłam kilka miesięcy temu, jeszcze przed okresem kłótni z Charliem.

Nagle podszedł do mnie Martin:
- Boże, Bello, wyglądasz... nieziemsko.- patrzył na mnie rozszerzonymi oczami. Zaczerwieniłam się.
- Eee… dzięki, Marty. Ty też wyglądasz niczego sobie.- uśmiechnęłam się. I była to szczera prawda. Miał na sobie czarne, obcisłe jeansy i niebieską koszulę z podwiniętymi rękawami i rozpiętymi do połowy torsu guzikami.
- Mam cię ochotę gdzieś zamknąć, wiesz?- powiedział nagle.
- Mnie? Ale dlaczego?
- Każdy chłopak na tej sali nie może oderwać od ciebie wzroku.
Roześmiałam się.
- Przestań. Lepiej zajmij się czymś, to skończysz gadać takie bzdury.
- To nie są żadne…- zaczął, ale przerwał, kiedy spiorunowałam go wzrokiem- Dobrze, już dobrze. Idę sobie. Ale obiecaj mi taniec.
- Myślę, że nie będzie z tym problemu.- uśmiechnęłam się.

Jakże się myliłam. Jeszcze nigdy nie miałam takiego powodzenia. Lizzy żartowała, że zacznie ustawiać chłopaków w kolejce, żeby nie było przepychanek. Nie powiem, żeby mi to pasowało. Nigdy nie cieszyły mnie przejawy zainteresowania, a tym bardziej ze strony męskiej części populacji. Czułam się niezręcznie. Mogłam to jednak zrozumieć- w końcu byłam nowa, chcieli mnie poznać. Przemknęło mi przez głowę określenie „nowa zabawka”. Miałam tylko nadzieję, że to stan przejściowy.

Kiedy już myślałam, że kolejna minuta na parkiecie i wyzionę na nim ducha, muzyka nagle umilkła. Martin wskoczył na krzesło i krzyknął do mikrofonu:
- Słuchajcie!- zabolało- Mamy dla was konkurs. Panowie, poproście swoje stałe partnerki do tańca. Puścimy wam „Obsession” Aventury. Macie tańczyć. Ale nie chcę tutaj czystego towarzyskiego. Bawcie się! Chcemy ocenić wasze zgranie w parze i inwencję twórczą. Możecie wpleść salsę czy marenge. Przenieście na kroki to, co czujecie. Zero sztywnych reguł.

W czasie, kiedy mówił, zaczęłam się dyskretnie przesuwać w stronę stolików. Nie miałam partnera, więc mnie ten konkurs nie dotyczył. Usiadłam na jednym z krzeseł blisko parkietu. Zobaczyłam, jak Martin zbiera wokół siebie kilkoro ludzi i rozdaje im kartki i długopisy. Uświadomiłam sobie, że to sędziowie. Zaczęła grać muzyka, skupiłam więc swoją uwagę na tańczących. Dobrze wymyślił- w tańcu liczyła się zabawa, a nie tylko technika i trzymanie się określonych reguł.

Nagle na podłogę przede mną padł jakiś cień. W tym samym momencie ktoś chrząknął. Podniosłam wzrok i zobaczyłam najprzystojniejszego chłopaka, jakiego w życiu widziałam. Uśmiechnął się lekko i zapytał:
- Zatańczysz ze mną?
Bezwolnie skinęłam głową, jednocześnie łapiąc jego wyciągniętą dłoń. Nie spuszczałam wzroku z jego oczu. Miał takie dziwne, hipnotyzujące, złote tęczówki. Nigdy takich nie widziałam. „Uspokój się, głupia!”- skarciłam się w myślach i zmusiłam do opuszczeni wzroku. Zaczęliśmy tańczyć. Nie należałam do „łatwych” partnerek- nauczona tego, żeby prowadzić nie zawsze umiałam się poddać. A on… on robił ze mną to, co chciał. Dosłownie. Obroty, przejścia, zatrzymania, zmiany kierunku. Nawet ni stąd ni zowąd złapał mnie za dłonie i uniósł na sztywnych łokciach. Bez żadnego problemu. Jakbym była co najwyżej piórkiem. Moje ciało instynktownie reagowało na jego zamierzenia i ruchy. To było dziwne uczucie.
Po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem, jak ma na imię. Już otwierałam usta, żeby o to zapytać, ale mnie ubiegł:
- Gdzie twój partner?- miał taki przyjemny głos.
- Nie mam partnera.- odparłam, wzruszając ramionami.- A ty? Gdzie zgubiłeś partnerkę? Uciekła od ciebie?- uśmiechnęłam się ironicznie.
- Ja również nie mam partnerki.

W pewnym momencie lekko odsunął mnie od siebie i zacisnął szczęki. Nie wiedziałam, co się stało. Cały czas był jakby lekko spięty, ale w tej jednej chwili coś się zmieniło. Spiął się… bardziej. Dużo bardziej. Wręcz zesztywniał. Przestraszyłam się trochę. Już miałam zapytać, o co chodzi, kiedy nagle piosenka się skończyła. Momentalnie puścił moje ręce, skinął mi głową i zniknął w tłumie. A ja stałam jak wmurowana, patrząc jak niemal wybiega z budynku. Nie rozumiałam tego, co się przed chwilą stało. Udałam się do najdalej położonego stolika, żeby pomyśleć. Nie byłam dobra w obserwowaniu, tym bardziej, kiedy się na tym nie skupiałam, jednak spróbowałam przywołać obraz tego chłopaka.

Pamiętałam tylko, że był nieziemsko przystojny. I miał rudawe włosy. I dziwne, jakby złote oczy. Pamiętałam też, że był wysoki- na oko ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Był ubrany w zieloną koszulę, która podkreślała jego ładnie umięśniony tors. Przestraszona przestałam wyliczać. Przecież zawsze miałam problem, żeby skojarzyć jaki ktoś ma kolor włosów. A tutaj nagle wychodzi mi istny rysopis. A nawet go dobrze nie widziałam przez to światło.

Dziwnie się poczułam. Wstałam i poszłam poszukać Martina. Oznajmiłam mu, że nie czuję się najlepiej i idę do domu. Chciał mnie podwieźć, ale przekonałam go, że sobie poradzę.

Jak tylko dotarłam do mieszkania od razu rzuciłam się na łóżko. Zasnęłam, by śnić bez snów przez całą noc.


Rozdział 4.

Obudziłam się z potwornym bólem głowy i gardła. Czułam, że mam gorączkę. Nie dałam rady wstać. Zadzwoniłam do Jessici, żeby powiedzieć, że nie będzie mnie w szkole. Chrypiałam okropnie. Już zasypiałam, kiedy usłyszałam, że ktoś dzwoni. Renee. Gdy odebrałam i usłyszała jaki mam głos, od razu zarządziła, że zabierze mnie na kilka dni do Port Angeles. Byłam zbyt słaba, by protestować.

Przyjechała po godzinie. Niewiele mówiąc, zapakowała mnie do samochodu i wyjechałyśmy. Zobaczyłam wielki siniec na jej prawej ręce i zadrapania na szyi. Odchrząknęłam i zapytałam:
- Mamo, co ci się stało?
- Co? Gdzie?
- No tutaj.- dotknęłam lekko siniaka.
- Ach, to.- zmieszała się- Eee… ze schodów spadłam. Wiesz, jaka ze mnie czasem łamaga.
Nie przekonała mnie swoim wyjaśnieniem, ale postanowiłam na razie nie drążyć tematu. Dojechałyśmy do domu. Kiedy tylko weszłyśmy, porwała mnie za rękę do mojego pokoju. Nic się w nim nie zmieniło, wszystkie rzeczy, które zostawiłam były na swoim miejscu. Poczułam się przez chwilę jakbym naprawdę wróciła do domu, ale było to zaledwie mignięcie, bo uświadomiłam sobie, że mój dom jest w Forks. Nagle przed oczami stanęła mi twarz nieznajomego, z którym tańczyłam poprzedniego wieczoru i który tak nagle wybiegł z sali. Potrząsnęłam głową, by usunąć go ze swoich myśli, biorąc równocześnie z półki mojego ukochanego misia. Miałam go odkąd skończyłam pięć lat. Wspominając dzieciństwo dowlokłam się do łóżka. Usnęłam chwilę po tym, jak przyłożyłam głowę do poduszki.

Obudziła mnie dłoń mamy, głaszcząca moje włosy. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że mnie obserwuje.
- Jak się czujesz, skarbie?
- Trochę lepiej, dziękuję.- zachrypiałam.
- Uuu, ale głosik widzę nadal masz delikatny niczym piórko.- uśmiechnęła się, podając mi jednocześnie jakiś kubek- Wypij to. Mnie zawsze pomaga.
- A co to?- zapytałam, wąchając nieufnie zawartość naczynia. Pachniało strasznie słodko.
- Mleko z miodem. Pij, póki ciepłe.
Dawno nie widziałam Renee zachowującej się w ten sposób. Niczym… pełnoetatowa matka. Wypiłam, parząc sobie język. Całkiem niezłe.
- A teraz się prześpij.- powiedziała całując mnie w czoło, po czym wyszła z pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

Nie dane mi było usnąć. Chwilę po tym, jak mama poszła na dół zadzwonił do mnie Martin.
- Bello, gdzie ty jesteś?! Nie przyszłaś na trening, więc pojechałem do ciebie do domu. A tam wszystko zamknięte na cztery spusty.
- Martin, uspokój się. Wybacz, że nie zadzwoniłam. Jakoś wypadło mi to z głowy. Jestem chora i Renee zabrała mnie do Port Angeles.
- Och, wybacz, że tak na ciebie naskoczyłem. Ale czuję się za ciebie odpowiedzialny.
- Nie musisz. Nie jestem już dzieckiem.
- Dorosła też nie jesteś.
Chciałam zaprotestować, ale mi nie pozwolił:
- Pogadamy o tym kiedyś. Nie powiedziałem ci jeszcze. Wiesz, że wygraliście?
- Eee… Co wygraliśmy? I kto?- zapytałam niepewnie.
- No, ty i Edward Cullen. Wczorajszy wieczór, konkurs- kojarzysz?
- Ach, to. Ale my nie jesteśmy parą.- powiedziałam, myśląc jednocześnie: „Więc on ma na imię Edward. Całkiem ładnie. Imię łatwe do zapamiętania. Pasuje do niego.” Miło było dla odmiany wiedzieć coś na pewno.
- Oj tam, problemy robisz. Wygraliście i tyle. Ciesz się. Muszę kończyć, zadzwonię jutro. Lecz się, łamago.- zaśmiał się i rozłączył, nim zdążyłam zaprotestować. Westchnęłam i położyłam głowę na poduszki. Po chwili już spałam.

Śniło mi się, że idę ciemną drogą. Nie widzę nic, prócz ścieżki. Nagle po prawej ukazuje się Martin ubrany w garnitur i białą koszulę. Chcę do niego podejść, ale nogi same niosą mnie dalej wzdłuż ścieżki. Widzę różne obrazy- Renee, Charliego, kraty, nóż, trumnę, salę taneczną, chłopaka, na którego wpadłam przed pierwszymi zajęciami. Wszystko to mijam. Mam wrażenie, jakbym zmierzała do jakiegoś z góry określonego celu i nagle go widzę. Stoi na środku drogi, patrzy na mnie, jest ubrany w tę samą zieloną koszulę. Uśmiecha się i wyciąga do mnie rękę. Staję przed nim, czując, że to co zrobię w jakiś sposób zaważy na moim życiu. On zauważa moje wahanie i mówi miękko:
- Przeznaczeniu nie można uciec, Bello. Pamiętaj o tym.- po czym bierze delikatnie moją dłoń i splata swoje palce z moimi. Po chwili nachyla się w moją stronę…

Obudziłam się, zlana potem. To nie był zły sen, niemniej był niepokojący. Dziwny. Co robił w nim ten nieznajomy znajomy? Dlaczego wydał mi się kimś ważnym?

Kim ty jesteś, Edwardzie Cullenie?

5 rozdział


Byłam tu już dwa dni. Czułam się coraz lepiej. Żałowałam tylko, że nie było Charliego- wyjechał na prawie tydzień. Jakieś służbowe sprawy.

Schodziłam właśnie na dół, kiedy usłyszałam dźwięk dzwonka do drzwi. Mamy nie było w domu, więc pobiegłam otworzyć. Uchyliłam drzwi, a za rogiem stał Martin z... wielkim bukietem miodowych róż. Gapiłam się w niego przez chwilę bez słowa, po czym, zreflektowawszy się, wpuściłam do środka.
- Hej, Bells. Co słychać? Jak się czujesz?- przechodząc, cmoknął mnie w policzek.
- A jakoś leci. Czuję się lepiej, dziękuję. A to co?- spytałam, wskazując na kwiaty.
- Właściwie to są różne słowa na opisanie tego oto cuda- kwiaty, rośliny, bukiet, róże. Niektórzy szaleńcy określają to nawet- zniżył głos do konspiracyjnego szeptu- różami miodowymi.
- Oj, przestań. Poza tym nie ma czegoś takiego jak róża miodowa - nie wspomniałam o tym, że sama przed chwilą użyłam tego samego określenia - Co 'to' tutaj robi?
- To dla ciebie - uśmiechnął się lekko, wręczając mi kwiaty.
Znów zaniemówiłam. Dlaczego kupił mi kwiaty? Co to ma być?
- Eee… dziękuję. Ale... z jakiej to okazji?
Znowu się uśmiechnął.
- Ja tu robię tylko za kuriera. To kwiaty od Edwarda Cullena. Mówił, że to podziękowanie za taniec i wygrany konkurs.
- O matko, nie musiał - przed oczami stanęła mi scena z mojego snu- Edward wyciągający do mnie rękę i mówiący: 'Przeznaczeniu nie można uciec"... Potrząsnęłam głową, by pozbyć się tego z głowy- Taki bukiet musiał kosztować majątek.
- O to się akurat nie martw. Młody ma kasy jak lodu - Martin uśmiechnął się kwaśno.
- Jak to?
- Jego ojciec jest lekarzem. Pracuje od niedawna w naszym szpitalu.
- W ogóle to co to za chłopak?- zapytałam, starając się maskować zaciekawienie.
- Nie wiem o nim zbyt dużo. Przeprowadził się do Forks jakiś tydzień temu razem z rodziną. Jest adoptowany, podobnie jak jego dwie siostry i dwóch braci. Zapisał się do mnie na zajęcia. Wtedy, kiedy razem tańczyliście był na zajęciach drugi raz. Więcej nic nie wiem. A dlaczego cię to interesuje?
- Nie no, wiesz, dostałam od niego róże. To chyba normalne, że chcę się czegoś o nim dowiedzieć?- zapytałam, siląc się na normalność.
- Tak, to jest normalne - odrzekł, przyglądając mi się badawczo.
- A co tam słychać w mieścinie?- spytałam, chcąc zmienić temat. Nie byłam gotowa na takie rozmowy. Poza tym, co miałam powiedzieć?

Przeszliśmy do kuchni, rozmawiając o jakiś głupotach. Zaczęłam robić obiad. Szło mi szybciej dzięki Martinowi, który otwierał puszki, kroił warzywa i tak dalej. Mimo wszystko byłam zmęczona.
W międzyczasie przyszła mama. Zajęła nas ożywioną rozmową. Wydała mi się czymś zmartwiona, ale zbywała mnie frazesami typu 'Nic mi nie jest' czy ' No daj mi już święty spokój, dziewczyno.' i śmiała się, żeby mnie przekonać do swoich racji. W końcu odpuściłam. Rozmawialiśmy o moim mieszkaniu, szkole, zajęciach. Z dnia zrobił się wieczór. W pewnej chwili nie mogłam już powstrzymać ziewnięcia. Renee od razu zaczęła wyganiać mnie do łóżka, a Martin się żegnać. Zrezygnowana, powlokłam się do sypialni i rzuciłam na posłanie. Po chwili już spałam.

Obudziło mnie trzaśnięcie drzwiami samochodu. W tej samej chwili do pokoju wpadła mama, blada jak ściana.
- Mamo, co się...- zaczęłam, ale nie dane mi było skończyć.
- Bello, cokolwiek będzie się działo, nie wychodź z pokoju.
- Mamo, co jest?- byłam coraz bardziej zdenerwowana.
- Bello, proszę. Obiecaj mi to - patrzyła na mnie błagalnie.
- Dobrze, ale teraz powiedz o co chodzi?
- Nieważne. Zostań tu - poleciła tylko i zamknęła drzwi. Słyszałam, jak zbiega po schodach.
Czy ona naprawdę sądziła, że jej posłucham? Postanowiłam zaczekać na rozwój wypadków. Usłyszałam kłapnięcie drzwi frontowych i podniesiony głos Charliego:
- Witaj Renee - jego głos zabrzmiał jakoś... złowrogo. Nie znałam tego tonu.- Co jest, nie przywitasz się ze swoim kochanym mężem? Tęskniłaś za mną?
- Wi...witaj Charcie - usłyszałam w jej głosie skrywane drżenie. Otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. Renee się bała? Dlaczego?
Wzięła się w garść i dalej mówiła już opanowanym głosem:
- Jak tam było na zlocie? Myślałam, że masz wrócić za dwa dni.
- Miałaś nadzieję, prawda? Ale cóż, stęskniłem się za swoją żonką i postanowiłem, że zrobię jej niespodziankę. Udała się, prawda?- zapytał pełnym samozadowolenia głosem- Dlaczego wciąż zerkasz na schody? Boisz się, że ktoś zejdzie? Zdradzasz mnie?- ciągnął wesołym tonem.
- Nie no, coś ty, nawet tak nie myśl - westchnęła- Nie chcę, żebyś obudził Bellę. Była chora, ale jutro rano mamy jechać do Forks.
- Bella tutaj jest?- jego ton radykalnie się zmienił. Przestał być wesoły, a stał się... czuły. I przerażający. Jakby zapowiadał przemoc i nieszczęście- W takim razie wypada się przywitać z moją córeczką.
- Nie!- krzyknęła Renee- To znaczy, śpi. Porozmawiacie rano.
Poczułam dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Jednocześnie coś mi mignęło przed oczami. Twarz mamy wykrzywiona bólem. Ułamek sekundy, ale i tak zdążyłam zrozumieć- Renee była w niebezpieczeństwie. W tej samej chwili usłyszałam Charliego mówiącego ze źle ukrytą wściekłością:
- Śpi, mówisz? Trudno. Obudzi się. Tak dawno się nie widzieliśmy. Renee, naprawdę, odsuń się od tych schodów. Też jestem zmęczony, więc tylko się przywitam i zmykam.
Usłyszałam, jak wchodzi po schodach. Delikatnie uchylił drzwi. Byłam przerażona, ale nie dałam nic po sobie poznać. Byłam dobrą aktorką. Przynajmniej miałam taką nadzieję. Uniosłam się na łokciach.
- Bello, nie śpisz? Cieszę się. Przyszedłem się przywitać - wszedł do pokoju.
- Cześć, tato. Jak było na... zlocie?
- Właściwie to było szkolenie.
Przysuwał się coraz bliżej mojego łóżka. A mnie jakaś siła coraz bardziej w nie wbijała. Nagle poczułam ten sam dreszcz, co chwilę wcześniej, tylko że nieporównywalnie słabszy. I znów zrozumiałam- tym razem to mnie coś groziło.
Charlie patrzył na mnie. Czułam się jak na łowach. Tylko że to ja byłam ofiarą. Widziałam narastające w jego oczach szaleństwo. Jednak chyba mój strach, coraz bardziej odzwierciedlający się w moim wzroku przywrócił go do porządku. Potrząsnął głową i wyjrzał przez okno. Spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Chwilę później do pokoju wpadła Renee. Wyszeptała, zamykając drzwi:
- Co się stało? Coś ci zrobił?
- Nie. Był jakiś dziwny. Mamo, co tu się dzieje?
Podeszła i przytuliła mnie.
- Nic, skarbie. Po prostu ostatnio ma ciężkie dni- ważą się sprawy jego awansu i chodzi podenerwowany.
- Te sińce...- dotknęłam jednego na jej dłoni- to jego sprawka?
- Nie, coś ty - roześmiała się. Nieszczerze- Ja naprawdę spadłam ze schodów.
Przytuliła mnie mocniej, po czym powiedziała:
- No, a teraz spać. Jutro wcześnie wyjeżdżamy. Pomyślałam, że cię podwiozę, skoro jesteś już prawie zdrowa. I tak muszę coś załatwić w okolicy.
- Dobrze, mamusiu - pocałowałam ją w policzek i posłusznie zamknęłam oczy. Pogłaskała mnie po głowie i wyszła z pokoju. Wróciła po chwili, niosąc pidżamę. Przebrała się w łazience i położyła obok mnie. Razem przespałyśmy całą noc. Bez snów.

Rano obudziła mnie wcześnie. Poczułam podekscytowanie- wracałam do domu. Nareszcie. Nie powiedziałam tego Renee, rzecz jasna. Nie chciałam, żeby było jej przykro.

Jadłam właśnie śniadanie, kiedy do kuchni wszedł Charlie. Mimowolnie zesztywniałam. Znów spojrzał na mnie tym swoim smutnym wzrokiem i szepnął:
- Bello, naprawdę cię... przepraszam. Nie wiem, co mnie wczoraj napadło. To chyba za dużo testosteronu. Wybaczysz mi moje karygodne zachowanie? Nie chcę, żeby moja jedyna córeczka się mnie bała.
Dawno nie słyszałam tak długiej przemowy z jego ust. Ba, nigdy nie słyszałam. Co miałam zrobić? W końcu był moim ojcem. Szepnęłam 'OK.', nadal wpatrzona w swoją miskę płatków. Zobaczyłam kątem oka, że się uśmiechnął i zrobił gest, jakby chciał mnie przytulić, ale się poddał i cicho wyszedł z domu, by pojechać do pracy.

Podróż do Forks minęła nam w ciszy. Kiedy dojechałyśmy do domu mama nagle się odezwała:
- To tu jest twój dom, prawda?
Nie wiedziałam, o co jej chodzi.
- No tak, przecież wiesz. To dom dziadka.
- Chodzi mi o to, że to twój DOM. Nigdy tak chętnie nie wracałaś do Port Angeles. Jesteś przywiązana do tego miejsca. Nie winię cię za to.- dodała, widząc, że chcę się tłumaczyć- Sama kochałam ten dom - westchnęła- Wybacz kochanie, ale mam spotkanie za 15 minut, muszę się jeszcze przygotować. Może potem wpadnę. Kładź się do łóżka i nic dziś jeszcze nie rób.
- Tak jest - zasalutowałam. Cmoknęłam Renee w policzek- Trzymaj się, mamo. Powodzenia.
Wysiadłam i obserwowałam jak odjeżdża, przesyłając mi jeszcze całusa. Poszłam w stronę mieszkania. Rozpakowałam swoje rzeczy i rzuciłam się na łóżko.
'Jak dobrze być w domu'- z tą myślą zapadłam w sen.

Obudził mnie jakiś dźwięk. Leżałam, nasłuchując. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że to mój brzuch głośno domaga się jedzenia. Spojrzałam na zegarek- dochodziła 20. Spałam prawie 10 godzin! Wstałam (zbyt szybko), poczekałam, aż przestanie mi się kręcić w głowie i pognałam do kuchni. W tej samej chwili ktoś zadzwonił do drzwi. Martin! Przyniósł pizzę! Chyba w życiu nie kochałam nikogo bardziej niż jego w tym momencie. Rzuciłam mu się na szyję, zabrałam pudełka i pognałam do salonu zanim zdążył się chociażby przywitać.

Zaczekałam, aż wejdzie do pokoju. Potem zaczęliśmy jeść i rozmawiać. Wypytywał mnie o samopoczucie i pobyt w Port Angeles. W pewnej chwili przypomniałam sobie o czymś.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Twoja mama zadzwoniła do mnie po południu. Powiedziała, że wróciłaś - zawahał się- Poprosiła też, żebym sprawdził co u ciebie. Bello, stało się coś?
- Nie. Nic się nie stało. Mam nadzieję - westchnęłam.- Po prostu.. Charlie jest podenerwowany sprawą awansu i zrobił się nieswój.
- No tak. Ale jakby coś się działo...- zawiesił głos.
- Tak, będziesz pierwszym, który się o tym dowie.
- Dziękuję.

Resztę posiłku zjedliśmy w milczeniu. Raptem straciłam cały apetyt. Martin zauważył zmianę mojego nastroju i powiedział:
- Gdybyś była pełnoletnia zaproponowałbym ci lampkę wina i rozmowę. Ale nie jesteś, więc zostaje nam tylko rozmowa.
Uśmiechnęłam się lekko.
- Zawsze mogę przynieść sok.
- O ty, widzisz. Nie pomyślałem o tym - roześmiał się. Ten to miał zmienne nastroje. Zaczął mi opowiadać jakieś historyjki. Zawsze umiał mnie rozbawić i sprawić, że zapominałam o ewentualnych przykrościach.

Siedzieliśmy blisko siebie, Martin coś mówił. Roześmiałam się. Przerwał i zerknął na moje usta. Powoli nachylił się w moją stronę. I nagle oprzytomniał. Spojrzał na mnie, przerażony. Po długiej chwili milczenia mruknął:
- Co... co to było?
- Nie mam pojęcia - odparłam cicho.
- Przepraszam.
- Nic się nie stało - rozmowa nam się nie kleiła. Znów milczeliśmy. W końcu Martin westchnął:
- Nie mam pojęcia, co się stało. To był jakiś taki... odruch.
- Ojej - mruknęłam, starając się rozładować nieco napięcie- Dobrze, że nikt mu nie ulega, bo miałabym kolejkę przed drzwiami.
Parsknął, zapewne sobie to wyobrażając.
- Myślę, że masz rację. Może ja lepiej już pójdę.
- Tak będzie lepiej - przytaknęłam- Jutro przyjdę na trening.
- Może lepiej...- zaczął, ale nie dałam mu skończyć:
- Nie zaczynaj znowu. Jestem już zdrowa.
- OK. To ja... leci - poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z pokoju szybkim krokiem. Po chwili usłyszałam trzaśnięcie drzwi.
Wypuściłam powietrze z płuc. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymuję oddech.

Powlokłam się na górę. Z powodu braku innych ciekawszych zajęć postanowiłam się przespać. Położyłam się w łóżku i zamknęłam oczy. Odepchnęłam od siebie wszystkie myśli, szczególnie te dotyczące Marty'ego. Już po chwili zaczęłam odpływać. Towarzyszyła mi czyjaś twarz. Twarz Edwarda Cullena. Ze smutnym wyrazem twarzy.

Co to, do diabła miało znaczyć?!

Momentalnie otrząsnęłam się ze snu. Spędziłam pół nocy na rozmyślaniach. Przecież widziałam tego chłopaka raz w życiu! I to jeszcze czymś mu się naraziłam. Owszem, dostałam kwiaty, ale to przez ten konkurs. Nic dla mnie nie znaczył. A przynajmniej nie powinien.
Myślałam i myślałam i, zupełnie niespodziewanie, myślałam. I nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. W końcu zasnęłam z niejasnym przeczuciem, że to jeszcze nie koniec.

I znów intuicja mnie nie zawiodła.


Rozdział 6

Miałam kłopoty ze wstaniem. Kilka dni luzu i człowiek od razu się przestawia. I jeszcze szkoła, na samą myśl jęknęłam cicho. Postanowiłam wyjść nieco wcześniej, żeby uniknąć ewentualnego spóźnienia, na które nie miałam ochoty.

Dzień mijał dosyć szybko, przynajmniej do biologii. Zamyślona, nie zwróciłam wcześniej uwagi na dziwne podekscytowane szepty ludzi dookoła mnie. Nie poszłam też do stołówki, chciałam odpocząć od nieustannego jazgotu Jessici i nadskakiwań Mike'a. Zaszyłam się więc w bibliotece, gdzie nie musiałam, ba! nie powinnam z nikim rozmawiać. Tak się zaczytałam, że nieomal spóźniłam się na lekcję. Wpadłam do klasy biologicznej jako jedna z ostatnich i stanęłam jak wryta. Oto przy mojej ławce siedział nie kto inny jak Edward Cullen. I patrzył prosto na mnie. Ze strachem. Poczułam znajomy dreszcz świadczący o tym, że nie powinnam czuć się pewnie. Ale już po chwili został uciszony przez inne uczucie- spokój. Spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nabrałam powietrza do płuc i powoli je wypuściłam. Potem ruszyłam w stronę mojej… jego… naszej ławki. Usiadłam niepewnie na samym brzegu krzesła, jakby gotując się do ucieczki. Widząc to, jakby nieco się rozluźnił. Powiedział:
- No, no. Znów się spotykamy. Wypadałoby się w końcu przedstawić. Witaj, jestem Edward Cullen - uśmiechnął się lekko.
- Wiem - powiedziałam. Uniósł brew - To znaczy, Martin mi powiedział.
- Pytałaś o mnie? - jego uśmiech stał się kpiący. Nawet wtedy wyglądał jak młody bóg. Miałam ochotę westchnąć.
- Tak… To znaczy nie! Nie, no coś ty! Po prostu… Martin mi powiedział, że wygraliśmy i powiedział, jak się nazywasz - coraz bardziej się denerwowałam. Zauważył to.
- Hej, spokojnie. Ja się przyznaję - zawiesił głos.
- Do czego? - uniosłam brew.
- Do tego, że o ciebie pytałem.
- Pytałeś? O mnie? - zdumiewał mnie.
- No jasne. Piękna dziewczyna - zaczerwieniłam się - w dodatku tancerka. I jeszcze wygrywam z nią konkurs, w którym w ogóle nie powinienem brać udziału. A właśnie- podobały ci się kwiaty?
- Oczywiście. Dziękuję ci, były piękne. Pomyślałam właśnie, że ty ode mnie nic nie dostałeś. Kupić ci kwiaty? - roześmieliśmy się. Miał taki przyjemny śmiech.* Nim zdążył odpowiedzieć do klasy wszedł pan Banner i musieliśmy przerwać. W pewnej chwili przypadkiem dotknęłam jego dłoni. Zabrał ją szybko. Zerknęłam na niego, chcąc go przeprosić, ale wyraz twarzy chłopaka mnie zmroził. Znów miał zaciśnięte szczęki i patrzył na mnie dzikim wzrokiem. W tej chwili zadzwonił dzwonek. Zerwał się z miejsca i był już na zewnątrz nim zdążyłam chociażby mrugnąć. Zadziwiał mnie na każdym kroku i czułam, że nie powinnam chcieć robić kolejnego. Nie w jego stronę.
Ale chciałam.
Zniechęcona, powlokłam się na w-f z jeszcze mniejszym entuzjazmem niż zwykle.

Po szkole poszłam na zajęcia. Postanowiłam zachowywać się normalnie - byłam pierwsza z grupy. Podeszłam do Marty'ego i się z nim przywitałam, dając mu buziaka. Uśmiechnął się i poklepał miejsce obok siebie.
- Mam dla ciebie dobrą wiadomość.
- Zrezygnowałeś z pizzy z pepperoni? Jest okropna - skrzywiłam się - Po tej wczorajszej bolał mnie brzuch.
- Nieprawda! Pepperoni jest pyszne. Nie wiedziałem, że go nie lubisz. A bolało z przejedzenia, moja panno, z przejedzenia.
Pokazałam mu język. Roześmiał się i rzucił:
- Mniejsza. Nie o to mi chodziło. Uwaga, uwaga, werble i te sprawy. Znalazłem ci partnera.
- Co? Znowu? - jęknęłam - Wiesz, że niezmiennie i niezmiernie się z tego cieszę. Ale ile tym razem wytrzyma? Tydzień? Dwa? Miesiąc to byłby rekord. Nie jestem łatwą partnerką.
- Myślę, że tym razem będzie inaczej. Ten chłopak uczy się równie szybko jak ty. Jest u mnie od tygodnia i już zrobił wielkie postępy.
- Cóż… Możemy spróbować.
- To super. Już tu jest - zrobiłam pełną niedowierzania minę, chociaż wiedziałam, że tak się to skończy - Pójdę po niego - wybiegł rozpromieniony.
Po chwili wrócił, mówiąc:
- A teraz, droga Isabello, przedstawiam ci twojego partnera.
Otworzył drzwi, przez które wszedł… Oczywiście, że to był szanowny pan Cullen. Ten facet mnie chyba prześladuje. Gapiłam się na niego jak… jak na prześladowcę właśnie. Ten w odpowiedzi uśmiechnął się, mówiąc:
- Ty mnie chyba prześladujesz, kobieto - nie wydawał się jednak zaskoczony faktem, że to ja.
- To chyba ty mnie, Edwardzie.
Zdezorientowany Marty wodził wzrokiem ode mnie do niego. Zapytał w końcu:
- To wy się znacie? - Edward spojrzał na niego z politowaniem - To znaczy… wiem, że się znacie. Miałem na myśli… Sam nie wiem, co - wzruszył ramionami.
- Jak się dziś okazało, chodzimy razem na biologię.
- Ooo… - oto cała wypowiedź Marty'ego.
- Nie ma co, elokwentne - wstałam, żeby do nich podejść - To jak Edwardzie, kiedy wybiegniesz z sali z przerażonym wyrazem twarzy? - rzuciłam z przekąsem. Nie mogłam się powstrzymać.
Spojrzał na mnie zdziwiony i trochę zły.
- Nie mam zamiaru nigdzie uciekać, Bello. Już nie. Chyba, że mnie o to poprosisz - uśmiechnął się krzywo, a mnie na moment zabrakło tchu. „Idiotka z ciebie, Isabello Swan. Lepiej się uspokój.” - powiedziałam do siebie w myślach. Jakby miało mi to w czymś pomóc. Starałam się jednak trzymać dzielnie.
- I co wtedy? - zapytałam zaczepnie.
Nagle się skrzywił.
- Wtedy odwrócę się i odejdę. Ale przedtem…
Przerwał mu Martin:
- Ekscytujące, że jednak się znacie, ale może zaczniemy? Ludzie się schodzą. Pogadacie sobie później.
- Jak sobie życzysz - mruknął Edward. Mój… partner. Był tak niesamowity, że aż denerwujący. Tak nieludzko perfekcyjny i tańczyło się z nim świetnie. Rozumieliśmy się bez słów, przynajmniej kiedy nie byliśmy zmuszeni do ich używania. Lubiłam się z nim droczyć. Dobrze się bawiłam, on chyba zresztą też. Miał też świetną kondycję- trenowaliśmy przez półtorej godziny niemal bez przerwy, a jemu nawet nie zmierzwił się ten jego kasztanowy bujny włos.

Nie zdziwiła mnie reakcja dziewczyn na nowego członka grupy. Były takie… rozanielone. Po treningu Marion zaciągnęła mnie na stronę:
- O, dziewczyno… - zawiesiła głos- Gdzie ty go znalazłaś. Jest idealny. Dosłownie. Super przystojniak i to super utalentowany. Jest po prostu…
- Super - dokończyłam za nią, śmiejąc się.
Pośmiała się chwilę, a potem westchnęła:
- Zazdroszczę ci, wiesz?
Uśmiechnęłam się tylko. Nigdy nie przyznałabym się do tego, ale myślałam podobnie jak ona. Był perfekcyjny pod każdym względem. I pachniał tak kusząco. Szłam właśnie do domu. Zero świadków, więc żeby przerwać te bezsensowne rozmyślania uderzyłam się lekko w twarz. Nic mi to nie dało, za to przez chwilę policzek pulsował mi bólem. Edward chciał mnie podrzucić samochodem, ale wolałam się przejść, przewietrzyć, pomyśleć. Jak to się stało, że nie spotkałam nikogo fajnego, a jak to się stało to pojawiał się wszędzie- w szkole, w tańcu, nawet w snach? Westchnęłam. Co mi z tego, skoro i tak nie mogłam liczyć na coś innego jak tylko partnerstwo? „Stop!”- pomyślałam - „Przecież ja NIE CHCĘ niczego innego. Znam chłopaka kilka dni, dwa razy z nim rozmawiałam i co? I nic. I tak musi zostać.”
Doszłam w międzyczasie do domu. „I tak ma być” - pomyślałam raz jeszcze, wchodząc do środka. Od razu rzuciłam się w wir jakiejkolwiek pracy, żeby nie myśleć- umyłam okna, napisałam wypracowanie, które miałam oddać za dwa tygodnie. Miałam ochotę gdzieś wyjść, ale zdusiłam ten pomysł w zarodku. Postanowiłam więc napisać maila do Nancy. Usiadłam do komputera i… moje dłonie zawisły nad klawiaturą. Nie wiedziałam, co mogę napisać. Po dziesięciu minutach wykrzesałam z siebie zaledwie kilka słów:

Hej, Nancy!
Co tam u Was słychać? U mnie po staremu. Dosłownie -nic się nie zmienia. No, może oprócz tego, że Marty znalazł mi partnera. Znowu. Ale ten chyba wytrzyma dłużej. Jest dobry. Jest naprawdę dobry. Ma na imię Edward.


I tutaj moja wena się kończyła. Miałam ochotę pisać tylko o nim. Opisać jej jego krzywy uśmiech, jego dziwne, złote oczy, jego emanującą siłą sylwetkę… Przygryzłam język, mimo że nic nie mówiłam. Przynajmniej tym razem ból pomógł mi wrócić „do siebie”. Jeszcze tego brakowało, żebym zadurzyła się we własnym partnerze. Potrząsnęłam głową i zamknęłam plik. Postanowiłam pójść pobiegać. Naprzeciwko mojego domu był las. Przebrałam się szybko w stary dres i równie wiekowe adidasy i ruszyłam.

Biegłam utartą ścieżką, chcąc mieć pewność, że nie zabłądzę. Wciąż miałam dziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Kilka razy miałam nawet wrażenie, że słyszę szelest kroków, ale to było tylko złudzenie. Wreszcie dałam sobie spokój i wróciłam do mieszkania.
I tu znów czekało mnie zaskoczenie, bowiem pod drzwiami leżał wielki bukiet miodowych róż. Wzięłam je delikatnie do ręki, przeczuwając, kto jest nadawcą. Wtuliłam twarz w miękkie płatki. Pachniały oszałamiająco. Po chwili zdałam sobie sprawę, że ta woń przypomina zapach Edwarda. Zapach, kolor płatków… Te kwiaty miały w sobie więcej z Edwarda niż można się było spodziewać. Nagle zauważyłam liścik delikatnie włożony między kielichy.

Dziękuję za zajęcia. To zaszczyt być Twoim partnerem. Mam nadzieję, że lubisz róże, Bello.”

Mimowolnie się uśmiechnęłam i ponownie wtuliłam twarz w płatki. Znów czułam się, jakby ktoś mnie obserwował. Pokręciłam głową i weszłam do domu. Wstawiłam kwiaty do wazony i postawiłam w salonie. Potem zadzwoniłam do Renee, przeczytałam książkę. Co chwilę mimowolnie zerkałam na bukiet, był piękny. Po jakimś czasie westchnęłam i zamknęłam książkę. Poszłam na górę rozmyślając nad przydatnością telewizora. Położyłam się spać, mając szczerą nadzieję, że nic mi się nie przyśni. Co za dużo Cullena, to niezdrowo.

Rzecz jasna, Opatrzność miała inne plany.

Edward szedł obok mnie, trzymając moją dłoń. Patrzył przed siebie z zaciśniętymi szczękami. Nic nie mówił. Widać było, że coraz bardziej się denerwuje. A potem ich zobaczyłam. Stali obok wielkiego domu. Wysocy, piękni, bladzi. Chłopak idący obok mnie nagle się zatrzymał i niespokojnie rozejrzał dookoła. Zobaczył drzewo i, szybciej niż jakikolwiek inny człowiek, zaciągnął mnie do niego i przyparł do twardej kory. Sam stanął przede mną. Wydał z siebie warkot i dziwnie się schylił. A mnie to nawet nie zdziwiło. Dwóch stojących naprzeciwko ruszyło w naszą stronę. Zaraz. Oni się UNOSILI nad ziemią. Coraz bardziej przerażona nie wytrzymałam i roześmiałam się nerwowo. Lecz nagle ugrzązł mi on w gardle. Zobaczyłam, że coraz więcej obcych się zbliża. Edward coś szeptał, ale zbyt szybko i cicho, żebym mogła zrozumieć. Wtem obok nas pojawiło się kilkoro ludzi. Stanęli dokoła mnie w identycznej pozie jak Edward. Było ich sześcioro -jeden wielki, drugi białowłosy, trzeci miał zbolały acz zacięty wyraz twarzy, kiedy na mnie spoglądał. Były też trzy kobiety- jedna malutka, niższa ode mnie, druga o matczynym, zniekształconym przez wściekłość wyglądzie i trzecia- tak piękna, że aż bolało. Stali wokół mnie, coraz bardziej zmniejszała się odległość między nami a obcymi, cały czas czułam znajomy dreszcz. Tak, jakbym odczuwała niebezpieczeństwo grożące każdemu z nich. Czyste wariactwo.

I wtedy się obudziłam. Miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Znowu. Wrażenie to zniknęło nim otworzyłam oczy. Ten sen… Inne… Może powinnam o tym z kimś porozmawiać? Ale z kim? „Nonsens” - skarciłam sama siebie - „Co ci może grozić?”

No właśnie, co?

Rano zdążyłam dojść do szkoły, kiedy z daleka usłyszałam wołanie Jessici:
- Bello! Bello, zaczekaj! - dobiegła do mnie, zdyszana - Och, Bello, słyszałam, że chodzisz na biologię z TYM nowym chłopakiem. Jejku, ale on jest słodki, przystojny, a te mięśnie… - westchnęła z rozmarzeniem.
- Tylko się nie rozpłyń zbyt mocno, moja droga, bo nie wiem, kto cię zetrze z parkingu - nie mogłam powstrzymać sarkazmu.
- A tobie się nie podoba? - zapytała, marszcząc nos.
- Chłopak jak każdy inny - powiedziałam (nieszczerze), wzruszając ramionami. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Znów wzruszyłam ramionami i ruszyłam ponownie w kierunku szkoły. Nie pomyślałam, że przechodzenie przez sam środek parkingu w porze największego ruchu nie jest zbyt dobrym pomysłem. Nagle drogę zajechało mi srebrne volvo. Odskoczyłam jak oparzona, a sekundę potem stanęłam jak wryta. Z samochodu wysiadła oszałamiająca blondynka, a chwilę po niej niska dziewczyna o twarzy chochlika, wielki facet i kolejny, z cierpiącym wyrazem twarzy. I rzecz jasna Edward. Wpatrywałam się w nich z przerażeniem lub obłędem w oczach, sama nie wiem. Edward spojrzał na mnie i uśmiech zamarł mu na ustach. Po chwili stał już przy mnie i szeptał gorączkowo:
- Bello, co się stało? - mrugnęłam, nadal się w nich wpatrując. Spojrzeli na mnie, na Edwarda i bez słowa ruszyli w kierunku szkoły. Tylko ta niska lekko się do mnie uśmiechnęła. Tymczasem Edward chwycił mnie za rękę, podprowadził do swojego auta, otworzył drzwi i pomógł mi wsiąść. Już po chwili siedział obok. Czułam na sobie jego wzrok. Powoli odwróciłam głowę i spojrzałam mu w oczy. Był przestraszony. Zapytałam:
- To… to twoje rodzeństwo?
- Tak - mruknął zniecierpliwiony - Powiedz mi, co się stało?
- Oni… oni mi się śnili - wyjąkałam.
- Opowiedz mi o tym, proszę.
Nie potrafiłam mu odmówić. Zaczęłam więc:
- Śniło mi się, że szłam obok ciebie - zawstydziłam się mówiąc, że mi się śnił. Kontynuowałam jednak - Nagle zaczęli nas atakować jacyś.. ludzie. I wy wszyscy stanęliście dokoła mnie, chroniąc z każdej strony. Było jeszcze dwoje.
- Carlisle i Esme - wtrącił szeptem, patrząc na coś za oknem.
- Tak naprawdę to było tyle. Po prostu się… zdziwiłam. Wybacz mi moją reakcję. Pewnie uważają mnie teraz za jakąś upośledzoną.
Roześmiał się.
- Bello, przestań. Na pewno uznali cię za miłą, nieco… zdezorientowaną osóbkę.
Prowadziliśmy równie miła jak ja i luźną pogawędkę, dopóki nie zadzwonił dzwonek. Wsiedliśmy z auta i spokojnym krokiem szliśmy w kierunku klas. Odprowadził mnie do mojej, uśmiechnął się, odwrócił i szybko zniknął w tłumie. Czułam, że głupio się uśmiecham wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął. Powoli wróciłam do rzeczywistości i wpadłam do klasy tuż przed nauczycielem.

Nie zwróciłam uwagi na to, kto się do mnie dosiadł do chwile, aż ten ktoś niecierpliwie poklepał mnie po ramieniu. Odwróciłam leniwie głowę i ledwo powstrzymałam jęk. Jessica. Musiała widzieć jak rozmawiam z Edwardem, bo patrzyła na mnie wyczekująco ja zaś milczałam jak zaklęta. Wreszcie nie wytrzymała:
- No i…?
- No i co? - bawiłam się z nią w kotka i myszkę.
- Mówiłaś, że nie interesują cię chłopaki.
- Bo tak jest - Boże, niech się odczepi. Już miałam dosyć tej rozmowy, a to dopiero początek…
- Ale z nim rozmawiałaś. Z Edwardem Cullenem - westchnęła rozmarzona.
A ja, nie wiedzieć czemu poczułam się dotknięta tym, że fantazjuje o moim Edwardzie. To jest o moim partnerze.
- Owszem.
- No odpowiedz jak człowiek! - uniosła lekko głos. Zaraz ją uciszyłam. Jeszcze mi brakowało nauczyciela na karku.
- Spotykasz się z nim? - dodała ciszej.
- Nie.
- Bello! - warknęła ostrzegawczo.
- Och, przestań już. Nie spotykam się z nim. Przynajmniej nie w tym sensie. Na Boga, on jest w tej szkole od tygodnia!
- To co? - rzuciła zaczepnie - Co masz na myśli mówiąc „nie w tym sensie”?
Nie wiedzieć czemu nie miałam ochoty jej mówić, że Edward jest moim partnerem. Pierwszy raz w życiu ucieszyłam się, że nauczyciel wziął mnie do odpowiedzi. Byłam uratowana.

Ale kto uratuje mnie przed samą sobą i moim zwariowanym życiem? Nie byłam przygotowana na to, co miało nadejść.


Rozdział 7

Mijały dni, z których zrobiły się tygodnie, a z tygodni miesiące. Zaprzyjaźniłam się z Edwardem, coraz lepiej rozumieliśmy się zarówno w życiu jak i na parkiecie. Poznałam też jego rodzeństwo, wszyscy mnie zaakceptowali. Niektórzy z chłodną obojętnością, a niektórzy z dużym entuzjazmem, tak jak Alice. Alice... Na samą myśl o niej uśmiechałam się mimowolnie. Ta mała trzpiotka skakała koło mnie, jak bardzo ruchliwy piesek. Z nią też się zaprzyjaźniłam. Bawiło mnie jej roztrzepanie- przypominała mi trochę Renee.

Tego ranka obudziłam się z przeświadczeniem, że coś powinno się zmienić. Po chwili uświadomiłam sobie, że mam urodziny. Kończyłam 18 lat! Ale nie zwracałam na to uwagi.

Była sobota, więc postanowiłam powylegiwać się trochę w łóżku- było zbyt wcześnie, by wstać. Zamknęłam oczy i próbowałam się zrelaksować, kiedy rozdzwonił się telefon. Odebrałam, walcząc z ziewnięciem.
- Halo?
- Cześć, Bells. Co tam słychać?
- Ach, to ty, Martin. A leci, dopiero się obudziłam.
- O proszę, jaki śpioch. Przyjdziesz na zajęcia?
- Jasne. Kiedy?
- Koło 20, bo Edward wcześniej nie może.
- OK, będę.
- A, Bello, byłbym zapomniał- wszystkiego najlepszego, malutka. 100 lat.
- Czego ty mi życzysz? Tyle czasu mam ludzi męczyć? - Roześmiał się.
- Może masz rację. Więc zamiast wieku życzę ci tylu lat, ile będziesz chciała.
- Dzięki. Trzymaj się - rozłączyłam się. Nie lubiłam, kiedy składano mi życzenia. Nie cieszyło mnie to, że jestem coraz starsza. Ale była też druga strona medalu- byłam już dorosła. Mogłam mieszkać sama, pracować, nikt nade mną nie wisiał. Dla czegoś takiego warto było nawet znieść życzenia.

Postanowiłam pójść na spacer. Był środek czerwca- ciepło, przyjemnie. Nawet w Forks.
Weszłam do lasu. Szłam ścieżką prowadzącą mnie coraz głębiej. Coś mi mówiło, że lepiej tego nie robić. Doszłam do skrzyżowania kilku ścieżek, wybrałam jedną na chybił trafił. Kiedy miałam już dosyć i postanowiłam zawrócić wiedziałam już, że nie będzie to takie proste. Owszem, doszłam do skrzyżowania, ale nie potrafiłam zgadnąć, która dróżka prowadzi do mojego domu. Nie zauważyłam wcześniej, że jest ich aż tyle. Stałam tak, coraz bardziej przerażona, zastanawiając się, którędy pójść. Nagle usłyszałam za sobą znajomy głos:
- Hmmm... Zgubiłaś się, Bello?
- Edward! - nie wiedząc co robię, rzuciłam mu się w ramiona. Był zaskoczony moją reakcją- lekko zesztywniał, ale wytrwale głaskał mnie po plecach, czekając, aż się uspokoję. Było mi tak dobrze w jego ramionach. On też coraz bardziej się rozluźniał. W końcu przygarnął mnie do siebie najmocniej, jak potrafił i zanurzył twarz w moich włosach. Staliśmy tak bardzo długo- tyle wiem. To mogły być minuty albo godziny. Moje serce niecierpliwie drżało z pragnienia bliskości, zacisnęłam szczęki, żeby przezwyciężyć pokusę i odsunęłam się lekko. Nie protestował. W pewnej chwili zrobiło mi się głupio. Nie miałam ochoty tego robić, ale zajrzałam mu w oczy. Otworzyłam usta z których dopiero po dłuższej chwili wydobył się jakikolwiek dźwięk.
- Przepraszam - szepnęłam, spuszczając wzrok. Ciągnęłam, wciąż wpatrując się w poszycie - Nie mam pojęcia, co mi się stało. To wszystko... panika, że się zgubiłam... Wybacz mi, proszę.
Z niewiadomego mi powodu odpowiedział rozluźnionym głosem:
- Już dobrze, Bello. Nic się nie stało - odważyłam się na niego spojrzeć. On się... uśmiechał. Zamurowało mnie. Nie miał mi za złe, że się na nim wieszam, mimo że sam dotyka mnie tylko wtedy, kiedy musi... Na jego widok niezmiennie miękły mi kolana. Czułam się jak jakaś zadurzona 18-latka. Pomijając fakt, że faktycznie byłam zadurzoną 18-latką.

- Bello, jesteś tam? - pomachał mi dłonią przed oczami. Zamrugałam gwałtownie.
- Och, przepraszam. Zamyśliłam się.
Jęknął.
- Dziewczyno, czy ty musisz mnie cały czas przepraszać? Nie mam ci za złe, że myślisz, naprawdę. To dobrze o tobie świadczy. Co nie zmienia faktu, że chciałbym wiedzieć, co zaprząta twoją... główkę.
- Nie chciałbyś.
- Chciałbym.
- Nie chciałbyś.
- Chciałbym.

Pięć minut później
- Chciałbym.
- Skończmy to. I tak już nie pamiętam, o co chodziło.
Zrobił smutną minę.
- Szkoda.
Byłam trochę zmęczona tą rozmową.
- Zaprowadzisz mnie do domu?
- OK. Chodźmy.

Idąc prowadziliśmy tzw. przyjemną konwersację. Znaliśmy się już prawie pół roku. On wiedział o mnie dużo, a ja o nim... prawie nic. Czułam, że coś ukrywa, ale nie chciałam go zmuszać do niczego. "Jak będzie chciał, to sam ci powie" - mówiłam sobie. Dochodziłam do wniosku, że chociaż raz mam rację.

Odprowadził mnie do skraju lasu, pożegnał się szybko i zniknął, nim zdążyłam odpowiedzieć. Weszłam na werandę, a tam czekał na mnie wielki bukiet przepięknych miodowych róż. Uśmiechnęłam się i porwałam je z podłogi. Wtuliłam twarz w miękkie płatki, szepcząc: "dziękuję". Znalazłam liścik. Był krótki.

Isabello,

Jesteś już dorosła. Gratuluję Ci tego i mam nadzieję, że nie zmarnujesz szans, jakie da Ci los.
Edward


No, no. Czasem mnie przerażał swoimi słowami. Ale to było takie... miłe. Świadomość tego, że ktoś naprawdę dobrze ci życzy jest bardzo cenna.
Bezwiednie dotknęłam karteczki wargami. I odskoczyłam jak oparzona, kiedy uświadomiłam sobie, co robię. Włożyłam ją pospiesznie do bukietu i weszłam do domu.

Kilka godzin później szłam na trening. Czując, że powinnam się była tego spodziewać i zarazem nie śniąc o tym w najgorszych koszmarach byłam zszokowana, kiedy weszłam na salę. Było ciemno. Nie widziałam nic prócz czerni. Usłyszałam muzykę. W tej samej chwili światło padło na podest na którym stał fortepian. Zdumiona dostrzegłam kto na nim gra.
Martin!
Nie wiedziałam, że to potrafi. Ale w tej samej chwili spostrzegłam po swojej lewej stronie jakiś ruch. Nagle pojawił się przede mną Edward, wziął za rękę i podprowadził do stołu stojącego w przeciwnym rogu sali. Wyjął zapalniczkę i w ciągu kilku sekund zrobiło się nieco jaśniej. Na stole, oprócz świec stały jakieś wykwintne dania. I jedna samotna róża we flakonie.
- Piękne - westchnęłam - Hodujesz te róże?
- Tak - uśmiechnął się lekko.
- Tak też myślałam.
Nagle tuż obok nas stanął Martin. Coś mi nie pasowało- muzyka grała dalej. Zobaczył moją zdezorientowaną minę i zaczął się śmiać. Edward cicho zachichotał.
- To płyta. Chyba nie sądzisz, że przez tyle lat nie dowiedziałabyś się o tak prozaicznej sprawie?
Pokręciłam głową.
- Jesteście niemożliwi. Edwardzie, ty znasz mnie krótko, ale ty, Martin - zwróciłam się do niego - Przecież wiesz, że nie lubię obchodzić urodzin.
- To był mój pomysł. Martin tylko pomógł mi wszystko zorganizować. Nie podoba ci się? - Edward zrobił smutną minę. W takich chwilach miałam ochotę pogłaskać go po policzku. Ale nigdy tego nie zrobiłam.
- Ależ nie! Wszystko jest... idealne. Ja po prostu... - nie wiedziałam jak to powiedzieć.
- Nie lubi, jak sobie ludzie zawracają nią głowę - Martin prychnął.
- Właśnie - przytaknęłam. Lepiej nie można było tego wyjaśnić.

W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sali wpadła Alice. Rzuciła mi się na szyję, całując w policzek.
- Wszystkiego najlepszego! Jak cie się podoba?
- Bardzo. Ale właśnie mówiłam...
- Tak, wiem - przerwała mi - Nie lubisz takich rzeczy.
- Skąd wiesz?
Spięła się na moment.
- Martin mi wspominał coś w stylu "Oj, to niekoniecznie dobrze się skończy."
- Serio? - zdziwił się Marty.
- No jasne, nie pamiętasz?
- Sklerozę już mam.
Zgarbił się i zaczął iść przez salę w kierunku drzwi udając, że podpiera się laską.
- Starzeję się. Wybaczcie, prostata wzywa - wyszedł z pomieszczenia przy akompaniamencie naszego śmiechu.

Po chwili Alice przeprosiła, że nie może zostać, ale obiecała coś pomóc Esme i musi już wracać do domu.

Zostaliśmy sami. Nagle poczułam się dziwnie... niepewnie. Spojrzałam na Edwarda, który mnie obserwował. Podszedł do mnie powoli i wziął za rękę. Drugą objął moją talię i przyciągnął lekko do siebie. Zaczęliśmy się miarowo kołysać. Edward przycisnął twarz do moich włosów, wdychając ich zapach. Po chwili wymruczał:
- Bello.
- Tak? - zapytałam, siląc się na spokój.
- Nawet nie wiesz... ile to dla mnie znaczy.
Serce na moment mi stanęło, a potem zaczęło bić jak szalone.
- Powiedz mi.
- Nie... nie potrafię. Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim.
Miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Wolałam się nie odzywać- nie ufałam dostatecznie własnemu głosowi.
Westchnął i odsunął się lekko, nadal nie wypuszczając mnie z objęć.
- Wybacz, nie powinienem był tego mówić.
- Dlaczego? - spytałam naiwnie.
Milczał przez długą chwilę.
- Nie jestem kimś odpowiednim dla ciebie - rzekł z wyraźnym wahaniem.
"Tak to się teraz nazywa?" - pomyślałam. Czułam, że nie mówi wszystkiego.
- Powiedz, co przede mną ukrywasz?
- Widzisz, właśnie to sprawia, że nie powinnaś się ze mną spotykać. Jesteś wnikliwa, a ja nie mogę ci nic powiedzieć.
- Nie ufasz mi - to było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
- Nie, to nieprawda. Ufam ci. Nie mogę cię... narażać.
Musiałam nie wyglądać na przekonaną, bo dodał:
- Wierz mi, Bello, gdybym tylko mógł... Chciałbym, żebyś wiedziała o mnie wszystko.
- Więc mi powiedz.
- Tutaj nie chodzi tylko o mnie, Wybacz mi, nie powinienem był tego mówić.
- Dlaczego?
- Bo jesteś dla mnie zbyt ważna.
Odebrało mi mowę. Czułam jak serce chce mi wyskoczyć z piersi. W tej samej chwili wszedł Martin. Rozmowa skończona. Nie sądziłam też, że Edward wróci jeszcze kiedyś do tego tematu.

Usiedliśmy do kolacji, której nikt nie miał ochoty jeść. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Panowie na wyścigi próbowali mnie rozśmieszyć. Dawno tak dobrze się nie bawiłam.

Ale jak to zwykle bywa, idylla nie mogła trwać wiecznie.

Rozmowę przerwał nam dzwoniący telefon. Konkretniej MÓJ dzwoniący telefon.
Zamierzałam odrzucić połączenie, ale zrezygnowałam widząc, kto dzwoni. Renee.
Przeprosiłam chłopaków i odebrałam:
- Słucham?
- Bello, przyjedź jak najszybciej.
- Mamo? Co się stało?
- Ja już tak dłużej nie mogę. Wyprowadzam się od Charliego.
- Mamo! Wytłumacz mi to, proszę - starałam się mówić spokojnie. Ni stąd ni zowąd za moim krzesłem zjawił się Edward. Zabrał mi delikatnie telefon i powiedział kojącym tonem:
- Już wyjeżdżamy. Gdzie pani jest? Dobrze. Proszę się stamtąd nie ruszać.
Rozłączył się, złapał mnie za rękę i pociągnął do góry. Potem poprowadził mnie do drzwi, mówiąc coś do Martina. Nie docierał do mnie sens jego słów. Stanęłam w drzwiach i nie mogłam się ruszyć, więc złapał mnie na ręce i pobiegł do samochodu, gdzie przypiął mnie pasami, jakbym była szmacianą lalką. Już po chwili siedział za kierownicą. Jechaliśmy w milczeniu. Setki scenariuszy przelatywało mi przez głowę. Jeden gorszy od drugiego. Renee wydawała się przerażona. W pewnej chwili poczułam dłoń Edwarda delikatnie ściskającą moją. Bezwiednie oddałam uścisk, czując się nieco lepiej. Mniej samotnie.

Musiałam być silna.

Renee stała przed domem z kilkoma walizkami za plecami. Wypadłam z samochodu zanim się zupełnie zatrzymał. Podbiegłam do niej.
- Mamo, co się dzieje?
- Odchodzę. Nie mogę już dłużej - powtórzyła swoje słowa sprzed nieco więcej jak pół godziny - Możemy już jechać? Później ci wszystko opowiem.
- Dobrze - przytuliłam ją. Trzęsła się jak osika. Szybko zapakowaliśmy walizki i ruszyliśmy do domu. Siedziałam z tyłu razem z mamą, przytulając ją i uspokajając.

Nie byłam przygotowana na nadchodzącą rozmowę. Zdałam sobie wtedy sprawę z tego, jak bardzo liczy się wsparcie przyjaciół. I poczucie bezpieczeństwa.



Rozdział 8

- Nie bardzo rozumiem… - powiedziałam. Siedziałyśmy na kanapie w moim salonie. Edward podwiózł nas, pomógł się wypakować i pojechał do domu.
- Bello… Pomiędzy mną a Charliem nie układało się od dawna - zawahała się - Od dawna to planowałam - zakończyła cicho.
- Ale dlaczego?
- Charlie zaczął się bardzo zmieniać. Zdarzało mu się mnie szarpnąć lub popchnąć. Ale sprawy się pogorszyły, kiedy nie dostał awansu. Uważa, że to moja wina. I twoja.
- Nasza? Dlaczego?
- Twoja, bo ktoś życzliwy doniósł, że mieszkałaś sama będąc niepełnoletnią.
- A twoja?
- Bo ci na to pozwoliłam.
- Powiedziałaś wcześniej… Co miałaś na myśli mówiąc, że się pogorszyło?
- Zaczął mnie bić. I odgrażać się, że zrobi ci krzywdę, jeśli coś pisnę - powiedziała krótko - Kilka dni temu postanowił na mnie trochę… potrenować. Bił mnie, aż w końcu straciłam przytomność. Potem przerażony sam zadzwonił po pogotowie. Wymyślił jakąś tanią historyjkę, która usprawiedliwiała mój stan.
- A ty? Co ty na to?
- Potwierdziłam. Bałam się odmówić. Ja byłam w szpitalu, a on wyjechał. Nie wiem na jak długo. Przemyślałam sobie kilka spraw i postanowiłam odejść. Wypisałam się dziś na żądanie, spakowałam walizki i zadzwoniłam do ciebie.
Siedziałam jak skamieniała. Nie odzywałam się. Nie wiedziałam, czy wytrzymam tą próbę spokoju. W końcu w pełni dotarło do mnie to, co powiedziała. Łzy stanęły mi w oczach. Biedna Renee. Przytuliłam ją, pamiętając o ewentualnych obrażeniach. Przyznała się do dwóch złamanych żeber.
Pomogłam jej wejść na piętro, położyłam ją do łóżka i wyszłam, gasząc światło. Poszłam z powrotem do salonu. Chciałam to wszystko sobie poukładać w głowie. Mój umysł nie był jak na razie w stanie ogarnąć tego, co się stało. Czułam się tym wszystkim przytłoczona, ale również odpowiedzialna za bezpieczeństwo Renee jak nigdy wcześniej. Wiedziałam, że muszę być silna. Silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Telefon zaczął wibrować. Ktoś dzwonił. Spojrzałam na wyświetlacz.
Edward.
- Jak się czujesz? - zaczął bez zbędnych wstępów. Słyszałam po głosie, że się martwił.
- Muszę to wszystko sobie jakoś poukładać.
- Chcesz pogadać? Jeżeli nie- zrozumiem.
- Właściwie… Czemu nie?
- Będę u ciebie za pięć minut.
Rozłączył się.

Kiedy przyjechał mijała właśnie północ. Noc była ciepła, więc usiedliśmy na ławce stojącej na werandzie. Opowiedziałam mu wszystko tak, jak zrobiła to mama. Ale tym razem nie mogłam powstrzymać łez. Przytulił mnie i kołysał, dopóki się nie uspokoiłam.
Długo rozmawialiśmy. Widziałam, że starał się mi pomóc przezwyciężyć ten natłok myśli, które spadały na mnie z szybkością i impetem błyskawicy.
W pewnej chwili zrobiłam się bardzo senna. Bezwiednie oparłam głowę na jego ramieniu i przymknęłam oczy. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałam było zimne objęcie Edwarda, który podniósł mnie i zaniósł do łóżka. Z chwilą, kiedy mnie na nim położył odpłynęłam w niebyt.

Obudziłam się nagle. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się pospiesznie - obok mnie siedział Edward i przyglądał mi się z uśmiechem. Na jego widok serce zaczęło mi szybciej bić. Bezwiednie odwzajemniłam uśmiech. W tej samej chwili przypomniałam sobie, co sprawiło, że tutaj był. Poruszyłam się niespokojnie.
- Mama śpi?
- Tak, Bello. Obydwie miałyście ciężką noc.
- Dlaczego zostałeś?
- Bo… - zawahał się - prosiłaś mnie o to. Tuż przed tym jak zasnęłaś.
Nie pamiętałam tego. W ogóle cały poprzedni wieczór pamiętałam jak przez mgłę.
- I tak bym został - stwierdził, wprawiając mnie tym samym w osłupienie. Musiało być to widać, bo uśmiechnął się i dodał:
- Potrzebowałaś mnie. Chciałem ci pomóc. Poza tym - uśmiechnął się szerzej - słodko wyglądasz, kiedy śpisz.
Zaczerwieniłam się. Roześmiał się, a ja odgadłam, że o to mu chodziło. Zaczęłam wstawać.
- Jesteś pewna, że nie chcesz dłużej pospać?
- Tak. A ty zmrużyłeś w ogóle oko?
Uśmiechnął się, jakbym powiedziała coś śmiesznego.
- Wolałem ci się przyglądać.
Czując, że twarz piecze mnie niczym rozgrzany piekarnik poszłam do łazienki. Kiedy z niej wyszłam Edwarda już nie było, za to z kuchni dochodziły dziwne dźwięki. Zbiegłam szybko. To mój partner pichcił coś przy kuchence. Zajrzałam mu przez ramię. Omlet.
- To nawet umiesz gotować?
Uśmiechnął się.
- Kiedyś coś tam się robiło. Zrobisz kawę?
- Jasne.
W tej samej chwili do pomieszczenia weszła mama.
- Cześć... wam? - popatrzyła zdziwiona na Edwarda stojącego przy patelni
- Witam - powiedział grzecznie - Wpadłem zobaczyć, co słychać.
Byłam mu wdzięczna, że nie dodał, kiedy wpadł i że nie wypadł do rana.
- Jak się spało? - zapytałam, chcąc zmienić temat.
- A, dobrze. W końcu się wyspałam - przeciągnęła się i jęknęła z bólu.
- Zrobić ci jakiś... okład? - spytałam.
- Nie, to nic nie da. Mamy dziś przystojnego kucharza - uśmiechnęła się.
- Czasem i nam się udaje - roześmiałam się. Dzięki niemu czułam się bezpieczna. Mama chyba też.
- No, drogie panie, siadajcie do stołu - zwrócił się do nas, nakładając równocześnie omlety na dwa talerze.
- Ty nie jesz? - zapytałam.
- Ja... jadłem wcześniej.
Uniosłam brew, ale w tej samej chwili postawił przede mną parujący talerz. Jęknęłam na widok ilości jedzenia.
- Edwardzie, to jest porcja na co najmniej dwie osoby.
Jednakże, kiedy pięć minut później brałam do ust ostatni kawałek byłam nieco innego zdania.
- To było... genialne po prostu - oceniłam.
- Gotuj mi częściej - poprosiła mama.
Skłonił skromnie głowę i zabrał nasze talerze.

Niedługo potem zaczął zbierać się do wyjścia. Nie namawiałam go, żeby został, mimo że było mi szkoda. Przecież miał swoje życie.

Odprowadziłam go do samochodu. Nie bardzo wiedziałam, co mogę rzec. Wykrztusiłam więc tylko "dziękuję". Uśmiechnął się.
- Nie ma za co. Przyjadę po południu. Jeśli chcesz.
Czy chcę? Zawsze i wszędzie.
- Edwardzie, nie musisz rezygnować ze swoich planów. My tu sobie poradzimy.
- Tylko o to chodzi?
- No... tak - powiedziałam szczerze.
- Więc będę około piątej - odwrócił się i wsiadł do samochodu zanim zdążyłam mrugnąć. Odpalił silnik i odjechał, przedtem tylko się do mnie uśmiechając. Spojrzałam na zegarek. Była 10. Z głupim uśmiechem weszłam do domu.

Mama nie omieszkała skomentować porannego gościa:
- No, no, kochanie. Znam już dosyć długo twojego partnera, ale wciąż się nie mogę przyzwyczaić do... niego.
- Domyślam się. Ja też tak miałam przed jakiś czas. Nadal czasem mnie zaskakuje.
- Lubisz go, prawda?
W tej chwili ta rozmowa przestała mi się podobać.
- Tak. To dobry przyjaciel.
- Przyjaciel? - zapytała lekko niedowierzającym tonem.
- Tak, PRZYJACIEL - położyłam nacisk na ostatnie słowo. Chociaż coraz bardziej chciałam czegoś więcej. Ale nie przyznawałam się do tego nawet przed sobą.

Długo rozmawiałam z Renee. O wszystkim z wyjątkiem ostatnich wydarzeń i Edwarda. Żadna z nas nie naciskała na drugą.
Rozmyślałam jednocześnie nad tym, co zrobić. Zdawałam sobie sprawę, że Charlie może tu przyjechać w każdej chwili. Musiałam chronić mamę. Nie mogłam jej zamknąć w domu. Nie miałam też pomysłu na inną kryjówkę. Byłam w kropce.

Kilka godzin później rozmawiałam o tym z Edwardem, siedząc na dworze tak, jak poprzedniego wieczoru.
- Nie wiem, co mogę zrobić - głos mi się załamywał - Musi być jakieś rozwiązanie. Nie mogę jej samej zostawiać.
- Zaczekaj chwilę - poprosił i odszedł kawałek. Wyjął telefon i zaczął z kimś rozmawiać. Po chwili wrócił i usiadł na swoim miejscu
- Masz dwie alternatywy. Czy raczej Renee ma. Po pierwsze Martin może ją zatrudnić jako sekretarkę. Po drugie moja matka potrzebuje kogoś do pomocy. Jest projektantką i pracuje w domu. Renee byłaby bezpieczna. I nie czułaby się niepotrzebna i niesamodzielna.
Byłam wzruszona.
- Dziękuję ci. Tak mi pomagasz...
Uśmiechnął się tylko. Milczeliśmy przez chwilę. Ściemniało się. Zmierzch.
- Edward, boję się - miałam łzy w oczach.
- Ciii... - uspokajał mnie, głaszcząc po ramieniu - Nie dam ci zrobić krzywdy.
Czułam, że to prawda. Przy nim byłam bezpieczna bardziej niż przy kimkolwiek innym.
- Nie martwię się o siebie, tylko o mamę.
- Wszystko będzie dobrze.
Zamilkł na chwilę.
- Mam pewien pomysł, ale nie wiem, czy ci się spodoba - coraz szybciej mówił - W dzień jesteś ze mną. Twojej mamie też nic nie będzie grozić. Ale noce... Bello, zamieszkam z wami - powiedział nagle zdecydowanym tonem - Będę spokojniejszy. Poza tym, to tylko noce.
Zaniemówiłam. Znów. Dopiero po dłuższej chwili odzyskałam głos.
- Ja... Nie... - nie wiedziałam, co powiedzieć - Edwardzie, nie musisz... - wydusiłam wreszcie.
- Nie chcesz tego? - zmarszczył brwi.
- Chodzi mi o ciebie. Nie mogę pozwolić, żebyś tak się poświęcał dla nas... dla mnie. Masz swoje życie.
- A ty jesteś jego częścią, Bello. Jesteś dla mnie ważna i nie dopuszczę do tego, żeby coś ci się stało.
Po policzkach pociekły mi łzy.
- Och, Edwardzie...
Przytulił mnie lekko, jakby się tego obawiał.
- Ciii, Bello. Spokojnie. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Jeżeli nie chcesz, żebym tu zamieszkał, to wymyślimy inny sposób. Tylko nie płacz, błagam.
- Zostań - szepnęłam.
Przytulił mnie mocniej. Kiedy się uspokoiłam, wypuścił mnie z objęć i podniósł z ławki. Poszliśmy do środka, żeby porozmawiać z Renee.

- Jesteś tego pewien? - zapytała po prostu.
- Myślę, że to najlepsze wyjście.
- Więc dobrze.
Byłam w szoku. Nie spodziewałam się, że się zgodzi. A przynajmniej, że tak łatwo. Przypomniałam sobie o innej sprawie.
- Mamo, nie możemy ci zapewnić opieki, kiedy jesteśmy w szkole. Mamy dwie propozycje- możesz zostać sekretarką Martina, albo pracować z mamą Edwarda.
- Ma na imię Esme i jest projektantką. Potrzebuje kogoś do pomocy - wtrącił szybko.
- Och, ale ja mam pracę - powiedziała.
- Ale pracujesz w Port Angeles. Przez kilka godzin byłabyś... narażona. Nie mogę na to pozwolić.
- Przestań, Bello. Przecież będę w miejscu publicznym.
- Mamo, proszę - spojrzałam na nią uważnie. Musiałam coś zrobić. Charlie był moim ojcem, ale był też niebezpieczny. Nie chciałam go znać. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak mógł zrobić coś takiego. To nie był człowiek, którego znałam kiedyś.

W końcu stanęło na tym, że zgodziła się na moje warunki rezygnacji z pracy. Nie widziała którą z propozycji wybrać. Nie znała w końcu Esme, ale byłam pewna, że się polubią.

Tej nocy poszłam spać wcześnie. Zmusił mnie do tego Edward- sam miał spędzić noc na kanapie. Nie mogłam zasnąć. Rozmyślałam o tym, co się stało, co się dzieje i co może się stać. Myślałam też o pewnym chłopaku, który siedział właśnie na dole. Nie mogłam dojść ze sobą do ładu. Czułam, że coś mi umyka, że Edward ukrywa coś ważnego. Nie chciałam go jednak do niczego zmuszać. Nie wiedziałam też, co czuję. Na pewno był moim przyjacielem. I działo się coś, na co nieszczególnie miałam ochotę- zależało mi na nim. Coraz bardziej. Niezupełnie jednak jak na przyjacielu. Nigdy nie czułam czegoś takiego w stosunku do Martina.

Martin.

On był kolejnym tematem moich rozmyślać. Mój przyjaciel. Ostatnio coraz mniej rozmawialiśmy. Nie zadzwonił od moich urodzin. Jutro mieliśmy zajęcia. Znałam go na tyle, że wiedziałam, że mógł się poczuć odrzucony, kiedy pojechałam po mamę z Edwardem, a nie z nim.
Zależało mi na każdym z nich. I na każdym inaczej. Martin był przyjacielem z krwi i kości, a Edward... Nie wiedziałam, kim dla mnie był. Na pewno przyjacielem, ale także kimś więcej. Kochałam go? Chyba nie. Przynajmniej jeszcze nie. Ale cóż znaczy kochać?* Chcieć z kimś być zawsze? Życzyć komuś dobrze? Poświęcać się dla drugiej osoby? Wszystkie te kryteria byłam w stanie spełnić, ale miałam wrażenie, że to coś więcej. To ciepło, namiętność, zaufanie, szczęście... Nie wiedziałam, czy jestem do nich zdolna. Nie chciałam nikomu dawać namiastki, chciałam mu dać całą siebie...

Rozmyślania przerwało mi delikatne stukanie do drzwi. Po chwili się otworzyły i do środka weszła Renee.
- Mogę dziś spać z tobą? Mimo wszystko trochę się boję - skrzywiła się.
- Jasne, mamo. Wskakuj - odchyliłam kołdrę. Wiedziałam, że to nie jest jedyny powód. Chciała mieć pewność, że Edward się do mnie nie zakradnie w nocy. Stłumiłam chichot. Tak mało się ostatnio śmiałam. Renee była przekonana, że jej pomysł jest intrygą doskonałą, ale ja potrafiłam poznać każde jej kłamstewko. Mnie nie mogła oszukać.
Wdrapała się na łóżko, rozłożyła i poszła spać. Ja westchnęłam i również zamknęłam oczy. To były męczące dni. Już po chwili odpłynęłam w krainę snów.

Rozdział 9

Pierwszy tydzień minął nam szybko. Renee zdecydowała się na współpracę z Martinem, my chodziliśmy do szkoły. Nikt nie wiedział, że Edward u nas spał. Charlie ani razu się nie pokazał.

Tego dnia byłam sama w domu, co zresztą nie zdarzało się często. Mama była w pracy, Edward musiał coś załatwić. Nie był szczęśliwy, że mnie zostawia bez opieki, ale udało mi się go przekonać.

Krzątałam się w kuchni, przygotowując obiad, bo zbliżał się czas powrotu Renee. Nagle trzasnęły drzwi frontowe, na co zupełnie nie zwróciłam uwagi. Do momentu, kiedy usłyszałam za plecami głos, na dźwięk którego serce na moment mi stanęło.
- Witaj, Bello. Coś dawno mnie nie odwiedzałaś, więc ja wpadłem.
Odwróciłam się szybko.
- Renee nie wraca do domu? Wczoraj dostałem pozew rozwodowy. Co to ma znaczyć?
- Wyjdź - wycedziłam cicho, marząc o tym, żeby głos mi się nie trząsł.
- Dlaczego mnie wyganiasz? Jestem twoim ojcem. Nie zapominaj o tym.
- Nie waż się nazywać siebie moim ojcem, Charlie. Nie po tym, co zrobiłeś mamie.
- Co ja jej zrobiłem?! - jego oczy zapłonęły nietłumionym szaleństwem - To wy zniszczyłyście moją szansę! To wy zniszczyłyście moje życie!
Zaczął się do mnie przysuwać. Przeraziłam się. Nie miałam z nim szans w starciu twarzą w twarz. Zaczęłam się więc rozglądać za czymś do obrony. Zobaczyłam nóż. W myślach przepraszając Boga za to, co miałam zamiar zrobić, złapałam go. Trzymałam go oburącz, stojąc na rozstawionych i ugiętych nogach, jakbym sama szykowała się do ataku. Przystanął niepewnie, widząc w moich oczach strach ustępujący miejsca determinacji. Myślałam o Renee. Musiałam się go pozbyć, nim ona wróci.
- Bello - zasyczał - Chyba nie podniesiesz ręki na własnego ojca?
- Już ci powiedziałam Charlie- nie chcę cię znać. Wynoś się - spojrzał na moją uniesioną broń.
- Zawsze byłaś dobrą uczennicą. Szybko łapałaś, o co chodziło. Czasem żałowałem, że tylu rzeczy cię nauczyłem. Teraz wyjdę - dodał pospiesznie, widząc jak nóż lekko się unosi, jakby do ciosu - ale nie licz, że to tak zostawię.
Odwrócił się i wyszedł z kuchni. Pobiegłam za nim. Gdyby akurat w tej chwili Renee… Wolałam o tym nie myśleć. Wsiadł do samochodu i odjechał szybko. Widząc to nie wytrzymałam dłużej- upuściłam nóż i osunęłam się na trawę tuż obok niego.

W takiej pozycji znalazł mnie Edward. Nagle poczułam, że ktoś szarpie mnie delikatnie za ramię. Obudziłam się w jednej chwili i krzyknęłam:
- Renee!
- Ciii… Spokojnie - szepnął chłopak, głaszcząc mnie po ramieniu. Spojrzałam na niego nieprzytomnie.
- Gdzie…
- Renee jest u znajomej. Dzwoniła jakiś czas temu. Co się stało? - wymownie spojrzał na leżący obok mnie nóż. Widziałam jednak, że drga mu szczęka, a spokój jest jedynie pozorny. Jakby o wszystkim wiedział.
- Charlie tu był - wykrztusiłam.
- CO?! - ryknął. Nie kontrolował już swojego gniewu, więc pobiegł do lasu. Dobiegł mnie stamtąd suchy trzask łamanego drzewa. Wrócił po kilku minutach, nieco spokojniejszy. Wziął mnie delikatnie na ręce i zaniósł do domu.

Zaczęłam mu opowiadać. Wtedy wszelkie tamy puściły. Nie mogłam powstrzymać płynących łez, trzęsłam się jak w febrze. Objął mnie, a ja wczepiłam się w jego ramiona. Krople rzęsiście rosiły jego koszulę. I uparcie nie przestawały lecieć.

Ktoś otworzył drzwi wejściowe.
- Renee - mruknął Edward. Wzięłam głęboki oddech i szybko się uspokoiłam. W jego towarzystwie łatwiej mi to przychodziło. Funkcjonowałam w miarę normalnie.
Szepnęłam cicho:
- Nie mów jej nic.
Zmarszczył brwi, ale kiwnął głową. Nie chciałam jej jeszcze bardziej stresować. Miała wystarczająco dużo zmartwień. Wpadła do pokoju.
- Cześć, druży… - przerwała w pół słowa - Co się stało?
Spojrzałam błagalnie do chłopaka siedzącego obok mnie. Nie potrafiłam jej okłamać.
- Ciężki dzień - wzruszył ramionami.
- Rzucił cię chłopak? - zaczęła się angażować. Stwierdziłam, że warto pójść tym tropem.
Westchnęłam.
- Już od bardzo dawna się między nami nie układało. Nie chcę o tym mówić.
Edward spojrzał na mnie. Drgały mu kąciki ust- starał się nie uśmiechnąć. Widząc to, poczułam się lepiej. Miał na mnie dziwny wpływ.
Teraz to Renee westchnęła.
- Moja duża córeczka…
Nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać, a chłopak razem ze mną. To była moja typowa reakcja na zbyt wielką ilość stresu. Dawno w tym domu nie panowała taka atmosfera… beztroski. Renee poklepała mnie po głowie, wywołując kolejny wybuch śmiechu.
Edward nagle zerwał się z kanapy.
- Bella, zajęcia! - porwał mnie za rękę i zaciągnął wręcz do samochodu.

Dojechaliśmy szybko. W między czasie opowiadał mi zabawny historyjki. Efekt był taki, że wpadliśmy rozchichotani na salę. Martin spojrzał na nas jak na idiotów. Podeszłam do niego mówiąc:
- Błagam cię, uderz mnie, bo nie przestanę.
Skrzywił się lekko i podniósł dłoń do mego czoła, poczym nonszalancko pstryknął w nie z palców.
- Auuu. Nie bij mnie.
- Sama chciałaś - roześmiał się. Wyszedł do pokoju obok, a po chwili wrócił z kubkiem wody, którym chlusnął mi w twarz. Zaczęłam kichać i pluć, ale podziałało- w końcu się uspokoiłam. Zeszło ze mnie całe napięcie. Uśmiechnęłam się promiennie do obydwu i powiedziałam proste „dziękuję”.

Martin dał nam ostry wycisk. Jive przez półtorej godziny może zabić. O dziwo przeżyłam. Ledwie, ale dałam radę. Edward nawet nie dostał zadyszki! Patrzyłam na niego z podziwem zmieszanym z zazdrością. Inne pary wyglądały podobnie do mnie. Woda lała się hektolitrami. Edward zażartował, że na stałe podłączy mi słomkę do ust. Jeden z chłopaków podrzucił pomysł hełmu z kubkami po bokach i słomką prowadzącą do ust. Wszyscy skwitowali to wybuchem śmiechu, tylko ja pozostałam poważna. Po pierwsze chciałam, żeby potraktował to poważnie, a po drugie stopniowo wyzwalałam się spod wpływu dobrego humoru.

W pewnym momencie Martin zawołał mnie do siebie.
- Bello, jak sobie radzisz?
-Ach, daję radę - westchnęłam - Nie… nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać.
- To dobrze. Pamiętaj, że gdybyś czegoś potrzebowała…
- Jasne. Dziękuję - cmoknęłam go w policzek. W tej samej chwili Edward zawołał:
- Bella, chodź do do…mu cię odprowadzę i pójdę sobie, rzecz jasna.
Martin spojrzał na mnie, nieco zaskoczony. Machnęłam tylko ręką.

Kiedy podeszłam do mojego Edwarda, to znaczy mojego partnera oczywiście, po moim dobrym humorze nie było już śladu. Nie potrafiłam się na niczym skupić. Wzięłam go pod rękę, powiedziałam wszystkim „cześć” i poszliśmy.

Zdążyliśmy przejechać przez dwie przecznice, kiedy nagle Edward zjechał na pobocze i zaparkował. Odwrócił się do mnie i powiedział krótko:
- Mów.
- O czym?
- O czymkolwiek. O dzieciństwie, dzieciństwie byłych facetach, o przyjaciołach- cokolwiek. Tylko nie myśl o tym wszystkim. Przynajmniej teraz, przynajmniej przez tę chwilę.
Prawdę mówiąc jedyne, o czym teraz myślałam to to, co nas właściwie łączy. Zamiast tego tematu cicho rozpoczęłam inny:
- Wszystko przemija, prawda? My przemijamy - zrobił dziwną minę - nasze pasje i marzenia.
- Czasem jedna chwila może je przekreślić.
- Właśnie - pokiwałam głową - Kiedy człowiek sobie to uświadomi zaczyna żałować, że zaczął się zastanawiać.
Nastała chwila ciszy, którą przerwał po jakimś czasie.
- Cieszę się, że cię poznałem - powiedział - Twoje towarzystwo sprawia, że mam na co czekać.
- Na co? Aż sobie pójdę? - zażartowałam, żeby nieco rozluźnić atmosferę.
Uśmiechnął się i zaraz znów spoważniał.
- Nie, nie o to zwykle chodzi. Wiesz - wyjrzał przez okno - Do tej pory nie miałem o kogo dbać. Moja rodzina jest bardzo silna - skrzywił się lekko z niewiadomego mi powodu - zawsze da sobie radę. A ty…
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale mi przerwał:
- Tak, wiem- jesteś silna. I to jest prawda. Niemniej są pewne rzeczy, przed którymi mogę cię ochronić i to daje mi poczucie… człowieczeństwa.
Zabrzmiało to nieco dziwnie w jego ustach. Zamilkł, wpatrzony w księżyc. Światło padało na jego zamyśloną twarz. Był bledszy niż zwykle. Miał idealnie prosty nos i cudowne wargi, które czasami miałam ochotę dotknąć palcami, chcąc dowiedzieć się, jakie są w dotyku. Wiecznie zmierzwione włosy opadały mu na oczy- co chwilę odgarniał je dłonią. I te oczy- o najbardziej zdumiewających tęczówkach w kolorze róż, które często dostawałam.
Nagle poczułam wielką ochotę, żeby powiedzieć mu, kim dla mnie jest. Problem w tym, że sama tego nie wiedziałam. Czułam, lecz nie potrafiłam znaleźć słów, żeby to opisać. Jedno wiedziałam na pewno.

Był dla mnie zbyt dobry.

A mnie zbyt mocno na nim zależało.

Moje rozmyślania przerwał sam Edward sięgając do stacyjki, żeby odpalić samochód. Zatem rozmowa skończona. Może to i lepiej.
Dla nas obydwojga.

Szkoła następnego dnia była taka sama jak zwykle- cztery nudne lekcje spędzone w oczekiwaniu na biologię, wyczekiwana biologia, a potem znienawidzony w-f. Mimo wszystko nie afiszowaliśmy się naszą przyjaźnią w szkole. Dlatego też byłam bardzo zdziwiona, kiedy podczas lunchu do mojego stolika (siedziałam sama) dosiadło się pięć osób. Klan Cullenów w komplecie. Była nawet Rosalie.
Alice usiadła po mojej lewej stronie, Edward po prawej, a Emmett naprzeciwko.
- Jesteś z nami? - zapytała Alice.
- O co ci chodzi?
- Jesteś z nami? - powtórzyła tylko.
- Tak.
- No i dobrze - wyszczerzyła się.
- Mogę wiedzieć, o co chodzi?
- Jeszcze nie - cmoknęła mnie w policzek, zerwała od stołu i wybiegła ze stołówki.
- O co jej chodzi?
Wszyscy uśmiechnęli się tak, jak Alice chwilę wcześniej i rzucili jednocześnie:
- Nie powiemy ci.
Potem zerwali się z krzeseł i wybiegli. Został tylko Edward. Spojrzałam mu w oczy i… ubiegł mnie, nim zdążyłam choćby otworzyć usta:
- Na mnie nie licz.
- Uhm… Szkoda.
Chwila ciszy
- No powiedz.
- Nie.
- Proszę?
- Nie.
- Edward - jęknęłam.
- Nie.
- Jak możesz?
- Samo tak wychodzi.
- Jesteś okropny.
- Wiem - uśmiechnął się.

O co chodzi dowiedziałam się kilka dni później. Alice podbiegła do mnie przed lekcjami.
- Pamiętasz, jak powiedziałaś, że jesteś z nami?
- Tak - przyznałam ostrożnie.
- No to się wkopałaś, dziewczyno.
- W to nie wątpię - mruknęłam.
- Witaj, wspólniczko w zbrodni - Emmett zaszedł mnie od tyłu i położył mi rękę na ramieniu. Boże, jaka ciężka… Wbiła mnie chyba lekko w podłoże.
- Co proszę?
- Jeszcze nie zdążyłam - syknęła Alice.
- Ups, przepraszam.
To pewnie miało zabrzmieć szczerze.
- O co wam, do jasnej cholery chodzi? - nie wytrzymałam.
- Esme i Carlisle wyjeżdżają na weekend. Robimy imprezę. I… - zawahała się.
- I…?
- Nic takiego. Jesteś współorganizatorką.
- Wy chyba zwariowaliście - zmrużyłam gniewnie oczy.
- Nie - wzruszyła ramionami.
Pomyślałam chwilę. Z nią i tak nie wygram. Poza tym pasowałoby się odstresować. Przełknęłam więc nerwowo ślinę, odchrząknęłam i powiedziałam kluczowe:
- OK. Kiedy to?
- Jutro.
- Jutro?!
Dom wariatów.
- Masz plany?
- Właściwie to…
Przerwała mi, nim zdążyłam dokończyć zdanie:
- To super. Do jutra - uciekła szybko. Emmett wybuchnął swoim tubalnym śmiechem i poszedł poszukać Rose.




Rozdział 10


- Jak ci się podoba?
Weszłam za Alice do przestronnego holu ich domu.
- Nic się nie zmieniło - wzruszyłam ramionami.
W odpowiedzi na tę „obelgę” dziewczyna uśmiechnęła się szatańsko.
- Jeszcze nie. Emmett, światło! - zawołała.
Po chwili zrobiło się ciemno. Dosłownie sekundę później hol rozbłysł setkami maleńkich światełek, światełek pod sufitem zaczęła wirować kula dyskotekowa, rzucając kolorowe rozbłyski na ścianach. Zamarłam, wpatrzona w nie.
- I jak? - spytała ponownie.
- To jest fantastyczne! - zawołałam entuzjastycznie.
- Tylko? - spytał Emmett z góry.
- Słów mi brakuje.
- A taka niby elokwentna - do pomieszczenia weszła Rose.
Wszyscy zamarli, a mnie zrobiło się głupio. W końcu nie od dziś wiedziałam, że Rose za mną nie przepada.
- Rose… - zaczął Emmett.
Przerwała mu:
- Hej, przecież żartowałam. Przepraszam cię, Bello. Nie chciałam cię urazić. Ani teraz ani wcześniej - uśmiechnęła się.
„A co mi tam” - pomyślałam.
- Nic się nie stało.
- No… To tego… - Alice nie wiedziała, co powiedzieć - Bello, czas się przebrać.
- Przebrać? - spojrzałam na nią, zaskoczona. Byłam ubrana w jeansy i czerwony top. I nie miałam zamiaru tego zmieniać.
- No, oczywiście. Będziemy u mnie - zawołała do reszty, łapiąc mnie jednocześnie za rękę i ciągnąc w stronę schodów. Była zaskakująco silna.

Zaprowadziła mnie o swojej wielkiej łazienki. Zmusiła mnie do siedzenia na krześle przez prawie godzinę. Musiałam jednak przyznać, że miała dryg do robienia makijażu. Moje oczy wydawały się większe, a usta pełniejsze. Włosy, zebrane w wysoki kucyk odsłaniały ramiona.
- Teraz pora na ciuchy.
- O nie, kochana. Na ubrania się nie… ojej - zamilkłam, bo podprowadziła mnie do łóżka, na którym leżał złoty gorset. Zawsze o takim marzyłam. Uśmiechnęła się triumfująco.
- Chciałam do tego skórzane spodnie, ale Edward się nie zgodził.
- I chwała mu za to - mruknęłam, podnosząc oczy do nieba - OK. Na top się zgodzę, ale zostają moje spodnie.
- Ale…
- Alice! - zgromiłam ją wzrokiem.
- Dobrze, już dobrze - westchnęła.

Szybko zmieniłam bluzkę i przejrzałam się w wielkim lustrze stojącym na środku pokoju.
- No, no - mruknęłam. Wyglądałam… ładnie - Jakoś tak…
- Seksownie - dokończyła za mnie, a ja spłonęłam rumieńcem
- Pokraśniałaś coś - roześmiała się - Teraz moja kolej.
Podbiegła do szafy i wyciągnęła z niej czerwoną sukienkę. Gdy ją założyła okazało się, że sięga kolan i jest bardzo obcisła, a przy tym niewyzywająca dzięki golfowi. Jakimś cudem Alice wyglądała w niej jeszcze lepiej, kiedy założyła czarne szpilki.
Westchnęłam:
- Wyglądasz… genialnie.
Puściłam do niej oczko.
- Jazz padnie, kiedy cię zobaczy
- I o to chodzi - stanęła jak modelka.
- OK. Idziemy. Edward już jest.
Bezwiednie się uśmiechnęłam, słysząc jego imię. Pilnował Renee, która teraz miała być u znajomej.
- Nie martw się, Bello - powiedziała dziewczyna - Z twoją matką wszystko będzie dobrze. Wierz mi. No, a teraz - zatarła ręce - idziemy pokazać się chłopakom.

- Edward jest na dole, przy fortepianie - szepnęła - Idź.
- Ale… - zaczęłam.
- Idź - popchnęła mnie delikatnie w kierunku schodów.
Nie mogłam powiedzieć, że nie byłam ciekawa jego reakcji. Zeszłam, a przynajmniej próbowałam zejść w normalnym tempie. Wiedziałam, gdzie stał instrument, więc skierowałam się w tamtą stronę.

Siedział przy klawiaturze cicho coś grając. Usiadłam obok, patrząc jak się skupia na muzyce. Nagle drgnął, otworzył oczy i zerknął na mnie. Uśmiechnął się lekko i szepnął:
- Pięknie wyglądasz, Bello.
A ja, rzecz jasna MUSIAŁAM się zaczerwienić. Nie odpowiedziałam, bo nie czułam się na siłach. Chłopak znów zamknął oczy, a ja patrzyłam na jego dłonie wdzięcznie biegające po klawiaturze. Najchętniej spędziłabym tak cały wieczór, ale nagle przestał grać i powiedział:
- Już czas. Goście idą.
Razem poszliśmy do holu, gdzie stali już Alice, Jasper, Rose i Emmett.
Wtem usłyszeliśmy dzwonek do drzwi.
- Imprezo, witaj! - zawołał Emmett i otworzył drzwi. W tej samej chwili zalała nas fala muzyki.

Zbliżała się jedenasta. Impreza trwała w najlepsze, ale ja nie potrafiłam się dobrze bawić. Cały czas martwiłam się o mamę. To wykraczało już poza normalność. Próbowałam otrząsnąć się z tego odczucia, jednak nie do końca mi się to udawało. Edward cały czas się kręcił niedaleko mnie. Zobaczyłam, że znowu idzie w moją stronę, o krok zatrzymywany przez tabuny rozchichotanych dziewczyn. Trochę mnie to rozzłościło. „Dobra, Swan. Może i jesteś trochę zazdrosna, ale czego ty się spodziewałaś? Że zawsze będzie w pobliżu ciebie? Kiedyś zagrożenie minie i nie zatrzymasz go siłą” - myślałam.
Stop.
Ja nie miałam prawa ani tym bardziej powodu tego robić. Trzasnęłam się mentalnie w twarz*, żeby ocknąć się z chwilowego letargu. Rozejrzałam się dokoła w chwili, gdy ktoś dotknął mojego ramienia. Podskoczyłam przestraszona i odwróciłam się szybko. Przede mną stał Mike.
- Hej, Bello. Może zatańczymy?
Spojrzałam za siebie. Edward przystanął, jakby w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. „Ty masz swoje życie i on ma swoje” - odezwał się cichy głos w mojej głowie. Próbując to sobie uświadomić odwróciłam się do Mike'a i powiedziałam:
- Cóż… Czemu nie?
Leciał szybki utwór, więc byłam uratowana. Opatrzność miała jednakże inne plany, bowiem kiedy tylko weszliśmy między tańczących melodia stała się wolna i nastrojowa.
Mike przygarnął mnie do siebie, czy też raczej próbował. Pozwoliłam mu na położenie rąk na mojej talii, jednak dłonie trzymane na jego ramionach miałam wyprostowane. Spięłam się, kiedy chciał mnie przyciągnąć bliżej. W końcu dał sobie z tym spokój. Musieliśmy wyglądać dziwacznie, ale nie obchodziło mnie to.

Obracaliśmy się miarowo wokół własnej osi. Czułam się bardziej niż nieswojo, ale starałam się być dzielna. Wypatrywałam Edwarda, ale gdzieś zniknął. Poczułam nieznane dotąd ukłucie w sercu, którego nie potrafiłam zdefiniować.
Kiedy piosenka się skończyła, grzecznie podziękowałam i uciekłam zanim zdążył choćby odpowiedzieć.
Poszłam poszukać Edwarda.
Znalazłam go siedzącego przy fortepianie. Drzwi były zamknięte, więc huk muzyki wyraźnie się zmniejszył. Stanęłam za nim, czekając, aż się odwróci. Kiedy tego nie zrobił, powiedziałam cicho:
- Schowałeś się?
- Tak - jego odpowiedź była zadziwiająco lakoniczna.
- Dlaczego?
- Nie lubię… - zawahał się i po chwili dokończył z lekkim westchnieniem - głośnej muzyki.
Nie przekonało mnie to, ale nie naciskałam. Zamiast tego spytałam:
- Mogę poukrywać się z tobą?
Spojrzał na mnie. Nareszcie.
- A chcesz?
- Tak.
Uśmiechnął się lekko i poklepał miejsce obok siebie, które ochoczo zajęłam. Wiedziałam już, dlaczego instynktownie preferuję obuwie sportowe, ewentualnie taneczne niż szpilki.
- Zdejmij buty - zakomenderował.
Spojrzałam na niego niepewnie. Widząc, że życzliwie się uśmiecha sięgnęłam do zapięcia przy kostce. Po chwili buty leżały obok moich stóp, a ja radośnie przebierałam palcami.
- Raj - mruknęłam.
- Dlaczego? - spytał, przyciągając tym moją uwagę.
- Co?
- Dlaczego tutaj siedzisz?
- Bo… wolę siedzieć tutaj z tobą niż z tamtymi ludźmi, których właściwie nie znam - postawiłam na szczerość.
- To miłe.
Chwilę milczeliśmy. Widziałam, że chce o coś zapytać, ale widocznie ze sobą walczył.
- Śmiało - zachęciłam go.
- A co z Mike'm?
Nie zrozumiałam.
- Co z nim?
- Chyba dobrze się dogadujecie.
- Tak, to prawda - powiedziałam lekko kpiącym tonem - Ależ my potrafimy porozumiewać się bez słów. Telepatia dosłownie.
Zrobił dziwną minę i stwierdził:
- Przepraszam, nie powinienem był pytać.
- Jesteś mi bliski - wypaliłam - To znaczy, chodzi mi o to, że możesz pytać o wszystko.
- Serio?
- Taaa… Pytać możesz, ale nie obiecałam, że odpowiem - puściłam oczko i wstałam z zamiarem podejścia do biblioteczki. On jednak złapał mnie w pasie i przytulił. W jego ramionach błyskawicznie się rozluźniałam. Tak dużo czasu ostatnio przeżywaliśmy…
- Bądź sobą - poprosił - Cokolwiek by się nie działo- nie zmieniaj się. Proszę.
Patrzył na mnie hipnotyzująco, a ja… No, cóż… Ja po prostu w tym spojrzeniu zatonęłam.
Nie istniał nikt inny poza Edwardem.
Zbliżył powoli twarz do mojej i delikatnie musnął moje wargi swoimi. Pocałunek był niesłychanie delikatny, wręcz ulotny, a ja mimo wszystko czułam się, jakby przejechał po mnie czołg. Najchętniej trwałabym tak w nieskończoność, ale chłopak odsunął się nieco. Spojrzałam na niego i ufnie wtuliłam twarz w jego tors. Gładził mnie po plecach, kołysząc. Trwaliśmy w prawie zupełnym bezruchu do momentu, kiedy ktoś z impetem nie otworzył drzwi.
- A, Bello - powiedział Mike - tutaj się scho… - przerwał, widząc, że Edward mnie obejmuje. Chciałam się odsunąć, ale mi nie pozwolił. Uśmiech powoli znikał z twarzy Mike'a.
- To ja nie będę przeszkadzał - wycofał się z pokoju.
Spojrzałam na Edwarda. Zerknął na mnie, lekko uśmiechnięty.
- Przepraszam cię za to - powiedział - Nie mogłem się powstrzymać.
- W sumie… Nie przeszkadzało mi to - stwierdziłam, nie do końca zgodnie z prawdą. Nie przeszkadzało? Byłam zachwycona! I jeszcze ten uśmiech Edwarda…
- Myślę, że pora wrócić na imprezę - stwierdził z żalem. Zaczekał, aż założę buty, a potem wstał i wziął mnie za rękę, pytając wzrokiem o zgodę. Wyszliśmy z pokoju. Okazało się, że została garstka ludzi. No i zbliżała się druga w nocy.
- Renee - pisnęłam. Przecież powinnam być z nią w domu.
- Spokojnie. Została u tej znajomej na noc. Bello, nie wpadaj w paranoję - ścisnął moją dłoń.
- Chyba już za późno - mruknęłam, a on się roześmiał.
- Chodźmy zatańczyć - pociągnął mnie w stronę parkietu.
„A co mi tam” - pomyślałam i poszłam za nim.


Rozdział 11


Obudziłam się czując, że moje ciało nieco się buntuje. Po co ktoś w ogóle wymyślił imprezy? Do domu wróciliśmy dopiero koło 5. Potem przypomniałam sobie wczorajszy czas spędzony z Edwardem. Doszłam do wniosku, że było warto. Mimo, że nadal nie wiedziałam, co tak naprawdę między nami jest, mogłam mieć nadzieję, że niedługo wszystko się wyjaśni.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek. Była dopiero 9. Postanowiłam wstać i wziąć długi prysznic. Kiedy w końcu wyszłam z łazienki była niemal 10. Zeszłam na dół, w drzwiach do kuchni zderzyłam się z Edwardem, który akurat z niej wychodził.
- Kto to wstał? - uśmiechnął się, a mnie znów zabrakło tchu - Cześć, śpiochu.
- Podziwiam cię. Kiedy wstałeś?
- Eee… Niedawno w sumie. Skończyłem właśnie jeść śniadanie. Zrobić ci coś?
- Nie dziękuję. Ostatnimi czasy wciąż mnie wyręczasz. Gdzie Renee?
- Pojechała na zakupy ze znajomą.
- Co takiego? - zdenerwowałam się.
Westchnął i przygarnął mnie do siebie.
- Bello, Renee jest dorosła. Nie możesz ją traktować niczym niesforną pięciolatkę. Jest bezpieczna, wierz mi.
- Masz rację. Przepraszam. Po prostu…
- Wiem, że się o nią martwisz. Zaufaj jej. Będzie dobrze.
- Wiem.
- No, to co z tym śniadaniem? - uśmiechnął się, burząc mi włosy dłonią.

- Właśnie sobie pomyślałem… - zaczął niepewnie, kiedy pół godziny później siedzieliśmy w salonie, grając w karty.
- O czym? - spojrzałam na niego.
- To zabawne. Trochę. Zauważyłaś, że zachowujemy się jak małżeństwo z kilkuletnim stażem?
- Tak, i z szaloną teściową na głowie.
Roześmialiśmy się.
- Ale coś w tym jest, faktycznie. Jednak… Co to za związek, kiedy partnerzy nie wiedzą o sobie wszystkiego? - spytałam.
I zaraz tego pożałowałam, bo po jego twarzy przemknął cień.
- Bello… - zaczął, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe.
- Już jestem! - zawołała Renee. Edward spojrzał na mnie i przejechał dłonią po moim policzku. Potem wstał.
- Jak tam zakupy?
Weszła do pokoju.
- Bardzo dobrze. Miło było spędzić trochę czasu ze starą przyjaciółką. A jak po imprezie?
- Trochę zmaltretowana, ale wrażenie pozytywne - odpowiedziałam, a mama się uśmiechnęła.
- Co na obiad? - zatarła dłonie.
- Och, obiad! Zapomniałam na śmierć!
- Spokojnie, córka. Spodziewałam się, że nie będziecie w stanie zbyt wiele myśleć, a tu po prostu trochę obolała jesteś. - Pokręciła głową - Kupiłam pizzę.
- Ha, jesteś wspaniała! - zawołałam, całując ją w policzek.
- Ja dziękuję, nie będę jadł. Po imprezach zawsze mam nieco ściśnięty żołądek - powiedział Edward.
- Ale… - zaczęłyśmy razem.
- Proszę - spojrzał na nas tym swoim magnetycznym spojrzeniem. Zapomniałam jak się nazywam. Mama odnalazła się dopiero po dłuższej chwili.
- Co ja tam miałam… A, właśnie. Pizza. No to jemy, córka.
Odwróciła się, a Edward szybko zbliżył swoją twarz do mojej i dał mi buziaka w policzek.
- Nie pomagasz mi - szepnęłam.
Roześmiał się a ja poszłam za mamą.

Niedługo później wpadł Martin.
- Cześć, rodzinko! O, Edward, witaj. - Uścisnęli sobie dłonie . - Myślałem, że tylko tu nocujesz.
- Zwykle tak, ale jest weekend i nie chciałem zostawiać dziewczyn samych.
Mężczyźni rozmawiali z pozoru rozluźnionymi głosami, ale wyczuwało się lekkie napięcie.
- Właśnie dlatego wpadłem.
- To dobrze, Martinie. Dawno cię tutaj nie było - powiedziała Renee, uśmiechając się do niego.
- To może ja… - Edward zaczął, ale przerwałam mu:
- Nie, zostań.
Martin spojrzał na mnie nieco urażony, ale zignorowałam to. Chciałam mieć Edwarda obok. Czułam się pewniej.

Rozmawialiśmy. Czy może raczej oni rozmawiali, a ja słuchałam. Śmiałam się z ich opowieści, kiwałam głową, kiedy było trzeba, ale na tym moja rola się kończyła.
W pewniej chwili Martin zwrócił się do mnie:
- Bello, możemy porozmawiać?
- Jasne.
Spojrzałam na Edwarda. Uśmiechnął się lekko, widząc mój wzrok.
Wyszliśmy na zewnątrz.
Po chwili milczenia Martin powiedział:
- Unikasz mnie.
- Ja? - zdziwiłam się.
- Tak. Nie dzwonisz, rozmawiasz ze mną tylko chwilę przed zajęciami.
- Wybacz mi. Po prostu… Ciągle martwię się o Renee, staram się być blisko. Nie zwracam ostatnio uwagi na zbyt wiele rzeczy. Jakoś mnie to … zaabsorbowało.
- Boli mnie coś jeszcze- Edward wie teraz o tobie więcej niż ja.
- Mieszkamy razem. Poniekąd. Wtedy jakoś tak nawet przypadkiem się rozmawia.
Milczeliśmy chwilę.
- Słuchaj, sama nie wiem. Obydwaj jesteście dla mnie ważni- ty jesteś moim przyjacielem, a Edward… on…
- Jesteście razem?
- Sama nie wiem, co nas łączy. Na pewno jest dla mnie kimś więcej.
Uśmiechnął się.
- Cieszę się, mała. Zasługujesz na dobrego faceta. A Edward jest ciebie wart, przynajmniej tak mi się wydaje.
Zawahałam się.
- Nie wiem, co będzie dalej. Ale dziękuje ci, Marty. Dobrze mieć brata.
- Mówisz?

Wróciliśmy do domu, gdzie zastaliśmy Edwarda i Renee siedzących obok siebie na kanapie i oglądających TV.
- Urocze - mruknął Martin.
Uśmiechnęłam się.
- OK. Ja już się będę zbierał. Jutro jadę do Seattle, więc nie uda mi się wpaść. Ale myślę, że będzie tu Edward - uśmiechnął się do niego. Ten w odpowiedzi skinął głowę, puszczając oczko.
- To do zobaczenia w poniedziałek - rzucił, wychodząc.

Dni mijały podobnie, ale nigdy tak samo. Byliśmy sobie coraz bliżsi z Edwardem. Więcej mnie nie pocałował, ale coraz bardziej otwarcie brał mnie za rękę lub przytulał. Renee też się do niego przywiązała i próbowała nas zeswatać. Ciągle zostawiała nas samych w pokoju, wysyłała na spacery itd. Te jej próby stały się przedmiotem naszych codziennych żartów. Czuliśmy się jak rodzina. Przynajmniej ja odnosiłam takie wrażenie. Częstymi gośćmi była także reszta klanu Cullenów. Tak jak przewidywałam, Rennee zaprzyjaźniła się z Esme. Alice zmuszała mnie do zakupów. O dziwo, polubiłam to łażenie po sklepach. Jednak mimo wszystko zwykle chodziłam w nieśmiertelnych jeansach.
Emmett lubił traktować mnie jako sztangę. Łapał mnie i podnosił. Czasami jedną ręką. Byłam szczupła, ale żeby takie chucherko ze mnie było, to bym nie powiedziała.
Rose lubiła mnie malować. Wciąż dziwiło mnie jak zmieniło się jej podejście do mnie. Z Królowej Śniegu przeistoczyła się w całkiem dobrą kumpelę.
Jasper czuł się odpowiedzialny za robienie nam zdjęć podczas tych wszystkich zajęć. Dobry pomysł, zważywszy na to, że miał talent do robienia ujęć w najbardziej komicznych momentach. Wiele wieczorów spędzaliśmy śmiejąc się z nas samych.
Tak, zdecydowanie stanowiliśmy paczkę przyjaciół.
I było to widać.

Pewnego dnia, kiedy szłam sobie spokojnie do szkoły z daleka dobiegło mnie wołanie Jessici:
- Hej, Bello! Zaczekaj!
Czyżby deja vu? Zapyta mnie o Edwarda, a potem o mało nie wpadnę pod, bagatela, JEGO samochód?
Nie myliłam się.
Prawie.
Nie miałam ochoty na tą rozmowę, ale nie chciałam być niegrzeczna, poczekałam więc na nią.
- Cześć, Bello! - Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
Ruszyłyśmy w kierunku szkoły.
- Jak ty to robisz?
- Eee… Co robię?
- No wszystko. Rozmawiasz z nimi.
Chciałam się podroczyć, rzuciłam więc:
- Rozmawiam z wieloma osobami. Czy to takie dziwne?
Spojrzała na mnie, zniecierpliwiona.
- Ale ty rozmawiasz z Cullenami jak… jak…
- Wysłówże się, dziewczyno - zaczynało mnie to denerwować.
- Jak równy z równym.
- Że co?! - no dobra, to było dziwne - O czym ty mówisz, Jessica?
- Bo oni są tacy… - „znowu się zacznie”, pomyślałam - onieśmielający.
- Zaskoczę cię. Oni są NORMALNYMI LUDŹMI. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale nie trzeba z nich robić jakichś… nadludzi.
Może trochę za bardzo się uniosłam, ale… sama nie wiem, dlaczego.
- OK, OK. - podniosła ręce w obronnym geście.
- Ech, przepraszam cię za ten wybuch.
Uśmiechnęła się:
- Nic się nie stało. Fajny jest ten Edward?
- Tak, to wspaniały kumpel.
- Tylko kumpel?
- Jasne.
- Ooo, zaczerwieniłaś się! Opowiadaj!
- Słucham? - to niemożliwe, ja się wcale nie zaczerwieniłam. Chyba. Postanowiłam być stanowcza - Nie ma o czym mówić.
- Dobrze. Nie chcesz, nie mów - westchnęła.
Szłyśmy przez chwilę w milczeniu. Nagle uśmiechnęła się rozmarzona i rzuciła:
- A oto idzie książę z bajki.
Edward? Rozejrzałam się szybko, ale nigdzie go nie było. Wtem zrozumiałam, o kogo jej chodziło. To Mike skierował się w naszą stronę. W ostatniej chwili opanowałam jęk.
- Cześć Bello. O, cześć… Jessica.
- Cześć, Mike - pisnęła prawie.
- Jak leci? - zapytałam i zaraz tego pożałowałam. Przecież tak naprawdę mnie to nie obchodziło.
On zaś momentalnie się ożywił:
- A dobrze. Miło, że pytasz. Właśnie, Bello, Taylor w sobotę organizuje imprezę, może chciałabyś…
Przerwałam mu, póki miałam szansę:
- Dzięki, że pytasz, ale sobotę mam zajętą. Może zaproś kogoś innego? - wymownie spojrzałam na Jessicę, która stała wpatrzona w niego jak w obrazek.
- Ach, tak, właśnie. To… - zwrócił się do niej - może ty ze mną pójdziesz?
- Tak, z chęcią - pisnęła natychmiast.
Chciałam się wycofać, ale Mike zaraz to zobaczył:
- Bello, następnym razem nie przyjmę twojej odmowy.
- Eee… - modliłam się, żeby zjawił się Edward. I, o dziwo, zostały one wysłuchane. W tej samej chwili bowiem poczułam, że ktoś za mną staje, a w sekundę po tym czyjeś ramię owinęło się wokół mojej talii.
- Witam wszystkich - powiedział Edward ciepłym głosem, a ja odetchnęłam z ulgą. Tak tez na niego spojrzałam, a on w odpowiedzi uśmiechnął się tak, że moje serce zadrżało.
- Jeżeli nie macie nic przeciwko, to zabiorę wam Bellę. Alice cię woła - zwrócił się do mnie.
- Ok. Już idę. Do zobaczenia.
Odwróciłam się, żeby odejść. Edward szedł obok. W pewnej chwili złapał mnie za rękę i zaczął obracać. Po parkingu rozniósł się nasz śmiech, na dźwięk którego oglądali się wszyscy.
- Raz się żyje - szepnął Edward i pocałował mnie. W policzek, oczywiście.
Odezwałam się dopiero po chwili:
- Ta sprawa z Alice to ściema, prawda?
- Nie. Właśnie do niej idziemy.

Czekała przed drzwiami.
- Hej, Bello - cmoknęła mnie w policzek.
- Coś się stało?
- Tak. Zabieram cię dziś do siebie na noc.
- Ja… Nie, dziękuje Alice, ale nie skorzystam.
Uraziłam ją, widziałam to w jej oczach.
- Och, nie zrozum mnie źle, chodzi o Renee. Nie zostawię jej samej.
- Przecież ja z nią będę - zaprotestował Edward.
- A może… Ty wpadnij do mnie. Będę spokojniejsza.
- Tak tez może być - uśmiechnęła się. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek - To do zobaczenia.
- Dlaczego czuje się, jakbym sprzedawała duszę diabłu? - szepnęłam konspiracyjnym szeptem do Edwarda.
- Bo może masz rację - mrugnął i poszedł w swoją stronę.

Alice przyjechał późnym popołudniem, niedługo po tym, jak wróciliśmy z treningu.
- O matko, ile ty tego wzięłaś? - zawołałam widząc jak niesie dwie wielkie torby. Znając ją były to kosmetyki i ciuchy.
W odpowiedzi uśmiechnęła się tylko.

Edward musiał gdzieś pojechać. Ostatnio często to robił. Zawsze, kiedy wracał wyglądał na mniej zmęczonego.

Alice zmusiła mnie i Renee do ciągłego przebierania się. Miałyśmy niezły ubaw parodiując po domu w naprawdę różnych ciuchach.
Szłam właśnie zobaczyć się w lustrze, w kozakach do kolan z bardzo wysokimi obcasami i krótkiej miniówce, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się i do środka wszedł Edward. Na mój widok stanął jak wryty i tylko na mnie patrzył rozszerzonymi oczami. A ja stałam równie nieruchomo, marząc jedynie o tym, żeby zniknąć.
Słyszałam jak na górze Alice komentuje Renee.
Chłopak ruszył w moim kierunku, zatrzymując się zaledwie kilkanaście centymetrów ode mnie. Wziął moją dłoń i delikatnie ją pocałował. Zamarłam.
- Wyglądasz… imprezowo - uśmiechnął się.
Jęknęłam:
- Zepsułeś nastrój. Jak tak można?
Roześmiał się i zaczął coś nucić. Po chwili bawiliśmy się w najlepsze, dopóki Alice nie zawołała z góry:
- No, chodźże Bello w końcu! Edward zaczeka.
- Nie no, znowu? - westchnęłam.
- Idź - popchnął mnie lekko w stronę schodów - I tak z nią nie wygrasz.
- Coś w tym jest - burknęłam i powlokłam się w stronę schodów. Zdążyłam do nich dojść, kiedy nagle poczułam, że coś mnie podrywa z ziemi. Edward wziął mnie na ręce i pobiegł na górę. Kiedy mnie postawił na ziemi lekko pacnęłam go w ramię.
- Wariat.
- Do usług - uśmiechnął się.

Skąd mogłam wiedzieć, że to jeden z ostatnich takich wieczorów?


Rozdział 12


Siedzieliśmy we troje na dole oglądając jakiś film. Renee poszła spać. Byłam wciśnięta między Edwarda i Alice, trzęsąc się ze śmiechu. Oglądaliśmy jakąś starą komedię, jeszcze czarno-białą. Wciąż uwielbiam takie małe dzieła sztuki.

Wieczór minął nam na opowieściach, rozmowach i filmach. Teraz zbliżała się 2 w nocy.
- Nie wiem jak wy, ja się stąd nie ruszam - mruknęła Alice, kładąc głowę na moim ramieniu. Przyznałam jej rację, opierając się o Edwarda. On zaś przykrył nas kocem i wyłączył telewizor.
Po chwili już spałam.

Pierwszym, co ujrzałam po podniesieniu powiek był obserwujący mnie Edward. Przeciągnęłam się.
- Dzień dobry - uśmiechnął się.
- Cześć - rozejrzałam się - Gdzie Alice?
- Wstała już jakiś czas temu. Poszła pobiegać.
- Która godzina?
- Dopiero 6.
- I ona już na nogach? Przerażające.
Przesunęłam się lekko, przez przypadek bardziej wtulając w Edwarda. Kiedy chciałam wrócić do poprzedniej pozycji, objął mnie mocniej, nie pozwalając się ruszyć. Trwaliśmy tak do momentu, kiedy trzeba było wstać.

Kończyłam jeść śniadanie, kiedy do kuchni weszła Renee.
- Cześć, dzieciaki. Jak się spało?
- Dobrze. Z Edwarda jest twarda poduszka - uśmiechnęłam się.
- Jak to?
- Dziewczynom się nie chciało ruszać, więc spaliśmy na kanapie.
- Musiało wam być niewygodnie.
- Dawno mi się tak dobrze nie spało. Miło się jest ocknąć obok pięknych kobiet - uśmiechnął się do mnie i mrugnął, a ja spiekłam raka.
- Uuu, Bella się rumieni. O czym rozmawiacie? - Alice weszła do kuchni z włosami lekko jeszcze mokrymi po prysznicu.
- Edward się chwali - zaśmiała się Renee.
- Stwierdzam fakt - poprawił ją.

Śniadanie minęło w luźnej atmosferze. Do szkoły pojechaliśmy razem. Nie potrafiłam zignorować tych wszystkich zazdrosnych spojrzeń, taksujących mnie i chłopaka obok.
Edward przychodził do mnie po każdej lekcji. Chodziliśmy, gawędząc. Zbliżały się wakacje, lato było całkiem ciepłe- czego chcieć więcej? Jeszcze tylko kilka dni do wolności. Ta myśl napawa większość ludzi optymizmem. Prawdę mówiąc, mnie było to obojętne.

Zamyśliłam się i wpadłam na kogoś. Gdyby mnie nie złapał za rękę, jak nic bym upadła.
- Przepraszam. Gapa ze mnie - stwierdziłam odkrywczo. Nieznajomy roześmiał się.
- Nic się nie stało. Jestem tu nowy. Mam na imię Daniel. A ty jesteś…?
- Bella. Miło mi cię poznać - uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Co teraz masz? - zapytał.
- Angielski. A ty?
Musiał zerknąć na rozpiskę.
- Też. Chociaż jedna znajoma osoba w grupie.
- Myślę, że niedługo - powiedziałam.
Szliśmy powoli w kierunku klasy. Przyjrzałam mu się ukradkiem, miał około metr osiemdziesiąt, czarne włosy, brązowe oczy, bardzo długie rzęsy i nosił okulary. Z pewnością był przystojny. Prawdopodobnie uważała tak również reszta dziewczyn, które patrzyły na niego bardziej otwarcie niż ja. W klasie usiadł obok mnie. Prawdę mówiąc byłam wdzięczna, bo dzięki temu nie dosiadł się Mike. Miałam go dosyć. Tak samo jak Jessici. Pasowali do siebie- obydwoje działali mi na nerwy.

Kiedy po lekcji wyszłam z klasy razem z Danielem, Edward już czekał. Podszedł do nas.
- Cześć, Edward - uśmiechnęłam się.
- Witaj, Bello. Jestem Edward - przywitał się z moim nowym znajomym.
- Daniel - uścisnęli sobie dłonie, mierząc się wzrokiem.
- Bello, reszta na nas czeka.
- Ach, tak. Oczywiście. Do jutra, Danielu.
Odwróciłam się i z Edwardem obok poszłam do stołówki.
- Masz nowego kolegę? - zaczął.
- Taaa… Wpadłam na niego idąc na angielski.
- I co?
- Z czym?
- Podoba ci się?
Zakrztusiłam się lemoniadą, którą właśnie piłam.
- Słucham?
- Powiedziałaś kiedyś, że mogę pytać o wszystko.
Rozmowa przy fortepianie. Specjalnie mi ją przypomniał.
- Tak, oczywiście.
- Mogę pytać, czy ci się podoba?
- Powiedziałam wtedy też, że możesz pytać, ale nie gwarantuję, że ci powiem.
- Tak, to prawda - zamilkł i tylko na mnie patrzył.
- Nie, nie podoba mi się. Przynajmniej nie wystarczająco.
Rozchmurzył się nieco.
- A kto ci się podoba?
Zaczerwieniłam się. Nie powiem mu przecież, że on. Chociaż chyba i tak wiedział. W tej samej chwili coś do mnie dotarło i nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
- Zaczekaj, ty byłeś zazdrosny…
Skrzywił się, a ja zachichotałam.
- To nie jest zabawne.
- Doprawdy?
W tej samej chwili do stołu podeszła reszta Cullenów.
- Czołem, rodzinko! - zawołał Emmet.
- A ze mną to się nie przywitasz? - zażartowałam.
- Bello, toż to ty jak moja siostrzyczka jesteś. Malutka, drobniutka siostrzyczka.
- Co, Rose znowu ci sztangę schowała i kimś trzeba poćwiczyć, co?
Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem, kiedy Emmett zawołał płaczliwym głosem:
- Skąd wiedziałeś?

Daniel dogonił mnie, kiedy szłam na biologię. Edward chwilę wcześniej ulotnił się- poszedł po coś do Emmeta.
- Witaj, Bello.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
- Mam pytanie - zawahał się - Co robisz w sobotę?
Randka? Znałam go zaledwie dzień. Pochlebiło mi to, ale nie miałam ochoty wychodzić. Westchnęłam. Chciałam, żeby był moim kumplem, a nie facetem. W moim sercu to miejsce było już zajęte…
- Wybacz mi, ale mam już plany na tę sobotę.
- I każdą kolejną przez długi czas - powiedział Edward zza moich pleców. Podskoczyłam.
- Hej, przestraszyłeś mnie - trzepnęłam go lekko w ramię.
- Do usług - uśmiechnął się rozbrajająco.
Odwróciłam się do przypatrującego się nam Daniela.
- Tak więc…
- Rozumiem - uśmiechnął się - Co wy na to, żebyśmy gdzieś wyskoczyli we troje, jak paczka kumpli?
Zerknęłam pytająco na chłopaka za mną. Miał groźną minę. Po chwili mrugnął do mnie i się uśmiechnął. Widocznie żartował.
- Jasne.
- To super. A kiedy?
- W tę sobotę nie możemy. Co wy na piątek? - spytał mój partner.
Daniel przytaknął, ja również zaakceptowałam propozycje.

Kiedy nadszedł dzień wypadu miałam dziwnego i niewytłumaczalnego stracha. Zupełnie jakbym szła na randkę. Swoją drogą, co chwilę musiałam sobie przypominać, że będzie z nami Daniel. Równie często zastanawiałam się, jakby to było spotkać się tylko z Edwardem i pójść na przykład na kolację.

Prawdę mówiąc, nie musiałam długo czekać.

Kiedy byliśmy w środę na treningu do Edwarda ktoś zadzwonił. Okazało się, że musi coś szybko załatwić. Pożegnał się więc, prosząc Martina, żeby ten mnie podwiózł po zajęciach, nie zwracając uwagi na moje protesty.

Podczas dosyć krótkiej jazdy Marty wydawał się być bardzo poruszony. Nie chciał się jednak przyznać z jakiego powodu.
- Wpadniesz?
- Nie, nie, dziękuje. Spieszę się.
- Uuu… Randka? - uśmiechnęłam się.
- Tak! Nie uwierzysz! Ona jest wspaniała!
- Nie wątpię - roześmiałam się tym razem. Cieszył się jak dziecko, kiedy dostanie nową zabawkę.
- I dziś… - przerwał.
- Co dziś?
- A nic, bo zapeszę.
- Martin!
- Bella! - zachichotał radośnie. Tak, to zdecydowanie było dziecko z nową zabawką.
- OK. Nie naciskam.
- Cwaniara. Wiesz, że wtedy jest mi najtrudniej utrzymać coś w sekrecie. Ale dziś nie podziała.
- Trudno - westchnęłam - To powodzenia.
I już mnie nie było.

Coś się szykowało, wiedziałam to. Przed drzwiami znalazłam bukiet róż (oczywiście miodowych) z liścikiem.

Nie dostaniesz się do domu, jeśli nie odgadniesz hasła, które będzie zarazem miejscem schowania klucza.

Pierwsza podpowiedź:
Jest powolny, nie chowa głowy w piasek (bo nie ma jak), żyje w wodzie i na lądzie. Na plecach nosi swój dom. Jego wizerunek często towarzyszył twojemu dziadkowi. Tam, gdzie znajdziesz inny, dużo większy, ręcznie zrobiony ów wizerunek- znajdziesz kolejną wskazówkę.


Myślałam długo. Dom na plecach. Ślimak. Jest powolny. Ale mój dziadek ich nie znosił, więc odpada. Zostaje więc…
ŻÓŁW!!

Pamiętam, że miał laskę zakończoną rzeźbioną głową żółwia.
No dobra, to nie było takie trudne.

Ruszyłam w kierunku tyłu domu, gdzie na wielkim kamieniu wymalowałam niegdyś dużego gada. I rzeczywiście, leżał tam kolejny bukiet z notką.

Jestem pod wrażeniem. Kolejne zadanie jest banalne - musisz odnaleźć swojego partnera, który odwróci zły czar i wpuści cię do domu.
P.S- może to zrobić jedynie pocałunkiem…


Zrobiło mi się gorąco. Nie powiedział, czy chodzi o prawdziwy pocałunek czy o buziaka w policzek…
Szukałam już blisko pół godziny, a jego jak nie było, tak nie było. W pewnej chwili odwróciłam się i zobaczyłam pojedynczą różę z karteczką.

Oj, Bello, coś wolno Ci to idzie. Czy to myśl o pocałunku tak Cię spowolniła?
Kolejna podpowiedź- nie ograniczaj się do poziomu, na którym stoisz.


Myślałam przez chwilę. Jeśli ów poziom to podłoże, to inny… Piwnica! Pobiegłam sprawdzić. Nic z tego. Zostają drzewa i dachy. Rozejrzałam się wokoło, wodząc po nich wzrokiem. Na końcu spojrzałam na dąb, którego pień rósł obok mnie, a gałęzie rzucały cień, w którym się kryłam.
Najciemniej pod latarnią…
I oto stał na jednej z nich. I patrzył na mnie z wyrazem twarzy sztucznie poważnym.
- No, już. Śmiej się. Niech mam to za sobą.
Zamiast tego zeskoczył zgrabnie z drzewa (2 metrowego!) i podał mi dłoń, prowadząc do pnia.
- Edward, ja… - chciałam powiedzieć, że nie umiem chodzić po drzewach, ale ubiegł mnie, przeciągając drabinkę z drugiej strony drzewa. Uśmiechnęłam się z ulgą.
Gałąź ukazała się na tyle szeroka, abym mogła na niej dosyć stabilnie stanąć. Słońce właśnie zachodziło. Chłopak podszedł powoli, objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Staliśmy, wpatrując się w czerwoną łunę.
W pewnej chwili zwrócił twarz w moim kierunku, wpatrując się intensywnie w moje oczy. Pochylił się i mnie pocałował. Głębiej niż wcześniej, jednak nadal dotykając mych warg z lekkością motyla. Serce chciało mi się wręcz wyrwać z piersi. Modliłam się, żeby tego nie słyszał i jednocześnie byłam pewna, że to niemożliwe- było zbyt głośne.
- Czar zdjęty, idziemy do domu?
Kompletna dezorientacja. Przez chwilę nie wiedziałam, o co chodzi. Uśmiechnęłam się, gdy przypomniałam sobie treść listu.
- Jasne.
Wziął mnie na ręce i zeskoczył, nim zdążyłam pisnąć lub chociaż zamrugać. Byłam pod wrażeniem, bo zrobił to zwinnie jak kot. Roześmiał się, kiedy mu to powiedziałam.
- Jak puma - dodał tylko, śmiejąc się głośniej po czym, trzymając się za ręce poszliśmy do domu.


Rozdział 13


Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Stanęłam jak wryta sekundę po przekroczeniu progu jadalni. Cały pokój usłany był płatkami róż, a na stole stały palące się świece. Obok wystawnej kolacji, rzecz jasna.
Wpatrywałam się w to nie mogąc się odezwać.
- Pomyślałem, że będziesz głodna.
Westchnęłam.
Kiedy pierwszy szok minął rozluźniłam się nieco, uśmiechnęłam i stwierdziłam odkrywczo:
- Fajne.
Roześmialiśmy się. Nonszalancko odsunął mi krzesło.

Rozmawialiśmy o wielu rzeczach, między innymi o przyszłości. Opowiadałam właśnie Edwardowi o swoim życiu w Port Angeles, kiedy rozległo się szybkie i energiczne pukanie do drzwi. Chłopak uśmiechnął się, mówiąc:
- Ja otworzę.
Po chwili usłyszałam śmiech w przedpokoju. Do salonu wszedł Edward z siedzącym mu na plecach Martinem. Patrzyłam na ten obrazek z mieszaniną zdumienia i rozbawienia. Nim zdążyłam zapytać, o co chodzi, Marty zeskoczył na ziemię, podbiegł i porwał mnie w ramiona, wołając:
- Zgodziła się! Zgodziła!
Nie mogłam złapać oddechu, kiedy mnie postawił. Dopiero po dłuższej chwili zapytałam:
- O co ci chodzi, człowieku?
- Marion! Moja dziewczyna! Moja… narzeczona… - zachwiał się niebezpiecznie.
Złapałam go odruchowo za łokieć.
- Dziewczyna? Narzeczona? - położyłam nacisk na ostatnie słowo. Byłam w szoku.
- Gratulujemy ci - powiedział Edward, obejmując mnie od tyłu.
- Tak, oczywiście - dodałam szybko - Bardzo się cieszę. Ale…
- Szsz… - uciszył mnie szeptem chłopak stojący za mną - Daj mu dojść do siebie.
Przyznałam mu rację. Objęłam Martina i mocno uściskałam, całując w oba policzki. Musieliśmy dosyć długo czekać, nim choćby nieco otrzeźwiał. Dopiero wtedy zadałam nurtujące mnie pytanie:
- Dlaczego? - nurtujące, ale nie elokwentne.
- Co?
- Czemu nic nie powiedziałeś?
- Niespodzianka.
- Jak długo jesteście razem?
Edward dyskretnie znikł z pokoju.
- Prawie dwa lata.
- Dwa lata?! I ja nic o tym nie wiedziałam?!
- Tak jakoś wyszło. Przez długi czas byłem… zadurzony. W tobie. Mimo wszystko nie chciałem zamykać tobie… i sobie drogi do szczęścia - mówił z wyraźnymi oporami. Ja zaś wpatrywałam się w niego zdumiona.- A potem naprawdę się w niej zakochałem. Zaczęliśmy być ze sobą na serio. Już jakiś czas temu chciałem to zrobić. Kupiłem pierścionek. Ale odważyłem się dopiero teraz, kiedy wiem, że i ty masz kogoś na kim ci zależy.
Zaczerwieniłam się. Typowe dla mnie ostatnio.
- Ja… Nie wiem, co powiedzieć, cieszę się ogromnie - uścisnęłam go - Cóż… Kiedy więc poznam tę, która zabiera mi brata?
- Może umówmy się na kolację, na przykład jutro? My, wy i Renee.
- Albo możne coś ugotuję?
- Jeśli chcesz… Wiesz, że kocham twoją kuchnię.
- Lizus - roześmialiśmy się. Naprawdę się cieszyłam. Zasługiwał na dobrą kobietę.
Zaczął mi o niej opowiadać. Dołączył Edward i razem słuchaliśmy historii o ich byciu ze sobą. Nie mogłam się doczekać spotkania. Jedno nie dawało mi spokoju - Martin kiedyś był we mnie zakochany? Nie mogłam w to uwierzyć.
Rozmyślania przerwał mi sam zainteresowany, informując, że musi iść. Uścisnęłam go raz jeszcze. Życzyłam mu szczęścia. Zasłużył na nie.
Po wyjściu Martina dłuższą chwilę milczeliśmy. Dopiero wtedy Edward mruknął cicho:
- No, no.
- Taaa…
Otrząsnął się z zamyślenia i wyciągnął do mnie rękę.
- Chodź, wypożyczyłem kilka filmów.
Rozsiedliśmy się wygodnie na kanapie. Na pierwszy ogień poszła jakaś nowa komedia. Nawet zabawna. Prawdę mówiąc bardziej skupiałam się na facecie siedzącym obok niż na akcji. Kolejny był jakiś musical, wyjątkowo wzruszający. Oglądałam ze łzami w oczach. W pewnej chwili Edward to zauważył i przygarnął mnie do siebie, głaszcząc po włosach. Nie mogłam się ruszyć, myślałam tylko o chłopaku tulącym mnie do siebie. Dlaczego tak mnie otumaniał? Nie zauważyłam nawet, kiedy zasnęłam. Obudziłam się w tej samej pozycji. Edward miał zamknięte oczy. Wyglądał, jakby spał. Jakby.
- Przecież widzę, że nie śpisz - uderzyłam go lekko w ramię. Uśmiechnął się i ziewnął.
Poczułam wątpliwości.
- Czyżbym cię obudziła?
- Nie, miałaś rację. Nie śpię od… dłuższego czasu.
- Która godzina?
- Dochodzi 7.
- Matko, spóźnimy się!
- Twojej matki tu nie ma - uśmiechnął się rozbrajająco - Nie martw się, zdążymy. Jest na 9.
- Ach, no tak. Koniec nauki - ziewnęłam potężnie - Przepraszam.
- Pośpij jeszcze. Miałaś wczoraj sporo wrażeń - zaczął nucić.
- No tak - zamruczałam, zapadając w sen.
Ocknęłam się godzinę później. Czy raczej zostałam obudzona przez tacę ze śniadaniem położona na moim brzuchu.
- Nie… - jęknęłam - Nie trzeba. Uważaj, bo się przyzwyczaję.
- Mnie to nie przeszkadza - Edward się uśmiechnął, a ja westchnęłam. I tak już za bardzo nawykłam do widoku Edwarda w mojej kuchni, Edwarda w moim salonie, Edwarda na mojej kanapie… Co ja zrobię, kiedy to wszystko się skończy?
„ Później się będziesz martwić” - mruknął głos w mojej głowie. A ja przyznałam mu rację.
Spałaszowałam wszystko, przy okazji obrzucając kucharza komplementami, umyłam się, ubrałam i pojechaliśmy do szkoły. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, Edward chwycił mnie za rękę. Było to miłe uczucie. Bardzo. Mniej przyjemne jednak było lustrowanie przez wszystkie mijane dziewczyny. Niektóre patrzyły ze zdziwieniem, inne z zazdrością, a część nawet z zawiścią. Wzdrygnęłam się mimowolnie. Dobrze, że to ostatni dzień. Źle, że to tak małe miasteczko.
Dyrektor przemawiał krótko. Za to właśnie wszyscy go szanowali- nie plótł trzy po trzy, tylko mówił krótko, treściwie i na luzie. Potem na chwilę wpadliśmy do klas i… WOLNOŚĆ! Wyszliśmy ze szkoły, żegnając się z nią na całe dwa miesiące. Dostaliśmy kilka zaproszeń na imprezy, ale miałam wymówkę, dzięki kolacji z Martinem i jego… narzeczoną. Wciąż nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Oddalimy się od siebie jeszcze bardziej. Nie ma sensu ukrywać, że jest inaczej. A może jednak nie? Wolałam o tym nie myśleć. Przynajmniej w tej chwili.

Szłam z Edwardem w kierunku samochodu, kiedy nagle zatrzymała nas Jessica.
- Bello! O rany - spojrzała na Edwarda - To znaczy, cześć… Ech.
Myślałam, że wybuchnę śmiechem. W oczach stanęły mi łzy, kiedy przygryzłam z całej siły język. Poczułam krew.
W tej samej chwili Edward spojrzał na mnie jakoś tak dziko. Widziałam, że cały się napiął. Poczułam dreszcz- nie byłam bezpieczna. Tylko dlaczego?
- Przepraszam na chwilę - wyszeptał drżącym głosem przez zaciśnięte szczęki i odszedł szybko, nim zdążyłam zareagować.
- Co mu się stało? - spytała zdziwiona Jessica.
Ja byłam bardziej wystraszona. Przez chwilę naprawdę się go bałam. Zacisnęłam oczy, przywołując tamten obraz. Wyglądał, jakby chciał się na mnie rzucić. Podbiegła do nas Alice.
- Bello, co się stało? Gdzie jest Edward? - pociągnęła nosem i lekko spanikowała - Pójdę go poszukać - i odbiegła.
- Dziwne - mruknęła Jessica, a ja musiałam jej przyznać rację.
- Pójdę… gdzieś - powiedziała, widocznie znudzona moją ciszą.

Czułam się… nieswojo. To chyba najtrafniejsze określenie mojego stanu ducha. Stałam dłuższą chwilę przy volvo Edwarda. Parking już prawie opustoszał. Postanowiłam nie czekać dłużej. Zrobiłam zaledwie kilka kroków, gdy ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odetchnęłam z ulgą i odwróciłam się szybko. I niemal pozwoliłam, by z moich ust wyrwał się jęk zawodu, bo zamiast Edwarda stał przede mną Daniel. Uśmiechnął się.
- Podrzucić cię gdzieś?
Już miałam odmówić, ale w głowie zakiełkowała mi myśl: „A może jednak? Będę szybciej w domu, zrobię pyszny obiad. Może poprawi mu się humor. W końcu przez żołądek…” - potrząsnęłam głową, nie chcąc nawet kończyć tej myśli.
Spojrzałam na czekającego chłopaka.
- OK. Podwieziesz mnie do domu?
- Jasne. Ale może przedtem jakiś bar? Obiad?
- Nie, dzięki. Wystarczy dom.
- No to jedziemy - pomógł mi wsiąść do swojego Mercedesa.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z parkingu w dodali zobaczyłam wyłaniającą się z lasu Alice, a zaraz za nią Edwarda. Chciałam zatrzymać Daniela, ale w tej samej chwili dostałam sms-a od Alice:

Jedź.

To wszystko było jakieś dziwne. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Rozmyślałam o tym przez całą drogę powrotną.
Kiedy dojechaliśmy, pożegnałam się szybko i prawie pobiegłam do domu. Ukojenie znalazłam gotując- skupiłam się na tym i nie rozmyślałam nad niczym prócz przepisu.
Posiłek był już prawie gotowy, a chłopaka nadal nie było. Nie odbierał moich telefonów, nie odpisywał. Minęły dwie godziny i zaczęłam się trochę martwić. Alice na szczęście odebrała:
- Halo?
- Cześć, Alice. Gdzie jest Edward? Nie odbiera moich telefonów.
- Nie martw się. Niedługo będzie u ciebie - zawahała się - Jesteś… sama?
- Oczywiście, że tak - obruszyłam się lekko - Zrobiłam obiad i czekam.
- Obiad, powiadasz? - czułam, że się uśmiechnęła.
- Coś w tym dziwnego?
- Nie. Musze kończyć. My też idziemy na… obiad.
- OK.
- Już jedzie.
- Dziękuję - rozłączyła się. To małe stworzenie bywa czasem irytujące.

Rzeczywiście, jakieś 10 minut później rozległo się pukanie do drzwi. Pobiegłam, by otworzyć. Na progu stał Edward z wielkim bukietem róż, tym razem czerwonych.
- Przepraszam… - zaczął, ale mu przerwałam.
- Nie ma za co. Nie ty - złapałam go za rękę i wciągnęłam do środka. On zaś odłożył kwiaty na stolik i przytulił mnie mocno.
- Dziękuję - szepnął. Po jakimś czasie wciągnął powietrze, węsząc - Coś ładnie pachnie.
- Obiad - pociągnęłam go do kuchni.
Zjadł wszystko z tempem, jakby co najmniej od roku nic nie jadł. Potem jęknął:
- Przejadłem się. Ale dziękuję, było pyszne.
- Rzadko widuję, jak jesz.
- Mam nienormowane pory. Zwykle jeszcze śpisz. - uśmiechnął się.
Postanowiłam zadać nurtujące mnie pytanie.
- Dlaczego… Gdzie się podziewałeś? Nie musisz się tłumaczyć. - dodałam szybko, widząc, że posmutniał.
- Musiałem pobyć trochę sam. Przepraszam za to, co się stało na parkingu, że nie odbierałem telefonów...
- Przestań - podeszłam do niego i dotknęłam lekko jego twarzy. Oboje nas przeszedł dreszcz. - Nie wytłumaczysz mi dlaczego, prawda?
- Nie mogę… Nie potrafię… Wybacz.
- Nic się nie stało - uśmiechnęłam się, chcąc go pocieszyć - Ufam ci.
Spojrzał na mnie uważnie.
- Naprawdę?
- Tak.
Uśmiech, który rozjaśnił jego twarz, był najpiękniejszym, jaki w życiu widziałam. Sprawił, że Edward stał się aniołem w moich oczach. Obrońcą już był. Jak można nie kochać takiego człowieka?
- O matko - wyszeptałam nieświadomie.
- Co się stało? - zapytał.
„Oj, stało się” - pomyślałam. Nie mogłam się jednak przyznać.
- Nic - próbowałam się uśmiechnąć - Zobacz, która godzina. Wieczorem przecież przychodzi Martin z Marion.

- Cześć, jestem Marion - dziewczyna wyciągnęła do mnie rękę - Ty musisz być Bella.
- Zgadza się. Miło mi cię poznać. Wchodźcie.
Była nieco wyższa ode mnie, miała ciemnoblond włosy i zielone oczy. Wyglądała na miłą i rezolutną.
Taka też była. Polubiłam ją od razu. Kolacja przebiegła w przyjemnej atmosferze. Marion miała dwóch braci, którzy mieli już swoje rodziny, pochodziła z Phoenix, przyjechała do ojca, kiedy umarła jej matka. I wtedy poznała Martina. Renee miała łzy w oczach, słuchając opowieści dziewczyny. Ja natomiast poczułam do niej szacunek. Była silna.
To dobrze.
- Bello, Edwardzie - zaczął uroczyście Martin - chcieliśmy was prosić, abyście zostali naszymi drużbami.
Zaniemówiłam. Spojrzałam na Edwarda. Zrozumiał.
- Będziemy zaszczyceni.
- A kiedy ślub? Kiedy? Kiedy? - Renee prawie skakała ze zniecierpliwienia, niczym szczeniaczek.
- Myśleliśmy o końcu lipca.
- To już niedługo - zauważył Edward.
- Zgadza się - wyszczerzyli się oboje, a my wybuchnęliśmy śmiechem. Pocieszne stworzenia. Wieczór upłynął w radosnej atmosferze. Znałam Marion trzy godziny, a zdążyłam ją docenić, polubić i uszanować. Musiała być dobrą dziewczyną. Swanometr nie mylił się w takich sprawach.
Zwykle.


Rozdział 14

Nieubłaganie zbliżał się termin ślubu. Wszystko było na naszych głowach, w końcu od tego są drużbowie.
Kilka razy spotkaliśmy się z Danielem. Coraz bardziej go lubiłam, za to Edward chyba proporcjonalnie coraz mniej. Pewnego razu, kiedy byliśmy w kinie, zrozumiałam dlaczego. Edward reagował nieco… alergicznie na każdą próbę kontaktu z moim ciałem, jaką podejmował Daniel. Na szczęście tylko wtedy, tworzyła się bowiem w takich przypadkach dosyć nieprzyjemna atmosfera. Ale to tylko na chwilę. Z drugiej strony jednak miło było czuć, że ktoś, na kim ci zależy jest chociaż trochę zazdrosny. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jednakże w pewnej chwili coś zgrzytnęło. Edward przestał być zazdrosny, unikał mnie, a nie było to proste, z racji wspólnego mieszkania. Zdarzało mu się umówić ze mną i Danielem, a potem nie przychodzić. Zbudował wokół siebie mur, którego nie mogłam przebić. Z dnia na dzień staliśmy się sobie prawie obcy. Pewnego dnia nie wytrzymałam- spytałam po raz setny:
- Co się dzieje?
I po raz setny usłyszałam tę samą odpowiedź:
- Nic.
Miałam ochotę się rozpłakać.
Zamiast tego jednak mruknęłam:
- Dziwne.
- Co takiego?
- Jeszcze tu mieszkasz, mimo że najwidoczniej z jakiegoś powodu mnie nie lubisz. Tak, wiem - przerwałam mu, kiedy chciał się odezwać - Chodzi o bezpieczeństwo.
Zamknął oczy, zrezygnowany.
- Dziękuję - powiedziałam sarkastycznie i wyszłam z pokoju. Nie miałam już siły bawić się w uprzejmości, mimo że bolało. Bardzo bolało. Nie chciałam go w żaden sposób ranić, nie chciałam ranić samej siebie…
Od tej pory już zupełnie mijaliśmy się jak… jak duchy. Renee nie wiedziała, co się dzieje. Jednak widocznie postanowiła nie reagować.
A my rozmawialiśmy tyle, ile wymagały tego przygotowania do ślubu.

Daniel bardzo mi wtedy pomógł. Był naprawdę dobrym kumplem. Zorientował się, że czuję coś do Edwarda i dał sobie spokój. Próbował mnie pocieszać i podpowiadać, co mogę zrobić. Ale ja się poddałam. Widocznie nie byłam mu już potrzebna.

Na treningach było podobnie. Był miły, ale mówił tylko wtedy, kiedy nie miał innego wyjścia. Zaczęłam nienawidzić się za to, że do tego doszło. Nie wątpiłam, że to moja wina, przynajmniej częściowo. Nie miałam pomysłu, co zrobiłam nie tak, ale coś takiego widocznie było.

Nadszedł dzień ślubu. Starałam się sprawiać wrażenie szczęśliwej, mimo że od środka pękałam, stopniowo rozsypywałam się. Kochałam i nie byłam kochana. Bolało jak diabli, ale na zewnątrz się trzymałam. „Swan, dobra z ciebie aktorka” - myślałam - „Broadway przyjmie cię z otwartymi ramionami.”

Południe. Pora się szykować. Wskoczyłam w fioletową sukienkę, którą wybrałyśmy wspólnie z Marion. Kolor jasny, niewiele ozdób, skromna- cała ja. Mama podwiozła mnie do domu panny młodej, która wyglądała ślicznie. Westchnęłam z podziwu.
- Martin padnie na twój widok.
- A Edward na twój.
Nie zdążyłam pohamować grymasu bólu, który przemknął przez moją twarz.
- Zapewne.
- Bello, co się dzieje? - zmarszczyła brwi.
- Nie. Naprawdę. Słowo harcerza - dodałam, widząc, że mi nie wierzy - To twój dzień. Obiecuję, że pogadamy o… tym następnym razem. Chodź, na nas już pora, jeszcze się spóźnimy.

Na potrzeby wesela Cullenowie udostępnili swój ogród. Alice dzielnie mi pomagała. Musiałam przyznać, że ma dar do organizowania takich imprez. Gdyby nie ona byłoby dużo mniej widowiskowo.
Ostatnie poprawki i oto nadszedł ten moment. Szłam po czerwonym dywanie usianym płatkami białych róż. Spojrzenie wszystkich prześlizgiwały się po mnie, mknąc ku młodej kobiecie idącej za mną. Mnie zaś w ogóle to nie przeszkadzało. Stanęłam na wyznaczonym miejscu, nie rozglądając się na boki. W końcu nie wytrzymałam i zerknęłam na Edwarda. Patrzył na Martina, podtrzymując go lekko. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Tego jeszcze brakowało, żeby pan młody zemdlał na własnym ślubie. W tej samej chwili Edward spojrzał na mnie i również się uśmiechnął. Jednak po chwili jego wargi znów ścisnęły się w ponurym grymasie, a ja miałam ochotę zacząć płakać.
Wtedy właśnie panna młoda zawitała przy ołtarzu, a pastor zaczął:
- Moi drodzy, zebraliśmy się tu dziś…

Ślub przebiegł szybko i bez problemu. Dzieci rzucały kwiatkami, a młodej parze towarzyszyła przepiękna muzyka.
Przeszliśmy do ogrodu. Impreza się rozkręcała, tańczyłam z wieloma osobami. Śmiałam się, żartowałam, tłumiłam zmęczenie gdzieś w dalekich krańcach świadomości.
Zaczął się właśnie jeden z ostatnich tańców przed wyjazdem pary młodej w podróż poślubną, kiedy niespodziewanie podszedł do mnie Edward.
- Bello, czy mogę cię prosić?
O wszystko - chciałam szepnąć. Zamiast tego tylko podałam mu rękę.
Kołysaliśmy się miarowo. Wtem nagle przeszyła mnie seria dreszczy. Zaczęłam się trząść. Edward złapał mnie za ramiona i przytrzymał, przypatrując mi się badawczo. Nagle zobaczyłam twarz Renee wijącej się w agonii. Krzyknęłam przeraźliwie, niemal czując jej ból, który złączył się z moim lękiem, tworząc zabójczą mieszankę. Edward wciąż trzymał mnie za ramiona. Teraz ścisnął je z miażdżącą siłą, szepcząc zbielałymi wargami:
- Renee…
Porwał mnie na ręce i pobiegł w kierunku domu. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund.

Dopadłam mamy leżącej na podłodze, wstrząsanej jakimiś drgawkami. Carlisle coś przy niej robił. Spojrzał na mnie smutnymi oczami.
- Co jej jest? Mamo? Słyszysz mnie? Mamo! - starałam się opanować.
- Karetka już jedzie. Nie potrafię ci powiedzieć co się stało. To jakiś atak - tłumaczył mi ojciec Edwarda.
Chwyciłam ją za rękę, starając się uspokoić tym siebie i ją. Chciała coś powiedzieć, ale drgawki sprawiały, że tylko szczękała zębami.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. W końcu przyjechała karetka. Nareszcie! Zabrali ją na nosze, biegnąc do pojazdu. Edward znów wziął mnie na ręce. Ludzie krzyczeli, sanitariusze coś do mnie mówili, ale nic do mnie nie docierało. Nawet to, co powiedział Edward, pomagając mi wsiąść do karetki.
Popędziliśmy na sygnale. Drgawki ustawały, ale wciąż nie była w stanie nic powiedzieć. Wyjdzie z tego- uspokajałam samą siebie, szepcząc jednocześnie słowa otuchy wprost w ucho Renee.

W szpitalu nie pozwolili mi z nią przebywać. Od razu zabrali ją na badania, a jakiś czas później na blok operacyjny.
- To wylew - powiedział mi lekarz - Bardzo szybko zrobił się niebezpieczny skrzep. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Kilka minut później do poczekalni wpadł Edward. Rzuciłam się w jego objęcia, nie próbując nawet powstrzymać łez. On zaś gładził mnie po plecach, nucąc cicho.

Operacja trwała 5 godzin. Potem przewieźli mamę na OIOM. Lekarz powiedział mi wprost:
- Zrobiliśmy, co się dało. Wylew był tak poważny, że cudem będzie, jeśli przeżyje kolejną dobę. Przykro mi.
Stałam jak zamrożona. Wylałam już zbyt wiele łez, teraz mi ich po prostu zabrakło. Wpatrywałam się w jeden punkt przez kolejne trzy godziny. Potem w końcu mogłam wejść do sali.
Trzymałam ją za rękę, kiedy otworzyła oczy.
- Bello - szepnęła cicho.
- Tak, mamusiu?
- To już… koniec - mówiła z wyraźnym trudem.
- Nie męcz się, proszę. To wcale nie jest koniec. Walcz! - nakazałam jej. Ona zaś ledwie dostrzegalnie pokręciła głową. Otworzyła usta i dopiero po chwili wydobyło się z nich jedno słowo:
- Ed…ward.
- Jestem - pojawił się obok mnie, niczym duch. Czuwał. Nie zwracałam na to jednak uwagi.
- Opiekuj… - przełknęła ślinę - Opiekuj się… Bellą.
- Oczywiście - skłonił głowę.
Zwróciła się do mnie, mówiąc coraz ciszej:
- Kocham cię, córeczko… Kocham… was…
- My ciebie też, mamusiu - szepnęłam przez łzy, ściskając jej rękę.
Zamknęła oczy. Po chwili cisze wypełnił przeciągły jęk maszyny- brak pulsu. W pomieszczeniu zaroiło się od lekarzy i pielęgniarek. Ale ja znałam prawdę- nic nie mogli zrobić…
Poczułam się pusta. Jakby ktoś wypompował ze mnie całe życie. Edward odciągnął mnie od łóżka mamy… Mojej mamusi…
- Nie! - zaczęłam się szarpać. Nie mogłam znieść myśli odłączenia się od niej. Nie mogłam jej zostawić! Wyrywałam się, ale chłopak trzymał mnie mocno.
- Nie… - moje krzyki stopniowo przechodziły w jęki, a jęki w szloch. Przestałam się też wyrywać, patrząc jak pielęgniarka zakrywa twarz mojej mamy. Poczułam ukłucie i słabość- ktoś coś mi wstrzyknął.
- Nie… - szepnęłam i zapadłam w ciemność, która była ukojeniem, moją ucieczką. Od bólu, cierpienia, od śmierci, mimo że jej właśnie najbardziej w tej chwili pragnęłam. Nie było też zarazem rzeczy, której mogłabym bardziej nienawidzić…

Moja mama…


Rozdział 15.

- Renee była cudowną kobietą. Czuła, zwariowana, zawsze dawała nam powody do śmiechu. Za to właśnie wszyscy ją kochali. Ale nie tylko. Nie sposób wymienić wszystkich wspaniałych cech, jakie w sobie miała. Wciąż uśmiechnięta, gotowa rzucić wszystko i pomóc w potrzebie. Zdolna była też do podejmowania iście szalonych pomysłów. Dawała nam z siebie wszystko, co tylko dać mogła. To nieprawda, że nie żyje. Będzie wciąż trwać przy nas, w naszych sercach. Na wieki…

Nie płakałam. Wpatrywałam się tylko w kamień nagrobny, słuchając przemówienia Edwarda. Obok mnie stała Alice, podtrzymując mnie lekko za łokieć. Nie zwracałam na nic uwagi, nawet na to, że Edward skończył mówić i stanął po mojej drugiej stronie, obejmując mnie w pasie. Byłam jak grób, w który uparcie się wpatrywałam- twarda, z kamienia, bez jakichkolwiek uczuć, w stałym otępieniu. Od śmierci mamy odezwałam się tylko kilka razy, nie mając innego wyjścia. Jakaś część mnie umarła razem z Renee. Zamknęłam się w sobie, tak samo jak w moim pokoju. Nie chodziłam do szkoły, na treningi. Siedziałam, wpatrując się w okno, starając się nie myśleć o niczym. Czasami Edward siadał obok mnie i patrzył w to samo okno, co ja. Wiedziałam, że starał się mnie wspierać, ale nie potrafiłam się odezwać. Teraz to ja zbudowałam wokół siebie mur. Mur, którego bałam się zburzyć.

Tak doszłam do obecnej chwili, kiedy okno zastąpił kamień urzeczywistniający bolesną prawdę- była martwa.

Jak ja.

Nie mogłam znieść tych wszystkich ludzi składających mi kondolencje, a chwilę później zmierzających do swoich domów- matek, córek, mężów, żon. Nienawidziłam ich. Stałam jednak, wciąż sztywna, wciąż wyprostowana. Przestawałam cokolwiek dostrzegać, zanurzałam się w rozmyślaniach, od których panicznie starałam się uciec. Wtem poczułam obejmujące mnie zimne ramiona.
- Kochanie, jeżeli chcesz, to możesz zamieszkać u nas. Byłabym spokojniejsza - powiedziała Esme.
Nie chciałam, nie mogłam…
Potrząsnęłam głową, przecząco.
- W takim razie Edward nadal będzie mieszkał u ciebie, kochanie. Wpadaj do nas często. Jeśli zmienisz zdanie… - zawiesiła głos, a ja kiwnęłam. Nie potrafiłam się odezwać, nawet do niej. Pocałowała mnie w policzek i podeszła do Carlisle'a.

Musiałam sobie to wszystko poukładać. Poczekałam kilka dni na chwilę, kiedy byłam sama w domu i nabazgrałam na kartce pospiesznie krótki list:

Edwardzie,
nie miej mi tego za złe, a tym bardziej mnie nie szukaj. Wyjeżdżam na kilka dni, sama nie wiem, dokąd. Muszę wszystko przemyśleć.
Nie martw się o mnie, niedługo wrócę.
Bella.


Kartkę zostawiłam na stole, zabrałam plecak i wyszłam z domu. Wiedziałam, że to, co robię to szaleństwo. Byłam jednak córką Renee- musiałam coś z niej odziedziczyć. Dla niej takie wyjazdy były normalne. Przynajmniej kiedyś.
Wsiadłam w pierwszy autobus, który podjechał, nie zwracając uwagi, dokąd jedzie. Byle dalej.
Waszyngton.
„Może być” - pomyślałam, wysiadając na obrzeżach miasta.
Wynajęłam pokój w motelu, ukrytym w lesie. Siedziałam w jego głębi, nie zwracając uwagi na to, że mogę się zgubić. Rozmyślałam. Nie uciekałam przed wspomnieniami, teraz wręcz się w nich zatracałam. Dużo myślałam o tym, co się ostatnio działo. O bólu, jaki czułam i o tym, który sprawiałam innym. O pustce, która była tak widoczna po śmierci mamy i o tym, jak ją zapełnić. Myślałam też o Edwardzie. Był przy mnie, wspierał mnie… Zawsze.

Kiedy o tym myślałam, znów zaczęły się we mnie odzywać uczucia. Poczułam ciepło, myśląc o nim. Ja… kochałam go. Z każdą chwilą mocniej. Był moim przyjacielem, moją ostoją. Był wszystkim… Przypominałam sobie, jak dotykał mojej twarzy, co wtedy czułam. Chciałam, by był tu ze mną, nawet, jeśli nic do mnie nie czuł.

Otworzyłam oczy i wstałam.
- Czas do domu - powiedziałam głośno.

I to był błąd.

Prawdopodobnie ostatni w moim życiu.

Minęła zaledwie sekunda, kiedy zobaczyłam jakiś ruch między drzewami. Dreszcze towarzyszyły mi od jakiegoś czasu, świadcząc o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Ja jednak je zignorowałam.

- Witaj - usłyszałam za sobą. Odwróciłam się błyskawicznie. Miałam przed sobą młodego, około dwudziestopięcioletniego człowieka. Uśmiechał się dziwnie, podchodząc powoli. Stałam jak sparaliżowana, nie mogłam się ruszyć, jakby skrępował mnie więzami. Zdusiłam okrzyk, kiedy zobaczyłam jego oczy. Były rubinowe.
- I żegnaj - szepnął, zbliżając usta do mojej szyi…

Po jakimś czasie leśną ciszę wypełniły moje krzyki. Trawił mnie ogień. Był wszędzie- w dłoniach, płucach, głowie. Dotarł do serca. „Tak wygląda śmierć” - pomyślałam, kiedy jeszcze ogień nie opanował całkowicie mojej świadomości.

Ogień.

Ból.

Krzyk.

Wola istnienia.

Wola śmierci.

A potem wszystko ustało.

Razem z biciem mojego serca.

Otworzyłam oczy i rozejrzałam się dokoła. Kolory były niezwykle jaskrawe. Wstawał powoli. Przynajmniej próbowałam. Zobaczyłam zwęglone ciało, prawdopodobnie mojego niedoszłego oprawcy. Albo jego ofiary. Wzdrygnęłam się. Wszędzie wokół były ślady walki. Patrząc na to, zaczęłam sobie przypominać, co się stało.

Ugryzł mnie w szyję. On… zaczął pić moją… krew. Ogarniało mnie otępienie, gdy nagle usłyszałam warknięcie i poczułam, że coś go ode mnie odrywa. Słyszałam odgłosy szamotaniny. A potem nastała pustka.

Pociągnęłam nosem. Poczułam setki, tysiące nowych aromatów. W tym ten szczególny- słodki, kuszący… Zaczęłam iść w jego kierunku, gnana przez nieznany ogień, trawiący mnie od środka. Poczułam dziwny, metaliczny smak w ustach, potęgujący to wrażenie. Chciałam przeskoczyć kałużę, jednak przez przypadek w nią spojrzałam. I krzyknęłam ze zdumienia. Nie byłam sobą. To znaczy byłam, ale byłam… inna. Te same włosy, kontury, ale cała reszta… Byłam… piękna. I obca. Szczególnie przestraszyły mnie oczy. Były czerwone, tak jak tego osobnika, który chciał mnie zabić. Przerażające. Okrutne.

Moje.

Zaczęłam biec, drzewa zlewały się w ścianę. Mijałam lasy i pola, doliny i wzgórza. I byłam głodna. Coraz bardziej głodna. Nie miałam jednak odwagi zajść do jakiegokolwiek sklepu. Nie z tymi oczami.
Zdawałam sobie powoli sprawę z tego, kim się stałam. Ostateczne potwierdzenie dostałam jednak, kiedy nie wytrzymałam.

Poczułam z daleka słodkawo-korzenny zapach. Zadziałał instynkt. Podbiegłam bezszelestnie do grupki saren, skoczyłam na jedną z nich i wbiłam zęby w jej szyję.
Oderwałam się dopiero, kiedy nie było w niej kropli krwi. Byłam przerażona i zniesmaczona samą sobą. Czułam obrzydzenie. Ale… przynajmniej na chwilę stłumiłam pragnienie.
Dotarło do mnie, że świat, w którym żyłam nie był taki, na jaki wyglądał. Jedna nazwa kojarzyła mi się z tym, czym się stałam. Silna. Wytrzymała. Szybka.
Żądna krwi…

Jak wampir.

Nie mogłam w to uwierzyć. „Przecież to niemożliwe” - myślałam - „Wampiry nie istnieją.”. A jednak czymś się stałam. Nie ważna była nazwa, tylko to, co zrobiłam. I zapewne jeszcze zrobię.

Zrozpaczona, znów zaczęłam biec. Zatrzymałam się dopiero, widząc znajome okolice.

Port Angeles.

„Muszę powiadomić babcię o tym, co się stało z Renee” - pomyślałam. Z nieznanych mi powodów przestały ze sobą rozmawiać na kilka lat przed moimi urodzinami. Mieszkając kilka ulic dalej, widywałam ją góra raz do roku. Ostatnimi czasy nawet wtedy. Nie zadzwoniłam do niej, żeby powiedzieć o śmierci mamy.
„Powiem jej i wyjadę. Nie chcę nikogo narażać” - myślałam. Wtem przypomniałam sobie o oczach. Czerwone tęczówki nie są czymś normalnym. Na szczęście lato sprawiło, że w sklepach było pełno okularów przeciwsłonecznych. Bojąc się konfrontacji z człowiekiem, wbiegłam do jednego z nich, złapałam pierwszą z brzegu parę i na jej miejscu zostawiłam banknot pięćdziesięciodolarowy. Wszystko to zajęło mi góra dwie sekundy.

Chciało mi się śmiać z samej siebie. Bałam się spotkania z człowiekiem, a szłam uciąć sobie przemiłą pogawędkę z jednym z nich. A innego kochałam. Nie czułam się niebezpieczna, ale nie chciałam ryzykować życia najdroższej mi teraz osoby. Podjęłam kolejną, rozpaczliwą decyzję- nigdy już nie wrócę do Forks. Wyjadę gdzieś daleko. Dam mu o sobie zapomnieć…

Czułam się dziwnie nie słysząc bicia swego serca, podczas, gdy odgłos uderzeń każdej innej istoty był niezwykle głośny, żywy i… kuszący.
Chcąc mieć pewność, że nad sobą zapanuję, postanowiłam zapolować jeszcze raz. Po tym czułam się gotowa na spotkanie, które mnie czekało. I na całą resztę.

Musiałam tylko bardzo długo wstrzymywać oddech. Zauważyłam, że to pomaga w koncentracji i zwalcza ogień. Nie chciałam ulec tak prymitywnym odruchom, jak chęć napicia się ludzkiej krwi.

Nie zwróciłam jednak uwagi, że z dnia zrobił się wieczór i było zbyt późno na odwiedziny. Położyłam się więc na trawie i czekałam, aż zmorzy mnie sen. Ten jednak nie przychodził. Zrezygnowana, wstałam i zaczęłam się przechadzać, podziwiając wzory żyłek na liściach, czy ułożenie drzew w różnych częściach lasu. Widziałam wszystko równie dobrze, jak w dzień. Był to jeden z plusów bycia… tym, kim byłam.

Ciągle czekałam na zmęczenie, by móc usnąć. Pragnęłam chociaż na jedną chwilę zanurzyć się w nicość, chciałam, by zniknęły wszystkie problemy. Były to jednak płonne nadzieje.
Nadszedł ranek, a ja nie zmrużyłam oka. Czułam się z tym nieco dziwnie. Tym bardziej, że byłam rześka jak przysłowiowy skowronek, a zawsze ciężko odchorowywałam nieprzespane noce.

Do mieszkania Marthy Montgomery poszłam około dziesiątej, chcąc dać jej czas na obudzenie i zapoznanie z otaczającym ją, fałszywym światem. Miałam nadzieję, że mnie zbyt mocno nie pamiętała. Postanowiłam nie zdejmować okularów, dla własnego bezpieczeństwa. Jej zresztą też.

Było jasno. Nie mogłam nie zauważyć, że, kiedy padają na mnie promienie słoneczne, cała się skrzę. Wyglądało to naprawdę ładnie. I nieludzko. Biegłam więc między drzewami, starając się być niewidzialną. Przy drzwiach zawahałam się przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Zapukałam jednak lekko i weszłam.

Siedziała przy stole, czytając gazetę. Na mój widok odłożyła ją na bok.
- Kim pani jest? - widziałam, że jest trochę przestraszona. Interesujące.
- Witaj, babciu. To ja, Bella. Twoja wnuczka.
Chyba zrobiło jej się niezręcznie, w końcu mnie nie poznała. Wstrzymałam oddech, kiedy wstała i uścisnęła mnie niezgrabnie. Z pokoju obok wyszła moja ciotka- Elizabeth. Widziałam ją może trzeci raz w życiu.
- Kto to? - zapytała niemiłym dla ucha, wysokim i piskliwym głosem.
- To Bella, córka Renee.
Po takim przywitaniu postanowiłam wyjść stamtąd jak najszybciej. Poza tym nieprzyjemnie drapało mnie w gardle. Dobrze, że nie pachniały zbyt kusząco. Chociaż…

- Przyszłam powiadomić was o przykrym fakcie - zaczęłam służbowo.
- Co się stało? - chyba za bardzo się tym nie zaniepokoiły, postanowiłam więc być brutalna.
- Renee miała wylew.
Może trochę przesadziłam, bo obydwie kobiety znieruchomiały, a w oczach babci błysnęły łzy.
- Kiedy? Co się stało? Gdzie jest?
- jakieś dwa tygodnie temu. Byliśmy akurat na weselu u mojego przyjaciela. Tam miała atak. Zmarła niedługo po przewiezieniu do szpitala. Wybaczcie, że dopiero teraz was o tym informuję, ale wcześniej nie byłam w stanie.
- U… umarła? - babcia złapała się krzesła. Zaczęła płakać. Ciotka szlochała już od dłuższej chwili. Ich łzy wcale mi nie pomagały. Przez nie pachniały intensywniej. Zaczęłam być głodna.

W tej samej chwili to ja złapałam się za stół, wstrząsana dreszczami i spazmami strachu. Rzuciły się w moją stronę, łapiąc za ręce. „To niebezpieczne” - chciałam warknąć, zamiast tego jednak odepchnęłam je od siebie. Zbyt mocno- znalazły się po drugiej stronie kuchni. Nic mnie to nie obchodziło. Wyszeptałam tylko:
- Martin…
Wybiegłam z domu, każąc im w nim zostać. Nie dbałam o normalność. Wiedziałam, gdzie go szukać. Biegłam, jakby chodziło o moje życie. I modliłam się, żeby zdążyć na czas, żeby nie było za późno…

Rozdział 16

Wśliznęłam się do przedpokoju, dzierżąc w dłoniach dużą rzeźbę. Nie chciałam zabić Charliego, tylko go unieszkodliwić do przyjazdu policji. Nie zmieniłam swojego postanowienia nawet, kiedy usłyszałam, jak mówi o Renee. Nie obchodziło mnie, że prawdopodobnie nie wiedział o jej śmierci. Wystarczyło, że wspomniał jej imię. On, współwinny tego, że nie żyje moja matka. „To częściowo przez stres” - powiedzieli mi w szpitalu. Trudno było nie zauważyć, jak wiele udręk jej zadał. Nienawidziłam go z każdą chwilą mocniej, z każdą sekundą bardziej pragnęłam, żeby znikł z mojego świata. Tego świata. Opanowałam się jednak, przerażona tym, co się ze mną działo. Wszystkie uczucia były nieporównywalnie mocniejsze. Gubiłam się w tym.

Wciąż bezszelestnie podchodziłam do pleców mojego ojca. Wtem nagle spojrzałam na Edwarda. Strach zaćmił mi na moment umysł. „Uciekaj!” - chciałam krzyknąć. Zamiast tego spojrzałam mu w oczy. On zaś na ułamek sekundy zerknął w moje. Czułam, że widzi je, mimo okularów. Zrobił to jednak zbyt szybko jak na człowieka. W tej samej chwili wzięliśmy łyk powietrza. I w tej samej zrozumieliśmy.

Otaczająca go przestrzeń emanowała wprost energią. I czymś jeszcze. Czymś, czego nie potrafiłam zidentyfikować. Miałam wrażenie, niewytłumaczalne zresztą, że jest taki jak ja. Nie wiem, w jakim stopniu, ale bardzo podobny.
Kiedy spuściłam wzrok i zauważyłam postać leżącą nieruchomo u stóp Charliego w ostatnim momencie zdusiłam krzyk. To przerwało tamę spokoju, jaką wokół siebie zbudowałam. Miałam wrażenie, jakbym zaczęła płonąć. Nienawiść sprawiła w końcu, że postanowiłam go zabić. Miałam zamiar uderzyć go mocno w skroń. Wtedy jednak figura, którą wciąż trzymałam w dłoni otarła się o ścianę. Widziałam, jak Charlie odwraca się powoli. Zadziałałam instynktownie.

Rzuciłam się w jego stronę. Łapiąc za gardło, podniosłam kilkanaście centymetrów nad ziemię, na tyle, na ile pozwalał na to mój wzrost. Wtedy jednak coś mnie od niego odciągnęło. Widziałam jak upada i uderza głową w podłogę. Poczułam krew. Zaczęłam iść w jego stronę. Wiedziałam, że się nie pohamuję. A jednak… Moją uwagę przyciągnął ruch za mną. Odwróciłam się do tego, kto mi przeszkodził i zaatakowałam. Wiedziałam, że to Edward, wiedziałam, że nie chcę zrobić mu krzywdy. Mimo to wciąż starałam się to zrobić. On zaś odparowywał ciosy i niechętnie, acz ciągle zadawał swoje. Nasza mordercza walka ciągnęła się coraz dłużej.
Walczyłam, żeby zranić, on- żebym przetrwała.
Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, poczułam do siebie odrazę większą niż kiedykolwiek dotychczas. Efekt był taki, że opuściłam ręce, wystawiając się w pełni na cios. On zaś zatrzymał dłoń przed moją szyją w ostatniej chwili. Moją uwagę znów zwróciło to, co działo się za mną. To Martin stawał na nogi, patrząc na nas z niedowierzaniem. Nie wytrzymałam. Uciekłam. Nie chciałam zrobić czegoś, czego będę żałować jeszcze bardziej niż teraz.

Biegłam, nie patrząc za siebie.

Biegłam, by się zatracić.

Biegłam, by niczego nie słyszeć.

Biegłam, by niczego nie czuć.

Biegłam, by zapomnieć.

Biegłam, by uciec…

„Tchórz” - tylko ta jedna myśl tkwiła mi w głowie.

Zatrzymałam się i oparłam o jakieś drzewo, szlochając bez łez. Tak odtąd miało wyglądać moje życie- z dala od ludzi, od ukochanego, od wspomnień. Coś sprawiało, że bardzo szybko zacierały się w mojej pamięci. Tylko niektóre pozostały wciąż wyraźne i ostre. Ostatnia kolacja z Edwardem, kiedy jeszcze wszystko było dobrze. Napaść Charliego, kiedy broniłam się nożem. Śmierć Renee. To było szczególnie żywe. I bolesne. Zamierzałam za wszelką cenę odzyskać te dobre i złe. Chciałam pamiętać swoje życie. Czułam się, jakby ktoś rozerwał mnie na kawałki i część z nich gdzieś się pogubiła. Nie byłam sobą. Im więcej o tym myślałam, tym bardziej byłam pewna swego wniosku. Moje rozmyślania przerwał szelest trawy. Poczułam go, zanim jeszcze usłyszałam kroki. Zapach miał przerażająco znajomy.
- Czego chcesz? - nie miałam ochoty z nikim rozmawiać.
- Bello, spójrz na mnie.
Odwróciłam się niechętnie. Podszedł powoli i delikatnie zdjął mi okulary. Obserwował moje ruchy, gotów odskoczyć w razie ataku. Westchnął, kiedy zobaczył moje oczy. Ja zaś wzdrygnęłam się, kiedy przypomniałam sobie, jakie teraz są. Szkarłatne.
- Miałem nadzieję, że jednak się myliłem - powiedział.
- Co do czego? Do tego, że jestem potworem?
- Powiedz mi, jak do tego doszło? - wskazał ręką na moją postać.
- Uciekłam. Ktoś mnie napadł - zacisnął szczęki - Potem się… obudziłam i on… był zwęglony.
- Co jadłaś?
- Jak to?
- Polowałaś?
Patrzyłam na niego bez słowa. Przyjrzał mi się uważniej.
- Tak, musiałaś polować. Inaczej nie byłabyś w stanie… - pokręcił głową.
Milczeliśmy chwilę.
- Edward, czym ja właściwie jestem? - zapytałam cicho, zsuwając się po pniu drzewa do pozycji siedzącej.
- Jak by ci tu… - przerwał na moment, kucając przede mną i wpatrując się w liście nieobecnym wzrokiem - W chwili, kiedy ten… osobnik cię ugryzł, a potem został odciągnięty, w twojej krwi zaczął płynąć jad. Czujesz go pewnie w ustach, jest jak ślina. Stopniowo zmieniał twoje ciało i umysł. Teraz jesteś istotą wręcz mityczną - uśmiechnął się lekko - Do życia potrzebujesz krwi innych, jesteś silna, szybka, wytrzymała, twoje zmysły są wyostrzone. Podobnie jak moje.
- Ale… - zaczęłam, lecz mi przerwał:
- Jesteśmy wampirami, Bello.
Spojrzał na mnie uważnie. Widział szok, malujący się na mojej twarzy. Domyślałam się tego, ale usłyszeć to z ust Edwarda to co innego. Mieć potwierdzenie.
- Paranoja - mruknął, dotykając dłonią mojej twarzy - Żadna część mnie nie powinna cieszyć się z tego, kim się stałaś. A jednak… - przejechał palcem po mojej wardze. Nawet nie był w stanie sobie wyobrazić, co tak mały gest ze mną robił. Ja nie byłam.
- Jak się czujesz? - zapytał, siadając obok.
- Sama już nie wiem. Tyle tego wszystkiego… Nie mogę się połapać. Jak ty sobie z tym radzisz?
- Po tylu latach też się uporasz. Musisz zaakceptować to, kim teraz jesteś, bo nic tego już nie zmieni.
- Ten inny wampir, ten, który mnie ugryzł… On miał czerwone oczy, tak, jak ja. A ty… - zawiesiłam głos.
- Dieta - wyjaśnił krótko. Spojrzałam na niego, zdziwiona - Żywię się zwierzętami. To przez to moje oczy są złote.
- Czyli nie muszę… polować - wymówiłam to słowo z trudem - na ludzi?
- Nie. Pamiętaj, że zawsze jest jakaś alternatywa.
- Co z nimi zrobiłeś? - zmieniłam nagle temat.
- Z kim?
- Z Martinem.
- I tu jest ciężki orzech do zgryzienia. Powiedziałem mu, że pozna prawdę. I będę musiał to zrobić. A Charlie jest już w areszcie. Stamtąd trafi do więzienia.
- Tak mi wstyd…
- I tak zrobiłaś na mnie wrażenie.
- Jak to?
- Nie mogę powiedzieć, jaka jest tego przyczyna, ale obydwaj żyją.
- Odciągnąłeś mnie od Charliego.
- Rzuciłaś się na niego z wściekłości, a nie z głodu. Widzisz, zwykle nowonarodzeni nie są tak… opanowani. Najważniejsze jest to, żeby ugasić pragnienie. Z czasem się do niego przyzwyczaisz.
- Ale ono mi nie dokucza. To znaczy, nie na tyle mocno.
- Jak to? - zmarszczył brwi.
- Nie wiem. Po prostu - wzruszyłam ramionami - Piecze, ale da się wytrzymać.
Patrzył na mnie dziwnie. Poczułam się nieswojo. Chyba to zauważył, bo zerknął na drzewa i powiedział:
- Swoją drogą, jesteś teraz nieśmiertelna.
- Jak to?
Uśmiechnął się krzywo:
- Normalnie. Nigdy się nie zestarzejesz.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ten mit był prawdą. A co z innymi?
- Światło mnie nie spala, tylko cała się błyszczę. A co z trumnami?
Nie zrozumiał.
- Chodzi mi o spanie.
Zachichotał, a potem zrobił poważną minę.
- Nie martw się, nie będzie ci potrzebna. Łóżko właściwie też. Zwisamy głowami w dół ze specjalnych belek.
Teraz to ja nie rozumiałam.
- Nie sypiamy. Nasz organizm tego nie potrzebuje.
- Ale ja lubię spać.
Roześmiał się, a ja uderzyłam go w ramię. Może trochę zbyt mocno, bo się skrzywił i potarł rękę. Śmiał się jednak dalej. Czułam się wspaniale słuchając tych niskich dźwięków. Tak dobrze, jak nigdy podczas ostatnich tygodni. Chciałam prosić, żeby nie przestawał.

Opowiadał mi o wielu innych aspektach mojego nowego życia, wprowadzał mnie w nie. Rozmawialiśmy wiele godzin. Zapadł wieczór, na niebie ukazały się gwiazdy. Położyłam się na trawie, wpatrując się w nie. Na polanie zaległa cisza, przerywana co jakiś czas pohukiwaniem sowy.
- Alice miała wizję - powiedział cicho, kładąc się obok.
- Jaką?
- Widziała ciebie. Po przemianie. Miałem nadzieję, że to tylko możliwość. Że jeśli się od ciebie odsunę, pozostaniesz człowiekiem. A tymczasem wcale nie chodziło o mnie. Powiedz mi teraz, co zamierzasz zrobić?
- Z czym?
- Co dalej? Zostaniesz w Forks?
- Zamierzałam wyjechać.
- A teraz?
- Sama nie wiem. Nie chciałam cię narażać, ale skoro…
Przerwał mi:
- Nie chciałaś mnie narażać? - położył nacisk na „mnie”. Zawstydziłam się trochę - To ja… nie potrafiłem tego zrobić, a ty chcesz mnie zostawić? - powiedział z mocą, łapiąc mnie za rękę - Nigdy ci na to nie pozwolę! Nigdy!
Znów spojrzał w niebo, głęboko oddychając, żeby się uspokoić. Ja tymczasem wpatrywałam się w niego. Co miał na myśli? Dlaczego…?
Po dłuższej chwili podjął przerwany wątek:
- Mogłem się dosunąć, owszem, ale odejść nie byłem w stanie. Wiedziałem, że nie mam szans w rozgrywce wampir-człowiek. Postanowiłem więc nie stawać ci na drodze. Widziałem, że coś się z tobą dzieje, ale nie chciałem ingerować. A potem wesele... Nie mogłem zostawić cię samej z tym wszystkim, zacząłem znów być nieco… bliżej. Chciałem ci pomóc, ale ty mnie odpychałaś. Wiem, że mogłem cię zranić tym, że tak raptownie się odsunąłem. Mogłem próbować się przekonać, że robię to tylko dla ciebie, dla twojego dobra, ale to było bez sensu. Wiem to teraz, wiedziałem to też wtedy. Nie mogłem już znieść tej ciszy. Chciałem dotknąć twojej twarzy tak, jak robię to teraz.
- A ja chciałam, żebyś to zrobił - szepnęłam po wpływem impulsu. Potem postanowiłam powiedzieć mu wszystko - Wtedy, w lecie zdałam sobie sprawę z pewnej rzeczy. Uświadomiłam sobie, że, kiedy nie ma już Renee, ty jesteś dla mnie najważniejszy. Wiem, że jestem niebezpieczna, nawet, jeśli w pełni nad sobą panuję. Nie chciałam, żeby coś ci się stało. Nie po tym, jak mama… - coś ścisnęło mnie za gardło i nie mogłam nic więcej powiedzieć.
Milczeliśmy, wpatrując się w siebie. Po dłuższym czasie Edward szepnął:
- Chodź tutaj - i zgarnął mnie w swoje ramiona. W tej pozycji dotrwaliśmy do rana. Czas przestał się liczyć. Wszystko przestało.
Nagle rozdzwonił się telefon chłopaka. Zniecierpliwiony, wyjął go z kieszeni.
- Tak? Nie, posłuchaj… Alice… Alice! - zagrzmiał. Ja zaś musiałam zdusić śmiech- ciężko jest przegadać Małą Czarną, jak nazywał ją Emmett - Dziękuję. Jest tu ze mną… Nie… No, w sumie tak… - wyciągnął telefon w moją stronę - Chce z tobą rozmawiać.
Wzięłam od niego słuchawkę, mając mieszane uczucia.
- Halo?
- Bello, jak dobrze cię słyszeć! Nieładnie tak wyjechać bez pożegnania. I jeszcze dać się ugryźć - nawet nie próbowałam nic wtrącić - Ale jednego nie mogę zrozumieć- dlaczego nie przyszłaś z tym od razu do nas?
- Bo, dziwnym trafem, nikt mnie nie powiadomił, że moi najlepsi przyjaciele to, uwaga, uwaga, mityczne wampiry!
- O, mówisz już. To dobrze. Denerwowała mnie ta cisza, kiedy nic nie mówiłaś. Niemal tak samo, jak Edwarda cisza w twoim umyśle.
- Tak, tak. Okey. To pa - rozłączyłam się i pokazałam słuchawce język.
- Co miała na myśli Alice, mówiąc, że denerwuje cię cisza w mojej głowie? Że jestem głupia?
Spoważniał nieco.
- Nie, nie o to chodzi. Widzisz, niektórzy z nas mają swoiste… dary. Alice widzi przyszłość, Jasper steruje emocjami, a ja… ja czytam w myślach - powiedział prosto.
- A ta cisza?
- Oddziela cię ode mnie jakaś wewnętrzna bariera, która sprawia, że cię nie słyszę.
- Hmm, to interesujące - odetchnęłam z ulgą. Strach pomyśleć, co by było, gdyby wiedział, co kiełkuje mi w głowie co jakiś czas.
- Zależy, dla kogo - zrobił zbolałą minę. Uśmiechnęłam się.
- Kocham cię - nie wiem, które to powiedziało. Chyba obydwoje na raz. Podszedł do mnie szybko i długo, namiętnie pocałował. Czułam, jak rozpływam się pod dotykiem jego warg. Czułam płomienie wybuchające gdzieś w środku mnie. Czułam, że to jest właśnie to, na co zawsze czekałam. Miłość.

Kiedy oderwaliśmy się od siebie, wyjął telefon i wystukał jakiś numer. Przyłożył go do ucha, nie odrywając dłoni od mojego policzka. Powiedział do słuchawki:
- Wyjeżdżamy - uśmiechnął się - Razem.

Rozdział 17

Kilka lat później.

"Między miłością, a nienawiścią jest cienka, niemal niezauważalna granica..."

Minęło już prawie dziesięć lat, odkąd, wraz z Edwardem, opuściłam Forks. Blisko dwa lata mieszkaliśmy na Alasce. Nie mogłam jednak znieść Tanyi, która nie potrafiła opuścić Edwardowi. Wiedziała, że jesteśmy razem, a mimo to wprost garnęła się do niego, próbowała łapać za rękę, a nawet się przytulać. Znosiłam to cierpliwie. Do czasu. W pewnej chwili, kiedy niby to przypadkowo, powaliła go na ziemię, chcąc się na niego rzucić, nie wytrzymałam. Chwyciłam ją za ramię i odepchnęłam lekko, wściekła. Gdyby nie Edward, który cicho szepnął mi na ucho: „Wyjeżdżamy!”, wyzwałabym ją na pojedynek. Nie byłaby to równa walka, gdyż nadal byłam silniejsza od większości znanych mi wampirów. Zrobiłabym to, mimo że nie cierpiałam przemocy i unikałam jej, kiedy tylko się dało. Wyjazd przyniósł mi ulgę. Przenieśliśmy się z powrotem do stanu Waszyngton, na tyle jednak daleko od Forks, że nikt nie miał szans nas rozpoznać. A nawet jeśli- od czego Edward miał swój dar? Byliśmy bezpieczni.

Mimo że minęło już tyle lat, wciąż nie mogłam sobie wybaczyć tego nagłego wyjazdu. Nie powiadomiliśmy nikogo, oprócz Cullenów. Nie byłam nawet w stanie zadzwonić do Martina. Nagrałam mu się na pocztę. Do dziś pamiętam tamtą wiadomość:

Cześć, Martin. Tu Bella. Wiem, że brzmię nieco inaczej, ale to wciąż ja. Pod każdym względem. No, prawie każdym. Chciałam cię przeprosić za… tamto i za to, co teraz powiem. Wyjeżdżam. To jest… Wyjeżdżamy. Ja i Edward. Na zawsze. Tak bardzo mi przykro, że nie mówię ci o tym twarzą w twarz. Po prostu… Nie potrafię. Wybacz mi, błagam cię. Tylko o to cię proszę, chociaż być może na to nie mam prawa. Zawsze będziesz moim przyjacielem. Nie sądzę, że kiedykolwiek się spotkamy. Tak będzie dla ciebie lepiej. Bądź dobry dla Marion. Nie będę już przedłużać. Żegnaj, Martinie. Już nigdy nie pojawię się w twoim życiu. Zapomnij, że mnie znałeś.

- Zawsze będziesz moim przyjacielem… - szepnęłam cicho, czując łzy pod powiekami. Łzy, które nie istniały. Ból w sercu był jednak aż nadto prawdziwy.

- Bello, coś się stało? - Edward dotknął delikatnie mojej twarzy.
- Nie, nie. Skądże - powiedziałam szybko.
- Znowu myślałaś o Martinie albo o Renee - to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Wiedziałam, że nie ma sensu kłamać- znał mnie tak dobrze, jak nikt inny.
- Tak - szepnęłam, spuszczając wzrok.
- Dość tego - powiedział z mocą - Jedziemy tam. Martinowi należą się wyjaśnienia, a tobie- ukojenie. Męczysz się z tym zbyt długo, a ja nie zareagowałem. Głupiec.
- Błagam cię, tylko nie zaczynaj się obwiniać - jęknęłam, a on łobuzersko się uśmiechnął. No tak, zrobił to specjalnie.

Nie zamierzałam się przyznać do tego, jak bardzo ucieszyła mnie ta decyzja. Tylko co mogłam mu powiedzieć? Jak wytłumaczyć? Żałowałam, że Cullenowie się stamtąd wyprowadzili kilka lat temu. Nie miałam pojęcia, jaki teraz jest, gdzie pracuje, czy ma dzieci. Czy wciąż chowa urazę…
„Głupia, oczywiście, że ci nie wybaczył” - powiedział głos w mojej głowie - „Był twoim przyjacielem, a ty i tak zniknęłaś bez śladu. Jak po czymś takim mógłby ci nadal ufać?”. Coś w tym było. A teraz zamierzałam się pojawić, niczym duch. I co mu powiem? „Cześć, Martin. Tyle lat minęło. Jak się miewasz?”
- Nie zastanawiaj się nad tym teraz - szepnął Edward. Czasem trudno było uwierzyć, że nie potrafi czytać moich myśli. Teraz przytulił mnie mocno, cicho nucąc. Wtuliłam się w niego ufnie, wiedząc, że dopóki jesteśmy razem, jesteśmy silni. Tak bardzo go kochałam. Z każdym dniem moje uczucie rosło. Miałam wrażenie, że od początku był mój, mnie właśnie przeznaczony.
- Kocham cię - powiedziałam, podnosząc na niego wzrok. Uśmiechnął się radośnie.
- Zrobię dla ciebie wszystko.
Pocałował mnie. Najpierw delikatnie, z czasem jednak coraz bardziej drapieżnie.
A potem…

Samochód pędził 160 na godzinę. Edward trzymał mnie za rękę, śpiewając razem z Beatlesami, mając minę zadowolonego szczeniaka. Co chwilę się z niego śmiałam. Wtem zadzwonił mój telefon. Zerknęłam na wyświetlacz.
- Cześć, Rose. Coś się stało?
- Słyszałam, że jedziecie do Forks?
- Tak jest.
- Bello, on przez tyle lat, mógł się zmienić.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Ale nie po to dzwonię. Moglibyście zajechać do domu? W moim pokoju, na szafce, powinna stać buteleczka perfum. Moglibyście ją wziąć?
- Rose, po co ci perfumy, które są prawie pięć lat nieużywane?
- Zobaczysz.
- Rose…
- Dzięki. Miłej podróży.
Rozłączyła się.
- Co ona kombinuje?
- Nie wiem. Prosiła, żebyśmy wzięli jej stare perfumy.
- Zastanawiające.
Umilkliśmy, bo oto naszym oczom ukazała się tablica informująca, że znaleźliśmy się w Forks.
- Musimy zaczekać, aż wstanie dzień.
- Może powinnam najpierw do niego zadzwonić?
- Nie, skoro i tak tutaj jesteśmy. Bello, uspokój się.
- Jestem spokojna. No, prawie - uśmiechnęłam się lekko.
Zaparkował przed dawną rezydencją Cullenów.
- Chcesz zaczekać? - zapytałam.
- Nie, pójdę z tobą. Miło będzie odwiedzić stare kąty. Kiedyś tu wrócimy, prawda? - miał zagadkową minę.
- Tak, myślę, że tak. Byłoby miło.

Zostawiłam go na parterze, sama zaś pobiegłam do pokoju Rose. Faktycznie, buteleczka stała na szafce.
- Dziwne - powiedziałam na tyle głośno, żeby chłopak mnie usłyszał
- Nic w tym pokoju nie ma, tylko ten flakonik.
Zeszłam na dół, dzierżąc w dłoniach wspomniany przedmiot. Edward siedział przy fortepianie, głaszcząc pieszczotliwie klawiaturę. Westchnęłam, zajmując miejsce obok niego. Tak dawno nie grał. Z niewiadomych mi przyczyn nie chciał zabrać instrumentu ze sobą.
- Zagraj coś - poprosiłam cicho.
Zerknął na mnie przelotnie, a potem pokręcił głową.
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie potrafię już.
- Bzdura. Powiedz mi prawdę.
- Obiecałem sobie, że już nigdy nie zagram - wyrzucił z siebie szybko.
- Ale przecież to kochasz.
Milczał przez chwilę.
- Właśnie dlatego - wyjrzał przez okno. Wyraźnie unikał mojego wzroku. Złapałam go za twarz, zmuszając, żeby na mnie spojrzał.
- O co ci chodzi?
Zamknął oczy, milcząc. Kiedy już myślałam, że frustracja rozsadzi mnie od środka, zaczął cicho:
- To było wtedy, na weselu, kiedy zdałem sobie sprawę, że tego nie zrobię. I potem, kiedy zmarła. Kiedy patrzyłem na jej nieruchomiejące ciało, czułem, że jej puls słabnie… I, mimo tego nic nie zrobiłem. Bello, ja ją mogłem uratować! - złapał mnie mocno za ramiona - Renee mogłaby żyć! Nie straciłabyś matki! Oczywiście, potem musiałbym powiedzieć ci prawdę. Kto wie, może też przemienić? Ale nie zrobiłem nic… Pozwoliłem jej odejść… A potem było już za późno. To moja wina, Bello, moja - jego głos przeszedł w ledwo słyszalny szept. Co jakiś czas wstrząsały nim dreszcze. Przytuliłam go mocno.
- Przez tyle lat to w sobie dusiłeś. Obudziłeś we mnie wiele bolesnych wspomnień. Mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem pewna jednej rzeczy - nie chciałabym, żeby moja matka stała się tym, czym ja jestem. Myślę, że gdyby znała prawdę i miała możliwość wyboru, jej decyzja byłaby taka sama. Kochałam ją i nadal kocham. Chciałabym ją mieć przy sobie, myślę jednak, że śmierć była dla niej lepszym wyjściem. Błagam cię, nie zadręczaj się tym. Postąpiłeś słusznie. Przez te wszystkie lata nigdy nie żałowałam, że nie mogłam jej uratować. Wierzę, że jest w niebie tak samo mocno, jak wierzę w samo niebo. I tak powinno być. Taka jest naturalna kolej rzeczy. A teraz - odsunęłam się od niego lekko - zagraj mi coś.
Jego palce na chwilę zawisły ponad klawiaturą, jakby rozmyślał. Po chwili jednak zaczął grać. Był to najbardziej wzruszający utwór, jaki słyszałam. Ścisnął mi serce i gardło. Żałowałam, że nie mam łez - byłoby mi prościej, lżej. Oparłam się o rękę chłopaka, obserwując jego dłonie z gracją biegające po klawiaturze. Kiedy skończył, wtuliłam się w niego jak dziecko szukające schronienia. On zaś bez słowa otoczył mnie swoimi silnymi ramionami, zanurzając twarz w moich włosach. Trwaliśmy tak pewnie bardzo długo. Czas nie miał znaczenia. W pewnej chwili szepnął proste: „Dziękuję”, które wzruszyło mnie bardziej niż tysiąc słów*. Po chwili zaś zerwał się, wołając:
- Nie będę dłużej czekał!
Zdziwiła mnie ta nagła zmiana nastroju. Pociągnął mnie za rękę i zaprowadził do stolika, na którym postawiłam perfumy Rozalie. Złapał flakonik i stanął przede mną.
- O co ci chodzi?
- Bello - powiedział, biorąc mnie za rękę - miałaś rację, mówiąc, że to dziwne, że Rose prosiła nas o tę buteleczkę. Chodzi o to, że nie są to zwyczajne perfumy. Są bardzo ważne dla mnie. Spojrzałam na niego. Damskie perfumy ważne dla faceta?
Zdziwienie w moim wzroku musiało zmienić się w podejrzenie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Uśmiechnął się lekko.
- Myślę, że nie to, o czym myślisz. Otwórz je, proszę - podał mi flakonik, ja zaś posłusznie wykonałam polecenie. Moim oczom ukazał się zwyczajny w takich perfumach, malutki guziczek, służący do wytryśnięcia zapachu. Zerknęłam na chłopaka.
- Śmiało.
Nacisnęłam. Jednak zamiast spodziewanej chmury woni ujrzałam otwierającą się buteleczkę. Bardzo wolno otwierającą się. Moja pierwsza myśl: „Bierz, ile chcesz” została stłumiona przez szok wywołany widokiem tego, co było w środku, bowiem moim oczom ukazał się najpiękniejszy pierścionek, jaki w życiu widziałam.
- Należał do mojej babki, a potem do mamy - szepnął, zabierając mi opakowanie. Przyklęknął.
- Wiem, że możesz nie czuć się gotowa. Nie będę cię pospieszał. Chcę jednak wiedzieć. Isabello, wyjdziesz za mnie? Zaniemówiłam, wstrzymując oddech. Miał rację, mówiąc, że nie jestem gotowa, biorąc pod uwagę moje, raczej kiepskie, doświadczenia. Wiedziałam jednak, że chcę z nim być. Uklękłam naprzeciwko niego.
- Oczywiście, że tak. Kocham cię. Na dobre i złe. W zdrowiu i… zdrowiu - roześmialiśmy się cicho. Założył mi pierścionek i mocno, namiętnie pocałował.
- Ja też cię kocham - odgarnął mi włosy do tyłu - Bardziej, niż możesz sobie to wyobrazić.
- Mylisz się - zamknęłam mu usta pocałunkiem.

Jakiś czas później szturchnęłam go lekko w ramię, żeby otworzył oczy.
- Mam prośbę- wstrzymajmy się na razie ze ślubem, dobrze? Minęło tyle lat, a ja nadal dostaję dreszczy.
- Jasne. Byle nie za długo. Czas zbierać się do Martina.
Ubraliśmy się szybko i wyszliśmy z domu. Dziwnie się czułam, opuszczając to miejsce. „Będę za nim tęsknić” - pomyślałam, spoglądając na pusty budynek - „Kiedyś tu wrócimy. Jestem pewna.”

Jechaliśmy powoli przez las. Nagle Edward drgnął alarmująco. W tej samej chwili poczułam dreszcz oznaczający, że coś nam groziło. Zerknęłam na chłopaka- był spięty. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zaczął:
- A to niespodzianka - mruknął, zatrzymując równocześnie samochód
- Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy.
- Co się stało?
I wtedy go poczułam. Zapach. Bez wątpienia wampirzy- słodki, z domieszką zapachów lasu. I krwi. Ludzkiej.

Błyskawicznie otworzyłam drzwi i wyskoczyłam na zewnątrz. Zapach zdawał się dochodzić zewsząd, co uniemożliwiło jego lokalizację. W ułamku sekundy obok mnie pojawił się Edward. Przycisnął mnie do samochodu, co uniemożliwiło przeciwnikowi atak od tyłu.
- Gdzie? - zapytałam ledwie słyszalnym szeptem, rozglądając się czujnie.
Zamknął oczy, koncentrując się. Po chwili wskazał brodą drzewa na lewo od nas. Liście nagle zaczęły lekko drgać. Po chwili wyszła z nich istota, której się nie spodziewałam. Jej krwistoczerwone oczy patrzyły na nas z zimną nienawiścią. Gdyby moje serce nie stanęło dekadę temu, z pewnością zrobiłoby to teraz. Wyszeptałam zbielałymi wargami:
- Martin… Co ci się…?
Roześmiał się gorzko.
- Co, siostrzyczko, nie cieszysz się, że jestem taki jak ty? Jestem zawiedziony.
Staliśmy jak skamieniali. Po chwili uświadomiłam sobie, że po prostu nie mogę się ruszyć. Przyjrzał mi się uważnie.
- Widzę, że już zauważyłaś mój dar. Pozwól, że nieco ci go przybliżę. Widzisz, potrafię wywoływać iluzje. Nie mogąc cię skrępować, przynajmniej chwilowo, mogę stworzyć wrażenie więzów. Muszę jednak powiedzieć, że mnie zaskoczyliście. Coś sprawiło, że wiedzieliście, skąd nadejdę. Tak, ten wszędobylski zapach to też moja zasługa. Podziwiam też ciebie, bo najwyraźniej jesteś częściowo na mnie odporna. Twój chłopak nawet nie może mówić. Jesteś odporna ciałem, czy umysłem?
Nie odpowiedziałam, wpatrując się w niego. Tak bardzo się zmienił… Z jego twarzy zniknęły wszystkie oznaki litości i współczucia, była czysta niczym maska. Brutalna.
- Co się z tobą stało? - zapytałam słabym głosem. Czekałam na odpowiedź, starając się jednocześnie uaktywnić własne kończyny, chcąc pomóc Edwardowi.

Patrzyłam w twarz Martina myśląc, jak nasze losy potoczyłyby się, gdybym wtedy nie odeszła. Może udałoby mi się go ochronić. Na żadne pytanie nie znałam jednak odpowiedzi. Towarzyszyło mi jednak ciągłe przeczucie, że to jest moja wina. I że ode mnie zależy, jak skończy się dzisiejsze spotkanie.

Rozdział 18.

Długo nad tym myślałam i postanowiłam zadedykować ten rozdział, a kto wie, może cały tekst, Królowi, który niedawno opuścił ten padół łez. Muzyka Michaela Jacksona towarzyszyła mi od małego, często była inspiracją do pisania „Venom”. I can only hope that his music will be something like `Michael Jackson's never ending story'...

Skupiłam się na trzymających mnie niewidzialnych więzach. Użyłam całej siły woli, by się uwolnić. Po kilku próbach udało mi się oswobodzić rękę. Nie poruszyłam się jednak w obawie przed atakiem ze strony Martina, który widocznie nad sobą nie panował. Rozejrzałam się na tyle, ile mogłam bez poruszania głową, ale nie było go nigdzie w zasięgu wzroku. Po długim czasie walki byłam prawie wolna.
- Co słychać? - ktoś nagle zapytał zza moich pleców. Wciąż byłam oparta o samochód, musiał więc stać na dachu.
- Jakoś leci - zmusiłam się do beztroskiego tonu.
- Nie jesteś ciekawa mojej historii? - zapytał stając przede mną, po czym, nie czekając na moją odpowiedź, zaczął opowiadać - To było pięknego, wrześniowego popołudnia, trzy lata od twojej ucieczki. Szedłem ze szkoły, wyjątkowo skręciłem w las, w końcu to tylko kawałek dalej, a jakie ładne widoki. Nagle drogę zastąpiło mi dwóch mężczyzn. Pamiętam, że przestraszyły mnie ich czerwone oczy - roześmiał się - Byłem słaby i głupi. Panowie postanowili wspaniałomyślnie darować mi życie. Przez niemal cztery dni przeżywałem katusze, ale to pewnie znasz. Po upływie tego czasu czułem się jak nowonarodzony, nawet lepiej. Zresztą - nim byłem. Wyjaśnili mi, kim się stałem, pokazali, jakie mam możliwości. Zastanawiasz się zapewne, co wysłannicy Volturi robili w takim miejscu. Otóż - szukali ciebie, moja droga. Władcy usłyszeli pocztą pantoflową o nowym nabytku Cullenów i chcieli z tobą porozmawiać. Co tu dużo mówić - sługusów zabiłem - spojrzałam na niego, przerażona - No co, nie patrz tak na mnie - mruknął groźnie - Nie byli mi już do niczego potrzebni. Ruszyłem do domu, nie zdając sobie sprawy z potęgi pragnienia, jakie mi doskwierało i tego, co tylko może je ugasić - patrzył przed siebie pustym, niewidzącym niczego wzrokiem - A potem… było już za późno. Ciało Marion leżało bezwładnie w moich ramionach, bez kropli krwi. Ale nawet wtedy się uśmiechała. Patrzyłem na nią, nie mogąc uwierzyć - głos mu się załamał i zamilkł. Nie mogłam oderwać od niego oczu pełna sprzecznych uczuć- zafascynowania, przerażenia, współczucia... Po długiej chwili otrząsnął się i kontynuował - Cóż, jestem potworem, jak my wszyscy. Potem udałem się do Volturi, którym poprzysiągłem wierność. Wiesz, mój dar bywa przydatny…
- Przysiągłeś lojalność Volturi? - zapytałam drżącym głosem. W ułamku sekundy znalazł się tuż obok mnie i szepnął mi wprost do ucha, niemal z czułością:
- Tak. Mają władzę. Nic więcej mnie nie obchodzi.
- Kim ty się stałeś? - sapnęłam.
- O zgrozo - roześmiał się nieprzyjemnie - Wampirem żądnym władzy. Czy to coś złego? Nawet jeśli, cóż, mam całą wieczność, żeby się o tym przekonać. Powiedz mi raczej, czy to prawda, że nie żywicie się ludźmi?
Miałam ochotę kiwnąć głową, ale tym samym zdradziłabym swoją swobodę ruchów. W trakcie jego monologu próbowałam pomóc Edwardowi. Nie wiedziałam jednak, jak to zrobić.
- Tak, pijemy tylko zwierzęcą krew.
- ja bym tak nie potrafił.
- Kwestia nastawienia. Na początku bywa ciężko, ale warto. Przynajmniej ma się czyste sumienie.
- O ile ktoś je ma - zawiesił głos, popadając w zamyślenie.
Dziwiło mnie, jak łatwo nam się rozmawiało. On doszedł widocznie do tego samego wniosku, bo powiedział:
- Możnaby stwierdzić, że wciąż czujemy do siebie jakąś sympatię. Ale nie po to się tu zebraliśmy - uśmiechnął się drapieżnie - Myślę, że prawidłowo będzie, jeśli za lata żalu odpowiecie bólem.
Jego słowa sprawiły, że jeszcze usilniej zaczęłam szukać sposobu na ochronę Edwarda. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to spróbować rozszerzyć na niego tę moją barierę. Gdybym jeszcze wiedziała jak to zrobić… Starałam się skupić na tym „całą sobą”, aż w końcu po kilku próbach niespodziewanie załapało. Zaczęłam rozpaczliwie zdejmować z niego iluzję, śledząc równocześnie wzrokiem Martina, który krążył nieopodal ze wzrokiem wbitym w zupełnie bezbronne, jak sądził, ofiary. Wreszcie Edward był zupełnie wolny. Musieliśmy zaczekać, aż będzie tuż obok. Z każdym jego krokiem ten moment się zbliżał. Chciałam spróbować ostatniej deski ratunku- rozmowy.
- Dlaczego to robisz?
- Czy to ważne? Każdy powód jest dobry.
Wpatrywałam się w niego uporczywie. Westchnął.
- Bo mnie skrzywdziłaś, zawiodłaś moje zaufanie.
- Wiesz, że nie mogłam ci powiedzieć.
- Gdybyś to zrobiła miałbym szansę się obronić przed wysłannikami Volturi.
- Sam chyba w to nie wierzysz, prawda? Wiesz, że zwykły człowiek nie ma na to szans.
- Przestań. Nawet jeśli, to wiedziałbym, żeby nie wracać do domu.
Nagle do mnie dotarło- winił mnie za śmierć swojej żony.
- Przecież wiesz, że gdybym to zrobiła, mógłbyś zginąć z rąk swoich panów. Nie miałam też gwarancji, że ja wytrzymam tak długie przebywanie w towarzystwie człowieka. Ja mogłam cię zabić, Martin, ja - zawiesiłam głos, zamykając oczy.
- Milcz.
- Przyjechałam tutaj specjalnie po to, żeby ci wszystko wyjaśnić. Nie mogłam dłużej znieść wyrzutów sumienia. W tak krótkim czasie straciłam dwie bardzo ważne dla mnie osoby…
- Zamknij się! - krzyknął. Wyglądał naprawdę przerażająco. Skoczył w moim kierunku, złapał mnie za szyję i podniósł do góry. Nie mógł mnie udusić, ale wrażenie było nader nieprzyjemne. Mimo to, nie walczyłam. Wiedziałam, że w tym, co powiedział jest sporo prawdy. Patrzyłam tylko w te jego czerwone, wściekłe, przepełnione nienawiścią oczy, marząc o możliwości cofnięcia czasu. Dlaczego na tych kilkuset mieszkańców wypadło akurat na niego? I to wtedy, gdy w okolicy nie było żadnego Cullen. Wiedziałam, że prawdopodobnie nie wyjdę z tego cało. Wystarczy, że mnie ukąsi, rozrywając gardło, a potem spali. Modliłam się tylko, żeby Edward nie ucierpiał. Wiedziałam, że będzie chciał się zemścić. Zamknęłam oczy.
- Zrób to, jeśli chcesz. Jestem gotowa.
Po chwili, która trwała wieczność poczułam, jak delikatnie stawia mnie na ziemi. Uniosłam powieki. Klęczał przede mną, wstrząsany dreszczami; głowę oparł o moje kolana. Szepnął cicho:
- Zabij mnie.
Nie dbałam już o nic. Klęknęłam naprzeciwko niego, dotykając lekko jego ręki.
- Z łatwością mogłaś mnie obezwładnić. Dlaczego…?
- Bo miałeś rację, to w dużej mierze moja wina. Gdybym ci od razu powiedziała… Gdybym nie zniknęła bez śladu…
- tak… Straciłem cię. Miłość szybko przeistoczyła się w nienawiść. Czasami myślę, że lepiej dla Marion, że wtedy zginęła. Stawałem się nieobliczalny, zdarzało mi się podnieść na nią rękę. Ale…zabiłem ją. Ją i nasze dziecko! - znów zaczął się trząść.
- O Boże, Martin… - przytuliłam go mocno. Nie potrafiłam wyrazić tych uczuć, które się we mnie kłębiły.
- próbowałem już wszystkiego, żeby się zabić. Każdego sposobu, który usłyszałem, nawet najbardziej niedorzecznego.
- Zwykli ludzie nie używają sposobów, które podziałałyby na wampiry - nagle odezwał się Edward - Jesteśmy niemal niezniszczalnymi maszynami.
- Jak… - zaczął zdezorientowany Martin.
- To ja - odpowiedziałam spokojnie - Zabrało mi to trochę czasu, ale nas uwolniłam.
- Czyli więcej nie próbować?
Pokręciłam głową z lekkim uśmiechem.
- No tak - zamilkł na chwilę, po czym zwrócił się do mojego chłopaka - Słyszałem, że jest jakiś sposób, poza tym znanym- rozerwaniem na strzępy. Podobno zwęgla bez palenia. Nikt jednak nie wie, co to jest. Może coś słyszałeś?
- Nie, nigdy przedtem. To ciekawe.
Odchrząknęłam.
- Przepraszam, że się wtrącam, ale moglibyście o czymś takim nie rozmawiać? Ciarki po mnie chodzą. Dziękuję.
Zawstydzili się lekko.
- Poprosiłem Volturi, ale stwierdzili, że jestem zbyt cenny. Zawiadomili większość wampirów, że za zabicie mnie odpowiedzą głową. Wyjątkiem jest walka dla nich, ale wtedy muszę wygrywać.
- Martin, przestań o tym myśleć - powiedziałam cicho - Nigdy nie zgodzę się na twoją śmierć.
- Zostań jednym z nas - zaproponował Edward.
- Jak to?
- Zacznij żywić się zwierzętami, stań się znowu jednym z nas.
- A co z Volturi?
- odejdź od nich, tak jak to kiedyś zrobił Carlisle.
- I co mi to da?
- Będziesz miał rodzinę, która będzie cię wspierać.
- Nie - wstał szybko - Wybaczcie mi, ale nie. Żegnajcie.
- Nasze drzwi będą zawsze otwarte - szepnęłam, patrząc jak biegnie między drzewami.

Patrzyliśmy w miejsce, gdzie zniknął przez dobre pół godziny. Nie bardzo wiedziałam, co się stało. W jednej chwili było dobrze, a w następnej już go… nie było.
- Nie przejmuj się - Edward objął mnie ramieniem - To był jego wybór. Nic na to nie poradzisz. Musimy zacząć normalnie żyć.
Spojrzałam na niego.
- Tak, chyba masz rację.

Wsiadłam do samochodu, czując się lepiej, bo w końcu z nim porozmawiałam, ale… Miałam świadomość, że teraz tym bardziej będę myślała o tym, jak mu się wiedzie, czy jeszcze żyje…”Opanuj się, dziewczyno. Jest już dużym chłopcem, poradzi sobie”. Ciężko było się nie zgodzić z, bądź, co bądź, własnymi myślami.
- Jak ty to zrobiłaś?
- Co takiego?
- Uwolniłaś mnie.
- Nie wiem. Musiałam ci pomóc, a to był jedyny możliwy sposób.
- Dziękuję. I przepraszam.
- Za co znowu?
- Że nie stanąłem w twojej obronie.
- Och, daj spokój, nic się nie stało.
On widocznie czuł potrzebę usprawiedliwienia swojego działania.
- To dlatego, że znałem jego myśli i wiedziałem, że tak naprawdę nic ci nie grozi.
- Nic się nie stało.
- Naprawdę, strasznie…
- Edward - przerwałam mu - dajże spokój, człowieku, dobrze? To jest irytujące. Ile razy można mówić, że się wybacza?
- Dużo. Ale nich ci będzie. Tak jest, pani kapitan, koniec z przepraszaniem - puścił moją dłoń, żeby zasalutować. Roześmiałam się. To było to. Wiedziałam, że teraz muszę się skupić na moim narzeczonym. Brr… Ślub.
- Nie uważasz, że ostatnio jestem zbyt poważna?
- Ty? W życiu! To co, że przez ostatnie dziesięć lat uśmiechnęłaś się tyle razy, że mogę policzyć na palcach. Jednej ręki.
Pokazałam mu język i obydwoje wybuchnęliśmy niepowstrzymanym chichotem. Nagle zaczął dzwonić telefon.
- Halo?
- Cześć, Mała.
- Cześć, Emmett - popatrzyłam zdziwiona na Edwarda.
- Tak… Bo właśnie… tego… Rose się pyta, czy wzięliście perfumy.
- Taaa… Powiedz jej, że pięknie pachną - puściłam oczko do chłopaka siedząc obok, który w odpowiedzi wyszczerzył zęby.
- O… O.K. No to - zawahał się - cześć?
- Tak, cześć, Emmett - rozłączyłam się.
Po chwili telefon rozdzwonił się na nowo.
- Coś jeszcze, Em?
- Eee… gratuluję. Rose mi powiedziała, o co chodziło.
- Dzięki, Em.
- Macie pozdrowienia.
- Dzięki, Em - mówiłam, coraz bardziej rozbawiona jego zażenowaniem.
- Mam kończyć?
- Tak, Em.
Rozłączył się. A ja znów zaczęłam się śmiać. Edward spojrzał na mnie zdziwiony.
- Chyba coś ci się rozregulowało - stwierdził niepewnym głosem, czym doprowadził mnie do kolejnego niewytłumaczalnego niczym wybuchu radości. Po chwili sam się tym zaraził. Jechaliśmy autostradą, zachowując się jak wariaci.

Tak, stanowczo coś było ze mną nie tak.

I kto by się tym przejmował?

Na pewno nie ja.

Rozdział 19.

- Tak, to był stanowczo dobry wybór - powiedziałam, patrząc na duży, dwupiętrowy dom, stojący niemal na brzegu jeziora Ataki*. Do najbliższych sąsiadów był co najmniej kilometr, byliśmy więc bezpieczni. Co do samego budynku, był on z białego kamienia, częściowo porośnięty bluszczem, czy innym winogronem, jak później uświadomił mi, uwaga, uwaga, Emmett. Wszyscy poznawaliśmy coraz to nowe strony jego złożonej osobowości, m.in.: Emmett-strażak (tak, tak), Emmett-hydraulik, a teraz Emmett-ogrodnik. Ciekaw byłam, jakie będzie jego kolejne wcielenie- Emmett-parkingowy? Wracając jednak do domu- w pewien nieuchwytny niemal sposób łączyła się w nim nowoczesność i przeszłość. Nie widziałam jeszcze wnętrza, ale byłam pewna, że zawładnie moim sercem, podobnie jak fasada, czy okolica. Najbardziej jednak cieszył mnie fakt, że znowu będziemy wszyscy razem- cała rodzina Cullenów i ja, jeszcze Swan. Stopniowo jednak dojrzewałam do myśli, że w końcu zostanę żoną Edwarda.

Z zamyślenia wyrwał mnie czyjś głos:

- Bella, żyjesz? - roześmiał się - Taki żarcik na początek. Dziewczyno, co taka rozmarzona siedzisz?
- Emmett! - wyskoczyłam z samochodu i rzuciłam się na "Miśka";, jak (za jego plecami) nazywała go Rose. No i wszyscy inni też - Dobrze cię widzieć.
- Ciebie też, Mała. Ile to już czasu minęło?
- Zbyt dużo - stwierdziła Rosalie, idąc z Edwardem w naszym kierunku.
- Cześć, Rose - przytuliłyśmy się - Gdzie reszta?
- Zaraz będą - powiedział mój chłopak - Słyszę już nawoływania Alice.
Zaczął ją przedrzeźniać:
- Jak mogłeś tyle nie dzwonić? Jaki jest dom? Co słychać? Są już wszyscy? Dlaczego nie odpowiadasz? A, no tak- nie możesz. Szkoda. Już dojeżdżamy. Ha!, nie mogę się doczekać.
W końcu czarne Audi wyłoniło się zza zakrętu.
- Carlisle nadal nim jeździ? - zdziwiła się Rosalie - Przecież to auto ma już pięć lat - wzdrygnęła się.
- To się nazywa przywiązanie - mruknął Carlisle, wysiadając - Witajcie.

Nie minęła sekunda, a staliśmy w rządku, ściskani po kolei przez Esme. Po niej nadeszła kolej na Alice. Kręciła się wokół nas jak mały rollercoaster. Nagle usłyszałam ciche:
- Witaj, bracie.
Spojrzałam lekko w lewo, gdzie Edward klepał po ramieniu Jaspera. Stali tak przez chwilę. Potem chłopak zerknął na mnie i uśmiechnął się, skłaniając głowę. Zrobiłam dziwną minę, podeszłam do niego i pocałowałam go w policzek. On zaś otoczył mnie ramionami, uścisnął delikatnie i puścił, mówiąc:
- Cześć, siostrzyczko.
Uśmiechnęłam się i zerknęłam na Edwarda, który zawadiacko mrużył oko.
- No, Mała, powiedz mi teraz, jak to jest być tą najmłodszą w rodzinie? - Emmett podszedł do mnie od tyłu, chwycił w pasie i posadził sobie na ramionach, wywołując tym samym ogólną wesołość. Ja zaś, znudzona, targałam go za włosy (co nie było łatwe) i rozglądałam się po okolicy.
- Może w końcu wejdziemy do domu? - zapytała Esme.
Wszyscy, jak na komendę, ruszyli w kierunku budynku.
- Emmett, możesz mnie już postawić. Proszę cię, Em, ja naprawdę nie mam ochoty na spotkanie ze ścianą. Emmett!
On jednak pozostawał głuchy na prośby, groźby i wszystko inne. Byliśmy coraz bliżej, a ja miałam do wyboru albo poznanie z bliska struktury budynku, albo zrobienie… czegoś. W końcu, zrezygnowana, wychyliłam się do tyłu, modląc się jednocześnie, żeby nie puścił moich nóg. Zamknęłam oczy. Tuż przed drzwiami ktoś złapał mnie wpół i ściągnął z wielkoluda.
- To chyba ja powinienem przenieść cię przez próg - mruknął Edward.
Roześmiałam się.
- Coś w tym jest.

Okazało się, że wszystko było już poustawiane i gotowe, jakbyśmy urzędowali tutaj od jakiegoś czasu.
- To zasługa chłopaków - powiedziała radośnie Esme - Oni wszystko przygotowali.
- Cóż, nie zajęło nam to znowu tak dużo czasu - stwierdził Carlisle.
Emmett dał mu lekkiego kuksańca w bok i mruknął teatralnym szeptem:
- Proszę cię, nie pomniejszaj naszych zasług.
Byłam pod wielkim wrażeniem salonu. Biały, wysoki sufit z dużym żyrandolem, ściany w kolorze kawy z mlekiem, kremowa kanapa, ciemne panele i jasny dywan pod stolikiem sprawiały, że wyglądał się bardzo przytulny i komfortowy. Uśmiechnęłam się, widząc podest, na którym stał fortepian. Uwielbiałam słuchać gry Edwarda i obserwować jego smukłe dłonie biegające po klawiaturze. Kiedyś próbował mnie uczyć, ale szybko się poddałam. Pokręciłam głową na samo wspomnienie. Cóż… przemiana nie przysporzyła mi większej muzykalności…
- Kto ostatni na górze, ten… Emmett! - zawołała Alice, wpadając na schody. Za nią ruszył Em, próbując ją dorwać za tak jawną dyskryminację. Śmialiśmy się, słysząc jej piski.
- Ciekawe, co zrobi, kiedy skończą jej się schody - mruknął Kasper. W tej samej chwili usłyszeliśmy trzask drzwi.
- Już wiem - skwitował.
We trzy poszłyśmy powoli na górę, wspinając się po stopniach i rozglądając ciekawie na wszystkie strony. Wzdłuż barierek wisiały różne obrazy. Chłopcy dołączyli do nas na samym szczycie. Edward wziął mnie za rękę.
- Chodź zobaczyć pokój.
Wyrwałam dłoń z udawanym przerażeniem.
- Zaczekaj chwilę, to ja mam mieszkać z TOBĄ?! W jednym pomieszczeniu?!**
Zbiłam go z pantałyku swoim wystąpieniem.
- A… a nie chcesz?
- Mamusia mnie inaczej uczyła.
- Do tej pory ci to jakoś nie przeszkadzało. Ale skoro tak, to coś się wymyśli - patrzył na mnie niepewnie.
- Och, przestań, przecież żartuję.
- Ale…
Pocałowałam go lekko.
- Chodź, idziemy - pociągnęłam go za rękę. Chwilę się opierał, ale potem nagle przyciągnął mnie do siebie i cmoknął w szyję.
- Kocham cię, wiesz?
Uśmiechnęłam się.
- Coś mi się obiło o uszy.

- Oto i on - chłopak otworzył drzwi.
- Mmm… Całkiem nieźle - mruknęłam, wchodząc. Okno przesłaniały srebrne żaluzje, ścianę z jednej strony do połowy zajmowały półki z płytami, po drugiej stronie za to stały dwa regały z książkami sięgające aż do sufitu. Jedynym źródłem światła sztucznego były cztery żaróweczki umieszczone w każdym z kątów pokoju, panował więc półmrok. Pod ścianą stała ciemnofioletowa, rozkładana kanapa. Spojrzałam na podłogę- no tak, parkiet. Bardzo duży pokój z pustą przestrzenią na środku i parkietem- czego chcieć więcej? Czegoś mi jednak brakowało.
- Hej, a co z moimi ubraniami?
- Czekałem, aż o to zapytasz.
Podszedł do sofy i nacisnął guzik, który wcześniej wzięłam za włącznik światła. Po sekundzie w suficie pojawiła się klapa i wysunęły schodki. Zaciekawiona, wspięłam się po nich. Moim oczom ukazał się istny raj. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie widziałam tylu ubrań, nie licząc rzecz jasna półek sklepowych. No i garderoby Alice.
- To pomysł Jaspera. Jak ci się podoba? - zapytał Edward, kiedy już zeszłam na dół - Dziewczyny mają pomieszczenia obok - wskazał na sufit.
- Jestem… oszołomiona - sapnęłam, siadając. Roześmiał się
- Poczytuję to za dobry znak. Mam dla ciebie jeszcze jedną wiadomość.
Spojrzałam na niego wyczekująco.
- Wracamy do liceum. Rzecz jasna, jako adoptowane dzieci Carlisle'a i Esme. Ty będziesz córką zmarłej siostry Esme. Z racji tego, że będziemy w drugiej klasie musimy odłożyć nieco nasz ślub - zawiesił głos - Mam dla ciebie propozycję.
- Jaką? - zauważyłam, że po ustach błąka mu się uśmieszek.
- Chciałabyś, razem ze mną - przerwał na moment - uczyć tańca?
- Jasne - rzuciłam lekkim tonem.
Milczeliśmy przez chwilę. Potem pisnęłam i skoczyłam na niego. Roześmiał się, złapał mnie na ręce i wyniósł na balkon. Znieruchomiałam nagle, wpatrzona w horyzont. Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc wody jeziora na pomarańczowo, różowo i złoto. Las otaczający jego wody i nasz dom sprawiał wrażenie niemal płonącego łuna rozświetlającą całą okolicę. Edward postawił mnie i wtulił w swoją pierś, oplatając ramionami w pasie. Milczeliśmy, obserwując ten swoisty spektakl, aż do momentu, gdy tarcza słoneczna całkowicie nie skryła się za nieboskłonem.
- Chodźmy na polowanie - szepnął mi do ucha, chwytając równocześnie za rękę.
- No tak, jutro wielki dzień - westchnęłam, całując go.

Musieliśmy podzielić się na dwie grupy, bo było nas zbyt dużo, żebyśmy mieli szansę zmieścić się w jednym samochodzie, nie łamiąc przy okazji przepisów drogowych. Emmett z Rose pojechali jeepem chłopaka, a nasza czwórka wpakowała się do Edwardowego mercedesa. Liceum leżało w centrum miasteczka, dojazd zajął nam więc jakieś dziesięć minut, bo dom znajdował się na jego obrzeżach. Samo miasto było mniej więcej o połowę większe od Forks, nie było sposobu, żeby się w nim zgubić. Przynajmniej na takie wyglądało. Rozglądałam się ciekawie, jednym uchem słuchając trajkotania Alice, która, nie zważając na zagłówek i oparcie fotela, uparcie starała się rozmasować mi kark.
- … I wtedy właśnie ona wyszła ze sklepu. Wyobrażacie sobie, że kupiła tą bluzkę, którą ja sobie upatrzyłam? Była idealna- czerwona, z rękawem do łokcia, kilkoma guzikami od dołu i stojącym kołnierzem - przerwała na chwilę, chcąc zapewne zilustrować ją Jasperowi. Kochałam ją jak siostrę (Alice, nie bluzkę), ale musiałam czasem przyznać, że bywała nieco… pusta. Zerknęłam na Edwarda- wpatrywał się w drogę przed sobą, starając się nie roześmiać. Czując na sobie mój wzrok, puścił oczko. Musiałam szybko wyjrzeć przez okno, żeby nie wybuchnąć, hamowanym dotąd, śmiechem. Wjeżdżaliśmy właśnie na szkolny parking, co uratowało nas wszystkich. Wolałam nie myśleć, jakie wrażenie wywoła nasza szóstka, chociaż i tak chodziły po mnie ciarki.

Kierowca zaparkował obok jeepa Emmetta. Czekali na nas, siedząc wciąż w wozie. Wzięłam głęboki wdech, otworzyłam drzwi i wysiadłam. Cieszyłam się, że nie ma możliwości, żebym się potknęła, bo na dzień dobry najadłabym się wstydu. Chociaż może sprawiałabym przez to nieco bardziej ludzkie wrażenie. W ostatniej chwili opanowałam parsknięcie śmiechem. No tak, ludzka- cała ja, demoniczny wampir. Pokręciłam głową z rezygnacją. Wolałam nie rozglądać się zanadto, nie chcąc napotkać tych wszystkich ciekawskich spojrzeń. Alice poklepała mnie po ramieniu.
- Śmiało Bello. Byle do przodu.
Zerknęłam na nią i widząc jej pokrzepiający uśmiech rozluźniłam się nieco. Wzięła mnie pod rękę i poszłyśmy do reszty naszej grupy.
- Nie uważacie, że wygląda to nieco dziwnie? - stwierdziła Rose, głową wskazując na nas wszystkich. Rozejrzałam się.
- Faktycznie, brakuje nam tylko różańców.
- Albo takiego jednego, wielkieeego, grupowego - Emmett rozłożył ręce ilustrując jego ewentualny rozmiar.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Był taki pocieszny…
- To co, idziemy? - Edward wziął mnie za rękę.
Kiwnęłam głową i w tej samej chwili poczułam jak coś zwala mi się na ramiona z ciężarem przeciętnego misia grizzly. Spojrzałam w prawo. O, przepraszam, to była tylko jego łapa.
- To śmigamy, dzieciaki - Em potargał mi włosy, po czym złapał dłoń Rosalie.


Ruszyliśmy w kierunku drzwi. Drzwi do naszego nowego życia.

Nikt z nas, nawet Alice, nie spodziewał się, jak to się skończy…

Rozdział 20.

- Zaraz zwariuję - westchnął Edward, kiedy na długiej przerwie czekaliśmy na resztę w szkolnej stołówce.
- Co się stało?
- Te… dziewczyny troszkę bardzo się nami ekscytują.
- Chyba tobą - sama zresztą to zauważyłam. Nie musiałam czytać im w myślach. Wpatrywały się w niego, jakby chciały… Lepiej się w to nie zagłębiać…
On zaś ciągnął, jakby mnie w ogóle nie słyszał:
- Ale gorsi są panowie - spojrzał na mnie niemal z wyrzutem - Dlaczego jesteś taka śliczna?
- A ty tak przystojny? Nie powiem, żeby natura nas takimi stworzyła, ale wiesz, o co mi chodzi - roześmiałam się.
- Fakt, po tylu latach powinienem się przyzwyczaić - westchnął - Ale ich wizje są momentami tak realistyczne…
- Chyba by jednak nie chcieli spróbować - rzuciłam wesoło.
- Tak, jestem zbyt groźny - napiął mięśnie, ukazując muskuły. Uderzyłam go lekko w głowę.
- Nie ty. Ja.
Roześmiał się, całując mnie w czubek nosa.
- No, koniec czułości - Jasper zwichrzył włosy Edwardowi, siadając obok - Nie ma jeszcze Alice? Czekałem na nią pod klasą, ale jej już nie było w środku.
- Nie, byliśmy tylko my - Edward skupił się na chwilę - Nie słyszę jej myśli, więc nie ma jej w pobliżu.
Jazz zmarszczył brwi.
- Pójdę jej poszukać.
Pod wpływem nagłego impulsu zerwałam się z miejsca.
- Ja to zrobię.
Spojrzał na mnie, zdziwiony.
- Po prostu - wzruszyłam ramionami - Czuję, że tak będzie lepiej.
Westchnął i usiadł na swoim miejscu. Obydwaj przypatrywali mi się badawczo. Posłałam im uspokajający uśmiech i pobiegłam na poszukiwania. Pilnowałam się bardziej niż zwykle, powściągając swe naturalne odruchy. I nie miałam na myśli jedynie palącego problemu, wżynającego mi się w gardło z furią pięciolatka, któremu zabrano zabawki, ale też szybkość ruchów. Chcąc, nie chcąc widziałam spojrzenia pełne zawiści (dziewczyn) i niemego zachwytu (chłopców). Pierwszy raz jednak cieszyłam się z tego, że ustępują mi z drogi niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem, bo nie musiałam się przepychać. Do czasu.
- Bella! - okrzyk dochodził zza moich pleców. Przez chwilę myślałam, czy pozwolić się dogonić, czy przyspieszyć. Nim jednak zdążyłam uciec, ktoś złapał mnie za łokieć. Niechętnie się odwróciłam, próbując mieć sympatyczny wyraz twarzy. Kiedy jest się wampirem, cierpliwość staje się drugą naturą. Co jednak, jeśli ktoś potrafi wykorzystać i zdeptać cały jej zapas w krótkim czasie. Tacy ludzie nie zdarzają się często. Ale jednak.
- Witaj, Amelio.
- Wołałam cię, nie słyszałaś? - zapytała z pretensjami w głosie.
Zmarszczyłam brwi.
- Doprawdy? Musiałam się zamyślić. Wybacz, ale szukam Alice.
- Jest na dworze.
- Naprawdę? Dziękuję ci bardzo! - uśmiechnęłam się przelotnie i czym prędzej pobiegłam w kierunku drzwi wyjściowych. Pomyślałby kto, że imię zobowiązuje. Amelia oznaczać powinna osobę dość statyczną, spokojną, skromną, CICHĄ. Jednak ta dziewczyna przekraczała chyba wszystkie możliwe granice pod tym względem. A mnie upodobała sobie szczególnie. Ciężko było ją znieść, niemniej cierpliwie próbowałam. Zwykle był przy mnie Edward, który uspokajał mnie, gdy mało brakowało do eksplozji porównywalnej z wybuchem Wezuwiusza w 79 roku*. Teraz jednak szybko otworzyłam drzwi i znalazłam się na dworze. Słońce skryło się za chmurami, mimo to było ciepło. Z drugiej strony- nam zawsze jest ciepło, bo ciężko jest przeziębić marmur… Alice spacerowała między samochodami stojącymi na parkingu. Podeszłam do niej szybko, wyglądała na zmartwioną.
- Co się stało?
Ocknęła się z zamyślenia.
- Co? Ach, nie, nic. Gdzie Jasper?
- Został w stołówce.
- Czyli mnie nie szukał?
Z jakiegoś powodu poczułam się niezręcznie.
- Chciał, ale powiedziałam, że ja pójdę.
Rozluźniła się częściowo i rzuciła, by mnie uściskać.
- Alice…?
- Och, nawet nie wiesz, jak się cieszę!
Zamrugałam, zdziwiona.
- Słucham?
- Mylę się, wiesz? Moja wizja się nie sprawdziła! - czułam, że jej wypowiedź miała jakieś drugie dno.
- To… dobrze?
Zasępiła się nagle.
- Chyba.
- Alice, co jest grane?
- Miałam wizję, że przyjdzie Jasper, a przyszłaś ty.
- Ludzie mogą zmieniać zdanie.
Uśmiechnęła się szeroko, znów radosna.
- No właśnie.
Nic z tego nie rozumiałam, ale czułam, że nie mam co liczyć na jakiekolwiek wyjaśnienia. Przynajmniej na razie.
- Idziemy?
- Tak, chyba tak.
Szła, mocno na czymś skoncentrowana. Czasem nie potrafiłam jej rozgryźć.

Siedzieliśmy właśnie przy stoliku, każdy pogrążony w swoich myślach. Edward trzymał rękę zanurzoną w moich włosach, masując lekko skórę głowy. Nagle drgnął, rzucając Jasperowi dziwne spojrzenie.
- Alice, opanuj się, dziewczyno!
Zaciekawieni, spojrzeliśmy na nią. Ona zaś gwałtownie się wyprostowała, wyraźnie spłoszona.
- O matko, Edward, przepraszam cię. Zapomniałam.
Gdyby nie lekki uśmiech, błąkający się po jej wargach, pomyślałabym, że stało się coś złego. Wszyscy, z wyjątkiem Emmett powrócili do swoich rozmyślań, wiedząc, że i tak nic nie powiedzą. Em zaś uparcie próbował się dowiedzieć, o co chodzi. I, jak zwykle, spotkał go zawód.

Nie dawała mi spokoju wizja, której Alice nie chciała mi zdradzić. Dlaczego tak się cieszyła, gdy okazało się, że nie są nieomylne? Postanowiłam nieco ją przycisnąć, nie mając gwarancji na powodzenie. Kiedy Alice nie chce czegoś powiedzieć, nie da się nakłonić na zmianę zdania. Nawet Edwardowi stara się ograniczyć dostęp do swoich myśli. „To jest to!” - krzyknął jakiś głos w mojej głowie - „To dlatego była taka skupiona i małomówna!” Byłam z siebie dumna- rozszyfrowałam to. Chociaż właściwie nie ja, tylko obcy lokator w mojej głowie, z którego wcale nie powinnam być zadowolona. Ale czasem się przydawał.
- Co takiego zobaczyłeś u Alice? - zapytałam Edwarda, kiedy szliśmy do klasy.
Skrzywił się.
- Powiedzmy… Przykład nocy z Jasperem.
Zatrzymałam się jak wryta. Przez chwilę milczałam, a potem zaczęłam się śmiać. Biedny Edward. Objęłam go ramieniem.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Kiedyś się z tego otrząśniesz.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie pierwszy raz mi odstawia taki numer.
Bez słowa pokręciłam głową i ruszyłam dalej. Korytarz powoli pustoszał. Złapał mnie za nadgarstek, przyciągnął do siebie, trzymając mocno i szepnął wprost do ucha:
- Ale muszę przyznać, że mnie to nieco zainspirowało.
Patrzyłam przed siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. Potem podniosłam na niego wzrok, uśmiechnęłam się i stwierdziłam:
- Czasem się ciebie boję.
- I słusznie - zmrużył oczy i objął mnie mocniej. Wyglądał tak… nieziemsko, że nagle poczułam niezwykle silną ochotę powiedzieć, co do niego czuję. Nie potrafiłam jednak przez chwilę nie mogłam znaleźć słów.
- Kocham cię, Edwardzie, jak nikt nikogo wcześniej nie kochał. Wiem, że rzadko ci to mówię. Po prostu…
- Wiem - uśmiechnął się - Liczę na to.

Wieczorem prowadziliśmy zajęcia. Przychodzili na nie głównie ludzie mniej więcej w „naszym” wieku- szesnaście, siedemnaście lat. Gdyby nie nasza cierpliwość, ciężko byłoby nam pozyskać ich szacunek. Różnie bywało, po kilku treningach jednak nasza pozycja wśród nich była ugruntowana. Na początku zawsze pokazywaliśmy im „plan dnia”, czyli co zamierzaliśmy wprowadzić do ich techniki. Początek zawsze był trudny, staraliśmy się więc podtrzymywać ich na duchu. Poza tym byli naprawdę utalentowaną grupą. Szczególnie wybijała się Suri Itake, jedyna Japonka w szkole. Obserwując jej ruchy, dochodziłam do wniosku, że grację musiała mieć w genach, podobnie jak muzykalność i poczucie rytmu. Była delikatną dziewczyną o sarnim spojrzeniu i gołębim sercu. Poznałam ją na lekcji algebry- siedziała przede mną w ławce. Była cicha i spokojna, trzymała się z boku, ja zaś chciałam, żeby nabrała nieco pewności siebie. Przy tak zwanym „bliższym poznaniu” okazywała się przemiłą i skromną dziewczyną, gotową zrobić wszystko, żeby uszczęśliwić swoją rodzinę. Dziwiło mnie, jak taka wspaniała osoba mogła nie mieć przyjaciół. Ale może to dla niej lepiej, w końcu ludzie często zawodzą lub wykorzystują… Poza tym zdawała się nie być samotną, jakby była „ponad to”. Cokolwiek to znaczyło.

- Janet, wyprostuj nogę, dobrze?- pokazałam dziewczynie popełniany przez nią błąd i jak go uniknąć. Po chwili jej ruchy stały się płynniejsze - Świetnie! - uśmiechnęłam się i przeszłam do kolejnej osoby.
- Dave, na litość Boską, skup się na tańcu! - usłyszałam nagle wesoły głos śmiejącego się Edwarda. Spojrzałam w jego stronę. Ach, ten Dave- największy flirciarz w grupie. Nie zawsze potrafił skupić się na treningu, zafascynowany widokiem pięknych dziewczyn w krótkich, wirujących spódniczkach. Oprócz seansów i bluz z kapturami tolerowaliśmy każdy typ ubrań, jeśli ktoś się w nich dobrze czuł. Wszystkie dziewczyny przychodziły w spódnicach lub sukienkach, zaś panowie w większości w czarnych spodniach. Po jakimś czasie spostrzegłam, że ubierają się po prostu tak jak my, trenerzy, co sprawiło, że na mojej twarzy pojawił się wielki uśmiech. Świadczyło to, że zaakceptowali w pełni nasze autorytety. Było to niezwykle miłe uczucie.

Zawsze po zajęciach czułam się, jakbym mogła przenosić góry. Każdy dzień, w którym mieliśmy kontakt z ludźmi, którzy byli zafascynowani naszą pasją sprawiał, że nigdy nie mogłam uznać go za bezowocny lub nieudany.

Tymczasem trening się skończył i byliśmy już w domu. Edward zaproponował spacer. Szliśmy brzegiem jeziora, trzymając się za ręce, milcząc, to znowu rozmawiając o głupotach. Ciszę otaczającego nas lasu co chwilę przerywał wybuch wesołego śmiechu. Nagle chłopak stanął i zaproponował lekko drżącym od emocji głosem:
- Może się wykąpiemy?
- Teraz? Nie mam stroju…
Spojrzał na mnie roziskrzonym wzrokiem.
- Właśnie.

Kilka minut później staliśmy zanurzeni niemal po szyję w błyszczącej w świetle księżyca wodzie. Fale lekko pluskały, otaczając nas ze wszystkich stron. Oparłam dłonie i czoło na torsie Edwarda i zamknęłam oczy, wsłuchując się w rytm jego oddechu i dostosowując do niego mój własny. Było mi dobrze- tu i teraz, w silnych i bezpiecznych ramionach mężczyzny, którego kochałam bardziej niż kogokolwiek. On zaś, wtuliwszy twarz w moje włosy, wdychał ich aromat. Po chwili zaczął sunąć nosem po moim policzku, szyi, obojczyku, zatrzymując się przy klatce piersiowej. Pełna miłości, ucałowałam delikatnie jego ramię. Jakiś czas trwaliśmy w tej pozycji, potem Edward delikatnie wziął mnie na ręce i zaniósł do brzegu. Tam pomógł mi się ubrać i powoli poszliśmy w kierunku domu.

Była to jedna z piękniejszych nocy w moim życiu. Czy raczej jej początek…



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
10 Easy Steps to Turning Dreams into Reality!
Steps in Building a Shed
steps 1 ko
SHSBC 272 R3M CURRENT RUNDOWN BY STEPS
Steps to install MultiSim
Steps Towards the Russian Revolution
Most Toxic Insect Venom Nieznany
steps 3 rm
steps 2 ko
The Temperance Movement Steps Leading up to Prohibition
Upgrade steps update
SHSBC 311 AUDITING SESSION PRELIMINARY STEPS OF R3R PART I
steps 2 pw
steps 3 pw
Mutants & Masterminds Venom
01 VIC 7 Steps Oscillator

więcej podobnych podstron