Frances Hodgson Burnett Mala ksiezniczka


Frances HODGSON BURNETT

Mała księżniczka

^ -4 09. 2001 17 09. 2QQ1

2 Q 12. ?001

Przełóż} u 01 20()2 Ilustro^ U Q3 ?0p2

2 i CZE. 2yy3 16 LUT. 2004

- 2 2 MAR. 2C04

Tytuł oryginału angielskiego A LITTLE PRINCESS

© Copyright for Polish edition

by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia'

Warszawa 1959

Posłowie IZABELLA KORSAK

41-806 Zabrze, ul. Wolności 450

FILIA nr 1 te!,; 271-48-11

ROZDZIAŁ I

Sara

Pewnego pochmurnego dnia zimowego, kiedy gęsta, żółta mgła zalegała, ulice Londynu tak szczelnie, iż zapalono latarnie, a szyby wystawowe sklepów jarzyły się oświetleniem gazowym, jakby to był już wieczór, mała, osobliwie wyglądająca dziewczynka jechała wolno ulicami miasta, siedząc w powozie przy boku swego ojca.

Podwinęła pod siebie nogi, przytulona do ojca, który obejmował ją ramieniem, i wielkimi, zamyślonymi oczami patrzała przez okno powozu na przechodzących ludzi.

Była jeszcze tak mała, że wyraz jej oczu pozostawał w mżące] sprzeczności z drobną twarzyczką. Tak dojrzały wyraz nie pasowałby do twarzy dziecka nawet dwunastoletniego, Sara Cre-we zaś miała zaledwie siedem lat. Ale Sara zawsze marzyła i myślała o rzeczach dziwnych i sama nie pamiętała już takiego okresu, w którym by nie myślała o dorosłych i o ich dorosłym świecie. Zdawało jej się, że żyje już od bardzo, bardzo dawna.

W tej chwili przypominała sobie podróż, którą odbyła właśnie z Bombaju wraz z ojcem, kapitanem Crewe. Myślała o wielkim statku, o snujących się po nim bezszelestnie laskarach*, o dzieciach bawiących się na rozgrzanym pokładzie i o kilku młodych żonach oficerów, które wciąż starały się wyciągać ją na słówka i śmiały się z tego, co mówiła.

* Laskar — hinduski marynarz w służbie brytyjskiej.

----------------- 5 -----------------

Przede wszystkim myślała o tym, jakie to dziwne, źe najpierw była w Indiach, zalanych palącymi promieniami słońca, potem na oceanie, a teraz jedzie osobliwym wehikułem przez nieznane ulice miasta, gdzie w dzień ciemno jest jak w nocy. Wszystko to było tak trudne do pojęcia, że przysunęła się bliżej do ojca.

— Tatusiu — odezwała się stłumionym głosikiem, zbliżonym do szeptu — tatusiu...

— Co, kochanie? — spytał kapitan Crewe obejmując mocniej córkę i zaglądając jej w oczy. — O czym myślisz, Saro?

— Czy to jest to miejsce? — szepnęła Sara przysuwając się do niego jeszcze bliżej. — Tak, tatusiu?

— Tak, Saro. Dotarliśmy wreszcie do celu — odparł, a chociaż Sara miała tylko siedem lat, wyczuła, że wielki smutek ogarnął ojca, gdy to mówił.

Zdawało jej się, że dużo lat upłynęło już od chwili, kiedy zaczęła przygotowywać się w myśli do pobytu w „tym miejscu", jak je nazywała. Matki, która umarła przy jej urodzeniu, nigdy nie znała ani za nią nie tęskniła. Młody, przystojny, zamożny, uroczy ojciec był dla niej jedynym bliskim człowiekiem na świecie. Bawił się z nią zawsze i kochali się ogromnie. Że jest bogaty, Sara wiedziała tylko ze słów innych osób, które rozmawiały o tym, sądząc, że dziewczynka nie słucha, słyszała też, jak mówiły, że ona również będzie bogata, kiedy dorośnie. Mieszkała zawsze w pięknym domu, pełnym służby, która witała ją niskimi ukłonami, zwracała się do niej per „Missi sahib" i pozwalała dziewczynce robić, co jej się żywnie podobało. Miała moc kosztownych zabawek, oswojone zwierzęta i nianię-Hin-duskę, która ją ubóstwiała. Dziewczynka zrozumiała z czasem, że wszystko to mają ludzie bogaci, a zresztą nic ponadto o tych sprawach nie wiedziała.

W ciągu jej króciutkiego życia niepokoiła ją tylko jedna rzecz, a mianowicie owo „miejsce", do którego miano ją kiedyś zawieźć. Klimat Indii był bardzo szkodliwy dla dzieci, toteż odsyłano je stąd możliwie jak najwcześniej — przeważnie

do Anglii, do jakiejś szkoły. Widziała, jak odjeżdżały inne dzieci, słyszała, jak ich matki i ojcowie rozmawiają o otrzymywanych od nich listach. Wiedziała, że sama też będzie musiała w końcu tam pojechać, i chociaż opowiadania ojca o podróżach i 11 nowym kraju budziły niekiedy jej ciekawość, trapiła się jed-tnyślą, że on nie będzie mógł z nią tam zostać. Czy nie mógłbyś pojechać tam razem ze mną, tatusiu? — 'pytała, kiedy miała pięć lat. — Czy ty byś nie mógł też cho-ić do szkoły? Pomagałabym ci w lekcjach. - Ależ nie będziesz tam zbyt długo, Saro — odpowiadał (tale. — Pojedziesz do ładnego domu, w którym będzie dużo I icwczynek, będziesz się z nimi bawić, a ja ci będę przysyłał mnóstwo książek i ani się obejrzysz, jak wyrośniesz na mądrą >l'>rosłą pannę i wrócisz tutaj, żeby się opiekować swoim tatu-sicm.

O tym myślała z przyjemnością. Prowadzić ojcu dom, jeździć z nim konno i siedzieć u szczytu stołu podczas wydawanych przez niego obiadów proszonych, odbywać z nim długie rozmowy i czytać książki z jego biblioteki — tego pragnęłaby najbardziej w świecie; jeżeli więc dla osiągnięcia celu musi pojechać do Anglii, trzeba się z tym pogodzić. Nie przepadała za towarzystwem innych małych dziewczynek, ale spodziewała się, że mając dużo książek, jakoś sobie poradzi. Książki lubiła nade wszystko i lubiła układać różne bajki o pięknych rzeczach, które potem sama sobie opowiadała. Czasem też opowiadała je ojcu, któremu podobały się tak samo jak jej.

— Cóż, tatusiu — powiedziała cicho — skoro jesteśmy na miejscu, to musimy chyba z rezygnacją poddać się losowi.

Roześmiał się na ten staroświecki, górnolotny zwrot i ucałował ją. W gruncie rzeczy nie mógł się wcale zdobyć na' rezygnację, choć wiedział, że musi ukrywać to przed córką. Mała Sara była mu nieocenioną towarzyszką i zdawał sobie dobrze sprawę, jak się będzie czuł osamotniony, kiedy powróci do domu w Indiach, ze świadomością, że mała figurka w białej sukience nie wybiegnie już na jego spotkanie. Przytulił więc ją

mocno do siebie, kiedy powóz wjechał na wielki, posępny plac, przy którym stał dom będący celem ich podróży.

Był to wielki, posępny dom, zupełnie taki sam jak wszystkie sąsiednie domy, z tą tylko różnicą, że na drzwiach frontowych widniała mosiężna tablica z wygrawerowanym czarnym napisem:

MARIA MINCHIN EKSKLUZYWNA PENSJA DLA PANIENEK

— Jesteśmy, Saro — rzekł kapitan Crewe siląc się na jak najweselszy ton.

Wyniósł ją z powozu, po czym weszli na ganek i zadzwonili. Sara częstokroć myślała później, że dom ten właściwie niezmiernie przypomina pannę Minchin. Był bardzo dostojny i dobrze umeblowany, ale wszystko w nim było brzydkie i zdawało się, że nawet fotele są żylaste i kościste. W hallu wszystko ^ było twarde, wypolerowane na glans i nawet czerwony cyferblat wysokiego zegara stojącego w kącie miał minę surową i odpychającą. Podłogę salonu, do którego ich wprowadzono, pokrywał dywan z kwadratowym deseniem, krzesła i fotele były kanciaste, a na ciężkim marmurowym gzymsie kominka stał ciężki marmurowy zegar.

Sara usiadła na sztywnym mahoniowym krześle i rozejrzała się szybko wokoło.

— Nie podoba mi się tutaj, tatusiu — powiedziała. — Ale przypuszczam, że żołnierze, nawet ci najodważniejsi, też niechętnie idą w bój.

Kapitan Crewe wybuchnął śmiechem. Był młody, wesoły i wypowiedzi Sary bawiły go niezmiernie.

— Och, Saro! — zawołał. — Co pocznę, kiedy nie będę miał nikogo, kto przemawiałby do mnie tak uroczyście? Chyba nikt w świecie nie jest tak poważny i uroczysty jak ty!

— Ale dlaczego poważne słowa tak cię śmieszą? — spytała Sara.

— Bo tak je zabawnie wypowiadasz — odparł śmiejąc się jeszcze ser.lcczniej.

I nagl< chwycił ją w ramiona i ucałował bardzo mocno. Nie śmiał się już wcale i mogłoby się nawet zdawać, że w oczach jego błysnęły łzy.

W tej właśnie chwili do pokoju weszła panna Minchin. Była rzeczywi cie ogromnie podobna do swego domu — wysoka, posępna, dostojna i brzydka. Miała wielkie, zimne, rybie oczy i szeroki, imny, rybi uśmiech. Uśmiech ten stał się jeszcze bardziej szcioki, gdy ujrzała Sarę i kapitana Crewe, słyszała bowiem o młodym oficerze wiele rzeczy, z jej punktu widzenia bardzo dodatnich, od damy, która poleciła mu jej pensję. Słyszała między innymi, że jest to bogaty ojciec, który skłonny jest wydawać na swoją małą córeczkę dużo pieniędzy.

— Wielki tó zaszczyt dla mnie, że będę mogła zaopiekować się tak pięknym i obiecującym dzieckiem, panie kapitanie — rzekła ujmując rękę Sary i głaszcząc ją. — Lady Meredith opowiadała mi o jej niezwykłych uzdolnieniach. Zdolne dziecko to wielki skarb w tego rodzaju zakładzie jak mój.

Sara stała spokojnie, nie odrywając oczu od twarzy panny Minchin. Myśli jej biegły, jak zwykle, dziwnym szlakiem.

„Dlaczego ona mówi, że jestem pięknym dzieckiem? — myślała. — Nie jestem wcale piękna. Córeczka pułkownika Gran-ge'a, Izabela, jest rzeczywiście piękna. Ma dołeczki, rumiane policzki i długie, złote włosy. Ja mam krótkie, czarne włosy i zielone oczy, a poza tym jestem chuda i wcale nie mam rumieńców. Jestem jedną z najbrzydszych dziewczynek, jakie kiedykolwiek widziałam. Ona zaczyna od kłamstwa". Sara myliła się jednak sądząc, że jest brzydka. Istotnie, nie przypominała w niczym Izabeli Grange, najpiękniejszej dziewczynki- w pułku, ale miała swoisty, oryginalny urok. Była smukła i wiotka, wysoka jak na swój wiek, o wyrazistej, pociągającej twarzyczce. Włosy miała gęste, kruczoczarne i lekko podwinięte na końcach, oczy szarozielone, to prawda, były to jednak ogromne, cudowne oczy o długich, czarnych rzęsach i chociaż jej samej nie podo-

10

bał się ich kolor, wiele osób uważało, że są piękne. Ale Sara była przekonana, że jest brzydka, i pochlebstwa panny Minchin wcale jej nie ucieszyły.

„Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ona jest piękna — myślała — i wiedziałabym, że kłamię. Jestem chyba równie brzydka jak ona — tyle że na swój sposób. Po co więc ona to powiedziała?"

Kiedy poznała lepiej pannę Minchin, dowiedziała się, czemu przełożona tak powiedziała. Odkryła po prostu, że panna Minchin mówiła to samo każdemu ojcu i każdej matce, którzy oddawali dzieci do jej szkoły.

Sara stała obok ojca i słuchała jego rozmowy z panną Minchin. Kapitan Crewe postanowił oddać córkę na tę pensję za radą lady Meredith, której dwie córki tu się kształcą, a kapitan Crewe ma wielki szacunek do rozumu i doświadczenia lady Meredith. Sara musi mieć oddzielny pokój i ma korzystać z większych nawet przywilejów niż inne pensjonarki posiadające oddzielne pokoje. Będzie miała własny apartament — sypialnię i salonik, ma trzymać kuca i powóz i mieć własną pokojówkę, która zastąpi nianię, co opiekowała się nią w Indiach.

— O jej edukację jestem najzupełniej spokojny — dodał ze śmiechem kapitan Crewe, poklepując rączkę Sary. — Trudność będzie polegała na tym, żeby nie uczyła się za prędko i za dużo. Wciąż tylko ślęczy nad książkami. Nie czyta ich, proszę pani, ale po prostu połyka jak mały wilczek. Wciąż domaga się nowych książek do połykania, i to książek dla dorosłych — niemieckich i francuskich na równi z angielskimi — wszelkiego rodzaju,* historycznych, biograficznych, poezji... Proszę odciągać ją od książek, jeżeli będzie czytała za dużo. Niech jeździ konno na swoim kucu albo niech pójdzie i kupi sobie jakąś nową lalkę. Powinna więcej bawić się lalkami.

— Tatusiu — odezwała się Sara — gdybym Vo kilka dni kupowała sobie nową lalkę, tobym ich miała w końcu za dużo i nie mogłabym ich lubić. Lalki powinny być bliskimi przyjaciółkami. Emilka będzie moją najbliższą przyjaciółką.

ii

Kapitan Crewe spojrzał na pannę Minchin, panna Minchin spojrzała na kapitana Crewe.

— Kto to jest Emilka? — zapytała.

— Powiedz sama, Saro — rzekł z uśmiechem kapitan Crewe.

Szarozielone oczy Sary przybrały wyraz powagi i wzruszenia.

— To lalka, której jeszcze nie mam — odpowiedziała. — Lalka, którą tatuś ma mi kupić. Pójdziemy razem jej poszukać. Nazwałam ją Emilką. Będzie moją przyjaciółką, kiedy tatuś wyjedzie. Będę z nią mogła o nim rozmawiać.

Rybi uśmiech panny Minchin stał się wręcz przymilny.

— Cóż za oryginalne dziecko! — zawołała. — Co za urocza istotka!

— Tak — rzekł kapitan Crewe przyciągając Sarę do siebie. — To moja najdroższa istota. Niechże jej pani dobrze strzeże.

Sara przez kilka dni jeszcze mieszkała z ojcem w hotelu — pozostała z nim bowiem do chwili jego odjazdu do Indii. Odwiedzili wspólnie mnóstwo wielkich sklepów i kupili mnóstwo rzeczy. Jeśli chodzi o ścisłość, kupili znacznie więcej rzeczy, niż Sarze było potrzeba, ale kapitan Crewe był człowiekiem młodym, bogatym i niezbyt doświadczonym, a chciał, żeby jego córeczka miała wszystko, co jej się podobało i co jemu się podobało, razem więc nagromadzili garderobę niepomiernie zbyt-kowną dla siedmioletniej dziewczynki. Były tam aksamitne suknie obramowane kosztownymi futrami, suknie koronkowe i ręcznie haftowane, kapelusze z wielkimi strusimi piórami, gronostajowe okrycia i mufki, pudła małych rękawiczek, co się zaś tyczy chusteczek do nosa i jedwabnych pończoch, nabyto ich taką ilość, że uprzejme sprzedawczynie za kontuarami szeptały między sobą, iż ta dziwna mała dziewczynka musi być chyba jakąś zamorską księżniczką — może nawet córką indyjskiego radży.

Znaleźli też w końcu Emilkę, zanim jednak wreszcie ją odkryli, zwiedzili wiele sklepów z zabawkami i obejrzeli nieprzebraną liczbę lalek.

12

— Nie chciałabym, żeby wyglądała jak lalka — mówiła Sara. — Chciałabym wierzyć, że ona naprawdę słucha mnie, kiedy do niej mówię. Cały kłopot z lalkami, tatusiu — tu Sara przechyliła na bok głowę i ściągnęła brwi — cały kłopot z lalkami, że one zawsze tak wyglądają, jakby nic nie słyszały.

Oglądali więc lalki duże i lalki małe, czarnookie i niebieskookie, lalki z ciemnymi lokami i z blond warkoczami, lalki ubrane i lalki nie ubrane.

— Bo wiesz, tatusiu — powiedziała Sara, kiedy oglądali taką nie ubraną lalkę — jeżeli nie będzie miała sukienek, kiedy ją znajdę, to będziemy mogli zabrać ją do krawcowej i zamówić jej suknie na miarę. Będą wtedy lepiej leżały.

Po długiej serii niepowodzeń postanowili ruszyć piechotą i oglądać wystawy, powóz zaś miał jechać za nimi. Obejrzeli, nie wchodząc, wystawy dwóch albo trzech sklepów, gdy naraz, kiedy zbliżali się do wcale niedużego sklepu, Sara drgnęła i chwyciła ojca za ramię.

— Spójrz, tatusiu! — zawołała. — Jest Emilka!

Twarz jej oblał rumieniec, szarozielone oczy zabłysły, jak gdyby dostrzegła bliską i bardzo kochaną osobę.

— Ona czeka na nas! — powiedziała. — Chodźmy do niej prędzej.

— Mój Boże! — zawołał kapitan Crewe. — Czuję się tak, jak gdybyśmy powinni poszukać kogoś, kto by nas jej przedstawił.

— Ty przedstawisz mnie, a ja przedstawię ciebie -r odparła Sara. — Ale poznałam ją natychmiast, kiedy ją zobaczyłam, więc może ona mnie też poznała.

Było to bardzo prawdopodobne. Oczy Emiłki niewątpliwie patrzały bardzo rozumnie, kiedy Sara wzięła ją na ręce. Była to duża lalka, ale nie tak duża, by nie można było nosić jej bez wysiłku, miała wijące się w sposób naturalny, złot©brązowe włosy, spadające na ramiona, i głębokie, jasne szaroniebieskie oczy o gęstych, miękkich rzęsach, przy czym były to prawdziwe rzęsy, nie zaś jakieś tam namalowane kreseczki.

ii

— Oczywiście, tatusiu — mówiła Sara sadzając ją sobie na kolana i wpatrując się w nią z zachwytem — to z pewnością jest Emilka.

Emilkę więc kupiono, a następnie zawieziono do sklepu konfekcji dziecięcej i tam zamówiono dla niej wyprawę równie wspaniałą jak wyprawa Sary. Sprawiono jej także suknie koronkowe, aksamitne i muślinowe', kapelusze, palta, piękną bieliznę przybraną koronkami, rękawiczki, chusteczki do nosa i futra.

— Chciałabym, żeby zawsze wyglądała jak dziecko dobrej matki — powiedziała Sara. — Jestem przecież jej matką, chociaż chcę, żeby została także moją przyjaciółką.

Kapitana Crewe bawiłyby ogromnie te sprawunki, gdyby nie smutek nękający mu ciągle serce. Wszystko to bowiem oznaczało, że wkrótce już musi rozstać się ze swoją najdroższą małą przyjaciółką. Wśród nocy wstał z łóżka i stanął nad posłaniem Sary, która spała z Emilką w objęciach. Czarne jej włosy, rozrzucone po poduszce, zmieszały się ze złotobrązowymi lokami Emilki; obydwie miały koszulki nocne przybrane koronką, obydwie miały długie rzęsy, rzucające cień na policzki. Emilka tak bardzo przypominała żywe dziecko, że kapitan Crewe poczuł zadowolenie z jej obecności. Westchnął głęboko i szarpnął wąsa z miną zupełnie chłopięcą.

„Hej, moja mała! — powiedział w duchu. — Nie wiesz na pewno, jak bardzo twój tatuś będzie za tobą tęsknił".

Nazajutrz zawiózł córeczkę do panny Minchin i zostawił ją tam. Miał odpłynąć następnego ranka. Wyjaśnił pannie Minchin, że jego pełnomocnicy, panowie Barrow i Skipworth, reprezentujący jego interesy w Anglii, w razie potrzeby udzielą jej zawsze porady, będą też opłacali rachunki za utrzymanie Sary. Będzie pisywał do Sary dwa razy na tydzień i prosi, żeby nie odmawiano jej niczego, na co wyrazi ochotę.

— Jest rozsądną dziewczynką i nigdy nie żąda nic takiego, czego nie można byłoby jej dać — dodał.

Następnie udał się wraz z Sarą do jej saloniku i tam się pożegnali. Sara usiadła mu na kolanach, ujęła go drobnymi rączkami za wyłogi i długo patrzała mu w oczy.

— Uczysz się mnie na pamięć, Saro? — zapytał głaszcząc ją po głowie.

— Nie — odpowiedziała. — Umiem cię już dawno na pamięć. Jesteś w moim sercu.

Uścisnęli się i ucałowali, jak gdyby nigdy nie mieli się od siebie oderwać.

Kiedy powóz odjechał sprzed ganku, Sara siedziała na podłodze saloniku oparłszy podbródek na rękach i odprowadzała go oczami, aż zniknął za zakrętem. Emilka siedziała przy niej i również patrzała przez okno. Kiedy panna Minchin przysłała swoją siostrę, pannę Amelię, żeby dowiedzieć się, co dziewczynka robi, okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz.

— Zamknęłam je — oświadczył spoza drzwi grzeczny, stłumiony głosik.— Chciałabym być sama, jeżeli można.

Panna Amelia była gruba, przysadzista i okropnie się bała swojej siostry. Miała od niej znacznie łagodniejszy charakter, ale zawsze bez szemrania spełniała jej rozkazy. Zeszła na dół z miną wręcz przerażoną.

— Nie widziałam jeszcze nigdy takiej dziwnej dziewczynki

— zwróciła się do siostry. —Zamknęła się w pokoju i siedzi tam cichutko jak myszka.

— W każdym razie to lepiej, niż gdyby miała wrzeszczeć i kopać, jak to robią niektóre — stwierdziła panna Minchin. — Spodziewałam się, że takie rozpieszczone dziecko narobi wrzasku na cały dom. Bo przecież zawsze dotychczas robiła, co jej się podobało.

— Wypakowałam jej kufry — rzekła panna Amelia. — Nic podobnego w życiu nie widziałam — sobole, gronostaje, bielizna przybrana prawdziwą koronką. Co o tym sądzisz?

— Sądzę, że to szczyt głupoty ubierać tak małą dziewczynkę

— odparła ostro panna Minchin — ale wszystko to będzie

wyglądało bardzo korzystnie w pierwszej parze w niedzielę, kiedy będziemy prowadziły dziewczynki do kościoła. Dostała wyprawę jak mała księżniczka.

A na górze w zamkniętym pokoju Sara i Emilka siedziały na podłodze i patrzały na róg, za którym zniknął powóz, gdy tymczasem kapitan Crewe oglądał się za siebie i machał na pożegnanie ręką, jak gdyby nigdy nie miał przestać.

16

ROZDZIAŁ II

Lekcja francuskiego

Kiedy Sara weszła nazajutrz do klasy, wszystkie oczy spojrzały na nią z nie ukrywaną ciekawością. Wszystkie bowiem pensjonarki — poczynając od Lawinii Herbert, która miała blisko trzynaście lat i uważała się już za całkiem dorosłą, a kończąc na Lotce Legh, która miała dopiero lat cztery i była najmłodszym dzieckiem w szkole — zdążyły już wiele o niej usłyszeć. Wiedziały, że jest to pokazowa wychowanka panny Min-chin i jej obecność przynosi zaszczyt pensji. Niektóre widziały już nawet przelotnie jej francuską pokojówkę, Mariettę, która przyjechała poprzedniego wieczora. Lawinia przechodziła obok pokoju Sary, kiedy drzwi nie były zamknięte, i widziała, jak Marietta otwierała pudło przysłane późno ze sklepu.

— Pełno tam było haleczek z koronkowymi falbankami — szeptała do swojej przyjaciółki Jessie, pochylona na pozór nad podręcznikiem do geografii. — Widziałam, jak je wykładała. A panna Minchin powiedziała do panny Amelii, że suknie tej nowej są takie wspaniałe, że dla dziecka to aż śmieszne. Sama słyszałam. Moja mama mówi, że dzieci powinno się ubierać skromnie. Ta nowa teraz ma też na sobie taką halkę. Widziałam, kiedy siadała.

— I jedwabne pończochy! — szepnęła Jessie również pochylona nad geografią. — A jakie małe nóżki! Nigdy nie widziałam takich małych nóżek.

— Phi — prychnęła zawistnie Lawinia — po prostu ma dobrze zrobione pantofle. Mama mówi, że jak się ma zręcznego szewca, to największe stopy wyglądają jak małe. I moim zdaniem jest całkiem nieładna. Ma taki dziwaczny kolor oczu!

— Nie jest ładna jak inni ładni ludzie — powiedziała Jessie zerkając spod oka na Sarę — ale ma się ochotę wciąż na nią patrzeć. Ma okropnie długie rzęsy, a oczy prawie zupełnie zielone.

Sara siedziała spokojnie na swoim miejscu, czekając, aż jej powiedzą, co ma robić. Posadzono ją w pobliżu stolika panny Minchin. Nie czuła się wcale onieśmielona spojrzeniami tylu par oczu. Interesowało ją tu wszystko i spokojnie odwzajemniała spojrzenia dziewczynek, które na nią patrzały. Ciekawa była, o czym one myślą, czy lubią pannę Minchin, czy chętnie się uczą i czy któraś z nich ma takiego tatusia jak ona. Tego ranka odbyła z Emilką długą rozmowę o tatusiu.

— Jest teraz na morzu, Emilko — mówiła. — Musimy żyć w wielkiej przyjaźni i opowiadać sobie o wszystkim. Spójrz na mnie, Emilko. Masz najładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, ale chciałabym, żebyś umiała mówić.

Sara miała wyobraźnię żywą i pomysłową i czuła, że będzie to dla niej wielką pociechą, jeżeli zdoła chociażby wyobrażać sobie, że Emilka jest istotą żywą, która naprawdę słyszy i rozumie. Kiedy Marietta ubrała ją w granatowy mundurek szkolny i przewiązała jej włosy granatową wstążką, dziewczynka podeszła do Emilki siedzącej na własnym foteliku i włożyła jej do rąk książkę.

— Poczytaj sobie przez ten czas, kiedy ja będę na dole — powiedziała, a widząc zdziwione spojrzenie Marietty, zwróciła się do niej z poważną minką: — Podejrzewam, że lalki potrafią robić rozmaite rzeczy, tylko nie chcą, żebyśmy o tym wiedzieli. Może Emilka rzeczywiście potrafi czytać, rozmawiać i chodzić, ale robi to tylko wtedy, kiedy ludzi nie ma w pokoju. To jest jej tajemnica. Bo gdyby się ludzie dowiedzieli, że lalki to

18

wszystko potrafią, toby je zmusili do pracy. Więc może umówiły się, że zachowają to w tajemnicy. Dopóki się jest w pokoju, Emilka siedzi nieruchomo, ale jeżeli wszyscy wyjdą, to może poczyta sobie albo wstanie i wyjrzy przez okno. Ale jak u-słyszy, że ktoś z nas nadchodzi, pobiegnie prędko z powrotem, usiądzie na fotelu i będzie udawała, że siedziała tak przez cały

czas.

„Comme elle est dróle!"* — pomyślała Marietta, a kiedy zeszła na dół, opowiedziała o tej rozmowie starszej pokojówce. Ale czuła już sympatię do tej dziwnej małej dziewczynki z taką inteligentną, drobną twarzyczką i takimi pięknymi manierami. Miała dotychczas do czynienia z dziećmi, które nie były wcale tak grzeczne. Sara była osóbką bardzo miłą i tak wdzięcznie mówiła: „Bardzo proszę, Marietto" i „Dziękuję, Marietto", że pokojówka była wprost oczarowana. Marietta mówiła starszej pokojówce, że dziewczynka dziękuje jej, jakby dziękowała prawdziwej damie.

— Elle a fair d'une princesse, cette petite* — mówiła. Słowem, była zachwycona swoją małą nową panią i bardzo

kontenta ze służby.

Sara od kilku minut już siedziała na swym miejscu w klasie, oglądana przez koleżanki, kiedy panna Minchin dystyngowanym ruchem zapukała w blat stolika.

— Panienki — oznajmiła — pragnę przedstawić wam nową koleżankę.

Wszystkie dziewczynki wstały, Sara również.

— Mam nadzieję, że przyjmiecie życzliwie Sarę Crewe. Przyjechała do nas z daleka — aż z Indii. Zaraz po lekcjach musicie się ze sobą zapoznać.

Uczennice dygnęły ceremonialnie, Sara dygnęła także, potem wszystkie usiadły i znów patrzyły na siebie.

* Comme elle est dróle! (franc.) — jaka ona śmieszna!

* Elle a I' air d' une princesse, cette petite (franc.) — ta mała wygląda jak księżniczka.

I9

— Saro — rzekła panna Minchin oficjalnym tonem, którego używała w klasie — podejdź do mnie.

Wzięła książkę ze stolika i przewracała jej kartki. Sara podeszła grzecznie.

— Ponieważ twój ojciec zaangażował ci pokojówkę Francuzkę — zaczęła panna Minchin — wnoszę, że pragnie, abyś przykładała się specjalnie do nauki francuskiego.

Sara poczuła się trochę zakłopotana.

— Zdaje mi się, że zaangażował ją — rzekła — bo myślał, że ona mi się spodoba, proszę pani.

— Obawiam się — odparła panna Minchin z nieco kwaśnym uśmiechem — że jesteś bardzo rozpieszczona i wyobrażasz sobie zawsze, że wszystko, co się robi, robi się wyłącznie dla twojej przyjemności. Ja natomiast odniosłam wrażenie, że twój ojciec chciał, żebyś się nauczyła francuskiego.

Gdyby Sara była starsza albo mniej dbała o to, żeby być zawsze grzeczna i uprzejma, mogłaby wyjaśnić sprawę w kilku słowach. W tej sytuacji jednakże poczuła, że rumieniec zalewa jej policzki. Panna Minchin była bardzo surową, imponującą osobą i wydawała się tak absolutnie pewna, że Sara nie ma pojęcia o francuskim, iż wyprowadzenie jej z błędu, jak sądziła dziewczynka, byłoby impertynencją. W rzeczywistości bowiem Sara nie pamiętała nawet, kiedy nauczyła się francuskiego. Ojciec często przemawiał do niej po francusku, kiedy była jeszcze niemowlęciem, gdyż matka jej była Francuzką i kapitan Crewe przez miłość dla niej kochał ten język. Sara nauczyła się więc francuskiego sama o tym nie wiedząc, jak to się często zdarza z małymi dziećmi.

— Ja... ja nigdy się właściwie nie uczyłam francuskiego, ale... ale... — zaczęła nieśmiało wyjaśnienia.

Jednym z tajemnych strapień panny Minchin byk właśnie okoliczność, że ona sama nie znała francuskiego, pragnęła więc ukryć ten kompromitujący fakt. Nie zamierzała kontynuować dyskusji w tej sprawie, aby nie narazić się na jakieś drażliwe pytania ze strony nowej uczennicy.

20

— Dosyć — przerwała jej grzecznie, ale lodowato. — Jeżeliś się dotychczas nie uczyła, musisz od razu zabrać się do nauki. Nauczyciel francuskiego, monsieur Dufarge, przyjdzie tu za kilka minut. Weź tę książkę i przejrzyj ją, zanim on nadejdzie.

Sara znów spiekła raka. Wróciła na miejsce i otworzyła książkę. Spojrzała z poważną miną na pierwszą stronę. Wiedziała, że uśmiech byłby niegrzeczny, a postanowiła sobie, iż będzie grzeczna za wszelką cenę. Ale czuła się bardzo zaskoczona, że każą jej studiować stronę, na której tłumaczono, że „k pere" znaczy „ojciec", a „la merę" — „matka".

Panna Minchin spojrzała na nią badawczo.

— Masz niezadowoloną minę, Saro — rzuciła. — Przykro mi, że nie masz ochoty uczyć się francuskiego.

— Bardzo lubię francuski — odrzekła Sara próbując znowu wyjaśnić sytuację — ale...

— Nie powinnaś mówić „ale", kiedy każe ci się coś robić — oświadczyła panna Minchin. — Proszę, patrz do książki.

Sara wpatrywała się więc pilnie w książkę i nie uśmiechnęła się nawet wówczas, gdy przeczytała, że „k fils" znaczy „syn", a ,,/e frere" znaczy „brat".

„Kiedy przyjdze monsieur Dufarge — myślała — wszystko mu wytłumaczę".

Monsieur Dufarge przybył wkrótce. Był to bardzo miły, rozumny Francuz w średnim wieku i zainteresował się od razu, kiedy oczy jego padły na Sarę czytającą pilnie swoją książeczkę.

— Czy to moja nowa uczennica, madame? — zwrócił się do panny Minchin. — Mam nadzieję, że będę miał z niej pociechę.

— Jej ojcu, kapitanowi Crewe, bardzo na tym zależy, aby rozpoczęła naukę francuskiego. Ale mam wrażenie, że dziewczynka ma jakieś dziecinne uprzedzenie do tego języka. Najwyraźniej nie ma chęci go się uczyć — odparła panna Minchin.

— Bardzo to dla mnie przykre, mademoiselle — zwrócił się

21

dobrotliwie nauczyciel do Sary.— Być może, kiedy zaczniemy naukę, uda mi się przekonać panienkę, jaki to piękny język.

Mała Sara wstała z miejsca. Była już bliska rozpaczy. Spojrzała błagalnie na pana Dufarge swoimi wielkimi, szarozielonymi oczami. Wiedziała, że skoro zacznie wreszcie mówić, nauczyciel od razu wszystko zrozumie. Zaczęła wyjaśniać z prostotą śliczną, płynną francuszczyzną. Pani przełożona jej nie zrozumiała — ona, Sara, nie uczyła się właściwie francuskiego, to znaczy nie uczyła się z książek, ale tatuś i inne osoby zawsze z nią w tym języku mówili, a czytania i pisania po francusku nauczyła się tak samo jak czytania i pisania po angielsku. Tatuś przepada za francuskim, ona więc też dlatego pokochała ten język. Jej droga mamusia, która umarła przy jej urodzeniu, była Francuzką. Sara będzie się chętnie uczyła wszystkiego, czego monsieur zechce jej nauczyć, ale usiłowała tylko wytłumaczyć pani przełożonej, że zna już słówka z tej książki — zakończyła pokazując początkowy podręcznik.

Kiedy Sara zaczęła mówić, panna Minchin drgnęła gwałtownie i znieruchomiała lustrując dziewczynkę przez lorgnon, dopóki ta nie umilkła. Twarz nauczyciela rozpłynęła się w uśmiechu. Na dźwięk dziecinnego głosiku, mówiącego jego ojczystym językiem z taką prostotą i swobodą, wydało mu się, że znalazł się nagle w kraju rodzinnym — który podczas pochmurnych, mglistych dni londyńskich zdawał się bardzo, bardzo odległy. Kiedy Sara skończyła, wziął od niej podręcznik ze spojrzeniem wyrażającym niemal rozrzewnienie. Następnie zwrócił się do panny Minchin.

— Ach, madame — rzekł — doprawdy niewiele czego mogę nauczyć tę panienkę. Ona nie uczyła się francuskiego, ona po prostu jest Francuzką. Akcent ma prześliczny.

— Powinnaś mnie była uprzedzić! — zawołała zdruzgotana panna Minchin.

— Ja... ja... próbowałam — wyjąkała Sara. — Widocznie niezręcznie zaczęłam...

Panna Minchin wiedziała dobrze, że Sara próbowała i nie by-

22

ła to jej wina, iż nie pozwolono jej wytłumaczyć sprawy. Kiedy w dodatku spostrzegła, że wszystkie uczennice słuchają jej rozmowy, Lawinia zaś i Jessie chichoczą zasłaniając się podręcznikami gramatyki francuskiej, ogarnęła ją tłumiona wściekłość.

— Proszę o ciszę, panienki! — zawołała groźnie, pukając w stolik. — Proszę o ciszę!

Od tej chwili poczuła wyraźną niechęć do swej pokazowej wychowanki.

23

ROZDZIAŁ III

Ermengarda

Owego pierwszego poranka, kiedy Sara siedziała obok panny Minchin, zdając sobie sprawę z tego, że cała klasa obserwuje ją pilnie, zauważyła wkrótce małą dziewczynkę, mniej więcej w swoim wieku, która wpatrywała się w nią jasnoniebieskimi, niezbyt bystrymi oczami. Była to tłusta dziewczynka, która bynajmniej nie sprawiała wrażenia mądrej, ale usta jej miały wyraz dobroci. Płowe włosy splecione miała w warkocz przewiązany wstążką i owijała sobie ten warkocz wokół szyi, gryząc jego końce i wpatrując się z podziwem w nową koleżankę. Kiedy pan Dufarge odezwał się do Sary, na twarzy dziewczynki odbiło się przerażenie, a kiedy Sara wystąpiła naprzód i wpatrując się w nauczyciela niewinnym, błagalnym wzrokiem, odpowiedziała mu ni stąd, ni zowąd po francusku, gruba dziewczynka aż podskoczyła na ławce i poczerwieniała ze zdumienia i zachwytu. Ponieważ sama od wielu tygodni zalewała się łzami rozpaczy, bezskutecznie usiłując zapamiętać, że „la merę" oznacza „matkę", a ,,le pere" — „ojca", nie mogła wprost uwierzyć, aby dziewczynka w jej wieku znała doskonale nie tylko te słowa, lecz także wiele innych i potrafiła przeplatać je czasownikami, jak gdyby to była dla niej igraszka.

Gapiła się więc na nią z takim podziwem i tak zajadle gryzła końce warkocza, że wreszcie ściągnęła na siebie uwagę panny Minchin, która skorzystała od razu z okazji, aby dać upust duszącej ją złości.

— Panno Saint John! — zawołała surowo. — Cóż to za zachowanie się? Proszę zdjąć łokcie z pulpitu! Proszę wyjąć warkocz z ust! Proszę natychmiast usiąść prosto!

Panna Saint John znowu drgnęła, a gdy Lawinia i Jessie parsknęły śmiechem, zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Była teraz tak pąsowa, jak gdyby łzy miały trysnąć za chwilę z jej tępych, dziecinnych oczu. Sara dostrzegła to i ogarnęło ją takie współczucie dla udręczonej dziewczynki, że zapragnęła od razu zostać jej przyjaciółką. Taki już miała charakter, że nie mogła patrzeć spokojnie, kiedy ktoś czuł się upokorzony lub nieszczęśliwy.

— Gdyby Sara była chłopcem i żyła o kilka stuleci wcześniej — mawiał często jej ojciec — wędrowałaby po kraju z obnażonym mieczem w dłoni, śpiesząc na ratunek każdej uciśnionej istocie. Zawsze ją podrywa do walki, kiedy widzi, że komuś dzieje się krzywda.

Tak więc Sara nabrała sympatii do grubej, powolnej, małej panny Saint John i zerkała na nią spod oka przez cały ranek. Zauważyła, że nauka idzie małej bardzo opornie i z pewnością nie grozi jej niebezpieczeństwo, aby miano ją kiedykolwiek traktować jako pokazową uczennicę, przewracając jej tym w głowie. Była wprost wzruszająca w swej nieporadności. Akcent francuski miała tak okropny, że pan Dufarge uśmiechał się mimo woli, a Lawinia, Jessie i zdolniejsze dziewczynki albo śmiały się, albo też spoglądały na nieszczęsną ze zdziwieniem i pogardą. Ale Sara się nie śmiała. Udawała, że nie słyszy, jak panna Saint John kaleczy niemiłosiernie francuskie słowa. Zapalczywa z natury, czuła, że ogarnia ją furia, kiedy słyszała chichoty i widziała zrozpaczoną twarzyczkę biednej dziewczynki.

— To doprawdy nic śmiesznego — mruknęła przez zęby, pochylając się nad książką. — Nie powinny się śmiać.

Po lekcji podczas przerwy, kiedy uczennice podzieliły się na grupki, rozmawiając wesoło, Sara ruszyła na poszukiwanie panny Saint John. Znalazła ją skuloną na parapecie okna. Widać było, że dziewczynka jest zgnębiona i zmaltretowana. Sara po-

deszła do niej od razu i zaczęła z nią rozmawiać. Mówiła tylko to, co zwykle mówią sobie małe dziewczynki nawiązując znajomość, ale w tonie jej było coś miłego i życzliwego, co wszyscy zawsze wyczuwali.

— Jak się nazywasz? — zapytała.

Aby wyjaśnić zdumienie małej Saint John, należy sobie przypomnieć, że nowa uczennica jest przez pewien czas w szkole przedmiotem ogólnego zainteresowania, o tej zaś nowicjuszce cała szkoła rozmawiała poprzedniego wieczora, powtarzano sobie najdziwaczniejsze plotki i sprzeczne wiadomości, dopóki wszystkie dziewczynki nie posnęły z wyczerpania. Nowa uczennica, która przyjechała aż z Indii i miała własny powóz, własnego kuca i własną pokojówkę, nie była z pewnością zwykłym zjawiskiem.

— Nazywam się Ermengarda Saint John — odpowiedziała.

— Ja jestem Sara Crewe — rzekła Sara. — Masz bardzo ładne imię. Zupełnie jak z książki.

— Podoba ci się? — zapytała oszołomiona Ermengarda. — A mnie... mnie się podoba twoje imię.

Największym nieszczęściem Ermengardy Saint John było to, że miała bardzo mądrego i wykształconego ojca. Zdawało jej się niekiedy, że fakt ten ciąży na niej niby klątwa. Jeżeli się ma ojca, który wszystko wie, który mówi siedmioma czy też ośmioma językami i ma w bibliotece tysiące grubych ksiąg, które sądząc z wszelkich pozorów umie na pamięć, ojciec taki spodziewa się po córce, że przynajmniej zna treść swoich podręczników szkolnych, wymaga też, aby pamiętała te i owe fakty historyczne i potrafiła napisać francuskie ćwiczenie. Ermengarda była więc dla pana Saint Johna ciężkim i nieustającym zmar- . twieniem. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób jego własna córka może być tak tępa i niezdolna, że nie zdarza się jej zabłysnąć nigdy i w żadnej dziedzinie.

— Wielki Boże! — powiadał nieraz, patrząc na nią. — Wydaje mi się chwilami, że jest równie tępa jak jej ciotka Eliza.

Jeżeli owa ciotka Eliza uczyła się z wielkim trudem i bardzo

26

wolno, zapominała natomiast z błyskawiczną szybkością wszystkiego, czegokolwiek się nauczyła, to Ermengarda była do niej uderzająco podobna. Była największym tępakiem w szkole i nikt nie zdołałby temu zaprzeczyć.

— Trzeba ją zmusić do nauki — mówił jej ojciec do panny Minchin.

W następstwie powyższego Ermengarda spędzała większą część życia w niełasce lub we łzach. Uczyła się różnych rzeczy, ale natychmiast je zapominała, a jeżeli już się jej zdarzyło coś zapamiętać, to absolutnie nie rozumiała treści wyuczonej materii. Nic więc dziwnego, że ujrzawszy po raz pierwszy Sarę, siedziała i wpatrywała się w nią z bałwochwalczym podziwem.

— Ty mówisz po francusku, prawda? — spytała z szacunkiem.

Sara wdrapała się na parapet okna, który był bardzo szeroki i głęboki, podciągnęła nogi pod brodę i objęła rękami kolana.

— Mówię po francusku, bo jestem osłuchana z tym językiem od niepamiętnych czasów — odparła. — Ty byś też mówiła, gdybyś go wciąż słyszała.

— O, nie! — zawołała Ermengarda. — Ja nigdy nie nauczyłabym się mówić po francusku!

— Dlaczego? — spytała z zaciekawieniem Sara. Ermengarda potrząsnęła głową tak gwałtownie, aż warkocz

jej zatańczył w różne strony.

— Słyszałaś przecież dzisiaj na lekcji — powiedziała. — Ze mną to zawsze tak. Nie potrafię wymawiać tych słów. Są takie dziwaczne.

Urwała na chwilę, po czym dodała z odcieniem szczerego podziwu:

— Ty jesteś mądra, prawda?

Sara spojrzała przez okno na posępny plac, gdzie wróble podskakiwały i świergotały na mokrej żelaznej balustradzie i na okopconych gałęziach drzew. Zastanowiła się chwilę. Słyszała nieraz, że jest „mądra", i nigdy nie wiedziała dokładnie, czy tak jest rzeczywiście, a jeżeli tak, to czemu to zawdzięcza.

— Nie wiem — powiedziała w końcu — nie umiem powiedzieć.

W tej chwili jednak dostrzegła żałosny wyraz okrągłej, pulchnej twarzyczki, roześmiała się więc i zmieniła temat.

— Czy chciałabyś zobaczyć Emilkę? — spytała.

— Kto to jest Emilka ? — odpowiedziała pytaniem Ermen-garda, zupełnie jak w swoim czasie panna Minchin.

— Chodź do mojego pokoju, to się dowiesz — odrzekła Sara podając jej rękę.

Zeskoczyły z parapetu i pobiegły na górę.

— Czy to prawda — szepnęła Ermengarda, kiedy przechodziły przez hali — że masz własny pokój tylko dla siebie?

— Tak — odpowiedziała Sara. — Tatuś poprosił pannę Minchin, żeby dała mi oddzielny pokój, bo... no, bo, kiedy się bawię, to układam różne bajki i opowiadam je sama sobie, więc nie lubię, żeby mnie ktoś słyszał. Jeżeli ktoś słucha, to mi wszystko psuje.

Dotarły tymczasem do korytarza prowadzącego do pokoju Sary i Ermengarda stanęła jak wryta, gapiąc się na Sarę i nie mogąc złapać tchu.

— Układasz bajki? — wyjąkała. — Potrafisz to tak samo dobrze... jak... jak mówić po "francusku? Tak samo dobrze?

Sara spojrzała na nią z prostotą i zdziwieniem.

— Przecież każdy to chyba potrafi — rzekła. — Czyś nigdy nie próbowała?

Położyła ostrzegawczo rękę na ramieniu Ermengardy.

— Podejdźmy cichutko pod drzwi — szepnęła — a wtedy ja otworzę je nagle i może ją przyłapiemy.

Mówiła to na pół ze śmiechem, ale w oczach jej lśniła tajemna nadzieja, która fascynowała Ermengardę, chociaż ta nie miała najmniejszego pojęcia, o co chodzi, kogo Sara chce przyłapać ani dlaczego. Ale cokolwiek Sara miała na myśli, Ermengarda była pewna, że jest to coś niesłychanie ciekawego. Drżąc więc z podniecenia, posuwała się na palcach za Sarą. Podkradły się bezszelestnie pod drzwi. Wówczas Sara nacisnęła nagle

28

I

klamkę i pchnęła gwałtownie drzwi. Oczom dziewczynek ukazał się czysto sprzątnięty, cichy pokój, ogień płonący na kominku oraz cudowna lalka siedząca przed nim na fotelu i jak gdyby czytająca książkę.

— O, wróciła na fotel, zanim zdążyłyśmy wejść! — zawołała Sara. — Oczywiście, one zawszełnas uprzedzają. Są szybkie jak błyskawica.

Ermengarda przenosiła spojrzenie z lalki na Sarę i z powrotem.

— Czy ona... umie chodzić? — zapytała głosem przerywanym z emocji.

— Tak — odparła Sara. — A przynajmniej ja wierzę, że umie. To znaczy, udaję, że wierzę, że ona umie chodzić. I przez to zdaje mi się, że to prawda. Czy nigdy sobie nic nie wyobrażasz?

— Nie — przyznała Ermengarda. — Nigdy. Ja... Opowiedz mi o tym.

Była tak oczarowana tą nową, dziwną koleżanką, że gapiła się wciąż na Sarę, nie zaś na Emilkę — rnimo że Emilka była najpiękniejszą lalką, jaką dotychczas widziała.

— Siadajmy, to ci opowiem — powiedziała Sara. — To takie łatwe, że kiedy się raz zacznie, trudno przestać. Po prostu ciągnie się wciąż dalej i dalej. I to takie piękne. Emilko, słuchaj. Przedstawiam ci Ermengardę Saint John. Ermengardo, przedstawiam ci Emilkę. Czy chciałabyś ją potrzymać?

— Och, czy mogę?! — zawołała Ermengarda. — Pozwalasz mi naprawdę? Jest taka piękna! — bąkała biorąc ostrożnie Emilkę w objęcia.

Nigdy w swoim krótkim, smutnym życiu mała Ermengarda Saint John nie marzyła nawet o takiej godzinie, jaką spędziła z dziwną nową koleżanką, nim rozległ się gong wzywający na obiad i musiały zejść na dół.

Sara siedziała na dywaniku przed kominkiem i opowiadała jej przedziwne rzeczy. Siedziała skulona, ale zielone jej oczy płonęły, na policzkach kwitł rumieniec. Opowiadała historie z podróży i zdarzenia z Indii, ale Ermengardę najbardziej fascy-

29

nowały jej opowiadania o lalkach, które chodzą i mówią, i potrafią robić wszystko, co zechcą, kiedy ludzi nie ma w pobliżu, ale muszą trzymać swoje umiejętności w tajemnicy i dlatego błyskawicznie wracają na swoje miejsca, gdy tylko ktoś z ludzi wchodzi do pokoju.

— My byśmy tak nie potrafiły — mówiła Sara poważnie. — Widzisz, to jest taka magia.

W pewnej chwili, podczas opowiadania o poszukiwaniach Emilki, Ermengarda dostrzegła, że twarz dziewczynki zmieniła się nagle. Przebiegła po niej chmura gasząc światełka w wielkich, zielonych oczach. Westchnęła raptownie i jakoś smutno, a potem zacisnęła usta i trzymała je zamknięte przez chwilę, jak gdyby siląc się na to, żeby czegoś nie zrobić. Ermengarda miała wrażenie, że gdyby Sara była taka jak inne małe dziewczynki, to może by wybuchnęła nagle płaczem. Ale nic podobnego się nie zdarzyło.

— Czy... czy cię coś boli? — odważyła się zapytać Ermengarda.

— Tak — odrzekła Sara po chwili milczenia. — Ale nie w ciele. — Potem dodała cichym głosem, nad którym usiłowała zapanować: — Czy kochasz swojego ojca więcej niż kogokolwiek innego na całym świecie?

Ermengarda aż rozchyliła usta z zakłopotania. Wiedziała, że dobrze ułożona dziewczynka, wychowanka pierwszorzędnego zakładu dla panien, nie powinna się przyznać, że nigdy jej nie przeszło nawet przez myśl, iż można kochać swego ojca, i zdobyłaby się na każdy rozpaczliwy krok, byleby nie zostać z nim sam na sam choćby na dziesięć minut. Była więc rzeczywiście w wielkim kłopocie.

— Ja... ja bardzo go rzadko widuję — wyjąkała. — Siedzi zawsze w bibliotece... i coś czyta.

— Ja kocham mego tatusia dziesięć razy więcej niż cały świat — rzekła Sara. — To mnie właśnie boli. Bo on odjechał.

Złożyła główkę na podciągniętych w górę kolanach i siedziała tak przez chwilę bez ruchu.

30

„Zaraz się w głos rozpłacze" — pomyślała z przerażeniem Ermengarda. ,

Ale Sara nie rozpłakała się. Krótkie, czarne loki opadły jej na twarz i siedziała bez ruchu. Potem odezwała się nie podnosząc głowy:

— Obiecałam mu, że będę się trzymać. I wytrzymam. Trzeba umieć znosić przeciwieństwa. Pomyśl, co muszą znosić żołnierze! Tatuś jest żołnierzem. Gdyby była wojna, musiałby znosić marsze, pragnienie, może nawet ciężkie rany. I nigdy by nie powiedział słowa — ani jednego słowa skargi.

Ermengarda wpatrywała się w Sarę niezdolna przemówić, czuła jednak, że zaczyna ją kochać. Sara była taka cudowna i zupełnie niepodobna do wszystkich innych koleżanek.

Po chwili Sara podniosła głowę, odgarnęła loki do tyłu i u-śmiechnęła się dziwnym uśmieszkiem.

— Jeżeli będę wciąż mówiła — rzekła — i opowiadała ci różne rzeczy o wyobrażaniu sobie, łatwiej mi będzie to znosić. Nie zapomina się, ale jednak znosi się łatwiej.

Ermengarda nie wiedziała, czemu coś ścisnęło ją w gardle i oczy zapiekły, jakby napłynęły do nich łzy.

— Lawinia i Jessie są „najlepszymi przyjaciółkami" — powiedziała lekko zachrypniętym głosem. — Chciałabym, żebyśmy też mogły być „najlepszymi przyjaciółkami". Czy się zgodzisz? Jesteś mądra, a ja jestem najgłupszą dziewczyną w szkole, ale tak... tak strasznie cię lubię!

— Bardzo się z tego cieszę — odparła Sara. — Jestem wdzięczna, kiedy mnie ktoś lubi. Tak. Będziemy przyjaciółkami. I powiem ci coś — dodała nagle rozpromieniona — mogę ci pomagać we francuskim.

ROZDZIAŁ IV

Lotka

Gdyby Sara była innego rodzaju dzieckiem, życie, które pędziła przez następne cztery lata w Ekskluzywnej Pensji panny Minchin, bez wątpienia nie wyszłoby jej na dobre. Traktowano ją raczej jako dostojnego gościa aniżeli jako zwykłą małą dziewczynkę. Gdyby była dzieckiem upartym, samolubnym, mogłaby po tych olbrzymich porcjach pochlebstw i obłudy stać się rzeczywiście nieznośna dla otoczenia. Gdyby była leniwa, niczego by się nie nauczyła. Panna Minchin w głębi duszy mocno jej nie lubiła, ale była zbyt wyrachowana, aby zrobić lub powiedzieć coś takiego, co mogłoby skłonić tak pożądaną wychowankę do opuszczenia szkoły. Wiedziała doskonale, że jeśli Sara napisze do ojca, że jest jej w szkole niedobrze, kapitan Cre-we odbierze ją stamtąd natychmiast. Zdaniem panny Minchin dziewczynkę należało nieustannie chwalić i pozwalać jej robić, co jej się żywnie podoba, wówczas bowiem przywiąże się ona niezawodnie do miejsca, w którym ją tak traktowano. Toteż Sarę chwalono nieustannie za zdolności do nauki, za dobre maniery, za uprzejmość wobec koleżanek, wreszcie za hojność, jeżeli dała żebrakowi choćby szóstkę* ze swej dobrze wypchanej sakiewki. Najprostszy jej postępek wynoszono pod niebiosa jako cnotę i gdyby nie miała mocnego charakteru i sprawnego mózgu, mogłoby się jej z pewnością przewrócić w głowie. Ale

* Szóstka — moneta sześciopensowa.

------------- 32 --------------

sprawny mózg mówił jej wiele rozsądnych prawd o niej samej i jej sytuacji, toteż dziewczynka często rozprawiała o tym z Er-mengardą.

— Dużo rzeczy zdarza się ludziom przypadkiem — mawiała. — Mnie spotkało mnóstwo miłych przypadków. Tak się złożyło, że lubię uczyć się i czytać książki i że jak się czegoś nauczę, to potem długo pamiętam. Tak się złożyło, że mam pięknego, miłego, mądrego ojca, który w dodatku może mi dać wszystko, czego zapragnę. Być może nie mam wcale miłego usposobienia, ale jak się ma wszystko, czego dusza zapragnie, i wszyscy są dla człowieka dobrzy, to jak można mieć przykre usposobienie? Nie wiem — dodała z całą powagą — jak mam się przekonać, czy jestem rzeczywiście miła, czy może wstrętna. Może jestem wprost okropna, ale nikt się o tym nigdy nie dowie, bo nie jestem wystawiona na żadne próby.

— Lawinia też nie jest wystawiona na żadne próby — odparła spokojnie Ermengarda — a jest wystarczająco wstrętna.

Sara potarła w zamyśleniu czubek nosa.

— Hm — mruknęła w końcu — może... może to dlatego, że Lawinia tak szybko rośnie.

Przypomniała sobie bowiem, jak paąna Amelia mówiła, że Lawinia rośnie za szybko i może to odbija się ujemnie na jej zdrowiu i usposobieniu.

Lawinia była rzeczywiście przykra i złośliwa. Pożerała ją zazdrość o Sarę. Do chwili przybycia nowej uczennicy zajmowała zawsze przodujące miejsce w szkole. Działo się to po prostu dlatego, że potrafiła zatruć życie każdej koleżance, która nie chciała jej słuchać. Młodsze dziewczynki traktowała jak swoje niewolnice, przed rówieśnicami natomiast zadzierała nosa. Była dość ładna i uważano ją za najlepiej ubraną panienkę na pensji, toteż ilekroć wychowanki panny Minchin wychodziły poza mury szkoły, Lawinia szła zawsze w pierwszej parze aż do chwili, kiedy na horyzoncie ukazały się aksamitne okrycia i strusie pióra Sary, które panna Minchin umieściła niezwłocznie obok siebie na czele pochodu. Już to samo zabolało Lawinie dość moc-

33

m

mm

no, z czasem jednak poczuła się jeszcze gorzej. Stało się bowiem jasne, że Sara stopniowo zajmuje przodujące miejsce w szkole, i to nie dlatego, że potrafi być dokuczliwa i zła, lecz przeciwnie, dlatego że nigdy dokuczliwa nie bywa.

— Jedno trzeba przyznać Sarze Crewe — oświadczyła pewnego razu szczerze Jessie, wprawiając tym swoją „najlepszą przyjaciółkę" w istną furię — ona nigdy nie zadziera nosa, a wiesz przecież, że miałaby po temu dość powodów, Lawie. Obawiam się, że ja sama zadzierałabym nosa, no, choć troszeczkę, gdybym miała tyle pięknych rzeczy i gdyby wszyscy tak koło mnie skakali. To wprost niesmaczne, jak się panna Minchin nią popisuje, kiedy przyjeżdżają rodzice.

— „Kochana Sara musi zejść do salonu i porozmawiać z panią Musgrave o Indiach" — powiedziała Lawinia przedrzeźniając złośliwie sposób mówienia przełożonej. — „Kochana Sara musi porozmawiać po francusku z lady Pitkin. Ma taki cudowny akcent". No, w każdym razie nie nauczyła się francuskiego tutaj na pensji. I nie ma w tym jej zasługi, że go zna tak dobrze. Sama mówi, że wcale się nie uczyła. Po prostu osłuchała się z francuskim, bo jej ojciec zawsze mówi po francusku. A ten jej ojciec — oficer w Indiach — ważna mi figura!

— No — odparła wolno Jessie — w każdym razie polował na tygrysy. Zabił tego, którego skóra leży w pokoju Sary. Dlatego Sara tak ją lubi. Kładzie się na tej skórze, głaszcze jej łeb i rozmawia z nią, jak gdyby to był żywy kot.

— Zawsze się głupio zachowuje — ofuknęła ją Lawinia. — Mama mówi, że to jej ciągłe wyobrażanie sobie różnych rzeczy to idiotyzm. Mówi, że ona wyrośnie na dziwaczkę.

Była to szczera prawda, że Sara nigdy nie zadzierała nosa. Pełna życzliwości dla wszystkich, hojną ręką dzieliła z każdym swoje przywileje i dobytek. Młodsze dziewczynki, przyzwyczajone do nieustannych rozkazów i lekceważącego traktowania ze strony starszych koleżanek, nie zaznały nigdy najmniejszej przykrości od tej najbardziej spośród nich podziwianej. Wrażliwa na cudzą niedolę, śpieszyła zawsze z pomocą, kiedy któraś z

34

małych upadła i rozbiła kolano — podnosiła ją, uspokajała i znajdowała zwykle w kieszeni cukierka albo jakiś inny kojący środek. Nie szturchała ich nigdy i nie wyrażała się nigdy pogardliwie o ich wieku.

— Jak się ma cztery lata, to trudno — powiedziała kiedyś surowo do Lawinii, która właśnie dała klapsa Lotce i zwymyślała ją od nieznośnych smarkul — ale za rok będzie się miało pięć, a jeszcze za rok sześć. A do dwudziestu lat brakuje jej tylko szesnastu — dodała otwierając szeroko swoje poważne oczy.

— Dobry Boże! — odparła ironicznie Lawinia. — Jacy to jesteśmy mocni w arytmetyce!

Nie sposób wszakże było zaprzeczyć, że szesnaście i cztery dawało w sumie dwadzieścia — a dwadzieścia lat był to niedo-sięgły wiek, o którym nie ważyły się marzyć najśmielsze nawet dziewczynki.

Młodsze dzieci wręcz ubóstwiały Sarę. Nie raz i nie dwa urządzała ona w swoim pokoju herbatkę dla tych pariasów społecznych. Na przyjęciach tych wolno było bawić się z Emilką i używać os,obistego serwisu Emilki — tego w błękitne kwiatki. Nikt dotychczas nie widział jeszcze takiego prawdziwego serwisu dla lalek. Od pierwszej więc herbatki Sara uznana została przez całą klasę podwstępną za boginię i królową.

Lotka Legh uwielbiała ją tak gorąco, że gdyby Sara nie miała dość mocno rozwiniętego instynktu macierzyńskiego, uwielbienie to bez wątpienia musiałoby jej ciążyć. Lotkę oddał na pensję lekkomyślny młody tatuś, który nie miał pojęcia, co począć z dziewczynką. Młoda matka umarła, a dziecko od pierwszych chwil życia traktowano jak ulubioną lalkę czy może rozpieszczoną małpkę lub pieska pokojowego. W wyniku tego, mała była stworzeniem wręcz nieznośnym. Kiedy czegoś chciała albo nie chciała, zaczynała wrzeszczeć wniebogłosy, a ponieważ zawsze chciała tego, czego nie było jej wolno, i nie chciała niczego, co by było dla niej dobre, przenikliwe jej wrzaski słychać było zwykle to w tej, to w owej części domu.

W jakiś bowiem niezbadany sposób zorientowała się, że małe

36

dziecko, które straciło matkę, zasługuje na powszechne współczucie i litość. Zapewne musiała słyszeć rozmowy dorosłych na ten temat wkrótce po śmierci matki. Potrafiła więc bardzo zręcznie ciągnąć z tej wiedzy korzyści.

Sara po raz pierwszy wzięła ją pod swoją opiekę, kiedy przechodząc korytarzem, usłyszała, jak panna Minchin i panna Amelia starają się wspólnymi siłami uspokoić rozwrzeszczane dziecko, które jednak nie zwraca na ich wysiłki najmniejszej uwagi. Mała darła się tak głośno, że panna Minchin musiała — w sposób oczywiście pełen godności — krzyczeć, żeby ją słyszano.

— Czemu ona płacze? — pytała mocno podniesionym głosem.

— Oo! Oo! Oo! — usłyszała Sara. — Nie mam wcale ma-a-m-y!

— Ojej, Lotuniu! — piszczała panna Amelia. — Przestań, kochanie! Nie płacz! Uspokój się, proszę cię!

— Oo! Oo! Oo! — darła się nieujarzmiona Lotka. — Nie-e ma-am wca-a-alee m-a-amy-yyyy...

— Powinna dostać klapsa — orzekła panna Minchin. — Dostaniesz klapsa, wstrętna dziewczyno!

Lotka odpowiedziała na to jeszcze głośniejszą serią wrzasków. Panna Amelia rozpłakała się. Głos panny Minchin górował nad tym wszystkim jak wybuchy grzmotów, aż nagle przełożona zerwała się z fotela i w bezsilnej furii wyszła z pokoju, pozostawiając pannę Amelię na łasce losu.

Sara zawahała się pod drzwiami, niepewna, czy ma wejść do środka, niedawno bowiem nawiązała przyjazne stosunki z Lotką i sądziła, że być może zdoła ją uspokoić. Kiedy panna Minchin wyszła i ujrzała Sarę, po twarzy jej przebiegł skurcz irytacji. Uświadomiła sobie, że głos jej, słyszany przed chwilą z pokoju, nie brzmiał zapewne zbyt mile ani dystyngowanie.

— O, Sara! — zawołała usiłując przywołać na usta coś na kształt przymilnego uśmiechu.

— Zatrzymałam się — wyjaśniła Sara — bo poznałam głos

37

Lotki... i pomyślałam sobie, że może... nie wiem oczywiście na pewno... ale może uda mi się ją uspokoić. Czy wolno mi spróbować, proszę pani?

— Jeśli potrafisz, to proszę. Taka jesteś zdolna — odparła panna Minchin sznurując usta. Widząc jednak, że Sarę dotknął jej ironiczny ton, zmieniła go od razu. — Ale ty jesteś zdolna we wszystkich dziedzinach — dorzuciła przymilnie. — Przypuszczam, że poradzisz sobie nawet z tym dzieckiem. Proszę, wejdź — zachęciła Sarę odchodząc.

Kiedy Sara weszła do pokoju, Lotka leżała na podłodze, krzycząc i kopiąc nogami, nad nią zaś pochylała się zrozpaczona i zgrzana panna Amelia. Lotka jeszcze w swoim własnym pokoju dziecinnym, w domu, przekonała się, że wrzaski i kopanie nogami doprowadzają ją w końcu do pożądanego celu. Biedna, pulchna panna Amelia próbowała teraz daremnie to tego, to owego środka.

— Biedne maleństwo! — mówiła. — Wiem, że nie masz mamy, moje biedactwo... — ale zaraz zmieniła ton: — Lotko, jeżeli się natychmiast nie uspokoisz, dostaniesz w skórę! Mój aniołeczku! No, już, już! Ty wstrętne niedobre dziecko, zaraz ci dam klapsa! Zobaczysz!

Sara podeszła do nich cicho. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, czuła jednak instynktownie, że w każdym razie lepiej jest nie mówić tak sprzecznych rzeczy w sposób tak bezradny i histeryczny.

— Panno Amelio — powiedziała półgłosem — panna Minchin pozwoliła mi, żebym spróbowała ją uspokoić. Zgadza się

pani?

Panna Amelia spojrzała na nią z rozpaczą.

— Myślisz, że potrafisz? — jęknęła.

— Nie wiem jeszcze — odparła wciąż szeptem Sara — ale

spróbuję.

Panna Amelia podniosła się z klęczek z ciężkim westchnieniem, nóżki zaś Lotki zaczęły młócić o podłogę ze zdwojoną siłą.

— Jeżeli wysunie się pani cicho z pokoju — zaproponowała Sara — ja tu z nią zostanę.

— O Saro! — wyjąkała panna Amelia bliska płaczu. — Nigdy jeszcze nie miałyśmy tutaj tak nieznośnego dziecka. Będziemy chyba musiały odesłać ją do domu.

Wyszła jednak szybko na palcach z pokoju, niezmiernie uradowana, że ma do tego pretekst.

Sara stała przez chwilę nad rozwrzeszczaną dziewczynką, patrząc na nią bez słowa. Potem usiadła przy niej na podłodze i czekała. W pokoju prócz wrzasków Lotki nie rozlegał się żaden dźwięk. Było to coś zgoła nowego dla małej panny Legh, która była przyzwyczajona do błagań, zaklęć i gróźb innych osób. Zainteresowało ją, że gdy ona tak leży, wrzeszczy i kopie nogami, jedyna obecna przy tym osoba nie zwraca na to wcale uwagi. Otworzyła zalane łzami oczka, żeby zobaczyć, kto to jest. Zobaczyła tylko inną małą dziewczynkę. Ale była to dziewczynka, która miała Emilkę i inne śliczne rzeczy. Dziewczynka patrzała na nią spokojnie, jak gdyby po prostu o czymś rozmyślała. Lotka, która ucichła na chwilę, żeby się o tym wszystkim przekonać, postanowiła zacząć teraz od nowa, lecz cisza panująca w pokoju i dziwna, zamyślona twarzyczka Sary sprawiły, że pierwszy wrzask wypadł słabo i nieprzekonywająco.

— Nie-e ma-am wca-le ma-a-myyy! — oznajmiła, ale głos jej stracił znacznie na sile.

Sara spojrzała na nią jeszcze uważniej.

— Ja też nie mam mamy — powiedziała.

Oświadczenie to wywarło zdumiewający skutek. Lotka opuściła nogi na podłogę i leżała gapiąc się na Sarę. Kiedy wszystkie inne środki zawodzą, jakaś nowa myśl potrafi częstokroć uspokoić krzyczące dziecko. Należy też zaznaczyć, że Lotka nie lubiła zgryźliwej panny Minchin ani głupio-pobłażliwej panny Amelii, lubiła natomiast Sarę, chociaż mało ją jeszcze znała. Nie chciała zrezygnować ze swych żądań, ale nie mogła już skupić na nich myśli, poruszyła się więc i z gniewnym szlochem zapytała:

39

— A gdzie ona jest?

Sara zawahała się chwilę. Mówiono jej, że mama poszła do nieba, ale rozmyślała wiele o tej sprawie i miała o niej własne zdanie.

— Poszła do nieba — powiedziała. — Ale jestem pewna, że przychodzi czasem, żeby mnie odwiedzić, chociaż ja jej nie widzę. Twoja także. Może one obie teraz na nas patrzą. Może są obydwie w tym pokoju.

Lotka usiadła i rozejrzała się wokoło. Była ślicznym dzieckiem o kędzierzawych lokach, a jej okrągłe oczka przypominały wilgotne niezapominajki. Jeżeli mama obserwowała ją przez ostatnie pół godziny, może pomyśleć sobie, że jej córeczka nie jest dzieckiem, które powinno się polecić opiece aniołka.

Sara mówiła dalej. Niektóre osoby uznałyby może, iż to, co opowiada, przypomina raczej bajki, dla jej wyobraźni jednak wszystko to było tak realne, że Lotka mimo woli zaczęła słuchać. Mówiono jej, że mamusia ma teraz skrzydła i koronę, i pokazywano obrazki przedstawiające panie w pięknych, białych koszulach nocnych — podobno anioły. Ale Sara opowiadała jakąś cudowną historię o ślicznym kraju, w którym mieszkają prawdziwi ludzie.

— Są tam całe pola kwiatów — mówiła, jak zwykle w takich wypadkach zapominając o całym świecie i opowiadając jakby w transie — całe pola lilii... a kiedy wieje ciepły wiatr, roznosi wszędzie ich zapach — i wszyscy wciąż wciągają go w nozdrza, bo ciepły wiatr wieje zawsze. A małe dzieci biegają wśród lilii, zrywają całe naręcza, śmieją się i wiją wianki. A ulice lśnią i błyszczą od świateł. I nikt nie jest nigdy zmęczony, choćby szedł nie wiem jak długo. Każdy może zresztą latać, jeżeli tylko chce. I miasto otacza mur z masy perłowej i złota, ale jest dość niski, żeby ludzie mogli opierać łokcie na nim, spoglądać w dół na ziemię, uśmiechać się i przesyłać piękne pozdrowienia.

Gdyby Sara zaczęła opowiadać jakąkolwiek bajkę, Lotka bez wątpienia przestałaby płakać i słuchałaby oczarowana, trudno

jednak było zaprzeczyć, że ta bajka była stokroć piękniejsza od wszystkich innych. Mała przysunęła się bliżej do Sary i piła chciwie każde jej słowo aż do końca — który nastąpił niestety nazbyt prędko. Gdy Sara umilkła, Lotkę tak to zmartwiło, że wydęła znów usteczka.

— Chcę tam pójść! — zawołała. — Nie mam... nie mam wcale mamy w tej szkole!

Sara dostrzegła czerwony sygnał i wyrwała się z marzeń. Ujęła pulchną rączkę i ze śmiechem przyciągnęła do siebie dziewczynkę.

— Ja będę twoją mamą — powiedziała. — Będziemy się bawiły, że jesteś moją małą córeczką. A Emilka będzie twoją siostrzyczką.

Na buzi Lotki znów ukazały się dołeczki.

— Naprawdę?

— Tak — zapewniła ją Sara zrywając się na równe nogi. — Chodźmy, to zaraz jej o tym powiemy. A potem umyję ci buzię i uczeszę cię ładnie.

Lotka zgodziła się na to wszystko bez najmniejszego oporu i ruszyła z Sarą na górę, nie pamiętając już wcale, że całą niedawną tragedię wywołał fakt, że nie dała się umyć i uczesać przed obiadem, wobec czego wezwano pannę Minchin, aby użyła swego królewskiego autorytetu.

Od tego dnia Sara została przybraną matką Lotki.

40

ROZDZIAŁ V

Rózia

Bez wątpienia najważniejszą umiejętnością Sary, umiejętnością, która zjednywała jej więcej nawet zwolenniczek niż zbyt-kowne stroje i rzeczy, a nawet fakt, że była „pokazową wychowanką" (cechy tej najbardziej zazdrościła jej Lawinia i niektóre inne dziewczynki, choć mimo woli ulegały jej czarowi), była umiejętność opowiadania bajek i nadawania tajemniczego, bajecznego odcienia wszystkiemu, o czym mówiła.

Każdy, kto był w szkole z kimś, kto dobrze opowiada, wie, co to znaczy — jak takiego chłopca czy dziewczynkę otacza zawsze tłum wielbicieli, którzy błagają szeptem o jakieś opowiadanie, a nie opodal grona wybrańców tworzą się zawsze liczne grupki w nadziei, że pozwoli im się w końcu podejść i słuchać także. Sara nie tylko umiała opowiadać bajki, ale przepadała za ich opowiadaniem. Kiedy siadała lub stawała wśród koleżanek i zaczynała improwizować, zielone jej oczy zapalały się, policzki okrywał rumieniec i sama o tym nie wiedząc zaczynała odgrywać to, co opowiadała, podkreślając napięcie czy też urok sytuacji tonem głosu, kołysaniem smukłej postaci, dramatycznymi ruchami rąk. Zapominała, że mówi do słuchających dziewczynek, lecz żyła wprost wśród wróżek i gnomów albo królów, królowych i pięknych dam, których przygody opisywała. Czasem po skończonym opowiadaniu nie mogła z podniecenia złapać tchu, przykładała wówczas rękę do falującej, szczuplutkiej piersi i śmiała się sama z siebie.

— Kiedy o czymś opowiadam — mówiła — nie wydaje mi się, że to zmyślone. Wszystko wydaje mi się bardziej rzeczywiste niż wy — bardziej rzeczywiste niż klasa. Mam wrażenie, że jestem wszystkimi osobami, które występują w opowiadaniu — jedną po drugiej. To bardzo dziwne.

Przebywała na pensji panny Minchin już od dwóch blisko lat, kiedy pewnego mglistego popołudnia zimowego, wysiadając z powozu, otulona w najcieplejsze aksamity i futra i wyglądając znacznie wspanialej, niż z tego sobie zdawała sprawę, dostrzegła niepozorną, małą figurkę, stojącą na stopniach sutereny i wyciągającą w górę szyję, aby szeroko otwartymi oczami wyjrzeć przez balustradę. Wyraz zaciekawienia i zarazem lęku malujący się na umorusanej twarzyczce sprawił, że Sara spojrzała na nią uważniej i uśmiechnęła się przy tym, była bowiem zawsze skora do uśmiechu.

Ale właścicielka umorusanej twarzyczki i szeroko otwartych oczu przeraziła się widocznie, że przyłapano ją na przyglądaniu się uprzywilejowanym osobom. Skuliła się od razu i umknęła czym prędzej do kuchni. Znikła tak nagle, że gdyby nie była takim zabiedzonym, nędznym stworzonkiem, Sara z pewnością wybuchnęłaby śmiechem.

Tego samego wieczora, kiedy Sara siedziała otoczona grupą słuchaczek w kącie sali szkolnej i opowiadała bajkę, ta sama figurka wsunęła się nieśmiało do pokoju, niosąc skrzynię z węglem o wiele dla niej za ciężką, i uklękła przed kominkiem, żeby dorzucić do ognia i wygarnąć popiół.

Była czystsza niż wtedy, kiedy wyglądała z sutereny, ale minę miała równie wystraszoną. Bała się widocznie patrzeć na uczennice, żeby nie pomyślano, że podsłuchuje. Dokładała ostrożnie węgla palcami, żeby nie robić hałasu, i wymiatała popiół jak najciszej.

Ale Sara po minucie poznała, że dziewczynkę ogromnie interesuje wszystko, co tu się dzieje, że stara się jak najwolniej wy-

43

•'

I

konywać pracę w nadziei, że pochwyci jakieś słówko. Zaczęła więc mówić głośniej i wyraźniej.

— Syreny płynęły wolno w przejrzystej, zielonej wodzie, ciągnąc za sobą sieć rybacką, uwitą z pereł — mówiła. — Księżniczka siedziała na białej skale i przyglądała się im.

Była to cudowna bajka o księżniczce, która pokochała księcia Wodnika i zamieszkała z nim w lśniących pieczarach podwodnych.

Mała służąca przed kominkiem wymiotła już raz palenisko, a teraz zaczęła je wymiatać po raz drugi. Potem przystąpiła do tej samej roboty po raz trzeci, ale tymczasem bajka tak pochłonęła jej uwagę, że oczarowana zapomniała, iż nie ma prawa jej słuchać, zapomniała zresztą o całym świecie. Przycupnęła na dywaniku przed kominkiem i znieruchomiała z miotełką w ręku. Głos opowiadającej prowadził ją za sobą do krętych grot podmorskich, lśniących miękką, niebieską poświatą i wybrukowanych najczystszym złotym piaskiem. Dziwne kwiaty i trawy kołysały się wokół niej, a z oddali dobiegały ciche dźwięki muzyki i śpiewu.

Miotełka wypadła ze stwardniałej od pracy ręki. Lawinia Herbert obejrzała się.

— Ta dziewczyna słucha — powiedziała.

Winowajczyni chwyciła miotełkę, porwała skrzynię na węgle i wymknęła się błyskawicznie z pokoju niby spłoszony królik.

Sara zawrzała gniewem.

— Wiedziałam, że słucha — stwierdziła. — Czemu nie miałaby słuchać?

Lawinia podniosła dumnie głowę.

— Nie wiem, czy twoja mama byłaby zadowolona z tego, że opowiadasz bajki pomywaczkom, ale wiem, że moja mama nie pozwoliłaby mi na to — rzuciła pogardliwie.

— Moja mama! — powtórzyła Sara z dziwnym wyrazem twarzy. — Przypuszczam, że nie miałaby mi tego ani trochę za złe. Wie, że bajki należą do wszystkich.

44

1

— Myślałam, że twoja mama nie żyje — odcięła się Lawinia. — Skąd więc może o czymś wiedzieć?

— Myślisz, że nie wie? — spytała Sara cicho, ale surowo; czasem potrafiła nadać głosowi surowe brzmienie.

— Mama Sary wie o wszystkim — pisnęła Lotka. — Moja mama wie także — tylko że tu, u panny Minchin, Sara jest moją mamą — ale moja druga mama też wie o wszystkim. Ulice się tam świecą i lilie rosną na polach, i wszyscy je zrywają. Sara opowiada mi o tym, kiedy mnie kładzie spać.

— Bezczelna — zwróciła się Lawinia do Sary — układasz bajki o niebie!

— W Piśmie świętym są znacznie wspanialsze bajki — odparła Sara. — Zajrzyj tylko, to się przekonasz! Skąd wiesz, że to bajki? Ale mogę ci powiedzieć jedno — dodała z wcale nie świątobliwym gniewem — nie dowiesz się nigdy, czy to bajki, czy nie, jeżeli nie zaczniesz lepiej traktować ludzi niż teraz. Chodź, Lotuniu!

Z tymi słowy wyszła z pokoju w nadziei, że zobaczy jeszcze gdzieś małą służącą. Gdy jednak zajrzała do hallu, dziewczynka znikła już bez śladu.

— Kto to jest ta mała dziewczynka, która rozpala ogień na kominkach? — zapytała wieczorem Marietty.

Marietta wybuchnęła od razu potokiem wymowy.

— Ach, doprawdy, panna Sara słusznie o to pyta. To nieszczęśliwa, opuszczona dziewczynka, którą niedawno przyjęto na miejsce pomywaczki — chociaż poza zmywaniem robi całą brudną robotę, jaka się nadarzy. Czyści buty i paleniska, dźwiga węgiel na górę po schodach, szoruje podłogi, myje okna, a każdy nią pomiata i jej rozkazuje. Ma czternaście lat, ale z niedożywienia jest taka mała, że wygląda na dwanaście. Prawdę mówiąc, Marietcie żal jej okropnie. Taka jest wystraszona, że jak się ktoś do niej odezwie, oczy wychodzą jej na wierzch z przerażenia.

— Jak jej na imię? — zapytała Sara, która siedziała przy stole oparłszy podbródek na ręku i słuchała z przejęciem tego opowiadania.

45

— Na imię jej Rózia. Marietta słyszy co pięć minut, jak ktoś ze służby woła: „Róziu, zrób to!" i ,,Róziu, zrób tamto!"

Po wyjściu Marietty Sara siedziała przez dłuższy czas i wpatrywała się w ogień, rozmyślając o Rózi. Ułożyła sobie bajkę, której Rózia była skrzywdzoną bohaterką. Wygląda tak, jak gdyby nigdy nie jadała do syta. Ma głodne oczy. Sara miała nadzieję, że zobaczy znów Rózię, ale chociaż kilka razy widziała ją przelotnie, jak dźwigała coś w górę lub w dół po schodach, mała pomywaczka zawsze tak się śpieszyła i tak się bała, że ją ktoś zobaczy, iż nie sposób było do niej się odezwać.

Ale w kilka tygodni później, innego mglistego popołudnia, Sara wszedłszy do swego saloniku ujrzała wzruszający obrazek. W jej własnym fotelu, przed ogniem płonącym jasno na kominku, spała mocnym snem Rózia — ze smugą sadzy na nosie i kilkoma podobnymi smugami na fartuszku, w czepku, który zsunął się na bok, i z pustą skrzynią na węgle u stóp — wyczerpana nawet ponad wytrzymałość przyzwyczajonego do pracy, młodego ciała. Przysłano ją na górę, żeby posprzątała sypialnie na wieczór. Było ich bardzo dużo, a ona od świtu była na nogach. Pokój Sary zostawiła sobie na sam koniec. Był tak odmienny od pozostałych pokoi, nagich i brzydkich, gdyż przeciętne uczennice musiały się zadowalać jedynie przedmiotami pierwszej potrzeby. Pokój Sary wydawał się szczytem zbytku małej pomywaczce, chociaż w istocie rzeczy był to po prostu wesoły, schludny pokoik. Były tu jednak obrazki i książki, i różne osobliwości z Indii, stała kanapka i niski, wygodny fotel, Emilka siedziała na własnym foteliku z miną królowej, a na kominku zawsze płonął ogień. Rózia zostawiła go więc sobie na koniec pracy, bo na sam jego widok czuła się jakoś mniej zmęczona, a poza tym miała zawsze nadzieję, że uda jej się wyrwać kilka minut, usiąść na fotelu, rozejrzeć się dokoła i pomyśleć o szczęśliwym losie dziewczynki, co mieszka w takim zbytku i w zimne dni wyjeżdża na miasto w pięknych kapeluszach i okryciach, które można tylko ukradkiem zobaczyć ze schodów sutereny.

46

i

Tego popołudnia, kiedy tu usiadła, przyniosło to tak cudowną ulgę jej biednym, bolącym nóżkom, że poczuła ukojenie w całym ciele, a ciepło kominka jakby rzuciło na nią urok. Wpatrywała się w rozżarzone węgle, aż wreszcie powolny, znużony uśmiech ukazał się na umorusanej twarzyczce, głowa bezwiednie pochyliła się do przodu, powieki opadły i Rózia zasnęła kamiennym snem. Była dopiero od dziesięciu minut w pokoju, kiedy Sara weszła, ale spała tak mocno, jak gdyby na podobieństwo Śpiącej Królewny leżała tu od stu lat. Ale biedna Rózia nie przypominała w niczym Śpiącej Królewny, o nie! Wyglądała po prostu jak brzydka, niedożywiona, śmiertelnie wyczerpana mała służąca.

Sara wydawała się tak odmienna od niej, niby istota z innej planety.

Wracała właśnie z lekcji tańca, a dnie, w których do szkoły przybywał nauczyciel tańca, traktowano tutaj odświętnie, chociaż lekcje odbywały się co tydzień. Dziewczynki wkładały swoje najładniejsze sukienki, a że Sara tańczyła wyjątkowo dobrze, wysuwano ją zawsze na pierwszy plan i Marietcie kazano stroić ją na te lekcje jak najpiękniej.

Miała więc tego dnia na sobie różową sukienkę, a Marietta kupiła żywych pączków różanych i uwiła z nich wianek na czarne loki dziewczynki. Uczyła się dzisiaj nowego, ślicznego tańca, w którym fruwała po sali jak wielki różowy motyl, a ruch i podniecenie rzuciły odblask szczęścia na jej twarzyczkę.

Wbiegła do pokoju tanecznym krokiem — i naraz ujrzała Rózię śpiącą w przekrzywionym czepku.

— O! — szepnęła Sara cichutko na jej widok. — Biedactwo! Nie przyszło jej nawet na myśl, żeby gniewać się na małą

służącą. Przeciwnie, była rada, że ją tu zastała. Kiedy skrzywdzona bohaterka jej bajki zbudzi się, będą mogły porozmawiać. Sara zbliżyła się cichutko i stała patrząc na dziewczynkę. Rózia chrapnęła przez sen.

— Chciałabym, żeby sama się obudziła — rzekła Sara. —

------------ 48 -----------

Nie chcę jej budzić, ale panna Minchin będzie się gniewać, jeżeli się dowie. Poczekam kilka minut.

Przysiadła na brzeżku stołu i wymachiwała smukłymi nóżkami, zastanawiając się, jak najlepiej postąpić. Panna Amelia może wejść tu lada chwila, a wówczas Rózia z pewnością dostanie surową reprymendę.

„Ale jest taka zmęczona — myślała. — Jest taka zmęczona!"

Płonący węgielek przeciął w tej chwili jej wahania. Oderwał się od wielkiego stosu i spadł na kratę. Rózia drgnęła i z o-krzykiem przerażenia otworzyła oczy. Nie wiedziała, że usnęła. Usiadła tylko na chwilę i poczuła rozkoszne ciepło — a oto patrzała teraz spłoszona na cudowną dziewczynkę, która siedziała tuż obok na stole, niby różowa wróżka, i obserwowała ją z zainteresowaniem.

Zerwała się i chwyciła za czepek. Poczuła, że zwisa jej nad uchem, i bezładnymi ruchami starała się go naprostować. O, teraz będzie miała za swoje! Żeby tak zuchwale zasnąć w fotelu takiej wytwornej panienki! Wyrzucą ją z miejsca, bez wymówienia!

Gardło jej zdusiło bezdźwięczne łkanie.

— Och, panienko! Och, panienko! — bąkała. — Najpokor-niej przepraszam panienkę! Najpokorniej!

Sara zeskoczyła ze stołu i podeszła do niej.

— Nie bój się — powiedziała zupełnie takim tonem, jakby mówiła do koleżanki. — Nic się złego nie stało.

— To niechcący, panienko — powtarzała Rózia. — Ale tu było tak ciepło, a ja taka zmęczona... Nie chciałam być... im... impernencka!

Sara roześmiała się przyjaźnie i położyła jej rękę na ramieniu.

— Byłaś zmęczona i nie mogłaś nic na to poradzić — powiedziała. — Jeszcze teraz niezupełnie się obudziłaś.

Biedna Rózia rozwarła szeroko oczy ze zdumienia. Nigdy jeszcze nikt do-niej tak życzliwie nie przemawiał. Przyzwyczajona była tylko do rozkazów i besztania, no i do szturchańców. A ta dziewczynka — w różowej, wspaniałej sukni — patrzała na Ró-

49

zię tak, jak gdyby ta wcale nie była przestępczynią, jak gdyby miała prawo być zmęczona... a nawet zasnąć! Dotknięcie miękkiej, szczupłej łapki było najbardziej zdumiewającym doznaniem w życiu Rózi.

— Panienka... panienka się nie gniewa? — wyjąkała. — Nie powie panienka pani przełożonej?

— Nie — zawołała Sara — oczywiście, że nie powiem! Przerażenie malujące się na umorusanej sadzami twarzyczce

obudziło w niej naraz współczucie ściskające wprost serce. Wiedziona impulsem, pogłaskała znów dłonią policzek Rózi.

— Przecież jesteśmy takie same — powiedziała — jestem tylko małą dziewczynką, tak samo jak ty. To przypadek, że ja nie jestem tobą, a ty nie jesteś mną!

Rózia wcale tego nie zrozumiała. Umysł jej nie mógł ogarnąć tak dziwnych pojęć, „przypadek" oznaczał dla niej jedynie wypadek, nieszczęście, kiedy ktoś wpadł pod koła albo spadł z drabiny i zawieziono go do szpitala.

— Przypadek, panienko! — powtórzyła z szacunkiem.

— Tak — odparła Sara patrząc na nią marząco.

Ale zaraz zmieniła ton. Zorientowała się, że Rózia jej nie rozumie.

— Czy już skończyłaś robotę? — zapytała. — Czy możesz

zostać tu kilka minut?

Rózi znowu dech zaparło w piersiach.

— Tutaj, panienko? Ja?

Sara podbiegła do drzwi, otworzyła je, wyjrzała i nasłuchiwała.

— Nie ma nikogo w pobliżu — oznajmiła. — Jeżeli załatwiłaś się już z sypialniami, to możesz chyba chwilkę zostać. Myślałam, że... zjadłabyś może... kawałek placka.

Następne dziesięć minut wydały się Rózi jakimś majaczeniem. Sara otworzyła szafkę i dała jej gruby kawał placka. Z radością patrzała, jak mała służąca pożera go wielkimi kęsami. Rozmawiała z nią, zadawała jej pytania i śmiała się, aż lęk Rózi

ustąpił wreszcie i odważyła się nawet parę razy sama o coś zapytać, choć czuła, że to niesłychane zuchwalstwo.

— Czy to... — zaczęła patrząc tęsknie na różową sukienkę. Potem zakończyła niemal szeptem: — Czy to panienki najlepsza?

— To jedna z moich sukienek do tańca — odparła Sara. — Podoba mi się, a tobie? •

Rózia na chwilę straciła mowę z zachwytu. Potem odpowiedziała ściszonym głosem:

— Widziałam raz księżniczkę. Stałam na ulicy w tłumie przed Covent Garden i patrzałam, jak państwo jedzie do opery. I była tam taka jedna, na którą wszyscy gapili się najwięcej. Mówili do siebie: „To jest księżniczka". To już była dorosła panna, ale też ubrana tak na różowo — suknia i płaszcz, i kwiaty, wszystko. Przypomniała mi się od razu, jak zobaczyłam panienkę tu, na tym stole. Wyglądała panienka kubek w kubek jak ona.

— Często sobie myślałam — powiedziała Sara tonem, który przybierała przy rozważaniach — że chciałabym być księżniczką; ciekawa jestem, jakie się wtedy ma uczucie. Będę sobie chyba wyobrażała, że jestem księżniczką.

Rózia znów spojrzała na nią z podziwem i znów jak poprzednio nic nie rozumiała z jej słów. Obserwowała ją z bałwochwalczą niemal czcią.

Sara jednak wkrótce porzuciła rozmyślania i zadała Rózi nowe pytanie:

— Róziu, czyś słuchała wtedy bajki?

— Tak, panienko — przyznała się Rózia, którą znów zaczął ogarniać lęk. — Wiem, że nie powinnam była, ale to było takie piękne, że... że nie mogłam się powstrzymać.

— Przyjemnie mi było, żeś słuchała — powiedziała Sara. — Jak się opowiada bajki, nie ma nic przyjemniejszego niż opowiadać je tym, co chętnie słuchają. Nie wiem, czemu tak jest. Czy chciałabyś usłyszeć zakończenie?

Rózia znów miała trudności z oddychaniem.

— Ja? — zawołała. — Niby prawdziwa uczennica, panienko? Usłyszeć wszystko o księciu... i o białych syrenach, co śmieją się i pływają... z gwiazdkami we włosach?

Sara skinęła głową.

— Obawiam się, że teraz nie ma już na to czasu — rzekła — ale powiesz mi dokładnie, o której przychodzisz sprzątać moje pokoje, a postaram się zawsze być tutaj i będę ci opowiadała codziennie po trochu aż do końca. To śliczna, długa bajka, a ja wciąż wstawiam do niej nowe kawałki.

— Słowo daję — wyszeptała w uniesieniu Rózia — nic bym już nie dbała o to, jakie ciężkie są te skrzynie na węgiel... ani jak mi dokucza kucharka, bylebym... bylebym mogła się 'tego spodziewać!

— Możesz z pewnością — odparła Sara. — Opowiem ci ca-lutką bajkę.

Kiedy Rózia schodziła na dół, nikt by nie poznał w niej dziewczynki, która przed paroma godzinami kusztykała na górę, uginając się pod ciężarem skrzyni z węglem. Miała w kieszeni zapasowy kawał placka, była syta i ogrzana, lecz ogrzana nie tylko ogniem na kominku — ogrzało ją przede wszystkim ciepło bijące od osoby Sary.

Kiedy odeszła, Sara znów wdrapała się na swe ulubione miejsce na brzeżku stołu. Stopy oparła na krześle, łokcie na kolanach, podbródek na dłoniach.

— Gdybym była księżniczką, prawdziwą księżniczką — szeptała — mogłabym hojnie obdarowywać ludzi. Ale chociaż jestem tylko księżniczką na niby, mogę jednak wynajdywać różne drobne rzeczy, które można dla ludzi robić. Takie rzeczy jak ta. Rózia była tak uszczęśliwiona, jakby to był hojny dar. Będę więc wyobrażała sobie, że robienie czegoś, co ludziom sprawia przyjemność, to jest rozdzielanie hojnych darów. Obdarowałam kogoś hojnie.

ROZDZIAŁ VI

Kopalnie diamentów

Wkrótce potem nadeszła niesłychanie sensacyjna wiadomość. Zelektryzowała ona nie tylko Sarę, lecz całą pensję i stała się głównym przedmiotem rozmów na długie tygodnie. Otóż kapitan Crewe w jednym z listów donosił o niezwykle ciekawej nowinie. Pewien jego dawny kolega szkolny i serdeczny przyjaciel odwiedził go niespodzianie w Indiach. Przyjaciel ten jest właścicielem wielkiego obszaru ziemi, na którym znaleziono diamenty, i przystąpił właśnie do budowy kopalni. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak się spodziewa, stanie się posiadaczem bogactw, jakie trudno sobie wprost wyobrazić, a przez sentyment do przyjaciela ze szkolnej ławy pragnie, aby ten został jego wspólnikiem i dzielił z nim ową niesłychaną fortunę. Tyle przynajmniej Sara zrozumiała z listu ojca. Jakikolwiek inny plan finansowy, choćby najbardziej obiecujący i wspaniały, nie zainteresowałby zapewne zbytnio ani jej, ani innych dziewczynek, ale sam zwrot „kopalnie diamentów" miał w sobie coś z bajki z Tysiąca i Jednej Nocy, nikt więc nie mógł pozostać wobec niego obojętny. Sara była zachwycona i malowała przed Ermengardą i Lotką wizje krętych korytarzy podziemnych, gdzie lśniące kamienie migocą w ścianach i sufitach, a ciemnoskórzy mężczyźni wyłuskują je ciężkimi kilofami. Ermengardą słuchała z zapartym tchem, a Lotka naprzykrzała się co wieczór, żeby opowiadano jej tę historię od nowa. Lawinia natomiast traktowała

53

rzecz całą bardzo sceptycznie i powiedziała Jessie, że nie wierzy w ogóle w istnienie kopalni diamentów.

— Mamusia ma pierścionek z brylantem, który kosztował czterdzieści funtów — powiedziała. — A ten brylant nie jest wcale duży. Gdyby istniały kopalnie pełne diamentów, ludzie byliby tak bogaci, że to byłoby wprost śmieszne.

— Może Sara będzie bogata, że to będzie aż śmieszne — parsknęła śmiechem Jessie.

— Jest i tak śmieszna, chociaż nie jest bogata — syknęła La-

winia.

— Ty jej chyba nienawidzisz — oświadczyła Jessie.

— Nic podobnego — burknęła Lawinia. — Ale nie wierzę w kopalnie diamentów.

— Jednak ludzie muszą przecież skądś te diamenty wykopywać — odparła Jessie. — Lawinio — dodała chichocząc znowu — czy wiesz, co mówi Gertruda?

— Nie mam pojęcia i nie chcę wiedzieć, jeżeli to znowu jest coś o tej wiecznej Sarze.

— Owszem, o Sarze. Sara lubi sobie wyobrażać, że jest księżniczką. Bawi się w to przez cały czas — nawet w szkole. Powiada, że dzięki temu łatwiej jej przychodzi nauka. Chce, żeby Ermengarda też została księżniczką na niby, ale Ermengarda mówi, że jest za gruba.

— Bo jest za gruba — stwierdziła Lawinia. — A Sara jest za chuda.

Jessie oczywiście znowu wybuchnęła śmiechem.

— Sara twierdzi, że to nie ma nic do rzeczy, jak się wygląda ani co się posiada. Chodzi tylko o to, co się myśli i co się robi.

— Myśli pewnie, że mogłaby być księżniczką, gdyby nawet była nędzarką — rzekła Lawinia. — Wiesz co, zacznijmy do niej mówić: „Wasza królewska mość!"

Było już po lekcjach i dziewczynki siedziały przed kominkiem w sali szkolnej, rozkoszując się godziną, którą najbardziej lubiły. O tej porze panna Minchin i panna Amelia piły herbatę w swoim salonie, do którego nikt nie miał wstępu. Toteż w

tym czasie gawędzono swobodnie i zwierzano się sobie nawzajem z tajemnic, zwłaszcza jeżeli młodsze dziewczynki zachowywały się dobrze, nie kłóciły się i nie hałasowały, co, musimy wszakże wyznać, miało miejsce dość często. Kiedy wybuchał wrzask, starsze dziewczynki interweniowały zazwyczaj łajaniem i klapsami. Do nich bowiem należało utrzymywanie porządku na sali, jeżeli zaś zaniedbały tego obowiązku, groziło niebezpieczeństwo, że przyjdzie panna Minchin albo panna Amelia i swobodny nastrój pryśnie. W chwili gdy Lawinia wypowiedziała ostatnie słowa, drzwi się otworzyły i weszła Sara wraz z Lotką, która zazwyczaj chodziła za nią wszędzie jak piesek.

— O, już jest z tą obrzydliwą smarkulą! — szepnęła ze złością Lawinia. — Jeżeli ją tak kocha, to czemu nie trzyma jej w swoim pokoju? To wstrętne stworzenie zaraz zacznie się drzeć.

Tak się złożyło, że Lotkę ogarnęła nagle chęć zabawy w ogólnej sali i uprosiła przybraną mamę, żeby ta poszła z nią razem. Przyłączyła się teraz do grupki młodszych dziewczynek, które bawiły się w kącie. Sara usadowiła się na parapecie okna, podwinęła nogi i zabrała się do czytania. Była to książka o rewolucji francuskiej i dziewczynka pogrążyła się wkrótce we wstrząsającym opisie więźniów Bastylii, którzy spędzili tyle lat w kazamatach, że kiedy wybawcy ich stamtąd wyprowadzili, długie, siwe włosy i brody zasłaniały niemal twarze nieszczęsnych. Zapomnieli już zupełnie o istnieniu świata zewnętrznego i nie wiedzieli, czy to sen, czy jawa.

Sara myślą była tak daleko od szkolnej sali, że drgnęła przerażona, kiedy ostry wrzask Lotki przywrócił ją do rzeczywistości. Najtrudniej było jej zachować pogodę, kiedy przerywano jej nagle zajmującą lekturę. Ci, co lubią książki, znają uczucie irytacji, jakie ogarnia ich w takich chwilach. Nie jest wówczas łatwo opanować chęć gniewnej reprymendy.

— Czuję się wtedy tak, jakby mnie ktoś uderzył — zwierzyła się kiedyś Sara Ermengardzie. — I mam ochotę oddać uderzenie. Muszę przypomnieć sobie szybko, gdzie jestem, żeby się powstrzymać od powiedzenia czegoś przykrego.

54

55

Musiała więc przypomnieć sobie szybko, gdzie jest, kiedy odłożyła książkę na parapet i zeskoczyła ze swego wygodnego

miejsca w kącie.

Lotka ślizgała się po posadzce i najpierw rozzłościła Lawinie i lessie bo przy tym hałasowała, a na zakończenie przewróciła się i stłukła sobie kolano. Teraz podskakiwała wrzeszcząc wśród grupki przyjaciółek i nieprzyjaciółek, które na przemian uspokajały ją i łajały. . .

- Cicho bądź, ty bekso! Milcz! - nakazywała Lawima.

- Nie jestem beksa! Nie je-estem be-e-ksa! - darła się Lotka. — Saro, Sa-ro!

- Jeżeli nie przestanie ryczeć, panna Minchin z pewnością ją usłyszy! - zawołała Jessie. - Lotuniu, kochana moja, dam

ci pensa!

- Nie potrzebuję twojego pensa - szlochała Lotka, a spojrzawszy na swoje tłuste kolanko i widząc na nim kroplę krwi, zaczęła wrzeszczeć ze zdwojonym zapałem.

Sara przebiegła pokój, uklękła przy małej i otoczyła ją ramionami.

- No, Lotko - szepnęła - Lotko, obiecałaś Sarze...

- Ona powiedziała na mnie beksa — płakała Lotka.

Sara pogłaskała ją wprawdzie, ale odezwała się tak dobrze znanym Lotce, stanowczym tonem:

- Bo jak będziesz płakać, to będziesz beksa, kochanie moje.

Przecież obiecałaś. ,.,,-

Lotka przypomniała sobie daną obietnicę, wolała jednak jeszcze pokrzyczeć.

- Nie mam wcale mamy - oznajmiła ^szetn i wobec. -

Nie mam ani kawałeczka ma-my.

_ Owszem, masz - odparła wesoło Sara. - Zapomniałaś? Nie wiesz, że Sara jest twoją mamą? Nie chcesz Sary na swoją

mamę? . .

Lotka przytuliła się do niej i westchnęła uspokajając się.

- Chodź, posiedzisz ze mną na oknie - mówiła dalej Sara — a ja ci opowiem cichutko bajkę.

— Naprawdę? — chlipnęła Lotka. — Opowiesz mi-- o... o kopalniach diamentów?

— O kopalniach diamentów? — wtrąciła Lawinia • — Wstrętne, rozpieszczone stworzenie, chętnie bym ją zbiła!

Sara wstała szybko. Należy pamiętać, że była bardzo pochłonięta lekturą książki o Bastylii i musiała przypomnieć sobie nagle dużo rzeczy, kiedy się zorientowała, że powinna zając się przybraną córeczką. Nie była aniołem i nie żywiła sympatii do Lawinii.

— A ja bym chętnie zbiła ciebie — powiedziała gniewnie — ale nie chcę cię zbić! — dodała usiłując się opanować. — Właściwie to mam ochotę cię zbić i sprawiłoby mi to przyjemność — ale cię nie uderzę. Nie jesteśmy łobuzami ulicznymi. Obydwie jesteśmy dość duże, żeby mieć trochę rozsądku.

Lawinia skorzystała od razu ze sposobności.

— Ach, tak, wasza królewska mość — powiedziała. — Jesteśmy pewnie księżniczkami. A przynajmniej jedna z nas jest księżniczką. Pensja powinna teraz stać się szalenie modna, skoro panna Minchin ma księżniczkę wśród wychowanek.

Sara zrobiła krok w jej kierunku. Miała taką minę, jak gdyby chciała uderzyć Lawinie. Może nawet tak było rzeczywiście. Wyobrażanie sobie różnych rzeczy „na niby" umilało jej życie. Nie rozmawiała o tym nigdy z dziewczynkami, których nie lubiła. Nowy pomysł, że jest „na niby" księżniczką, przypadł jej ogromnie do gustu i była na tym punkcie bardzo wrażliwa. Zamierzała trzymać rzecz w tajemnicy, a tu Lawinia wyśmiewała się z tego wobec całej szkoły. Sara poczuła, że krew nabiega jej do twarzy i pulsuje w uszach, ale opanowała się ostatnim wysiłkiem. Księżniczki nie wpadają w furię. Opuściła rękę i stała przez chwilę bez ruchu. Kiedy się wreszcie odezwała, gł°s jei brzmiał zupełnie spokojnie. Podniosła wysoko głowę, a wszystkie dziewczynki zaczęły nasłuchiwać.

— To prawda — powiedziała. — Wyobrażam sobie czasem, że jestem księżniczką, żeby móc się zachowywać jak prawdziwa księżniczka.

57

Lawinii nie przyszła na myśl stosowna odpowiedź. Kilka razy już się przekonała, że nie potrafi znaleźć właściwej odpowiedzi, kiedy ma do czynienia z Sarą. Głównym powodem było to, że reszta dziewczynek zawsze jakoś stała po stronie jej przeciwniczki. Teraz też zauważyła, że słuchają z zainteresowaniem. Dziewczynki interesowały się zawsze księżniczkami i miały nadzieję, że usłyszą coś więcej na ten temat, toteż przysunęły się bliżej do Sary.

Lawinia zdołała zdobyć się na jedną tylko uwagę, która zresztą nie wywarła wielkiego wrażenia.

— O, Boże! — zawołała. — Mam nadzieję, że kiedy wstąpisz na tron, nie zapomnisz o nas, prostaczkach.

— Nie zapomnę — odparła Sara.

Nie wyrzekła więcej ani słowa, lecz stała spokojnie, wpatrując się w Lawinie, aż tamta wreszcie ujęła Jessie pod ramię i odeszła.

Od tego czasu dziewczynki, które zazdrościły Sarze, mówiły o niej „księżniczka Sara", ilekroć chciały szczególnie dosadnie wyrazić swoją dla niej pogardę, te zaś, które ją lubiły, nazywały ją tak między sobą, traktując ten tytuł jako zwrot pieszczotliwy. Nikt nie zwracał się do niej w ten sposób, ale wielbicielkom jej podobał się bardzo malowniczy, imponujący tytuł, panna Minchin zaś, dowiedziawszy się o tym, wspominała nieraz o całej sprawie odwiedzającym szkołę rodzicom, czując, że dodaje to pensji splendoru.

Rózi tytuł książęcy nadawany Sarze wydawał się rzeczą naj-naturalniejszą w świecie. Znajomość nawiązana pochmurnego popołudnia, kiedy Rózia ocknęła się wystraszona z drzemki na wygodnym fotelu, rozwijała się i zacieśniała, chociaż trzeba wyznać, że panna Minchin i panna Amelia niewiele o niej wiedziały. Orientowały się, że Sara „jest dobra" dla pomywaczki, nic im jednak nie było wiadomo o pewnych kradzionych cza-rownych chwilach, kiedy Rózia uprzątnąwszy błyskawicznie górne pokoje docierała wreszcie do pokoju Sary i z westchnieniem radości stawiała na podłodze ciężką skrzynię z węglami.

W chwilach takich odbywało się opowiadanie bajek w odcinkach, a ponadto na widowni ukazywały się różne smaczne rzeczy, spożywane od razu albo też chowane pospiesznie do kieszeni do zjedzenia później, kiedy Rózia szła spać do swojego pokoiku na poddaszu.

— Ale muszę ostrożnie to wszystko jeść, panienko — powiedziała pewnego razu — bo jeśli zostawiam okruszki, to potem szczury po nie przychodzą.

— Szczury! — zawołała ze zgrozą Sara. — Czy na poddaszu są szczury?

— Mnóstwo, proszę panienki — stwierdziła Rózia niby rzecz samą przez się zrozumiałą. — Na strychach zawsze są szczury i myszy. Ale można się przyzwyczaić do ich hałasu i szelestu. Ja tak się już przyzwyczaiłam, że mi nie przeszkadzają, jeżeli tylko nie włażą do mnie na poduszkę.

— Brr! — wzdrygnęła się Sara.

— Do wszystkiego się można przyzwyczaić — powiedziała Rózia. — A jak się urodziło pomywaczką, to się musi. Ja tam wolę szczury od karaluchów.

— Ja bym też chyba wolała — rzekła Sara. — Przypuszczam, że ze szczurem można się z czasem zaprzyjaźnić, ale wątpię, czy miałabym ochotę zaprzyjaźnić się z karaluchem.

Rózia czasami nie ważyła się spędzić dłużej ponad kilka minut w jasnym, ciepłym pokoju. W takich wypadkach zamieniano tylko parę słów i wsuwano małą paczuszkę do staroświeckiej torebki, którą Rózia nosiła pod fartuchem na tasiemce. Szukanie i wynajdywanie smacznych rzeczy do jedzenia, które można by zmieścić w niewielkiej paczce, stanowiło obecnie nowe zainteresowanie Sary. Wyjeżdżając lub wychodząc na spacer, oglądała zawsze pilnie wystawy sklepów spożywczych. Kiedy pierwszy raz przyszło jej do głowy, że może kupić i przynieść do domu kilka małych pasztecików z mięsem, poczuła, że dokonała odkrycia. Gdy je pokazała, oczy Rózi zabłysły.

— Och, panienko! — wyszeptała. — Jakie będą dobre i sycące. Najważniejsze, żeby były sycące. Ptysie to pyszności, ale

59

znikają, jak... rozumie panienka. A te paszteciki zostają w brzuszku.

— Hm — zawahała się Sara — nie wiem, czy to byłoby dobrze, gdyby miały zostać na zawsze, ale mam nadzieję, że będą pożywne.

Były rzeczywiście pożywne — podobnie zresztą jak kanapki z wołowiną, kupowane w garmażerii, oraz bułeczki i świeża kiełbasa. Rózia z czasem nie czuła się już wciąż tak głodna i zmęczona, a skrzynia z węglem nie wydawała jej się tak nieznośnie ciężka.

Choćby bowiem skrzynia była nie wiedzieć jak ciężka, choćby kucharka była w jak najgorszym humorze i choćby na barki małej pomywaczki spychano najcięższą pracę, nadzieja na te kilka chwil po południu dodawała Rózi sił — nadzieja, że panna Sara będzie czekać na nią w swoim pokoju. Już sam widok panny Sary wystarczyłby jej, nawet bez pasztecików z mięsem. Jeżeli czasu było tylko tyle, aby zamienić kilka słów, słowa te były zawsze życzliwe, wesołe i dodające otuchy; jeżeli czasu było więcej, następował odcinek bajki, o której można było myśleć potem przed zaśnięciem, kiedy Rózia leżała w swoim łóżku na poddaszu. Sara — która bezwiednie robiła tylko to, co sprawiało jej najwyższą przyjemność, gdyż natura stworzyła ją do dawania — nie miała wcale pojęcia, czym jest dla biednej Rózi i jakim cudem jej się wydaje. Jeżeli natura stworzyła nas do dawania, mamy otwarte dłonie i serca od pierwszych chwil życia i chociaż mogą się zdarzać liczne chwile, kiedy dłonie nasze są puste, serca są zawsze pełne i możemy rozdawać z nich hojnie przeróżne wspaniałości: ciepło, dobroć, zachętę, pociechę, wesołość — a czasem wesoły śmiech bywa największą pomocą.

Rózia przez całe swoje krótkie życie spędzone na ciężkiej harówce nie wiedziała właściwie, co to śmiech. Sara rozśmieszała ją i śmiała się z nią razem i choć żadna z nich o tym nie wiedziała, śmiech ten był równie „pożywny" jak paszteciki.

Na kilka dni przed swoimi jedenastymi urodzinami Sara dostała list od ojca. List ten nie był utrzymany w zwykłym, chło-

pięco-wesołym tonie. Ojciec nie czuł się dobrze i miał dużo trosk w związku z interesami dotyczącymi kopalni diamentów.

„Bo widzisz, moja mała Saro — pisał — twój tatuś nie jest wcale człowiekiem interesu, toteż liczby i papierzyska męczą go bardzo. Nie rozumie ich dokładnie i rozmiary całej sprawy go przytłaczają. Gdybym do tego jeszcze nie miał gorączki, to może bym nie przewracał się pół nocy bezsennie na łóżku i nie spędzał drugiej połowy na niespokojnych snach. Gdyby moja mała dziewczynka była przy mnie, z pewnością udzieliłaby mi jakiejś mądrej, poważnej rady. Prawda, kochanie moje?"

Ojciec poczynił wspaniałe przygotowania do jej urodzin. Między innymi zamówił w Paryżu nową lalkę, której garderoba miała być szczytem doskonałości i wykwintu. Na pytanie, czy lalka jest stosownym prezentem, Sara odpisała z właściwą sobie oryginalnością.

„Jestem już właściwie bardzo stara — pisała. — Nigdy w życiu już pewnie nie dostanę lalki, więc ta lalka będzie moja ostatnia. Jest w tym coś uroczystego. Gdybym umiała pisać wiersze, napisałabym pewnie bardzo ładny wiersz pod tytułem «Ostatnia Lalka». Ale nie umiem pisać wierszy. Próbowałam, ale wychodziły mi takie nędzne, że sama się śmiałam. Nie przypominały wcale utworów żadnego prawdziwego poety. Nikt nie może zająć miejsca Emilki, ale będę bardzo ceniła i szanowała Ostatnią Lalkę, a moje koleżanki z pewnością będą nią zachwycone. One wszystkie lubią lalki, chociaż niektóre starsze dziewczynki — te, co mają blisko piętnaście lat — udają, że są już za dorosłe".

Kapitan Crewe miał potworny ból głowy, kiedy czytał ten list w swoim domu w Indiach. Siedział przy biurku, zarzuconym papierami i listami, które napawały go przerażeniem i niepokojem, ale od wielu tygodni nie śmiał się już tak jak w tej chwili.

— Och! — zawołał. — Ona z roku na rok robi się coraz zabawniejsza. Daj Boże, żeby ten interes doszedł nareszcie do skutku i żebym mógł pojechać do kraju i ją zobaczyć. Ileż bym

60

61

dał, gdyby iej małe rączki objęły mnie w tej chwili za szyję! Ile

bym dał!

Urodziny miano obchodzić bardzo hucznie. W udekorowanej odświętnie sali szkolnej miało się odbyć przyjęcie. Pudełka z prezentami miały być otwarte publicznie z zachowaniem właściwego ceremoniału. Kiedy nastąpił ten z dawna oczekiwany dzień cała pensja nie posiadała się z podniecenia. Nikt nie zauważył na^et> jak minął ranek, tyle bowiem było jeszcze przygotowań d° zakończenia. Salę ozdobiono girlandami z ostro-krzewu stoliki usunięto, ławki zaś ustawiono pod ścianami i o-kryto pokLowcami z czerwonego pluszu.

Kiedy Sara rano wyszła z sypialni do swego saloniku, ujrzała na stole małą, nieforemną paczuszkę, owiniętą w gruby, brązowy papier. Wiedziała, że to prezent, i domyśliła się, od kogo pochodzi. Otworzyła paczuszkę bardzo ostrożnie. Wewnątrz była kwadf^owa poduszeczka na szpilki, uszyta z niezbyt czystej czerwonej flanelki. Wpięte w nią starannie szpilki z czarnymi główkami tworzyły napis: „Rzyczenia szczenścia".

_ O! -r zawołała Sara. — Ileż to ją trudu musiało kosztować! Tak mi się podoba ta poduszeczka — aż mnie coś ściska

za serce!

Ale w następnej chwili osłupiała ze zdumienia. Na odwrotnej stronie poduszeczki przypięty był bilet wizytowy, a na nim czarno na białym widniało: „Amelia Minchin".

Sara oblała bilet w ręku.

_ Panna Amelia! — powiedziała do siebie. — Jak to może być!

W tej samej chwili usłyszała, że drzwi uchylają się cicho, i do pokoju ostrożnie zajrzała Rózia.

Dziewczynka uśmiechała się zakłopotana i uszczęśliwiona zarazem. Ro2ejf2awszy się wokoło, wsunęła się do wnętrza pokoju i stanęła przed Sarą, wyłamując nerwowo palce.

— Podoba się, panno Saro? — spytała. — Podoba się panience?

_ c7y mi się podoba?! — zawołała Sara. — Róziu, kochana

moja, przecież zrobiłaś to własnoręcznie!

Rózia parsknęła histerycznie, lecz radośnie, oczy jej zwilgotniały ze wzruszenia.

— To tylko flanelka, i to nie nowa, ale chciałam panience coś dać, więc robiłam ją nocami. Wiedziałam, że panienka może sobie wyobrazić, że to jedwab i brylantowe szpilki. Ja sama starałam się tak sobie wyobrazić, kiedy ją robiłam. A ten bilecik, panienko... — Rózia zawahała się. — To chyba nic złego, że go wyjęłam z kosza na śmieci? Panna Amelia go wyrzuciła. Nie miałam własnego bileciku, a wiedziałam, że prawdziwy prezent powinien mieć bilecik, więc przypięłam bilecik panny Amelii.

Sara rzuciła się na szyję Rózi i uściskała ją z całych sił. Nie umiałaby wytłumaczyć, czemu coś dławiło ją w gardle, przeszkadzając jej mówić.

— Och, Róziu! — zawołała wreszcie zmienionym głosem. — Kocham cię, Róziu, kocham cię, kocham cię!

— Och, panienko! — wyjąkała Rózia. — Dziękuję panience pięknie, ale ta poduszeczka naprawdę nie jest tego warta. Fla... Flanelka nie była nowa.

62

63

ROZDZIAŁ VII

Znów kopalnie diamentów

Kiedy Sara tego popołudnia weszła do udekorowanej ostro-krzewem sali, kroczyła na czele całego pochodu. Panna Minchin w swej najwspanialszej jedwabnej sukni prowadziła ją za rękę. Za nimi szedł służący niosąc pudło z Ostatnią Lalką, pokojówka niosła drugie pudło, orszak zaś zamykała Rózia w czystym fartuchu i nowym czepku, niosąc trzecie. Sara wolałaby wejść zwyczajnie, bez tych ceremonii, ale panna Minchin wezwała ją do siebie na rozmowę i sprecyzowała swoje życzenia w tej sprawie.

— Nie jest to zwykły dzień — oświadczyła — i pragnę, aby traktowano go jako dzień wyjątkowy.

Kiedy więc Sarę wprowadzono uroczyście na salę, poczuła się mocno zażenowana, starsze bowiem dziewczynki gapiły się na nią i trącały się łokciami, młodsze zaś zaczęły podskakiwać radośnie na siedzeniach.

— Panienki, proszę o spokój! — nakazała panna Minchin uciszając gwar. — James, proszę postawić pudło na stole i zdjąć wieko. Emmo, proszę postawić swoje pudło na krześle. Róziu! — zwróciła się nagle do pomywaczki tonem ostrym i surowym.

Rózia z podniecenia zapomniała zupełnie, kim jest, i uśmiechała się do Lotki, która wierciła się niecierpliwie na ławce. Omal więc nie upuściła pudła na dźwięk surowego głosu przywołującego ją do porządku i dygnęła na znak prośby o przebaczenie tak śmiesznie, że Lawinia i Jessie parsknęły śmiechem.

64

— Nie wolno ci gapić się na panienki — skarciła ją panna Minchin. — Zapominasz się. Postaw to pudło.

Rózia usłuchała wystraszona, postawiła prędko pudło i spiesznie cofnęła się pod drzwi.

— Możecie odejść — oznajmiła służbie panna Minchin dając znak ręką.

Rózia przepuściła naprzód służących starszych rangą. Nie mogła się powstrzymać od tego, żeby nie spojrzeć tęsknie na pudło stojące na stole. Spośród zwojów bibułki wyzierał rąbek błękitnego jedwabiu.

— Bardzo panią przepraszam — zwróciła się nagle Sara do panny Minchin — ale czy Rózia nie mogłaby zostać?

Było to wystąpienie bardzo śmiałe. Panna Minchin omal nie drgnęła ze zdziwienia. Potem podniosła do oczu lorgnon i z niepokojem zlustrowała swą pokazową wychowankę.

— Rózia? — zawołała. — Ależ, moja droga Saro! Sara postąpiła krok naprzód.

— Chciałabym, żeby została, bo wiem, że przyjemnie jej będzie obejrzeć prezenty — wyjaśniła. — Ona też jest przecież małą dziewczynką.

Panna Minchin była wyraźnie zgorszona. Przenosiła spojrzenie z jednej postaci na drugą.

— Moja droga Saro — rzekła wreszcie — Róża jest pomy-waczką. Pomywaczki... hm... nie są małymi dziewczynkami.

Pannie Minchin rzeczywiście nie przeszło nigdy przez myśl, że można patrzeć na pomywaczki pod tym kątem. Pomywaczki były maszynami, które zmywały naczynia, nosiły węgiel i paliły w piecach.

— Ale Rózia jest małą dziewczynką — powiedziała Sara. — I wiem, że byłoby jej przyjemnie. Proszę, niech jej pani pozwoli zostać — przez wzgląd na moje urodziny.

— Jeżeli prosisz o to jako solenizantka, to pozwalam jej zostać — odparła panna Minchin z wielką godnością. — Różo, podziękuj pannie Sarze za jej wielką dobroć.

Róża wtuliła się tymczasem do kąta, szarpiąc rąbek fartucha

w pełnym napięcia oczekiwaniu. Wyszła teraz, dygając grzecznie, ale w oczach jej, jak i Sary, zamigotał porozumiewawczy, przyjazny błysk, gdy wypowiadała spiesznie słowa podziękowania.

— O, dziękuję panience! Bardzo panience dziękuję! Tak bardzo chciałam zobaczyć tę lalkę. Dziękuję panience. I dziękuję pani przełożonej — dodała odwracając się i dygając lękliwie przed panną Minchin — za to, że 'pozwoliła mi na taki zaszczyt.

Panna Minchin znów skinęła ręką — tym razem w kierunku

kąta ptzy drzwiach.

— Idź i stań tam — rozkazała. — Nie za blisko panienek.

Rózia rozpływając się w uśmiechach poszła na wskazane miejsce. Obojętne jej było, gdzie jej każą stać, byłe mogła być tu w pokoju, w którym dzieją się takie cuda, zamiast tkwić na dole, w kuchni. Nie przestraszyła się nawet, kiedy panna Minchin chrząknęła znacząco i znów zabrała głos.

— Panienki, pragnę powiedzieć wam kilka słów — oznajmiła.

— Ojej, chce wygłosić mowę — szepnęła jedna z dziewczynek. — Bodajby ją prędzej skończyła.

Sara znów poczuła zakłopotanie. Ponieważ była dziś soleni-zantką, mowa zapewne miała jej dotyczyć. Nie jest zbyt przyjemnie stać w sali szkolnej i słuchać przemówienia o sobie.

— Panienki wiedzą zapewne — rozpoczęła mowę panna Minchin (gdyż była to prawdziwa mowa) — że nasza kochana Sara kończy dzisiaj jedenaście lat.

— Nasza kochana Sara! — mruknęła Lawinia.

— Wiele z was, tu obecnych, skończyło już jedenaście lat, lecz urodziny Sary są nieco odmienne od urodzin innych dziewczynek. Kiedy dorośnie, zostanie dziedziczką wielkiej fortuny i obowiązkiem jej będzie używać tej fortuny w sposób należyty.

— Kopalnie diamentów — parsknęła Jessie dusząc się ze

śmiechu.

Sara nie słyszała tego, ale gdy tak stała wpatrzona w pannę Minchin, zrobiło jej się naraz gorąco. Kiedy panna Minchin

mówiła o pieniądzach, Sara czuła, że nienawidzi jej z całej duszy — a oczywiście nienawiść w ogóle, a szczególnie w stosunku do osób dorosłych była uczuciem bardzo brzydkim.

— Kiedy jej kochany tatuś, kapitan Crewe, przywiózł ją z Indii i oddał pod moją opiekę — ciągnęła dalej panna Minchin — powiedział mi żartobliwie: „Obawiam się, że będzie bardzo bogata, proszę pani". Odpowiedziałam na to: „Edukacja, którą otrzyma w moim zakładzie, panie kapitanie, może być ozdobą największej fortuny". Sara z czasem została moją najlepszą uczennicą. Jej francuszczyzna i jej taniec przynoszą zaszczyt pensji. Jej maniery — dzięki którym przezwałyście ją księżniczką Sarą — są nieskazitelne. Jeśli chodzi o życzliwość wobec koleżanek, daje dzisiaj jej dowody urządzając dla was to przyjęcie. Mam nadzieję, że ocenicie należycie jej hojność. Pragnęłabym, abyście dały temu wyraz mówiąc głośno, chórem: „Dziękujemy ci, Saro!"

Wszystkie dziewczynki wstały jak owego poranka, który Sara pamiętała tak dobrze.

— Dziękujemy ci, Saro! — powiedziały, przy czym należy wyznać, że Lotka podskoczyła w miejscu.

Sara była przez chwilę mocno zakłopotana. Dygnęła jednak, i to dygnęła bardzo wdzięcznie.

— To ja wam dziękuję — rzekła — za to, żeście przyszły na moje przyjęcie.

— Bardzo ładnie, Saro — pochwaliła ją panna Minchin. — Tak postępuje prawdziwa księżniczka, kiedy lud ją oklaskuje. Lawinio — dodała miażdżąco — dźwięk, który przed chwilą wydałaś, niezmiernie przypominał prychnięcie. Jeżeli zazdrościsz koleżance, prosiłabym, żebyś wyrażała swe uczucia w sposób bardziej dystyngowany. A teraz, panienki, opuszczę was. Możecie bawić się same.

Gdy tylko wyszła godnie z pokoju, mrożący wpływ, który wywierała zawsze na dziewczynki, rozwiał się bez śladu. Ledwie drzwi zamknęły się za przełożoną, a już wszystkie ławki były puste. Wszystkie dziewczynki, zarówno starsze, jak i

66

młodsze, zerwały się z miejsc i pobiegły do pudeł. Sara pochyliła się rozpromieniona nad jednym z nich.

— To są książki, wiem — powiedziała.

Młodsze dziewczynki zaczęły szemrać zawiedzione, a Ermen-garda spojrzała na Sarę z przerażeniem.

— To twój tatuś przysyła ci książki na urodziny? — zawołała. — Widzę, że jest nie lepszy od mojego. Nie wypakowuj ich, Saro.

— Ja za nimi przepadam — odparła Sara ze śmiechem, ale skierowała się do największego pudła.

Wyjęła z niego Ostatnią Lalkę, która okazała się tak wspaniała, że dziewczynki aż jęknęły z zachwytu i cofnęły się, aby oglądać ją w niemym uniesieniu.

— Jest prawie tak duża jak Lotka — westchnęła któraś. Lotka śmiała się, tańczyła i klaskała radośnie.

— Ubrana jak do teatru — zauważyła Lawinia. — Ma płaszcz obramowany gronostajami.

— O! — zawołała Ermengarda wybiegając naprzód. — Ma w ręce lornetkę teatralną — niebieską ze złotem.

— Tu jest kufer — powiedziała Sara. — Otwórzmy go i obejrzyjmy jej ubrania.

Usiadła na podłodze i przekręciła klucz w zamku. Dziewczynki stłoczyły się wokół niej, gdy wyjmowała jedną warstwę po drugiej i pokazywała koleżankom. Nigdy jeszcze w szkole nie panowało takie podniecenie. Byty tam koronkowe kołnierze, jedwabne pończochy i chusteczki do nosa, pudełko na klejnoty zawierające naszyjnik i diadem, które wyglądały, jakby je zrobiono z prwdziwych brylantów, długie futro fokowe z mufką, suknie balowe, spacerowe i wizytowe, kapelusze, szlafroczki i wachlarze. Nawet Lawinia i Jessie zapomniały, że są już zbyt dorosłe, żeby bawić się lalkami. Wydawały okrzyki podziwu i chwytały różne rzeczy do rąk, żeby obejrzeć je z bliska.

— Wyobraźmy sobie - rzekła Sara stojąc przy stole i wkładając duży, aksamitny kapelusz beznamiętnie uśmiechniętej

----------- 68 -----------

właścicielce wszystkich tych wspaniałości — wyobraźmy sobie, że ona rozumie mowę ludzką i dumna jest, że ją podziwiamy.

— Zawsze sobie coś wyobrażasz — rzuciła Lawinia z miną wyższości.

— Tak jest — odparła Sara wcale tym nie stropiona. — Bo ja to lubię. Nie ma nic milszego, jak sobie coś wyobrażać. To prawie tak, jakby się było wróżką. Jeżeli się sobie coś bardzo dobrze wyobrazi, wydaje się, że to prawda.

— Łatwo jest wyobrazić sobie różne rzeczy, kiedy się wszystko ma — powiedziała Lawinia. — A czy potrafiłabyś wyobrażać sobie coś, gdybyś była nędzarką i mieszkała na poddaszu?

Sara przerwała układanie strusich piór Ostatniej Lalki i zamyśliła się.

— Przypuszczam, żebym potrafiła — rzekła. — Gdybym była nędzarką, musiałabym wyobrażać sobie coś przez cały czas. Ale może to nie byłoby łatwe.

Częstokroć potem myślała o tym, jak to się dziwnie złożyło, że właśnie po tych jej słowach — w tej samej chwili — do pokoju weszła panna Amelia.

— Saro — rzekła — adwokat twojego ojca, pan Barrow, przyjechał do pani przełożonej. Musi porozmawiać z nią sam na sam, a że poczęstunek przygotowany jest w jej salonie, siostra prosi, żebyście już tam poszły, wtedy będzie mogła przyjąć go tutaj.

Poczęstunek był oczywiście nie do pogardzenia, wiele oczu więc rozbłysło radością. Panna Amelia ustawiła dziewczynki parami, zajęła miejsce na ich czele, mając Sarę przy boku, i wyprowadziła je z sali. Ostatnia Lalka została sama. Siedziała na krześle, wśród swoich wspaniałych strojów — suknie i płaszcze wisiały na oparciach krzeseł, stosy koronkowej bielizny leżały na siedzeniach.

Rózia, która nie miała nadziei, że będzie mogła wziąć udział w podwieczorku, pozostała jeszcze chwilę, żeby jeszcze rzucić okiem na te cuda.

69

— Wracaj do roboty, Róziu — rzekła panna Amelia.

Rózia jednak schyliła się jeszcze, żeby podnieść ostrożnie najpierw porzuconą mufkę, potem płaszcz i gdy stała patrząc na nie z podziwem, usłyszała naraz za drzwiami głos panny Minchin. Przerażona, że ją oskarżą o niewczesne zuchwalstwo, dała szybko nura pod stół, okryty serwetą sięgającą aż do ziemi.

Panna Minchin weszła do pokoju w towarzystwie zasuszonego, drobnego pana, który miał minę trochę niepewną. Panna Minchin również miała minę trochę niepewną i patrzała na zasuszonego pana z wyrazem irytacji i zdziwienia.

Usiadła sztywno i z godnością, po czym wskazała gościowi krzesło.

— Zechce pan usiąść, panie Barrow.

Pan Barrow jednak nie usiadł od razu. Uwagę jego przykuła Ostatnia Lalka i otaczające ją stroje. Wsadził na nos binokle i spojrzał na nie z nerwową dezaprobatą. Ostatnia Lalka nie wzruszyła się tym wcale. Siedziała wyprostowana na krześle i spoglądała na niego obojętnie.

— Sto funtów — zauważył z przekąsem pan Barrow. — Wszystko z kosztownych materiałów i robione u paryskiej krawcowej. Tak, ten młody człowiek nie liczył się z groszem.

Panna Minchin poczuła się dotknięta. Uznała słowa pana Barrow za krytykę swego najlepszego klienta, a to już stanowiło czyn zuchwały i karygodny. Nawet adwokaci powinni trzymać się w granicach przyzwoitości.

— Przepraszam pana — rzekła oschle — ale nie rozumiem.

— Prezenty urodzinowe dla jedenastoletniej dziewczynki! — rzekł pan Barrow tym samym tonem krytyki. — Ekstrawagancja i szaleństwo!

Panna Minchin wyprostowała się i zesztywniała jeszcze bardziej.

— Kapitan Crewe jest panem wielkiej fortuny — rzekła. — Same już kopalnie diamentów...

Pan Barrow odwrócił się do niej gwałtownie.

— Kopalnie diamentów! — wybuchnął. — Nie ma żadnych kopalni diamentów! Nigdy ich nie było!

Panna Minchin z wrażenia aż wstała z krzesła.

— Co? — zawołała. — Co to znaczy?

— W każdym razie — odparł pan Barrow zgoła opryskliwie — byłoby znacznie lepiej, gdyby ich nigdy nie było.

— Gdyby nie było kopalni diamentów?— jęknęła panna Minchin chwytając się oparcia krzesła i czując, że wspaniały sen rozwiewa się jej przed oczami.

— Kopalnie diamentów częściej oznaczają ruinę aniżeli bogactwo — rzekł pan Barrow. — Kiedy ktoś ma ukochanego przyjaciela, a sam nie jest człowiekiem interesu, powinien trzymać się z daleka od kopalni diamentów, kopalni złota czy jakichkolwiek innych kopalni, choćby ukochany przyjaciel nie wiadomo jak go namawiał do ulokowania w nich pieniędzy. Nieboszczyk kapitan Crewe...

Z ust panny Minchin wyrwał się okrzyk zgrozy.

— Nieboszczyk kapitan Crewe! — zawołała. — Nieboszczyk! Nie chce pan chyba powiedzieć, że kapitan Crewe...

— Nie żyje, proszę pani — odrzekł szorstko pan Barrow. — Umarł wskutek febry tropikalnej i trosk finansowych. Febra nie zabiłaby go może, gdyby nie doprowadziły go niemal do obłędu troski finansowe, a troski finansowe być może nie zmogłyby go, gdyby im w tym nie dopomogła febra. Kapitan Crewe nie żyje!

Panna Minchin znów opadła na krzesło. Słowa adwokata napełniły ją przerażeniem.

— Co to były za troski finansowe? — zapytała. — Co go trapiło?

— Kopalnie diamentów — odparł pan Barrow — serdeczni przyjaciele — i ruina.

Pannie Minchin dech zaparło w piersiach.

— Ruina! — wyjąkała.

— Stracił wszystko co do grosza. Młody człowiek miał za dużo pieniędzy. Ukochany przyjaciel miał bzika na punkcie kopalni diamentów. Wsadził w nie cały swój majątek i cały majątek kapitana. Potem ukochany przyjaciel zwiał — kapitan Cre-

we był już chory na febrę, kiedy nadeszła ta wiadomość. Był to dla niego zbyt mocny wstrząs. Umarł nieprzytomny, majacząc o swojej małej córeczce — i nie zostawił ani pensa.

Panna Minchin zrozumiała wreszcie. Nigdy w życiu jeszcze nie spotkał jej taki cios. Pokazowa uczennica i pokazowy ojciec wymieceni zostali z jej ekskluzywnej pensji dla panienek jakby jednym podmuchem wiatru. Miała wrażenie, że ją znieważono i obrabowano, a winowajcami są na równi kapitan Crewe, Sara i pan Barrow.

- Chce mi pan powiedzieć, że nie zostawił nic? - zawołała. - Że Sara nie odziedziczy fortuny? Że ta dziewczynka jest żebraczką? Że mam teraz u siebie małą nędzarkę zamiast bogatej dziedziczki?

Pan Barrow był wytrawnym człowiekiem interesu i pragnął wyjaśnić czym prędzej, że nie zamierza ponosić żadnej odpowiedzialności.

- Bez wątpienia jest nędzarką - odparł. - I bez wątpienia musi zostać u pani, ponieważ nie ma absolutnie żadnych krewnych, a w każdym razie nic nam o nich nie wiadomo.

Panna Minchin postąpiła krok naprzód. Zdawało się, że otworzy drzwi, wybiegnie i przerwie wesołą i dość hałaśliwą zabawę, odbywającą się w tej chwili.

- To potworne! — oświadczyła. — Ona siedzi w tej chwili w moim salonie, wystrojona w jedwabie i koronki, urządza przyjęcie na mój koszt.

- Jeżeli urządza przyjęcie, to oczywiście na pani koszt, proszę pani - stwierdził spokojnie pan Barrow. - Firma Barrow i Skipworth za nic już nie odpowiada. Nigdy jeszcze chyba żaden majątek nie zniknął tak bez śladu. Kapitan Crewe umarł nie płacąc nawet naszego ostatniego rachunku, a rachunek był pokaźny.

Panna Minchin zawróciła od drzwi ogarnięta coraz większym oburzeniem. Było to gorsze jeszcze, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić.

- To samo i mnie spotyka! - zawołała. - Byłam zawsze

tak pewna jego wypłacalności, że wykładałam olbrzymie sumy na tę dziewczynę. Zapłaciłam rachunki za tę idiotyczną lalkę i jej idiotyczną garderobę. Dziewczynka musiała mieć wszystko, na co jej przyszła ochota. Miała powóz, kucyka, pokojówkę i ja za to wszystko ostatnio płaciłam.

Pan Barrow najwidoczniej nie zamierzał wysłuchiwać listy krzywd i strat panny Minchin. Wyjaśnił stanowisko swojej firmy, zrelacjonował suche fakty i uważał, że spełnił swoje zadanie. Nie żywił szczególnego współczucia dla podnieconych przełożonych pensji dla panienek.

— Radzę pani nie płacić za nic więcej — zauważył — chyba że chce pani robić prezenty tej młodej osobie. Nikt się pani za to nie odwdzięczy. Ona nie ma ani grosza. '

— Ale co mam robić? — zapytała gniewnie panna Minchin, jak gdyby jej zdaniem to właśnie pan Barrow winien był wszystko załatwić. — Co mam robić?

— Nic nie można zrobić — odrzekł pan Barrow zdejmując binokle i chowając je do kieszeni. — Kapitan Crewe nie żyje. Dziewczynka została w nędzy. Nikt nie ponosi za nią odpowiedzialności prócz pani.

— Nie ponoszę za nią odpowiedzialności i protestuję przeciwko temu!

Panna Minchin aż pobladła z wściekłości. Pan Barrow skierował się ku drzwiom.

— Nie mam z tym nic wspólnego, proszę pani — powiedział obojętnie. — Firma Barrow i Skipworth w każdym razie za nic nie odpowiada. Oczywiście bardzo nam przykro, że tak się stało.

— Jeżeli myśli pan, że uda się wam mnie ją wkręcić, to się pan bardzo myli — syknęła panna Minchin. — Obrabowano mnie i oszukano! Wyrzucę ją na ulicę!

Gdyby nie była tak wściekła, rozwaga nie pozwoliłaby jej posunąć się tak daleko. Ale na myśl o tym, że ma ponosić ciężar wychowania dziewczynki przyzwyczajonej do zbytku, której w dodatku nigdy nie lubiła, straciła nad sobą panowanie.

72

73

Pan Barrow wcale tym nie wzruszony szedł ku wyjściu.

— Nie robiłbym tego, proszę pani — zauważył — wyglądałoby to dość brzydko. O pani pensji poczęłyby krążyć niemiłe plotki. Zubożała wychowanka, pozbawiona przyjaciół, wyrzucona na bruk.

Był wytrawnym człowiekiem interesu i wiedział, co mówi. Wiedział również, że panna Minchin ma głowę do interesów i jest dość bystra, aby go zrozumieć. Nie mogła sobie pozwolić na postępek, po którym ludzie zaczęliby mówić o niej, że jest okrutna i bezlitosna.

— Niech ją pani lepiej zatrzyma i wyzyska jej możliwości — dodał. — To podobno zdolna dziewczynka. Kiedy podrośnie, będzie mogła oddawać pani znaczne usługi.

— Już ja ją zmuszę do usług, zanim jeszcze dorośnie! — zawołała panna Minchin.

— Jestem tego pewien, proszę pani — rzekł pan Barrow z posępnym uśmieszkiem. — Jestem tego najzupełniej pewien. Do widzenia!

Ukłonił się, zamknął za sobą drzwi, a panna Minchin stała przez dłuższą chwilę i wpatrywała się w te drzwi w najwyższej wściekłości. Adwokat miał rację i ona zdawała sobie dobrze z tego sprawę. Nie miała żadnego wyjścia. Pokazowa wychowanka znikła nagle, zostawiając na swym miejscu małą nędzarkę, nie mającą nikogo na świecie. Pieniądze, które na nią wyłożyła, były stracone i nie miała sposobu na ich odzyskanie.

Gdy tak stała dusząc się z poczucia krzywdy, do uszu jej dobiegł nagle wybuch wesołości z jej umiłowanego salonu, którego użyczyła na dzisiejszą uroczystość. No, temu przynajmniej mogła położyć kres.

Ale gdy ruszyła ku drzwiom, spotkała w nich pannę Amelię, która na widok zmienionej, zagniewanej twarzy siostry cofnęła się przerażona.

— Siostro, co się stało? — zawołała.

Zamiast odpowiedzi panna Minchin zapytała zduszonym gło-

sem:

74

— Gdzie jest Sara Crewe? Panna Amelia osłupiała.

— Sara? — bąknęła. — Ależ jest z dziewczynkami w twoim pokoju.

— Czy ma w swojej obfitej garderobie jakąś czarną sukienkę? — pytała dalej panna Minchin z gryzącą ironią.

— Czarną sukienkę? — panna Amelia zaczęła się wręcz jąkać. — Czarną?

— Ma suknie wszystkich innych kolorów. Czy ma jakąś czarną?

Panna Amelia zbladła.

— N-nie... tak... — odpowiedziała. — Ale ta sukienka jest na nią za krótka. Ma tylko starą, czarną aksamitną sukienkę, ale z niej wyrosła.

— Idź i każ jej zdjąć te idiotyczne różowe szyfony, niech natychmiast włoży czarną sukienkę, czy jest krótka, czy nie. Koniec ze strojeniem się!

Panna Amelia załamała pulchne ręce i wybuchnęła płaczem.

— Siostro! — chlipała. — Siostro! Cóż to się stało? Panna Minchin nie marnowała słów po próżnicy.

— Kapitan Crewe nie żyje — oświadczyła. — Nie zostawił ani grosza. Ta rozpieszczona, zmanierowana dziewczyna jest żebraczką i mam ją teraz na karku.

Panna Amelia opadła ciężko na najbliższe krzesło.

— Wydałam setki funtów na jakieś głupstwa dla niej. Ani grosika z tego nie zobaczę. Przerwij to jej idiotyczne przyjęcie. Idź i każ jej się zaraz przebrać.

— Ja? — wyjąkała panna Amelia. — Czy m-muszę zar-raz jej to p-powiedzieć?

— W tej chwili! — brzmiała gniewna odpowiedź. — Nie gap się na mnie jak gęś! Idź!

Biedna panna Amelia przyzwyczajona była do tego, że ją przezywano gęsią. Wiedziała zresztą, że przezwisko to jest w znacznym stopniu słuszne i że osoby zwane gęsiami muszą wykonywać wiele niemiłych poleceń. Nie było to bowiem rzeczą

75

miłą wejść do pokoju pełnego roześmianych dziewczynek i powiedzieć solenizantce, że została nagle nędzarką i musi przebrać się w starą, czarną sukienkę, która jest na nią za ciasna. Ale należało spełnić polecenie. Chwila była najwyraźniej nieodpowiednia do zadawania pytań.

Panna Amelia tak długo tarła oczy chustką, aż stały się zupełnie czerwone. Potem wstała i bez dalszych słów wyszła z pokoju. Kiedy starsza jej siostra miała taką minę i mówiła takim tonem jak teraz, najmądrzej było spełniać jej rozkazy bez komentarzy. Panna Minchin zaczęła chodzić po pokoju. Mówiła na głos, sama sobie z tego nie zdając sprawy. W ciągu ostatniego roku sprawa kopalni diamentów nasuwała jej wyobraźni przeróżne możliwości. Nawet właścicielki ekskluzywnych pensji dla panienek mogą zrobić majątek na akcjach, jeżeli im dopo-mogą właściciele kopalni. A teraz zamiast spodziewanych zysków musiała rachować bardzo realne straty.

— Księżniczka Sara, rzeczywiście! — powiedziała. — Z tą dziewczyną obchodzono się tak, jak gdyby była królową!

Mówiąc to, mijała właśnie stół i drgnęła nagle na dźwięk głośnego szlochania, które spod niego doleciało.

— A to co znowu? — zawołała gniewnie. Szlochanie rozległo się znowu. Panna Minchin nachyliła się i podniosła fałdy serwety. — Jak śmiesz! — zawołała. — Jak śmiesz! Wychodź natychmiast!

Spod stołu wylazła biedna Rózia. Czepek miała przekrzywiony na bok, twarz czerwoną od tłumionego płaczu.

— Bardzo przepraszam panią przełożoną... to ja... — tłumaczyła się zrozpaczona. — Wiem, że nie powinnam była... Ale oglądałam lalkę, proszę pani... i przestraszyłam się, kiedy pani weszła... i schowałam się pod stół.

— Siedziałaś tam przez cały czas i podsłuchiwałaś — rzekła

panna Minchin.

— Nie, proszę pani — protestowała Rózia dygając nieustannie. — Nie podsłuchiwałam... Myślałam, że uda mi się wymknąć tak, żeby pani nie zauważyła, ale mi się nie udało i mu-

siałam zostać. Ale nie podsłuchiwałam, proszę pani... za nic bym tego nie zrobiła. Tylko że słyszałam — nie miałam na to rady...

Tu jednak zapomniała najwidoczniej o strachu, jaki budziła w niej ta groźna dama. Wybuchnęła nowym potokiem łez.

— Och, proszę pani — łkała — pani mi na pewno wymówi... Ale tak mi szkoda biednej panny Sary... tak mi jej szkoda!

— Wyjdź stąd! — rozkazała panna Minchin.

Rózia dygnęła znowu. Nie ocierała już łez, które spływały jej po twarzy.

— Tak, proszę pani, ja wyjdę, proszę pani — powiedziała drżąc cała — ale chciałam tylko panią o coś zapytać... panna Sara... była taką bogatą panienką... wszyscy jej usługiwali, więc co teraz zrobi, proszę pani, bez pokojówki? Proszę pani, bardzo proszę, niech mi pani pozwoli usługiwać jej, jak skończę zmywać naczynia i szorować garnki! Będę się szybko sprawiała... jeżeli pozwoli mi pani usługiwać jej teraz, kiedy jest biedna. Och — Rózia znowu wybuchnęła łkaniem — biedna mała panna Sara... nazywano ją księżniczką!

Gniew panny Minchin doszedł do szczytu. Żeby ta pomy-waczka stawała po stronie dziewczyny, której — panna Minchin zdawała sobie teraz z tego sprawę wyraźniej niż kiedykolwiek — przełożona nigdy nie lubiła, tego już było za wiele! Panna Minchin tak dalece straciła nad sobą panowanie, że tupnęła nogą.

— O, nie, nic z tego! — oznajmiła. — Sara będzie sama sobie radziła i jeszcze usługiwała innym. Wyjdź stąd w tej chwili, bo stracisz miejsce!

Rózia zarzuciła fartuch na głowę i uciekła. Zbiegła po schodach do kuchni, gdzie usiadła wśród swoich rondli i garnków i rozpłakała się tak, jak gdyby serce miało jej pęknąć.

— To zupełnie jak te z bajek — szlochała. — Te biedne księżniczki, które musiały iść same w świat.

77

Panna Minchin nigdy jeszcze nie wyglądała tak posągowo i groźnie jak wówczas, kiedy w kilka godzin później Sara przyszła na jej wezwanie.

Sarze już po tych kilku godzinach zdawało się, że przyjęcie urodzinowe było chyba snem albo też czymś, co zdarzyło się wiele lat temu, i to zupełnie innej dziewczynce.

Wszelkie ślady uroczystości już usunięto, ze ścian sali szkolnej zdjęto girlandy ostrokrzewu, ławki i stoliki ustawiono na zwykłych miejscach. Salon panny Minchin wyglądał jak zwykle — uprzątnięto wszelkie ślady uczty, a panna Minchin włożyła znów codzienną suknię. Wychowankom kazano zdjąć odświętne sukienki. Wykonały rozkaz, po czym wróciły na salę i rozbiły się na grupki, szepcząc i rozmawiając z przejęciem.

— Powiedz Sarze, żeby przyszła do mojego pokoju — rzekła do siostry panna Minchin. — I wytłumacz jej wyraźnie, że nie zniosę płaczu ani przykrych scen.

— Siostro — odparła panna Amelia — to najdziwniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Nie robiła żadnych scen. Tak samo jak wtedy, pamiętasz, kiedy kapitan Crewe odjechał do Indii. Kiedy powiedziałam, co się stało, przez chwilę stała bez ruchu i patrzała na mnie bez słowa. Oczy tylko robiły jej się coraz większe i zbladła okropnie. Kiedy skończyłam, stała jeszcze przez chwilę, patrząc na mnie, potem podbródek zaczął jej drgać, obróciła się na pięcie, wypadła z pokoju i pobiegła na górę. Kilka innych dziewczynek zaczęło płakać, ale ona jak gdyby nie słyszała nic prócz tego, co ja mówiłam. Było mi nawet jakoś dziwnie, że mi nie odpowiada, bo kiedy się kogoś zawiadamia o czymś nagłym i niezwykłym, to się liczy przynajmniej na jakąś odpowiedź.

Nikt prócz Sary nie dowiedział się nigdy, co zaszło w jej pokoju, kiedy przybiegła na górę i zamknęła drzwi na klucz. Ona sama zresztą niewiele pamiętała, wiedziała tylko, że chodziła tam i z powrotem, powtarzając głosem, który jej samej wydawał się obcy:

— Tatuś nie żyje! Tatuś nie żyje!

------------ 78 ------------

W pewnej chwili przystanęła przed Emilką, która patrzała na nią ze swego miejsca w foteliku, i zawołała z rozpaczą:

— Emilko! Czy słyszysz? Czy słyszysz — mój tatuś nie żyje! Umarł w Indiach! — o tysiące mil stąd.

Kiedy na wezwanie panny Minchin weszła do jej salonu, była blada i miała podkrążone oczy. Wargi jej zacisnęły się, jak gdyby nie chciała wyjawić, co przecierpiała i jak' bardzo jeszcze cierpi. Nie przypominała w niczym różowej dziewczynki-motyla, która fruwała od jednego skarbu do drugiego w udekorowanej sali. Przedstawiała sobą dziwną, niemal groteskową figurkę.

Włożyła bez pomocy Marietty dawno już odrzuconą, czarną aksamitną sukienkę. Była ona za krótka i za ciasna i smukłe nogi dziewczynki przy krótkiej spódniczce sprawiały wrażenie jeszcze dłuższych i szczuplejszych. Ponieważ nie znalazła czarnej wstążki, krótkie, gęste czarne włosy okalały luźno twarz i podkreślały jeszcze jej bladość. Jednym ramieniem przyciskała do siebie mocno Emilkę, owiniętą w kawałek czarnego materiału.

— Odłóż lalkę — nakazała panna Minchin. — Co to ma znaczyć, żeś ją tu przyniosła?

— Nie — odparła Sara. — Nie odłożę jej. To wszystko, co mam. Tatuś mi ją podarował.

Sara zawsze wprawiała pannę Minchin w zakłopotanie i to samo stało się też teraz. Ton jej nie był niegrzeczny, lecz brzmiała w nim zimna stanowczość, z którą pannie Minchin trudno było walczyć — być może dlatego, że zdawała sobie sprawę z tego, w jak nieludzki i bezlitosny sposób z nią postępuje.

— W przyszłości nie będziesz miała czasu na lalki — rzekła. — Będziesz musiała pracować i starać się być użyteczna.

Sara wpatrywała się w nią swoimi dziwnymi, wielkimi oczami, nie powiedziała jednak ani słowa.

— Wszystko musi się teraz zmienić — ciągnęła dalej panna Minchin. — Panna Amelia wyjaśniła ci chyba, jak sprawy stoją.

— Tak — rzekła Sara. — Mój tatuś nie żyje. Nie zostawił mi żadnych pieniędzy. Jestem biedna.

79

I

— jesteś nędzarką — stwierdziła panna Minchin, którą znów zaczęła ogarniać złość na wspomnienie tego, co to dla niej znaczyło. — Okazuje się, że nie masz żadnych krewnych ani domu i nikogo, kto by mógł się tobą zaopiekować.

Po szczupłej, bladej twarzyczce przebiegł skurcz, ale Sara znów nic nie odpowiedziała.

— Co się tak gapisz? — spytała ostro panna Minchin. — Czy jesteś aż tak głupia, że nic z tego nie rozumiesz? Powiadam ci, że jesteś zupełnie sama na świecie i nie masz nikogo, kto by cokolwiek dla ciebie zrobił, chyba że ja zdecyduję się zatrzymać cię tu z łaski.

— Rozumiem — odpowiedziała Sara cicho, jak gdyby przełykając coś, co zawadzało jej w gardle. — Rozumiem.

— Ta lalka — zawołała panna Minchin wskazując wspaniały prezent urodzinowy — ta idiotyczna lalka z całą jej kretyńsko zbytkowną garderobą — ja zapłaciłam rachunek za tę lalkę!

Sara obróciła głowę ku krzesłu.

— Ostatnia Lalka — powiedziała. — Ostatnia Lalka. Smutny jej głosik zabrzmiał bardzo dziwnie.

— Ostatnia Lalka, rzeczywiście! — powtórzyła z przekąsem panna Minchin. — I należy do mnie, nie do ciebie. Wszystko, co posiadasz, należy do mnie.

— Proszę, niech mi pani w takim razie wszystko odbierze — rzekła Sara. — Mnie nic nie potrzeba.

Gdyby płakała, szlochała albo miała przerażoną minę, panna Minchin być może zdobyłaby się na więcej cierpliwości. Lubiła wszystkich tyranizować i czuć swoją władzę, gdy jednak patrzała na zaciętą, bladą twarzyczkę Sary i słyszała jej dumny głos, doznawała wrażenia, że władza jej równa się zeru.

— Nie rób takiej wyniosłej miny — powiedziała. — Czas na dumę minął. Nie jesteś już księżniczką. Odeślę twój powóz i kucyka i zwolnię pokojówkę. Będziesz nosiła najstarsze i najskromniejsze sukienki — twoje zbytkowne stroje nie są już odpowiednie do twego stanu. Jesteś w tej samej sytuacji, co Ró-zia — musisz zarabiać na życie.

80

Ku zdumieniu przełożonej w oczach dziewczynki ukazał się nikły blask — jak gdyby odcień ulgi.

— Czy mogę pracować? — zapytała. — Jeżeli będę mogła pracować, to wszystko nie będzie takie straszne. Co mogę robić?

— Możesz robić wszystko, co ci każą — brzmiała odpowiedź. — Jesteś bystra i łatwo się uczysz. Jeżeli potrafisz być

-~~wnle ci tutaj zostać. Mówisz dobrze po francu-

1 ~ Jjszym dziewczynkom. p, proszę, niech mi pani ubię je i one mnie lubią. (ktoś lubi — ucięła panna (ć inne rzeczy poza uczesz załatwiała sprawunki i kuchni. Jeżeli mi nie do-I. A teraz idź. patrząc na nią. Gdzieś w |ie i dziwne myśli. Potem

Minchin. — Nie podzię-'ne myśli przeszkadzały jej

_ fanna Minchin. — Za to, ze

masz u mnie dom.

Sara zrobiła kilka kroków w jej kierunku. Szczupła jej pierś falowała, w głosie brzmiały nuty wcale nie dziecięcej zaciętości.

— Pani nie jest dobra — rzekła. — Pani nie jest dobra i to nie jest dom.

Obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, zanim panna Minchin zdołała ją zatrzymać lub zrobić cokolwiek. Patrzała tylko za nią skamieniała z wściekłości.

Sara szła na górę bardzo wolno, ale mimo to brakowało jej tchu. Przyciskała do siebie mocno Emilkę.

81

— Chciałabym, żeby. umiała mówić — szeptała do siebie. — Gdyby umiała mówić... gdyby umiała mówić!

Miała zamiar pójść do swego pokoju, położyć się na tygrysiej skórze, przytulić policzek do wielkiego łba, patrzeć w ogień i myśleć, myśleć. Ale zanim dotarła do drzwi pokoju, wyszła z nich panna Amelia, zamknęła je za sobą i stanęła przed nimi z miną zakłopotaną i stropioną. W głębi duszy wstydziła się tego, co kazano jej zrobić.

— Masz... masz tu nie wchodzić — powiedziała.

— Nie wchodzić? — powtórzyła Sara cofając się o krok.

— To już nie jest twój pokój — odparła panna Amelia czerwieniąc się trochę.

Rzecz dziwna, Sara zrozumiała od razu. Zorientowała się, że to jest początek zmian, o których mówiła panna Minchin.

— Gdzie jest mój pokój? — spytała mając nadzieję, że głos jej nie zadrży.

— Masz spać na poddaszu obok Rózi.

Sara wiedziała, gdzie to jest. Rózia opowiadała jej dokładnie. Odwróciła się i poszła o dwa piętra wyżej. Ostatnia kondygnacja schodów była wąska i pokryta wytartymi strzępami starego chodnika. Sarze zdawało się, że odchodzi dokądś, zostawiając daleko za sobą świat, w którym żyła tamta dziewczynka, która nie wydawała się jej już nią samą. Ta dziewczynka, w krótkiej, ciasnej, starej sukience, idąca po schodach na poddasze, była istotą całkiem odmienną.

Kiedy dotarła do drzwi poddasza i otworzyła je, znużone jej serce uderzyło mocniej. Potem zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i rozejrzała wokoło.

Tak, to był inny świat. Pokój miał ukośny sufit i był bielony wapnem. Bielono go zapewne ostatni raz już dawno, bo wapno było mocno przybrudzone i w wielu miejscach odpadło. Był tu zardzewiały kominek, stare żelazne łóżko, twarde, przykryte spłowiałym kocem. Stały tu też różne meble, nazbyt już zniszczone, aby można było ich używać na dolnych piętrach. Pod okienkiem w suficie, przez które widać było tylko prostokąt

82

pochmurnego, szarego nieba, stał stary stołeczek pod nogi z podartym obiciem. Sara podeszła do niego i usiadła. Nie była w ogóle skłonna do płaczu i teraz też nie płakała. Położyła so-

objęła ją, przywarła do niej twarzą i ~ włówkę na czarnej draperii, nie

bie Emilkę siedziała ta odzywając Gdy ta drzwi — ocknęła j rżała p-która r chem,

nienk Sa śmif łośf ka w

do

/słyszała i ^kko i za-i to Rózia,

łzy fartu-

czy mi pasowała się u- jedynie mi-zi — twarzyczkę, z piersi jej

!e jesteśmy takie , małe dziewczyn-z żadnej różnicy.

same — a»..

ki. Widzisz, że miatan.

Nie jestem już księżniczką.

Rózia podbiegła, uklękła przy niej, chwyciła jej rękę i przytuliła ją do swej piersi, szlochając z miłości i bólu.

— Owszem, panienko, jest panienka księżniczką! — wołała przerywanym głosem. — Cokolwiek się zdarzy... cokolwiek... zawsze będzie panienka księżniczką — nic tego nie może zmienić!

ROZDZIAŁ VIII

Na poddaszu

Sara nigdy nie zapomniała pierwszej nocy spędzonej 'na pod daszu. Była to dla niej noc nieludzkiego, niedziecięcego cierpienia, o którym nigdy z nikim nie mówiła. Nikt by jej nie zrozumiał. Może nawet było to dobrze dla niej, że kiedy leżała bezsennie w ciemnościach, nieznajome i dziwne miejsce, w którym się znajdowała, narzucało się od czasu do czasu jej myślom. Może też dobrze było dla niej, że drobne jej ciało przypominało jej od czasu do czasu o sprawach namacalnych, w przeciwnym bowiem razie udręka moralna mogłaby się okazać zbyt wielka, aby dziewczynka zdołała ją znieść. Zresztą w ciągu tej nocy Sara ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że posiada w ogóle ciało, ani nie pamiętała o niczym, prócz jednej rzeczy.

— Tatuś nie żyje! — powtarzała wciąż szeptem. — Tatuś nie żyje.

Dopiero w długi czas później uświadomiła sobie, że łóżko było tak twarde, iż przewracała się na nim nieustannie, żeby jakoś się ułożyć, ciemności wydawały się gęstsze od jakiegokolwiek znanego jej dotychczas mroku, a odgłosy wiatru buszującego wśród kominów na dachu przypominały jęki i zawodzenia. Potem nastąpiło coś jeszcze gorszego. W ścianach i pod podłogą rozległo się jakieś skrobanie, szamotanie i piski. Z opowiadań Rózi wiedziała, co to oznacza. To szczury i myszy biły się albo bawiły Ze sobą. Słyszała nawet parokrotnie odgłos drobnych nóg przebiegających po podłodze.Po wielu dniach,

kiedy zaczęła powracać do rzeczywistości, przypomniała sobie, że na pierwszy taki odgłos usiadła drżąc na łóżku, a kiedy się znowu położyła, naciągnęła koc na głowę.

Zmiana w jej życiu ^: gapiła stopniowo, lecz została dokonana jednym óp \

— Musi *• \ąkie życie, jakie ma odtąd pę-

dzić - V pannie Amelii. — Musi wie-

\rano. Przelotne spojrzenie, Vgo saloniku mijając jego \m też wszystko zostało \le i ozdoby, a w kącie cój w sypialnię dla ja-

\i miejsce przy boku

\

\zków, Saro. Za-Jwczynkami przy jyły cicho, dobrze się -iia. Powinnaś była wcześniej nerbatę.

1 z. każdym dniem Sarze przybywało obo-

wiązi młodsze dziewczynki francuskiego i przesłu-

chiwał _ innych lekcji, ale to była jeszcze najlżejsza jej praca. Przekonano się bowiem wkrótce, że może być ona użyteczna jeszcze w wielu innych dziedzinach. Można było posyłać ją po sprawunki o każdej porze dnia i w każdą pogodę. Można było kazać jej zrobić to, czego zaniedbał zrobić kto inny. Kucharka i pokojówki zaczęły szybko naśladować w tym względzie pannę Minchin i z przyjemnością wysługiwały się „tą ma-lą", z którą się przez tak długi czas wszyscy cackali. Żadna z nich nie odznaczała się zbyt dobrym sercem ani miłym usposobieniem, toteż chętnie korzystały z tego, że jest ktoś, na kogo można zrzucić winę za własne niedopatrzenie lub opieszałość.

sj. ze)

84

Przez pierwszy miesiąc czy dwa Sara sądziła, że jeśli będzie spełniała gorliwie wszystkie polecenia i znosiła w milczeniu po-łajanki, to udobrucha dorosłych, którzy zmuszali ją do tak ciężkiej pracy. Żywiła w swym ambitnym, dumnym serduszku nadzieję, że przekonają się oni, iż stara się zarobić na swe utrzv manie i nie pragnie łaski. Nadszedł jednak czas, kied^ miała, jak płonne są te nadzieje. Im chętniej i gorliw. wszystko, co jej kazano, tym bardziej wymagające i stawały się wobec niej leniwe pokojówki, a złośnica-ku tym częściej łajała ją za wyimaginowane przewiny.

Gdyby była starsza, panna Minchin powierzyłaby jej zaję większymi dziewczynkami i oszczędziłaby pieniędzy zwalm jedną z nauczycielek, na razie jednak, dopóki Sara była dzi kiem i wyglądała jak dziecko, mogła być bardziej użyteczna j. ko połączenie dziewczynki na posyłki i służącej do wszystkie go. Można było jej dawać skomplikowane polecenia, których wykonanie wymagało inteligencji i sumienności. Można jej było nawet powierzać regulowanie rachunków; potrafiła też doskonale sprzątnąć pokój i ustawić wszystko w należytym porządku.

Własna jej nauka należała już do przeszłości. Nie uczono jej niczego, wolno jej było jedynie po dniu spędzonym na bieganiu i spełnianiu niezliczonych rozkazów iść do klasy z plikiem starych książek i uczyć się tam w samotności, choć i tego zezwolenia udzielono jej niezbyt chętnie.

„Jeżeli nie będę powtarzała tego, czego się nauczyłam, mogę wszystko zapomnieć — mówiła sobie dziewczynka. — Jestem już prawie pomywaczką, a jeżeli w dodatku będę pomy-waczką, która nic nie umie, stanę się podobna do biednej Ró-zi. Ciekawa jestem, czy rzeczywiście mogłabym doszczętnie wszystko zapomnieć — czy zaczęłabym w końcu mówić nie-gramatycznie i nie pamiętałabym nawet, że Henryk Ósmy miał sześć żon".

Sytuacja jej wśród koleżanek zmieniła się radykalnie. Nie tylko nie była już przez nie traktowana niby osoba królewskiego

86

rodu, lecz jakbv ' v$.ła w ogóle należeć do ich grona. Była wciąż tak * \że nie miała prawie sposobności zamie-

nić Vy kilku słów, widziała zresztą wyraź-

Y do tego, aby się nie komunikowała

\

^a dziewczyna rozmawiała z innymi

\ie zażyłości — mówiła ta czcigod-

\ się roztkliwiać i jeżeli ona za-

Ve brednie o sobie, mogą uznać

fałszywie informować o całej

\yje w odosobnieniu — zgod-

\>m, a to jest więcej, niż ma

ta za dumna, aby starać się \koleżankami, które czuły y^ychowanki panny Min-^usć tępych i ograniczonych -.iiej lub bardziej bogate i przyzwy-^u, toteż gdy suknie Sary stawały się wciąż , i coraz bardziej zniszczone, gdy stało się po-..iiie znanym faktem, że nosi dziurawe buciki i na rozkaz sucharki biega po warzywa, które przynosi w koszyku przewieszonym przez ramię, młode te panny, rozmawiając z nią, doznawały wrażenia, iż zwracają się do podkuchennej.

— Pomyśleć tylko, że to ona była tą od kopalni diamentów

— zauważyła pewnego razu Lawinia. — Wygląda teraz jak straszydło. I jeszcze bardziej zdziwaczała. Nigdy jej zbytnio nie lubiłam, ale teraz nie znoszę wprost tego sposobu, w jaki patrzy na wszystkich, nic nie mówiąc — zupełnie jak gdyby chciała przejrzeć człowieka na wylot.

— Bo tak jest — odparła Sara, kiedy się o tym dowiedziała.

— Po to właśnie patrzę na niektóre osoby. Lubię wiedzieć, kim są naprawdę. Zastanawiam się nad tym później.

Trzeba przyznać, że kilkakrotnie oszczędziła sobie przykrości, obserwując Lawinie, która zawsze gotowa była do złośli-

k

wych psikusów i chętnie by J chowance.

Sara nigdy nie zniżała się c piała. Harowała jak niewolnica gając paczki i koszyki, zmagała młodszych dziewczynek ucząc } kiej pracy i coraz bardziej zniszc raz gorzej, kazano więc jej jadać wem tak, jak gdyby los jej nie c Dumne jej serce zacięło się w bóh mu z tego, co czuje.

— Żołnierze nie skarżą się — mt też nie będę się skarżyć, będę sobie wojnie.

Zdarzały się jednak chwile, kiedy je; ba z osamotnienia, gdyby nie trzy osób

Pierwszą z nich była Rózia — właśni .. rrzez całą ową

pierwszą noc, spędzoną na poddaszu, Sara czerpała jakąś mglistą pociechę ze świadomości, że po drugiej stronie muru, w którym szamotały się i piszczały szczury, znajduje się jeszcze jedna młoda istota. A podczas następnych nocy uczucie to przybierało wciąż na sile. Dziewczynki nie miały prawie czasu, aby w ciągu dnia zamienić ze sobą choćby kilka słów. Każda miała własną pracę i wszelkie próby rozmowy uznano by za marnowanie czasu z uszczerbkiem dla ich obowiązków.

— Niech się panienka nie gniewa — szepnęła Rózia pierwszego ranka — jeżeli nie będę mówiła grzecznie. Jakbym spróbowała, zaraz któraś z nich wsiadłaby na nas. Chodzi mnie o „proszę" i „dziękuję", i „przepraszam", ale nie śmiem tracić na to czasu.

Przed świtem jednakże wsuwała się zawsze cichutko do pokoiku Sary, zapinała jej sukienkę i pomagała w tym i owym, zanim schodziła na dół, żeby rozpalić ogień pod kuchnią. A kiedy zapadał wieczór, do drzwi Sary rozlegało się nieśmiałe pukanie, oznaczające, że jej pokojówka gotowa jest znów do-

88

lóc w razie potrzeby. W ciągu pierwszych tygodni po ok-\nej wiadomości Sara była zbyt otępiała, aby móc rozma-upłynął więc pewien czas, zanim zaczęły widywać się na cj i odwiedzać się wzajemnie. Serce Rózi podpowiadało jej, azi, których niedawno dotknęło nieszczęście, najlepiej zo-\ samych.

W z tego tria pocieszycielek była Ermengarda, ale zaszło .nieporozumień, zanim Ermengarda odzyskała swoje przy boku Sary.

\ umysł Sary zaczął znów reagować na świat zewnętrz-tczynka zdała sobie sprawę, że zapomniała zupełnie o ttrmengardy. Przyjaźniły się one dotychczas stale, ale \e miała wrażenie, że jest znacznie starsza od przyja-dało się zaprzeczyć, że Ermengarda była równie nie-a, jak kochająca. Lgnęła do Sary ufnie i bezradnie, słuchała każdego jej słowa jak wyroczni i błagała ją nieustannie o opowiadanie bajek. Sama jednak nie miała nigdy nic ciekawego do powiedzenia, a przy tym nie znosiła książek bez względu na ich rodzaj. W rzeczy samej nie należała, do osób, do których zwraca się o pociechę człowiek dotknięty wielkim nieszczęściem, toteż Sara zapomniała o niej zupełnie.

Tym łatwiej jej to przyszło, że Ermengardę nagle wezwano na kilka tygodni do domu. Po powrocie przez kilka dni nie widziała Sary, a kiedy ją wreszcie spotkała po raz pierwszy, Sara szła korytarzem z wielkim naręczem bielizny do cerowania, którą miała zanieść do sutereny. Dziewczynkę wyuczono już cerowania. Była blada, niepodobna do dawnej Sary i miała na sobie dziwaczną, wyrośniętą sukienkę, której krótka spódniczka odsłaniała chude nogi w czarnych pończochach.

Ermengarda nie była dość bystra, aby sprostać takiej sytuacji. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Wiedziała, co się stało, ale nigdy sobie nie wyobrażała, że Sara może tak wyglądać — tak dziwnie, nędznie, prawie jak służąca. Ogarnęła ją rozpacz, ale zdobyła się tylko na krótki, histeryczny śmiech i zawołała — niemądrze i jak gdyby bezmyślnie:

— Och, Saro! To ty?

— Tak — odparła Sara; szc gle przez głowę, przywołując n

Trzymała przed sobą stos b bródkiem, i surowe spojrzenie j mengardę w jeszcze większe zm zamiast Sary ma przed sobą jak nigdy dotąd nie znała. Może to di się biedna i musi cerować bieliznę

— Och — wyjąkała. — Jak... jal

— Nie wiem — odrzekła Sara. -

— Ja... ja... dziękuję... całkiem i mengarda onieśmielona do reszty. Gi li czegoś, co mogłaby powiedzieć, i i lazła coś bardziej stosownego. — Cz) szczęśliwa? — wypaliła raptownie.

I tutaj Sara popełniła niesprawiedliw .—jne jej serce

wezbrało gniewem i pomyślała, że jeśli Ktoś jest aż tak głupi, lepiej trzymać się od tej osoby z daleka.

— A jak ci się zdaje? — odpowiedziała pytaniem. — Myślisz, że jestem bardzo szczęśliwa?

Po czym bez słowa minęła Ermengardę i poszła dalej.

Zrozumiała z czasem, że gdyby w nieszczęściu swym nie zapomniała o całym świecie, wiedziałaby, iż biednej, niemądrej Ermengardy nie należy winić za jej nieporadność i niezręczność. Zawsze przecież była nieporadna, a im bardziej ją coś wzruszało, tym bafdziej traciła głowę.

Ale w owym okresie Sara była przewrażliwiona i dlatego uwierzyła w krzywdzące przypuszczenie.

„Ermengarda jest taka sama jak inne — pomyślała. — W gruncie rzeczy nie chce wcale ze mną rozmawiać. Wie, że nikt już nie chce".

Tak więc przez kilka tygodni dzieliła je nieprzebyta bariera. Kiedy spotykały się przypadkiem, Sara odwracała głowę, Ermengarda zaś była zbyt zakłopotana i onieśmielona, by się

'crwsza odezwać. Czasami kłaniały się sobie w przejściu, zda-ly się jednak przypadki, kiedy się nawet nie witały. Jeżeli woli ze mną nie rozmawiać — myślała Sara — będę chodziła z drogi. Panna Minchin mi to zresztą ułatwia, jak

na Minchin ułatwiała to jej tak bardzo, że dziewczynki w \ prawie się nie spotykały. Koleżanki zauważyły w tym że Ermengarda stała się jeszcze tępsza niż dawniej, że \tyczna i zgnębiona. Siadywała skulona na parapecie i \w milczeniu przez okno. Pewnego razu Jessie przecho-\zymała się i spojrzała na nią z zaciekawieniem. \mu płaczesz, Ermengardo? — zapytała. \le nie płaczę — odpowiedziała Ermengarda stłumionym głosem.

- Owszem, płaczesz — stwierdziła Jessie. — Wielka łza stoczyła ci się właśnie po nosie. O, jeszcze jedna.

— Bo jestem nieszczęśliwa — wybuchnęła Ermengarda — ale proszę, żeby się nikt do mnie nie wtrącał!

Odwróciła się do Jessie tłustymi plecami, wyciągnęła chusteczkę i jawnie już kryła w niej twarz.

Tego wieczora Sara wróciła na poddasze później niż zwykle. Przetrzymano ją przy pracy aż do godziny, kiedy uczennice kładły się spać, i potem dopiero poszła do pustej sali szkolnej, żeby się pouczyć. Kiedy teraz doszła do szczytu schodów, ujrzała ze zdziwieniem smugę światła, padającą przez szczelinę pod drzwiami pokoiku na poddaszu.

„Nikt przecież tam nie wchodzi prócz mnie — pomyślała szybko — ale ktoś zapalił świeczkę".

Ktoś rzeczywiście zapalił świecę, która paliła się przy tym nie w kuchennym lichtarzu, lecz w jednym z lichtarzy używanych w sypialniach wychowanek. Ów ktoś siedział na zniszczonym stołeczku, ubrany w szlafroczek i otulony czerwonym szalem. Była to Ermengarda.

— Ermengardo! — zawołała Sara. Zdumienie jej graniczyło z przerażeniem. — Będziesz przez to miała przykrości!

91

Ermengarda podniosła koik w rannych pantoflac nos miała zaczerwienione i

— Wiem, że będę miah powiedziała. — Ale nic m Saro, błagam cię, powiedz wcale nie lubisz?

Coś w jej głosie sprawił' rze znane wzruszenie. Był; mengarda, która prosiła ją przyjaciółkami". Wyglądałc myślała tego, o co Sara poc godni.

— Ależ lubię cię — od]

wszystko się teraz zmieniło. ____v ».v u-z, zmienna.

Ermengarda szeroko otworzyła wilgotne oczy.

— Toś ty się zmieniła! — zawołała. — Nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie wiedziałam, co mam robić. Toś ty się zmieniła, kiedy wróciłam z domu.

Sara zastanowiła się chwilę. Zrozumiała, że popełniła omył-kę.

— Zmieniłam się rzeczywiście — wyjaśniła — chociaż nie w ten sposób, co myślisz. Panna Minchin nie życzy sobie, żebym rozmawiała z dziewczynkami. Większość z nich zresztą sama nie chce ze mną rozmawiać. Myślałam, że... może ty też. Starałam się więc ciebie unikać.

— O Saro! — jęknęła Ermengarda ze zgrozą i wyrzutem.

Spojrzały na siebie raz jeszcze i padły sobie w objęcia. Należy wyznać, że ciemna główka Sary leżała przez kilka minut na ramieniu okrytym czerwonym szalem. Kiedy, jak się jej zdawało, Ermengarda opuściła ją, czuła się okropnie samotna.

Usiadły potem razem na podłodze. Sara otoczyła kolana rękami, a Ermengarda, wciąż owinięta szalem, wpatrywała się z uwielbieniem w wymizerowaną twarzyczkę przyjaciółki.

— Nie mogłam już znieść tego dłużej — mówiła. — Przy-

92

puszczam, że ty możesz żyć beze mnie, Saro, ale ja nie mogę I żyć bez ciebie. Byłam jak martwa. Więc dzisiaj wieczorem, kiedy płakałam pod kołdrą, przyszło mi nagle do głowy, żeby I przyjść tu po kryjomu i błagać cię, żebyśmy były znów przyja-Iciółkami.

— Jesteś lepsza ode mnie — powiedziała Sara. — Byłam za lumna, żeby postarać się z tobą pogodzić. Widzisz, teraz, kiedy ladeszły próby, okazało się, że nie jestem wcale dobra. Zawsze się tego obawiałam. Może — dodała marszcząc w zamyśleniu czoło — po to właśnie się te próby nam zsyła.

— Nie widzę w nich nic dobrego — stwierdziła bez ogró-iek Ermengarda.

— Ja też nie, jeśli mam być szczera — wyznała Sara. — Ale joś może chyba mieć swoje dobre strony, nawet jeżeli my tego

nie widzimy. Może nawet — dodała z powątpiewaniem — panna Minchin też ma swoje dobre strony.

Ermengarda rozejrzała się wokoło z zaciekawieniem i lękiem.

— Saro — zapytała — czy myślisz, że będziesz mogła tu wytrzymać?

Sara też się rozejrzała.

— Jeżeli będę sobie wyobrażać, że wszystko tu wygląda zupełnie inaczej, to chyba wytrzymam. Albo jeżeli będę sobie wyobrażała, że to taki pokój z bajki albo z powieści.

Mówiła wolno. Wyobraźnia jej zaczynała pracować. Dotychczas, od chwili nieszczęścia, leżała odłogiem, dziewczynka bowiem była jak ogłuszona.

— Ludzie mieszkali już w gorszych miejscach. Pomyśl o hrabi Monte Christo w kazamatach Chateau d'IL Albo o więźniach Bastylii!

— Bastylia — szepnęła Ermengarda wpatrując się w Sarę i ulegając znów czarowi jej słów.

Przypomniała sobie opowiadanie o rewolucji francuskiej, które Sara zdołała utrwalić jej w pamięci swoim dramatycznym sposobem relacji. Nikt prócz Sary nie zdołałby dokazać tej sztuki.

93

W oczach Sary pojawił

błysk.

— Tak — powiedziała obe bie wyobrażać mnóstwo rz Przebywam tu od wielu, wiel mnieli. Panna Minchin jest ( oczy Sary zabłysły jeszcze ży\ siedniej celi.

Zwróciła się do Ermengarc dawna Sara.

— Będę sobie to wyobraża mnie wielka pociecha.

Ermengarda patrzała na nią :

_ A będziesz mi o tym op(

gę zakradać się tu wieczorami, f .----, - u*.^.ii<i«-, tus so-

bie ułożyła przez dzień? Będziemy wówczas chyba jeszcze lepszymi „najlepszymi przyjaciółkami" niż dawniej.

_ ^ak _ odparła Sara skinąwszy głową. — Przeciwności są próbą ludzi, a moje przeciwności wypróbowały cię i pokazały, jaka jesteś dobra.

ROZDZIAŁ IX

Melchizedech

jrzecią osobę tria stanowiła Lotka. Była jeszcze bardzo mała, Usiedziała, co to znaczy nieszczęście, i nie rozumiała zmiany, zaszła w jej przybranej mamie. Słyszała pogłoski o tym, że z Sarą dzieje się coś dziwnego, nie mogła jednak pojąć, czemu ukochana przyjaciółka wygląda inaczej — dlaczego nosi starą, czarną sukienkę i przychodzi do klasy tylko po to, żeby uczyć młodsze dziewczynki, zamiast siedzieć na swoim honorowym miejscu i sama się uczyć. Wśród młodszych dziewczynek powstało wielkie poruszenie, kiedy odkryły, że Sara nie mieszka już w swoim apartamencie, w którym przez tak długi czas zasiadała uroczyście Emilka. Największym kłopotem Lotki był fakt, że ilekroć próbowała wypytać o to wszystko Sarę, ta zbywała ją półsłówkami. Ażeby zrozumieć jakąś tajemnicę, kiedy się ma siedem lat, musi ona być wyjaśniona bardzo dokładnie.

— Saro, czy jesteś teraz bardzo biedna? — zapytała poufnie pierwszego ranka, kiedy przyjaciółka jej objęła naukę francuskiego. — Czy jesteś biedna jak żebraczka? — Wsunęła pulchną łapkę do smukłej dłoni Sary i otworzyła szeroko okrągłe, pełne Icz oczy. — Nie chcę, żebyś była biedna jak żebraczka.

Widać było, że się zaraz rozpłacze. Sara więc pocieszyła ją skwapliwie.

— Żebracy nie mają gdzie mieszkać — odparła mężnie. — A ja mam.

94

95

— A gdzie mieszkasz? — nale: koju śpi nowa dziewczynka i nie ji

— Mieszkam w innym pokoju ¦

— Czy jest ładny? — dopytywa baczyć.

— Nie wolno rozmawiać — t Minchin patrzy na nas. Będzie się i lam ci na szepty.

Przekonała się już, że odpowiad wczynki nie uważały, jeżeli rozmaw kojnie, wina za to spadała na Sarę.

Ale Lotka nie dała się zbyć tak ła skoro Sara nie chce powiedzieć jej, ; tym w inny sposób. Naradziła się ze mi, po czym zaczęła kręcić się wciąż

kach i podsłuchiwać ich rozmowy. Cieszcie korzystając z pewnych wskazówek, których tamte udzieliły jej bezwiednie, wyruszyła pewnego popołudnia na wyprawę poszukiwawczą i wszedłszy na górę po schodach, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała, dotarła na poddasze. Było tu dwoje drzwi obok siebie, Lotka otworzyła pierwsze z nich i ujrzała swoją ukochaną Sarę. Sara stała na starym stole i wyglądała przez okno.

— Saro! — zawołała z przerażeniem. — Mamo Saro!

Była przerażona, gdyż pokoik był okropnie odrapany i brzydki, a poza tym zdawało jej się, że jest odcięty od reszty świata. Krótkie jej nóżki były tak zmęczone, jak gdyby wdrapywała się po setkach kondygnacji.

Sara odwróciła się na ten okrzyk i przeraziła się z kolei. Co teraz będzie? Jeżeli Lotka zacznie płakać i ktoś to przypadkiem usłyszy, obydwie są zgubione. Zeskoczyła ze stołu i podbiegła do dziewczynki.

— Tylko nie płacz i nie krzycz — błagała. — Wyła ją mnie za to, i tak już łajano mnie dziś przez cały dzień. Ten... ten pokój nie jest taki straszny, Lotuniu.

— Nie jest straszny? — wyjąkała Lotka rozglądając się wo-

----------- 96 -----------

koło i przygryzając wargę. Była dzieckiem, ale kochała swoją pr2 więc na nią postarała się nad so uważała, że każde miejsce, w któr zać się ładne. — Dlaczego nie jest szeptem.

Sara uściskała małą i próbowała s cinne ciałko miało w sobie kojące ciężki dzień i wyglądała przez okno \

— Widać stąd różne rzeczy, któi pięter — powiedziała.

— Jakie rzeczy? — pytała Lotka które Sara potrafiła obudzić w starszyc

— Kominy... całkiem bliziutko — dymu ulatującymi w niebo... wróble, c

ze sobą zupełnie jak ludzie... okna inm _,-, z. Których

w każdej chwili może wyjrzeć jakaś głowa. Można wtedy zgadywać, kto to jest. I tu jest tak wysoko... Jak gdyby się było w innym świecie...

— Pozwól mi zobaczyć! — zawołała Lotka. — Podnieś mnie do góry!

Sara podniosła ją. Stanęły obydwie na starym stole, oparły się na krawędzi okna w dachu i wyjrzały na zewnątrz.

Ten, kto nigdy tego nie robił, nie może mieć pojęcia o tym, jak inny świat ukazał się ich oczom. Dachówki po obu stronach zbiegały ukośnie w dół ku rynnom. Wróble, czujące się tu jak w domu, ćwierkały i podskakiwały bez cienia lęku. Dwa ptaszki przycupnęły na najbliższym kominie i kłóciły się zajadle, aż wreszcie jeden z nich dziobnął drugiego i przepędził go precz. Okno poddasza obok było zamknięte, gdyż sąsiedni dom stał pustkami.

— Chciałabym, żeby ktoś tam mieszkał — powiedziała Sara. — To tak blisko. Gdyby tam na poddaszu była też jakaś dziewczynka, mogłybyśmy rozmawiać ze sobą przez okno i odwiedzać się — oczywiście, gdybyśmy się nie bały, że spadniemy.

98

)o wydawało się tu bez porównania bliższe niż z ulicy i była wprost zachwycona. Z tego okna na poddaszu, i kominów, wszystko, co działo się na dole, wydawało zeczywiste. Trudno było wprost uwierzyć w istnienie ylinchin, panny Amelii i sali szkolnej, a odgłos pojaz-\ejeżdżających przez plac dobiegał jak gdyby z innego \

\i, Saro! — zawołała Lotka tuląc się do opiekuńczego przyjaciółki. — Podoba mi się tu na poddaszu! Bardzo łoba! Przyjemniej tu niż na dole!

\rz na tego wróbla — szepnęła Sara. — Szkoda, że ikruszków, rzuciłabym mu. am! — pisnęła oczarowana Lotka. — Mam w kiesze-

__,v bułki. Kupiłam ją sobie wczoraj za mojego pensa i

zostawiłam trochę na później.

Rzuciły kilka okruchów, ale wróbel odleciał na sąsiedni komin. Nie był najwidoczniej przyzwyczajony do przyjaciół na poddaszu i niespodziewane okruszki przestraszyły go. Gdy jednak Lotka zamarła w bezruchu, a Sara zaćwierkała bardzo cichutko — niemal tak, jak gdyby sama była wróbelkiem — zrozumiał, że przestrach był nieuzasadniony. Przechylił na bok główkę i ze swego miejsca na kominie spojrzał błyszczącymi oczkami na okruszki. Lotka z trudem zachowała spokój.

— Czy przyjdzie? Czy przyjdzie? — pytała szeptem.

— Chyba tak — odpowiedziała również szeptem Sara. — Zastanawia się, czy ma się odważyć. Tak, już leci!

Wróbelek sfrunął na dół i sunął w podskokach ku okruszyn-kom, o kilka jednak cali przed nimi przystanął i znowu przechylił główkę na bok, jak gdyby zastanawiał się, czy Sara i Lotka to nie są czasem wielkie koty, które rzucą się na niego nagle. Wreszcie jednak serce podpowiedziało mu, że dziewczynki nie są takie straszne, na jakie wyglądają, podskoczył więc jeszcze bliżej, chwycił w dziób największą okruszynkę i porwał ją na drugą stronę swego komina.

— Teraz już wie — rzekła Sara — i zaraz wróci po następne.

99

Wrócił rzeczywiście i przyprow la, który z kolei sprowadził krewr ucztować, świergocąc i zatrzymuj przechylić główki na bok i przyglą była tak zachwycona, że zapomniał; żeniu, jakie wywarł na niej pokoik kiedy Sara zdjęła wreszcie dziewcz uwagę na inne uroki pokoju, któryt nie podejrzewała.

— Jest taki mały i tak wysoko na. że przypomina gniazdko na drzewie, zabawny. Patrz, w tym końcu poko Kiedy nadchodzi świt, mogę leżąc \> przez to płaskie okno w dachu. Twór

Jeżeli dzień ma być słoneczny, po nieb „~~i

i wydaje mi się, że mogę dotknąć ^u ręką. A kiedy padaj deszcz, krople szeleszczą, jak gdyby opowiadały mi coś miłego. Kiedy znów świecą gwiazdy, można leżeć i liczyć, ile ich jest w tym prostokącie. I spójrz na ten mały, zardzewiały kominek w kącie. Gdyby go wyczyścić do blasku i rozpalić na nim ogień, pomyśl, jak by tu było miło. W gruncie rzeczy to śliczny pokoik.

Obchodziła pokoik trzymając Lotkę za rączkę i wskazując gestami wszystkie jego wyimaginowane zalety i uroki, aż wreszcie Lotka też zaczęła je widzieć. Lotka zawsze wierzyła we wszystko, co opisywała jej Sara.

— Widzisz — mówiła Sara — tutaj na podłodze mógłby leżeć gruby, puszysty, niebieski dywan indyjski; a w tamtym kącie mogłaby stać mała kanapka zarzucona poduszkami; a nad nią mogłaby wisieć półka pełna książek, żeby można był sięgnąć po nie nie wstając z kanapy. Tam przed kominkiem mogłaby leżeć skóra zwierzęca, a te brzydkie ściany mogłyby być zasłonięte makatami i obrazami. Musiałyby to być małe obrazki, ale mogłyby być piękne; a tu mogłaby stać lampa z różowym abażurem; a pośrodku stół z zastawą do herbaty; nad komin-

lógłby śpiewać pękaty mosiężny imbryk; i łóżko mogło-i zupełnie inne. Mogłoby być miękkie i okryte piękną tią kapą. Byłoby tu pięknie. I może potrafiłybyśmy tak Wróble, żeby przylatywały i pukały w okno, prosząc, by nić do środka. \h, Saro! — zawołała Lotka. — Chciałabym tu mie-

amówiła ją wreszcie do powrotu na dół i wyprowa-nałą na schody wróciła do swego pokoiku, stanęła na Rozejrzała się dokoła. Czar tego, co opowiadała Lotce, óżko było twarde, okrywała je zniszczona, spłowiała lelane ściany były odrapane, podłoga zimna i naga, jnka połamana i zardzewiała, a sfatygowany stołe--, ^uyńy mebel nadający się do siedzenia, przechylał się na bok, bo miał złamaną nóżkę. Sara usiadła na nim i opuściła głowę na ręce. Sam fakt, że Lotka była tu i znów odeszła, sprawił, że wszystko stało się jeszcze gorsze — podobnie więźniowie czują się bardziej smutni i osamotnieni, kiedy odwiedzający ich goście odchodzą, a oni zostają w więzieniu.

—- Jakże tu jest samotnie! — powiedziała. — Czasami zdaje mi się, że to najbardziej osamotnione miejsce na świecie.

Siedziała tak przez długą chwilę, gdy naraz uwagę jej zwrócił lekki szelest w pobliżu. Podniosła głowę, żeby przekonać się, skąd ten szelest pochodzi, i gdyby była nerwowa, zerwałaby się na równe nogi. Wielki szczur siedział na tylnych łapkach i węszył coś z ogromnym zainteresowaniem. Kilka okruszyn bułki Lotki upadło na podłogę i zapach ich wywabił szczura z nory.

Wyglądał tak niesamowicie i tak bardzo przypominał karzełka czy gnoma z siwymi bokobrodami, że widok jego zafascynował Sarę. Spojrzał na nią błyszczącymi oczkami, jak gdyby o coś ją pytał. Miał się najwyraźniej na baczności i Sarze przyszła naraz do głowy jedna z jej oryginalnych myśli.

„Chyba niełatwo jest być szczurem — pomyślała. — Nikt przecież szczurów nie lubi. Ludzie zrywają się, uciekają i krzyczą: «Ojej, jaki wstrętny szczur!» Nie chciałabym wcale, żeby

ioo

IOI

ludzie na mój widok krzyczeli zastawiali na mnie pułapki, m wróbelkiem to zupełnie co inr tego szczura, czy chce być szcz wolałbyś raczej być wróbelkierr

Siedziała tak spokojnie, że sz> się jej bardzo, ale może — pode serce podpowiedziało mu, że ni nie, które może nagle się na ni Miał w norze żonę i liczną rod go same niepowodzenia. Kiedy ko, gotów był więc narazić się stwo dla kilku okruszyn, toteż nogi.

— Chodź — powiedziała Sara. — iNie jestem pułapką. Możesz je wziąć, biedaku! Więźniowie Bastylii oswajali szczury i przyjaźnili się z nimi. Może ja się też z tobą zaprzyjaźnię.

W jaki sposób zwierzęta rozumieją różne rzeczy, tego nie wiem, pewne jest jednak, że rozumieją. Być może istnieje mowa, która nie składa się ze słów i którą rozumie każde żywe stworzenie. W każdym razie szczur zrozumiał od tej chwili, że nic mu nie grozi — mimo że jest szczurem. Zrozumiał, że ta młoda istota ludzka siedząca na czerwonym stołeczku nie zerwie się, nie przestraszy go dzikim krzykiem ani nie zacznie ciskać w niego ciężkimi przedmiotami, które mogłyby go zabić albo co najmniej okulawić. Był to doprawdy bardzo miły szczur i nie chciał zrobić nikomu nic złego. Stał na tylnych łapach i węszył nosem powietrze wbijając spojrzenie błyszczących oczek w Sarę, mając nadzieję, że ona to wszystko zrozumie i nie zechce traktować go jak wroga. Kiedy w ów niewytłumaczony sposób pojął, że Sara też nie żywi do niego nienawiści, przysunął się cicho do okruszyn i zaczął je zjadać. Jedząc zerkał co chwilę na Sarę, zupełnie tak samo jak przedtem wróble, i miał przy tym tak skruszoną minę, że wzruszyło to dziewczynkę.

Siedziała i obserwowała go nie poruszając się wcale. Jedna

102

szyna była znacznie większa od innych, właściwie trudno nazwać ją okruszyną. Widać było, że szczur ma wielką tę na ten kawałek bułki, leżał on jednak za blisko stołecz-szczur wciąż jeszcze był trochę onieśmielony. ptice pewnie zanieść ten kawałek swojej rodzinie — pomyś-Sara. — Jeżeli wcale się nie będę ruszała, może po niego jłzie".

jnteresowana tą sceną, wstrzymała niemal oddech. Szczur

fnął się nieco bliżej i zjadł jeszcze kilka okruszyn, potem

pał się i znów węszył delikatnie, zerkając z ukosa na

pzynkę. Wreszcie skoczył po kawałek bułki — znów po-

jak to zrobił przedtem wróbel — po czym w mgnieniu

alazł się przy listwie okalającej podłogę i znikł w szczeli-

|:dzy deskami.

— Wiedziałam, że chce zanieść ten kawałek dzieciom — powiedziała Sara. — Doprawdy sądzę, że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić.

Mniej więcej w tydzień później wypadł jeden z rzadkich wieczorów, kiedy Ermengardzie udało się bezpiecznie wymknąć na poddasze. Znalazłszy się tam, pukała przez dwie czy trzy minuty, ale Sara nie podchodziła do drzwi. W pokoju zresztą panowała taka cisza, że Ermengarda zaczęła się zastanawiać, czy Sara nie śpi. Nagle jednak ku swemu zdumieniu usłyszała śmiech Sary i jej głos mówiący do kogoś czule:

— Masz! Weź to i idź do domu, Melchizedechu! Wracaj do żony!

W chwilę potem Sara otworzyła drzwi i ujrzała Ermengardę patrzącą na nią z przerażeniem w oczach.

— Z kim... z kim rozmawiasz, Saro? — wyjąkała.

Sara wciągnęła przyjaciółkę ostrożnie do pokoju, miała jednak taką minę, jak gdyby ją coś ucieszyło i rozbawiło.

— Musisz przyrzec, że się nie przestraszysz i nie krzykniesz, bo inaczej ci nie powiem — odparła.

Ermengarda miała ochotę krzyknąć od razu, ale się opanowała.

103

Rozejrzała się po pokoiku, nikc przecież Sara bez wątpienia z kimś myśl opowiadania o duchach.

— Czy to... coś, co mnie przestr:

— Niektórzy boją się ich — rze z początku, ale teraz wcale się już n

— Czy to był... duch? — zdła\* mengarda.

— Nie — odparła ze śmiechem S; Ermengarda jednym susem znała

Sary. Podciągnęła nogi i owinęła j krzyknęła, ale z przerażenia oddychał

— Ojej! Ojej! — jęczała. — Szczui

— Bałam się właśnie, że się przest

ra. — Ale nie bój się. Ja go oswajam ,.__ » t,±*<y\.nu-

dzi na moje wołanie. Czy tak się boisz, że nie chcesz go zobaczyć?

Przez ostatnie dni szczególna ta znajomość dzięki resztkom przynoszonym z kuchni zacieśniła się bardzo i Sara zapomniała już prawie, że lękliwe stworzenie, które oswaja, jest zwykłym szczurem.

Ermengarda była z początku tak wystraszona, że kuliła się tylko na łóżku i podwijała nogi, ale spokój Sary podziałał na nią w końcu, a opowiadanie o pierwszej wizycie Melchizedecha podnieciło wreszcie jej ciekawość. Przechyliła się przez brzeg łóżka i patrzała, jak Sara klęka przy szparze w listwie.

— On... on nie wybiegnie szybko i nie wskoczy na łóżko? — spytała.

— Nie — odpowiedziała Sara. — Ma nie gorsze maniery od nas. Jest zupełnie jak człowiek. Teraz patrz!

Zaczęła pogwizdywać delikatnie — tak cichutko, że dźwięk ten można było słyszeć tylko w kompletnej ciszy. Powtórzyła go kilka razy w wielkim skupieniu. Ermengarda pomyślała, że Sara wygląda w tej chwili, jak gdyby odprawiała jakieś czary. I wreszcie, w odpowiedzi na gwizd, ze szpary wysunął się łepek

jni bokobrodami i błyszczącymi oczkami. Sara miała tro-fuszyn w ręku. Wysypała je na podłogę, a Melchizedech jął się do nich i zjadł je. Jedną okruszynę, większą od zabrał i odniósł do domu.

[idzisz — rzekła. Sara — to dla jego żony i dzieci. Jest dobry. Zjada tylko małe okruszki. Kiedy wraca do do-^zę zawsze, jak jego dzieci piszczą z radości. Rozróż-\ trzy rodzaje pisków — pierwszy to dzieci, drugi pani jdechowej, trzeci samego Melchizedecha. (.garda zaczęła się śmiać.

|h, Saro! — zawołała. — Jesteś przedziwna... ale też i I miła.

bm, że jestem dziwna — przyznała Sara wesoło — i j być miła.

Potarła czoło drobną, spracowaną ręką, a na twarzy jej odmalował się wyraz zamyślenia i czułości.

— Tatuś zawsze śmiał się ze mnie — powiedziała — ale sprawiało mi to przyjemność. Uważał, że jestem dziwna, choć lubił, kiedy opowiadałam o tym, co sobie wyobrażam. Bo ja muszę wciąż sobie coś wyobrażać, nie mogę się od tego powstrzymać. Gdybym sobie nic nie wyobrażała, nie mogłabym chyba żyć. — Urwała i rozejrzała się po facjatce. — Jestem pewna, że w każdym razie nie mogłabym tu mieszkać — dodała cicho.

Ermengarda słuchała jak zawsze z najwyższym zainteresowaniem.

— Kiedy ty o czymś mówisz — zauważyła — wszystko staje się rzeczywiste. Mówisz o Melchizedechu, jak gdyby był kimś, jakąś osobą.

— Bo on jest kimś — odparła Sara. — Odczuwa głód i strach tak samo jak my, jest żonaty, ma dzieci. Skąd wiemy, czy nie myśli tak samo jak my? Z oczu mu widać, że jest rozumny. Dlatego nadałam mu imię.

Usiadła na podłodze w swej ulubionej pozie, obejmując rękami kolana.

104

105

A

— Poza tym — ciągnęła dalej mi na przyjaciela. Mogę zawsze : który kucharka wyrzuca. To zupę wić.

— Czy to już jest Bastylia? — wieniem. — Czy stale wyobrażasz lia?

— Prawie zawsze — odpowiedz się wyobrazić sobie, że to jakieś zwykle idzie mi łatwiej — zwłaszcza

Wtem rozległ się dźwięk, na kt< omal nie spadła z łóżka. Były to bo nia w ścianę.

— Co to jest? — zawołała.

Sara wstała i odparła dramatycznyr

— To więzień z sąsiedniej celi.

— Rózia! — szepnęła zachwycona Ermengarda.

— Tak. Słuchaj. Dwa uderzenia znaczą: „Więźniu, jesteś tam?"

Sara zapukała trzykrotnie w ścianę, jak gdyby w odpowiedzi.

— To znaczy: „Tak, jestem. Wszystko w porządku". Z tamtej strony muru rozległy się cztery uderzenia.

— To znaczy — wyjaśniła Sara. — „A więc, towarzyszu niedoli, możemy spać spokojnie. Dobranoc".

Ermengarda obserwowała tę scenę z zapartym tchem.

— Saro — wyszeptała w uniesieniu — to zupełnie jak w powieści!

— Bo to jest powieść — rzekła Sara. — Wszystko jest powieścią. Ty jesteś powieścią — ja jestem powieścią. Panna Min-chin jest powieścią.

Usiadła znowu i mówiła dalej, aż Ermengarda zapomniała, że sama jest czymś w rodzaju zbiegłego więźnia, i Sara musiała przypomnieć przyjaciółce, iż nie może zostać na całą noc w Ba-stylii, lecz musi wreszcie zejść bezszelestnie na dół i wśliznąć się do swego opuszczonego łóżka.

---------- 106----------

ROZDZIAŁ X

Pr2ybysz z Indii

iry na poddasze nie były jednak dla Ermengardy i czą łatwą ani bezpieczną. Dziewczynki nie miały nigdy L -.. uusuj czy zastaną Sarę, nigdy też nie było wiadomo, czy panna Amelia nie zrobi inspekcji, żeby sprawdzić, czy wszystkie wychowanki śpią. Odwiedzały więc facjatkę dość rzadko i Sara, na ogół biorąc, pędziła życie bardzo samotne. Zresztą czuła się bardziej osamotniona na dolnych piętrach niż na poddaszu. Nie miała tam z kim rozmawiać, a kiedy posyłano ją po sprawunki i szła przez ulice miasta, wynędzniała, drobna, z ciężkim koszykiem lub paczką, przytrzymując ręką kapelusz, kiedy dął wiatr, i czując, jak woda chlupie jej w bucikach, kiedy padał deszcz, doznawała wrażenia, że wśród tłumów mijających ją przechodniów jest jeszcze bardziej samotna. Gdy była jeszcze księżniczką Sarą i jeździła powozem po ulicach albo chodziła pieszo w asyście Marietty, jej ożywiona, pogodna twarzyczka i malownicze stroje przyciągały częstokroć spojrzenia przechodniów. Szczęśliwe, dobrze utrzymane dziecko zwraca zazwyczaj powszechną uwagę, ale nędznie ubrane, zabiedzone dzieci nie stanowią widoku dość rzadkiego ani miłego, aby ludzie mieli oglądać się za nimi z uśmiechem. Nikt też nie oglądał się teraz za Sarą i nikt jej nie dostrzegał, gdy szła prędko po zatłoczonych chodnikach. Zaczęła teraz bardzo szybko rosnąć, a ponieważ z odzieży miała tylko najskromniejsze resztki

107

__,

Dabci i niezli-

swojej dawnej garderoby, wiedziała nie. Wszystkie jej kosztowniejsze s jej zostawiono, miała najwidoczniej się włożyć. Niekiedy, mijając oknc lustro, Sara omal nie wybuchała śmit bicia, czasem jednak czerwieniła się, : ła głowę.

Wieczorami przechodząc koło dom mi Sara rzucała okiem do wnętrza ciej ła się układaniem opowiadań o ludzi; przy kominkach lub wokół stołów. L nych domów w chwilach, gdy okienni Przy placu, przy którym stał dom pan kilka rodzin, które znała już dobrze z w biła jedną z nich, którą nazywała w my Wielka Rodzina składała się z ośmiorga c

matki, tęgiego, rumianego ojca, tęgiej, n. —^j b eli

czonej ilości służby. Dzieci chodziły na spacer, jeździły w wó-zeczkach, pchanych przez dobroduszne niańki, niekiedy wybierały się na przejażdżkę z mamą, wybiegały na ganek wieczorem, aby powitać papę, uściskać go wśród podskoków radości, ściągnąć mu płaszcz i poszukać w kieszeniach prezentów i łakoci, czasem też tłoczyły się przy oknach dziecinnego pokoju i wyglądały na ulicę, popychając się i śmiejąc wesoło, słowem — zawsze bawiły się doskonale, jak zwykle bywa w licznej rodzinie. Sara szczerze je polubiła i obdarzała nawet romantycznymi imionami, zapożyczonymi z książek. Całej rodzinie nadała dźwięczne nazwisko Montmorency; pulchne, jasnowłose niemowlę ochrzciła mianem Etelberty Beauchamp Montmorency; trochę starsze dziecko otrzymało imię Wioletty Cholmondeley Montmorency; mały chłopiec, który chodził już i miał takie ładne, krągłe nóżki, nazywał się Sydney Cecil Montmorency, po nim zaś w kolejności starszeństwa następowali Liliana Ewangelina Montmorency, Rozalinda Gladys, Herbert Alger-non, Weronika Eulalia i Klaudiusz Harold Hektor.

108

ńego popołudnia zdarzył się zabawny wypadek — choć Y pewnym sensie nie miał on w sobie nic zabawnego. \>ro członków rodziny Montmorency wybierało się wi-\na jakąś zabawę i kiedy Sara mijała drzwi ich domu, ciadały właśnie do czekającego na nie powozu. Weroni-\a i Rozalinda Gladys w białych, koronkowych sukien-'ęknymi szarfami już wsiadły, a pięcioletni Herbert Al-\iał pójść za ich przykładem. Był taki ładny, miał takie \oliczki, niebieskie oczy i śliczną, krągłą główkę w lo-ara zapomniała zupełnie o swoim koszyku i o swojej \ sukience, zapomniała o całym świecie, wiedziała tył-\ popatrzeć na malca. Przystanęła więc i patrzała. V okresie Bożego Narodzenia, toteż Wielka Rodzina \ię mnóstwo opowiadań o biednych dzieciach, co _ .Lia.y4 tatusia ani mamusi, nikt więc nie urządza im choinki i nie kładzie pod nią upominków, słowem — o nędznie ubranych, głodnych i zziębniętych dzieciach. W opowiadaniach tych dobrzy ludzie — czasami mali chłopcy lub dziewczynki o tkliwych serduszkach — zwracali niezmiennie uwagę na te biedne dzieci, dawali im pieniądze lub kosztowne prezenty albo też zapraszali je do siebie na wspaniałe obiady. Herbert Algernon nie dalej jak tego ranka wzruszył się do łez, gdy mu czytano jedno z tych opowiadań, pragnął więc gorąco znaleźć takie biedne dziecko, aby dać mu posiadaną przez się sześciopensową monetę i w ten sposób zabezpieczyć je na całe życie przed niedostatkiem. Sześć pensów w jego oczach stanowiło olbrzymi i niewyczerpany majątek. Idąc po czerwonym chodniku rozłożonym od drzwi domu do drzwi powozu, miał tę sześciopensową monetę w kieszeni spodenek marynarskiego ubranka. I w tej samej chwili, kiedy Rozalinda Gladys wsiadła do powozu i zaczęła podskakiwać na sprężynowych poduszkach siedzenia, Herbert Algernon dostrzegł Sarę. W swej zniszczonej odzieży, ze starym koszykiem przewieszonym przez ramię, stała na mokrych płytkach chodnika i wpatrywała się w Herberta Algernona z takim wyrazem oczu, jak gdyby była bardzo głodna.

109

I

oria-

Chłopiec pomyślał, że Sara Nie wiedział, że dziewczynka wesołości panującej w jego domu, miana twarzyczka, i że chciałaby pc wać. Wiedział tylko, że dziewczynk twarz i chude nogi, jest biednie ubt ordynarny koszyk. Sięgnął więc d sześć pensów i podszedł do Sary.

— Proszę, biedna dziewczynko -sześć pensów. Daję ci je.

Sara drgnęła. Zrozumiała nagle, że mo jak ubogie dzieci, które widywŁ czasów. Czekały one zwykle na ulicj kiedy wysiadała ze swego powozu. C drobne pieniądze. Zaczerwieniła się wii sekundę czuła, że za nic nie zdoła przyj rowanej monety.

— Nie, nie — powiedziała — dziękuję bardzo, ale nie mogę tego wziąć.

Głos jej brzmiał tak odmiennie od głosu zwykłego dziecka ulicy, a zachowaniem swoim tak bardzo przypominała doskonale wychowaną panienkę, że Weronika Eulalia (która w rzeczywistości miała na imię Janka) i Rozalinda Gladys (w rzeczywistości Nora) wychyliły się z powozu i zaczęły słuchać.

Ale Herbert Algernon nie dał się odwieść od swego szlachetnego zamiaru. Wsunął Sarze przemocą monetę do ręki.

— Ależ musisz wziąć, biedna dziewczynko! — nalegał. — Możesz sobie za to kupić jedzenia. To całe sześć pensów!

Miał dobrą, szczerą twarzyczkę i widać było, że spotka go okropny zawód, jeśli ona nie przyjmie monety. Sara zrozumiała, iż nie wolno mu odmawiać. Duma równałaby się w tym wypadku okrucieństwu. Sara postanowiła tedy dosłownie schować dumę do kieszeni, chociaż policzki pałały jej ogniem.

— Dziękuję — powiedziała. — Dobre z ciebie, kochane dziecko.

no

Chłopiec uszczęśliwiony wdrap: odeszła siląc się na uśmiech, choć jej przesłaniała mgła. Wiedziała, że nie, dotychczas jednak nie uświad wziąć za żebraczkę.

Tymczasem dzieci w powozie Wit z ożywieniem o tym zdarzeniu.

— Donaldzie! — (Herbert Algerno wistości na imię Donald) zawołała z Czemuś dał tej dziewczynce swoje sze: na, że to nie jest żebraczka!

— Ona nie mówi jak żebraczka! — twarzy nie wygląda wcale na żebraczkę.

— A poza tym wcale nie żebrała — Tak się bałam, że się na ciebie obrazi. B< brakami, obrażają się, kiedy się ich bierze

— Nie obraziła się — powiedział D .—^ obstając przy swoim, mimo pewnego zaniepokojenia, które obudziły w nim słowa sióstr. — Roześmiała się i powiedziała, że ze mnie dobre, kochane dziecko. I to prawda! — dodał stanowczo. — Dałem jej całe swoje sześć pensów.

Janka i Nora porozumiały się wzrokiem.

— Żebraczka nigdy by tak nie powiedziała — zawyrokowała Janka. — Powiedziałaby: „Pięknie paniczowi dziękuję, pięknie dziękuję" i może by jeszcze dygnęła.

Sara nic o tym nie wiedziała, ale od tego czasu dzieci z Wielkiej Rodziny interesowały się nią równie żywo, jak ona nimi. Kiedy mijała ich dom, z okien pokoju dziecinnego zerkały na nią zwykle ciekawe oczy, a przy kominku toczyły się długie dyskusje na jej temat.

— Jest zdaje się służącą na tej pensji — mówiła Janka. — Mam wrażenie, że nie ma nikogo z krewnych. Pewnie jest sierotą. Ale z pewnością nie jest żebraczka, chociaż jest tak biednie ubrana.

Od tego czasu dzieci nazywały ją między sobą ,,ta dzie-

ka, która nie jest żebraczka". Była to oczywiście bardzo nazwa i czasami brzmiało to bardzo zabawnie, kiedy e dzieci wypowiadały ją jednym tchem. Ve sporym nakładem pracy wyborowała dziurkę w sześ-\wej monecie i na wąskiej, starej wstążeczce zawiesiła ją \szyi. Sympatia jej dla Wielkiej Rodziny wzrosła jeszcze esztą wzrastało stale jej przywiązanie do każdego, ko-\ kochać. Kochała coraz bardziej Rózię i cieszyła się z | o dwóch dniach w tygodniu, w które to dni udzie-cym dziewczynkom lekcji francuskiego. Małe uczen-Idały za nią i walczyły ze sobą o to, by siedzieć jak \\ i trzymać ją drobnymi rączkami za rękę. Zgłod-\ serce Sary doznawało ukojenia, kiedy widziała, jak niej garną. Zaprzyjaźniła się poza tym z wróbelka-_«* Lais bardzo, że kiedy stawała na stole, wysuwała głowę i ramiona przez okno poddasza i ćwierkała, w odpowiedzi natychmiast niemal rozlegał się furkot skrzydełek, świergot i stadko szarych ptaszków miejskich siadało na dachówkach, gwarzyło z nią i raczyło się rzucanymi przez nią okruszynami. Między Mel-chizedechem a nią doszło do takiej zażyłości, że szczur przyprowadzał czasem ze sobą małżonkę, a niekiedy nawet to lub owo spośród swoich dziatek.

Natomiast Emilka, która zawsze siedziała na swoim miejscu i spoglądała beznamiętnie na otoczenie, zaczęła teraz budzić w sercu Sary dziwne uczucie. Zakiełkowało ono po raz pierwszy w chwili, gdy Sara czuła się szczególnie osamotniona i opuszczona. Chciałaby wierzyć albo udawać, że wierzy, iż Emilka rozumie ją i jej współczuje. Niechętnie przyznawała się nawet przed sobą, że jedyna towarzyszka nic nie czuje ani nie słyszy. Sadzała więc ją czasem na krześle, sama siadała naprzeciw na starym czerwonym stołeczku, patrzała na lalkę i wyobrażała sobie na jej temat różne rzeczy, aż własne jej oczy rozszerzały się jakimś dziwnym strachem — zwłaszcza wieczorami, gdy wokół panowała cisza, zakłócana niekiedy tylko nagłym chrobotem i piskiem rodziny Melchizedecha pod podłogą. Jedno ze „zmyś-

112

113

i

leń" Sary polegało na tym, że Emilka brej wróżki, która może wziąć ją w czasem w Emilkę tak długo, aż się doj najwyższego napięcia nerwów, i wówc czując niemal, że lalka zaraz jej odpowi

„Wprawdzie jeżeli chodzi o odpow próbując się pocieszyć — to ja sama n Nie odpowiadam nigdy, jeżeli mogę te ktoś znieważa, najlepiej jest nic nie odp ko na tę osobę i myśleć. Panna Minchir, kiedy tak robię, panna Amelia ma wt dziewczynki także. Jeżeli nie wpadamy x że jesteśmy silniejsi od nich, bo jesteśmy nować wściekłość, a ich na to nie stać i n nierosądne, których potem żałują. Nie ma

wściekłości — prócz siły, która pozwala ^ opanować. Ta siła jest mocniejsza. Dobrze jest nie odpowiadać wrogom. Ja nigdy prawie im nie odpowiadam. Może Emilka bardziej jest podobna do mnie niż ja sama. Może woli nie odpowiadać nawet przyjaciołom. Chowa wszystko w sercu".

Chociaż jednak usiłowała czerpać pociechę z takich rozumowań, nie przychodziło jej to łatwo. Kiedy po długim, ciężkim dniu, w ciągu którego posyłano ją tu i ówdzie, nieraz na długie wyprawy podczas deszczu, wichru i zimna, wracała głodna, przemoczona do nitki i musiała znowu iść dokądś, bo nikt nie raczył pamiętać, że jest tylko dzieckiem, że jej smukłe nóżki mogą być zmęczone, a drobne ciało być może drży z zimna; kiedy zamiast podziękowania czekały ją tylko szorstkie słowa i niechętne spojrzenia; kiedy impertynencka kucharka traktowała ją brutalnie; kiedy panna Minchin była w najgorszym ze swych humorów, a jej wychowanki wyśmiewały się między sobą ze zniszczonej odzieży Sary — i kiedy wówczas Emilka siedziała tylko prosto na swoim starym foteliku i spoglądała na nią beznamiętnie, dziewczynka nie zawsze potrafiła uśmierzyć ból zranionego, dumnego serca rojeniami na temat lalki.

114

z takich wieczorów, kiedy wróciła na poddasze zmarzlina, z burzą szalejącą w piersi, wzrok Emilki wydał jej ijętny, wypchane trocinami nogi i ręce tak pozbawione Sara straciła nad sobą panowanie. Nie miała nikogo na pgo prócz Emilki. A ta siedziała bez słowa. i już chyba — powiedziała Sara. dpowiedziała tylko tępym spojrzeniem. jogę tego dłużej znieść — rzekła nieszczęsna dzieje na całym ciele. — Wiem, że umrę. Jestem zzięb-bczona do nitki, konam z głodu. Przeszłam dzisiaj mil, a oni wszyscy w zamian za to łajali mnie tyl-cło nocy. I dlatego, że nie udało mi się znaleźć tętnie posłała kucharka, nie dali mi kolacji. Jacyś lali się ze mnie, bo pośliznęłam się w błocie przez , — uKiui takie stare, podarte buty. Jeszcze teraz jestem ubłocona od stóp do głów. A oni się śmiali. Czy słyszysz?

Spojrzała w bezmyślne, szklane oczy i spokojną, pogodną twarz lalki i naraz ogarnęła ją wściekłość rozpaczy. Podniosła rękę i strąciła Emilkę z fotela, po czym wybuchnęła niepohamowanym łkaniem — ona, Sara, która nigdy nie płakała.

— Jesteś tylko lalką! — zawołała. — Tylko lalką... lalką... lalką! Nic cię nie obchodzi. Wypchana jesteś trocinami. Nie masz serca i nigdy go nie miałaś. Nic cię nie zdoła poruszyć. Jesteś lalką!

Emilka leżała na podłodze z nogami zadartymi nad głową i czubkiem noska spłaszczonym lekko od upadku, była jednak nadal spokojna, a nawet pełna dystynkcji. Sara ukryła twarz w ramionach. Szczury pod podłogą zaczęły gryźć się, piszczeć i chrobotać. Melchizedech karcił kogoś ze swej rodziny.

Łkania Sary ucichły stopniowo. Wybuch ten był u niej czymś tak niezwykłym, że sama była nim zdziwiona. Po chwili podniosła głowę i spojrzała na Emilkę, która, zdawało się, zerkała na nią spod oka i tym razem nawet jak gdyby z wyrazem współczucia. Sara nachyliła się i podniosła lalkę. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Uśmiechnęła się nawet leciutko.

\

I

— To nie twoja wina, że jeste westchnieniem rezygnacji — tak san są winne, że są głupie. Nie jesteśmy no kopyto. Może w swoim trocino1 możesz.

Ucałowała Emilkę, przygładziła jej powrotem na foteliku.

Sara pragnęła gorąco, żeby ktoś w Zależało jej na tym tak bardzo dlatego tak blisko jej okna. Wyobrażała sobie zobaczyć któregoś dnia, że to okno siwego otworu wyłania się czyjaś głowa i

,,Gdyby to była miła twarz — pomj

wiedzieć na początek: «Dzień dobry», ~ jjuiem mogłyby się zdarzyć przeróżne rzeczy. Ale oczywiście niewielkie jest prawdopodobieństwo, żeby tutaj spał kto inny poza jakąś podku-chenną".

Pewnego ranka skręcając na plac po wizycie w sklepie kolonialnym, u rzeźnika i u piekarza, ujrzała ku swej radości, że w tym czasie przed sąsiednim domem zatrzymał się furgon pełen mebli, drzwi frontowe otwarte są na oścież i mężczyźni w kombinezonach snują się tam i z powrotem, nosząc ciężkie paki i meble.

— Wynajęto go! — powiedziała. — Naprawdę go wynajęto! Och, jakże bym chciała, żeby z okna na poddaszu wyjrzała jakaś miła twarz!

Przyłączyłaby się chętnie do grupki gapiów, którzy stali na chodniku i przyglądali się wnoszonym rzeczom. Miała nadzieję, że jeśli uda się jej zerknąć na meble, zdoła może odgadnąć, jacy są ich właściciele.

,,Stoły i fotele panny Minchin są zupełnie podobne do niej — myślała. — Pamiętam, że przyszło mi to od razu do głowy, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, chociaż byłam wtedy jeszcze

bwiedziałam o tym później tatusiowi, a on roześmiał się Uział, że to prawda. Jestem pewna, że Wielka Rodzina L wygodne fotele i kanapy, a przez okno widzę, że ich \ czerwone kwiaty są zupełnie podobne do nich. Są fesołe i pełne życzliwości dla wszystkich", później tego samego dnia Sarę posłano do zieleniarza tk i gdy szła na górę po schodach z sutereny, serce jej iło prędzej. Kilka sztuk mebli wystawiono z furgonu k. Był tam piękny rzeźbiony stolik z drzewa tekowe-krzeseł i parawan z ozdobnymi haftami wschodnimi. Idok dziewczynkę ogarnęła szczególna, bolesna tęs-lywała często takie meble w Indiach, a wśród rzeczy, debrała panna Minchin, było właśnie rzeźbione biu-pewa tekowego, przysłane w prezencie przez ojca. ,,xo piękne rzeczy — pomyślała. — Wyglądają tak, jakby należały do kogoś miłego. Poza tym wszystkie meble są dość kosztowne i dobrze utrzymane. Przypuszczam, że to jakaś zamożna rodzina".

Furgony z meblami zajeżdżały przed dom przez cały dzień. Wyładowywano je, po czym ustępowały miejsca następnym. Kilka razy jeszcze tak się złożyło, że Sara miała sposobność zobaczyć wnoszone rzeczy. Wszystko potwierdzało jej pierwsze domysły, iż przybysze są ludźmi bardzo bogatymi. Wszystkie meble były piękne, a znaczna ich część pochodziła ze Wschodu. Z furgonów wyjmowano cudowne dywany, draperie, ozdoby i książki w takiej ilości, że bez wątpienia stanowiły obszerną bibliotekę. Między innymi wniesiono wspaniały posąg Buddy, osadzony w prześlicznym ołtarzu.

„Ktoś z tej rodziny musiał być w Indiach — pomyślała Sara. — Przyzwyczaili się pewnie do hinduskich rzeczy i lubią je. Cieszę się z tego. Będę miała wrażenie, że to moi przyjaciele, nawet jeżeli żadna głowa nie wyjrzy nigdy z okna na poddaszu".

Kiedy niosła wieczorem mleko dla kucharki (nie było już doprawdy żadnego obowiązku, którym by jej nie obarczano),

116

IflH

była świadkiem pewnej sceny, dzięki szcze bardziej interesująca. Przystc Wielkiej Rodziny, przeszedł przez p wbiegł po stopniach sąsiedniego dorr czuł się tu zupełnie swobodnie i jak zamiar biegać po tych stopniach wieli przez długi czas, kilkakrotnie też wycl wek tragarzom, jak gdyby miał do teg gało wątpliwości, że pozostaje w zażył} mi lokatorami i występuje w ich imieniu

„Jeżeli ci nowi lokatorzy mają dzieci to dzieci z Wielkiej Rodziny z pewności podczas zabawy być może wejdą kiedyś n

Wieczorem po skończonej pracy Rózia towarzyszki niedoli i przyniosła jej nowiny

— To jakiś pan z Indii będzie mieszkał

nienko — oznajmiła. — Nie wiem, czy jest __y, czy nie, ale jest na pewno z Indii. Jest bardzo bogaty i bardzo chory, a ten pan z Wielkiej Rodziny jest jego adwokatem. Miał dużo kłopotów i dlatego jest chory i smutny. Modli się do bałwanów, panienko. To poganin i bije pokłony przed drzewem i kamieniem. Widziałam, jak tragarze nieśli bałwana, do którego się modlił.

Sara roześmiała się.

— Wątpię, czy się modli do tego bałwana — rzekła. — Niektórzy ludzie lubią mieć takie posągi, bo są one niesłychanie interesujące. Mój tatuś miał piękny posąg Buddy, ale się do niego nie modlił.

Rózia wolała jednak sądzić, że nowy sąsiad jest „poganinem". Byłoby to o wiele romantyczniejsze niż taki zwykły pan, który chodzi do kościoła z książką do nabożeństwa. Siedziała i rozprawiała do późna w noc o tym, jak on będzie wyglądał, jak będzie wyglądała jego żona, jeśli ją ma, i jak będą wyglądały ich dzieci, jeśli mają dzieci. Sara zauważyła, że Rózia w głębi duszy żywi niepłonną nadzieję, iż wszyscy będą czarni, będą

------------ 118 ------------

I

iirbany, a przede wszystkim — podobnie jak głowa ro-

\ będą poganami.

gdy jeszcze nie mieszkałam w sąsiedztwie pogan, pro-toiki — mówiła Rózia. — Chciałabym zobaczyć, jak też

\o wszakże kilka tygodni, zanim ciekawość Rózi zo-\kojona, a wtedy okazało się, że nowy lokator nie ma ani dzieci. Ponadto widać było wyraźnie, iż jest to \motny, ciężko chory i bardzo nieszczęśliwy. \ dnia przed domem zatrzymał się powóz. Lokaj zła i otworzył drzwiczki, a wówczas z powozu siadł ojciec Wielkiej Rodziny. Za nim wysiadła pie-tetępnie ze stopni ganku zbiegło dwóch służących. _/ oni razem wynieśli z powozu nowego lokatora, oKazało się, że jest to mężczyzna o wychudłej, pooranej bruzdami twarzy i wyschniętym jak szkielet ciele, otulony w futra. Wniesiono go na górę po schodach, głowa zaś Wielkiej Rodziny szedł za nim z miną wielce zatroskaną. Wkrótce potem zajechał powóz doktora. Doktor wbiegł spiesznie do domu — najwyraźniej wezwany do chorego.

— Tu w sąsiednim domu mieszka taki żółty pan, Saro — szepnęła potem Lotka podczas lekcji francuskiego. — Jak myślisz, czy to Chińczyk? W geografii jest powiedziane, że Chińczycy są żółci.

— Nie, to nie jest Chińczyk — również szeptem odparła Sara. — Jest tylko bardzo chory. Pisz dyktando, Lociu: Non, monsieur. Je n'ai pas le canif de mon oncle*.

* Non, monsieur. Je n'ai pas le canif de mon o n c I e (franc.) — nie, panie. Nie mam scyzoryka mego wuja.

Rozr

Ra

Nawet na owym posępn kne zachody słońca. Widzi chodu, skrawek nieba między k^. dachów. Z okien kuchennych nie widać go „_, się go było jedynie domyślać, gdyż brunatne cegły nai,,. ciepłego odcienia, a powietrze różowiało na chwilę, czasem też w którejś z szyb odbijał się szkarłatny promień. Istniało wszakże pewne miejsce, z którego można było widzieć zachód w całej jego wspaniałości: gromady czerwonych i złotych obłoków albo fioletowe chmury okolone olśniewającym blaskiem, albo małe, pierzaste, płynące obłoczki, zabarwione na różowo, które podczas wiatru wyglądały niby stada różowawych gołębi mknących po niebie z wielkim pośpiechem. Owym jedynym miejscem, z którego można było widzieć to wszystko i gdzie można było oddychać czystszym powietrzem, było oczywiście okno na poddaszu. Kiedy plac rozjaśniał się nagle czarownym światłem i stawał się piękny mimo pokrytych sadzami drzew i balustrad, Sara wiedziała już, że na niebie coś się dzieje. Jeżeli więc tylko mogła, wymykała się niepostrzeżenie z kuchni, skradała się cichutko na górę, wdrapywała się na stary stół i wysuwała przez okno głowę i ramiona. Wciągała wówczas głęboko powietrze w płuca i rozglądała się wokoło. Zdawało jej się zwykle, że ma całe niebo i cały świat tylko dla siebie. Nikt nie wyglądał nigdy z innych okien na poddaszach. Okienka były

120

,fcle zamknięte, jeżeli zaś nawet zostawiono je otwarte dla tywu powietrza, nikt się do nich nie zbliżał. Sara stała tedy, Hedy podnosząc twarz ku błękitom, które wydawały się tak

/zliwe i bliskie — zupełnie jak prześliczny, sklepiony sufit —

ikiedy obserwowała stronę zachodnią i wszystkie cuda, które t tam działy. Obłoki topniały, przepływały lub zmieniały bar-/ę z różowej na szkarłatną, fioletową, śnieżnobiałą, perłową, iworząc niekiedy wyspy albo łańcuchy górskie, w których po-/yskiwały jeziora turkusowe, bursztynowe i zielone. Niekiedy /ciemne masywy zapadały się w głąb niesamowitych, nieznanych mórz, innym razem smukłe skrawki bajecznych lądów łączyły się z innymi bajecznymi lądami. Były tam miejsca, gdzie, zdawało się, można by biegać, wspinać się lub stać i czekać, co nastąpi dalej — a potem, gdy wszystko zniknie, odfrunąć w przestworza. W każdym razie tak się zdawało Sarze i nie znała nic piękniejszego od widoków, oglądanych przez okno na poddaszu przy akompaniamencie cichego, przedwieczornego świergotu wróbli na rozgrzanych dachówkach.

Taki właśnie zachód słońca wypadł w kilka dni po przybyciu pana z Indii do sąsiedniego domu i na szczęście tego popołudnia praca w kuchni była skończona, nikt nie kazał Sarze nigdzie iść ani nie zlecił jej żadnej nowej roboty, toteż bez większych trudności wymknęła się z kuchni i pobiegła na górę.

Wdrapała się na stół i rozejrzała dokoła. Była to piękna chwila. Zachodnią stronę nieba pokrywały potoki roztopionego złota, jak gdyby jakaś cudowna fala zalała cały świat. Powietrze miało ciepłożółte, miękkie zabarwienie, a ptaki przelatujące nad dachami domów wydawały się na jego tle zupełnie czarne.

— Wspaniałe — szepnęła cichutko Sara. — Czuję wprost jakiś lęk — jak gdyby miało się lada chwila zdarzyć coś niesamowitego. Zawsze mam to uczucie, kiedy zachód słońca jest taki wspaniały.

Odwróciła się nagle, usłyszała bowiem nie opodal jakiś dźwięk. Był to dziwny odgłos, przypominający piskliwe mamrotanie. Pochodził z okna w sąsiednim dachu. Ktoś widocznie

121

I

także przyszed' łoniła się gło^ wcale do mak ny tors i cier białego turbf które słyszał? w objęciach,

Hindus st niemu. Dzie malujący sk Hindus prz je w Angli ła na sąsiai wie. Wiec_ śmiech, chociażby zupełnie i»^-„;

Hindusowi uśmiech ten sprawił wyraźną pi^,*.... }ć. Poweselał od razu i odpowiedział uśmiechem, ukazując przy tym zęby tak białe i lśniące, że zdawały się światłem zapalonym nagle na jego smagłej twarzy. Przyjazne spojrzenie oczu Sary wywierało zawsze dobroczynny wpływ na ludzi znużonych i smutnych.

Pozdrowił dziewczynkę na sposób wschodni, przytrzymując małpkę jednym już tylko ramieniem. Małpka była żywa i zawsze skłonna do figlów, jest też rzeczą możliwą, że podniecił ją widok nieznajomej dziewczynki, w każdym razie wyrwała się nagle z objęcia Hindusa, skoczyła na dach, przebiegła po nim trajkocząc, jednym susem znalazła się na ramieniu Sary, a stamtąd dała nura do jej pokoiku. Sara śmiała się zachwycona, wiedziała jednak, że należy czym prędzej zwrócić zwierzątko właścicielowi — jeżeli laskar był jego właścicielem — i zastanawiała się, jak to zrobić. Czy małpka pozwoli jej się złapać, czy też będzie niegrzeczna, nie da się wziąć na ręce, a nawet gotowa jeszcze uciec po dachach i gdzieś się zabłąkać? To by było fatalne. Być może małpka należy do pana z Indii i biedny chory jest do niej przywiązany.

122

Zwróciła się do laskara, zadowolona, że pamięta jeszcze język hindustani, którego nauczyła się w dzieciństwie, kiedy mieszkała z ojcem. Potrafi porozumieć się z Hindusem. Zapytała w jego ojczystym języku:

— Czy ona pozwoli mi się złapać?

Nigdy chyba nie widziała wyrazu tak radosnego zdumienia jak ten, co odbił się na twarzy laskara, gdy usłyszał rodzimy język. Biedakowi wydawało się, że to jego opiekuńczy bogowie przyszli mu z pomocą i życzliwy głosik pochodzi wprost z nieba. Sara poznała od razu, że Hindus musiał nieraz mieć do czynienia z europejskimi dziećmi. Wybuchnął potokiem pełnych szacunku podziękowań. Jest sługą uniżonym Missi sahib. Małpka jest grzeczna i nie gryzie, ale niestety trudno ją złapać. Będzie przeskakiwała z jednego miejsca na drugie jak błyskawica. Nie jest zła, tylko nieposłuszna. Ram Dass zna ją jak własne dziecko i ona słucha go czasem, ale nie zawsze. Jeżeli Missi sahib pozwoli, Ram Dass przejdzie po dachu do jej pokoju, wejdzie przez okno i zabierze to niegodziwe stworzonko. Lękał się jednak najwidoczniej, że Sara uzna tę propozycję za zuchwalstwo z jego strony i nie pozwoli mu wejść do swego pokoiku.

Ale Sara zgodziła się od razu.

— Czy potrafi się pan tu dostać? — spytała.

— W mgnieniu oka — zapewnił ją Hindus.

— To proszę przyjść — rzekła Sara. — Małpka skacze po pokoju jakby wystraszona.

Ram Dass wysunął się ze swego okienka i przeszedł po dachu krokiem tak pewnym i lekkim, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robił. Wsunął się przez okno Sary i zeskoczył na podłogę nie czyniąc przy tym najmniejszego szelestu. Wówczas zwrócił się do Sary i znów pozdrowił ją na sposób wschodni przykładając rękę do piersi i czoła. Małpka na jego widok pisnęła radośnie. Ram Dass zamknął szybko okno, po czym zaczęło się polowanie. Nie trwało ono zbyt długo. Małpka wymykała się Hindusowi przez chwilę najwyraźniej tylko

123

mu na ramię i objęła

Wrze wylewnie. Dzie-

\ jednym spojrzeniem

Inak do niej tak, jak

\c nie dostrzegł. Nie

\apaniu małpki, te zaś

la o szczerej i głębo-

nica, dodał głaszcząc

E na jaką wygląda, i

\ry. Panu Ram Dassa

fiica uciekła i zaginę-

1 przez okno i prze-

phwilą małpka.

j-^oiuuku' swego pokoiku i

i ,.,uu rzeczach, które ożyły w jej pamięci na widok

twarzy i zachowania się Hindusa. Było to dziwne, że ona — popychadło, nie dalej jak godzinę temu lżone i łajane przez kucharkę — przed kilku laty zaledwie znajdowała się w otoczeniu ludzi, którzy traktowali ją tak jak Ram Dass, którzy kłaniali się, kiedy przechodziła, którzy omal dotykali czołami ziemi, kiedy do nich przemówiła, którzy byli jej sługami i niewolnikami. Teraz wydawało się to snem, snem, który minął i nigdy już nie wróci. Wiedziała, jaką przyszłość planuje dla niej panna Minchin. Dopóki jest jeszcze za młoda, żeby móc być nauczycielką, ma pełnić funkcję służącej i dziewczynki na posyłki, powinna jednak zachować w pamięci wszystko, czego się nauczyła, a ponadto w jakiś niezbadany sposób powiększać zasób wiadomości. Winna spędzać większość wieczorów na nauce. Egzaminowano ją zresztą w nieregularnych odstępach czasu i wiedziała, że zostanie surowo napomniana, jeśli nie poczyni spodziewanych postępów. Sekret tej sprawy nietrudno było rozszyfrować, choć Sara nie uświadamiała sobie tego. Panna Minchin orientowała się doskonale, że Sara może obywać się bez nauczycieli, tak wielkie bowiem są jej zdolności i pragnienie

124

wiedzy. Wystarczało dać jej tylko książki, a pochłaniała je i w końcu umiała je wprost na pamięć. Można było mieć pewność, że dziewczynka za kilka lat stanie się bardzo użyteczną nauczycielką. Takie więc były plany dotyczące przyszłości Sary — po dojściu do odpowiedniego wieku miała harować w klasie tak samo, jak teraz harowała w kuchni. Oczywiście będzie musiała dostać trochę przyzwoitsze ubranie, będzie to jednak ubranie jak najskromniejsze i brzydkie, żeby wyglądała w nim zawsze raczej na służącą niż na nauczycielkę. Oto było wszystko, czego Sara mogła się spodziewać, stała więc teraz bez ruchu, zastanawiając się nad tym.

Naraz olśniła ją pewna myśl, pod wpływem której rumieniec zabarwił jej policzki, a w oczach zapaliły się błyski ożywienia. Wyprostowała chude ramiona i podniosła głowę.

— Cokolwiek się zdarzy — rzekła — nic nie zdoła zmienić jednej rzeczy. Jeżeli jestem księżniczką w łachmanach, mogę być księżniczką w duszy. Nic łatwiejszego, jak być księżniczką w szacie ze złotogłowiu, ale to znacznie większe zwycięstwo być wciąż księżniczką, kiedy nikt o tym nie wie. Na przykład Maria Antonina... Była w więzieniu, straciła tron, osiwiała, miała na sobie tylko prostą, czarną suknię, tłum lżył ją i przezywał wdową Kapet. A przecież była w gruncie rzeczy znacznie bardziej królewska wtedy niż wówczas, kiedy pędziła wystawne życie, otoczona przepychem. Mnie ona w tym właśnie okresie podoba się najbardziej.

Nie była to zresztą nowa myśl. Sara od dawna już czerpała z niej pociechę w najcięższych dniach i chodziła po domu z wyrazem twarzy, którego panna Minchin nie potrafiła zrozumieć i który irytował ją ogromnie, zdawało się bowiem, że dziewczynka żyje jakimś ukrytym życiem wewnętrznym, stawiającym ją ponad resztą świata. Rzekłby kto, że Sara nie słyszy wcale skierowanych do niej przykrych i szorstkich słów, a jeśli je nawet słyszy, nie dotykają one jej najzupełniej. Niekiedy w trakcie jakiejś ostrej, władczej reprymendy panna Minchin napotykała spokojne-spojrzenie ponad wiek dojrzałych oczu, w których

125

głębi czaił s'-

\Jie wiedziała, że Sara w takich

\ ten sposób do księżniczki i Ym jednym skinieniem ręki gdyż jestem księżniczką, a Yą kobietą, która postępuje \

Wały ją i bawiły niesły-Y>sób pociechę, a to nie-Y skupiła myśl na tym

^enia i dzięki temu sa-

\

V

Vna" — mówiła so-

.Jebodawczyni trak-opryskliwe rozkazy, Sara ^ im z tak wyszukaną grzecznoś-^uszały na nią oczy.

przybiera takie tony, jakby pochodziła z Pałacu u — mówiła czasem kucharka parskając śmiechem.

— Już ja tam nieraz ją zbesztam, ale muszę przyznać, że ona nigdy się nie odszczekuje. Zawsze jest grzeczna: „Dziękuję bardzo", „Proszę bardzo", „Przepraszam bardzo". Sypie tu po kuchni tymi „proszę" i „dziękuję" jak gdyby nigdy nic.

Nazajutrz po przygodzie z Ram Dassem i jego małpką Sara była w klasie ze swymi małymi uczennicami. Po skończonej lekcji składała zeszyty, myśląc w trakcie tego o różnych rzeczach, które musieli robić królowie i książęta w przebraniu -Alfred Wielki* na przykład przypalił kiedyś ciastka i żona pa-

* Pałac Buckingham- rezydencja królewska w Londynie.

* Jest to popularna legenda o Alfredzie Wielkim, królu angielskim (846-900), który uwolnił Anglię od Duńczyków i jest uważany za bohatera narodowego.

------------- 126

stucha wycięła mu policzek. Jakże musiała się przerazić, kiedy dowiedziała się, co właściwie zrobiła! Gdyby panna Minchin dowiedziała się, że ona, Sara, której palce wyłażą niemal z dziurawych bucików, jest księżniczką, prawdziwą księżniczką! Oczy Sary przybrały w tej chwili wyraz, którego panna Minchin najbardziej nie lubiła. Przełożona znajdowała się w pobliżu; w przystępie furii, której nie zdołała opanować, podbiegła do dziewczynki i uderzyła ją w twarz — zupełnie tak samo jak ongi żona pastucha spoliczkowała króla Alfreda.

Sara drgnęła. Obudzona tak brutalnie z marzeń, stała przez chwilę nieruchomo. Potem, sama nie zdając sobie z tego sprawy, zaśmiała się cicho.

— Czego się śmiejesz, zuchwała, bezczelna dziewczyno? — zawołała panna Minchin.

Sarze wystarczyło kilka sekund, aby odzyskać panowanie nad sobą i przypomnieć sobie, że jest księżniczką. Twarz paliła ją od uderzenia.

— Myślałam o czymś — odparła.

— Przeproś mnie natychmiast — rozkazała panna Minchin. Sara zawahała się z odpowiedzią.

— Przepraszam panią za to, że się roześmiałam, jeżeli to było niegrzeczne — powiedziała — ale nie przeproszę za to, że o czymś myślałam.

— O czym myślałaś? — nalegała panna Minchin. — Jak śmiesz w ogóle myśleć? O czym myślałaś?

Jessie zachichotała i trąciła się łokciem z Lawinią. Wszystkie dziewczynki podniosły głowy znad książek. Ożywiały się zawsze, kiedy panna Minchin napadała na Sarę. Sara zwykle mówiła w odpowiedzi coś dziwnego i nigdy nie miała wystraszonej miny. Teraz też nie wyglądała wcale na wylęknioną, chociaż twarz jej pałała, a oczy lśniły jak gwiazdy.

— Myślałam — odparła wyniośle, ale bardzo uprzejmie — że pani nie wie, co robi.

— Że ja nie wiem, co robię? — powtórzyła panna Minchin głosem zdławionym ze zdumienia.

127

— Tak — rzekła Sara. — I myślałam o tym, co by się stało, gdybym była księżniczką, a pani uderzyłaby mnie w twarz — co zrobiłabym wówczas z panią. I myślałam, że gdybym była księżniczką, pan' '->dy by się na to nie odważyła, cokolwiek

'^iała. I myślałam o tym, jakby się pani dowiedziała się pani nagle, że...

tak wyraźnie przed oczami, że ~enie nawet na pannie Min-^źni osobie zdawało się H musi mieć jakieś

bym zrobiła c7 zdziwiła i pr"

Miała w mówiła t ;;hin. T ¦-. przez reaJ'

'"zym dowie-¦/Sara — i

/Lawinia wy-

/

/ zawołała panna /z klasy! Panienki,

pro. Sara .

- Prze^

ne — powiecu. Minchin czyniła n^, dziewczynki pochylona

- Widziałaś? Widziałaś,,

/jeżeli to było niegrzecz-/ gdzie tymczasem panna aby opanować wściekłość, a /ami szeptały z ożywieniem, /dziwnie wyglądała? — wybuch-nęła Jessie. — Wcale bym sit/nie zdziwiła, gdyby się w końcu okazało, że ona czymś takim jest. Wyobraź sobie, co by to było!

ROZDZIAŁ XII

Po tamtej stronie muru

Kiedy się mieszka w jednym szeregu domów, myśli się niekiedy z zainteresowaniem o tym, co też się dzieje po tamtej stronie ściany naszego pokoju. Sara zabawiała się często w ten sposób, że usiłowała wyobrazić sobie, co kryje się za murem dzielącym Ekskluzywną Pensję dla Panienek od domu pana z Indii. Wiedziała, że klasa przylega do gabinetu pana z Indii, i miała nadzieję, że mur jest dość gruby, aby wrzawa wybuchająca niekiedy po lekcjach nie zakłócała choremu spokoju.

— Wiesz, lubię go coraz bardziej — zwierzyła się pewnego razu Ermengardzie — i nie chciałabym, żeby przeszkadzały mu szkolne hałasy. Zaliczyłam go już do swoich przyjaciół. Można uważać za przyjaciela człowieka, z którym się nawet nigdy nie rozmawiało. Jeżeli się go obserwuje, myśli o nim i ma dla niego współczucie, wydaje się on w końcu jakby bliskim krewnym. Jestem czasem wprost niespokojna, kiedy widzę, że doktor przychodzi dwa razy dziennie.

— Ja mam niewiele krewnych — odpowiedziała Ermengar-da z namysłem — i bardzo się z tego cieszę. Nie lubię nawet tych krewnych, których mam. Moje obie ciotki wciąż mówią: „Bój się Boga, Ermengardo, jakaś ty gruba! Nie powinnaś jeść słodyczy!" A wuj zadaje mi zawsze takie pytania: „Kiedy Edward Trzeci wstąpił na tron?" albo „Kto umarł od tego, że przejadł się minogami?"

Sara roześmiała się.

128

129

— Ludzie, z którymi się nigdy nie rozmawia, nie mogą zadawać takich pytań — rzekła — a zresztą jestem pewna, że pan z Indii nie zadawałby ich, gdyby nawet znał cię bardzo dobrze. Ja go bardr ^ lubię.

Sara pr Wielką Rodzinę, bo robiła wrażenie szczęśli-

wej, pan -niast polubiła, bo wyglądał na człowieka

nieszcz- nie odzyskał jeszcze zdrowia po ja-

kiejś ' W kuchni — gdzie oczywiście

służr :-ały o wszystkim dokładne

^—--^ Nie był oczywiście

"kał tylko przez ie niepowo-AJątkowa, są-/zhańbiony bez /że rozchorował /Nie może odtąd /sinej zmianie losu /niepowodzenia mia-

ja Ł palniaci*, dała zerkając

„Przeżywał to . zachorował tak samo

pana z ^

/

lśniła kucharka. — No, /zędności w żadnych ko- /alniach diamentów — do /szyscy coś o tym wiemy. iuś — pomyślała Sara. — I Ł tyle że nie umarł", jeszcze większą sympatię niż

Czuła więc do p

przedtem. Kiedy posyłano ją po coś wieczorem, była z tego nawet zadowolona, bo zdarzało się czasem, że w sąsiednim domu nie spuszczono jeszcze stor. Mogła wówczas zajrzeć do przytulnego pokoju i rzucić okiem na swego przybranego przyjaciela. Gdy nikogo nie było w pobliżu, przystawała niekiedy i trzymając się żelaznej balustrady życzyła mu dobrej nocy, jak gdyby mógł ją słyszeć.

„Być może czuje pan to, jeżeli nawet nie słyszy — myślała sobie. — Być może życzliwe myśli docierają w jakiś sposób do

ludzi poprzez okna, drzwi i mury. Być może, sam nie wiedząc czemu, odczuwa pan trochę ciepła i radości, kiedy stoję tutaj na zimnie i życzę panu, żeby znowu był zdrów i szczęśliwy".

— Tak mi pana okropnie żal — szeptała z przejęciem. — Chciałabym, żeby miał pan „małą przyjaciółkę", która pielęgnowałaby pana, jak ja pielęgnowałam tatusia, kiedy go bolała głowa. Chciałabym sama być dla pana „małą przyjaciółką", kochany mój biedaku! Dobranoc... dobranoc... 'Lyczą zdrowia i pomyślności!

Potem odchodziła, czując sama, że jest jej jakoś cieplej i weselej na duszy. Żywiła dla niego tak gorące współczucie, że zdawało jej się, iż on musi je wyczuwać, gdy siedzi samotnie przed kominkiem, zawsze niemal w ciepłym szlafroku, prawie zawsze z czołem wspartym na ręce, wpatrując się ze smutkiem w ogień. Sprawiał na Sarze wrażenie człowieka, którego wciąż jeszcze gnębi jakieś ciężkie zmartwienie, nie zaś takiego, co ma już troski i kłopoty poza sobą.

Jeżeli istotnie tak było — jeśli pan z Indii miał jakieś zmartwienie, o którym nie słyszała nawet służba — ojciec Wielkiej Rodziny, nazwany przez Sarę panem Montmorency, powinien był jej zdaniem coś o tym wiedzieć. Pan Montmorency często odwiedzał pana z Indii, odwiedzały go również pani Montmorency i wszystkie ich dzieci, chociaż nie tak często. Widocznie lubił najbardziej dwie starsze dziewczynki — Jankę i Norę, te, co się tak przelękły, kiedy ich braciszek Donald dał Sarze sześć pensów. Miał zresztą w ogóle słabość do dzieci, a zwłaszcza do małych dziewczynek. Janka i Nora odwzajemniały mu się szczerą sympatią i cieszyły się ogromnie, ilekroć wolno im było po południu pójść do niego z wizytą, mimo iż musiały się podczas tych wizyt zachowywać bardzo grzecznie i spokojnie, gdyż pan z Indii był bardzo chory.

— Biedny, tak źle się wciąż czuje — mówiła Janka — ale powiada, że z nami jest mu weselej. Więc staramy się go rozweselać bardzo cichutko.

130

[*>#

Janka była najstarsza z rodzeństwa i trzymała resztę dzieci w ryzach. Ona decydowała, kiedy wolno prosić pana z Indii, żeby opowiadał o Indiach, ona pilnowała, czy gospodarz nie jest już zmęczony -wówczas dawała znak do odejścia i wołała Ram

Dassa, w

za Hinr

dustan

Pewn

czy-w

ką,

par

ła

r

miejsce przy chorym. Dzieci przepadały '¦nówić innym językiem prócz hin--<ace pasjonujących historii. Tndii (który w rze-dziewczyn-iteresowało p zaciekawicie na dachu, /okoik na podała, pustą kratę

/do ojca Wielkiej ianawiam się nad /ym placu wygląda /osługaczek sypia na /ennie na puchowych /tw, które w większej

/dnie pan Carmichael jić, tym lepiej będzie dla

podusze

swej części nie *_

— Drogi przyjaciel

im prędzej przestanie się pan pana. Gdyby posiadał pan nawet ^izystkie skarby Indii, nie zdoła pan usunąć niedostatku i nędzy na całym świecie, jeżeli zaś zacznie pan przemeblowywać wszystkie poddasza przy tym placu, pozostaną jeszcze wszystkie poddasza przy innych placach i ulicach, które należałoby doprowadzić do ludzkiego stanu. Tyle tylko panu powiem!

Pan Carrisford siedział przygryzając wargi i wpatrując się w rozżarzone węgle na kominku.

— Jak pan sądzi — rzekł wolno, po dłuższej pauzie — jak pan sądzi, czy to możliwe... czy to prawdopodobne, aby tamta dziewczynka — dziewczynka, o której ani na chwilę chyba nie

132

przestaję myśleć — znajdowała się w takich warunkach jak to biedactwo w sąsiednim domu?

Pan Carmichael spojrzał na niego niepewnie. Wiedział, że dla zdrowia fizycznego i psychicznego człowieka nie ma nic gorszego od tego rodzaju bezpłodnych rozważań.

— Jeżeli dziewczynka ze szkoły madame Pascal w Paryżu jest tą, której pan szuka — odparł uspokajającym tonem — to znajduje się ona zapewne pod opieką ludzi życzliwych i odpowiedzialnych. Zaadoptowali ją dlatego, że była ukochaną przyjaciółką ich zmarłej córeczki. Są to Rosjanie, jak twierdzi madame Pascal, bardzo zamożni i nie mają innych dzieci.

— Że też ta wstrętna kobieta nie wie, dokąd oni zabrali dziecko! — zawołał pan Carrisford.

Pan Carmichael wzruszył ramionami.

— To sprytna Francuzka, kuta na cztery nogi. Była zapewne szczęśliwa, że może się pozbyć dziewczynki, która po śmierci ojca została zupełnie bez środków do życia. Kobiety jej typu nie troszczą się o przyszłość dzieci, które mogą stać się dla nich ciężarem. Przybrani zaś rodzice znikli nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.

— Ale sam pan mówi: „jeżeli to jest ta dziewczynka, której szukam". Mówi pan „jeżeli".. Nie mamy pewności. Była różnica w nazwisku.

— Pani Pascal wymawia je raczej jak gdyby „Carew" niż „Crewe"* — ale może to być tylko kwestia wymowy. Okoliczności były uderzająco podobne. Oficer angielski stacjonowany w Indiach umieścił w szkole swoją córeczkę. Matka jej nie żyła. Oficer ten umarł nagle po stracie majątku. — Pan Carmichael urwał nagle, jak gdyby olśniła go jakaś nowa myśl. — Czy jest pan pewien, że dziewczynkę umieszczono w paryskiej szkole? Czy jest pan pewien, że to był Paryż?

— Mój drogi — żachnął się rozgoryczony Carrisford — niczego nie jestem pewien. Ralf Crewe i ja przyjaźniliśmy się

* Carew — wymawia się: kerju; Crewe: krju (przyp. tłum.).

-------------I 3 3 -------------

ogrr '° po skończeniu szkoły nie widzieliś-

my "\ w Indiach. Byłem wówczas

p T'ami moich kopalni. Pers-

~~--^ "*irawa była tak gigan-

'vę. Przy spotka-

/^iedziałem tyl-

/amiętam nawet,

ienerwował się za-

i<& po przebytej cho-

/minionych niepowo-

ep z niepokojem. Musiał znak, że należy je zadawać

— ±. wypuszczeń, że szkoła znajduje się w Pai, /

— Tak, bo m. /ancuzką i słyszałem, że pragnęła, aby dziewczynka ^ /się w Paryżu. Sądziłem więc, że prawdopodobnie jest w Pł^ /u.

— Tak — przyznał pan Carmichael — wydaje się to bardzo prawdopodobne.

Pan z Indii pochylił się do przodu i uderzył w stół długą, wychudłą dłonią.

— Proszę pana — rzekł — ja muszę ją odnaleźć. Jeżeli żyje, to przecież gdzieś jest. Jeżeli została bez środków do życia i bez przyjaciół, stało się to z mojej winy. Jakże człowiek może odzyskać równowagę umysłu, gdy ciąży mu taka sprawa? Odkrycie złóż diamentowych w kopalniach urzeczywistniło nasze najśmielsze marzenia, a tymczasem córka biednego Ralfa Crewe być może żebrze na ulicy!

— Niechże się pan uspokoi — prosił pan Carmichael. — Niech się pan pociesza tym, że gdy ją pan znajdzie, będzie pan mógł przekazać jej wielką fortunę.

— Czemu nie byłem dość silny, aby wytrwać na posterunku,

kiedy sytuacja wyglądała najgorzej? — jęknął Carrisford w udręce. — Sądzę zresztą, że wytrwałbym, gdybym nie był odpowiedzialny za pieniądze innych ludzi. Biedny Crewe włożył w to przedsięwzięcie cały swój majątek do ostatniego grosza. Ufał mi — bo mnie kochał. I umarł w przekonaniu, że to ja go zrujnowałem — ja, Tom Carrisford, z którym grał w Eton* w krykieta. Za jakiegoż łajdaka musiał mnie uważać!

— Niech pan nie robi sobie tak gorzkich wyrzutów.

— Nie robię sobie wyrzutów o to, że przedsięwzięciu naszemu groziła katastrofa — wyrzucam sobie, żem stracił odwagę. Uciekłem jak oszust i złodziej, bo nie mogłem spojrzeć w oczy najlepszemu przyjacielowi i powiedzieć mu, że zrujnowałem jego i jego córkę.

Zacny ojciec Wielkiej Rodziny położył rękę na ramieniu Car-risforda.

— Uciekł pan dlatego, że mózg pański nie wytrzymał tak wielkiego napięcia i tak wielkich tortur moralnych — rzekł. — Był pan już wtedy półprzytomny. Gdyby nie choroba, wytrwałby pan i walczyłby do końca. W dwa dni po wyjeździe był już pan w szpitalu, przywiązany do łóżka, majacząc w gorączce. Niech pan o tym pamięta.

Carrisford zasłonił twarz rękami.

— Tak — jęknął. — Groza i przerażenie doprowadziły mnie do utraty zmysłów. Nie spałem od wielu tygodni. Owej nocy, kiedy zataczając się wybiegłem z domu, widziałem wszędzie wokoło ohydne potwory, szydzące ze mnie i wykrzywiające się złośliwie.

— To dostateczne wytłumaczenie — mówił dalej pan Carmichael. — Człowiek chory na zapalenie mózgu nie mógł zachować jasnego sądu!

Carrisford potrząsnął głową.

— Kiedy odzyskałem przytomność, biedny Ralf Crewe już

* Eton — istniejąca od 1440 r. ekskluzywna szkoła męska w płd.-wsch. Anglii.

134

135

¦ł<am. Przez wiele miesięcy nie pa-

"^et wtedy, kiedy zacząłem

¦* tonęło w nieprzeni-

/ pamięć, kiedy usi-cież słyszeć od Rai-

r

/składnie. Pan zdaje się

iczotliwie: „Moja mała

/e wyparły nam wszystko

/nym. Jeżeli Ralf wymienił

/amiętam tego... nie pamię-

L.

/ie przejmuje — rzekł Carmi-ix. Będziemy w dalszym ciągu

tai,.

— No, chael. — Znajcu..

szukali tych poczciwy^ i pani Pascal. Ona sądzi, że ci

państwo mieszkają w Moskw./. Przyjmiemy to za punkt wyjścia. Pojadę do Moskwy.

— Gdybym był w stanie, pojechałbym z panem — rzekł Carrisford — ale mogę tylko siedzieć tutaj otulony w futra i patrzeć w ogień. Kiedy się wpatruję w ogień, wydaje mi się, że wyziera z niego młoda, wesoła twarz Ralfa. Patrzy na mnie tak, jak gdyby mnie o coś pytał. Czasami też śni mi się w nocy. Wtedy zawsze staje przy mnie i zadaje mi to samo pytanie słowami. Czy domyśla się pan, co mówi?

— Chyba nie — odrzekł cicho pan Carmichael.

— Pyta zawsze: „Tom, Tom, gdzie jest moja mała przyjaciółka?" — Carrisford chwycił adwokata za rękę. — Muszę mu na to odpowiedzieć, muszę! — zawołał. — Niech mi pan pomoże ją odnaleźć. Niech mi pan pomoże!

Po drugiej stronie muru Sara siedziała na swoim stryszku rozmawiając z Melchizedechem, który przyszedł na wieczorny posiłek.

— Trudno było dzisiaj być księżniczką, Melchizedechu — mówiła. — Trudniej niż zwykle. Robi się to coraz trudniejsze, gdy nadchodzi zimna jesień i na ulicach jest błoto. Lawinia roześmiała się dzisiaj z mojej zabłoconej spódnicy, kiedy mijałam ją w hallu. Chciałam jej się odciąć — i ledwie się powstrzymałam w porę. Księżniczka nie może odcinać się impertynencko. Ale musiałam ugryźć się w język, żeby się powstrzymać. Popołudnie było dzisiaj bardzo zimne, Melchizedechu. I wieczór jest zimny.

Nagle wtuliła ciemną główkę w ramiona, jak to często robiła, kiedy była sama.

— O tatusiu — szepnęła — jakże dawny wydaje mi się ten czas, kiedy byłam twoją „małą przyjaciółką"!

Oto, co działo się tego wieczora po obu stronach muru.

136

137

XIII

lo ulicy

ta. Zdarzały się dni, kiedy Sara niegu, zdarzały się gorsze jeszcze ząc grząskie błoto, oraz inne dni, I że lampy na ulicach paliły się od ak owego popołudnia przed kilku

lA<-y, L,_, ^ asję panny Minchin Sarę i jej ojca.

w takie dni okna domu, » którym mieszkała Wielka Rodzina, Wyglądały szczególnie wesoło i pociągająco, gabinet zaś, w którym siadywał pan z Indii, mienił się w świetle kominka soczystymi barwami Wschodu. Poddasze jednak w takie dni wyglądało ponuro i okropnie. Nie było już zachodów i wschodów słońca do oglądania, gwiazdy, jak się Sarze zdawało, przestawały w ogóle świecić. Nad okienkiem w dachu nawisały ciężkie chmury, szare lub brunatne, zlewające szyby gęstym, zimnym deszczem. O czwartej po południu, jeśli nawet nie było mgły, zapadał już zmrok. Gdy trzeba było pójść po coś na poddasze, Sara musiała zapalać świeczkę. Kobiety w kuchni były w złym humorze i bardziej skłonne do irytacji niż zazwyczaj. Rózia hamowała jak mała niewolnica.

— Gdyby nie panienka — rzekła pewnego wieczora ochrypłym głosikiem — gdyby nie panienka, nie Bastylia i nie to, że jestem więźniem z sąsiedniej celi, na pewno bym już umarła. Jakie to wszystko wydaje się teraz prawdziwe, co? Pani przeło-

żona z każdym dniem coraz bardziej jest podobna do naczelnika więzienia. Jakbym widziała te wielkie klucze, które, jak panienka mówi, powinna nosić. A kucharka jest jak okrutny dozorca. Proszę mi jeszcze opowiedzieć, panienko, proszę mi opowiedzieć o podziemnym korytarzu, który wykopaliśmy pod murami.

— Opowiem ci o czymś cieplejszym — powiedziała Sara szczękając zębami. — Przynieś swój koc i okryj się nim, a ja się owinę swoim, przytulimy się do siebie na łóżku i opowiem ci o lesie podzwrotnikowym, w którym dawniej mieszkała małpka pana z Indii. Kiedy widzę, jak ona siedzi na stole przy oknie i patrzy tak smutno na ulicę, zawsze mam wrażenie, że myśli pewnie o lesie podzwrotnikowym, w którym bujała się uczepiona ogonem palmy kokosowej. Ciekawa jestem, kto ją złapał i czy zostawiła dzieci, które spodziewały się, że przyniesie im orzechy kokosowe.

— Tak, to jest cieplejsze, panienko — rzekła Rózia z wdzięcznością — ale nawet Bastylia jakoś mnie rozgrzewa, kiedy panienka zaczyna o niej opowiadać.

— To dlatego, że myślisz o czymś innym — stwierdziła Sara otulając się tak szczelnie kocem, że wyglądała spod niego tylko jej drobna, smagła twarzyczka. — Zauważyłam to nieraz. Kiedy naszemu ciału jest źle, trzeba zmusić mózg, żeby zajął się czymś innym.

— Panienka to potrafi? — wyjąkała Rózia wpatrując się w nią z podziwem.

Sara ściągnęła brwi.

— Czasami udaje mi się to, a czasem nie — rzekła mężnie. — Ale kiedy się udaje, wtedy wszystko jest dobrze. A przypuszczam, że udawałoby się nam zawsze, gdybyśmy się w tym wprawiali dość często. Ostatnio wprawiam się stale i przychodzi mi to łatwiej niż dawniej. Kiedy wszystko składa się najgorzej — po prostu okropnie — wytężam wszystkie siły i wyobrażam sobie, że jestem księżniczką. Mówię sobie: „Jestem księżniczką, a poza tym wróżką, nic nie może mnie więc do-

138

139

tknąć ani dosięgnąć". Nie masz pojęcia, jak się wówczas zapomina o wszystkich przykrościach — dodała ze śmiechem.

Miała dość spos^1 do wprawiania się w myśleniu o

czymś innv*~ yności, aby móc stwierdzić sama

wob" \:ką, czy też nie. Najgorsza próba

W>nego dnia, którego, jak często

\ chyba nigdy zapomnieć.

\ deszcz, na śliskich ulicach pa-

\p wszędzie — lepkie londyń-

\gła przenikała przechodniów

^" Va długich i męczących kur-

Jadało w podobne dni — a Wu, aż wreszcie liche jej \e, wytarte pióra na zni-żałośniej i śmieszniej niż \siąkły wilgocią, że nie V pozbawiono ją obia-_Jia postanowiła za coś zziębnięta, głodna i zmęczona, c i zaostrzyła, toteż od czasu do czasu * .^sza mijając ją na ulicy spoglądała na nią ze

„cm. Sara jednak o tym nie wiedziała. Szła szybko ^ą, starając się zmusić do myślenia o czymś innym. Było to doprawdy bardzo jej w tej chwili potrzebne, starała się więc „udawać" i „wyobrażać sobie na niby" z całych sił, jakie jej jeszcze pozostały. Tym razem jednak szło to oporniej niż kiedykolwiek i parę razy miała nawet wrażenie, że wysiłki te nie zmniejszają wcale uczucia zimna i głodu, lecz je potęgują. Nie dawała wszakże za wygraną i starając się nie zważać na wodę chlupiącą w podartych bucikach ani na wiatr usiłujący zerwać z niej cienki żakiecik, mówiła sobie w duchu:

„Przypuśćmy, że mam na sobie suche ubranie. Przypuśćmy, że mam całe, mocne buty, długi, ciepły płaszcz, wełniane pończochy i nowiutki parasol. I przypuśćmy... przypuśćmy, że w pobliżu piekarni, w której sprzedają gorące bułeczki, znajdę

sześć pensów — które do nikogo nie należą... Wchodzę wtedy do sklepu, kupuję sześć najgorętszych bułeczek i zjadam je wszystkie na poczekaniu".

Na świecie zdarzają się czasem rzeczy bardzo dziwne.

To, co zdarzyło się Sarze, było niewątpliwie taką dziwną rzeczą. Mówiąc to wszystko do siebie, miała właśnie przejść przez ulicę. Błoto było okropne — musiała brnąć w nim niemal po kostki. Starała się stąpać jak najostrożniej, ale niewiele jej to pomogło, tyle że musiała patrzeć przy tym na nogi i na błoto i patrząc tak — już przed samym chodnikiem — zobaczyła w rynsztoku coś błyszczącego. Była to srebrna moneta — mała monetka, zdeptana niezliczonymi stopami, a mimo to trochę jeszcze błyszcząca. Nie sześć pensów wprawdzie, ale też nie o wiele mniej — moneta czteropensowa.

Znalazła się ona w mgnieniu oka w sinoczerwonej dłoni Sary.

— Och! — zawołała dziewczynka. — To naprawdę! Naprawdę!

I w tej chwili, proszę mi wierzyć, spojrzała na sklep naprzeciwko. I była to piekarnia, a rumiana, tęga, wesoła kobieta stawiała właśnie w oknie tacę gorących bułeczek prosto z pieca — wielkich, pulchnych, lśniących bułeczek maślanych\z rodzynkami. |

Sarze przez chwilę zakręciło się w głowie — od nagłego wstrząsu, od widoku bułeczek i od cudownego zapachu świeżego pieczywa, płynącego z sutereny sklepu. Wiedziała, że może bez wahania zużyć znalezione pieniądze. Moneta leżała w błocie zapewne od dłuższego czasu i właściciela jej nie sposób było odnaleźć w potoku ludzkim przepływającym przez cały dzień tą ulicą.

„Wejdę jednak i zapytam właścicielki piekarni, czy nic nie zgubiła" — powiedziała Sara.

Przeszła przez chodnik i postawiła przemoczoną nogę na stopniu. W tej chwili zobaczyła coś, co sprawiło, że się zatrzymała.

140

141

Była to drobna figurka, jeszcze bardziej żałosna i wynędzniała od niej — drobna \gurka, która wyglądała tucze] jak kłębek łachmanów, z '- \wystawały małe, nagie, czerwone, po-

kryte błote<- \wały zresztą tylko dlatego, że łachma-

ny, kt^ \a starała się je przykryć, były nie

dr' \i widniała zmierzwiona czupryna i

\ zapadniętymi oczami. \iewczynka jest głodna, i serce \em. \ła do siebie z westchnieniem

\ninie".

y \ spojrzała na Sarę i usu-

\ść. Przyzwyczajona była \z drogi. Wiedziała, że Nast iść dalej.

iropensową monetę.

-.cze trochę w bok. powiedziała zachrypniętym głosem.

a obiadu? — pytała Sara. — odpowiedziała dziewczynka jeszcze bar-dzk ,iirypniętym głosem, kuląc się w swoich łachmanach — ani śniadania... ani kolacji... Nic.

- Odkąd?

— Bo ja wiem? Dzisiaj nie dostałam nic... nigdzie. Prosiłam i prosiłam...

Z samego patrzenia na nią Sara poczuła jeszcze silniejszy głód i zawrót głowy. Ale mózg jej zaczął pracować jak zawsze w osobliwy sposób. Chociaż czuła coraz większe osłabienie, mówiła sobie w duchu: „Jeżeli jestem księżniczką... jeżeli jestem księżniczką... książęta, nawet na wygnaniu i w nędzy... zawsze dzielili się... z ludnością... jeżeli spotkali kogoś jeszcze bardziej głodnego i wynędzniałego niż oni sami. Dzielili się z

nimi zawsze. Bułeczki są po pensie sztuka. Gdyby to było sześć pensów, mogłabym zjeść sześć bułeczek. Nie wystarczy tego dla żadnej z nas. Ale zawsze to lepsze niż nic".

— Zaczekaj chwilę — powiedziała do dziewczynki. Weszła do sklepu. Było tam ciepło i pachniało prześlicznie.

Kobieta stawiała właśnie nową tacę bułeczek na okno.

— Proszę pani — spytała Sara — czy nie zgubiła pani czterech pensów — srebrnej monety?

I pokazała kobiecie pieniążek.

Kobieta spojrzała na monetę, potem na Sarę — na jej stężałą twarzyczkę i obszarpaną, niegdyś wykwintną odzież.

— Ależ nie! — odparła. — Czyś ją znalazła?

— Tak — rzekła Sara. — W rynsztoku.

— To ją sobie zatrzymaj — powiedziała kobieta. — Leżała tam może od tygodnia i Bóg jeden wie, kto ją zgubił. Ty w każdym razie nigdy nie znajdziesz właściciela.

— Wiem o tym — przyznała Sara — ale pomyślałam sobie, że panią zapytam.

— Mało komu przyszłoby to na myśl — zauważyła kobieta z miną dobrotliwą i zarazem nieco zdziwioną. — Czy chciałabyś coś kupić? — dodała widząc, że p/ata patrzy na bułeczki.

— Cztery bułeczki, jeśli można — poprosiła Sara. — Te po pensie sztuka.

Kobieta podeszła do okna i włożyła kilka bułeczek do papierowej torebki.

Sara dostrzegła, że włożyła ich tam sześć.

— Prosiłam o cztery — wyjaśniła. — Mam tylko cztery pensy.

— Dorzuciłam dwie do wagi — rzekła kobieta patrząc na nią życzliwie. .— Myślałam, że dasz im jakoś radę. Czy nie jesteś głodna?

Oczy Sary powlokły się mgłą.

— Tak — odparła — jestem bardzo głodna i dziękuję pani serdecznie za jej dobroć.

„A tam przed sklepem — chciała jeszcze dodać — siedzi dziewczynka, która jest bardziej jeszcze głodna ode mnie".

142

Ibl

Ale w tej chwili do sklepu weszło kilka osób naraz i wszystkim się śpieszyło, Sara podziękowała więc tylko raz jeszcze i wyszła. \

O1 \iewczynka siedziała wciąż skulona na skraju stop-

r brudnych łachmanach stanowiła widok przeraża-

\ed siebie tępym spojrzeniem cierpienia. Po

vszła, mała przesunęła nagle .grzbietem chro-

cki po oczach, żeby otrzeć łzy, które

Niy się spod powiek. Mamrotała coś do

\vyjęła z niej jedną z gorących bułę-\iej zziębnięte ręce.

iąc bułeczkę na okrytych łach-to dobre i gorące. Zjedz, za-

na Sarę oczy, jak gdyby tające szczęście napełniło ją w xi, potem chwyciła bułeczkę i za-^dgryzając wielkie kęsy. ^wtarzała nie posiadając się z radości. —

..szcze trzy bułeczki i położyła jej na kolanach. - głos wygłodniałej dziewczynki budził w niej nie-

X'

sśt jeszcze bardziej głodna ode mnie — powiedziała sobie. - Umiera z głodu". Ale ręka jej zadrżała, kiedy kładła czwartą bułeczkę. „Ja przecież jeszcze nie umieram" — powiedziała sobie znowu — i położyła piątą.

Kiedy się odwróciła, żeby odejść, mała dzikuska londyńska wciąż jeszcze szarpała zębami bułeczkę. Zbyt była wygłodzona, żeby podziękować, a zresztą nikt jej nigdy nie uczył grzeczności. Przypominała małe, nieszczęśliwe, dzikie zwierzątko.

— Do widzenia — powiedziała Sara.

Po przejściu na drugą stronę ulicy obejrzała się. Dziewczynka trzymała bułkę w każdej ręce, lecz przestała jeść i odprowa-

144

dzała Sarę spojrzeniem. Sara skinęła jej głową, a mała odpowiedziała krótkim, raptownym skinieniem i dopóki Sara nie znikła, nie odrywała od niej oczu i nie odgryzła ani kęsa z trzymanych w ręku bułeczek,

W tej chwili właścicielka piekarni wyjrzała przez okno.

— Coś podobnego! — zawołała. — Ta dziewczynka oddała swoje bułeczki tej małej żebraczce! A przecież sama chętnie by je zjadła. Widać było, że głodna jest jak wilk. Dużo bym dała, żeby się dowiedzieć, dlaczego to zrobiła.

Stała przez jakiś czas przy oknie, rozmyślając nad tym zdarzeniem. Potem ciekawość wzięła górę. Kobieta podeszła do drzwi i wyjrzała przez nie.

— Kto ci dał te bułeczki? — zapytała małej żebraczki. Dziewczynka wskazała głową oddalającą się postać Sary.

— Co mówiła? — dopytywała się kobieta.

— Spytała, czy jestem głodna — odrzekł zachrypnięty głos.

— I coś ty na to?

— Powiedziałam: „Ojej, jeszcze jak".

— Wtedy ona weszła tu po bułeczki i oddała je tobie, czy tak?

Dziewczynka potwierdziła skinieniem głowy.

— Ile?

— Pięć.

Kobieta zastanowiła się.

— Zostawiła tylko jedną dla siebie — powiedziała półgłosem. — A chętnie by zjadła wszystkie; poznałam to po jej oczach.

Jeszcze raz rzuciła okiem na zabłoconą, wynędzniałą figurkę, znikającą w oddali, i poczuła dziwny żal i niepokój.

— Szkoda, że tak prędko odeszła — rzekła. — Założę się, że mogłaby zjeść cały tuzin.

Następnie zwróciła się do dziewczynki:

— Czy jesteś jeszcze głodna?

— Jestem zawsze głodna — brzmiała odpowiedź — ale już nie tak okropnie jak przedtem.

145

— Chodź tutaj — rzekła kobieta otwierając szerzej drzwi sklepu.

T Vwczynka wstała i podreptała za nią. Trudno jej było \ że ktoś ją zaprasza do ciepłego miejsca, pełnego chle-działa, co to właściwie ma znaczyć.

% — rzekła kobieta wskazując ogień płonący na

"ńku za sklepem. — I słuchaj, co ci powiem —

^ciała chleba, możesz zawsze przyjść tutaj.

depczą, jeżeli nie nakarmię cię zawsze

zawiła Sarze nieco humor. By-ym jedna bułeczka to zawsze zńałe kawałeczki i jadła je wol-

ziczarowana bułeczka — powiedziała za cały obiad. Przejadłabym się wów-

y, kiedy dotarła do placu, przy którym mie-panny Minchin. We wszystkich domach paliło /. W oknach pokoju, w którym widywała prawie maitych członków Wielkiej Rodziny, nie zapuszczone stor. Pan, którego nazywała panem Montmorency, si. /ał zwykle o tej porze w fotelu, otoczony rojem rozgadanych, roześmianych dzieci, które obsiadały poręcze fotela, wdrapywały się ojcu na kolana lub tuliły do niego z boku. Tego wieczora dzieci były w komplecie, pan Montmorency jednak nie siedział. Widać było jakiś niezwykły ruch i podniecenie. Pan Montmorency przygotowywał się najwidoczniej do wyjazdu. Przed domem stał powóz, na który ładowano właśnie wielką walizę. Dzieci wierciły się wokół, trajkocząc i czepiając się ramion ojca. Ładna, rumiana matka stała przy nim i jak gdyby zadawała mu ostatnie pytania.

Sara zatrzymała się na chwilę, żeby zobaczyć, jak pan Montmorency podnosi do góry i całuje młodsze dzieci oraz pochyla się ku starszym i również je całuje.

„Ciekawa jestem, na jak długo wyjeżdża — pomyślała. — Waliza jest dość duża. Jakże dzieci będą tęskniły! Sama będę za nim tęskniła, chociaż on nie wie wcale o moim istnieniu".

Kiedy drzwi się otworzyły, odsunęła się — pamiętając o zdarzeniu z monetą sześciopensową — widziała jednak, jak pan Montmorency wyszedł i stanął na tle jasno oświetlonego hallu, otoczony gromadką starszych dzieci.

— Czy Moskwa będzie pokryta śniegiem? — zapytała Janka. — Czy wszystko będzie oblodzone?

— Czy będziesz jeździł sankami? — zawołała inna córka. — Czy zobaczysz cara?

— O wszystkim* wam dokładnie napiszę — odparł ojciec ze śmiechem. — Przyślę wam też widokówki i różne pamiątki. Uciekajcie do domu. Jest okropnie zimno i mokro. Wolałbym zostać tu z wami niż jechać do Moskwy. Dobranoc! Dobranoc, moje kurczęta! Niech was Bóg ma w swojej opiece!

Pan Montmorency zbiegł po stopniach i wskoczył do powozu.

— Jeżeli znajdziesz tę dziewczynkę, uściskaj ją od nas! — krzyknął Herbert Algernon podskakując na słomiance.

Weszli wszyscy do domu i zamknęli drzwi.

— Widziałaś? — powiedziała Janka do Nory, kiedy wróciły do pokoju. — Ta mała dziewczynka, która nie jest żebraczką, przechodziła właśnie. Była okropnie zziębnięta i widziałam, jak obejrzała się na nas. Mama mówi, że jej ubranie wygląda tak, jak gdyby dostała je od kogoś bogatego, kto dał jej te rzeczy dlatego, że już są zanadto zniszczone, żeby sam mógł je nosić. Ci ludzie z pensji zawsze wysyłają ją po sprawunki w najgorszą pogodę.

Sara podeszła do schodów prowadzących do sutereny domu panny Minchin, czując zawrót głowy i dreszcze w całym ciele.

146

147

\

->wa jestem, co to za dziewczynka, której on ma szumiała.

">ł, dźwigając swój ciężki koszyk, gdy tymczasem

">dziny jechał na dworzec, żeby wsiąść do po-

"ieźć go do Moskwy. Miał tam dołożyć

odnaleźć zaginioną córeczkę kapitana

ROZDZIAŁ XIV

Co słyszał i widział Melchizedech

Tego samego popołudnia, kiedy Sara była na mieście, w pokoiku na poddaszu zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Widział je i słyszał jedynie Melchizedech, tak*zresztą przerażony i zdziwiony, że umknął do] nory, skrył się w niej i drżąc ze strachu, wyglądał co pewien czas ostrożniutko, chcąc wiedzieć, co się tu właściwie odbywa.

Na poddaszu przez cały dzień po wyjściu Sary panowała cisza. Przerywał ją tylko plusk deszczu, uderzającego o dach i okienko. Melchizedechowi nudziło się nawet trochę i kiedy de-szcz ustał, postanowił wyjść na zwiady, chociaż wiedział z doświadczenia, że Sara wróci nieprędko. Węszył, szperał po kątach i znalazł całkiem niespodziewanie okruszynę pozostałą po jego poprzednim posiłku, kiedy uwagę jego przykuł jakiś szelest na dachu. Zastygł w miejscu i słuchał z bijącym sercem. Ktoś posuwał się po dachu. Szelest zbliżył się do okienka, które otworzyło się cicho. Do pokoiku zajrzała ciemna twarz, za nią ukazała się inna i dwie pary oczu patrzyły do wnętrza z wielkim zainteresowaniem. Na dachu znajdowało się dwóch mężczyzn, czynili oni przygotowania do wejścia przez okienko. Jednym z nich był Ram Dass, drugim młody sekretarz pana z Indii, ale Melchizedech oczywiście o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że mężczyźni chcą wtargnąć na ciche poddasze, i gdy ten z ciemną twarzą wsunął się zręcznie i bezszelestnie przez otwór, Melchizedech uciekł czym prędzej do nory. Był śmiertelnie przerażony. Nie lękał się już Sary, bo wiedział, że nie rzuci w

148

149

niego niczym prócz okruszyn i nie wyda innego dźwięku prócz

cichego, melodyjnego pogwizdywania, ale obcy mężczyźni sta-

^wili groźne niebezpieczeństwo. Przyczaił się przy wejściu do

; wyglądał przez szparę błyszczącym, wystraszonym

" umiem powiedzieć, czy i ile zrozumiał z usłyszanej

-lyby nawet zrozumiał wszystko, zdumienie jego

'¦* zapewne.

*z wsunął się przez okienko równie ci-~sjł jeszcze koniuszek znikającego

/ytał szeptem.

/ odrzekł również szeptem Ram m murach jest ich dużo. /ię młodzieniec. — Dziwne, że dzie-

/

/ęce i uśmiechnął się z szacunkiem. Czuł iiem i przedstawicielem Sary, chociaż raz

A.

/ jest przyjaciółką całego świata, sahibie — zdobna jest do innych dzieci. Widzę ją często, / nie widzi. Wieczorami przemykam się po da-A do niej, żeby się przekonać, czy jest zdrowa i bt^ Obserwuję ją ze swego okna, kiedy ona nie wie

wcale, . istem w pobliżu. Stoi tu na stole i patrzy w niebo, jak gdyby to niebo przemawiało do niej ludzkim językiem. Wróble zlatują się na jej wołanie. Oswoiła tego szczura i żywi go w swej samotni. Biedna mała niewolnica tego domu przychodzi do niej po słowa otuchy. Jest jeszcze małe dziecko, które przychodzi do niej po kryjomu, jest inna, starsza dziewczynka, co ją uwielbia, i gdyby to było możliwe, słuchałaby jej wiecznie. Wszystko to widzę, kiedy skradam się pod to okienko. Pani tego domu — bardzo zła kobieta — traktuje ją jak pa-riasa, ale dziewczynka ma maniery dziecka królewskiej krwi!

— Dużo o niej wiesz — zauważył sekretarz.

— Znam każdy dzień jej życia — mówił dalej Ram Dass. —

----------- 150-----------

Wiem, kiedy wychodzi i kiedy wraca, znam jej smutki i jej drobne radości, wiem, kiedy jest jej zimno i kiedy odczuwa głód. Widzę, jak siedzi sama do północy ucząc się z książek, widzę, jak przyjaciółki odwiedzają ją ukradkiem. Jest jej wtedy nieco lżej — jak to bywa zwykle z dziećmi — bo może pośmiać się trochę i porozmawiać z nimi szeptem. Gdyby zachorowała, dowiedziałbym się o tym od razu, a wówczas przyszedłbym tutaj i usługiwał jej, jeśliby to tylko było możliwe.

— Jesteś pewien, że nikt tu nie przychodzi oprócz niej i że ona sama nie wróci nagle i nie zaskoczy nas tutaj? Przeraziłaby się niewątpliwie na nasz widok, a poza tym pokrzyżowałoby to plany sahiba ICarrisforda.

Ram Dass przysunął się bezszelestnie do drzwi i stanął pod nimi.

— Nikt nie wchodzi tutaj oprócz niej, sahibie — rzekł. — A ona wyszła na miasto z koszykiem, wróci dopiero za kilka godzin. Jeżeli będę stał tutaj, usłyszę kroki, zanim jeszcze dotrą do ostatniego piętra.

Sekretarz wyjął z kieszeni ołówek i notes.

— No, uważaj dobrze — powiedział.

Zaczął obchodzić wolno i cicho nędzny pokoik, notując coś na papierze.

Najpierw podszedł do wąskiego łóżeczka. Pomacał materac-

— Twardy jak kamień — rzekł. — Trzeba będzie coś na to poradzić innego dnia, kiedy jej nie będzie. Konieczna będzie osobna wyprawa. Dziś się nie zdąży.

Podniósł koc i obejrzał jedyną cieniutką poduszkę.

— Kapa zniszczona i wytarta, koc cienki, prześcieradła łatane i podarte — powiedział. — Cóż za łóżko dla takiego dziecka — i to w domu, który ma pretensje do miana ekskluzywnej pensji? Na kominku od wielu dni nie palono ognia — dodał rzucając okiem na zardzewiałą kratę.

— Nigdy od czasu, jak tu jestem — rzekł Ram Dass. — Pani tego domu należy do osób, które nie pamiętają, że komu innemu prócz niej też może być zimno.

1

1"

Sekretarz pisał szybko w notesie. Następnie oderwał kartkę i schował ją do kieszeni na piersiach.

— Trochę to dziwny sposób załatwiania sprawy — rzekł. — Czyj to pomysł?

Ram Dass ukłonił się skromnie.

— Pomysł w zasadzie był mój, sahibie — odparł — chociaż była to właściwie tylko fantazja. Lubię to dziecko — oboje jesteśmy samotni. Ona zwykle opowiada przyjaciółkom o swoich marzeniach. Któregoś wieczora było mi smutno, ułożyłem się więc przy otwartym okienku i słuchałem. Dziewczynka opowiadała, jak mógłby wyglądać ten nędzny pokój, gdyby urządzono go jak należy. Zdawało się, że widzi to wszystko i już

'Powiadanie rozweseliło ją i rozgrzało. Nazajutrz sahib

'-kr7:e, więc mu opowiedziałem o tym, żeby

'/ziewczynką i zaczął mnie o nią

/an, żeby urzeczywistnić jej ma-

oić podczas jej snu? A jeżeli się /retarz, widoczne jednak było, że /do gustu.

/ cicho, jak gdyby stopy moje by-/Ram Dass — a dzieci mają moc-zęśliwe. Potrafię wejść tu w nocy uszy się nawet. Jeżeli ktoś będzie 10, zrobię wszystko tak, że ona nie obudzi się, pomyśli, że był tu ja-

/ny na samą myśl o tym. Sekretarz

r

/e z Tysiąca i Jednej Nocy — rzekł.

— Tylko »7„ /mógł obmyślić coś podobnego. Mgły

londyńskie nie rodzą takich pomysłów.

Nie zabawili długo na poddaszu, ku wielkiej radości Melchi-zedecha, który nie rozumiał zapewne rozmowy, toteż szepty i poruszenia intruzów wydawały mu się złowieszcze. Młody sek-

152

retarz interesował się wszystkim. Robił notatki na temat podłogi, kominka, złamanego stołeczka, starego stołu, ścian — których raz po raz dotykał ręką, stwierdzając z zadowoleniem, że w różnych miejscach tkwią gwoździe.

— Można na nich niejedno zawiesić — powiedział. Ram Dass uśmiechnął się tajemniczo.

— Wczoraj, kiedy dziewczynki nie było — rzekł — wszedłem tu z garścią małych, ostrych gwoździ, które można wbić w ścianę bez tażycia młotka. Wbiłem je w takie miejsca, gdzie mogą mi być potrzebne. Są gotowe.

Sekretarz pana z Indii zatrzymał się i rozejrzał wokoło, chowając notes do kieszeni.

— To byłoby wszystko, możemy iść — powiedział. — Sahib Carrisford ma dobre serce. Cóż to za szkoda, że nie znalazł zaginionej dziewczynki.

— Gdyby ją znalazł, odzyskałby zdrowie — rzekł Ram Dass. — Ale jego Bóg, być może, przyprowadzi ją jeszcze do niego.

Wymknęli się przez okno równie cicho, jak weszli. Melchize-dech poczekał jeszcze kilka minut, żeby upewnić się, że odeszli na dobre, a potem z wielką ulgą i radością wylazł ze swej nory i zaczął szperać po kątach. Miał nadzieję, że nawet takie groźne istoty ludzkie mogły przecież mieć kilka okruszyn w kieszeni i upuścić je przypadkiem na podłogę.

153

ROZDZIAŁ XV

Czary

Mijając sąsiedni dom Sara zobaczyła, że Ram Dass zapuszcza

kiem do wnętrza pokoju, nątrz jakiegoś miłego pokoju"

pął wesoło ogień, a przed nim

rł na ręce i wyglądał jak zawsze

tzęśliwego.

Ira. — Ciekawa jestem, o czym

kśnie w owej chwili: dzie w Moskwie tych ludzi, ale i wzięli ze szkoły pani Pascal w y... Jeśli będzie to zupełnie in-przedsięwziąć?" kała pannę Minchin, która ze-jdiarkę.

| spytała surowo panna Min-godzin.

\ „^Ł^ i ucszcz — odrzekła Sara — że trudno mi było iść, bo się wciąż ślizgam w moich zdeptanych bucikach.

— Nie szukaj wykrętów — nakazała panna Minchin — i nie kłam.

154

Sara weszła do kuchni. Kucharka dostała właśnie surową reprymendę i była w wyniku tego wściekła. Rada, że może wywrzeć na kimś złość, wsiadła od razu na Sarę.

— Szkoda, żeś nie zmarudziła całej nocy — warknęła. Sara położyła zakupy na stole.

— Proszę, tu jest ,wszystko — powiedziała.

Kucharka zrzędząc przejrzała zakupy. Była doprawdy w fatalnym humorze.

— Czy mogę dostać coś do zjedzenia? — spytała cicho Sara.

— Już po kolacji — brzmiała odpowiedź. — Myślałaś, że będę ją dla ciebie odgrzewać?

Sara milczała chwilę.

— Nie jadłam obiadu — powiedziała wreszcie jeszcze ciszej. Mówiła tak cicho, gdyż bała się, że głos jej zadrży.

— W spiżarni jest trochę chleba — oświadczyła kucharka. — To wszystko, co możesz dostać o tej porze.

Sara znalazła chleb. Był stary, wyschnięty i twardy. Rozzłoszczona kucharka nic jej do chleba nie dała. Wiedziała, że Sarę można zawsze krzywdzić bezkarnie. Dziewczynka z trudem szła po schodach wiodących na poddasze. Częstokroć, gdy była zmęczona, schody te wydawały jej się długie i strome, dziś jednak miała wrażenie, że nigdy nie dojdzie na górę. Kilka razy musiała przystawać i odpoczywać. Kiedy wreszcie doszła do ostatniej kondygnacji, ujrzała z radością smugę światła padającą spod drzwi. Oznaczało to, że Ermengardzie udało się wymknąć na poddasze. Sara pomyślała z ulgą, że przynajmniej nie wejdzie do pustego, zimnego pokoju. Sama już obecność pulchnej, łagodnej Ermengardy, otulonej w czerwony szal, ogrzewała trochę atmosferę.

Rzeczywiście, kiedy otworzyła drzwi, ujrzała Ermengardę, siedzącą z podwiniętymi nogami na środku łóżka. Ermengarda nie nawiązała dotychczas prawdziwie zażyłych stosunków z Melchizedechem i jego rodziną, gdy więc była sama na poddaszu, wolała aż do przyjścia Sary siedzieć na łóżku. Tym razem nawet czuła lekki niepokój, bo Melchizedech wychodził z nory

155

i węszył po pokoju, a w pewnej chwili przysiadł tuż przed nią na tylnych łapkach i zwrócił nos tak wyraźnie w jej kierunku, że omal nie krzyknęła z przerażenia.

— O Saro! — zawołała teraz. — Jakże się cieszę, że już jesteś. Melchizedech tak tutaj ciągle węszy. Próbowałam go namówić, żeby sobie poszedł, ale mnie nie usłuchał. Ja go bardzo lubię, owszem, ale strach mnie oblatuje, kiedy tak węszy tuż przede mną. Jak myślisz, czy on może kiedyś wskoczyć na łóżko?

— Nie — uspokoiła ją Sara.

Ermengarda przysunęła się na brzeg łóżka, żeby przyjrzeć się przyjaciółce. i

— Wi^"' ' \Saro — powiedziała. — Jesteś ok-

\

\a — rzekła Sara siadając na kula-biedny Melchizedech. Przyszedł

\swej nory, jak gdyby usłyszał jej ści, że szczur je poznaje. Zbliżył oczekiwania, ale dziewczynka pjąc głową.

Wiedziała — ale nie mam ani lelchizedechu, i powiedz żonie, pomniałam o tobie, bo kuchar-ikie wściekłe. Wał, bo zrezygnowany scho-

\ dzisiaj, Ermuniu — powie-

.^jLia się czerwonym szalem.

— l^anna Amelia poszła na noc do swojej starej ciotki — wyjaśniła. — Nikt inny nie zagląda wieczorem do sypialni. Gdybym chciała, mogłabym zostać tu do rana.

Wskazała stół pod oknem. Sara nie spojrzała jeszcze w tamtym kierunku, odkąd weszła. Leżał na nim stos książek. Gest Ermengardy wyrażał przygnębienie.

156

— Ojciec przysłał mi znowu książki — powiedziała. — Przyniosłam je tutaj.

Sara obejrzała-się i natychmiast wstała. Podbiegła do stołu, chwyciła pierwszy z brzegu tom i zaczęła przewracać kartki. Zapomniała na chwilę o wszystkich swoich niedolach.

— Cudownie! — zawołała. — Rewolucja francuska Carlyle'a. Tak chciałam to przeczytać!

— A ja nie — oznajmiła Ermengarda. — Ale ojciec będzie zły, jeżeli nie przeczytam. Kiedy przyjadę do domu na wakacje, będzie mnie wypytywał o treść. Co ja pocznę?

Sara podniosła głowę znad książki i spojrzała na nią zarumieniona.

— Słuchaj — powiedziała — jeżeli pożyczysz mi te książki, przeczytam je i opowiem ci potem wszystko. I to tak ci opowiem, że na pewno zapamiętasz.

— Mój Boże! — zawołała Ermengarda. — Myślisz, że potrafisz?

— Wiem, że potrafię — odparła Sara. — Małe zawsze pamiętają to, co im opowiadam.

— Saro — powiedziała rozpromieniona Ermengarda — jeżeli zrobisz tak, żebym zapamiętała treść tych książek, to... to... dam ci wszystko, co zechcesz.

— Nic od ciebie nie chcę — roześmiała się Sara. — Chcę tylko móc przeczytać twoje książki, chcę tego okropnie!

— Więc je sobie weź! — zawołała Ermengarda. — Nic na to nie poradzę, ale mnie na nich zupełnie nie zależy. Nie jestem mądra. Niestety ojciec jest mądry i chce, żebym ja też była taka jak on.

Sara otwierała jedną książkę po drugiej.

— A co powiesz ojcu? — spytała z pewnym wahaniem.

— On się wcale o tym nie dowie — odparła Ermengarda. — Będzie myślał, że je przeczytałam.

Sara odłożyła książkę i potrząsnęła z wolna głową.

— To prawie jest kłamstwo — powiedziała. — A kłamstwo jest... no, jakby to powiedzieć... nie tylko złe, ale... wulgarne. Myślę sobie czasem — dodała po zastanowieniu — że może

157

potrafiłabym zrobić coś naprawdę złego... Mogłabym na przy] kład wpaść w furię i zabić pannę Minchin, kiedy mnie źle trakj tuje... ale nie potrafiłabym postępować wulgarnie. Czemu niq możesz powiedzieć ojcu, że to ja je przeczytałam?

— On chce, żebym ja sama je czytała — odrzekła Ermengar-1 da speszona nieco niespodziewanym obrotem sprawy.

— Chce, żebyś wiedziała o czym są te książki — powiedziała I Sara. — T~' '' opowiem ci ich treść w taki sposób, że-

fe, że powinien być zadowolony.

p, jeżeli nauczę się czegokolwiek w ja-

znała ze smutkiem Ermengarda. — Ty

p ojca była z tego zadowolona.

pja wina, że... — zaczęła Sara, ale uj

ledzieć: „To przecież nie twoja wina!

Irmengarda.

pybko uczyć — poprawiła się Sara. potrafisz. A jeżeli ja potrafię... no

Irdę i starała się, żeby przyjaciółka łożnicy między wielkimi zdolnościa-|kich zdolności. Teraz, gdy patrzała przyszła jej nagle do głowy jedna pkich" myśli.

;ć szybkiego uczenia się to jeszcze nie wszystko — powiedziała. — Dobroć jest chyba warta dla innych ludzi znacznie więcej. Gdyby panna Minchin posiadała całą wiedzę świata-i była przy tym taka, jaka jest teraz, byłaby i tak wstrętna i wszyscy by jej nienawidzili. Wśród mądrych ludzi było bardzo wielu niedobrych, którzy czynili wiele zła. Weź na przykład Robespierre'a...

Urwała i spojrzała na Ermengardę, której twarz przybrała już wyraz niepewności i oszołomienia.

— Nie pamiętasz? — spytała. — Opowiadałam ci o nim niedawno. Musiałaś pewnie zapomnieć.

— Nie pamiętani wszystkiego... — przyznała się Ermengarda.

— No to poczekaj chwileczkę — powiedziała Sara. — Zdejmę tylko mokre ubranie, owinę się kocem i opowiem ci wszystko jeszcze raz.

Zdjęła kapelusz i palto, powiesiła je na gwoździu, zrzuciła przemoczone buciki i włożyła stare pantofle domowe. Potem skoczyła na łóżko, zarzuciła sobie koc na ramiona i usiadła obejmując rękami kolana.

— Teraz słuchaj — powiedziała.

Rozpoczęła opowieść o rewolucji francuskiej, przytaczając takie krwawe wydarzenia, że oczy Ermengardy zaokrągliły się ze strachu i dech jej zapierało w piersiach. Mimo przerażenia jednak słuchała zafascynowana i bez wątpienia nieprędko już miała zapomnieć o tym, kto to był Robespierre i kim była księżna de Lamballe.

Dziewczynki postanowiły, że Ermengarda zawiadomi ojca o ich planach, a książki zostaną na razie na poddaszu.

— Teraz porozmawiajmy trochę — powiedziała Sara. — Jak ci idą lekcje francuskiego?

— Dużo lepiej od czasu, jak ostatni raz byłam tutaj i tyś mi wytłumaczyła koniugacje. Panna Minchin nie mogła zrozumieć, jakim cudem tak dobrze napisałam tego ranka ćwiczenie.

Sara roześmiała się.

— Nie rozumie też, jak to się dzieje, że Lotka robi takie postępy w arytmetyce — powiedziała. — A Lotka też przychodzi tutaj ukradkiem i pomagam jej. — Rozejrzała się po pokoju. — Ta facjatka byłaby wcale przyjemna, gdyby nie była taka ohydna — dodała śmiejąc się znowu. — Ale tu można sobie doskonale wszystko wyobrażać.

Ermengarda w gruncie rzeczy nie znała wcale złych, a czasem nawet nieznośnych stron życia na poddaszu, nie posiadała zaś dość żywej wyobraźni, aby je sobie uzmysłowić. Podczas rzadkich wizyt składanych Sarze widziała tylko romantyczne strony jej życia, upiększone jeszcze opowiadaniami Sary. Wyprawy na poddasze miały dla niej charakter przygody, a chociaż

158

Sara była czasem bardzo blada i niepodobna było zaprzeczyć, że ogromnie schudła, duma nie pozwalała jej na skargi i utyskiwania. Rosła teraz szybko, a długie wędrówki, które musiała nieustannie odbywać, zaostrzyłyby jej apetyt, gdyby nawet dostawała regularne, obfite i pożywne posiłki zamiast nędznej strawy, otrzymywanej o różnych porach, zależnie od humoru personelu kuchennego. W rezultacie dziewczynka przyzwyczaiła się do nieusł-"- ^go ściskania w dołku.

ją pewnie coś podobnego podczas długich i Vw" — mówiła sobie często. Podobało jej się \,długie i uciążliwe marsze". Sprawiało ono, iby żołnierzem. Ponadto miała poczucie te-Idaszu, gospodynią. ,,Gdybym mieszkała w la. — a Ermengarda była panią innego za-\ie odwiedzić w asyście rycerzy i wasali z toi, to na dźwięk trąbki przed mostem Yym na dół, by ją powitać, kazałabym ielkiej sali i przywołałabym minstrelów, ytowali ballady. Kiedy przychodzi do Wę wydać uczty, ale mogę opowiadać Wykrych rzeczach. Przypuszczam, że V podobnie postępować w czasach \i plądrował ich włości". \małą kasztelanką i częstowała goś-j -6ia im ofiarować — swoimi marzeniami _xc stanowiły jej jedyną radość i pociechę, ^ay więc teraz siedziały razem, Ermengarda nie domyślała się wcale, że Sarze robi się słabo z głodu i że w trakcie opowiadania zastanawia się od czasu do czasu, czy głód pozwoli jej zasnąć, gdy zostanie sama. Miała wrażenie, że nigdy w życiu jeszcze nie była tak głodna.

— Chciałabym być taka szczupła jak ty, Saro — odezwała się nagle Ermengarda. — Jesteś chyba szczuplejsza niż dawniej. Masz takie wielkie oczy, a na łokciach sterczą ci takie ostre kosteczki!

160

Sara opuściła szybko rękaw, który zawinął się do góry.

— Zawsze byłam chuda — oświadczyła mężnie — i zawsze miałam duże, zielone oczy.

— Uwielbiam twoje dziwne oczy — powiedziała Ermengarda patrząc w nie z miłością i zachwytem. — Mają zawsze taki wyraz, jakby patrzały gdzieś w dal. I podoba mi się, że są zielone — chociaż przeważnie wydają się czarne.

— Kocie oczy — roześmiała się Sara. — Ale nie widzę w ciemnościach. Próbowałam, ale nic nie widzę. Szkoda, byłoby to zabawne.

Właśnie w tej chwili w okienku pokazało się coś, czego żadna z dziewczynek nie dostrzegła. Gdyby któraś z nich spojrzała przypadkiem w górę, przeraziłby ją niewątpliwie widok ciemnej twarzy, która zajrzała ostrożnie do pokoju i znikła równie szybko i niemal równie cicho, jak się ukazała. Jednakże nie tak zupełnie cicho, bo Sara, która miała doskonały słuch, odwróciła się nagle i spojrzała na sufit.

— To mi nie brzmiało jak Melchizedech — powiedziała. — Dźwięk był za mało chrobotliwy.

— Ćo? — spytała zaskoczona Ermengarda.

— Czyś nic nie słyszała? — spytała Sara.

— N-nie — wyjąkała Ermengarda. — A ty?

— Może mi się tylko zdawało — odrzekła Sara. — Ale to brzmiało tak, jak gdyby coś bardzo ostrożnie przesunięto- po dachu.

— Co to mogło być? — pytała Ermengarda. — Czyżby... złodzieje?

— Ależ nie — zaczęła wesoło Sara — tu przecież nie ma co kraść...

Urwała wpół słowa. Teraz obydwie usłyszały dźwięk, który kazał jej się zatrzymać. Nie pochodził on z dachu, lecz ze schodów o piętro niżej. Był to gniewny głos panny Minchin. Sara zeskoczyła z łóżka i zgasiła świeczkę.

— Łaje Rózię — szepnęła w ciemnościach. — Doprowadzi ją znów do płaczu.

---------- 161 ----------

- Czy tu wejdzie? — zapytała także szeptem, panicznie przerażona Ermengarda.

— Nie. Pomyśli, że ja już śpię. Nie ruszaj się.

Panna Minchin niezmiernie rzadko wchodziła na ostatnie piętro. Od czasu, jak Sara tu mieszkała, podobny wypadek zdarzył się tyj)- \az. Teraz jednak była tak rozgniewana, że odby-\gi na górę i sądząc z odgłosów popychała wi-

\Rózię. nieuczciwa dziewczyno! — usłyszały jej sło-ówi, że z kuchni wciąż coś ginie. teę pani — odpowiedziała Rózia szlochając. Ylna, ale to naprawdę nie ja! Nigdy nic nie \

\pójść do więzienia — grzmiała panna \radniesz! Pół pasztetu, pomyśleć tylko! Vała Rózia. — Mogłabym zjeść cały \m nie tknęłam.

\szana z gniewu i z wysiłku, jakim \:h schodach. Pasztet z mięsa miał \ć było, że bije Rózię po twarzy. \— Idź w tej chwili do swojego

~c jedno klaśnięcie, potem Rózia pędem

¦» .^ i wpadła do swojej facjatki. Sara i Ermengarda

j crzaśnięcie zamykanych drzwi i odgłos ciała padaj ące-oj na łóżko.

— Mogłabym zjeść nawet dwa pasztety - płakała Rózia w poduszkę. - Ale nie wzięłam ani okruszyny. Kucharka oddała pasztet swojemu policjantowi.

Sara stała w ciemnościach na środku pokoju. Zacięła zęby i zaciskała i rozwierała pięści wyciągniętych rąk. Trudno jej było ustać w miejscu, nie śmiała jednak się poruszyć, zanim panna Minchin nie zeszła na dół i nie zapanowała znów cisza.

— Wstrętna, okrutna jędza! — wybuchnęła wreszcie. — Kucharka sama wynosi różne rzeczy, a potem mówi, że to Rózia

---------- 162----------

ukradła. Ona nie kradnie! Nigdy nie kradnie! Jest czasami taka głodna, że wyjada skórki chleba ze śmietnika!

Dziewczynka zasłoniła twarz rękami i poczęła łkać rozpaczliwie. Dźwięki te wzbudziły w Ermengardzie uczucie grozy. Sara płacze! Było to u niej coś zupełnie nowego, coś, czego Ermengarda nigdy nie znała. Ermengarda w ciemnościach zsunęła się z łóżka i po omacku dotarła do stołu, na którym stała świeca. Znalazła zapałki i zapaliła świecę. Potem pochyliła się do przodu i spojrzała na Sarę ze zgrozą, którą przepełniało ją kiełkujące w jej duszy podejrzenie.

— Saro — rzekła nieśmiało — czy... czy... nie mówiłaś mi o tym nigdy... i nie chcę być natrętna... ale... czy bywasz głodna?

Tego, na dodatek w tej właśnie chwili, było dla Sary za wiele. Bariera pękła. Sara odjęła ręce od twarzy.

— Tak — powiedziała gwałtownie. — Tak, bywam głodna. Jestem teraz tak głodna, że mogłabym niemal zjeść cię żywcem. A kiedy słyszę płacz Rózi, to jeszcze gorsze. Ona jest głodniej-sza ode mnie.

Ermengarda jęknęła.

— Boże, Boże! — zawołała zdjęta żalem. — A ja nic o tym nie wiedziałam!

— Nie chciałam, żebyś wiedziała — odparła Sara. — Czułabym się wtedy jak żebraczka uliczna. I tak wiem, że wyglądam jak żebraczka.

— Nie, nieprawda! — wybuchnęła Ermengarda. — Ubrana jesteś trochę dziwnie, ale nigdy nie mogłabyś wyglądać jak żebraczka. Poznać od razu po twarzy, że nie jesteś żebraczka!

— Pewien mały chłopiec dał mi raz sześć pensów jałmużny — rzekła Sara z urywanym, mimowolnym śmiechem. — Tu mam tę monetę. — Pociągnęła za cienką wstążeczkę zawieszoną na szyi. — Nie dałby mi swojej gwiazdkowej monetki, gdybym nie wyglądała tak, jakby mi jej było potrzeba.

Rzecz szczególna, widok sześciopensowej monetki przywrócił dziewczynkom humor. Roześmiały się cicho, chociaż obie miały przy tym łzy w oczach.

---------- 163 -----------

— Co to był 2a chłopiec? — spytała Ermengarda z taką miną, jak gdyby nie chodziło o zwykłą srebrną szóstkę.

— Uroczy malec, który wybierał się właśnie na zabawę — odparła Sara. — To jeden z Wielkiej Rodziny, ten 2 mocnymi

óżk tii — nazywam go Herbert Algernon. Pokój dziecinny w Vi zawalony był pewno upominkami i koszami pełnymi \a mały domyślił się, że ja nie mam nic. Vrda drgnęła nagle. Ostatnie słowa Sary przypomnia-

v

zawołała. — Jaka jestem głupia, żem wcześniej o

a!

\spaniałym! — mówiła Ermengarda zachłystują. — Właśnie dzisiaj moja najmilsza ciotka \ Pełno tam dobrych rzeczy. Nic jeszcze nie lam zmartwiona tymi książkami od papy. \i z mięsem, ciastka z powidłami, bułeczki, wino porzeczkowe, figi, czekolada. \>okoju, przyniosę to i zaraz wszystko

\

_nwiała się na nogach. Kiedy się słabnie z -. o jedzeniu może przyprawić o zawrót głowy. -v ramienia Ermengardy. yliz, że ci się uda? — zawołała.

— Na pewno — odrzekła Ermengarda. Pobiegła do drzwi, otworzyła je ostrożnie i nasłuchiwała. Potem wróciła do Sary. — Światła są zgaszone. Wszyscy śpią. Zakradnę się tak cichutko, że nikt nic nie usłyszy.

Perspektywa była tak oszałamiająca, że dziewczynki chwyciły się za ręce, a w oczach Sary zapaliły się nagle błyski.

— Ermuniu! — powiedziała. — Bawmy się! Wyobraźmy sobie, że to uczta! I słuchaj, czy nie zaprosiłabyś więźnia z sąsiedniej celi?

— Ależ tak, tak! Zapukajmy od razu w ścianę. Dozorca nie usłyszy.

164

Sara podeszła do ściany. Dobiegał spoza niej cichszy już płacz Rózi. Zapukała pięć razy.

— To znaczy:„Przyjdź do mnie tajemniczym przejściem pod murem — wytłumaczyła. — Mam ci coś do zakomunikowania".

Odpowiedziało jej sześć szybkich uderzeń.

— Już idzie — rzekła Sara.

W tej samej chwili drzwi facjatki otworzyły się i stanęła w nich Rózia. Oczy miała czerwone, czepek zjechał jej na bok i na widok Ermengardy zaczęła ocierać nerwowo twarz fartuchem.

— Nie krępuj się mną, Róziu! — zawołała Ermengarda.

— Ermengarda zaprosiła cię tutaj — powiedziała Sara — bo przyniesie zaraz całą pakę dobrych rzeczy.

Rózia z zachwytu podskoczyła tak gwałtownie, że czepek spadł jej zupełnie z głowy.

— Do jedzenia, proszę panienki? — pytała. — Dobrych rzeczy do jedzenia?

— Tak — odpowiedziała Sara — i będziemy się bawiły w ucztę.

— I będziesz jadła tyle, ile zechcesz — wtrąciła Ermengarda. — Już idę.

Wybiegła na palcach z takim pośpiechem, że zgubiła po drodze swój czerwony szal i nawet tego nie zauważyła. Żadna zresztą z dziewczynek nie zwróciła na to uwagi. Rózia zbyt była wniebowzięta nagłym szczęściem, które miało ją spotkać.

— Ojej, panienko! — powtarzała patrząc na Sarę z uwielbieniem. — Wiem, że to panienka poprosiła ją, żeby mi pozwoliła przyjść.

Ale dawne światło w oczach Sary płonęło coraz mocniej i zaczęło już przekształcać otaczający świat. Tutaj, na poddaszu, tego zimnego wieczora, po długich godzinach spędzonych na mokrych ulicach, po spotkaniu z wynędzniałą dziewczynką, którą wciąż jeszcze miała przed oczami, to proste w istocie swej zdarzenie urastało do rozmiarów zrządzenia dobrej wróżki.

----------165 -----------

V

Odetchnęła głęboko.

— Kiedy zdaje mi się, że jest już najgorzej, coś się jednak zawsze zdarza! — zawołała. — To są takie czary. Gdybym tyl-k Mogła zawsze o tym pamiętać.

\ząsnęła przyjaźnie Rózię za ramię.

He, nie! Nie płacz! — powiedziała. — Musimy szybko \stołu

Nć do stołu, panienko? — powtórzyła Rózia rozglą-\>koju. — Ale czym? \rzała się po facjatce. He, możliwości mamy niewielkie — przyznała

\egła coś. Był to czerwony szal Ermengar-, Skoczyła po niego czym prędzej. \rołała. — Wiem, że Ermengarda nie 'zie z tego taka piękna serweta.

V stół i okryły go szalem. Kolor , i wesoły. Pokój od razu nabrał in-

j ładnie z czerwonym dywanem na podło-ara. — Musimy wyobrazić sobie, że mamy taki

,c) ogarnęły nagie deski szybkim spojrzeniem zachwy-^erwony dywan już tu leżał.

— Jaki jest miękki i puszysty! — powiedziała śmiejąc się cichutko.

Rózia wiedziała, co oznacza ten śmiech, toteż podniosła nogę i opuściła ją delikatnie, jak gdyby czuła coś pod stopą.

— Tak jest, panienko — odparła wpatrując się w Sarę z powagą i zachwytem. Była zawsze poważna.

— Co teraz? — spytała Sara. Zatrzymała się na środku pokoju i zasłoniła oczy rękami. — Jeżeli zastanowię się i chwilę poczekam, coś mi przyjdzie... — dodała cicho, wyczekująco. — Czary mi podpowiedzą.

Mawiała czasem, że myśli czekają ,,na zewnątrz", aż je ludzie

166

przywołają. Rózia widywała już nieraz, jak Sara stoi tak i czeka, wiedziała też, że za chwilę odsłoni ożywioną, roześmianą twarz.

Za chwilę tak się stało.

— Mam! — zawołała Sara. — Już wiem! Muszę poszukać czegoś w starym kufrze, który miałam, kiedy byłam księżniczką.

Podbiegła do kąta i uklękła przy kufrze. Ustawiono go na poddaszu nie dla jej wygody, lecz dlatego, że gdzie indziej nie było dla niego miejsca. Sara wiedziała, że coś w nim z pewnością znajdzie. Czary zawsze sprawiały, że coś się znajdowało.

W kąciku leżała paczuszka tak niepozorna, że nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy zaś ona sama ją znalazła, zachowała ją jako pamiątkę. Były to małe chusteczki do nosa. Chwyciła je radośnie i podbiegła do stołu. Zaczęła układać je na czerwonej serwecie, nadając im rozmaity kształt.

— To są talerze — mówiła. — Szczerozłota zastawa. A to znowu pięknie haftowane serwetki. Wyhaftowały je zakonnice w klasztorach hiszpańskich.

— Naprawdę, panienko? — szepnęła Rózia, uskrzydlona tą informacją.

— Musimy to sobie wyobrazić — wyjaśniła Sara. — Jeżeli się postarasz, to je zobaczysz.

— Tak jest, panienko — zgodziła się potulnie Rózia, a gdy Sara powróciła do kufra, zaczęła dokładać starań, żeby osiągnąć upragniony cel.

Sara odwróciła się nagle i ujrzała, że Rózia stoi przy stole, oczy ma zamknięte, a przy tym zaciska pięści i wykrzywia twarz w sposób bardzo dziwny. Można by sądzić, że dziewczynka stara się dźwignąć jakiś bardzo wielki ciężar.

— Co się stało, Róziu? — zawołała Sara. — Co ty robisz? Rózia drgnęła i otworzyła oczy.

— Wyobrażam sobie, panienko — odpowiedziała trochę speszona. — Chciałam zobaczyć to wszystko, jak panienka widzi. Już prawie zobaczyłam — dodała z uśmiechem pełnym nadziei. — Ale to bardzo trudne.

167

¦

— Możliwe, jeżeli się nie jest przyzwyczajonym — odparła życzliwie Sara — ale nie masz pojęcia, jakie to łatwe, jeżeli się w tym często wprawiać. Wiesz, lepiej się z początku tak nie wysilaj. To ci z czasem samo przyjdzie. Opowiem ci na razie, jak tu jest. Patrz.

Trzymała w ręku stary letni kapelusz, który wyszperała na dnie kufra. Główka ozdobiona była wianuszkiem kwiatów. Sara zerwała wianek.

— To są girlandy dla ozdobienia uczty — oświadczyła uroczyście. — Napełnią powietrze upojną wonią. Daj ten dzbanek z umywalni. I weź też mydelniczkę, ustawimy ją na środku.

Tta podała jej te przedmioty ruchem pełnym szacunku. ~T co one się teraz zamienią? — zapytała. — Ktoś po-*e to fajans, ale ja wiem już, że nie.

v kryształowy flakon — objaśniła Sara oplatając

imi wyjętymi z wianka. — A to — pochylając

^flniczką i napełniając ją różyczkami — jest

inkrustowany drogimi kamieniami. — Do-

fo fajansu, a na ustach jej błąkał się u-

vyglądała jak istota pogrążona w pię-

\:epnęła Rózia.

N*j żeby zrobić małe talerzyki Wołała biegnąc znów do kuf-yCoś tam widziałam. X, owinięty w czerwoną i białą bi-<mgnieniu oka zrobiono małe talerzy-„eniu z pozostałymi kwiatami użyto na ^a. Zaiste, tylko czary mogły sprawić, że /. się czymś innym niż starym stołem przykryta szalem i zastawionym rupieciami z kufra nie od lat. Ale Sara odstąpiła o krok i patrzała na /ćło widząc istne cuda, a Rózia po chwili milczącej iplacji zapytała tłumiąc oddech: Czy to... czy to jeszcze Bastylia... czy już co innego?

168

— Ależ zupełnie co innego — odparła Sara. — To sala bankietowa.

— O raju, panienko! Sala blankietowa!

— Bankietowa. Wielka komnata, w której wydaje się uczty. Ma sklepiony sufit, galerię dla minstrelów, wielki kominek pełen płonących polan dębowych i oświetlona jest woskowymi świecami osadzonymi w kinkietach na ścianach.

— O raju, panno Saro! — jęknęła znów zachwycona Rózia.

W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła Ermengarda uginając się pod ciężarem wielkiego kosza. Stanęła jak wryta i wydała okrzyk radości. Po wilgotnych ciemnościach schodów niespodziewany widok stołu pięknie udrapowanego czerwienią, ozdobionego kwieciem i białymi serwetkami oszołomił ją zupełnie.

— Och, Saro! — zawołała. — Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką w życiu widziałam!

— Ładnie, prawda? — odparła Sara. — To wszystko jest z mojego starego kufra. Zwróciłam się o pomoc do czarów i to one kazały mi tam zajrzeć.

— Ale niech panienka poczeka, aż panna Sara powie, co to jest! — wtrąciła Rózia. — To nie są po prostu... Ojej, panienko, niech panienka sama opowie — odwołała się błagalnie do Sary.

Sara opowiedziała więc raz jeszcze i z pomocą swoich czarów sprawiła, że Ermengarda prawie że widziała to wszystko: złotą zastawę, głownie płonące na kominku, świece migocące w kinkietach. Gdy następnie wyjęto z koszyka smakołyki — lukrowany tort, owoce, cukierki i wino — uczta przedstawiała się rzeczywiście imponująco.

— Zupełnie jak prawdziwy bal! — wołała Ermengarda.

— Zupełnie jak królewski stół! — wzdychała Rózia. Ermengardzie zaświtała naraz cudowna myśl.

— Słuchaj, Saro — powiedziała — bawmy się teraz, że jesteś księżniczką i że to królewska uczta.

— Ależ to ty wydajesz ucztę — zaoponowała Sara. — Ty musisz być księżniczką, a my będziemy twoimi damami dworu.

----------- 169-----------

— Nie, nie, ja nie mogę — broniła się Ermengarda. — Jestem za gruba, a poza tym nie potrafię. Ty będziesz księżniczką.

— No cóż, jeżeli tak chcesz, to dobrze — zgodziła się Sara. Ale nagle wpadła na nowy pomysł i pobiegła do zardzewiałego kominka.

— Tu jest moc papieru i śmieci! — zawołała. — Jeżeli to podpalimy, będziemy miały przez parę minut wrażenie, że na kominku rzeczywiście płonie ogień.

Zapaliła zapałkę i z papierzysk buchnęły jasne płomienie, które oświetliły cały pokój.

— Zanim to zgaśnie — rzekła Sara — zapomnijmy, że to nie jest prawdziwy ogień.

Stał" oświetlona tańczącymi odblaskami i uśmiechała się.

— 'ada, jakby na kominku paliło się rzeczywiście, prawda? '•'tała. — A teraz zaczniemy ucztę.

°m zaprosiła Ermengardę i Rózię do stołu. Okowicie we władzy marzenia.

" — rzekła — zasiądźcie przy stole

mość, mój ojciec, który wyje-

bym pod jego nieobecność

¦» w kierunku kąta poko-

; skrzypkami i fago-

/¦zyła na stronie Er-

/instrele. Wyobraźmy

/ /minstrelów. Teraz za-

ńo kawałku tortu — żadna

/tóystkie trzy zerwały się na

ia drzwi, nasłuchując w napię-

/

, /schodach. Nie było co do tego izda z nich poznała gniewny krok i Api koniec świata. a\ — wyjąkała Rózia upuszczając swój

— To p. tort na podłoga

— Tak — powiedziała Sara, a oczy jej stały się ogromne w drobnej, białej twarzy. — Panna Minchin nas wykryła.

Panna Minchin pchnęła gwałtownie drzwi otwierając je na oścież. Była również blada, ale z wściekłości. Przenosiła spojrzenie z przerażonych twarzyczek na zastawiony stół, z zastawionego stołu na ostatnie błyski papieru dopalającego się na kominku. — Podejrzewałam, że coś podobnego się dzieje — zawołała — ale nie wyobrażałam sobie nigdy takiej czelności! Lawinia mówiła prawdę.

Dziewczynki zrozumiały więc, że to Lawinia wykryła w jakiś sposób ich tajemnicę i zdradziła je przed przełożoną. Panna Minchin podeszła szybko do Rózi i po raz drugi tego wieczora zaczęła ją bić po twarzy.

— Zuchwała dziewczyno! — wołała. — Jutro rano opuścisz mój dom!

Sara stała bez ruchu, tylko oczy jej stawały się coraz większe, a twarz coraz bledsza.

Ermengarda wy buchnęła łzami.

— Niech pani jej nie wypędza! — szlochała. — Moja ciotka przysłała mi ten koszyk. Urządziłyśmy tylko małe przyjęcie.

— Widzę to — stwierdziła sarkastycznie panna Minchin. — A księżniczka Sara zajmuje honorowe miejsce. — Zwróciła się gwałtownie do Sary. — To twoje sprawki, wiem! — wrzasnęła. — Ermengardzie nigdy coś podobnego nie przyszłoby do głowy. I toś ty na pewno ozdobiła stół tymi śmieciami. — Spojrzała znów na Rózię i tupnęła nogą. — Idź do siebie! — rozkazała i Rózia wymknęła się z twarzą zasłoniętą fartuchem. Ramiona jej wstrząsało tłumione łkanie.

Teraz znów przyszła kolej na Sarę.

— Tobą zajmę się jutro. Nie dostaniesz ani śniadania, ani obiadu, ani kolacji!

— Dziś też nie dostałam obiadu ani kolacji, proszę pani — rzekła Sara głosem, który brzmiał bardzo słabo.

— Tym lepiej. Zapamiętasz sobie tę nauczkę. Nie stój jak kloc. Włóż to wszystko z powrotem do koszyka.

170

Sama zaczęła chować słodycze ze stołu do koszyka. Wzrok jej padł przy tym na nowe książki Ermengardy.

— A ty! — napadła od razu na Ermengardę. — Przyniosłaś swoje nowe piękne książki na to brudne poddasze. Zabierz je i marsz do łóżka! Jutro przez cały dzień nie wyjdziesz ze swojego pokoju, a ja napiszę do twojego ojca. Co by on powiedział, gdyby się dowiedział, gdzie przesiadujesz wieczorami?

Coś w poważnym, uporczywym wzroku Sary sprawiło w tej chwili, że przełożona zaatakowała ją gniewnie.

— O czym myślisz? — zapytała. — Dlaczego tak na mnie patrzysz?

— Zastanawiałam się nad czymś — odpowiedziała Sara tak samo jak owego pamiętnego dnia w klasie.

— Nad czym się zastanawiałaś?

Scena była bardzo podobna do sceny w klasie. Ton Sary nie ¦^chwały, lecz spokojny i smutny.

mawiałam się — powiedziała cicho — co by powie-cdyby się dowiedział, gdzie przesiaduję wie-

jak wówczas straciła do resz-iła do Sary i chwyciła ją za ra-

/iewczyno! — zawołała. — Jak

/

k zmiotła resztki uczty do koszyka, /ardzie do rąk i popchnęła ją ku

/ /

,ebyś się mogła zastanawiać bez prze-f— Idź w tej chwili do łóżka. /a. sobą i za biedną, wystraszoną Ermen-

/

i

ma.

rze,

istatnie iskry zagasły na kominku, pozostaję czarnego popiołu; stół był nagi, złote tale-Aaftowane serwetki i girlandy zamieniły się z

powrotem w stare chusteczki do nosa, skrawki czerwono-białej bibułki i spłowiałe sztuczne kwiaty rozrzucone po podłodze, minstrele pierzchnęli z galerii, skrzypki i fagoty umilkły.

Emilka siedziała na podłodze oparta plecami o ścianę i patrzała przed siebie. Sara dostrzegła ją, podeszła i podniosła drżącymi rękami.

— Nie ma już uczty, Emilko — powiedziała. — I nie ma księżniczki. Zostali tylko więźniowie Bastylii.

Usiadła i zasłoniła twarz rękami.

Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ukryła twarzy i gdyby w tej właśnie chwili spojrzała przypadkiem w okno — być może rozdział ten miałby zupełnie inne zakończenie. Gdyby bowiem spojrzała w okno, bez wątpienia zdumiałoby ją to, co by tam ujrzała — przyciśniętą do szyby twarz, tę samą, co zaglądała tu przedtem, kiedy Sara rozmawiała z Ermengardą.

Ale Sara nie spojrzała w górę. Siedziała przez dłuższą chwilę, kryjąc głowę w ramionach. Zawsze siadywała w ten sposób, kiedy usiłowała znieść mężnie jakąś przykrość. Potem wstała i wolno podeszła do łóżka.

— Nie mogę już nic sobie wyobrazić, dopóki czuwam — rzekła. — Wszelkie usiłowania na nic się nie zdadzą. Ale jeżeli zasnę, może sen zrobi to za mnie.

Poczuła się nagle bardzo zmęczona — być może z głodu — i usiadła na brzegu łóżka zupełnie bez sił.

— Przypuśćmy, że na kominku pali się śliczny ogień z mnóstwem małych, tańczących płomyków — mówiła cicho. — Przypuśćmy, że przed kominkiem stoi wygodny fotel, a trochę dalej mały stolik z gorącą... z gorącą kolacją. I przypuśćmy... — dodała naciągając cienki koc — przypuśćmy, że to łóżko jest bardzo miękkie, z ciepłą kołdrą i wielkimi, puchowymi poduszkami. Przypuśćmy... przypuśćmy...

Znużenie podziałało w końcu na Sarę dobroczynnie, zamknęła bowiem oczy i zapadła w mocny sen.

Nie wiedziała, jak długo spała. Była wszakże tak zmęczona, że spała mocno i głęboko — tak mocno i głęboko, iż nie zbu-

172

173

dziłyby jej żadne dźwięki, nawet piski i szamotanie się całej rodziny Melchizedecha, gdyby wszyscy jego synowie i córki zechcieli wyjść z nory, aby bawić się, bić i dokazywać.

Obudziła się nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, co ją właściwie wyrwało ze snu. W rzeczywistości zaś obudziło ją głośne stuknięcie okna. Zatrzasnęło się ono potem, jak zwinna, biała postać wymknęła się przez nie i przycupnęła obok na dachu — dość blisko, aby widzieć, co dzieje się na poddaszu, lecz nie dość blisko, aby można ją było dostrzec.

Sara nie od razu otworzyła oczy. Była jeszcze zbyt senna i — rzecz dziwna - czuła, że jest jej ciepło i przyjemnie. Tak ciepło i przyjemnie, że nie wierzyła, iż naprawdę nie śpi. Tylko w cudownych snach bywało jej tak miło i ciepło.

- Taki śliczny sen! — szepnęła. - Tak mi dobrze. Nie chcę

•^ Czuła wyraźnie na sobie ciepłą, mięk--Wknęła czegoś, co do złu-i budzić, musi leżeć irocze złudzenie trwa

otwierała oczu, Coś działo się w pokoju, /cego na kominku, żalem. — Nic na to nie

/

/vczas uśmiechnęła się ra-

aj nie widziała na podda-/yć.

/szepnęła, ośmielona dostali rozejrzeć dokoła. — To

/o gdyby nie spała, wszystko to byłoby po prostu /

Dziwicie się, czemu była taka 'pewna, że nie ocknęła się jeszcze ze snu? A więc oto, co zobaczyła. Wielki ogień płonął na

kominku, nad nim na kołku syczący i śpiewający mosiężny im-bryk, gruby, czerwony dywan na podłodze, przed kominkiem składany fotel, na nim poduszki, obok składany stolik, również rozstawiony, przykryty białym obrusem, a na nim kilka małych, przykrytych półmiseczków, filiżanka, spodek, czajnik do herbaty, na łóżku puchowa kołdra kryta jedwabiem, ciepłe koce i bielutkie prześcieradła, na poręczy łóżka pikowany, jedwabny szlafrok, przy łóżku para ciepłych pantofli rannych i kilka książek. Pokój zmienił się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej — zalany był ponadto miękkim światłem, na stole bowiem stała duża lampa z różowym abażurem. Usiadła na łóżku. Oddychała szybko i z trudem.

— To... to nie znika — wyjąkała. — Och, nigdy jeszcze nie miałam takiego snu.

Przez dłuższą chwilę nie ważyła się poruszyć, wreszcie jednak odrzuciła kołdrę i z uśmiechem zachwytu opuściła nogi na podłogę.

— Śni mi się, że wstaję z łóżka — usłyszała własny głos. — Śni mi się, że to jawa! Śni mi się, że czuję to wszystko naprawdę. To jakieś czary... Albo ja jestem zaczarowana. Zdaje mi się tylko, że to widzę. — Słowa padały z jej ust coraz szybciej. — Gdyby tylko mogło mi się dłużej zdawać! — zawołała. — Jak najdłużej! Jak najdłużej!

Stała, dysząc ciężko, jeszcze chwilę, a potem znowu zawołała:

— O, to nieprawda! To nie może być prawda! Ale jakie się wszystko wydaje prawdziwe.

Podbiegła do kominka, uklękła przed nim, wyciągnęła do niego ręce — tak blisko, że musiała cofnąć się przed żarem buchającym z płonących głowni.

— Gdyby mi się śniło, ogień nie byłby taki gorący...

Zerwała się, dotknęła stołu, półmiseczków, dywanu, podbiegła do łóżka i dotknęła kołdry i prześcieradeł. Wzięła do ręki ciepły, pikowany szlafroczek i nagłym ruchem przycisnęła go do piersi i do policzka.

— Jest ciepły! Jest miękki! — mówiła niemal szlochając. — Jest prawdziwy. Musi być prawdziwy!

Zarzuciła go sobie na ramiona i wsunęła stopy w pantofle.

— Pantofle też są naprawdę. To wszystko jest naprawdę! — zawołała. — Wcale mi się to nie śni!

Chwiejnym krokiem podeszła do książek i otworzyła tę, co leżała, na wierzchu. Na pierwszej stronie widniał jakiś napis — tylko kilka słów:

„Dziewczynce z poddasza od przyjaciela".

Kiedy przeczytała te słowa — rzecz dziwna — przywarła policzkiem do tej strony i wybuchnęła łzami.

— Nie wiem, kto to jest — powiedziała — ale ktoś lubi

' ł*"<~>ohę. Mam przyjaciela.

-'^neła się z pokoju, weszła do Rózi i

/ . .

irając się wszakże nie czynić

tie i z twarzą noszącą jeszcze /posłaniu, ujrzała przed sobą /zerwonym, jedwabnym, piko-promieniała nieziemskim bla-/jaką ją Rózia pamiętała, stała

lodź prędzej, Róziu! /iowę. Wstała szybko i bez słowa

fa zamknęła za sobą cicho drzwi i /ciepłego, jasnego pokoju, między /w głowie i mąciło w oczach, prawdę! — zawołała. — Dotykałam prawiły to, kiedyśmy spały — czary,

— io

wszystkiego, Róziu, cz;

które nie pozwalają nigdy, żeby stało się najgorsze!

176

ROZDZIAŁ XVI

Gość na poddaszu

Proszę sobie wyobrazić, jeżeli to w ogóle możliwe, jak dziewczynki spędziły resztę wieczoru. Jak pochylały się nad ogniem, który trzaskał i płonął wesoło na kominku. Jak zdjęły pokrywki z rynek i półmisków i znalazły doskonałą, gorącą, smakowitą zupę, która sama wystarczyłaby za posiłek, a ponadto kanapki, grzanki i bułeczki w dostatecznej ilości, aby obydwie mogły najeść się do syta. Kubek z umywalni posłużył Rózi za filiżankę do herbaty, tak zresztą wyśmienitej, że nie potrzeba było wyobrażać sobie, że jest czymkolwiek innym niż herbatą. Było im ciepło, czuły się najedzone i szczęśliwe, a Sara przekonawszy się ponad wszelką wątpliwość, iż cudowne to zdarzenie jest prawdą, oddała się bez reszty żywiołowej radości. Żyła od dawna wyobraźnią, toteż bez wielkiego trudu gotowa była uwierzyć w cud i po krótkim czasie przestać mu się nawet

dziwić.

— Nie znam nikogo, kto by mógł to zrobić — mówiła — ale widocznie ktoś taki istnieje. A teraz siedzimy przy ogniu... i... i to wszystko jest naprawdę! Kimkolwiek jest ta osoba — czy też osoby — mam przyjaciela, Róziu, ktoś jest moim przyjacielem.

Niepodobna wszakże zaprzeczyć, że siedząc tak przed kominkiem i zajadając pożywne, smaczne potrawy, odczuwały jednak dziwność i niezwykłość sytuacji i mimo uniesienia ra-

---------- 177-----------

dości spoglądały od czasu do czasu na siebie z powątpiewaniem.

— Jak panienka myśli — wyszeptała w pewnej chwili Rózia — czy to wszystko może zniknąć? Może lepiej się pośpieszmy?

Mówiąc to Rózia szybko wepchnęła do ust kanapkę. Jeżeli to miał być tylko sen, można było nie zważać zbytnio na dobre maniery.

— Nie, nic nie zniknie — zapewniła ją Sara. — Jem w tej

Tfc. We śnie nigdy nie można nic B za chwilę zje. Poza tym szczy-piyślnie dotknęłam rozżarzonego

Łńskie, senne rozleniwienie. Była iiistwa, siedziały więc przy ogniu fcm, aż Sara przyłapała się na tym, łóżko.

jeścieradeł, aby podzielić się nimi ąsiednim pokoiku było tej nocy lykolwiek zamarzyć jego właści-

zatrzymała się na progu i rozej-Iniem.

wszystkiego nie będzie, panienko razie było dzisiaj i nigdy tej nocy

mc ^r^—x Jl wzrokiem każdy poszczególny

przedmiot, jak gdyby chcąc utrwalić go w pamięci. — Tam był ogień — dodała wskazując palcem — przed nim stał stolik, tu lampa z takim czerwonym abażurem, na panienki łóżku była jedwabna kapa, na podłodze gruby dywan i wszystko wyglądało bardzo pięknie. — Urwała na chwilę, po czym dodała kładąc sobie czule rękę na brzuszku: — I była zupa i kanapki, i bułeczki... były naprawdę!

Przekonana wreszcie tym wspomnieniem o rzeczywistości niezwykłego zdarzenia, Rózia wyszła.

178

I .1

Za sprawą tajemniczej agencji informacyjnej, która działa niezmiennie w szkołach i wśród służby, wszyscy wiedzieli już rano, że Sara Crewe jest w okropnej niełasce, że Ermengardę ukarano, a Rózię odprawiono by niezwłocznie jeszcze przed śniadaniem, gdyby nie trudność znalezienia z miejsca innej po-mywaczki. Służba wiedziała, że Rózia musiała zostać, bo pannie Minchin niełatwo byłoby znaleźć inną dziewczynę równie bezbronną i pokorną, by zechciała harować jak niewolnica za mizerne kilka szylingów tygodniowo. Starsze zaś wychowanki wiedziały, że panna Minchin nie wyrzuca Sary ze względów

praktycznych.

— Ona rośnie bardzo szybko i moc już umie — powiedziała Jessie do Lawinii — niedługo więc zostanie samodzielną nauczycielką, a panna Minchin doskonale wie, że Sara będzie musiała pracować za darmo. To było bardzo brzydko, Lawinio, żeś opowiedziała pannie Minchin, jak ona umila sobie życie na tym strychu. Jakeś się o tym dowiedziała?

— Wzięłam na spytki Lotkę. Takie z niej jeszcze dziecko, że nie orientowała się wcale, co mi opowiada. A nie było nic brzydkiego w tym, że zawiadomiłam pannę Minchin. Uważałam to za swój obowiązek — stwierdziła pompatycznie Lawi-nia. — Sara ją oszukiwała. I to śmieszne, żeby nosiła się tak dumnie w tych łachmanach i żeby się wszyscy z nią tak cackali!

— Co one robiły, kiedy panna Minchin je przyłapała?

— Coś tam udawały, jak zwykle. Ermengarda zabrała na górę swój koszyk ze słodyczami, żeby poczęstować Sarę i Rózię. Nas nigdy nie częstuje. Oczywiście nie zależy mi na tym, ale to wulgarne — częstować służące na poddaszach. Dziwię się, że panna Minchin nie wyrzuciła Sary z miejsca — nawet jeżeli chce zrobić z niej nauczycielkę.

— A dokąd by Sara poszła, gdyby ją odprawiono? — zapytała z pewnym niepokojem Jessie.

— Skąd mam wiedzieć? — burknęła Lawinia. — W każdym razie, kiedy dzisiaj wejdzie do klasy, będzie na pewno wygląda-

ła dość mizernie po tym, co się stało. Nie dostała wczoraj obiadu ani kolacji i dziś też ma nie dostać nic do jedzenia.

Jessie była raczej niemądra niż zła. Podniosła książkę gwałtownym ruchem.

— Mogę ci powiedzieć, że moim zdaniem to ohydne — oświadczyła. — Nie mają prawa jej głodzić.

Kiedy Sara weszła tego ranka do kuchni, kucharka i pokojówki spojrzały na nią spode łba, ale dziewczynka minęła je szybko. Zaspała trochę, a że Rózi zdarzyło się to samo, nie miały czasu zobaczyć sie nrzerl wić [em na dół.

szorowała pilnie rondel, ale piosneczkę. Podniosła na Sasie obudziłam, panienko — wdziwy, jak wczoraj wieczora. — Wszystko jest na mie-zimnych resztek wczoraj sze-

śniona Rózia i pochyliła się / reszła właśnie kucharka.

, dnia spodziewała się, że Sa-śnie. Sara zawsze stanowiła e reprymendy nigdy nie po-też wystraszonej miny. Kie-hała grzecznie i poważnie;

, ..;___v„.i« uuuai ową pracę lub obywała się

bez posiłków, nie skarżąc się i nie okazując niezadowolenia. Sam fakt, że nigdy nie odpowiadała niegrzecznie, wydawał się pannie Minchin swego rodzaju zuchwalstwem. Ale po wczorajszej głodówce, po gwałtownej scenie, która nastąpiła potem wieczorem, a także mając w perspektywie nową całodzienną głodówkę, dziewczynka musiała się chyba załamać. Byłoby to zaiste nader dziwne, gdyby nie zeszła na dół blada, z oczyma zaczerwienionymi od płaczu i nieszczęśliwą, pokorną miną.

Panna Minchin ujrzała Sarę po raz pierwszy tego ranka, kiedy ta weszła do klasy, aby przepytać młodsze uczennice z lekcji francuskiego. Weszła sprężystym krokiem, z rumieńcem na policzkach i lekkim uśmiechem czającym się w kącikach ust. Panna Minchin nigdy w życiu jeszcze nie była tak zdumiona. Był to dla niej prawdziwy wstrząs. Czy ta dziewczyna jest ze stali? Co to wszystko może znaczyć? Zawołała ją od razu do swego stolika.

— Wryglądasz tak, jak gdybyś nie zdawała sobie sprawy z tego, że jesteś ukarana — rzekła. — Czyżbyś była do tego stopnia nieczuła i zatwardziała?

Rzecz polegała na tym, że jeśli młoda dziewczyna — lub nawet osoba dorosła — jest najedzona i wyspana, jeśli zasnęła wśród czarownej bajki i po obudzeniu przekonała się, że bajka ta jest rzeczywistością, to nie może czuć się nieszczęśliwa ani nawet na nieszczęśliwą wyglądać, nie może też mimo największych wysiłków zgasić błysku radości w oczach. Panna Minchin oniemiała wprost na widok promiennych oczu Sary, gdy ta podniosła je i odpowiedziała tonem pełnym szacunku:

— Najmocniej panią przepraszam. Wiem, że zostałam uka-

rana.

— Bądź łaskawa nie zapominać o tym i nie miej takiej miny, jak gdyby cię spotkał nagle wielki los. To zuchwalstwo. I pamiętaj, że nie dostaniesz dzisiaj jeść.

— Tak jest, proszę pani — odrzekła Sara, gdy jednak się odwróciła, serce jej uderzyło mocniej na wspomnienie wczorajszego dnia. „Gdyby czary nie uratowały mnie w samą porę — pomyślała — jakie to wszystko byłoby potworne!"

— Ona nie może być bardzo głodna — szepnęła Lawinia. — Spójrz tylko na nią. Może wyobraża sobie, że zjadła wspaniałe śniadanie — dodała ze złośliwym uśmiechem.

— Jest niepodobna do innych ludzi — odparła Jessie obserwując Sarę otoczoną małymi dziewczynkami. — Czasami trochę się jej boję.

— Śmieszne! — rzuciła Lawinia.

180

181

Twarz Sary przez cały dzień nie straciła promiennego wyrazu, a policzki rumieńców. Służące zerkały na nią ze zdziwieniem i szeptały coś między sobą, niebieskie zaś oczka panny Amelii stały się zupełnie okrągłe ze zdumienia. Nie rozumiała, co może oznaczać taki wyraz radości, gdy dziewczynka ściągnęła na siebie gniew groźnej przełożonej. Ale Sara zawsze była uparta. Prawdnnnrlnbnie postanowiła zacisnąć zęby i wy-

yślawszy sobie dokładnie całą sprawę, ¦cu — wszystkie cuda, które ją spotka-ida, być trzymane w najściślejszej taje-hchin przyszło do głowy znowu' wdra-rsiko oczywiście wyszłoby na jaw. Ale lobne, przynajmniej przez jakiś czas, pźmie jakieś podejrzenia. Ermengarda

i ością pilnie strzeżone, nie ośmielą się z łóżek. Ermengardzie zresztą moż-rię, gdyż ona na pewno nie zdradzi 'kona znów jakichś odkryć, można ją :kretu. Być może zresztą, czary same :uda w ukryciu, zy — powtarzała sobie Sara przez ca-zdarzy, gdzieś na świecie istnieje do-oim przyjacielem — moim przyjacielem. Jeżeli nawet nie dowiem się, kto to, jeżeli nawet nie zdołam mu podziękować, nigdy już nie będę się czuła zupełnie samotna. O, czary były dla mnie dobre!"

Pogoda tego dnia była — o ile to możliwe — gorsza jeszcze niż dnia poprzedniego. Było też więcej sprawunków do załatwienia, kucharka, jeszcze bardziej rozdrażniona, wiedząc, że Sara jest w niełasce, traktowała ją jeszcze brutalniej niż zazwyczaj. Ale czyż to wszystko mogło dotknąć kogoś, kto miał po swej stronie czary! Wczorajsza pożywna kolacja dodała Sarze sił, dziewczynka wiedziała, że czeka ją miękkie i ciepłe łóżko, i chociaż oczywiście przed wieczorem zaczął jej dokuczać głód,

182

czuła, że wytrzyma go bez trudu do następnego ranka, kiedy z pewnością dostanie znowu jeść. Było już wcale późno, gdy pozwolono jej wreszcie pójść na górę. Kazano jej iść do klasy i uczyć się do dziesiątej, a praca tak ją zainteresowała, że przesiedziała nad książkami nawet nieco dłużej.

Musimy Wyznać, że kiedy dotarła do szczytu schodów i stanęła przed drzwiami na facjatkę, serce jej biło dość szybko.

— Oczywiście, bardzo być może, że wszystko już zabrano — szepnęła starając się być dzielna. — Być może, pożyczono mi tylko te rzeczy na tę jedną okropną noc. Ale pożyczono m i — rniałam je. Były rzeczywiście.

Otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Znalazłszy się wewnątrz, stłumiła okrzyk podziwu, zamknęła drzwi i oparła się o nie, rozglądając się wokoło.

Czary były znowu. Były niewątpliwie i dokonały nawet więcej niż wczoraj. Ogień na kominku buzował weselej niż kiedykolwiek. Na facjatce przybyło sporo nowych przedmiotów, które tak zmieniły wygląd pokoju, że gdyby Sara nie przestała już wątpić o prawdziwości tych niezwykłych zdarzeń, toby na pewno przetarła oczy. Na niskim stoliku stała znów kolacja — tym razem 1 filiżankami i talerzami zarówno dla Sary, jak i dla Rózi; gzyms nad kominkiem pokrywała kolorowa, ciężka, haftowana materia, na niej zaś ustawiono różne ozdoby. Wszystko, co w pokoju było nagiego i brzydkiego, a co dało się przysłonić draperiami, zostało ukryte i upiększone. Jakieś egzotyczne, bartne tkaniny przypięto do ścian ostrymi gwoździkami — tak ostrymi, że można było wcisnąć je do drzewa i tynku bez użycia młotka. Na ścianach rozpięto również wspaniałe wachlarze, przybyły ponadto wielkie poduszki, dość duże, aby można był0 używać ich do siedzenia. Drewnianą skrzynię przykryto makatą i na niej także ułożono poduszki, wyglądała więc teraz jak kanapa.

Sara odeszła wolno od drzwi, usiadła i patrzała bez końca. — To zupełnie jak w bajce — powiedziała wreszcie. — Nie ma najmniejszej różnicy. Czuję się tak, jak gdybym mogła wy-

---------- 183 -----------

powiedzieć każde życzenie — zażądać diamentów lub worków -fV" .zjawiłoby się natychmiast! Nie byłoby to / tego, co już się stało. Czy to moje podda-|mą zziębniętą, obdartą Sarą? Pomyśleć tyl-coś wyobrażałam i pragnęłam, żeby wróżki iawsze marzyłam o tym, żeby zobaczyć, jak kr rzeczywistość. A teraz żyję w bajce. Mam /mogłabym być wróżką i zamieniać przed-pechcę.

w ścianę po więźnia sąsiedniej celi. Imał nie upadła bezwładnie na podłogę. Przez kapać tchu.

/raju, panienko! — jęczała zupełnie tak samo

my walni.

/powiedziała Sara.

/ Rózia siedziała na poduszce przed kominkiem

pasnej filiżanki.

lsaau^,___Ł • / łóżka Sara przekonała się, że ma nowy, gruby

materac i wielkie puchowe poduszki. Dawny jej materac i poduszkę przeniesiono na wyrko Rózi, która po tych zmianach została wyposażona jak nigdy jeszcze w życiu.

— Skąd się to wszystko bierze? — wybuchnęła w pewnej chwili. — Raju! Kto to wszystko robi, panienko?

— Nie pytajmy o to nawet — rzekła Sara. — Gdyby nie to, że tak bardzo chcę za wszystko podziękować, wolałabym nawet nie wiedzieć. Tak jest jeszcze piękniej.

Od tego czasu życie stawało się z dnia na dzień coraz cudowniej sze. Bajka trwała. Niemal co dzień przybywało coś nowego. Gdy Sara otwierała wieczorem drzwi, dostrzegała za każdym razem jakieś nowe udogodnienie lub ozdobę, aż facjat-ka w krótkim czasie stała się prześlicznym zakątkiem, pełnym przeróżnych egzotycznych i zbytkownych przedmiotów. Brzydkie ściany znikły zupełnie pod draperiami i obrazami, pojawiły się inne, jeszcze pomysłowsze składane mebelki, nad kanapą za-

----------- 184-----------

wisła półka pełna książek, słowem — zdawało się, że nic już nie pozostaje do życzenia. Kiedy Sara schodziła z rana na dół, na stoliku zostawały resztki kolacji, gdy zaś wracała wieczorem na poddasze, już ich nie było, a na ich miejscu zastawała świeży i smaczny posiłek. Panna Minchin była równie surowa i przykra jak zawsze, panna Amelia równie kwaśna, służące równie ordynarne i niegrzeczne. Sarę wysyłano na miasto w każdą pogodę, łajano ją i wysługiwano się nią, nie wolno jej było zamienić dwóch słów z Ermengardą i Lotką, Lawinia wyśmiewała się z jej coraz bardziej zniszczonego ubrania, inne zaś dziewczynki przyglądały się jej z zaciekawieniem, kiedy wchodziła do klasy. Ale cóż to miało za znaczenie, skoro przeżywała na jawie czarodziejską opowieść! Rzeczywistość była bardziej romantyczna i zachwycająca od wszystkiego, co dziewczynka wymyśliła sobie kiedykolwiek, aby ukoić zbolałe serce i ratować się przed rozpaczą. Czasami więc, kiedy ją łajano, powstrzymywała z trudem uśmiech.

„Gdybyście tylko wiedzieli! — powtarzała sobie w duchu. — Gdybyście tylko wiedzieli!"

Dobrobyt, wygody i tajone szczęście sprawiały, że nabierała stopniowo sił, poza tym wiedziała teraz zawsze, że wieczorem czeka na nią uroczy pokoik. Jeżeli wracała z miasta do domu przemoknięta, znużona i głodna, wiedziała, że wkrótce, skoro tylko wejdzie na górę, ogrzeje się i naje do syta. W najcięższe dni pocieszała się błogą myślą o tym, co ujrzy, kiedy otworzy drzwi facjatki, i starała się zgadnąć, jakie nowe niespodzianki tam na nią czekają. W niedługim czasie zaczęła się wyraźnie poprawiać. Policzki jej zabarwiły się rumieńcem, oczy nie wydawały się już zbyt wielkie w stosunku do twarzy.

— Sara Crewe wygląda zdumiewająco dobrze — niezadowolonym tonem zauważyła panna Minchin w rozmowie z siostrą.

— To prawda — odparła biedna, niemądra panna Amelia. — Stanowczo przytyła. Bo wyglądała już jak zagłodzona

wrona.

185

iihhbh

n 11 i ¦ H

H II

I II I H B

¦I

Ul

— 7' \łzona! — zawołała gniewnie panna Minchin. — N; yiego powodu, żeby miała sprawiać wrażenie za-

Wsze miała pod dostatkiem jedzenia! . \k... n-naturalnie — zgodziła się skwapliwie pan-

\c z przerażeniem, że znów powiedziała nie to,

\

bardzo obserwować coś podobnego u dzie-\ — oświadczyła mglisto panna Minchin. ^wicie? — odważyła się zapytać panna

Vwać zuchwalstwem — odparła panna

\ą, zdawała sobie bowiem sprawę, że

Vaniu Sary, nie ma nic wspólnego z

Vniała znaleźć właściwego określe-

Vnka załamałaby się moralnie i fi-

rod wpływem zmian, jakie zaszły w

zachowuje się tak dumnie, jakby była

pamiętasz — wtrąciła nierozważnie panna Amelia — _i powiedziała wtedy w klasie? O tym, co byś zrobiła, gdybyś się dowiedziała, że ona...

— Nie, nie przypominam sobie — przerwała panna Minchin. — Nie pleć głupstw.

Ale oczywiście pamiętała doskonale.

Zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy Rózia również poprawiła się i nie miała już teraz tak wylęknionej miny. Stało się to samo przez się. Rózia także brała udział w czarodziejskiej bajce. Miała dwa materace, dwie poduszki, co wieczór gorącą kolację i miejsce przy kominku. Bastylia znikła, więźniowie przestali istnieć. Dwie spokojne, wesołe dziewczynki siadywały w atmosferze szczęścia i uroku. Sara niekiedy czytała jej na głos wyjątki książek, czasami odrabiała lekcje, czasem siedziała, patrzyła w ogień, usiłowała sobie wyobrazić, kim może być jej przyjaciel, i pragnęła móc zwierzyć mu się z uczuć przepełniających jej serce.

186

Potem zdarzył się nowy cud. Jakiś mężczyzna zawitał do drzwi domu panny Minchin i przyniósł kilka paczek. Na każdej z nich widniał adres wypisany wielkimi literami: Dla dziewczynki % facjatki po prawej stronie.

Sarze kazano akurat otworzyć drzwi, sama więc odebrała paczki, położyła dwie największe na stole w hałlu i patrzała na adres, gdy panna Minchin zeszła na dół.

— Zanieś te paczki panience, do której są adresowane — nakazała surowo. — Nie stój i nie gap się na nie.

— Adresowane są do mnie — odparła Sara spokojnie.

— Do ciebie? — zawołała panna Minchin. — Co ty wygadujesz?

— Nie wiem, skąd pochodzą — rzekła Sara — ale adresowane są do mnie. Ja sypiam na facjatce po prawej stronie, Rózia zajmuje facjatkę z lewej.

Panna Minchin zbliżyła się i oglądała paczki z żywym zainteresowaniem.

— Co w nich jest? — zapytała.

— Nie wiem.

— Otwórz je — rozkazała panna Minchin.

Sara wykonała rozkaz. Gdy odwinięto papier, panna Minchin otworzyła oczy ze zdumienia. Paczki zawierały rozmaite części ubrania — buciki, pończochy, rękawiczki, ciepły, piękny płaszczyk. Nie zabrakło nawet ładnego kapelusika i parasolki. Wszystkie rzeczy były nowe i w bardzo dobrym gatunku, do kieszeni zaś płaszcza przypięta była kartka ze słowami: „Do noszenia na co dzień. W miarę potrzeby rzeczy będą zastępowane nowymi".

Panna Minchin nie posiadała się ze wzburzenia. Incydent ten nasunął jej osobliwe przypuszczenia. Czy to możliwe, aby koniec końców popełniła omyłkę? Być może ta opuszczona, zaniedbana dziewczynka ma jednak jakichś potężnych, choć ekscentrycznych przyjaciół — może jakichś nieznanych krewnych, którzy odnaleźli wreszcie jej miejsce pobytu i postanowili zatroszczyć się o nią w ten tajemniczy i niecodzienny sposób?

---------- 187-----------

je dziwactwa — zwłaszcza zamożni tórzy nie lubią-'mieć dzieci przy so-k woli być może czuwać nad sio-nik taki z pewnością jest chimerycz-:o miłe, gdyby się dowiedział prawionym ubraniu, skąpym jedzeniu i

nieswojo i zerknęła spod oka na

tonem, jakiego nie użyła ani razu pjca — ktoś jest dla ciebie bardzo ci te rzeczy i masz dostać nowe, liść, przebrać się i wyglądać przy-^z, możesz iść do klasy i odrabiać ij po sprawunki.

tdy Sara weszła do klasy, wszyst- oniemiały ze zdumienia.

— Daję słowo! — zawołała Jessie trącając łokciem Lawinie. — Spójrz no na księżniczkę,Sarę!

Lawinia spojrzała i oblała się szkarłatem.

Była to rzeczywiście księżniczka Sara. W każdym razie od owych czasów, kiedy była księżniczką, Sara nigdy tak nie wyglądała. Trudno było uwierzyć, że to ta sama Sara, którą widziały przed kilkoma godzinami na kuchennych schodach. Ubrana była w suknię tego rodzaju, jakich Lawinia dawniej zawsze jej zazdrościła — głębokiego, ciepłego koloru i pięknie skrojoną. Smukłe jej nogi wyglądały tak jak ongiś, kiedy Jessie je podziwiała, ciężkie zaś pukle włosów związane były z tyłu wstążką.

— Może ktoś zapisał jej majątek — szepnęła Jessie. — Zawsze myślałam, że jeszcze coś się przecież z nią zdarzy. Jest taka dziwna.

— Może kopalnie diamentów znów ukazały się na horyzoncie — powiedziała zjadliwie Lawinia. — Nie gap się tak na nią, idiotko, sprawiasz jej tym przyjemność.

188

- Saro - rozległ się uroczysty, niski głps panny Minchin — proszę cię, usiądź tutaj.

I gdy wszystkie dziewczynki wytrzeszczały oczy trącały się łokciami i nie ukrywały wcale podniecenia, Sara zajęła dawne swe honorowe miejsce i pochyliła głowę nad książką

Wieczorem, kiedy wróciła do pokoju i zjacjła jU2 razem z Rózią kolację, Sara długo siedziała i wpatrywaja sję w Op-jeń.

- Czy panienka coś układa? - zapytała cicho Rózia bojąc się jej przeszkodzić.

Gdy Sara siedziała w milczeniu i wpatrywała się w rozżarzone węgle, oznaczało to zwykle, że układa nowe opowiadanie. Tym razem jednak Sara potrząsnęła przecząco głową.

- Nie - odparła. - Zastanawiam się, Co powinnam zrobić.

Rózia tylko patrzała na nią z podziwem. Wszystko co robiła i mówiła Sara, budziło w niej zbożny podziw.

- Myślę wciąż o moim przyjacielu — wyjaśnjła Sara. - Jeżeli chce pozostać nieznany, byłoby to natręctwem, gdybym starała się dowiedzieć, kim jest. Ale tak bardzo bym chciała żeby wiedział, jak mu jestem wdzięczna... i jak SZCZęśliwą mnie uczynił. Dobry człowiek zawsze chętnie się dowiaduje o tym że kogoś uszczęśliwił. To ważniejsze dla niego niż podziękowanie. Chciałabym... chciałabym...

Urwała, bo wzrok jej padł w tej chwili na coś, co stało na stole w kącie. Było to coś, co znalazła w pokoju dopiero przed dwoma dniami — mały przybór do pisania z papierem listowym, kopertami, atramentem i piórami.

- O, czemuż mi to wcześniej nie przyszło do głowy! — zawołała.

Wstała i przyniosła teczkę do kominka.

- Mogę napisać do niego i zostawić list na stole — powiedziała wesoło. — Wtedy osoba, która zabiera stąd rzeczy zabierze także list. Nie będę go o.nic pytała. Ą jestem pewna, że nie będzie mi miał za złe, jeśli mu podziękuję.

Napisała więc następujący list:

----------189-----------

\ impertynencję, %e pis^ę do Pana ten list,

\iny. Prosię mi wierzyć, nie chcę być na-

\df(iękoM>ać Panu «(a to, \e jest Pan dla

\ko dobry — i ur^ąd^il Pan wszystko

\powied^ianie wd^ięc^na i ogromnie

\jest tak samo wd^ięc^najakja —

\kne i cudowne jak dla mnie. Bylyś-

\tera^... prosię tylko pomyśleć, co

woli napisać tylko te kilka słów.

ięku/ę, dziękuję!

\ Dziewczynka ^ poddasza

^a. małym stoliku, a wieczorem -i.eczami. Sara wiedziała więc, że Cza-. myśl ta ją uspokoiła. Przed położeniem się . xvózi na głos jedną ze swoich nowych książek, kie--wagę jej zwróciło jakieś chrobotanie na dachu przy oknie. Podniosła oczy znad książki i dostrzegła, że Rózia też posłyszała ten dźwięk, bo patrzała w górę i nasłuchiwała z niepokojem.

— Coś tam jest, panienko — szepnęła.

— Tak — powiedziała wolno Sara. — Jak gdyby kot... usiłował dostać się do środka.

Wstała i podeszła do okna. Był to dziwny odgłos — jakieś ciche skrobanie. Sara przypomniała sobie coś nagle i roześmiała się. Przypomniała sobie małego intruza, który raz już dostał się tą drogą na poddasze. Widziała małpkę tego popołudnia, gdy zwierzątko siedziało smutne na stole pod oknem pokoju pana z Indii.

— A może to małpka znów uciekła z domu — szepnęła z radością Sara. — Jakby to było przyjemnie!

Weszła na krzesło, ostrożnie uchyliła okno i wyjrzała na zewnątrz. Przez cały dzień padał śnieg i na białej jego warstwie tuż przy oknie siedziała mała, dtiąc& figurka, której czarny pyszczek zmarszczył się żałośnie na widok dziewczynki.

190

— Tak, to małpka! — zawołała Sara. — Uciekła z poddasza laskara i zobaczyła tu światło.

Rózia podbiegła do niej.

— Wpuści ją panienka?

— Ależ tak — odpowiedziała Sara. — Za zimno jest dzisiaj, żeby mogła siedzieć na dachu. Małpki są bardzo delikatne. Postaram się ją tu zwabić.

Wyciągnęła wolniutko rękę i zaczęła przemawiać do małpki pieszczotliwie — tonem, którym przemawiała do wróbli i Mel-chizedecha — jak gdyby sama była życzliwym zwierzątkiem i rozumiała ich płochliwość.

— Chodź tutaj, kochana małpeczko — mówiła. — Nie zrobię ci nic złego.

Małpka wiedziała, że dziewczynka nie zrobi jej nic złego. Wyczuła to, zanim jeszcze Sara ujęła ją pieszczotliwie i przygarnęła do siebie. Znała pełne czułości dotknięcie smukłych, brązowych rąk Ram Dassa, a dotknięcie rąk Sary było bardzo podobne. Pozwoliła się wciągnąć przez okno, a gdy znalazła się w ramionach Sary, przytuliła się do niej od razu i chwyciła przyjaźnie pasmo włosów dziewczynki zaglądając jej w oczy.

— Śliczna małpka! Śliczna małpka! — mruczała tkliwie Sara całując śmieszny łepek. — Jakże ja kocham małe zwierzątka!

Małpka była najwyraźniej zadowolona, że dostała się do ciepłego pomieszczenia, a gdy Sara usiadła przy kominku i posadziła ją sobie na kolanach, przenosiła spojrzenie z Sary na Rózię z zaciekawieniem i aprobatą.

— Co za brzydactwo, prawda, panienko? — odezwała się Rózia.

— Przypomina bardzo brzydkie dziecko — roześmiała się Sara. — Przepraszam cię, małpuniu, ale cieszę się, że nie jesteś ludzkim dzieckiem. Twoja matka nie mogłaby być z ciebie dumna i nikt by się nie ośmielił powiedzieć, że jesteś podobna do kogoś spośród krewnych. Ale dla mnie jesteś urocza!

Rozparła się wygodniej w fotelu i snuła dalej swe rozważania.

191

pst taka brzydka, i wciąż o tym a umie myśleć. Małpeczko, jedy-

rączkę i podrapała się w głowę, ytała Rózia.

nną, a jutro zaniosę ją do pana z awać się z tobą, małpko, ale mu-iś być najbardziej przywiązana do

twoją prawdziwą krewną.

dla małpki gniazdko w nogach kłębuszek i usnęła od razu niby ne ze swego posłania.

192

ROZDZIAŁ XVII

„To ona!"

Nazajutrz po południu troje członków Wielkiej Rodziny siedziało w bibliotece pana z Indii i robiło, co mogło, aby go rozweselić. Matka pozwoliła dzieciom przyjść, gdyż pan z Indii specjalnie je zaprosił. Od dłuższego czasu żył w stanie nieznośnego napięcia, a dzisiaj czekał z niepokojem na nowiny, które miał przywieźć pan Carmichael, powracający tego dnia z Moskwy. Pobyt jego w tym mieście przedłużał się z tygodnia na tydzień. Po przyjeździe nie mógł z początku odnaleźć rodziny, na której poszukiwania się udał. Gdy wreszcie upewnił się już, że znalazł tych, o kogo mu chodziło, i poszedł do ich domu, dowiedział się, że udali się oni w dłuższą podróż. Wszelkie wysiłki porozumienia się z nimi spełzły na niczym, postanowił więc pozostać w Moskwie aż do ich powrotu. Pan Carrisford siedział w swoim wielkim fotelu, a Janka siedziała przy nim na podłodze. Chory przywiązał się bardzo do Janki. Nora przycupnęła na stołeczku, Donald zaś dosiadł okrakiem głowy ty-> grysa, zdobiącej leżącą na podłodze skórę zwierzęcia. Należy wyznać, że harcował na tym osobliwym wierzchowcu w sposób

dość hałaśliwy.

— Nie wrzeszcz tak, Donaldzie — napominała go Janka. — Kiedy się przychodzi rozweselić chorą osobę, nie robi się tego na cały głos. Może w ogóle zachowujemy się za głośno, proszę pana? — zwróciła się do pana z Indii.

Ale chory poklepał ją tylko po ramieniu.

193

Przy was nie myślę tyle o innych

\— wrzasnął Donald. — Wszyscy Wszki.

\hałasu — stwierdziła Janka. \usteczki do nosa i podskakiwał

\

zapytał. — Na przy-

szy nie narobiłoby takiego — a myśmy powinni być

poklepał dziewczynkę po

t ^z.y)edzie — powiedziała Janka. — ć o zaginionej dziewczynce?

.^głbym chyba w tej chwili mówić o niczym innym pan Carrisford marszcząc brwi z wyrazem znużenia.

— My ją bardzo lubimy — wtrąciła Nora. — Nazywamy ją małą niezaczarowaną księżniczką.

— Dlaczego? — zapytał pan z Indii.

Słuchając opowiadań Wielkiej Rodziny zapominał na jakiś czas o swoich troskach.

— Bo chociaż nie jest właściwie zaczarowana — odpowiedziała Janka — to kiedy się znajdzie, będzie bogata jak księżniczka z bajki. Nazywaliśmy ją z początku zaczarowaną księżniczką, ale ta nazwa do niej nie pasuje.

— Czy to prawda — spytała Nora — że jej tatuś dał wszystkie pieniądze przyjacielowi, żeby ten je ulokował w kopalni z diamentami, a potem przyjaciel myślał, że stracił wszystko i uciekł, bo czuł się jak złodziej?

— Ale naprawdę to wcale nie był złodziejem — wtrąciła pośpiesznie Janka.

Pan z Indii ujął jej rączkę.

— Nie, naprawdę nie był złodziejem — powiedział.

194

— Okropnie mi żal tego przyjaciela — mówiła dalej Janka. — Przecież nie chciał tego i na pewno był w okropnej rozpaczy.

— Rozumna z ciebie dziewczynka, Janeczko — rzekł pan z

Indii ściskając jej rączkę.

— Czyście opowiadały panu Carrisfordowi — wrzasnął znowu Donald — o małej dziewczynce, która nie jest żebraczką? Czy opowiadałyście, że ma ładne nowe ubranie? Może ona też zginęła i teraz ktoś ją znalazł.

— Jest powóz! — zawołała Janka. — Zatrzymuje się przed

domem. To tatuś!

Wszyscy podbiegli do okna.

— Tak, to tatuś — oznajmił Donald. — Ale dziewczynki

nie ma.

Wszyscy troje wybiegli z pokoju i popędzili do hallu. Słychać było, jak podskakują i klaszczą w ręce, a potem odgłosy pocałunków i powitań.

Pan Carrisford próbował wstać, ale opadł z powrotem na

poduszki.

— Nic z tego — szepnął. — Jestem ruiną człowieka! Głos pana Carmichaela słychać już było pod drzwiami.

— Nie, dzieci, będziecie mogły wejść później, najpierw muszę porozmawiać z panem Carrisfordem. Idźcie i pobawcie się tymczasem z Ram Dassem.

Drzwi otworzyły się i adwokat wszedł do biblioteki. Był bardziej jeszcze rumiany niż zwykle i wniósł ze sobą atmosferę krzepkości i zdrowia. Oczy jego miały jednak wyraz żalu i niepokoju, gdy napotkał pytające spojrzenie chorego i uścisnął mu

dłoń na powitanie.

— Czego się pan dowiedział? — zapytał pan Carrisford. — Ta dziewczynka, zaadoptowana przez Rosjan?...

— Nie jest tą, której szukamy — odparł pan Carmichael. — Jest znacznie młodsza od córki kapitana Crewe. Nazywa się Emilia Carew. Widziałem ją i z nią rozmawiałem. Jej przybrani rodzice udzielili mi szczegółowych informacji.

I

\Indii odmalowało się beznadziejne zgnę-\a, na oparcie fotela. '•ć poszukiwania od nowa — rzekł. — Ni pan siada.

\al się już bardzo do tego nieszczęś-\k szczęśliwy, otaczało go tyle mi-' \ie i choroba wydawały mu się

\w domu tym rozlegał się choć \by tu weselej! A jeżeli w doję ustawicznie z myślą, że musiało to być naprawdę okropni nie zamartwia — powiedział pragnąc do-^>/rdowi otuchy — znajdziemy ją jeszcze. _riy zacząć od razu poszukiwania. Nie wolno tracić .•iii — mówił nerwowo chory. — Czy ma pan jakieś no-_ pomysły... jakiekolwiek?...

Pan Carmichael nie mógł usiedzieć na miejscu, wstał więc i zaczął chodzić po pokoju. Nie był zupełnie pewien, co powiedzieć.

— Może i mam... — rzekł wreszcie. — Nie wiem tylko, czy ta myśl jest coś warta. Ale kiedy w drodze zastanawiałem się nad tym wszystkim, przyszło mi coś do głowy.

— Ale co, co?! Jeżeli ona żyje, to musi przecież gdzieś być.

— Otóż właśnie, ona musi gdzieś być. Przeszukaliśmy już wszystkie szkoły w Paryżu. Zostawmy więc na razie Paryż i zacznijmy szukać w Londynie. Taką miałem myśl — poszukać jej w Londynie.

— W Londynie nie brak szkół — rzekł pan Carrisford. Naraz drgnął, gdyż coś mu się nagle przypomniało. — Nawiasem mówiąc, w sąsiednim domu też jest szkoła.

— Od niej więc zaczniemy. Trudno o bliższy adres.

— Tak — przyznał chory. — Jest tam dziewczynka, która mnie interesuje, ale ona nie jest uczennicą. W dodatku to ciemnowłose, zabiedzone stworzenie, całkiem niepodobne do Ralfa.

196

Być może w tej chwili znów zaczęły działać czary. Doprawdy można by przypuszczać, że to czary. Albowiem w momencie, gdy pan z Indii wypowiadał te słowa, do pokoju wszedł Ram Dass. Skłonił się ze zwykłym szacunkiem, ale w jego ciemnych, błyszczących oczach czaiło się tajone podniecenie.

— Sahibie — rzekł — przyszła ta dziewczynka — ta, nad którą się sahib ulitował. Przyniosła małpkę, która znowu uciekła po dachu do niej na strych. Prosiłem, żeby poczekała. Pomyślałem sobie, że sahib może zechce zobaczyć ją i z nią porozmawiać.

— Kto to jest? — zapytał pan Carmichael.

— Bóg jeden wie — odrzekł pan Carrisford. — To ta dziewczynka, o której wspomniałem. Mała posługaczka z sąsiedniej pensji. Owszem, chciałbym ją zobaczyć — zwrócił się do Ram Dassa. — Wprowadź ją tu. Podczas pańskiej nieobecności — dodał tonem wyjaśnienia zwracając się znów do adwokata — byłem bliski rozpaczy. Dni ciągnęły się tak nieznośnie długo. Ram Dass opowiedział mi o niedolach małej i opracowaliśmy wspólnie plan pomocy. Wyda się to panu pewnie dziecinadą, ale miałem przynajmniej o czym myśleć. Oczywiście bez pomocy zwinnego i zręcznego jak kot syna Wschodu, jakim jest Ram Dass, rzecz byłaby nie do wykonania.

W tej chwili do pokoju weszła Sara. Trzymała na ręku małpkę, która najwidoczniej wcale nie chciała się z nią rozstawać. Czepiała się kurczowo jej szyi, trajkocząc z ożywieniem. Na policzkach Sary, przejętej pierwszym osobistym zetknięciem z panem z Indii, kwitł rumieniec.

— Pańska małpka znowu uciekła — rzekła swoim melodyjnym głosem. — Przyszła wczoraj wieczorem pod moje okno na poddaszu i wzięłam ją do pokoju, bo było bardzo zimno. Przyniosłabym ją od razu, gdyby nie późna pora. Wiedziałam, że pan jest chory, nie chciałam więc pana niepokoić.

Wpadnięte oczy pana z Indii spoczęły na niej z żywym zainteresowaniem.

— Bardzo ładnie, żeś o tym pomyślała — powiedział.

\n Dassa, który stał przy drzwiach. c laskarowi? — zapytała. uaskar? — spytał pan z Indii uśmiecha-

W — odparła Sara przekazując Ram \łpkę. — Urodziłam się w Indiach. i się tak nagle i wyraz twarzy zmienił "że Sara przestraszyła się w pierwszej

ph?3 — zawołał. — Chodź tu bliżej

\ rękę. Stała bez ruchu, patrząc na ~Ai szarozielonymi oczami. Co mu

xviieszkasz w sąsiednim domu? — zapytał pan z Indii.

— Tak, mieszkam na pensji panny Minchin.

— Ale nie należysz do jej wychowanek?

Na ustach Sary ukazał się dziwny uśmiech. Zawahała się.

— Właściwie nie wiem dokładnie, czym jestem.

— Dlaczego?

— Z początku byłam wychowanką i miałam własny pokój, ale teraz...

— Byłaś wychowanką? A czym jesteś teraz?

— Sypiam na poddaszu, obok pomywaczki — rzekła. — Załatwiam zakupy dla kucharki, robię wszystko, co ona mi każe, i odrabiam lekcje z młodszymi dziewczynkami.

— Niech pan ją pyta, Carmichael — wyjąkał pan Carrisford opadając na poduszki, jak gdyby siły opuściły go nagłe. — Niech pan ją pyta, ja nie mogę.

Duży, dobry ojciec Wielkiej Rodziny umiał rozmawiać z dziećmi. Sara zorientowała się, jak wielkie ma on w tym względzie doświadczenie, gdy przemówił do niej serdecznym, życzliwym tonem:

— Co to znaczy „z początku", moje dziecko?

— Kiedy mnie tam umieścił mój tatuś.

198

— A gdzie jest twój tatuś?

— Umarł — rzekła cicho Sara. — Stracił cały majątek i nic już dla mnie nie zostało. Nie było nikogo, kto by zajął się mną lub płacił pannie Minehin.

— Panie Carmichael! — krzyknął głośno pan z Indii. — Panie Carmichael!

— Spokojnie, bo ona się przestraszy — rzucił mu szeptem adwokat, po czym zwrócił się głośno do Sary: — Więc odesłano cię na poddasze i zrobiono z ciebie posługaczkę. Tak się mniej więcej przedstawia sprawa?

— Nie było nikogo, kto by się mną zajął — rzekła Sara. — Nie miałam pieniędzy, nie mam żadnych krewnych^

— W jaki sposób ojciec twój stracił majątek? — wtrącił zdławionym głosem pan z Indii.

— Właściwie nie stracił go sam — odparła Sara coraz bardziej tym wszystkim zdziwiona. — Miał przyjaciela, którego kochał... którego bardzo kochał. I ten przyjaciel zabrał mu pieniądze. Tatuś zanadto mu ufał.

Oddech pana z Indii stał się głośny i urywany.

— Przyjaciel nie miał może złych zamiarów — powiedział. — Mogło to być nieporozumienie, pomyłka.

Sara nie zdawała sobie sprawy z tego, jak twardo zabrzmiał teraz jej młody głos. Gdyby się orientowała, złagodziłaby bez wątpienia ton przez wzgląd na pana z Indii.

— Ale mój tatuś przejął się naprawdę — rzekła. — Zabiło go to.

— Jak się nazywał twój ojciec? — spytał pan z Indii. — Powiedz mi.

— Nazywał się Ralf Crewe — odparła zaskoczona Sara. — Kapitan Crewe. Umarł w Indiach.

Po wychudłej twarzy przebiegł skurcz i Ram Dass jednym skokiem znalazł się przy boku swego pana.

— Carmichael — jęknął chory — to ona... ona!

Sara myślała przez chwilę, że pan z Indii zaraz umrze. Ram Dass nalał kropli z buteleczki i przytknął szklankę do ust cho-

199

\na całym ciele. Oszołomiona spój-uiąęla.

iacielem twojego ojca — odparł ^zukamy cię od dwóch lat.

usta jej zadrgały. Powiedziała

zas u panny Minchin. Po dru-

ROZDZIAŁ XVIII

„Starałam się..."

Ładna, miła pani Carmichael wytłumaczyła Sarze wszystko dokładnie. Wezwano ją zaraz i przybiegła z przeciwległej strony placu, aby chwycić Sarę w ramiona i wyjaśnić wszystko, co zaszło. Osłabiony bowiem chorobą pan Carrisford po przebytym wstrząsie nie był chwilowo zdolny do żadnego wysiłku.

— Słowo daję — szepnął słabo do pana Carmichaela, kiedy zaproponowano, aby Sara przeszła do innego pokoju — boję się stracić ją choć na chwilę z oczu.

— Ja się nią zaopiekuję — ofiarowała się Janka — a mama przyjdzie za kilka minut.

Janka więc wyprowadziła Sarę z biblioteki.

— Tak się cieszymy, żeś się znalazła — powiedziała. — Nie masz pojęcia, jak się cieszymy.

Donald stał z rękami w kieszeniach i obserwował Sarę z wyrazem żalu.

— Gdybym cię zapytał, jak się nazywasz, kiedy ci dałem moje sześć pensów — zauważył — powiedziałabyś, że się nazywasz Sara Crewe, i od razu byś się znalazła.

Nadeszła pani Carmichael. Była ogromnie wzruszona i pod wpływem impulsu chwyciła Sarę w ramiona i ucałowała.

— Jesteś pewnie oszołomiona, moje biedne dziecko. I trudno się dziwić.

Sara myślała tylko o jednym.

— Czy to on — powiedziała wskazując oczami na zamknięte

200

201

I

I

— czy to on jest tym złym przyjacielem? \owie!

\l ze łzami w oczach ucałowała ją raz jeszcze. k powina© się całować jak najczęściej, bo Sdc pieścił.

Ykochanie — odparła. — W rzeczywistości \dzy twojego tatusia. Myślał tylko, że je ^bardzo go kochał, rozchorował się ok- HDostał zapalenia mózgu, o mało nie Nacać do zdrowia, twój tatuś już daw-

ie szukać —- szepnęła Sara. — A

.aeć o tym, że była tak blisko.

\ jesteś na pensji we Francji — mówiła pani Car-

- I wciąż trafiał na fałszywe ślady. Szukał cię wszę-rviedy widział, jak przechodzisz pod oknem, taka smutna * opuszczona, nie podejrzewał wcale, że jesteś córką jego nieszczęśliwego przyjaciela, ale ponieważ też jesteś małą dziewczynką, współczuł ci i chciał ci trochę dopomóc. Kazał więc Ram Dassowi, żeby zakradł się do ciebie na poddasze i wprowadził tam pewne zmiany na lepsze.

Sara drgnęła z radości, twarz jej odmieniła się w jednej chwili.

— Więc to Ram Dass przynosił to wszystko?! — zawołała. — To on kazał Ram Dassowi wszystko zrobić? To on zamienił bajkę w rzeczywistość?

— Tak, kochanie, tak! Jest dobry, szlachetny i współczuł ci przez wzgląd na zaginioną Sarę Crewe.

Drzwi biblioteki otworzyły się i stanął w nich pan Carmi-chael przywołując Sarę ruchem ręki.

— Pan Carrisford czuje się już lepiej — rzekł. — Prosi, żebyś do niego przyszła.

Sąrze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Kiedy pan z Indii spojrzał na wchodzącą dziewczynkę, dostrzegł, że twarz jej promienieje.

202

— To pan przysyłał mi te wszystkie rzeczy — powiedziała z radosnym wzruszeniem — te piękne, cudowne rzeczy? To pan je przysyłał?

— Tak, moje biedactwo kochane, to ja — odparł pan Carrisford.

Był słaby, złamany długą chorobą i ciężkimi zmartwieniami, lecz patrzał na nią wzrokiem, który przypominał jej wzrok ojca — spojrzeniem czułym i pełnym miłości. Uklękła więc przy nim, jak klęczała dawniej przy ojcu, kiedy byli najlepszymi i najbardziej kochającymi się przyjaciółmi na świecie.

— Więc to pan jest moim przyjacielem — rzekła. — To pan jest moim przyjacielem!

Przywarła twarzą do jego chudej dłoni i całowała ją gorąco.

— Ten człowiek za trzy tygodnie będzie zdrów — szepnął pan Carmichael do żony. — Spójrz tylko na niego już teraz.

Pan Carrisford rzeczywiście wyglądał jak odmieniony. „Mała przyjaciółka" była nareszcie przy nim, musiał więc zmobilizować wszystkie siły, aby zatroszczyć się o nią i ułożyć plany na dalszą przyszłość. Przede wszystkim trzeba było załatwić sprawę panny Minchin. Należało porozumieć się z nią i zawiadomić ją o zmianie, jaka zaszła w losie jej wychowanki.

Sara miała nie wracać już na pensję. Pan z Indii obstawał przy tym bardzo stanowczo. Musi pozostać u niego, a pan Carmichael sam pójdzie i porozmawia z panną Minchin.

— Cieszę się, że mogę nie wracać — powiedziała Sara. — Panna Minchin będzie na pewno bardzo zła. Nie lubi mnie, chociaż to pewnie moja wina, bo ja sama jej nie lubię.

Tak się jednak złożyło, że pan Carmichael został zwolniony z obowiązku złożenia wizyty pannie Minchin, gdyż ona sama przyszła szukać swej wychowanki. Chciała bowiem posłać po coś Sarę, zapytała o nią i dowiedziała się rzeczy zdumiewającej. Jedna z pokojówek widziała, jak Sara wymknęła się z sutereny chowając coś pod płaszczem, a potem weszła na ganek sąsiedniego domu i znikła w jego wnętrzu.

203

f

\ Co to ma znaczyć? — zapytała groźnie panna Minchin \Amelii.

'e mam pojęcia — odparła panna Amelia. — Może za-\ się z tym panem, bo mieszkał długo w Indiach. \\na nią wygląda. Narzuca mu się pewnie i stara się \tynencki sposób pozyskać jego sympatię — Nna Minchin. — Siedzi tam chyba już ze dwie yolę na takie natręctwo. Pójdę, dowiem się, o Nszę za jej wtargnięcie. Niłeczku przy panu Carrisfordzie i słuchała \ważał za konieczne jej wyjaśnić, kiedy ł trzybycie panny Minchin.

\pobladła trochę, pan Carrisford za-czynka stoi spokojnie i nie zdradza .ęcego lęku.

wkroczyła do pokoju sztywno i godnie. Była \ .owym i zachowywała się z lodowatą uprzejmoś-

uzykro mi, że pana niepokoję — oznajmiła zwracając się pana Carrisforda — muszę jednak złożyć pewne wyjaśnię-aia. Jestem Maria Minchin, właścicielka pensji dla panienek, która mieści się w sąsiednim domu.

Pan z Indii przyglądał się jej przez chwilę uważnie i w milczeniu. Z natury był człowiekiem porywczym i nie chciał dać się ponieść temperamentowi.

— A więc to pani jest panną Minchin? — rzekł wreszcie.

— Tak jest, proszę pana.

— W takim razie — stwierdził pan z Indii — zjawiła się pani w odpowiedniej chwili. Mój adwokat, pan Carmichael, miał właśnie udać się do pani.

Pan Carmichael złożył lekki ukłon.

Panna Minchin spoglądała z pewnym zdziwieniem to na niego, to na pana Carrisforda.

— Pański adwokat! — powtórzyła. — Nie rozumiem. Przyszłam tutaj, gdyż uważałam to za swój obowiązek. Dowie-

204

działam się właśnie, że jedna z mou li wy< how Ml I wanka, którą trzymam z łaski wdarła Ic do pana na. Przyszłam wytłumaczyć, że stało li< to bez moji - Następnie zwróciła się do Sary. - Ul/ w tej chwi mu _ rozkazała gniewnie. - Będziesz surowo ukai natychmiast do domu.

Pan z Indii przyciągnął Sarę do siebie i pogłaskał jej n

- Ona nie pójdzie.

Pannie Minchin zdawało się, że musiała postradać zmysły.

- Nie pójdzie? - powtórzyła.

_ Nie _ stwierdził pan Carrisford. — Nie pójdzie do domu - jeżeli tak pani życzy sobie nazywać swój zakład. Będzie odtąd mieszkała ze mną.

Panna Minchin cofnęła się zaskoczona i oburzona.

- Z panem! Z panem, łaskawco! Co to ma znaczyć?

- Zechce pan wyjaśnić sprawę, panie Carmichael — rzekł pan z Indii. - I proszę załatwić wszystko jak najszybciej.

Zmusił Sarę, żeby usiadła znów na stołeczku, i ujął jej dłonie w swoje - znów zupełnie tak samo jak niegdyś jej ojciec.

Pan Carmichael zaczął wyjaśniać spokojnym, rzeczowym tonem człowieka, który wie, co mówi, i orientuje się w stronie prawnej zagadnienia, co pannie Minchin, jako osobie obytej w świecie interesów, bynajmniej nie przypadło do gustu.

- Pan Carrisford, proszę pani, był bliskim przyjacielem kapitana Crewe. Był też jego wspólnikiem w pewnym wielkim przedsięwzięciu. Majątek, który kapitan Crewe sądził, że stracił, został uratowany i znajduje się w rękach pana Carrisforda.

— Majątek! — zawołała panna Minchin blednąc gwałtownie.

— Majątek Sary!

- Będzie to majątek Sary - odparł dość ozięble pan Carmichael. — Właściwie jest to już w tej chwili majątek Sary. Pewne okoliczności złożyły się na to, że wzrósł on wielokrotnie. Kopalnie diamentów zaczęły przynosić olbrzymie

zyski.

— Kopalnie diamentów! - wyjąkała panna Minchin.

205

rr

^i była to prawda, to nigdy w życiu nie spotkało jej nic \>twornego.

\lnie diamentów — powtórzył pan Carmichael i nie

Vić sobie tej przyjemności, żeby nie dodać z iro-

Hniniej nie adwokackim uśmiechem: — Niewiele

\roszę pani, bogatszych od pani wychowanki z

Pan Carrisford szukał jej blisko od dwóch

\eszcie i już się z nią nie rozstanie.

\annę Minchin, aby usiadła, gdyż musi

^ezegółowo, po czym postarał się, nie

V w tym względzie, wyjaśnić, że

\>na, że utracone rzekomo pienią-

* \ie i że dziewczynka ma w panu

\jak przyjaciela.

obą mądrą, toteż straciła zupełnie <iczliwie odzyskać to, co postradała upotę.

\ a znalazł ją u mnie — protestowała. — Była

*\ .Łą i robiłam dla niej wszystko. Gdyby nie ja, na ulicy.

.1 z Indii stracił mimo wszystko cierpliwość. co do głodowania — rzekł — to być może milej by jej ,, głodowało na ulicy niż u pani na strychu.

— Kapitan Crewe powierzył ją mojej opiece — oponowała panna Minchin. — Musi pozostać u mnie, dopóki nie osiągnie pełnoletności. Może znowu być uprzywilejowaną wychowanką i mięć własny pokój. Musi zakończyć edukację. Każdy sąd mi to przyzna. <

— Dajmy pokój, panno Minchin — przerwał jej pan Carmichael. — Sąd z pewnością nic podobnego nie zrobi. Jeżeli Sara sama zechce wrócić do pani, to pan Carrisford, jak sądzę, nie będzie jej tego bronił. Ale to już zależy od Sary.

— W takim razie odwołuję się do Sary — oświadczyła panna Minchin. — Nie rozpieszczałam cię być może — zwróciła się niezbyt pewnym tonem do dziewczynki — ale wiesz, że

206

twój ojciec zadowolony był z twoich postępów. A poza tym — hm... zawsze cię bardzo lubiłam.

Sara utkwiła w przełożonej spokojne, uważne spojrzenie szarozielonych oczu, spojrzenie, które zawsze drażniło pannę Minchin.

— Doprawdy, proszę pani? — spytała. — Nie wiedziałam o

tym.

Panna Minchin zaczerwieniła się i wyprostowała.

— Powinnaś się była na tym poznać — rzekła — lecz dzieci niestety nigdy nie rozumieją tego, co się dla nich robi. Amelia i ja mówiłyśmy zawsze, że jesteś najzdolniejszą dziewczynką w szkole. Czy nie spełnisz woli twojego tatusia i nie wrócisz ze mną do domu?

Sara zrobiła krok naprzód i zatrzymała się. Myślała o dniu, gdy dowiedziała się, że nie ma nikogo na świecie i grozi jej znalezienie się na ulicy; myślała o długich godzinach, które spędziła samotnie na poddaszu, głodna i zziębnięta, mając za towarzystwo tylko Emilkę i Melchizedecha. Spojrzała pannie Minchin prosto w oczy.

— Pani wie, dlaczego nie wrócę z panią do domu — powiedziała. — Wie pani doskonale.

Na gniewnej, surowej twarzy panny Minchin ukazały się szkarłatne wypieki.

— Nie zobaczysz nigdy swoich przyjaciółek — zaczęła. — Dopilnuję już tego, żeby Ermengarda i Lotka nigdy się z to-

bą...

— Przepraszam najmocniej — przerwał jej grzecznie, ale stanowczo pan Carmichael — Sara będzie się spotykała z kim tylko zechce. Rodzice koleżanek panny Crewe z pewnością nie odmówią, jeśli zaprosi je do domu swego opiekuna. Pan Carrisford się o to zatroszczy.

Należy przyznać, że nawet panna Minchin ugięła się pod tym ciosem. Było to znacznie gorsze jeszcze niż wyimaginowany przez nią ekscentryczny, drażliwy wujaszek, który mógł się obrazić o złe traktowanie siostrzenicy. Panria Minchin jako

207

1

poziomie moralnym mogła uwierzyć bez trudu, pni swoim dzieciom przyjaźni z małą dziedzicz-pentów. Jeżeli zaś pan Carrisford zechce opo-pm niektórych jej wychowanek, jak nieszczęśli-

rewe, przełożoną może spotkać wiele nieprzyje-

I

się pan niełatwego zadania — rzekła do pana :c się do odejścia. — Przekona się pan o tym Dziewczynka nie jest prawdomówna i nie wie, ść. Teraz znów sobie pewnie wyobrażasz, że je-— dodała zwracając się do Sary. oczy i zarumieniła się lekko, pomyślała bo-jej nie znający — nawet najmilsi — mogą nie chodzi.

się być nią zawsze — odparła cicho — nawet yłam najbardziej zziębnięta i głodna... Starałam

— Teraz nie będziesz miała potrzeby tak się wysilać — rzekła z przekąsem panna Minchin, gdy Ram Dass w ukłonach wyprowadzał ją z pokoju.

Po powrocie do domu panna Minchin udała się wprost do swego salonu i posłała od razu po pannę Amelię. Zamknęła się następnie z siostrą na resztę popołudnia i wypada nadmienić, że nieszczęsna panna Amelia przeżyła kilka bardzo przykrych kwadransów. Siedziała popłakując i ocierając nieustannie oczy, ale wreszcie ośmieliła się zabrać głos. Zdanie, które wypowiedziała, było jak zwykle niefortunne i omal nie przyprawiło jej groźnej siostry o atak furii, sprawa zakończyła się jednak w sposób zgoła nieoczekiwany.

— Nie jestem taka mądra jak ty, siostro — rzekła panna Amelia — i boję się zawsze odezwać, żeby cię nie rozgniewać. Może gdybym nie była taka zastrachana, byłoby to lepiej dla pensji i dla nas obydwóch. Bo ja często sobie myślałam, że nie

----------208----------

powinnaś być taka surowa dla Sary Crewe i powinnaś zatroszczyć się o to, żeby była przyzwoicie ubrana i odżywiona. Wiem, że pracowała za ciężko jak na dziewczynkę w jej wieku, i wiem, że zawsze nie dojadała...

— Jak śmiesz mówić coś podobnego! — zawołała panna Minchin.

— Nie wiem, jak śmiem — odparła panna Amelia z jakąś rozpaczliwą odwagą — ale skoro zaczęłam, to już skończę bez względu na to, co mnie za to czeka. Sara jest mądrym i dobrym dzieckiem i gdybyś okazała jej trochę serca, odpłaciłaby ci z nawiązką. Aleś ty nie była dla niej dobra. Sęk w tym, że jest za mądra dla ciebie i od początku jej za to nie lubiłaś. Widziała nas obie na wylot...

— Amelio! — krzyknęła rozwścieczona panna Minchin z taką miną, jak gdyby chciała spoliczkować siostrę i zrzucić jej czepek, jak to często robiła z Rózią.

Ale nic nie mogło już wstrzymać potoku słów panny Amelii.

— A tak! Tak! — wołała. — Widziała nas obydwie na wylot! Wiedziała, że ty jesteś zła i chciwa, a ja słaba i głupia, obydwie zaś jesteśmy dość wulgarne i nikczemne, aby płaszczyć się przed jej pieniędzmi i traktować ją źle, kiedy te pieniądze straciła — chociaż ona zachowywała się jak mała księżniczka nawet wtedy, gdy była nędzarką. Tak, tak, jak księżniczka!

Tu biedna kobieta dostała ataku histerycznego, zaczęła śmiać się i płakać jednocześnie, kołysała się przy tym naprzód i w tył tak gwałtownie, że panna Minchin patrzała na nią zdrętwiała z przerażenia.

— A teraz straciłaś ją — wykrzykiwała panna Amelia — bo ona pójdzie do innej szkoły i inna szkoła skorzysta z jej pieniędzy! W dodatku jeżeli jest choć trochę podobna do innych dzieci, to opowie, jak ją tu traktowano. Rodzice odbiorą wtedy od nas wszystkie uczennice i będziemy zrujnowane. I dobrze nam tak! Ale tyś sobie zasłużyła na to bardziej ode mnie, bo jesteś złą kobietą, Mario! Jesteś złą, chciwą egoistką!

Szlochania jej i wybuchy śmiechu stały się teraz tak głośne,

209

że stars-7-a <-^-fra musiała podbiec do niej i zaaplikować jej sole ją uspokoić, choć miała wielką ochotę wyłajać zuchwalstwo.

^czyć, że odtąd panna Minchin zaczęła odczuwać ed panną Amelią, która widocznie nie była taka wyglądała, i w konsekwencji mogła w każdej )wać się i wygarnąć siostrze niemiłą prawdę w

a, kiedy wychowanki, jak to miały we zwyczaju rn się spać, zebrały się przed kominkiem, do sa~ garda z listem w ręce. Na twarzy jej malował te — było to połączenie radosnego podniecenia piem, jak gdyby dziewczynka doznała przed ego wstrząsu.

|? — odezwało się kilka głosów naraz. coś wspólnego z dzisiejszą awanturą? — zapy-| Lawinia. — Bo w salonie panny Minchin by-

:___^ii<t awantura. Panna Amelia dostała histerii i musiała

się położyć do łóżka.

Ermengarda odpowiedziała powoli, jak człowiek ogłuszony.

— Dostałam właśnie list od Sary — rzekła pokazując go, żeby widziały, jaki jest długi.

— Od Sary! — zabrzmiał chór okrzyków.

— Gdzie ona jest? — wrzasnęła niemal Jessie.

— W sąsiednim domu — odparła Ermengarda wciąż tak samo wolno — u pana z Indii.

— Gdzie? Gdzie? Czy ją odprawiono? Czy panna Minchin wie o tym? Czy o to była awantura? Dlaczego do ciebie pisze? Powiedz! Powiedz!

Zapanowała istna wieża Babel. Lotka rozpłakała się żałośnie. Ermengarda odpowiedziała jednym zdaniem, które, jak się jej zdawało, zawierało wyjaśnienie całej sprawy.

— Kopalnie diamentów jednak były. Były naprawdę. Wszystkie oczy i usta otworzyły się ze zdumienia.

— Były naprawdę — mówiła prędzej już Ermengarda. —

210

Zaszło nieporozumienie. Coś tam przez pewien czas nie szło gładko i pan Carrisford myślał, że są zrujnowani...

— Kto to jest pan Carrisford?! — krzyknęła Jessie.

— Pan z Indii. Kapitan Crewe też tak myślał — i umarł. A pan Carrisford dostał zapalenia mózgu i uciekł, i o mało nie umarł. I nie wiedział, gdzie Sara jest. I okazało się, że w kopalniach są miliony, setki milionów diamentów, a połowa ich należy do Sary i należały do niej, kiedy mieszkała na poddaszu mając tylko Melchizedecha za przyjaciela i kiedy kucharka się nią wysługiwała. I pan Carrisford odnalazł ją dzisiaj po południu, i ona jest u niego w domu, i nigdy tu nie wróci, i będzie jeszcze bardziej księżniczką niż dawniej — sto pięćdziesiąt tysięcy razy bardziej. I zobaczę ją jutro po obiedzie. Teraz już wiecie!

Nawet sama panna Minchin nie zdołałaby zapewne uciszyć wrzawy, która- wybuchła po tym oświadczeniu. Przełożona nie próbowała zresztą interweniować, chociaż słyszała ze swego pokoju hałasy. Nie miała już ochoty na żadne utarczki z Amelią, która płakała teraz leżąc w łóżku. Wiedziała, że nowiny w jakiś niezbadany sposób rozeszły się już po szkole i wszystkie służące oraz wszystkie wychowanki będą rozprawiały o nich aż do chwili pójścia spać.

Do samej więc niemal północy wszystkie wychowanki panny Minchin, czując, że regulamin został na dzień dzisiejszy zawieszony, tłoczyły się w sali szkolnej wokół Ermengardy i po raz nie wiadomo który słuchały listu zawierającego historię równie cudowną, jak bajki układane zazwyczaj przez Sarę, a tym ciekawszą przez to, że zdarzyła się samej Sarze i tajemniczemu panu z Indii, co mieszkał w sąsiednim domu.

Rózia, która także usłyszała nowiny, postarała się wymknąć na poddasze wcześniej niż zwykle. Pragnęła uciec od ludzi i zajrzeć raz jeszcze do zaczarowanego pokoiku. Nie wiedziała, co się teraz z nim stanie. Było rzeczą mało prawdopodobną, aby miano go zostawić pannie Minchin. Zabiorą pewnie wszystko i facjatka znów będzie pusta i naga. Mimo radości, jaką odczu-

211

I

wała na myśl o Sarze, łzy przesłaniały jej wzrok, kiedy szła przez ostatnią kondygnację schodów. Nie będzie już dziś ognia na kominku, nie będzie różowej lampy, nie będzie kolacji i, nie będzie księżniczki, czytającej na głos lub opowiadającej bajki — nie będzie księżniczki!

¦ \ Stłumiła łkanie, otworzyła drzwi na poddasze i z okrzykiem Vmienia stanęła jak wryta.

\ampa oświetlała pokój, ogień płonął wesoło na kominku, \]a. czekała, a Ram Dass stał przy stoliku, witając uśmie-\osłupiałą dziewczynkę.

Missi sahib pamiętała — rzekł. — Opowiedziała wszystko Vi Pragnie zawiadomić Rózię o swoim szczęściu. Pro-\a tacy jest list. Missi sahib napisała. Nie chciała, żeby szła spać smutna. Sahib prosi Rózię, żeby przyszła ju-Vgo. Rózia będzie przy Missi sahib. Dziś w nocy za-\czy z powrotem przez okno.

Wszy to wszystko z rozpromienioną miną, pozdro-\sposób wschodni i wysunął się przez okno tak ci-że Rózia zrozumiała, iż Hindus robi to nie po

212

ROZDZIAŁ XIX

Anna

W pokoju dziecinnym Wielkiej Rodziny nigdy jeszcze nie było tak gwarno i wesoło. Dzieci nie wyobrażały sobie nawet, jak ciekawa może być bliższa znajomość z „dziewczynką, która nie jest żebraczką". Sara przez sam już fakt swoich cierpień i przygód urosła w ich oczach na bohaterkę. Chciałyby słuchać bez końca o wszystkim, co jej się zdarzyło. Kiedy się siedziało przy wielkim kominku w przestronnym, jasno oświetlonym pokoju, słuchanie o tym, jak zimno bywało na poddaszu, stanowiło prawdziwą rozkosz. Należy dodać, że facjatka wydawała się dzieciom miejscem wręcz uroczym, zapominały bowiem o jej brzydocie, kiedy słuchały o Melchizedechu, o wróbelkach i o tym, co można zobaczyć, jeśli się stoi na stole i wysuwa głowę i ramiona przez okno w dachu.

Ulubioną historią było oczywiście opowiadanie o uczcie i o śnie, który się ziścił. Sara opowiedziała o tym po raz pierwszy tego dnia, kiedy się odnalazła. Kilkoro dzieci z Wielkiej Rodziny przyszło do niej na podwieczorek i gdy potem całe towarzystwo rozsiadło się na dywanie przed kominkien, Sara opowiedziała tę historię na swój sposób, a pan z Indii słuchał i obserwował dziewczynkę. Kiedy skończyła,- spojrzała na niego i położyła mu rękę na kolanie.

— To jest moja część historii — rzekła. — A teraz może ty opowiesz swoją, wuju Tomie? — (Pan Carrisford prosił ją, że-

213

by tak się do niego zawsze zwracała). — Nie znam jeszcze twojej części historii, a musi być bardzo piękna.

Pan Carrisford opowiedział więc, jak siedział sam, chory,

zgnębiony i podrażniony, a Ram Dass starał się go rozerwać,

opisując orzechodniów mijających okna biblioteki. Zapamiętał

opis tczynki, która przechodziła często pod oknami, i za-

\się nią po części dlatego, że myślał w tym czasie

p pewnej dziewczynce, po części zaś dlatego, że

Sowiedział mu przy sposobności o swojej wizycie

\o pościgu za małpką. Opisał dokładnie nędzny,

\k, a także zachowanie dziewczynki, która jakoś

\takiego otoczenia. Z biegiem czasu Ram Dass

Y>dkryć co do sytuacji dziewczynki. Przekonał

\j się powodzi, i stwierdził, że przebycie kil-

\ch jedno okno w dachu od drugiego jest

\ Fakt ten stał się punktem wyjścia dla

\ nastąpiło.

\pewnego dnia Ram Dass — mógłbym \lić ogień na kominku dziewczynki, gdy yunki. Kiedy wróci zziębnięta i mokra , pomyśli, że to sprawił jakiś czarodziej, uiecodzienny, że smutną twarz pana Carris-_i.iił uśmiech. Zachwyciło to Ram Dassa, który za-„iiuć dalej rozważania na ten temat i wyjaśnił swemu panu, jak łatwo byłoby też zrobić wiele innych rzeczy. Zdradził niezwykłą pomysłowość w tym kierunku, a przygotowania do urzeczywistnienia jego planu dostarczyły panu Carrisfordowi ciekawego zajęcia przez wiele dni, które normalnie wlokłyby się nieznośnie. W wieczór nieudanej uczty Ram Dass czatował na dachu. Wszystkie paczki i tłumoki leżały już przygotowane w jego pokoju na poddaszu, a osoba, która miała mu pomagać, czekała z nim razem, równie zresztą jak on zainteresowana tym niezwykłym przedsięwzięciem. Ram Dass leżał właśnie na dachówkach i zaglądał przez okno, gdy uczta zakończyła się katastrofą, a kiedy się potem upewnił, że Sara mocno śpi, wśliz-

214

nął się do pokoju ze ślepą latarką w ręku, towarzysz zaś został na zewnątrz i podawał mu wszystko przez okno. Ilekroć Sara poruszyła się we śnie, Ram Dass zasłaniał oko latarki i przywierał plackiem do podłogi. Wszystkiego tego oraz wielu innych ciekawych rzeczy dzieci dowiedziały się zadając tysiące pytań.

— Tak się cieszę — powiedziała Sara — tak się cieszę, że to ty, wuju, byłeś moim przyjacielem!

Nigdy jeszcze chyba nie było dwojga tak kochających się przyjaciół. Pasowali do siebie, jak gdyby byli dla siebie stworzeni. Pan z Indii nie znał nigdy jeszcze osoby, której towarzystwo byłoby mu tak miłe jak towarzystwo Sary. Po miesiącu — zgodnie zresztą z przepowiednią pana Carmichaela — był człowiekiem zupełnie odmienionym. Wszystko go bawiło i interesowało, zaczął też znajdować przyjemność w posiadaniu majątku, który przedtem wydawał mu się nieznośnym ciężarem. Mógł przecież dzięki temu tyle robić dla Sary. W rozmowach z nim Sara nazywała go żartobliwie czarodziejem, toteż obmyślanie przeróżnych niespodzianek dla niej stanowiło dla niego źródło nieustannej radości. Znajdowała coraz to inne piękne kwiaty w swoim pokoju, zabawne drobne upominki pod poduszką, a pewnego dnia, kiedy siedzieli razem wieczorem, usłyszeli skrobanie ciężkiej łapy do drzwi. Sara poszła zobaczyć, co to takiego, i ujrzała wielkiego psa — wspaniałego charta syberyjskiego. Pies miał na szyi złotą obrożę z wyrytym napisem: Jestem Botys. Służg księżniczce Sar^e.

Pan z Indii lubił ogromnie słuchać opowiadań o „małej księżniczce", która potrafiła pozostać nią nawet w łachmanach. Popołudnia, kiedy do Sary przychodziły dzieci z Wielkiej Rodziny albo Ermengarda i Lotka, bywały szalenie wesołe. Ale godziny, w których Sara i pan z Indii siadywali sami, czytając lub rozmawiając, miały swój specjalny urok.

Pewnego wieczora pan Carrisford podniósł oczy znad książki i dostrzegł, że Sara nie porusza się od dłuższej chwili, lecz wpatruje uporczywie w ogień.

215

¦¦

— Co sobie „układasz", Saro? — zapytał. Sara podniosła głowę.

— Rzeczywiście, układałam sobie coś — odparła. — Myślałam o pewnym dniu, kiedy byłam bardzo głodna, i o dziewczynce, którą wtedy spotkałam.

— ' \le miałaś wiele dni, kiedy byłaś głodna — rzekł pan z

\smutkiem. — Który więc to był dzień? oomniałam, że nie wiesz — rzekła Sara. — Był to ten ay sen się ziścił.

uziała mu historię czterech pensów znalezionych w

\czek i dziewczynki, która była jeszcze bardziej głod-

\Opowiadała z wielką prostotą i możliwie jak naj-

\ z Indii jednakże zasłonił oczy dłonią i wpatrywał

eseń dywanu.

Vi więc pewien plan — powiedziała na zakończe-iłam sobie, że chciałabym coś zrobić. \wicie? — spytał cicho pan Carrisford. — Mo-Vko, co zechcesz, księżniczko. \am się — zaczęła z wahaniem Sara — bo \że ja mam tyle pieniędzy... zastanawiałam się, \ pójść do tej właścicielki piekarni i powie-jdkieś głodne dzieci — zwłaszcza w takie ok-^uzyste dni — przyjdą i usiądą na stopniach albo będą zaglądały przez okno, niech je zawoła do środka i da im coś do zjedzenia, a rachunki potem niech przesyła do mnie. Czy mogłabym to zrobić?

— Zrobisz to jutro rano — odparł pan z Indii.

— Dziękuję bardzo — rzekła Sara. — Widzisz, ja wiem, co to znaczy głód, i wiem, że bardzo trudno go znieść, kiedy już żadne wyobrażanie sobie nic nie pomaga.

— Tak, tak, kochanie, rozumiem — powiedział pan z Indii. — Ale postaraj się zapomnieć o tym. Chodź, usiądź tu przy mnie na stołeczku i pamiętaj tylko, że jesteś księżniczką.

— Tak — uśmiechnęła się Sara — i mogę rozdawać ludności chleb i bułeczki.

216

I

Usiadła na stołeczku, a pan z Indii (lubił czasem, żeby tak go również nazywała) przyciągnął do siebie ciemną główkę i głaskał ją czule.

Nazajutrz rano panna Minchin wyglądając przez okno ujrzała coś, co bez wątpienia nie sprawiło jej przyjemności.

Przed drzwi sąsiedniego domu zajechał powóz pana z Indii. Do powozu wsiadł jego właściciel i drobna postać w puszystym, kosztownym futrze. Postać ta była pannie Minchin dobrze znana i przypominała pewne sprawy z przeszłości. Następnie ukazała się jeszcze jedna postać, równie dobrze znana, której widok doprowadził pannę Minchin do stanu irytacji. Była to Rózia, która zawsze towarzyszyła Sarze podczas wyjazdów. Policzki dawnej pomywaczki zaokrągliły się już wyraźnie i nabrały rumieńców.

W kilkanaście minut później powóz zatrzymał się przed drzwiami piekarni. Pasażerowie wysiedli akurat w chwili, gdy właścicielka sklepu stawiała na oknie tacę świeżych, gorących bułeczek maślanych.

Kiedy Sara weszła do sklepu, kobieta odwróciła się, spojrzała na nią, po czym wróciła i stanęła za ladą. Przez chwilę przyglądała się Sarze bardzo uważnie.

— Jestem pewna, że znam skądś panienkę — rzekła z życzliwym uśmiechem — ale nie mogę...

— Owszem, zna mnie pani — odparła Sara. — Dała mi pani raz sześć bułeczek za cztery pensy i...

— I panienka oddała pięć z nich biednej dziewczynce — przerwała jej kobieta. — Pamiętam doskonale. W pierwszej chwili się nie zorientowałam. Przepraszam pana — zwróciła się do pana z Indii — ale rzadko się trafia, żeby taka młoda osóbka zwróciła uwagę na to, że ktoś jest głodny, i często o tym później myślałam. Przepraszam panienkę za śmiałość — dodała patrząc znów na Sarę — ale wygląda panienka jakoś lepiej niż wtedy, kiedy... kiedy...

— Bo miewam się lepiej — rzekła Sara. — I jestem... jestem

218

znacznie szczęśliwsza... i chciałam prosić, żeby pani coś dla mnie zrobiła.

— Ja, panienko? — zawołała kobieta uśmiechając się pogodnie. — Ależ naturalnie. Co mam zrobić?

Sara oparła się o ladę i wyłuszczyła swoją prośbę, dotyczącą słotnych, zimnych dni, głodnych dzieci i gorących bułeczek. Kobieta słuchała z wyrazem zdumienia.

— Ależ naturalnie! — powtórzyła znowu, kiedy Sara skończyła. — Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność. Sama jestem pracującą kobietą i nie mogę sobie na wiele pozwolić, a tyle jest przecież nędzy dookoła, ale za pozwoleniem panienki mogę powiedzieć, że od tego zimnego dnia dałam już niejeden kawałek chleba, a zawsze z myślą o panience — była panienka wtedy przemoknięta i głodna, a przecież oddała swoje gorące bułeczki niby jaka księżniczka.

Pan z Indii uśmiechnął się mimo woli, a Sara również u-śmiechnęła się lekko na wspomnienie tego, co mówiła sobie, kładąc bułeczki na kolana zgłodniałej dziewczynki.

— Ona była taka wygłodzona — rzekła. — Głodniejsza jeszcze ode mnie.

— Była bliska śmierci głodowej — rzekła kobieta. — Nieraz mi o tym opowiadała, jak siedziała tam na deszczu i zdawało jej się, że wilk szarpie jej wnętrzności.

— O, widziała ją pani potem? — zawołała Sara. — Może wie pani, gdzie ona jest?

— Owszem, wiem — odparła kobieta uśmiechając się jeszcze radośniej. — Jest w tej chwili w pokoiku za sklepem. Mieszka tam już od miesiąca. Taka z niej chętna, dobra dziewczynka i tak mi pomaga w sklepie i w kuchni, że trudno wprost uwierzyć zważywszy na to, jakie miała życie.

Podeszła do drzwi prowadzących do pokoiku za sklepem i powiedziała coś, na co ukazała się w nich dziewczynka, w której Sara poznała od razu nieszczęśliwe, obdarte dziecko sprzed piekarni. Była jednak teraz schludnie, czysto ubrana i nie ulegało wątpliwości, że od dawna już nie zaznała głodu. Miała miłą,

219

szczerą twarzyczkę, a oczy straciły dawny wyraz dzikości i mimo onieśmielenia spoglądały bystro i rozumnie. Poznała Sarę od razu i patrzała na nią, jak gdyby nie mogła się jej napatrzyć.

— Uważają państwo — rzekła kobieta — powiedziałam jej, żeby przychodziła tutaj, ile razy będzie głodna, a kiedy zaczęła przychodzić, dawałam jej to i owo do zrobienia. Przekonałam się, że jest chętna, no i polubiłam ją bardzo, w końcu więc wzięłam ją do siebie i teraz ja mam pomoc, a ona ma dom i jest mi taka wdzięczna, że wprost trudno sobie wyobrazić. Na imię jej Anna. Więcej nic o sobie nie wie.

Dziewczynki stały spoglądając na siebie przez chwilę, potem Sara wyjęła rękę z mufki, podała ją przez ladę Annie. Anna ujęła rękę i spojrzały sobie prosto w oczy.

— Bardzo, bardzo się cieszę — powiedziała Sara. — I właśnie przyszło mi coś do głowy. Może pani Brown pozwoli, żebyś to ty rozdawała bułeczki i chleb dzieciom. Może będziesz chciała to robić, bo ty wiesz, co to znaczy być głodną.

— Tak, panienko.

Sara poczuła pewność, że Anna dobrze ją zrozumiała, choć nie powiedziała nic więcej. Stała tylko bez ruchu i odprowadzała wzrokiem Sarę aż do chwili, gdy ta wraz z panem z Indii wsiadła do powozu i odjechała.

220

POSŁOWIE

Historia tytułowej „księżniczki" — jej nagłego przeistoczenia się z ukochanej, otoczonej zbytkiem jedynaczki w ubogą i prześladowaną sierotę — czerpie w pewnym sensie z doświadczeń gorzkiego dzieciństwa samej autorki. Frances Hodgson (tak brzmiało jej panieńskie nazwisko) urodziła się bowiem w dostatku jako córka dobrze prosperującego kupca — hurtownika w handlu żelazem, ale śmierć ojca i majątkowa ruina zmieniły całkowicie pozycję społeczną rodziny. Powieściowa bohaterka odzyskuje majątek dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności i za sprawą szlachetnego i bogatego opiekuna, natomiast Frances Hodgson wszystko to, co w życiu osiągnęła, zawdzięcza wyłącznie sobie — swoim uzdolnieniom literackim, pracowitości i uporowi.

Urodziła się w r. 1849 w Anglii, w Manchesterze. Po śmierci ojca i kilku latach bezowocnej szamotaniny finansowej matka postanawia przenieść się wraz z dziećmi do Ameryki, by tam szukać oparcia u swego brata. Wyjazd następuje w r. 1865. W niewielkim wówczas Knoxville, w stanie Tennessee, warunki życiowe rodziny są nader skromne. Frances ma już siedemnaście lat, kończy szkołę i podejmuje pierwsze próby literackie. Debiutuje w r. 1870, publikując szereg opowiadań na łamach popularnych magazynów.

W r. 1873 wychodzi za mąż za lekarza, dra Swana M. Burnetta, a w cztery lata później przenosi się wraz z mężem do Waszyngtonu.

Pierwsza książka Frances Burnett, powieść z życia górników kopal-

221

I

ni w Yorkshire, ukazuje się drukiem w r. 1877, następna w kilka miesięcy później, a potem już każdy niemal rok przynosi nową powieść lub tom opowiadań. Nie darmo krytycy nazwą Frances Burnett po latach „tytanem epoki późnowiktoriańskiej".

Pochłaniająca ją coraz bardziej praca literacka wywołuje nieuchronne domowe konflikty, koliduje z obowiązkami żony i matki dwóch synów — Lionela i Viviana.

Frances rozstaje się z mężem i wraca do Anglii. Życie przynosi jej kolejne klęski: starszy syn Lionel umiera mając zaledwie szesnaście lat, a drugie małżeństwo okazuje się całkowicie nieudane. Pisarka zmienia teraz często miejsce zamieszkania, przenosi się z kraju do kraju, w końcu postanawia wrócić do Stanów. Przyjmuje w r. 1905 obywatelstwo amerykańskie i osiedla się na Long Island, wyspie wchodzącej obecnie w skład zespołu miejskiego Nowego Jorku. Dużo pisze, zarówno dla dorosłych, jak dla dzieci, i z zamiłowaniem zajmuje się ogrodem. Umiera w 1924 r., niemal w przeddzień swoich siedemdziesiątych piątych urodzin, jako jedna z najpoczytniejszych pisarek anglo-amerykańskich. Spośród jej kilkudziesięciu powieści najbardziej znane są te, które weszły do kanonu ulubionych lektur młodych czytelników: „Mały lord" (1886), „Mała księżniczka" (1888), „Tajemniczy ogród" (1909).

Licząca ponad sto lat powieść o losach londyńskiego kopciuszka urzeka naiwnym, staroświeckim wdziękiem, choć autorce nie sposób odmówić ani umiejętności pisania w sposób żywy i zajmujący, ani znajomości świata, w którym pieniądz przywraca życiu bohaterki urok i blask, a czytelnikom pozwala nieco pomarzyć o posiadaniu kopalni diamentów.

IZABELLA KORSAK

SPIS ROZDZIAŁÓW

I. Sara................. <j

II. Lekcja francuskiego......... 17

III. Ermengarda............. 24

IV. Lotka................ 32

V. Rózia................. 42

VI. Kopalnie diamentów........ 53

VII. Znów kopalnie diamentów.....64

VIII. Na poddaszu.............84

IX. Melchizedech............95

X. Przybysz z Indii...........107

XI. Ram Dass..............120

XII. Po tamtej stronie muru.......129

XIII. Dziecko ulicy............138

XIV. Co słyszał i widział Melchizedech. . 149

XV. Czary.................I54

XVI. Gość na poddaszu..........177

XVII. „To ona!"..............I93

XVIII. „Starałam się..."...........201

XIX. Anna.................2I3

Posłowie................221

222

CIP— Biblioteka Narodowa

Bumett Frances Eliza Hodgson

Mała Księżniczka / Frances Hodgson Bumett

przeł. [z angj Wacława Komarnicka ;

ii. Antoni Uniechowski . — [Wyd. 9]

• — Warszawa: „Nasza Księgarnia", 1991

ISBN 83-10-07742-4

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1991 r.

Wydanie dziewiąte. Ark. wyd. 11,1. Ark. druk. 14,0.

Oddano do produkcji w styczniu 1991 r.

Tomaszowiskie Zakłady Graficzne w Tomaszowie Maz.

Zam. nr 35/1100/91



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka
Frances Hodgson Burnett mala ksiezniczka
Frances Hoyston Burnett Mała Księżniczka
Frances H Burnet Mala księżniczka
Frances Hodgson Burnett Tajemniczy Ogrod
Frances Hodgson Burnett A little princess
The Secret Garden Frances Hodgson Burnett
Burnett Hodgson Frances Mała księżniczka
Burnett Hodgson Frances Mała księżniczka
Burnett Hodgson Frances Mała księżniczka
Burnett Frances Hodgson Mała księżniczka
Burnett Frances Eliza Hodgson Mała księżniczka [WolneLek]
Burnett Frances Hodgson Mała księżniczka
Hodgson Burnett Frances Kraina błękitnych kwiatów
Burnett Frances Hodgson A Little Princess (21 str)
Burnett Frances Hodgson The Secret Garden (27 str)

więcej podobnych podstron