Wojtyła Karol Brat naszego Boga


Karol Wojtyła

Brat naszego Boga

Sonety

Magnificat

PWZN Print 6

lublin 1997

Przedruku dokonano

na podstawie pozycji

wydanych przez:

Społeczny Instytut

Wydawniczy "Znak)

Kraków 1979

oraz

Wydawnictwo Literackie

Kraków 1995

Brat naszego Boga

Wstęp

Będzie to próba przeniknięcia człowieka. Sama postać jest ściśle

historyczna. Niemniej pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia

przebiega pasmo dla historii niedostępne. W ogóle bowiem człowiek ma to do

siebie, że niepodobna go wyczerpać historycznie. Pierwiastek poza

historyczny w nim tkwi, owszem, leży u źródeł jego człowieczeństwa. Próba

zaś przeniknięcia człowieka łączy się z sięganiem do tych źródeł.

Przypuszczam, że to sięganie, o ile ma się łączyć z pewnym uwolnieniem od

szczegółów historycznych, pozostawi niejedno do życzenia. Zawsze bowiem

uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt człowieczeństwa - i to konkretnego

człowieczeństwa; założyliśmy, że taki fakt nie jest już wyłącznie

historyczny.

W tym fakcie osadza się niniejsze studium. Nad nim pochyla się z

troskliwą wnikliwością. Może jednak mimo tego się myli? - Bardzo możliwe.

Wychodząc bowiem z powyżej wskazanych założeń, nie spodziewa się, aby

dotarło dalej niż do pewnej postaci prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo

jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak

wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To zaś zależy od natężenia i

uczciwości poszukiwań.

W tym też właśnie miejscu znajdujemy się w bezpośredniej bliskości

naszego bohatera. Postać jego opiera się w świadomości każdego z nas o

bogate tło, w pełni nasycone wieloraką rzeczywistością. Tej to właśnie

kręgiem rzeczywistości łączy się ona z nami, przez nią staje się nam bliski

i potrzebny. To też nakazuje sięgnąć do konkretnych zasobów jego

człowieczeństwa, aby odnaleźć w nich ten szczególny błysk na ciemnym tle

tej rzeczywistości, przez którą łączy się on z nami.

O ile zdołamy odsłonić ten błysk, utrwalając go równocześnie w dostępnych

surowcach wyrazu? - Sądzę, że o tyle, o ile umiemy uczestniczyć w tej samej

wielorakiej rzeczywistości, w której on uczestniczył - i w sposób do niego

zbliżony.

I. Pracownia przeznaczeń

W dalszym ciągu okaże się położenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie,

którzy przez nie się przesuną, stanowią mimo wszystko zespół zapamiętany z

historii. Najważniejsze jednak są ich przeznaczenia. Rozwój ich

przeznaczeń.

Ci dwaj, którzy w tej chwili prowadzą rozmowę, utrzymują się ciągle

raczej w bliższej i lepiej oświetlonej części pracowni.

Maks. Dzienniki piszą już o twojej wystawie,

Stanisław. Właśnie, widziałem dziś rano.

- Na mój rozum powinni cię ściąć.

- Spodziewam się...

- Idziesz zbyt na przekór wszystkim. Tak nie można.

- Czy zastanawiałeś się kiedy, Maks, że to, co my przeobrażamy poza sobą,

jest znikome, jest śmiesznie małe. Właściwie tylko staramy się uchwycić,

czy też raczej podchwycić (no, rozumiesz) i przerzucić poza siebie jakieś

nieoczekiwane widzenie własnego "ja", przeobrażanego powoli i z nagła

świadomego swoich przeobrażeń. Potem ludzie przychodzą, zajmują się dziełem

sztuki, właściwie poprzez nie bawią się człowiekiem, który tak potrafi

zmienić swą skórę, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich:

wyjść poza siebie. Kosztuje ich to zresztą wcale niewiele.

- Raczej zazdroszczę ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie

pojęcie o swoich widzach. Przyznam się, że mnie byłoby dość trudno zdobyć

się na coś podobnego.

- Chcesz może zapytać, na co w ogóle tworzę. No, w każdym razie nie dla

widzów.

- Nie odważyłbym się aż tak wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo

wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne posłannictwo społeczne.

- To rozpuść na palecie, pociągnij olejem i zalep plastrem. Może jeszcze

słówko o odpowiedzialności...

- A myślę - że owszem.

- Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności?

- O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. Sądzę, że to sprawa

zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt dobrze i nie myślę stroić przed

tobą żadnych póz.

- A więc - o jak szerokiej?

- Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o posłannictwie

sztuki.

- I cóż za posłannictwo? Od oczu do pędzla. Nie chcę jej przez to

porównać z jakimkolwiek rzemiosłem. O nie. Bezwzględnie. Ale nie trzeba

przesadzać. Warta tyle, że mnie pobudza, daje mi ten rozpęd, ku któremu się

skłania moje właściwe "ja". A dzięki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze

można z niego wydobyć. Przecież to jest w końcu wściekle ciekawe, jak to

własne czyjeś "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec.

Czegóż chcesz więcej? I to już ma swoje wystarczające znaczenie. Wokół

mnie, w innych?...

- Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w rzeczywistości wokół ciebie

wyrasta powoli coś, narasta, rozszerza się. Oczywiście ty, chociaż masz w

tym swój udział, nie jesteś jednak wyłącznym sprawcą tej tajemnicy. To

jasne.

- Mylisz się Stach. Błąd twój zaczyna się w najbliższym sąsiedztwie

twojej sztuki. Czy sądzisz, że wokół niej wyrasta coś więcej ponad krąg

błędnych i sprzecznych skojarzeń?

- Nie mówimy oczywiście o kokieterii.

- Ależ nie mówimy o kokieterii, nie mówimy o snobach. Mówimy o

najuczciwszym w świecie widzu, słuchaczu... Czy sądzisz, że ten obywatel ze

Szewskiej lub Nadwiślańskiej, który warzy piwo lub klepie buty, lub nawet

psuje oczy w foliałach z XIII wieku - że on zdoła odtworzyć w sobie całą

prawdę twoich skojarzeń, twego widzenia, twoich napięć?

- Niezależnie od tego.

- Co - niezależnie od tego? Jeśli już niezależnie, to tamto wszystko nie

wchodzi w grę.

- Ależ, czepiasz się wyrazów.

- Do pewnego stopnia - słusznie. Jest mi to zresztą jedynie potrzebne do

przeprowadzenia mojego dowodu.

Stanisław, (chce przerwać)

Czekaj. Niech skończę. Otóż widzisz: jest sobie zbiorowisko, po prostu

zbiorowisko atomów, które krążą, każdy w swojej płaszczyźnie i w swoim

profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi się, że zmarniałbym, gdyby

się przyszło wśród tego zawrotnego ruchu mego "ja" wciąż liczyć z

oddziaływaniem, z wpływami lub jeszcze z odpowiedzialnością.

- A jednak robisz wystawy.

- Zwyczaj. A prócz tego niejaka część naszego "ja" domaga się poklasku.

- Który równocześnie lekceważysz?

- O tak. W każdym z nas tkwi człowiek wymienny jak pieniądz i człowiek

niewymienny, najgłębszy, wiadomy tylko sobie samemu.

- A cóż robisz z owym wymiennym? Przecież nie zbijasz mu fortuny?

- Oczywiście. Niemniej nie zamierzam z nim walczyć. Wystarczy mi prosta

świadomość tamtego, który jest niewymienny, i pewna przegroda między jednym

a drugim, którą w sobie noszę. Inaczej życie stałoby się poziome i głupie.

- A gdybyś jednak walczył z tamtym wymiennym?

- To byłoby nieznośne. Wystarczy posiadać go przez świadomość. I przez

świadomość oddzielać go od siebie.

- Ciekawe. Chyba nie zdziwi cię to, Maks, gdy powiem ci, że od tej

rozmowy stajesz się dla mnie dużo mniej tajemniczy?

- Bynajmniej.

Przez uchylone w głębi drzwi pracowni weszła już od chwili Pani Helena z

Mężem. Bardzo cicho przesuwali się, nie zauważeni, od obrazu do obrazu,

chwilami przystając obok stalug. Zwierzali sobie coś półgłosem. Widać, że w

pracowni tej nie czują się obco. Równocześnie rozmowa skupiła Maksa wraz ze

Stanisławem w przeciwległym, najbliższym rogu pracowni, tak że zupełnie na

razie nie zauważyli gości. Pracownia przy tym jest dość głęboka i o tej

godzinie raczej mroczna.

Pani Helena. (od chwili dała się już wciągnąć w rozmowę. Ciągle jednak

niezauważona. Niespodziewanie:)

- Myślę jednak, że pan się myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzień

dobry panom. (Zaskoczeni).

Maks. Dzień dobry. Państwo tutaj? (Nie ma przywitań)

Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjechał wczoraj wieczorem z Monachium

na swoją wystawę. (Wymiana ukłonów głową)

Mąż pani Heleny. A, to pańska wystawa. Widziałem już dziś rano w

dziennikach.

Stanisław. (ponowny ukłon głową)

Maks. (opanowując niejasne położenie) Jak państwo widzicie lub raczej

słyszycie - Stach przywiózł z sobą w serduszku ogromnie wiele ideału, a

tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawziąłem się, aby wyrwać to z niego

z korzeniami. Ale może państwo nie słyszeliście naszej rozmowy?...

- I owszem, słyszałam. I myślę, że pan się myli, Maks.

- Pani, w takim wypadku nie wolno mi kruszyć kopii. Mam do czynienia z

osobą uprzywilejowaną, nietykalną. Od razu ogłaszam swą porażkę.

- Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan

twierdzi.

- Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujęcia.

- To, co pan wyznaje, co pan głosi, to raczej oznacza oddalanie się od

sztuki. Stanowczo.

- A choćby nawet. Czyż nie mam prawa do takich doświadczeń?

- Oczywiście. Ale trudno już przekonywać i dowodzić, gdy doświadczenia

nie dopełniło się dotąd.

- Wolno pani tak sądzić.

- O tak. Jestem o tym przekonana jak najgłębiej. Pan może nie zdaje sobie

z tego sprawy, Maks. A tutaj w grę wchodzi naprawdę jakaś tajemna wymiana,

jakieś wzajemne uczestnictwo.

Stanisław. (wtrąca) Maks zechce pani od razu przytoczyć, co sądzi o tak

zwanej wymianie, a może lepiej: o człowieku wymiennym.

Maks. Ośmielę się dorzucić, że wchodzi w grę ponadto jeszcze pewna

odpowiedzialność!

Pani Helena. Pan żartuje.

- Ależ nie. W linii rozumowania pani musi właśnie tak być.

- A zatem nie była to złośliwość. Dziękuję panu. Podziwiam, jak bardzo

umie pan włączać się w bieg myśli cudzych (śmiejąc się) i pan - i pan

równocześnie przeczy temu uczestnictwu, do którego dopuszcza pan innych

przez swą twórczość, temu wpływowi, który wywiera pan na ich życie.

- I ja - i ja równocześnie przeczę temu wpływowi i temu uczestnictwu, i

tej wymianie, pani Heleno.

- A jednak pan tak świetnie umie włączać się i uczestniczyć w sposobie

myślenia i czucia bliźnich. I z taką uczciwością...

- Prosta technika obcowania. A prócz tego musi pani wiedzieć, że czyni to

człowiek wymienny. Ten zaś nie jest ani najgłębszy, ani najciekawszy.

Najciekawszy jest człowiek niewymienny.

Stanisław. (przerywa) Otóż i wykład gotowy. Mówiłem państwu.

(Drzwi otwarto pośpiesznie. Wchodzą Lucjan i Jerzy:)

- Dzień dobry państwu. Pani Heleno. - Czy nie zastaliśmy Adama?

Pani Helena. A właśnie i ja chciałam zapytać o Adama.

Maks. Adama w samej rzeczy nie ma w domu.

Lucjan. A kiedy wróci?

Maks. Na dobrą sprawę powinien tu być już od godziny. Ja również czekam

na niego. Ponieważjednak jestem z zawodu nierobem, dlatego wykorzystuję

ten czas oczekiwania na bezpłodne rozstrząsania o człowieku wymiennym i

niewymiennym.

Jerzy. Jakim - przepraszam...?

Maks. ...niewymiennym...

Mąż pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak pan Adam nie nadchodzi, my może

wstąpimy tu za jakąś gadzinę.

Pani Helena. Uważam, że słusznie. Spodziewam się, że pan Adam zjawi się w

ciągu tego czasu, a panowie będą mieli sposobność odróżnić ostatecznie

człowieka (nie) wymiennego od podmiotu żywiołowych przemian.

Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. I owszem, sam ów podmiot zjawi

się zapewne ladachwila w stanie bezwzględnej niewymienności, nieprzystępny

żywiołom. Wtedy osadzimy go na miejscu, zobowiązując oczekiwać państwa.

Mąż pani Heleny. Dziękuję. (Wychodzą)

Lucjan. Panowie w końcu żartujecie...

Maks. Bynajmniej.

Lucjan. A mnie rzeczywiście dość trudno odnaleźć Adama.

Stanisław. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent?

Maks. Jestem głęboko przekonany.

Jerzy. Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To coś innego.

Pojęcie "talent" nie wyraża tego, o co chodzi u Adama.

Stanisław. Więc co?

Lucjan. Określiłbym to w taki sposób: Adam ogromnie wiele spraw

przetwarza sobą, a potem skutki tego zaznacza na płótnie. Uważacie,

panowie? Moim zdaniem - to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumieć tę

różnicę. Każdy z was właściwie doszukuje się na płótnie różnych możliwych i

kolejnych rozwiązań swego życia; wasze życie rozgrywa się, toczy się na

płótnie. I dlatego wy nie możecie pojmować życia inaczej; wy jesteście

związani z płótnem, uzależnieni od palety. - Adam inaczej. U niego potrzeba

płótna i farb wlecze się z daleka za jego najgłębszym żywiołem. Zwraca się

do nich niemal z niechęcią, niemal z lekceważeniem, bo mimo wszystko

pojmuje je jako środki i jako takie są mu potrzebne. Ale to wszystko.

Stosunek jego do rzemiosła jest daleko luźniejszy. Jest daleko bardziej

niezależny. Zasadniczo żyje w sobie, rozwija się i kurczy w sobie, nie na

płótnie. Nie, nie. To nie jest typowy malarz.

Jerzy. Ciekawe...

Stanisław. A zatem - kto?

Lucjan. To jest raczej typowy poszukiwacz. I to nie szperacz centusiowy.

Poszukiwacz z rozmachem, bodajże poszukiwacz zawadiacki.

Jerzy. Jakkolwiek bądź, wszyscy godzimy się na to, że ostatnimi czasy

bardzo a bardzo się zmienił.

Maks. Opowiem wam zdarzenie. Było to może tydzień temu. Przyszedł tutaj

Lubacki, no wiecie, ten gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodziło o

portret. Adam zaczął mu wykładać swoje nowe teorie o wzajemnej

odpowiedzialności. Jednym słowem, otworzył wszystkie grube sakwy naszego

bogacza i starał się przekonać go, że wszyscy nędzarze ze Zwierzyńca i z

Krakowskiej mają prawo do jego zasobów. Tamten starał się sprawę pokrywać

żartem, potem uprzejmością, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam był

nieubłagany. Oczywiście to wszystko działo się w rozmowie. Niemniej, owi

dwaj panowie nie rozstali się w usposobieniu wzajemnej wyrozumiałości.

Stanisław. Nawet dość trudno pomyśleć, aby z mistycznej palety

Chmielowskiego mogło spłynąć pełnowartościowe podobieństwo bogacza...

Jerzy. Chyba jakiegoś bogacza z ewangelii. W istocie jest tu dość znaczna

odległość.

Maks. Sądzisz zatem - lepiej dla niego, że nie został odmalowany. Ha,

ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam...

(Pukanie do drzwi)

Maks. Wejść!

WoźnyzRady Miejskiej. Mieszkanie panaChmielowskiego?

Maks. Chodzi o Adama?

- Adama.

- Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej sprawie?

- Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydziału opieki społecznej.

- Aha, dobrze. Wręczę panu Chmielowskiemu, skoro tylko powróci. Tymczasem

mogę pana poufnie zapewnić, że opieka społeczna napytała sobie groźnego

inkwizytora.

- Co to znaczy: inkwizytora?

- To znaczy:takiego pana, który będzie jejchodził mocno po piętach.

- Niewydajemisię znowutakłatwąrzecząchodzićpo piętach panu

naczelnikowiwydziałuopiekispołecznej.Chyba sam pan prezydent miasta.

- Sądzipan?Nozobaczymy,o iletrafny byłpańskisąd. Tymczasem do

widzenia.

(Woźny po przepisowym ukłonie wydala się, zamykając za sobą drzwi)

Lucjan. Domyślam się przyczyny tych odwiedzin.

Jerzy. No...

Lucjan. Nie, jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzięty. No

rozumiecie - posiadło go.

Maks. O tak, i to mocno.

Lucjan. Tuszę, że znam początek tego ciągu. Bo uważacie, to jestciąg,to

narastaz pewnymprzyśpieszeniem.Otóż,byłoto kiedyś podczas ostatniej

zimy lub raczej na przedwiośniu.Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku:

Leon, Stefan, Adam i ja. GdzieśnaKrakowskiej deszczze śniegiemzaczął

dojmująco przycinać, zerwał się przy tym wiatr i wnet sypnęło nam w oczy

gęstą, wilgotną kurzawą. Ktoś powiedział, że trzeba przeczekać. Wchodzimy

do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zaczął

myszkować koło klamki. Nagledrzwi ustąpiły bez trudu. Wszyscy mimo woli

cofnęliśmy się w głąb. Przestrzeńbyłaogromna,półmrocza,kilkazaledwie

kropelświatła kapało od jednej i drugiej naftowej lampy wiszącej u stropa,

zatrzymując się w połowie wysokości sali. Dno samo leżało w mroku.

Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden drugi krok...

wszedł w tę mroczną przestrzeń. Staliśmy wszyscy przy drzwiach. Słyszałem

na posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko

udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub raczej po prostu legowisk ze słomy

rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu przycupnęli ludzie. Siedzieli,

leżeli, kołysali się, z kolanami wysoko pod brodą, złożeni jak kadłub raka;

palili papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś

awanturował się o miejsce. Byli mężczyźni i niewiasty.

W tym wszystkim najgłębsze wrażenie czynił głuchy pogłos stóp Adama.

Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą: szedł,

szedł, od jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz i niósł go w

ręce, mnąc na piersiach. Potem już prawie nie było widać jego postaci,

słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku ogrzewalni, jakby spadał z

bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany niektórymi oczyma, to z

nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś zabłąkany, kto po raz pierwszy

szuka schronienia w tej norze.

Potem wrócił ku nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle kaganka twarz

miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przerażone. Broda i włosy,

zmoczone, dopełniły wyrazu.

Pamiętam, powiedziałem mu: Adam, deszcz ustał, możemy pójść. Wyszedł z

nami bez słowa.

Nikt nie odważył się powrócić rozmową do wspaniałego wieczoru w domu

hrabiego Z. Wszyscy wyczuli tę przepaść...

Stanisław. A cóż Adam?

Lucjan. Adam nie powiedział nic do końca Grodzkiej. Pożegnaliśmy się

również bez słowa. To w jego stylu. Ale teraz wziął na warsztat. To też w

jego stylu.

Stanisław. Wziął na warsztat?

Lucjan. O tak, przetwarza sobą.

Stanisław. Cóż z tego wyniknie? Jakiś nowy okres twórczości?...

Lucjan. Nie wiem. Powiedziałem wam, co sądzę o twórczości Adama.

Powiedziałem wam, co sądzę o Adamie.

Maks. To pewne, że odtąd przestał należeć do siebie, przestał należeć do

swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po pięciu

minutach rzuca pędzel i patrzy bezmyślnie naWisłę.Jestwyraźnie

roztrzęsiony.Usiłujęodnaleźć wnim towszystko, cobyło dawniej,za

czasówmonachijskich,kiedy ten chłopak był dla mnie tak jasny, wręcz bez

tajemnic, bez tych wszystkich wewnętrznych załamań, na których gromadzi się

cień. I wiecie - nie mogę... Nie zdaję sobie sprawy, dlaczego, ale mam na

tyle wyczucia, aby stwierdzić, że znajduje się w nim coś nowego, coś

obcego, jakiśpierwiastek dlamnienieprzenikniony.

... (pukanie do drzwi)

Maks. Proszę.

(Wchodzą Teolog i Starsza Pani)

Teolog. Przepraszam, czy zastaliśmy pana Chmielowskiego?

Maks. Powinien nadejść lada chwila. Tymczasem gotów jestem służyć w jego

zastępstwie.

Teolog. A więc mógłby nam pan pozwolić obejrzeć płótna pana

Chmielowskiego? Moja matka przyjechała właśnie ze wsi, chciałbym pokazać

jej jeden z ciekawych przejawów współczesnego malarstwa religijnego.

Maks.Oczywiście, niewidzę żadnychprzeszkód.Wiem,że Adam. miał zawsze

ten zwyczaj.Pracowniajego byładostępna dla wszystkich. Natomiast nie

lubi wystaw.

Teolog. Dziękuję panom.

(Cofa się z matką w głąb i tam rozpoczynają oglądać obrazy, zamieniając

czasami kilka słów szeptem. Z przodu rozmowa toczy się dalej)

Maks. Więc powtarzam - pierwiastek nowy, niedostępny dla mej wnikliwości.

Jerzy. Czy rzeczywiście nowy?

Maks. Powtarzam, dla mnie nowy.

Jerzy. Mógł być i dawniej, tylko nie dość wyrazisty, i dlatego nie

stwarzałdlapana właściwegooporu.Mógł panpoprostu przenikać człowieka

tak złożonego, wypełnionego tym samym, co pan, mógł pan swobodnie

przechodzić przez niego...

Maks. A teraz?

Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio było w nim nie ujawnione, jakby

zarówno w jego człowieczeństwie, to wszystko teraz wyrosłonagle, czyteż

inaczej - rozlałosię jakcieńplanety w księżycu.

Stanisław. I dla twojego oka, Maks, dla twojego wprawnego, malarskiego,

nieomylnego oka - stało się nagle zaćmieniem.

Maks. ... być może...

Jerzy. (powraca do swych wywodów) Ale niech pan nie wyobraża sobie znów

jakiegoś przewrotu we wszechświecie. Nie, nie. To już dawno musiało w nim

tkwić. Wszystko tkwi w człowieku. Trzeba tylko sił, które uwolnią coś dotąd

nie znanego.

Maks. Skąd są te siły?

Jerzy.Nie wiem. Długo badałem podobneprzejawy, długo szukałem w różnych

ludziach... Nie wiem.

(Rozmowa przerywa się na chwilę w tym ognisku. Panowie częścią popadają w

zadumę, częścią odsunęli się od tematu z wyraźną ulgą. Ijedni,i drudzy

śledzązupełnieniepotrzebniei bez głębszej uwagi najbliższe zpłócien,

rozstawionychpo pracowni. To samo czynią podrugiejstronieTeologwraz z

ową Starszą Panią. Ci ostatni przysunęli się teraz nieco bliżej, tak że

można usłyszeć pewne uwagi, którymi dzielą się ze sobą:)

Starsza Pani. Nie znajduję tutaj tego dziecięcego, naiwnego prawie

dojścia do Boga, jak u prerafaelitów, u takiego Perugino czy Fra Filippo...

Jest raczej jakieś męczące okrążanie.

Teolog. No tak, ale musi mama przyjąć, że dzieli go od tamtych nie tylko

cztery, pięć wieków historii, ale również potężne wahnienie myśli.

Starsza Pani. Tak... A prócz tego, wszystko to sięjakoś dziwnie kończy w

nim. Można dobrze dostrzec, że coś go przenosi, przewyższa,ale już dużo

trudniejustalić,co to jest. Czy jakaś li tylko melancholia, czy

rzeczywiście coś nadprzyrodzonego?

Teolog. O, proszę spojrzeć, na przykład ten Chrystus... Oczywiście jest

ostrożny, ale czy mama nie myśli, że jest to pod wieluwzględamidaleko

cenniejsze?Otwierabowiemprzednami to ogromne napięcie w głębi artysty.

To zaś ma swoją moc.

StarszaPani.Oczywiście,mój Kaziu.Zarazpoznać, żeś jezuita. Ale i

tamci przecież nie są łatwizną.

Teolog. O, zcałąpewnością dostępmieli dużo łatwiejszy. Dziś, niech

mama pomyśli, przez ile przeszkód musi się przedzierać ktoś, kto szuka tak,

jak on. Dlatego właśnie mówię że prócz kilku wieków historii trzeba tu

wciągnąć w porównanie i to potężne wahnienie umysłowości.

Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko było przedmiotowe i oczywiste.

Tu zaś - jak by ci to powiedzieć... bo nie chodzi o to, że wszystko nabiera

niejako wartości od osobistego przeżycia artysty, ale że daleko bardziej

obrazuje samo jego przeżycie niż rzecz.

(W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych padło jednak kilka

zdawkowych uwag:)

Jerzy. No, jakże się zapowiada wystawa?

Stanisław. Przypuszczam, że mnie zetną. Maks obiecuje mi to z całą ścisłą

stanowczością.

Maks. Tak.

Lucjan. Niech się pan nie przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy ścinałem

Adama, który równocześnie jest moim serdecznym przyjacielem. Bez tego życie

stałoby się nudne.

Stanisław: Oczywiście.

(Drzwi otwierają się szybko. Adam. Mówi jeszcze przez drzwi do kogoś z

drugiej strony:)

- A więc to tutaj. Zapamiętajcie sobie dobrze. Numer domu. Piętro. Drzwi.

Możecie przyjść dziś wieczór. Będzie można się przespać.

Maks. (do otaczających) Te historie stają się coraz częstsze. Coraz mniej

tu pracowni malarza, coraz więcej przytułku dla żebraków.

Adam. Zamyka drzwi powoli. Zwraca się w stronę osób zebranych w prawym

kącie pokoju. Teolog wraz ze Starszą Panią przesunęli się równocześnie tak

daleko w przeciwnym kierunku, że mógł ich nie zauważyć lub nie odróżnić.

Teolog czyni zrazu lekki ukłon głową w kierunku Adama, ale nie zauważony,

powraca do oglądania obrazów, pozwalając Adamowi zająć się wyłącznie

przyjaciółmi z prawej.

Teolog. O, jest pan Chmielowski...

Starsza Pani. A... to może...

Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilkę.

Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzień dobry. (Jest nieco

oszołomiony)

Maks. Nie rozpoznajesz nowych gości.

Adam. A rzeczywiście. Stanisław. Było do przewidzenia, że zjawisz się w

tych dniach. (Dość obojętnie) - A co w Monachium?

Stanisław. Masz pozdrowienia od Christiana.

Adam. Wspomina mnie jeszcze... A tak.

(Rozmowa raczej się rwie.)

Adam. (rozpoczyna znów z dużo większym ożywieniem) Czy nie było tu do

mnie kogoś?

Maks. Kogo?

Adam. No, powinieneś znać... A nie, rzeczywiście. Nikt z was go nie zna.

A zatem - nie było mężczyzny w wieku około 40 lat? Ciemne ubranie...

Maks. Nie, nie było nikogo takiego. Owszem, była pani Helena z mężem.

Adam. A tak?

Maks. Mają powrócić lada chwila. Poza tym był woźny z rady miejskiej.

Przyniósł dla ciebie jakieś pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa

kopertę, czyta). - Prócz tego (Maks uderza się w czoło) - masz w pracowni

gości, którzy przyszli podziwiać twoją twórczość.

Teolog. (teraz kłania się głową bardzo wyraźnie. Toż samo czyni jego

matka) Dzień dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, że pozwoliliśmy sobie

wtargnąć do pańskiej pracowni pod jego nieobecność. Ale moja matka bardzo

pragnęła poznać pańskie malarstwo.

Adam. (czuć, że został oderwany od listu jak od czegoś bardzo ważnego.

Wstaje szybko. Podchodzi kilka kroków) Witam państwa. Jestem pani ogromnie

wdzięczny za zajęcie się moją skromną twórczością, która nigdy doprawdy nie

mogła się zdobyć na żaden wysiłek pełniejszy, na żaden całkowity wyraz. -

Proszę nie ujmować tego inaczej, jak próby.

Starsza Pani. Są dla nas tym ciekawsze.

Adam. Dziękuję.

Starsza Pani. Ale bodaj że przeszkodziliśmy panu. Czy pozwoli nam pan

dokończyć naszych oględzin?

Adam. Ależ oczywiście. Czuję się zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce.

Czyta szybko) - Tak, to z wydziału opieki. Darujcie, ale wszystko to

wygląda na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnują się lub raczej

domarnowują z dnia na dzień coraz to nowe dziesiątki ludzi. Mówię: coraz to

nowe, bo znaczna część mieszkańców ulega co dzień zmianie. Tubylcy stanowią

sam rdzeń. Tych jest niewielu. I ci bezwzględnie opanowali już położenie.

Wszyscy inni, którzy tam pojawiają się z dnia na dzień, otrzymują od nich

odpowiedni zastrzyk dokształcający; i tak wychodzą w świat. Co się z nimi

dzieje? Gdzie się rozłazi, rozpływa ta rzesza wydziedziczonych? Oczywiście,

tego nikt nie bada. Naczelnik opieki pisze mi, że ogrzewalnia jest

wszystkim, co miasto może w tej chwili uczynić -»-

A ja wiem, że ta rzesza rozsadzi... Przecież po wyjściu z ogrzewalni nie

stają się ani zasobniejsi, ani lepsi.

Jerzy. Cóż na to pan poradzi?

Adam. (ciągnie swoje) Społeczeństwo nie wie, co w sobie nosi.

Społeczeństwo jest chorym organizmem. Pozostaje ta wielka różnica, że chory

organizm szybko musi się wydać, musi nie dociągnąć i opaść. Podczas gdy

społeczeństwo długo może w sobie kryć chorobę. Raczej: może kryć się przed

chorobą. Tak. Kryjemy się, uciekamy na małe wysepki zbytku, tzw. stosunków

towarzyskich, tzw. układu społecznego, czując się w tym wszystkim

bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpieczeństwo jest wielkim

kłamstwem, jest złudzeniem. To bezpieczeństwo wiąże nam oczy i zatyka uszy.

Ale to wszystko musi wreszcie prysnąć.

Jerzy. W pewnym znaczeniu oczekujemy na to dłużej niż trwa życie

kogokolwiek z nas. A zresztą - powtarzam - cóż pan może na to zrobić?

Adam. (wciąż jakby nie słyszał) Każdy z nas idzie swoją drogą. Każdy lepi

swoje gniazdko. Tymczasem dla tylu ludzi drogi stały się za ciasne. Nie ma

gdzie postawić stopy. Nie ma skrawka ziemi, który by można nazwać swoim.

Nie ma kromki chleba, na którą by mogli zapracować. Nie ma dziecka, które

by mogli wydać na świat z tym przeświadczeniem, że nie będzie zawalidrogą.

A my w tym wszystkim poruszamy się, zadufani w siłę jakiegoś powszechnego

układu, który każe przemilczać rzeczy krzyczące i tłumić usprawiedliwiony

wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czegoś brak. Nie wiem jeszcze, czego,

Męczę się, aby odgadnąć. Ale wiem, że brak - i wiem, że to rozsadzi.

(Wchodzą Pani Helena z Mężem)

Pani Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No cóż? Czy panowie

przyszliście w końcu do jakiegoś ostatecznego wniosku na temat człowieka

niewymiennego?

Maks. Najzupełniej nie. Lecz to sam ów człowiek zjawił się i od chwili

usiłuje przerazić nas swymi wywodami na temat ludzkości zagrożonej od dołu,

zżeranej od korzenia.

Adam. Państwo zechcą chyba usiąść. (Szybko zwraca się do Maksa) To

nieprawda, Maks. Ludzkość nie jest bynajmniej zżerana od korzenia. Jest

raczej podobna do drzewa obgryzanego od korony. Nie będziesz przecież

twierdził, że rozkład nędzy odpowiada rozkładowi kary. Słusznej kary.

Maks. Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie ja nie potrafię tworzyć życia

i losu drugiego człowieka.

Adam. To znaczy: będę sobie szedł swoją drogą, będę wił swoje gniazdko,

korzystając z bezpiecznego na pozór układu społeczeństwa. A jeśli ten układ

runie, jeśli ja przypadkowo znajdę się na dole - to cóż wtedy?

Maks. To jest mylne pojmowanie społeczeństwa. W twoim ujęciu tworzy się

ono ciągłością przewrotów i przemian. Jednostka zaś doskakuje do

społeczeństwa jako cząsteczka przemieniana, przewracana i dźwigana. Nie

godzę się na to. Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do

społeczeństwa. Zadanie jej jest przede wszystkim jednostkowe. Posłannictwo

przede wszystkim jednostkowe. Odpowiedzialność jednostkowa. Społeczeństwo

zależy od tego, czy jednostka to swoje zadanie, posłannictwo i

odpowiedzialność zdoła postawić, czy też je położy. Jeśli postawi,

społeczeństwo składać się będzie z większej liczby jednostek wartościowych

- i samo będzie raczej wartościowe. Jeśli natomiast położy, coraz więcej

będziesz znajdował w nim ogrzewalni i przytułków, które są oczywiście

zjawiskami przeciwspołecznymi. Są ośrodkiem przyciągającym wykolejeńców i

nierobów.

Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilość prawdy. Nad

jedną tylko rzeczą przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobić ty, mam

zrobić ja, ma zrobić Stach, ma zrobić pani Helena? - Państwo darują.

Maks. Ależ to właśnie już powiedziałem. Ma spełnić swoje zadanie, ma

stworzyć wartość. Stworzyć wartość z tych zasobów, które w życiu znajduje.

A dlatego, że znajduje je przede wszystkim w sobie, musi się w sobie

szczelnie zamknąć. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. A to byłaby

właśnie postawa przeciwspołeczna.

Adam. Ja myślałem tak samo bardzo długi czas. Myślałem jeszcze dwa

miesiące temu. Od dwóch miesięcy widzę, że to nie wystarcza. Nie możemy

dopuścić, aby poza nami cała masa ludzka kłębiła się po ogrzewalniach,

wiodła życie nieomal zwierzęce, wyłączając z niego powoli wszelką inną

świadomość poza poczuciem głodu i lęku. Nie, nie!

Jerzy. Ale cóż pan może na to poradzić? - Panowie, czy nie uważacie, że

rozmowa schodzi na tory, na których mógłby przydać się nam teolog?

Proszę ojca, czy państwo nie mogliby przyłączyć się do naszych

roztrząsań? Położenie jest dość kłopotliwe. Adam stoi przed drzwiami, które

są szczelnie zamknięte. Zatrzaśnięte. Co gorsza: każda próba ich otwarcia

napotyka na bezwzględny opór. Adam jednak chce koniecznie wedrzeć się do

wnętrza. Robi to z uporem, który jest mu właściwy. Upór na razie zastępuje

mu potrzebne siły. Ale upór może się wyczerpać. I wtedy ja obawiam się o

Adama. - Z drugiej strony nie mogę całkowicie zgodzić się z Maksem...

Maks. Właśnie. W ten sposób, jak ty, myśli i postępuje ogromna większość

ludzi. Można by przyjąć, że ludzie na ogół albo myślą tak, jak ty, albo

znajdują się po ogrzewalniach. I właśnie dzięki temu ten przewrót, który

Adam czuje tuż, tuż - nie następuje. I nie następuje już od stuleci,

chociaż na dobrą sprawę od stuleci powinien już nastąpić.

I cóż? Jest nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego

mamy prawo tak patrzeć na świat.

Z drugiej strony ludzi, którzy myślą tak jak Adam, jest niewielu. Na

szczęście. Tacy ludzie, kierując się niecierpliwym sądem, służą przy całej

swej osobistej szlachetności do wywoływania przewrotów. A przewroty są

zjawiskiem raczej przeciwspołecznym.

Teolog. Starałem się uchwycić, o co panom chodzi. Przyznaję, że dzięki

temu ludzkość poszła w przód, nie poszła wszerz. Rozwlokła się jak wojsko w

odwrocie, równocześnie skurczyła.

Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko?

Teolog. Tym bardziej, że różnica, która obu panów dzieli, w istocie jest

niewielka i wymaga wnikliwości, jeśli się chce ją dokładnie uchwycić.

Adam. To wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy. Chodzi o to, że on

jest doskonale pewny siebie i doskonale przekonany o słuszności swej

postawy.

A ja... a ja od jakiegoś czasu... nie mogę wybrnąć.

(Pukanie do drzwi)

Adam. Proszę. A, to pan. Pytałem już o pana.

(Człowiek Nieznajomy Nikomu)

Proszę, to moi towarzysze. Ojciec Kazimierz. Pani...

Nieznajomy Nikomu. (kłania się z daleka głową) Pozwoli pan, że oglądnę

pańskie obrazy.

Adam. Jak pan woli. (Wracając do przerwanej rozmowy) - Nie mogę

wybrnąć... zdaje mi się, mało - jestem głęboko przeświadczony, że to

wszystko razem to nic innego, jak ciągła ucieczka.

Stanisław. Ucieczka?...

Adam. Tak. Ucieczka.

Stanisław. Przed kim?

Adam. W pewnym znaczeniu przed sobą samym. Ale nie. (snuje) Przecież Maks

także jest sobą, Maks także żyje w tym samym świecie, co ja, co każdy z

nas.. A Maks nie musi uciekać, nie ma poczucia, że jest ścigany... A zatem

to nie jest... ucieczka przed sobą samym.

Maks. Oczywiście, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnością. Tak? Ciekaw

jestem, w jaki sposób ja mogę być odpowiedzialny za obywatela, który

zmarnował swoje życie i teraz jest na dnie?

Adam. Ty ciągle myślisz, Maks, że układ ludzkiej nędzy odpowiada układowi

kary...

No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed odpowiedzialnością. To

jest ucieczka przed czymś, a może raczej przed kimś w sobie i przed kimś w

tamtych wszystkich ludziach.

Teolog. A? Przed kimś w sobie i w nich?

Adam. Tak. Ta ucieczka jest mocno męcząca. Wszystko, co dotychczas

usiłowałem uczynić, było to jedynie osłanianie się. I dlatego ucieczka jest

męcząca. Ciągle otwiera się we mnie jeszcze coś, co dotąd było zamknięte,

czego dotąd strzegłem, o czym nie wiedziałem...

Od pewnej chwili to staje się jasne - i pędzi. A ja ciągle uciekam. Nie

bronię się. Nie wiem, jak się bronić.

Czuję, że należałoby przejść do natarcia.

Na to trzeba by jednak całkowicie zmienić...

Teolog. A więc jest to stopniowe rozjaśnianie... i nacisk.

Adam. (chwila skupienia) Tak - można by w ten sposób powiedzieć.

Stopniowe rozjaśnianie - i nacisk. Ale ta jasność boli. Za każdym razem

boli głębiej.

Teolog. A pan broni?...

Adam. Czy ja wiem, czego bronię? Bronię prawa do widzenia świata po

swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi ogromna większość ludzi.

Prawda, Jerzy? - Za parę groszy, za złotówkę tu, za złotówkę tam - prawa do

spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich przewrotów, tych wszystkich

napięć. Do oddzielenia się od nich. Do spokojnego stania przy stalugach. Za

złotówkę tu... za złotówkę tam... do zamykania wszystkich przewrotów świata

w swoim oku, w swoim malarskim widzeniu...

A z tego wszystkiego nic. Bo znów otworzy się jakieś światło i trzeba

uciekać. I znów... i znów. Rozjaśnianie i nacisk.

Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracałam ci uwagę, Kaziu. To dość

widoczne w jego obrazach.

Teolog. (mówi przed siebie, ale raczej do Adama) To może być powołanie.

Adam. Do czego?

Teolog. Nie wiem. Musi pan w dalszym ciągu wytrwale uciekać.

Adam. Tak? (po chwili, jakby się budził) Nie. Darujcie. Jakże można w

taki sposób roztkliwiać sobą drugich? Nie. To stanowczo nadużycie.

A, o czymśmy to rozmawiali... No więc tak... Maks, masz bezwzględnie

sporo słuszności. Ale, widzisz, nie każdy może tak jak ty.

Maks. Uważam, że powinieneś malować za wszelką cenę. Powinieneś sobie

zadawać gwałt.

Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzyć w sztukę, tak jak ty!

Maks. A ty co?... Myślisz może, że się od niej uwolnisz? Myślisz, że to

całe żebracze przedsięwzięcie skończy się inaczej niż kilku nowymi

płótnami, które będą bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, które zrobią wielkie

wrażenie i rozpoczną nowy okres twórczości?... Ot, i wszystko.

Pani Helena. I wtedy okaże się, jak owocną była cała ta męczarnia, która

pana toczy od miesięcy, panie Adamie.

Lucjan. Obawiam się, że pani się myli»-

Adam. Ja również...

Pani Helena. A ja jestem pewna, że nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera

znaczenia, zyskuje pełną wartość. Z kolei te przeżycie przenosi się w nasze

posłannictwo. W końcu udzielamy tego innym, zanurzamy ich, jeśli tak wolno

powiedzieć, głębiej w strumieniu piękności...

Jerzy. ...który przepływa przez nas... Czyż mam dokończyć zdania poety?

Pani Helena. Poeta się mylił. Ja świadczę przeciwko niemu. Całym życiem

świadczę, całą twórczością.

Adam. Jedno i drugie ma cenę ogromną. W tym wypadku jednak - daruje pani

- jest to ogromnie mało.

Pani Helena. Małe... w jakim znaczeniu?

Adam. No tak, mało. To znaczy... widzi pani - tym nie można wypłacić

wszystkiego.

Pani Helena. Nie rozumiem.

Adam. Jakby to rzec? - No więc... Proszę mi powiedzieć, ile panią

kosztuje Ofelia lub Lady Makbet?»-

Pani Helena. Ile mnie kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposób całe

życie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny wykup. Za każdym razem płacę

pełną cenę i za każdym razem płacę ponownie.

Adam. Tak, to rzeczywiście dziwny wykup... (nagle) Otóż, widzi pani, ja

za tę cenę nie mogę się wykupić»-

Pani Helena. Komu? Sobie?

Adam. Nie jestem sam.

(Przerwa. Wszyscy milkną, jakby skupieni w ostatnim słowie)

Teolog. Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, że zabraliśmy mu

tyle czasu.

Adam. To raczej ja zabierałem.

Starsza Pani. Tymczasem musimy pożegnać. Życzymy panu jak najpełniejszych

osiągnięć.

Adam. Dziękuję. Po stokroć dziękuję.

(Starsza, Pani i Teolog wychodzą)

Lucjan. Trzeba jednak stwierdzić, Adam, że stajesz się sławny. Coraz

więcej ludzi odwiedza twoją pracownię.

Maks. Jeśli wliczyć do tego domokrążców i żebraków, sława urośnie w

nieskończoność.

Pani Helena. Muszę panu powiedzieć, Adamie, że szczerze podziwiamy to

pańskie oddanie dla najuboższych.

Maks. Znów będę musiał się pani sprzeciwić, chociaż nie przychodzi mi to

łatwo. Ale - nie można służyć równocześnie dwom podziwom. Odkąd Adam - jak

pani powiada - oddał się najuboższym, co skądinąd jest godne podziwu, odtąd

płótna stanęły. Czyżby przestały być wyrazem jego widzenia? -

Pani Helena. Sądzę, że nie. Nikt nie zdoła wyrwać z jego wzroku tego

widzenia.

Adam. Ma pani słuszność. Czasem jedno widzenie najzupełniej wystarczy...

(Przerwa)

Pani Helena. Dlaczego nie dokończył pan ostatniego zdania, Maks?

Maks. Bo zdania tego nic już nie zdoła uzasadnić. I dlatego powtarzam:

nie można służyć równocześnie dwu podziwom, pani Heleno.

Pani Helena. Ale skoro one narastają, dopełniają się w jakiejś nadrzędnej

całości?

No cóż, panowie? Spotykamy się na wystawie pana Stanisława.

Stanisław. Oczekuję.

(Pani Helena wychodzi z Mężem)

Stanisław. Wiesz już chyba, Adam, że umarł Andrzej?

Adam. Podczaski? Stary druh z powstania.

Stanisław. Trudno było inaczej. Andrzeja musiały dobić te dawne

powstańcze suchoty.

Adam. Pamiętam tę przeprawę przez Pilicę - byle tylko dopaść skraju

lasu... Wtedy strzaskali mi nogę.

Lucjan. Swoją drogą, Adasiu, mógłbyś i ty bardziej uważać na siebie.

Śmierć powstańcza jest uparta. Z pewnością nie masz już dawnego

żołnierskiego zdrowia. A te twoje włóczęgi o głodzie do wieczora, Bóg wie

gdzie, też ci go na pewno nie przysporzą. Elżbieta bardzo martwi się o

ciebie.

Adam. O, dziękuję. Zawsze wasz dom był mi poniekąd rodzinnym.

Lucjan. Może zajdziesz kiedyś w tych dniach? Nie pokazujesz się od tak

dawna. Moglibyście przyjść razem ze Stanisławem.

No, a teraz to my już chyba pójdziemy, panie Stachu. Prosił mnie pan, aby

jeszcze załatwić tę sprawę w Związku. Możemy wstąpić od razu.

Stanisław. O, chętnie. - Adam, do zobaczenia jutro.

(Wychodzą)

(Chwila milczenia. - Pozostał ów Człowiek Nieznajomy Nikomu.

Pozornie nie brał udziału w dotychczasowej rozmowie. Przesuwał się z

wolna od obrazu do obrazu, z wyrazem znawcy)

Nieznajomy. No, więc teraz byłyby do omówienia nasze sprawy.

Adam. Daruje pan, że musiał czekać tak długo.

Nieznajomy. Było mi to najzupełniej na rękę. Pomogło do wykończenia

analizy.

Adam. Analizy?

Nieznajomy. Tak. Daruje pan, że nawiążę do poprzedniej rozmowy, której

byłem tutaj świadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt wytwornie podsłuchiwać

rozmowę, w której się nie bierze udziału, ale ja całe moje życiowe zadanie

w dużej mierze opieram na podsłuchu. Pan również.

Adam. Nie przypuszczam.

Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsłuchuje cudzych rozmów, jak ja. Mimo

tego pan żyje z jakiegoś podsłuchu. Nieraz myślałem o tym i zastanawiałem

się nad tym, w jaki sposób mógł pan podsłuchać tyle prawd, prowadząc

równocześnie życie tak roztargnione. Stanowi pan dla mnie poważną zagadkę -

muszę panu powiedzieć na wstępie.

Adam. Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najpierw: podsłuch. Więc

przyjmijmy, że pan podsłuchuje rozmowy. Wiem o jednej, którą pan

podsłuchał. Dość trudno zresztą było postąpić inaczej, skoro rozmówcy nie

zechcieli ściszyć nieco swych głosów, zważając na pańską obecność. Sami

przez to wydali się na łup owego podsłuchu. Przypuszczam zresztą, że bez

większych zastrzeżeń. Czy nie zna pan nikogo wśród nich?

- Owszem, z imienia prawie wszystkich; są to ludzie sławni. Osobiście

nikogo. Nigdy nie prowadziłem podsłuchu w tych kołach...

- Zatem sami, są sobie winni.

- A teraz pozwoli pan, że wydam pewien sąd. Wobec pana będę mówił to, co

myślę. Zrzekam się prawa do ukrywania moich myśli. Nie czynię tego z

sentymentu, ale po prostu dlatego, że tak wynika z moich założeń względem

pana.

- To znaczy?...

- Będzie dość zabawnym określić, o ile wszyscy ci rozmówcy mylą się co do

pana. Powtarzam, wchodzimy bezpośrednio w krąg moich założeń. Muszę

wiedzieć, gdzie inni błądzą, aby uniknąć ich błędu. Chodzi o sprawę, która

mocno przerasta ich wspólny niepokój.

(Przerwa)

Nie wiem, czym niepokoił się w panu ten ksiądz; sądzę, że jego omyłka w

odniesieniu do pana była dość bezosobista -»-

Pozostali z pańskich przyjaciół chcą za wszelką cenę sprowadzić jego

gniew do wybuchu geniuszu malarskiego.

Tak, bo tutaj chodzi o pański gniew. Ten gniew jest wartością, ten gniew

jest bezcenny. Ten gniew jest pańskim podsłuchem, jest intuicją, wczuciem

się w to, co nurtuje rzesze.

(Przerwa)

Tak, panie Adamie. Rzesze nurtuje wielki, ogromny, bezbrzeżny gniew. Na

razie ciągle jeszcze czai się on, zawisa na trzeszczących przęsłach

dotychczasowych porządków, ale to nie potrwa długo. Nie może potrwać. Taki

jest mój sąd, owoc długotrwałych i uciążliwych podsłuchów. Powiedziałem

panu wszak, że z tego żyję. Znam doki portowe, korytarze kopalń i

niezmierzone hale fabryczne.

Panie, ten gniew jest słuszny. Chodzi o to, aby ostatecznie zerwał się,

aby jakaś powszechna, niemal nadludzka siła wyrwała go z trawersów, z mocno

nadgniłych przęseł, na których na razie zawisa.

(Przerwa)

Ta siła narasta również. Czego ma dokonać? Ale czego bezpośrednio? Panie,

ja cenię niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej świadomości, który dojrzewa.

Ten akt trzeba wykończyć. Ten akt trzeba przyśpieszyć. Ten akt jest wizją

daleko wspanialszą niż - daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie.

(Przerwa)

A zatem trzeba przyśpieszyć akt zbiorowej świadomości. Pan rozumie, co to

znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj zarysowuje się twórczość. Na to potrzeba

gniewu. I na to potrzeba wyczucia gniewu. No bo trzeba podsłuchu. Pan

posiada ten gniew i to wyczucie. Posiada je pan z intuicji, z talentu, z

geniuszu.

(Przerwa)

Adam. (z wielkim trudem zdobywa się na poszczególne słowa) Nie wiem...

czy pan nie myli się w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi się, że bierze pan

jednak mylnie...

Nieznajomy. Oczywiście, jest to pierwszy, nieunikniony opór. To jest

próg, który trzeba przekroczyć. Pan sam nie zdobył jeszcze dostatecznej

świadomości własnego gniewu. (Śmiejąc się) Prostaczek Boży, który nie wie

nic o swoim geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagają się

natchnień. Dialektyka historii, rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, tak.

To pierwszy opór do przełamania.

Adam. I pan spodziewa się przełamać go?

Nieznajomy. Chcę ukształtować w panu ten wspaniały surowiec. Czuję się do

tego zobowiązanym. Tak wynika z moich założeń.

Adam. Ha, zmaga się we mnie już tyle sił. Możesz i pan próbować.

Nieznajomy. Naprzód karcę pana za jego obrazy. To nie jest droga...

Adam. A...

Nieznajomy. To nie jest droga do wyrażenia tego gniewu, który pana

nurtuje. To nie jest droga do skupienia sił. Pan rozprasza je na

sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim własnym gniewem ku

przeżyciom, ku zakątkom tzw. duszy.

Panie, ten gniew jest wartością przedmiotową. Nie wolno go rozpraszać.

Pan jest odpowiedzialny za każdą cząsteczkę zbiorowej świadomości, za to,

czy ona dojrzeje wcześniej, czy później...

Adam. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej oceny...

Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie sięgnął do głębi. Nikt nie był zdolny do

takiego wglądu i takiej perspektywy.

(Pukanie)

Adam. Wejść.

(Wchodzi kilku łachmaniarzy)

- A, to wy. Dobrze, dobrze.

Idźcie tam, do tamtego pokoju. Tam przygotowane. A jedliście co? - Nie.

Dobrze. Zaraz wam przyniosę.

(Skoro już wprowadził ich obok, powraca. Chwila)

Nieznajomy. Karcę pana i za to. To jest również rozpraszanie sił. To

mogło wystarczyć na niższych stopniach zbiorowej świadomości. Więcej: źle

powiedziałem - to służyło do kiełznania tej świadomości, nie pozwalając jej

dojrzeć wcześniej i wybuchnąć.

Adam. (cicho wtrąca) "...ubogich zawsze macie..."

Nieznajomy. Dzisiaj, gdy świadomość zbiorowa dojrzała gniewem, rozprawi

się również z tamtym.

Adam. A jeśli tamto jest prawdą.

Nieznajomy. Trzeba odszukać w niej punkt skrzywienia. Jeśli jest prawdą,

to na pewno zostało skrzywione.

Adam. (zupełnie głuchym głosem i z jakimś głębokim przybiciem)

"...Ubogich zawsze mieć będziecie..."

"...lecz mnie nie zawsze macie..."

Nieznajomy. A zresztą, cóż z tego, cóż z tego? Aha, miłosierdzie.

Złotówka tu, złotówka tam, za prawo spokojnego posiadania milionów - w

bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach wartościowych, w udziałach...

bo ja wiem, w czym jeszcze. Oto są życiowe owoce tej zasady. Za złotówkę

tu, za złotówkę tam. Dokładnie odmierzoną, wyliczoną.

A przy tym zwierzęca harówka przez 10, 12, 16 godzin za lichy grosz, za

mniej niż prawo do życia, za nadzieję wątpliwej pociechy tam - która

niczego nie zmienia, która tylko od wieków wiąże potężny, wspaniały wybuch

ludzkiego gniewu - ludzkiego, twórczego gniewu.

Adam. (wziął głowę w obie dłonie) Czyżbyś pan miał jednak tyle

słuszności...

(Zatacza się na ławę)

"...ubogich zawsze macie... - mnie nie zawsze..."

To wszystko jest jednak straszne, panie, panie!

II. W podziemiach gniewu

Przełamują się tedy w Adamie myśli rozbieżne zewsząd. Prześwietlają go

twarze spotkane, wywierając na nim ucisk zasłyszanych słów. Niejednako, ale

ciągle przetwarzają Adama. Chwilami doprawdy wprost się narzuca, że one go

tworzą. Ale oto przychodzą takie przebłyski - i wtedy z nagła dowiadujemy

się z niezbitą pewnością, że to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ciągle

tworzy. Chodzi mu przecież o wyrównanie ogromnych wstrząsów, nadludzkich

dosłownie drgań. Dlatego trud Adama będzie wielki. I wszystko, co się teraz

będzie działo, chociaż wokół niego się rozegra, staje się jednak w nim.

Posuwamy się wciąż po krawędzi, wzdłuż której bujne tętno rozchwianych

twarzy i myśli, i słów łączy się z duszą Adama, krzepnąc w nim nowym

odkryciem własnego "ja", przetworzeniem, przeobrażeniem. Nowy Adam wyłania

się stopniowo, ukazuje się wśród drżenia i lęku starego Adama. Sama

potrzeba tej odmiany, a jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi główną

cięciwę napięcia dramatycznego. Nie jest to zaś napięcie dwu przeciwległych

przedmiotów, ale pełne napięcie w obrębie jednego jedynego. W każdej bowiem

chwili stary Adam wymienia się jakąś cząstką na nowego. Tkwi w tej wymianie

i zdobycz, i postęp, i, zarazem ból. Oto jest żywa tkanka dramatu Adama.

Ludzie i przedmioty łączą się w nim, odmieniane od wewnątrz z uporczywą

siłą, bądź przyjmowane, bądź odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i

zapoznawane. A wśród nich wszystkich on sam objawia się sobie ciągłym

zdumieniem nad własnym losem. Musi tak być, bo dzięki temu zdumieniu

odsłania w sobie tę Miłość, która przez niego pracuje.

W takiej to przestrzeni dzieje się ten rozdział sprawy Adama. Nie

szukajmy określonych miejsc dla poszczególnych jego ustępów. Wszystkie one

stają się bądź treścią przypomnienia, bądź wyobraźni, bądź myślenia lub

miłowania, nie związane żadną jednością miejsca przestrzennego, li tylko

jednością przestrzeni psychologicznej.

1. O ogrzewalni miejskiej można nie myśleć w ogóle, można o niej zupełnie

niczego nie wiedzieć. Ale kto ją poznał tak jak Adam, ten bez trudu może

odtworzyć sobie, co w niej się dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy

tęgim, mrozie. A tak odtwarzając, będzie nie tylko wydany na pastwę pamięci

lub wyobraźni, ale będzie rzeczywiście przebywał wśród tych, z którymi

coraz głębiej wiąże się jego los. Nic nie szkodzi, że teraz idzie ulicą

opodal. Myśli jego są z nimi. Lęka się spojrzeć im w oczy jeszcze raz;

czuje jednak, że musi. Odległość między nimi a nim zmniejsza się

gwałtownie. Bodajże starczy nacisnąć drzwi. Ustąpią bez trudu, przecież

zamki nic nie wartają. A wtedy wszyscy ci ludzie staną mu się bezpośrednio

obecni. Na razie jednak stanowią oni tylko stertę głosów:

- Jeśli rada miejska nie przydzieli nam więcej węgla na te trzaskające

mrozy - pójdziemy powybijać szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki

społecznej!

- Właśnie. Niech spróbują, co to znaczy zębami szczękać»-

- i mówić, że ogrzewalnia!

(Jakiś głos zrezygnowany:)

- Co zrobisz? Znajdzie się zaraz kilku szklarzy, którzy zaszklą.

(Głos zawzięty:)

- To potłuczemy na kawałki wszystko szkło po szklarniach.

(Inny:)

- Nie rozjadaj się! Zeszedłeś na dziady - to umiej być dziadem

przynajmniej.

- I zresztą - czego chcesz! (Wyraźnie kpi:) Masz tu życie wygodne, bez

obowiązków, bez odpowiedzialności. Możesz żyć jak filozof, nosząc cały

majątek w wytartej kieszeni i rozmyślając nad marnością wszystkiego, co nie

jest twoje.

(Inny głos zawodzi:)

- A żeby choć poprawili przydziały tej zupy. Woda to i parę gruli. Trudno

wystać w taki mróz.

- Bo się i stać opłaci!

(Znów tamten głos kpi:)

- Tylko bez sklamrzenia. O cóż wam chodzi - wstajecie o dziewiątej,

wypoczęci, wywczasowani. Potem naciągasz futro(!) na grzbiet i idziesz jak

dostojnik, jak zasłużony, postać parę godzin na jednej z głównych ulic, aby

cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się tobą do woli. Ty zaś ze swej

strony możesz wtedy podglądać innych ludzi. Spieszą oni jak opętańcy w tę i

tamtą stronę, a ty co? - a ty nasycasz się beztroską. Potem dostaniesz

zupki. Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem możesz poczytać gazetki,

jeśli lampa nie kopci. Czegóż chcesz? - żyjesz jak filozof.

(Z innej strony ktoś głosem bardzo smutnym zwierza się sąsiadowi:)

- Na żaden sposób nie mogę znaleźć pracy. Byłem już tu i tam. I co

wieczór wracaj do ogrzewalni. Mnie już gardłem wyłazi ta wygoda. Odniesiesz

czasem jakiś pakunek, żeby nóg nie wyciągnąć z głodu. I to jeszcze musisz

się strzec, bo są zawodowi, co tylko patrzą, aby cię przegnać.

(Skądinąd ktoś zaczyna mu doradzać:)

- Mógłbyś spróbować z nami. Robota jest krótka, odpowiedzialna, tyle że

nieco denerwująca. Idzie dobrze - to możesz na parę ładnych miesiączków

emigrować z ogrzewalni i zamieszkać choćby w Europejskim. A, potem, jeśli

okoliczności znów się inaczej złożą, wracasz do ogrzewalni, jeśli jeszcze

nie gdzie indziej. Czegóż chcesz? Życie masz bogate, urozmaicone. Trzeba je

tylko umieć sobie urządzić.

(Kto inny:)

- Nie, nie. Niech on lepiej z nami nie próbuje. Jest za głupi do takiej

roboty.

- On jeszcze ciągle chce zapracować. To jeden z tych, co się zarobi jak

wół. Tymczasem trzeba inaczej»-

- Czyż ktoś z nas jest winien niesprawiedliwego podziału dóbr»-

(Skądinąd:)

- Przyłóżcież do pieca! Przecież sama słoma nikomu kości nie wygrzeje.

- I cóż będę przykładał? Ten węgiel, co go nie ma?

- A draństwo, panie. Inni nie wiedzą, co z węglem robić!

(Inaczej:)

- Grunt to kalkulacja, panowie. Grunt to obliczenie. Wewaliliście

wszystek węgiel przedtem, to teraz szczękajcie ząbkami!

(Inny:)

- Znikąd nie ma rozgrzewki. Ani z zewnątrz, ani od wnętrza. Chyba na

kpiny nazwali to ogrzewalnią.

- A ty byś od wnętrza wolał!

- A ty nie? (Po chwili) Zawszeć to godniejsze człowieka, co od wnętrza.

Jedna, druga kropelka...

- Aaa, proszę, co za zachcianki.

Adam. Właściwie nie to jest najważniejsze, że wszedł. Był wśród nich już

od chwili. Nic się nie działo wśród nich, co by nie działo się w nim. Ale

teraz drzwi ustąpiły (bez trudu - w taki mróz!) i Adam uzyskał w oczach ten

obraz, którym uporczywie żyła dotąd pamięć i wyobraźnia. Obraz wewnętrzny

Adama - i wnętrze ogrzewalni. W tej chwili Adam jest porządnie ubrany,

czarno. Szeroki kapelusz malarski, ciemny krawat. W ręce wlecze za sobą

jakieś worki czy torby.

Podszedł do najbliższej grupy. Odtąd przestrzeń wewnętrzna Adama, otwarta

tamtym ludziom, wzbiera nimi. Rzeczywistość.

- Przepraszam. Może mnie sobie przypominacie... Opatrzność zrządziła, iż

pewnego razu deszcz i wichura zagnały mnie do waszego schroniska...

Bracia, odtąd jakaś siła nagli mnie tutaj znowu. Ja nie mogłem nie

powrócić tutaj. Na każdym kroku szła za mną wasza nędza, bezdomność, wasz

głód»-

(Milczenie najzupełniej obojętne)

Adam. Nie wiedziałem, jak wrócić. Szukałem dróg. Szukałem środków. Dziś

po raz pierwszy...

(Ktoś z tych, co najbliżej byli:)

- Czego chcesz? Nie masz gdzie kości położyć na tę noc - to już, tu jest

miejsce. Nikt nikogo nie wygania, bo niczyje. Miejskie. Tylko się spiesz,

bo mogą nadejść inni. W taki mróz nikt się nie szwenda.

(Inny:)

- A możeś ty, braciszku, z lekka podwiany, bo gadasz jakby od rzeczy.

Adam. Nie zrozumieliście moich zamiarów. Nie przyszedłem mieszkać do

ogrzewalni.

- No to się wynoś gdzie indziej. Nie przyszedłeś mieszkać tutaj, to czego

od nas chcesz?»-

Adam. Ależ nie. Ależ nie. Przyniosłem wam coś niecoś z jedzenia i z

odzieży. To od dobrych ludzi.

- A - dobrodzieje. I ty też dobrodziej. A - to co innego.

(Adam zaczyna wypróżniać torby i worki. Wyrzuca ich zawartość na

legowisko pierwsze z brzegu)

(Tamten - patrzy z ukosa:)

- No i co z tym?

Adam. To dla was.

- Dla kogo? "Dla was". Łby sobie pourywają.

(Stąd i stamtąd:)

- Dla mnie!

- Tutaj płaszcz!

- Chleba. Nie jadłem nic od rana!

- Coś bym przetrącił!

- A! jest i rozgrzewka!

(Skądinąd:) - Dobrzy ludzie! Dobrodzieje! (wyraźny zgrzyt)

(Z kąta:)

- Co tam za hałasy?

- Trzymaj gębę. Tu przynieśli żarcia i szmat.

- Kto przyniósł?

- A jakiś! Wygląda na trąconego.

- Od kogo?

- Od dobrodziejów.

- Nie potrzeba!

- To ci, którym chciałeś wybijać szyby.

- Chciałem i chcę. Inny się obeżre, wysiedzi w cieple, a potem, jak już

powydziera i z dziesięć razy odłata - nuże żebrakowi. Dobrodzieje!...

(Tymczasem młody człowiek do Adama:) - Panie, nie wiedziałby pan o jakiej

pracy?

Adam. Poszukamy. Nie zechce pan przyjść do mnie jutro?»-

- Gdzie?

- Basztowa 1.

- Przyjdę z rana.

- Dobrze.

(Z kąta: - z naciskiem:) - He, ty! Słuchaj no, dobrodzieju od

dobroczyńców, zabieraj się z tym wszystkim!

(W sąsiedztwie bezpośrednim Adama - z cicha:) - Swoją drogą, panie, tu w

oczy kole każdy porządnie ubrany, każdy niegłodny.

(Inny:) - Mógłby o nas magistrat lepiej dbać!

(Inny:) - A może zechciałby pan jakiś drobiażdżek z biżuterii?

(Inny:) - Odwal!

(Z kąta - uporczywie:) - No, słyszysz, zabieraj się, mówię, bo wstanę.

Zabieraj się, pókim dobry.

(W pobliżu:) - Panie, mnie by potrzeba jakiego palta.

Adam. Postaram się następnym razem.

- Czekaj tatka latka!

(Inny:) - Będzie na drugą zimę, jak wyciągniesz kikuty.

(Ten z kąta wstał:) - Mówię ostatni raz. A wy rozumiecie, hołoto?! Jak

wam kto w gębę napluje, to też weźmiecie. Siedzi to draństwo po pałacach,

wygrzewa się, baluje, kpinkuje, przepija od czasu do czasu likierem; a jak

im od czasu do czasu wyobraźnia taka przyjdzie, to ci rzucą ochłap. Szmatę

znoszoną albo spleśniały chleb. A ty się kłaniaj, nazywaj dobrodziejami i

całuj ręce.

A to jest wszystko jedna niesprawiedliwość i krzywda. Rozumiecie?

Za co tamten chodzi w garniturze i pod krawatem - a ja nie mam czym

grzbietu zasłonić? Dość, dość. Niech lepiej znika z oczu.

(Z kąta pomruk)

(Adam spuścił oczy, milczy jak smagany. Wszystko odnosi do siebie)

(Tamten:) - Lepiej odpluńcie im tym samym, czym splunęli na was.

(Ludzie porozbierali już przyniesione przedmioty. Przymierzają)

(Tamten z kąta - przeskoczył teraz, tak jak stał, na środkową pryczę:) -

Żebyś się nie tknął żaden! No rozumiecie! Bo pozabijam!

(Już jest wokół niego kilku innych jak mur)

No rozumiecie! Niech wszystko pozabiera z powrotem. Niech wszystko

pozabiera z powrotem. Więcej to warta niż pierwszy lepszy strzęp.

(Stąd i stamtąd:) - Trzymaj gębę. Nie oddajemy.

(Wtedy on zaczyna walić na lewo i na prawo jakąś lagą)

- A hołoto żebracka! Ścierwo!

(Uginają się wokół niego. Któryś usiłuje go zepchnąć z ławy. Ułapili go

za golenie»-)

- E, bo i my potrafimy!

(Teraz ktoś uchwycił za koniec lagi. Zaczynają się szamotać)

Adam. (patrzy przerażony. Usiłuje coś powiedzieć. Opadają mu ręce)

Bracia, bracia. Źleście mnie zrozumieli. (Głośniej:)

- Źleście mnie zrozumieli!

(Krzyk znad głowy:) - Won, won!

(Adam odsuwa się, zostawiwszy wszystko w nieładzie. Teraz jest sam, tylko

w sobie nosi pełny obraz tego szamotania i zgiełk. Słyszy, jak tętna biją,

wyczuwa tępy ucisk ciemienia. Ból rozdarcia pogłębił się poczuciem

bezradności -»-)

2. - - W tym czasie światło latarni znajdującej się opodal rozdzieliło

wyraziście jego cień od samej jego postaci. Adam odczuwa to jako

uobecnienie kogoś obcego. Odczuwa, że nie jest sam. Pomiędzy nim, a

"uobecnionym" nawiązuje się taka rozmowa (która cała przebiega w atmosferze

napiętego skupienia). Nie wiadomo bowiem, czy to rozmowa z samym sobą, czy

rzeczywiście z kimś odrębnym.

"Tamten". Nie jest rzeczą zbyt łatwą odróżnić myśli własne od tych, co

przychodzą z zewnątrz.

"Adam". To znaczy»-

- To znaczy, że w pewnym położeniu należy uznać za własne pewne odruchy,

a nie doszukiwać się ich przyczyny poza sobą.

- Czy ktoś drugi może tak szczelnie przykładać swoje myśli do naszego

mózgu, aby nie wydał się odstęp między naszym umysłem a myślą podsuniętą.

Odstęp lub przerwa...

- Zapewniam cię, że nie. Rozumowanie twoje jest najsłuszniejsze w

świecie.

- A do czego prowadzi?»-

- Do nieprzeceniania sił.

- Do czego?

- Do odsunięcia szaleńczych przedsięwzięć!

- I do czego jeszcze?»-

- Do odwrotu! -»-

Widzisz, to wszystko ma sens o tyle, o ile. Cóż poradzisz na złą wolę, na

upór? Zostaną tym, czym chcą pozostać. Nie będzie w tym twojej winy.

- Rozumowanie twoje jest najpoprawniejsze w świecie»-

- Widzę, że mam do czynienia z człowiekiem rozsądnym, który nie porywa

się na nadludzkie...

- Dzięki rozumowaniom tak poprawnym, jak twoje, idziemy coraz głębiej na

dno. Ale zaraz: "jak twoje" - doprawdy nie wiem: "twoje czy moje". Ale

jeśli "twoje", to czyje? Przecież nie ma tutaj nikogo»-

(Tylko na dalszym planie jakiś człowiek oparty bezwładnie o latarnię)

- No oczywiście. Nie zaprzątaj się tym. Myśl tak: przecież ja nie jestem

kariatydą świata. Jestem inteligencją, której całym zadaniem - wydobyć

właściwy obraz świata, o resztę nie troszcząc się zupełnie.

Myśl tak! Ty również jesteś inteligencją. Zatem podlegasz prawom

inteligencji. Wystarczy, jeśli zatrzymujesz obraz świata w twojej myśli.

Nie masz żadnego obowiązku podkładać pod jego ociężały kadłub twoich bark.

Są zbyt znużone.

- Doprawdy nie wiem, czy myśli te są moją własnością, czy też podpowiada

mi je ktoś»-

- Nie chcę Ci ciążyć. - Zostań sobą. Dokończ rozpoczętych płócien. Potem

- zrób wystawę. Cóż możesz uczynić innego? - Owszem, radzę ci - nie

powracaj nigdy do ogrzewalni, jeśli nie chcesz zaszkodzić!...

- Komu?

- Wyzwoleniu tych ludzi. Trzeba poczekać. To się musi dokonać powoli, od

wewnątrz. Z pośrodka nich musi wypłynąć samorzutnie i dojrzeć. Tymczasem ty

chciałbyś tam zapewne przenosić szczegóły, które są im obce.

- Na przykład?

- Na przykład, kazałbyś im modlić się - prawda? Pracować - dźwigać tzw.

krzyż?»-

- No?

- Widzisz, nie o to chodzi. Trzeba im dać dojrzałość ludzką.

- Ależ posiadasz umiejętność wytryskiwać myślą tuż obok mojej. Znów nic

nie mogę rozróżnić... No więc... dojrzałość ludzką - to znaczy?

- To znaczy - tę, która jest podyktowana warunkami ludzkiego bytowania.

- Usiłujesz jednak wciąż omijać pewne punkty. Zaczyna mnie to dziwić.

- Bo jesteś szaleńcem, a ja muszę za ciebie mieć rozsądek i umiar.

- Znówem gotów pomyśleć, że jesteś mną.

- Ależ oczywiście.

- Byłżebym rozbity na ciebie i tego, który ciągle we mnie się dźwiga i

ciągle domaga się więcej»-

- Bynajmniej. Ja stanowię tylko czynnik równowagi twojego "ja"...

(Mijają człowieka opartego bezwładnie o latarnię)

... tego, który teraz żąda ode mnie, aby zapytać tego człowieka (Pyta

głośno:) Czemu tu stoisz?

- Ależ cicho! Nie przerywaj mu snu»-

- Snu? Jest wyraźnie wycieńczony i z wycieńczenia... - (nie kończy). A

przy tym jest w nim coś więcej niż żebrak oparty o latarnię.

- Czyżby? Nic o tym nie wiem.

- A właśnie. W nim jest obraz.

- Ach tak, dla ciebie wszystko ma wartość obrazu. Jesteś malarz.

- Obraz pozamalarski. Obraz nieuchwytny mojemu oku, a który trawi od

dawna moją duszę.

- Nie poddawaj się. Odstąp. Zapomnij.

Adam. (jakby nie dosłyszał) Obraz i podobieństwo.

- Podobieństwo? Czyje?

- Nie wiesz! Więc jednak jest sfera w mojej myśli, której u ciebie brak.

Więc ty jednak nie wyrastasz z mojego umysłu jak własna moja myśl. Ha,

odkryłem cię. Odkryłem cię tym obrazem i podobieństwem, którego nie chcesz

znać, o którym nie chcesz wiedzieć... choć wiesz -»-

A, czekaj - obraz i podobieństwo. Widzisz - on jest dzieckiem, on jest

synem. Ja tak samo. Ty ...

- Ja nie. Nigdy.

- Nie? - A zatem wielkie zwierciadło świata w tobie świeci pustką, matową

pustką twojego bytu, której nie rozświetla nic.

- Powiedziałem ci, że jestem inteligencją. To mi wystarcza. Tobie

również.

- Usiłujesz wmówić we mnie. Jednak fakty przeczą. O, widzisz tego

człowieka opartego na słupie latarni?

- Nie przyciąga mojej inteligencji. Przestał stanowić dla mnie

zagadnienie. Mogę go ominąć.

- O, ileż w tobie brak, ileż w tobie brak!

(Teraz już po drugiej stronie Adama rozpościera się równy i nieprzerwany

mrok ulicy. Minął światło latarni od tej strony, po której wydobywało z

niego cień. Nie ma "tamtego". Adam dźwiga włóczęgę ramieniem. Wlecze go,

utykając tym silniej na prawą nogę.

- No chodź, przyjacielu. Nie mówisz nic? Ręce... ho, zmarzłeś... Nie

możesz iść... No, chodź!

Prawie go wlecze na plecach.

- No, chodź. Uratowałeś mnie.

3. Adam z obrazem człowieka. Człowieka-Chrystusa. "Ecce Homo". Czy

właśnie ten obraz musiał narosnąć w jego duszy od widzenia ludzi

opuszczonych? Los obrazu i los człowieka. Adam jest malarzem. Przybory leżą

na ziemi. Rzecz dzieje się znowu w nim.

- Ty jesteś ciągle głębszy od mego widzenia. I ciągle dalszy. Nie mogę

Cię wydobyć z mego wzroku. To znaczy - zaraz - to znaczy»-

Czyżby się nie godziło już z Tobą to, co noszę w moim widzeniu, i to, co

ogarniam duszą?

Milczy widzenie.

- -

Za co? Za co? Powiedz, co jeszcze więcej mogę uczynić dla Ciebie w nich?

- -

Jak można pytać o to ciebie, który nie znałeś miar! A ja, a ja - ciągle

szukam linii tego, co obejmuję bez żadnych konturów, i szukam odcisku tego,

co noszę w sobie bez ciężaru.

I tak ciężar, który odciskam, i kontur, który kreślę - nie jest Twoim

zarysem ani Twojej odciskiem piękności.

Oni są!!

O ileż tutajchodzi przeświadczeń, oileż odmiany w widzeniu! - Odmień

mój wzrok!

Ja nie mogę już więcej. Ja nie mogę. Prócz tego jestem im niepotrzebny.

Najwyraźniej. Powiedz, jak wybrnąć z tego»-

-»-

Ja jestem im niepotrzebny. Tak. Stwierdziłem to. Przekonałem się o tym.

Dlaczego nie mogę przekonać Ciebie?

Powiedz sam, co ze mnie zostanie, jaki będzie ze mnie pożytek, jeżeli Ty

odrzucisz mój obraz, a oni odrzucą mnie?

-»-

-»-

A, a, a. Znów jesteś ponad moją myślą. Przemawiasz wśród niej - cisza,

cyt... Jest to chwila groźna i cudowna. Cisza - cyt cyt - cyt.

Tylu ludzi na świecie żyło tym, że nie mogło sprostać tej chwili; jej

urok przytłoczył ich słabość. Czy ja sprostam?»-

A więc: tak, tak... Ja będę wartał tym wydziedziczeniem, będę wartał

tyle, ile utracę. Ile zagubię. Ile pozbędę. Tak, tak. - Tak, tak.

Ale powiedz - czy możesz tego żądać od człowieka? Czy możesz tego żądać

ode mnie? Jak mam przestać być tym, kim jestem?

-»-

(Adam znów pracuje z pasją, z żarem. Trwa to przez chwilę. Podczas tego

dają się dosłyszeć takie słowa:)

Ty musisz przybrać dla mnie ten kształt.

Ten kształt, który obejmuję duszą, i te plamy barwi na płótnie - i Ty w

tylu ludziach - to jedno -

(Z wysiłkiem:)

- To jedno!

(Odstępuje na krok:)

Przecież tak Cię utrwalę w tylu, tylu ludziach.

(Odstępuje jeszcze na krok:)

- Cóż w tym jest złego?»-

Czy może się to sprzeciwiać Tobie?»-

(Odstępuje jeszcze dalej:)

- Nie. Nie.

(Przesilenie:)

- Tylko to nie jesteś Ty.

Jesteś obcy.

Jesteś daleki.

Coraz bardziej obcy temu, którego znam.

-»-

- Utraca Cię mój wzrok»-

- a równocześnie widzę Cię coraz przenikliwiej.»-

Jak to może być?

(Wpatruje się w obraz ponownie:)

- Ale to nie Ty jesteś»-

Więc to nieprawda, że utrwalam Cię w tylu ludziach.

W tylu duszach.

(Odkłada paletę, pędzle. Podchodzi ku oknu. Patrzy na Wisłę)

(Ktoś wszedł)

- Znów patrzysz. Nie malujesz»-

(Adam nie odwraca głowy:)

- Czy to ty, Maks?

4. Spowiedź Adama.

Twarz spowiednika jest przesłoniona dłońmi. Zaledwie można się domyślać

miejsce, gdzie w cieniu błyszczą oczy, A może są teraz przymknięte. Prócz

tego obie postacie zaledwie odcinają się w mroku zapadającego dnia. Tworzy

to dziwną całość z szeptem słów ich obu.

- Cóż więcej jeszcze masz do wyznania, mój synu?

Adam. (milczy)

- Może dręczą cię jakieś pokusy lub niepokoje?

- Tak. Największą moją pokusą jest ta myśl, że jednak można miłować

inteligencją. Samą inteligencją. Że to wystarczy.

- Jakże to rozumiesz?

- Widzę w tym jedyne możliwe wyzwolenie od tych wszystkich spraw, którymi

zaprzątałem ojca tak długo.

- Zaraz, mój bracie. Chwileczkę. W tym, co powiedziałeś teraz, zbyt wiele

jest rezygnacji. Zgodziłbym się na to, gdyby nie to poczucie, że tkwi w tym

jeszcze więcej niepokoju.

- Jakżeż, mój ojcze? Przecież wiem, że jestem dla nich niepotrzebny, a

równocześnie Bogu nie jest potrzebna moja sztuka.

- Mylisz się, mój bracie. I tym im jesteś potrzebny, i Pan Bóg po

ojcowsku patrzy na twoją twórczość. Przecież ona do Niego przybliża.

Przecież usiłujesz szukać w niej Jego chwały.

- Otóż właśnie. Niech ojciec powie, jak to może być! - Ma się głębokie

przeświadczenie, że tak, że najzupełniej tak - a równocześnie coś od spodu,

coś od dna rozsadza to przeświadczenie. Obraca je wniwecz»-

Cóż wtedy pozostaje z nas? Cóż wtedy zostaje z nas przed Bogiem? - Samo

chyba odrzucenie?»-

- Istotnie. Wtedy z nas nie pozostaje nic. Wtedy z nas samych nie zostaje

nic. Ale wtedy, właśnie wtedy - to, co zostaje w nas - to tylko łaska Jego.

- Czyż łaska Jego nie wiąże się z poczuciem synostwa? Czyż może trwać w

nas jako świadomość wydziedziczenia?

- Tak. Zdawałoby się to rzeczywiście nieprawdopodobnym, gdyby nie jeden

fakt. Ty wiesz, mój bracie: "Ojcze mój, Ojcze, czemuś mnie opuścił?" -

"Ojcze, jeśli może być, niech odejdzie ten kielich..." - A przecież On był

Synem nie tylko przybranym.

(Chwila milczenia. Jakby szukał odpowiedniego słowa)

Ale było to właśnie w chwili, kiedy na nowo przybierał synów odrzuconych.

To była właśnie taka chwila.

- Ale ja nie mogę. Ja nie zdołam. Jeśli oni w ogóle nie potrzebują mnie,

jeśli nie mam wśród nich żadnej racji bytu... Jeśli po prostu nie mogę się

ostać wśród nich jako ja... to jakże, jakże jako narzędzie ich przybrania

za synów?...

- Te rzeczy całkiem nie wynikają wzajemnie ze siebie. Kto wie, czy

najwięcej nie znaczy właśnie twoje odrzucenie wśród nich»-

- Ale w takim razie oni odbiorą mi prawo do mojej sztuki, do mojej

twórczości.

- Niezupełnie.

- No więc zrozum, mój ojcze. Przecież nie mogę miłować równocześnie, bo

nie mogę miłować po połowie. Są to dla mnie dwie otchłanie, które ciągną.

Nie można pozostawać ciągle w połowie drogi między jedną a drugą.

- Dlaczego patrzysz na to w ten sposób? Wszystkim można miłować Boga»-

- Wszyscy też twierdzą to samo. Dlaczego więc dla mnie ta prawda ogólnie

przyjęta nie staje się prawdą?

- Nie wiem. Są jeszcze różne kierunki w duszach, różny przebieg

oczyszczeń.

- A tak. Właśnie. Zacząłem znajdować brud w tym, co dawniej było ideałem.

- Być może. Oczyszczenia są dla posłannictw.

- Cóż mi powiesz na to, mój ojcze?

- Daj się kształtować miłości.

- Jak?

- Nie wiem. Twoja miłość jest twoją własnością, jest dobrem tobie

udzielonym. Ja nie mogę sądzić twej miłości aż do najmniejszych jej

drgnień»-

- Gdybyś jednak zechciał przeważyć. Nakazać coś lub zakazać, odrzucić lub

uznać»-

- To są zbyt wielkie sprawy i zbyt ważne. Takich spraw nie nakazuje się

miłości. Przemyśl. Nasz Pan dokonuje przez nią tylu dóbr, tylu ogromnych

dóbr. Ona mas łączy z Nim bardziej niż cokolwiek innego. Bo w niej odmienia

się wszystko.

(Znów milczy przez chwilę, jakby nie mógł dobrać wyrazu. Wreszcie

znalazł. Dorzuca bardzo cicho:)

- Daj się kształtować miłości.

Adam, zaledwie podniósł się z klęczek i odchylił dłonie od twarzy,

zaczyna iść przed siebie krokiem zrazu niepewnym, potem stanowczym. Mija

zapewne wiele ulic, przechodzi wiele progów przyczajonych poniżej stóp.

Idzie.

5. Drzwi otwierają się i otacza go znów znajomy tłum mieszkańców

ogrzewalni. Można wyczuć, że wyłonili się wokół Adama jako dotykalna

rzeczywistość, długo przedtem sprawdzana wyobraźnią przepracowana pamięcią.

Teraz nagle wyrośli żywi spoza zrębów długotrwałego sprzeciwu serca i uporu

woli. Są tedy ci sami i podobnie rozrzuceni w mrocznej przestrzeni. Skoro

tylko ktoś z nich zauważył Adama, zawiadamia swego sąsiada.

- A, to on.

- Jeszcze mu się nie znudziło?

- Powinno mu było wystarczyć...

Adam. (jest to ostatnia myśl, streszczająca wątek poprzednich) Tak, mnie

wystarczyło. Nie wystarczyło Jemu.

(Ale myśl ta jest ostatnia. Teraz mają przyjść słowa. A słowa zaczynają

się pozornie w innym punkcie niż przebrzmiała ostatnia myśl. I Adam odzywa

się głośno:)

- Bracia moi, czy przyjmiecie mnie dziś? Udało mi się znów zebrać coś dla

was.

(Głosy:)

- A owszem, owszem»-

- A dla mnie to palto pan masz?

- A tę drobnostkę, pamięta pan?

- Dziś może pan bezpiecznie robić swoje, bo nie ma tego Wiktora. To jego

sprawka ta cała awantura. Inni nie odważyliby się bez niego. A do niego już

się zabrała policja...

(Zbliżają się jeszcze inni:)

- A dla tego Stefka toś pan widocznie coś znalazł. Już nie przychodzi do

ogrzewalni.

Adam. A tak, rzeczywiście.

- My nie mamy nic przeciw temu, żebyś pan przychodził, panie ten.... My

rozumiemy, że społeczeństwo musi się opiekować nami.

- Jasna rzecz.

- Zawsze to wygodniej brać gotowe niż łazić po żebranym. Ale - żeby to

było tego dość. I tak się musisz zwlec i stanąć tu i tam na rogu.

(Rozwijają przyniesione przez Adama worki i torby. Zaczyna się jazgot

wokół zdobyczy:)

- Ten kożuch to dla mnie»-

- Ale, gołymi kośćmi człowiek świeci»-

- Czegóż chcesz? Masz płaszcz po starym Pawalcu»-

(Inni:)

- A tu jakieś inne strzępy»-

- O ludzie! to już co najgorsze»-

- Ten Wiktor miał dużo słuszności.

(Któryś - do Adama:)

- Rozumie pan, oni tak mówią "słuszność", bo Wiktor nakrzyczał wiele o

zdartych łachach, które ten i ów rzuci nędzarzowi. Ale prawdę mówiąc, to

jemu o dużo więcej chodziło. Rozumiesz pan?

Adam. Rozumiem i uznaję.

(Ten sam:) No i co, panie?

- No i co? Przecież nie zwalę wszystkiego, co jest.

- A miałbyś pan po temu chęć?

- Już mnie i inni o to pytali»-

- A pan co?»-

(Wokół przedmiotów:)

- Te koszule to jak z worka.

- Chcielibyście z jedwabiu.

- Nie chciałby kto»-

- Jedzenia to dziś niewiele przyniósł.

- Co się wam nie podoba; brać co jest; nie przebierać!

- Gorzej, bo nie ma przebierać w czym.

(Tenże sam nalega na Adama:)

- A pan co?

Adam. Nie wiem. Bogaci po to są, aby z dóbr wydzielać ubogim.

- Ale to, panie, już gardłem wyłazi - ubogi - ubogi»-

(Wokół przedmiotów przebieranych)

- Bo się już, widzicie, państwu znudziła ta dobroczynność.

- Nie wiem, czy i jego tu uświadczymy kiedy jeszcze.

(Tenże do Adama:)

- Nie wiem, czyś pan obrał dobrą drogę. Dziś powiedzieć: "ubogi",

"żebrak" takiemu jak Wiktor albo ja, to jakbyś w gębę napluł. My nie

jesteśmy, panie, żebracy z zawodu. My jesteśmy ofiarami porządku, ustroju -

jak pan chcesz.

(Rozbierający dary:)

- Słuchaj no pan,

- E, bo my bardzo dziękujemy, że o nas...

- Tak, my nic nie mamy przeciw...

- Ale jakbyś pan tak zechciał powiedzieć dobroczyńcom, żeby niektóre

łachy schowali dla siebie. Że już dziad to nie znaczy, że musi w strzępach

chodzić.

(Ten, co mówił z Adamem:)

- Bo i po co jeden z drugim mówisz: dziad?

(Ktoś:)- No, a co powiedzieć?

- To jakbyś pod gardło ścisnął.

(Ktoś:) - A czemuż by nie nazwać rzeczy po imieniu?

(Inny:) - Kiedyś taki bogacz, to się zabieraj.

(Inny:) - Jak Wiktor.

(Tenże:) Głupiście! Mocnoście głupi.

(Jakiś:) Widzicie mądralę.

(Tenże:) - No pewnie. Przyuczyliście się dziadowskich zwyczajów, to się

dziadami głosicie.

(Któryś:) - A ty co?

(Tamten:) - A ja nie! A ja się będę prawował!

(Inny:) - To cię wykwitują jak Wiktora.

(Tenże:) - Wiktor był zbój. Mieli prawo.

(Któryś:) - A tyś nie jest zbój? - i prawo znajdą.

Adam: (patrzy na to wszystko rozszerzonymi oczami)

(Tenże:) - Ja już tego pana starałem się przekonać.

(Ktoś:) - Cóż on ci poradzi? On tylko przyniesie, co mu dadzą. Sam nie

jest bogacz.

(Jakiś:) - O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spał.

- Ale! na nocowanie bierze?

- A jakże, bierze pierwszego lepszego obdartusa.

- Cie, cie... Co on?

(Ktoś:) - Bo i zgadniecie?

- Urzędnik jaki albo profesor.

(Ktoś:) - Gdzie tam . Zgadnijcie. - Malarz.

(Rozmowa się rwie)

(Tenże sam do Adama:)

- Powiedz nam pan, jak pan o tym wszystkim trzymasz. - Bo to, że jeden,

drugi raz przyniesiesz różnych łachów, to jeszcze...

(Inny:) - Tu znów mówią, żeś pan malarz»-

(Chwila oczekiwania; lekkie napięcie)

Adam. Czego wy właściwie ode mnie chcecie?

(Jakiś:) - E, bo nie uważaj pan. To takie niewyparzone gęby i brzuchy

nienażarte. Pokaż im palec, to całą by rękę zaraz ugryźli.

Adam. Tak, ale wy chcecie wyraźnie czegoś więcej. To widoczne.

- No, jakbyś pan tak coś więcej do jedzenia i jakichś jeszcze lepszych

szmat.

Adam. Tak, tak. Ale wy chcecie coś więcej. On czegoś więcej chce

(wskazuje palcem na głównego swego rozmówcę) - i on i on...

Ja już wiem. Tak, tego, co wy chcecie - to jest słuszne, najsłuszniejsze.

Właśnie o to chodzi. Właśnie o to chodzi, abyście tego chcieli. Nie mieć

się za wyrzutków, wydobyć się z tego trzęsawiska.

Tak, to jest słuszne... najsłuszniejsze.

(Jakiś niespodziewany wybuch)

Ale dlaczego domagacie się tych rzeczy ode mnie? Oczywiście, to byłoby

jedyne rozwiązanie. Jedyne ludzkie załatwianie sprawy»-

Ale dlaczego ode mnie?! To za wiele. To za wiele.

(Jakaś kobieta:) - Co pan? przecież nie chcemy od pana nic nowego.

Przynieś, co możesz, co dadzą... starczy.

Adam. Nie... to znaczy, rzeczywiście, wy już więcej nie chcecie, ale

On... wystarczyło jedno słowo. Ktoś z was wypowiedział jedno słowo, jedno

zdanie... i wystarczyło... Wiem, że On chce...

(Inna:) - Co się panu przewiduje? Jaki on?

Adam. Bo ja - to prawda - ja chciałem się wykupić... tu jakieś palto, tam

jakiś bochen chleba, tu ktoś na nocleg... A to wszystko nic nie znaczy...

bo tak zostają ciągle dziady, łachmaniarze, ulicznicy...

(Tenże sam:) - A to już gardłem wyłazi!

Adam. Tak. To już gardłem wyłazi.

(Tenże:) - Widzę, że mnie pan pojąłeś.

(Inni:) - E, co tam, byle więcej szmat»-

- i bielszy chleb»-

- i coś na rozgrzewkę.

Adam. (nagłe wykończenie myśli. Odkrycie:)

- A mają powstać bracia!

(Tenże sam:) - Tak pan myślisz? Ha. Ale co z tego? Dość już nagadali

podobnych słów.

Adam. (jeszcze więcej siły w głosie) A mają być bracia!

(Inni:) - E, co tam; byle od czasu do czasu jaki łach»-

- i byle cały»-

- i mięsa na przynętę»-

- i wódki»-

Adam. Nie, nie! Dość!

(Tenże sam:) - Trzymajcież gęby! Trzymajcie dziadowski jazgot!

Adam. Bo tu chodzi o człowieka»-

takiego jak ja»-

a który stał się synem... - (nagle wychodzi)

(Ludzie - wołają, za nim:)

- A nie zapomnij pan drugim razem»-

- Hej, a dla mnie koszulę»-

- A dla mnie...

- Cicho, nie widzisz, że poszedł»-

- A!

- Hej, panie!»-

(Tenże sam:) Trzymajcie gęby... - bo tu chodzi o człowieka... (po chwili)

Trzymajcie gęby!... Nie widzicie, co się z nim stało»-

(Wielu:) - Co?»-

6. Kiedy Adam szybko przechodzi obok tej samej latarni, cień jego postaci

gwałtownie zostaje oderwany i rzucony na bladą ścianę najbliższego budynku.

Chwila staje się niesamowita. Adam zwalnia kroku i zatrzymuje się,

zamyślony. Znowu myśli jego układają się w dialog. Ale kogóż to mamy

oczekiwać spoza krawędzi uporczywych myśli Adama? Czy będzie to tylko

jakieś rozdrażnione "atterego", gniewnie wplątane w ich bieg? Czy tylko ono

samo stanowi ów całkowity odzew ich równania w górę, ich uniesienia?

- Jesteś jednak uparty.

- Ktoś mówi oprócz mnie.

- Jesteś jednak uparty; rozbijesz się o twój upór. Zobaczysz.

Adam. (nie odwraca głowy, wiedziony jednak jakimś podświadomym odczuciem,

prowadzi całą rozmowę jakby poza siebie:)

- Aj, najgorsze jest to, że znów nie mogę odróżnić siebie od tego, który

mówi.

- No oczywiście, bo wzmogła się inteligencja...

- O nie, mylisz się»-

- Źle się wyraziłeś. Nie mów: mylisz się, ale po prostu: mylę się.

- ...A więc: mylę się... (nagle błysk:) O, nie, zeszłym razem udało ci

się sprowadzić sprawę do granic poznawania. Dziś nie powtórzy się ten błąd

- Ciągle się mylisz w osobie.

- Dziś nie narzucisz mi tego błędu.

- A to, na przykład, dlaczego?

- Bo nie zdołasz sprowadzić wszystkiego do granic inteligencji.

- Ho, ho... bo cóż?

- Bo ja się daję kształtować miłości.

- Otóż właśnie. Otóż właśnie. To zresztą zaraz widoczne. Nie ma niczego,

co by tak szkodziło poznaniu...

Rozumiesz. Wy to nazywacie miłością. A dla mnie jest to tylko ciężar

nieznośny, obciążenie nieznośne poznania, zburzenie poznania, rozcieńczenie

poznania, wypaczenie poznania, zwichnięcie poznania»-

Rozumiesz, to jest przekreślenie poznania.

I dlatego wy - nie możecie dzielić mojego poznania, boście je spaprali,

zbezcześcili, zbrukali.

O widzisz, i to wy nazywacie miłością.

To wy nazywacie miłością.

-»-

(Od tej chwili jawi się mętny obraz, nieścisły, nierzeczywisty, nie

odpowiadający prawdzie)

- I, oczywiście, nie możesz wybrnąć!

- Aj, ugodziłeś blisko.

- Wyczuwasz? I to wy nazywacie miłością - to skłócenie obrazu, zmylenie

obrazu, zamglenie, starganie, zniszczenie obrazu...

Spalenie obrazu!

- Czy to mam uważać za pokusę?»-

(Nie wiem, o ile jest prawdą, że Adam popalił niektóre ze swych płócien,

aby stać się wolnym, wolniejszym dla Chrystusa w nędzarzach»-)

- Kusisz już od dawna siebie samego i cały zespół sił, które cię

przewyższają.

- Znam zwłaszcza jedną taką Siłę, która mnie przewyższa. Przerasta mnie

nieskończenie miłością. Nie mogę wytrzymać tego napięcia. To mnie

zawstydza, upokarza mnie to, ale równocześnie prowadzi mnie, pozwala mi się

rozwijać...

- O człowiecze nieszczęśliwy, jakże daleko odszedłeś od przejrzystości

myślenia!

Adam. (śmieje się głośno i dość długo)

- Czemu się śmiejesz?

Adam. (śmieje się dalej. Jest to teraz śmiech zupełnie jasny i szczery,

tak jak u młodego chłopca. Podobnie nie śmiał się Adam już od dawna.

Od strony cienia jego postaci daje się wyczuć sprzeciw. Stamtąd też

wywodzi się cały niesamowity pogłos tego szczerego śmiechu Adama)

- No, czemu się śmiejesz jak jeden z tych idiotów, z którymi uwziąłeś się

obcować?! Similis simili!...

- Przypuśćmy... W tej chwili raduję się tylko tak szczerze na myśl, że

ktoś tak nieporadny jak ja, tak niezdarny, kuternoga, może jednak uwolnić

się od niezaprzeczalnej inteligencji»-

może wejść w posiadanie czegoś, co ją wymija»-

czegoś, co ją odkrywa»-

demaskuje»-

zdradza»-

- Powtarzam: wyszedłeś z kręgu idiotów!

- Niech będzie. Uwolniłem się też za tę cenę od tyranii inteligencji.

- Pozbawiłeś się prawdziwego obrazu świata.

- Znalazłem obraz, o którym ty nie wiesz.

- No i co?!

- No i nie będziesz mógł już udawać, że jesteś mną, że jesteś tym samym.

Różnisz się, różnisz bezgranicznie.

7. Po tym wszystkim Adam jest jednakże znużony. Całymi dniami nie

pracuje, nie wychodzi. W wysokim fotelu znajdziesz go pełnym zmęczenia. Nie

dziw się, skoro przeważyła w nim ta dziwna śmierć, która jest początkiem

życia. Nie dziw się ani ty, Maryniu - Marynia to jest siostra Adama, która

właśnie przyjechała ze wsi, zaniepokojona jego stanem - nie dziwcie się ani

wy wszyscy, którzy teraz rzadziej odwiedzacie Adama, zatrwożeni jego

pozornym dziwactwem. I dlatego Marynia często pozostaje w pracowni sama ze

swym bratem. Wtedy usiłuje dojść, co mu dolega, i po kobiecemu wynajduje

najbliższe środki zaradcze.

- Myślę, Adasiu, że mógłbyś u nas wypocząć.

- Od czego?

- Od obrazów, od nadmiaru obrazów.

- Moi przyjaciele twierdzą, że nic nie tworzę. A zresztą - może... Maks

tak twierdzi... Może zdołałbym wypocząć.

- W rzeczy samej, Adasiu, te nasze pola podolskie zrobiłyby ci

świetnie... Potem nagle pole się urywa, pole najbujniejszej pszenicy... i

otwiera się jar. Dołem rzeka. Woda w niej jest przeźroczysta i jasna. Lud

prosty»-

- Tak, można by...

- Mógłbyś odżyć, oderwać się.

- Można by... i tamtym ludziom... - ale tu większa nędza.

- Adasiu, właśnie chcę ci dopomóc. Pisano mi już, że zapadasz...

- To zależy

(Wchodzi Wuj Józef)

- A, Adamie...

- Wuju...

Marynia. Doskonale, że wuj przyszedł. Usiłuję nakłonić Adasia, aby jakiś

czas zechciał spędzić u nas w Kudryńcach.

Wuj Józef. To świetnie, Adamie, to świetnie. Zobaczyłbyś mój sierociniec.

Adam. Tak?

Wuj Józef. No właśnie. Chłopskie dzieci. Sieroty. Poniekąd w tym objawił

mi się cel mego życia. Zresztą nie mogło być inaczej. Wszystko mnie

zawiodło. Tymczasem te dzieci przywiązały się do mnie jak do ojca.

Widzisz, Adasiu, musimy schodzić w dół. Najwyższy czas na to zrównanie.

Takie ciążą na nas przewiny... takie zaniedbania...

Adam. Rzeczywiście, chociaż mam nieco inne ujęcie...

Wuj Józef. No oczywiście, Adasiu. Wiem, że jesteś malarzem.

Adam. Niezależnie od tego... Bo na przykład, co wuj sądzi o celu takich

przedsięwzięć?

Wuj Józef. Czegóż chcesz? Czyni się dobrze. Biedactwa zadowolone - i

ja... Człowiek się uwalnia spod brzemienia, spod uciążliwego brzemienia

jakiejś odpowiedzialności. To wszystko dawno pozaciągali, pozawlekali.

Dzisiaj ciebie dręczą wyrzuty...

Adam. To bardzo prawdziwe.»-

A jednak, gdyby nie owe wyrzuty»-

(Adam niespodziewanie stał się cierpki. Wuj wyczuł to)

Wuj Józef. Czegóż chcesz? To jest całkiem teoretyczne gadanie, mój drogi.

Te wyrzuty są koniecznością historyczną...

Adam. (tym samym cierpkim tonem) Ejże. Aż tak?»-

Wuj Józef. ...społeczną.

Adam. Proszę...

Wuj Józef. Czemuż kpisz, mój chłopcze? Myślisz, że twoje obrazy wystarczą

za wszystko? Poza nimi nie widzisz świata. I myślisz...

Adam. Myślę coś wręcz przeciwnego. Niemniej takie myślenie na nic się nie

przyda... (niespodziewanie zwraca się do siostry) Czy to prawda, Maryniu,

że w Kudryńcach ludzie wierzą jeszcze w miłosierdzie?

Marynia. Cóż za dziwne pytanie?

Wuj Józef. Właśnie. Co chcesz przez to powiedzieć?

Adam. Że są to jeszcze ludzie o bardzo pierwotnej prostocie obyczajów.

Wuj Józef. Adam, jak ty to rozumiesz? (te słowa były nieco groźne)

Adam. Nic już, nic. Wuj ma bardzo dobre serce. Zresztą, pewnie, trudno,

abyś się bratał z dziadami...

Wuj Józef. Z jakimi znów dziadami?

Adam. A prawda, zapomniałem; są to w samej rzeczy dzieci. Sieroty.

Marynia. Jesteś straszliwie roztargniony, Adasiu.

Wuj Józef. No właśnie»-

Więc co? Przyjedziesz do Kudryniec?

Marynia. Przyjedzie, przyjedzie na pewno.

Adam. Jeszcze nic nie wiem.

Wuj i Marynia wychodzą. Nie żegnają się nawet z Adamem. Widocznie mają

coś do załatwienia w pobliżu.

-»-

Adam pozostał sam. Dłuższą chwilę siedzi nieporuszony w swoim krześle.

Potem przeciera czoło, podgarnia w górę włosy. Niespodziewanie wstaje.

Idzie bardzo wolno ku stalugom. Wiele z nich mija obojętnie. Wreszcie "Ecce

Homo". Czyż nie jest on bardziej od innych obrazem Adama? Staje przed nim i

mimo woli pochyla się, jakby uginał się pod ciężarem tego tematu. Teraz

podnosi wzrok i przez chwilę zatrzymuje go na obrazie. Potem mówi bardzo

wolno:

- Jesteś jednakże straszliwie niepodobny do Tego, którym jesteś»-

Natrudziłeś się w każdym z nich.

Zmęczyłeś się śmiertelnie.

Wyniszczyli Cię»-

To się nazywa Miłosierdzie.

-»-

Przy tym pozostałeś piękny.

Najpiękniejszy z synów ludzkich.

Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później»-

O, jakież trudne piękno, jak trudne,

Takie piękno nazywa się Miłosierdzie.

-»-

(Teraz odwraca się z wolna i błądzi wzrokiem przez chwilę po pozostałych

płótnach. Nagle na wargi jego wystąpił uśmiech. I Adam mówi z tym uśmiechem

na wargach:)

- Dziwna rzecz; chyba żaden z moich przyjaciół w Monachium nie sprawdzał

dokładności swego malarskiego widzenia w legowisku nędzarzy...

Ani żaden chyba na świecie malarz...

A może jednak»-

Bardzo dziwna rzecz.

8. Kwestarz.

Ulica głęboka od mroku. Z głębi też dochodzi odgłos stóp uderzających o

chodnik. Są to uderzenia miarowe i odczekane należycie za każdym razem.

Twarzy osoby nie widać, przeszkadza cień drzewa, spadający jej do stóp

jakby delikatna zasłona. W tej chwili wysunął się nieco z mroku dla

spotkania kogoś, kto nadchodzi z przeciwnej strony.

- Przepraszam

- O co chodzi...

- Czy pan nie zechciałby... jakiegoś datku na ubogich z miejskiej

ogrzewalni.

(Przechodzień mierzy go wzrokiem:)

- Nie.

- Przepraszam.

(Odsuwa się)

(Tamten postępuje kilka kroków za nim:)

- Powiedziałem panu już szereg miesięcy temu, że to nie jest właściwa

droga.

(Kwestarz dopiero teraz podnosi wzrok:)

- A, to pan...

- Że to nie jest właściwa droga! To nie nasila olbrzymiego zbiorowego

gniewu, ale go rozładowuje, rozszczepia jego ostrze. Tłumaczyłem to panu,

pan sobie przypomina.

- Doskonale. Właściwie nigdy nie odszedłem od tamtej rozmowy.

- I cóż? Wszystko w niej jest słuszne i uzasadniane.

- O nie, mój przyjacielu, o nie...

- Taka odpowiedź dowodzi mi jedynie tego, żeś pozostał sobą. Nie

wybrnąłeś ze swoich nastrojów czy kompleksów, nie dojrzałeś do tego, aby

przemienić się w rzecznika»-

Rozumiesz, nie przejąłeś na siebie ich dążeń, ich wysiłków, ich gniewu,

nie utożsamiłeś się z nimi, nie zatraciłeś się w nich. Rozumiesz.

Zostałeś sobą. Patronem żebraków ulicznych i dziadów spod kościoła. Nie

przeszedłeś siebie. Nie dojrzałeś do ideału ludzi wolnych.

(Chwila milczenia)

Zawiodłem się na tobie. Liczyłem, że dojdziesz. Liczyłem na pańską

inteligencję. Człowiek inteligentny i uczciwy nie może tych rzeczy ujmować

inaczej jak ja.

Adam. To prawda. Przyrzekłeś pan zająć się kształtowaniem we mnie owego

surowca.

- Tymczasem przeważyły w panu sentymenty. Prawda. Zaniedbałem tej sprawy.

- Ktoś inny nie zaniedbał.

- Nędzne wyniki.

- Nigdy nic nie wiadomo. Ale raczej - tak.

- Przestań pan ze swoim spuszczaniem oczu, ze swoim cierpiętniczym

schylaniem głowy. Mam tego dość. Oni również. Rozumiesz pan?

(Adam milczy)

- Idę dalej, bo czuję, że wzbiera we mnie gniew. Mówiłem ci już o tej

odpowiedzialności, jaką zaciągasz wobec rewolucji. Zwodzisz ludzi, służysz

rozkładowej sił ludu. A czynisz to z całą świadomością.

- Tak jest. Tego możesz być pewny, Czynię to z całą świadomością. Z

przeświadczeniem, że taka jest jedyna droga.

- To tylko powiększa twoją winę.

- Przyjmuję»-

- Mnie zaś o nic innego nie chodzi; chcę tylko udowodnić ci, że się

mylisz. Tak jest. Udowodnię ci zaraz. Chcesz pan?

- Tak jest. Godzę się na to z góry. W jakiż sposób zechce pan tego

dokonać?

- W sposób bardzo prosty. - Gdzie znajduje się owa ogrzewalnia?

- Nad Wisłą. Ulica Wykręt 7.

- Dobrze. Otóż widzi pan. Natychmiast, pójdziemy tam obaj. Teraz wieczór.

Ludzie wszyscy będą już na miejscu. Przemówię do nich znanym im językiem»-

- Tak.

- Będę mówił do nich o tym, co pańskie czułostkowe zabiegi przesłoniły w

nich i zatamowały. Zobaczy pan, że z tych ludzi podwójnie zdeprawowanych...

podwójnie - bo raz nędzą, a dwa - miłosierdziem (to sprawka pana) - że z

tych podwójnie zdeprawowanych ludzi ja wydobędę od razu ich ludzki poziom,

właściwą warstwę ich człowieczeństwa i cały ten słuszny gniew.

- Przyjmuję warunki.

- Idziemy zatem.

- Zechce pan chwilę poczekać. Nadchodzi jakieś większe towarzystwo. To

dla mnie sposobność zbyt cenna. No, rozumie pan przecież?...

- Idę naprzód.

(Po chwili znika w mroku)

(Adam wychodzi naprzeciw nadchodzących:)

- Państwo darują. Jestem kwestarzem miejskiejogrzewalni. Państwo zechcą

jakąś ofiarę dla najbiedniejszych...

(Ktoś z towarzystwa:) - Kto to jest?

(Inny:) - Kwestarz miejskiej ogrzewalni»-

(Ten sam:) - Ale głos dziwnie znajomy»-

Maks. Adam, to ty?

Adam. Maks»-

(Chwila wyczekującego milczenia. Zakłopotanie wśród towarzystwa)

Stanisław. Bo my właśnie, Adasiu, odprowadzamy panią Helenę po premierze.

Adam. (milczy)

Jerzy. Po ogromnym tryumfie. Takiej Ofelii nie widziała jeszcze Europa.

(Znów milczenie)

Lucjan. Jak dziwnie jednak zabrzmiał twój głos, Jerzy, w tej pustce.

Stanisław. Jest tu doprawdy jakaś dziwna pustka.

Maks. Jakieś otamowanie»-

Jerzy. Jakiś zastój, nie uważacie»-

Maks. Gdzie?

Jerzy. Chyba w nas wszystkich.»-

(Przerwa)

Lucjan. Ciekawe. Już dawno nie spotkaliśmy się w takim składzie. Ostatni

raz - pamiętasz, Adam - w twojej pracowni. Był wtedy również ten jezuita,

pamiętacie, ze swoją matką. Przychodził woźny z rady miejskiej. Potem

zjawił się ten jakiś nieznajomy, który z nikim nie zamienił ani słowa, a po

naszym odejściu pozostał z Adamem sam na sam»-

Jerzy. Pamiętam. Potem Adam znikł mi z oczu na szereg miesięcy.

Maks. O nie. Wiem, że malował. "Ecce Homo" zapowiadał się niezmiernie

ciekawie; jakieś nowe możliwości techniczne. Ale to nie najważniejsze. Coś

się w tym obrazie gięło, coś nie dociągało i coś przerastało. Tyle ja

wiedziałem odtąd o Adamie. Ale nie przypuszczałem, że...

Adam. (po chwili) Ty w rzeczywistości nigdy nie wierzyłeś w sztukę, Maks.

Maks. Ja? Jak to? Nie dawno twierdziłeś coś wręcz przeciwnego.

Adam. A jednak... Nie wierzysz, że obraz jest zdolen rozłożyć

człowieka... przetworzyć człowieka»-

Maks. "Ecce Homo"?

Adam. (milczy)

Lucjan. Może jednak, Adasiu, zechcesz podejść z nami kilka kroków.

Adam. Nie mogę. Mam bardzo ważne spotkanie.

Lucjan. Tak?

Adam. Zależy od niego właściwie wynik wszystkiego...

Lucjan. Nie mam najzupełniej pojęcia, o co może tutaj chodzić. Wyrzucam

sobie tylko, że straciłem z tobą bliższą łączność przez ten okres, a nie

śmiem zapytać wprost...

Adam. Chodzi o to, mój drogi, że jestem, jak widzicie, kwestarzem

miejskiej ogrzewalni...

Lucjan. No więc co?

Adam. A może się zdarzyć, że pójdziemy dalej... To właśnie zależy w dużej

mierze od wspomnianego spotkania.

Lucjan. A zatem... nie będziemy przeszkadzać.

Jerzy. Dobranoc panu.

Adam. Dobranoc. A nie zapominajcie, że jestem kwestarzem.

(Pani Helena z Mężem. Zbliżają się)

(Zdejmuje rękawiczki)

(Wrzuca do puszki kwestarskiej pierścienie zsunięte z palców)

(Bez słowa)

Adam. Bóg zapłać.

Głosy: Dobranoc.

9. Zaraz po tym rozstaniu wyłoniła się ogrzewalnia. W jednolitej

przestrzeni świadomości zajmuje ona nie mniej miejsca niż wszystkie

poprzednie zdarzenia. Adam słyszy, jak uderzają w przyspieszeniu tętna w

jego skroniach. Zbyt szybko przeszedł, prawie przebiegł tę odległość do

ulicy Wykręt 7.

Światło jednej lampy u powały jest bodaj słabsze niż zwykle. Ludzie

siedzą lub na wpół leżą na swoich pryczach, szczególniej zgęszczeni wokół

mówcy, który stanął w pośrodku.

- ...Chodzi o to, że wy macie prawa ludzkie, powiedzmy inaczej: że wy

macie prawo do praw ludzkich. Tymczasem prawa tego wam zaprzeczono.

(Jakiś głos:) - Kto zaprzeczył?

- Kto? - Niepodobna wskazać jednego sprawcę. Trzeba po kolei demaskować

całe zespoły ludzi, cały splot bezprawia i krzywdy... Oczywiście nikt nie

przyszedł tutaj, nie pokazał palcem na ciebie lub na ciebie i nie

powiedział: ty tracisz prawa, ty nie masz praw. Tego nikt nie zrobił. Ale

uczynił to samo zbijając miliony, piętrząc akcje, zasypując świat mrowiem

papierków, których pokryciem jest twoja praca lub twoja nędza. Wszystko

jedno. Praca płodzi nędzę, a nędza służy pracy. Jedno i drugie pomaga im

gromadzić i porastać. Gromadzić i porastać! Rozumiecie»-

Bo to wszystko z pominięciem ciebie, ciebie, ciebie, was. To wszystko

przez wyłączenie, przez zaciskanie obręczy. Pewnie - nie dźwigną ciebie, bo

wówczas pęknąłby ten czarodziejski pierścień, którym ścisnęli każdego i

wszystkich, prócz siebie. Tą obręczą oddziela się ich nieokiełznana wolność

od waszej niewoli.

Z was żaden nie posiada niczego. Nie jest twoją nawet ta prycz z desek,

nawet ta wiązka słomy, na której trudno ci przeleżeć do rana - a musisz.»-

Ale zrozumcie; Jeszcze nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, o czym

chcą was przy tym przekonać: że to wszystko, a raczej to nic, które macie,

że to wszystko wam się nie należy, że to wszystko z łaski, z miłosierdzia.

I słuchajcie. To samo wciąż wrzeszczą w uszy robotnikom po fabrykach,

górnikom po kopalniach, najemnikom po majątkach. Tyś jest stworzony do

tego, by nie mieć niczego, oni - aby posiadać wszystko.

Przyszedłem tu obudzić to, co w was drzemie. Wiem, że wszyscy myślicie

to, co ja w tej chwili. Wszyscy to myślicie, ale nikt nie odważy się tego

powiedzieć głośno. Dlaczego? Dlaczego nie wydobędziecie tej siły, która w

was jest? Dlaczego pozwalacie się przygnębić nędzy i tamujecie w sobie

słuszny bunt? Dlaczego milczy w was gniew?

Nie lękajcie się!

Dostarczcie tylko gniewu, a znajdą się siły, które zdołają ująć go,

wykorzystać i poprowadzić!

-»-

(Wśród zebranych na razie żadnego odzewu)

(Adam jest już od dłuższej chwili. Słucha z przejęciem)

- Nie oczekujcie miłosierdzia! Miłosierdzie was poniża. Wy go nie

potrzebujecie. Zrozumcież, że wam się po prostu należy to wszystko. Nic z

łaski. Miłosierdzie jest ponurym cieniem, w którym tajemniczy, niepojęty

bogacz usiłuje ukryć właściwe swe oblicze - ale w tym samym cieniu chce

równocześnie, pogrążyć wszystkich was - waszą sprawę, waszą słuszność, wasz

gniew.

Strzeżcie się apostołów miłosierdzia! Są waszymi wrogami!

(Jakiś głos:) - O kim on mówi?

- Wyraźnie chodzi mu o kogoś»-

(Adam stoi nieporuszony w cieniu blisko drzwi)

(Inny głos:) - Ale co z tego, panie, co mówisz - jak człowiekowi głód

skręca kiszki, a grzbietu nie ma czym okryć.

(Inny:) - Głupi! Jemu nie o to chodziło.

(Tamten:) - A o co?

(Ginie w gwarze innych głosów)

(Ktoś:) - Ale powiedz pan, co cię tu sprowadziło?

(Inny:) - Właśnie.

Mówca. Chciałem wam udowodnić, że się o was myśli. O wasze prawa walczy.

Potrzeba tylko waszego gniewu.

(Ktoś:) - E, panie! Z tym gniewem, z tym gniewem! Szarpże się, to cię

zamkną, gdzie trzeba - i tyle.

(Inny:) - Albo ci kaganiec nałożą. Mają sposoby.

Mówca. Właśnie o to rzecz, aby się wydobyć.

(Ktoś:) - Ale jak? Którędy?

Mówca. Dajcie tylko wasz gniew!

(Ktoś:) - Tegoć nigdy nie zabraknie.

(Inny:) - I cóż nam z tego?

Mówca: - Bo tchórzycie, gdy przyjdzie do czego»-

(Wielu:) - E!

- Łatwo ci gadać, gdy masz do czego zęby wbić»-

- I niezłe palto na grzbiecie»-

- Tak, tak!

- Ale pobądź no jednym z nas!

- Właśnie!

- Poszczękaj no czasem zębami!

... zębami»-

- I ocygań żołądek przez parę wieczorów!

... wieczorów... Właśnie. Ocygań brzuch! (bardzo mocno) - To ci mina

zrzednie!

(Całkiem na boku Adam. Słowa ledwo dosłyszalne przez mrok:)

- Pobądź jednym z nas! Pobądź jednym z nas!

(Trzęsie głową. Drży na całym ciele)

(Teraz mówca usiłuje opanować zachwiane położenie:)

- Nie zrozumieliście ani słowa. Przecież wam mówię, że się o was myśli -

a ja przyszedłem wam tylko uświadomić, jaką siłę nosicie w sobie.

(Ktoś w tłumie zaśmiał się:)

- Jaką tam znowu siłę?

(Śmiech powszechny)

(Ktoś inny zabiera głos z wielkim przekonaniem:)

- To, coś pan mówił, niechby się spełniło. Nie byłoby źle. Tylko, żeś pan

to mówił, a nic się nie spełnia... W tym cała rzecz...

- W tym cała rzecz...

Mówca. Właśnie przyszedłem was przygotować na to, że się może spełnić. Że

się spełni. I to już niedługo.

- Niechby!

- A ty skąd o tym wiesz?

- A właśnie? Skąd wiesz?

(Tu i tam podnoszą się głosy:)

- Nas tu już przeróżni nawiedzali.

(Ktoś:) - Był taki - pamiętacie - co się zapierał, że już, już. A gadał

jakby wróżył z kart. Ale co? Potem poszedł, a my zostali. Zostali tym, czym

byli przedtem. Ot i wszystko.

(Inny:) - A ty, co zamierzasz zrobić? Zostaniesz tym, czym byłeś. Prawda?

Mówca. Ależ musicie zrozumieć, że wchodzą tutaj w grę olbrzymie rzesze.

Nie jesteście wy jedni. Myśli się o milionach.

(Ktoś:) - To i pójdziesz, a my pozostaniem.

Mówca. Nie zrozumieliście niczego, ni słowa.

(Któryś:) - Daleko od nas do ciebie, daleko od ciebie ku nam.

(Inny:) - Widzisz, u nas głowa tępa. Jedno wiemy: ten o nas wszystko wie,

kto tu żyje wśród nas. Inni nie wiedzą nic.

(Powszechnie zaczynają się odsuwać od niego do swoich prycz. Powoli

wyciągają się na lichych posłaniach ze stomy. Dochodzą ostatnie odgłosy

tego zdarzenia, w którym co dopiero wszyscy uczestniczyli:)

- Poszedł»-

- Jeszcze jeden dobrodziej»-

- Każdy by się tobą posłużył»-

- Ale...

(Mówca pozostał sam. Nie zauważli nawet, kiedy cofnął się o kilka kroków

wstecz, tak że znajduje się teraz bliżej wyjścia i bliżej Adama, który trwa

nieporuszony w swoim mroku. Mówca szepcze przez zaciśnięte zęby:)

- Tego właśnie się boję. To plewa rewolucji.

(Adam odpowiada mu niespodziewanie ze swego miejsca:)

- Tak, tak. Są ludzie, którzy jeszcze nie dojrzeli do rewolucji, o której

pan...

(Przerywa w pół zdania)

(W głębi nędzarze na swoich wiązkach słomy ciągle jeszcze dzielą się

swymi uwagami. Słowa łamane przez połowę i zdania nie pokończone:)

- Gadał, ale żeby tak co przyniósł»-

- Co chcesz jeszcze»-

- Miałeś wartkie słowa»-

- Płoty grodzić»-

Adam. ...do rewolucji, o którą panu chodzi.

- Niewielu.

- Myślę, że większość. Ogromna. Prawie wszyscy.

- Ejże. Myli się pan. Musiałbyś pan zobaczyć robotników. To ulicznicy:

Nic ich nie kosztuje życie, więc stronią od walki. A cały ich gniew nie

wytrzymuje niczego na dalszą metę. I nie na wiele się przyda.

- W każdym razie sporo jeszcze jest takich, których potrzeba dźwigać.

- Woda na pański młyn. Życie w aureoli żebractwa.

Adam. (z niespodziewaną siłą przekonania:) Tak. Jestem gotów. Jestem

gotów. Myślę, że mało jest takich, co by zdołali się dźwignąć sami, o sile

swego gniewu»-

... o sile swego własnego gniewu, no... rozgoryczenia, swej krzywdy -

rozumiesz pan?

... ale żeby zdołali się dźwignąć. Naprawdę dźwignąć.

- Co pan chcesz przez to powiedzieć?

Na legowiskach nędzarzy jest już teraz zupełnie cicho. Lampa słabiutko

oświetla śpiących lub zasypiających. Dziwna rzecz - chociaż Adam i jego

nieznany towarzysz dość daleko stoją od zasięgu jej światła, to jednak

zarysy ich postaci zdają się więcej korzystać z jego słabych promieni. Jest

to może jakieś przeniesienie wrażeń słuchowych do innej kategorii. Zapewne

głosy obu rozmawiających przerzucają swój wrażeniowy rezonans w dziedzinę

widzialności. Chyba dlatego właśnie Adam i nieznajomy jego towarzysz,

chociaż dalej od źródła światła, większą połać biorą świetlistości.

Świetlistości zresztą cichej i mdłej.

I Adam przez chwilę milczy skupiony, jakby szukał słów dla odpowiedzi,

tak że towarzysz jego czuje się zmuszony powtórzyć:

- Co pan chce przez to powiedzieć?

Adam. (milczy jeszcze przez chwilę, potem odpowiada z trudem i bardzo

powoli:)

- ... że jestem panu bardzo wdzięczny.

- Za co?

- Za objawienie.

- Objawienie?!

- Tak... Oczywiście nie jest ono zupełnie jednolite dla nas obu.

Rozszczepia się wyraźnie od pewnego punktu i podąża rozbieżnie. Niemniej

gdzieś u spodu łączy się.

- Dlaczego się rozszczepia?

- Bo z tego samego punktu prowadzą dwie drogi.

- Moją znam. Pańska się nie liczy. Nie jest ona drogą gniewu. A tutaj

chodzi tylko o gniew. O wielki, powszechny gniew. Ludzki gniew.

- Czy rzeczywiście? Czyż nic pana nie nauczyło to zdarzenie tutaj przed

chwilą? Panie, to zdarzenie jest symbolem: rzesza, która chce mieć, która

chce po prostu wziąć! I cóż pan uczyni, jeśli chce mieć? - Postawmy na ową

siłę gniewu. Załóżmy, że o sile własnego gniewu dźwiga się do wielu dóbr -

- Do wszystkich dóbr!

- Nie. Do wszystkich - to wykluczone. Nędza człowieka jest głębsza niż

zasób wszystkich dóbr.

- To twierdzenie jest szaleństwem.

- Być może. Niemniej to twierdzenie jest prawdą. Nędza człowieka jest

głębsza niż zasób tych wszystkich dóbr, o których pan mówi. Tych

wszystkich, do których może on się dźwignąć o sile własnego gniewu.

- Podejrzewam, o co panu chodzi - i... nie wierzę.

- W tym cała rzecz. A widzi pan, w tym właśnie cała rzecz. Ja zaś wierzę

i wiem. Panie, panie, przecież nie chodzi o to, aby człowiek pozostał

nędzarzem wobec drugiego człowieka.

- Według pana musi pozostać.

- Nieprawda. Natomiast pewien jestem i w to wierzę, i wiem, że ma się

dźwignąć do wszystkich dóbr. Do wszystkich. I do największych. Ale tu już

zawodzi gniew, tu konieczne jest Miłosierdzie.

- Nie masz pan pojęcia, jak wśród tego narasta twoja odpowiedzialność za

zmarnowaną siłę gniewu. Za zmarnowaną świadomie.

- Świadomie ja chcę jedynie wychować ten gniew. Co innego przecież znaczy

wychować słuszny gniew, sprawić, ażeby dojrzał i objawiał się jako siła

twórcza - a co innego wyzyskać ten gniew, posłużyć się nim jako surowcem,

nadużyć go.

- Tak, tak, będzie go pan wychowywał po to, ażeby znów stłumić całą jego

moc. Tym razem nie uda się to już. Nazbyt wezbrał.

- Panie, panie, czyż pan nigdy nie usiłował się wczuć w cały ogrom tych

dóbr, do których powołany jest człowiek? A ta rzesza pochylona i łaknąca

przemawia do pana tylko siłą swego gniewu? - Nie wolno myśleć tylko jednym

odłamem prawdy, trzeba myśleć całą prawdą.

- Już pan najmniej masz prawo mówić w ten sposób.

(Jest wyraźnie rozgoryczony, chociaż jakby z lekkim odcieniem

pobłażania:)

- Pan jesteś typowym artystą. Zachodzi dziwna niezbieżność między tym, co

pan mówi, a tym, co pan myśli.

- A jednak nie kłamię. Przyzna mi to pan.

- Rzeczywiście... tak, to bardzo dziwne. Pan przechodzi bokiem wobec

kłamstwa i wobec prawdy. Pan jesteś prawdziwym artystą.

- Być może. Wielu ludzi już tak twierdziło.

- I co?

- I nic. Jestem panu ogromnie wdzięczny. Dopomógł mi pan wyzwolić się od

brzemienia tamtych twierdzeń.

- Skądże. Przecież nie poszedłeś pan za mną.

- No oczywiście.

(Wskazuje głową na uśpionych nędzarzy:)

- Oni też za panem nie poszli.

- Oni?... Tak, ale oni nie są winni w tym stopniu, co pan. Nie są winni,

że nie zaraz uwierzyli. A prócz tego... ich rewolucja wchłonie. Pan co

innego. Bo pan masz całą świadomość.

- O nie... chociaż mam tej świadomości więcej od pana.

- Być może.

- A jednak oni za panem nie poszli.

- A za panem pójdą, myśli pan? Będziesz ich pan mógł zapewne nawlekać na

sznurek?

- Nie. Ja pójdę za nimi.

- Szkoda czasu dla pustych słów.

- No nie. Chodzi o bardzo różne rzeczy.

- Tak. Przypuśćmy... - Ale najwyższy czas. Czy wychodzisz pan ze mną?

- Nie. Ja bym pozostał.

- Gdzież będziesz pan spał w tej norze?

- Właściwie - oni mnie już trochę uważają za swego. Zostanę.

- Ostatecznie - jest to nawet w pańskim stylu.

- Właśnie. W końcu udało mi się wypracować sobie ten styl. Szło to

wprawdzie uciążliwie. No, ale... myślę, że będzie to wreszcie mój styl...

(Chwila zastanowienia)

Nie, nie jest moim. Zawdzięczam go.

(Adam pozostał sam.)

Iii. Dzień Brata

Oddzielmy się długim szeregiem lat od tamtych dni, narosłych

niedocieczonym przebiegiem. Sama dogłębna sprawa stawania się pozostaje w

nich zawsze ukryta poza układem wydarzeń. Ujawniły nam ją napięcia, jakby

sfałdowania samego surowca życia, który dzięki nim stał się dotykalny i

odtwarzalny. Kiedy napięcia owe ustaliły się już w trwałym fakcie, wówczas

owa dogłębna postać wystąpiła jako codzienna treść życia przekształconego.

Fakt zaś trwał latami. W miarę lat łagodniały dawne napięcia, stając się

mniej wyraziste, opadały w fałdy życia. Żadne z nich tam nie przepadło, nie

zostało unicestwione, stały się jednak mniej wyraziste. Opadły tedy poniżej

krawędzi dramatu, stawania się, ustaliły się natomiast jako tętno życia

równomiernie bijące w przebiegu każdego dnia.

Wśród wszystkich owych dni znalazł się jednak i taki, w którym

poprzedzające napięcia odezwały się szczególnym echem. Sam ów dzień nie był

już żadnym nowym dramatem, nie wniósł żadnych nowych napięć, przedziwnie

jednak odtworzył układ i treść poprzednich. Dlatego też miał w sobie coś

dramatycznego. Nie rozwiązał mimo to dramatu, nie przywalił bohatera na

sposób klasyczny nadludzką jakąś katastrofą, grzebiąc w jej gruzach jego

miłość i myśl. O nie, jego miłość i myśl już dawno zostały zabezpieczone od

zniszczenia, taka bowiem jest sama ich natura, że uchylając się od

bezwzględnej katastrofy, chociaż dźwigają na sobie brzemiona wielu

katastrof, gojąc w swym wnętrzu ich ślady. Niemniej sam dzień był

znamienny: jakby pogłos dawnych zmagań, nie tyle zamknie nam dramat, ile

raz jeszcze narysuje samą dogłębną jego postać uciszoną pod przebiegiem

zdarzeń.

Był to jeden dzień w życiu Adama. Jeden z tylu dni - i jeden z ostatnich.

Od dawna już stara ogrzewalnia przemieniona została w schronisko. Kiedy

dzisiaj wejdzie ktoś do niej, ujrzy tę samą izbę, długą i przestronną. W

głąb biegną drewniane słupy podpierające strop. Tego dawniej nie było. Po

lewej i prawej stronie, poza rzędami tych podpór, ciągną się szeregi prycz,

podobnie jak dawniej, tylko porządniej. Są drewniane, ogromnie ubogie i

proste, ale schludne. Środkiem długi stół. W głębi duży krucyfiks z

ciemnego drzewa.

W tej chwili cały cień skupia się i rozkłada spokojnie po lewej stronie.

Po prawej jacyś bracia w bardzo biednych szarych habitach sprzątają.

(Rozmowa braci jest taka:)

- Czy wrócił już brat starszy?

- Nie. Widziałem go ostatni raz dziś rano. Wyjeżdżał na swoim wózku do

miasta.

- Zatem wróci niezadługo. Te wyprawy kończą się zwykle koło jedenastej.

(Po chwili ten sam brat dodaje:)

- Co wy myślicie, Sebastianie - jak długo możemy wytrzymać w ten sposób?

Sebastian. Jak to? O co wam chodzi.

- No cóż - to żebractwo jest dobre do czasu, ale w końcu gotowe się

znudzić.

- To nie nasza rzecz. Przecieżeś ślubował.

- Tylu na świecie ślubowało.

- Nie, bracie... niedobre te wasze myśli. Brońcie się. Będę się modlił za

was.

- Ale słuchaj. W końcu każdy ma swój rozum... To nie może potrwać.

- Widać - trzeba, aby nasz rozum milczał, skoro trwa.

- Ale ludzi pcha się coraz więcej. Opuchlaki, znajdy, włóczęgi,

nałogowce. Wszystko, co gdzie po ulicach nazbiera, wszystko, co skąd bądź

nadejdzie - zaraz ma prawo.

I jakże, sam przecież z rynsztoków wydobywa zgnilców przepitych i

przywłóczy na starym grzbiecie.

- No więc o co wam chodzi, Antoni? Po tośmy przecież ślubowali. A zresztą

nie nasza głowa. On myśli.

Antoni. Można by mu podsunąć to i owo. Przecież, gdyby tak zerwać z tym

całym żebractwem, znajdą się środki dla większej liczby. Sprawa tylko zyska

na tym.

Sebastian. Starszemu ubóstwo droższe od wszystkiego.

Antoni. No właśnie. A zdaje się, że niesłusznie. Czy chodzi o to, by

pomagać ludziom, czy też o to, by żebrać za wszelką cenę?

Sebastian. Wyszło wam może już gardłem?

Antoni. Nie to, ale po prostu nie pojmuję, po co»-

Sebastian. Ślubowałem, ślubowaliście i wy. Teraz dźwigajcie. Juści, nie

nastaliśmy tutaj po wygody.

Zresztą - wszystko mamy mu do zawdzięczenia.

Zrobił z nas ludzi.

(Inni bracia wyciągają jakieś wory)

- A tego będzie prawie na dziś. Więcej brat starszy nie pozwala.

Antoni. Albo i te sposoby...

Sebastian. Mówię wam, Antoni, odpędzajcie te myśli.

(Nadszedł teraz brat przepasany białym fartuchem. Kucharz)

- A to już wodę do kotła moglibyście zacząć nosić, braciszkowie.

- Do tego nowego kotła też?

- A też, też. Z pewnością dzisiaj będzie jeszcze większy tłok.

- No to idziemy, Janie.

(Tamci bracia wychodzą, drzwiami od tyłu)

Sebastian. Jakże tam, bracie Szczepanie. My tu już z grubsza po robocie.

Szczepan. A mnie nie wypada zabierać. A niegdyś, musicie wiedzieć, byłem

straszny leń. Nasz brat starszy znalazł mnie razu pewnego na żebrach.

Żebrałem oczywiście na wódkę. Powiedział do mnie tylko: chodźcie ze mną.

Poszedłem. To była najdziwniejsza rzecz w moim życiu. Bo mówię wam - byłem

straszny leń. I pijak, jak było za co. Dzisiaj chętnie bym odmienił tamte

czasy. Chętnie bym nawrócił. Cóż - lat nie wrócisz. Staram się nadrobić,

ile mogę.

Antoni. Jakże to nadrabiacie, bracie kucharzu?

Szczepan. E, cóż - nie tak znów trudno. Panu Bogu można się spodobać byle

czym. Tak uczy brat starszy. Więc ja na przykład warzeniem polewki...

Ale to wszystko mam od niego.

Tak, tak.

A najdziwniejsze to - że wtedy poszedłem za nim.

Sebastian. O tak, niejeden ma mu sporo do zawdzięczenia.

Antoni. (jak echo) Niejeden»-

(Wychodzi)

Szczepan. Cóż on?

Sebastian. E, nic. Tak trochę waży. Ciężko mu. Ale to przejdzie.

Szczepan. Pewnikiem, nie przyszliśmy na wygody. A pokutować też za co

jest. Dobrze, że się taki znalazł, co nam o tym powiedział.

Sebastian. Cóż, kiedy nie każdy umie.

(Przychodzi jakiś brat:)

- Brat starszy wnet tu powinien nadejść?»-

Sebastian. O tak. Jak tylko usłyszysz dudnienie kół po kamieniach, a

potem głuchy łoskot drewnianej kuli na podłodze...

Szczepan. Dobrzeście to podsłuchali, Sebastianie. Tak to w samej rzeczy

jest, tak się powtarza dzień w dzień o tej samej godzinie.

(Słychać dudnienie kół. Potem łoskot kuli)

Bracia. A właśnie...

Brat Starszy. (z wysiłkiem mija próg, dźwigając drewnianą nogę) Nie było

tu kogoś do mnie, braciszkowie?

Szczepan. Nie było nikogo, bracie starszy.

- Zabierzcie wszystko z wózka. Starczy dla wszystkich naszych gości. No i

co, powiecie, czy to nie pięknie... Tutaj wy, bracie Szczepanku, gotujecie

już wodę, a jeszcze nie wiecie, co przyjdzie do niej wsypać. Aż tu zajeżdża

mały wózek - a woda już się właśnie zagotowała. Wystarczy wsypać to, co

przywieziono na wózku. Za godzinę wszyscy siadają do mis. Za dwie - misy

pomyte. Czy nie tak?

(Bracia potaknęli w milczeniu»-)

- Już nic to, że nie potrzebujemy spichrzów ni spiżarni, ale to, bracia

moi, że codziennie karmi nas i okrywa ubogich nasz Ojciec...

Sebastian. Tak to i jest, bracie starszy, tak to i jest.

Brat Starszy. A komu to masz do zawdzięczenia, żeś nie związany, żeś nie

oblężony komorami, spichrzami, skrzyniami, sakwami, zmartwieniami,

strachami, złodziejami?...

(Śmieje się serdecznie, kończąc wyliczać ten długi szereg. Bracia

podzielają jego radość)

- No komu? komu?

Szczepan. Pewnikiem wam, bracie.

Brat Starszy. Ale gdzie tam. Mnie - też wymyślił.

Szczepan. Przecież wam.

Brat Starszy. Nie i nie!

(Chwilę jeszcze zdaje się czekać na trafną odpowiedź)

(Po chwili:) - Ślubom.

(Bracia zgadzają się. Potakiwanie głowami).

Sebastian. Było się przedtem żebrakiem ulicznym.

Brat Starszy. A teraz żebrakiem poślubionym. Wszystko się odmieniło przez

to samo. Ślub wszystko odmienił. Pokochałeś się z biedą, ot i cała rzecz.

Szczepan. A dawniej nienawidziliśmy się mocno.

Brat Starszy. A teraz ją pokochałeś i poślubiłeś. Ot i cała rzecz.

Widzisz, nie szkoda to było tylu swarów?

(Wszyscy bracia śmieją się serdecznie.)

Sebastian. (z nagła przestał się śmiać. Mówi do siebie): Chociaż

niektórym to ciąży...

(Po tym ogólnym rozweseleniu, następuje jakby chwila przerwy. Nikt nic

nowego nie dopowiedział. Milczą i dumają. Po chwili wchodzi brat-odźwierny;

zwraca się do przełożonego:)

- Bracie starszy, jakiś młody człowiek prosi was o rozmowę.

- Brat wprowadzi go tutaj!

(Odźwierny wychodzi. Po chwili wsuwa się ów młody człowiek:)

- Chcę rozmawiać z wami, bracie.

Brat Starszy.Do usług.

Młody Człowiek. Powiem od razu wszystko, o co mi chodzi. Spodobało mi się

takie życie jak tu u was. Proszę, abyście mnie zechcieli przyjąć do waszego

bractwa, bracie starszy.

Albert. (milczy)

Młody Człowiek. Bracie, ja długo o tym myślałem. Będzie to jedyny środek

do uratowania mojejzachwianej wiary. Ten punkt, na którym wiara kołysze

się jak łódka pod uderzeniami wiatru, tkwi gdzieśw rozumie. Może jestto

po prostu pycha umysłu...

Pod łódką rozpościera się zatoka. I do niej sięga niepokój łódki. Ja

wiem, że sama zatoka jest rozsadzana od dna»-

Brat Starszy. Co znaczą te słowa?

Młody Człowiek. Jakże inaczej określić to przedziwne rozszerzanie się w

człowieku czegoś... bardzo wewnętrznego... bardzo ludzkiego. Chociaż nie...

W każdym razie - przebiega toburzliwie. O właśnie - jakby zatokę rozsadzał

ktoś od dna.

Brat Starszy. Zaczynam już coś pojmować. Ale czego spodziewa się pan dla

siebie od nas?

Młody Człowiek. Widzi brat - to jest mniej więcej tak - muzykę sprawdza

się głębokim wewnętrznym milczeniem wszystkich nie umuzykalnianych

odbiornikównaszej świadomości - przy równoczesnym nasileniu wrażliwych

ośrodków. - Wiarę, która się chwieje, trzeba ocalać podobnie. Trzeba szukać

odnośnych ośrodków. Wrażliwych, tętniących jej siłą.

Brat Starszy. I to pana sprowadziło do nas?

Młody Człowiek. Tak.

Brat Starszy. Jak panu na imię?

Młody Człowiek. Hubert.

Brat Starszy. Więc dobrze,Hubercie. Pozostanie pan wśród nas przez czas

jakiś. Potem wybierze pan.

Hubert. Już wybrałem.

Brat Starszy. Nie koniec na tym. Niech pan nie zapomina, że nie my

wybieramy. My tylko zostajemy wybrani»-

Hubert. Tak.

Brat Starszy. I tego jest pan również pewny?

Hubert. No właśnie. Czy tego można być zupełnie pewnym? Tu można tylko

szukać, trafiać...

Brat Starszy. Zdaje mi się, że jest pan bardzo zmęczony, Hubercie.

Hubert. O tak.

Brat Starszy. Musi pan odpocząć.

Hubert. (milczy)

Brat Starszy. Pan zajmował się wiele muzyką, prawda?

Hubert. Tak, dawniej. Skąd brat o tym wie?

Brat Starszy. Nietrudno rozpoznać. Pan myśli i ocenia z punktu widzenia

muzyki.

Hubert. Tak. Szukałem przejść dla siebie od tamtej strony. Na próżno.

Brat Starszy. Zapewne. Dostęp bywa trudny.

Hubert. Brat twierdzi w ten sposób. Oczywiście. Brat starszy zna te

sprawy lepiej niż ktokolwiek inny. Dlatego właśnie przyszedłem tutaj»-

Brat Starszy. No»-

Hubert. Była przecież taka chwila w życiu brata, kiedy znajdował się

wobec konieczności podobnych rozstrzygnięć.

(Chwila milczenia. Hubert z napięciem oczekuje odpowiedzi)

Brat Starszy. (mówi bardzo powoli, znać wysiłek) Niczego niepodobna

wnosić z tej pozornej analogii.

Hubert. Brat starszy mówi: pozornej - czyż raczej nie: uderzającej?

Brat Starszy. Nie!

Hubert.Nie?

Brat Starszy. Nie wolno sądzić po zjawiskach. Pamiętasz, jak starszy

Izaak pomylił się, źle wybrał między Jakubem a Ezawem. Nie wolno sądzić po

tych pokrowcach, w które przyodziewa się czyjeś życie. Tu chodzi o to, czy

pan jesteś wybrany...

Hubert. Jakże się o tym przekonać?

Brat Starszy. Naprzód trzeba mieć całkiem nowe widzenie świata. Pan go

nie ma. Bo to różnica, mójdrogi panie, to jest różnica. Co innego sądzić

świat wedle tych miar, którymi zbiegają się i rozchodzą tonacje - jest to

ogromnie ciekawe, ogromnie piękne i wzniosłe - ale co innego widzieć świat

w wymiarach nędzy i upodlenia, i wiedzieć, ale to wiedziećdokładnie,gdzie

z tym wszystkim spotyka się Bóg, jaka nędza Go do ludzi przybliża, a jaka

od nich oddziela.

Hubert.Zdaje się, że umiałbym ocenić.

Brat Starszy.Czym? Zawiedzionymwidzeniem muzycznym?

Czy pan przynajmniejwie, jaka jest tanajprawdziwszanędza człowieka

przed Bogiem?

(Chwila milczenia)

Tej nędzy nie wolno szukać na krańcach człowieka, na jego peryferiach.

Znajduje się ona u niego w tym dokładnie miejscu, skąd rozpoczynać się

powinno najwyższe jego wyniesienie.

Hubert. Tak. Przeczuwam, o co bratu chodzi. Wymowa przeciwieństw.

Brat Starszy. Stąd to pochodzi, że my zwyczajnie źle oceniamy...

Miłosierdzie ikrzywda mają w rzeczywistościinne znaczenie i gdzie indziej

się zaczynają niż się na ogół przypuszcza...

Ale na to potrzebne jest właśnie to widzenie. Jeśli go brak, będzie się

ciągle popełniać głupstwa. - Pan go szuka, nieprawda?

Hubert. Sądzę, że tak. Dziwna rzecz: to rozbija moje życie i to je

równocześnie scala.

Brat Starszy. (milczy przez chwilę. Potem zupełnie niespodziewanie:) No a

co będzie z twórczością?

Hubert. A jak brat myśli»-

Brat Starszy. Bo widzi pan - tu jest całkiem inna twórczość. Jakżeby to

panu wytłumaczyć - widzi pan - całkiem inaczej rozkładają się współczynniki

surowca, talentu i trudu.

Hubert. Nic nie wiem, nic nie wiem. Jestem w mroku.

Brat Starszy. To by jeszcze samo przez się nic nie szkodziło.

Hubert. Proszę mi dopomóc.

Brat Starszy. Biedny chłopcze, zdaje mi się, że szukasz rozwiązań zbyt

śmiałych. Nie wolno się tak przerzucać, trzeba pozwolić, aby to narastało

powoli. Trzeba cierpliwości. - Bo ja nie wierzę,oczywiście,aby groziła

panunaprawdęutratawiary. Niemniej szuka pan mocnych podniet. I to - nie

w sferze uczuciowej, ale w sferze rzeczywistości. To bardzo dobrze.

Hubert. Tak? Brat starszy chce mnie uspokoić.

Brat Starszy. Widzisz, sprawa twoja nie jest łatwa. Wiele rzeczy jeszcze

niedojrzało.Właściwieraczejjesteśjeszcze po tamtej stronie. Coś jednak

cię wyrywa...

Hubert. Brat to dobrze określił.

Brat Starszy. Wiem, wiem. Ciągle jednak nie jestem pewny.

Hubert. Czego?

Brat Starszy.Twegowidzenia.

Hubert. Jakiegowidzenia?Bratstarszyciąglewspomina o jakimświdzeniu.

Brat Starszy. A tak. Bywa przecież, że długo chodzi się w mroku.

Hubert. Właśnie tutaj przyszedłem po światło.

Brat Starszy. Tak, tak. Boję się jednak, byś pannie oślepł... Botujest

całkieminnatwórczość,całkieminna.Skorowięc tamtej nie stanie, a ta

nie dojrzeje - będzie ogromnie ciemno. Nie wiem, jak długo to może trwać.

Hubert. Ależ co?Brat chyba sądzi po sobie.

(Przerwa w dialogu. Przez chwilę nie ma odpowiedzi)

Hubert. Bracie starszy, jeżeli brat mi nie pomoże, to któż?

Brat Starszy. Właśnie ja chcę panu pomóc.

Hubert. Dziękuję.

Brat Starszy. Niech pan sobie nie wyobraża, że to znaczy: zostań na stałe

wśród nas.

Hubert. Nie? A co to znaczy?

Brat Starszy. To znaczy raczej: szukaj w dalszym ciągu.

Hubert. Dlaczego?

Brat Starszy. Nie powiem panu. Nie potrafię odpowiedzieć panu w całej

pełni, a jednak - tak.

Hubert. Szukaj w dalszym ciągu. Ale czego? Szukałem chyba dość. Szukałem

wśród tylu prawd. Przecież te rzeczy mogą dojrzewać właśnie tylko w ten

sposób. Filozofia... sztuka... Prawdą jest to, co ostatecznie wypływa na

wierzch jak oliwa w wodzie. W ten sposób życie odsłania nam ją - powoli,

częściowo, lecz ciągle. Prócz tegojest ona w nas, w każdymczłowieku. Tam

właśnie zaczyna przylegać do życia. Nosimy ją w sobie, jest mocniejsza od

naszej słabości ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym człowieku. Co

to jest prawda, gdzie się znajduje?

Życie składa się z ludzi, którymi szeroko upływa,jednocząc się u swego

ujścia nowym poziomem światła w rozwartych źrenicach. Tak, tak... istnieją

po prostu ludzie zjednoczeni z Prawdą, którzy nie wychylają się z jej

orbit, ale wewnętrzną równowagą trwają w jej objęciach.

Brat Starszy. (milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiada:) No właśnie.

Powinien pan tego szukać jeszcze o własnych siłach. Takiemu jak pan nie

wolno skracać drogi - ani»-

Hubert. Ani?

Brat Starszy. - ani zbyt jej ułatwiać.

Hubert. Więc odmawiacie mi, bracie starszy»-

Brat Starszy.Odradzam. Skądże jamogę wiedzieć, czy dojrzeje w panu to

samo, co we mnie? Dotąd jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku.

Hubert: Przecież w ten sposób skazujecie mnie na dalszą poniewierkę.

Brat Starszy. To nic nie szkodzi. Trzeba zresztą, abyś zubożał.

Hubert. Jak to? Skoro już tyle straciłem»-

Brat Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym -

trudno pomyśleć, ażeby dwóch ludzi miało iść tak blisko siebie tą samą

drogą. Czy to by godziło się z Jego bogactwem? Pan Bóg bogaty jest w swoich

drogach.

Hubert. Czy to już cały powód?

Brat Starszy. Nie wiem. Powodu właściwie nie ma. Ale wiem, że powinien

pan stąd odejść. Wzywają cię dokądinąd.

Hubert. Dokąd?

Brat Starszy. Te sprawy wyjaśniają się od wypadku do wypadku. Czasem w

ciągu godziny.

(Przerwa. Chwila milczenią)

Hubert. Od dłuższej chwili narzuca mi się pewna myśl. Jest uporczywa.

Brat Starszy. Proszę powiedzieć...

Hubert. Przyszedłem do was, bracie starszy, pewny, że nikt inny nie

rozstrzygnie tak moich trudności, jak wy. Przecież przebiegają tak blisko

waszego życia.

Brat Starszy. To o niczym nie świadczy. No - ale co?...

Hubert. (skupia się z wysiłkiem, szukając wyrazów dla tego, co chce

powiedzieć. Wreszcie mówi z wolna:) Czy wy po prostu, bracie starszy,

chcecie we mnie przekreślić całe wasze życie?

(Albert opuszcza głowę, przez chwilę sposępniał. Potem znów podnosi oczy

i patrzy na młodego bardzo przenikliwie, a przy tym bardzo łagodnie)

Brat Starszy. Bóg jest zbyt dobry. (potrząsa głową) Bóg jest zbyt bogaty.

Zbyt bogaty.

(Tamten nie opuścił wzroku. Zdaje się jednak, że nie jest zupełnie

przekonany, bo powtarza z całą stanowczością, chociaż głosem mocno

przyciszony:)

- Czyżbyście wy po prostu, bracie starszy, chcieli przekreślić we mnie

to, czym było cała wasze życie? - Niepodobna! Niepodobna!

(Rozstali się bez słowa)

(Albert jest nieporuszony. Zupełnie jakby w nim nic nie zaszło. Któryś z

braci podchodzi i coś szeptem mówi do starszego. Odpowiedź:)

- A dobrze, dobrze.»-

(Brat oddala się. - Po chwili wchodzi brat Antoni)

Antoni. Miałbym słówko do was, bracie starszy.

Albert. Może później zdarzy się chwila stosowna.

Antoni. Wolę zaraz. Sprawa moja jest prosta. Mam dosyć tej żebraniny.

Albert. Nie wy pierwsi.

Antoni. Myślę, że moglibyście zrobić nieskończenie więcej dobrego,

zrywając z waszym uporem.

Albert. Ależ, bracie, wszystko dobro dzieje się tu przez ubóstwo.

Antoni. Przez żebry, przez łażenie z torbami?»-

Albert. A jakże myślicie, uwierzy nam który z naszych opuchlaków,

bezdomnych, jeśli ujrzy u nas co innego niż sam wlecze na swoim grzbiecie?

Antoni. Uwierzy, nie uwierzy. Mniejsza o to. Ja jestem z nich, to wiem.

Dziś się tylko żąda.

Albert. Żadną miarą. Najważniejsze jest, aby uwierzył.

Antoni. Sądzicie, że ma nawet czas o tym myśleć. Ja jestem z takich, ja

to wiem. Nie myśli się. Myśl musiałaby położyć kres żądaniom. Wystarczy

dawać.

Albert. Nieprawda. Trzeba wyrywać z takiej bezmyślności.

Antoni. Po co?

Albert. Aby go nauczyć żądać jeszcze więcej. Czyście tego jeszcze nie

pojęli wśród nas? Żądać jeszcze więcej. Szukać jeszcze więcej.

A przy tym mylicie się. On nad tym myśli. Jeśli w ogóle nad czymś, to

właśnie nad tym jednym.

O Antoni, Antoni. Czyście tego jeszcze nie zrozumieli?

Antoni. Tak, ja nie mogłem tego pojąć. Ja nie mogłem nigdy tego pojąć, o

co ci chodziło, Albercie.

A myślę, że nie ja tylko.

Albert. Przecież nigdy nie taiłem tego przed wami. Właśnie chodziło mi o

to, abyście to wiedzieli. Wszyscy.

Antoni. A jednak, cóż możesz zaradzić na to, że ktoś ciebie nie pojął? To

nie tylko ja. Takich jest więcej. Chociaż tylko ja mam odwagę mówić wam o

tym, bracie starszy.

Albert: Dziękuję ci za to, Antoni.

Antoni. Oni również was nie pojmują, chociaż zgadzają się z wami. Tak

najłatwiej. Żyją na wasz koszt. Zdali się na wasze myślenie. Nie myślą

sami. Dlatego pytam was jeszcze raz, bracie starszy: co to jest, czego nam

udzielasz? Dlaczego każesz nam biedować i żebrać? Pytam was o to wobec nich

wszystkich.

Rzeczywiście podczas rozmowy izba powoli zaczęła się zapełniać braćmi.

Dobiega pora posiłku, więc ławy powoli się zapełniają. Bracia stają na

swoich miejscach i milczą. Niemniej właśnie owo milczenie nadaje całemu

zdarzeniu niezwykły wyraz. Wygląda ono po prostu tak jak jakiś milczący sąd

nad Albertem.

Brat starszy orientuje się w tym położeniu. Czyżby nagle stanął wobec

pustki tam, gdzie chciał przelać całe swe bogactwo? Może rzeczywiście mylił

się systematycznie co do nich - co do ludzi, których sądził, że nawraca.

Sądzą go oto mimo woli. Albert wie, że słowa Antoniego oskarżają go teraz w

nich wszystkich.

Dlatego też Albert potoczył wzrokiem po zgromadzonych, szukając już

wyroku w ich twarzach. Nie znalazł. Zaczyna tedy mówić z cicha i bardzo

miękko.

- Bracia moi, odebrałem wam wszystko, zażądałem od was wszystkiego. Nie

łudziłem was żadną obietnicą. Czy miałem do tego prawo?

Prócz tego włożyłem na was jarzmo. Ale szukałem dla niego oparcia głęboko

w każdym z was. Tam, gdzie nienawiść przeklętego brzemienia miała się

przekształcić w jego ukochanie -»-

(Przerwał, milczy dłuższą chwilę)

Zauważyliście już zapewne, że ja mówię o krzyżu. O naszym»wspólnym

krzyżu, który jest przekształceniem upadku człowieka w dobro, a jego

niewoli w wolność.

(Od skupionej w milczeniu jakby zamarłej grupy szarych braci odłącza się

jedna postać. Starzec czyni kilka kroków w kierunku Alberta, potem wykonuje

ręką taki ruch, jakby chciał go pogładzić po ramieniu)

- Bracie, bracie starszy, Albercie»-

(Te słowa zaskrzypiały w pustce jak ramię dźwigu. Albert odczuł ich

obecność, ale opiera się na nich bardzo ostrożnie, jakby badał całą ich

wytrzymałość)

- Czy miałem prawo do tego?

Bo przecież nawet nędza była waszą własną»-

(W tej chwili Albert odczuwa jakby przypływ nieznanej mocy. Oczy błyszczą

mu bardzo dziwnie. Mówi:)

- To była gra. Przecież wiedziałem, że nie jestem sam. W każdym pośród

was wiedziałem o nędzy i - o Nim. Długo przebywali z dala od siebie. Ze

wszystkich sił starałem się ich przybliżyć. Bo przedtem byłeś ty - nędzarz,

a nad twoją nędzą wiało pustką. Odkąd zbliżyłeś się do Niego, upadek twój

przemienił się w krzyż, a niewola twa w wolność.

(Brat Sebastian, podnosi wysoko ręce do skroni, wyżej nie zdoła. Już nie

idzie dalej za Albertem, ale w pośrodku izby mówi przez łzy:)

- Niewola w wolność... upadek w krzyż...

O tak, Albercie, o tak...

Albert. Syn Boży jest całą wolnością. Bez śladu niewoli.

Antoni. (który stał dotąd bez słowa) Ale cóż stąd? Cóż stąd, że On jest

całą wolnością? - On był niegdyś.

Albert. On ciągle jest.

Antoni. Jest. Wierzę. Kazałeś nam w Niego wierzyć, modlić siędo Niego,

naśladować. Dobrze. Mówiłeś: bądźcie biedakami, bo On nie miał gdzie głowy

położyć. Dobrze. Słuchaliśmy cię chętnie, boś ty sam tak uczynił. Nie było

w tobie żadnego kłamstwa. A przecież...

(Antoni nie znalazł słowa. Milczenie od razu stało się uciążliwym. Albert

po chwili dopiero podejmuje poprzednie zdanie. Wypowiada je bardzo cicho,

ale bardzo stanowczo, prawie z jakimś odcieniem uporu)

Albert. On jest ciągle.

On ciągle dociera do dusz. I odtwarza w nich...

Siebie!

(To ostatnie słowo Albert wypowiedział dziwnie dźwięcznie. Teraz zamyśla

się ponownie)

Widocznie nie dotarł dość głęboko...

Widocznie...

(Nie, wiadomo, o kim to zostało powiedziane)

(Nagle Albert odwraca się i zaczyna iść ku krzyżowi, który ciemnieje w

głębi izby. Wszystkie głowy zwracają się w tamtą stronę. Brat starszy nie

oparł czoła o krzyż. Stanął. Antoni posunął się za nim, jakby urzeczony.

Teraz Albert mówi:)

- Ktoś zawinił.

Było nas trzech.

(Podnosi wzrok ku Ukrzyżowanemu)

On - nie.

(Teraz powoli zwraca się połową ciała ku Antoniemu - zdaje się jakby

przychodziło mu to z większym trudem niż zwykle)

Ty - nie.

(Chwila przerwy)

Może - ja... (zamyśla się)

(Ale potem szybko podszedł ku ławom)

Dzwonili już na południe.

(Bracia wszyscy zatapiają się w modlitwie. Niektóre miejsca są puste)

(Antoni jest oszołomiony. Zdaje się, że przez chwilę walczy z sobą. Potem

idzie na swoje miejsce. Zakrywa dłońmi twarz)

(W tej chwili daje się słyszeć łoskot kroków w sieni. Potem słychać

lżejsze odgłosy, tak jakby ustawiano tam narzędzia, łopaty, kilofy)

(Drzwi otwarły się i wsuwa się do izby kilku braci. Bez słowa idą ku

swoim miejscom i rozpoczynają modlitwę. Teraz wszystkie ławy są zajęte)

(Za chwilę skończyli modlitwę. Siadają)

Brat Starszy. (zwraca się ku przybyłym) No, a co tam u was?

(Jeden z przybyłych braci:)

- Zwolniono nas z pracy wcześniej.

Brat Starszy. Dlaczegóż tak?

Ten sam Brat. W mieście coś się zaczyna dziać.

Inny. Stanęły tramwaje i samochody.

Poprzedni. Mówią też, że wyłączono elektryczność i gaz. Robotnicy

porzucili pracę i poszli przyłączyć się do pochodów, które w wielu

miejscach przeciągają wśród okrzyków.

Brat Starszy. Widziałem już z rana jakiś niezwykły ruch.

- Tak, tak.

...Że jednak tak gwałtownie zdołało wybuchnąć»-

...Ano, widać, były zgromadzone prochy. Starczyło iskry... (Jeszcze jeden

przybysz w drzwiach)

Albert. A brat skąd?

Tamten. Wracam z kwesty. W mieście wszędzie zamykają jadłodajnie i

sklepy. Poza tym jest niespokojnie. Wszędzie pełno policji.

Brat Starszy. No to niech brat siada z nami.

(Nagle przy końcu stołu podniósł się któryś z braci. Antoni)

- No widzicie, na wiele wam teraz wyjdzie żebranina!

Albert. (zwraca się z uśmiechem w tamtą stronę) Prawda - bracie Antoni?

Antoni. A ja mówiłem, mówiłem»-

(Stropił się jednak tym uśmiechem brata starszego)

Albert. (zamyśla się. Potem mówi bardzo powoli, zdając się ważyć każde

słowo) Wiedziałem o tym od dawna. To musiało przyjść.

Kwestarz. Wiedzieliście od dawna, bracie starszy? O czym wiedzieliście?

Albert. (patrzy w tę stronę przenikliwie, ale przy tym jakby przez mgłę)

O gniewie. O wielkim gniewie. - Słusznym.

(Tamten dorzuca:)

- I co?

Albert. A cóż? Przecież wiecie, że gniew musi wybuchnąć. Zwłaszcza jak

jest wielki.

(Przerwał)

I potrwa, bo jest słuszny.

(Zamyśla się jeszcze głębiej. Potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby dla

siebie, chociaż wszyscy słuchają w skupieniu:)

Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność.

(Był to jeden z ostatnich dni w życiu brata starszego)

(1945-1950)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wojtyła Karol Brat naszego Boga

więcej podobnych podstron