Lilian Darcy
Szczęście w nieszczęściu
Rozdział 1
Wystarczyło zaledwie kilka sekund, żeby cały świat Lauren Van Shuyler zmienił się nie do poznania. Usłyszała krzyk jakiegoś mężczyzny:
- Uwaga na dźwig! Uważajcie na ten przeklęty dźwig!
Za późno. Dziewiętnastowieczna ceglana fasada domu runęła z hukiem na ziemię. Było chłodne majowe popołudnie i padał deszcz. Kilka platform z rozpadającego się rusztowania pofrunęło w powietrze niczym karty do gry.
- Cofnijcie się! Cofnijcie się! - zawołał ten sam męski głos.
Coś ciężkiego i ciepłego upadło na Lauren, powalając ją na ziemię. Ten ktoś - ponieważ było to ciało mężczyzny - potoczył się na nią, a potem pociągnął ją za sobą i przekręcił się jeszcze raz. Oboje runęli bokiem do zimnego, wąskiego kanału w niewykończonej betonowej podłodze budynku o ułamek sekundy wcześniej, zanim spadło na nich kilka elementów rusztowania. Potem deszcz cegieł posypał się z głośnym łoskotem.
Lauren dusiła się, suchy i twardy jak kreda pył wypełniał jej usta i nos. Ostry ból przeszył jej nogę, później poczuła dziwnie kojące ciepło, a następnie stopniowe odrętwienie.
Nie mogła się poruszyć. Otaczał ją nieprzenikniony mrok, tak gęsty, że niemal namacalny. Poczuła łzy na policzku. Leżący obok niej mężczyzna na pewno żył, gdyż czuła drgania jego klatki piersiowej. Nigdy dotąd nie zaznała tak potwornego, obezwładniającego strachu.
- Żyje pani? Nic się pani nie stało? - usłyszała głos leżącego obok mężczyzny.
- Tak, żyję. - Z jej piersi wyrwał się suchy jak czkawka szloch. - Żyję.
- Dobre i to na początek.
- Czy to się skończyło? - spytała Lauren. - Ten... ten zawał?
Słyszała teraz jedynie ciężki, nieregularny oddech towarzysza niedoli. Chwyciły ją mdłości, chciała się skulić i objąć ramionami, ale nie mogła nimi poruszyć. Jedno ramię miała wyciągnięte wzdłuż betonowego kanału, drugie nienaturalnie wykręcone.
- Nie słyszę, żeby jeszcze coś spadało. Może pani się poruszyć? - zapytał nieznajomy.
- Nie za bardzo.
- Tak przypuszczałem.
Oboje pogrążyli się w ponurym milczeniu. Zmysły Lauren, nastawione na przetrwanie, były wyostrzone i czujne. Czuła na twarzy zimne powietrze. Oznaczało to, że kanał nie jest całkowicie zablokowany z obu stron.
Teraz, kiedy oczy Lauren przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegła nawet niewyraźne światełko, słabe i rozproszone. Lauren widziała również jakieś zamazane kontury - prawdopodobnie ramię i głowę nieznajomego.
Nie mogła jednak zrobić żadnego ruchu. Leżała na boku. Jej biodro pulsowało bólem, gdyż wpijał się w nie kamyk. Skórzany plecak, wciśnięty między dolną część pleców Lauren i ścianę, zmuszał ją do wygięcia kręgosłupa.
Roztrzaskane drewno z częściowo zmiażdżonych desek z rozbitej platformy zraniło jej ramię. Pod klatką piersiową czuła leżącą płasko rękę mężczyzny. Jego kłykcie musiały boleśnie wpijać się w twardy beton.
- Czy uratował mi pan życie? - zapytała.
Instynktownie starała się znaleźć jakiś punkt oparcia w tym nowym świecie.
- Chyba jeszcze za wcześnie na tego typu stwierdzenia - odparł kwaśno, siląc się na żart.
- Boję się.
- Ooch... proszę się nie bać, dobrze? Proszę... Lepiej zachować spokój.
- Jestem spokojna. - Jednak szczękała zębami ze strachu. Czuła, że zaraz jej strach przerodzi się w panikę.
- Zimno ci?
- Nie jestem ubrana na taką okazję.
Roześmiał się cicho.
- Brawo! Nie wiedziałem, że istnieje strój przeznaczony do leżenia pod kupą gruzu - Chciałam powiedzieć, że nie jestem... że mam na sobie tylko cienką bluzkę. Zimno mi.
- Może i trochę zmarzłaś, ale nic nam nie będzie.
- Ramię mi drętwieje.
- Spróbujmy się poruszyć.
- Jak?
- Podstawą zespołowego działania jest planowanie i dobra współpraca.
Usiłowała się roześmiać, ale zabrzmiało to żałośnie.
- A co powiesz na wyznaczenie jakiegoś celu? - mruknęła.
- Dobry pomysł. Ja przede wszystkim chciałbym wydostać palce spod twoich pleców. Masz bardzo wystające żebra!
- Ja... ja ostatnio straciłam trochę na wadze. I mam na imię Lauren.
- W porządku, Lauren. W ogóle nie zmieścilibyśmy się tutaj, gdybyś ważyła pięć kilogramów więcej.
- A ty? Jak masz na imię?
- Lock.
- Lock, czy mogę poruszyć ramieniem? - Wydawało się tak zimne i martwe jak marmur. - I przesunąć plecak? Uwiera mnie.
- Czy właśnie to wyczuwam czubkami palców? Jest ze skóry, prawda?
- Tak.
- Masz w nim coś przydatnego? Jedzenie łub coś do picia?
- Trochę wody mineralnej i tabliczkę czekolady.
- A więc wybrałem odpowiednią osobę do uratowania, co?
- Tylko że ty mnie nie wybrałeś. To wszystko jedynie nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
- Nie, nie wybrałem cię. Do diaska, to było instynktowne! Krzyknąłem do pozostałych i wepchnąłem cię tu, ponieważ tylko ciebie mogłem dosięgnąć. Tylko ty i ja staliśmy pod tym przeklętym dźwigiem.
- Pracujesz na tutejszej budowie?
- Nie, tylko ją odwiedziłem. Ładne powitanie, nie ma co. A ty?
- Ja też dopiero przyjechałam. Szukałam kierownika. Czy inni zdołali w porę uciec?
- Nie wiem. Kilku na pewno, ale chyba nie wszyscy.
Oboje znowu zaczęli nasłuchiwać. Żadnych głosów.
Żadnych okrzyków. Żadnego ruchu.
Ile czasu minie, zanim nas stąd wyciągną? - Lauren nie wiedziała, dlaczego zdaje się na jego sąd w tej sprawie. Skąd mógł znać odpowiedź?
On jednak potraktował jej pytanie poważnie.
- Nie wiemy, ile gruzu na nas spadło, jak stabilne jest to miejsce i kogo jeszcze zasypało.
- Nie, oczywiście, że nie. Przepraszam, to było głupie pytanie.
- Nie ma sprawy. Wiesz, zajmijmy się wydostaniem tej czekolady.
Wykonali to tak, jak się umówili. Wyznaczyli cel, ułożyli plan i porozumiewali się przez cały czas. Najpierw musieli wydostać jego rękę spod jej pleców. Lauren poczuła, że jego dłoń się ześlizgnęła wzdłuż jej boku i zatrzymała w dole brzucha. Jęknął.
- Mam nadzieję, że nie będzie gorzej - stwierdził. - Możesz teraz przesunąć ramię?
- Myślę, że tak. - Roześmiała się i w jej śmiechu oboje usłyszeli histeryczną nutę.
- Hej, tylko spokojnie - powiedział łagodnie, chcąc ją uspokoić. - Obejmij mnie, dobrze?
- Dobrze. - Pod miękką, bawełnianą koszulą wyczuła twarde mięśnie. Kiedy odzyskała władzę w ramieniu, poczuła bolesne mrowienie.
- Dobrze, teraz spróbuję wyciągnąć plecak spod twoich barków.
- Proszę! Powiedz mi, co powinnam zrobić.
Powoli i mozolnie zmieniali pozycje, niemal w kompletnej ciszy.
- Mam czekoladę! - oświadczył wreszcie Lock triumfalnie.
- Chce mi się pić. Powinniśmy byli najpierw wyjąć wodę.
- Po czekoladzie będziesz miała jeszcze większe pragnienie.
- Słusznie - przyznała.
- Masz - odezwał się Lock.
Poczuła, że nieporadnie wepchnął jej kawałek czekolady do ust. Zdołała przełknąć gęstą i lepką masę.
- Och! - jęknęła, walcząc z odruchem wymiotnym.
- Wody, proszę!
- Nie mogę się do niej dostać. Nie zwymiotujesz, prawda? - A potem warknął, jak gdyby wydawał rozkazy:
- Oddychaj! Głęboko! Nie myśl o niczym innym. Po prostu nabierz powietrza, zatrzymaj je w ustach, wypuść.
Spokojnie. A potem jeszcze raz.
Posłuchała go i od razu poczuła się o niebo lepiej.
- Dzięki - powiedziała.
- Już dobrze?
- Jestem w ciąży - wyznała nagle i zaczęła drżeć na całym ciele. - Mój Boże, jestem w ciąży. Jak to wpłynie na moje dziecko?
W jej pytanie wdarł się nagle ryk syren, początkowo słaby, a potem coraz bardziej przeraźliwy i coraz głośniejszy.
- Od jak dawna? - zapytał na tle rosnącej wrzawy.
- Pięć i pół tygodnia, jeśli wierzyć lekarzowi. - Uchwyciła się jego koszuli, nieco poniżej pasa. - Wiem o tym na pewno dopiero od ostatniego weekendu. Nie chcę stracić dziecka!
- Nie stracisz! - Objął ją mocno. - Wszystko będzie w porządku. Nie zrobiłaś sobie nic w brzuch, jest mocno przyciśnięty do mojego. Masz skurcze?
- Nie, nic takiego - wyjąkała.
- Twoje maleństwo rośnie sobie tam w środku i świetnie się czuje.
- Skąd wiesz? - zapytała szorstko. - Nie jesteś lekarzem, prawda?
- Nie, ale mam dzieci - odparł. - Dwóch chłopców, bliźniaków.
- Twoja żona na pewno się zamartwia.
- Nie, ona umarła. Kilka miesięcy temu.
- Och, tak mi przykro. To musiało być dla ciebie straszne! Nie pomyślałam...
- No tak, ale nie mówmy o tym - odparł oschle. - Dręczy mnie raczej poczucie winy niż żal.
Tylko pięć słów, jakże jednak znaczących. Dlaczego ten mężczyzna czuł się winny? Dlaczego nie potrafił opłakiwać żony?
- Teraz chłopcami opiekuje się moja mama. Będzie zrozpaczona, jeśli coś mi się stanie.
- Dobry Boże, pomóż nam...
- Przyjechali ratownicy - szepnął, gdy wycie syren zaczęło cichnąć.
- Jak nas znajdą?
- Kiedy tylko wyłączą te wszystkie syreny, zacznę wrzeszczeć. Nie przestrasz się.
- Ja też mogę krzyczeć.
- Wtedy po prostu wzajemnie się ogłuszymy.
Lecz chociaż krzyczał wniebogłosy przez pięć minut lub dłużej, nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek go usłyszał.
- Beton niezbyt dobrze przewodzi dźwięki - powiedział w końcu, a potem usłyszeli łoskot cegły spadającej w niewielkiej odległości. Lock z sykiem wciągnął powietrze. - Fatalnie. Możemy zostać tu jakiś czas oznajmił, potwierdzając jej obawy. - Całą noc albo dłużej.
Zaczęła się trząść.
- Całą noc? Nie, to za długo! Moje dziecko...
- Spokojnie.
Lock zdołał przytknąć butelkę z wodą do jej ust. Lauren upiła łyk, a potem zaczęła opowiadać. Nie obchodziło jej, czy dobiera właściwe słowa. Nie przejmowała się tym, że całej historii nie wyznała dotąd nikomu, nawet najlepszym przyjaciółkom.
Może właśnie dlatego, że to jedna z nich, Corinne, przedstawiła ją Benowi Devesonowi. Może to z tego powodu Lauren nic jej nie wyjawiła. Nic o powracającym często przekonaniu, że tak naprawdę to nie ona jest zaręczona z Benem i będzie miała z nim dziecko. Nic o wrażeniu, że istnieją dwie Lauren, z których jedna uczestniczy we wszystkich przygotowaniach do wspaniałego wesela, podekscytowana i zaangażowana, druga zaś obserwuje to wszystko z boku, zmagając się z nieznośnym bólem serca.
Która z tych dwóch Lauren jest prawdziwa?
A teraz zdradziła swą tajemnicę zupełnie obcemu mężczyźnie. Może był ostatnim człowiekiem, z którym dane jej będzie porozmawiać?
Panika i strach przed utratą dziecka zakrawały na ironię, gdyż Ben go nie chciał. I to właśnie sprawiało jej największy ból. Postawa ojca dziecka nie dawała jej spokoju przez cały tydzień, odkąd w ostatni weekend powiedziała mu o ciąży, kilka godzin po zrobieniu testu.
- Musiałam o tym wiedzieć - wyrwało się jej. - Podświadomie musiałam wiedzieć, że Ben tak zareaguje, ponieważ nie powiedziałam mu od razu. Zrobiłam to, dopiero gdy już byłam pewna. A wówczas...
Dokładnie zapamiętała jego słowa.
- Dobry Boże! Jak, do licha, mogłaś do tego dopuścić?! - wykrzyknął ze złością.
- Wiem, że to trochę wcześniej, niż planowaliśmy...
- Właśnie, do wszystkich diabłów! Mówiliśmy o trzech lub czterech latach, najpierw mieliśmy nacieszyć się życiem.
- Myślę, że będziemy musieli jakoś to zaakceptować, ale... Och, Ben, mamy dziecko. Nie uważasz, że to prawdziwy cud?
- Uśmiechnął się z przymusem, wybąkał drętwo kilka słów o tym, jaki jest szczęśliwy.
- I to wszystko dokładnie takim samym tonem opowiadała teraz obcemu mężczyźnie - jakiego używa, kiedy mówi mi, jak wspaniale było nam ze sobą w łóżku.
Tylko że rzeczywistość była inna. Opowiedziała Lockowi również o tym. Wyznała, że współżycie z Benem nie dawało jej satysfakcji, przyznała się do początkowych wątpliwości.
- Zgodziłam się z nim sypiać dopiero po zaręczynach. Nie było dobrze, ale miałam nadzieję, że z czasem wszystko się ułoży. To moja wina. Muszę nad tym popracować. Powinnam była zdać sobie sprawę, że ja...
- urwała, a potem dodała z wahaniem: - Oczywiście, kocham go. Straciłam dla niego głowę. On nie jest ideałem, ale tacy zdarzają się tylko w książkach. Pobieramy się za pięć dni. Chcę mieć rodzinę. Pragnę tego! Och, moje dziecko! - jęknęła rozpaczliwie.
Wielkie nieba, co mam zrobić, żeby przestała o tym myśleć? - przemknęło Danielowi przez głowę. Chyba jest w szoku. Znienawidzi siebie samą za to, że mi to wszystko opowiedziała.
Za każde bolesne, rozdzierające serce słowo. Był tego pewny, ponieważ sam już się znienawidził za pięć krótkich słów, które mu się wypsnęły, gdy wspomniał o śmierci żony. „Bardziej poczucie winy niż żal".
Dobry Boże, jak to się stało, że tak szybko zaczęli się sobie zwierzać, zdradzając najgłębiej skrywane uczucia?
Lauren Van Shuyler przyjechała na plac budowy jakąś godzinę temu. Zobaczył ją z okna biura, gdzie przeglądał plany.
Wiedział, że to Lauren Van Shuyler, córka i spadkobierczyni właściciela olbrzymiej korporacji zajmującej się produkcją artykułów żelaznych i wyposażenia domów. Przyjechała, by obejrzeć budowę najnowszego magazynu swej firmy.
Zaintrygowała Daniela, toteż pod byle pretekstem wybiegł na plac budowy. Ojciec Daniela był sierżantem w plutonie ojca Lauren i chociaż później panowie nie utrzymywali ze sobą stosunków towarzyskich, nie zapomnieli o łączącej ich więzi. Kiedy John Van Shuyler usłyszał o rozwijającej się firmie Daniela, wybrał ją do zainstalowania systemu bezpieczeństwa w nowym budynku.
Lauren zaparkowała swoje kosztowne sportowe auto na zakręcie i pomaszerowała raźno przez poorany koleinami teren budowy. Wyglądała wspaniale w eleganckich czarnych spodniach i ciemnoczerwonej jedwabnej bluzce, która podkreślała jej lśniące, kasztanowe włosy i jasną cerę. Ktoś podał jej kask, lecz niestety nie zdążyła już go włożyć.
Sekundę później operator dźwigu pozwolił sobie na karygodną chwilę nieuwagi... Daniel w ostatniej chwili porwał Lauren w ramiona i przetoczył się wraz z nią do dołu.
Teraz na łydce wyczuwał lepki płyn przesączający się przez jego znoszone dżinsy. Podejrzewał, że to krew - jej krew - nie chciał jednak o tym mówić. Lauren o niczym nie wspomniała. Może nawet nie wie, że jest ranna.
Dotyk jej ciała był taki przyjemny, tak ładnie pachniała. Rękoma wyczuwał jedwab i len, wciągał w nozdrza zapach jaśminu i kwiatów pomarańczy. Ile czasu upłynęło, odkąd był tak blisko z jakąś kobietą? Chyba dużo. To by wyjaśniało jego gwałtowne podniecenie. Becky umarła dokładnie cztery miesiące temu, ale przedtem nie uprawiali miłości przez wiele miesięcy.
Nagle zatęsknił za synkami. Uwielbiał ich.
Nie przestawał też myśleć o narzeczonym Lauren. Chętnie powiedziałby temu łajdakowi kilka słów do słuchu.
Czuł, że Lauren drży. Chciałby ją objąć mocniej, uspokoić, dodać otuchy, ale to było niemożliwe.
Uzmysłowił sobie, że Lauren nie wie, kim on jest. Przedstawił się jej jako Lock. Wszyscy przyjaciele tak go nazywali, a także najbliżsi współpracownicy i wspólnicy. Nawet jego matka od czasu do czasu używała tego imienia. Lecz formalnie był Danielem Lachlanem, a to nazwisko nie mogło być Lauren obce.
- Przestań mówić, odpocznij teraz - poprosił ją.
- Wiesz, zależy mi tylko na dziecku. Tata jeszcze o niczym nie wie. Od dawna chciał mieć wnuczkę lub wnuka...
- Przestań się zamartwiać.
- Proszę, pomóż mi. Wciąż się trzęsę i nic nie mogę na to poradzić.
- Wiem, ale zaraz ci przejdzie.
- Ponieważ nie mogę przestać myśleć, że Ben ucieszyłby się, gdybym straciła...
I nagle Daniel zrozumiał, że tylko w jeden sposób może ją uciszyć. To nie wymagało wielkiego wysiłku. Powstrzymał potok jej zbyt szczerych słów żarliwym pocałunkiem.
Rozdział 2
Usta Locka przywarły do jej ust; miały smak ceglanego pyłu i czekolady. Lauren jęknęła na znak protestu. Była zaręczona z Benem. Ten mężczyzna był dla niej obcy, nie znała go.
Lecz zanim zdołała oderwać usta lub odwrócić głowę, stało się coś niezwykłego. Konwulsyjne drżenie jej ciała stopniowo ustało. Zalała ją fala słodyczy, radosnego uniesienia. Pocałunek Locka nie miał nic wspólnego z seksem czy zdradą. Po prostu był... samym życiem.
Wargi Locka poruszały się coraz wolniej. Pozwolił jej odetchnąć. Mogłaby coś powiedzieć, zaprotestować, oburzyć się. Jednak nie zrobiła tego. Sekundę później usta Locka znów musnęły jej wargi...
Mogłoby to trwać wiele godzin. Tkwili w ciasnej przestrzeni, która wyostrzała ich zmysły. Oboje jednak stracili poczucie czasu. A potem hałas pracujących maszyn zaczął narastać i całkiem blisko usłyszeli zgrzyt i chrzęst.
Lock gwałtownym ruchem cofnął głowę. Lauren usłyszała odgłos uderzenia o beton i jęknęła. Otworzyła oczy, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy je zamknęła. Wokół panowała czarna jak atrament, aksamitna ciemność. Na zewnątrz zapewne zapadła noc.
- Twoja głowa - powiedziała.
- Nic mi nie jest - odparł szybko. Mówił niewyraźnie, lekko zachrypniętym głosem.
Dobiegł ich ryk syreny. Nasłuchiwali, trwając nieruchomo i milcząco przez kilka minut. Lauren było potwornie zimno. Cienka bluzka przylgnęła do niej jak warstwa szronu.
Pochyliła głowę i przycisnęła czoło do klatki piersiowej Locka. Objął ją mocniej, czuła, że szuka właściwych słów.
- Posłuchaj, ja... To był... taki impuls.
- Wiem.
- Wygląda na to, że oboje tego potrzebowaliśmy. Aby poczuć, iż nadal żyjemy.
- Tak, ja odebrałam to tak samo.
- Więc nie gniewasz się na mnie?
- Czy moje usta stawiały opór?
- Nie. Twoje usta to najlepsza rzecz, jakiej skosztowałem od dawna. Myślę, że mówiły wierszem, śpiewały.
- W takim razie stworzyliśmy duet.
- Uhmm, ale teraz twoje czoło wbija mi się w obojczyk. To już nie poezja. Myślałem, że żałujesz tego, co się stało.
- Nie, nie żałuję, chociaż cieszę się, że się skończyło. Będę miała dziecko z Benem. Nie powinnam... napawać się smakiem ust innego mężczyzny, nawet jeśli my nie... jeśli nigdy nas nie...
- Przeżyjemy, Lauren. Wydostaniemy się stąd. Posłuchaj, ratownicy są coraz bliżej!
- A jeśli popełnią jakiś błąd?
- Nie popełnią.
- Operator dźwigu popełnił.
- Ten facet był skończonym idiotą. Słyszałem, jak kierownik wspomniał, że chce go zwolnić.
- Szkoda, że nie zrobił tego w zeszłym tygodniu!
Oboje roześmieli się niepewnie.
- Powiedz mi, jak się nazywasz. Chcę poznać twoje imię i nazwisko.
- Nie, nie musisz wiedzieć o mnie nic więcej.
- Dlaczego?
- Dlatego, że kiedy jutro rano obudzisz się w jakimś szpitalu, będziesz naprawdę żałowała, że tak wiele mi o sobie opowiedziałaś dziś wieczorem - wyjaśnił. - Ludzie często żałują, że obnażyli duszę przed niewłaściwą osobą. To może wyrządzić nieodwracalną szkodę. Wiesz, ja też żałuję kilku rzeczy, o których ci powiedziałem dziś wieczorem.
- Nie będę niczego żałowała - odparła. - Musiałam komuś opowiedzieć o tym wszystkim. O dziecku i całej reszcie. Dusiłam to w sobie od dawna.
- Tak, o dziecku. Ale nie o całej reszcie.
- Powiedz mi, kim jesteś.
- Nie, ponieważ nie chcę, żeby dzisiejszy wieczór stał się jeszcze gorszy, rozumiesz? I kiedy się stąd wydostaniemy, natychmiast zniknę.
- Nie uda ci się. Będą chcieli cię zbadać.
- Myślę, że to ty jesteś ranna i potrzebujesz pomocy lekarskiej.
- Chodzi ci o moją nogę? - spytała całkiem spokojnie. - Skąd wiesz?
- Czułem, jak coś ciepłego wsiąka w moje dżinsy. Zrozumiałem, że to musi być krew, twoja krew. Jeśli ty też o tym wiedziałaś, czemu nic nie powiedziałaś?
- Nie chciałam cię niepokoić - wyjaśniła.
Jej spokój i odwaga napełniły go podziwem. Ta kobieta nie była lekkomyślną trzpiotką, żyjącą beztrosko i przyjemnie dzięki sukcesom ojca. Wszyscy wiedzieli, że John Van Shuyler zamierzał przekazać jej kontrolę nad rodzinną firmą w ciągu najbliższych pięciu lat. Z pewnością Lauren dorosła do tego zadania.
- Noga szybko zdrętwiała i przestała boleć - ciągnęła. - Zresztą i tak nic byś nie mógł zrobić. A teraz podaj mi swoje nazwisko.
- Nie. Porozmawiajmy o czymś innym.
- Na przykład?
- Jaka jest twoja ulubiona potrawa?
Westchnęła.
- No cóż, zrobimy, jak chcesz. Najbardziej lubię grochówkę. Moja matka często gotowała ją w zimowe wieczory i podawała z gorącymi grzankami.
- Chętnie zjadłbym teraz coś takiego.
- A twoje ulubione dania?
- Ulubione dania? Wszystko, czego nie wolno dawać niemowlakom!
- Co za wyrafinowany gust.
- Przez ostatni rok miałem kaszkę dla dzieci na wszystkich ubraniach. Tak naprawdę uwielbiam pizzę z grzybami i cebulą, oczywiście po rozmrożeniu.
I znów wydawało się, że rozmawiają tak godzinami. Ulubiony film. Ulubiona pora roku. Ulubiony sport. Czasami zgadzali się, a czasami nie, ale liczyła się tylko wymiana myśli i porozumienie.
Ponownie usłyszeli zgrzyty, przytłumione okrzyki, a potem znów zapadła cisza. Wreszcie, po długim czasie, słabiutki promyk bladego światła przebił się przez mrok. Lock krzyknął i tym razem otrzymał odpowiedź.
- Jesteśmy tutaj, idziemy do ciebie, kolego! - Och, jak dobrze było znów usłyszeć ludzki głos, tę wątłą więź z resztą świata.
- Jest nas dwoje! - odkrzyknął. - Lauren jest ranna w nogę!
Zadawano im pytania i dodawano otuchy. Rozmawiał z nimi mężczyzna o imieniu Kyle.
- To już nie potrwa długo - obiecał im wreszcie Kyle.
Jego głos dobiegał z daleka. - Ponieważ tak grzecznie czekacie, poślemy wam trochę ciepła, dobrze?
Po kilku chwilach Daniel poczuł delikatne muśnięcia powietrza, które najpierw stało się letnie, a potem ciepłe.
- Uważajcie na złamaną platformę nad naszymi nogami - ostrzegł Kyle'a.
- Znowu włączamy maszyny - uprzedził ich Kyle. - Będziemy robić przerwy co kilka minut, żeby sprawdzić, co z wami.
- W porządku! - odkrzyknął Daniel. Maszyny ponownie zaczęły hałasować. Przekrzykując ich warkot, powiedział pośpiesznie do Lauren, jak gdyby już nie mógł dłużej zwlekać: - Nie wychodź za Bena. Jeśli czujesz, że coś jest nie tak, nie rób tego. W ten sposób wcale nie pomożesz dziecku.
- Lauren długo nie odpowiadała. Wyczuł, jak bardzo jest spięta.
- Nie możesz tak do mnie mówić - odrzekła w końcu.
- Czemu nie?
- To nie fair.
- Po tym wszystkim, co mi opowiedziałaś?
- To nie fair - powtórzyła i głos jej lekko zadrżał. - Nie chcę tego słuchać. Ja muszę... ja chcę wyjść za Bena.
- No dobrze, już dobrze.
- Proszę, powiedz mi, kim jesteś.
- Nie.
- Potrafię cię odnaleźć. - Ta groźba była dziwną mieszaniną pewności siebie i bezradności.
To oczywiste, że może mnie odnaleźć, pomyślał Daniel. Bez trudu, ponieważ zawarłem umowę z firmą jej ojca.
- Zrobiłabyś to? - zapytał cicho. - Po co, skoro nigdy więcej się nie spotkamy?
- Zrobiłabym to, ponieważ nie chcę, żebyś podejmował za mnie decyzje w sprawach dotyczących uczuć, Lock. To ja postanowię, czy będę żałować wszystkiego, co powiedziałam. Podaj mi swoje nazwisko!
- Nie.
Milczała całą minutę, zanim powiedziała:
- To nie chodzi tylko o mnie, prawda, Lock? Ty też chciałbyś zapomnieć, że wyjawiłeś mi pewien sekret...
- Tak - przyznał, a raczej warknął niechętnie.
- W porządku... - odrzekła powoli. - W porządku.
I zanim się zorientował, zbliżyła twarz do jego twarzy i przywarła wargami do jego ust.
Odpowiedział na jej pocałunek. Do diabła, nic nie mógł na to poradzić! Była tak blisko. Jego ramię leżało na jej żołądku, a jej ręka spoczywała na jego ramieniu. Piersi Lauren przywarły do jego klatki piersiowej.
Po kilku sekundach usłyszał ciche, lekkie westchnienie i poczuł, że Lauren odsunęła usta.
- Ty już wiesz, kim jestem - oświadczyła. - Wiedziałeś od początku. W tym właśnie tkwi problem, co?
- Dlaczego mnie znów pocałowałaś?
- Najpierw odpowiedz na moje pytanie. Zawahał się.
- Chroniłem cię.
Czy to był najważniejszy powód? A może to poczucie winy. Jego poczucie winy. Bardziej poczucie winy niż żal...
- Chroniłeś mnie? - powtórzyła Lauren. - Tylko dlatego? Na pewno?
- Chroniłem sam siebie - przyznał.
- Ponieważ czujesz się winny, że nie opłakiwałeś swojej żony?
- Tak. A ty jakbyś się czuła na moim miejscu?
- Nie wiem. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji.
- Uwierz mi, czuję się winny.
Oczy go zapiekły i z całej duszy zapragnął powiedzieć jej więcej, wyjawić wszystko. Zacisnął usta tak mocno, że poczuł smak krwi.
Dlaczego czuł potrzebę otwarcia się przed tą obcą kobietą, skoro nigdy nie wyznał prawdy ani matce, ani starszej siostrze, ani najlepszemu przyjacielowi. Mama nadal chodziła wokół niego na paluszkach, jak gdyby jego serce umarło wraz ze śmiercią Becky. Nigdy nie wyjawił mamie, że ożenił się z Becky jedynie z poczucia obowiązku, i nigdy tego nie wyjawi. Takie zasady wpoił mu ojciec. Prawdziwe bohaterstwo to nie tylko odpowiednie postępowanie, lecz także nieobnoszenie się ze swym czynem. Jednak w tej sprawie chodziło o coś więcej. Nie chciał się przyznać mamie, jakim był głupcem. Bo tylko idiota zdecydowałby się na romans z szefową.
Do licha, od samego początku wiedział, że podoba się Becky. Zawsze miał powodzenie u płci pięknej, odkąd skończył piętnaście lat. To właśnie wtedy wystrzelił w górę na ponad metr osiemdziesiąt i pozbył się trądziku. Szesnastoletnie przyjaciółki jego siostry Helen, o wiele dojrzalsze od niego, nagle dostrzegły w nim mężczyznę.
Nie miał wtedy pojęcia, co się dzieje. Za każdym razem oblewał się gorącym rumieńcem i czuł się bardzo niezręcznie. Nawet parę lat później, kiedy już wydoroślał, nadal nie lubił kobiecej kokieterii i zalotów.
Od lat młodzieńczych nie umiał radzić sobie z kobietami, które zbyt otwarcie się nim interesowały. Po prostu czuł do nich obrzydzenie, bał się ich.
Aż do śmierci taty...
Becky wiedziała, jak ukoić jego ból. Była troskliwa, łagodna, ostrożna. Zaprzestała jawnego flirtowania. Porzuciła łatwe do przejrzenia manewry, żeby zostać z nim sam na sam w pracy po godzinach. Zamiast tego, poświęciła całe swoje niemałe zasoby energii na przewidywanie jego rzeczywistych potrzeb.
Na pewnym firmowym przyjęciu wypiła trochę za dużo i zrobiła się płaczliwa. Daniel uznał, że to jest urocze.
Odwiózł ją do domu i położył do łóżka. Jakże żałował tego, co się potem stało! Po miesiącu okazało się, że Becky „pomyliła" się i zaszła w ciążę. Nie tylko ona się pomyliła.
Powinien był zaufać swoim pierwszym, instynktownym odczuciom. Nie należało iść z Becky do łóżka. Nie powinien był rozklejać się po śmierci ojca. Nie do tego stopnia, by zapomnieć o zdrowym rozsądku i instynkcie samozachowawczym.
- Dlatego mnie okłamałeś - powiedziała w końcu Lauren.
- Nie okłamałem.
- Nie?
- Ja nigdy cię nie okłamałem. Po prostu nie powiedziałem ci całej prawdy.
- Ani nie podałeś mi twojego pełnego imienia i nazwiska.
- Właśnie tak. Dlaczego znów mnie pocałowałaś?
- Ponieważ chciałam ci udowodnić, że niczego nie żałuję. Jak się nazywasz?
- Lock - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. - Przykro mi, ale dla ciebie nadal nazywam się Lock. W każdym razie później nie będziesz mogła twierdzić, że nie próbowałem ułatwić nam obojgu zakończenia tej sprawy.
Hałas ucichł. Jeszcze raz dotarł do nich z oddali głos Kyle'a.
- Przepraszamy za hałas. Prawie do was dotarliśmy. , Z wami nadal wszystko w porządku?
- Nic nam nie jest - odrzekł Lock.
- Lauren?
- Tak, jestem tutaj. Czuję się dobrze.
Poczuli teraz wibracje wywołane pracą maszyn. Potem usłyszeli jakiś krzyk i warkot maszyn znów ucichł.
- Lauren, Lock, zostały już tylko platformy. Jest ich cztery, zachodzą na siebie, musimy działać ostrożnie.
Minęło pięć, może piętnaście minut. Nad ich głowami rozległ się ogłuszający zgrzyt. Lauren mocno zacisnęła powieki, gdy nagle zalało ich jaskrawe, oślepiające światło reflektorów.
Jej ciało od pasa w dół nadal tkwiło pod ostatnią roztrzaskaną platformą. Próbowała otworzyć oczy, lecz oślepiające światło nadal padało prosto na jej twarz. Otaczali ich jacyś ludzie, ratownicy w mundurach, sanitariusze. Glosy docierały do nich ze wszystkich stron.
- Lock, spróbujemy wyciągnąć cię pierwszego. Lauren, odetniemy ostatnią deskę koło twoich nóg. Powiedz nam, czym możesz poruszyć?
- Prawie niczym - jęknęła.
Lock usiłował wygramolić się z zagłębienia w betonie, ale potrzebował pomocy. Ratownicy wyciągnęli do niego ręce, a potem zaczęli zadawać pytania Lauren.
- Czy straciłaś gdzieś czucie? Spróbujesz to wypić?
Pojawił się sprzęt medyczny. Więcej rąk. Uwolniony z pułapki Lock stał chwiejnie na zgiętych nogach. Właściwie to Lauren widziała tylko jego stopy. Kiedy ciepłe ciało Locka przestało ją ogrzewać, zadrżała z zimna.
Jej oczy już się przyzwyczaiły do jaskrawego światła. Uniosła powieki, poszukała Locka wzrokiem. Zobaczyła tylko szerokie, zakurzone plecy w bawełnianej koszuli. To musiał być on. Próbowała wypowiedzieć jego imię, podziękować mu, poprosić, żeby nie odchodził, ale słowa uwięzły jej w gardle. Otoczyli go starsi sanitariusze i ratownicy. Lauren usiłowała poruszyć stopami. Przenikliwy ból przeszył jej nogę. Omal nie zemdlała. Ktoś powiedział:
- Trzeba jechać szybko do szpitala.
Ktoś inny przykrył ją ogrzanym kocem i wsunął poduszki pod jej głowę i barki.
Stetoskop zakołysał się w polu widzenia Lauren. Chwyciła ramię jednego z sanitariuszy.
- Moje dziecko - powiedziała naglącym tonem. - Jestem w ciąży. Proszę, nie pozwólcie, żeby coś złego stało się mojemu dziecku!
Po tych słowach sanitariusz zasypał ją pytaniami. Odpowiedziała na nie najlepiej, jak mogła. Potem dobiegły ją podniesione głosy z miejsca, gdzie nadal stał Lock.
- Wsiadaj do ambulansu, Lock.
- Nie jestem ranny. Chcę wrócić do domu, do moich dzieciaków.
- Najpierw musimy pana zbadać.
- Więc mnie zbadajcie, a potem puśćcie do domu. Moja mama oszaleje ze strachu.
Inny z sanitariuszy zwrócił się do Lauren:
- Zrobię pani zastrzyk, dobrze?
- Dobrze. - Skinęła głową - Gdzie?
- W nogę. Jest pani szczepiona przeciw tężcowi?
- Tak.
- Ciśnienie krwi i puls w normie, ale damy pani łagodny środek uspokajający, ponieważ na razie nie mamy - odpowiedniego sprzętu, by wydostać spod gruzu pani nogę.
Chyba zemdleję, pomyślała Lauren na widok swojej lepkiej od krwi nogi. Zamknęła oczy, ogarnęła ją senność. Nagle zrozumiała, że zaczął działać środek uspokajający. Miejscowe znieczulenie nie całkiem uśmierzyło ból.
Otworzyła oczy, dopiero gdy niesiono ją do ambulansu.
- W porządku, zabieramy panią do szpitala, Lauren - powiedział któryś z sanitariuszy.
Zanim zamknęły się drzwi karetki, Lauren dojrzała sylwetkę Locka. Pokryty kurzem, wysoki, wspaniale zbudowany, stał nieruchomo obok niebieskiego sedana z otwartymi drzwiami. Trzymał w ręku kluczyki, jak gdyby zastanawiał się, co ma teraz robić.
Wiedziała, że na zawsze zachowa w pamięci jego twarz. Ciemne włosy, zlepione i szare od kurzu. Ciemne oczy, okolone jeszcze ciemniejszymi rzęsami. Usta, które ją całowały, zaciśnięte teraz w wąską linię. Nos, który wyglądał, jakby ucierpiał w kilku bójkach.
Lauren wiedziała, że rozpozna Locka natychmiast, kiedy go ponownie zobaczy. Bo właśnie przed chwilą postanowiła, że nie spocznie, dopóki nie dowie się, kim jest jej wybawiciel.
Rozdział 3
- Lauren, czy mogłabyś przed wyjściem podpisać listy, które mi podyktowałaś?
- Oczywiście, Eileen. Wychodzisz już? - Lauren nie oderwała wzroku od monitora komputera.
- Już po szóstej.
- O mój Boże! Przepraszam. Powinnaś była mi coś powiedzieć!
- To nieważne, Lauren. - Eileen Harrap uśmiechnęła się. Pracowała dla ojca Lauren przez ponad trzydzieści lat. Czasami zachowywała się jak kochająca ciotka, a nie osobista asystentka Lauren. - Do zobaczenia w poniedziałek.
- Życzę ci miłego weekendu.
- Nawzajem.
Eileen cicho zamknęła drzwi, a Lauren ponownie odwróciła się do komputera. Nie mogła skupić uwagi na arkuszu kalkulacyjnym. Zraniona noga wciąż dawała o sobie znać, choć od wypadku minęło pół roku. Lauren dopadło znużenie. Ukryła twarz w dłoniach, przymknęła powieki, by dać chwilę odpoczynku zmęczonym oczom.
Po chwili drzwi otworzyły się i w progu ponownie stanęła Eileen.
- Czy pamiętasz, że dziś wieczorem ojciec zaprosił cię na kolację? - spytała.
- Tak, pamiętam.
- Czeka na ciebie o siódmej.
- W porządku.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wiele się zmieniło w życiu Lauren. Teraz była w ósmym miesiącu ciąży i coraz częściej myślała o mającym przyjść na świat maleństwie. Na jej palcu nie błyszczał żaden pierścionek zaręczynowy, żadna obrączka. Fakt, że wyszła bez szwanku z poważnego wypadku, popchnął ją do zdecydowanego działania.
Jeszcze podczas pobytu w szpitalu powiedziała Benowi, że za niego nie wyjdzie. Ben wpadł we wściekłość, nie skąpił jej wyzwisk.
Zaledwie kilka tygodni później opuścił kraj po nieudanym starcie swojej firmy internetowej. Przeniósł się do Szwajcarii, by uniknąć zwrotu pieniędzy udziałowcom, którzy lekkomyślnie zainwestowali w jego przedsięwzięcie.
Lauren nie widziała Bena od czerwca, ale wywarł on nieodwracalny wpływ na jej życie. Była z nim w ciąży, chociaż jeszcze nie określił jednoznacznie, do jakiego stopnia chce uczestniczyć w życiu ich dziecka.
Niedawno otrzymała też listy z pogróżkami na tyle poważnymi, że zgłosiła się na policję. Podejrzewano, że wysłał je któryś ze wspólników Bena, rozgoryczony poniesionymi stratami.
Wkrótce potem ojciec Lauren zaczął coraz częściej nalegać na zatrudnienie dodatkowych ochroniarzy i zainstalowanie najnowocześniejszych systemów bezpieczeństwa. Lauren przyznała, że to rozsądny pomysł, ale nie śpieszyła się z wprowadzeniem go w życie, zaprzątały ją inne sprawy.
Przed urodzeniem dziecka powinna przemyśleć wiele spraw. Gdyby nie wypadek sprzed pół roku i nowe uczucie, które się wtedy zrodziło, poślubiłaby Bena. Ta świadomość wprawiła ją w popłoch. Tak niewiele brakowało, by popełniła największy błąd w swoim życiu...
Z westchnieniem wyłączyła komputer i uporządkowała papiery. Zaczęła się zastanawiać, co zabrać do wiejskiego domu jej ojca i czy powinna zostać tam na weekend. Ojciec by się ucieszył.
A potem, tak jak robiła to niemal codziennie, wróciła myślami do tamtej nocy spędzonej pod gruzami. Nie pamiętała swego strachu, ale nie mogła zapomnieć głosu Locka, ani tego, o czym rozmawiali i jak się całowali.
Potem ich rozdzielono i nigdy więcej się nie spotkali. Trzy tygodnie po wypadku Lauren wysłała list pod adresem kierownictwa feralnej budowy, łudząc się, że jej słowa dotrą wcześniej czy później do Locka. W środku było tylko dziewięć słów: Niczego nie żałuję. Proszą, skontaktuj się ze mną. Lauren Chciała opowiedzieć mu o zerwaniu z Benem. Pragnęła mu podziękować za uratowanie życia, no i za pomoc w podjęciu właściwej decyzji. Lecz nawet jeśli otrzymał jej list, nigdy na niego nie odpowiedział.
Wynajęła zatem prywatnego detektywa, jednak już następnego dnia odwołała zlecenie. Skoro Lock nie chciał się z nią więcej spotkać, powinna uszanować jego wolę.
Jednak myślała o nim znacznie więcej i częściej, niż nakazywał rozsądek.
W porządku, komputer był wyłączony, papiery zapakowane do teczki. Jednak Lauren nie opuszczało dziwne wrażenie, że zapomniała o czymś bardzo ważnym. Weź się w garść, zganiła się w duchu, bo tata od razu zauważy, że coś jest nie tak.
Skierowała się do windy.
- Pani Van Shuyler opuszcza swoje biuro.
- Chłopie, ale ona ma ładne nogi, co?
Daniel, który właśnie dotarł do biura ochrony, słysząc te komentarze, zacisnął zęby. Spojrzał na rząd czarnobiałych monitorów, a potem szybko oderwał od nich wzrok.
Tak, to była Lauren. W tym roku jej ojciec często korzystał z usług Lachlan Security Systems. Najpierw Daniel przeprowadził generalny remont systemu bezpieczeństwa w całym gmachu. Na szczęście udało mu się wówczas uniknąć spotkania z Lauren.
A potem... John Van Shuyler zaproponował mu kolejne zlecenie, zaniepokojony pogróżkami pod adresem córki. Zasugerował, że cała trójka powinna przedyskutować ten problem w najbliższy poniedziałek po południu.
Daniel nie wiedział, co począć. Czy powinien porozmawiać z Lauren przed spotkaniem z jej ojcem i raz na zawsze zamknąć pewien rozdział, by wreszcie zapomnieć o tamtej upiornej nocy? A może całkiem zgłupiał, wyobrażając sobie, że cokolwiek trzeba wyjaśniać? Może Lauren już dawno przeszła nad całą sprawą do porządku dziennego? Od ich spotkania musiała poradzić sobie z wieloma problemami, na pewno nie miała czasu ani chęci na rozpamiętywanie niezbyt miłych wydarzeń.
Daniel też wolałby nie wracać myślami do wypadku. Mimo to nadal odczuwał zażenowanie, wspominając to, co razem przeżyli. To było takie niesamowite i intymne... Siła i jednocześnie bezbronność Lauren. Jej śmiech. Sposób, w jaki płakała. Co mieli sobie do zaoferowania? Absolutnie nic.
Zostaw to do poniedziałku, zdecydował.
Gdy ponownie zerknął na monitor, znów zobaczył Lauren. Szary obraz, widoczny pod dziwnym kątem, przypomniał mu, jak wyglądała, kiedy leżeli objęci ramionami. Żadne z nich nie widziało dobrze twarzy współtowarzysza niedoli. Kiedy znów się spotkają, być może Lauren nawet go nie rozpozna.
Ochroniarze nadal wymieniali komentarze na temat wyglądu Lauren. Nie zauważyli Daniela, który wciąż stał w drzwiach.
- Idzie tu.
- Tak, teraz wspaniale widać jej nogi.
- Zamknijcie się, chłopaki! - warknął Daniel, wchodząc do pomieszczenia.
- Co?
- Powiedziałem, że macie się zamknąć - powtórzył. - Gapienie się na córkę szefa, to nie najlepszy pomysł. Chyba że nie zależy wam na tej pracy?
- W porządku, panie Lachlan. Pani Lauren na pewno by się nie obraziła. Jest podobno bardzo miła.
- Tak, to prawda - mruknął Daniel, znowu wpatrując się w monitory.
Teraz Lauren przechodziła przez hol, zaraz dotrze do drzwi obrotowych. Tak, droga wolna.
Zebrał swoje rzeczy, szybko pożegnał się z ochroniarzami i wyszedł. Było już późno i chciał wrócić do domu, do swoich synków.
Listy... No tak. Eileen prosiła o podpisanie przygotowanych do wysyłki listów.
Tłumiąc złość, Lauren energicznie zawróciła. Przeszła przez placyk między siedzibą firmy Van Shuyler i sąsiadującym z nim wielopoziomowym parkingiem i jak burza wtargnęła do holu.
Była w połowie drogi do windy, kiedy zobaczyła jakiegoś mężczyznę w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze. Prawdopodobnie nie spojrzałaby na niego po raz drugi, lecz na jej widok mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i znieruchomiał.
To zwróciło jej uwagę i obudziło wspomnienia.
- Lock! - wyszeptała. - Dobry Boże, Lock, co ty tu robisz?!
Podeszła do niego, uśmiechnęła się promiennie i spojrzała mu w oczy.
- Cześć, Lauren - burknął.
- Jak dobrze znów cię zobaczyć! Szukałeś mnie?
I nagle wszystko zrozumiała. W ciemnym garniturze Lock prezentował się wspaniale. Miał ciemne oczy i włosy i lekko skrzywiony nos. Był niewiarygodnie przystojnym mężczyzną. Teraz sprawiał wrażenie przerażonego, a jednocześnie zakłopotanego. A na identyfikatorze przypiętym do klapy jego marynarki było napisane: Daniel Lachlan, Lachlan Security Systems.
Lauren wiedziała, że ojciec zatrudnił tę firmę, gdyż znał ojca jej dyrektora jeszcze z czasów wojny. Miała też spotkać się z tatą i z Danielem Lachlanem w poniedziałek po południu, by porozmawiać o wprowadzeniu dodatkowych systemów zabezpieczających. Jednak nie miała pojęcia, że Daniel Lachlan i mężczyzna, który leżał razem z nią pod gruzami, to jedna i ta sama osoba.
Ale on o tym wiedział. Cały czas był tak blisko niej. że w każdej chwili mógł się z nią skontaktować.
- Wysłałam do ciebie list - powiedziała, z trudem panując nad głosem.
- Nigdy do mnie nie dotarł.
- Myślałam, że nigdy cię nie odszukam, a tymczasem ty przez cały czas mnie szpiegowałeś...
- Nie robiłem tego - odrzekł. - Naprawdę. - Potarł kark. - Widywałem cię tylko czasami na monitorze.
- Ale na pewno wiesz, że odwołałam ślub z Benem Musisz też wiedzieć, że uciekł z kraju. Dobry Boże, ty wiesz o wszystkim! A mimo to nie przyszło ci do głowy by się ze mną skontaktować, porozmawiać... Nie, ty tego wręcz nie chciałeś. Ja otworzyłam przed tobą duszę, co więcej, wzięłam sobie do serca twoje rady. Uszanowałam też twoje życzenie i nie próbowałam cię odszukać, ale nie miałam pojęcia, że byłeś tak blisko...
Urwała i zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy. Ogarnęła ją wściekłość na samą siebie za to, że się tak obnażyła emocjonalnie. I to przed kimś, kogo jej uczucia obchodziły tyle, co zeszłoroczny śnieg.
- Wciąż rozpamiętywałam naszą rozmowę. Powierzyłam ci bardzo intymne sekrety, a ty mnie wysłuchałeś jak najlepszy przyjaciel, jakby ci na mnie zależało. Myślałam, że uszanowałeś moją prywatność po tym wszystkim, co ci wyznałam. Ale ty jedynie chroniłeś swój tyłek, prawda? Próbowałeś uciec przed poczuciem winy, z którego mi się zwierzyłeś. A może bałeś się, że utracisz intratne zlecenie od mojego ojca? Och! To po prostu obrzydliwe!
- Tak, to obrzydliwe - przyznał cicho.
Lauren wyjęła chusteczkę i otarła oczy. Nagle Daniel zrozumiał, że konsekwentne unikanie Lauren było jednym z największych błędów w jego życiu. Jeszcze kilka minut temu uważał inaczej. Tłumaczył sobie, że tak będzie najlepiej dla nich obojga, a nawet w to wierzył... Jednak teraz, stojąc z nią twarzą w twarz, uświadomił sobie, jak głupio postąpił.
- To rzeczywiście wstrętne - powiedział. - Wiedziałem, że znów się spotkamy, Lauren, ale nie chciałem, żeby odbyło się to w taki sposób. Uwierz mi. Nie byłem pewny, jak wspominasz tamtą noc. To nie ma nic wspólnego z moją pracą. Po prostu postanowiłem dać ci trochę czasu...
Zamilkł, gdy zobaczył, że Lauren gwałtownie potrząsa głową, odwraca się i maszeruje do wyjścia. Widoczna spod skórzanego płaszcza sukienka ciążowa z szarej wełny otulała figurę Lauren, wspaniale podkreślając zmysłowe okrągłości. Daniel daremnie próbował skierować myśli na inne tory. Z tyłu nie było widać, że panna Van Shuyler w ogóle jest w ciąży, no i tamci dwaj ochroniarze mieli całkowitą rację co do jej nóg.
- ... Lauren - dokończył cicho, chociaż wiedział, że ona go nie usłyszy. Wiedział też, że zaczęła płakać.
No tak, doskonale. Nie pomyliła się co do większości motywów, jakimi się kierował, prawda? Tak, w pewnym sensie chronił własną skórę i nie dopuszczał do siebie poczucia winy. To dobrze, że Lauren właśnie tak myśli, że jest na niego wściekła. Tak będzie lepiej dla nich obojga.
Lepiej? A właściwie dlaczego?
Znał już odpowiedź. Ponieważ, ku jego przerażeniu, ogień, który w nim zapłonął tamtej nocy, wcale nie wygasł. Te sześć godzin spędzonych w ciasnej betonowej pułapce, dotyk ciała Lauren, zapach jej perfum, dźwięk jej słodkiego głosu - to wszystko wciąż żyło w jego pamięci.
Nie chciał ani takich przeżyć, ani takich wspomnień. Tak bardzo się pomylił w ocenie kobiety, z którą się ożenił. Minie dużo czasu, zanim będzie gotowy do kolejnego związku. Jednak nie chciał, żeby Lauren gniewała się na niego, by zaczęła go unikać. Czy dwoje inteligentnych dorosłych ludzi nie może się porozumieć?
- Lauren! - zawołał za nią.
Pozwolić jej odejść? Nie. Chociażby dlatego, że mają się oficjalnie spotkać w przyszłym tygodniu pod zatroskanym spojrzeniem ojca Lauren.
Muszą być dla siebie uprzejmi, co więcej, powinni ułożyć wzajemne stosunki na przyjacielskiej stopie. Przecież Daniel będzie dbał o bezpieczeństwo Lauren.
Pobiegł za nią.
- Lauren!
Nie zatrzymała się, ale zwolniła. Dogonił ją dopiero w garażu, gdy miała wcisnąć guzik windy.
- Hej! - zawołał, wyciągając rękę.
To był wielki błąd.
Uznała jego gest za napaść, toteż podniosła rękę, żeby go spoliczkować. Jednak Daniel był szybszy. Chwycił Lauren za nadgarstek i już po chwili unieruchomił jej obie ręce. Lauren nie spuszczała płonącego wzroku z jego twarzy.
- Puść mnie! - warknęła, unosząc wyżej głowę.
- Mylisz się co do moich zamiarów!
- Powiedziałam, żebyś mnie puścił!
Posłuchał. Lauren natychmiast objęła swój wydatny już brzuszek.
- A ja powiedziałem, że mylisz się co do moich zamiarów. - Tym razem zabrzmiało to niemal żałośnie. Przepraszam cię, Lauren.
Podświadomie nadal osłaniała dziecko, wyczuwał w niej siłę i zaciętość, chociaż na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie bezbronnej i zagubionej.
- Możemy porozmawiać? - zapytał.
- Spotkamy się w poniedziałek po południu, prawda?
- To nie może tak długo czekać - odparł. - Co pomyśli twój ojciec, jeśli wyczuje, że jesteś do mnie wrogo nastawiona?
- Pomyśli, że nie chcę z tobą pracować. Będziesz miał w związku z tym jakieś problemy?
- Nie zerwę tego kontraktu, Lauren. Gdyby nie twój - tata, mój ojciec straciłby obie nogi. Mój ojciec nigdy nie miał okazji spłacenia tego długu.
- Ale ty miałeś - odrzekła. - Uratowałeś mi życie.
- Tamtej nocy nie zrobiłem dla ciebie więcej niż ty dla mnie. Oboje podtrzymywaliśmy się nawzajem na duchu. Spłacę ten dług, jeśli ochronię cię przed łajdakiem, który ci grozi.
- Nie jesteś mi potrzebny i ty też mnie nie potrzebujesz. To ty pół roku temu nalegałeś, by każde z nas poszło w swoją stronę. Nie mam czasu na twoje gierki.
Spodziewam się dziecka i jestem sama. Ben wciąż nie raczył mnie poinformować, w jakim stopniu chce uczestniczyć w życiu naszego dziecka. Uprzedziłam prawników, że powinni się przygotować do walki o opiekę nad dzieckiem. Ostatnią rzeczą, jakiej chcę lub potrzebuję w życiu, jest związek z kolejnym facetem.
- Czy mówimy o jakimś bliskim związku? Ja nie szukam bliskości - odparł. - Chcę tylko dobrze wykonywać moją pracę. Zrobimy to, czego chce twój ojciec, a potem zakończymy tę znajomość. To wszystko.
- Mój ojciec chce, żebyś mi towarzyszył podczas codziennych zajęć przynajmniej przez tydzień, a prawdopodobnie dłużej. Masz uzyskać informacje, w jaki sposób spędzam czas, z kim się spotykam, czy zachowuję minimum bezpieczeństwa. Jeżeli uważasz, że to nas do siebie nie zbliży, to jak właściwie pojmujesz wzajemną bliskość?
- Chyba inaczej niż ty - odgryzł się. - Ponieważ dla mnie bliskość to coś, co zaszło między nami tamtej nocy. Obiecuję ci, że nie mam tego typu zachowań w programie.
- Tata po prostu znajdzie kogoś innego - rzuciła przez ramię, wychodząc z windy.
- On chce kogoś, komu może zaufać.
- I tylko ty wydajesz mu się godny zaufania w całej Filadelfii?
- Pamiętaj, że kiedyś ufał też Benowi - powiedział bez ogródek. Nie obchodziło go, że zadał jej cios poniżej pasa. - Naszych ojców łączy wyjątkowa więź. Nie przekonasz go, żeby wynajął kogoś innego, Lauren.
- W takim razie zrezygnuję z dodatkowej ochrony - oświadczyła. - Policja już nad tym pracuje. Jak na razie, niezbyt intensywnie. Od tygodnia nie dostałam żadnego listu z pogróżkami.
- To świetnie! - warknął Daniel. - Doskonale. Zobaczymy, co twój tata powie na ten temat w poniedziałek.
- Zobaczymy.
Odwróciła się, wyjęła kluczyki z kieszeni i poszła w stronę samochodu. Nie spuszczając oczu z Lauren, Daniel natychmiast zauważył, co stało się z jej samochodem. Wstrząśnięta Lauren aż jęknęła. Serce Daniela zabiło mocniej, poczuł ucisk w dołku.
- Ojej! - wyjąkała - O Boże!
Potknęła się i oparła o maskę najnowszego modelu BMW. Wszystkie cztery opony zostały przecięte.
Rozdział 4
- Teraz jestem wściekła! - powiedziała Lauren. Cholernie wściekła!
Jednak nie wyglądała na rozgniewaną. Sprawiała wrażenie roztrzęsionej i zaszokowanej.
Wyprostowała się, odwróciła do Daniela, jej niebieskie oczy zabłysły. Zacisnęła usta. Daniel nie był pewny, w jaki sposób już po kilku sekundach znalazła się w jego ramionach, które z nich zrobiło pierwszy krok?
Pachniała tak samo jak ostatnim razem, kiedy trzymał ją w objęciach. Jaśminem i kwiatem pomarańczy. Do licha, jak mógł tak bardzo odczuwać brak tego zapachu, skoro wdychał go tylko przez sześć godzin? Ale jej ciało się zmieniło. Wydatny brzuch wpijał mu się w żołądek. A piersi były bujne, krągłe, ciężkie i miękkie.
- To gorsze niż kilka listów, prawda? - szepnął w końcu.
- Jestem wściekła! - powtórzyła i tym razem Daniel rzeczywiście usłyszał gniew w jej głosie. Lauren puściła go, wyprostowała się i zacisnęła pięści. - Najwidoczniej ta osoba zupełnie mnie nie zna. W przeciwnym wypadku wiedziałaby, że trudno mnie zastraszyć.
- Dzwonię na policję. - Daniel wyjął telefon komórkowy z kieszeni. .
- Lauren skinęła gwałtownie głową.
- Dzięki. Gdybym to ja spróbowała teraz z nimi rozmawiać...
- Tylko bełkotałabyś i syczała do komórki, co?
- Coś w tym rodzaju!
Potem zadzwonił do ojca Lauren, żeby odwołać dzisiejszą kolację z nim, a wreszcie do warsztatu samochodowego.
Policjanci błyskawicznie uporali się z dość pobieżnymi oględzinami miejsca, co nie zaskoczyło Daniela. Zrobili, co do nich należało, ale takiego wykroczenia nie można porównać z rozbojem czy rozprowadzaniem narkotyków.
Daniel przypomniał sobie, że kiedy stali z Lauren przy windzie, z garażu wybiegł jakiś mężczyzna. Chyba w niebieskiej marynarce...
Nie potrafił jednak powiedzieć nic na temat wzrostu, koloru włosów i wieku nieznajomego.
Oficer policji, który spisał ich zeznania, dość kpiąco potraktował informację, że Daniel jest właścicielem firmy zajmującej się bezpieczeństwem. No cóż, i bez tego Daniel o mało nie spalił się ze wstydu.
Tak skupiłem uwagę na Lauren, że nawet nie zauważyłem tego faceta, powtarzał w myślach, gdy w końcu pozwolono im odjechać. Nie tego mnie uczono.
Lauren siedziała spokojnie na miejscu pasażera, wyczerpana i przygnębiona. Już się nie gniewała. Teraz to on był wściekły. Na siebie.
To musiał być tamten facet w niebieskiej marynarce, rozmyślał intensywnie. O szóstej trzydzieści w piątek wieczorem ludzie opuszczają garaż samochodem, a nie pieszo.
Podjechali pod dom Lauren. Mieszkała na eleganckim osiedlu, które miało raczej chronić anonimowość niż kłuć w oczy luksusem. Daniel nieśmiało objął Lauren.
- Musisz być zmęczona, Lauren. - Do diabła, że też stać go było tylko na taki banał.
- Nic mi nie jest. Dzięki. - Zesztywniała i Daniel cofnął się.
- Masz w domu jedzenie? - zapytał.
- Mnóstwo. Najwyżej coś zamówię. Nic mi nie jest - powtórzyła.
- Chcesz, żebym wszedł?
- Nie.
- I tak wejdę, żeby obejrzeć twój dom.
Niechętnie skinęła głową.
- W porządku - odparła. - Nie masz nic przeciwko temu, że będę ci towarzyszyła przy tych oględzinach? Nalegam.
Nie. Nie miał nic przeciwko temu.
Nie obejrzał domu bardzo dokładnie - to było zaplanowane na przyszły tydzień, ale sprawdził wszystkie pomieszczenia, zamki w drzwiach i okna. Dzięki oględzinom tego miejsca dowiedział się znacznie więcej o Lauren. Nagle poczuł się dziwnie zażenowany. Gdyby mógł, rzuciłby się do ucieczki.
Rezydencja Lauren była piękna i wygodna, a każdy szczegół wyposażenia dokładnie przemyślany. Umeblowana antykami sypialnia tchnęła spokojem, gabinet był świetnie wyposażony, a salon wydał się Danielowi niezwykle elegancki i kobiecy. W nowoczesnej kuchni, w której królowały granit i szkło, Lauren wykrzesała z siebie dość energii, by przystąpić do gotowania kolacji.
Na samym końcu Daniel zajrzał do pomieszczenia, które było pokojem dziecinnym, i poczuł ukłucie w sercu.
Chociaż dziecko Lauren miało się urodzić prawie za dwa miesiące, pokój był kompletnie urządzony. Kolorowa pościel na małym łóżeczku, maści, oliwki i zasypki na stoliku do przewijania. W biblioteczce książki dla dzieci, na niższych półkach zabawki, w wysokiej komodzie - prawdopodobnie mnóstwo śpiochów, koszulek i kaftaników.
Odniósł wrażenie, że Lauren stara się być wspaniale zorganizowana. Perfekcjonistka, która nie lubi, gdy sprawy wymykają się jej z rąk. Pewnie uważa, że wszystko można zaplanować, a następnie bez przeszkód zrealizować, o ile tylko człowiek wykaże się silną wolą.
Wrócił myślą do stosu książek, które zauważył na szafce nocnej przy łóżku. Książki o ciąży i poradniki dla rodziców. Obok telewizora dostrzegł kasety wideo z ćwiczeniami dla ciężarnych kobiet, a w kuchni komplet książek kucharskich o żywieniu małych dzieci i przyszłych matek.
Ona się boi...
To dlatego zdawała się lekceważyć anonimy z pogróżkami i nie zależało jej na wzmocnieniu ochrony...
Straciła matkę jakieś piętnaście lat temu, przypomniał sobie, stojąc nieruchomo w nieskazitelnie czystym i wymuskanym pokoju dziecinnym. Ojciec jej dziecka zdefraudował pieniądze wspólników i zbiegł do Szwajcarii. Lauren nie otrzymała wsparcia od dwóch najważniejszych osób, więc nie czuje się zbyt pewnie, więcej - jest przerażona. Dlatego postanowiła, że na przekór przeciwnościom zostanie idealną matką.
To było smutne i wzruszające zarazem. Mówiło wiele o jej stosunku do życia i wielkiej determinacji.
Wreszcie Daniel upewnił się, że Lauren jest chwilowo całkowicie bezpieczna. Potem stał przy telefonie, kiedy dzwoniła do jakiejś przyjaciółki, zapraszając ją do siebie na noc.
Corinne Alexander okazała się afektowaną, chudą jak patyk blondynką, nadrabiającą makijażem brak urody, której poskąpiła jej natura.
- Ależ miałaś wieczór, kochanie - oświadczyła zamiast powitania. - Tak się cieszę, że mogę ci jakoś pomóc. Opowiem ci o urlopie, który spędziłam w Europie.
- Objęła mocno Lauren, a potem odwróciła się do Daniela. - Jesteś ochroniarzem, prawda? Cześć! - Nie spojrzała mu w oczy i już nie zwracała na niego uwagi.
- Co mogę dla ciebie zrobić, kochanie? Przygotować ci kąpiel?
- Nic mi nie jest, Corinne - odparła łagodnie Lauren, jakby chciała ją uspokoić. To ona troszczyła się o przyjaciółkę, a nie odwrotnie. - Po prostu potrzebuję czyjegoś towarzystwa.
- Czy sprawdziłaś pod łóżkami? Czy twój telefon działa? - Najwidoczniej Corinne należała do ludzi, którzy lubią być potrzebni.
Daniel powiedział cicho do Lauren:
- Wyjdę teraz, jeśli wszystko jest w porządku.
- Tak właśnie jest.
- I rano pojedziesz do twojego taty?
- Tak. - Skinęła głową.
Dopiero po tej odpowiedzi trochę się odprężył i zaczął myśleć o swoich chłopcach.
Zabrał Coreya i Jesse'ego od matki bardzo późno. Mama i chłopcy bardzo się kochali, ale Daniel uważał, że dzieci spędzają za dużo czasu z babcią, a za mało - z tatą. Chyba nie tylko Lauren marzyła o tym, by zostać rodzicem doskonałym.
- Mam bardzo dobrego szefa ochrony osobistej, który mógłby wykonać to zadanie - powiedział Daniel, pochylając się do przodu. Czuł, jakie ma napięte mięśnie. Po weekendzie spędzonym z dziećmi uspokoił się trochę, ale teraz, kiedy rozmawiał z Lauren i jej ojcem, niepokój powrócił ze zdwojoną siłą.
- Nie, Danielu, chcę ciebie - odparł John Van Shuyler bez namysłu. Zmarszczki wokół jego ust pogłębiły się jeszcze bardziej. Siwowłosy, lecz wciąż w dobrej formie, musiał mieć teraz ponad siedemdziesiąt lat.
- Tu chodzi o bezpieczeństwo mojej jedynej córki. Chcę, żebyś osobiście czuwał nad tą sprawą. - Ojciec Lauren mówił stanowczym tonem biznesmena, któremu notorycznie brakuje czasu.
- Tak, w porządku, proszę pana - odpowiedział mu Daniel. - Rzucił spojrzenie na Lauren i zauważył, że niemal niedostrzegalnie wzruszyła ramionami.
Próbowałeś, przekazała mu w ten sposób.
John spojrzał na zegarek i oznajmił:
- Muszę iść na inne spotkanie. Czy możecie załatwić resztę spraw sami?
- Przyniosłem trochę notatek - odrzekł Daniel.
- Informuj mnie na bieżąco, Lock, ponieważ moja córka potrafi być bardzo, ale to bardzo uparta.
Nikt się nie roześmiał, zapadła niezręczna cisza. Kiedy tylko za ojcem zamknęły się drzwi, Lauren poczuła się nieswojo. Nagle coś przyszło jej do głowy.
- Czy mój tata wie, że byłeś na budowie, kiedy zawalił się tamten budynek? Że zostałeś uwięziony razem ze mną?
- Teraz wie - odparł.
- Od kiedy?
- Od naszej rozmowy w zeszłym tygodniu, gdy zaproponował mi to zlecenie.
- I nic mi nie powiedział! - Potrząsnęła głową, wyraźnie zdegustowana. - Zaczynam mieć tego wszystkiego dosyć!
- Dosyć czego?
- Dosyć traktowania mnie jak... jak...
- Jak kobiety w ósmym miesiącu ciąży, która otrzymała anonimowe pogróżki i której przecięto opony?
- Nie! Mam dosyć traktowana mnie jak małej dziewczynki, której nie mówi się o wszystkim, bo i tak jest za głupia, by to zrozumieć.
Przytrzymując brzuch, z pewnym trudem wstała z kanapy i spiorunowała Daniela wzrokiem.
- Mówię poważnie - ciągnęła. - Od tej pory będziesz informował mnie wyczerpująco o rozwoju sytuacji.
O wszystkim, co powiedzą ci na policji. O wszystkim, co usłyszysz od mojego ojca. O wszystkim, co zamierzasz zrobić. Pominiesz choćby jedno, i następnego dnia zostaniesz... odsunięty od sprawy!
- No cóż, dobrze o tym wiedzieć - mruknął. Spojrzała na niego ze złością.
- Ja nie żartuję!
- Ja też. Naprawdę dobrze o tym wiedzieć.
- Dlaczego? - Nadal mu nie ufała.
- Bo mnie też odpowiada taki układ. Nie boisz się, chcesz mieć dostęp do wszystkich uzyskanych informacji.
A poza tym...
Czekała chwilę, a potem go ponagliła.
- Tak? Co poza tym?
- Która godzina? - Spojrzał na stary zegarek z zaśniedziałą metalową bransoletką. Lauren domyśliła się, że prawdopodobnie należał do jego zmarłego ojca. - Za kwadrans szósta. Muszę odebrać dzieciaki, ale pozostało nam wiele spraw do omówienia. Czy moglibyśmy to zrobić przy kolacji?
- Na mieście? Z twoimi chłopcami?
- Nie, u mnie w domu. Zamówimy pizzę. Przepraszam, wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie, ale ja naprawdę...
- Rozumiem - powiedziała szybko. - Nie ma problemu. To żaden kłopot.
Nigdy dotąd nie widziała u niego takiego wyrazu twarzy. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, jak bardzo Daniel kocha dzieci.
- Nie musisz nic tłumaczyć - mówiła dalej. - To oczywiste, że pragniesz spędzać jak najwięcej czasu z synkami. No to jesteśmy umówieni.
- Czy dzisiaj przyjechałaś do pracy swoim samochodem? - zapytał Daniel.
- Nie, wzięłam taksówkę. - Napotkała jego czujne spojrzenie i zarumieniła się. - Tak, masz rację, stchórzyłam. Czy źle zrobiłam?
- Ależ nie, wręcz przeciwnie. Na pewno nie chcesz wpaść w pułapkę zastawioną przez jakiegoś sfrustrowanego i zdesperowanego wspólnika twojego byłego narzeczonego, domagającego się zwrotu pieniędzy.
Spojrzała na Daniela i zauważyła, że zmrużył oczy i zacisnął usta. Ta poważna mina uwydatniła jego mocno zarysowaną szczękę i wystający podbródek.
- Nic nie wiedziałam o interesach Bena - wyjaśniła. - Ani o planach ucieczki z kraju. Wierzysz mi, prawda?
- Oczywiście, że wierzę! Sprawdzę dokumentację interesów Bena i jego akta osobiste w poszukiwaniu wskazówek, kto może za tym stać. Nie oczekuję, że podasz mi na tacy listę podejrzanych, ani że sama zbadasz tę sprawę. Znalazłaś się mimo woli w samym środku wydarzeń, jesteś w ciąży i najwidoczniej wcale nie masz zaufania... - Urwał, a potem dodał: - Według mnie jesteś bardzo odważna. Chodźmy już, dobrze?
Chciałaby zobaczyć w tej chwili jego twarz, ale odwrócił się w stronę drzwi. Co więcej, pragnęłaby usłyszeć zakończenie tamtego zdania. Komu, jego zdaniem, zupełnie nie ufała?
Jesse i Corey byli wspaniali.
Powitali tatę żywiołowo, tuląc się i obejmując go. Lauren widziała matkę Daniela, Margaret Lachlan, tylko przez chwilę, jednak zdołała to i owo zauważyć. Grube uda w wygodnych, elastycznych spodniach, krótkie, siwe włosy, brak makijażu; dużo zmarszczek i pogodny uśmiech.
Daniel przedstawił Lauren jako swoją klientkę i córkę Johna Van Shuylera.
Pani Lachlan skinęła głową, biorąc w dłonie ręce Lauren i ściskając je delikatnie.
- Mój mąż tak bardzo podziwiał pani ojca. Powinni byli utrzymywać bliższe stosunki, wtedy już dawno zostalibyśmy przyjaciółmi. Przykro mi, że właśnie teraz przeżywa pani takie trudne chwile.
- Daniel na pewno bardzo mi pomoże - odparła Lauren i uśmiechnęła się.
Grzeczność za grzeczność. Tak wypadało powiedzieć. Jednak już po chwili uświadomiła sobie, że to nie pusty frazes, a szczera prawda.
W samochodzie chłopcy śpiewali przez pierwsze piętnaście minut, a przez resztę podróży pokazywali palcem każdą ciężarówkę, każdy autobus i ambulans, który ich mijał. Kiedy Daniel wrócił do samochodu z dwoma tekturowymi pudełkami, Corey i Jesse krzyknęli zgodnym chórem:
- Tak, to pizza!
Lauren zerknęła do tyłu. Synkowie Daniela mieli niebieskie oczy, jedwabiste, kręcone włoski i roześmiane buzie. Wyglądali na szczęśliwe i kochane dzieci.
W podmiejskim domu Daniela panował bałagan. Początkowo widok ten trochę zaszokował Lauren. Gdy pomyślała o tych wszystkich bakteriach... Stała sztywno na środku salonu, pocierając zmęczone plecy. A chłopcy natychmiast uklękli i zaczęli się bawić. Daniel zaś zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli i poszedł do kuchni.
Gdy Lauren rozejrzała się dokładniej, dostrzegła, że wszędzie jest bardzo czysto, ostre kanty mebli poowijane są specjalną folią, a z zamków szaf i szuflad wyjęto klucze. Wszystko to podniosło ją na duchu. Z lekkim wahaniem zdecydowała, że ten bałagan jest w sumie niegroźny i nawet dość malowniczy. Trochę zabawek, czyste ubrania, sterty książeczek i kolorowych rysunków.
Daniel zajrzał na chwilę do salonu.
- Przepraszam. - Machnął ręką. - To wygląda jak pobojowisko, prawda? Czasami po prostu brak mi czasu na sprzątanie.
- Czy mogę pomóc?
- Posprzątać? Do diaska, nie!
Wielkimi krokami wrócił do kuchni, a Lauren poszła za nim.
- Chodziło mi... o pizzę.
- A co tu jest do roboty? Po prostu usiądź!
Położył pudełka z pizzą na stole w przytulnej wnęce jadalnej, chwycił talerze, szklanki i serwetki, po kolei umył buzie i rączki synom. Potem wszyscy zasiedli do kolacji.
Przez cały czas Lauren bacznie obserwowała Daniela.
Świetnie sobie radził, był rozluźniony i niesłychanie cierpliwy. Nie podnosił głosu na dzieci.
Wywarł na niej duże wrażenie, a nawet poczuła zazdrość. Sama często zastanawiała się, jak poradzi sobie z rodzicielstwem. Miała ambicje, by zastąpić dziecku również ojca, lecz obawiała się, że już same zabiegi pielęgnacyjne przysporzą jej wielu kłopotów Przynajmniej była przygotowana od strony praktycznej. Urządziła pokój dla maleństwa, kupiła ubranka, zabawki. W ten sposób udało jej się wmówić sobie, że w pełni kontroluje sytuację.
No i przeczytała mnóstwo poradników. Ale, prawdę mówiąc, po tej lekturze poczuła się jeszcze gorzej i mniej pewnie. Daniel sprawił, że nagle wszystkie jej obawy zbladły.
- Nie masz gosposi? - zapytała.
- Próbowałem tego - odrzekł - ale nie byłem zbyt zadowolony. Miałem wrażenie, że obca osoba narusza moją prywatność.
- O rany, skąd ja to znam?
Zignorował jej zgryźliwą uwagę i ciągnął - dalej.
- Nie przeszkadza mi bałagan. Korzystamy z usług wyspecjalizowanej firmy. Sprzątają raz w tygodniu, żeby do minimum ograniczyć inwazję kurzu i zarazków, a poza tym my, faceci, żyjemy, jak nam się podoba.
- Trzech facetów, co?
- Tak, a z każdym rokiem będzie coraz gorzej. - Uśmiechnął się do niej szeroko. - No, weź kawałek pizzy.
Wzięła jeden i spytała ostrożnie:
- Czy nie dajesz chłopcom w ten sposób dobrego przykładu? No wiesz, poszanowanie wolności, dbanie o własne rzeczy...
Spojrzał na nią z uśmiechem.
- W jakiej książce to wyczytałaś?
- Nie pamiętam. - Zarumieniła się lekko pod jego rozbawionym spojrzeniem. - A dlaczego uważasz, że gdzieś to wyczytałam?
- Zauważyłem stertę poradników przy twoim łóżku.
- No tak. Który z nich byś mi polecił?
- Odpowiem, kiedy kilka z nich przeczytam.
Otworzyła usta ze zdumienia.
- Nie przeczytałeś żadnego? Musiałeś! - Była naprawdę wstrząśnięta.
- Przeczytałem kilka po śmierci Becky - przyznał.
Z roztargnieniem ugryzła duży kawałek pizzy i podparła podbródek wolną ręką, gotowa słuchać i uczyć się od praktyka.
- Trzymałem je przy łóżku, tak jak ty. Dwa rozdziały z jednej, trzy z drugiej... Czasami wydawało mi się, że to jakiś thriller. Nie spałem całymi nocami. Leżałem pokryty potem, pełen skruchy i przerażenia, że oto jednym nieprzemyślanym gestem lub słowem okaleczyłem psychicznie moje dzieci.
- Chyba żartujesz!
- Tylko trochę przesadzam - odparł. - W końcu uznałem, że ludzie z taką wybujałą wyobraźnią jak ja i talentem do przewidywania najgorszych scenariuszy powinni trzymać się z daleka od książek o opiece nad dziećmi. Teraz kieruję się zdrowym rozsądkiem i jestem o wiele szczęśliwszy. Dzieci też.
- Skąd wiesz, że chłopcy są szczęśliwi?
Zmarszczyła brwi i ugryzła następny kawałek pizzy.
Obaj chłopcy mieli buzie wymazane sosem pomidorowym, policzki wypchane ciastem i serem. Jeśli wierzyć tabelkom z książek, spożywanie pizzy powinno zostać zabronione. Sól i tłuszcz kapiący z każdego kęsa, prawie żadnych witamin. No tak, ale za to ten wspaniały smak...
- No cóż, myślę, że mógłbym przeprowadzić pewien eksperyment - stwierdził Daniel. - Rozdzielić chłopców na trzy miesiące i jednego wychowywać zgodnie z mądrymi teoriami, drugiego - według własnego widzimisię. Potem powinienem ich przebadać fizycznie i psychicznie i porównać wyniki. Ciekawe, który z bliźniaków lepiej by się rozwijał?
- Żartujesz.
- Tak, żartuję.
- A ty najwidoczniej myślisz, że jestem neurotyczką.
Pochylił się nad stołem i dotknął ręki Lauren. Ta pieszczota była lekka, krótka i niewinna, ale Lauren aż zadrżała.
- Nie jesteś neurotyczką - powiedział, patrząc jej w oczy. - Znalazłaś się w trudnej sytuacji i czasami reagujesz zbyt gwałtownie. To się zdarza, prawda?
- Przypuszczam, że tak - przyznała, a potem wzruszyła ramionami.
- Spokojnie, nie ma się o co kłócić. Nie twierdzę, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania.
- A szkoda...
Roześmiał się.
- Nie martw się, poradzisz sobie. Na pewno będziesz wspaniałą matką. Potrzeba tylko dużo cierpliwości, pogody ducha i miłości.
- Ja już kocham moje dziecko. - Objęła ręką brzuch.
- Schodzę! - zawołał Corey, ten w czerwonym sweterku, i zaczął się niecierpliwie wiercić na krzesełku.
- Chcę się wykąpać! - zawtórował mu Jesse.
- No dobrze. Położę ich spać, a potem wrócimy do sprawy, którą mieliśmy omówić - zaproponował Daniel, patrząc pytająco na Lauren.
- Ja posprzątam - zaproponowała.
Oczywiście powiedział jej, że nie musi tego robić, ale i tak go nie posłuchała. Miała dość czasu, żeby posprzątać również w salonie. Czołgała się niezdarnie na czworakach, wkładając klocki, samochodziki i drewniane wagoniki do plastikowych pudełek.
- Już jestem wolny - oznajmił Daniel, stając w progu salonu. - Corey właśnie nauczył się wychodzić z łóżeczka, musiałem porozkładać na podłodze poduszki. Na szczęście Jesse jest trochę spokojniejszy. To co, zaczynamy? Robi się późno.
Lauren patrzyła, jak Daniel wyjmuje dokumenty z aktówki. Zauważyła kilka broszurek o różnych systemach alarmowych i blok papieru pokryty nierównym pismem Daniela.
Poważni i skupieni pochylili się nad papierami. Efektywność i operatywność Daniela wywarła na Lauren duże wrażenie i dodała jej otuchy. Poczuła się też swobodniej, gdyż żadne z nich nie wracało do wydarzeń sprzed pół roku.
Prawie skończyli, kiedy Daniel nadstawił uszu, urwał w pół zdania i wytężył słuch. Z korytarza dobiegał odgłos lekkich kroków, po chwili do salonu wszedł Corey.
- Wyszedłem z łóżeczka, tato - obwieścił triumfalnie i zrobił śmieszną minę.
Rzucił się w ramiona Daniela, który ze śmiechem posadził malca na kanapie.
- Mój mały, ty nie masz pojęcia, że wcale nie jestem tym zachwycony, prawda?
- Nie wierzę, Danielu - powiedziała Lauren, której udzieliło się rozbawienie Daniela. - Wiem, co naprawdę czujesz. Jesteś dumny ze swojego synka.
- Czy teraz rozumiesz, czemu wyrzuciłem wszystkie poradniki? Chyba powinienem popatrzeć na Corey a z dezaprobatą, ale nie potrafię. Spójrz, jaki on jest z siebie dumny! Myśli, że świetnie się spisał. - Mocno przytulił synka i pocałował go w główkę. - Corey, chce ci się spać?
- Nie! - Niebieskie oczka malca zabłysły.
- No tak, to co robimy? Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli mały tu zostanie? I tak zaraz kończymy.
- Mnie to nie przeszkadza - odpowiedziała Lauren zgodnie z prawdą.
Po dziesięciu minutach, kiedy skończyli, Corey spał, opierając pulchną rączkę na udzie Daniela, a główkę na poduszce. Ten widok rozczulił Lauren i uświadomił jej, że Daniel może ją wiele nauczyć. Czuła się zagubiona i samotna. Czasami nawiedzało ją ponure przeświadczenie, że nigdy nie będzie dobrą matką.
A zaraz potem zadała mu przypuszczalnie najgorsze z możliwych pytań.
- Jak... jak umarła twoja żona, Danielu?
Daniel wzdrygnął się lekko, a Corey mruknął coś przez sen.
- Przepraszam. - Złożyła jego notatki, próbując opanować drżenie rąk. - Nie miałam prawa...
- W porządku - odparł. - To znaczy, wydaje mi się nienaturalne unikanie tego typu rozmów.
- Tak, ja czuję to samo w odniesieniu do śmierci mojej matki - przyznała Lauren. - To tak, jak gdyby ludzie udawali, że ona nigdy nie istniała.
- Próbuję opowiadać o niej chłopcom. No wiesz, same miłe rzeczy. Razem oglądamy jej fotografie. Jednak pewnego dnia będą musieli się dowiedzieć, co się stało. To było... - Urwał i potrząsnął głową. - Widzisz, to po prostu nie powinno było się stać. W trakcie ciąży Becky dostała cukrzycy, to się czasami zdarza i ustępuje po porodzie. U niej było inaczej... Początkowo czuła się dobrze, ale potem przeczytała tę książkę...
Roześmiał się gorzko.
- Może dlatego nie cenię wysoko poradników - ciągnął. - Lubię dreszczowce, ponieważ ich autorzy nie udają, że znają odpowiedzi na podstawowe pytania. W każdym razie Becky wbiła sobie do głowy, że może kontrolować poziom cukru jedynie poprzez ćwiczenia i odpowiednią dietę. Zaczęła chodzić na spotkania zwolenników medycyny alternatywnej. - Sposępniał. - Nigdy mi nie powiedziała, że przestała przyjmować insulinę.
Kiedy pewnego dnia wróciłem z pracy, chłopcy spali w swoich łóżeczkach, a Becky leżała w śpiączce w łazience na podłodze.
Zszokowana Lauren tylko pokręciła głową.
- Sanitariusze byli wspaniali, po prostu fantastyczni. Ale było już za późno. Nie mogli jej z tego wyciągnąć. A ja wciąż odczuwam wściekłość.
- Na nią? - Lauren z trudem wymówiła te słowa.
- Tak. Na nią. Na tamtą książkę i na grupę tych durniów. Na siebie. Do diabła, dlaczego wtedy wyznałem ci, że mam poczucie winy?
- Nie musisz mi opowiadać...
- Muszę, potrzebuję tego. Przykro mi tylko, że karmię cię takimi ponuractwami.
Rozczesał palcami włosy, a potem zaczął masować skronie. Jego wysokie czoło było poorane zmarszczkami. Lauren najchętniej objęłaby serdecznie Daniela, podtrzymała go na duchu. Niestety, nie miała prawa tego robić.
- Gdybym nie był taki nieszczęśliwy w małżeństwie, a przede wszystkim, gdybym nie gniewał się na nią, że zaszła w ciążę... Gdybym bardziej się starał, pewnie nie ukrywałaby przede mną niczego! Nie potrafię należycie opłakiwać jej śmierci, bo wciąż dręczy mnie poczucie winy...
Znowu potrząsnął głową. Ich oczy się spotkały i coś między nimi zaiskrzyło. Usta Daniela przyciągały wzrok Lauren niczym magnes. Miała chęć dotknąć go, przesunąć rękoma po jego muskularnych ramionach i szerokich barach.
- Przepraszam - powiedział. - Nie zasłużyłaś na to, by obarczać cię kłopotami.
- Ty również na to nie zasłużyłeś. Danielu. Nie powinieneś obwiniać się za śmierć Becky. Nie można uratować ludzi, którzy tego nie chcą. Ja przeżyłam to samo z powodu Bena.
- Więc rozumiesz mnie?
- Tak, oczywiście. Miałam sobie za złe, że Ben z niczego mi się nie zwierzał. Dlaczego nie powiedział mi, że jego firma wpadła w tarapaty? Dlaczego uciekł?
- Czasami czuję się bardzo samotny. Znasz to uczucie, prawda?
- Aż za dobrze.
- No cóż, skończyliśmy na dzisiaj, więc... - Daniel zająknął się.
- Tak, pora na mnie.
- Czujesz się bezpieczna w twoim domu?
- Nic nie wskazuje na to, że ten facet wie, gdzie mieszkam. Wszystkie listy z pogróżkami przysłał do firmy. - Zerknęła na Coreya, który głębiej wtulił się w kolana ojca. - Nie wstawaj - powiedziała do Daniela. - Nie chciałabym go budzić. To takie wspaniałe dzieciaki. Wyjdę sama.
- Wszystko w porządku, teraz już się nie obudzi. Odprowadzę cię, a potem położę go do łóżeczka.
Daniel wstał ostrożnie, przesuwając śpiące dziecko na ramię. Lauren słyszała rytmiczny oddech Coreya. Na tle koszuli ojca policzek malca wyglądał jak okrągłe, białe jabłuszko. Dotknęła miękkich loków chłopczyka, a Daniel uśmiechnął się do niej.
- Najpiękniejszy widok na świecie, co? Rekompensuje cały ten bałagan.
Lauren nie mogła wykrztusić ani słowa, więc tylko skinęła głową i poszła za Danielem do drzwi frontowych. Czuła się tak, jakby rozdzielała ich bezdenna przepaść. To ostatni człowiek na świecie, który chciałby nawiązać ze mną bliskie stosunki, pomyślała smętnie.
Rozdział 5
Miło to wygląda...
Daniel omiótł taksującym spojrzeniem nieskazitelnie czyste, błyszczące, przyćmione szyby w drzwiach frontowych, wypielęgnowane rośliny i wolną od kurzu tablicę głoszącą, że to jest Cedarwood Athletic Club.
- Są tu wszystkie przyrządy gimnastyczne, których szukałam - powiedziała Lauren. - A potem odkryłam, że jest tu również szkoła rodzenia na całkiem przyzwoitym poziomie.
- A jak z bezpieczeństwem?
- Przed wejściem trzeba pokazać przepustkę i dowód tożsamości z fotografią.
- Możesz zaczekać minutę w samochodzie? Chciałbym coś sprawdzić.
- Jasne.
Odprowadziła go wzrokiem, gdy wbiegł na schody Sportowy strój uwydatniał jego mocne, długie nogi i szerokie ramiona.
To dziwne, ale po wczorajszej rozmowie czuli się w swoim towarzystwie o wiele swobodniej. Może szczere wyznania ulżyły im, pomogły pokonać wewnętrzne napięcie. Teraz Lauren przepełniała energia i radość życia. Nabrała pewności, że poradzi sobie ze wszystkimi problemami.
Zaczęła też rozumieć, jak ważna jest dla Daniela jego praca. Podchodził do nowego zadania niezwykle poważnie, a piętrzące się przed nim trudności jedynie pobudzały go do działania.
Po przybyciu do jej biura wczesnym popołudniem, nie tracił czasu na pogawędki. Zamiast tego natychmiast wzięli się do pracy. Daniel pochwalił systemy i procedury bezpieczeństwa w centrali korporacji Van Shuylerów. Ustalili, że Lauren będzie jeździła kilkoma różnymi samochodami, zmieniając je na chybił trafił.
Teraz wizytowali jej fitness club. Lauren widziała Daniela przez przydymione szyby. Stał przy ladzie i rozmawiał z uśmiechniętą recepcjonistką. Najwidoczniej ta rozmowa satysfakcjonowała obie strony. Recepcjonistka kiwała głową i dowodziła czegoś z coraz większym zapałem. Wystukała coś na klawiaturze komputera, wysłuchała uważnie Daniela, a potem podała mu coś ponad wysokim biurkiem. Lauren nie mogła dostrzec, co to było.
Daniel powiedział coś, co zostało skwitowane kolejnym szerokim uśmiechem, a potem szybko pobiegł do drzwi. Lecz kiedy dotarł do samochodu i usiadł na miejscu pasażera, miał znacznie poważniejszą minę.
- Otrzymałem przepustkę dla gościa, żebym mógł obejrzeć wyposażenie klubu - wycedził. - Ależ ze mnie szczęściarz. Vanessa z recepcji była zachwycona, że zamierzam wstąpić do klubu.
Lauren natychmiast odgadła, do czego zmierza.
- To niedobrze, prawda?
- Fatalnie. Wprawdzie musiałem pokazać dowód tożsamości z fotografią, ale ta dziewczyna natychmiast zobaczyła we mnie potencjalnego klienta. Wystarczyło się miło uśmiechnąć. Może twój prześladowca już należy do tego klubu.
- Nie strasz mnie, bo i tak będę tu przychodzić! - Te słowa wyrwały się jej prosto z serca. - W tutejszej szkole rodzenia poznałam kilka wspaniałych kobiet.
- Nie zamierzam cię do niczego zmuszać.
- Dziękuję!
- Wejdźmy tam. Pokażesz mi basen i salę, gdzie ćwiczysz. Porozmawiam z osobami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo tego klubu i powiem im, że miałaś pewne problemy. Sprawdzę ich kamery i procedury postępowania w razie jakiegoś wypadku. A skoro już o tym mowa, nie powinnaś z góry zakładać, że twoim prześladowcą jest mężczyzna. To może być kobieta lub para. Ktoś próbuje cię zastraszyć, wzbudzić w tobie poczucie winy, więc moim zdaniem trzeba rozważyć scenariusz zakładający bezpośrednią konfrontację. Zaczekają na odpowiedni moment, gdy będziesz zupełnie bezbronna...
- Chcesz powiedzieć, gdy się przebieram lub jestem naga i właśnie wyszłam spod prysznica?
- Tak - zgodził się z nią Daniel.
- Cholera jasna!
Daniel westchnął w duchu. Czuł się w towarzystwie Lauren coraz swobodniej. Wczoraj przyjęła ze zrozumieniem jego wyznanie i dopatrzyła się pewnych podobieństw do tego, co zaszło między nią i Benem. W jakiś sposób poczuł się oczyszczony. Dlatego dzisiaj mógł poświęcić wszystkie myśli nowemu zadaniu, czyli zapewnieniu Lauren bezpieczeństwa.
Sęk w tym, że im lepiej poznawał jej codzienne zajęcia, tym częściej dochodził do wniosku, iż Lauren wcale nie potrzebuje dodatkowych alarmów i kamer, ona potrzebuje jego.
A właściwie jakiegoś ochroniarza. Zatrudniał ich mnóstwo, na pełnym etacie, na pół etatu, tymczasowo, na stałe. Przysadzistych, ciemnowłosych i krzepkich. Wysokich, smukłych blondynów. Miał odpowiedni personel do takiej roboty.
Wiedział jednak, że John Van Shuyler natychmiast zaprotestuje przeciwko podobnemu rozwiązaniu.
- To jest sala, gdzie ćwiczymy - powiedziała Lauren, wskazując przeszklone ściany.
Daniel był w rozterce. Czy powinien spodziewać się eskalacji zagrożenia? Westchnął ciężko.
- Gdzie zazwyczaj ćwiczysz? Z przodu sali? Z tyłu? Potrząsnęła głową.
- Tam, gdzie akurat jest wolne miejsce.
- W przyszłości podchodź jak najbliżej do tej murowanej ściany i unikaj szklanej. Nie zbliżaj się do szatni, jeśli jest pusta. Tam mieści się odkryty basen, tak?
- Tak, możesz go zobaczyć z tarasu kawiarni. - Ruszyła w tym kierunku, a Daniel poszedł za nią.
- Unikaj tego tarasu. Pływaj w krytym basenie. Spróbuj przyjeżdżać tu o różnych porach i zmieniaj miejsca, gdzie parkujesz - powiedział bez entuzjazmu. - To... - - rozłożył ręce - to całkiem oczywiste. Po prostu musisz nauczyć się myśleć w taki sposób.
- To wspaniale! Cudownie! - odparła ironicznie, sztywnym krokiem przemaszerowała przez kawiarnię i dotarła na taras. Oparła łokcie o drewnianą poręcz, z nachmurzoną miną spojrzała na opustoszały teren wokół basenu, z którego spuszczono wodę.
- Chcę zwrócić ci uwagę na to, co oczywiste - dodała po chwili. - Ten basen zamknięto na zimę. Jeden problem masz z głowy.
- Rozważam jeszcze jeden pomysł.
- Czyżby? - Spojrzała na niego przez ramię.
- Całodobowa osobista ochrona - wyjaśnił. - Moja, kiedy to możliwe. Przez resztę czasu dyżury moich ludzi.
- Nie. Nie!
Wzruszył ramionami, wyłącznie po to, żeby ukryć ulgę, jaką poczuł.
- Wybór należy do ciebie.
Utkwiła w nim uważne spojrzenie.
- Ale mój tata nie dokonałby takiego wyboru, prawda? On by przyjął twoją propozycję.
- Myślę, że tak.
- W takim razie nie powiemy mu o tym. Mam dowody na to, że umiesz dochować tajemnicy, kiedy chcesz.
Nagle poczuł wyrzuty sumienia. Pewnie, mogliby razem udawać przed ojcem Lauren, że w pełni kontroluje sytuację, ale to John miał rację.
- Czy ty rzeczywiście właśnie teraz chcesz się narażać na najgorsze? - zapytał.
- Nie boję się, raczej jestem wściekła.
- A co z twoim dzieckiem?
- A co z moim dzieckiem? - Jej twarz stężała jak maska.
Nie pasowała do niej buńczuczna, zuchowata mina.
- Ile procent ryzyka jesteś w stanie zaakceptować, gdy w grę wchodzi życie twojego dziecka? Dziesięć? Dwadzieścia? Prowadzisz bez pasa bezpieczeństwa? Ile alkoholu pijesz?
- Zero ryzyka. Na litość boską, dobrze o tym wiesz.
- No cóż, nie mogę ci zagwarantować bezpieczeństwa, jeśli nie zgodzisz się zatrudnić ochroniarza.
- Nie chcę teraz o tym myśleć! - Zamknęła oczy.
- Musisz!
- Skończmy przegląd moich codziennych zajęć. Chciałeś zobaczyć mój kościół, jeszcze raz rzucić okiem na dom. Potem się zastanowię.
- W porządku.
- Zimno mi. - Skrzyżowała ramiona i zaczęła rozcierać je rękoma.
Kościół, do którego chodziła Lauren, mieścił się w dzielnicy będącej siedzibą wielu firm. Lauren musiała przyznać, że w niedzielę było tam prawie pusto. Danielowi to się nie spodobało.
Lauren również.
- A teraz pewnie mam zrezygnować z niedzielnej mszy!
- Zmień kościół. Zamieszkaj z ojcem w New Jersey i chodź do jego kościoła.
- Ojciec spędza weekendy w Nowym Jorku, u bliskiej przyjaciółki.
- - Możesz chodzić do mojego kościoła. Znajduje się w bezpieczniejszym miejscu, a na parkingu, który do niego przylega, zawsze jest duży ruch.
Nie odpowiedziała. Zastanowił się, pod wpływem jakiego idiotycznego impulsu wysunął tę propozycję. Był pewny, że Lauren odmówi.
Potem pojechali do jej domu. Daniel zaproponował jej zainstalowanie dodatkowego systemu alarmowego, na co Lauren wyraziła zgodę. Zapytał też, czy przechowuje w domu jakieś kosztowności. Czy ma sejf? Czy trzyma gotówkę lub biżuterię w łatwo dostępnych miejscach? Odpowiadała na pytania, nie kryjąc narastającej irytacji.
Powstrzymał się od złośliwości, tylko spokojnie zapytał:
- Czy zamykasz swoją szafę na dokumenty?
- Tak! Zobacz! - Przechyliła się lekko w bok i przesadnie mocno pociągnęła za rączkę górnej szuflady, najwidoczniej oczekując, że zamek stawi opór. Lecz szuflada wysunęła się lekko i Lauren omal nie straciła równowagi.
Daniel chwycił ją i postawił na nogi. Serce zabiło mu szybciej, jak zawsze, gdy dotykał Lauren. Nadal stał /. a blisko niej. Nie mógł oderwać spojrzenia od jej pięknie wykrojonych ust i kosmyków cienkich, ciemnych włosów na jej karku.
Natomiast Lauren była znacznie bardziej wstrząśnięta otwartą szufladą niż dotykiem Daniela, który położył ręce na jej ramionach.
- To dziwne - powiedziała. - Zawsze zamykam.
- A gdzie trzymasz klucze?
- Jeden komplet przy breloczku, z innymi kluczami, a drugi tutaj...
- Urwała i wpatrzyła się w mały cynowy dzbanuszek do połowy napełniony spinaczami.
- Nie ma ich tam.
- Nie, są tutaj. - Sięgnął ręką i wziął klucze z półki. Leżały obok cynowego dzbanka. - Czy rzuciłaś je tam i chybiłaś?
- Gdybym je rzuciła, to... Nie, nie rzuciłam i zamknęłam tę szufladę!
Odwróciła się i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem, zacisnąwszy ręce w pięści.
- To było może tydzień temu. Pamiętam o tym, ponieważ telefon zadzwonił, zanim przekręciłam klucz. Zamek w tej szafce zacina się, chyba że wsunie się wszystkie szuflady naprawdę mocno. Kiedy skończyłam rozmowę, wróciłam i zamknęłam szufladę. Potem schowałam klucz pod spinaczami. Właściwie nie trzymam tu żadnych ważnych materiałów, ale...
Zbladła, jej źrenice rozszerzyły się, oddech stał się płytki i nagle Daniel przestał się troszczyć o osobiste bezpieczeństwo Lauren czy o bezpieczeństwo jej dokumentów. Teraz interesowało go tylko samopoczucie Lauren.
- Przygotuję coś do zjedzenia - oświadczył. - A potem zastanowimy się na spokojnie. Uważasz, że ktoś tu był i grzebał w twoich rzeczach?
- Ja o tym wiem! Jeszcze nie umiem powiedzieć, czy czegoś brakuje, ale ktoś na pewno zaglądał do tych szuflad. Na pewno!
- I jesteś wściekła, co? - zapytał, wiedząc, że tak nie jest, bo Lauren po prostu się boi.
- Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie - odparła. - Tym razem jestem przerażona!
Może sprawiło to błagalne spojrzenie jej szeroko otwartych oczu. A może ten niezwykły odcień błękitu i długie, ciemne rzęsy. Możliwe, że drżenie dolnej wargi. Bez względu na powód - Daniel nie umiał nad sobą zapanować.
Przesunął dłońmi po okrytych miękkim swetrem barkach Lauren, po jej kręgosłupie, i zatrzymał na plecach. Musnął podbródkiem jej włosy. Potem schylił głowę, szukając ust Lauren.
Tylko jeden niewinny pocałunek. Nic więcej, przyrzekł sobie zbyt późno. Muszę dodać jej otuchy.
Nic z tego nie wyszło. Z ust Lauren wyrwał się cichy dźwięk. Może miał być protestem, ale zaraz potem zamienił się w pomruk zadowolenia. Ona również tego pragnęła z całego serca.
Daniel delikatnie dotknął ustami jej warg. Raz, drugi, trzeci. Później przestał je liczyć i przestał myśleć. Przestał sobie powtarzać, że źle postępuje.
To nie mogło być złe, skoro sprawiało im obojgu taką przyjemność, prawda? Lauren miała gęste, jedwabiste i pachnące włosy. Rozwarła usta i odchyliła głowę do tyłu. Obsypywał pocałunkami jej usta, a ona chłonęła je jak spieczona ziemia chłonie deszcz. Zacisnęła mocno ręce na jego biodrach, najwidoczniej prosząc o więcej.
Dał jej to, czego pragnęła.
Oparł ręce na twardym brzuchu Lauren, przesuwał usta w dół, po jej szyi. Okrągły dekolt jej swetra był luźny, ale Daniel nie mógł sięgnąć ustami poza obojczyk Lauren, a przecież gorąco pragnął pieścić jej piersi.
Wreszcie znalazł to, czego szukał. Lauren jęknęła, gdy potarł palcami jej wrażliwe sutki, odchyliła głowę.
- Pragnę cię chronić, Lauren - szepnął. - Pragnę cię strzec.
- Nie, po prostu całuj mnie.
Pieścił ją przez długie minuty. Obsypywał pocałunkami jej usta, szyję, > miękkie kosmyki włosów tuż za uchem. Gładził jej piersi, miękką skórę pleców, ciepłe ramiona. Lauren trzymała go za biodra, tuląc do siebie. Podobała mu się ślepa namiętność, która w niej zapłonęła.
Dotknął wargami jej ucha, a potem szepnął:
- Zdejmij sweter. Proszę. Chcę cię zobaczyć. Chcę cię dotknąć i poznać smak twego ciała.
Lauren już cofnęła się o krok, skrzyżowała ramiona i chwyciła brzeg swetra. Oczy miała otwarte, lecz przesłonięte mgłą. A jej włosy rozsypały się na wszystkie strony.
Nagle jednak znieruchomiała, potrząsnęła głową, opuściła ręce i obronnym gestem objęła brzuch. Sweter ześlizgnął się jej z ramienia i Daniel delikatnie podsunął go do góry. Pozwoliła mu na to, a następnie pokręciła głową.
- Nie potrzebujemy tego, Danielu - powiedziała. - Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Z jakiegoś powodu nasze ciała czują inaczej, ale mylą się.
- Dlaczego tak uważasz? - Musiał usłyszeć to od niej. Może wtedy się opamięta.
- Ponieważ budowanie prawdziwego związku między nami właśnie teraz przypominałoby wznoszenie pięć- dziesięciopiętrowego wieżowca na bagnach. Nie wiem, jaki będzie stosunek Bena do tego dziecka. Przypuszczam, że w ogóle nie będzie się nim interesował. W dodatku pojawił się ten prześladowca, kimkolwiek jest. A ty... ty dobrze wiesz, jak wiele sprzecznych emocji tobą targa. Nie mam ochoty na przelotny romans, nie chcę tego ani dla siebie, ani dla mojego dziecka.
- Lauren... - zaczął.
Ponownie potrząsnęła głową. Nie chciała słuchać żadnych argumentów. Niestety, nie mogła zaprzeczyć, że spalała ich żądza. Trawiła ich oboje, pozornie nieodparta, pozornie kusząca obietnicą ekstazy i zapomnienia, i wspomnieniem tego, co podarowali sobie sześć miesięcy temu. Któż nie chciałby przeżyć tego wszystkiego?
- Jeżeli zamierzasz się spierać - szepnęła - najpierw sam sobie odpowiedz na kilka pytań.
- Jakich pytań?
- Jak bardzo ufasz moim uczuciom? I jak bardzo ufasz własnym?
- Ani trochę - zgodził się z nią. - Nie zamierzałem spierać się z tobą, Lauren. Masz rację. Nie jestem pewien, czy będę umiał obdarzyć inną kobietę takim zaufaniem, jakie powinienem był pokładać w Becky. Męczy mnie sama myśl o obudzeniu w sobie tych wszystkich uczuć, których nie podarowałem żonie.
- Rozumiem - odparła. - Kiedy rozpada się twój związek, ogarnia cię zmęczenie i zniechęcenie. Ja również tak się czuję.
- Wiesz co, czasami poszłoby łatwiej, gdybyśmy tyle nie rozmyślali. Gdybyśmy potrafili połączyć na krótko - nasze ciała, a potem rozejść się w różne strony. Zamiast tego, pragniemy jakoś dopasować pożądanie do uczuć... Nie wolno nam prowadzić tej gry, zwłaszcza że chwilowo jesteśmy skazani na swoje towarzystwo. Przepraszam. Nie powinienem był cię całować właśnie teraz.
- Nie! - wyrwało jej się. - Nie powinieneś był mnie całować sześć miesięcy temu.
- Wtedy też nie - zgodził się z nią. - Już więcej tego nie zrobię. Byłaś wtedy taka blada - ciągnął. - Zaniepokoił mnie twój stan. - Wskazał ręką na nadal otwartą szufladę. - Jest już szósta. Mam później jeszcze jedno spotkanie. Może zamówimy coś do zjedzenia i ustalimy, jakiego rodzaju ochrony potrzebujesz?
Skinęła głową w milczeniu, zbyt wyczerpana, aby cokolwiek powiedzieć.
Rozdział 6
Daniel usmażył befsztyk, ponieważ Lauren nie zgodziła się, by coś zamówić.
- W tej chwili przeraża mnie sama myśl o dostawcy z restauracji - wyznała, nakładając sałatkę na talerz. - Muszę to przezwyciężyć. Uda mi się, na pewno!
- Może jednak zamieszkasz z tatą? - Daniel włożył kilka ziemniaków do kuchenki mikrofalowej.
Lauren potrząsnęła głową.
- On tak bardzo się o mnie martwi, że oboje zwariowalibyśmy ze strachu.
- A gdyby zamieszkała z wami przyjaciółka ojca?
- Pracuję nad tym, by stać się bardziej niezależną osobą. Nie lubię, gdy ktoś się nade mną roztkliwia. Tamtego wieczoru, gdy nocowała u mnie Corinne, czułam się podle. Skakała koło mnie tak, jakbym była chora.
- Trochę przesadza, jest zbyt egzaltowana.
- Ona dobrze mi życzy. Nasza przyjaźń przeżyła liczne wzloty i upadki, ale znamy się od dawna. - Od szkoły średniej, kiedy obie nosiły na zębach aparaty ortodontyczne, co było źródłem potężnych kompleksów i zahamowań.
- Czy razem spędziłyście ten wieczór?
- Tak. Zjadłyśmy kolację, obejrzałyśmy... - Urwała, zrozumiawszy, o co mu chodzi. - Jeżeli sugerujesz, że to Corinne szperała w mojej szafie na dokumenty...
- Która z was pierwsza poszła do łóżka?
- Ja, około dziewiątej, ale...
- Kto tu był od tej pory?
- Tata, w sobotę wieczorem. Moi przyjaciele, Patrick i Catrina, wpadli, żeby oddać pożyczone kasety wideo. Mam sprzątaczkę, która przychodzi w poniedziałki, ale ona jest... Nie! Bridget O'Meara? Ona ma pięćdziesiąt siedem lat!
- Możesz wybierać spośród nich, Lauren. Chyba że ktoś rozbił szybę albo uszkodził zamek, a ty jeszcze tego nie zauważyłaś lub mi o tym nie powiedziałaś.
- Zaraz po wejściu do domu sprawdzam wszystkie drzwi i okna.
- To bardzo dobrze!
- Nienawidzę tego!
- Już o tym wspominałaś.
- Chyba cię to nie dziwi?
- Nie, ale w twojej sytuacji starałbym się reagować racjonalnie, a nie emocjonalnie.
Rzuciła mu gniewne, lodowate spojrzenie, ale on tylko uśmiechnął się lekko.
- Walcz. Tak trzeba.
- W porządku, właśnie przypomniałam sobie, że jeszcze ktoś wchodził do domu. W poniedziałek, kiedy byłam w pracy. Poleciłam dostarczyć nowe krzesło. - Dotknęła ręką pleców, które bolały ją coraz bardziej. - Bridget powiedziała, że ten facet był tu jakiś czas, podczas - gdy ona sprzątała. Chętnie wysłucham twego zdania na ten temat.
- To i owo przyszło mi do głowy - przyznał. - Kiedy zjemy kolację, powinnaś sprawdzić, czy coś ci zginęło. I jeszcze jedna sprawa. Bridget ma własny klucz, prawda?
- Inaczej nie mogłaby tu wejść, gdyż większość czasu spędzam poza domem.
- Lepiej przypomnij jej, żeby nigdy nie zostawiała go na widoku. Jutro każę wymienić wszystkie zamki.
Lauren skinęła głową, a potem postawiła talerze na stole w rogu przestronnej kuchni. Znalazła też obrus, lniane serwetki, srebrne kółka do serwetek i kryształowe szklanki do wody. Dopiero po zakończeniu tych przygotowań zauważyła, że Daniel ją obserwuje.
- Już rozumiem, dlaczego byłaś taka zdegustowana widokiem mojego salonu - mruknął.
- Czasami wystarczy drobiazg, by dom bardzo zmienił się na korzyść - odpowiedziała sztywno, sznurując usta. Potem osunęła się na najbliższe krzesło i przyłożyła dłoń do czoła. - No dobrze, wyznam ci prawdę. Kiedy zaczynam myśleć, że sprawy wymykają mi się z rąk, zamieniam się w nieznośną, pedantyczną zrzędę.
- Zauważyłem - odparł łagodnie.
Ich oczy się spotkały. Gdy Daniel się uśmiechnął, Lauren mimowolnie odpowiedziała tym samym. Zrobiło jej się miło, że jakiś mężczyzna o niej myśli, stara się ją rozszyfrować. Ben nigdy tego nie robił.
A potem Daniel wzruszył ramionami.
- Przepraszam. To chyba zupełnie normalna reakcja u kogoś, komu grożono.
- Och, bardzo nie lubię, kiedy zalicza się mnie do pospolitej większości.
- Jednak twoje poczucie humoru jest wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. - W jego oczach ujrzała błysk rozbawienia. Chciała się na niego pogniewać, lecz nie mogła. - Trzymaj się tego, jeśli dzięki temu czujesz się silniejsza - dodał. - I oczywiście masz rację. Zachowanie kontroli jest naprawdę ważne.
- Czasami myślę, że taka postawa mnie wykańcza - wyznała, rumieniąc się gwałtownie. - Spodobał mi się twój dom, Danielu. Zwłaszcza to, co wymknęło się spod kontroli.
- Więc może pozwolisz mi przejąć częściową kontrolę nad twoim życiem? Musisz zachować trochę sił dla dziecka, prawda?
Kuchenka mikrofalowa zabrzęczała. Lauren poczuła, że robi jej się niedobrze z głodu. Jej dziecko szybko rosło i potrzebowało dużo kalorii.
- W porządku. - Skinęła głową. - Zgadzam się, zwyciężyłeś. Załatwimy sprawę ochrony w sposób, jaki uznasz za najlepszy. Pod warunkiem, że będziemy przestrzegać pewnej zasady.
- Co to za zasada?
- Kiedy powiem, by ochroniarze czekali na zewnątrz, to posłuchają.
- W porządku - odparł. - Podjęłaś właściwą decyzję. Naprawdę mnie to cieszy.
Zauważyła jednak, że wcale nie wyglądał na zadowolonego.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - oświadczyła Lauren.
Zastukała obcasikami po podłodze korytarza przed salą konferencyjną. Przy każdym kroku fala bólu przenikała jej ciało. Bolały ją stopy. Bolała głowa. Bolały plecy. Bez względu na swój wizerunek kobiety interesu, ponownie założy te buty dopiero po urodzeniu dziecka!
Był piątkowy wieczór, dokładnie dziesięć dni przed Bożym Narodzeniem. To spotkanie skończyło się późno. Za godzinę i piętnaście minut zacznie się kolacja, podczas której będzie się rozmawiać o interesach. A Daniel nadal krążył wokół niej jak... jak mężczyzna, którego wynajęła do ochrony i który wykona swoje zadanie, nawet gdyby miał przypłacić to życiem.
Był jak zwykle ubrany w jeden ze swoich ciemnych garniturów i wyglądał wspaniale. Jednak sprawiał wrażenie człowieka, który marzy o tym, by być daleko stąd. Rzucał ukradkowe spojrzenia na zegarek i gładził podbródek. Lauren już bardzo dobrze znała ten gest.
- O co chodzi? - zapytała wprost.
- Liza miała mnie zastąpić o piątej, ale wynikły jakieś problemy.
- Nie było nikogo innego?
- Wiesz, że jestem bardzo wybredny, jeśli chodzi o dobór twoich ochroniarzy.
- Wiem, że ja jestem bardzo wybredna. Kawa na ławę, Danielu. Gdzie się tak śpieszysz?
Czyżby umówił się z jakąś kobietą? A może chciał już odebrać synków od babci? Tak, to o nich chodzi. Poznała to po wyrazie jego twarzy.
- Obiecałem chłopcom przejażdżkę do centrum. Chcieli pooglądać świąteczne dekoracje - wyjaśnił, potwierdzając jej przypuszczenia. Zgarbił się i wsunął ręce do kieszeni spodni. - Powinienem dotrzymać słowa. - Roześmiał się nieoczekiwanie. - Do licha, w ostatni weekend kupiłem dla nich prezenty gwiazdkowe, a oni nawet tego nie zauważyli.
- Naprawdę? - Czy to możliwe? Zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o dwulatkach. Zwłaszcza takich zachwycających jak synowie Daniela.
- Dobry jestem, co? Ale nie chcę ich zwodzić i oszukiwać. Mama przez cały dzień opowiadała im o tym wypadzie do miasta. Nie cierpię takich sytuacji. W takich chwilach żałuję, że jestem samotnym ojcem.
- Twoja matka...
- Właśnie do mnie zadzwoniła, żeby mi przypomnieć, iż w ten weekend wyjeżdża do mojej siostry w Wirginii. Przywiązuje dużą wagę do tego wyjazdu, musi się przygotować.
- Przepraszam, Danielu. Mogłeś po prostu odejść.
Nie odpowiedział. Nie musiał. Minęły właśnie trzy tygodnie, odkąd zaostrzył ochronę Lauren. Znała go już dostatecznie dobrze i wiedziała, że Daniel nigdy nie schodzi z posterunku.
- Pojedźmy po nich teraz - zaproponowała. - Twoja matka będzie mogła spokojnie przygotować się do wyjazdu. Obejrzymy razem dekoracje, a potem zawieziesz mnie do restauracji i upewnisz się, że wszystko jest w porządku. Następnie będziesz miał kilka godzin na znalezienie kogoś, kto odwiezie mnie do domu.
- Ale chciałaś pojechać do domu, żeby się przebrać.
- Nie ma takiej potrzeby. - Co tam, te pęcherze na piętach kiedyś się przecież wygoją.
Spojrzał na Lauren z wahaniem, nadal poirytowany. Nagle zapragnęła wygładzić zmarszczki na jego czole, pogłaskać go po włosach, przytulić.
- Nie dyskutuj, proszę - powiedziała takim tonem, że dalsza rozmowa na ten temat nie miała sensu.
- W porządku. Mama już ich nakarmiła. W pobliżu jej domu jest kilka ulic, które zawsze są pięknie udekorowane - powiedział i ruszył do windy.
Lauren dotrzymywała mu kroku, choć bolały ją otarte pięty, głowa i plecy, a ciężki brzuch bardzo przeszkadzał.
- To nie potrwa długo - dodał. - Może nawet będzie dość czasu, żebyś...
- Nie muszę się przebierać. - Przynajmniej dopóki nie zobaczę swojego odbicia w lustrze, dodała w duchu.
Lauren od lat nie oglądała świątecznych dekoracji. Zapomniała, jaki to wspaniały widok. Noc była jasna i zimna, ale Daniel natychmiast włączył ogrzewanie. Chłopcy na tylnym siedzeniu ściskali w rączkach kawałki świeżych, kruchych ciastek. W samochodzie unosił się zapach cynamonu.
Daniel powoli jechał ulicami, mówiąc:
- Ojej! Spójrzcie na ten dom! Czy widzicie te sanie?
I elfy?
Początkowo Lauren czuła się trochę niezręcznie. Znalazła się tu przypadkiem. Nie należała do rodziny. Ale potem Daniel powiedział do niej cicho:
- To miło, że się z nami wybrałaś. Dobrze jest porozmawiać czasami z kimś dorosłym. No i mama jest zadowolona, bo uda jej się wcześniej wyjechać. Dziękuję ci, Lauren.
- Mnie też jest miło - szepnęła.
Ostatnio Lauren łatwo się wzruszała. Ucieszyła się, że w samochodzie jest ciemno. Co i rusz zerkała ukradkiem na Daniela. Pragnęła znów znaleźć się w jego ramionach, a ukrywanie tego przychodziło jej z coraz większym trudem.
- Spójrzcie, chłopcy! Spójrzcie na tę wielką choinkę!
- zawołał po chwili.
Wskazywał synom najpiękniejsze, rozjarzone lampkami dekoracje z równym zapałem, z jakim dbał o bezpieczeństwo Lauren. W miarę upływu czasu coraz bardziej ceniła tę cechę jego charakteru. Gdyby kiedykolwiek zapragnęła poszukać oparcia w jakimś mężczyźnie, zwróciłaby się do Daniela. On jej nie zawiedzie.
Nie, sama muszę rozwiązywać swoje problemy, skarciła się natychmiast. Dla odwrócenia uwagi od takich myśli, zapytała:
- Danielu, jak świętujecie Boże Narodzenie?
- Jest wspaniałe! - Roześmiał się od ucha do ucha.
- Mama dba o należytą oprawę.
- To miłe.
- Owszem - przyznał. - Kiedyś trochę się buntowałem, ale po narodzinach chłopców zrozumiałem, jakie to ważne. Kiedy masz dzieci, szybko zmieniasz poglądy.
- Tak przypuszczam.
- A co z tobą?
- Myślę, że ja też zmienię zapatrywania na wiele kwestii. Przynajmniej wszyscy tak mówią.
- Nie chodziło mi o twoje poglądy. Chciałem zapytać, jak spędzacie Boże Narodzenie.
- Ach, tak. - Skinęła głową. - Cicho. Spokojnie. Moja mama była jednak podobna do twojej. Uwielbiała rodzinne spędy i ten podniosły nastrój, dbała o najmniejszy szczegół.
- Brak ci tego?
- No wiesz, to wymaga dużo pracy i... - Wzięła głęboki oddech. - Tak. Brakuje mi tego.
Synowie Daniela wydawali się coraz bardziej zmęczeni i senni, a kolacja Lauren miała się rozpocząć za dwadzieścia minut.
- Musimy jechać do restauracji - powiedziała.
- Zdążymy wpaść na gorącą czekoladę - odparł. - Gdzieś, gdzie moglibyśmy zabrać moich chłopców i gdzie nie będą się wściekać z powodu kilku plam na obrusie. - Spojrzał na zegarek. - No tak, chyba rzeczywiście już nie mamy na to czasu.
- Nie. Niestety, nie.
Po piętnastu minutach zatrzymał się przed restauracją, w której Lauren miała zjeść służbową kolację. Otworzył przed nią drzwi, kiedy ona wciąż próbowała podnieść się z fotela. Daniel zawsze tak postępował. Nie skakał koło niej, nie wykonywał teatralnych gestów. Po prostu był na miejscu, gotów przyjść z pomocą swojej podopiecznej. W miarę jak Lauren stawała się coraz cięższa, przyjmowała te gesty z coraz większą wdzięcznością, bo ułatwiały jej życie.
- Nie wchodź do środka - poprosiła. - Do drzwi frontowych prowadzą tylko dwa stopnie. Czuję się dobrze.
- Będę patrzył. Żałuję, że nie mogliśmy napić się gorącej czekolady - dodał cicho.
- Ja też.
Zabrakło jej tchu. Daniel patrzył na usta Lauren. Potem pochylił się, zmniejszając odległość między nimi, a potem wydatny brzuch Lauren otarł się o jego płaszcz.
- Kiedy kolacja się skończy, ktoś będzie na ciebie czekać - oświadczył. - Może Charlie. Albo Alex. Znasz ich obu. Dadzą ci znać, gdy przyjadą. Zobaczymy się w poniedziałek.
- Dzięki.
- Nie, to ja ci dziękuję.
Uśmiechnął się, a Lauren zrobiła to, co musiała. Minęła go i weszła do restauracji.
- Wiesz, naprawdę zaczynam się przyzwyczajać do tego wszystkiego - powiedziała Lauren Danielowi ponad tydzień później, w Wigilię. - Myślałam, że to niemożliwe. Coś podobnego...
- Ludzie przyzwyczajają się do wielu rzeczy - odparł, uśmiechając się do niej.
Patrzył na nią ciepło, w kącikach jego ciemnych oczu pojawiły się kurze łapki.
- Chociaż mogłabym się obejść bez tego faceta, któremu brak przednich zębów.
- To trochę niesprawiedliwe. Wiesz, że stracił je w walce, podczas pełnienia obowiązków.
- No cóż, tak naprawdę nie przeszkadzają mi jego braki w uzębieniu, tylko oddech. Karmisz go kanapkami z czosnkiem?
Roześmiał się.
- Nie opowiadaj mu dowcipów. Mówiąc poważnie... - Jednak żadne z nich nie było zbyt poważne - ... to porządny człowiek, ale jeśli chcesz, mogę przydzielić mu inne zadanie.
- Nie, nie rób tego - odparła. - Masz rację. Charlie jest miły, a ja niesprawiedliwa. A Bill jest wspaniały i całkowicie oddany swojej pracy. - Lauren wskazała widocznego przez oblodzone okno umundurowanego ochroniarza, który nie odrywał wzroku od potoku samochodów wjeżdżających na rozległy parking przylegający do kościoła.
- Tak - zgodził się z nią Daniel. - Bill jest najlepszy.
- Hmm.
Lauren nie chciała przyznać, że w coraz większym stopniu jedynym ochroniarzem, którego rzeczywiście lubiła mieć w pobliżu, jest Daniel. I wcale nie ze względu na swoje bezpieczeństwo. Chociaż niedawno, gdy już powoli zapomniała o zagrożeniu, otrzymała następny list z pogróżkami.
Policja teoretycznie nadal pracowała nad tą sprawą, lecz Lauren podejrzewała, że dopóki chroni ją Daniel, śledztwo nie przyniesie żadnych rezultatów. Widać uznano, że pani Van Shuyler jest dobrze strzeżona, a to przecież najważniejsze.
Zorientowała się, że Daniel po cichu prowadzi prywatne dochodzenie w jej sprawie, gdyż zadał jej kilka enigmatycznych pytań, ale, podobnie jak policja, miał wiele innych spraw na głowie.
Musiała przyznać, że nie ma prawa oczekiwać niczego więcej. Pewnie przez nią nieco zaniedbywał obowiązki dyrektora Lachlan Security Systems.
Teraz już po raz czwarty przyjechała do jego kościoła. Daniel był zaskoczony, że Lauren tak regularnie uczęszcza na msze, a ona polubiła ciepłą i przyjazną atmosferę tego miejsca.
Tego ranka Daniel przywiózł do kościoła swoich synków. Lauren obiecała zająć się dziećmi w przykościelnej salce dla dzieci. Przestronne wnętrze błyszczało od ozdób. W rogu stała szopka. Po porannej mszy dzieci miał odwiedzić Święty Mikołaj.
Zanim Daniel wyszedł, Lauren zdążyła mu szepnąć:
- A tak między nami, w piątek przyszedł kolejny list z pogróżkami.
- Nie powiedziałaś mi o tym!
- Nie chciałam zepsuć ci weekendu. - Odciąganie Daniela od jego firmy jest złe, ale pozbawianie go możliwości zajmowania się dziećmi, to coś znacznie gorszego i bardziej nagannego.
- Widocznie policja również tego nie chciała - odrzekł. - Oni też mi o niczym nie powiedzieli.
- Na moją prośbę. Przyniosłam fotokopię tego listu.
Podała odbitkę Danielowi, który szybko przeczytał ją, marszcząc brwi.
Ponowne ostrzeżenie! Numer twojego osobistego konta bankowego i dane karty kredytowej zostały ściągnięte Z Internetu. Następne będą konta Korporacji Van Shuylerów. Spłać dobrowolnie długi Devesona, dopóki jeszcze możesz...
- Bardziej konkretny niż poprzednie - stwierdził.
- Wygląda to jednak na pustą groźbę. Mój księgowy wraz z ekspertem policyjnym przeprowadzili kontrolę. Nie znaleźli żadnego dowodu na to, że ktoś obcy miał dostęp do mojego konta osobistego lub do kont naszej rodzinnej korporacji.
- Jeśli właśnie te informacje znaleźli w twojej szafie na dokumenty...
- Mogli to wykorzystać już kilka tygodni temu - zgodziła się z nim. - Ale ja nie trzymam tam informacji finansowych...
- Więc co tam trzymasz? Powiedziałaś mi, że niczego nie brakowało.
- Większość to dokumenty osobiste. Stare pamiętniki, listy i fotografie. Notatki z wykładów, które prawdopodobnie powinnam wyrzucić.
- W takim razie nasz szantażysta musiał się poczuć srodze zawiedziony.
- Chyba że chciał przeczytać wyjątkowo kiepskie wiersze, które napisałam, gdy miałam czternaście lat, lub znaleźć imiona chłopców, w których się durzyłam.
- Taak. - Daniel spochmurniał. Potem jego ton się zmienił. - A skoro już o chłopcach mowa, skończcie z tym zaraz. - Rozdzielił Coreya i Jesse'ego, którzy zaczęli obrzucać się klockami. - Pobawcie się grzecznie, chłopcy - poprosił. - Tata niedługo wróci, dobrze?
- Tata idzie do kościoła? - spytał Jesse.
- Trafiłeś w sedno, kolego.
- Ja też pójdę?
- Nie dzisiaj. Lauren pobawi się z wami.
- Lauren poczyta książkę?
- Tak. - Uwolnił się z objęć chłopców, uśmiechnął do Lauren i wyszedł.
Lauren niezdarnie uklękła na leżącej na podłodze poduszce, a każdy z chłopców przyniósł jej jakąś książkę. Po chwili dołączyła do nich mała dziewczynka imieniem Emily, która mogła mieć około trzech lat. Cała trójka usiłowała usiąść Lauren na kolanach, co było trudne, gdyż uniemożliwiał to duży brzuch. Termin porodu wyznaczono za trzy tygodnie. Wreszcie Lauren zdołała posadzić synków Daniela obok siebie. Emily przycupnęła na krzesełku tuż za nią.
Dziecko w brzuchu Lauren energicznie kopało. Chłopcy Daniela chcieli słuchać wyłącznie opowiadań o samochodach, co zupełnie nie spodobało się Emily. Dziewczynka pragnęła usłyszeć historię o Bożym Narodzeniu i powtórzyła to szesnaście razy. Nikt nie siedział spokojnie i ktoś rozlał coś lepkiego na ciążowe legginsy Lauren. Nie była to słodka scena spokoju i miłości, jaką opisywały podręczniki dla przyszłych matek, a mimo to Lauren uważała, że wszystko jest w najlepszym porządku.
W końcu Emily poszła się bawić z inną dziewczynką. Lauren została z chłopcami Daniela, którzy postanowili potraktować ją jako część wyposażenia sali gimnastycznej. Byli tacy zachwycający, że po prostu musiała chwycić ich w ramiona, uścisnąć i pocałować - tak łatwo mogłaby pokochać tych malców - i właśnie wtedy Daniel stanął w drzwiach, gdyż msza dobiegła końca.
Z jakiegoś powodu Lauren poczuła się tak, jak gdyby ją przyłapano na gorącym uczynku i roześmiała się z zażenowaniem.
- Nieźle mnie wymęczyli. - Nadal obejmowała ramieniem Coreya i opierała lekko podbródek na jego kędzierzawej główce.
- Nie powinnaś na to pozwalać - odrzekł Daniel.
- Och, ale to mi się podoba. To... mi służy.
Dlaczego przyglądał się jej tak uważnie?
Kiedy tylko sformułowała w myśli to pytanie, Daniel uśmiechnął się z przymusem, odwrócił i zszedł na bok, robiąc przejście kilku innym rodzicom.
- Czas na zabawę! - oświadczyła jedna z matek. Kilkoro starszych dzieci powtórzyło za nią:
- Czas na zabawę! Tak!
Synkowie Daniela natychmiast podskoczyli, również bardzo podekscytowani, chociaż tak naprawdę nie zrozumieli, o co chodzi.
Lauren nie była pewna, jak powinna postąpić. Bill nadal czekał na zewnątrz, by jej towarzyszyć w drodze do domu. Będzie obserwował jej rezydencję, kiedy ona spakuje niewielką torbę podróżną. Następnie odwiezie ją do luksusowej podmiejskiej willi jej ojca, gdzie razem spędzą ciche Boże Narodzenie.
Eileen Harrap zje z nimi świąteczną kolację, ale potem pojedzie do swojej siostry. Siostra Lauren, Stephanie, w tym roku odwiedzi rodzinny dom dopiero w styczniu.
Nie zaplanowali innych uroczystości, nie zaprosili innych gości. Czy to nie smutne?
- Chyba powinnam już pójść - powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Daniel natychmiast wyłowił nutę niechęci w jej głosie.
- A nie chcesz? - spytał.
Na jej twarzy malował się smutek. Daniel walczył ze sobą, żeby nie zareagować na nastrój Lauren. Profesjonalna ochrona to jedno, ale troska o samopoczucie klientki to zupełnie inna sprawa. Przestraszył się własnych uczuć, nie chciał sobie komplikować życia.
Znowu się zarumieniła.
- Och, wiesz, zastanawiałam się, czy nie przydałoby mi się trochę praktyki. Skoro tu jest tyle dzieci...
- Myślę, że praktyka to podstawa powodzenia w każdej dziedzinie. Zostań, proszę. Będziesz tu mile widziana.
- Mogłabym pomóc.
- To zawsze się przyda.
Skinęła głową i poszła zapytać Dorothy Minter, organizatorkę zabawy, co mogłaby zrobić. Dorothy wskazała na kuchnię, do której dorośli wnosili przykryte talerze z jedzeniem. Daniel uważnie obserwował Lauren.
Jak zawsze wyglądała pięknie. Włosy upięła na czubku głowy, a ciemnozielony strój złożony z topu i tuniki miękko otulał jej śliczną figurkę.
Poczuł, że budzi się w nim pożądanie. Przez ostatnie trzy tygodnie tłumił je, poskramiał, deptał, jak gdyby było ogrodowym szkodnikiem pożerającym jego rośliny. Czasami nawet wmawiał sobie, że te wysiłki zakończyły się sukcesem.
Ostatnio prawie już nie myślał o ich niedawnym pocałunku. Prawie nie fantazjował na jej temat. Lauren była jego klientką i nikim więcej. Mógł wyrecytować nazwiska osób, z którymi najczęściej się kontaktowała. Wyliczyć jej ulubione restauracje i sklepy. Znał wszystkie szczegóły jej życia codziennego i tylko to go obchodziło.
Nieprawda! Wiedział o niej znacznie więcej, i im lepiej ją poznawał, tym bardziej się nią interesował. Nieustannie czymś go zaskakiwała, była pełna sprzeczności.
Podchodziła odważnie i rzeczowo do grożącego jej niebezpieczeństwa, a przecież była nieśmiała i na myśl o przyszłym macierzyństwie traciła pewność siebie. Ambitna, profesjonalna i niezawodna w pracy, najwidoczniej nie radziła sobie z życiem osobistym. W jednej chwili mogła się śmiać z jego żartów, a zaraz potem miała oczy pełne łez. Z gracją krążyła po sali z talerzami kruchych ciasteczek i kanapek, a przecież czerwieniła się i jąkała, kiedy tylko ktoś zapytał ją o jej dziecko.
Musiała poczuć, że Daniel ją obserwuje, gdyż w pewnym momencie spojrzała mu prosto w oczy.
Do diabła, przestraszył się tego spojrzenia i nie wiedział dlaczego.
A może wiedział. Czyż nie tak samo patrzyła na niego Becky w czasach, gdy nic ich jeszcze nie łączyło?
Och, Boże, jak bardzo nienawidził tego spojrzenia! Zawsze było w nim coś drapieżnego i niebezpiecznie zachłannego. Nie znosił sytuacji, kiedy czuł się jak trofeum. To spojrzenie na jakiś czas zniknęło z oczu Becky po śmierci ojca Daniela. Zastąpiła je czułość, która go ujęła. Wtedy radykalnie zmienił zdanie o Becky. Ona się zmieniła. Albo on. A może dopiero zaczął dostrzegać prawdziwą Becky ukrytą za mało subtelną maską, która tak często go irytowała.
I dlatego ożenił się z nią i oboje byli nieszczęśliwi już od pierwszego dnia. Kiedy Becky upewniła się, że ich związku nie da się uratować, zaczęła krytykować Daniela w obecności jego przyjaciół. Bez reszty pochłonęły ją modne diety, medycyna alternatywna i kosztowne seminaria rozwoju duchowego. I oczywiście to też była jego wina. Podobno zbyt często przebywał poza domem, nie chwalił lub wręcz nie zauważał zmian, które wprowadziła w wystroju wnętrz lub w sposobie przygotowywania i podawania posiłków. Obiecał poprawę, ale było już za późno. Becky znów zwracała na niego tamto spojrzenie. Głodne i czujne, ale jednocześnie zaborcze i wrogie.
Czego Lauren ode mnie chce? - zastanawiał się gorączkowo.
Czegoś więcej, niż mogę jej dać. Kobieta nie patrzy tak na mężczyznę, kiedy już dostanie to, czego pragnęła. Więc o co chodzi? Wydawała się równie zdeterminowana jak on, by odrzucić czysto fizyczny pociąg. On chronił ją przed niebezpieczeństwem, najlepiej jak umiał. Więc o co jej chodzi?
Zapomnij o tym, nakazał sobie w duchu. Trzymaj się wspólnie wytyczonych granic, nie przekraczaj ich pod żadnym pozorem. Przypomnij jej o istnieniu tych granic. To wszystko, co możesz zrobić.
- Corey, czy chcesz mi oderwać ucho? - powiedział do synka, którego trzymał w objęciach. - To bardzo ważna część ciała, będzie mi jeszcze potrzebna.
Jesse pociągnął go za wolną rękę.
- Dekoracje. Zobaczyć dekoracje.
- Chcesz zobaczyć dekoracje?
- Ty też pójdź.
- Tak, ja też pójdę.
Obejrzeli szopkę i choinkę. A potem przyszła pora na poczęstunek. Chłopcy już po chwili mieli buzie wymazane czekoladą. Po uraczeniu się smakołykami wszyscy zaczęli śpiewać kolędy, wreszcie do sali wszedł Święty Mikołaj.
To była kompletna katastrofa. Malcy śmiertelnie się przerazili. Nie chcieli podejść do Mikołaja, choć Dorothy Minter gorąco ich do tego namawiała. Nie potrafiła uwierzyć w zapewnienia Daniela, że to nic takiego i że w przyszłym roku pójdzie lepiej.
- Och, ale musicie mieć zdjęcie!
- Nie zachęcajmy ich do płaczu, pani Minter. To tylko wystraszy pozostałe maleństwa.
- Ale jestem pewna, że się uda, jeśli odwrócimy ich uwagę.
Skłamał naprędce, iż koniecznie musi odprowadzić synków do łazienki. I właśnie wtedy, trzymając mocno dwóch wierzgających malców, zauważył, że Lauren znowu go obserwuje.
- Może powinnaś już pójść - powiedział do niej chłodno, a jednocześnie znacznie bardziej opryskliwie i nieuprzejmie, niż zamierzał. - Bo inaczej Bill spóźni się na kolację świąteczną.
Zareagowała tak, jak oczekiwał. Cofnęła się. Twarz jej posmutniała. Zaczęła go przepraszać.
Przerwał jej, mówiąc, że wszystko jest w porządku, i że Bill sobie poradzi. Potem złożył jej życzenia świąteczne. Już wiedział, zachował się jak ostatni łajdak. Nie chciał ranić Lauren, ale w ostatecznym rozrachunku wyjdzie im to na dobre, był tego pewny. Nie mógł jej nic zaoferować - ani przyjaźni, ani mądrości, ani zaangażowania uczuciowego - i chciał, by to do niej dotarło.
Rozdział 7
- Eileen, w tym roku przeszłaś samą siebie - stwierdził ojciec Lauren, patrząc na zawieszoną na ścianie plastikową rybę.
- No cóż, doskonale wiesz, jak trudno jest kupić ci prezent - odparła bez cienia skruchy. - Więcej już nawet nie będę próbowała. Od tej pory będziesz otrzymywać ode mnie wyłącznie najświeższe ploteczki.
John roześmiał się wesoło, a potem powiedział tak, jakby to był uciążliwy obowiązek:
- No cóż, myślę, że powinniśmy teraz zasiąść do kolacji. Pracownicy firmy cateringowej zostawili wszystko w podgrzewaczach, wystarczy, że nałożymy potrawy na talerze.
Szesnaście lat temu Boże Narodzenie było zupełnie inne. Matka Lauren przywiązywała wielką wagę do świąt i jeśli nie mogła ściągnąć całej rodziny, zapraszała przyjaciół. Zmarła dwudziestego ósmego grudnia, kiedy Lauren miała zaledwie piętnaście lat. Od tamtej pory święta Bożego Narodzenia w domu Van Shuylerów zawsze były ciche.
Lauren doskonale to rozumiała, dlatego nigdy nie czyniła ojcu wymówek. Lecz w tym roku ogarnął ją płomień buntu i przyrzekła sobie, że następne Boże Narodzenie będzie inne.
Wtedy będzie miała dziecko. Dziecko, które będzie raczkowało lub próbowało chodzić, pochłonięte kolorowymi ozdobami choinkowymi i lampkami, ciągle wkładające coś do buzi.
Jej dziecko spędzi święta Bożego Narodzenia tak jak Jesse i Corey Lachlanowie. Będzie wielka, pachnąca, sięgająca sufitu, bogato przystrojona choinka, świąteczna kolacja, gromada gości i wizyta Świętego Mikołaja.
No, byle obyło się bez okrzyków przerażenia na widok mężczyzny w czerwonym stroju. Lauren uśmiechnęła się na wspomnienie szczerych słów synków Daniela.
- Nie chcę widzieć Świętego Mikołaja! Nie chcę widzieć Świętego Mikołaja!
A potem z bólem serca przypomniała sobie sugestię wypowiedzianą minutę później przez Daniela. Nie spodziewała się, że odtrąci ją w taki sposób. Myślała, że między nimi wszystko dobrze się układa. Trzymali się granic, które sami wytyczyli. Miała nadzieję, że zostaną przyjaciółmi.
Lecz obojętna mina i chłodny ton, kiedy się do niej zwrócił, sprawiały wrażenie celowych. A Lauren nie mogła sobie przypomnieć, żeby słowem lub czynem zasłużyła na takie traktowanie. To on pierwszy zaproponował, żeby chodziła do jego kościoła. Ona tylko pozostała na dziecięcej zabawie świątecznej, gdzie tak naprawdę nie było dla niej miejsca. Patrzyła, jak Daniel radzi sobie ze swoimi malcami. W przyszłości chciałaby mu dorównać. I to wszystko.
Przynajmniej nie będę musiała na niego patrzeć przez kilka dni, pomyślała, siadając do kolacji z ojcem i Eileen.
Pomyliła się!
Musiała pożegnać się z tą pocieszającą myślą godzinę później, kiedy zadzwonił telefon. Jej ojciec podniósł komórkę, udzielił kilku lakonicznych odpowiedzi, a potem powiedział Lauren:
- To ktoś z Metropay Parking. - Rozpoznała nazwę koncesjonowanej firmy zarządzającej parkingiem obok korporacji Van Shuylerów. - Ktoś namalował graffiti na ścianach wokół twojego miejsca.
- Tego, gdzie stał mój samochód, kiedy przecięto opony? Od tej pory z niego nie korzystałam.
- Najwidoczniej ten facet o tym nie wie. - Jej ojciec znowu podniósł komórkę.
- Chcesz wezwać policję?
- Nie, zadzwonię do Daniela. Mam tego dosyć. Policja nawet nie wszczęła porządnego śledztwa w tej sprawie. A Daniel może tu przyjechać i wtedy porozmawiamy o tym, co się stało.
- Tato, jest Boże Narodzenie! Odłóż telefon.
- Myślisz, że Daniel jeszcze nie zjadł kolacji?
Podeszła i objęła go.
- Przypomnij sobie, tato - powiedziała cicho. - Czy pamiętasz stosy papieru do pakowania i małych kuzynów z zarumienionymi policzkami i lepkimi od słodyczy wargami? Pamiętasz zapach potraw, nie przywiezionych na zamówienie, lecz tych, które mama sama ugotowała? Pamiętasz głupie gry, którymi wuj Pete starał się zabawić dorosłych, i Olimpiadę Balonową, którą urządził w piwnicy dla dzieci?
- Tak. Tak, oczywiście, pamiętam to wszystko - odparł ochryple.
- Zerwaliśmy kontakt z rodziną mamy, kiedy wuj Pete przeprowadził się do Chicago. Ale wiesz co? Gdzieś tam są ludzie, którzy nadal razem spędzają Boże Narodzenie i wiem, że Daniel jest jednym z nich. Nie możesz prosić go, żeby przyjechał tu dzisiaj i dyskutował o sprawach zawodowych!
Ojciec Lauren milczał jakiś czas. Później niezdarnie przytulił jej głowę do policzka i poczuła znajomy zapach jego płynu po goleniu. W końcu odpowiedział szorstko:
- Zrozumiałem, o co ci chodzi. Za rok nasza rodzina powiększy się o twoje dziecko. Wtedy inaczej spędzimy Boże Narodzenie. Czy przynajmniej pozwolisz mi zatelefonować do Daniela?
- A będziesz mógł zapomnieć o całej sprawie, jeśli nie pozwolę?
- Nie. Wiesz, że nie zapomnę. Za wiele dla mnie znaczysz, Lauren, i niedobrze mi się robi na samą myśl o grożącym ci niebezpieczeństwie.
- W takim razie zadzwoń. Nie rozmawiaj jednak za długo. A co w ogóle głosiły te napisy na murze?
- Facet z Metropay nie chciał powiedzieć. Najwidoczniej było to coś naprawdę nieprzyzwoitego. - Podniósł telefon komórkowy, wystukał numer i poinformował Daniela, co się stało.
Następnie milczał przez minutę lub dwie, mruknął coś niezrozumiałego i nagle powiedział:
- Przywieź też swoich chłopców. Nie, będziecie mile widziani. Poszukam zabawek w piwnicy i z przyjemnością znowu zobaczę tu dzieci. Dziękuję, Danielu. Spotkamy się mniej więcej za godzinę.
Chwilę potem z kamienną twarzą wytrzymał gniewne spojrzenie córki.
- To był jego pomysł.
- Mogłeś się nie zgodzić!
- Chcę, żeby był tutaj, Lauren. Potrzebuję jego oceny sytuacji.
Lauren powstrzymała się od gwałtownego protestu i czekała na to, co nieuniknione.
- Masz rację - przytaknęła półtorej godziny później.
- Są nieprzyzwoite.
Daniel wstąpił do garażu w drodze przez miasto i zrobił kilka zdjęć napisów wykonanych czerwonym sprayem. Jego synkowie budowali wieże z klocków w salonie, pod czujnym okiem Eileen, kiedy pozostała trójka dorosłych odbyła to, co John Van Shuyler nazwał „naradą kryzysową".
Zaparzył kawę i siedzieli teraz w jego gabinecie, pełnym książek o północnoamerykańskiej faunie i florze.
- I myślę, że masz rację, John. Popchniemy sprawę do przodu, jeśli zapomnimy o policji - oświadczył Daniel. - Dla nich to błahostka, na którą szkoda czasu. Chcę przeanalizować znane fakty i wyciągnąć z tego wnioski.
Może coś wpadnie mi do głowy.
Lauren wiedziała, że Daniel i tak pracuje nad tą sprawą. Nie miała jednak pojęcia, że już tak dobrze się do tego przygotował. Rozłożył wydruk z datami wszystkich listów, stempli pocztowych na kopertach, treścią listów wraz z charakterystycznymi sformułowaniami, oraz informacjami, jakie mieli o innych incydentach. O przeciętych oponach, włamaniu do szafy z dokumentami, a teraz jeszcze o wulgarnych napisach.
- Jeśli jest w tym jakaś prawidłowość, to nie rzuca się w oczy - podsumował Daniel.
- Chyba tylko to, że ten facet dba o to, żebym dobrze zapamiętała dni świąteczne - skomentowała Lauren. - Przeciął opony nazajutrz po Dniu Dziękczynienia.
Jej ojciec roześmiał się.
- Zanotuj to w twoim zestawieniu, Lock. Ten typ nie lubi indyków.
- Chyba to zrobię, ponieważ moje zestawienie składa się z niewielu faktów - odparł Daniel. - Firma Bena miała w przybliżeniu szesnaście tysięcy inwestorów, rozproszonych w całych Stanach Zjednoczonych. Sądząc po stemplach pocztowych, listy wysłano z sześciu różnych miejsc. Z dwóch różnych urzędów pocztowych tu w Filadelfii, dwóch w pobliżu Bostonu, jednego w Nowym Jorku i jednego w małym mieście w Connecticut. Na trzech listach są odciski palców, należące do trzech różnych osób. Mogłyby się przydać, ale policja nie ma ich w kartotece. - Bezradnie wzruszył ramionami.
- Nie masz żadnego przeszkolenia w tej dziedzinie, prawda? - zapytał ojciec Lauren.
- Nie, nie mam. Moja specjalność to zapobieganie przestępstwom, a nie tropienie przestępców. Powinieneś wynająć prywatnego detektywa.
- Nie chcę tego zrobić. Jeszcze nie. - John Van Shuyler wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. - Czy wspomniałaś Benowi o tej sprawie, Lauren?
- Nie, prawie wcale się nie kontaktujemy. Nadal czekam na jego decyzję odnośnie kontaktów z dzieckiem.
- Powinnaś powiedzieć mu o wszystkim. Może to go zmusi do zrobienia chociaż małego kroku we właściwym kierunku.
Pokręcił powoli głową, jakby nie mógł znieść ogromu wad Bena Devesona. Lauren znowu poczuła przypływ determinacji, jak zawsze, kiedy jej tata wydawał się zagubiony. Poradzi sobie z Benem, bez względu na wszystkie okoliczności. Da sobie radę z tajemniczym prześladowcą. Ben nie musi o tym wiedzieć. Przecież świetnie jej idzie.
- Pójdę się zdrzemnąć - ciągnął John. - A co do was.
to może wzięlibyście tych malców na spacer? Lauren, wyglądasz, jakbyś potrzebowała świeżego powietrza.
Zgoda, ale wolałabym uniknąć towarzystwa Daniela...
Nie powiedziała tego głośno, lecz tylko skinęła głową. Tata wyglądał na zmęczonego. Ta cała sprawa bardziej go martwiła, niż chciał to okazać.
- Ubiorę się i możemy iść - zwróciła się do Daniela.
- Zostawiłem kombinezony chłopców w samochodzie.
- Zajmę się dziećmi podczas spaceru, pobiegam z nimi, żebyś mógł spokojnie pomyśleć nad sprawą. Tata ma rację, przyda mi się łyk świeżego powietrza.
- Nie uważam, że mogłabyś dogonić coś szybszego od gąsienicy - powiedział Daniel do Lauren, kiedy jej ojciec wyszedł z pokoju.
- Miał nadzieję, że zasłuży na jej śmiech, ale Lauren tylko uniosła brwi. Była rozgniewana czy tylko czujna? Miała prawo do obu reakcji po tym, jak ją wczoraj potraktował. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju, jednak nie wiedział, jak rozegrać te sprawę. Przeprosić Lauren? Nie, musiałby wdać się w bardzo nieprzyjemną rozmowę. A może ją pocałować?
O, tak, to wspaniały pomysł, szepnął jego wewnętrzny głos.
Nie.
Ile razy próbował określić swój stosunek do Lauren? Nie chciał znowu tego powtarzać, bo zawsze ponosił klęskę. Na pewno w jakimś momencie ich wzajemne stosunki po prostu muszą się poprawić. Statki na wzburzonym morzu w końcu zawijają do portu. Świt nadchodzi nawet po najciemniejszej nocy. W pewnym momencie przestanie pragnąć Lauren, może nawet zacznie jej ufać, może nawet zostaną przyjaciółmi.
Rozwiąż ten problem, wtedy będziesz mógł zniknąć z życia Lauren. Znajdź tego faceta, nakazał sobie i mimo woli uśmiechnął się.
Tak jak Lauren intuicyjnie wyczuwał, że to jest mężczyzna. Ale kto to taki?
Na dworze policzki chłopców wkrótce zaczerwieniły się z zimna. Dreptali wolniej niż zwykle, gdyż puchowe kombinezony krępowały ich ruchy. Tydzień temu w tej okolicy spadło dużo śniegu i wszędzie były zaspy.
Śnieg zachwycił malców. Piszczeli i śmiali się z radości. Lauren dzielnie się z nimi bawiła. Ulepili kilka śnieżek i bardzo małego, niezgrabnego bałwana. Ojciec Lauren przyniósł stare sanki z czerwonego plastiku, na których zmieścili się obaj chłopcy.
Daniel zdał sobie sprawę, że obserwuje te harce na śniegu z szerokim uśmiechem.
Dlaczego musi na nią patrzeć? Dlaczego Lauren zawsze tak szybko odwracała oczy, gdy zobaczyła, że on ją obserwuje? W pewnym momencie potknęła się i omal nie runęła w śnieg. Daniel rzucił się ku niej, ale ona potrząsnęła głową.
- Nic mi nie jest. Ostatnio mam kłopoty z zachowaniem równowagi.
- Jesteś pewna? Chcesz wejść do domu?
- Nic mi nie jest - powtórzyła, podnosząc głowę i posyłając mu buńczuczny uśmiech.
Chcę dopaść tego drania dla niej, uświadomił sobie nagle. To nie ma nic wspólnego z chęcią wyniesienia się z jej życia. Ta kobieta już dość wycierpiała, również przeze mnie. Jednak nie zgorzkniała, nie załamała się. Tak, chcę zrobić to dla niej.
- Rękawiczki chłopców są zupełnie mokre. Chyba pora wracać do domu - powiedziała.
- To jakiś smarkacz. To musi być jakiś dzieciak. Tylko wtedy można dopatrzyć się w tej sprawie odrobinę sensu.
Przez chwilę Lauren nie zrozumiała, o co mu chodzi, ale potem spojrzała uważnie na Daniela.
Jego ciemne oczy błyszczały, a na twarzy malował się nie znany jej wyraz triumfu. Dosłownie tryskał energią. Wydawał się jakiś większy i silniejszy. Stał nieruchomo, po chwili uderzył pięścią w rozwartą dłoń.
- Chodzi ci o tego faceta - domyśliła się.
- Tak. - Nachylił się i zdjął Jesse'emu rękawiczki. - Tak, masz rację, chłopcom prawie zamarzły palce. Pora zakończyć spacer.
Podniósł obu malców, którzy jak zwykle ulokowali się na jego biodrach. Corey zaczął popłakiwać i Daniel zapytał:
- Czy możesz szybko odwrócić ich uwagę?
- Obiecać im gorącą czekoladę z pianką?
- Słyszeliście to, chłopcy?
- Przepraszam, powinnam była wcześniej spojrzeć na ich rękawiczki.
- Nic im nie będzie. Chcę jeszcze pomyśleć o sprawie. Na głos, jeśli pozwolisz.
- W porządku, jestem tym głęboko zainteresowana, co chyba zrozumiałe.
A jeszcze bardziej tobą, Danielu, dodała w duchu. Fascynowały ją jego ruchy, urzekała mimika. Na przykład mrużył oczy i wysuwał lekko język, gdy nad czymś rozmyślał. Sposób, w jaki zajmował się synkami i w tym samym czasie zastanawiał się nad sprawą. Podobno mężczyźni nie umieją opiekować się dziećmi tak jak kobiety, ani robić kilku rzeczy jednocześnie. Przypuszczała, że Daniel musiał się tego nauczyć.
- Prawdopodobnie studiuje w college'u - powiedział. - Nie jest taki bystry i obyty, za jakiego chciałby uchodzić w naszych oczach. Być może rzeczywiście próbował się włamać do waszych kont bankowych, ale nie udało mu się.
- Na szczęście.
- W takim razie to przeciętniak. A to oznacza, że nie jest niebezpieczny.
- A jego motywy? Podaj mi jednego z twoich malców. Będzie ci wygodniej.
- Poradzę sobie. - Prawie dotarli do domu. - Posadzę ich przy kominku, a ty tymczasem przygotujesz dla nich gorącą czekoladę.
- Ty też się napijesz?
- Tak, poproszę. Wiesz, dlaczego myślę, że to dzieciak z college'u?
- Dlaczego?
- Na ślad naprowadziły mnie twoje słowa, że on chce. abyś dobrze zapamiętała dni świąteczne. Pewnie mieszka w Filadelfii, ale uczy się gdzie indziej. Prawdopodobnie w Bostonie. Osobiście pojawia się w twoim życiu tylko podczas wolnych dni. Dla niego to zabawa, nie zajmuje się tym przez cały czas. W każdym razie taka jest moja teoria. Oczywiście mogę się mylić.
Weszli przez boczne drzwi i Lauren zaprowadziła wszystkich do salonu. Daniel postawił synków przed kominkiem, a oni wyciągnęli zziębnięte rączki w stronę ognia.
- To dzielni malcy - oświadczyła Lauren. - Myślałam, że będą płakać.
- Tak, to fajne dzieciaki - rzucił od niechcenia, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha.
Lauren odpowiedziała mu równie szerokim uśmiechem i mruknęła:
- Uważaj, bo uwierzę, że ich nie uwielbiasz!
- W porządku, nie naciskaj. Oni są wyjątkowo fajni.
- Czuję się tak, jakbym rozwiązał sprawę - dodał. - A nie powinienem.
- Jeśli o mnie chodzi, jestem pod wrażeniem.
- Nadal właściwie nic nie wiemy - upierał się, rozbierając chłopców.
- . Gorąca czekolada? - zapytał Jesse z nadzieją.
- Prawie trafiłeś w dziesiątkę, kolego. Po prostu musimy zdecydować, którym tropem ruszymy - powiedział Daniel.
- A jest ich dużo, prawda? - Lauren przyzwyczaiła się do dość nagłych zwrotów konwersacji i była bardzo dumna z tej nowej umiejętności. - Znacznie więcej niż mieliśmy parę godzin temu. Za minutę włożę je do suszarki - dodała, biorąc wilgotne kombinezony.
- Musimy przekonać policjantów, żeby tak na to spojrzeli i zaczęli działać.
Malcy wypili czekoladę i natychmiast zrobili się senni. Lauren trzymała Jesse'ego na kolanach, powoli sączyła czekoladę i obserwowała płomień w kominku.
Chłopiec miał delikatną cerę i jedwabiste włosy. Nie zauważył, że Lauren mu się przygląda. Impulsywnie pocałowała go w policzek. Miała wrażenie, że dotknęła ustami ciepłego atłasu. Czy jej własne dziecko będzie takie doskonałe, takie inteligentne, takie szczęśliwe?
Wyglądało na to, że Daniel nie śpieszy się do domu. Wyciągnął się wygodnie na kanapie. Lauren siedziała na fotelu. Po jakimś czasie malcy położyli się na dywaniku przed kominkiem i niebawem zasnęli, zahipnotyzowani przez tańczące płomienie.
- Jak długo będą spali? - zapytała.
- Dwie godziny, jeśli im pozwolę. Ale potem nie zasną aż do północy, więc może dam im tylko godzinę. Posłuchaj, pozwoliłem na to tylko dlatego, ponieważ chciałem z tobą spokojnie porozmawiać.
- O tym facecie? Ja raczej...
- Nie, nie o nim.
- Najchętniej bym o nim zapomniała - dodała.
- Wiem. Chciałem porozmawiać o naszym wczorajszym spotkaniu. Oświadczyłem, że powinnaś już wyjść, bo Bill przez ciebie spóźni się na świąteczną kolację. To było... bardzo nieuprzejme i za to chciałem cię przeprosić. Wybaczysz mi?
Miała dwie możliwości. Przyjąć przeprosiny lub je odrzucić.
- Właściwie nie rozumiem, co cię wtedy ugryzło?
Po pełnej napięcia chwili odpowiedział w końcu:
- Nie wiem. - Miał obojętną minę, zniechęcającą do zadawania dalszych pytań, a szczególnie tych najbardziej kłopotliwych.
Lauren doznała tak wielkiego zawodu, że na chwilę zaniemówiła. Kłamał, i to ją zabolało. Lecz dobrze ukryła te uczucia.
- Daj mi znać, kiedy będziesz wiedział. Wpatrzył się w ogień.
- Tak, zrobię to.
Kolejna wymówka... Rozgniewać się? Zignorować jego zachowanie, przejść nad tym do porządku dziennego? A może okazać wściekłość?
Poruszył się na kanapie i mruknął:
- Dam ci znać, Lauren, kiedy zrozumiem, dlaczego uczucia, jakie żywię do ciebie, tak mnie przerażają. Na razie „nie wiem" musi ci wystarczyć.
- Dobrze - odparła lekkim tonem, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
Rzecz w tym, że obchodziło ją wszystko, co miało choćby najmniejszy związek z Danielem Lachlanem. Walczyła z tym, lecz była skazana na przegraną.
- Ta teoria się nie potwierdziła. - Daniel podniósł glos, żeby zagłuszyć krzyki chłopców. Ścisnął mocniej słuchawkę telefonu.
- Przepraszam, nie zrozumiałam - odpowiedziała Lauren.
- Nie, to ja przepraszam za moich chłopców. - Zamknął nogą drzwi kuchni i od razu zrobiło się ciszej.
- Nigdy nie przepraszaj za swoich synków, Danielu - powiedziała ciepło, lekko zachrypniętym głosem. - Są wspaniali i kocham ich.
To nie była rzucona od niechcenia uwaga. Daniel zrozumiał, że Lauren mówi prawdę. Na myśl o tym ogarnęło go dziwne uczucie, ale nie miał czasu, żeby je przeanalizować. Z trudem wrócił do tematu rozmowy.
- Chciałem ci powiedzieć, że przed chwilą zadzwonili do mnie z policji.
- Tak? Mów!
- Nie mam dobrych wieści, Lauren. Policjanci sprawdzili wszystkich inwestorów Bena na terenie Filadelfii i w jej pobliżu. Moja teoria zawaliła się jak domek z kart. Nikt z nich nie miał dzieciaka w college'u w Bostonie. Najbardziej pasował student z Waszyngtonu. Przesłuchali - go i od razu wypuścili. To nie mógł być on. Przepraszam cię, chyba się wygłupiłem.
Westchnął i zaklął pod nosem.
- To okropne! W zeszłym tygodniu naprawdę byłem pewien, że wpadłem na właściwy trop.
- To nie twoja wina. Może to tylko zbieg okoliczności, że wszystkie incydenty miały miejsce tuż przed świętami.
- Nie sądzę, że chodzi o zwykły zbieg okoliczności. Gdybym wiedział, co się za tym kryje...
- Przestali się zadręczać.
- Przyjadę po ciebie trochę później. Moja matka będzie mogła zjawić się u mnie dopiero o siódmej.
- Odwołaj to. jeśli chcesz - zaproponowała natychmiast, bez chwili wahania.
- Nie chcę. Twój tata życzył sobie, żebym cię zawiózł na bal sylwestrowy korporacji Van Shuylerów i zamierzam to zrobić. Będę tak uważnie badał teren, pilnował twoich pleców i obserwował każdego, do kogo się odezwiesz, że uznasz to za najgorszy wieczór w życiu. Ale przynajmniej będę robić to, co do mnie należy. I odwiozę cię całą do domu.
Roześmiała się i Daniel poczuł się dziwnie usatysfakcjonowany.
Dlaczego tak reaguje na tę kobietę? Tyle razy ją zawiódł, a teraz puszył się. ponieważ zdołał ją rozweselić? Przypuszczał, że Lauren nie dotrwa do końca zabawy. Prawdopodobnie wyjdą z balu jeszcze przed dziesiątą.
Gdy ją zobaczył, od razu zrozumiał, że poczynił błędne założenie.
Wyglądała fantastycznie w czarnej sukni na ramiączkach. Powitała go olśniewającym uśmiechem, a niebieskie oczy błyszczały jak dwie gwiazdy.
- Dostałaś z opóźnieniem jakiś prezent gwiazdkowy czy wygrałaś los na loterii - zapytał, unosząc brwi.
- Przekonałam samą siebie do zmiany nastawienia - odparła, podnosząc małą, elegancką torebkę i zarzucając czarny szal na ramiona. Jej głos brzmiał stanowczo, ruchy sprawiały wrażenie zdecydowanych. - W tym roku urodzi się moje dziecko. Zamierzam zapewnić mu dobry start. Nie dam się zastraszyć.
- Niewiele rzeczy przyjmujesz potulnie, prawda?
- Jestem uparta i nie poddaję się łatwo - zgodziła się z nim, zamykając drzwi mieszkania.
Zeszli po schodkach do zaparkowanego na rogu ulicy samochodu Daniela.
- Chyba znasz opowieść o dębie i o trzcinach? - ciągnęła. - Trzciny gną się podczas burzy i dzięki temu są w stanie przetrwać każdą nawałnicę. Dąb stoi prosto, lecz bardzo silny wiatr może go wyrwać z korzeniami i zniszczyć.
- Spodziewasz się, że zostaniesz wyrwana z korzeniami? - zapytał.
Noc była zimna i strumyki wody w rynsztokach zamarzły. Daniel otworzył przed Lauren drzwi samochodu, a potem przytrzymał jej łokieć, ponieważ było ślisko. Poczuł zapach jej perfum - mieszanki jaśminu i kwiatów pomarańczy. Do tej pory powinien już się uodpornić na ten aromat, lecz tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, ta woń coraz silniej działała na jego zmysły.
- Po prostu chciałabym nauczyć się trochę bardziej płynąć z prądem - powiedziała. - Skoro inni potrafią, ja też powinnam spróbować. - Wsunęła się na miejsce pasażera z zaskakującym wdziękiem i gracją, pomimo ciąży i długiej, fałdzistej sukni.
- Czy właśnie to robiłaś na parafialnej zabawie w dzień Bożego Narodzenia? - zapytał, przypominając sobie nagle wyraz jej twarzy. Zmarszczone brwi, pochmurne, niepokojące spojrzenie. Wtedy go przeraziła. Ale być może źle zinterpretował jej zachowanie.
- Tak przypuszczam - potwierdziła. - Prawdopodobnie. Tylko to czyste szaleństwo, gdyż równie dobrze mogłabym uczyć się gry na fortepianie, oglądając koncert wirtuoza. Ejże, jak zeszliśmy na ten temat?
Utkwiła w nim oskarżycielskie spojrzenie, kiedy uruchamiał silnik. Daniel roześmiał się i podniósł ręce z kierownicy, czując, jak z serca spada mu olbrzymi, ciężki głaz. Próbowała uczyć się opieki nad dziećmi, obserwując go? To naprawdę było... dziwne. Co mógł na to odpowiedzieć?
- To nie moja wina - oznajmił. - Zadałem tylko jedno proste pytanie o sposób, w jaki reagujesz na to, co przynosi ci życie.
- To pytanie wcale nie było proste - zaprzeczyła - ale osobiste i przenikliwe. Po takim pytaniu przyszła matka ma zamęt w głowie. Dzisiejszej nocy chcę się dobrze bawić, nie zapominaj o tym!
- Czy to część moich zawodowych obowiązków? Mam sprawić, żebyś się dobrze bawiła?
- Właśnie tak, panie Lachlan!
- Obrzucił ją szybkim spojrzeniem i zobaczył, że podniosła wysoko głowę i że ma zaróżowione policzki.
- Ojej, pani Van Shuyler, zastanawiam się, czy podołam tak trudnemu zadaniu! - powiedział cicho.
- W razie potrzeby udzielę panu kilku lekcji.
- A właściwie to jak zamierza pani to zrobić?
- A jak pan sądzi, panie Lachlan?
- No cóż... przypuszczam, że mogę podsunąć pani parę pomysłów?
Więc może ona też lubiła flirtować? Oto poznał kolejną cechę osobowości Lauren Van Shuyler. Zaczynał zbyt wiele oczekiwać od tego balu.
Bal sylwestrowy był największym wydarzeniem towarzyskim w Korporacji Van Shuylerów. Ojciec Lauren pojawił się tylko na krótko, wyszedł przed dziewiątą trzydzieści. Dlatego to Lauren musiała pełnić obowiązki gospodyni. Robiła to ze stylem i gracją. Częściowo była to nabyta umiejętność, ale przede wszystkim wrodzona intuicja, a tego nie można się nauczyć.
Idąc tuż za nią, Daniel obserwował, jak Lauren taktownie rozmawia z gośćmi, jak stara się zapamiętać wszystkie nazwiska. Prawie nie zwracała na niego uwagi, co początkowo bardzo mu odpowiadało.
Jednak w miarę upływu czasu to zadowolenie przeradzało się w inne, znacznie mniej przyjemne uczucie.
W porządku, Lauren musiała pogawędzić z żoną głównego księgowego. Dopilnować, żeby jeden dyrektor porozmawiał z drugim dyrektorem.
Ale czy rzeczywiście musiała go skąpo obdzielać zdaniami typu: „Zjedz coś, jeśli masz ochotę, Danielu", „Możesz znaleźć sobie partnerkę i potańczyć. Nie musisz chodzić za mną krok w krok. Poradzę sobie".
Jedzenie i taniec nie należały do jego obowiązków. Musiał towarzyszyć Lauren.
- Twój tata polecił mi dopilnować, żebyś nie przesadziła! - warknął jak rozjuszony niedźwiedź. Było teraz około wpół do jedenastej.
- Przecież nie przesadzam - odparła.
- Nie usiadłaś nawet na chwilę i prawie nic nie jadłaś.
- Zjem później, kiedy porozmawiam ze wszystkimi.
- Jeżeli jeszcze zostanie coś do jedzenia i jeśli będziesz miała dość sił, żeby podnieść widelec. Jesteś w dziewiątym miesiącu ciąży.
- Czuję się świetnie. - Odeszła, i zmieniła ton. - Phil? Jak się czujesz? Czy Cindy przyszła z tobą?
Daniel oparł się o ścianę i patrzył, jak Lauren idzie dalej. Ciekawe, czy zauważy, że przestał jej towarzyszyć? Najwidoczniej spostrzegła to w końcu, ponieważ odnalazła go po dwudziestu minutach i powiedziała:
- Teraz mogę coś zjeść. Przyłączysz się do mnie?
- Tylko po to, żeby dopilnować, abyś wreszcie usiadła.
- Hej, ukradłeś mi moją kwestię! Zamierzałam powiedzieć dokładnie to samo!
- No dobrze...
Zapomniał języka w gębie i nic innego nie przyszło mu do głowy. Co się z nim dzieje? Zwykle nie brakowało mu słów. Zazwyczaj nie zachowywał się jak zawodowy ochroniarz i nie obserwował klientów w ponurym milczeniu i z zaciętą miną.
Jeśli Lauren poczuła się urażona, nie dała nic po sobie poznać. Jadła z apetytem, uśmiechając się pogodnie.
- Nie dostaniesz mdłości od smażonych warzyw?
- Ejże, Lock, stary kumplu! Tak może zabawiać dziewczynę szesnastolatek.
Ponownie spróbował wszcząć rozmowę, tym razem o muzyce. Z wysiłku aż rozbolała go głowa, zdołał jednak wykrztusić:
- Nie chciałabyś zatańczyć?
- Bałam się, że już nigdy o to nie zapytasz - odparła.
-
Rozdział 8
Dlaczego to powiedziałam? Co też wpadło mi do głowy, rozpaczała w duchu Lauren.
Dopóki nie zasiedli z Danielem do kolacji, Lauren wykonała większą część obowiązków przypadających na ten wieczór. Zwykle robił to jej ojciec jako szef korporacji. Teraz scedował obowiązki na Lauren.
- Baw się dobrze, ale pamiętaj, żeby najpierw porozmawiać ze wszystkimi, z którymi powinnaś - powiedział córce.
W końcu uznała, że tę część uroczystości ma już za sobą. Potem nagle zauważyła, że nie ma przy niej Daniela. Jeszcze niedawno szedł za nią w odległości kilku kroków, czujny jak zawsze. Zatęskniła za nim. Odkąd przywiózł ją tu samochodem, nie żartował z nią ani nie flirtował, ale to jej zupełnie nie przeszkadzało. Wszyscy inni dzielili się nowinami, żartowali, zadawali pytania. Milczenie Daniela uspokajało, dodawało otuchy. Podobnie było przy kolacji. Nie przeszkadzało jej, że mówił tak mało.
Lecz później, kiedy opróżnili talerze, Daniel nadal nic nie powiedział, poza paroma banałami, które, sądząc po jego ponurej minie, były tylko stratą czasu. Uznała więc, że jej ochroniarz wróci do rogu sali. żeby ją obserwować. Nie chciała tego. Na tę myśl serce w niej zadrżało.
Zamiast tego Daniel poprosił ją do tańca i wypaliła wtedy całą prawdę. Tak, rzeczywiście bała się, iż nigdy jej nie zaprosi.
Chciała, żeby to zrobił.
To chyba prawdziwy cud, że tak się stało.
Oboje przeszli niezdarnie na środek parkietu. Ona była w dziewiątym miesiącu ciąży, więc nic dziwnego, ale Daniel? Chyba że wcale nie miał ochoty na taniec. Po prostu starał się być uprzejmy i...
Ramię Daniela, ciężkie i ciepłe, objęło nagie ramiona Lauren. Drugie zatrzymało się na wysokości jej talii. Instynktownie przytuliła się do niego, słysząc jego miarowy oddech, czując ciepło jego ciała.
- Lauren...
- Nic nie mów. Już przegadałam pół nocy.
- Dobrze. - Oparł podbródek o jej włosy.
Nie mogła uwierzyć, że północ nadeszła tak szybko. Piosenkarz skończył tęskną pieśń o miłości i oświadczył:
- Teraz odliczamy. Nie mam czasu na długą przemowę. Dziesięć, dziewięć, osiem...
Lauren podniosła głowę i zamrugała powiekami.
- Nie pocałuję cię - powiedział Daniel nieoczekiwanie dla siebie samego.
- Nie?
Nie widziała oczu Daniela, bo przesłonił je rzęsami. Nie wiedziała, o czym myślał. Postanowił, że jej nie pocałuje... Dziwne, bo jego usta ułożyły się właśnie do pocałunku.
- Cztery, trzy, dwa...
- Zrobię to - oświadczył. - Zrobię to.
- Tak. - To znacznie lepszy pomysł!
- Szczęśliwego Nowego Roku!
- Przepraszam - wymamrotał. - Ja...
- Proszę! Och, proszę!
Dotknął ustami warg Lauren, rozchylając je. Potem cofnął się, a Lauren zaprotestowała cichym jękiem.
- Zawiozę cię do domu - powiedział.
- Nie rób tego.
- Jestem doradcą do spraw bezpieczeństwa w korporacji Van Shuylerów. - Zacisnął zęby. - Nie mogę tego zrobić na oczach wszystkich pracowników. Zabieram cię do domu.
- Gdzie nikt nie będzie widział, jak mnie całujesz? - Objęła go mocniej.
- Nie to miałem na myśli.
- Wiem, ale byłoby miło, gdybyś to zrobił - Nie będę uprawiał z tobą miłości, Lauren. Pragnę tego. Pragnąłem tego, odkąd po raz pierwszy trzymałem cię w ramionach siedem miesięcy temu, ale mam tak wiele powodów, żeby tego nie robić...
- Chcę je usłyszeć.
- Znasz je.
- Przypomnij mi. Dzisiejszej nocy nie pamiętam żadnego z nich.
- Jesteśmy na środku sali balowej, a to nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy.
- Może stąd pójdziemy. Chcę stąd odejść. Dość mam tego miejsca, muszę się odprężyć, zrobić coś łatwego - i przyjemnego. Chcę, żebyś uprawiał ze mną miłość, Danielu.
- Uprawianie miłości nie jest łatwe.
- To najłatwiejsza rzecz na świecie. Zamykasz oczy, zaczynasz pieścić partnerkę i to się dzieje. Pragnę tego. - Rozmyślnie położyła rękę na jego pośladkach, powoli musnęła ustami jego wargi.
Daniel jęknął.
- Możesz to dostać - mruknął. - Jeszcze chwila, a dostaniesz wszystko, czego pragniesz.
- Tak...
- Lauren, zastanów się nad tym, dobrze się zastanów, jeszcze minutę, a potem powiedz mi, że się rozmyśliłaś.
- Nie zrobię tego.
- Potrzebujesz mężczyzny, który będzie się o ciebie troszczył, który będzie cię kochał najbardziej na świecie, a ja nim nie jestem. Nie jestem do tego gotowy. Nie teraz. Jeszcze nie. W twoim obecnym życiu nie ma dla mnie miejsca.
Nie wspomniał dziecka Bena, ale nie musiał tego robić. Wiedziała, że o to mu chodzi.
- Może nawet nigdy nie będę do tego gotowy. Jeśli chcesz znać prawdę, to prawdopodobnie jest to najważniejszy powód, dla którego nigdy się z tobą nie skontaktowałem, choć przeżyliśmy wspólnie chwile grozy. Jak bardzo znienawidziłabyś samą siebie, jak bardzo zaszkodziłabyś przyszłości twojego dziecka, gdybyś wpuściła mnie dzisiejszej nocy do twojego łóżka?
Mimo to Lauren musiała wpuścić go do swojego domu.
W teorii to nie powinno być problemem. Bywał w jej domu dość często, sprawdzając zamki i okna, odsłuchując wszystkie nagrane na automatycznej sekretarce wiadomości.
Ale tej nocy było jakoś inaczej. Powietrze we wszystkich pokojach jak gdyby zgęstniało. Daniel przeszukał dokładnie pomieszczenia, a Lauren poszła za nim i przyglądała się, jak on to robi. Odsuwa zasłony, otwiera szafy, omiata wzrokiem każdy mebel.
Nie mogła tego znieść.
- To chyba nie jest konieczne, Danielu. Przecież wymieniłeś wszystkie zamki. Wszystkie listy wysyłane są pod adresem firmy.
- Sprawdzę twój pokój.
Ruszyła za nim, rozgniewana jego uporem. Zderzyli się dokładnie w drzwiach jej sypialni, kiedy Daniel odwrócił się, żeby zadać Lauren jakieś pytanie.
Jego usta...
Uderzyła go brzuchem w biodro. Odruchowo zamknęła oczy, kiedy wyciągnął ramiona, żeby ją podtrzymać. Na oślep szukała jego ust i znalazła je, podnosząc ku niemu twarz w tej samej chwili, gdy położył ręce na jej ramionach.
- Do diabła, dlaczego tak trudno jest z tym walczyć? - szepnął.
- Ponieważ to jest takie przyjemne.
- To nie wystarczy.
- Wiem. Przestań mi to powtarzać. Przeżyjmy choć kilka chwil zapomnienia, oboje tego potrzebujemy.
- Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go prosto w usta. Obudziło się w niej bardzo kobiece uczucie triumfu, kiedy wyczuła reakcję Daniela i zrozumiała, jak wielką ma nad nim władzę.
Daniel miał otwarte usta, gorące i spragnione. Rozczesał palcami włosy Lauren, wysuwał gorączkowo spinki. Oderwał usta od jej warg i wtulił w jedwabiste loki. Kosmyki połaskotały ją w policzek. Daniel pogładził rękoma ramiona Lauren, a potem ujął w dłonie jej piersi. Sutki natychmiast stwardniały. Lauren zadrżała, zakołysała biodrami niczym jakaś egzotyczna tancerka, przywarła do Daniela jeszcze mocniej.
- Och tak, tak, Danielu! - Oddychała płytko, nierówno i drżała na całym ciele.
- Chcesz, żebym wziął cię do łóżka? Chcesz tego, Lauren? Oderwał usta od jej warg i wskazał na wielkie łóżko, królujące w sypialni. - Jest tam. Tak blisko. I cokolwiek słyszałaś, seks jest możliwy nawet w tak zaawansowanej ciąży. Powiedziano mi też, że to może być naprawdę przyjemne. Jeśli tego nie chcesz, powiedz mi o tym teraz, zanim nie jest za późno.
Wielkie łóżko było przykryte starą narzutą, którą matka Lauren kupiła na wyprzedaży. Oddała ją do renowacji, ale narzuta była delikatna i Lauren bardzo o nią dbała. Starała się nigdy na niej nie siadać.
Jednak ktoś inny okazał się mniej ostrożny.
Zamarła, gdy to zauważyła.
- Rozumiem, że nie chcesz - powiedział Daniel. Nadal mocno ją obejmował i wyczuwała, że jest tak samo podniecony jak ona. - Powinienem się z tego cieszyć, prawda? - Nie wyglądał na zadowolonego. W jego zachrypniętym głosie wyczuła nutę żalu.
- Ktoś tu był - powiedziała, zaciskając usta, by nie drżały.
Przeniósł wzrok na jej twarz.
- Skąd wiesz?
- Poznałam po wyglądzie narzuty na łóżku. Nigdy na niej nie siadam, ale zrobił to ktoś inny. Tam, koło szarki nocnej. Widzisz, jest pomarszczona i pęknięta wzdłuż szwu.
- Lauren, nie ma żadnych śladów włamania.
- Ja nie żartuję ani nie mam urojeń.
- A ja nie twierdzę, że się mylisz. To był ktoś, kto miał dostęp do kluczy po wymianie zamków, ktoś, kto zna kod alarmu i kto bardzo się starał, żebyś nie zauważyła żadnych oznak jego obecności.
- Masz rację. To niesamowite, prawda? Dlaczego jakiś facet zakrada się tutaj na palcach... - urwała nagle i chwyciła Daniela za ramię. - Żałuję, że to powiedziałam. O skradaniu się na palcach. To zbyt okropne. - Wzdrygnęła się, puściła go, przycisnęła ręce do piersi. - Jak do licha on się tu dostał?
Daniel objął ją ramieniem. Znowu wstrząsnął nią dreszcz, a potem zapanowała nad emocjami, stłamsiła je siłą woli.
- To okropne - powtórzyła. - I, co gorsza, zupełnie pozbawione sensu!
- Popełniliśmy błąd - odparł Daniel. - To nie jest „ten facet", Lauren. Mamy do czynienia z dwiema różnymi osobami. - Zaklął. - Ale myliłem się w przypadku - dzieciaka z college'u. Teraz jestem przekonany, iż mamy do czynienia z dwiema różnymi osobami.
- Czy dzięki temu mam poczuć się lepiej? - zapytała z irytacją. - Że dwie osoby dybią na moje życie? Albo na moją bieliznę? Dwie osoby, które mnie prześladują, przeszukują moje rzeczy! Och, na litość boską, moje rzeczy!
Ciarki przeszły jej po grzbiecie i odepchnęła ramię Daniela.
- Moje szuflady? Moje szafy?
Większość ubrań trzymała w sąsiadującej z sypialnią garderobie. Lecz w tym pokoju stała stara, wysoka komoda, gdzie Lauren przechowywała bieliznę. To była jej słabostka. Uwielbiała kupować bieliznę.
Teraz po prostu wysuwała po kolei każdą szufladę i za każdym razem odnajdywała dowody, że ktoś grzebał w jej rzeczach, ktoś ostrożny, ale niezbyt uważny.
Nie powiedziała ani słowa, ale Daniel bez przeszkód czytał w jej twarzy.
- Przypuszczam, że są takie okazje, kiedy opłaca się być pedantyczną zrzędą - powiedział do Lauren. - W stercie moich bokserek mogłyby zagnieździć się ptaki, a ja i tak niczego bym nie zauważył. Kimkolwiek byli ci ludzie, najwidoczniej zdali sobie sprawę, że muszą postępować bardzo ostrożnie.
- Dlatego to jest znacznie gorsze - odparła piskliwie. Potem głos jej się załamał. - Wolałabym raczej, żeby wszystko leżało na podłodze, a szuflady nadal były wysunięte. A tak, to ma w sobie coś osobistego.
Wyciągnęła rękę na oślep i znowu zacisnęła ją na przedramieniu Daniela, potrzebowała jego siły i spokoju.
On również ją objął. Palce Daniela musnęły delikatną skórę w zgięciu ramienia Lauren.
- Co chcesz zrobić? Oczywiście znowu zmienimy zamki i kody alarmu, a ty będziesz musiała strzec swoich kluczy jak angielskich klejnotów koronnych. Nie zostawiaj torebki na widoku, nawet we własnym domu. Zmień godziny pracy Bridget. Niech sprząta tylko wtedy, kiedy jesteś w domu i wcale nie dawaj jej kluczy. Nie zapraszaj przyjaciół. Mogę przydzielić ochroniarzy, którzy będą pilnowali twojego domu wewnątrz i na zewnątrz przez całą dobę. Mogę także pomóc ci w przeprowadzce, jeśli chcesz zmienić mieszkanie.
- Nie.
- Do czego odnosi się to „nie"?
- Do wszystkiego, z wyjątkiem zamków i alarmu. Nie pozwolę nikomu się zastraszyć. - Wzięła głęboki oddech. - Chcę, żebyś mi pomógł tylko w jeszcze jednej nowej sprawie.
- Powiedz, o co chodzi. Zrobię to.
- Chcę, abyś pomógł mojej siostrze, Stephanie, urządzić przyjęcie z okazji urodzin mojego dziecka.
- Co takiego?
- Nie może tego zrobić z Paryża, to chyba zrozumiałe. Zostało mało czasu, tylko dwa tygodnie. Miała kilka wspaniałych pomysłów, ale ja muszę wprowadzić pewne zmiany. Nie chcę, żeby tam były wyłącznie moje przyjaciółki. Chcę, żeby przyszli też ich mężowie i chłopcy. - Kiedy mówiła, wyczytała z twarzy Daniela, że zrozumiał jej zamiary. - Postawimy telewizor w piwnicy, żeby mogli obejrzeć mecz piłki nożnej, pić piwo, grać w pokera lub coś podobnego. - Zamierzam poprosić Bridget, żeby pomogła w podawaniu do stołu i zaproponować, by wzięła do pomocy kilku członków swojej rodziny.
- Jesteś pewna? - zapytał ochrypłym, pełnym napięcia głosem. - To ma być pułapka?
- Raczej szansa dla ciebie, żebyś mógł ich obserwować, zbytnio nie rzucając się w oczy. Tak, jestem pewna.
- Wiesz, co mówisz?
- Wiem. I ty myślisz o tym samym. To ktoś, kto mnie zna. Ktoś, kogo uważam za przyjaciela lub przyjaciółkę.
Daniel nie wiedział, kto bardziej hałasuje. Mężczyźni w piwnicy, gdzie oglądali mecz piłki nożnej, czy kobiety w salonie, które piszczały z podniecenia i śmiały się, rozpakowując prezenty dla dziecka.
- Weźcie sobie więcej piwa - powiedział do ośmiu odwróconych plecami mężczyzn, których sylwetki rysowały się na tle rozjarzonego ekranu telewizyjnego.
Kilku mężczyzn chrząknęło lub odmówiło, ale większość go zignorowała.
Mężowie lub chłopcy koleżanek Lauren ze szkoły rodzenia i innych przyjaciółek nie wyglądali tak, jak gdyby mieli jakieś złe zamiary.
Daniel polecił zmienić zamki w domu Lauren na Nowy Rok, prawie dwa tygodnie temu. Od tej pory Lauren nigdy nie spuszczała oczu ze swojego jedynego kompletu kluczy. Nie było żadnych śladów świadczących, że ktoś włamał się do domu. Przyszły jeszcze dwa listy z pogróżkami. Ich zawartość i specyficzne sformułowania nadal przywodziły Danielowi na myśl jakiegoś rozgniewanego, rozpuszczonego smarkacza z college'u, który wcale nie był taki wyrafinowany i obyty w świecie, za jakiego się uważał. Policja rozszerzyła krąg podejrzanych, przesłuchała kilka osób i nadal nie miała podejrzanego.
Daniel powoli wrócił na górę, udając, że jest czymś bardzo zaaferowany. W kuchni Bridget zręcznie nakładała na talerze zimne i gorące dania. Pomagała jej dwudziestotrzyletnia córka, Trish. Obie uśmiechnęły się do Daniela i zaprosiły, by spróbował ich potraw. Sprawiały wrażenie bardzo zajętych, zadowolonych i zupełnie niegroźnych.
Chwycił kilka parujących kąsków i ponownie wymknął się z kuchni, mówiąc:
- Diabelnie smaczne!
Idąc opustoszałym holem w stronę sypialni, usłyszał głos Lauren, dochodzący z samego środka gromady gości. I jak zwykle zareagował przyśpieszonym biciem serca.
- Och, Catrina, to zachwycające! Dziękuję ci!
Lauren z zapałem rozwijała podarunki, które Stephanie układała w stos na bocznym stoliku. Wraz z pojawianiem się kolejnych gości przybywało też prezentów. W salonie razem z Lauren było czternaście kobiet.
Daniel wyruszył na dalszy zwiad. W pokoju dziecinnym panowała cisza, tak samo w gabinecie Lauren. Sypialnia była pusta. Daniel właśnie miał zawrócić, kiedy z przylegającej do sypialni łazienki dobiegł go jakiś dźwięk. Drzwi były zamknięte, prawdopodobnie na klucz.
Usłyszał głośny szum spuszczanej wody i mruknął:
- Tak, po to właśnie są łazienki.
Po chwili zawrócił, mijając po drodze łazienkę dla gości. Drzwi toalety były otwarte. Można było zobaczyć wazon ze świeżymi, czerwonymi różami stojący na marmurowej toaletce, nieskazitelnie czysty ręcznik dla gości położony na podgrzewanym wieszaku i koszyczek z mydełkami w kształcie muszli.
Dlaczego w takim razie ktoś używa prywatnej łazienki Lauren? - zaczął się zastanawiać gorączkowo Daniel.
Ukradł kilka smakołyków Bridget i oparł się o kuchenną futrynę, skąd widział dużą część salonu poprzez podwójne drzwi prowadzące do jadalni. Zapamiętał listę gości i teraz widział wszystkich, z wyjątkiem Catriny Callahan, Anny Hazelwood i Corinne Alexander. Dwie z nich po prostu mogły siedzieć w jakimś kącie, poza jego polem widzenia.
Dzisiaj Lauren wyglądała fantastycznie. Rozpuściła włosy, które spadały jej kaskadą na plecy, oczy jej błyszczały z radości. Ubrana była na różowo, choć zazwyczaj unikała tego koloru, uważając, że nie licuje on z jej pozycją zawodową. Teraz miała w sobie coś łagodnego, delikatnego, chwytającego za serce. Czy dlatego, że myślała tylko o swoim dziecku, zapominając na krótką chwilę o grożącym jej niebezpieczeństwie?
Ten rozmarzony, senny wyraz twarzy tylko podkreślał jej urodę. Daniel spróbował sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała, gdy po raz pierwszy weźmie swoje dziecko w ramiona. Nagle zdał sobie sprawę, że chce to zobaczyć i przestraszył się. Opadły go podobne wspomnienia z jego własnej, tak niedawnej przeszłości. Przypomniał sobie zobowiązania, małżeńskie kajdany, nieszczęście, naciski i narastające urazy.
Wróciwszy wolnym krokiem do holu, rozejrzał się, oczekując, iż jeden z zaproszonych mężczyzn może wejść po schodach na górę. Usłyszał jednak zgodny chór basów i barytonów. A zatem towarzystwo jest całkowicie pochłonięte końcówką meczu. Tak, on sam też chętnie obejrzałby ten mecz, ale ostatnio Lauren miała pierwszeństwo przed innymi sprawami. Jej bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Sąsiadująca z sypialnią Lauren łazienka nadal była zajęta. Nie dobiegał już z niej szum wody. Zamiast tego Daniel usłyszał cichy szczęk otwieranych drzwi szafki, zgrzyt wysuwanej szuflady, brzęk pojemników z kosmetykami lub lekami.
Czekał.
Dźwięki te docierały zza drzwi jeszcze przez parę minut. Później rozległ się szczęk zamka. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Corinne. Na chwilę zamarła, ale potem skrzywiła usta w parodii promiennego uśmiechu.
- Cześć, Daniel - powiedziała, próbując go wyminąć. Ponieważ stał w drzwiach, po prostu oparł rękę o framugę, żeby zagrodzić Corinne drogę. Podziałało.
- Musimy porozmawiać - powiedział.
- Danielu, proszę! - Zaśmiała się cicho. - Chcę zobaczyć, jak Lauren rozwija mój podarunek.
W milczeniu wszedł do łazienki i nie odwracając się, zamknął za sobą drzwi. Następnie oparł ręce na biodrach, jak bramkarz z nocnego klubu. Uznał, że ten gest wystarczy, by dać Corinne do zrozumienia, iż to nie przelewki i on w razie potrzeby bez wahania użyje przemocy. Da jej minutę lub dwie, a potem, był tego pewny, Corinne sama zacznie mówić.
Nie musiał czekać nawet tak długo.
- To nie jest to, o czym myślisz - wypaliła Corinne po dwudziestu sekundach pełnego napięcia milczenia.
- Powiedz mi, o czym myślę - zachęcił ją spokojnie.
- Że ją okradam.
- Nie wyglądasz na kogoś, kto musi to robić.
- Właśnie! - Na jej twarzy odmalowała się ulga. - Jesteś profesjonalistą w tej dziedzinie, Danielu - powiedziała, zniżając uwodzicielsko głos. - Przyznaję, że ja sama uważam się za amatorkę, jednak moja obecność tutaj jest całkowicie uzasadniona. Po prostu szukam dowodów na poparcie wniosku o wyłączną opiekę nad dzieckiem, jeśli Ben Deveson zwróci się z tym do sądu. Zastanawia się nad tym od miesięcy i chce poznać więcej faktów.
- Jakiego rodzaju faktów?
- Och, wiesz, o co chodzi. Szukam dowodów na używanie narkotyków, problemy emocjonalne, rozwiązłość, niezdrowy tryb życia i tak dalej. Na pewno masz z tym do czynienia w swoim zawodzie. Danielu. Ponieważ nie odstępowałeś Lauren na krok i podjąłeś wszelkie możliwe środki ostrożności, okazało się to znacznie trudniejsze, niż powinno. Jednak jej prawnicy będą chcieli nakłonić ludzi, żeby obrzucili Bena błotem, to nie ulega wątpliwości.
- Ludzi, którzy udają, że są jej bliskimi przyjaciółmi? To chciałaś powiedzieć?
- Do diabła, nigdy w życiu nie był taki rozgniewany, a Corinne nawet nie mrugnęła okiem.
- Lauren go rzuciła - powiedziała, zaciskając usta.
- Ja pierwsza go poznałam! Na Boga, to ja ich sobie przedstawiłam! Jakim cudem mogłabym w tym sporze wziąć jej stronę?
- Przecież udajesz, że właśnie tak jest. A co z przeciętymi oponami i anonimami pełnymi pogróżek?
- To nie moja sprawka.
Daniel z trudem panował nad nerwami. Miał ochotę potrząsnąć tą chudą jędzą i zmusić ją do szybszego artykułowania zdań.
- Nie wiem, kto to był - mówiła dalej Corinne. Początkowo było mi to na rękę, chociaż wciągnęło cię do gry, a ty jesteś trudnym przeciwnikiem. To zabawne, ale Lauren długo uważała, że nęka ją jedna i ta sama osoba. Czasami było mi jej żal. Jednak ja nigdy nie posunęłabym się do tego typu ekscesów, to nie w moim stylu. - Spojrzała na niego z nadąsaną minką, jak gdyby mówiła: „Spójrz na mnie, jestem miła!", a potem zepsuła ten niezbyt przekonujący występ, dodając: - Lauren nie musi się niczym martwić w sprawie opieki nad dzieckiem. Jest taka czysta, że można ją stawiać innym za przykład. Ben prawdopodobnie zrezygnuje z dochodzenia praw do dziecka na drodze sądowej, co mi odpowiada.
- Uśmiechnęła się. - Nie chcę, żeby dziecko Lauren plątało się pod nogami, kiedy zamieszkam z Benem.
- Właśnie - wycedził Daniel przez zęby. - Dziękuję za udzielenie mi tych informacji. A teraz możesz już odejść. - Nie powiedział ani słowa więcej, tylko wykręcił Corinne rękę do tyłu, chwycił za nadgarstek i wyprowadził kobietę z łazienki.
- Sprawiasz mi ból - jęknęła.
- Nie. - Nie ściskał jej ręki tak mocno, jak na to zasługiwała. - Dowiesz się, kiedy naprawdę zacznę to robić.
Kusiło go to. Tak bardzo kusiło! Chciał wykręcić jej przedramię tak bardzo, żeby znalazło się równolegle do kręgosłupa. Widzieć, jak się pochyla, skręca z bólu i błaga o litość. Ta kobieta zdradziła swoją starą przyjaciółkę. Oszukała ją właśnie wtedy, gdy Lauren była najbardziej bezbronna i zagubiona. Gdy toczyła najcięższą walkę w życiu i bardzo potrzebowała psychicznego wsparcia.
- Dokąd mnie prowadzisz?
- Do drzwi - odparł. - Sama wyniesiesz się stąd do wszystkich diabłów. I jeśli choćby cień twojego małego palca znowu się pojawi w życiu Lauren, każę cię aresztować. Wylądujesz za kratkami, zanim zdążysz policzyć do trzech, wierz mi.
- Na jakiej podstawie? - wyjąkała. - Jakie masz dowody przeciwko mnie?
- Tydzień temu kazałem zainstalować w całym domu ukryte kamery.
To nie była prawda. Chętnie posunąłby się do tego typu środków ostrożności, ale Lauren nigdy nie pozwoliłaby na to. Wiedział jednak, że Corinne mu uwierzy. Jednak jeżeli okaże się na tyle głupia, by kiedykolwiek tu wrócić, on zamieni jej życie w piekło.
Kiedy zamknął drzwi za Corinne, musiał zacisnąć ręce w pięści, żeby przestały mu drżeć. Przez kilka minut nie mógł się poruszyć. Tylko stał tak z pochyloną głową i zamkniętymi oczami, starając się opanować.
Tak bardzo pragnął chronić Lauren, że aż go to przerażało. Był zły na siebie za to, że nie sprawdził Corinne dokładniej. Zadowolił się ustaleniem, czy miała udziały w kampanii Bena, czy była kiedykolwiek karana, i na tym koniec. Nie wziął pod uwagę pobudek osobistych, nawet mu to nie przyszło do głowy. Zajrzał też do dokumentacji Bena, na tyle głęboko, na ile mógł, ale to nie była jego dziedzina. Zresztą tym obiecała zająć się policja. Teraz Daniel miał ochotę wsiąść do najbliższego samolotu lecącego do Szwajcarii, żeby osobiście wytoczyć krew Bena Devesona. Chciał sam przejrzeć wszystkie dowody zgromadzone przez policję, zbadać wszystkie dokumenty firmy Devesona, przekształcić całe Lachlan Security Systems w brygadę śledczą i dopaść wreszcie tego drania, który zamienił życie Lauren w koszmar.
A najbardziej pragnął trzymać w ramionach Lauren i osłaniać ją własnym ciałem przed każdym niebezpieczeństwem.
Nic ci nie grozi. Jestem tu. Nie opuszczę cię... To właśnie powiedziałem Becky. Że jej nie opuszczę.
I w ten oto sposób unieszczęśliwiłem nas oboje. Nie jestem nic winien Lauren. Absolutnie nic. Nie wolno mi ingerować w jej życie. Nie jestem też ojcem jej dziecka. Muszę się trzymać daleko od tego wszystkiego i oszczędzić nam obojgu cierpienia i żalu.
Niespokojny, nadal rozgniewany, z trudem panował nad emocjami. Przenikał go ból, którego nie umiał wytłumaczyć. Powoli wrócił do kuchni i ukradł jeszcze kilka smakołyków Bridget. Zjadł je, nie czując ich smaku. Wsłuchiwał się w głos Lauren, która co i rusz głośno wyrażała zachwyt, oglądając resztę prezentów.
- Nie miałeś prawa!
- Dobry Boże, Lauren, a co miałem zrobić? Pogłaskać ją po głowie i odesłać z powrotem do grona gości?
Przekazać ją tobie, żebyś zmieszała ją z błotem na środku salonu usłanego papierem do pakowania?
Papier do pakowania został oczywiście dawno wyrzucony. Była szósta wieczór, na dworze panował mrok i chłód. Dom wysprzątano, a goście odjechali. Lauren i Daniel siedzieli naprzeciw siebie na środku salonu, pełnego ślicznych prezentów dla jej dziecka. Te podarunki nie były najlepszym tłem dla kłótni, jaką ze sobą toczyli.
- To była moja sprawa! - oświadczyła Lauren z gniewem. - Corinne zdradziła mnie, a nie ciebie! Nie miałeś prawa tak postąpić. Chciałabym spojrzeć jej prosto w oczy, usłyszeć o wszystkim z jej ust i powiedzieć, co myślę o jej udawanej przyjaźni. A ty odebrałeś mi tę szansę! Zamiast tego sam ją zdemaskowałeś, groziłeś jej i wyrzuciłeś ją z mego domu bez mojej wiedzy!
Potrząsnęła głową, jakby zabrakło jej słów.
- Ty naprawdę masz bzika na punkcie kontrolowania wszystkiego, co się wokół ciebie dzieje. Niezła z ciebie despotka i pedantka. - Z najwyższym trudem zmuszał się do mówienia względnie spokojnym tonem, choć miał ochotę krzyczeć. - Ja tylko próbowałem cię chronić! Robię, co do mnie należy, nie rozumiesz tego?
- To nie ma nic wspólnego z kontrolą!
- Nie? Pewnie nie ma z tym nic wspólnego również sterylnie czysty i kompletnie urządzony pokój dziecinny, ani te wszystkie poradniki dla przyszłych rodziców?
- No tak, staram się zapanować nad swoim życiem, nie pozostawiam niczego przypadkowi - przytaknęła natychmiast. - Wiem o tym. Dostrzegam to, śmieję się z tego i... nadal to robię. W ten sposób odnajduję wewnętrzny spokój, jakiś ład w życiu. Ciekaw jesteś, o co mam do ciebie pretensje, Danielu, a raczej Locku - prychnęła z gryzącą ironią. - Zaczynasz odmawiać mi prawa do uczestniczenia w sprawach, które mnie dotyczą. Jeśli uważasz, że mi pomagasz, to bardzo się mylisz. Może i mam bzika na punkcie samokontroli, ale ty zachowujesz się jak nadopiekuńcza kwoka. Pewnie nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, mnie to natomiast szalenie irytuje.
- Chronię cię, ponieważ mi za to płacą! Sama się na to zgodziłaś, czyżbyś zapomniała? A może zaprzeczysz, że potrzebujesz ochrony?
- Posuwasz się znacznie dalej poza to, za co ci płacą, Danielu. - Oczy Lauren zabłysły, a głos zadrżał. Mimo to wydawała się bardzo pewna swych racji. - Ale kiedy pozwalam ci na to, jak wtedy, gdy pytałam o wychowywanie dzieci czy zostałam na zabawie w twoim kościele, ty zareagowałeś agresją. Zupełnie jakbym próbowała cię zmusić do czegoś, na co nie masz ochoty. To ty wysyłasz sprzeczne sygnały.
Och, jaka jesteś piękna, kiedy się gniewasz! Tak, tylko wyobraź sobie, co ona by zrobiła, gdybyś naprawdę jej to powiedział, pomyślał Daniel.
Poczuł gorycz w ustach. Wypił jedno piwo, kiedy kręcił się na dole, oglądając mecz i czekając na koniec przyjęcia. Potem wypił drugie. Teraz żałował, że dał się skusić. Alkohol ciążył mu w żołądku, przytępiał ostrość umysłu, której teraz tak bardzo potrzebował. Miał przecież wiele spraw do przemyślenia.
Po chwili jednak musiał przyznać szczerze, że to nie piwo mu w tym przeszkadzało. To Lauren. Była taka pociągająca i piękna, kiedy się gniewała.
- A oto jeszcze jeden sprzeczny sygnał, specjalnie dla ciebie - powiedział i podszedł, żeby ją pocałować.
Czy kiedykolwiek przedtem całował tak namiętnie rozgniewaną kobietę? No tak, oczywiście, kilka razy Becky. Częściej to on był całowany przez kobiety, po starannie zaplanowanej kampanii, jak później zrozumiał. Nie lubił tej uprawianej z premedytacją męsko-damskiej gry, tych następujących po sobie, niemal rytualnych zachowań. Teraz było inaczej, bo... znacznie lepiej, bez cienia fałszu.
Oczy Lauren błyszczały, policzki zarumieniły się. Rozpuszczone włosy były trochę potargane, gdyż rozczesała je palcami i odrzuciła do tyłu, unosząc dumnie głowę. Patrzyła, jak Daniel idzie ku niej, musiała odgadnąć jego zamiary. Nie odezwała się, po prostu piorunowała go spojrzeniem, jakby ostrzegając przed konsekwencjami.
Podjął to wyzwanie bez namysłu.
- Jeżeli uważasz, że to coś zmieni, to grubo się mylisz - syknęła jak rozzłoszczona kotka. Odwróciła gwałtownie głowę i wargi Daniela dotknęły kącika jej ust. Poczuł słodki smak truskawek, biszkoptu i śmietany.
Ujął podbródek Lauren i ostrożnie znów zwrócił jej głowę ku sobie. Kiedy wykrztusiła „Nie", Daniel zamknął jej usta pocałunkiem.
- Powtórz to tak, jakbyś naprawdę tego nie chciała, a wtedy przestanę - warknął.
- Ja naprawdę tego nie chcę. Poza tym nadal gniewam się na ciebie.
- Ale nie pozostajesz obojętna na moje pocałunki.
Nie odpowiedziała, lecz oparła lekko dłonie na jego biodrach. Podniosła ku niemu twarz, już się nie odwracała. Rozchyliła usta. No i rzeczywiście nie pozostała bierna wobec jego pieszczot.
- Odpowiadam na twoje pocałunki - przyznała potulnie. Objęła go rękoma za szyję> ugryzła lekko w dolną wargę, a potem musnęła językiem wyimaginowaną ranę. - Ale to i tak niczego nie zmienia. Gniewam się na ciebie.
- Co zamierzasz zrobić w tej sprawie?
- Całować cię tak długo, aż mnie przeprosisz.
- To dość ryzykowne i chyba nazbyt ambitne założenie. Wytrzymam dłużej niż ty.
- Doskonale! Wcale mi się nie śpieszy.
Oboje pletli androny i oboje doskonale o tym wiedzieli.
- A co potem?
- Potem zadzwonię do Corinne i umówię się na spotkanie z nią.
- Nie!
- Nie przeszkodzisz mi w tym, Danielu. Nie w tym, co muszę i powinnam zrobić. Całuj mnie, ile tylko dusza zapragnie.
- Tak. To właśnie zamierzam... - mruknął.
- Ale nie oszukuj się, że to cokolwiek zmieni w naszych wzajemnych stosunkach.
Zimny prysznic nie podziałałby tak szybko, jak ostatnie słowa Lauren. Daniel cofnął się o krok.
- Nie dzwoń do Corinne! - poprosił. - Na litość boską, nie rób tego!
- Czemu nie?
- Bo za osiem dni masz urodzić dziecko.
- To wystarczający dowód, że jestem dorosła. Nie zostałam ubezwłasnowolniona. Przestań mnie pouczać.
- Pewne zachowania są poniżej twojego poziomu, Lauren. Co właściwie zamierzasz zrobić? Dostarczyć Corinne satysfakcji, przyznając, jak bardzo dała ci się we znaki? A może urządzisz pyskówkę?
- Sądzisz, że to w moim stylu?
- Nie! Do diabła, nie! Ale kto wie, jaki ona ma styl? Jesteś od niej tysiąc razy lepsza. Nie zawracaj sobie nią głowy, nie warto.
Popatrzyła na niego uważnie, przechylając lekko głowę na bok. Była dziwnie spokojna, wręcz nienaturalnie opanowana.
- Zastanawiam się, czy to nie jest najprzyjemniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek mi powiedziałeś. - Uśmiechnęła się leciutko. - Myślę, że tak.
- Czy pamiętasz, że jesteś jutro po południu umówiona na oddziale położniczym miejskiego szpitala? - spytał Daniel - I że twój tata chciał, abym sprawdził ich system alarmowy?
- Tak, pamiętam. Tuż przedtem mam badania prenatalne i proszę, żebyś mi towarzyszył. W poczekalni - dodała z naciskiem. - Ja chcę, abyś mnie chronił. Danielu. Ale nie przed zdradzieckimi przyjaciółkami.
Wzruszył ramionami, na pozór lekceważąco, w istocie jednak był trochę zaniepokojony. Do diabła, pomyślał, ona naprawdę potrzebuje mojej pomocy.
A może to Lauren miała rację? Może to raczej on odczuwał wielką potrzebę, by chronić ją przed całym złem tego świata?
Rozdział 9
- Jak ci poszło? - Daniel krążył po poczekalni oddziału położniczego. W tym miejscu czuł się w roli ochroniarza szczególnie niezręcznie.
- Doktor Feldman mówi, że wszystko jest w porządku - odparła Lauren. Znowu ubrała się jak kobieta interesu - w elegancką, lecz skromną granatową sukienkę. - Puls jest świetnie wyczuwalny i dziecko miewa się dobrze. Jest ułożone główką do dołu. Właściwie to...
- Wiem, trzeba szykować się do porodu.
- No tak, ale to jeszcze może potrwać.
- Nie wszystkie dzieci są punktualne. Przyjmą cię na oddział i spokojnie poczekasz na swój czas.
- Albo kogoś zamorduję.
- A skoro już o tym mowa, nie zapytałem cię jeszcze, czy...
- Tak, widziałam się z Corinne dziś rano. Tak, nadal jest cała i ma wszystkie włosy.
- To dobrze - powiedział ostrożnie.
- Ja nie przegrałam, Danielu. - Musnęła palcami rękaw jego szarej koszuli, jakby pragnęła go uspokoić. Czy wyczuwała, że coś go dręczy? Czasami miał ochotę poprosić, żeby Lauren pomogła mu zrozumieć, co to takie- go. - Siedziałam za wielkim biurkiem w moim ogromnym biurze, w towarzystwie prawnika. W pełni kontrolowałam sytuację, zmusiłam Corinne, aby spojrzała mi w oczy, co ją zaniepokoiło, i dostałam to, czego chciałam.
- A co to właściwie było? Wczoraj mi tego nie powiedziałaś.
- Nie miałeś ochoty słuchać, prawda? Chciałam wydobyć z niej więcej, niż była skłonna mi powiedzieć, o planach Bena. Udało mi się. - Podniosła głowę. - Wiem, na czym stoję w sprawie mojego dziecka. Ben nie wróci do USA, bo musiałby stanąć przed sądem. Powiedział podobno, że jeśli chcę pokazać mu dziecko, będę musiała odwiedzić go w Europie. Czyli zakopał topór wojenny. Corinne go kocha, chyba wkrótce razem zamieszkają. Nie miałam pojęcia, że jej ostatnia podróż do Europy miała takie romantyczne podłoże. Ben wyraził ubolewanie z powodu tych anonimów i incydentów. Zamierza zaproponować jakąś ugodę, ale ja się na to nie zgodzę. Nie zabiorę dziecka do Europy. Jestem niezależna i świetnie sobie poradzę w mli samotnej matki.
Daniel poczuł się trochę nieswojo. Jednak i tym razem nie potrafiłby powiedzieć, co go zaniepokoiło. Decyzja Lauren, a może jej determinacja i pewność siebie? O ile oczywiście Lauren nie działa teraz pod wpływem ślepej złości. Cóż, ona nie przemyślała jeszcze wszystkiego, jej dziecko jeszcze nie przyszło na świat. Nie wiedziała, w co się pakuje. Dlaczego tak bardzo go to niepokoiło? Czym się martwił?
- Jak się czujesz? - zapytał lekko zachrypniętym głosem. - Wszystko w porządku?
- Czuję się dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. - Skrzywiła się, przecząc w ten sposób swym słowom, a potem potarła plecy w okolicy krzyża. Daniel znał ten gest. Omal nie zaproponował jej masażu. Dzisiaj jednak był ostrożny. Patrzył całkiem inaczej na wiele spraw, jedne przemyślał, a nad innymi ciągle się zastanawiał.
Gdyby Lauren go posłuchała, nie zobaczyłaby się z Corinne dziś rano, ale stało się inaczej. Wczoraj powiedziała, że chodzi jej o zakończenie sprawy. Czy dlatego dzisiaj inaczej wygląda?
Jest spokojna, trochę zamyślona, szczęśliwa.
Tak, wygląda na szczęśliwą. Gdzieś znikł dawny upór, to nieznośne, graniczące z arogancją stawianie na swoim.
- Co się zmieniło, Lauren? - zapytał nagle, gdy ruszyli korytarzem do wyjścia.
Zatrzymała się i popatrzyła na Daniela.
- Czy to widać?
- Tak, widać. To wygląda wspaniale. Ty wyglądasz wspaniale. Jesteś taka spokojna, rozluźniona.
- Hormony?
- Coś więcej.
- No tak, masz rację. Czuję się inaczej, ponieważ nareszcie wiem, na czym stoję i na kogo mogę liczyć. Eileen, Bridget, Stephanie, Catrina - oto moi prawdziwi przyjaciele. I ty. - Powtórzyła to słowo po kilku sekundach, tym razem pytającym tonem: - Ty?
- Tak, oczywiście, jestem twoim przyjacielem burknął.
Ja nigdy bym cię nie zdradził, pomyślał, ale na szczęście ugryzł się w język. Czy pojmował zdradę tak samo jak Lauren?
- Nadal nie wiemy, kto jest twoim prześladowcą - przypomniał jej.
- On nie napawa mnie lękiem. Szczerze mówiąc, bardziej przerażała mnie myśl, że ktoś grzebie w moich rzeczach. To tym się martwiłam, znacznie bardziej niż przeciętymi oponami czy listami z pogróżkami.
Stali przy oknach, z których roztaczał się widok na centrum Filadelfii.
- Spójrz - powiedziała. - Widać dach budynku, w którym mieściły się biura firmy Bena. Zauważyłam to kilka tygodni temu. Zajmowali sześć pięter, które chyba nie zostały ponownie wynajęte. Ktoś na tym dużo stracił.
- Tak, tak przypuszczam - zgodził się, jednak myślami błądził gdzie indziej, nie poświęcając wiele uwagi słowom Lauren.
A przynajmniej wtedy tak było.
- Za kilka minut muszę być na oddziale położniczym - przypomniała mu. - Lepiej już chodźmy.
- Pomyślą, że to ja jestem ojcem dziecka.
- Pewnie tak. Jeśli ci na tym zależy, możemy im wyjaśnić, jak jest naprawdę.
- To nieważne. Niech myślą, co chcą. Lauren skinęła głową.
- W porządku.
- Zaczynała żałować, że zdecydowała się na wyprawę do szpitala właśnie dzisiaj. Była już zmęczona i najchętniej posiedziałaby gdzieś spokojnie. W dodatku nadal odczuwała ból w dole brzucha i plecach.
Dobrze, że był przy niej Daniel. Za bardzo się do niego przyzwyczaiła, w tym sęk. Przyzwyczaiła się, że Daniel otwiera jej drzwi, pyta, czy nie jest jej zimno i czy nie chce jej się pić. Przywykła, że w jego obecności czuje się bezpieczna. Przyzwyczaiła się, że chociaż Daniel często milczy, czasami bawi ją do łez opowieściami o wyczynach swoich synków.
- Au!
Nagle ostry ból w dole brzucha przeszył ją niby sztylet. To było takie przenikliwe, niepodobne do niczego znanego...
To nie poród.
To nie może być poród.
Dziecko miało przyjść na świat za tydzień. Przecież nie może urodzić się wcześniej, to tylko jakaś niestrawność lub kolka.
Nie bardzo potrafiła się skupić na oględzinach oddziału położniczego. Na twarzy Daniela malowało się uprzejme zainteresowanie, które wyglądało na prawdziwe, choć Lauren wiedziała, że tak nie jest.
- Dobrze się czujesz? - spytał trochę później, kiedy grupa przyszłych matek i zdenerwowanych ojców poszła dalej, aby obejrzeć jedną z sal operacyjnych.
Tak! - odparła z udaną wesołością. - Cieszę się, że można rodzić w swoim pokoju, o ile wszystko przebiega prawidłowo.
- Tak, to przyjemny szpital. Pozwolisz, że zadzwonię? Mam pilną sprawę.
- Jasne.
- Tutaj nie wolno używać komórek, muszę poszukać automatu. Zaraz was dogonię, nie martw się.
- Czuję się świetnie - powtórzyła. Po kilku sekundach, gdy zajrzała do cichej, wyposażonej w najnowszą aparaturę sali porodowej, znowu chwyciły ją bóle. Tak samo ostre i przenikliwe.
To nie poród. To nie może być poród. Ale na pewno nie czuła się dobrze. Zawieszony wysoko na ścianie porodówki zegar wskazywał za kwadrans szóstą. Od pierwszego ataku bólu minęło piętnaście minut.
Daniel wkrótce wrócił. Zmrużył oczy tak bardzo, że wyglądały jak dwie szparki.
- Coś nie tak? - zapytała.
- Na razie nie. Będę cię informował na bieżąco.
Powinna była zapytać, o czym mówi, ale właśnie dotarli do oddziału noworodków.
- Ojej! Niemowlęta! - powiedział z szerokim uśmiechem, zaglądając przez szybę. - Dawno nie widziałem takich maleństw jak te.
Większość noworodków spała, ale kilka płakało. Jedno całkiem czerwone niemowlę z gęstymi, czarnymi włoskami właśnie brało pierwszą w życiu kąpiel i wcale nie było tym zachwycone. Pozostałe zwiedzające szpital pary trzymały się za ręce i uśmiechały do siebie.
- Jak prezentuje się ten oddział z twojego punktu widzenia, Danielu? Jest bezpieczny? - spytała Lauren.
- Tak, dobry - odrzekł. - Nie dostrzegam żadnych problemów.
Mówił jeszcze o sprawnych ochroniarzach i dokładnym systemie kontroli, ale Lauren go nie słuchała. Bóle wróciły, tym razem na dłużej. W każdym razie tak jej się wydawało. A może dlatego, że przybrały na sile. Zegar na oddziale noworodków wskazywał za siedem szóstą.
Daniel dostrzegł dziwny wyraz jej twarzy.
Przypuszczalnie śmiertelne przerażenie.
Powiedział coś do Lauren, lecz ona nie usłyszała ani słowa, tylko mocno chwyciła go za ramię. I już nie puściła.
- Nie, nie czujesz się dobrze! Co ci jest? Zaraz mi oderwiesz rękę. Wyglądasz, jakbyś miała...
- To nie poród - powiedziała Lauren zmienionym głosem.
- Nie?
- Zwykły ból. Przechodzi i wraca, mija i znowu wraca. I tak w kółko.
- Ale to nie jest poród?
- Nie. - Zauważyła, że pielęgniarka oprowadzająca grupę spojrzała na nią z ciekawością. Zmusiła się, by odpowiedzieć jej szerokim uśmiechem.
Po czterech minutach rozpoczął się kolejny skurcz, a następne powtarzały się dokładnie co cztery minuty. Za trzy szósta. Minuta po szóstej. Pięć. Dziewięć po szóstej. Wycieczka się skończyła.
- Możesz wrócić do domu? - zapytał Daniel.
Chyba pogodził się z tym, że Lauren całkowicie zawładnęła jego ramieniem, a to dobry znak. Ramię Daniela było najlepsze na świecie. Po każdych czterech minutach Lauren dochodziła do wniosku, że umarłaby bez niego.
- Nie, nie mogę - orzekła.
- To rzeczywiście jest poród, prawda?
- Tak sądzę.
- I chcesz zostać tu na noc?
- Tak. - I chcę, żebyś ty został, dodała w myślach. Lecz nie musiała o nic prosić, bo Daniel powiedział:
- Ulokujemy cię w pokoju, a potem będę musiał zadzwonić do mamy, dobrze?
- W porządku.
- Zostaję, Lauren. Nie opuszczę cię.
- Wiem. Dziękuję ci.
Spacerowali po korytarzu oddziału położniczego tak długo, aż Lauren zapamiętała każdy szczegół tej drogi. Ssała cukierki. Oparła czoło o ścianę pokoju, który jej przydzielono, podczas gdy Daniel masował jej plecy.
Przy każdym nowym skurczu zastanawiała się, czy nie wziąć epiduralu. Jednak pielęgniarka ostrzegła ją, że ten lek może opóźnić poród, zwłaszcza przy pierwszym dziecku. A i tak wszystko trwało nieznośnie długo.
Daniel próbował odwrócić uwagę Lauren od bólu, komentując na bieżąco transmisję z zapasów, którą oglądał na ekranie telewizora w jej pokoju, ale nic do niej nie docierało. Wskazówki zegara nadal pełzły, choć to już nie miało znaczenia. Skurcze powtarzały się mniej więcej co trzy minuty.
- To jeszcze trochę potrwa - uprzedziła ją pielęgniarka i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- Myślę, że teraz wezmę epidural - zdecydowała Lauren.
- Dobrze, kotku, ale anestezjolog jest teraz w sekcji C, asystuje przy porodzie. Przyślę go tutaj, gdy wróci.
Gdy kobieta wyszła z pokoju, Lauren powiedziała spokojnie do Daniela:
- Nienawidzę jej.
- Przejdźmy się jeszcze raz.
- Nie!
Odmierzający w żółwim tempie czas zegar doczołgał się do siódmej rano. Matka Daniela musiała zostać z wnukami na całą noc. Lauren próbowała się tym przejmować, ale nie mogła. Nie wierzyła, że reszta świata jeszcze istnieje. Przyszły pielęgniarki z porannej zmiany. Skądś do nozdrzy Lauren dotarł zapach śniadania. Nowa pielęgniarka powiedziała jej, że anestezjolog już wkrótce przyjdzie. Lauren nie uwierzyła jej. Uznała, że w tym szpitalu nie ma anestezjologa.
Daniel przekonał ją, aby poszła na spacer numer dziewięć po szpitalnych korytarzach. Zgodziła się, ale znienawidziła go za to.
- To nie pomaga?
- Nie! Wciąż mnie boli! Chodziłam do szkoły rodzenia. Oddycham, tak jak mnie uczono. To nie powinno tak bardzo boleć.
Suchy szloch wstrząsnął jej ciałem. Nie mogła płakać. Przylgnęła do Daniela, który ją objął, pocałował i powiedział łagodnie:
- Wszystko w porządku, Lauren. Kocham cię. Naprawdę wszystko w porządku.
Nie uwierzyła mu. Nie uwierzyła pielęgniarkom, więc dlaczego miałaby wierzyć Danielowi? Koniec świata był już bliski, tylko wszyscy to przed nią ukrywali. Chciała, żeby świat przestał istnieć, gdyż wtedy wreszcie przestałaby cierpieć. Chciała wrócić do swojego pokoju, tylko że skurcze następowały tak szybko po sobie, że z trudem stawiała kroki.
Kiedy w końcu wpełzła do łóżka, Daniel przeprosił ją i wyszedł z pokoju. Do łazienki. Znienawidziła go za to, że musiał pójść do łazienki. Nie było go podczas trzech skurczów i miała wrażenie, że sprawiały jej znacznie większy ból niż poprzednie. Jak to możliwe?
- Wszystko w porządku - powiedział po powrocie.
- Nic nie jest w porządku. Chcę, żebyś tu był. Cały czas. Nie zamierzam zachowywać się jak dobrze wychowana panienka. Czuję się lepiej, gdy mogę sobie ulżyć. Jestem nieszczęśliwa i nienawidzę cię!
- W porządku.
- Powiedziałam, że cię nienawidzę.
- A ja cię kocham. Jestem tu z tobą. I zostanę na zawsze, jeśli mi pozwolisz.
- Odejdź! Nie. Nie odchodź! Trzymaj mnie. Och, Boże, kiedy to się skończy?
Skurcze nasilały się. W pokoju pojawiła się pielęgniarka.
- Lauren, świetnie sobie radzisz - powiedziała. Rozwarcie na dziewięć centymetrów. To już nie potrwa długo. Dziecko wkrótce się urodzi.
- Mój epidural...
- Już na to za późno.
- Nienawidzę jej! - jęknęła Lauren, kiedy pielęgniarka wyszła z pokoju.
- Już o tym mówiłaś - przypomniał jej Daniel. - Tylko to była inna pielęgniarka.
Chwyciła go za ramiona.
- Chcę, żebyś mnie uratował - krzyknęła. - Pamiętasz noc, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy? Czy to nie było wspaniałe, kiedy nas wydobyli spod ziemi?
- Ale tym razem najpierw sama musisz trochę popracować, kochanie - wychrypiał.
- Pomóż mi!
- Jestem tutaj, kotku. I będę zawsze. Kocham cię, Lauren.
Kiedy puściła go na chwilę, przycisnął pałce do powiek. Oczy piekły go z niewyspania. Bolały go plecy i głowa. Wszystkie stawy zesztywniały. Podobnie jak w dniu, gdy po raz pierwszy się spotkali...
No nie, tym razem Lauren była w innej sytuacji. Nie mógł wiedzieć, jak się czuła. Została uwięziona w pułapce bólu, nie potrafiła logicznie myśleć, mówiła zupełnie od rzeczy.
A przynajmniej taką miał nadzieję, ponieważ już kilkakrotnie oświadczyła, że go nienawidzi.
Natomiast on wyznał jej miłość... Czyżby zaczynał wierzyć, że mogą wspólnie spędzić resztę życia?
Cały świat zniknął mu z oczu. Pozostała tylko twarz Lauren, jej odwaga i cierpienie, które sprawiło, że się załamała. Chciał razem z nią dźwigać to brzemię.
Dlatego wciąż powtarzał, że jest tutaj, że nigdy nie odejdzie, nigdy jej nie opuści.
I że ją kocha.
Czy to było największe kłamstwo, jakie kiedykolwiek padło z jego ust, czy szczera prawda?
Kiedy rodziła Becky, nie mówiłem, że ją kocham, przypomniał sobie nagle ze smutkiem. Wtedy milczał jak zaklęty, żeby nie wyrwały mu się jakieś kłamliwe słowa pociechy. Nigdy jej nie kochał i nie chciał oszukiwać ani jej, ani siebie. Nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby próbował. To właśnie wtedy zrozumiał, że ich małżeństwo to prawdziwa katastrofa.
Czy teraz okłamuję Lauren?
Nie.
To były. najprawdziwsze, najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział. Nareszcie poczuł się wolny. Zakręciło mu się w głowie ze szczęścia, z nadziei, z ulgi. Nie posiadał się z radości, upajał się poczuciem siły, pewnością siebie. Kochał Lauren. Kochał w niej wszystko. Już darzył miłością dziecko, które wkrótce miało się narodzić. Nie był ojcem tego maleństwa, ale to nieważne.
Pogładził ręką wewnętrzną stronę ramienia Lauren i odsunął jej z czoła mokre od potu włosy.
Była taka piękna! Pomimo zmęczonej, wykrzywionej z bólu twarzy, włosów spadających w nieładzie na ramiona, zroszonej potem górnej wargi, zachwycała go swoją urodą.
Zaczęła drżeć i Daniel znowu powiedział:
- Kocham cię, Lauren!
Nawet go nie usłyszała.
- Pomóż mi! Muszę przeć! Zaczyna się!
Jednak główka dziecka ukazała się dopiero godzinę później. Daniel zobaczył na monitorze, że z każdym nowym skurczem tętno dziecka słabnie coraz bardziej i strach ścisnął go za gardło. W pewnej chwili przyszedł doktor Feldman, ale Daniel tego nie zauważył. Teraz druga pielęgniarka usunęła z pokoju zwykły wózek szpitalny dla dzieci i wepchnęła nowy, ze specjalną aparaturą do intensywnej terapii.
Lauren zbyt cierpiała, żeby wyczuć, że coś jest nie w porządku.
- Co się dzieje? - zapytał Daniel, gdy tylko powrócił doktor Feldman.
- Nic takiego. Ramię utknęło i to wszystko.
- Wszystko?
Daniel zobaczył na monitorze, że tętno dziecka bardzo osłabło. Teraz cenna była każda sekunda.
- Uwolnijcie je! - syknął przez zęby.
- Robimy, co w naszej mocy. Oddychaj podczas tego skurczu, Lauren - polecił lekarz.
- Nie mogę! - wyjęczała, a potem i tak to zrobiła. Oczy miała szeroko otwarte i nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w jakiś punkt na suficie.
- W porządku, przyj teraz, Lauren. Przyj z całej siły! - rozkazał doktor Feldman.
Lauren jęknęła i zaczęła dyszeć tak ciężko, jak biegacz po maratonie. Drżała na całym ciele.
- To dziewczynka! - obwieścił doktor. Zapadła cisza, którą rozdarł głośny krzyk dziecka. - No właśnie! To śliczna dziewczynka!
- Czy nic jej nie jest? - wykrztusił Daniel, czując, że strach chwyta go za gardło.
- Czuje się świetnie. Jest piękna. Tylko zaaplikujemy jej troszkę tlenu... Czy ona ma już imię?
- Callie Jean, po mojej matce - szepnęła Lauren, a potem zaczęła płakać. - Och! Mam małą córeczkę! Mam śliczną córeczkę! - szlochała.
- Callie to ładne imię - wtrąciła pielęgniarka.
- Mama naprawdę miała na imię Caroline, ale nikt nigdy tak jej nie nazywał - powiedziała Lauren przez łzy. - Ja zawsze bardzo lubiłam to zdrobnienie.
- A oto i ona. Jest piękna. - Pielęgniarka położyła dziewczynkę na brzuchu Lauren. Callie była duża, miała wilgotne, czarne włoski i zanosiła się od płaczu. Lauren spojrzała czule na córkę.
Daniel wiedział, że jest szczęśliwa, ale nie mógł dzielić z nią tego uczucia. Nie poprosiła go o to. Nawet na mnie nie spojrzała, uświadomił sobie. Nawet mi nie powiedziała, że już dawno wybrała imię dla dziecka. Zresztą, to nie moje dziecko, nawet nie mam prawa go kochać. Co ja właściwie robię? Już nie jestem nikomu potrzebny.
- Muszę stąd wyjść - mruknął gdzieś w przestrzeń, ze wzrokiem utkwionym w podłogę.
Opuścił pokój najszybciej, jak mógł. Początkowo nie wiedział, dokąd idzie. Po prostu uciekł. Chodził tam i z powrotem przez kilka minut. Z trudem chwytał oddech, uginały się pod nim nogi, a oczy bolały ze zmęczenia. Nie jadł od ponad dwudziestu godzin. Miał pusty żołądek, ale wcale nie czuł głodu.
W końcu pogodził się z porażką. Rozjaśniło mu się w głowie i był gotowy do działania. Musi zrobić tylko jedną rzecz. To, co powinien był robić przez cały czas. Z pasją oddać się pracy.
Lauren nie wiedziała, kiedy Daniel wyszedł. Wydawało się jej, że w jednej chwili ściskała go za ramię, a w następnej, kiedy, zauroczona córeczką, wolna od bólu, podniosła oczy, już go nie było w pokoju.
- Dokąd poszedł Daniel? - zapytała pielęgniarkę.
- Powiedział, że musi wyjść - odparła pielęgniarka. Sprawiała wrażenie lekko zaskoczonej.
Ale przecież nie wiedziała, że Daniel nie jest ojcem tego dziecka. Prawdopodobnie telefonował do swojego biura lub do matki i synków. Wracał do swojego prawdziwego życia.
Skończyłem, powie z ciężkim westchnieniem. To była koszmarna noc, lecz teraz jestem wolny i wrócę do was jak najszybciej.
Lub coś w tym stylu.
Wyznał mi miłość. Nie pamiętam kiedy, ale wiem, że mi się to nie przyśniło. Nie przesłyszałam się. Powtórzył to kilka razy...
No tak, a jak ona zareagowała? W kółko krzyczała, że go nienawidzi. Chyba nie potraktował jej serio? Zapewne Daniel też nie mówił poważnie.
Wolna od bólu, wyczerpana, zachwycona dzieckiem... a potem odtrącona.
Odtrącona. Zrezygnowana. Nie wiedziała, że nastrój może tak szybko się zmieniać. Jej uczucia były jak olbrzymie fale, które niszczą wszystko, co napotkają na swej drodze.
Kiedy później umościła się wygodnie w łóżku, z małą Callie w ramionach, Daniela nadal nie było. Może wcale nie wróci. Właśnie patrzyła na Callie, kiedy w końcu stanął w drzwiach.
- Posłuchaj, mam kilka dobrych wiadomości. - Nie powitał jej, nie uśmiechnął się.
- Tak? - Serce biło jej jak oszalałe. Zakręciło jej się w głowie. Pragnęła go.
I kochała.
Kiedy to się stało? Nie umiała wskazać tej chwili, dnia lub nawet tygodnia. Po prostu wiedziała, że Daniel na stałe zagościł w jej sercu i duszy i że oddałaby za niego życie, tak jak, za Callie.
Podszedł do jej łóżka, a potem zatrzymał się, wyraźnie zakłopotany.
- Znalazłem tego drania. To twoje słowa o biurze Bena naprowadziły innie na trop. Nie tylko udziałowcy Bena ponieśli straty po jego ucieczce z kraju. Miał również innych wierzycieli. Na przykład kogoś, kto wynajął mu pomieszczenia biurowe. Poprosiłem policję, by sprawdzili ten trop. Przed chwilą potwierdzili moje podejrzenia.
Prześladował cię chłopak z pewnego bostońskiego college'^ którego ojciec jest właścicielem budynku, w którym urzędował Ben. Już go aresztowali.
Lauren spojrzała na niego uważnie. Miał obojętny wyraz twarzy, jak przystało na profesjonalistę, i mocno zaciśnięte usta. Zastanawiała się przez chwilę, czy powinna mu właśnie teraz powiedzieć, co do niego czuje.
Uznała, że tak, i dlatego wypaliła:
- Myślisz, że mnie to obchodzi? - zapytała, z każdym słowem coraz bardziej podnosząc głos. - Po raz pierwszy spojrzałam na moją córeczkę, a kiedy podniosłam oczy, ciebie już przy nas nie było. Nie wiedziałam, czy w ogóle wrócisz. A kiedy wreszcie się zjawiasz, obwieszczasz mi, że policja kogoś aresztowała. To wszystko, co masz mi do powiedzenia?! To wspaniale! Wykonałeś swoje zadanie i możesz być z siebie dumny.
A teraz wynoś się z mojego życia! - Wybuchnęła niepohamowanym płaczem.
Odczuwała ogromny ból, a zarazem potężną ulgę. Burza hormonów? Niech i tak będzie. To hormony, a nie zdrowy rozsądek popychały ją do działania. Nie ma się czemu dziwić, zważywszy okoliczności.
Daniel podszedł bliżej. Usiadł na łóżku. Pogładził palcem grzbiet jej dłoni.
- Kocham cię.
- A ja cię nienawidzę. Rozmawialiśmy o tym podczas porodu, pamiętasz? - Pociągnęła nosem, cofnęła rękę, wytarła twarz chusteczką, znowu pociągnęła nosem i spojrzała na Daniela. - Czy musimy powtarzać tę rozmowę?
- Ty mnie nie nienawidzisz - odparł.
- A ty mnie nie kochasz. Widocznie mężczyźni i kobiety okłamują się w takich sytuacjach. Prawda wychodzi na jaw dopiero po urodzeniu dziecka.
- Ja cię naprawdę kocham. Nie wiem, jak to się stało, ale dzięki tobie wyzbyłem się pewnych paskudnych cech, stałem się innym człowiekiem. Zaufałem ci, jak nigdy - żadnej kobiecie. Moje małżeństwo było katastrofą, Lauren. Nie lubię do tego wracać.
- Powiedziałeś mi o tym pierwszej nocy, gdy się spotkaliśmy.
- I żałowałem tego przez następne sześć miesięcy. Przekreśliłem szansę na ponowne spotkanie z tobą, ponieważ powiedziałem ci za dużo i nie mogłem tego cofnąć. Przeraziła mnie silna więź, która nas wtedy połączyła. Kocham cię, Lauren. I zabolało mnie, kiedy przestałaś na mnie zwracać uwagę po porodzie. Poczułem się jak kompletne zero, jakbym nic dla ciebie nie znaczył. I to w chwili, kiedy wyznałem ci miłość.
- Jeśli zrozumiałeś, że mnie kochasz, to dlaczego odszedłeś?
- Nie chciałem ci się dłużej narzucać. Uznałem, że już nie jestem ci potrzebny. Pewnie nawet nie przyszło ci do głowy, jak droga jest mi Callie.
Próbowała zaprzeczyć, ale Daniel nie pozwolił jej dojść do słowa.
- Wydawało mi się, że mogę zrobić tylko jedno wykonać moje zadanie. I tak też postąpiłem. Usunąłem tego typa z twojego życia, a teraz muszę powtórzyć, że cię kocham. Jeśli nie pragniesz mojej miłości, no cóż, chyba jakoś się z tym w końcu uporam. Nie dziw się, że na chwilę odszedłem. Ja cię nie opuściłem, rozumiesz?
- Mówił szybko, z gniewem. - Byłem tam. Dla ciebie i dla Callie. Jestem tutaj, pragnę cię poślubić i spędzić z tobą resztę życia.
Lauren poczuła na policzku gorące łzy.
- Co ja wyprawiam? - szepnęła drżącym głosem. - Szczęście wypełnia mi serce, a ja szlocham, jakby ktoś mi je złamał.
- Tak, to dość dziwne - zgodził się z nią Daniel, scałowując jej łzy. - Po prostu jesteś wyczerpana. Fizycznie i emocjonalnie.
- Wiesz, ten ból wcale nie był taki straszny.
Wybuchnął tak gromkim śmiechem, że chyba go usłyszano w całym szpitalu.
- I kto to mówi! Nadal się zastanawiam, kiedy odzyskam czucie w ramieniu.
Lauren ostrożnie przełożyła śpiącą córeczkę do małego łóżeczka. Potem pogładziła Daniela po twarzy i nadstawiła usta. Daniel nie dał się długo prosić. Wypuścił Lauren z objęć, dopiero gdy w pokoju rozległ się donośny płacz Callie.
Weszła pielęgniarka i powiedziała wesoło:
- Myślę, że mała jest głodna. Czy chce pani karmić piersią?
- Spróbuję - odparła Lauren, nieco nerwowo. - Czy pani powie mi, co robić?
- Właśnie po to tu jestem. Wszystko będzie dobrze. - Zwróciła się do Daniela: - Czy tata zechce potrzymać swoją małą córeczkę? My z mamą musimy poczynić pewne przygotowania.
Swoją małą córeczkę... Te słowa zabrzmiały wspaniale. Jak zachowa się Daniel? W milczeniu, wstrzymując oddech, patrzyła na jego twarz. Uśmiechnął się i wyciągnął ramiona, kiedy pielęgniarka podniosła maleńką Callie.
Jej córka. Ich córka.
- Tatuś bardzo chciałby potrzymać swoją małą córeczkę - odparł cicho Daniel.
Lauren z ulgą przymknęła powieki. Tak wiele ostatnio zdarzyło się w jej życiu. Aż trudno uwierzyć, że dramatyczny, groźny wypadek wskazał jej drogę ku szczęściu. Życie bywa wspaniałe...